EUGENIUSZ DĘBSKI Fetor i stare koronki Przeczytałem na czczo poranne wydanie lokalnej gazety. Byłem sam w mieszkaniu, Phil na obozie, Pyma w swoim biurze projektu i promocji. Teba chyba pojechała z Pymą, a jej syn, Monty Python, ułożył się w salonie z czubkiem nosa wycelowanym w chłodziarkę. I czekał. Gdziekolwiek leżał, a sprawdziłem to kilka razy z kompasem w ręku, zawsze miał ciemne otwory czarnego nosa wymierzone w żyłę żarcia. Przynajmniej nie przeżywał egzystencjalnych rozterek. Przymierzyłem się nawet do klawiatury, ale coś mi powiedziało: "To nie jest dzień na dobre słowa!". To był ósmy niedobry dzień. Mógłbym wyjść na spacer z Montypytem, może spotkałbym młodą ekshibicjonistkę. To by było miłe. A gdyby nie okazała się młoda albo niespecjalnie ekshibicjonistyczna - mógłbym ją skatować werbalnie: "Ależ masz małe te piersi. Wstyd! Przecież są maści na wypryski!". Ona by się zesromała i uciekła, a ja miałbym lepszy humor. Ziewnąłem. Doprowadzony do desperacji sięgnąłem po przysłaną książkę. Bestseller. Osiem dziewięćdziesiąt dziewięć. Cztery warianty okładki. Otworzyłem w środku. Historia owdowiałego plantatora, który dorosłego syna i żeni się z posiadającą córkę rozwódką. Po jakimś czasie syn i córka rozwódki mają ku sobie i żenią się. Pasierbica stała się jednocześnie synową. Fajnie. Potem synowi urodził się syn, a plantatorowi córka. Wtedy syn syna, czyli wnuk... Aha, wcześniej - syn plantatora miał, po ślubie ojca, macochę, a po swoim ślubie - równocześnie teściową. Wnuk plantatora: jako syn syna był wnukiem, jako syn synowej... też wnuk. Czytałem dalej. Co do córki rozwódki - proste: miała ojca i teścia jednocześnie. Potem zrobiło się tak ciekawie, że musiałem wracać do poprzednich akapitów. Miało się ku temu, by plantator został własnym dziadkiem i wnuczką. Było mi smutno. Przewidywałem, że usłyszę od Samuelsa, mojego agenta: "Mógłbyś, Owen, napisać coś równie chwytającego za serce. Zamiast wściekać się, że robią to durnie, a inni głupcy kupują". Telefon uwolnił mnie od wymyślania odpowiedzi. Nie rzuciłem się do urządzenia, podszedłem wolno i dostojnie. - Detektyw Owen Yeates? - Głos był mocny, to znaczy mocno przenoszony, starczy, nieco skrzypiący. Władczy. Kobiecy albo męski. - Czy tak? - Tak, ale... - Mam dla pana zajęcie, chłopcze. Uśmiechnąłem się z wdzięcznością, wyczuwając pasmo dobrego humoru. - Nie jestem chłopcem od mniej więcej... - Mam kłopoty ze złodziejami i chcę cię wynająć! - Ja nie prowadzę takich spraw... - W książce telefonicznej jest twoje ogłoszenie! - W głosie pojawiła się groźba. - Mam zgłosić władzom konieczność cofnięcia ci licencji? Książka telefoniczna! Mój Boże... Od kilkunastu lat już ich nie wydawano. - Proszę... - Cholera, "pan" czy "pani"? - ... posłuchać. Ta książka, którą pa... - ...w której jest ogłoszenie, ma już... - Mówię niewyraźnie? Chcę cię wynająć i basta! Zawsze sięgam do ostatnich nazwisk, a nie po cwaniaków, którzy zmienili nazwiska na "A". Niech ci z tyłu też zarobią. Pomyślałam więc... Jest! Jednak ona! Dobra pani z... - ... że wezmę kogoś honorowego, kto nie wypycha się na pierwsze miejsca "Agencji detektywistycznych". Staruszka wzięła oddech. Wzruszony zapytałem o adres. - ...bo niby dlaczego wszystko mają zgarniać ci żarłoczni na "aa" albo "a"... Słucham? - Gdzie pani mieszka, przyjadę dzisiaj po południu i... - Dlaczego po południu? Joseph po pana jedzie. Czekam. Odłożyłem słuchawkę. Potrząsnąłem głową, by oddzielić imaginacje od rzeczywistości. A więc to się wydarzyło. Wpadłem w popłoch. Notes? Notes - tak, to zawsze mają detektywi. Pisak. Broń? Nie, to kradzież. Może ukradli jej... Co się, na Boga, kradło pół wieku temu? Pościel z ogrodu? Psa? Sadzonki róż i wycieraczki? Ktoś uruchomił taster przy furtce. Stał tam obciągnięty skórą szkielet w kaszkiecie z wytwórni filmów. Joseph, ani chybi. - Pan szanowny Owen Yeates? - Zasalutował dystyngowanie. Czy będzie nietaktem, jeśli przeproszę go, wpadnę do mieszkania i poćwiczę przy lustrze oddawanie honorów? Gdybym tak zasalutował Ezrze M.P.?! -Powstrzymałem się. - Pani Grodehaar prosi o zajęcie się jej sprawą. Wykonał ćwiczony od setek lat zwrot z jednoczesnym usunięciem się z drogi. Zobaczyłem, że przed moją bramą stoi RR. Matko jedyna! Chyba Silver Shadov!? Na miękkich nogach dotarłem do furtki i wpiłem się wzrokiem w samochód. Dla samej przejażdżki tym cudem wezmę zlecenie pani Grodehaar. Zwłaszcza że chyba nie chodzi o wycieraczkę. Za plecami rozjazgotały się nie zamknięte drzwi do domu. Machnąłem ręką, same się zamkną, Montypyt dostanie za kwadrans swoją wołowinę. Na ulicy nie zdążyłem sięgnąć klamki - szkielet Josepha już tam był. Przypomniał mi się szkolny dowcip przyniesiony przez Phila: "To jest szkielet Einsteina, a ten mały to szkielet małego Einsteina". Wsiadłem. Zapach! Skóra, pracowicie pielęgnowana skóra. Drewno, drewno tak eleganckie: mahoń, palisander i heban... Złoto i trochę kamieni półszlachetnych. Ruszyliśmy. Ale jak! Mógłbym oddzielać bez strat żółtko od białka. - Czy życzy pan drinka? W barku takiego wiekowego rolls-royce'a musiała być czterdziestoletnia brandy, na szczęście przechwyciłem w lusterku spojrzenie Josepha. - Nie, dziękuję. Z kościstej klatki piersiowej wydobyło się dyskretne odetchnięcie. Rozparłem się na kanapie. - Dokąd jedziemy? - Do posiadłości pani. Hodden Park. - Nie znam. - Nie ma jej na planie. Pani o to zadbała. To był przeciwległy skraj miasta. Płynęliśmy dostojnie, a gówniane wytłoczki na trzech i czterech kołach czmychały nam z drogi. Światła zapalały się jak na zamówienie, policjanci wciągali brzuchy i chowali rozlazłe podbródki. Sięgnąłem do barku, kątem oka obserwując Josepha. Widział mój ruch, choć udało mu się powstrzymać od zerknięcia w lusterko. Wspaniały szofer. Ideał. Nie mogłem go zawieść, nalałem sobie mineralnej Mont Sourville, była idealnie schłodzona i miała tyle bąbelków, ile powinna. Co do sztuki. Minęliśmy Snow Hill, Majestic, przecięliśmy Autostradę Wschodnią, rzekę i wjechaliśmy w Union Square. Nagle skręciliśmy na południowy zachód, a przysiągłbym, że nie było tam widocznej odnogi. Szpaler drzew na rolkach odsunął się i niewidoczna i brama wpuściła naszą limuzynę. Pochyliłem się, spróbowałem rozejrzeć,by zapamiętać drogę, ale Joseph dziwnie napiął mięśnie karku, na cienkim kościanym trzpieniu odznaczyły się żyły. Rozluźniłem się i opadłem na poduszki. Szofer odetchnął. Podjechaliśmy pod klasycystyczne wejście pałacu. Gdybym cudem sforsował bramę i zajechał tu własnym samochodem, to nawet gdyby był to bastaad, skromnie zaparkowałbym z boczku, gdzie gęsta winorośl, pewnie sześćsetletnia, pięła się po murze i jednocześnie odbijała nieco w bok na pergolę. Na szczęście zajechałem RR i nie musiałem się kryć, wysiadłem i butnie rozejrzałem się dokoła. Drzwi wysokości trzech pięter otworzyły się, za nimi stała już pokojówka z tacą, w fartuszku i czepeczku. Omal nie rozszlochałem się w duchu - któż mi uwierzy, nie zabrałem ani jednego ze swych gadżetów filmujących. Uśmiechnąłem się i położyłem wizytówkę na tacy. Przynajmniej tyle. - Proszę do salonu. Doprowadziła mnie do salonu, tam przekazała starszej i o wiele gruszej. - Napije się pan czegoś? - zapytała nowa. Tylko machnąłem ręką. Rozejrzałem się. Kilka obrazów na ścianach, brak tabliczek, ale kto by nie poznał Dalego, Gauguine'a, Theilessena. Jeden z wariantów "Słoneczników" van Gogha powieszono nieco z boku, żeby nie zdominował salonu. - Pani prosi - usłyszałem z tyłu. "Pani prosi, a pan - szczeni", tak grepsował komik Sarkissian, Buddy Zbir. Teraz nie wydało mi się to śmieszne. Korytarzem obwieszonym trofeami myśliwskimi, muskając nozdrza olbrzymich łosiów i końce trąb słoni, dotarliśmy pod drzwi. Dziewczyna chwyciła za gałkę klamki i obrzuciła mnie szybkim kontrolnym spojrzeniem. Cudem powstrzymała się, by nie zażądać okazania paznokci. Starzeję się, wycofałem przekorę do głębin ducha i posłałem dziewczynie uśmiech, leciuteńko westchnęła. Współczucie? Wszedłem. Pani Grodehaar siedziała na kanapie pokrytej pluszem grubym jak futro merynosa w odcieniu butelkowej zieleni. Oparcie i boki zdobiły śnieżnobiałe koronki. Szwajcarskie albo polskie. Z boku stolik niewątpliwie z pracowni Jeansona, miękkie światło z lamp Hornicla. Gabinet był tak piękny, że z trudem przeniosłem uwagę na panią Grodehaar. Wyglądała na wysoką, mimo że siedziała, była szczupła i wiotka, dłonie upstrzone brunatnymi plamami opierała na gałce laski. Pewnie można by za tę laskę kupić kawał amazońskiego lasu z Indianami i rzeką. Siwe włosy, porządnie wyszczotkowane bez żadnych kąpieli odżywczych. Miała na sobie bluzkę z koronkowymi mankietami i kołnierzykiem tak białą, że aż błękitną, na to granatową kamizelkę z cieniutkiej irchy i irchową spódnicę. Jakby zniecierpliwiona moim niezdecydowaniem wyciągnęła rękę. Uścisnąłem ją ostrożnie. - Może powinnam jednak zafundować sobie fryzjera? - zapytała. - Ale w moim wieku to marnowanie cennych chwil. - Wskazała ręką fotel. - Siadaj, chłopcze. Pogłaskałem się po czubku głowy, gdy usiądę, zobaczy tonsurkę. Takiej nie miewają chłopcy. - Ktoś mnie okrada - powiedziała i stuknęła laską w podłogę. - Nie znoszę tego - dodała tonem zwierzenia. Zacisnęła nieumalowane wargi. - Nigdy nie znosiłam złodziei i nie będę tego tolerowała teraz. - Tylko... - usiłowałem, ot tak, dla psychicznego komfortu sprzeciwić się jej - ... że ja... - usłyszałem drżenie we własnym głosie, więc wypaliłem: - Ma pani starą książkę telefoniczną! - No to co? - odwróciła głowę w bok. - Skoro firma się trzyma od lat, to nieźle o niej świadczy. Dała mi czas na przyswojenie lekcji i jeszcze raz stuknęła laską. Otworzyły się drzwi i moja przewodniczka dygnęła. - Kawy? - zapytała pani Grodehaar. - Poproszę. Owen Yeates i "poproszę". Jak u cioci na imie... - Słuchasz mnie, młody człowieku? - Tak, oczywiście. - Wyglądasz na rozkojarzonego - powiedziała z troską. - Otoczenie nieco deprymuje... - Może mały koniaczek? - Nie. - Naprawdę to ja powiedziałem?! - A palisz ty? - Tak, proszę pani. - A co? - Golden gate'y. - Całe szczęście, dawaj! Poczęstowałem ją, podałem ognia. Zaciągnęła się ze smakiem. - Pamiętaj, gdyby co, to on jest twój, chłopcze. Skinąłem głową, również zapaliłem. - Chodźmy - wstała o lasce, ale gdy chciałem podać jej rękę, majtnęła głową. - Jak się przemieszczam trudniej mnie zlokalizować. Poprowadziła mnie do drzwi. Znajdowała się za nimi olbrzymia sala, jak pół boiska do soccera, z witrażowymi oknami i parkietem, w który można było wpatrywać się godzinami. Pod ścianami stały dziesiątki gablot, w których znajdowało się marzenie niemal każdego Amerykanina - czapki, rękawice, bity, koszulki i spodnie. Wszystko do bejsbolu. I tysiące, a może dziesiątki tysięcy kart. - Ktoś opróżnił mi dwie gabloty - powiedziała pani Grodehaar. Wskazała na jedną ze ścian i z jej papierosa spadł słupek popiołu. - Skoro ja palę, proszę nie strząsać popiołu na podłogę, bo służba mnie ustrzeli. - Zajmij się eksponatami - odpaliła. - Nie znam się na tym - wzruszyłem ramionami. - Zapewne to coś imponującego, ale przypadkiem bejsbol kompletnie mnie nie rusza. - To tak jak mnie - powiedziała z uznaniem. - Chodź. - Chwyciła mnie pod ramię i pociągnęła do gabloty. Na szczęście nie znajdowały się w niej gacie i skarpety. - Mogę ci hasłowo powiedzieć, że są tu karty-Mauritiusy, a to Di Magio, a to Senivola, a Stan Cuzinsky, czy Volac, Milo Drivac, O'Hara. Poza tym obszerna kolekcja autografów: Bud Świr, Lanny Zuckermann, Huerly, Bromberg... Trafiłem wzrokiem na wazę, nie wyglądała imponująco, stała na postumencie, nie w gablocie. Pokazałem pani Grodehaar, że słucham, skoczyłem szybko w bok i porwałem wazę. Podsunąłem ją gospodyni, a potem sam strzepnąłem do niej popiół. Podziękowała ruchem głowy i kontynuowała: - ...Liceck, Saturday, Pioggi, Carneval, White, ten White Arnie, a nie tłuk Joe - sprecyzowała. - To jasne. Przestała mówić i przyglądała mi się chwilę. - Nie kpisz aby? - Nie, ale nie przyswajam... - Dobra - przerwała mi. Nie po raz pierwszy. - Która godzina? - Za dwanaście jedenasta. Skrzypnęły drzwi, pani Grodehaar zręcznie cisnęła papierosem w wazę. - Telefon, proszę pani - pokojówka dygnęła i podała słuchawkę chlebodawczyni, po czym tchnęła w moim kierunku: - Ta waza warta jest prawie sześćset tysięcy, niech pan jej nie rozbije. Zanim zdążyłem jakkolwiek zareagować, pani Grodehaar warknęła: - "Nie!", wcisnęła słuchawkę w dłoń dziewczyny i motylim trzepotaniem obu dłoni wypłoszyła ją z sali. - Kawy - zawołała jeszcze. - Jak mówiłam. - Wróciła spojrzeniem do mnie. - Co piątek, mniej więcej w pół do dwunastej, ktoś kradnie rękawice, piłki z autografami, czapki ze śladami potu jakiegoś Matthewsa. - Wie pani, o której nastąpi kradzież i nie może przeciwdziałać?! - Właśnie tak - przytaknęła ze zdziwieniem i zrobiła minę obiecującą mnóstwo uciech. - Sam za chwilę zobaczysz, młodzieńcze. Co prawda eksponaty zupełnie mnie nie podniecają... Pojawiła się nagle zgrabna procesja - dwaj leciwi kamerdynerzy i trzy dziewczyny. Migiem ustawili stolik i dwa foteliki, rozstawili serwis do kawy... Gdzież to robili najlepsze serwisy? Widząc popielniczkę, oddałem wazę dziewczynom i z ulgą zapaliłem nowego papierosa. Służba zniknęła. Nalałem nam kawy, skosztowałem. Już wcześniej po aromacie wiedziałem, że pokocham to miejsce. - Poza tym - dodała pani Grodehaar - straszą mi służbę. Skoro nie doceniam jej kolekcji, to ospale zabiorę się do sprawy? Dlatego wtrąciła czynnik ludzki? Nie, pani Grodehaar nie umiałaby wyobrazić sobie, że ktoś nie przejął się nałożonym przez nią obowiązkiem. Po prostu do listy grzechów złodziei dodała jeszcze jeden. - Jak to się odbywa? - zapytałem, odstawiając filiżankę. Chyba jej nikt mi nie ukradnie. - Zaraz zobaczysz - obiecała. Zastanowiło mnie, że nie pyta: "Masz broń, kochaniutki?". W końcu za chwilę mają ją okraść, a wynajęty detektyw, co ma robić - gapić się? Coś pod ścianą załomotało, jakby dzieciak zbiegł na parter, potem rozległ się ponury, ale melodyjny ton rogu. Odłożyłem papierosa i wolno wstałem. Byliśmy sami w sali, milczałem wstrzymując oddech, pani Grodehaar zamarła z uniesioną filiżanką. Na pewno nie potrafiła tak warknąć, imitując szarpnięcie naciągniętą grubą liną. Nad gablotą w kącie powietrze zafalowało jak w upalny dzień na szosie. Odruchowo sięgnąłem za pasek z tyłu, ale dzisiaj miałem tam tylko metkę. Na palcach ruszyłem w kierunku migocącej gabloty. W połowie drogi zacząłem biec na palcach, inaczej dotarłbym tam za tydzień. Chociaż, właściwie, nie było się do czego śpieszyć - gablota stała samotna, wokół trwała dostojna cisza. Jeszcze raz odezwało się skrzypnięcie, potem trąbka czy róg i naraz szklane drzwi spłynęły na ziemię, a we wnętrzu gabloty zaczęły podskakiwać i znikać z oczu... karty. Runąłem biegiem, ale nie zdążyłem. Nie miałem już kogo i za co chwytać. Zostało mi kilka kroków, gdy szkło drzwiczek "wpłynęło" do góry, na swoje miejsce, a migotanie ustało. Koniec. Gdy wyhamowałem, była znów zwyczajną stylową gablotą. Tyle że z wybebeszonym wnętrzem. Z kilkudziesięciu kart zostało cztery czy sześć. Wpatrywałem się tępawo, widziałem to w odbiciu, w szklane półki. Odwróciłem się i pomaszerowałem z powrotem. Jeśli się nie pośpieszę, wystygnie mi wyśmienita, genialna kawa. Ale tuż przed stolikiem stanąłem. Coś puknęło w mój umysł. I znikło. Ale został zapach pomysłu, leciutki posmak. TAK!!!! Dźwięk! Sygnał rogu. Rożek pasterski! Gdy z przyszłości pojawiał się Guylord, tuż przedtem słyszałem dźwięk rożka pasterskiego. Potem coś bekało, czkało, czy też warczało. Identycznie jak przed chwilą. Strzeliłem palcami. - Czyżbyś coś już wiedział, młody człowieku? - spytała gospodyni. - Jeśli tak, to jesteś wart tych dwudziestu dolarów. - Żachnąłem się, więc dodała: - Pytałam swojego prawnika, powiedział, że takie są stawki za dzień. Plus zwyczajowa premia za wykonanie zlecenia. - Przepraszam, kto jest pani prawnikiem? - Berhardt ( Berhardt. - Zmarszczyła brwi. - Coś nie tak z nimi? - Kancelaria przeszła w ręce Oldemanna czternaście lat temu. Kiedy go pani pytała? - wykrztusiłem. - Och... - obliczała chwilę. - Osiemnaście do dwudziestu lat temu, ale dolar raczej dobrze stoi? - Tak - zdołałem wychrypieć. Potem miałem kłopoty z utrzymaniem powagi. Bałem się, że ją urażę i zabierze mi kawę. Szybko usiadłem i upiłem łyk. - No? - ponagliła pani Grodehaar. - Nie mam pewności - przyznałem. - Ale pewien domysł. Podejrzenie co do sposobu kradzieży. Gorzej ze sprawcami. Mogą być poza zasięgiem. Są poza moim zasięgiem - sprecyzowałem. - Dlaczego? - zapytała ostro. - Nie ma ich tu - odpowiedziałem wymijająco. - Wiadomo - parsknęła. - Przecież to nie ja i nie moi ludzie. Nikogo innego tu nie ma. - Wpadają na chwilę, porywają coś i zwiewają. Wychyliła się do mnie zatroskana. - Sprowadzić psy? Pokręciłem głową. Dokończyłem kawę. Wyjąłem papierosy i poczęstowałem chlebodawczynię. Bufiaste obłoki powędrowały do góry. - Nie mam pomysłu - przyznałem. - Ale - nie będę nieszczerze skromny - to stan przejściowy. Zawsze potem pojawia się idea. Najczęściej skuteczna. - Masz tydzień czasu - powiedziała pani Grodehaar. Zabrzmiało to jak ultimatum, ale nim nie było. - Dotychczas kradzieże zdarzały się tylko w piątki - wyjaśniła. - Rozumiem. - Sięgnąłem po dzbanek, gospodyni podziękowała gestem, nalałem sobie i łyknąłem. - Możesz mnie, złotko, wprowadzić? - Yyymm... - zameczałem, próbując wykręcić się od odpowiedzi. - Nie myśl, że się boję... - To nie to. Nie chodzi przecież o potwory... Zachichotała. - Co się tyczy potworów... - przesłoniła usta dłonią. - Niektórzy powiedzieliby, że jeśli nie chcę oglądać potworów, powinnam potłuc lustra. Krótko i bezskutecznie spróbowałem udawać, że nic mnie nie śmieszy. Pośmialiśmy się więc kulturalnie i niezbyt długo. - Dobrze. Wytrzymam do przyszłego tygodnia - powiedziała. Nie ośmieliłem się jej chwalić. Skinąłem tylko głową. - Czy chcesz już dzisiaj honorarium, młodzieńcze? Może zaliczkę? Co ja bym zrobił z taką kupą forsy, psze pani?! - cisnęło mi się na usta, ale wytrzymałem. - Poczekajmy z tym. Aha! Ile było tych kradzieży? - Dzisiaj czwarta. - Jakieś prawidłowości? - Za pierwszym razem zginęły piłki, najcenniejsze. Za drugim rękawice, też najwartościowsze z kolekcji męża. Trzeci raz to plakaty. I dzisiaj karty. Rozejrzałem się. Co jeszcze mamy tu do zabrania? Koszulki. Kaski. Buty. Bilety. Listy. Puchary. Kije. Kii-jeee!.. Tak, to będzie to. Uśmiechnąłem się. Pani Grodehaar wstała i zrobiła krok w moją stronę. - Już coś masz, młodzieńcze? - Mam... - "prawie czterdzieści jeden lat" chciałem powiedzieć, ale wyemitowałem co innego: - ... pewien pomysł. - Świetnie - pochwaliła mnie. Objęła się rękami i potarła ramiona. - Gdyby cokolwiek się działo - proszę o telefon. Ja też będę panią trzymał w tempie. Pochyliłem się i ucałowałem jej dłoń. Pokojówka stała już w drzwiach. Joseph powitał mnie na zewnątrz niezwykłym salutem. Gdy samochód ruszył, sięgnąłem do barku i nalałem sobie na trzy palce. Stałem nad opakowaną w szczelne worki wiązką atrap bejsbolowych atrakcji. - Co w nie wpakowałeś? - zapytałem Brakewooda. - Lepiej, żebyś... - Rozważał chwilę. - Nie może cię ta informacja przerazić, bo się na tym nie znasz. - Do rzeczy - przytaknąłem pośpiesznie. Nie lubię własnej ignorancji. - Masz tam mieszankę pochodnych selsen-mercaptanu butylowego i mercaptanu etylowego, do tego moc różności, ale... - To zgniła kapusta w zupie ze ścieku, tak? - No! - Chyba właśnie o to chodziło. Dzięki. Uścisnęliśmy sobie dłonie. Brakewood wsiadł w combo i odjechał. Akurat zza zakrętu wyłaniał się przód RR. Wysiadł zeń Joseph. - Pozwoli szanowny pan - wyciągnął kościstą rękę, chcąc wyrwać mi pęk kijów. - Dziękuję, sam sobie poradzę. Wtedy Joseph otworzył drzwi do RR i zasalutował z werwą większą niż w ubiegłym tygodniu. Ostrożnie ułożyłem pakunek postukujący jak ksylofon w worku i sam się rozsiadłem. Sprawdziłem, czy trzyma zamknięcie worka i poruszyłem przyzwalająco brwiami - Joseph czekał na taki sygnał. Ruszyliśmy. Dwa dni temu wywlokłem z garażu bastaada i pokonałem trasę od swojego domu do miejsca, w którym powinno się skręcać w niewidoczną uliczkę do Hodden Park. W tamtą stronę jechałem czterdzieści trzy minuty, a nie był to koniec trasy. Wracałem zły, łamałem wiele przepisów, dojechałem w trzydzieści sześć minut. Dlaczego więc na pierwszą wizytę jechałem z Josephem zaledwie dwadzieścia kilka minut? Widziałem słynny zegar RR, co to swoim cykaniem zagłusza szmer silnika. Była dziewiąta czterdzieści, jak na moim casaverasie. Dyskretnie wciągnąłem powietrze nosem, lecz w cichym samochodzie zabrzmiało to jak gong. - Życzy pan sobie apteczkę? - zapytał Joseph. Ścianka obok drzwi barku pękła i wysunęła się stamtąd mała, ale bogata apteczka. Pokręciłem głową. Nie zauważyłem, co zrobił, ale apteczka znów wsiąkła w panel. - Ile osób pracuje u pani Grodehaar? - spytałem. - W domu trzydzieści sześć, w posiadłości osiemnaście. - My jedziemy do posiadłości? - Nie, do domu, szanowny panie. - Dobrze. Trzydzieści sześć. Są wśród nich nowe osoby? - Żartuje pan? - Oderwał spojrzenie od szyby i zagapił się na mnie, jakbym zaproponował spacer z rozpiętym rozporkiem. - Przecież widziałem, były młode dziewczyny... - To są pracownicy w drugim pokoleniu - powiedział takim tonem, jakby wyjaśniał, że słońce świeci w dzień, a księżyc w nocy! - Dostawcy? - indagowałem. - Sami przywozimy wszystko. Na pewno nie on wozi szynki i karczochy. Tylko panią. I gości. - A ekipy konserwatorskie? Remonty? Naprawy? - Państwo płacili za naukę każdego, kto chciał zdobyć zawód. Jesteśmy samowystarczalni. Żałowałem, że nie wziąłem Pymy jako pomocnicy. Nie uwierzyła w połowę tego, co jej opowiedziałem o wizycie u pani Grodehaar. Szkoda, że nie było Phila. On by uwierzył. Łagodnie weszliśmy w zakręt. Byłem tu wczoraj i nie zauważyłem przerwy w starym żywopłocie. - Jak to się dzieje, że nagle jesteśmy na tej ulicy? - Zwyczajnie - trzeba skręcić w lewo - powiedział zdziwionym tonem. Jasne. "Słońce świeci w dzień..." Dobrze mi tak, nie trzeba otwierać ust. Która godzina?! Jedenasta sześć! Cholera, jechaliśmy dwadzieścia sześć minut, niech będzie - dwadzieścia siedem, bo jeszcze nie stoimy na podjeździe. Ale i tak... Zacisnąłem zęby i nie zadałem kolejnego kretyńskiego pytania. - Roberta weźmie bagaże - oświadczył stanowczo Joseph. Wysiadłem, pokojówka podobna do Josepha podbiegła, dygnęła i wyciągnęła ręce. - Gramy w kosi-kosi-łapci? - Wezmę pana bagaż. - Nawet się nie uśmiechnęła. Ani chybi córka. - Na pewno nie! Ominąłem ją, ale dogoniła mnie i pomaszerowała pierwsza. W kolejnych drzwiach czekała już starsza, która poprzednio czuwała w salonie, bym nie zwinął Matisse'a. Skinąłem jej głową. W salonie ukłoniłem się grzecznie, złożyłem pakunek na fotelu i pochyliłem ku dłoni pani Grodehaar. - I co? - zapytała, wskazując mi fotel. Przycupnąłem na brzeżku, zerknąłem na zegarek. - Powinniśmy pójść do gablot - powiedziałem. - Jeśli się nie mylę, okrada panią ktoś nieobecny. - Z zaświatów? - Nie dziwiła się, tylko upewniała. - Z innego czasu. - Poczekałem chwilę, ale nawet się nie roześmiała. - Tak mi się wydaje. Ktoś opracował metodę sięgania do innego czasu, być może tunel nie jest duży, złodziej nie potrafi przedostać się sam, a może nie chce. Albo się boi... - I słusznie - wtrąciła. - No właśnie. Podkrada, co mu wejdzie w łapy, może sprzedaje, żeby opłacić dalsze badania tego, co sobie bada. Nieważne, musimy to ukrócić. Dlatego - wskazałem kciukiem za siebie - musimy udać się do eksponatów i dokonać kilku manipulacji. - Zawołam kogoś do pomocy - zaproponowała. - To nie wymaga pomocy. Wstała. - No to chodźmy. W sali balowo-muzealnej podszedłem do gablot z kijami bejsbolowymi, położyłem obok swój bagaż i odwróciłem się do gospodyni. - Alarmy? Klucze? Pokręciła głową. No tak, kto by się ośmielił! Otworzyłem gablotę i zacząłem wyjmować muzealne okazy. Poobijane, z wyślizganymi rękojeściami, w lepszym i gorszym stanie. Melodyjnie kołatały, gdy beztrosko układałem je na podłodze. Potem o wiele delikatniej wydobyłem z wora swoje "kije" i umieściłem je w gablocie mniej więcej w muzealnym porządku. - Mógłbyś mnie wtajemniczyć, młody człowieku? - Tak. Więc ktoś sięgnie tu poprzez czas, jak po swoje. Ale to nie są właściwe kije, tylko okrutna kara. - Kije-samobije? - zapytała domyślnie. - Niemalże, w każdym razie więcej tu nie sięgnie. - Sięgnąłem do worka i wyjąłem rękawicę, czapkę, puszkę na wazelinę, pasek do spodni. Powkładałem wszystko do odpowiednich gablot. - To na wypadek, gdybym się pomylił i złodziej sięgnął do innej gablotki. - Ale dokładniej, co tam jest? - Mieszanka najstraszliwszego smrodu, jaki można wyprodukować przy obecnym stanie chemicznej wiedzy. - To znaczy? - Och, jakieś wucoś, metacoś, butacoś i libytyna. Pani Grodehaar przyglądała mi się uważnie, potem skinęła głową. - Jest jedenasta - powiedziałem. Zrozumiała aluzję. - Możemy napić się kawy i zapalić - puściła oko. Poczęstowałem ją golden gatem. - Po twojej wizycie, młodzieńcze - oznajmiła - przyszły do mnie kochane pokojówki i prosiły, żebym więcej nie wpuszczała cię do domu. Podobno nie masz krzty szacunku do tego - zatoczyła dłonią koło. - Nie uległa im pani? - Ja też nie mam specjalnego szacunku - zwierzyła się. - Te rzeczy są niewiele starsze ode mnie, mają tylko po trzy czy osiem stuleci. W moim wieku to nie imponuje - Zaciągnęła się zadzierzyście. Chciałem zaoponować, ale zamyśliła się, zmrużyła szarozielone oczy. Nie przeszkadzałem jej. Tym razem na stoliku stała popielniczka, dzieło Damnaia, tyle warta co waza z dynastii Ming. - Co z tą kawą? - mruknęła nagle rozzłoszczona. - Zaraz ich pogonię! Wstała i pomaszerowała raźno do drzwi. Mogłem sobie wyobrazić, co się za nimi dzieje. Paliłem i myślałem. Potem przymierzyłem się - z centrum sali do najbliższych gablot miałem mniej więcej dwadzieścia stóp. Klepnąłem się w kaburę pod ramieniem. Gdyby ktoś chciał wyleźć z tunelu - będę gotowy. Ale pani Grodehaar powinna opuścić scenę. Tyle że nie zgodzi się na to. Szczęknął zamek i wróciła na fotel. Sekundę potem pojawiła się procesja ze stolikiem i serwisem. Wypiliśmy w milczeniu po pół filiżanki, nagle pani Grodehaar syknęła. Zrobiłem wyczekującą minę. - Zapomniałam łyknąć swoje tabletki! - Postukała palcami w blat stolika. Była jedenasta pięć. Cholera, nie chciało mi się, ale musiałem. - Zawołać kogoś? - Gdybyś był tak uprzejmy... Popędziłem do drzwi, przemierzyłem korytarz, wpadłem do salonu z obrazami. Pusto i cicho. - Jest tu kto? Po sekundzie, gdy kierowałem się do najbliższego obrazu, by uruchomić alarm, pojawiła się wyniosła pokojówka. - Pani Grodehaar życzy sobie ziółka - wypaliłem i pognałem z powrotem. W sali nic się nie działo. Pani Grodehaar sączyła kawę, łyknąłem i swojej. Zaraz za mną pojawiła się pokojówka z tabletkami. Wszystko odbywało się jak w niemym filmie. Gdy pokojówka wyszła, sięgnąłem do kieszeni i wyjąłem plaski sterownik, zaktywowałem wszystkie sześć zapalników i odłożyłem go na stół. Przechwyciłem pytające spojrzenie. - Kiedy zobaczę, co kradną, uruchomię odpowiedni zapalnik - wyjaśniłem. - Złodziejowi zaszkodzi taka zdobycz. Poczęstowałem panią Grodehaar papierosem, ale odmówiła. Przesunęła swój fotel, by widzieć gablotę z kijami. Byliśmy jak dwuosobowa widownia w prywatnym kinie. - No, ciekawam!.. - syknęła złowróżbnie. - Bardzom cie-ka-wa! Przemknęło mi przez myśl, że jeśli się poszkapię, jej zemsta sięgnie mnie poza czasem i przestrzenią. Po co ja się w to pcham? Powietrze warknęło. Poczułem skurcz przepony i szybsze bicie serca. Rozległ się smętny, przeciągły dźwięk. Przestrzeń między szafkami z kijami i butami zamigotała. Cholera, buty!? Zacisnąłem pięści. Poczułem, że pani Grodehaar chwyta mnie za biceps i zaciska na nim palce. Obłok falującego powietrza przesunął się i otoczył szafkę z butami. Jęknąłem. Częściowo ze złości, częściowo z bólu - szpony gospodyni przesunęły mięśnie, wpiły się w kość i sięgnęły szpiku. Obłok wisiał chwilę i nagle, ku mojej uldze, przesunął na kije. KIJE! Zaczęły znikać. Wolniutko położyłem palce na sterowniku. Opuszka wskazującego drżała na jedynce. Kije postukiwały i znikały, znikały, znikały... Ostatni. OK. Teraz ja. Wdusiłem "1". Drugie warknięcie i syk. Koniec wizyty. Wykonałem kilka ruchów, sugerowały, że zamierzam wstać - pani Grodehaar zrozumiała, że musi puścić moje ramię. Gdy wstałem, zwisło jak sparaliżowane. Ale mężnie nie skarżyłem się. Najpierw zdezaktywowałem sterownik, potem odzyskując władzę w ręce odszukałem pozostałe trefne eksponaty. Załadowałem je do wora. Gospodyni paliła, wypuszczając długie smugi aromatycznego dymu. Dołączyłem do niej. - Czy to koniec? - zapytała. - Tak sądzę. Ale, na wszelki wypadek, chciałbym tu być w przyszłym tygodniu. - Dlaczego to się odbywa raz w tygodniu? - Możemy się tylko domyślać. - Przypomniałem sobie doświadczenia z błoną interwymiarową. - Może złodziej musi ładować kilkadziesiąt godzin specjalne akumulatory, może za każdym razem kalibruje aparaturę, może coś się zużywa lub niszczy... Postawiłbym na ładowanie. - A nie ma metody, by się dowiedzieć, jak skuteczna była twoja broń, młodzieńcze? - Pewnie jest - wzruszyłem ramionami. Szczerze mówiąc, - chciałem w zaciszu domowym sprawdzić skuteczność swojego pomysłu. - To znaczy, sądzę, że można by, ale... - zawahałem się. - Proszę o jasną i wyczerpującą odpowiedź - zażądała klientka. - W końcu płacę! Wzruszające. Dwudziestka dziennie wystarczy na benzynę i parkowanie, przeciętny rozwodowy człap bierze od męża usiłującego wywinąć się z węzłów małżeńskich sto pięćdziesiąt do dwustu, w porywach do trzech setek. Plus koszty. Kosztów prawie nie było, trzeba przyznać. Co tam te siedem setek za bomby?! - Gdyby pani miała komputer z globnetem... - powiedziałem bez wiary. Odstawiła filiżankę i myślała chwilę. Potem postukała kostką palca w stolik. W drzwiach pojawiła się "córka Josepha". - Czy my mamy jakiś komputer? - zapytała pani Grodehaar. - Tak, proszę pani. Przynieść? Gospodyni zerknęła na mnie, skinąłem głową. - Tak, Elisabeth. Proszę. Dolałem nam kawy. Pani Grodehaar postukała znów w stolik, pojawiła się starsza pokojówka. - Czy można już powkładać kije na miejsce? - zapytała klientka. - Tak. Oczywiście. - Poderwałem się. - Przepraszam, powinienem był sam... - Siadaj, młodzieńcze - przerwała pani Grodehaar. - Mam pytanie: czy zabiliśmy wynalazcę? - Mam nadzieję, że nie. Śmierć nie jest właściwą karą za kradzież. - Słusznie. Zapadła cisza. Dlaczego, pomyślałem, pani Grodehaar nie zastukała palcem, kiedy chciała, żeby jej przynieść lekarstwa? Dlaczego osobiście zadysponowała kawę, skoro czujnik przenosi jej postukiwania do odpowied... Przerwała mi Elisabeth, niosąc nettop płaski jak naleśnik. Ustawiłem go na stole, z którego pokojówka sprzątnęła serwis. Otworzyłem i uruchomiłem. Klawiatura nadęła się, rozjarzył ekran. Wystukałem kilka słów kluczowych, koordynaty graniczne czasowe i geograficzne. Start. Pani Grodehaar, nie zainteresowana procedurą, podeszła do pokojówki zamykającej ostatnią gablotę, coś do niej powiedziała. Nettop pisnął i zaczął sypać danymi. Sprecyzowałem zasięg. Ruszył do wertowania baz danych. Gospodyni wróciła do stolika i zerknęła pytająco. - Posuwamy się - zameldowałem. Skinęła głową. Na sto osób w jej sytuacji dziewięćdziesiąt dziewięć nękałoby mnie pytaniami, wyszarpywało informacje. Ona czekała. Nettop pisnął ponownie. O, teraz lepiej. - Proszę posłuchać - powiedziałem, przelatując wzrokiem ekran. - To jest dziewiąty listopada dwa tysiące drugiego. Wydarzyło się... - Zacząłem czytać z ekranu: - "Dwadzieścia minut przed rozpoczęciem meczu Trawlerów z przyjezdną drużyną Stalowych Kotłów z parkingu przy stadionie buchnęła fala straszliwego fetoru. Obłok odoru o niespotykanej sile ogarnął stadion, powodując torsje całej czterdziestotrzytysięcznej widowni. Mecz nie doszedł do skutku, kibice w panice opuścili stadion. Drużyny schroniły się w szatniach, ale okazało się, że filtry klimatyzacji nie poradziły sobie z odorem. Tak więc zawodnicy również nie byli w stanie pokazać się kibicom. Zresztą - kwadrans później nie było na widowni nikogo, tylko przenikliwy smród, wzmocniony torsjami spanikowanych kibiców. Specjaliści najczęściej tłumaczą eksplozję piekielnego smrodu samoistną reakcją w kanalizacji tej starej części miasta. Są tacy, co widzą w tym zemstę "gwałconej przyrody", a policja znalazła świadka, który twierdzi, że obłok skondensowanego odoru wypłynął z półciężarówki, stojącej na parkingu przy stadionie. Policja jednak i naukowcy wykluczają możliwość wyprodukowania tak skutecznej bomby zapachowej..." Popatrzyłem na gospodynię. Skinęła z aprobatą głową, ale myślami była obok. Jej papieros dopalił się sam; gdy się ocknęła, trzymała w palcach tylko filtr. Zła zgasiła go i wstała, powstrzymując mnie. - Przepraszam, muszę coś załatwić. Siedź spokojnie, zamienimy kilka słów. To mi się podoba u bogaczy. Ani krzty zainteresowania, czy rozmówca ma ochotę na to samo co oni! Ani śladu zainteresowania, czy nie musi odebrać ze szkoły niewidomego przyjaciela albo odwiedzić barmana, który sprzeda nam cynk o świeżej beczce irlandzkiego Doppeltaggera. Po co? Oni dyktują warunki. Wokół nich orbituje słoneczko i inne mniej ważne ciała. Z ponurą determinacją przewertowałem jeszcze kilka stron na nettopie z odgłosami prasy. Najpierw wszystkich to bardzo śmieszyło, używali ostro na czterdziestu tysiącach kibiców: "Paw o czterdziestu tysiącach gardeł!", "Rzyg-rzeka płynęła ze stadionu", "Stalowe Kotły pełne..." Potem, kiedy skutki stały się widoczne jak gawron na śniegu, ton pisaniny się zmienił, ale było za późno. Każdy, kto był owej soboty na stadionie, poczuł się znieważony i znienawidził - wiadomo co - bejsbol! Kiedy pani Grodehaar wróciła, zamknąłem nettop. - Dziennikarze mieli ubaw - powiedziałem. - Ci, co nie byli na miejscu. "Zostałem nie wyautowany, a zwymiotowany - mówi zawodnik Stalowych Kotłów", "Nigdy więcej nie pokażę się na tym stadionie!". - Postukałem w pokrywę. - Rekapitulując, wygląda na to, że zniszczyłem drużynę Trawlerów. Kilka miesięcy później oficjalnie wycofano ją z ligi, stadion zamknięto... - Nic się nie stało - bąknęła gospodyni. - Nie wiem... Kilkadziesiąt tysięcy ludzi się pochorowało... Upadł stadion. Setki osób straciły pracę - zawodnicy, trenerzy, masażyści, bileterzy, sprzątacze... - Jeśli tylko udało się powstrzymać złodzieja - to się opłaciło! - powiedziała zdecydowanym tonem. - Wyobraź sobie działające bezkarnie pozaczasowe gangi. Chaos globalny! Koniec cywilizacji! - No, bez przesady... - Sam przyznajesz mi rację. Bezkarny złodziej będzie sięgać coraz głębiej i czuć- się bezpiecznie. To gangrena, rak społeczeństwa! - ucięła. - Jestem bardzo zadowolona z twojego sposobu załatwienia sprawy. - Wstała i podała dłoń. - Co prawda byłeś tu tylko dwa razy i trochę czasu zajęło ci przygotowanie, ale uznaję, że należą ci się pełne trzy dniówki. - Nie wypuszczając mojej ręki, poklepała mnie po wierzchu dłoni. - Jestem naprawdę zadowolona. Zachichotała nagle. Pokręciła głową. Widząc moje zdziwione spojrzenie, wyjaśniła: - Wyobraziłam sobie te czterdzieści tysięcy kibiców... Odchrząknąłem z dezaprobatą. Nie podziałało. Chichotała dalej. Ukłoniłem się i skierowałem do drzwi, za moimi plecami narastał śmiech. Udało mi się nie przyłączyć do zaraźliwego chichotu. Przy drzwiach wyjściowych dogoniła mnie Elisabeth. Wyciągnęła w moim kierunku sztywny płaski pakuneczek. - Czy Joseph jest twoim ojcem? - zapytałem. - Skądże! Dygnęła i podała mi pakiecik. Włożyłem go do kieszeni. - Pani kazała zapłacić. - Aha. - Zważyłem paczuszkę. - Czy mógłbym zerknąć do książki telefonicznej? Popatrzyła na mnie jak na raroga. Czekała, ale ponieważ milczałem, zmarszczyła nosek i powiedziała skonsternowana: - Chodzi panu o tele-com? Pokręciłem przecząco głową. - Przecież książek nie drukuje się od wielu lat... Nie mamy książki, takiej drukowanej. - No to nic, dziękuję. Otworzyłem drzwi i wyszedłem. Wsiadłem do RR i ruszyliśmy. Coś mnie gniotło i uwierało. Bezczelnie sięgnąłem do barku i nalałem sobie na dwa palce. Zapomniałem o paczuszce; wyciągnąłem ją z kieszeni i otworzyłem kopertę. Był w niej dziwaczny, płaski i ciężki pasek-etui. Otworzyłem etui. Leżały w oddzielnych przegródkach trzy złote dwudziestodolarówki. Wybite w tysiąc dziewięćset ósmym. Tak zwane "ryżowe dwudziestki". Zaczęto je bić, żeby zapłacić za ryż, niezbędny dla głodującej Luizjany, potem zapłacili czym innym albo w ogóle. Po aferze zostało kilkaset wybitych próbnie dwudziestek. Warte - każda - jakieś siedem do dziewięciu tysięcy. Hm?! Postukałem paznokciem w dno futerału. Wredna pani Grodehaar! Dwudziestka za dzień, i czekała na moje protesty! - Joseph? - Nagle uświadomiłem sobie, co mnie cały czas dręczyło. - Czy pan Grodehaar był bogaty? - Zmarszczył czoło. - Inaczej, czy to on dorobił się fortuny? - Raczej nie. Wydaje mi się, że pani była siłą motoryczną... - Rozumiem - powiedziałem. Nawet nie za bardzo skłamałem. Do domu dojechaliśmy w milczeniu. Dopiero gdy skręcaliśmy w moją uliczkę, odezwał się telefon. Joseph włożył do ucha groszek i słuchał chwilę. - Do pana - powiedział. Sięgnąłem do gniazdka telefonu. - Tak? - Ceremis Grodehaar - powiedziała moja była klientka. - Wiesz, że wróciła większość eksponatów? - Nie - powiedziałem jak idiota. - To znaczy, już wiem. - Zaraz po pana wyjściu zwaliły się dwie kupy tych rzeczy. Chyba czegoś brakuje, ale generalnie, złodziej wycofał się z haniebnego procederu. - A co mu pani zrobiła? - Ja? - Zachichotała. Czekałem, żeby się wyśmiała. - Domyślił się pan? Po raz drugi użyła formy "pan". Proszę - awansowałem! - Dopiero teraz - przyznałem. - Ale dokładnie nie wiem. - Gdy wysłałam pana po tabletki, dołożyłam do eksponatów karteczkę, wydrukowaną gdy ja z kolei wyskoczyłam na chwilę. Napisałam na niej: "Jeśli pamiętasz tajemnicze zniknięcia szefów przestępczego podziemia z 2005 roku, wiedz, że ja byłam ich przyczyną. Ci ludzie nie żyją z mojej ręki, i zasłużyli na to. Też znajdujesz się na liście!". - Ale... Ale bomby fetorowe wybuchły w 2003?! - No właśnie. Ten ktoś nie mógł wiedzieć, że blefuję, wystraszył się i oddał, co mógł. Resztę pewnie sprzedał, ale niech mu!.. RR wyhamował płynnie na wysokości mojej furtki. Teba - zadziwiona pojazdem - wysunęła nos przez szczeliny w płocie i węszyła, kiwając energicznie ogonem. Monty Python odwrócił na chwilę nos od Kierunku Zero. - No to do widzenia - usłyszałem w słuchawce. - Do widzenia - odpowiedziałem oszołomiony. Chwilę siedziałem nieruchomo. Potem schowałem etui do wewnętrznej kieszeni marynarki i otworzyłem drzwi. - Dziękuję, Josephie. Do widzenia. - Do widzenia panu szanownemu. Wóz bezszelestnie odpłynął. Teba dopiero teraz odważyła się pisnąć, a i to odgłos był wątły i nieśmiały. - Już-już! Przekroczyłem furtkę i podrapałem ją za uszami. Starannie obwąchała mnie i wydało mi się, że jest zadowolona zapachu rolls-royce'a. Drzwi otworzyły się i stanęła w nich Pyma. - Myślałam, że bujasz, ale chyba nawet ty nie wynająłbyś takiej limuzyny, żeby uwiarogodnić swoje fantazje - powiedziała z uśmiechem. - No - skwitowałem krótko. Popołudnie upłynęło na opowiadaniu, wyjaśnianiu i zastanawianiu się. Dopiero w nocy, kiedy obudził mnie blask księżyca uprzytomniłem sobie, czego nie sprawdziłem w globnecie. Już mi się, oczywiście, nie chciało wstawać. Obiecałem sobie tylko, że kiedyś sprawdzę, kto wykupił śmierdzący stadion i na jego miejscu, w atrakcyjnej lokalizacji, wybudował kilka biurowców. Inaczej - kto na tym smrodzie zrobił fortunę. A potem, zasypiając, pomyślałem sobie: A co mnie to, w gruncie rzeczy, obchodzi? Wrocław - Nowa Sól - Jelenia Góra - Zgorzelec - Głogów - Bolesławiec - Wałbrzych - Polkowice - Chocieszów, sierpień - październik 1998 Eugeniusz Dębski EUGENIUSZ DĘBSKI Urodzony 26 stycznia 1952 r. w Truskawcu. Rusycysta, autor SF i fantasy, twórca pisma internetowego "Fahrenheit". U nas opublikował m.in.: "Najważniejszy dzień życia 111 384 roku" ("F" 5/84), "Czy to pan zamawiał tortury" ("F" 4/87), "Śmierdząca robota" ("NF" 5/93), "Tatek przyjechał" ("NF" 9/94),, "Z powodu picia podłego piwa" ("NF" 12/96). Autor wielu książek (szczegóły w obszernym biogramie, "NF" 5/93), między innymi o przygodach Owena Yeatesa, o których tak pisze w liście do redakcji: Popełniłem kiedyś sześć powieści o przygodach OY (potomka Marlowe'a), pięć z nich wyszło, szósta się zamarynowała. Niedawno przypomniałem sobie o niej. Wystosowałem w "Fahrenheicie" (trochę chcąc zbadać siłę solidarności Fandomu, trochę nie wierząc, że sam usiądę i przepiszę) apel do Ludzi Dobrej Woli, którzy chcieliby wziąć udział w ekshumacji powieści, ponieważ została ona w jednej, fatalnej jakości kserokopii. Wyobraź sobie, runął tłum chętnych. Pierwszy, na przykład, zgłosił się człowiek z Berlina - świat się skurczył, co? (...) Przy okazji "prac" nad tym przedsięwzięciem nabrałem ochoty na pociągnięcie przygód OY. Dumam więc w tej chwili nad kontynuacją. A jeszcze przy okazji wpadłem na pomysł opowiadania z przygodą Owena Yeatesa. Wynik masz w kopercie. (mp)