ISAAC ASIMOV NAGIE SŁOŃCE PRZEŁOŻYŁ MICHAŁ WROCZYŃSKI TYTUŁ ORYGINAŁU: THE NAKED SUN HISTORIA CYKLU POWIEŚCI O ROBOTACH Mój pisarski romans z robotami zaczął się dziesiątego maja 1939 roku, ale jako czytelnik science fiction zakochałem się w nich dużo wcześniej. W roku 1939 roboty w literaturze science fiction nie były niczym nowym. Mechaniczne istoty ludzkie spotykamy już w starożytnych i średniowiecznych mitach i legendach, lecz słowo „robot” po raz pierwszy pojawiło się w sztuce Karola Capka zatytułowanej R.U.R. Premiera przedstawienia odbyła się w Czechosłowacji w roku 1921, ale utwór szybko doczekał się tłumaczeń na wiele języków. R.U.R. to skrót od „roboty uniwersalne Rossuma”. Rossum, angielski przemysłowiec, produkuje sztuczne istoty ludzkie po to, by zastępowały w pracy człowieka, który teraz, wolny już od wszelkiego przymusu, może oddać się wyłącznie twórczości. (W języku czeskim słowo „robot” oznacza „pracę przymusową”). Mimo najlepszych intencji Rossuma wszystko poszło nie tak, jak zaplanował: roboty wznieciły rebelię i zaczęły niszczyć gatunek ludzki. Nie jest zapewne rzeczą zaskakującą, że według pojęć roku 1921 postęp techniczny musi doprowadzić do powszechnej katastrofy. Pamiętajmy, że skończyła się właśnie pierwsza wojna światowa, której czołgi, samoloty i gazy bojowe ukazały ludzkości „ciemną stronę mocy”, by użyć określenia z Gwiezdnych wojen. R.U.R. stanowi rozszerzenie ponurej wizji przedstawionej w jeszcze słynniejszym bodaj Frankensteinie, gdzie stworzenie nowego rodzaju sztucznej istoty ludzkiej kończy się katastrofą, choć nie na tak globalną skalę jak w sztuce Čapka. Za przykładem tych dwóch dzieł literatura lat dwudziestych i trzydziestych nieodmiennie ukazywała roboty jako niebezpieczne maszyny, niszczące ostatecznie swoich stwórców. Moralne przesłanie tych utworów przypominało raz po raz, że „istnieją rzeczy, po które nie powinien sięgać umysł człowieka”. Ja jednak już jako młodzieniec nie mogłem pogodzić się z myślą, że jeśli wiedza stanowi zagrożenie, alternatywą jest ignorancja. Zawsze uważałem, że rozwiązaniem musi być mądrość. Nie należy unikać niebezpieczeństwa. Trzeba tylko nauczyć się nim sterować. Jest to zresztą podstawowe wyzwanie dla człowieka, odkąd pewna grupa naczelnych przekształciła się w ludzi. Każdy postęp techniczny niesie ze sobą zagrożenie. Ogień był niebezpieczny od początku, podobnie (jeśli nie bardziej) — mowa; jedno i drugie jest groźne do dzisiaj, ale bez nich człowiek nie byłby człowiekiem. Tak czy owak, sam nie wiem dlaczego, opowiadania o robotach, które czytałem, nie satysfakcjonowały mnie; czekałem na coś lepszego. I znalazłem — w grudniu 1938 roku na łamach Astounding Science Fiction. Wydrukowano tam opowiadanie Lestera del Reya zatytułowane Helen O’Loy. Autor z ogromną sympatią odnosi się do występującej w utworze postaci robota. Było to chyba dopiero drugie opowiadanie tego pisarza, ale na zawsze już zostałem zagorzałym miłośnikiem del Reya, (Proszę, niech nikt mu o tym nie mówi. On nie może się dowiedzieć). Miesiąc później, w styczniu 1939 roku, w magazynie Amazing Stories również Eando Binder w opowiadaniu I, Robot pokazał nader sympatycznego robota. Utwór ten, choć znacznie odbiegał klasą od poprzedniej historii, znów niebywale mnie poruszył. Czułem niejasno, że i ja pragnę napisać opowiadanie, w którym roboty przedstawione byłyby jako istoty miłe, dobre i przyjazne. I tak oto dziesiątego maja 1939 roku rozpocząłem pracę. Trwało to aż dwa tygodnie; w tamtych latach pisanie opowiadań zajmowało mi sporo czasu. Stworzoną historię zatytułowałem Robbie, a traktowała ona o robocie–niańce, który bardzo kochał powierzonego jego opiece chłopca, ale w matce dziecka budził lęk. Fred Pohl (liczył sobie wówczas również dziewiętnaście lat i do dnia dzisiejszego ostro ze mną rywalizuje) okazał się mądrzejszy ode mnie. Przeczytawszy Robbiego oświadczył, że John Campbell, wszechwładny wydawca Astounding, nie przyjmie tego opowiadania, ponieważ zbyt przypomina ono Helen O’Loy. Miał rację. Campbell odrzucił je z tego właśnie powodu. Niemniej, kiedy w jakiś czas potem Fred został wydawcą dwóch nowych magazynów, dwudziestego piątego marca 1940 roku wziął ode mnie Robbiego. Opowiadanie ukazało się drukiem w tym samym roku w numerze wrześniowym czasopisma Super Science Stories, pod zmienionym tytułem Strange Playfellow (Fred miał okropny zwyczaj zmieniania tytułów — prawie zawsze na gorsze. Opowiadanie to ukazywało się potem wielokrotnie drukiem, ale zawsze już pod oryginalnym tytułem). W tamtych latach jednak sprzedawanie opowiadań komuś innemu niż Campbell niezbyt mnie interesowało, więc spróbowałem napisać kolejne dziełko. Najpierw przedyskutowałem pomysł z samym Campbellem. Chciałem mieć pewność, że jeśli nawet odrzuci moje opowiadanie, to zrobi to wyłącznie ze względu na jego niedoskonałość literacką. Napisałem Reason, w którym robot miał — by tak rzec — własną religię. Campbell zakupił ten utwór dwudziestego drugiego listopada 1940 roku i wydrukował go w swoim magazynie w kwietniu 1941 roku. Było to już trzecie opowiadanie, które Campbell ode mnie kupił — a pierwsze, które wziął w takiej formie, w jakiej zostało napisane, nie żądając zmian i poprawek. Fakt ów tak wbił mnie w dumę, że napisałem trzecie opowiadanie o robotach, tym razem o robocie, który potrafił czytać ludzkie myśli. Zatytułowałem je Liarl. Campbell również je kupił i opublikował w maju 1941 roku. Tak więc w dwóch kolejnych numerach Astounding miałem dwa swoje opowiadania o robotach. Nie zamierzałem na tym poprzestać. Miałem pomysł na całą serię. Ponadto wymyśliłem coś jeszcze. Dwudziestego trzeciego grudnia 1940 roku, podczas dyskusji z Campbellem o pomyśle czytającego w ludzkich myślach robota, rozmowa zeszła na problem praw rządzących ich zachowaniem. Uważałem, że roboty są urządzeniami mechanicznymi, które mają wbudowane systemy zabezpieczające. Zaczęliśmy się zastanawiać, w jakim kształcie słownym można by to wyrazić — i tak narodziły się Trzy Prawa Robotyki. Najpierw dokładnie sformułowałem owe Trzy Prawa i zacytowałem je w moim czwartym opowiadaniu zatytułowanym Runaround. Ukazało się ono drukiem w maju 1942 roku na łamach Astounding, a tekst samych Praw pojawił się na stronie setnej. Specjalnie o to zadbałem, tam bowiem po raz pierwszy w historii świata, o ile się orientuję, padło słowo „robotyka”. W latach czterdziestych napisałem dla Astounding cztery dalsze opowiadania: Catch That Rabbit, Escape (tutaj Campbell zmienił tytuł na Paradoxical Escape, ponieważ przed dwoma laty opublikował już inne opowiadanie pod tytułem Escape), Evidence oraz The Evitable Conflict. Ukazały się one kolejno na łamach Astounding w lutym 1944 roku, w sierpniu 1945, we wrześniu 1946 i w czerwcu 1950 roku. Od 1950 najpoważniejsze wydawnictwa, głównie Doubleday and Company, zaczęły publikować fantastykę naukową w twardej oprawie. W styczniu tego roku Doubleday wydał moją pierwszą książkę, powieść pt. Kamyk na niebie, a ja w pocie czoła pracowałem już nad następną. Fredowi Pohlowi, który przez jakiś czas był moim agentem, przyszło do głowy, że mógłbym wydać w jednej książce moje opowiadania o robotach. Doubleday wprawdzie nie było zainteresowane zbiorem opowiadań, ale pomysł podchwyciło żywo niewielkie wydawnictwo Gnome Press. Ósmego czerwca 1950 roku wręczyłem im maszynopisy opowiadań zebranych pod wspólnym tytułem Mind and Iron. Wydawca pokręcił głową. — Nazwijmy to I, Robot — powiedział. — Nie możemy — odparłem. — Przed dziesięciu laty tak właśnie zatytułował swoje opowiadanie Eando Binder. — A kogo to obchodzi? — odparł wydawca (przytaczam łagodną wersję tego, co naprawdę powiedział), więc dość niechętnie, wyraziłem zgodę na zmianę tytułu sugerowaną przez Gnomę Press. I, Robot ukazała się pod sam koniec roku 1950, jako druga książka w moim dorobku pisarskim. Składała się z ośmiu opowiadań o robotach drukowanych przedtem w Astounding, ale ułożonych w innej kolejności, tak że stanowiły pewien logiczny ciąg. Ponadto włączyłem do zbioru moje pierwsze opowiadanie, Robbie, ponieważ — mimo że Campbell je odrzucił — darzyłem je wielkim sentymentem. W latach czterdziestych napisałem wprawdzie jeszcze trzy inne opowieści z cyklu robotów, które Campbell bądź odrzucił, bądź ich w ogóle nie widział, ale nie pasowały one logicznie do innych opowiadań i nie weszły do zbioru I, Robot. Utwory te oraz inne opowiadania o robotach, napisane w ciągu dziesięciu lat po książkowym wydaniu I, Robot, znalazły się w zbiorze The Complete Robot, opublikowanym przez Doubleday w roku 1982. Książka nie zrobiła furory na rynku księgarskim, niemniej rok po roku sprzedawała się stale, choć powoli. Po pięciu latach wydała ją również brytyjska firma Armed Force, w tańszej twardej oprawie. I, Robot pojawił się również w wersji niemieckiej (moja pierwsza publikacja obcojęzyczna), a w roku 1956 doczekał się nawet paperbacku w New American Library. Jedynym moim zmartwieniem było Gnomę Press, które dogorywało i nie przekazywało mi półrocznych rozliczeń, nie mówiąc już o honorariach. Podobnie zresztą miała się rzecz z trzema książkami z cyklu „Fundacja”, wydanymi w tej firmie. W roku 1961 Doubłeday, widząc że Gnomę Press nie ma szans na zetrwanie, przeję}o od nich prawa do I, Robot (i książek z cyklu Fundacja”) — Od tej chwili pozycje te zaczęły funkcjonować o wiele lepiej— I, Robot do dzisiaj ma dodruki. A to już przecież trzydzieści trzy lata. W roku 1981 prawa do tej książki zakupili producenci filmowi, ale jak dotąd nie doczekała się ekranizacji. Doczekała się natomiast tłumaczeń; o ile wiem — na osiemnaście języków, w tym na rosyjski i hebrajski. Ale zbyt wyprzedziłem rozwój wydarzeń. Wróćmy do roku 1952, kiedy to I, Robot jako publikacja Gnome Press z trudem przepychała się do przodu, a ja nie miałem realnych widoków na sukces. Wtedy to pojawiły się nowe, najwyższej próby czasopisma z gatunku science fiction, a wraz z nimi przyszedł prawdziwy boom w tej dziedzinie. W roku 1949 zaczął się ukazywać The Magazine ofFantasy and Science Fiction, a w 1950 — Galaxy Science Fiction. Tym samym John Campbell stracił swój monopol i w ten sposób zakończył się „złoty wiek” lat czterdziestych. Z uczuciem pewnej ulgi zacząłem pisywać dla Horace’a Golda, wydawcy Galaxy. Przez ostatnie osiem lat pracowałem wyłącznie dla Campbella i czułem, że zbyt jestem związany z jednym tylko wydawcą. Gdyby mu się coś przytrafiło, w równym stopniu dotknęłoby to mnie. Kiedy więc Gold zaczął kupować moje utwory, bardzo się uspokoiłem. Gold wydrukował w odcinkach moją drugą powieść, Gwiazdy jak pył…, choć zmienił tytuł na Tyrann, który w moim przekonaniu brzmiał okropnie. Ale Gold nie był jedynym człowiekiem, dla którego pisałem. Jedno opowiadanie o robotach sprzedałem Howardowi Browne’owi, który wydawał Amazing w tym krótkim okresie, kiedy pismo starało się utrzymywać wysoki poziom. Utwór ów, zatytułowany Satisfaction Guaranteed, ukazał się w roku 1951 w kwietniowym numerze tego magazynu. Był to jednak wyjątek. Nie chciałem już więcej pisać opowiadań o robotach. Zbiór I, Robot stanowił naturalne zakończenie pewnego etapu mojej literackiej kariery. Zająłem się innymi sprawami. Gold, który drukował już w odcinkach jedną moją powieść, koniecznie chciał opublikować następną, zwłaszcza kiedy najnowszą książkę Prądy przestrzeni wziął do druku w odcinkach Campbell. Dziewiętnastego kwietnia 1952 roku dyskutowałem z Goldem pomysł mojej nowej powieści, która miałaby ukazać się w Galaxy. Wydawca doradzał powieść o robotach, ale ja zdecydowanie odmówiłem. O robotach pisywałem jedynie opowiadania, i miałem poważne wątpliwości, czy udałoby mi się sklecić na ten temat sensowną powieść. — Ależ poradzisz sobie — kusił Gold.— Co myślisz o przeludnionym świecie, w którym pracę ludzi wykonują roboty? — Zbyt przygnębiające — odparłem. — Nie jestem przekonany, czy mam chęć pisać ciężką, socjologiczną powieść. — Więc zrób to po swojemu. Lubisz kryminały. Wymyśl więc morderstwo w tym przeludnionym świecie, wymyśl detektywa, który ma rozwiązać zagadkę, a za partnera daj mu robota. Jeśli detektyw nie podoła zadaniu, zastąpi go robot. To był celny strzał. Campbell mawiał często, że kryminalne opowiadanie science fiction jest sprzecznością samą w sobie; w razie kłopotów detektyw może nieuczciwie wykorzystywać wymyślane na poczekaniu wynalazki techniczne, co stanowiłoby nadużycie wobec czytelnika. Zasiadłem zatem do pisania klasycznego kryminału, który nie byłby takim nadużyciem, a zarazem byłby typowym utworem science fiction. W ten sposób powstała powieść Pozytonowy detektyw. Ukazała się drukiem w trzech kolejnych numerach Galaxy: w październiku, listopadzie i grudniu 1953 roku. W roku następnym wydrukowało ją wydawnictwo Doubleday jako moją jedenastą książkę. Bez wątpienia Pozytonowy detektyw okazał się książką, która po dziś dzień stanowi mój największy sukces. Sprzedawała się lepiej niż inne, wcześniejsze, od czytelników napływały niezwykle serdeczne listy, no i w Doubleday uśmiechano się do mnie tak ciepło jak nigdy dotąd. Do tej pory, zanim podpisali ze mną kontrakt, żądali szkiców poszczególnych rozdziałów; teraz wystarczało im już tylko moje zapewnienie, że pracuję nad kolejną książką. Pozytonowy detektyw odniósł sukces tak ogromny, że nieuniknione okazało się napisanie jego drugiej części. Podejrzewam, że gdybym nie zaczął już pisać prac popularnonaukowych, co sprawiało mi wielką frajdę, zabrałbym się za to natychmiast. Ostatecznie do Nagiego słońca zasiadłem dopiero w październiku 1955 roku. Kiedy jednak już się zmobilizowałem, pisanie szło mi jak z płatka. Utwór stanowił jakby przeciwwagę poprzedniej książki. Akcja Pozytonowego detektywa rozgrywa się na Ziemi, gdzie żyje wiele istot ludzkich i nieliczne roboty. Nagie słońce dzieje się na Solarii, w świecie gdzie jest mnóstwo robotów, a ludzi niewielu. Co więcej, choć zasadniczo w swojej twórczości unikałem wątków romansowych, w Nagim słońcu zdecydowałem się taki motyw pomieścić. Byłem bardzo zadowolony z tej powieści i w głębi duszy uważałem ją nawet za lepszą od Pozytonowego detektywa, ale na dobrą sprawę nie wiedziałem, co z nią zrobić. Do Campbella, który zajął się dziwaczną pseudonauką zwaną dianetyką, latającymi talerzami, psioniką i innymi wątpliwej wartości sprawami, trochę się zraziłem. Z drugiej jednak strony zbyt wiele mu zawdzięczałem i dręczyły mnie wyrzuty surnienia, że tak bezceremonialnie związałem się z Goldem, który wydrukował w odcinkach już dwie moje powieści. Ale z narodzinami Nagiego słońca Gold nie miał nic wspólnego, mogłem więc dysponować tą powieścią wedle własnej woli. Zaproponowałem ją zatem Campbellowi, który nie namyślał się ani chwili. Ukazała się w trzech odcinkach Astounding w roku 1956, w numerach październikowym, listopadowym i grudniowym. Campbell tym razem nie próbował już zmieniać tytułu. W roku 1957 powieść ukazała się w Doubleday jako moja dwudziesta książka. Zrobiła taką samą karierę (jeśli nie większą) jak Pozytonowy detektyw i wydawnictwo Doubleday oświadczyło, że nie mogę na tych dwóch powieściach poprzestać. Powinienem napisać trzecią, tworząc tym samym trylogię, podobnie jak trylogię tworzyły moje wcześniejsze powieści z cyklu ,,Fundacja”. W pełni się z wydawnictwem zgadzałem. Miałem ogólny pomysł fabuły i wymyśliłem nawet tytuł — The Bounds of Infinity. W lipcu 1958 roku wyjechałem z rodziną na trzy tygodnie nad morze, do Marshfield w stanie Massachusetts. Planowałem napisać tam większą część powieści. Akcję umieściłem na Aurorze, gdzie relacja ludzie — roboty nie przechyla się ani na korzyść człowieka, jak w Pozytonowym detektywie, ani na korzyść robota, jak w powieści Nagie słońce. Co więcej, miałem zamiar rozbudować wątek miłosny. Tak to sobie wykombinowałem — ale coś nie wypaliło. W latach pięćdziesiątych coraz bardziej wciągało mnie pisanie książek popularnonaukowych i dlatego po raz pierwszy w swojej karierze zacząłem tworzyć coś, co pozbawione było iskry bożej. Po napisaniu czterech rozdziałów zniechęciłem się i zarzuciłem pomysł. Zdawałem sobie jasno sprawę, że nie podołam wątkowi romansowemu i nie zdołam stosownie wyważyć relacji człowiek — robot. I tak już zostało. Minęło dwadzieścia pięć lat. Zarówno Pozytonowy detektyw jak i Nagie słońce nieustannie były wznawiane. Obie powieści pojawiły się na rynku razem pod tytułem The Robot Novels; ukazały się również łącznie z niektórymi moimi opowiadaniami w tomie zatytułowanym The Rest of Robots. Poza tym zarówno Pozytonowy detektyw jak i Nagie słońce doczekały się licznych wydań kieszonkowych. Tak więc przez dwadzieścia pięć lat czytelnicy nie stracili z nimi kontaktu i mam nadzieję, że przyniosły im one wiele radości. Mnóstwo osób pisało do mnie domagając się trzeciej powieści o robotach. Na zjazdach pytano mnie o nią wprost. Nigdy jeszcze tak usilnie nie nakłaniano mnie do napisania czegokolwiek (może z wyjątkiem czwartej powieści z cyklu „Fundacja”). Jeśli ktoś pytał mnie, czy zamierzam napisać trzecią powieść o robotach, nieodmiennie odpowiadałem: „Tak, kiedyś zabiorę się za nią, więc módlcie się, żebym żył jak najdłużej”. Ja również — nie wiem dlaczego — czułem, że powinienem napisać tę powieść, ale lata mijały, a we mnie rosła pewność, że nie potrafię tego dokonać, i umacniałem się w smutnym przeświadczeniu, że trzecia powieść nigdy się nie narodzi. A jednak w marcu 1983 roku przedstawiłem wydawnictwu Doubleday „długo oczekiwaną” trzecią powieść z cyklu „Roboty”. Nosi ona tytuł Roboty z planety świtu i nie ma nic wspólnego z nieszczęsną próbą z 1958 roku*. Isaac Asimov Nowy Jork 1. POSTAWIENIE PROBLEMU Elijah Baley za wszelką cenę starał się opanować panikę. Strach narastał w nim od dwóch tygodni, a nawet dłużej. Lęk drążył go od chwili, kiedy wezwano go do Waszyngtonu i uprzejmie powiadomiono, że wyznaczono mu nowe zadanie. Już sama forma wezwania była nader intrygująca. Nie podano żadnych szczegółów — po prostu miał się stawić, a to jeszcze pogarszało sprawę. Do wezwania dołączono kartę podróżną na samolot w obie strony, co było równie paskudne. Niepokój budziła także pilność wezwania, którą sugerował samolot jako środek transportu, oraz myśl o samej podróży powietrznej. Ale na razie Elijah potrafił jeszcze zapanować nad strachem. Ostatecznie podróżował samolotem już cztery razy. Raz przeleciał nawet nad całym kontynentem. Tak więc, choć podróż powietrzna nigdy nie była przyjemna, nie stanowiła dla niego tak do końca kroku w nieznane. Lot z Nowego Jorku do Waszyngtonu trwać miał tylko godzinę. Samolot wystartuje z Pasa Numer Dwa, który jak wszystkie rządowe Pasy Startowe był szczelnie zamknięty, a komora wyprowadzająca do otwartej atmosfery otwierała się dopiero wtedy, gdy maszyna osiągała prędkość lotu. Waszyngton miał ich przyjąć na Pasie Startowym Numer Pięć, równie szczelnie chronionym jak lotnisko w Nowym Jorku. Co więcej, Baley doskonale wiedział, że samolot nie ma okienek, w środku będzie rzęsiście oświetlony, a pasażerowie liczyć mogą na wyśmienite jedzenie i wszelkie wygody. Kontrolowany przez radio lot przebiegnie gładko. Kiedy maszyna znajdzie się już w powietrzu, nikt nie odczuje nawet najlżejszego wstrząsu. Baley tłumaczył to wszystko setki razy zarówno sobie, jak i swojej żonie Jessie, która nigdy jeszcze nie leciała samolotem i na samą myśl o tym ogarniała ją zgroza. — Nie chcę, żebyś leciał samolotem, Lije — mówiła. — To sprzeczne z naturą. Czemu nie pojedziesz ekspresstradą? — Bo podróż zajęłaby mi dziesięć godzin… — Baley zrobił surową minę. — Poza tym należę do Policji Miejskiej i muszę wykonywać polecenia służbowe. W każdym razie muszę je wykonywać tak długo, jak długo chcę należeć do klasy C–6. Na to nie było argumentu. Baley zajął miejsce w samolocie i natychmiast wlepił wzrok w pasmo telegazety, które przesuwało się powoli na ekranie umieszczonym na poziomie jego oczu: wiadomości, komentarze, artykuły satyryczne, kawałki edukacyjne, od czasu do czasu beletrystyka. Mówiło się, że któregoś dnia telegazetę zastąpią filmy, ponieważ jeśli pasażer będzie miał oczy przesłonięte urządzeniem transmitującym, łatwiej zniesie podróż powietrzną i spowodowany nią stres. Baley wlepiał wzrok w przesuwające się pasmo telegazety nie tylko po to, żeby zająć czymś myśli, ale również dlatego, że tak nakazywał zwyczaj. W samolocie oprócz niego było jeszcze pięć innych osób (nie potrafił się powstrzymać i rozejrzał się po kabinie), a każda z nich miała prawo do własnego lęku i niepokoju. Baley z pewnością czułby się dotknięty, gdyby ktoś obserwował go w chwili, kiedy tak bardzo się bał. Nie chciał, żeby obce oczy śledziły jego zbielałe kłykcie zaciśniętych kurczowo na oparciach fotela palców czy plamy potu, które zostawiał na poręczach, kiedy odrywał od nich dłonie. Ten samolot to tylko takie maleńkie Miasto, mówił sobie. Ale nie potrafił zwieść samego siebie. Lewym łokciem dotykał grubej na dwa i pół centymetra ścianki ze stali. A za nią nic… Cóż, tak naprawdę było tam powietrze. Dla niego jednak była to wyłącznie pustka. Tysiące kilometrów powietrza w jedną stronę. Tysiące kilometrów powietrza w drugą. Kilka kilometrów powietrza pod stopami. Prawie miał ochotę popatrzeć z góry na szczyty zagrzebanych pod ziemią Miast, nad którymi przelatywali: Nowy Jork, Filadelfia, Baltimore, Waszyngton. Wyobrażał sobie rozległe, niskie kompleksy kopuł, których nigdy w życiu nie widział, ale wiedział, że tam są. Pod nimi, na głębokości dwóch kilometrów i na szerokość dwudziestu czterech w każdą stronę rozciągały się Miasta. Nie kończące się, zatłoczone korytarze Miast. Mieszkania, kuchnie komunalne, fabryki, ekspresstrady; wszystko komfortowe, ciepłe, napiętnowane znakiem człowieka. A on tkwił w małym metalowym pocisku, zawieszonym w chłodzie pozbawionego kształtu powietrza, i mknął przez pustkę. Trzęsły mu się ręce. Najwyższym wysiłkiem woli skupił uwagę na przesuwającym się przed oczyma pasku tekstu. Zaczął czytać. Szło akurat opowiadanie o eksploracji Galaktyki, którego głównym bohaterem był naturalnie Ziemianin. Baley burknął coś poirytowany i natychmiast wstrzymał oddech — przerażony tym, że w tak prostacki sposób zmącił panującą w samolocie ciszę. Śmiechu warte. Tylko w opowiadaniach dla dzieci Ziemianie podbijali przestrzeń kosmiczną. Eksploracja Galaktyki! Dla Ziemian Galaktyka była zamknięta. Galaktykę zajmowali Przestrzeniowcy, których przodkowie przed wiekami opuścili Ziemię. Oni pierwsi dotarli do Światów Zaziemskich, znaleźli tam wymarzone warunki do osiedlenia się i ich potomkowie rozpoczęli imigrację. Wyparli się Ziemi i swoich ziemskich kuzynów. A cywilizacja ziemskich Miast dopełniła dzieła, zamykając ludzi w Miastach, odgradzając ich ścianą lęku przed otwartą przestrzenią, od powierzchni ojczystej planety, od farm i kopalń, którymi od tej chwili zajmowały się wyłącznie roboty. Jehoshaphat! — pomyślał gorzko Baley. Jeśli nie podoba się nam taki stan rzeczy, zróbmy coś, nie marnujmy czasu na tworzenie bajek. Ale nic nie można było zrobić, i Baley doskonale o tym wiedział. Samolot wylądował i pasażerowie nie patrząc na siebie rozeszli się w swoje strony. Baley zerknął na zegarek. Było jeszcze wcześnie, więc postanowił najpierw odświeżyć się i dopiero później udać się ekspresstradą do Departamentu Sprawiedliwości. Cieszył się, że ponownie jest w Mieście. Panujący tu gwar, gigantyczna, sklepiona komora aeroportu, z której wybiegały korytarze prowadzące na liczne poziomy Miasta, wszystko co widział i słyszał, dawało mu pełne poczucie bezpieczeństwa; poczucie zamknięcia w trzewiach Miasta, w jego przytulnym łonie. Opuścił go już niepokój i do pełnego szczęścia brakowało mu tylko prysznica. Żeby skorzystać z jednej z komunalnych łaźni, należało mieć kartę pobytu, ale blankiet delegacji służbowej Baleya usuwał wszelkie przeszkody. Jeszcze tylko rutynowe biurokratyczne czynności, przystawienie pieczątek, imienne skierowanie do kabiny w łaźni (z wyraźnie zaznaczoną datą, żeby nie było żadnych nadużyć) i wąski pasek papieru z instrukcją, jak trafić do wyznaczonego miejsca. Elijah dziękował losowi za to, że pozwolił mu znów dotykać stopami zwykłego chodnika. Niemal doznawał rozkoszy, kiedy z nieruchomego chodnika wchodził na ruchomy, który dojeżdżał do ekspresstrady. Wskoczył lekko na ruchomą taśmę i zajął miejsce siedzące, do czego uprawniała go jego klasa. Poza godzinami szczytu wszędzie było wiele wolnych miejsc. W łaźni, kiedy do niej dotarł, również zastał niewielu amatorów kąpieli. Wyznaczona mu kabina lśniła czystością; w kącie stała sprawna pralka. Kiedy już wykorzystał swój limit wody i włożył czyste ubranie, uznał, że gotów jest wziąć się za bary z Departamentem Sprawiedliwości. Czuł, że rozpiera go jakaś osobliwa radość. Podsekretarz Albert Minnim był niskim, drobnym mężczyzną o czerstwej twarzy, siwiejących włosach i lekko zaokrąglonych kształtach. Roztaczał wokół siebie atmosferę czystości i delikatnie pachniał tonikiem. Jego wygląd wyraźnie mówił o dostatnim życiu, jakie prowadził dzięki hojnym racjom przysługującym wysokim urzędnikom Administracji. Patrząc na niego Baley czuł, że sam ma odrażająco ziemistą cerę i jest nazbyt kościsty. Aż do bólu był świadom swych zbyt dużych dłoni, głęboko osadzonych oczu i ogólnej nieforemności. — Siadaj, Baley. Palisz? — przywitał go kordialnie Minnim. — Tylko fajkę, sir — odparł Baley sięgając do kieszeni, i Minnim schował cygaro, które zdążył już do połowy wyciągnąć z pudełka. Baley w jednej chwili pożałował swoich słów. Cygaro zawsze było lepsze niż nic i powinien był je przyjąć. Wprawdzie po niedawnym awansie z klasy C–5 do C–6 przysługujące mu racje tytoniu wzrosły, ale nie mógł powiedzieć, że miał go w nadmiarze. — Proszę, jeśli masz ochotę, pal — powiedział Minnim. Z ojcowską cierpliwością czekał, aż Baley dokładnie odmierzy porcję tytoniu i nabije nim fajkę. — Nie znam przyczyn, dla których zostałem wezwany do Waszyngtonu, sir — oświadczył Baley, nie podnosząc oczu znad fajki. — Wiem — uśmiechnął się Minnim. — Zaraz ci wszystko wyjaśnię. Zostałeś wyznaczony czasowo do innego zadania. — Poza Miastem Nowy Jork? — W pewnej odległości od niego. Baley uniósł brwi i obrzucił podsekretarza zamyślonym spojrzeniem. — Na jak długo, sir? — Nie wiem. Baley znał wszelkie dodatnie i ujemne strony takiego przeniesienia. Jako przejezdny mógł żyć w Mieście, w którym nie był rezydentem, na trochę wyższej stopie życiowej, niż pozwalała na to jego oficjalna przynależność do klasy. Z drugiej strony jednak było wątpliwe, żeby Jessie i ich syn Bentley również dostali zezwolenie na wyjazd. Nowy Jork naturalnie zadba o jego rodzinę, ale Baley był stworzeniem udomowionym i takie rozstanie wcale go nie bawiło. Z drugiej strony przeniesienie oznaczało jakieś szczególne zadanie, co samo w sobie było rzeczą dobrą, lecz nakładało na jego barki dużo większą odpowiedzialność niż zwykłe funkcje detektywa — a to już budziło lekki niepokój. Kilka miesięcy wcześniej Baley prowadził dochodzenie w sprawie dokonanego w pobliżu Nowego Jorku zabójstwa Przestrzeniowca, toteż perspektywa podobnego zadania nie budziła w nim entuzjazmu. — Czy mógłby mnie pan poinformować, dokąd pojadę? Jakie zadanie mi przydzielono? Poda mi pan jakieś szczegóły? Zastanawiał się nad słowami podsekretarza „w pewnej odległości”; brzmiało to bardzo znacząco. Kalkuta? — rozważał. A może Sydney? Minnim wziął z pudełka cygaro i zaczął je z uwagą zapalać. Jehoshaphat! — pomyślał Baley. Nabrał wody w usta. Nie chce mi nic powiedzieć. Podsekretarz wyjął cygaro z ust i przez chwilę kontemplował unoszący się z niego dym. — Departament Sprawiedliwości wysyła cię z misją na Solarię. Baley zastanawiał się chwilę: Solaria — Azja, Solaria — Australia…? Nagle jak oparzony zerwał się z krzesła i wykrztusił przez ściśnięte gardło: — Ma pan na myśli jeden ze Światów Zaziemskich? — Właśnie — odparł Minnim, nie patrząc detektywowi w oczy. — Ależ to niemożliwe! — wykrzyknął Baley. — Przecież do żadnego z nich Ziemianina nie wpuszczą! — Okoliczności są takie, że wpuszczą, wywiadowco Baley. Na Solarii popełniono morderstwo. Baley wykrzywił usta w lekkim, ironicznym uśmiechu. — Nie sądzi pan, że jak na naszą jurysdykcję, to trochę daleko? — Proszą nas o pomoc. — Nas? Ziemię? — spytał oszołomiony Baley. Nie wierzył własnym uszom. To było nie do pomyślenia. Światy Zaziemskie mogły czuć do macierzystej planety pogardę, w najlepszym przypadku traktować ją pobłażliwie, ale zwracać się do niej o pomoc? — Proszą Ziemię o pomoc? — powtórzył. — Zgadzam się, to niezwykłe — przyznał Minnim. — Ale prawdziwe. Chcą włączyć do sprawy ziemskiego detektywa. Załatwiono to kanałami dyplomatycznymi na najwyższych szczeblach. Baley znów usiadł. — Ale dlaczego ja? Nie jestem już młody. Mam czterdzieści trzy lata. Mam żonę i dziecko. Nie mogę opuścić Ziemi. — Wybór nie należał do nas, wywiadowco. To oni prosili właśnie o ciebie. — O mnie? — Wywiadowca Elijah Baley, C–6, Policja Nowojorska. Dobrze wiedzą, kogo chcą. Z pewnością wiesz, dlaczego. — Nie mam kwalifikacji — upierał się Baley. — Oni sądzą inaczej. Pewnie dotarła do nich wieść o tym, jak uporałeś się ze sprawą morderstwa Przestrzeniowca. — Musiało się im wszystko pomieszać. Najwyraźniej ich zdaniem wyglądało to o wiele lepiej, niż było w rzeczywistości. Minnim wzruszył ramionami. — Tak czy siak, prosili o ciebie, a my wyraziliśmy zgodę. Zostałeś oddelegowany. Wszelkie dokumenty są gotowe i musisz jechać. Kiedy cię tu nie będzie, twoja żona i syn przejdą do C–7, ponieważ ty również na czas misji awansowany zostajesz do tej klasy. — Umilkł i popatrzył znacząco na Baleya. — Jeśli pomyśl — nie uporasz się ze swoim zadaniem, zostaniesz przeniesiony do klasy C–7 na stałe. Dla Baleya wypadki toczyły się zbyt szybko. Wszystko to nie mogło być prawdą. Nie mógł przecież opuścić Ziemi. Czy oni tego nie rozumieją? — Co to za morderstwo? Zna pan okoliczności? — zapytał niskim głosem, który jemu samemu wydał się obcy. — Dlaczego sami nie mogą się tym zająć? Podsekretarz palcami o pieczołowicie wymanikiurowanych paznokciach zaczął przekładać drobne przedmioty leżące na biurku. Potrząsnął głową. — Nie wiem nic bliższego o tym morderstwie. Nie znam okoliczności. — Kto zatem wie coś na ten temat, sir? Chyba nie spodziewacie się, że pojadę tam na ślepo? I znów ten wewnętrzny głos: przecież nie mogę opuścić Ziemi. — Nikt nie wie. Nikt na Ziemi. A Solarianie nie puścili pary z ust. Na tym właśnie polega twoje zadanie: odkryć, co takiego jest w tym morderstwie, że aż muszą prosić Ziemianina, aby poprowadził im śledztwo. Zresztą to tylko część twojego zadania. Baley był już na tyle zdesperowany, że odważył się zapytać: — A jeśli odmówię? Odpowiedź oczywiście znał. Dokładnie wiedział, co znaczyłaby dla niego deklasyfikacja — dla niego i przede wszystkim dla jego rodziny. Minnim jednak ani słowem nie wspomniał o deklasyfikacji. — Nie możesz odmówić, wywiadowco — oświadczył cicho. — Masz do wykonania zadanie. — Dla Solarii? A niech ich piekło pochłonie. — Dla nas, Baley. Dla nas… — Minnim urwał i po chwili dodał: — Sam najlepiej wiesz, jaka jest pozycja Ziemi, a jaka Przestrzeniowców. Nie chcę rozwijać tego tematu. Jak każdy mieszkaniec Ziemi, Baley aż nazbyt dobrze znał sytuację. Pięćdziesiąt Światów Zaziemskich, z łączną populacją mniejszą niż ziemska, osiągnęło potęgę militarną stokroć większą niż Ziemia. Dzięki gospodarce opartej na pracy robotów pozytonowych, potencjał gospodarczy tych światów w przeliczeniu na głowę mieszkańca był tysiąckrotnie wyższy. Właśnie ilość energii wytwarzanej przez poszczególnych mieszkańców Światów Zaziemskich stanowiło o ich potędze militarnej, standardzie życia, szczęściu i wszystkim innym. — Jednym z powodów tej konspiracji jest właśnie chęć trzymania nas w niewiedzy; dokładnie tak: w niewiedzy. Przestrzeniowcy znają nas od podszewki. Wysłali dostatecznie wiele misji na Ziemię. A my o nich wiemy tylko tyle, ile sami nam powiedzieli. Światów Zaziemskich nie tknęła dotąd stopa Ziemianina. Dopiero ty pierwszy… — Nie mogę — przerwał mu Baley. — …ty pierwszy ją tam postawisz — dokończył z naciskiem Minnim. — Masz niepowtarzalną okazję. Udasz się na Solarię na zaproszenie Przestrzeniowców i wykonasz pracę, jaką ci wyznaczą. Zdobędziesz przy tym mnóstwo informacji użytecznych dla Ziemi. Baley obrzucił podsekretarza posępnym spojrzeniem. — Czy to znaczy, że mam zostać szpiegiem Ziemi? — To nie szpiegostwo. Nie musisz robić niczego poza tym, o co cię Solarianie poproszą. Masz mieć tylko uszy i oczy szeroko otwarte. Obserwuj! A po powrocie na Ziemię przekażesz wszelkie informacje specjalistom, którzy przeanalizują je i wyciągną wnioski. — Czyżby kroił się jakiś poważny kryzys, sir? — Dlaczego tak uważasz? — Wysłanie Ziemianina do Świata Zaziemskiego jest rzeczą nader ryzykowną. Przestrzeniowcy nas nienawidzą. Mimo najlepszych chęci, mimo tego, że jadę tam na oficjalne zaproszenie, mogę sprowokować jakiś międzygwiezdny incydent. Rząd Ziemi mógłby bez kłopotu odmówić… wystarczy oświadczenie, że jestem chory. Przestrzeniowcy paranoicznie boją się wszelkich chorób. Jeśli dowiedzą się, że mam jakieś dolegliwości, z pewnością sami ze mnie zrezygnują. — Uważasz, że próbujemy jakichś sztuczek? — spytał Minnim. — Nie, ale gdyby rząd nie miał jakiegoś powodu, żeby mnie wysłać, bez mojej pomocy wymyśliłby jakąś wymówkę. Musi istnieć jakaś bardzo ważka przyczyna, która usprawiedliwia ryzyko takiego zobacz–co–da–się–zobaczyć. Spodziewał się wybuchu i był na niego przygotowany, ale podsekretarz obdarzył go tylko zimnym uśmiechem i powiedział: — Nie musisz zwracać uwagi na rzeczy nieistotne. — Pochylił się nad biurkiem, przybliżając twarz do twarzy Baleya. — Przekażę ci pewną informację, którą masz zachować wyłącznie dla siebie. Nie wolno ci o tym rozmawiać nawet z innymi przedstawicielami rządu. Nasi socjologowie doszli do pewnych konkluzji odnośnie aktualnej sytuacji w Galaktyce. Istnieje pięćdziesiąt Światów Zaziemskich o bardzo niskim zaludnieniu i o ekonomii opartej na pracy robotów. To potężne społeczeństwa, ich mieszkańcy są zdrowi i długowieczni. My natomiast mamy problemy z przeludnieniem, technologicznie jesteśmy zacofani, żyjemy krótko — słowem, dominują nad nami. Sytuacja jest niepewna. — Taki stan rzeczy utrzymuje się od dawna. — Mówię o najbliższej przyszłości. To kwestia stulecia. My tego naturalnie nie dożyjemy, ale mamy przecież dzieci. Niebawem staniemy się dla Światów Zaziemskich zbyt dużym zagrożeniem, by pozwolili nam przetrwać. Na Ziemi mieszka osiem miliardów ludzi, którzy pałają do Przestrzeniowców nienawiścią. — Przestrzeniowcy wyparli nas z Galaktyki, przejęli cały nasz handel, dyktują rządowi Ziemi warunki i traktują nas pogardliwie. Czego się pan za to spodziewa? Wdzięczności? — To prawda. Utrwalił się taki właśnie wzór. Bunt i jego stłumienie, bunt i jego stłumienie — i w ciągu stulecia Ziemia może przestać istnieć jako świat zamieszkany. Tak przynajmniej twierdzą socjologowie. Baley niespokojnie wiercił się na krześle. Nie miał zamiaru kwestionować opinii socjologów i ich komputerowych analiz. — Skoro tak przedstawia się sytuacja, czego się pan po mnie spodziewa? — Musisz nam dostarczyć informacji. Zasadniczą wadą naszych prognoz socjologicznych jest zupełny brak danych o Przestrzeniowcach. W naszych założeniach opieramy się wyłącznie na tym, co mówią nam ci nieliczni, którzy do nas przybywają. A oni na okrągło chwałą się jedynie swoją potęgą. Jest ich niewielu, lecz bardzo długo żyją i mają te swoje roboty. Gdzie są ich słabe punkty? Może istnieje jakiś czynnik albo czynniki, które —jeśli je poznamy i wykorzystamy — pozwolą nam odwrócić nieuchronną katastrofę; coś, co pokieruje naszą akcją, zwiększając szansę na uratowanie Ziemi. — Dlaczego więc nie wyślecie do nich socjologa? Minnim potrząsnął głową. — Gdybyśmy mogli wysłać tam kogoś, kogo chcemy, uczynilibyśmy to już dziesięć lat temu, kiedy otrzymaliśmy pierwsze wyniki badań socjologicznych. Ale dopiero teraz, po raz pierwszy, mamy pretekst, żeby podesłać im naszego człowieka. Proszą o detektywa, a nam w to graj. Detektyw jest przecież również socjologiem — gdyby w swojej pracy nie opierał się na doświadczeniu i praktyce, nie byłby dobrym detektywem. A twoje akta dowodzą, że jesteś dobry w swoim fachu. — Dziękuję, sir — odparł Baley. — Ale co będzie, jeśli wpadnę tam w jakieś tarapaty? Minnim wzruszył ramionami. — To już twój problem i ryzyko policjanta. — Lekceważąco machnął ręką, ucinając w ten sposób wszelkie dyskusje. — W każdym razie musisz jechać. Ustalono nawet czas odlotu. Twój statek czeka. Baley zesztywniał. — Jak to „czeka”? Kiedy mam lecieć? — Za dwa dni. — W takim razie muszę natychmiast wracać do Nowego Jorku. Moja żona… — Zajmiemy się twoją żoną. Zdajesz sobie chyba sprawę, że nikt nie może poznać szczegółów twojej misji. Powiemy jej, że przez jakiś czas nie będziesz się z nią kontaktować. — Ależ to nieludzkie. Muszę się z nią spotkać. Przecież istnieje duże prawdopodobieństwo, że nigdy już jej nie zobaczę. — To, co teraz powiem, zabrzmi równie nieludzko — oświadczył Minnim. — Nieraz, pełniąc obowiązki służbowe, ryzykowałeś, że jej więcej nie zobaczysz. Wywiadowco Baley, wszyscy musimy wypełniać nasze obowiązki. Fajka Baleya zgasła już przed dobrym kwadransem, ale on tego nie zauważył. Nikt mu nic więcej nie powiedział. Nikt nie znał szczegółów całej sprawy. Kolejni urzędnicy poganiali go i popędzali aż do chwili, kiedy kompletnie skołowany stanął u podstawy statku kosmicznego. Rakieta wyglądała jak wycelowane w niebiosa ogromne działo. W ostrym powietrzu odkrytej przestrzeni Baley dygotał z zimna. Nocny mrok (któremu był wdzięczny) zamykał go ze wszystkich stron niczym czarne ściany zbiegające się mu nad głową w mroczny sufit. Po niebie przewalały się chmury, ale widok przezierającej przez jedną z dziur w obłokach jasnej gwiazdy zaskoczył go, mimo że był już kiedyś w Planetarium. Odległa, maleńka iskierka. Obserwował ją z ciekawością, prawie bez lęku. Wydawało się, że jest całkiem bliziutko i nie ma żadnego znaczenia, a przecież wokół takich właśnie gwiazd krążyły planety, na których mieszkali władcy Galaktyki. Słońce również jest gwiazdą, myślał Baley, tyle że dużo bliższą. Wyobraził sobie nagle macierzysty glob jako kamienną kulę pokrytą warstwą gazu i wilgoci, otoczoną ze wszystkich stron pustką, z wkopanymi płytko Miastami, przycupniętymi niepewnie między skałą i powietrzem. Statek oczywiście należał do Przestrzeniowców; zresztą cała komunikacja międzygwiezdna znajdowała się w ich rękach. Baley był już poza obrzeżem Miasta. Dokładnie go wykąpano, ogolono i wyjałowiono, by wedle standardów Przestrzeniowców nie przedstawiał sobą zagrożenia i mógł wejść na pokład ich statku. Mimo to wysłali mu na spotkanie robota. Bali się setek rodzajów mikrobów chorobotwórczych żyjących w Mieście; bakterii, na które Baley był odporny, ale które dla mieszkających w eugenicznych cieplarniach Przestrzeniowców stanowiły śmiertelne niebezpieczeństwo. W nocnym mroku majaczyła masywna sylwetka robota. Jego oczy płonęły czerwonym blaskiem. — Wywiadowca Elijah Baley? — Tak, to ja — odparł Baley słabym głosem, czując, że jeżą mu się włosy na głowie. Jako Ziemianin na widok robota wykonującego pracę człowieka dostawał gęsiej skórki. Był oczywiście R. Daneel Olivaw, jego partner w sprawie morderstwa dokonanego na Przestrzeniowcu, ale to było coś innego. Daneel był… — Proszę za mną — odezwał się robot, i prowadzący do statku szlak zalało jaskrawe białe światło. Baley posłusznie ruszył za maszyną. Wspięli się po drabince, weszli do środka rakiety i licznymi korytarzami dotarli do kabiny Baleya. — To pańskie miejsce, wywiadowco Baley. Proszę o nieopuszczanie go w czasie podróży — oznajmił robot. Pewnie, zapieczętujcie mnie tutaj, pomyślał Baley. Tak, żebym wam nie zagrażał. Korytarze, którymi tu dotarli, były opustoszałe; zapewne w tej chwili roboty już je dezynfekowały. Robot, który towarzyszył Baleyowi, na pewno zostanie poddany gruntownej kąpieli odkażającej. — Tu ma pan wodę, a tam mieszczą się urządzenia sanitarne. Żywność dostarczać będziemy sukcesywnie. A tu są iluminatory. Może pan nimi sterować z tablicy rozdzielczej. Teraz są zamknięte, ale jeśli życzy pan sobie popatrzeć w przestrzeń kosmiczną… — W porządku, chłopcze. Zostaw je zamknięte — odparł ogarnięty nagłym niepokojem Baley. Ziemianie zawsze zwracali się do robotów „chłopcze”, ale maszynom najwyraźniej nie robiło to żadnej różnicy. Nie mogło robić. Ich reakcje były ograniczone, określane przez Prawa Robotyki. Robot pochylił swój olbrzymi metalowy korpus w nieudolnym naśladownictwie pełnego szacunku ukłonu i opuścił pomieszczenie. Baley został sam w kabinie i zaczął w myślach analizować sytuację. Ostatecznie statek kosmiczny był urządzeniem dużo lepszym niż samolot. Wnętrze samolotu widział od końca do końca, widział, jak mało jest tam miejsca. Statek kosmiczny natomiast był ogromny; było tu wiele poziomów, korytarzy i pokoi. Stanowił miniaturę Miasta, i Baley mógł w nim prawie swobodnie oddychać. Nagle rozbłysły światła, a z głośnika komunikatora dobiegł metaliczny głos robota, podający szczegółowe instrukcje, jak Baley ma się zabezpieczyć przed skutkami przyśpieszenia przy starcie rakiety. Pasy bezpieczeństwa napięły się, zadziałał system hydrauliczny. Do uszu Baleya dotarł odległy ryk silników napędzanych przez mikroreaktor protonowy i gwizd prutej powłoką statku atmosfery. Gwizd narastał, stawał się coraz wyższy, aż w końcu umilkł. Byli w przestrzeni kosmicznej. Baley był kompletnie odrętwiały, miał dziwaczne uczucie, że trafił w jakiś nierealny świat. Kiedy mówił sobie, że z każdą upływającą sekundą oddala się o tysiące kilometrów od Miast, od Jessie, wcale nie docierało to do jego świadomości. Drugiego dnia (a może trzeciego? — czas określać mógł wyłącznie na podstawie przerw między posiłkami i snem) odniósł dziwaczne wrażenie, że został przenicowany. Trwało to zaledwie ułamek sekundy, ale pojął, iż był to skok, owo całkowicie niepojęte, natychmiastowe przemieszczenie się statku w hiperprzestrzeni; z jednego punktu kosmosu w drugi, odległy o całe lata świetlne. Kolejny zanik upływu czasu i kolejny skok, i znów zanik, i znów skok. Baley wiedział, że od domu dzielą go dziesiątki lat świetlnych; dziesiątki, setki, tysiące. Nie wiedział dokładnie, ile. Nikt na Ziemi nie wiedział, w której części Galaktyki znajduje się Solaria. Czuł się przeraźliwie samotny. Kiedy odczuł pierwsze skutki hamowania statku, pojawił się robot. Jego posępne czerwone oczy spoczęły na podtrzymujących Baleya pasach bezpieczeństwa. Sprawnie dokręcił nakrętkę motylkową i jednym spojrzeniem zbadał wszystkie elementy systemu hydraulicznego. — Wylądujemy za trzy godziny — oświadczył. — Prosimy, żeby pan pozostał w swojej kabinie. Pojawi się tu człowiek, który zaprowadzi pana do miejsca zamieszkania. — Poczekaj — powiedział Baley nerwowo. Uwięziony w pasach, czuł się kompletnie bezradny. — O jakiej porze dnia wylądujemy? — Wedle standardowego czasu galaktycznego, będzie to… — Chodzi mi o czas miejscowy, chłopcze. Czas miejscowy. — Doba na Solarii trwa dwadzieścia osiem koma trzydzieści pięć standardowych godzin. Godzina solariańska dzieli się na dziesięć dekad, a każda dekada liczy sto centad. Do aeroportu dotrzemy o dwudziestej centadzie piątej dekady… Baley poczuł nienawiść do robota. Nienawidził go za tępotę; za to, że zmuszał go do stawiania bezpośrednich pytań, przez co musiał ujawniać swoje słabe punkty. — Czy będzie to dzień? — spytał drętwo. — Tak, sir — odparł robot i opuścił kabinę. A więc dzień! Będzie musiał stawić czoło nie chronionej niczym powierzchni planety w samym środku dnia. Nie bardzo wyobrażał sobie, jak to będzie. Często oglądał powierzchnię Ziemi ze środka Miasta, czasami nawet wychodził na powierzchnię — ale zawsze otaczały go ściany, więc mógł uciec i schronić się w ich bezpiecznym zaciszu. A teraz gdzie się schroni? Nie otoczą go nawet iluzoryczne ściany ciemności. Ponieważ jednak nie mógł ujawnić przed Przestrzeniowcami własnych słabostek — niech go diabli, jeśli to uczyni — wyprężył się w pasach, które niwelowały skutki deceleracji, zamknął oczy i za wszelką cenę starał się opanować ogarniającą go panikę. 2. SPOTKANIE Z PRZYJACIELEM Baley przegrywał tę walkę z samym sobą. Zdrowy rozsądek nie stanowił wystarczającej motywacji. Ludzie mieszkają na otwartej przestrzeni całe życie, powtarzał sobie bez końca. Przestrzeniowcy robią to do dzisiaj, a w przeszłości robili to na Ziemi nasi przodkowie. Brak ścian nikomu jeszcze nie wyrządził krzywdy. To tylko moja podświadomość twierdzi, że jest inaczej. Nic jednak nie pomagało. Coś, co daleko wykraczało poza zdrowy rozsądek, rozpaczliwie domagało się ścian i wyło w męce zadawanej przez otwartą przestrzeń. W miarę upływu czasu Baley zaczynał coraz lepiej pojmować, że nie opanuje strachu i nadejdzie chwila, kiedy zacznie drżeć jak żałosny, godny litości tchórz. Przestrzeniowiec, który po niego przyjdzie (z pewnością w nosie będzie miał filtry, żeby nie wdychać bakterii, a na dłoniach rękawice chroniące przed bezpośrednim kontaktem), poczuje do Ziemianina już nawet nie pogardę, ale zwykły niesmak. Z ponurą zawziętością starał się wziąć w karby. Gdy statek kosmiczny znieruchomiał i chroniąca przed skutkami hamowania uprząż rozpięła się samoczynnie, a system hydrauliczny został wciągnięty w ścianę, Baley pozostał w fotelu. Bał się jak wszyscy diabli, ale wciąż desperacko starał się nie pokazywać tego po sobie. Kiedy dobiegł go cichy szmer otwieranych drzwi, odwrócił głowę. Kątem oka dostrzegł wysoką postać o włosach koloru brązu. Przestrzeniowiec — jeden z tych dumnych potomków Ziemian, którzy wyparli się rodzimego świata. — Partnerze Elijahu! — odezwał się Przestrzeniowiec. Baley drgnął i zerknął na niego. Oczy zaokrągliły mu się ze zdumienia i, nie zdając sobie nawet z tego sprawy, zerwał się z fotela. Gapił się w oblicze przybysza: szeroko rozstawione kości policzkowe, nieruchome, jakby wykute w kamieniu rysy i uporczywe, nieruchome spojrzenie niebieskich oczu. — D… Daneel? — Miło mi, że mnie zapamiętałeś, partnerze Elijahu — powiedział Przestrzeniowiec. — Oczywiście, że zapamiętałem! — odparł Baley. Poczuł niewysłowioną ulgę. Przybysz stanowił jakby cząsteczkę Ziemi; był przyjacielem, pocieszycielem, zbawcą. Miał ochotę wziąć Przestrzeniowca w ramiona, przytulić do siebie, śmiać się, klepać go przyjaźnie po plecach i wyczyniać wszystkie te zabawne rzeczy, jakie robią starzy kumple, kiedy po długim rozstaniu ich drogi ponownie się zejdą. Ale nie wykonał żadnego ruchu. Nie mógł. Dopiero po długiej chwili zrobił krok do przodu i wyciągnął rękę. — Jakże mógłbym cię zapomnieć, Daneelu! — Miło mi — odparł Daneel i skinął głową. — Dobrze wiesz, że ja również o tobie nie zapomniałem. Cieszę się, że znów jesteśmy razem. Ujął dłoń Baleya. Ziemianin poczuł silny, ale nie bolesny uścisk jego palców. Modlił się w duchu, żeby pozbawione wszelkiego wyrazu oczy tamtego nie zdołały przeniknąć jego umysłu i ogarnąć tej straszliwej walki uczuć, jaką przed chwilą stoczył. Na myśl o przyjaźni, jaka go z nim łączyła, poczuł, że serce zalewa mu gorąca, radosna fala; była to prawie miłość. Ostatecznie nie każdy mógł zaprzyjaźnić się w ten sposób z Daneelem Olivawem, ponieważ nie był on człowiekiem. Robot, który do złudzenia przypominał człowieka, powiedział: — Poprosiłem, żeby pojazd naziemny połączono ze statkiem rękawem powietrznym… — Rękawem powietrznym…? — zmarszczył brwi Baley. — Tak. To technika powszechnie stosowana w przestrzeni kosmicznej, kiedy zachodzi konieczność przetransportowania załogi i sprzętu z jednego statku kosmicznego na inny bez użycia specjalistycznego sprzętu chroniącego przed próżnią. Rozumiem, że jest ci obca. — Raczej tak — przyznał Baley. — Ale wiem, o co chodzi. — Zażądałem tego rękawa, mimo że połączenie nim statku kosmicznego z pojazdem naziemnym nastręcza sporo problemów natury technicznej. Na szczęście zadanie, które ty i ja mamy wykonać, posiada tu najwyższy priorytet, i wszelkie trudności są natychmiast usuwane. — Czyżby i ciebie włączono do śledztwa w sprawie tego morderstwa? — Nikt cię o tym nie poinformował? Przykro mi, że nie powiedziałem ci tego od razu. — Gładka twarz robota nie wyrażała żadnych uczuć. — Pamiętasz doktora Hana Fastolfe’a? Poznałeś go na Ziemi, kiedy razem prowadziliśmy tamto dochodzenie. On pierwszy rzucił myśl, że jesteś najodpowiedniejszą osobą, by zająć się tą sprawą. Postawił jednocześnie warunek, żebym i tym razem ja był twoim partnerem. Baley uśmiechnął się. Doktor Fastolfe pochodził z Aurory; z Aurory, która była najpotężniejszym ze Światów Zaziemskich. Najwyraźniej życzenia Aurory posiadały odpowiedni ciężar gatunkowy. — Nie należy rozbijać zespołu, który się sprawdził, prawda? — spytał Baley. — Nie wiem, czy dokładnie o to mu chodziło, partnerze Elijahu. Z tego, co mówił, wywnioskowałem, że chce wyznaczyć do tego zadania kogoś, kto zna twój świat i jego dziwactwa. — Dziwactwa! Baley nachmurzył się. Poczuł głęboką urazę. Nie podobało mu się to określenie, zwłaszcza jeśli ktoś odnosił je do jego osoby. — Dlatego między innymi mogłem zorganizować ten rękaw powietrzny. Znam twoją awersję do otwartych przestrzeni; to efekt tego, że wychowałeś się w ziemskich miastach. Baley, nie chcąc kłócić się z maszyną, gwałtownie zmienił temat rozmowy; przez całe swoje dotychczasowe życie unikał jałowych sporów jak ognia. — Na statku kosmicznym zajmował się mną robot — powiedział — Robot — powtórzył, nie potrafiąc powstrzymać się od złośliwości — który wyglądał dokładnie jak robot. Widziałeś go? — Rozmawiałem z nim przed wejściem na pokład. — Jak się nazywa? Czy mogę go jeszcze raz przywołać? — Nazywa się RX–2475. Na Solarii poszczególne egzemplarze robotów określa się wyłącznie numerami seryjnymi. — Daneel spokojnie wskazał głową tablicę rozdzielczą przy drzwiach. — Przywołasz go tym przyciskiem. Baley popatrzył w stronę drzwi. Urządzenie, które wskazał mu Daneel, miało symbol RX. Nacisnął guzik i w niecałą minutę później do kabiny wkroczył robot; ten, który wyglądał jak robot. — Ty jesteś RX–2475? — spytał Baley. — Tak jest, sir — Mówiłeś mi, że pojawi się tu ktoś, kto odbierze mnie ze statku. Czy miałeś na myśli jego? — Baley wskazał Daneela. Oczy dwóch robotów spotkały się. — Z dokumentów wynika, że to właśnie on miał pana spotkać — odparł RX–2475. — Czy podano ci dodatkowe informacje o tym człowieku? — Nie, sir. Podano mi tylko jego imię i nazwisko. — Kto przekazał ci tę informację? — Kapitan statku, sir. — Solarianin? — Tak jest, sir. Baley przesunął językiem po wargach. Następne pytanie miało być rozstrzygające. — I co ci powiedział kapitan? Jak brzmiało to imię i nazwisko? — Daneel Olivaw, sir. — Dobry chłopiec. Możesz odejść. Charakterystyczny dla robotów niski ukłon, raptowny zwrot w tył i RX–2475 opuścił pomieszczenie. Baley odwrócił się do Daneela, po czym powiedział cichym głosem: — Nie mówisz mi całej prawdy. — Jak to, partnerze Ełijahu? — Przed lądowaniem RX–2475 oświadczył mi, że będę miał towarzysza, i że tym towarzyszem będzie człowiek. Pamiętam to doskonale. Daneel milczał i słuchał. — Pomyślałem sobie, że robot się pomylił — ciągnął Baley. — Pomyślałem również, że być może faktycznie początkowo miał mnie spotkać człowiek, którego w ostatniej chwili ty zastąpiłeś, a RX–2475 nie został o tej zmianie poinformowany. Chciałem to sprawdzić. Papiery masz wystawione na swoje imię i nazwisko. Ale te dane są niepełne, prawda, Daneelu? — Tak, masz rację, niepełne — przyznał Daneel. — Nie jesteś Daneel Olivaw, lecz R. Daneel Olivaw, prawda? W pełnym brzmieniu: Robot Daneel Olivaw. — Masz zupełną rację, partnerze Elijahu. — Z tego jasno wynika, że RX–2475 nie wie, że jesteś robotem. Dlatego traktował cię jak człowieka. Ta maskarada jest możliwa, bo wyglądasz jak człowiek. — Nie mogę nic zarzucić twemu rozumowaniu. — Jedźmy dalej. — Baley czuł, że zżera go jakaś dzika radość. Wpadł na pewien trop. Nie było to nic wielkiego, ale Elijah był w takich zabawach dobry; na tyle dobry, że ściągnięto go tu z drugiego końca Galaktyki. — Zastanawiam się, dlaczego ktoś miałby wprowadzać w błąd nieszczęsnego robota? Nie jest istotne, czy jesteś maszyną, czy człowiekiem. Tak czy siak, musisz wykonywać rozkazy. Narzuca się zatem jedyny rozsądny wniosek, że ani solariański kapitan, który poinformował robota, ani solariańscy urzędnicy, którzy poinformowali kapitana, nie wiedzą, iż jesteś robotem. Tak, to rozsądny wniosek, ale zapewne nie jedyny. Czy mam rację? — Masz. — Dobrze. A teraz rodzi się kolejne pytanie: po co to wszystko? Dlaczego doktor Fastolfe, rekomendując cię jako partnera dla mnie, chciał, żeby Solarianie brali cię za człowieka? Czy to aby bezpieczna decyzja? Kiedy Solarianie odkryją prawdę, mogą wpaść we wściekłość. Dlaczego to zrobił? — Wyjaśniono mi to dokładnie, partnerze Elijahu — odparł człekokształtny robot. — Związek z człowiekiem ze Świata Zazie—mskiego podniesie twój prestiż w oczach Solarian; związek z robotem obniżyłby twoją pozycję. Ponieważ dobrze cię znam, a nasza współpraca układała się harmonijnie, rozsądek nakazywał zaaranżować wszystko tak, żeby Solarianie wzięli mnie za człowieka. Baley nie bardzo w to wierzył. Pasowało to raczej do osobowości Ziemianina, której żaden Przestrzeniowiec nie potrafił zgłębić — nawet tak światły jak Fastolfe. Rozważał przez chwilę inną możliwość. — Solarianie znani są w Światach Zaziemskich jako znakomici twórcy robotów, prawda? — zapytał. Cieszę się, że wprowadzono cię w tajniki ekonomii Solarii. — Nikt na ten temat nawet nie puścił pary z ust — odparł Baley — Powiedziano mi tylko jedno słowo: Solaria. I na tym moja wiedza się kończy. — Nie rozumiem latem, partnerze Elijahu, co skłoniło cię do zadania tego pytania, ale ma ono ścisły związek z całą sprawą. Trafiłeś w dziesiątkę. W moim banku pamięci zarejestrowana jest informacja, że spośród pięćdziesięciu Światów Zaziemskich prym w produkcji robotów wiedzie Solaria. Dotyczy to zarówno jakości towaru, jak i różnorodności oferowanych modeli. Eksportuje je do wszystkich Światów Zaziemskich. Baley pokiwał głową z ponurą satysfakcją. Skoro Solaria okazuje się światem ekspertów od robotyki, doktor Han Fastolfe i jego współpracownicy mogą mieć czysto osobiste i bardzo ludzkie powody, żeby zaprezentować własnego, najdoskonalszego robota. Nie miało to nic wspólnego z bezpieczeństwem Ziemianina. Po prostu sami sobie chcieli udowodnić swoją wyższość poprzez to, że pozwolą ekspertom Solarian sądzić, iż wyprodukowany na Aurorze robot jest normalnym człowiekiem. Poczuł się dużo lepiej. Dziwne, ale wszystkie te myśli, które przychodziły mu do głowy, cały intelektualny wysiłek, jaki podjął, choć wcale nie pomogły mu opanować paniki, jednocześnie wbiły go w pychę. Stwierdzenie faktu, że Przestrzeniowcy też kierowali się pychą i zarozumialstwem, bardzo poprawiło mu samopoczucie. Jehoshaphat! — pomyślał. Wszyscy jesteśmy ludźmi, nawet Przestrzeniowcy. — Jak długo mamy czekać na ten pojazd? — spytał prawie lekceważąco. — Jestem już gotów. Na pierwszy rzut oka widać było, że rękaw powietrzny nie był przeznaczony do użytku, jaki z niego obecnie robiono. Człowiek i humanoid wyszli ze statku i posuwali się elastycznym tunelem, który giął się i falował pod ciężarem ich ciał. Po drugiej stronie rura zwężała się, przybierając nieforemny kształt, jakby ściskała ją dłoń jakiegoś olbrzyma. Niosący latarkę Daneel opadł na czworaka; po chwili to samo uczynił Baley. Przebyli w ten sposób ostatnie siedem metrów i dotarli w końcu do pojazdu naziemnego. Gdy do niego weszli, Daneel dokładnie zamknął drzwi. Rozległ się głośny trzask; zapewne odłączono rękaw powietrzny. Baley rozejrzał się wokół siebie. W pojeździe nie było nic szczególnie egzotycznego. Dwa trzyosobowe fotele; po obu ich stronach znajdowały się drzwi. Lśniące fragmenty ścian stanowiły prawdopodobnie zwykłe okna; w tej chwili były czarne i nieprzejrzyste — bez wątpienia efekt odpowiedniej polaryzacji. Te rzeczy Ziemianin znał. Wnętrze samochodu rozświetlały dwie żółte lampki punktowe umieszczone w suficie. Jedna tylko rzecz wzbudziła zainteresowanie Baleya: nadajnik umieszczony w przegrodzie znajdującej się tuż przed przednim fotelem oraz brak jakichkolwiek urządzeń do kierowania pojazdem. — Czy za tą przegrodą mieści się szoferka? — spytał Daneela. — Zgadza się, partnerze Elijahu — odparł robot. — Pokażę ci, w jaki sposób możesz wydawać kierowcy polecenia. — Pochylił się lekko do przodu i nacisnął przełącznik. Zapłonęła maleńka czerwona lampka kontrolna. — Jesteśmy gotowi — powiedział. — Możemy ruszać. Rozległ się stłumiony warkot, który prawie natychmiast ucichł. Przyśpieszenie wcisnęło ich lekko w fotele i po chwili pojazd pozornie znieruchomiał. — Już jedziemy? — spytał zdziwiony Baley. — Tak, jedziemy — skinął głową Daneel. — Samochód nie porusza się na kołach, lecz ślizga się nad powierzchnią drogi, unoszony diamagnetycznym polem siłowym. Poczujesz, że jedziemy, tylko wtedy, gdy przyśpieszymy lub zahamujemy. Poza tym nic. — A co dzieje się w terenie górskim? — Samochód sam automatycznie wszystko koryguje. Kiedy wjeżdża pod górę lub z niej zjeżdża, cały czas zachowuje pozycję poziomą. — Chyba trudno czymś takim kierować — zauważył sucho Baley. — Wszystko robi automat. Szofer jest robotem. — No tak — mruknął Baley. Dowiedział się już wszystkiego, czego chciał. — Ile czasu zajmie nam jazda? — Mniej więcej godzinę. Drogą powietrzną bylibyśmy szybciej, ale specjalnie zatroszczyłem się o ciebie i wybrałem samochód, żebyś mógł podróżować w zamknięciu. Dostępne na Solarii modele samolotów nie zapewniłyby ci tego w takim stopniu jak pojazd, którym jedziemy. Baleya zirytowało owo „zatroszczyłem się”. Czuł się jak dziecko pod opieką czułej niańki. Sposób, w jaki Daneel to powiedział, rownież go rozzłościł. Przez chwilę obserwował z zainteresowaniem R. Daneela Olivawa. Robot siedział nieruchomo, ze wzrokiem utkwionym przed siebie, jakby nieświadom tego, że człowiek bacznie mu się przygląda. Twarz Daneela, jego włosy i całe ciało zostały ukształtowane w perfekcyjny sposób. Każdy mięsień i ścięgna funkcjonowały jak należy. Nie zapomniano o żadnym, najdrobniejszym nawet szczególe. Ale Baley wiedział, że kończyny i klatka piersiowa robota mają niewidoczne szwy, które w każdej chwili można rozewrzeć, by dokonać niezbędnych napraw. Zdawał sobie sprawę, że pod jego skórą, przypominającą do złudzenia naturalną, jest stal i silikon, a w czaszce mieści się pozytonowy mózg; mózg bardzo sprawny, bardzo skomplikowany, ale tylko pozytonowy. Wiedział, że „myśli” Daneela to wyłącznie przewidziane z góry pozytonowe prądy o krótkim okresie połowicznego rozpadu, przepływające po zaprojektowanych przez twórców trajektoriach. Co mogłoby zdradzić robota przed bacznym okiem eksperta? Może trochę nienaturalny sposób wysławiania się? Owo zimne, pozbawione wszelkich emocji zachowanie? Zbyt perfekcyjne naśladownictwo człowieczeństwa? — Daneelu, wróćmy do tematu — odezwał się Baley. — Zakładam, że wyposażono cię w spory zasób wiedzy dotyczącej Solarii. — Naturalnie, partnerze Elijahu. — To bardzo dobrze, bo mnie takie szczęście nie spotkało. Jak duża jest Solaria? — Jej średnica wynosi około siedemnastu tysięcy kilometrów. Jest jedną z trzech planet tutejszego układu, leży najdalej od swego słońca i tylko ona jest zamieszkana. Klimatem i atmosferą bardzo przypomina Ziemię, ale posiada więcej żyznych terenów. Występuje tutaj mniej bogactw naturalnych i są one w mniejszym stopniu eksploatowane. Słowem, jest to świat samowystarczalny, a dzięki eksportowi robotów zapewnia mieszkańcom niezwykle wysoki standard życia. — Ilu liczy mieszkańców? — chciał wiedzieć Baley. — Dwadzieścia tysięcy, partnerze Elijahu. Baley rozważał przez chwilę tę informację. — Chciałeś chyba powiedzieć: dwadzieścia milionów? Detektyw był przekonany, że nawet ludność planet, które z ziemskiego punktu widzenia borykają się z problemem zbyt małego zaludnienia, musi być liczona w milionach. — Dwadzieścia tysięcy, partnerze Elijahu — powtórzył robot. — Sądzisz, że Solaria została zasiedlona tak niedawno? — Niezupełnie. Zasiedlono ją ponad trzysta lat temu, ale dopiero od dwustu jest niezależna. Solarianie uważają, że dwadzieścia tysięcy mieszkańców jest liczbą optymalną, i celowo utrzymują populację na tym poziomie. — Jaka część planety jest zamieszkana? — Wszystkie żyzne tereny. — Ile to kilometrów kwadratowych? — Pięć milionów czterysta tysięcy, wliczając w to tereny przygraniczne. — I wszystko to dla dwudziestu tysięcy osób? — Istnieje jeszcze dwieście milionów pozytonowych robotów, partnerze Elijahu. — Jehoshaphat! To znaczy… dziesięć tysięcy robotów na głowę? — Tak, na Solarii notujemy najwyższy wskaźnik liczby robotów przypadających na jednego mieszkańca, partnerze Elijahu. Następna z kolei jest Aurora, gdzie stosunek ten wynosi pięćdziesiąt do jednego. — Po co im aż tyle robotów? I co robią z taką masą żywności? — Żywność jest stosunkowo mało istotnym czynnikiem. Ważniejsze są kopalnie, a jeszcze istotniejsze moce produkcyjne. Na myśl o tylu robotach Baley doznał zawrotu głowy. Dwieście milionów robotów! A ludzi tak mało! Obserwator z zewnątrz z całą pewnością doszedłby do wniosku, że świat ten zamieszkują tylko maszyny; ludzi po prostu by nie dostrzegł. Ogarnęła go nagła chęć, żeby obejrzeć to wszystko własnymi oczyma. Przypomniał sobie spotkanie z Minnimem i socjologiczne prognozy na temat niebezpieczeństwa, jakie zawisło nad Ziemią. Rozmowa ta wydawała się teraz odległa w czasie, trochę nierealna, ale słowa podsekretarza utkwiły detektywowi głęboko w pamięci. Zbyt długo pracował w policji, żeby nawet coś tak przerażającego jak otwarta przestrzeń mogło go skłonić do rezygnacji z wykonania powierzonego mu zadania. Dane, które zgromadził w rozmowie z robotem Przestrzeniowców, stanowiły cenny materiał dla ziemskich socjologów, ale teraz musiał przystąpić do bezpośrednich obserwacji. Omiótł wzrokiem górne partie pojazdu. — Daneelu, czy ten samochód stanowi odpowiednik naszych kabrioletów? — zapytał. — Nie rozumiem, partnerze Elijahu. — Czy można w nim podnieść dach? Czy może zostać otwarty w kierunku… nieba? — Z przyzwyczajenia omal nie powiedział „kopuły”. — Tak, oczywiście. — W takim razie podnieś ten dach, Daneelu. Chcę się rozejrzeć po okolicy. — Przykro mi, ale nie mogę na to pozwolić — odparł z powagą robot. Baley popatrzył nań ze zdumieniem. — Posłuchaj, R. Daneelu… — powiedział, kładąc nacisk na „R”. — Postawię sprawę inaczej: rozkazuję ci podnieść dach. Tamten był robotem i bez względu na to, jak bardzo przypominał człowieka, rozkaz musiał wypełnić. Ale Daneel nie wykonał najmniejszego ruchu. — Muszę wyjaśnić, że moim podstawowym obowiązkiem jest nie dopuścić do tego, żebyś poniósł krzywdę. Z instrukcji oraz własnych doświadczeń wiem, że widok olbrzymiej, pustej przestrzeni wyrządzi ci szkodę. Zatem nie mogę otworzyć dachu. Baley poczuł, że krew uderza mu do głowy. Jednocześnie był świadom tego, że nie ma sensu okazywać gniewu. Daneel był tylko robotem, a Pierwsze Prawo Robotyki brzmiało: „Robot nie może zranić żadnej ludzkiej istoty ani też przez zaniechanie pomocy dopuścić do poniesienia przez człowieka szkody”*. Każdy pozytonowy mózg — w całej Galaktyce — musiał stosować się do tej podstawowej zasady. Naturalnie robot powinien wypełniać rozkazy, ale z jednym zasadniczym zastrzeżeniem, które wynikało z Drugiego Prawa Robotyki: „Robot musi słuchać danego mu rozkazu, chyba że koliduje on z Pierwszym Prawem”. Baley starał się nadać swemu głosowi spokojne brzmienie: — Myślę, że nie stanie mi się nic złego, jest otworzysz da tylko na chwilę. — Nie sądzę, partnerze Elijahu. — Pozwól, że ja o tym zadecyduję, Daneelu. — Jeśli to rozkaz, partnerze Elijahu, zmuszony jestem odmówi jego wykonania. Baley rozparł się w wybitym miękką skórą fotelu. Nie mógł zastosować wobec robota siły. Daneel był stokroć silniejszy od jakiejkolwiek istoty z krwi i kości. Bez trudu unieszkodliwiłby człowieka, nie wyrządzając mu przy tym krzywdy. Detektyw był uzbrojony. Mógł zagrozić Daneelowi blasterem, lecz takie rozwiązanie, poza chwilową satysfakcją, nie przyniosłoby nic dobrego. Instynkt samozachowawczy maszyny regulowało Trzecie Prawo: „Robot musi chronić sam siebie, ale tylko o tyle, o ile nie wchodzi to w konflikt z Pierwszym lub Drugim Prawem”. Mając do wyboru własną zagładę lub złamanie Pierwszego Prawa, Daneel bez wahania wybrałby zagładę. A Baley nie chciał niszczyć Daneela. Zdecydowanie nie! Niemniej koniecznie chciał wyjrzeć na zewnątrz. Nabrało to już niemal charakteru obsesji. Nie mógł przecież pozwolić, żeby utrwaliła się owa relacja dziecko–niańka! Przez chwilę rozważał pomysł, żeby przystawić sobie do skroni lufę blastera. Podnieś dach samochodu albo się zabiję. Wykorzysta Pierwsze Prawo, przeciwstawiając jednemu zagrożeniu inne — większe i bardziej bezpośrednie. Ale wiedział, że tego nie zrobi. Uchybiałoby to jego godności. — Czy mógłbyś zapytać kierowcę, jak daleko jesteśmy od celu? — zapytał znudzonym głosem. — Naturalnie, partnerze Elijahu. Robot pochylił się i nacisnął przełącznik dwustabilny. W tej samej chwili Baley również pochylił się do przodu i krzyknął: — Kierowco, podnieś dach samochodu! Zaraz potem sięgnął dłonią do przełącznika i przerwał połączenie. Ciężko łapiąc powietrze popatrzył na Daneela. Robot na sekundę zamarł w bezruchu, zupełnie jakby pozytonowe układy jego mózgu utraciły na chwilę stabilność, starając się dostosować do nowych okoliczności. Trwało to jednak tylko mgnienie oka. Daneel poruszył się. Ale Baley wszystko przewidział. Wiedział, że robot z pewnością zechce usunąć jego rękę z przełącznika (uczyniłby to łagodnie, nie wyrządzając mu krzywdy), uruchomić ponownie nadajnik i odwołać polecenie. — Nie zabierzesz stąd mojej ręki nie czyniąc mi krzywdy. Ostrzegam. Będziesz musiał połamać mi palce. Naturalnie nic takiego by się nie stało i Baley świetnie o tym wiedział. Ale Daneel ponownie zamarł w bezruchu. Krzywda przeciw krzywdzie. Pozytonowy mózg musiał uwzględnić wszystkie możliwości i przetransponować je na przeciwne potencjały. A to oznaczało jeszcze większe wahanie i dłuższą zwłokę. — Już za późno — sapnął zadowolony z siebie detektyw. Wygrał. Dach pojazdu odchylił się i kabinę zalało ostre, białe światło słońca Solarii. W pierwszym odruchu przerażony Baley chciał zamknąć oczy, ale przełamał się. Poraziła go orgia błękitu i zieleni. Czuł pęd powietrza owiewającego mu twarz, lecz nie był w stanie bliżej określić tego, co widzi. Przed nosem mignął mu jakiś kształt. Równie dobrze mógł być to robot, zwierzę albo pojazd mechaniczny. Samochód jechał zbyt szybko. Błękit, zieleń, powietrze, dźwięki, ruch… ale przede wszystkim ta prażąca, szalona, bezlitosna, przerażająca kula białego światła wisząca na niebie. Na króciutką chwilę odchylił głowę i popatrzył prostu w słońce Solarii. Popatrzył na nie bez rozpraszających światło okularów, których używano na najwyższych, wystawionych na bezpośrednie działanie Słońca poziomach ziemskich Miast. Popatrzył w nagie słońce. W tym samym momencie poczuł, że Daneel kładzie mu dłonie na ramionach. W tej jednej, nierealnej, oszałamiającej sekundzie przez głowę przeleciał mu wicher myśli. Musi to wszystko zobaczyć. Musi zobaczyć jak najwięcej. A Daneel zamierza mu w tym przeszkodzić. Ale robot z pewnością nie odważy się zastosować wobec człowieka przemocy. Daneel nie mógł go do niczego zmusić, lecz jednocześnie Baley czuł, że ręce robota z nieprawdopodobną siłą spychają go w dół. Uniósł ramiona, by strącić z siebie te mechaniczne dłonie, i stracił przytomność. 3. USTALENIE OFIARY Kiedy Baley odzyskał świadomość, znajdował się w bezpiecznym zamknięciu. Jak przez mgłę widział przed sobą twarz Daneela. Pokrywały ją czarne cętki, które, kiedy zamrugał oczyma, zmieniły barwę na czerwoną. — Co się stało? — zapytał. — Przykro mi, że doznałeś krzywdy w mojej obecności — odparł Daneel. — Bezpośrednie promienie słoneczne szkodzą ludzkim oczom, ale sądzę, że tak krótki okres ich działania nie spowodował trwałych uszkodzeń. Kiedy popatrzyłeś w górę, zmuszony byłem zepchnąć cię na podłogę samochodu. Wtedy straciłeś przytomność. Baley skrzywił się. To, czy stracił przytomność z nadmiaru wrażeń (a może strachu?), czy też z powodu uderzenia, pozostawało sprawą otwartą. Ale ani w szczęce, ani w czaszce nie czuł bólu. Postanowił nie pytać wprost o to, co się naprawdę stało. Nie chciał tego wiedzieć. — Nie było wcale tak strasznie — stwierdził buńczucznie. — Sądząc po twojej reakcji, partnerze Elijahu, to doświadczenie nie należało do najprzyjemniejszych. — Bynajmniej — odparł z uporem Baley. Latające mu przed oczyma czerwone cętki powoli znikały. — Żałuję tylko, że tak mało zobaczyłem. Jechaliśmy zbyt szybko. Czy minęliśmy jakiegoś robota? — Minęliśmy wiele robotów. Znajdujemy się na terenie posiadłości Kindbald, gdzie są ogromne sady owocowe. — Muszę spróbować jeszcze raz — oświadczył Baley. — Ale nie w mojej obecności — odparł Daneel. — Kiedy byłeś nieprzytomny, wykonałem twoje polecenie. — Polecenie…? — Nie pamiętasz, partnerze Elijahu, że zanim kazałeś kierowcy otworzyć dach, poleciłeś mi się dowiedzieć, jak daleko jesteśmy od celu? Obecnie dzieli nas od niego około dwudziestu kilometrów. Mniej więcej za sześć minut będziemy na miejscu. Baley miał wielką chęć zapytać, czy Daneel jest zły, że tak go przechytrzył. Chciał to pytanie zadać tylko po to, żeby zobaczyć, jak idealnie doskonała twarz robota staje się trochę mniej doskonała. Ale poskromił język. Daneel, bez gniewu i urazy, odpowiedziałby po prostu: nie. Siedziałby przy tym nieruchomy jak głaz, spokojny i poważny jak zawsze. — Daneelu, sam najlepiej wiesz, że muszę do tego przywyknąć — odezwał się cicho Baley. — Do czego przywyknąć? — Robot popatrzył na swego ziemskiego partnera z zainteresowaniem. — Jehoshaphat! Do… otwartej przestrzeni. Zmusza mnie do tego ta planeta. — Nie ma potrzeby, żebyś przebywał pod gołym niebem — odparł Daneel i zmienił temat: — Zwalniamy, partnerze Elijahu. Jesteśmy na miejscu. Musimy chwilę zaczekać, aż podłączą kolejny rękaw powietrzny, którym dostaniemy się do mieszkania. Stamtąd będziemy przeprowadzać nasze operacje. — Rękaw nie jest potrzebny, Daneelu. Skoro mam działać na wolnym powietrzu, jaki sens ma odwlekanie tej chwili? — Nie ma powodów, dla których miałbyś pracować na otwartej przestrzeni, partnerze Elijahu… Robot chciał jeszcze coś dodać, ale Baley gestem nakazał mu milczenie. Chwilowo nie był w nastroju do wysłuchiwania pociech oraz uspokajających, pełnych troski słów i zapewnień Daneela, że wszystko będzie dobrze i że znajdzie tu wspaniałą opiekę. Musiał teraz wyrobić w sobie przekonanie, że zdoła sam o siebie zadbać i wypełnić powierzone mu zadanie. Widok otwartej przestrzeni budził dreszcz grozy. Co będzie, jeśli w krytycznym momencie puszczą mu nerwy i nie odważy się ponownie stanąć pod gołym niebem? Cena będzie straszliwa: jego godność i być może bezpieczeństwo Ziemi. Na samą myśl o tym nachmurzył się i poczuł gniew. Przecież już stał twarzą w twarz z powietrzem, słońcem i pustką! Czuł się jak mieszkaniec jednego z mniejszych Miast, dajmy na to Helsinek, który odwiedziwszy Nowy Jork, ze zdumieniem liczy poziomy. Kiedy z ust Daneela padło słowo „mieszkanie”, pomyślał o jednostce mieszkalnej, ale rzeczywistość okazała się zupełnie inna. Bez końca przemierzał pokoje. Panoramiczne okna były zaciągnięte grubymi kotarami, które nie przepuszczały do środka ani odrobiny dokuczliwego blasku dnia. Kiedy przechodzili z pokoju do pokoju, bezgłośnie zapalały się światła; gdy opuszczali pomieszczenie, równie cicho gasły. — Tyle pokoi — nie mógł nadziwić się Baley. — Tyle pokoi. Daneelu, to przypomina mikroskopijne Miasto. — Na to wygląda, partnerze Elijahu — odparł spokojnie robot. Dla Ziemianina wszystko tu było obce. Dlaczego aż tylu Przestrzeniowców musi tłoczyć się z nim w jednym domu? — Ile osób będzie tu ze mną mieszkać? — zapytał. — Tylko ja. No i naturalnie pewna liczba robotów. Powinien był powiedzieć: pewna liczba innych robotów, błysnęło Baleyowi w głowie. Naraz zrozumiał, że Daneel zamierza odgrywać rolę człowieka nawet przed nim, choć przecież doskonale zdawał sobie sprawę, że Baley wie, kim naprawdę jest jego partner. — Roboty! — wykrzyknął. — Ja pytam o ludzi. — Nikt, partnerze Elijahu. Tylko ty i ja. Wkroczyli właśnie do pomieszczenia zapełnionego po sufit książkami filmowymi. W trzech rogach zainstalowano tam pionowo wielkie, dwudziestoczterocalowe ekrany czytników. Czwarty róg zajmował ekran animacyjny. Baley ze złością rozejrzał się po pokoju. — Czyżby wszystkich mieszkańców wykopano stąd, żebym mógł samotnie tłuc się po tym mauzoleum? — zapytał. — Ta siedziba jest przeznaczona wyłącznie dla ciebie. Takie mieszkanie zwyczajowo posiada każdy mieszkaniec Solarii. — I każdy żyje w takim domu? — rozdziawił usta Ziemianin. — Każdy. — Po co im tyle pokoi? — Każde pomieszczenie służy do innych celów. Tutaj na przykład masz bibliotekę. Jest również pokój muzyczny, sala gimnastyczna, kuchnia, piekarnia, jadalnia, warsztat mechaniczny, różne pomieszczenia naprawcze, laboratorium, gdzie możesz eksperymentować z robotami, dwie sypialnie… — Dosyć! Skąd ty to wszystko wiesz? — Dowiedziałem się na Aurorze, kiedy miałem tu przybyć — odparł uprzejmie Daneel. — Jehoshaphat! Kto się tym wszystkim zajmuje? — Baley zatoczył ramieniem szeroki łuk. — Domowe roboty. Masz ich tu wystarczająco wiele. Zapewnią ci wszelkie wygody. — Ależ ja tego nie potrzebuję! — sprzeciwił się Ziemianin, który marzył już tylko o jednym: usiąść i nie ruszać się z miejsca. Miał dość oglądania kolejnych pokoi. — Możesz zająć tylko jedno pomieszczenie, partnerze Elijahu. Przewidziano i taką możliwość. Niemniej obyczaje Solarian są jakie są i zdecydowano, że należy jednak wybudować ci dom… — Wybudować! — wytrzeszczył oczy Baley. — Chcesz powiedzieć, że całe to domiszcze wybudowano z myślą o mnie? To wszystko, co nas otacza? Specjalnie dla mnie? — Dzięki ekonomii opartej na pracy robotów… — Tak, wiem, co zamierzasz powiedzieć. Ale co stanie się z domem, kiedy już opuszczę Solarię? — Myślę, że go zburzą. Baley zacisnął usta. Oczywiście! Zburzą, i basta! Wznieśli olbrzymią budowlę do użytku jednego Ziemianina, żeby później zniszczyć wszystko, czego się tylko dotknął. Wysterylizują ziemię, na której stał dom. Wykadzą dymem powietrze, którym Ziemianin oddychał. Przestrzeniowcy może i byli silni, ale istniały rzeczy, które napawały ich głupim lękiem. Daneel najwyraźniej czytał w myślach lub po prostu trafnie zinterpretował wyraz jego twarzy. — Nie musisz się tak tym przejmować i mieć wyrzutów sumienia. Bezsprzecznie Przestrzeniowcy czują paniczny lęk przed chorobami. Dlatego też wysiłek włożony w budowę domu specjalnie dla ciebie wydaje się im stosunkowo niewielki, a zburzenia budynku nie potraktują jako marnotrawstwa. Ponadto pozostawienie domu w tym miejscu byłoby sprzeczne z prawem. Wybudowano go bowiem na terenie posiadłości Hannisa Gruera, gdzie może stać tylko rezydencja właściciela. Dom dla ciebie wzniesiono na podstawie specjalnego zezwolenia i w szczególnym celu. Znać: to, że może on stać tylko przez określony czas — do chwili zakończenia naszej misji. — Kim jest ten Hannis Gruer? — zapytał Baley. — Szefem bezpieczeństwa Solarii. Mamy się z nim spotkać. — Naprawdę? Jehoshaphat, Daneelu! Kiedy się wreszcie wszystkiego dowiem? Czuję się tak, jakbym pracował zawieszony w próżni, a tego nie lubię. Z równym powodzeniem mogę wrócić na Ziemię. Mogę też… — urwał czując, że ogarnia go furia. Twarz Daneela pozostawała niewzruszona. Robot spokojnie czekał, aż Baley da mu dojść do słowa. — Przykro mi, że się irytujesz. To prawda, moja ogólna wiedza o Solarii jest większa od twojej. Ale o samym morderstwie wiem tyle samo co ty. Szczegółowo w sprawę wprowadzi nas pan Gruer. Tak sobie życzył rząd Solarii. — No cóż, chodźmy więc do Gruera. Czy to daleko? — spytał Baley i skrzywił się na myśl o kolejnej podróży. Poczuł znajomy ucisk w piersiach. — Nigdzie nie musimy iść, partnerze Elijahu. Pan Gruer będzie na nas czekał w pokoju przyjęć. — Więc jest tu i pokój przyjęć… — mruknął kwaśno detektyw i dodał głośniej: — Czy on już na nas czeka? — Sądzę, że tak. — Chodźmy więc do niego, Daneelu. Hannis Gruer był łysy jak kolano. Nie miał włosów nawet po bokach czaszki. Baley przełknął ślinę i starał się nie patrzeć w tę stronę. Nie potrafił jednak powstrzymać się, by od czasu do czasu nie zerknąć na błyszczącą, bezwłosą głowę Gruera. Na Ziemi Przestrzeniowców odbierano tak, jak oni sami siebie przedstawiali. Byli niekwestionowanymi władcami Galaktyki: wysocy, o skórze i włosach koloru brązu, przystojni, postawni, chłodni i pełni dystynkcji. Słowem, tacy sami jak R. Daneel Olivaw — tyle tylko, że byli istotami ludzkimi. Tak wyglądali Przestrzeniowcy, którzy pojawiali się na Ziemi; zapewne przysyłali specjalnie dobranych osobników. I oto proszę, Baley miał przed sobą Przestrzeniowca, który wyglądem przypominał przeciętnego Ziemianina. Był łysy i miał trochę niekształtny nos. Wada była wprawdzie niewielka, ale według Przestrzeniowców najdrobniejsza skaza dyskwalifikowała człowieka. — Dobry wieczór, sir — odezwał się Baley. — Przykro nam, że musiał pan czekać. Grzeczności nigdy dość. Ostatecznie ma z tymi ludźmi pracować. Miał wielką ochotę przejść przez całą szerokość ogromnego pokoju i na przywitanie podać gospodarzowi dłoń, natychmiast jednak odrzucił ten niewczesny pomysł. Żaden Przestrzeniowiec nie zaakceptowałby podobnego gestu — dłoń skażona ziemskimi bakteriami? Gruer siedział z poważną miną, trzymając się od Baleya najdalej, jak mógł. Jego ramiona i dłonie skrywały długie rękawy, a w nozdrzach miał pewnie filtry, choć detektyw nie potrafił ich dostrzec. Odniósł wrażenie, że Gruer popatrzył z dezaprobatą na Daneela, jakby chciał powiedzieć: jesteś dziwnym Przestrzeniowcem, skoro stoisz tak blisko Ziemianina. A to znaczyło, że nie znał całej prawdy. W tym samym momencie Baley skonstatował, że Daneel trzyma się jednak dalej od niego niż zazwyczaj. Oczywiście. Gdyby stanął za blisko, Gruer mógłby nabrać podejrzeń, a Daneel chciał, żeby brano go za człowieka. Gospodarz, rzucając nieustannie ukradkowe spojrzenia w stronę Daneela, odezwał się miłym, przyjacielskim tonem: — Wcale długo nie czekałem. Witajcie na Solarii, panowie. Czy jesteście radzi z domu, który wam przygotowaliśmy? — O tak, sir. Najzupełniej — odparł Baley. Zastanawiał się przez chwilę, czy zgodnie z etykietą rozmowy w ich imieniu nie powinien prowadzić Daneel — jako Przestrzeniowiec. Ale to przecież jego prosili, żeby prowadził śledztwo, a Daneela dodali później. W zaistniałych okolicznościach, nawet gdyby jego partner był prawdziwym Przestrzeniowcem, nie zgodziłby się grać podrzędnej roli, skoro zaś w grę wchodził robot, nieważne jak doskonały, w ogóle nie mogło być o tym mowy. Ale Daneel najwyraźniej nie zamierzał dominować nad Baleyem i grać pierwszych skrzypiec; co więcej, wydawało się, że Gruer nie ma nic przeciwko temu. Całą uwagę skupił na Ziemianinie, zupełnie jakby Daneel był nieobecny. — Wywiadowco Baley, nic pan jeszcze nie wie o zbrodni, w której wyjaśnieniu prosiliśmy pana o pomoc — odezwał się po chwili. — Wyobrażam sobie, że musi pan być ciekaw szczegółów sprawy. — Uniósł lekko ręce tak, że rękawy podeszły mu w górę, a następnie złożył nie osłonięte rękawiczkami dłonie na podołku. — Może będziecie panowie łaskawi usiąść. — Jesteśmy bardzo ciekawi — odparł Baley, kiedy zajęli miejsca. Dopiero teraz spostrzegł, że Gruer nie ma na dłoniach rękawiczek. — Celowo trzymaliśmy pana w niewiedzy, wywiadowco Baley.! Chcieliśmy, żeby dopiero tutaj, na miejscu, zaczął pan wyciągać pierwsze wnioski. Wkrótce otrzyma pan szczegółowy raport dotyczący tej zbrodni oraz wyniki dotychczasowego śledztwa. Obawiam się, wywiadowco, że przy pańskim ogromnym doświadczeniu nasze dotychczasowe działania wydadzą się panu śmiesznie nieporadne. Ale na Solarii nie ma policji. — W ogóle? — zdziwił się Baley. Gruer uśmiechnął się i wzruszył ramionami. — Wie pan, brak przestępstw. Populacja planety jest niewielka, a w dodatku jej mieszkańcy są rozrzuceni po całym globie. Nie mają okazji do popełniania przestępstw. — Rozumiem. Ale mimo to popełniono tu przestępstwo. — Nie da się ukryć, ale jest to pierwszy tego rodzaju wypadek w naszej dwustuletniej historii. — Tak więc niestety i wy zetknęliście się w końcu z morderstwem. — Niestety. Co więcej, ofiarą padła osoba niezwykle dla nas cenna. Tak, to naprawdę okropna strata. A ponadto mord był szczególnie brutalny. — Zakładam, że nie wiecie, kim był zabójca — powiedział Baley. W przeciwnym razie nie ściągaliby tu chyba ziemskiego detektywa, pomyślał. Gruera wyraźnie ogarnął niepokój. Popatrzył kątem oka na Daneela, który siedział bez ruchu niczym cichy, rejestrujący wszystko mechanizm. Baley wiedział, że potem Daneel w każdej chwili będzie mógł odtworzyć dowolny fragment rozmowy, bez względu na to jak długiej. Był rejestrującą maszyną, która chodziła i mówiła jak człowiek. Czy Gruer zdaje sobie z tego sprawę? — zastanawiał się przez chwilę. W ukradkowych spojrzeniach, które Przestrzeniowiec rzucał w kierunku robota, było coś niepokojącego. — Niezupełnie. — Gruer pokręcił głową. — Nie powiedziałbym, że morderca jest kompletnie nieznany. Tak naprawdę czynu tego mogła dokonać tylko jedna osoba. — Jest pan absolutnie pewien, że nie chodzi tu tylko o hipotetycznego sprawcę? — Baley nie wierzył w opinie wydawane przez ludzi, którzy siedząc w wygodnych fotelach i stosując metodę dedukcji, wydają autorytatywne sądy. Ale Gruer potrząsnął łysą głową. — Tak, jestem pewien. Tylko jedna osoba mogła dopuścić się zbrodni. Nikt inny nie wchodzi w rachubę. To pewnik. — W takim razie nie macie problemu. — Przeciwnie. Mamy wielki problem, gdyż jednocześnie osoba ta nie mogła tego zrobić. — Więc nikt tej zbrodni nie popełnił — stwierdził pogodnie Baley. — A jednak zbrodnię popełniono i Rikaine Delmarre nie żyje. To już coś jest, pomyślał Baley. Jehoshaphat, coś już mam. Imię i nazwisko ofiary. Wyciągnął notatnik i ostentacyjnie je zapisał. Częściowo dlatego, żeby złośliwie pokazać, że udało mu się wreszcie zdobyć strzęp informacji, a częściowo po to, by ukryć fakt, że siedzi obok maszyny rejestrującej każde słowo. — Mógłby pan przeliterować imię i nazwisko ofiary? Gruer uczynił zadość jego prośbie. — Zawód ofiary? — Genolog. Baley przeliterował to słowo i również je zapisał. — Z kim mógłbym porozmawiać o szczegółach morderstwa? Czy jest jakiś świadek zdarzenia? Gruer uśmiechnął się ponuro, obrzucił szybkim spojrzeniem Daneela i znów skierował wzrok na detektywa. — Jego żona, wywiadowco — rzekł krótko. — Żona…? — Tak. Na imię jej Gladia. — Czy mieli dzieci? — Baley trzymał oczy utkwione w notatniku. Kiedy nie padła żadna odpowiedź, powtórzył pytanie: — Czy mieli dzieci? Gospodarz skrzywił usta, jakby żuł coś gorzkiego. Sprawiał wrażenie, że za chwilę zwymiotuje. — Nie wiem — odparł po długiej chwili. — Słucham? — Myślę, że powinien pan zaczekać z rozpoczęciem pracy do jutra — odparł Gruer. — Odbył pan ciężką podróż, panie Baley, jest pan zmęczony i zapewne bardzo głodny. Ziemianin chciał w pierwszej chwili zaprzeczyć, ale wizja solidnego posiłku okazała się niebywale nęcąca. — Możemy zjeść razem — zaproponował. Nie wierzył jednak, że Gruer, jako Przestrzeniowiec, wyrazi na to ochotę. Zgodnie z jego przypuszczeniami Gruer odmówił. — Przykro mi, ale czeka mnie jeszcze masa zajęć. Muszę j iść. Proszę mi wybaczyć. Baley wstał. Grzeczność nakazywała odprowadzić Gruera do wyjścia. Ale po pierwsze nie wiedział, gdzie jest wyjście, a poi drugie wątpił, czy wytrzyma ponownie zetknięcie z otwartą przestrzenią. Gruer uśmiechnął się i skinął głową. — Niebawem się zobaczymy — powiedział. — Pańskie roboty wiedzą, jak się ze mną skontaktować. I już go nie było. Baley aż krzyknął ze zdumienia. Gruer zniknął w ułamku sekundy, a wraz z nim krzesło, na którym siedział. Ściana za jego plecami i podłoga raptownie zmieniły się. — Fizycznie go tu nie było — wyjaśnił Daneel. — Złożył nam wizytę za pośrednictwem transmisji trójwymiarowej. Myślałem, że o tym wiesz. Przecież na Ziemi też macie podobne urządzenia. — Ale nie takie — wymamrotał Baley. Ziemską projekcję trójwymiarową otaczało sześcienne pole siłowe, które na tle otoczenia lśniło, a sam obraz lekko falował i łatwo było odróżnić transmisje od rzeczywistości. Tutaj zaś… Nic dziwnego, że Gruer nie miał na dłoniach rękawiczek. Nie potrzebował również filtrów w nosie. — Może coś zjesz, partnerze Elijahu? — zapytał Daneel. Obiad okazał się nieoczekiwanie ciężką próbą. Pojawiły się bowiem roboty. Jeden nakrył stół, drugi przyniósł posiłek, a potem zajął miejsce w kącie i utkwił w Baleyu płonące czerwonym blaskiem oczy. — Ile ich jest w tym domu, Daneelu? — zapytał detektyw. — Około pięćdziesięciu, partnerze Elijahu. — I będą nam tak cały czas stać nad głowami? — Takie tu panują obyczaje — wyjaśnił Daneel. — Czekają na każde twoje skinienie. Ale jeśli każesz im odejść, odejdą. — Mogą zostać — wzruszył ramionami Baley. W normalnych warunkach jedzenie bardzo by Baleyowi smakowało. Tutaj jednak jadł machinalnie. Z roztargnieniem obserwował, jak Daneel beznamiętnie żuje potrawy. Później naturalnie opróżni fluorowęglowy zbiornik, do którego wpadały przełknięte kęsy. Robot cały czas zachowywał pozory. — Czy na zewnątrz panuje już noc? — zapytał Baley. — Tak — odparł Daneel. Baley łypnął ponuro okiem na łóżko. Było zbyt obszerne. W ogóle cała sypialnia była zbyt obszerna. Brakowało kołder lub koców, w które mógłby się zagrzebać. Tylko prześcieradła. A pod nimi mógł zmarznąć. Zresztą wszystko tu było inne. Przeszedł już przerażający rytuał kąpieli pod prysznicem w przylegającej do sypialni kabinie. Wyposażono ją luksusowo, ale wcale nie przypominała łazienki. — Jak tu się gasi światło? — zapytał. Przednia ścianka łóżka wydzielała łagodny blask. Zapewne służyło to do czytania przed snem, ale Baley nie miał nastroju do lektury. — Kiedy ułożysz się do snu, zgaśnie samo. — Roboty są cały czas na stanowisku? — Taka już jest ich rola. — Jehoshaphat! Czy Solarianie w ogóle robią coś samodzielnie? — mruknął Baley. — Ciekaw jestem, dlaczego żaden robot nie wyszorował mi pod prysznicem pleców. — Wyszorowałby, gdybyś tylko tego zażądał — odparł bez cienia rozbawienia w głosie Daneel. — Solarianie robią dokładnie to, co chcą, i żaden robot nie wtrąci się, jeśli nie otrzyma stosownego polecenia; oczywiście z wyjątkiem przypadku, kiedy w grę wchodzi dobro człowieka. — No cóż, Daneelu, dobranoc. — Będę w sąsiedniej sypialni, partnerze Elijahu. Gdybyś czegoś potrzebował… — Wiem, przyjdzie robot. — Na krawędzi stołu masz styk kontaktowy. Wystarczy tylko nacisnąć, a natychmiast pojawi się robot. Baley nie mógł zasnąć. Prześladował go obraz domu, w którym wypadało mu zamieszkać; domu, który stał na powierzchni planety i za którego ścianami, niczym potwór, czaiła się pustka. Na Ziemi nad wygodnym, komfortowym, przyjemnie zatłoczonym mieszkaniem Baleya piętrzyło się wiele innych. Od powierzchni planety dzieliły go tuziny poziomów i tysiące innych mieszkańców. Ale nawet na Ziemi są ludzie żyjący na najwyższym poziomie, pocieszał się w duchu detektyw. Ich mieszkania bezpośrednio przylegały do powierzchni Ziemi. No tak, ale te mieszkania były najtańsze. Pomyślał o Jessie, od której dzieliło go tysiąc lat świetlnych. Zapragnął nagle wyskoczyć z łóżka, ubrać się i pobiec do ni Gdyby Solarię i Ziemię łączył wykuty w skale i metalu, pros bezpieczny tunel, natychmiast ruszyłby w drogę. Powinien wrócić na Ziemię, do Jessie, do bezpiecznych, wygodnych miejsc… Bezpieczeństwo! Otworzył oczy. Ramię, które przez sen bezwiednie wyciąga w górę, zdrętwiało. Bezpieczeństwo! Ten człowiek, Hannis Gruer, był szefem bezpieczeństwa Solarii. Tak powiedział Daneel. Co tutaj oznacza? „bezpieczeństwo”? Jeśli to słowo na Solarii ma takie samo znaczenie jak na Ziemi, to Gruer jest odpowiedzialny zarówno za bezpieczeństwo zewnętrzne, jak i wewnętrzne swego świata. Dlaczego tak interesuje się tym morderstwem? Czy dlatego, że na Solarii nie ma policji? Czy dlatego musiał się tym zająć Departament Bezpieczeństwa? Gruer najwyraźniej nie żywił żadnych wątpliwości co do tożsamości Baleya, ale co znaczyły owe nieustanne ukradkowe spojrzenia rzucane na jego partnera? Czyżby podejrzewał o coś Daneela? Baley miał mieć uszy i oczy szeroko otwarte; może Daneel otrzymał podobne instrukcje? To naturalne, że Gruer podejrzewa próbę szpiegostwa. Na tym polegała jego praca: węszyć szpiegostwo wszędzie, gdzie to tylko możliwe. Baleya, przedstawiciela najbardziej odrażającego świata w Galaktyce, niezbyt się obawiał. Ale Daneel pochodził z Aurory, najstarszej, największej i najpotężniejszej planety ze Światów Zaziemskich. A to już było coś zupełnie innego. Baley doskonale pamiętał, że Gruer ani razu nie zwrócił się bezpośrednio do Daneela. I dlaczego Daneel tak usilnie stara się udawać człowieka? Dotychczasowe założenie, że jest to przejaw pychy i zarozumialstwa auroriańskich twórców robota, wydawało się zbyt proste. Wszystko wskazywało na to, że owa maskarada ma kryć rzeczy dużo poważniejsze. Człowiek zawsze mógł liczyć na immunitet dyplomatyczny, na względy i kurtuazję. Robotowi nigdy by to nie przysługiwało. Dlaczego więc Aurora nie wysłała człowieka? Dlaczego wybrała grę opartą na oszustwie? Baley natychmiast znalazł odpowiedź na to pytanie. Prawdziwy Aurorianin, prawdziwy Przestrzeniowiec nie mógłby przez dłuższy czas przebywać w towarzystwie. Ale skoro już tak było, dlaczego Solaria uznała, że morderstwo jest sprawą aż tak istotną, żeby ściągnąć na planetę Ziemianina i Aurorianina? Baley miał wrażenie, że wpadł w matnię. Więziła go na Solarii jego misja. Więziło go niebezpieczeństwo zagrażające Ziemi, więziło środowisko, które znosił z najwyższym trudem, więził obowiązek, przed którym nie mógł się uchylić. A ponadto wplątany został w jakieś wewnętrzne rozgrywki Przestrzeniowców, o których nie miał najmniejszego pojęcia. 4. WIDZENIE SIĘ Z KOBIETĄ W końcu zasnął. Nie pamiętał nawet, kiedy i jak to się stało. Najpierw jego myśli zaczęły dryfować, stały się chaotyczne, potem zaś spostrzegł, że obramowanie wezgłowia jego łóżka wydziela blask, a sufit jest skąpany w chłodnym świetle dnia. Popatrzył na zegarek. Od czasu, kiedy się położył, minęło wiele godzin. Roboty, które prowadziły dom, doszły do wniosku, że już czas, żeby się obudził, i rozpoczęły codzienną krzątaninę. Był ciekaw, czy Daneel również się już wyspał. Natychmiast jednak pojął cały idiotyzm tej myśli. Daneel nigdy nie sypiał. Czy odgrywa komedię również we własnej sypialni? Czy rozbiera się i nakłada nocną koszulę? Jak na zawołanie, do sypialni detektywa wkroczył Daneel. — Dzień dobry, partnerze Elijahu. Był ubrany, twarz miał świeżą i wypoczętą. — Jak się spało? — spytał. — Świetnie — odparł sucho Baley. — A tobie? Wstał z łóżka i poczłapał do łazienki, żeby się wykąpać, ogolić i dokonać reszty porannej toalety. — Jeśli zjawi się tu robot, który zechce mnie ogolić, poślij go do czarta! — krzyknął przez ramię. — Roboty działają mi na nerwy. Nawet wtedy, gdy ich nie widzę. W trakcie golenia bacznie obserwował w lustrze własną twarz. Stwierdził, że wygląda tak samo jak na Ziemi. Gdyby tylko jeszcze miał przed sobą odbicie twarzy innego Ziemianina, którego mógłby się poradzić… gdyby potrafił wykorzystać tę odrobinę zdobytych informacji… — Za mało — mruknął do swego odbicia w lustrze. — Musisz dowiedzieć się więcej. Wytarłszy twarz wyszedł z łazienki i włożył spodnie na świeżo wyprane szorty. Do licha, te cholerne roboty zadbały o wszystko, pomyślał z irytacją. — Mógłbyś mi odpowiedzieć na kilka pytań, Daneelu? — zapytał. — Przecież wiesz, partnerze Elijahu, że w miarę możności odpowiem ci na wszystkie. Ale zapewne wedle otrzymanych instrukcji, dodał w myślach Baley. — Dlaczego na Solarii żyje tylko dwadzieścia tysięcy ludzi? — Bo tak musi być — powiedział Daneel. — Tak wypadło im z obliczeń. — Dajesz wymijającą odpowiedź. Na tej planecie mogą żyć miliony, a żyje tylko dwadzieścia tysięcy osób. Powiedziałeś, że zdaniem Solarian jest to liczba optymalna. Dlaczego? — Taki już mają styl życia. — Twierdzisz, że prowadzą kontrolę urodzin? — Tak. — A resztę planety pozostawiają pustą? — Baley sam nie wiedział, dlaczego wałkuje ten temat, ale wielkość populacji planety była jedyną pewną informacją, jaką zdobył; nie miał pojęcia, o co jeszcze powinien zapytać. — Planeta wcale nie jest pusta. Podzielono ją na posiadłości. Każdą z nich zarządza jeden Solarianin. — Każdy mieszkaniec planety żyje w osobnej posiadłości? Dwadzieścia tysięcy posiadłości dla dwudziestu tysięcy Solarian? — Posiadłości jest mniej, partnerze Elijahu. W prawie każdej mieszkają również żony właścicieli. — Czy nie ma tu żadnych miast? — zapytał Baley i poczuł lodowate ciarki biegnące po plecach. — Żadnych, partnerze Elijahu. Solarianie żyją w całkowitej izolacji. Spotykają się ze sobą bardzo rzadko, i tylko przy wyjątkowych okazjach. — Pustelnicy? — W pewnym sensie tak. I w pewnym sensie nie. — Co to znaczy? — Pan Gruer złożył ci wczoraj wizytę za pośrednictwem projekcji trójwymiarowej. Wszyscy Solarianie kontaktują się ze sobą tylko w taki sposób. Baley gapił się na Daneela jak sroka w gnat. — Czy nas to również dotyczy? Czy też mamy postępować w ten sposób? — Takie panują tu zwyczaje. — Jak więc mam prowadzić śledztwo? Jeśli zechcę się z kimś spotkać… — Z zainstalowanego w tym domu projektora trójwymiarowego możesz połączyć się z każdym mieszkańcem planety. Nie napotkasz żadnych trudności. Zresztą i tak nie pozwoliłbym ci opuścić budynku. Dlatego właśnie zaraz po przyjeździe oznajmiłem ci, że nie ma potrzeby, byś przyzwyczajał się do pobytu na wolnym powietrzu. Tak jest najlepiej. Każde inne rozwiązanie przyniosłoby ci szkodę. — O tyra, co przyniesie mi szkodę, a co nie, zadecyduję sam — odparł Baley. — Najpierw musimy skontaktować się z Gladią, żoną zamordowanego. Jeśli spotkanie trójwymiarowe mnie nie zadowoli, udam się do niej osobiście. Ale to już będzie moja decyzja. — Zobaczymy, co okaże się najlepszym i najkorzystniejszym rozwiązaniem, partnerze Elijahu — odparł wymijająco Daneel. — A teraz zajmę się śniadaniem. Odwrócił się w stronę wyjścia. Detektyw prawie z rozbawieniem gapił się na rozłożyste plecy robota. Daneel Olivaw zachowywał się jak udzielny książę. Jeśli nawet dostał instrukcje, żeby w miarę możliwości utrzymywać swego ziemskiego partnera w niewiedzy, to i tak główną kartę atutową wciąż trzymał w ręku on, Baley. Ostatecznie Aurorianin był tylko R. Daneelem Olivawem i wystarczyło szepnąć na ten temat słówko Gruerowi lub któremukolwiek Solarianinowi… Z drugiej strony pseudoczłowieczeństwo Daneela można było świetnie wykorzystać. Kartę atutową zawsze zostawia się na koniec. Poczekamy, zobaczymy — pomyślał i ruszył za Daneelem na śniadanie. Czy wiesz, jak zaaranżować transmisję trójwymiarową? — zapytał Baley. — Wszystko zostało już przygotowane, partnerze Elijahu — odparł Daneel, kładąc palec na jednym ze styków kontaktowych przywołujących roboty. Robot pojawił się natychmiast. Skąd one przychodzą? — zastanawiał się Baley. Kiedy bez celu włóczył się po nie zamieszkanym labiryncie, jakim w gruncie rzeczy był dom, nie spotykał żadnych robotów. Czyżby słysząc kroki człowieka chowały się w jakąś mysią dziurę? Czyżby cały czas były ze sobą w kontakcie i wzajemnie przesyłały sobie informacje, że należy zejść człowiekowi z drogi? Przecież Daneel jeszcze nie zdążył zdjąć palca ze styku, a maszyna już znalazła się w pokoju. Baley popatrzył na nowo przybyłego robota. Był jak wypolerowany, ale wcale nie błyszczał. Miał matowy, szarawej barwy pancerz, którego jedynym barwnym elementem była plakietka kontrolna. Biało–żółte kwadraciki (sądząc po metalicznym połysku, wykonane ze złota i srebra) układały się w pozornie chaotyczny wzór. — Zaprowadź nas do pokoju przyjęć — polecił Daneel. Robot bez słowa ukłonił się i odwrócił na pięcie. — Zaczekaj, chłopcze — odezwał się Baley. — Jak masz na imię? Robot odwrócił się twarzą do detektywa. — Nie mam imienia, panie — odparł dźwięcznym głosem. Położył metalowy palec na szachownicy. — Mam numer seryjny ACX–2745. Weszli do rozległego pokoju. Baley natychmiast poznał, że było to pomieszczenie, w którym poprzedniego dnia rozmawiali z Gruerem. Rozpoznał nawet swoje krzesło. Czekał już tam na nich kolejny robot i ten, który ich przyprowadził, skłonił się i wyszedł. Baley szybko porównał układ kwadracików na ramionach obu robotów. Wzory były odmienne. Plakietki miały około dwunastu centymetrów kwadratowych. Liczba możliwych kombinacji wynosiła dwa do trzydziestej szóstej potęgi, czyli siedemdziesiąt miliardów. Aż nadto. — Widzę, że każdy robot ma tu wyznaczoną rolę — zauważył. — Jeden nas tu przyprowadził, inny uruchomi urządzenie. — Na Solarii istnieje wiele wyspecjalizowanych maszyn, partnerze Elijahu. Baley popatrzył na drugiego robota. Jeśli nie brać pod uwag innego wzoru na plakietce i odmiennych zapewne, choć niewidocznych układów pozytonowych w platynowo–irydowym mózgu stanowił dokładną kopię pierwszego. — Jaki jest twój numer seryjny? — zapytał. — ACC–1129, panie. — Będę zwracał się do ciebie „chłopcze”. A teraz chciałbym porozmawiać z panią Gladią Delmarre, ostatnio żoną Rikaine’a Delmarrego… Daneelu, czy istnieje jakiś adres, żeby ukierunkować transmisję? — Nie potrzebujemy żadnych dodatkowych informacji — odparł cicho Daneel. — Zaraz poproszę robota i… — Pozwól, że ja to zrobię — przerwał mu Baley i zwrócił się do robota: — W porządku, chłopcze, czy wiesz, jak możemy się z tą panią skontaktować? — Tak, panie. Znam wzory połączeń ze wszystkimi panami na planecie — odparł beznamiętnym tonem robot, zupełnie jakby informował: „Jestem wykonany z metalu, panie”. — Nie ma w tym nic dziwnego, partnerze Elijahu — wtrącił Daneel. — Na Solarii istnieje niecałe dziesięć tysięcy połączeń, które należało wprowadzić w obwody pamięci. Na dodatek łączymy się z niskim numerem. Baley skinął głową. — A jeśli istnieje więcej kobiet nazywających się Gladia Delmarre? Wtedy może nastąpić pomyłka. — Panie…? — odezwał się robot i zamilkł. — Sądzę, że ACC–1129 nie zrozumiał twoich zastrzeżeń — powiedział Daneel. — Jestem przekonany, że na Solarii nie ma dwóch takich samych imion i nazwisk. Imię zostaje zarejestrowane przy narodzinach i póki jego właściciel żyje, nie może być nadane innej osobie. — No cóż, cały czas uczę się nowych rzeczy — oświadczył Baley. — Posłuchaj mnie, chłopcze. Pokażesz mi, jak to urządzenie działa, podasz mi wzór kontaktowy i odejdziesz dwa kroki do tyłu. — Chce pan samodzielnie zaaranżować kontakt, sir? — spytał robot po chwili. — Właśnie. Daneel dotknął delikatnie ramienia Baleya. — Zaczekaj, partnerze Elijahu. — O co chodzi? Sądzę, że robot lepiej sobie z tym poradzi. Do tego został stworzony. — Nie wątpię, że zrobi to lepiej niż ja — odrzekł ponuro Baley. Popatrzył w beznamiętną twarz Daneela. — A jednak wolałbym zrobić to osobiście. Mogę czy nie? — Możesz mu wydać taki rozkaz, partnerze Elijahu — odparł Daneel. — Jeśli tylko nie będzie on kolidował z Pierwszym Prawem, wykona go. Staram ci się udzielać jak najbardziej wyczerpujących informacji na temat solariańskich robotów. Tutaj są one dużo bardziej wyspecjalizowane niż na Aurorze. Choć są w stanie wykonywać wiele czynności, wyposażone zostały głównie w wiedzę niezbędną do pełnienia jednej określonej funkcji. Tworzenie robotów wielofunkcyjnych wymaga ogromnych nakładów i dostosowania ich bezpośrednio do wymogów Trzech Praw. Uniemożliwienie im wykonywania funkcji, do jakich są stworzone, również wymaga dostosowania do Trzech Praw. — No cóż, mój rozkaz wprowadza zatem do gry Drugie Prawo, tak? — Tak. Twoje polecenie sprawi robotowi „przykrość”. Normalnie takie sytuacje się nie zdarzają, gdyż Solarianie prawie nigdy nie wtrącają się w codzienne zajęcia robotów. Po pierwsze, nie interesuje ich wykonywana przez roboty praca, a po drugie nie czują potrzeby się nią zajmować. — Twierdzisz, Daneelu, że wyrządzę robotowi krzywdę, jeśli wykonam pracę, która należy do niego? — Przecież dobrze wiesz, partnerze Elijahu, że ból w sensie ludzkim jest robotom obcy. — Więc o co chodzi? — wzruszył ramionami Baley. — O to, że w moim przekonaniu odczucia robota w takim przypadku można przyrównać do odczuć człowieka, który czuje ból. — Ale ja nie jestem Solarianinem — odparł Baley. — Pochodzę z Ziemi i nie lubię, kiedy roboty wykonują coś, co chcę zrobić osobiście. — Należy jednak uwzględnić i to — dodał Daneel — że powodując u robota tego rodzaju stres, możemy narazić się naszym gospodarzom, którzy uznają nas za gburów. A to wcale nie ułatwi nam tutaj pracy. W społeczeństwie Sołarii wytworzyło się wiele sztywnych przepisów regulujących traktowanie robotów. — W porządku — odparł Baley. — Niech robi swoje. Dał kilka kroków do tyłu. Ten incydent wiele go nauczył. Zobaczył, jak niewzruszone potrafi być społeczeństwo oparte na pracy robotów. Raz powołanych do życia maszyn niełatwo się pozbyć i człowiek, który z takich czy innych względów chce się obywać bez nich, odkrywa nagle, że to niemożliwe. Spod przymkniętych powiek obserwował zbliżającego się do ściany robota. Połowa ściany przesunęła się w bok, odsłaniając konsoletę do złudzenia przypominającą deskę rozdzielczą w elektrowni miejskiej. Baley tęsknił za fajką. Poinformowano go, że na Solarii nie znają tytoniu i palenie fajki stanowiłoby straszliwe pogwałcenie dobrych obyczajów. Nie pozwolono mu zabrać w podróż ani fajki, ani tytoniu, ani przybornika. Westchnął. Chwilami prawie czuł cybuch między zębami. Na wspomnienie główki fajki grzejącej mu palce, ogarniała go niewysłowiona błogość. Robot pracował sprawnie. Operując szybko zwinnymi palcami, poprawiał oporniki, tu i ówdzie podstroił aparaturę, odpowiednio zwiększył pole siłowe. — Najpierw należy powiadomić odbiorcę, że ktoś chce się z nim widzieć — wyjaśniał Daneel. — Wiadomość naturalnie przyjmuje robot. Jeśli wywoływana osoba jest w pobliżu i wyrazi zgodę na widzenie, nawiązany zostaje pełen kontakt. — Czy do tego potrzebna jest aż tak skomplikowana tablica rozdzielcza? — spytał Baley. — Robot operuje przecież zaledwie kilkoma przełącznikami. — Niewiele się na tym znam, partnerze Elijahu. Wiem tylko, że za pomocą tej aparatury można aranżować również widzenia wielostronne oraz widzenia w ruchu. Zwłaszcza te ostatnie są niebywale skomplikowane i wymagają nieustannych korekcji w trakcie ich trwania. — Panie, kontakt nawiązany. Pani Delmarre wyraziła zgodę. Proszę poinformować mnie, kiedy będzie pan gotów — powiedział robot. — Gotów — warknął Baley i zupełnie jakby słowo to stanowiło hasło, odległy róg pokoju zalało jaskrawe światło. Zapomniałem polecić robotowi, żeby po tamtej stronie zasłonięto okna — powiedział Daneel. — Bardzo mi przykro z tego powodu. Trzeba…. — Nieważne — Baley krzywiąc się machnął ręką. — Poradzę sobie. Nie wtrącaj się. Z wyposażenia wnętrza Baley domyślił się, że jest to łazienka. W jednym rogu dostrzegł coś w rodzaju toaletki i natychmiast przed oczyma stanął mu obraz robota (robotów?), który nieomylnymi błyskawicznymi ruchami mechanicznych dłoni układa swej pani fryzurę i robi makijaż. Znajdowało się tam również kilka innych urządzeń, ale Baley nie miał najmniejszego pojęcia, do czego mogły służyć. Ściany pomieszczenia pokrywał zawiły wzór, który mylił wzrok. Baley w pierwszej chwili sądził, że rozumie ów deseń, ale po chwili znów miał przed oczyma wyłącznie abstrakcyjną kompozycję. Zazwyczaj intrygujące wzory działały na umysł człowieka kojąco i niemal hipnotycznie, pochłaniając bez reszty jego uwagę. Coś, co było pozornie materialne, ale w rzeczywistości nie istniało — jakaś sztuczka ze światłem, które tworzyło nieprzejrzystą, migotliwą kurtynę — zasłaniało kształt, który przypominał kabinę z prysznicem. Baley skierował wzrok na podłogę. Gdzie kończył się jego pokój, a zaczynał tamten? Dwa rodzaje światła oddzielały się od siebie wyraźną linią. Zbliżył się do owej świetlnej granicy i po chwili wahania wsunął rękę na drugą stronę. Nie poczuł nic; zupełnie jakby włożył dłoń w prymitywną ziemską trójwymiarową projekcję. Na Ziemi jednak najwyżej ujrzałby rękę mniej wyraźnie, jak przez mgłę, nakładałyby się na nią obrazy transmisji — ale widziałby ją. A teraz kompletnie stracił ją z oczu; raptownie kończyła się na nadgarstku. Co by się stało, gdybym przekroczył tę linię? — błysnęło mu w głowie. Zapewne nic by nie widział. Trafiłby w świat kompletnych ciemności. Myśl o tak szczelnym zamknięciu była ogromnie kusząca. Z zamyślenia wyrwał go czyjś głos. Uniósł głowę i z prawie niegrzecznym pośpiechem cofnął się o krok. Mówiła Gladia Delmarre. Tak w każdym razie sądził Baley. Górna część migotliwej, utkanej ze światła kurtyny zasłaniającej kabinę prysznica rozwiała się i pojawiła się tam głowa. Twarz uśmiechnęła się do Baleya. — Dzień dobry. Przykro mi, że musiał pan czekać. Zaraz wyschnę. Miała nieco trójkątną twarz o szeroko rozstawionych kościach policzkowych (stawały się one jeszcze bardziej wydatne, kiedy kobieta się uśmiechała), zwężającą się wdzięczną linią do niewielkiego podbródka. Z wysokości, na jakiej znajdowała się jej głowa, Baley wywnioskował, że kobieta ma najwyżej sto sześćdziesiąt centymetrów wzrostu. Trochę go to zdziwiło — w jego mniemaniu kobiety–Przestrzeniowcy powinny być wysokie i wyglądać majestatycznie. Nie miała również charakterystycznych dla mieszkańców Światów Zaziemskich brązowych włosów. Jej loki — w tej chwili wzburzone, co Baley składał na karb strumienia gorącego powietrza z suszarek — były długie i wpadały w blond. Niemniej obraz, jaki miał przed oczyma, uznał za nader sympatyczny. — Jeśli pani sobie życzy, możemy przerwać kontakt do chwili, aż… — zaczął zażenowany. — Ależ po co? Jestem prawie gotowa. Możemy swobodnie rozmawiać. Hannis Gruer powiedział, że chce się pan ze mną zobaczyć. Podobno pochodzi pan z Ziemi. Baley skinął głową i usiadł. — Mój kolega przyjechał z Aurory — powiedział, wskazując Daneela. Uśmiechnęła się, ale nie odwróciła twarzy, zupełnie jakby Baley stanowił największe dziwowisko. I chyba stanowię, pomyślał detektyw. Uniosła ręce i zaczęła rozczesywać palcami włosy, jakby chciała, żeby szybciej wyschły. Miała kształtne, smukłe ramiona. Ponętne, błysnęło Baleyowi w głowie, ale natychmiast skarcił się w duchu: Jessie by się to nie podobało. — Pani Delmarre — wdarł się w jego rozmyślania głos Daneela. — Czy mogę prosić o zasłonięcie lub spolaryzowanie okna? Mojemu partnerowi szkodzi dzienne światło. Na Ziemi, jak zapewne pani słyszała… Młoda kobieta (Baley ocenił ją na dwadzieścia pięć lat, ale natychmiast naszła go smętna refleksja, że ocenianie wieku Przestrzeniowców „na oko” może być bardzo zwodnicze) przyłożyła dłonie do policzków i rzekła: — O, mój Boże! Oczywiście, słyszałam o tym. Jakaż jestem niemądra. Proszę mi wybaczyć, natychmiast naprawię to przeoczenie. Wezwę robota… — Wyszła z kabiny i wyciągnęła ramię do styku kontaktowego. — Od dawna planuję zainstalować tu więcej styków. Kiepski to dom, w którym nie zawsze są pod ręką… niech znajdują się, powiedzmy, co półtora metra. To po prostu… Słucham, co się stało? Popatrzyła zaskoczona na Baleya, który jak oparzony zerwał się z krzesła i wyprostowany stanął za nim. Poczerwieniał aż po nasadę włosów i spiesznie odwrócił twarz. — Będzie lepiej, pani Delmarre, jeśli po wezwaniu robota natychmiast wróci pani do kabiny albo coś na siebie włoży — powiedział cicho Daneel. Gladia ze zdziwieniem popatrzyła w dół, na swoje nagie ciało. — Och, tak, naturalnie… 5. ANALIZA ZBRODNI Rozumie pan, my się tylko widzimy — wyjaśniła pełnym skruchy tonem Gladia. Szata, którą się owinęła, nie zakrywała jej ramion i rąk; poza tym spod zwoju materiału widać było gołą do połowy uda nogę. Baley, który doszedł już jako tako do siebie i czuł się jak skończony osioł, zniósł to z godnością. — Zaskoczyła mnie pani, pani Delmarre… — Och, po prostu Gladia. Chyba… chyba że to wbrew pańskim zwyczajom. — W porządku, Gladio. Chcę tylko zapewnić, że nie zamierzałem cię urazić. Po prostu zaskoczyłaś mnie. Mało że wyszedłem na durnia, pomyślał, to jeszcze ta nieszczęsna dziewczyna uznała, że mi się nie podoba. A przecież tak naprawdę przedstawiała sobą widok bardzo… bardzo… No cóż, nie musiał kończyć tej myśli, ale doskonale wiedział, że na pewno nie odważy się powiedzieć o tym Jessie. — To raczej ja ciebie uraziłam — odezwała się Gladia — ale zrobiłam to nieświadomie. Po prostu nie pomyślałam. Naturalnie zdaję sobie sprawę, że należy zwracać uwagę na obyczaje mieszkańców innych planet, ale czasem są one tak cudaczne… — urwała i szybko się poprawiła: — Chciałam powiedzieć: osobliwe. I łatwo o nich zapomnieć. Dlatego właśnie zapomniałam zasłonić okna. — Nic strasznego się nie stało — mruknął Baley. Dziewczyna znajdowała się teraz w innym pomieszczeniu. Wypełniało je łagodne światło, okna były szczelnie zasłonięte, a wyposażenie w niczym nie przypominało łazienki. — Ale wróćmy do rzeczy — powiedziała Gladia. — Przecież my się tylko widzieliśmy. Poza tym nie miałeś nic przeciwko rozmowie ze mną w chwili, kiedy brałam kąpiel i praktycznie byłam naga. — Cóż — odparł Baley, pragnąc jak najszybciej zmienić temat. — Rozmawiać z tobą to jedno, a widzieć ciebie to drugie. — Ależ o to właśnie chodzi. Przecież nie spotkaliśmy się. — Poczerwieniała lekko i spuściła wzrok. — Mam nadzieję, że nie uważasz mnie za kogoś, kto natychmiast wychodzi z wanny, kiedy tylko ktoś wpadnie w odwiedziny. Przecież my się tylko widzieliśmy. — To chyba to samo. — Wcale nie. Teraz też mnie tylko widzisz. Nie możesz mnie dotknąć, nie możesz poczuć mego zapachu. Mógłbyś to wszystko zrobić tylko wtedy, gdybyśmy się spotkali. Ale dzieli nas odległość czterystu kilometrów. Sam zatem widzisz, że to nie jest to samo. — Ale przecież widzę ciebie! — Baley był coraz bardziej zaintrygowany. — Nie, wcale nie mnie. Oglądasz tylko moją projekcję. — I na tym właśnie polega różnica? — Tak, na tym właśnie polega różnica. — Rozumiem. Na swój sposób rzeczywiście rozumiał. Nie było to wprawdzie proste i klarowne, ale miało jakąś wewnętrzną logikę. — Naprawdę rozumiesz? — spytała, lekko przechylając głowę. — Naprawdę, — W takim razie nie będziesz miał mi za złe, jeśli zdejmę z siebie ten szlafrok? — spytała z uśmiechem. Droczy się ze mną, powinienem utrzeć jej nosa, pomyślał. Ale głośno powiedział: — Będę miał, bo taki widok rozproszy moją uwagę. Przedyskutujemy ten problem innym razem. — Mogę zatem zostać w szlafroku, czy też mam włożyć na siebie coś bardziej przyzwoitego? Pytam poważnie. — Wszystko mi jedno. — Czy mogę mówić ci po imieniu? — Proszę bardzo. — A jak się nazywasz? — Elijah. — Świetnie. — Gladia wyciągnęła się na krześle, które choć wyglądało na twarde i sztywne, pod ciężarem dziewczyny ugięły się i dopasowało do jej kształtów. — A więc do rzeczy — odezwał się dziarsko Baley. — Do rzeczy — powtórzyła. Detektyw uświadomił sobie nagle, że czeka go nadzwyczaj trudna rozmowa. Nie wiedział nawet, jak ją zacząć. Na Ziemi zapytałby przesłuchiwanego o imię, nazwisko, klasę, Miasto i sektor, w którym mieszka. Zadałby milion innych rutynowych pytań. Na wiele z nich znałby naturalnie odpowiedź, ale byłby to wyłącznie wstęp do zasadniczej rozmowy. Dzięki tym pytaniom poznałby lepiej indagowanego i opracował taktykę dalszego przesłuchania. Ale tutaj? Czyż tutaj mógł być czegokolwiek pewien? Czasownik „widzieć” miał dla niego inne znaczenie niż dla tej kobiety. Ile jeszcze istnieje takich słów? Ile czeka go nieporozumień, których nawet nie będzie świadom? — Gladio, jak długo byliście małżeństwem? — spytał. — Dziesięć lat, Elijahu. — A ile w ogóle masz lat? — Trzydzieści trzy. Poczuł nieokreślone zadowolenie. Przecież równie dobrze mogła mieć sto trzydzieści trzy. — Czy byłaś szczęśliwa ze swoim mężem? Gladia poruszyła się niespokojnie. — Co przez to rozumiesz? — Cóż… — Baley na chwilę stracił pewność siebie. Jak zdefiniować szczęśliwe małżeństwo? Co dla Solarian oznacza termin „szczęśliwe małżeństwo”? — Czy często się spotykaliście? — Słucham…? Och, nie. Przecież nie jesteśmy zwierzętami. Baley skrzywił się. — Ale mieszkaliście w jednym domu? Myślałem… — Naturalnie, że mieszkaliśmy razem. Byliśmy w końcu małżeństwem. Ale ja miałam swoje pokoje, a on swoje. Pełnił bardzo odpowiedzialne funkcje i praca zabierała mu masę czasu; ja też miałam swoje zajęcia. Kiedy trzeba było, widywaliśmy się. — A więc spotykał się z tobą? — Nie jest to temat, który porusza się w towarzystwie… ale tak, spotykał się ze mną. — Mieliście dzieci? Gladia zerwała się na równe nogi. — Tego już za wiele. To nieprzyzwoite i… — Zaczekaj, proszę. Zaczekaj! — Baley oparł pięść na poręczy krzesła. — Nie komplikuj sytuacji. Czy nie rozumiesz, że prowadzę śledztwo w sprawie morderstwa? Morderstwa! A zamordowany został twój mąż. Czy chcesz, żebym odnalazł zabójcę? Czy chcesz, żeby poniósł karę? — Więc pytaj mnie o morderstwo, a nie o… o… — Muszę pytać o różne rzeczy. Przede wszystkim chcę wiedzieć, czy śmierć twego męża tobą wstrząsnęła… — urwał i dodał z zamierzonym okrucieństwem: — Bo jak dotąd nic na to nie wskazuje. Popatrzyła na niego wyniośle. — Każda śmierć jest wstrząsająca, zwłaszcza kiedy umiera ktoś młody i zdolny. — Czyżby nie robiło ci różnicy, że tym razem umarł twój mąż? — Wyznaczono mi go, ale… no cóż… tak, spotykaliśmy się w przeznaczonym do tego czasie i… i… — urwała i zmieniła temat: — Skoro już koniecznie musisz to wiedzieć, nie mieliśmy dzieci, ponieważ jeszcze nie przyznano nam do tego prawa. Nie rozumiem, jaki to ma związek z tym, że ktoś został zabity. Może i nie ma, pomyślał Baley. Zależało to od układów społecznych, o których nie miał jeszcze pojęcia. Zaczął z innej beczki: — Podobno znasz okoliczności morderstwa. Wydawało się, że Gladia zesztywniała. — To ja… znalazłam ciało. Czy o to chodzi? — Ale nie byłaś świadkiem samego zdarzenia? — Och, nie — odparła cicho. — W takim razie opowiedz mi wszystko, co wiesz na ten temat. Nie śpiesz się i mów prostymi słowami. — Ponownie rozsiadł się na krześle i nadstawił uszu. — Stało się to trzydziestego drugiego piątej… — zaczęła. — Jak to się ma do czasu standardowego? — przerwał jej szybko Baley. — Nie jestem pewna. Nie wiem. Ale możesz to chyba sprawdzić. Jej głos lekko drżał, oczy miała szeroko otwarte. Są zbyt szare, żeby nazwać je błękitnymi, przemknęła Baleyowi bezsensowna myśl. — Przyszedł do moich pokoi. Był to dzień naszych spotkań i wiedziałam, że się pojawi. — Zawsze przychodził w określonym dniu? — Oczywiście. Był bardzo skrupulatnym człowiekiem, dobrym Solarianinem. Nigdy nie zapominał o wyznaczonym terminie, nigdy jednak nie zostawał długo. Nie mieliśmy pozwolenia na dz… Nie potrafiła dokończyć tego słowa, ale Baley skinął głową, — Tak czy owak — ciągnęła — zawsze przychodził o tej samej porze i wszystko było dobrze. Zazwyczaj przez kilka minut rozmawialiśmy ze sobą; spotkanie zawsze jest ciężką próbą, ale potrafił zachować zimną krew i nasze rozmowy przebiegały spokojnie. Taki już był. Potem wracał do swoich zajęć; niewiele wiem o programie, nad którym ostatnio pracował. W mojej części mieszkania miał swoje specjalne laboratorium, w którym w dniach, kiedy się spotykaliśmy, szukał chwili wytchnienia. U siebie naturalnie miał dużo większą pracownię. Baley zastanawiał się chwilę, czym mąż Gladii zajmował się w tych laboratoriach. Zapewne genologią, bez względu na to, co ten termin znaczył. — Czy tego fatalnego dnia zachowywał się nietypowo? — zapytał. — Może był czymś zdenerwowany? — Ależ skądże. On nigdy się niczym nie denerwował. — Najwyraźniej chciała się uśmiechnąć, ale w ostatniej chwili poskromiła wesołość. — Zawsze doskonale nad sobą panował. Jak twój przyjaciel. — Uniosła drobną dłoń i wskazała siedzącego bez ruchu Daneela. — Rozumiem. I co dalej? Gladia milczała i dopiero po długiej chwili spytała szeptem: — Czy mogłabym się czegoś napić? — Naturalnie. Kobieta przesunęła ręką po poręczy krzesła. W niecałą minutę później bezszelestnie pojawił się robot niosąc szklankę z jakimś ciepłym płynem (widać było unoszącą się z naczynia parę). Gladia piła przez chwilę, a potem odstawiła szklankę. — Och, dużo lepiej — westchnęła. — Czy mogę zadać ci osobiste pytanie? — Proszę bardzo — odparł Baley. — Wiele czytałam o Ziemi. Zawsze interesowałam się tą planetą. To taki dziwaczny świat… — urwała i dodała spiesznie: Nie chciałam cię urazić. Baley lekko zmarszczył brwi. — Każdy świat wydaje się dziwaczny dla kogoś, kto w nim nie mieszka. — Chciałam powiedzieć, że jest inny. W każdym razie bardzo chciałabym zadać ci pewne pytanie i sądzę, że tobie, Ziemianinowi, nie wyda się ono niedelikatne. Solarianinowi nie odważyłabym się go zadać. — Jakie to pytanie, Gladio? — Chcę zapytać o ciebie i twojego przyjaciela, pana Olivawa, tak? — Zgadza się. — Wy się w tej chwili nie widzicie? — Nie rozumiem, o co ci chodzi. — Czy jesteście razem? Czy spotkaliście się bezpośrednio? — Tak, obaj jesteśmy tutaj fizycznie — wyjaśnił Baley. — Czy możesz go w każdej chwili dotknąć? — Naturalnie. Przez chwilę wodziła po nich wzrokiem. — Och! Mogło to znaczyć cokolwiek. Niesmak? Odrazę? Baley bawił się przez chwilę myślą, czy nie podejść do Daneela i nie pogłaskać go po policzku. Reakcja Gladii mogłaby okazać się bardzo interesująca. Doszliśmy do dnia, w którym twój mąż przyszedł cię odwiedzić — wrócił do tematu. Był przekonany, że dygresja Gladii, jakkolwiek wynikająca z jej zainteresowań, miała na celu odwrócenie jego uwagi i zmianę tematu rozmowy. Dziewczyna sięgnęła po swój napój i dłuższą chwilę piła małymi łykami. — Niewiele zostało do opowiedzenia. Zauważyłam, że coś zaprząta jego umysł. Zresztą zawsze pochłaniała go praca. Nasze spotkanie trwało krótko. Szybko poszedł do siebie, a ja zajęłam się swoimi sprawami. Mniej więcej po kwadransie usłyszałam krzyk. — Czyj krzyk? — Rikaine’a — wyjaśniła. — Mojego męża. Po prostu krzyk. Żadnych słów. Po prostu krzyk strachu… Nie, nie strachu… Raczej szok, zaskoczenie… Coś w tym rodzaju. Pierwszy raz w życiu usłyszałam, żeby krzyczał. Uniosła ręce i przyłożyła je do uszu, jakby ten krzyk ciągle jeszcze świdrował jej mózg. Szlafrok zsunął się jej z pleców aż do pasa, ale nie zwróciła na to uwagi. Baley utkwił wzrok w notatniku. — Co wtedy zrobiłaś? — zapytał. — Pobiegłam. Nie wiedziałam, gdzie jest, i… — Mówiłaś chyba, że udał się do pracowni w twojej części domu. — Tak, Elijahu, ale nie wiedziałam dokładnie, gdzie jest to laboratorium. Nigdy w nim nie byłam. Należało przecież do mojego męża. Wiedziałam tylko, że mieści się gdzieś w zachodnim skrzydle domu. Byłam tak wstrząśnięta, że nie przyszło mi nawet do głowy wezwać robota. Z pewnością zaprowadziłby mnie na miejsce, ale bez wezwania naturalnie żaden się nie pojawił. Kiedy trafiłam w końcu do tej pracowni… jakoś ją znalazłam… on był już martwy. Zamilkła. Spuściła głowę i ku przerażeniu Elijaha wybuchnęła płaczem. Nie próbowała nawet zakryć twarzy. Po prostu zamknęła oczy, a po policzkach pociekły jej łzy. Płakała bezgłośnie. Jej ramiona drżały. Potem rozchyliła powieki i przez łzy popatrzyła na Ziemianina. — Pierwszy raz widziałam martwego człowieka. Był cały we krwi, a jego głowa… była… po prostu… Wezwałam robota, który sprowadził inne. To chyba one zajęły się mną i Rikaine’em. Nie pamiętam. Nie… — Co rozumiesz przez to, że roboty zajęły się Rikaine’em? — zapytał Baley. — Zabrały go i umyły — odparła niczym wzorowa pani domu, która bardzo dba o porządek. — Panował tam straszliwy bałagan. — Ale co się stało z ciałem? Potrząsnęła głową. — Nie wiem. Pewnie je pogrzebano. Jak każde zwłoki. — Wezwałaś policję? Popatrzyła na niego wzrokiem bez wyrazu. No tak, na Solarii nie znają instytucji policji, pomyślał. — Ale kogoś powiadomiłaś, prawda? Przecież wieść o zabójstwie się rozeszła. — Roboty wezwały lekarza. Poza tym musiałam skontaktować się z miejscem pracy Rikaine’a i poinformować roboty, że mój mąż nie przyjdzie. — Przypuszczam, że lekarza wezwano do ciebie. Skinęła głową. Chyba dopiero teraz zauważyła, że do pasa jest naga, ponieważ szybko podciągnęła szlafrok i ciężko westchnęła. — Przepraszam, bardzo przepraszam. Na jej twarzy malował się wyraz skrajnego przerażenia, które przyszło wraz ze wspomnieniami, i Baleyowi ścisnęło się serce. Nigdy wcześniej nie widziała zwłok. Nie widziała krwi i roztrzaskanej czaszki. I chociaż na Solarii zwyczajowo związki między współmałżonkami były luźne, zawsze był to trup istoty ludzkiej; w dodatku to Gladia właśnie pierwsza się na niego natknęła. Baley nie wiedział, co ma dalej robić. W pierwszym odruchu chciał przeprosić Gladię i dać jej spokój, zaraz jednak górę wziął w nim policjant, który miał do wykonania zadanie. Ale w tym świecie nie było policji. Czy ta kobieta zrozumie, że Baley musi prowadzić śledztwo? — Gladio — odezwał się najłagodniej, jak potrafił. — Czy poza krzykiem swego męża słyszałaś jakieś inne hałasy? Uniosła głowę; była piękna mimo malującej się na twarzy udręki. A może właśnie dlatego… — Nie — odparła. — Żadnych głosów, kroków, tupotu nóg uciekającego człowieka? Znów potrząsnęła głową. — Niczego takiego nie słyszałam. — Czy ktoś był w pracowni, kiedy tam weszłaś? — Nikogo nie było. — I nic nie wskazywało na to, żeby ktoś jeszcze się tam znajdował? — Nic nie widziałam. Zresztą nikogo tam nie mogło być. — Dlaczego? Gladia popatrzyła na niego ze zdumieniem, ale po chwili odezwała się przygnębionym głosem: — Ciągle zapominam, że pochodzisz z Ziemi. No cóż, tam po prostu nikt nie miał prawa się znajdować. Mój mąż od czasów dzieciństwa z nikim poza mną się nie spotykał. Z zasady z nikim się nie spotykał. Był bardzo czuły na dobre obyczaje. — Ale jeśli ten ktoś pojawił się tam wbrew jego woli? Ktoś, kto po prostu przyszedł bez zaproszenia i twój mąż nic nie wiedział o jego wizycie? W takim wypadku, mimo że szanował obyczaje, nie miał nic do gadania. — Możliwe, lecz wtedy natychmiast wezwałby roboty, które zajęłyby się intruzem. Tak, tak właśnie by postąpił. Ale ręczę ci, że nikt nie odwiedziłby mojego męża bez zaproszenia. To po prostu nie mieści mi się w głowie. A i sam Rikaine również nikogo by nie zaprosił. To po prostu śmieszne. — A jednak ktoś roztrzaskał mu głowę, prawda? — odezwał się cicho Baley. — Temu nie zaprzeczysz. — Był… zawsze… — Nie pytam w tej chwili o szczegóły. Czy nie zauważyłaś jakiegoś zdalnie sterowanego urządzenia, za pomocą którego ktoś mógłby go zabić? — Niczego takiego nie zauważyłam. — Zakładam, że gdyby coś takiego tam się znajdowało, natychmiast byś to spostrzegła. Z tego płynie prosty wniosek, że ktoś osobiście rozbił twojemu mężowi czaszkę. Ktoś, kto stał w odległości najwyżej jednego metra od niego. A więc ktoś tam jednak był. — To niemożliwe — zapewniła z uporem. — Solarianie po prostu nigdy się ze sobą nie spotykają. — A jeśli Solarianin, który dopuścił się zbrodni, nie dbał o obyczaje? Jednak nawet dla niego nie brzmiało to przekonująco. Kiedyś na Ziemi schwytali bezlitosnego mordercę wyłącznie dzięki temu, że nie odważył się pogwałcić obyczaju nakazującego zachowywanie ciszy w komunalnych łaźniach. Gladia potrząsnęła głową. — Niczego nie rozumiesz. Ziemianie spotykają się ze sobą, kiedy tylko zechcą, więc nie jesteś w stanie… Popatrzyła na niego z nagłym zainteresowaniem. Jej oczy lekko rozbłysły. — Bezpośrednie spotkania z innymi ludźmi są dla ciebie sprawą normalną, prawda? — Oczywiście. — I nie widzisz w tym nic dziwnego? — A co dziwnego w tym, że się spotykamy? — No cóż, filmy, które oglądałam, nie poruszały tego tematu. Jestem strasznie ciekawa… Czy mogę zadać ci jedno pytanie? — Oczywiście — odparł flegmatycznie. — Czy przydzielono ci już żonę? — Tak, mam żonę. Ale nikt mi jej nie musiał przydzielać. — I spotykasz się z nią, kiedy tylko chcesz, a ona też się spotyka z tobą, kiedy przyjdzie jej ochota? Baley skinął głową. — Zakładam, że kiedy się z nią spotykasz, chcesz po prostu… — uniosła ramiona, jakby szukała odpowiednich słów. — Czy możecie po prostu… w każdej chwili… — zawiesiła głos. Baley nie starał się ułatwić jej zadania. — No dobrze, nieważne — oświadczyła po chwili. — Sama nie wiem, dlaczego zawracam ci głowę takimi sprawami. Czy masz jeszcze jakieś pytania? Sprawiała wrażenie, jakby za chwilę miała znów wybuchnąć płaczem. — Jeszcze tylko jedno, Gladio. Zapomnij na chwilę o tym, że nikt nie mógł odwiedzić twego męża. Załóż, że ktoś jednak go odwiedził. Kto to mógł być? — To bez sensu. Tam nikogo nie było. — Musiał ktoś być. Hannis Gruer oświadczył, że istnieją podstawy, żeby podejrzewać pewną osobę. A więc sama widzisz, że ktoś tam był. Na twarzy dziewczyny pojawił się nikły, pozbawiony wesołości uśmiech. — Wiem, kogo miał na myśli Gruer — powiedziała. — Świetnie. Kogo? Położyła drobną dłoń na piersi. — Mnie. 6. OBALENIE TEORII — Powiedziałbym, partnerze Elijahu — wtrącił nieoczekiwanie Daneel — że jest to oczywisty wniosek. Baley popatrzył na partnera–robota ze zdziwieniem. — Dlaczego oczywisty? — zapytał. — Pani Delmarre sama oświadczyła, że jest jedyną osobą, która mogła spotkać się ze swoim mężem. Wynika to z panującej na Solarii sytuacji społecznej, i nawet dla Hannisa Gruera było to oczywiste: mąż ma obowiązek spotykać się wyłącznie ze swoją żoną. Zatem skoro tylko jedna osoba mogła się z nim spotkać, osoba ta jest mordercą — czy może raczej morderczynią. Nie zapominaj, że Gruer wyraźnie stwierdził, że tylko jeden człowiek mógł tego dokonać. Był przekonany, że nikt inny nie mógłby zamordować doktora Delmarrego. — Ale stwierdził też, że ten jedyny człowiek nie mógł tego zrobić — odparł Baley. — Zapewne chodziło mu o to, że na miejscu zabójstwa nie znaleziono narzędzia zbrodni. Być może pani Delmarre wytłumaczy nam tę zagadkę. Z charakterystyczną dla robotów grzeczną obojętnością wskazał Gladię, wciąż siedzącą w środku trójwymiarowego obrazu. Oczy miała spuszczone, małe usta zacięte. Jehoshaphat, pomyślał Baley, zupełnie o niej zapomnieliśmy! Drążył go niepokój i dlatego zapewne obecność Gladii umknęła jego uwagi. To chyba przez Daneela, błysnęło mu w głowie — przez Daneela i jego pozbawione wszelkich emocji podejście do problemu. A może sprawił to właśnie jego własny zbyt emocjonalny stosunek do sprawy? Cały czas analizował w myślach tę kwestię. — Na razie tyle, Gladio — powiedział. — Nie wiem, jak to się u was mówi, ale chwilowo przerwijmy kontakt. Do widzenia. — Czasami mówi się ,,do kolejnej projekcji”, lecz ja wolę „do widzenia”. Chyba jesteś zakłopotany, Elijahu. Przepraszam. Ale już przyzwyczaiłam się do tego, że większość ludzi uważa, iż to ja zabiłam swego męża. Nie musisz się więc z tego powodu czuć zakłopotany. — Czy zabiłaś go, Gladio? — zapytał Daneel. — Nie — odparła z nagłym gniewem. — Zatem do widzenia. Jej twarz, wciąż nachmurzona, znikła. Baley przez chwilę jeszcze pozostawał pod wrażeniem fascynujących szarych oczu Gladii Delmarre. Mogła twierdzić, iż przyzwyczaiła się już do tego, że inni traktują ją jak morderczynię, ale było to oczywiste kłamstwo. Jej gniew mówił więcej niż słowa. Baley zastanawiał się, do ilu jeszcze kłamstw jest zdolna. Kiedy Baley ponownie znalazł się sam na sam z partnerem, oświadczył: — Daneelu, nie traktuj mnie jak głupca. — Przecież wcale cię tak nie traktuję, partnerze Elijahu. — Powiedz mi więc, dlaczego stwierdziłeś, że na miejscu zbrodni nie znaleziono narzędzia, którym posłużył się morderca? Jak dotąd nikt nie zająknął się słowem na ten temat. — Masz rację. Posiadam pewne informacje, których nikt ci jeszcze nie przekazał. — Byłem tego pewien. Jakie to informacje? — Pan Gruer obiecał, że prześle kopię raportu z dotychczasowego śledztwa. Mam ją tutaj. Otrzymałem ją dziś rano. — Dlaczego od razu mi jej nie pokazałeś? — Sądziłem, że będzie dużo korzystniej, jeśli zaczniesz śledztwo bez opierania się na wnioskach innych osób, które zresztą same przyznają, że nie osiągnęły żadnych znaczących wyników. Ja osobiście bałbym się, że na moje procesy logicznego myślenia mogłyby mieć wpływ konkluzje tamtych ludzi, które i tak nie wniosły do sprawy nic nowego. Procesy logicznego myślenia! Nieoczekiwanie w mózgu Baleya otworzyła się jakaś klapka i Ziemianin przypomniał sobie fragment rozmowy, jaką odbył z pewnym robotykiem. „Robot — oświadczył tamten — kieruje się logiką, nie rozumem”. — Włączyłeś się do rozmowy pod sam koniec — przypomniał Baley. — Zgadza się, partnerze Elijahu, ale cały czas zbierałem kolejne elementy łamigłówki potwierdzające podejrzenia Gruera. — Jakie kolejne elementy? — Te, które mogłem wydedukować z zachowania pani Delmarre. — Konkretnie, Daneelu. — Zwróć uwagę na to, że jeśli ta kobieta jest winna, zrobi wszystko, żeby prowadzący śledztwo detektyw był przekonany o jej niewinności. — No i co? — Jeśli grając na jego słabostkach zdoła zawrócić mu w głowie, łatwo osiągnie swój cel, prawda? — Czysto hipotetycznie. — Niezupełnie — odparł spokojnie Daneel. — Zauważyłeś pewnie, że całą uwagę skupiła na tobie. — Ponieważ to ja prowadziłem rozmowę. — Jej uwaga skupiała się na tobie od samego początku; wtedy jeszcze nie wiedziała, że przede wszystkim ty będziesz rozmawiać. Logicznie rzecz biorąc, powinna zakładać, że to ja, Aurorianin, poprowadzę śledztwo. A jednak skoncentrowała się na tobie. — Jakie więc wyciągasz z tego wnioski? — Dostrzegła w tobie nadzieję, partnerze Elijahu. Jesteś Ziemianinem. — I co z tego? — Studiowała Ziemię. Niejednokrotnie dawała to do zrozumienia. Wiedziała, dlaczego na początku naszego widzenia proszę ją o zaciemnienie okna. Ani jej to nie zaskoczyło, ani nie zdziwiło; a taka z pewnością byłaby jej reakcja, gdyby nie znała ziemskich realiów. — Tak…? No i co z tego? — powtórzył Baley. — Skoro studiowała Ziemię, należy zakładać, że poznała również słabe strony jej mieszkańców. Musiała zatem wiedzieć, jakie tabu stanowi na Ziemi nagość i jakie wrażenie wywrze na tobie widok jej ciała. — Ona… ona wytłumaczyła, że się tylko widzimy, i… — Pewnie, wytłumaczyła. I naprawdę cię przekonała? Dwukrotnie stanęła przed tobą niekompletnie ubrana i… — Chcesz powiedzieć, że próbowała mnie uwieść? — zapytał Baley. — Czy tak? — Uwodziła cię, bo chce, żebyś stracił zawodową bezstronność. Tak ja to widzę. I jakkolwiek obce są mi ludzkie reakcje na tego typu bodźce, na podstawie informacji odbitych w moich obwodach wnioskuję, że ta kobieta stanowi dokładne odzwierciedlenie twojego ideału fizycznej atrakcyjności. Co więcej, twoje zachowanie wskazywało na to, że jesteś tego świadom. Jej powierzchowność zrobiła na tobie duże wrażenie. A pani Delmarre jest święcie przekonana, iż zdołała przeciągnąć cię na swoją stronę. — Posłuchaj — odparł skrępowany nagle Baley. — Bez względu na to, czy przypadła mi do gustu, czy nie, wciąż jestem funkcjonariuszem prawa i będę postępował zgodnie z etyką swojego zawodu. Nie mogę chyba jaśniej postawić sprawy. A teraz dawaj ten raport. W najgłębszym skupieniu przeczytał dokument. Potem wrócił do początku i zaczął lekturę od nowa. — Pojawił się kolejny element — oświadczył w końcu. — Robot. Daneel Olivaw skinął głową. — Ale ona nic o nim nie wspomniała — dodał zamyślony Baley. — Bo zadałeś niewłaściwe pytanie. Zapytałeś, czy nikogo nie było w pokoju, kiedy znalazła jego ciało. Zapytałeś, czy na miejscu zbrodni ktoś jeszcze był. Robot nie jest „kimś”. Baley pokiwał głową. Gdyby sam był podejrzany i przesłuchujący by go zapytał, kto jeszcze znajdował się na miejscu przestępstwa, na pewno nie odparłby: „Poza stołem nie było nikogo”. — No tak, powinienem zapytać, czy były tam jakieś roboty. — Niech to szlag trafi! — pomyślał. Jakie pytania zadawać w tym zwariowanym świecie? — Daneelu, jaką moc prawną ma zeznanie robota? — O co ci dokładnie chodzi? — Czy na Solarii robot może być świadkiem w sądzie? Czy jego zeznania stanowiłyby dowód? — Dlaczego w to wątpisz? — Robot nie jest człowiekiem. Na Ziemi nie mógłby występować w charakterze świadka. — Przecież odciski stóp stanowią dowód, partnerze Elijahu, a sam przyznasz, że posiadają znacznie mniej człowieczeństwa niż robot. W tej kwestii stanowisko twojej planety jest nielogiczne. Na Solarii zeznanie robota, jeśli jest kompetentne, posiada pełną wartość prawną. Baley nie chciał na ten temat dyskutować. Wsparł podbródek na kłykciach palców jednej ręki i zagłębił się w rozmyślaniach. Przerażona w najwyższym stopniu widokiem trupa swego męża Gladia Delmarre wezwała roboty, ale jeszcze przed ich przybyciem straciła przytomność. Roboty oświadczyły, że znalazły ją leżącą obok zwłok męża. I było jeszcze coś: robot. Robot, którego nie wzywała; zastała go w pracowni. Nie należał on do ekipy domowej. Nikt go wcześniej nie widział i nie znał ani funkcji, jakie spełniał, ani też przyczyny, dla której doktor Delmarre trzymał go u siebie. Przesłuchanie zagadkowego robota nic nie dało. Nie działał. Jego funkcje ruchowe oraz pozytonowy mózg uległy rozprzężeniu. Nie wydobyto z niego żadnych sensownych informacji; nie pomogła nawet mechaniczna penetracja układów pamięci. Po długim, skrupulatnym śledztwie specjalista od robotów orzekł, że ten egzemplarz należy spisać na straty. Jedyną w miarę logiczną i zrozumiałą odpowiedzią, jaką uszkodzony robot dawał, były słowa: „Chcesz mnie zabić — chcesz mnie zabić — chcesz mnie zabić”. Narzędzia zbrodni nie znaleziono. — Zjedzmy coś, Daneelu — odezwał się nieoczekiwanie Baley. — Potem chciałbym się spotkać z Hannisem Gruerem… to znaczy zobaczyć. Kiedy nawiązano kontakt, Hannis Gruer siedział właśnie przy obiedzie. Jadł wolno, starannie wybierając dania z wielu półmisków, spoglądając na każdy z uwagą, jakby poszukiwał jakichś najdziwniejszych kombinacji, które go zadowolą. Ma chyba ze dwieście lat i jedzenie śmiertelnie go nudzi, pomyślał Baley. — Witam was, panowie — odezwał się Gruer. — Sądzę, że otrzymaliście już mój raport. — Kiedy pochylił się nad stołem, sięgając po kolejny smakowity kąsek, jego łysa czaszka zalśniła. — Tak. Odbyliśmy również interesującą konferencję z panią Delmarre — odparł Baley. .— To dobrze, to bardzo dobrze — skinął głową Gruer. — I jakie wnioski, panowie? — Jest niewinna, sir — odparł Baley. Gruer popatrzył ostro na Ziemianina. — Naprawdę? Baley w milczeniu skinął głową. — A jednak nic nie zmienia faktu, że pozostaje jedyną osobą, która się z nim spotkała, jedyną osobą, która była w pobliżu i… — Ten fakt nie budzi wątpliwości — zgodził się Baley. — Ale bez względu na to, jak sztywne są panujące na Solarii zwyczaje, ten punkt, moim zdaniem, wcale nie jest rozstrzygający. Czy mogę wyjaśnić, dlaczego? — Naturalnie — skinął głową Gruer, wracając do jedzenia. — Można powiedzieć, że morderstwo wspiera się na trzech nogach — zaczął Baley. — Motyw, środki oraz okazja. Każdy z tych czynników jest równie istotny. Jeśli wszystkie trzy zaistnieją w przypadku podejrzanego, sprawa jest oczywista. Pani Delmarre miała okazję. Ale o motywie nic nie wiem. — My również — wzruszył ramionami Gruer i powędrował spojrzeniem w stronę milczącego Daneela. — W porządku. Podejrzana nie miała motywu, może jednak jest po prostu patologicznym mordercą. Ale tę sprawę na razie odłóżmy i kontynuujmy nasze rozważania. Jest z nim w laboratorium i ma jakieś powody, żeby go zabić. Wymachuje pałką, czy co to tam było. Mija chwila, zanim jej mąż orientuje się, że żona naprawdę zamierza wyrządzić mu krzywdę. Przerażony krzyczy: „Chcesz mnie zabić!” Próbuje uciec, ale ona trafia go w tył głowy. A tak swoją drogą, czy lekarz zbadał zwłoki? — I tak, i nie. Roboty wezwały go do pani Delmarre i przy okazji naturalnie rzucił okiem na ciało. — Tego w raporcie nie było. — Bo to nie miało znaczenia. Człowiek był już martwy. Tak naprawdę, zanim lekarz miał okazję zobaczyć zwłoki, zostały już umyte i przygotowane do kremacji w tradycyjny sposób. — Innymi słowy, roboty zniszczyły wszelkie ślady i dowody — odparł strapionym głosem Baley. — Powiedział pan, że lekarz widział ciało. Nie badał go osobiście? — Wielki Kosmosie! — wykrzyknął Gruer. — Cóż za chora wyobraźnia! Naturalnie, że tylko je widział, ale za to z bliska i bardzo dokładnie. W pewnych sytuacjach lekarze nie mogą uniknąć spotkania z pacjentem, jednak nie istnieje żaden powód, dla którego muszą dotykać zwłok. Medycyna to paskudny zawód; ale nawet lekarze nie przekraczają pewnych granic przyzwoitości. — No dobrze. Czy lekarz określił rodzaj obrażeń, w wyniku których umarł doktor Delmarre? — Wiem, do czego pan zmierza. Chodzi panu o to, że tak silnego ciosu nie mogła zadać kobieta. — Kobiety są dużo słabsze od mężczyzn, sir. A pani Delmarre jest raczej osobą drobną. — Ale bardzo wysportowaną, wywiadowco. Dysponując odpowiednim narzędziem, o odpowiednim ciężarze i wyważeniu, można zrobić praktycznie wszystko. Nie mówiąc już o tym, że ogarnięta furią kobieta zdolna jest do zdumiewających wyczynów. Baley wzruszył ramionami. — Mówi pan o narzędziu zbrodni. Gdzie ono jest? Gruer poprawił się na krześle. Wyciągnął rękę z pustą szklanką i w polu widzenia pojawił się robot, który napełnił ją bezbarwnym płynem; pewnie była to woda. Solarianin przez chwilę ważył w dłoni naczynie, po czym odstawił je na stół, jakby nagle odechciało mu się pić. — Raport wyraźnie stwierdza, że nie znaleziono żadnego narzędzia zbrodni — powiedział. — Czytałem raport. Chcę być absolutnie pewien kilku rzeczy. Czy szukano narzędzia zbrodni? — Bardzo dokładnie. — Czy szukał go pan osobiście? — Nie. Szukały roboty, ale pod moim ścisłym nadzorem. Widziałem się z nimi cały czas. Nic nie znaleźliśmy. — To bardzo osłabia zarzuty stawiane pani Delmarre, prawda? — Prawda — spokojnie zgodził się Gruer. — W tej sprawie zresztą istnieje więcej elementów, których nie rozumiemy. Dlatego nie postawiliśmy jeszcze oficjalnie pani Delmarre w stan oskarżenia. Dlatego oświadczyłem panu, że osoba, która dopuściła się zbrodni, jednocześnie nie mogła jej popełnić. Zapewne powinienem powiedzieć, że pozornie nie mogła popełnić. — Pozornie? — Musiała gdzieś ukryć narzędzie mordu. I to tak pomysłowo, że go nie znaleźliśmy. — Wziął pan pod uwagę wszystkie możliwości? — dopytywał się z uporem Baley. — Tak sądzę. — Pomyślmy. Narzędzia, którym roztrzaskano Delmarremu czaszkę, na miejscu zbrodni nie było. A to znaczy, że zostało wyniesione. Nie mógł go wynieść sam Rikaine Delmarre, bo był już martwy. Czy mogła to zrobić jego żona? — Musiała — odparł Gruer. — Jak? Kiedy pojawiły się roboty, leżała nieprzytomna na podłodze. Być może tylko udawała, ale była tam. Ile czasu upłynęło od chwili morderstwa do przybycia robotów? — To zależy od tego, kiedy dokładnie zostało popełnione. A tego nie wiemy — odparł zakłopotany Gruer. — Czytałem raport, sir. Jeden z robotów oświadczył, że słyszał odgłosy jakiegoś zamieszania i krzyk doktora Delmarrego. Robot znajdował się przypuszczalnie bardzo blisko miejsca zdarzenia. Sygnał przyzywający roboty nadszedł mniej więcej pięć minut później. — Baley świetnie pamiętał, jak błyskawicznie pojawiały się wzywane roboty. — Jak daleko pani Delmarre mogła w ciągu pięciu minut odnieść narzędzie zbrodni? — Mogła je zniszczyć w promienniku na śmiecie. — Promiennik, zgodnie z raportem, został dokładnie zbadany. Szczątkowe promieniowanie gamma było bardzo niskie. W ciągu dwudziestu czterech godzin poprzedzających badanie nie zniszczono w nim żadnego większego przedmiotu. — Wiem o tym — powiedział Gruer. — Podałem to tylko jako przykład przypuszczalnych zdarzeń. — Mogłoby tak być, ale istnieje znacznie prostsze wytłumaczenie. Zakładam, że dokładnie sprawdziliście wszystkie roboty gospodarstwa Delmarrów… — Och, naturalnie. — I wszystkie były w porządku? — Tak. — Czy istnieje możliwość, że któryś z nich nieświadomie wyniósł narzędzie zbrodni? — Żaden z nich nic stamtąd nie wynosił. Niczego też tam nie dotykał. — To nieprawda. Na pewno dotykały ciała, kiedy wynosiły je i przygotowywały do kremacji. — No tak, ale to się nie liczy. Podejrzewa pan roboty? — Jehoshaphat! — mruknął Baley. Najwyższym wysiłkiem woli zachowywał spokój. — Załóżmy, że na miejscu zbrodni był ktoś jeszcze — powiedział. — To niemożliwe — oświadczył Gruer. — Któż odważyłby się ingerować w prywatność doktora Delmarrego? — Załóżmy! — krzyknął Baley. — W mózgach robotów nawet nie zaświtała myśl, że ktoś tam mógł być. Nie sądzę zatem, żeby którykolwiek z nich wszczął natychmiastowe poszukiwania na terenie posiadłości. O tym raport nie wspomina. — Rzeczywiście, początkowo nikt nie wszczął takich poszukiwań. Dopiero kiedy wynikła sprawa narzędzia zbrodni, przeszukaliśmy teren wokół domu. Ale stało się to dużo później. — Nie szukaliście śladów pojazdu naziemnego lub powietrznego? — Nie. — Zatem, jeśli ktoś odważył się zakłócić prywatność doktora Delmarrego, jak pan to określił, mógł go sobie spokojnie zabić, a następnie bez pośpiechu ulotnić się z miejsca zbrodni. Nikt go nie zatrzymał, nikt go nawet nie zauważył. — Nikt nie mógł tego zrobić — odparł zdecydowanie Gruer. — I jeszcze jeden szczegół — powiedział Baley. — Tylko jeden. Robot. Na miejscu zbrodni był robot. — Nie było — wtrącił się po raz pierwszy do rozmowy Daneel. — Gdyby był, nie doszłoby do zbrodni. Baley gwałtownie odwrócił głowę, a Gruer, który właśnie ponownie sięgnął po szklankę, odstawił ją na stół. Popatrzył na Daneela. — Czyżbym nie miał racji? — zapytał Daneel. — Ma pan zupełną rację — odparł Gruer. — Gdyby rzeczywiście znajdował się tam robot, powstrzymałby osobę, która zamierzała wyrządzić krzywdę innemu człowiekowi. Pierwsze Prawo. — W porządku — odezwał się Baley. — Zgoda. Musiał być jednak gdzieś w pobliżu, gdyż roboty, które zjawiły się na miejscu zbrodni, już go tam zastały. Powiedzmy, siedział w drugim pokoju. Morderca atakuje Delmarrego, a ten woła: „Chcesz mnie zabić!” Domowe roboty nie usłyszały krzyku; może zresztą usłyszały, lecz nie wzywane, nie weszły do pracowni. Ale tamten robot usłyszał wołanie i powodowany nakazem Pierwszego Prawa pojawił się w pracowni nie wzywany. Niestety za późno. Zapewne był świadkiem samego morderstwa. — Jeśli nawet, to jego ostatniego stadium — zgodził się Gruer — To go rozstroiło. Jeśli robot widzi, że człowiekowi dzieje się krzywda, i nie zapobiegnie temu, gwałci Pierwsze Prawo i wtedy jego pozy tonowy mózg ulega większym lub mniejszym uszkodzeniom. W tym przypadku uszkodzenia były olbrzymie. Gruer zaczął oglądać opuszki palców. W drugiej dłoni obracał szklankę z napojem. — Zatem robot był świadkiem mordu — stwierdził Baley. — Co do tego nie ma chyba wątpliwości? — Ale co nam to daje? Jest rozstrojony. Potrafi tylko powtarzać w kółko: „Chcesz mnie zabić”. Zgadzam się z pańską rekonstrukcją zdarzeń. Były to zapewne ostatnie słowa Delmarrego, które dotarły do świadomości robota, kiedy wszystko było już w nim popsute. — Poinformowano mnie, że Solaria specjalizuje się w produkcji robotów. Czy naprawdę nie można go naprawić? Czy nie można jakoś połatać przepalonych zwojów? — Nie ma mowy — odparł ostro Gruer. — Co stało się z tym robotem? — Został oddany na złom. Baley uniósł brwi. — Tak, to rzeczywiście bardzo osobliwy przypadek. Brak motywu, brak narzędzia zbrodni, brak świadków, a jedyny dowód, który się zachował, oddano na złom. Macie tylko jedną podejrzaną osobę i wszyscy przekonani są o jej winie; w każdym razie wszyscy są przekonani, że nikt inny nie mógł popełnić tej zbrodni. Pan najwyraźniej również podziela tę opinię. Zatem pytam: do czego jestem wam potrzebny? Gruer zmarszczył czoło. — Chyba jest pan trochę wytrącony z równowagi, panie Baley. — Odwrócił się nieoczekiwanie do Daneela. — Panie Olivaw… — Słucham, panie Gruer. — Proszę przejść się po domu i sprawdzić, czy wszystkie okna są szczelnie pozasłaniane. Być może wywiadowca Baley odczuwa skutki działania otwartej przestrzeni. Polecenie to zdumiało detektywa. W pierwszej chwili chciał zaprotestować i polecić Daneelowi, żeby nie ruszał się z miejsca, ale w głosie Gruera wyczuł nutkę paniki, a w jego oczach dostrzegł niemą prośbę. Poskromił więc język, rozsiadł się wygodnie na krześle i pozwolił Daneelowi opuścić pokój. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki z twarzy Gruera opadła maska i Baley ujrzał jego prawdziwe, wykrzywione strachem oblicze. — Poszło łatwiej, niż myślałem — sapnął z ulgą Gruer. — Nie wiedziałem, jak to zrobić, żebyśmy mogli porozmawiać w cztery oczy. Nie przypuszczałem, że uda się tak prosty wybieg i Aurorianin zostawi nas samych, ale żaden inny sposób nie przychodził mi do głowy. — No cóż, jestem sam — odparł Baley. — Nie mogłem w jego obecności mówić wszystkiego. Pochodzi z Aurory i warunkiem pańskiego przyjazdu tutaj był jego udział w śledztwie. — Solarianin pochylił się do przodu. — Cała sprawa nie ogranicza się wyłącznie do morderstwa.. Interesuje mnie nie tylko to, kto zabił. Na Solarii występują różne ugrupowania, tajne organizacje… Baley popatrzył uważnie na Gruera. — Z pewnością, ale obawiam się, że w tej kwestii niewiele będę mógł pomóc — powiedział. — Wręcz przeciwnie. Proszę posłuchać. Doktor Delmarre był tradycjonalistą. Uważał, że najlepsze’ są nasze dawne obyczaje. Ale pojawiły się wśród nas nowe siły, siły domagające się zmian, i dlatego Delmarrego uciszono. — I zrobić to miała właśnie jego żona? — Była tylko narzędziem, więc się nie liczy. Ale za nią stoi organizacja, a to już zupełnie inna sprawa. — Jest pan tego pewien? Ma pan jakieś dowody? — Niestety bardzo słabe. I nic na to nie mogę poradzić. Rikaine Delmarre wpadł na jakiś trop. Zapewniał mnie, że ma niepodważalne dowody, i ja mu wierzyłem. Znałem go wystarczająco dobrze; z całą pewnością nie był ani dzieckiem, ani głupcem. Ale powiedział mi bardzo mało. Naturalnie sam chciał zakończyć dochodzenie i dopiero wtedy przekazać wszystko w ręce władz. Prawdopodobnie był już blisko rozwiązania, gdyż w przeciwnym razie tamci nie zdecydowaliby się na tak drastyczne posunięcie. Powiedział mi tylko, że nad całą rasą ludzką wisi niebezpieczeństwo. Baley był wstrząśnięty. Przez chwile wydawało mu się, że słucha Minnima, jednak to było coś na dużo większą skalę. Czyżby wszyscy zwracali się do niego o pomoc w obliczu niebezpieczeństwa o kosmicznym zasięgu? — Dlaczego pan sądzi, że mogę tu w czymś pomóc? — Ponieważ jest pan Ziemianinem — odparł Gruer. — Rozumie pan? My, na Solarii, nie mamy doświadczenia w takich sprawach. Nie rozumiemy ludzi. I jest nas zbyt mało. — Rozejrzał się niespokojnie. — Niektórzy koledzy śmieją się ze mnie, innych gniewają moje zapatrywania, ale ja swoje wiem. Uważam, że wy, Ziemianie, znacie ludzi dużo lepiej niż my, choćby z tego tylko względu, że żyjecie w tak zatłoczonym świecie. A już pan, jako detektyw, zna ich najlepiej. Czyż nie mam racji? Baley skinął głową, ale nie odezwał się. — Morderstwa dokonano w najbardziej odpowiedniej chwili… — ciągnął Solarianin. — Bałem się rozmawiać z kimkolwiek o prowadzonym przez Delmarrego śledztwie, ponieważ nie wiedziałem, kto jest w tę całą sprawę zamieszany. Prócz tego sam Delmarre nie chciał mi podać żadnych szczegółów przed zakończeniem swego dochodzenia. Zresztą gdyby nawet zakończył śledztwo, nadal tkwiłbym w ślepym zaułku. Jak należy postępować z wrogimi istotami ludzkimi? Nie wiem. Nie znam się na tym. Dlatego od samego początku uważałem, że potrzebny nam jest Ziemianin. Kiedy usłyszałem o roli, jaką odegrał pan w śledztwie dotyczącym morderstwa dokonanego na Ziemi, w Kosmopolu, od razu wiedziałem, że potrzebujemy właśnie pana. Skontaktowałem się z Aurorą, z którą pan współpracował najbliżej, i za jej pośrednictwem dotarłem do rządu Ziemi. Ale spotkałem się ze sprzeciwem moich kolegów. Potem popełniono to morderstwo. Spowodowało ono taki wstrząs, że bez trudu przeforsowałem swój wniosek i sprowadziliśmy tu pana. Obecnie moi współpracownicy zgodzą się na wszystko… — Gruer zawahał się i dodał: — Niełatwo mi przyszło prosić Ziemianina o pomoc, ale musiałem to zrobić. Proszę nie zapominać, że chodzi o przetrwanie całej rasy ludzkiej. Ziemi też. A zatem Ziemi zagrażało podwójne niebezpieczeństwo. Rozpaczliwie szczery ton głosu Gruera nie budził wątpliwości. Ale skoro morderstwo dało Gruerowi pretekst do realizacji planu, który tak desperacko pragnął wcielić w życie, rodziło się pytanie, czy rzeczywiście był to wyłącznie szczęśliwy zbieg okoliczności. Dawało to nowe pole do spekulacji, ale ani twarz Baleya, ani ton jego głosu, ani oczy nie odzwierciedlały kłębiących się pod czaszką myśli. — Przybyłem tu, żeby wam pomóc, sir — oświadczył. — Zrobię wszystko, co w mojej mocy. Gruer podniósł do oczu szklankę z napojem, którego jeszcze nie tknął, i popatrzył przez szkło na Ziemianina. — Doskonale — powiedział. — Ale proszę o tym, co tu powiedzieliśmy, ani słowa przy Aurorianinie. Bez względu na to, o co w tej historii chodzi, Aurora jest potężnym światem i musimy to brać pod uwagę. Ludzie stamtąd twierdzili wprawdzie, że pragną przydzielić panu Olivawa z tego względu, że już razem pracowaliście, ale istnieje też inna możliwość: że chcieli mieć tutaj swego zaufanego człowieka. Nie spuszczając wzroku z Baleya, pociągnął ze szklanki. Detektyw w zamyśleniu potarł dłonią policzek. — Zatem, skoro… — zaczął i nie skończył. Zerwał się z krzesła i skoczył w kierunku Gruera, zapominając, że ma przed sobą tylko jego wyobrażenie. Solarianin, patrząc dziko na trzymaną w dłoni szklankę, chwycił się za gardło. — Pali… pali… — wychrypiał. Szklanka wypadła mu z ręki, a jej zawartość rozlała się szeroką kałużą po podłodze. Gruer z twarzą wykrzywioną bólem osunął się na ziemię. 7. BESZTANIE LEKARZA W progu stanął Daneel. — Co się stało, partnerze Eli… Jeden rzut oka sprawił, że nie potrzebował żadnych wyjaśnień. — Roboty Hannisa Gruera! — krzyknął wysokim, dźwięcznym głosem. — Wasz pan jest w niebezpieczeństwie! Roboty! W jadalni natychmiast pojawiła się połyskująca metalem postać, a po minucie lub dwóch kłębił się tam już ich cały tuzin. Trzy roboty ostrożnie wyniosły Gruera z pokoju, pozostałe zaczęły zbierać zastawę stołową, która spadła na podłogę, i usuwać spowodowany wypadkiem bałagan. — Roboty, zostawcie te naczynia! — zawołał Daneel. — Zorganizujcie poszukiwania. Przeszukajcie dokładnie dom. Musi tam gdzieś być obca istota. Zaalarmujcie wszystkie roboty znajdujące się poza domem. Niech sprawdzą każdy skrawek posiadłości. Jeśli napotkacie jakiegoś pana, zatrzymajcie go. Nie róbcie mu krzywdy — ta dyrektywa była zbędna — ale nie pozwólcie mu odejść. Jeśli niczego nie znajdziecie, powiadomcie mnie o tym. Za pomocą tej aparatury będę z wami cały czas w kontakcie. Kiedy roboty się rozbiegły, Elijah mruknął do Daneela: — Zaczyna się. To była oczywiście trucizna. — Oczywiście, co do tego nie ma wątpliwości, partnerze Elijahu. — Daneel usiadł dziwnie ciężko, jakby kolana nagle odmówiły mu posłuszeństwa. Baley nigdy nie widział go w takim stanie. Nic nigdy nie upodobniło robota do człowieka tak, jak ta nieoczekiwana słabość w kolanach. — Widok człowieka, który poniósł krzywdę, fatalnie wpłynął na mój mechanizm — wyjaśnił Daneel. — Nic nie mogłeś zrobić. — Wiem, ale mimo to czuję, jak w układach myślowych tworzy mi się zator. To chyba odpowiednik ludzkiego szoku. — Jeśli nawet tak jest, musisz to przezwyciężyć. — Baley wyraźnie się niecierpliwił i wcale nie współczuł cierpiącemu robotowi. — Musimy rozważyć, kto mógł być sprawcą. Nie ma trucizny bez truciciela. — Żywność sama w sobie mogła być zatruta. — Przypadkowo zatruta? W tym sterylnym, schludnym świecie? Nie żartuj. Ponadto trucizna znajdowała się w płynie, a jej działanie okazało się natychmiastowe. Musiała to być potężna dawka. Posłuchaj, Daneelu, przejdę teraz do drugiego pokoju, żeby samotnie to sobie przemyśleć, a ty połącz się z panią Delmarre. Upewnij się, czy jest w domu, i sprawdź, jaka odległość dzieli jej posiadłość od posiadłości Gruera. — Sądzisz, że ona… Baley uniósł rękę. — Nic nie sądzę. Zrób po prostu to, o co cię proszę. Zdecydowanym krokiem opuścił pomieszczenie. Potrzebował samotności. Z całą pewnością w tak doskonale zorganizowanym świecie jak Solaria nie mogły wydarzyć się dwa — jedno po drugim — nie powiązane ze sobą morderstwa. Tak więc, skoro związek między nimi istniał, opowiedziana przez Gruera historia o spisku miała wszelkie znamiona prawdopodobieństwa. Baley poczuł dobrze znam dreszczyk emocji. Kiedy przybył na Solarię, głównie interesowały go własne kłopoty oraz wiszące nad Ziemią niebezpieczeństwo. Morderstwo zajmowało dalsze miejsce. Ale teraz już polowanie zaczęło się na dobre. Zacisnął szczęki. Przede wszystkim mordercy lub morderca (a może morderczyni?) uderzył na jego oczach, co bardzo go dotknęło. Czyżby do tego stopnia się z nim nie liczono? Zraniona została jego zawodowa duma, ale dało mu to przynajmniej asumpt, żeby skoncentrować wreszcie uwagę na samym morderstwie, niezależnie od tego, czy Ziemi groziło niebezpieczeństwo, czy nie. Pojawił się Daneel. — Zrobiłem to, o co mnie prosiłeś, partnerze Elijahu. Połączyłem się z panią Delmarre. Jest u siebie w domu. Od posiadłości agenta Gruera dzieli ją około dwóch tysięcy kilometrów. — Spotkam się z nią trochę później… to znaczy, zobaczę. — Obrzucił Daneela zamyślonym wzrokiem. — Jak myślisz, czy ona jest zamieszana w zabójstwo Gruera? — Pozornie nie, partnerze Elijahu. — Zakładasz, że tylko pośrednio? — Mogła komuś zlecić popełnienie tego morderstwa. — Komuś? — spytał szybko Baley. — Komu? — Tego nie wiem, partnerze Elijahu. — Jeśli ktoś działał w jej imieniu, to musiał być na miejscu zbrodni. — Zgadza się — przyznał Daneel. — Ktoś przecież wlał do napoju truciznę. — A może ktoś ją już wcześniej przygotował? Dużo, dużo wcześniej? — Myślałem o tym, partnerze Elijahu — odparł cicho Daneel. — Dlatego użyłem słowa „pozornie”, kiedy stwierdziłem, że pani Delmarre nie jest bezpośrednio zamieszana w zabójstwo. Ale mogła być w domu Gruera przedtem. Powinniśmy dokładnie sprawdzić każdy jej krok. — Tak też zrobimy. Sprawdzimy, czy kiedykolwiek była osobiście w posiadłości Gruera. Baley wykrzywił usta. Był już pewien, że w układach logicznych robota nastąpiło krótkie spięcie. Jak stwierdził robotyk: „Robot kieruje się logiką, nie rozumem”. — Wracajmy do pokoju projekcyjnego. Połączymy się z posiadłością Gruera — dodał. Pokój już posprzątano i nikt nie domyśliłby się, co się tu przed niecałą godziną działo. Trzy roboty stały oparte plecami o ścianę, gotowe przyjąć każde polecenie człowieka. — Co z waszym panem? — zapytał Baley. — Zajmuje się nim lekarz, panie — odparł stojący pośrodku robot. — Bada go osobiście, czy tylko ogląda? — Ogląda, panie. — I co mówi? Czy twój pan przeżyje? — Jeszcze nie wiadomo, panie. — Czy przeszukano dom? — Dokładnie, panie. — Czy znaleźliście ślady bytności jakiejś obcej istoty ludzkiej? — Nie, panie. — A ślady bytności kogoś, kto niedawno odwiedził posiadłość? — Żadnych, panie. — Przeszukaliście teren wokół domu? — Tak, panie. — Bez rezultatów? — Tak, panie. — Chciałbym porozmawiać z robotem, który podawał do stołu — powiedział Baley. — Jest do dyspozycji, panie. Ale jego funkcje uległy zakłóceniu. — Czy może mówić? — Tak, panie. — Proszę więc natychmiast go tu sprowadzić. Kiedy przez dłuższą chwilę nic się nie działo, Baley znów się odezwał, chcąc powtórzyć rozkaz: — Powiedziałem, żeby… — Solariańskie roboty komunikują się ze sobą za pośrednictwem interradia — przerwał mu cicho Daneel. — Robot, z którym chcesz rozmawiać, już idzie. A zwłoka wynika z wadliwego funkcjonowania jego układów, spowodowanego ostatnimi wypadkami. Baley skinął głową. Powinien był od razu domyślić się istnienia takiego interradia. W uzależnionym od pracy robotów świecie należało zapewnić wewnętrzny system komunikacji — w przeciwnym przypadku załamałaby się cała struktura tego świata. Wyjaśniało to, dlaczego po wezwaniu jednego robota pojawić się mógł od razu cały ich tuzin. Wezwany robot utykał, wlokąc za sobą nogę. Baley zastanawiał się przez chwilę, jakim uszkodzeniom uległa maszyna, ale zaraz dał sobie z tym spokój. Nawet w przypadku prymitywnych ziemskich robotów usterki w zwojach pozytonowych były dla laika czarną magią. Przerwany układ mógł również wpływać na funkcjonowanie kończyn, tak jak w tym przypadku. Objaw taki robotykowi powiedziałby bardzo dużo, ale dla nie wtajemniczonych był bez znaczenia. — Czy pamiętasz bezbarwny płyn, który nalałeś do szklanki swego pana, kiedy siedział przy stole? — zapytał ostrożnie Baley. — Tak, panie. Doznał też defektu wymowy, pomyślał Baley. — Co to był za płyn? — Woda, panie. — Sama woda? Czysta? Bez niczego? — Szama woda, panie. — Skąd ją wziąłeś? — Sz kranu, panie. — Czy przed podaniem jej do stołu stała jakiś czas w kuchni? — Pan nie lubił szbyd szimnej wody, panie. Szgodnie sz poleczeniem, szawsze pszygodowywałem ją na godżynę pszed poszyłkiem. Znakomita okazja dla kogoś, kto znał ten zwyczaj, pomyślał Baley. — Proszę, żeby któryś z robotów sprawdził, czy lekarz zajmuje się jeszcze waszym panem, i połączył mnie z nim najszybciej jak to możliwe. Tymczasem niech inny robot wyjaśni mi zasady działania zbiornika na wodę. Muszę dokładnie poznać tutejszą instalację wodną. Upłynęło sporo czasu, zanim pojawił się lekarz. Był najstarszym Przestrzeniowcem, jakiego Baley dotąd spotkał, mógł mieć nawet ponad trzysta lat. Na dłoniach silnie odznaczały mu się żyły, a krótkie włosy miał całkowicie białe. Jego nawyk uderzania z cichym trzaskiem paznokciem w przednie zęby okropnie Baleya denerwował. Nazywał się Altim Thool. — Całe szczęście, że większą część wypitego płynu zwrócił — oświadczył doktor. — Ale nadal jest w stanie krytycznym. To rzeczywiście koszmarna historia. — Westchnął ciężko. — Co to była za trucizna, doktorze? — zapytał Baley. — Szczerze mówiąc, nie wiem. — Trzask–trzask–trzask. — Nie wie pan? — zdumiał się detektyw. — Więc jak zamierza pan ratować pacjenta? — Bezpośrednia stymulacja systemu mięśniowych włókien nerwowych zapobiegnie paraliżowi. Tyle mogę zrobić. Resztę pozostawiam Matce Naturze. — Uśmiechnął się przepraszająco. — Mamy niewielkie doświadczenie w takich sprawach. Prowadzę praktykę ponad dwieście lat, lecz nie pamiętam podobnego przypadku. Baley popatrzył nań lekceważąco. — Ale wie pan, że istnieją różne trucizny, prawda? — Naturalnie. — Trzask–trzask. — Wie o tym każde dziecko. — Może pan sięgnąć do książek filmowych i stamtąd zaczerpnąć odrobinę wiedzy na ten temat. — Zajęłoby to kilka dni. Istnieje bardzo dużo trucizn mineralnych. Stosujemy powszechnie środki owadobójcze i dlatego nie jest rzeczą niemożliwą zdobycie toksyn bakteryjnych. Nawet przy wykorzystaniu instrukcji zawartych w filmach zgromadzenie odpowiedniego sprzętu i przeprowadzenie testów pochłonęłoby wiele czasu. — Skoro nikt na Solarii się na tym nie zna — odparł posępnie Baley — radziłbym skontaktować się z innymi światami. A na razie proszę zbadać główny zbiornik wody w posiadłości Gruera. Niech pan, jeśli trzeba, uda się tam nawet osobiście. Proszę to koniecznie zrobić. Baley, zupełnie nieświadom niestosowności takiego postępowania, bardzo brutalnie zbeształ czcigodnego Przestrzeniowca, którego ponaglał niczym robota. Ale doktor Thool nie zaprotestował nawet jednym słowem. — W jaki sposób można zatruć zbiornik? — zapytał z powątpiewaniem w glosie. — Jestem pewien, że woda w nim jest dobra. — Zapewne ma pan rację — zgodził się Baley. — Ale proszę sprawdzić. Rzeczywiście, prawdopodobieństwo, żeby ktoś zatruł wodę w zbiorniku, było raczej niewielkie. Robot dokładnie wyjaśnił detektywowi działanie tego urządzenia. Wodę można było pobierać z jakiegokolwiek źródła i dopiero w zbiorniku uzdatniano ją do picia. Wyjaławiano ją, niszcząc bakterie i usuwając szkodliwe związki organiczne, następnie odpowiednio napowietrzano oraz uzupełniano jonami niezbędnymi dla ludzkiego organizmu. Było raczej wątpliwe, by trucizna zdołała przedrzeć się przez cały system czujników kontrolnych i filtrów. . Niemniej, jeśli okaże się, że woda w zbiorniku jest zdrowa, można będzie dokładnie ustalić czas zatrucia wody. Godzina przed posiłkiem, kiedy to woda w dzbanku — dzięki przyzwyczajeniom Gruera — stała w kuchni, nabierając powoli odpowiedniej temperatury. — Ale jak mam zbadać ten zbiornik? — spytał pełen urazy doktor Thool. — Jehoshaphat! Niech pan weźmie ze sobą jakieś zwierzę. Proszę mu wstrzyknąć do żył trochę wody ze zbiornika albo po prostuje nią napoić. Niech pan myśli, człowieku! To samo proszę zrobić z wodą, która została w dzbanku. Jeśli okaże się zatruta, a musi być zatruta, proszę ją przebadać według zaleceń, jakie znajdzie pan na filmach. — Zaraz, zaraz, o jakim dzbanku pan mówi? — O dzbanku, w którym była woda. O dzbanku, z którego robot nalał zatrutą wodę. — Och, przykro mi… obawiam się, że naczynie to już dawno zostało opróżnione i umyte. Żaden domowy robot nie zostawiłby brudnych naczyń. Baley jęknął. Oczywiście, że nie. W obecności robotów przeznaczonych do prac gospodarskich żaden dowód długo się nie utrzymywał. Baley zdał sobie sprawę z tego, że powinien natychmiast po próbie zabójstwa polecić zachowanie dzbanka z resztą wody, ale w obcym środowisku, w obcym społeczeństwie, nie potrafił odpowiednio i w porę zareagować. Jehoshaphat! Przyszła wreszcie wiadomość o zakończeniu przeszukiwań posiadłości Gruera. Roboty nie natrafiły na żaden ślad pobytu obcej istoty ludzkiej. — To tylko zaciemnia sprawę, partnerze Elijahu. Najwyraźniej żadnego truciciela nie było. Zagłębiony w myślach Baley podniósł gwałtownie głowę. — Słucham…? No, nie tak do końca, nie tak do końca. Przeciwnie, to raczej wszystko wyjaśnia. — Nie rozwijał dalej tej kwestii, bo wiedział, że Daneel nie potrafiłby zrozumieć i zaakceptować tego, co dla Baleya było oczywiste. Daneel zresztą wcale nie prosił o bliższe wyjaśnienia. Takie ingerowanie w myśli człowieka nie leżało w naturze robota. Baley miotał się po pokoju. Przerażeniem napawała go myśl o zbliżającej się porze snu, kiedy wróci lęk przed otwartą przestrzenią, a tęsknota za Ziemią stanie się bardziej dojmująca. Gorączkowo zastanawiał się, co tu wymyślić, żeby odwlec chwilę, kiedy zmuszony będzie pójść spać. — Chętnie porozmawiam jeszcze raz z panią Delmarre — oświadczył Daneelowi. — Niech robot nawiąże kontakt. Przeszli do pokoju projekcyjnego, gdzie Baley wlepił wzrok w sprawnie operującego swymi metalowymi palcami robota. Obserwował maszynę, ale myślami błądził gdzieś daleko i do rzeczywistości przywołał go dopiero widok nakrytego do kolacji stołu, który wypełnił pół pokoju. Jak wyrwany ze snu, drgnął. — Witam — rozległ się głos Gladii. W chwilę później ona sama pojawiła się w polu widzenia i zajęła miejsce przy stole. — Nie dziw się, Elijahu, ale jest właśnie pora kolacji. Poza tym ubrałam się szczególnie przyzwoicie. Sam oceń. Tak rzeczywiście było. W jej stroju dominował kolor niebieski. Miała suknię do kostek z zakrywającymi nadgarstki rękawami. Szyję i odkryte ramiona obramowywała żółta kryza, a włosy, w głębszym niż kryza odcieniu, zostały starannie ufryzowane w miękkie fale. — Nie chciałbym ci przerywać posiłku — odezwał się Baley. — Jeszcze go nie zaczęłam. Może przyłączysz się do mnie? Popatrzył na nią podejrzliwie. — Jak to: przyłączyć się do ciebie? Wybuchnęła śmiechem. — Wy, Ziemianie, jesteście tacy zabawni. Nie mówię, że masz się przyłączyć do mnie osobiście — bo niby jak? Przejdź po prostu do swojej jadalni i wtedy oboje będziemy mogli zjeść kolację. — Ale jeśli opuszczę… — Twój technik utrzyma kontakt. Daneel trochę niepewnie skinął głową. Baley ruszył w stronę drzwi. Gladia za nim… wraz ze stołem, meblami, zastawą stołową i całym pokojem. Uśmiechnęła się zachęcająco. — A widzisz? Twój technik daje sobie radę. Baley i Daneel wkroczyli na ruchomą rampę, której istnienia detektyw sobie nie przypominał. Najwidoczniej w tej nieprawdopodobnej rezydencji istniało wiele dróg łączących pokoje, a on znał tylko nieliczne. Daneel naturalnie wiedział o wszystkich. Kiedy tak sunęli do przodu, raz trochę poniżej poziomu podłogi, raz powyżej, nieustannie towarzyszył im obraz Gladii i jej zastawionego do kolacji stołu. W pewnej chwili Baley przystanął i mruknął: — Trudno się do tego przyzwyczaić. — Cierpisz na zawroty głowy? — zapytała natychmiast Gladia. — Trochę. — Więc powiem ci, co zrobić. Niech twój technik zatrzyma mój obraz w tym miejscu. Kiedy dotrzesz już do jadalni i roboty przygotują kolację, dołączę do ciebie. — Zajmę się tym, partnerze Elijahu — powiedział Daneel. Kiedy weszli do jadalni, stół był już nakryty, w talerzach parowała ciemnobrązowa zupa z pokrojonym w kostki mięsem, a na ustawionym w centralnej części stołu półmisku czekała na pokrojenie pieczona kaczka. Daneel powiedział coś szybko do obsługującego ich robota i ten natychmiast ułożył dwa nakrycia po tej samej stronie stołu. Jak na dany sygnał, przeciwległa ściana pozornie cofnęła się, stół się wydłużył i już po jego drugiej stronie siedziała Gladia. Pokój połączył się z pokojem, a stół ze stołem tak zgrabnie, że gdyby nie inne ornamenty na ścianach i odmienne nakrycia stołowe, można by było pomyśleć, że spożywają posiłek w jednym pomieszczeniu. — No i proszę — odezwała się Gladia. — Czy to nie wygodne? — Rzeczywiście — przyznał Baley. Ostrożnie spróbował zupy. Smakowała wspaniale, co go bardzo podniosło na duchu. — Słyszałaś już o panu Gruerze? Twarz kobiety natychmiast spoważniała. Pojawił się na niej grymas bólu. Gladia odstawiła filiżankę. — To straszne. Biedny Hannis. — Nazwałaś go po imieniu. To twój znajomy? — Znam wszystkie ważniejsze osobistości na Solarii. Większość Solarian się zna. To chyba naturalne. Pewnie, pomyślał Baley. W końcu jest ich niewielu… — Powinnaś zatem znać również doktora Altima Thoola. Zajmuje się Gruerem. Gladia uśmiechnęła się lekko. Robot pokroił dla niej mięso, nałożył na talerz i dodał kilka małych przyrumienionych kartofli oraz pokrojoną marchewkę. — Oczywiście, że go znam. Mną też się zajmował. — Kiedy? — Zaraz po… no, po tym… Chodzi mi o mojego męża. Baley popatrzył na nią ze zdziwieniem. — Czyżby był jedynym lekarzem na waszej planecie? — Och, nie. — Przez chwilę poruszała ustami, jakby coś po cichu liczyła. — Jest ich co najmniej dziesięciu. Poza tym, o ile wiem, jest też młody człowiek, który studiuje medycynę. Ale doktor Thool należy do najlepszych. Ma największe doświadczenie. Biedny doktor Thool. — Dlaczego biedny? — No cóż, chyba domyślasz się, o czym mówię. Medycyna to paskudne zajęcie. Lekarz musi czasami spotykać się z ludźmi, czasem nawet musi ich dotykać. Ale doktor Thool najwyraźniej już pogodził się z losem i często, jeśli trzeba, odwiedza pacjentów osobiście. Leczy mnie od czasów, kiedy byłam jeszcze dzieckiem. Zawsze okazywał mi tyle sympatii, tyle przyjaźni. Właściwie wcale mi nie przeszkadza, kiedy osobiście u mnie się zjawia. Tak, jak na przykład ostatnim razem. — Po śmierci twego męża? — Tak. Czy wyobrażasz sobie, co czuł, kiedy ujrzał jego zwłoki i mnie leżącą obok? — Powiedziano mi, że twojego męża wyłącznie oglądał. — Rikaine’a tak. Kiedy upewnił się, że ja żyję i nie grozi mi niebezpieczeństwo, polecił robotom podłożyć mi pod głowę poduszkę i dać jakiś zastrzyk. Zaraz potem opuścił swój dom. Przybył odrzutowcem. Naprawdę! Odrzutowcem. Zajęło mu to niecałe pół godziny. Sprawdził, czy nic mi się nie stało, i zorganizował troskliwą opiekę. Byłam półprzytomna i kiedy go zobaczyłam, myślałam, że mnie tylko ogląda. Kiedy mnie dotknął, wrzasnęłam. Biedny doktor Thool. Był taki zażenowany… chciał przecież jak najlepiej. Baley skinął głową. — Doktorzy na Solarii nie mają chyba zbyt wiele pracy? — Mam nadzieję, że nie. — Wiem, że zniszczyliście wszystkie bakterie. Ale co z zaburzeniami w przemianie materii? Z miażdżycą naczyń? Cukrzycą? Z innymi tego typu schorzeniami? — Zdarzają się. To okropne przypadki. Lekarze mogą takim ludziom zapewnić jedynie większy komfort w chorobie, ale na tym kończy się ich rola. — Naprawdę? — Oczywiście. Przypadłość tego rodzaju świadczy o tym, że badanie genów było źle przeprowadzone. Chorzy muszą ponownie poddać się analizie genów. Zezwolenie na posiadanie partnera zostaje cofnięte; jest to okropnie żenujące dla obu stron. No i oznacza to, że nie wolno… — zniżyła głos do szeptu — …nie wolno mieć dzieci. — Nie wolno mieć dzieci? — powtórzył Baley. — To okropne słowo — zaczerwieniła się Gladia. — Wstrętne. Dz… dzieci! — Z czasem można do niego przywyknąć — odparł sucho Baley. — Tak, ale jeśli się z nim oswoję i wypowiem je przed innym Solarianinem, to chyba zapadnę się ze wstydu pod ziemię… Tak czy owak, jeśli już mieli ze sobą dzieci — zauważ, że znów wymówiłam to słowo — należy je odszukać i zbadać. Na tym między innymi polegała praca Rikaine’a. Ale to przypadki skrajne i powodujące wiele zamieszania. O Thoolu wiem już wystarczająco dużo, pomyślał Baley. Niekompetencja lekarza była naturalnym wynikiem życia w określonym społeczeństwie, ale nikomu specjalnie nie zagrażała. Niekoniecznie musiała zagrażać. Mogę go wykreślić, zdecydował. Chwilowo. Obserwował ukradkiem Gladię. Poruszała się z wdziękiem i najwyraźniej dopisywał jej apetyt. Kaczka również była znakomita. Pod względem kuchni Światy Zaziemskie budziły w nim wielki podziw. — Co sądzisz o tej próbie otrucia Gruera? — zapytał. Uniosła głowę. — Staram się o tym nie myśleć. Ostatnio wydarzyło się tyle przerażających rzeczy. A może to wcale nie było otrucie? — Niestety, było. — Ale przecież nikt obcy nie mógł się tam dostać. — Skąd o tym wiesz? — Bo po prostu nie mógł. Gruer nie miał żony, ponieważ wyczerpał już swój limit dz… no wiesz, czego. Zatem nie było tam nikogo, kto by mu podłożył truciznę; więc jak mógł zostać otruty? — Ale został otruty. Jest to niepodważalny fakt i musimy go przyjąć do wiadomości. Gladia zachmurzyła się. — Twierdzisz, że sam się otruł? — Bardzo w to wątpię. Po co miałby to robić? W dodatku publicznie? — W takim razie nikt nie mógł tego uczynić, Elijahu. Nikt. — Przeciwnie, Gladio — odparł Baley. — Ktoś mógł zrobić to bardzo łatwo. I nawet wiem, jak. 8. SZTORCOWANIE PRZESTRZENIOWCA Gladia na chwilę wstrzymała oddech, po czym wypuściła ze świstem powietrze przez zaciśnięte zęby. — Nic z tego nie rozumiem. Czy wiesz przynajmniej, kto to zrobił? Baley skinął głową. — Ta sama osoba, która zamordowała twojego męża. — Jesteś tego pewien? — A ty nie? Zabójstwo twojego męża było pierwszym w historii Solarii. W miesiąc później mamy kolejną próbę zabójstwa. Czy wierzysz w zbieg okoliczności? Dwa nie mające ze sobą związku morderstwa zaledwie w ciągu miesiąca; i to na planecie, gdzie takie rzeczy nigdy się nie zdarzają. Weź również pod uwagę, że druga ofiara prowadziła śledztwo w sprawie pierwszej zbrodni, zatem stanowiła zagrożenie dla zabójcy. — W porządku. — Gladia przystąpiła do deseru. Mówiła między jednym kęsem a drugim: — Skoro tak postawiłeś sprawę, to ja jestem niewinna. . — A czemuż to, Gladio? — Pytasz dlaczego, Elijahu? Przecież ja w życiu nie byłam nawet w pobliżu posiadłości Gruera, nie mówiąc o odwiedzinach w jego domu. Nie miałam okazji otruć pana Gruera. A skoro nie ja — to i nie ja zabiłam swego męża? Zapadła cisza. Kiedy Baley nadal się nie odzywał, wydawało się, że dziewczyna traci ducha. Kąciki jej ust opadły. — Czyż nie mam racji, Elijahu? — zapytała. — Nie wiem — odparł Baley. — Powiedziałem ci, że wiem, jak podsunięto Gruerowi truciznę. Pomysł był bardzo dowcipny i mógł to zrobić dosłownie każdy mieszkaniec Solarii bez względu na to, czy był kiedykolwiek w posiadłości Gruera, czy też nie. Gladia zacisnęła pięści. — Twierdzisz, że ja to zrobiłam? — Tego nie mówię. — Ale dajesz mi to do zrozumienia. — Grymas wściekłości wykrzywił jej wargi, na policzki wystąpiły szkarłatne plamy. — Tylko dlatego chciałeś się ze mną widzieć? Żeby zadawać chytre pytania? Złapać mnie w pułapkę? — Zaczekaj… — W pierwszej chwili sprawiałeś sympatyczne wrażenie. Taki wyrozumiały… Ty… ty Ziemianinie! — Nie mówiła już swoim ciepłym kontraltem, a ostatnie słowo prawie wychrypiała. Daneel skierował w jej stronę spokojną twarz. — Proszę mi wybaczyć, pani Delmarre, ale ten nóż trzyma pani wyjątkowo mocno i może zrobić sobie nim krzywdę. Proszę bardziej uważać. Gladia popatrzyła dziko na krótki, tępy i zupełnie nieszkodliwy nóż, który miała w dłoni. Gwałtownie go uniosła. — I tak mnie nim nie dosięgniesz, Gladio — powiedział Baley. Dziewczyna przełknęła ślinę. — Kto chce ciebie dosięgać? Ja? — Pełnym teatralnego obrzydzenia gestem wzruszyła ramionami. — Natychmiast przerwij kontakt! — wrzasnęła. Ostatnie słowa skierowała najwidoczniej do robota znajdującego się poza polem widzenia Ziemianina, bo jej obraz i obraz pokoju wraz ze stołem zniknęły. Baley miał przed nosem nieprzeniknioną ścianę. Czy nie pomylę się, jeśli powiem, że podejrzewasz tę kobietę? — zapytał Daneel. — Pomylisz się — odparł stanowczo Baley. — Osoba, która popełniła zbrodnię, musi posiadać zupełnie inne cechy charakteru niż ta nieszczęsna dziewczyna. — Ma temperament. — I co z tego? Większość ludzi go ma. Pamiętaj też, że Gladia Delmarre od dłuższego czasu żyje w ogromnym napięciu. Gdybym to ja był na jej miejscu i gdyby ktoś zaatakował mnie tak, jak ja w jej mniemaniu zaatakowałem ją, zrobiłbym zapewne coś dużo gorszego niż wymachiwanie małym, śmiesznym nożykiem. — Nie wyobrażam sobie, jak ktoś mógł na odległość podać Gruerowi truciznę. A ty twierdzisz, że wiesz, jak się to odbyło… — Wiem, że nie wyobrażasz sobie. Nie umiesz rozwiązywać takich osobliwych zagadek — odparł detektyw. Zabrzmiało to jak zamknięcie drzwi, ale Daneel przyjął uwagę Baleya jak zawsze spokojnie i z powagą. — Mam dla ciebie dwa zadania, Daneelu. — Jakie, partnerze Elijahu? — Po pierwsze, skontaktuj się z doktorem Thoolem i dowiedz się, w jakim naprawdę stanie znajdowała się pani Delmarre, kiedy znalazł ją po zabójstwie męża. Jak długo dochodziła do siebie, co jej podał i inne tego typu szczegóły. — Czy mam skoncentrować uwagę na czymś konkretnym? — Nie. Na razie zbieram tylko dane. A w tym świecie nie jest to łatwe. Po drugie, dowiedz się, kto został nowym szefem bezpieczeństwa i zorganizuj mi z tym kimś widzenie na jutro rano. Co do mnie — powiedział bez radości w głosie — idę do łóżka. Mam nadzieję, że zdołam zasnąć. — I dodał prawie z rozdrażnieniem: — Czy w tutejszej bibliotece mają jakieś sensowne książki filmowe? — Zapytaj robota, który sprawuje pieczę nad biblioteką — poradził Daneel. Robot–bibliotekarz tylko zirytował Baleya, który chciał jedynie poczytać sobie coś dla przyjemności. — Nie, nie chcę żadnej klasyki — oświadczył. — Proszę o zwykłą beletrystykę, opisującą codzienne życie na współczesnej Solarii. Z pół tuzina tytułów. Robot zastosował się do polecenia (jakżeby mógł się nie zastosować?), ale operując aparaturą wyciągającą z nisz żądane pozycje, przenoszącą je do otworu wylotowego, a potem prosto do ręki Baleya, paplał nieustannie pełnym szacunku tonem o wszystkich innych działach biblioteki: — Może pan chciałby romans historyczny z czasów eksploracji planety? Albo doskonały zarys chemii wraz z anomowanymi modelami atomów? Albo fantastykę, galaktografię? — Lista propozycji nie miała końca. Baley z ponurą miną odebrał swoje pół tuzina filmowych książek. — Wystarczy — mruknął. Wziął do rąk czytnik skaningowy i ruszył do siebie. Robot za nim. — Czy mam pomóc w regulacji czytnika, panie? — zapytał. Baley odwrócił się i warknął: — Nie, zostań tam, gdzie jesteś. Robot skłonił się i został. Leżąc w łóżku, którego wezgłowie wydzielało światło, Baley prawie pożałował, że tak pochopnie odprawił robota. Takiego czytnika skaningowego nie widział jeszcze na oczy i nie wiedział nawet, jak umieścić w nim film. Ale zawziął się i w końcu, rozłożywszy aparat na elementy podstawowe, a następnie złożywszy go kawałek po kawałku, osiągnął jakie takie rezultaty. Ostatecznie mógł obejrzeć film, i choć ostrość pozostawiała trochę do życzenia, uważał, że i tak tanim kosztem wykręcił się od asysty robotów. W półtorej godziny przejrzał cztery z sześciu filmów. Rozczarowały go. Początkowo myślał, że nie ma lepszej drogi do poznania życia i sposobu myślenia Solarian niż lektura ich powieści. Jeśli prowadzone przez niego śledztwo miało cokolwiek wyjaśnić, musiał dokładnie poznać świat, w którym przyszło mu funkcjonować. Teraz jednak ta teoria wzięła w łeb. Obejrzał sobie powieści — wszyscy ich bohaterowie mieli śmieszne problemy, zachowywali się głupio, a meandry ich myślenia stanowiły dla niego najgłębszą tajemnicę. Dlaczego, na przykład, kobieta porzuca pracę, odkrywszy, że jej dziecko wybrało ten sam zawód? Dlaczego lekarz i artystka czują się upokorzeni tym, że wyznaczono ich sobie na partnerów — i co było godnego podziwu w lekarzu, który uparł się zostać robotykiem? Wsunął do czytnika skaningowego piątą powieść. Poprawił ostrość. Był kompletnie wykończony i dlatego zdołał obejrzeć tylko sam początek (zapewne powieści kryminalnej): nowy właściciel posiadłości wszedł właśnie do swojej rezydencji i przeglądał papiery podtykane mu usłużnie przez robota. Prawdopodobnie zasnął z czytnikiem skaningowym na głowie i przy zapalonym świetle u wezgłowia. Pewnie zaraz potem pojawił się usłużny robot, delikatnie zdjął mu z głowy aparat i pogasił światła. Tak czy siak, Baley zasnął i śniła mu się Jessie. Wszystko zostało po staremu. Wcale nie opuścił Ziemi. Wybierali się właśnie do kuchni komunalnej, gdzie byli umówieni z przyjaciółmi, żeby pójść na widowisko subeterowe. Czekała ich komfortowa jazda ekspresstradą. Baley był szczęśliwy. Nie zgadzało się tylko jedno. W niezrozumiały sposób od czasu do czasu padały na nich promienie słoneczne. Popatrzył w górę, ale ujrzał jedynie masywny sklepiony sufit oddzielający ich od wyższych poziomów; a jednak świeciło słońce, zalewało wszystko oślepiającym blaskiem, choć nikt najwyraźniej się tym nie przejmował. Sen poruszył go do głębi. Po przebudzeniu pozwolił robotowi podać sobie śniadanie, ale do Daneela nie odezwał się ani słowem. Pił wyśmienitą kawę, nie czując nawet jej smaku. Dlaczego śnił o widocznym—niewidocznym słońcu? Wiedział, dlaczego przyśniła mu się Ziemia i Jessie, ale co z tym wspólnego miało słońce? Nie rozumiał też, dlaczego ten problem tak go nurtuje. — Partnerze Elijahu… — odezwał się cicho Daneel. — Czego chcesz? — Za pół godziny mamy widzieć się z Corvinem Attlebishem. Wszystko jest już przygotowane. — Kim, do diabła, jest ten Corvin Jakiśtam? — spytał z rozdrażnieniem Baley i ponownie napełnił sobie filiżankę. — Jest zastępcą Hannisa Gruera, partnerze Elijahu. Przejął tymczasowo funkcję szefa bezpieczeństwa. — Dawaj go. — Powiedziałem, że umówieni jesteśmy za pół godziny. — A co mnie to obchodzi. Dawaj go teraz. To rozkaz. — Spróbuję, partnerze Elijahu. Ale on może nie wyrazić zgody. Tymczasowy szef bezpieczeństwa zgodził się jednak na wcześniejszą rozmowę i Baley po raz pierwszy miał okazję ujrzeć Przestrzeniowca, który w pełni odpowiadał ziemskim wyobrażeniom o mieszkańcach Światów Zaziemskich. Corvin Attlebish był wysoki, szczupły i cały wyglądał jak odlany z brązu. Miał jasno–brązowe oczy i mocno zarysowany, szeroki podbródek. Przypominał trochę Daneela, z tym tylko, że Daneel ukształtowany został w sposób niemal doskonały, każdy rys twarzy natomiast Corvina Attlebisha świadczył o tym, że jest człowiekiem. Szef bezpieczeństwa właśnie się golił. Niewielki pędzelek wydzielał z siebie delikatne drobiny kremu, które osiadając na policzkach i podbródku niszczyły zarost, a po chwili same przekształcały się w niewidoczny pył. Baley słyszał już o tym wynalazku, ale widział go po raz pierwszy w życiu. — Pan jest Ziemianinem? — spytał niewyraźnie Attlebish, nie otwierając prawie ust, gdyż spod nosa opadał mu właśnie pył. — Nazywam się Elijah Baley, jestem wywiadowcą klasy C–7. Pochodzę z Ziemi. — Pojawił się pan wcześniej. — Attlebish zamknął golarkę i odłożył ją gdzieś poza polem widzenia detektywa. — O co chodzi, Ziemianinie? W innych okolicznościach i w lepszych czasach Baley nie tolerowałby takiego tonu. Czuł, że od środka rozsadza go złość. — Co z agentem Gruerem? — zapytał. — Żyje. I zapewne będzie żył — odparł Attlebish. Baley pokiwał głową. — Tutejsi truciciele nie wiedzą nawet, jakie stosować dawki. Brak im doświadczenia. Dali mu za dużo i Gruer zwymiotował. Połowa dawki zabiłaby go. — Truciciele… Nie ma żadnych dowodów na to, że to była trucizna. — Jehoshaphat! — Baley wytrzeszczył oczy. — A cóż to mogło być innego? — Wiele rzeczy. Człowiekowi może przytrafić się prawie wszystko. — Przestrzeniowiec przeciągnął palcem po policzkach, jakby szukał nie dogolonego miejsca. — Cóż pan wie o problemach z przemianą materii u kogoś, kto liczy sobie przeszło dwieście pięćdziesiąt lat? — W takim razie dysponuje pan zapewne kompetentnym orzeczeniem lekarskim. — Raport doktora Thoola… A więc to tak. Rozdrażnienie, które towarzyszyło Baleyowi od chwili przebudzenia, znalazło wreszcie ujście. — Nic mnie nie obchodzi doktor Thool! — huknął najgłośniej, jak potrafił. — Powiedziałem: kompetentne orzeczenie lekarskie. Wasi lekarze na niczym się nie znają, podobnie jak detektywi, jeśli takich w ogóle macie. Musieliście ściągać detektywa aż z Ziemi. Zróbcie zatem to samo z lekarzem. Solarianin przesłał mu chłodne spojrzenie. — Pan mnie poucza, co mam robić? — Tak, i w dodatku za darmo. To mój prezent dla pana. Gruer został otruty. Byłem tego świadkiem. Napił się czegoś, poczuł mdłości i zaczął krzyczeć, że pali go w gardle. Biorąc pod uwagę, że właśnie prowadził śledztwo… — detektyw gwałtownie urwał. — Jakie śledztwo? — zapytał Attlebish. Baley był świadom obecności Daneela, który siedział w charakterystycznej dla siebie pozie jakieś trzy metry za nim. A Gruer nie chciał, żeby Daneel, jako Aurorianin, dowiedział się o śledztwie. — Pojawiły się implikacje polityczne — wyjaśnił mętnie. Attlebish skrzyżował ręce na piersiach. Sprawiał wrażenie kogoś, kto śmiertelnie się nudzi, błądzi myślami daleko i czuje do rozmówcy lekką niechęć. — Na Solarii nie ma polityki w takim rozumieniu jak na innych światach. Hannis Gruer jest wzorowym obywatelem, ale często daje się ponosić fantazji. To on właśnie, kiedy dowiedział się o panu, nalegał, żeby pana tu ściągnąć. Zgodził się nawet na to, żeby pańskim partnerem został ten Aurorianin. Nie uważałem pańskiej obecności za konieczną. Bo i jaka tam tajemnica? Rikaine’a Delmarrego zabiła własna żona i bez niczyjej pomocy doszlibyśmy, dlaczego i jak to zrobiła. A jeśli nawet nie poznamy całej prawdy, to i tak ponownie zostanie sprawdzona pod względem genetycznym i wtedy zastosujemy odpowiednie środki. Również w przypadku Gruera pańskie fantazje na temat trucizny nie mają żadnego uzasadnienia. — Twierdzi pan, że jestem tu niepotrzebny? — zapytał z niedowierzaniem Baley. — Tak. Jeśli chce pan wracać na Ziemię, droga wolna. Powiem nawet, że będziemy nalegać na pański wyjazd. Baley krzyknął: — O nie, sir! Nie ruszę się z Solarii! — Wynajęliśmy pana, wywiadowco. Możemy więc w każdej chwili zrezygnować z pańskich usług. Wróci pan na swoją rodzinną planetę. — Nie! I proszę mnie posłuchać, dobrze panu radzę: jest pan Przestrzeniowcem, a ja tylko Ziemianinem, ale z najwyższym szacunkiem, z najgłębszymi ukłonami i uniżonymi przeprosinami ośmielam się twierdzić, że pan się boi. — Proszę natychmiast odwołać te słowa! — Attlebish poderwał z miejsca swoje blisko dwumetrowej wysokości ciało i popatrzył z góry na detektywa. — Boi się pan jak wszyscy diabli. Zdaje pan sobie sprawę z tego, że jeśli będzie pan kontynuować śledztwo, stanie się pan kolejną ofiarą. Więc zostawi pan wszystko w spokoju i oni odczepią się, zostawiając panu to żałosne i godne pogardy życie. — Baley nie miał najmniejszego pojęcia, kim są ci „oni” i czy w ogóle istnieją. Po prostu uderzył na ślepo i z zadowoleniem stwierdził, że jego słowa wytrąciły aroganckiego Przestrzeniowca z równowagi. — Wyjedzie pan. — Rozwścieczony Attlebish wycelował w Ziemianina palec. — W ciągu godziny. Nie będzie żadnych względów dyplomatycznych. Daję panu na to słowo. — Niech mi pan nie grozi. Być może pogardza pan Ziemią, ale nie jestem tu sam. Pozwalam sobie przedstawić mojego partnera, Daneela Olivawa z Aurory. Mój partner dużo nie mówi. Nie przybył tu, żeby prowadzić rozmowy. Tym zajmuję się ja. On ma tylko uważnie słuchać. Nie uroni ani jednego słowa. Zagrajmy w otwarte karty, Attlebish. — Baley z ogromną przyjemnością wymówił jego nazwisko, nie upiększając go żadnymi tytułami. — Bez względu na to, jakie małpie figle płatacie sobie na Solarii, Aurora i pięćdziesiąt innych Światów Zaziemskich bardzo się tym interesuje. Jeśli da nam pan kopniaka, kolejna deputacja pojawi się na Solarii w asyście okrętów wojennych. Pochodzę z Ziemi i dobrze wiem, jak funkcjonuje ten system. Urażenie czyichś uczuć grozi pojawieniem się jednostek bojowych. Attlebish przeniósł wzrok na Daneela. Najwyraźniej ważył w myślach jakąś decyzję. Kiedy się odezwał, mówił już dużo uprzejmiejszym tonem: — Nic się tu takiego nie dzieje, co mogłoby budzić niepokój innych Światów Zaziemskich. — Gruer twierdził coś innego, a mój partner to słyszał. Daneel utkwił wzrok w Baleyu, ale detektyw udawał, że tego nie dostrzega. — Zamierzam w dalszym ciągu prowadzić śledztwo — ciągnął. — A na Ziemię wróciłbym z najwyższą ochotą. Już tylko sny o niej wystarczają, żebym potem długo musiał dochodzić do siebie. Nawet gdybym był właścicielem waszego zapaskudzonego robotami pałacu, w którym teraz mieszkam, bez chwili namysłu oddałbym go wam gratis razem z robotami, żebyście tylko załatwili mi bilet do domu. Ale pan nie może mi rozkazywać — w każdym razie do chwili, aż wypełnię powierzone mi zadanie. Spróbujcie wypędzić mnie stąd wbrew mojej woli, a niebawem ujrzycie nad głowami wymierzone w siebie działa flotylli kosmicznej. Powiem więcej: od tej chwili poprowadzę śledztwo własnymi metodami. I ja tu będę rządził. Będę spotykał się, z kim zechcę. Spotykał, nie widywał. Takie mam zwyczaje i tak będzie; nie odstąpię od tego na krok. Proszę tylko o oficjalne potwierdzenie tego przez pański urząd. — To niemożliwe, to bezczelność… — Daneelu, wytłumacz mu. Głos humanoida był trzeźwy i beznamiętny: — Jak już mój partner poinformował pana, panie Attlebish, przysłano nas tutaj w celu przeprowadzenia śledztwa w sprawie morderstwa. I musimy doprowadzić je do końca. Nie chcemy naturalnie naruszać waszych zwyczajów i być może bezpośrednie spotkania z mieszkańcami Solarii okażą się zbędne. Niemniej bylibyśmy wdzięczni, gdyby wydał nam pan na wszelki wypadek zezwolenie, o które prosi wywiadowca Baley. Nie radzę też odsyłać nas stąd wbrew naszej woli, choć bardzo nam przykro, że z naszym pobytem wiąże się tyle nieprzyjemności — zarówno dla pana, jak i innych Solarian. Baley przysłuchiwał się tej sztywnej przemowie z kwaśnym grymasem, który nie miał nic wspólnego z uśmiechem. Dla kogoś, kto wiedział, że Daneel jest robotem, było rzeczą oczywistą, że wykonuje on jedynie swoją pracę i nie zamierza obrażać ani Baleya, ani Attlebisha. Dla kogoś, kto uważał Daneela za Aurorianina, mieszkańca najstarszej i najpotężniejszej planety ze Światów Zaziemskich, oświadczenie to brzmiało jak przestroga. Attlebish przyłożył opuszki palców do czoła. — Przemyślę to — oświadczył. — Tylko niech nie trwa to zbyt długo — powiedział Baley. — W ciągu najbliższej godziny muszę złożyć pewną wizytę, i to osobiście. Do kolejnej projekcji! Dał znak robotowi, żeby przerwał kontakt, i popatrzył na miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą panoszył się Attlebish. Niczego nie planował. Wszystko to sprawił sen i arogancja nowego szefa bezpieczeństwa. Niemniej, kiedy sprawy potoczyły się jak potoczyły, był niezmiernie rad. Osiągnął to, czego naprawdę chciał: przejął kontrolę. Tak czy owak, skutecznie rozprawiłem się z tym paskudnym przestrzeniowcem, pochwalił sam siebie w myślach. Bardzo chciał, żeby wszyscy mieszkańcy Ziemi mogli to widzieć. Człowiek zachował się jak Przestrzeniowiec, i wyszło mu to na dobre. Czemu jednak wpadał w stan bliski euforii, ilekroć myślał o spotkaniach? Tego nie rozumiał. Wszystko sobie dokładnie ułożył, a częścią planu były właśnie spotkania, nie widzenia. W porządku. Ale kiedy mówił o spotkaniu, czuł, jak coś go rozpiera od środka tak, że gotów jest rozbić mury rezydencji, w której przyszło mu mieszkać, choćby to nawet niczemu nie miało służyć. Ponadto coś go nieustannie niepokoiło, ale nie wiedział, co. Nie miało to związku ani ze śledztwem, ani z bezpieczeństwem Ziemi. Ze zdziwieniem skonstatował, że znów myśli o swoim śnie: promienie słońca przebijają nieprzenikliwe warstwy gigantycznych podziemnych Miast na Ziemi. Zastanawiam się, partnerze Elijahu, czy to całkowicie bezpieczne — odezwał się z troską w głosie Daneel (jeśli oczywiście jego głos mógł oddawać stany emocjonalne). — Chodzi ci o nasz blef i tego typa? To stara, dobra metoda. Poza tym wcale nie blefowaliśmy. Sądzę, że Aurorze bardzo zależy na informacji, co naprawdę dzieje się na Solarii. A swoją drogą dziękuję, żeś mnie poparł. — Była to całkiem naturalna decyzja. Potwierdzając twoje słowa, nie sprowadzę na głowę Attlebisha większych kłopotów. A gdybym zadał ci kłam, miałbyś ogromne kłopoty. — Zderzyły się dwa potencjały i wygrał wyższy, prawda. Daneelu? — Zgadza się, partnerze Elijahu. Rozumiem, że podobne procesy, choć trudniejsze do zdefiniowania, zachodzą w umyśle ludzkim. Powtarzam jednak, że twój nowy pomysł nie jest bezpieczny. — Jaki nowy pomysł? — Nie pochwalam spotkań z mieszkańcami Solarii. Wolałbym, żebyś się z nimi tylko widywał. — Rozumiem, o co ci chodzi. Ale nie pytam cię o zdanie. — Mam swoje instrukcje, partnerze Elijahu. Nie wiem, co powiedział ci wczoraj podczas mojej nieobecności agent Gruer, ale po waszej rozmowie w cztery oczy wyraźnie zmieniłeś swoje nastawienie do problemu. Dzięki otrzymanym instrukcjom domyślam się jednak, o co chodziło. Zapewne ostrzegł cię, że sytuacja, jaka wytworzyła się na Solarii, może rzutować na bezpieczeństwo innych planet. Baley odruchowo sięgnął do kieszeni, zapominając, że nie pozwolono mu zabrać ze sobą ani tytoniu, ani fajki, ani przybornika. — Przecież tutaj żyje zaledwie dwadzieścia tysięcy osób. Jakież mogą przedstawiać niebezpieczeństwo? — Moich panów na Aurorze już od pewnego czasu bardzo niepokoi Solaria. Niewiele wprawdzie mi na ten temat powiedzieli… — …ale nie pozwolili ci tego mi powtarzać, prawda? — wpadł mu w słowo Baley. — Musimy dowiedzieć się jeszcze wielu rzeczy, żeby otwarcie o tym ze sobą porozmawiać — odrzekł Daneel. — Cóż takiego robią ci Solarianie? Produkują nowe rodzaje broni? Popierają wywrotowe akcje? Organizują skrytobójcze mordy? Co może zdziałać dwadzieścia tysięcy ludzi przeciw setkom milionów innych Przestrzeniowców? Daneel milczał. — Dowiem się prawdy — oświadczył dziarsko Baley. — Ale nie metodami, które proponujesz. Moje instrukcje nakazują mi ciebie ostrzec, partnerze Elijahu. — Oczywiście, Pierwsze Prawo. — To, i coś jeszcze. Jeśli będę miał do wyboru twoje bezpieczeństwo albo wypełnienie misji, ciebie stawiam na pierwszym miejscu. — Naturalnie, to zrozumiałe. Gdyby coś mi się przytrafiło, twój pobyt na Solarii nastręczyłby wiele problemów, na które Aurora nie jest jeszcze przygotowana. Zostałem tu oficjalnie zaproszony i dopóki żyję, możemy robić, co się nam żywnie podoba, a tutejsze władze muszą się z tym godzić. W razie mojej śmierci sytuacja uległaby zmianie. Tak zatem masz bezwarunkowo chronić życie Baleya. Czy mam rację, Daneelu? — Nie wolno mi oceniać otrzymanych instrukcji — odparł robot. — W porządku, nie martw się. Jeśli nawet będę musiał spotkać się z kimś, otwarta przestrzeń mnie nie zabije. Poradzę sobie. A może nawet przyzwyczaję się do przebywania na wolnym powietrzu. — To nie tylko kwestia wolnego powietrza, partnerze Elijahu — wyjaśni! Daneel. — To również kwestia spotkań z Solarianami. Nie pochwalam tego. — Myślisz, że Przestrzeniowcom to się nie spodoba? Tym gorzej dla nich. Niech noszą w nosach filtry, a na dłoniach rękawiczki. Niech okadzają powietrze. Niech rumienią się ze wstydu i krzywią, jeśli spotkania ze mną obrażają ich moralność. Ja i tak, jeśli uznam to za konieczne, spotkam się z nimi. Spotkam na pewno. — Ale ja ci na to nie pozwolę. — Ty mi nie pozwolisz? — Tak. I dobrze wiesz, dlaczego, partnerze Elijahu. — Nie wiem. — Czyżbyś zapomniał, że agent Gruer, animator prowadzonego przez Solarian śledztwa w sprawie morderstwa, został otruty? Czy nie rozumiesz, że jeśli pozwolę na to, żebyś realizując swój plan spotykał się z nimi, z pewnością staniesz się kolejną ofiarą? — W jaki sposób zamierzasz mnie zatrzymać, Daneelu? — Jeśli będzie trzeba, siłą, partnerze Elijahu — odparł spokojnie Daneel. — Nawet jeśli sprawię ci przy tym ból. W przeciwnym razie na pewno zginiesz. 9. ELIMINACJA ROBOTA Widzę, Daneelu, że i tym razem wygrał wyższy potencjał — rzekł Baley. — Ale chroniąc moje życie, jednocześnie wyrządzasz mi krzywdę. — Nie sądzę, żeby zaszła konieczność wyrządzenia ci krzywdy, partnerze Elijahu. Zdajesz sobie sprawę z tego, że jestem od ciebie silniejszy i nie będziesz stawiał daremnego oporu. Niemniej, jeśli okaże się to konieczne, nie zawaham się zadać ci bólu. — Mogę cię w każdej chwili zniszczyć — odparł Baley. — Nawet teraz. W moim mózgu nie ma blokad, które by mogły mnie przed tym powstrzymać. — Domyślałem się, że w końcu przyjdzie ci do głowy i taki pomysł, partnerze Elijahu. Uświadomiłem to sobie już podczas naszej jazdy do tej rezydencji, kiedy to w pojeździe naziemnym wpadłeś w chwilowy gniew. Choć sprawa mojego istnienia w porównaniu z kwestią twojego bezpieczeństwa jest rzeczą drugoplanową, to jednak niszcząc mnie postawiłbyś się w rozpaczliwej sytuacji, a jednocześnie pokrzyżowałbyś plany moich panów. Zatem jedną z pierwszych moich czynności było rozładowanie twojego blastera, kiedy spałeś. Baley zacisnął usta. Został z pustym blasterem! Odruchowo sięgnął do kabury, wyszarpnął broń i popatrzył na licznik. Wskazywał zero. Przez chwilę ważył w dłoni bezużyteczny kawałek metalu, jakby chciał cisnąć nim prosto w twarz Daneela. Ale po co? Robot z pewnością by się uchylił. Schował broń. W odpowiedniej chwili naładuje ją ponownie. — Nie oszukasz mnie, Daneelu — odezwał, się po długim namyśle. — Nie rozumiem, partnerze Elijahu. — Zanadto przypominasz człowieka. Mam kompletny zamęt w głowie. Czy na pewno jesteś robotem? — Już raz w to wątpiłeś — odparł Daneel. — W zeszłym roku, na Ziemi, wątpiłem czy R. Daneel Olivaw jest naprawdę robotem. Okazało się, że jest. I wierzę, że ciągle nim jest. Ale teraz mam inne pytanie: czy na pewno jesteś R. Daneelem Olivawem? — Naturalnie, że jestem. — Tak? Daneel miał do złudzenia przypominać Przestrzeniowca. Dlaczego więc Przestrzeniowiec nie miałby do złudzenia przypominać Daneela? — Po co? — Żeby lepiej i skuteczniej prowadzić śledztwo. Robot nigdy nie dorówna człowiekowi. Przy okazji, odgrywając rolę Daneela, utrzymujesz mnie w błędnym przekonaniu o mojej wyższości i dzięki temu sprawujesz nade mną kontrolę. Ostatecznie działasz tu niejako za moim pośrednictwem, musisz mnie zatem sobie podporządkować. — To wszystko nie tak, partnerze Elijahu. — Dlaczego więc pragniesz, żeby wszyscy Solarianie uważali cię za człowieka? Oni są ekspertami w dziedzinie robotyki. Czyżby tak łatwo dali się oszukać? Czyżbym tylko ja miał rację, a wszyscy inni się mylili? Sądzę, że jest odwrotnie: to ja się mylę, a inni mają rację. — Wcale nie, partnerze Elijahu. — Więc udowodnij mi to —odrzekł Baley. Przeszedł powoli na drugi koniec stołu, gdzie znajdowało się urządzenie do niszczenia metalowych odpadków. — Jeśli jesteś robotem, uczynisz to bez kłopotu. Pokaż, że pod skórą masz metal. — Zapewniam cię… — zaczął Daneel. — Pokaż metal — powtórzył dobitnie Baley. — To rozkaz! A może już znudziło ci się słuchać rozkazów? Daneel rozpiął koszulę. Gładką, brązową skórę na jego torsie pokrywały rzadkie, jasne włosy. Daneel mocno nacisnął palcami miejsce pod prawą sutką. Skóra i mięśnie na klatce piersiowej rozszczepiły się bezkrwawo i spod spodu błysnął metal. W tej chwili Baley sięgnął spoczywającą na krawędzi stołu dłonią kilka centymetrów w prawo i musnął palcami styk kontaktowy. Prawie natychmiast pojawił się robot. — Nie ruszaj się, Daneelu! — krzyknął Baley. — To rozkaz! Stój bez ruchu! Daneel zamarł w miejscu, jakby w ułamku sekundy uszło z niego życie, czy raczej imitacja życia. Baley zwrócił się do robota. — Wezwij jeszcze dwa inne, ale sam nie opuszczaj pokoju! Zrób to! — Tak, panie. W odpowiedzi na radiowe wezwanie pojawiły się dwa roboty i cała trójka ustawiła się obok siebie w równej linii. — Chłopcy! — odezwał się Baley. — Czy widzicie to stworzenie, które braliście za człowieka? Na Daneelu spoczął ciężki wzrok trzech par czerwonych oczu. — Widzimy, panie — odparły unisono roboty. — Czy widzicie również, że ten tak zwany człowiek jest takim samym robotem jak wy, bo pod skórą ma metal? — zapytał Baley. — Miał tylko udawać człowieka. — Tak, panie. — Nie musicie słuchać poleceń, jakie wam wydaje. Rozumiecie? — Tak, panie. — Ale ja jestem prawdziwym człowiekiem — dodał Baley. Roboty przez chwilę wahały się i detektywa ogarnęły złe przeczucia. Skoro raz pokazał im, że ktoś wyglądający jak człowiek może być robotem, czy uznają kogokolwiek o ludzkim wyglądzie za człowieka? — Jesteś człowiekiem, panie — stwierdził w końcu jeden z robotów i Baley odetchnął. — Bardzo dobrze — oświadczył. — Daneelu, nie musisz już stać na baczność. Jego partner przybrał swobodniejszą postawę i odezwał się cicho: — Udawałeś, że wątpisz w moją tożsamość, żeby pokazać im, kim jestem naprawdę? — Tak — odparł Baley i odwrócił głowę. To tylko maszyna, przekonywał sam siebie. Człowieka można urazić, maszyna nie rozumuje w tych kategoriach. A jednak czuł się podle. Nawet teraz, kiedy Daneel stał z otwartą klatką piersiową, było w nim coś ludzkiego, przypominał istotę ludzką, którą można oszukać i zdradzić. — Zamknij klatkę piersiową, Daneelu, i posłuchaj — odezwał się wreszcie. — Fizycznie nie masz szans w walce z trzema robotami. Wiesz o tym, prawda? — To oczywiste, partnerze Elijahu. — Świetnie… A teraz wy, chłopcy. — Odwrócił się do trzech robotów. — Nie macie prawa nikomu, ani ludziom, ani innym robotom mówić, że Daneel nie jest człowiekiem; nigdy, chyba że wydam wam inne polecenie — i to wydam je osobiście. — Dziękuję — wtrącił cicho humanoid. — Ale jednocześnie — ciągnął Baley — ten człekopodobny robot nie ma prawa wtrącać się w żaden sposób w moje działania. Jeśli podejmie jakąś akcję, macie powstrzymać go nawet siłą, starając się przy tym nie uszkodzić go. Nie wolno mu kontaktować się z innymi ludźmi poza mną ani też z innymi robotami; nie wolno mu się z nikim spotykać ani widywać. Nie zostawiajcie go ani na chwilę samego. Niech cały czas przebywa w tym pokoju, a wy macie mu towarzyszyć. Zostajecie chwilowo zawieszeni w pełnieniu swoich dotychczasowych funkcji, aż do odwołania. Czy to jasne? — Tak, panie — odparły chórem. Baley ponownie odwrócił się do Daneela. — Teraz już nic nie możesz zrobić, więc nie próbuj mnie powstrzymać. Daneel opuścił bezwładnie ręce. — Nie wolno mi dopuścić poprzez zaniechanie działania, żebyś wyrządził sobie krzywdę, partnerze Elijahu. Ale w zaistniałej sytuacji muszę zaniechać działania. Prawa logiki są nieubłagane. Nie zrobię nic. Wierzę, że będziesz bezpieczny i będziesz cieszył się dobrym zdrowiem. O to chodzi, pomyślał Baley. Prawa logiki są nieubłagane, a roboty poza nią nie posiadają nic. Logika wyraźnie mówiła Daneelowi, że został wyeliminowany z gry. Być może rozum podpowiedziałby mu, że trudno jest przewidzieć wszystkie sytuacje, że przeciwnik również może popełnić błąd. Ale nic z tego. Robot posiada wyłącznie logikę; nie dysponuje rozumem. Baley znów poczuł wyrzuty sumienia. — Posłuchaj, Daneelu, gdybym nawet znalazł się w niebezpieczeństwie… co się oczywiście nie stanie — dodał szybko, spoglądając z niepokojem na trzy roboty — wynikałoby to z charakteru mojej pracy, za którą mi płacą. Moja praca w takim samym stopniu polega na chronieniu od krzywdy rasy ludzkiej w całości jak twoja na chronieniu od krzywdy pojedynczego człowieka. Rozumiesz to? — Nie rozumiem, partnerze Elijahu. — Bo nie zostałeś stworzony, żeby takie rzeczy rozumieć. Uwierz mi na słowo, że gdybyś był człowiekiem, doskonale byś to pojmował. Daneel skłonił głowę i pozostał bez ruchu. Baley powoli ruszył w stronę drzwi. Trzy roboty, nie spuszczając swych fotoelektrycznych oczu z Daneela, rozstąpiły się, robiąc człowiekowi przejście. Baley był wolny; odzyskał swobodę działania. Nieoczekiwanie zmroził go widok nadchodzącego kolejnego robota. Czyżby coś poszło nie tak? — przemknęło mu przez myśl. — O co chodzi, chłopcze? — warknął. — Wiadomość, panie. Z biura zastępcy szefa bezpieczeństwa, Attlebisha. Odebrał z rąk robota osobistą kapsułę, która natychmiast się otworzyła. Wysunął się z niej zapisany równym pismem pasek papieru. Nie zdziwiło to Baleya. Solaria miała przecież w kartotece jego odciski palców, a kapsuła z całą pewnością reagowała jedynie na jego dotyk. Gdy przeczytał wiadomość, na twarzy rozlał mu się wyraz zadowolenia. Było to oficjalne zezwolenie na „bezpośrednie” przesłuchania, przedmiot marzeń każdego śledczego, oraz nakaz udzielenia agentom Baleyowi i Olivawowi wszelkiej niezbędnej pomocy. Attlebish skapitulował na całej linii, nawet nazwisko Ziemianina umieścił na pierwszym miejscu. Fakt ten napawał optymizmem na przyszłość. Wreszcie Baley mógł prowadzić śledztwo jak należy. Znów znajdował się w pojeździe powietrznym. Tym razem jednak było zupełnie inaczej. Pojazd miał nie zasłonięte okna z przezroczystymi szybami. Na świecie panował jasny, pogodny dzień, więc z miejsca, na którym siedział Baley, okna wyglądały jak plamy błękitu. Monotonne, otchłanne. Postanowił wziąć się w garść. Tę próbę ogniową podjął z własnej, nieprzymuszonej woli. Domagał się tego odniesiony triumf, poczucie odzyskanej wolności. Najpierw pokonał Attlebisha, a następnie Daneela. Domagała się tego duma Ziemianina stawiającego czoło Przestrzeniowcom. Kiedy przemierzał otwarty teren idąc w stronę samolotu, czuł szalone, prawie rozkoszne zawroty głowy. Z jakąś maniakalną pewnością siebie polecił, żeby okna po jego lewej stronie zostały odsłonięte. Muszę oswoić się z otwartą przestrzenią, szeptał w duchu i patrzył w błękit tak długo, aż serce zaczęło boleśnie obijać mu się o żebra, a gardło tak się ścisnęło, że z trudem łapał powietrze. Coraz częściej zasłaniał twarz ramionami, aż przyszła chwila, kiedy pewność siebie opuściła go całkowicie i nawet ciężar kabury z ponownie naładowanym blasterem nie potrafił dodać mu odwagi. Próbował skoncentrować się na sprawach zawodowych i ustalić strategię działania. Przede wszystkim musi poznać panujące na tej planecie zwyczaje. Stworzyć sobie obraz sceny, na której przyjdzie mu występować — sceny, gdzie wszystko będzie miało swoje miejsce. W przeciwnym razie jego pobyt tutaj nie ma sensu. Przede wszystkim musiał spotkać się z socjologiem. Zapytał robota o najwybitniejszego socjologa na Solarii. Jedną z dobrych stron robotów było to, że nigdy nie zadawały żadnych pytań. Robot podał mu imię, nazwisko i podstawowe dane, a następnie oświadczył, że socjolog zapewne udał się na lunch, więc z kontaktem należy trochę poczekać. — Lunch! — parsknął Baley. — Nie żartuj. Przecież południe będzie dopiero za dwie godziny. — Mówię o czasie miejscowym — wyjaśnił robot. Baley popatrzył na niego i po chwili namysłu zrozumiał. Na Ziemi, w podziemnych Miastach, dzień i noc, pory czuwania i snu zostały przez człowieka ustalone sztucznie i odzwierciedlały potrzeby społeczeństwa. Ale na planecie takiej jak Solaria, wystawionej na bezpośrednie działanie promieni nagiego słońca, dzień i noc nie były kwestią wyboru, lecz narzucone zostały człowiekowi bez jego woli. Baley próbował wyobrazić sobie obracającą się planetę, której półkule na przemian były oświetlane przez słońce lub zanurzały się w ciemność. Zupełnie mu się to nie mieściło w głowie i poczuł pogardę dla tych wspaniałych Przestrzeniowców, że tak szalenie istotną rzecz jak rytm swojego życia podporządkować musieli kaprysom planety. — Tak czy owak, połącz mnie z nim — rzucił robotowi. Na miejscu czekały już roboty. Kiedy Baley ponownie stanął pod gołym niebem, poczuł, że zaczyna drżeć. — Pozwól, chłopcze, że wezmę cię pod rękę — mruknął do najbliższego robota. Socjolog czekał na niego na końcu długiego hallu. Na jego ustach igrał nikły, nerwowy uśmiech. — Witam pana, panie Baley — powiedział. Detektyw skinął głową i odparł słabym głosem: — Witam, sir. Czy mógłbym prosić o zasłonięcie okien? — Już są zasłonięte. Wiem to i owo o panujących na Ziemi zwyczajach. Proszę za mną. Baley ruszył, tym razem bez pomocy robota. Szedł w pewnej odległości za Przestrzeniowcem przez labirynt korytarzy. Kiedy ostatecznie znaleźli się w obszernym, urządzonym ze smakiem pokoju, był rad, że wreszcie może odsapnąć. W ścianach pomieszczenia widniały płytkie wnęki z rzeźbami w kolorze różowym i złotym; abstrakcyjne figury, które cieszyły oko, choć w pierwszej chwili trudno było się zorientować, co przedstawiają. Duży, podobny do pudła przyrząd z białymi cylindrycznymi przedmiotami wiszącymi po bokach i licznymi pedałami kojarzył się z instrumentem muzycznym. Baley popatrzył na stojącego przed nim socjologa. Przestrzeniowiec wyglądał dokładnie tak samo, jak podczas wcześniejszego widzenia. Był wysoki, chudy, miał śnieżnobiałe włosy, duży nos i głęboko osadzone, pełne życia oczy. Jego twarz miała dziwny, trójkątny kształt. Nazywał się Anselmo Quemot. Dłuższą chwilę przyglądali się sobie w milczeniu, aż Baley poczuł, że jest w stanie w miarę sensownie coś wyartykułować. Ale pierwsze słowa, które wyrzekł, nie miały nic wspólnego ze śledztwem. Tak naprawdę to wcale nie zamierzał ich wypowiedzieć. — Czy mógłbym się czegoś napić? — zapytał. — Napić…? — Głos socjologa był odrobinę zbyt wysoki i raził uszy Ziemianina. — Chce pan wody? — Wolałbym coś z alkoholem. Socjolog rzucił gościowi ostre, nieprzyjemne spojrzenie, zupełnie jakby wymogi gościnności były dla niego czymś kompletnie obcym. Bo i tak rzeczywiście jest, dodał w myślach Baley. W świecie, gdzie ludzie tylko się widują, trudno mówić o częstowaniu gości czymś do jedzenia lub picia. Robot przyniósł niewielki kubeczek z gładkiej emalii. Płyn miał lekko różową barwę. Detektyw ostrożnie powąchał napój, po czym jeszcze ostrożniej skosztował. Maleńki łyczek płynu zaczął mu rozkosznie parować ciepłem w ustach, a potem spłynął przez gardło delikatną falą. Następny łyk Baleya był już dużo większy. — Jeśli życzy pan sobie więcej… — zaczął Quemot. — Nie, dziękuję, na razie mi wystarczy. Bardzo miło z pana strony, sir, że zechciał się pan ze mną spotkać. Quemot próbował się uśmiechnąć, ale kompletnie mu to nie wyszło. — Od bardzo, bardzo dawna czegoś podobnego nie robiłem. Kiedy mówił, skręcał się jak sprężynka. — Wyobrażam sobie, jak trudne to musi być dla pana — odparł Baley. — Bardzo. Quemot odwrócił się na pięcie i usiadł na krześle w drugim końcu pokoju. Krzesło ustawił tak, żeby patrzeć na Baleya tylko kątem oka. Założył na brzuchu dłonie w rękawiczkach. Filtry w nozdrzach lekko trzepotały. Detektyw dokończył drinka. Poczuł, że od środka zalewa go ciepło i kończyny stają się lekkie; nawet w pewnym stopniu powróciła mu pewność siebie. — Doktorze Quemot, czy mogę zapytać, co pan dokładnie czuje, mając mnie tak blisko siebie? — rzucił znienacka. — To bardzo osobiste pytanie — mruknął socjolog. — Wiem o tym. Ale chyba już wyjaśniłem panu, kiedyśmy się widzieli, że prowadzę śledztwo w sprawie morderstwa i w związku z tym muszę zadawać wiele bardzo osobistych pytań. — Służę panu wszelką możliwą pomocą — powiedział Quemot. — Mam tylko nadzieję, że pytania będą przyzwoite. — Kiedy mówił, ani razu nie popatrzył na Baleya, a gdy ich wzrok przypadkowo się krzyżował, odwracał twarz, jak ktoś ogarnięty paniką. — Nie pytam o pańskie odczucia z pustej ciekawości. Problem ten jest bardzo istotny dla śledztwa. — Nie rozumiem, dlaczego. — Chcę zebrać jak najwięcej informacji o pańskim świecie. Musa poznać zwykłe, codzienne sprawy Solarian. Czy pan to rozumie? Teraz już Quemot nawet nie zerkał w stronę Baleya. — Przed dziesięciu laty zmarła moja żona — zaczął powoli. —. Spotkania z nią nigdy nie należały do łatwych, ale naturalnie po pewnym czasie każdy się trochę przyzwyczaja, zwłaszcza że moja żona nie była osobą natrętną. Nie wyznaczono mi nowej towarzyszki życia, ponieważ przekroczyłem wiek… — popatrzył na Baleya, jakby chciał, żeby ten podpowiedział mu odpowiednie słowo, ale kiedy Ziemianin siedział z kamienną twarzą i milczał, dokończył: — …rozpłodowy. Po śmierci żony jeszcze bardziej odwykłem od spotkań. — Ale co pan odczuwa? — napierał Baley. — Czy ogarnia pana panika? Pomyślał o tym, co sam czuł w samolocie. — Nie. To nie panika. — Quemot popatrzył kątem oka na gościa i natychmiast odwrócił głowę. — Będę szczery, panie Baley. Przyszło mi na myśl, że mogę pana powąchać. Baley odruchowo odchylił się na krześle, wtulając plecy w oparcie. Był straszliwie zażenowany. — Powąchać mnie…? — W wyobraźni naturalnie — wyjaśnił Quemot. — Trudno mi orzec, czy wydziela pan jakiś zapach, i nie wiem, jak mocny, ale nawet gdyby był najsilniejszy, filtry w nosie skutecznie mnie przed nim chronią. Niemniej wyobraźnia… — wzruszył ramionami. — Rozumiem. — To jeszcze nie wszystko. Proszę mi wybaczyć, panie Baley, ale w bezpośredniej bliskości człowieka zawsze odnoszę wrażenie, że lada chwila dotknę czegoś śliskiego. Cały aż drżę. To obrzydliwe uczucie. Baley w zamyśleniu potarł ucho i stłumił ogarniający go niepokój. Ostatecznie była to wyłącznie wyjątkowo neurotyczna reakcja socjologa na zwykłe sprawy. — W takim razie zdumiony jestem, że tak łatwo zgodził się pan na nasze spotkanie. Z pewnością zdawał pan sobie sprawę, na co się naraża i jak bardzo będzie to nieprzyjemne. — Oczywiście, że zdawałem sobie z tego sprawę. Ale widzi pan, byłem ciekaw. Jest pan Ziemianinem… Baley pomyślał zjadliwie, że ten wzgląd akurat stanowił dodatkowy argument, żeby odmówić spotkania się, ale nie wypowiedział tej refleksji głośno. — Czego był pan ciekaw? — zapytał. — Niełatwo to wytłumaczyć — odparł szybko Quemot z jakimś dziwnym entuzjazmem. — Szczerze mówiąc, nie rozumiem sam siebie. Socjologią param się od dziesięciu lat. Poświęcam jej każdą wolną chwilę. Sformułowałem pewne nowe twierdzenia, może trochę zaskakujące, ale zasadniczo prawdziwe. Jedno z nich dotyczy właśnie Ziemi, i dlatego tak bardzo interesuje mnie pańska planeta i jej mieszkańcy. Widzi pan, jeśli wnikliwie rozważy się obyczaje społeczeństwa Solarii, staje się rzeczą oczywistą, że model jego życia ukształtowany jest dokładnie na obraz i podobieństwo samej Ziemi… 10. ROZMOWA O KULTURZE Co takiego?! — nie potrafił powstrzymać okrzyku Baley. Quemot spoglądał chwilę w milczeniu na detektywa przez ramię, po czym rzekł: — Oczywiście nie współczesnej kultury ziemskiej. Nie. — Aha — mruknął Baley. — Mam na myśli przeszłość. Starożytną kulturę Ziemi. Jako Ziemianin, z pewnością pan ją zna. — Przeglądałem książki — odparł ostrożnie Baley. — Aha. Więc sam pan rozumie. — Doktorze Quemot, może wyjaśnię, czego po panu oczekuję — odrzekł Baley, który naturalnie nic nie rozumiał. — Chciałbym, żeby poinformował mnie pan, dlaczego Solaria tak bardzo różni się od reszty Światów Zaziemskich, dlaczego jest u was tyle robotów, dlaczego zachowujecie się tak, jak zachowujecie. Przepraszam, że zmieniam temat. Baley był zdecydowany zmienić temat. Dyskusja o podobieństwach i różnicach kultury solariańskiej i ziemskiej zabrałaby zbyt dużo czasu. Mógłby tu spędzić cały dzień i o grosz nie byłby mądrzejszy w sprawach, które go interesowały przede wszystkim. Quemot uśmiechnął się. — Chce pan porównywać Solarię ze Światami Zaziemskimi, a nie Solarię z Ziemią? — Bo Ziemię znam, sir. — Jak pan sobie życzy. — Quemot odkaszlnął. — Czy nie zrobi panu różnicy, jeśli odwrócę się do pana plecami? Tak będzie dla mnie dużo… dużo wygodniej. — Jak pan sobie życzy, doktorze Quemot — odparł sucho Baley. — Świetnie. Na wydane niskim głosem polecenie Quemota robot odwrócił krzesło i socjolog ponownie zajął na nim miejsce, odgrodzony od Baleya wysokim oparciem. Jego głos jakby nabrał życia, stał się głębszy, mocniejszy: — Solaria została zasiedlona około trzystu lat temu. Pierwszymi osadnikami byli Nexonianie. Słyszał pan o Nexonie? — Chyba nie. — To planeta leżąca blisko Solarii, jakieś dwa parseki stąd. Solaria i Nexon stanowią dwa najbliżej leżące obok siebie, zamieszkane światy w Galaktyce. Na Solarii jeszcze przed zasiedleniem jej przez człowieka istniało miejscowe życie i glob spełniał wszelkie warunki, żeby sprowadzili się tam ludzie. Dla zamożnego Nexonu, któremu coraz trudniej było utrzymywać wysoki poziom życia z powodu przeludnienia, stało się to doskonałą okazją. — Przeludnienie…? — przerwał Baley. — Myślałem, że Przestrzeniowcy prowadzą kontrolę urodzin. — Solaria tak, ale inne Światy Zaziemskie podchodzą do tego problemu bardziej liberalnie. W czasach, o których mówimy, ludność Nexonu przekroczyła liczbę dwóch milionów. Tak wielka liczba mieszkańców zmuszała rząd do reglamentacji robotów i ograniczenia ich przydziału na jedną rodzinę. Toteż Nexonianie, których było na to stać, zaczęli stawiać na Solarii letnie rezydencje. Planeta miała wręcz wymarzone warunki: dużo żyznych gleb, umiarkowany klimat, brak groźnych zwierząt. Osadnicy na Solarii, którzy w każdej chwili mogli wrócić na Nexon, nie zamierzali opuścić nowej planety. Mogli mieć tyle robotów, ile potrzebowali. Ich posiadłości na nowo zasiedlonym globie zajmowały olbrzymie terytoria, ponieważ na pustej planecie miejsca było pod dostatkiem, a przy nieograniczonej liczbie robotów eksploracja i zagospodarowywanie terenu nie nastręczały żadnych problemów. W końcu namnożyło się tyle robotów, że trzeba było zaopatrzyć je w nadajniki radiowe — i tak narodził się nasz specjalistyczny przemysł. Zaczęliśmy tworzyć nowe modele, wprowadziliśmy ulepszenia, nasze roboty stawały się coraz wszechstronniejsze, coraz doskonalsze. Kultura kształtuje wynalazczość — ten slogan chyba ja wymyśliłem. — Zachichotał. Całkowicie zasłonięty oparciem krzesła, najwidoczniej wezwał robota, bo ten pojawił się nagle i wręczył mu taki sam napój, jaki na początku spotkania dostał Baley. Detektyw, który tym razem nie został poczęstowany, zdecydował, że lepiej będzie nie prosić o drugą porcję. — Zalety życia na Solarii były oczywiste i każdy je dostrzegał — ciągnął Quemot. — Solaria stała się modna. Coraz więcej Nexonian wiło na niej gniazdka, i w końcu planeta przekształciła się w „planetę–willę”. Coraz więcej osadników przebywało na Solarii ponad rok, a swoje interesy na Nexonie prowadzili wyłącznie przez pełnomocników. Powstawały fabryki robotów. Tworzono rolnictwo i zakładano kopalnie. Przemysł i gospodarka Solarii szybko osiągnęły taki poziom, że możliwy stał się eksport. Stało się jasne, że w przeciągu niecałego stulecia Solaria będzie równie gęsto zaludniona jak Nexon. Sprawa wydawała się śmieszna i tragiczna zarazem: znaleźć taki nowy świat i utracić go przez krótkowzroczność… Żeby zaoszczędzić panu szczegółów politycznych, powiem tylko, że Solaria zdobyła w końcu niepodległość — i to bez wojny. Jako dostawcy wyspecjalizowanych robotów byliśmy bardzo użyteczni dla innych Światów Zaziemskich; to właśnie zjednało nam przyjaciół i bardzo pomogło. Natychmiast po uzyskaniu niepodległości zadbaliśmy przede wszystkim o to, żeby przyrost naturalny nie przekroczył granicy rozsądku. Ograniczyliśmy imigrację i wprowadziliśmy kontrolę urodzin. W trosce o powszechny dobrobyt zwiększyliśmy liczbę robotów, tworząc jednocześnie coraz nowocześniejsze ich wersje. — Dlaczego Solarianie unikają spotkań ze sobą? — zapytał Baley. Denerwował go protekcjonalny sposób, w jaki gospodarz wprowadzał go w tajniki socjologii Solarii. Quemot odwrócił się w jego stronę, ale natychmiast znów zajął poprzednią pozycję. — Wszystko nieuchronnie do tego prowadziło. Stworzyliśmy rozległe posiadłości; terytoria o powierzchni kilkunastu tysięcy kilometrów kwadratowych nie należą do rzadkości, jakkolwiek te największe w dużym stopniu składają się z nieużytków. Moja posiadłość liczy tysiąc dziewięćset kilometrów kwadratowych, ale każda piędź ziemi jest żyzna. O pozycji społecznej człowieka bardziej niż cokolwiek innego decyduje powierzchnia jego posiadłości. Główną zaletą rozległej posiadłości jest to, że można włóczyć się po niej do woli, nie ryzykując natknięcia się na właściciela sąsiedniej nieruchomości. Rozumie pan? — Chyba tak — wzruszył ramionami Baley. — Słowem, Solarianie są dumni z tego, że nie spotykają swoich sąsiadów. A jednocześnie ich gospodarstwa są tak sprawnie zarządzane przez roboty, tak samowystarczalne, że nie ma powodu, żeby odwiedzać sąsiadów. Niechęć do spotkań prowadzi do tworzenia coraz doskonalszych urządzeń, za pomocą których można się widywać — im lepsza aparatura, tym mniejsza potrzeba spotkań. Sprzężenie zwrotne. Czy to też dla pana jasne? — Proszę posłuchać, doktorze Quemot — powiedział Baley. — Nie musi pan mi tłumaczyć tego jak dziecku. Nie jestem wprawdzie socjologiem, ale szkoły ukończyłem. Naturalnie szkoły ziemskie… — dodał skromnie, uprzedzając jakąś złośliwą uwagę socjologa na ten temat. — Znam matematykę. — Matematykę? — powtórzył Quemot, wymawiając piskliwie ostatnią sylabę. — No cóż, nie chodzi mi o matematykę stosowaną w robotyce — tej po prostu nie mogę znać — ale matematyczna terminologia socjologii nie jest mi obca. Wiem na przykład, o co chodzi w związku Teramina. — W czym, sir? — Znacie to pewnie pod inną nazwą. Stosunek ponoszonych niewygód do zagwarantowanych przywilejów: pe en przez jot podniesione do entej… — O czym pan mówi? — wykrzyknął Przestrzeniowiec tonem tak ostrym i nieprzyjemnym, że zdumiony Baley umilkł. Z pewnością związek między ponoszonymi niewygodami a zagwarantowanymi przywilejami stanowił podstawowy element wiedzy, jak postępować z ludźmi, żeby uniknąć wybuchu. Przydzielenie prywatnej kabiny w łaźni komunalnej jednej osobie sprawia, że X osób cierpliwie czeka tak długo, aż wreszcie trafi je szlag; wartość X zmienia się w znany sposób w zależności od znanych zmian w środowisku ludzkim i w ludzkim usposobieniu. Ale w świecie, gdzie istniały wyłącznie przywileje i nie było żadnych niewygód, związek Teramina nie miał po prostu zastosowania. Baley znów wybrał zły przykład. — Niech pan posłucha, sir — zaczął ponownie. — Nie interesują mnie przyczyny powstania niechęci do bezpośrednich spotkań. Chciałbym porozmawiać o samym zjawisku. Pragnę przekonać kilka osób, że powinny się ze mną spotkać, tak jak to zrobił pan. — Nie wolno traktować ludzkich uczuć tak, jakby stanowiły wytwór pozytonowego mózgu — odparł Quemot. — Ależ ja wcale ich tak nie traktuję. Robotyka oparta jest na dedukcji, a socjologia na indukcji. Matematyka zaś ma zastosowanie w obu przypadkach. Na chwilę zapadła cisza. — Powiedział pan, że nie jest socjologiem — odezwał się w końcu drżącym głosem Quemot. — Tak. Ale wiem, że pan nim jest. I to najlepszym na planecie. — Jedynym. Można śmiało powiedzieć, że to ja wymyśliłem tę naukę. — Naprawdę? — Baley zawahał się przed zadaniem kolejnego pytania. Brzmiało impertynencko, nawet dla niego: — Czy czytał pan cokolwiek na ten temat? — Znam niektóre prace auroriańskie. — A ziemskie? — Ziemskie? — Quemot roześmiał się nieprzyjemnie. — Nawet mi do głowy nie przyszło studiować ziemską produkcję naukową. Bez obrazy, proszę. — No cóż, przykro mi. Myślałem, że uzyskam od pana jakieś konkretne informacje, które umożliwiłyby mi bezpośrednie spotkania twarzą w twarz z pańskimi ziomkami, bez uciekania się do… Quemot wydał dziwaczny, nieartykułowany okrzyk i wielkie krzesło, na którym siedział, pochyliło się do przodu, a następnie, głośno skrzypiąc, wróciło do poprzedniej pozycji. Do uszu Baleya dobiegł stłumiony głos socjologa: — Proszę o wybaczenie… Quemot zerwał się z krzesła i niezgrabnym truchtem wybiegł z pokoju. Baley uniósł brwi. Co tym razem, u licha, klepnął? Jehoshaphat! Jaki niewłaściwy guzik znów nacisnął? Wstał z krzesła i zaczął iść w kierunku drzwi, ale na widok wchodzącego robota zatrzymał się w pół kroku. — Panie — odezwał się robot. — Polecono mi przekazać informację, że mój pan zobaczy się z panem za kilka minut. — Zobaczy, nie spotka? — Tak, panie. Czy pragnie pan ponownie się czegoś napić? Postawił na stole naczynie z różowym płynem i talerz z jakimiś słodyczami. Baley zasiadł na krześle, spróbował ostrożnie napitku, po czym odstawił kubek na stół. Słodycze były ciepłe i twarde, ale ich otoczka łatwo kruszyła się w ustach, ujawniając delikatne i smakowite wnętrze. Nie potrafił rozpoznać poszczególnych smaków. Domyślał się jedynie, że użyto jakichś miejscowych przypraw lub korzeni. Przypomniał sobie ogromnie rzadkie na Ziemi produkty drożdżopochodne i dumał przez chwilę nad tym, czy znalazłby się tam rynek na produkty imitujące smak potraw ze Światów Zaziemskich. Rozmyślania przerwał gwałtownie Quemot, który pojawił się przed nim znienacka. Patrzył Baleyowi prosto w twarz. Tym razem patrzył mu prosto w twarz! Siedział na mniejszym krześle, a ściany i podłoga jego pokoju odcinały się ostro od ścian i podłogi pomieszczenia, w którym znajdował się Baley. Malujący się na twarzy gospodarza uśmiech pogłębiał jeszcze gęstą sieć zmarszczek, co w paradoksalny sposób go odmładzało, podkreślając jednocześnie pełne życia oczy. — Tysiąckrotnie przepraszam, panie Baley — powiedział. — Myślałem, że wytrzymam to spotkanie, ale najwyraźniej przeliczyłem się z siłami. Cały czas balansowałem na krawędzi załamania nerwowego, a pański zwrot przepełnił czarę. — Jaki zwrot, sir? — Powiedział pan coś o spotykaniu się z ludźmi twarzą w… — Potrząsnął głową i przesunął językiem po ustach. — Nie powtórzę tych słów. Myślę, że wie pan, o czym mówię. Zwrot, którego pan użył, przywiódł mi na myśl obraz pana i mnie wdychających… wdychających własne oddechy. — Solarianin zadrżał. — Czyż nie jest to odrażające? — Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. — To coś plugawego. A kiedy użył pan tego zwrotu, wyobraziłem sobie taką sytuację bardzo plastycznie. I nagle zrozumiałem, że przecież siedzimy w jednym pokoju i choć jestem odwrócony do pana plecami, powietrze, które najpierw znajdowało się w pańskich płucach, dochodzi do moich. Przy mojej wrażliwości… — Molekuły solariańskiego powietrza przeszły przez tysiące płuc — zareplikował Baley. — Jehoshaphat! Były nawet w płucach zwierząt, a także w skrzelach ryb. — To prawda — przyznał ponuro Quemot, pocierając nerwowo policzek. — Nie chcę nawet o tym myśleć. Niemniej poczułem się okropnie, kiedy uświadomiłem sobie, że obaj wdychamy i wydychamy to samo powietrze. Zdumiewająca rzecz, że czuję się zupełnie inaczej, kiedy pana tylko widzę. — Wciąż przebywam w pańskim domu, doktorze Quemot — przypomniał Baley. — Dlatego właśnie twierdzę, że to zdumiewające. Znajdujemy się wprawdzie w tym samym domu, ale trójwymiarowa projekcja holograficzna wszystko zmieniła. Teraz już wiem, jak wygląda spotkanie z obcym, i nie zamierzam powtarzać tego doświadczenia w przyszłości. — Mówi pan, jakby przeprowadzał na sobie eksperyment. — W pewnym sensie tak — odparł Przestrzeniowiec. — Ale to nieważne. Istotne są wyniki. Są bardzo interesujące, choć wstrząsnęły mną do głębi. Doskonały test. Muszę to zarejestrować. — Zarejestrować co? — zdumiał się Baley. — Moje odczucia! — Quemot oddał mu zdumione spojrzenie. Baley westchnął. Nieporozumienia. Ciągle nieporozumienia. — Zapytałem tylko dlatego, że myślałem, iż posiada pan jakiś instrument do pomiarów reakcji emocjonalnych. Być może to elektroencefalograf. — Rozejrzał się, ale nie dostrzegł żadnego takiego urządzenia. — Pewnie posiada pan jakąś jego wersję miniaturową, która nie wymaga bezpośrednich elektrycznych podłączeń. Na Ziemi nic takiego nie znamy. — Sądzę — odparł sztywno Solarianin — że potrafię sam określić charakter moich odczuć, bez uciekania się do techniki. Są wystarczająco wymowne. — Tak, naturalnie, ale dla analizy ilościowej… — zaczął Baley. — To nie ma nic do rzeczy — odparł zrzędliwym tonem Que—mot. — Próbuję przekazać panu coś innego, moją własną teorię, coś, czego nie znalazłem w książkach, coś, z czego jestem dumny, gdyż… — O co właściwie panu chodzi, sir? — przerwał mu detektyw. — Cóż, o sposób, w jaki kultura Solarii bazuje na kulturze istniejącej ongiś na Ziemi. Baley znów westchnął. Jeśli nie pozwoli socjologowi zrzucić tego z serca, współpraca z nim na niewiele się zda. — No to słucham. — Sparta! — oznajmił Quemot, unosząc gwałtownie głowę. Jego siwa czupryna zalśniła w świetle. — Jestem przekonany, że słyszał pan o Sparcie… Baley poczuł ulgę. W młodości bardzo interesował się starożytną historią Ziemi. Wielu Ziemian pociągała historia — w tamtych czasach Ziemia dominowała, gdyż istniała tylko ona; władzę sprawowali Ziemianie, ponieważ nie było jeszcze Przestrzeniowców. Ale przeszłość Ziemi stanowiła bardzo rozległy temat, Quemot zatem mógł trafić w epokę, której Baley nie znał, co byłoby wysoce żenujące. — Tak, oglądałem filmy na ten temat — odparł ostrożnie. — To dobrze. To dobrze. W Sparcie, u szczytu jej potęgi, żyło stosunkowo niewielu spartiatów, pełnoprawnych obywateli, nieco więcej mieszkańców drugiej kategorii, periojków, i bardzo liczna klasa niewolników państwowych — helotów. Liczebnie heloci przewyższali spartiatów dwudziestokrotnie, a przecież heloci byli normalnymi ludźmi, posiadali ludzkie uczucia, ludzkie słabości. Żeby zabezpieczyć się przed ewentualną rebelią helotów, spartiaci stali się specjalistami w sprawach wojskowych. Każdy z nich sam w sobie był maszyną do zabijania, prowadził żołnierski tryb życia, a reszcie społeczeństwa narzucono wojskowy dryl. Dlatego też żadne z powstań helotów nie zakończyło się powodzeniem. Na Solarii istoty ludzkie stanowią jakby odpowiednik spartiatów. My mamy również helotów, ale nasi heloci nie są ludźmi, lecz maszynami. Nie mogą wzniecić rewolty i nie musimy się ich obawiać, mimo że liczebnie przewyższają nas tysiąckrotnie, podobnie jak w Sparcie heloci przewyższali liczbą swoich panów. Mamy więc tę przewagę nad spartiatami, że nie musimy przekształcać się w bezwzględnych władców. Mogliśmy zatem wybrać sobie model życia artystów, jak Ateńczycy, współcześni Spartanom, którzy… — Oglądałem również filmy o Ateńczykach — wtrącił Baley. — Cywilizacje zawsze mają strukturę piramidy — ciągnął z coraz większą swadą Quemot. — Kiedy ktoś wspina się na wierzchołek społecznej budowli, pragnie osiągnąć wszelkie możliwe przywileje. W trakcie tej wspinaczki odkrywa, że coraz więcej ludzi zostaje na dole. Zawsze tak jest, że pokrzywdzeni stanowią najliczniejszą grupę. I niech pan pamięta, że bez względu na to, jak wysoko na tej piramidzie znajdzie się człowiek, w porównaniu z mieszkańcami samego szczytu budowli jest pokrzywdzony. Na przykład, nawet najbiedniejsi na Aurorze mają się dużo lepiej niż arystokracja na Ziemi, ale w porównaniu z arystokracją auroriańską, stanowią warstwę pokrzywdzonych. W normalnych ludzkich społeczeństwach zawsze występują tarcia społeczne. Rewolucje społeczne i reakcje strażników dawnego ładu, którzy zwalczają te rebelie, są rzeczywistą przyczyną wszelkich ludzkich nieszczęść. I oto teraz, na Solarii, po raz pierwszy w historii ludzkości, istnieje wyłącznie wierzchołek piramidy. Miejsce pokrzywdzonych zajęły roboty. Stworzyliśmy pierwsze nowe społeczeństwo ludzi naprawdę równych sobie. To największy wynalazek społeczny od czasów, kiedy sumeryjscy i egipscy rolnicy wymyślili miasta. Quemot rozsiadł się wygodnie na krześle i uśmiechnął z zadowoleniem. Baley pokiwał głową. — Czy pan już opublikował swoje rewelacje? — zapytał. — Może któregoś dnia to zrobię — odparł niedbale Quemot. — Ale jak dotąd, nie. To już moje trzecie dzieło. — Czy dwa poprzednie były równie wszechstronne i wyczerpujące? — Nie dotyczyły socjologii. W swoim czasie byłem rzeźbiarzem. Otaczające pana dzieła — wskazał stojące w niszach figury — wyszły spod mojej ręki. Byłem również kompozytorem. Ale starzałem się, zaś Rikaine Delmarre zawsze opowiadał się za naukami stosowanymi, a nie pięknymi, i ostatecznie zdecydowałem się zająć socjologią. — Wynika z tego, że Delmarre był dobrym pana znajomym. — Znaliśmy się. Ktoś, kto jest w moim wieku, zna wszystkich dorosłych Solarian. Ale nie ma powodu zaprzeczać, że Rikaine Delmarre i ja znaliśmy się bardzo dobrze. — Jakim człowiekiem był Delmarre? Dziwna rzecz, ale dźwięk tego nazwiska natychmiast wywołał w umyśle Baleya obraz Galdii. Jak żywa stanęła mu przed oczyma jej twarz podczas ich ostatniej rozmowy: wykrzywiona gniewem twarz człowieka, który wpadł w nieprzytomną furię. Quemot zamyślił się. — To był wartościowy człowiek, oddany Solarii, hołdujący bez reszty jej obyczajom. — Innymi słowy, idealista. — Tak. Zdecydowanie tak. Najlepiej świadczy o tym fakt, że dobrowolnie podjął się swojej pracy — był inżynierem genologiem. Genologia to nauka stosowana, rozumie pan? — Czyżby podjęcie na ochotnika tej pracy było czymś aż tak niezwykłym? — Nie pytałby pan… Ach, zapomniałem, że pochodzi pan z Ziemi. Tak, to coś bardzo niezwykłego. To jedna z tych prac, które muszą być wykonywane, ale ochotników brak. Normalnie osoba wyznaczona do tej funkcji musi piastować to stanowisko tyle lat, że nominacja nikomu nie sprawia ani radości, ani satysfakcji. Delmarre zgłosił się na ochotnika; w dodatku do końca życia. Uważał, że zadania stawiane przed tym zawodem są zbyt doniosłe, by powierzać je ludziom przypadkowym i niechętnym temu zajęciu. Ja nigdy dobrowolnie nie zostałbym genologiem. Nie stać mnie na takie poświęcenie. Ze strony Delmarrego było to coś dużo więcej niż poświęcenie, ponieważ cieszył się opinią fanatyka higieny osobistej. — Wciąż nie wiem, na czym polega ta praca. Pokryte pomarszczoną skórą policzki Quemota lekko poczerwieniały. — Najlepiej będzie, jeśli pan porozmawia o tym z jego zastępcą. — Uczyniłbym to z największą ochotą, sir, ale jak dotąd nikt nawet nie pofatygował się poinformować mnie, że miał zastępcę — odrzekł Baley. — Przykro mi — mruknął Quemot. — Chcę podkreślić, że posiadanie zastępcy jest najlepszym sprawdzianem społecznej odpowiedzialności doktora Delamarrego. Żaden z jego poprzedników nie miał zastępcy, ale on uważał, że koniecznie musi znaleźć odpowiedniego młodego człowieka, którego osobiście wyszkoli i przekaże mu swe zawodowe dziedzictwo, kiedy przejdzie na emeryturę lub… no cóż… umrze. — Stary Solarianin westchnął ciężko. — A jednak przeżyłem go, choć był dużo młodszy ode mnie. Grywaliśmy razem w szachy. Wiele razy. — Jak to robiliście? Quemot uniósł brwi. — Normalnie. — Spotykaliście się? Socjolog popatrzył na Baleya ze zgrozą. — Cóż za pomysł! Gdybym nawet potrafił coś takiego zrobić, Delmarre nigdy by nie wyraził na to zgody. Zawód inżyniera genologa bynajmniej nie stępił jego wrażliwości. — Zatem jak? — A jak niby dwoje ludzi może ze sobą grać? Oczywiście na dwóch szachownicach. — Solarianin wzruszył ramionami, wyrażając tym pobłażliwość dla ignorancji gościa. — No cóż, jest pan tylko Ziemianinem. On na swojej szachownicy wykonywał moje ruchy, a ja na swojej jego. — A czy zna pan panią Delmarre? — zapytał Baley. — Widywaliśmy się. Jest malarką pól. Pokazała mi niektóre ze swoich kompozycji. Są na swój sposób piękne, ale stanowią bardziej ciekawostkę niż prawdziwą twórczość. Świadczą o spostrzegawczości i dużym poczuciu humoru. — Jak pan sądzi, czy Gladia Delmarre mogła zabić swego męża? — Nie zastanawiałem się nad tym. Kobieta to zdumiewające stworzenie. Ale w tym przypadku sprawa jest chyba oczywista. Tylko ona mogła znaleźć się wystarczająco blisko Rikaine’a, żeby go zabić. Rikaine nigdy i pod żadnym pozorem nie zgodziłby się na spotkanie z kimkolwiek. Był wyjątkowo drobiazgowy. Być może zresztą drobiazgowość to złe słowo. Po prostu nie miał w sobie śladu nienormalności, żadnych perwersji. Był dobrym Solarianinem. — A to, że spotkał się pan ze mną, nie jest perwersją? — Naturalnie, że jest. Powiedziałbym wręcz, że ma to wszelkie znamiona koprofagii… Baley zignorował tę uwagę i zapytał: — Czy Delmarre mógł zostać zabity z powodów politycznych? — Słucham…? — Nazywano go tradycjonalistą. — Och, wszyscy jesteśmy tradycjonalistami. — Twierdzi pan zatem, że na Solarii nie istnieją ludzie, którzy nie są tradycjonalistami? — Zaryzykowałbym stwierdzenie, że istnieją osoby, których zdaniem przesadny tradycjonalizm to rzecz niebezpieczna — odparł powoli Quemot. — Ludzie ci są przewrażliwieni na punkcie naszej małej populacji, przewrażliwieni na punkcie innych planet, które znacznie przewyższają nas liczbą mieszkańców. Uważają, że w obliczu jakiejkolwiek agresji ze strony innych Światów Za—ziemskich bylibyśmy bezbronni. To grupie rozumowanie, ale na szczęście takich ludzi jest niewielu. Nie sądzę, żeby stanowili znaczącą siłę. — Dlaczego uważa pan ich za głupców? Czy istnieje na Solarii coś, co mogłoby skompensować tak wielką przewagę Światów Zaziemskich pod względem liczby ludzi? Jakiś nowy typ broni? — Broń… z pewnością tak. Ale wcale nie najnowszego typu. Ci ludzie muszą być głupsi od największych głupców, skoro nie rozumieją, że cały czas trzymamy w ręku broń, której nikt i nic się nie oprze. — Mówi pan serio? — Oczy Baleya zwęziły się. — Oczywiście. — Czy wie pan, co to za broń? — Wszyscy wiemy. Pan też ją zna. Z całą pewnością nie jest to broń używana jako broń w ścisłym tego słowa znaczeniu. Ona nie zabija, nie rani, ale nie ma przed nią obrony, gdyż nikt nie domyśla się, że jest to broń. — I cóż to za zabójcza broń? — zapytał zaniepokojony Baley. — Robot pozytonowy — odrzekł Quemot. 11. ODWIEDZINY NA FARMIE Baley przez chwilę siedział jak zmrożony. Roboty pozytonowe stanowiły symbol wyższości Przestrzeniowców nad Ziemianami. Tak, to była potężna broń. — To broń ekonomiczna — odparł już spokojniejszym tonem. — Solaria jest dla Światów Zaziemskich nieocenionym dostawcą najnowszych generacji robotów, i z tego względu nic jej nie zagraża. — To oczywiste — powiedział obojętnie Quemot. — Zresztą właśnie to pomogło nam uzyskać niezawisłość. Ale ja miałem na myśli coś innego, coś subtelniejszego i na bardziej kosmiczną skalę. Z uwagą oglądał swoje paznokcie. Najwyraźniej pochłaniały go jakieś abstrakcyjne myśli. — Czy to kolejna pańska teoria socjologiczna? — zapytał Baley. Quemot uśmiechnął się zarozumiale. — Tak, to rzeczywiście moja kolejna teoria — odparł. — A każda nowa informacja na temat Światów Zaziemskich tylko ją potwierdza. Od samego początku, nawet jeszcze przed wynalezieniem pozytonowego mózgu, roboty znajdowały coraz szersze zastosowanie w całej Galaktyce… — Ale nie na Ziemi — wtrącił Baley. — Teraz, teraz, wywiadowco. Niewiele wiem o pańskim świecie, ale wystarczająco dużo, żeby zdawać sobie sprawę, iż mózgi pozytonowe znajdą zastosowanie również w waszej gospodarce. Na Ziemi ludzie żyją w Miastach i większość powierzchni całej planety stoi odłogiem. Kto zatem obsługuje farmy i kopalnie? — Roboty — przyznał Baley. — Ale skoro już jesteśmy przy tym temacie, doktorze, to właśnie Ziemianie pierwsi wynaleźli pozytonowego robota. — Naprawdę? Jest pan tego pewien? — Może pan to sprawdzić. — Interesujące. Ale u was robotyka poczyniła najmniejsze postępy — odparł z zadumą socjolog. — Ma to zapewne związek z ogromną populacją. Potrzeba dużo więcej czasu. Tak… a jednak macie roboty. — Zgadza się — odparł Baley. — Więcej niż przed pięćdziesięciu laty? — Oczywiście — kiwnął głową zniecierpliwiony Baley. — Zatem wszystko się zgadza. Roboty zastępują w pracy człowieka. Gospodarka oparta na pracy robotów zmierza wyłącznie w jednym kierunku. Więcej robotów i mniej ludzi. Bardzo dokładnie przestudiowałem statystyki demograficzne, porobiłem stosowne wykresy, a nawet dokonałem kilku ekstrapolacji… — urwał nagle, a potem dodał: — No cóż, ale tutaj wkraczamy w rejony, gdzie socjologia zazębia się z matematyką, prawda? — Prawda. — Ma to ze sobą ścisły związek, i muszę poruszyć ten temat. Doszedłem do pewnych wniosków i jestem przekonany o ich słuszności. Stosunek liczbowy robot — człowiek, w jakiejkolwiek formacji ekonomicznej opierającej się na pracy robotów nieustannie się zwiększa, bez względu na różnorodne regulacje prawne, podejmowane w celu zahamowania tego procesu. Wzrost jest powolny, lecz ciągły. Początkowo populacja ludzi rośnie, ale populacja robotów wzrasta dużo szybciej. Potem osiągamy pewien punkt krytyczny, w którym… — Quemot znów urwał, po chwili jednak mówił dalej: — Teraz proszę posłuchać. Zastanawiam się, czy możemy dokładnie umiejscowić w czasie ten punkt krytyczny… Czy pan nadąża za moją myślą? To znów ta pańska matematyka. Baley poruszył się nerwowo na krześle. — Co się wydarzy po osiągnięciu owego punktu krytycznego, doktorze Quemot? — zapytał. — Co…? Och, populacja istot ludzkich zacznie się zmniejszać i dana planeta osiągnie prawdziwą stabilność społeczną. Aurorę również to czeka. Nawet Ziemię. Na Ziemi potrwa to kilka stuleci dłużej, ale sam proces jest nieunikniony. — Co pan rozumie przez stabilność społeczną? — Sytuację, jaką zastał pan tutaj. Na Solarii. U nas istnieje tylko jedna klasa ludzi — klasa niepracujących. Tak więc nie musimy bać się innych Światów Zaziemskich. Trzeba poczekać jedynie jakieś sto lat, a będą takie same jak nasz. Moim zdaniem będzie to koniec historii ludzkości; w każdym razie jej dopełnienie. Ostatecznie… ostatecznie człowiek osiągnie wszystko, czego pragnie i potrzebuje. Pamięta pan moje słowa, które raz już wypowiedziałem… nie wiem skąd je wziąłem, coś o dążeniu do szczęścia. — Wszyscy ludzie zostali przez Stwórcę obdarzeni pewnymi niezbywalnymi prawami… — zaczął z zadumą Baley. — Prawa te to prawo do życia, do wolności, do szczęścia. — Trafił pan w samo sedno. Gdzie pan to wyczytał? — W pewnym starym dokumencie. — A czy pan wie, jak to będzie wyglądało u nas, na Solarii, i zapewne w całej Galaktyce? Pogoń za szczęściem się skończy. — Może ma pan rację, ale na razie pragnę zwrócić panu uwagę, że na Solarii zamordowany został człowiek, a drugi walczy ze śmiercią — wtrącił sucho Baley. Kończąc te słowa, już ich żałował, gdyż na twarzy Quemota pojawił się taki wyraz, jakby go uderzył. Stary człowiek spuścił głowę i nie podnosząc jej powiedział: — Odpowiedziałem na pańskie pytania najlepiej, jak umiałem. Czy życzy pan sobie jeszcze czegoś? — Nie. Dziękuję panu, sir. Przykro mi, że zakłóciłem pański spokój w chwili żałoby po przyjacielu. Quemot uniósł powoli głowę. — Chyba nie znajdę już drugiego takiego partnera do szachów. Nigdy się nie spóźniał i wyśmienicie grał. I był dobrym Solarianinem. — Rozumiem — rzekł cicho Baley. — Czy pozwoli pan, że skorzystam z pańskiej aparatury? Chciałbym się skontaktować z pewną osobą, z którą muszę się spotkać. — Naturalnie — odparł Quemot. — Moje roboty są do pańskiej dyspozycji. Do kolejnej projekcji. W pół minuty po zniknięciu Quemota pojawił się robot i detektyw przez chwilę zastanawiał się, w jaki sposób kieruje się tymi istotami. Socjolog, znikając, nacisnął tylko wyłącznik; nic więcej. Może polecenie było bardzo ogólne i brzmiało tylko: „Rób swoje”? Może roboty cały czas pozostawały na podsłuchu i w każdej chwili wiedziały, czego żąda człowiek, a system radiowy, którym były połączone, wzywał jedynie osobnika wyznaczonego do konkretnej czynności? Przez chwilę Baley wyobrażał sobie Solarię jako ogromną utkaną z robotów pajęczynę, z niewielkimi i wciąż malejącymi wolnymi przestrzeniami, w których każda istota ludzka miała wyznaczone dla siebie miejsce. Pomyślał o wizji roztoczonej przez Quemota, o wszystkich światach przekształcających się na wzór Solarii, wyobraził sobie sieć robotów zaciskającej się również wokół Ziemi, aż w końcu… Z zamyślenia wyrwał go cichy, pełen szacunku głos: — Jestem do twoich usług, panie. — Czy wiesz, jak połączyć się z miejscem pracy Rikaine’a Delmarrego? — Wiem, panie. Baley wzruszył ramionami. Nigdy już chyba nie oduczy się zadawania niewłaściwych lub zbędnych pytań. Robot musiał to wiedzieć. Pomyślał, że aby sprawnie kierować robotami, ich właściciel musi być specjalistą, kimś w rodzaju robotyka. Jak z tym problemem radzi sobie przeciętny Solarianin? — Połącz mnie z miejscem pracy Delmarrego i skontaktuj się z jego zastępcą. Jeśli go nie zastaniesz, zorientuj się, gdzie przebywa. — Tak, panie. Kiedy robot odwrócił się, żeby odejść, Baley zawołał: — Poczekaj! Która tam jest teraz godzina? — Około szóstej trzydzieści. — Rano? — Tak, panie. Baleya znów ogarnął niepokój na myśl o świecie, który dobrowolnie skazał się na uzależnienie od wschodów i zachodów słońca. Ale taki już był los istot żyjących na odkrytej powierzchni planety. Pomyślał przez chwilę o Ziemi, ale zaraz przywołał się do porządku. Dopóki się nie rozpraszał i zajmował sprawami zawodowymi, funkcjonował w miarę dobrze. Tęsknota za domem doprowadziłaby go wyłącznie do szaleństwa. — Połącz mnie z zastępcą doktora Delmarrego, chłopcze, i powiedz mu, że zgłaszam się z polecenia rządu… Aha, i niech któryś z chłopców przyniesie mi coś do jedzenia. Może być kanapka i szklanka mleka. Żuł powoli kanapkę z jakimś wędzonym mięsem i myślał o Daneelu Olivawie, który po tym, co przytrafiło się Gruerowi, z całą pewnością będzie sprawdzał każdy kęs podejrzanie wyglądającego jedzenia. I pewnie nie bez racji. Skończył kanapkę bez fatalnych następstw (w każdym razie natychmiastowych) i zaczął sączyć mleko. Nie dowiedział się od Quemota tego, czego chciał się dowiedzieć, zawsze jednak trochę informacji zdobył. Kiedy poukładał już sobie wszystko w głowie, skonstatował, że wcale tak mało tych informacji nie było. Wprawdzie o samym morderstwie dowiedział się niewiele — to pewne — ale o Przestrzeniowcach znacznie więcej. Wrócił robot. — Zastępca zgodził się na kontakt, panie. — Świetnie. Czy miałeś jakieś kłopoty? — Nie, panie. Zastępca spał, ale teraz czeka na pana. Obraz pojawił się nagle. Na twarzy osoby siedzącej w łóżku malowała się pretensja. Baley cofnął się gwałtownie. Znów okazało się, że był nie doinformowany. Nikomu nie przyszło do głowy powiadomić go, że zastępcą Rikaine’a Delmarrego jest kobieta. Jej bujne brązowe włosy, choć w tej chwili cokolwiek potargane, były odrobinę ciemniejsze niż włosy typowego Przestrzeniowca. Miała owalną twarz, lekko kartoflowaty nos i szeroki podbródek. Drapała się leniwie po boku, tuż nad talią, i Baley miał nadzieję, że prześcieradło, którym się owinęła, nie zsunie się jej z ramion. Pamiętał niefrasobliwy stosunek Gladii do tego, co wypada i nie wypada, kiedy się z kimś widuje. Ogarnęło go nagle złośliwe zadowolenie. Ziemianie z jakichś względów zakładali, że kobiety–Przestrzeniowcy są piękne, a wygląd Gladii umocnił jeszcze Baleya w tym mniemaniu. Tym razem jednak kobieta, którą miał przed sobą, była raczej mało atrakcyjna — nawet jak na standardy ziemskie. — Czy pan wie, która jest godzina? — zapytała przyjemnym kontraltem. — Wiem — odparł. — Ale czułem się w obowiązku uprzedzić panią, że zamierzam się z nią spotkać. — Spotkać? Nieba wysokie… — Otworzyła szeroko oczy, dłonią chwyciła się za gardło (na palcu miała pierścionek — była to pierwsza osobista ozdoba, jaką Baley widział na Solarii). — Zaraz, zaraz, nie jest pan przypadkiem moim nowym zastępcą? — Nie, nic podobnego. Prowadzę śledztwo w sprawie śmierci Rikaine’a Delmarrego. — Aha, zatem chodzi o śledztwo. — Jak się pani nazywa? — Klorissa Cantoro. — Jak długo pracowała pani z doktorem Delmarrem? — Trzy lata. — Zakładam, że znajduje się pani w miejscu zatrudnienia? Czuł się trochę zażenowany tak niezręcznym określeniem, ale nie wiedział, jak oficjalnie nazywa się miejsce pracy inżyniera genologa. — Tak, jestem na farmie, jeśli o to panu chodzi — odparła z wyraźnym niezadowoleniem Klorissa. — Nie opuszczam tego miejsca od czasu, kiedy ten starzec został zabity, i wszystko wskazuje na to, że nie wrócę do domu, zanim nie wyznaczą mi zastępcy. A może pan mógłby przy okazji przyśpieszyć tę sprawę? — Przykro mi, ale moje wpływy nie sięgają tak daleko. — Spytałam tylko dla zasady. Zrzuciła prześcieradło i bez skrępowania wyszła z łóżka. Miała na sobie jednoczęściowy nocny strój. Sięgnęła do wycięcia pod szyją. — Proszę chwileczkę zaczekać — powstrzymał ją spiesznie Baley. — Jeśli zgodzi się pani ze mną spotkać, to może chwilowo skończymy tę rozmowę i ubierze się pani w samotności. — W samotności…? — Wydęła dolną wargę i popatrzyła na Baleya ze zdziwieniem. — Jest pan bardzo drobiazgowy. Jak mój szef. — Czy spotka się pani ze mną? Chciałbym obejrzeć farmę. — Nie toleruję spotkań, ale skoro chce pan zobaczyć farmę, chętnie pana po niej oprowadzę. Jeśli tylko da mi pan szansę, żebym się trochę rozbudziła, umyła i ogarnęła. Taka przerwa w rutynowych zajęciach sprawi mi tylko przyjemność. — Nie chcę jej tylko widzieć. Chcę tam przyjechać. Kobieta przechyliła głowę na bok i popatrzyła na Baleya z zainteresowaniem. — Czy jest pan zboczony? Kiedy ostatnio poddał się pan analizie genów? — Jehoshaphat! — mruknął Baley. — Proszę posłuchać, nazywam się Elijah Baley i pochodzę z Ziemi. — Z Ziemi! — wykrzyknęła gwałtownie. — Nieba wysokie! Cóż pan u nas robi? A może to jakiś głupi żart? — Nie żartuję. Sprowadzono mnie tu, żebym poprowadził śledztwo w sprawie śmierci pani szefa. Jestem wywiadowcą, detektywem. — Mówi pan o śledztwie. Przecież wszyscy wiedzą, że to zrobiła jego żona. —— Nie, proszę pani. Mam co do tego poważne wątpliwości. Czy zechce się pani ze mną spotkać? Sama pani rozumie, że jako Ziemianin nie jestem przyzwyczajony do widzeń. One mnie deprymują. Urząd Bezpieczeństwa zezwolił mi na osobiste spotkania z ludźmi, którzy mogą wnieść do sprawy coś nowego. Jeśli pani chce, pokażę stosowny dokument. — Chętnie go sobie obejrzę. Baley wyciągnął urzędowy skrawek papieru i podsunął go Klorissie. Kobieta potrząsnęła głową. — Spotkanie! To wstrętne! Ale czyż w końcu moja praca jest mniej wstrętna? Zgoda, proszę jednak pod żadnym pozorem nie zbliżać się do mnie. Proszę zachowywać przez cały czas stosowny dystans. W przeciwnym wypadku zacznę krzyczeć, wezwę roboty, a one już zrobią z panem porządek. Rozumie pan? — Rozumiem. Kiedy kończyła rozmowę, opadł z niej nocny strój, a do uszu Baleya dotarł jeszcze szept: — Ziemianin! Tyle wystarczy — oświadczyła Klorissa. Baley, który stał w odległości około ośmiu metrów od niej, powiedział: — Mnie taka odległość pasuje, ale chciałbym już wyjść na zewnątrz. Tym razem nie było tak źle. Nie zapomniał wprawdzie sensacji związanych z podróżą samolotem, ale nie należy przesadzać. Nie podniósł nawet kołnierza i pełną piersią wdychał świeże powietrze. — Co się z panem dzieje? — zapytała nagle Klorissa. — Sprawia pan dziwne wrażenie. — Nie jestem przyzwyczajony do przebywania na otwartej przestrzeni — wyjaśnił Baley. — Pewnie! Ziemianin! Powinien więc siedzieć pan pod dachem. Nieba wysokie! — Przeciągnęła językiem po wargach. — No cóż, wchodzimy. Ale ja pójdę przodem i pokażę panu drogę, dobrze? Wchodzimy. Włosy miała związane w dwa grube warkocze, które oplatały jej głowę skomplikowanym geometrycznym wzorem. Baley zastanawiał się chwilę, ile czasu zajęło jej stworzenie tak kunsztownego dzieła sztuki fryzjerskiej, ale zaraz sobie uświadomił, że według wszelkiego prawdopodobieństwa było to dzieło precyzyjnych, mechanicznych palców robota. Uczesanie podkreślało owal twarzy Klorissy i dodawało jej wiele uroku. Nie była umalowana. Nałożyła na siebie zwykłe granatowe ubranie robocze i jedynym barwnym elementem stroju były drugie do łokci rękawiczki w paskudnym kolorze lila. Widać było, że jest to raczej niecodzienny element jej stroju. Na jednym z palców pod rękawiczką odznaczał się zarys pierścionka. Kiedy weszli do pierwszego pomieszczenia, natychmiast zajęli miejsca po przeciwnych jego stronach. — Nie lubi pani tego, prawda? — zapytał Baley. Klorissa wzruszyła ramionami. — A dlaczego miałabym lubić? Przecież nie jestem zwierzęciem. Ale dam sobie radę. Człowiek hartuje się, kiedy ma do czynienia… ma do czynienia… — urwała, ale po chwili zuchowato uniosła głowę, zdecydowana powiedzieć to, co zamierzała: — …do czynienia z dziećmi. — Słowo to wymówiła głośno i dobitnie. — Brzmi to tak, jakby nie przepadała pani za swoją pracą. — To bardzo odpowiedzialna praca. I ktoś ją musi wykonywać. Ale rzeczywiście, nie lubię jej. — A Rikaine Delmarre? Czy lubił swoje zajęcie? — Podejrzewam, że również nie, choć nigdy tego nie okazywał. Był dobrym Solarianinem. — I był drobiazgowy… Klorissa popatrzyła na niego ze zdziwieniem. — To pani słowa. Kiedy wcześniej rozmawialiśmy, zasugerowałem, że może pani ubrać się w samotności, i w odpowiedzi usłyszałem, że jestem drobiazgowy jak pani szef. — No tak, faktycznie był drobiazgowy. Nawet kiedy się widywaliśmy, nie tolerował żadnych ekstrawagancji. I był zawsze akuratny. — Czy to aż takie niezwykłe? — Nie powinno być niezwykłe. Teoretycznie każdy musi być akuratny, ale nikt nie traktuje tego tak poważnie. A już na pewno nie wtedy, kiedy się tylko z kimś widzi. Nie spotykamy się przecież osobiście, więc czym się przejmować? Wie pan, ja, kiedy się z kimś widzę, nigdy nie robię wielkich ceregieli — nie dotyczyło to naturalnie przypadków, gdy widywałam się z szefem. W kontaktach z nim pan również musiałby być bardzo formalny. — Podziwiała go pani? — Był dobrym Solarianinem. — Nazwała pani to miejsce farmą i wspomniała o dzieciach. Czy hodujecie je tutaj? — Od chwili, kiedy kończą miesiąc. Każdy płód z Solarii trafia do nas. — Płód…? — Tak. — Zmarszczyła brwi. — Zabieramy je w miesiąc po poczęciu. Czyżby ten temat pana krępował? — Nie — odparł krótko Baley. — Czy może pani oprowadzić mnie po farmie? — Naturalnie. Ale proszę trzymać się przez cały czas w pewnej odległości ode mnie. Baley popatrzył z góry na długie pomieszczenie. Od rozległej dolnej sali oddzielała ich szyba. Był pewien, że po drugiej stronie skrupulatnie pilnowano temperatury, wilgotności i skrupulatnie dbano o aseptykę. W ciągnących się rzędami pojemnikach mieściły się maleńkie stworzonka, które unosiły się w wodnistym roztworze o precyzyjnie wyliczonym składzie, nasyconym odpowiednimi pożywkami. Trwał tam nieubłagany proces życia i wzrostu. Skulone drobne istotki — niektóre mniejsze od połowy jego pięści — o wybrzuszających się czaszkach, maleńkich pączkujących kończynach i zanikających ogonkach. — I jak się to panu podoba, wywiadowco? — spytała Klorissa, stojąca w odległości sześciu metrów od niego. — Dużo tego macie? — Dziś rano były sto pięćdziesiąt dwa płody. Miesięcznie otrzymujemy od piętnastu do dwudziestu i trzymamy je tutaj aż do uzyskania przez nie samodzielności. — Czy to jedyna tego typu instytucja na planecie? — Tak. Wystarcza, żeby utrzymać populację naszego świata na stałym poziomie. Zakładając, że przeciętna długość życia wynosi trzysta lat, a zaludnienie dwadzieścia tysięcy. Budynek, w którym się znajdujemy, jest nowy. Doktor Delmarre osobiście nadzorował jego budowę, wprowadzając szereg istotnych innowacji w naszych instalacjach. Obecnie wskaźnik śmiertelności płodów wynosi praktycznie zero. Między pojemnikami niezmordowanie krążyły roboty. Przy każdym przystawały, dokładnie kontrolowały wskazania czujników i obserwowały znajdujące się w środku maleńkie embriony. — Kto operuje matki? — zapytał nagle Baley. — Chodzi mi o to, kto dostarcza tutaj płody? — Doktorzy. — Doktor Delmarre też? — Ależ skądże. Doktorzy medycyny. Nie sądzi pan chyba, że doktor Delmarre kiedykolwiek zniżyłby się… no cóż, nieważne. — Dlaczego nie zajmują się tym roboty? — Roboty w chirurgii? Pierwsze Prawo bardzo to utrudnia, wywiadowco. Robot, gdyby nawet wiedział, jak to robić, i gdyby stawką było ludzkie życie, mógłby usunąć co najwyżej wyrostek robaczkowy, ale wątpię, czy potem byłby jeszcze coś wart. Dla pozytonowego mózgu cięcie ludzkiego ciała jest doświadczeniem zabójczym. Lekarz–człowiek jest w stanie zahartować się na tyle, że robi to osobiście. — Widzę, że nawet pieczę nad płodami zostawiacie robotom — zauważył Baley. — Czy pani i doktor Delmarre mieliście tu w ogóle coś do roboty? — Oczywiście. Interweniujemy, kiedy coś idzie nie tak. Na przykład gdy embrion rozwija się nieprawidłowo. Kiedy w grę wchodzi ludzkie życie, nie zawsze można polegać na ocenie sytuacji dokonanej przez robota. Baley skinął głową. — Rozumiem. Maszyna może popełnić błąd, i człowiek straci życie. — Niezupełnie. Może przecenić wartość życia ludzkiego. — Twarz Klorissy spoważniała. — My, inżynierowie genolodzy, panie Baley, dbamy o to, żeby rodziły się wyłącznie dzieci zdrowe. Naprawdę zdrowe. Nawet najdokładniejsza analiza genów rodziców nie daje gwarancji. Nie mówię już o możliwości mutacji. Zdarza się to wprawdzie bardzo rzadko — jeden przypadek na tysiąc, ale przeciętnie raz na dziesięć lat mamy z tym kłopoty. Dała znak ręką i detektyw ruszył za nią wzdłuż balkonu. — Pokażę panu teraz pomieszczenie noworodków i sypialnie starszaków. Tam występują dużo większe problemy niż w sekcji embrionów, i na pomocy robotów możemy opierać się w bardzo ograniczonym stopniu. — Dlaczego? — Wiedziałby to pan, panie Baley, gdyby kiedykolwiek próbował pan nauczyć robota, jak ważna jest dyscyplina. Pierwsze Prawo powoduje, że są one wręcz niezdolne do przyswojenia sobie tej wiedzy. I niech pan nie myśli, że dzieci o tym nie wiedzą. Widziałam trzylatków, którzy trzymali w bezruchu tuzin robotów, krzycząc: „Wyrządziłeś mi krzywdę! Skrzywdziłeś mnie!” Tylko roboty najwyższej klasy są w stanie pojąć, że dzieci potrafią kłamać. — Czy doktor Delmarre zajmował się dziećmi osobiście? — Bardzo często. — Co robił? Wychodził do niech, żeby się z nimi bawić? — Doktor Delmarre? Nieba wysokie! Oczywiście, że nie! Ale z nimi rozmawiał. Mógł wydawać robotom konkretne dyspozycje. Nieraz byłam świadkiem, jak za pośrednictwem projekcji kontaktował się przez kwadrans z dziećmi i kazał robotom karać je klapsami. Wystarczyło kilka takich zabiegów, żeby dzieci nie próbowały więcej dokazywać w jego obecności. Szef tak dobrze znał się na rzeczy, że później robot potrzebował tylko drobnej, rutynowej naprawy. — A pani? Czy pani wychodzi do nich? — Czasami niestety muszę. Nie jestem taka jak szef. Być może kiedyś nauczę się operować zdalnie sprzętem, lecz na razie każda moja próba kończy się kompletnym fiaskiem i zniszczeniem robota. To wielka sztuka, odpowiednio nimi sterować. Ale wychodzenie do dzieci nie sprawia mi przyjemności. To małe zwierzęta! — Popatrzyła na Baleya. — Pan jednak, jak widzę, nie miałby nic przeciw temu, żeby do nich wyjść? — Oczywiście, że nie. Wzruszyła ramionami i popatrzyła na detektywa z rozbawieniem. — Ech, Ziemianin! — Ponownie ruszyła wzdłuż galerii. — Ale po co to całe zamieszanie? I tak w końcu uzna pan Gladię za winną. Wspomni pan moje słowa. — Nie jestem tego taki pewien — odrzekł Baley. — Jak może pan wątpić? A któż inny mógłby to zrobić? — Istnieje kilka możliwości, proszę pani. — Na przykład kto? — Cóż… na przykład pani. Klorissa wybuchnęła śmiechem. 12. STRZAŁA CHYBIA CELU Śmiała się i śmiała, aż w końcu jej okrągła twarz poczerwieniała niemal do koloru purpury. Oparła się o ścianę i z trudem łapała oddech. — Nie, nie, niech pan nie podchodzi… bliżej — wysapała. — Nic mi nie jest. — Czyżby taka możliwość tak bardzo panią rozbawiła? — spytał poważnie Baley. Próbowała coś odpowiedzieć, ale znów złapał ją paroksyzm śmiechu. Po chwili dopiero szepnęła: — Och, jest pan Ziemianinem! Skąd panu przyszedł do głowy pomysł, że to mogłam być ja? — Znała go pani bardzo dobrze — odparł. — Znała pani jego przyzwyczajenia. Z łatwością mogła pani wszystko precyzyjnie zaplanować. — I sądzi pan, że byłabym w stanie się z nim spotkać? Że mogłabym podejść do niego na tyle blisko, by zdzielić go czymś po potylicy? Pan o niczym nie ma pojęcia, drogi panie Baley. Detektyw zarumienił się. — A czemuż to nie mogłaby się pani do niego zbliżyć? Ma pani praktykę w… hmmm… w przebywaniu w towarzystwie innych. — Tak, w towarzystwie dzieci. — Jedno prowadzi do drugiego. W moim towarzystwie również radzi sobie pani całkiem nieźle. — Na odległość czterech metrów — odparła lekceważąco. — Niedawno złożyłem wizytę komuś, kto prawie załamał się nerwowo z tego powodu, że tylko przez chwilę przebywał w moim towarzystwie. Klorissa spoważniała. — Był może trochę wrażliwszy ode mnie. — Ale taka różnica w zupełności by wystarczyła. Przebywanie wśród dzieci może dostatecznie zahartować człowieka, żeby na chwilę, bez uszczerbku dla siebie, zbliżyć się do Delmarrego… Na twarzy Klorissy nie było już śladu rozbawienia sprzed chwili. — Pragnę zaznaczyć, panie Baley — oświadczyła — że nie chodzi o to, jak długo ja mogłabym to wytrzymać. Doktor Delmarre był osobą bardzo drobiazgową. Dorównywał w tym prawie Leebigowi. Prawie. Gdybym nawet ja zniosła jego obecność, on nie zniósłby mojej. Pani Delmarre była jedyną osobą na świecie, której pozwalał czasem zbliżać się do siebie. — Kim jest Leebig, o którym pani wspomniała? — przerwał jej Baley. Klorissa wzruszyła ramionami. — To jeden z tych geniuszy–dziwaków, jeśli wie pan, co mam na myśli. Razem z moim szefem zajmowali się robotami. Baley zakonotował sobie w pamięci tę informację i wrócił do tematu: — Można też powiedzieć, że miała pani motyw… — Jaki motyw? — Przejęła pani po nim stanowisko, zdobyła wyższą pozycję. — Pan to nazywa motywem? Nieba wysokie! Któż pchałby się na takie stanowisko? Który z Solarian? Był to właśnie motyw, żeby zachować doktora Delmarrego jak najdłużej przy życiu. Dlatego tak się z nim cackałam, chroniłam go. Niech pan się nad tym zastanowi, Ziemianinie. Baley podrapał się niepewnie po karku. Klorissa miała dużo racji. — Czy zauważył pan mój pierścionek, panie Baley? — spytała. Przez chwilę wydawało się, że chce zdjąć rękawiczkę, ale w ostatniej chwili zmieniła zdanie. — Zauważyłem. — Prawdopodobnie nie wie pan, co on oznacza? — Nie wiem. — Pozwoli pan, że zrobię mu niewielki wykład? — Jeśli tylko pomoże mi on zrozumieć ten przeklęty świat, zgodzę się na wszystko — burknął. — Nieba wysokie! — zawołała ze śmiechem Klorissa. — Podejrzewam, że traktujemy pana tak, jak Ziemia traktuje nas. Tu mamy wolny pokój. Wejdźmy do środka, usiądźmy i… nie, to pomieszczenie jest stanowczo za małe. Pan sobie usiądzie, a ja postoję tam, w drugim końcu. Odsunęła się robiąc mu przejście, i zajęła pozycję pod ścianą w hallu, tak żeby móc go widzieć. Baley, niepomny na wymogi grzeczności, usiadł. A co mi tam, pomyślał zadziornie. Niech sobie kobieta–Przestrzeniowiec postoi, skoro taka jej wola. Klorissa założyła ręce na piersi i zaczęła wykład. — Analiza genów jest kluczem do naszego społeczeństwa. Naturalnie nie analizujemy samych genów. Każdy gen rządzi jednym enzymem, a my analizujemy właśnie enzymy. Znając enzymy, zna się chemizm ciała. Znając chemizm ciała, zna się istotę ludzką. Rozumie pan to? — Teorię rozumiem. Nie znam strony praktycznej. — To właśnie tu robimy. Dziecku, kiedy jest w późnej fazie życia płodowego, pobiera się krew. To daje nam pierwsze, wstępne jeszcze wskazania. Idealnie by było, gdybyśmy potrafili w tej fazie wychwytywać wszystkie objawy mutacji i na tej podstawie osądzać, czy możemy zaryzykować dopuszczenie do narodzin dziecka. Niestety, wciąż jeszcze nasza wiedza jest zbyt skąpa i nie umiemy w wystarczającym stopniu wykluczyć możliwości pomyłki. Może kiedyś… Analizę powtarzamy po narodzinach dziecka — robimy mu biopsję oraz pobieramy próbki płynów organicznych. Tak więc na długo przed osiągnięciem przez nie wieku dojrzałego wiemy już, jakie będzie w przyszłości… Nosimy specjalnie kodowane pierścienie mówiące o naszej budowie genetycznej — ciągnęła. — To stary zwyczaj, pozostałość z dawnych czasów, kiedy Solarianie nie byli jeszcze czyszczeni genetycznie. Teraz już wszyscy jesteśmy zdrowi. — Więc dlaczego pani wciąż nosi swój pierścień? — Bo jestem wyjątkowa — odparła z nie skrywaną dumą. — Doktor Delmarre bardzo długo szukał kandydata na swego zastępcę. Potrzebował kogoś wyjątkowego. Kogoś o rozległej wiedzy, pomysłowego, pracowitego, zrównoważonego. Przede wszystkim zrównoważonego. Kogoś, kto potrafi przebywać bezpośrednio z dziećmi i nie załamać się nerwowo. — Rozumiem, że on sam nie potrafił. Czy na tym polegało jego niezrównoważenie? — W większości przypadków takie niezrównoważenie bywa cechą pozytywną. Myje pan ręce, prawda? Baley popatrzył na dłonie. Były czyste. — Myję — przyznał. — No właśnie. Myślę, że miarą niezrównoważenia może być taka odraza do brudnych rąk, że nawet w sytuacji krytycznej człowiek nie zdecyduje się dłubać w usmarowanym olejem i smarem mechanizmie. Niemniej generalnie, w codziennym życiu, odraza do brudnych rąk jest rzeczą dobrą. — Rozumiem. Proszę mówić dalej. — Dalej niewiele już jest do powiedzenia. Wskaźnik mojego zdrowia pod względem genetycznym trzykrotnie przekracza najwyższy zanotowany na Solarii. Dlatego noszę pierścień. To dowód, który lubię mieć zawsze przy sobie. — Moje gratulacje. — Nie musi pan kpić. Nie ma w tym żadnej mojej zasługi. Ale choć jest to wyłącznie wynik losowej permutacji genów moich rodziców, jestem z tego dumna. Nikt nie uwierzy, że mogłabym popełnić tak psychotyczny czyn jak morderstwo. Nie z moimi genami. Szkoda więc pańskiego czasu. Baley wzruszył ramionami i nic nie odpowiedział. Zarówno sama Klorissa jak i reszta Solarian byli zapewne najgłębiej przekonani o wyjątkowości jej genów. — Chce pan odwiedzić dzieci? — zapytała Klorissa. — Naturalnie. Dziękuję bardzo. Korytarze zdawały się ciągnąć w nieskończoność. Budynek rzeczywiście był ogromny. Nie tak wielki naturalnie, jak kompleksy mieszkalne w Miastach na Ziemi, ale jako pojedyncza budowla postawiona na powierzchni planety miał gigantyczne rozmiary. Mijali setki kołysek z różowymi bobasami, płaczącymi, śpiącymi lub karmionymi przez roboty. Potem weszli do sali zabaw dla dzieci raczkujących. — W tym wieku nie są jeszcze najgorsze, ale wymagają ogromnej liczby robotów — wyjaśniła Klorissa. — Do czasu, kiedy zaczną chodzić, praktycznie na każdego dzieciaka przypada jeden robot. — Dlaczego? — Jeśli ktoś osobiście się nimi nie opiekuje, chorują. Baley skinął głową. — To fakt, uczucie jest elementem absolutnie niezbędnym. Klorissa zmarszczyła brwi. — Dzieci potrzebują opieki — odparła szorstko. — Dziwi mnie, że roboty potrafią zaspokoić tę naturalną potrzebę uczucia — powiedział Baley. Gwałtownie odwróciła się na pięcie w jego stronę. Mimo dzielącej ich odległości dostrzegł na jej twarzy gniew. — Proszę posłuchać, panie Baley. Jeśli próbuje pan mnie zgorszyć używając obrzydliwych zwrotów, oświadczam, że to się panu nie uda. Nieba wysokie, niech pan nie będzie dzieckiem. — Zgorszyć panią…? — Też mogę użyć tego słowa. Uczucie! Chce pan poznać lepsze określenie? Dobre, sześcioliterowe słowo? Proszę bardzo: miłość! miłość! Jeśli nie mieści się ono w pańskim systemie wartości, to już pański problem. Baley nie zamierzał dyskutować nad tym, co jest obrzydliwe, a co nie jest. — Czy roboty potrafią zapewnić im wystarczającą opiekę? — Naturalnie, w przeciwnym razie farma nie miałaby racji bytu. Bawią się z dziećmi, troszczą się o nie, przytulają je. Dziecku nie sprawia różnicy, że to tylko robot. Prawdziwe problemy zaczynają się z dziećmi w wieku od trzech do dziesięciu lat. — Tak? Dlaczego? — W tym wieku dzieci chcą się już bawić tylko ze sobą. Robią to po prostu odruchowo. — A wy im na to pozwalacie? — Musimy, ale cały czas pamiętamy, żeby wpajać im zasady, jakimi kierować się będą w życiu dojrzałym. Każde dziecko ma oddzielny pokój, który można zamknąć na głucho. Od samego początku sypiają w swoich pokojach. Na to stawiamy szczególny nacisk. Następnie wyznaczamy im godziny w ciągu dnia, kiedy muszą przebywać same. Liczba tych godzin, w miarę upływu czasu, wzrasta. Kiedy dziecko osiąga wiek dziesięciu lat, potrafi przez tydzień utrzymywać kontakt z innymi dziećmi wyłącznie poprzez widywanie się. Naturalnie aparatura holowizyjna jest bardzo nowoczesna. Za jej pomocą mogą kontaktować się z dziećmi przebywającymi pod gołym niebem, z dziećmi, które się bawią; mogą utrzymywać ze sobą kontakt przez cały dzień. — Dlaczego tak uporczywie staracie się tłumić w dzieciach instynkt? Bo tłumicie. Widzę to. — Jaki instynkt? — spytała Klorissa. — Instynkt towarzyski. O nim przecież mówimy. Sama pani przyznała, że dzieci chcą się ze sobą bawić. Klorissa wzruszyła ramionami. — Dziecko odczuwa również instynktowny lęk przed spadnięciem, ale dorosłych można wyszkolić do pracy na dużych wysokościach, choć cały czas grozić im będzie upadek. A oglądał pan zawody gimnastyczne lub pokazy linoskoczków? Istnieją światy, gdzie ludzie mieszkają w wysokich budynkach. Dzieci czują instynktowny lęk przed hałasem, ale czy pan boi się hałasu? — Jeśli jest to hałas w rozsądnych granicach, to nie. — Mogę się założyć, że ludzie na Ziemi nie potrafią zasnąć w kompletnej ciszy. Nieba wysokie, nie ma takiego instynktu, którego nie dałoby się stłumić poprzez konsekwentny, odpowiedni proces wychowawczy. W gruncie rzeczy u istot ludzkich każdy instynkt jest bardzo słaby. Tak naprawdę, jeśli się właściwie do tego zabrać, z każdą kolejną generacją wychowanie staje się łatwiejsze. To kwestia ewolucji. — Jak to? — zdziwił się Baley. — Nie rozumie pan? Każda jednostka niejako odtwarza w miarę rozwoju całą historię ewolucji swego gatunku. Embrion człowieka przez pewien czas posiada skrzela i ogon i tego etapu żadną miarą nie da się ominąć. To samo dotyczy stadium społeczności zwierzęcej, przez które każde dziecko musi przejść. Skoro więc embrion potrafi pokonać etap, który w procesie ewolucji trwał sto milionów lat, dziecko równie szybko przechodzi owo stadium zwierzęce. Doktor Delmarre był przekonany, że z generacji na generację człowiek przechodzi ten etap coraz szybciej. — Jesteście tego pewni? — Wyliczył, że przy obecnym postępie za trzy tysiące lat dzieci od razu będą się ze sobą jedynie widywać. Miał też inne koncepcje. Chciał stworzyć taki model robota, który, wymierzając dziecku karę, nie będzie jednocześnie sam tracił równowagi umysłowej. Dlaczego nie? Prawdziwy sens Pierwszego Prawa jest taki, że dzisiejsza dyscyplina doprowadzi do lepszego jutra; należy tylko uruchomić produkcję robotów, które to będą rozumieć. — Czy istnieją już takie roboty? Klorissa potrząsnęła głową. — Obawiam się, że nie. Doktor Delmarre i doktor Leebig pracowali dopiero nad eksperymentalnymi modelami. — Czy doktor Delmarre trzymał któryś z tych modeli w swojej domowej pracowni? Czy orientował się w robotyce na tyle, żeby osobiście prowadzić z nimi eksperymenty? — O, tak. Ciągle się nimi zajmował. — Czy wie pani, że w chwili morderstwa taki właśnie eksperymentalny robot był w jego laboratorium? — Tak, słyszałam o tym. — Jaki to był robot? — Musi pan zapytać Leebiga. Jak wspomniałam, jest robotykiem, który blisko współpracował z moim szefem. — Nic więcej pani na ten temat nie wie? — Nic a nic. — Gdyby pani sobie coś jeszcze przypomniała, proszę natychmiast dać mi znać. — Naturalnie. Nie sądzę, żeby doktor Delmarre interesował się wyłącznie nowymi modelami robotów. Mój szef mawiał, że nadejdzie czas, kiedy nie zapłodnione jaja będą przechowywane w bankach w temperaturze skroplonego powietrza i wykorzystywane do sztucznego zapładniania. W ten sposób zasady eugeniki znajdą praktyczne zastosowanie i bezpośrednie spotkania zostaną całkowicie wyeliminowane z naszego życia. Nie jestem pewna, czy do końca się z nim we wszystkim zgadzam, ale był to człowiek o nietuzinkowym umyśle i dobry Solarianin… — urwała i szybko dorzuciła: — Wyjdzie pan na zewnątrz? Na dworze przebywa właśnie grupa dzieci w wieku pięć — osiem lat. Chce się pan z nimi spotkać? — Spróbuję — odparł ostrożnie. — Ale może okazać się, że będę musiał szybko wracać do czterech ścian. — No tak, zapomniałam. Więc chyba lepiej nigdzie nie idźmy. — Ależ nie — odparł z wymuszonym uśmiechem. — Powinienem przyzwyczaić się do przebywania na otwartej przestrzeni. Najgorszy był wiatr, który utrudniał oddychanie. Wcale nie było zimno, ale ów wiatr, w podmuchach którego furkotało ubranie, sprawiał, że Baleya przenikał chłód. Kiedy tylko otwierał usta chcąc coś powiedzieć, szczękał zębami jak potępieniec i mógł jedynie cedzić słowa. Od spoglądania w odległy zielono–niebieski horyzont bolały go oczy, ale spuszczanie wzroku nie przynosiło większej ulgi. Przede wszystkim jednak nie patrzył w górę, w pusty błękit nieba popstrzony nielicznymi białymi obłokami i w blask nagiego słońca. Cały czas walczył z pokusą ucieczki, ucieczki do bezpiecznych czterech ścian. Kiedy trzymając się w rozsądnej odległości dziesięciu kroków za Klorissą mijał drzewo, wyciągnął rękę i ostrożnie dotknął pnia. Był twardy i szorstki. Nad jego głową poruszały się z szumem strzępiaste liście, ale nie odważył się podnieść wzroku. Żywe drzewo! — Jak pańskie samopoczucie? — zawołała Klorissa. — W porządku. — Ze swego miejsca może pan już dostrzec grupę dzieci — oznajmiła. — Zajęte są jakąś grą. Zabawę organizują im roboty, które pilnują jednocześnie, żeby te małe zwierzęta nie powybijały sobie wzajemnie oczu. W bezpośrednich kontaktach bardzo łatwo może się coś takiego zdarzyć. Baley powoli uniósł głowę i ostrożnie obrzucił wzrokiem najpierw betonowy chodnik, potem trawnik, a potem już śmielej sięgnął spojrzeniem wzdłuż stoku, gotów w każdej chwili spojrzeć pod nogi, gdyby widok za bardzo go przeraził. Ujrzał małe postacie chłopców i dziewczynek biegających jak oszalali i nie przejmujących się tym, że bawią się na samej powierzchni świata, mając nad głową jedynie powietrze i przestrzeń. Od czasu do czasu promień słońca zalśnił w pancerzu robota, który żwawo przemieszczał się między dzieciarnią. W powietrzu daleko niosły się dźwięczne młode głosy. — Uwielbiają to — odezwała się Klorissa. — Przepychać się, ciągnąć, potrącać, upadać na ziemię, podnosić się i bez przerwy się dotykać. — A co robią tamte starsze dzieci? — zapytał Baley, wskazując palcem grupkę młodzieży, która trzymała się z boku. — One się tylko widzą. Nie kontaktują się ze sobą bezpośrednio. Mogą razem spacerować, rozmawiać, ścigać się, bawić. Mogą robić wszystko, tylko nie dotykać się. — Dokąd idą dzieci po opuszczeniu farmy? — Do swoich posiadłości. U nas średnio poziom zgonów i ukończenia nauki na farmie utrzymuje się na równym poziomie. — Do posiadłości swoich rodziców? — Nieba wysokie, nie! Byłby to niecodzienny zbieg okoliczności, gdyby rodzice umarli właśnie wtedy, kiedy ich potomstwo osiąga pełnoletność. Nie, dzieci zajmują posiadłości, które akurat się zwalniają. Nie wiem, czy jakiekolwiek dziecko byłoby zachwycone tym, że mieszka w domu, który niegdyś należał do jego rodziców; zakładając naturalnie, że wiedziałoby, kim byli jego rodzice. — Nie wiedzą? Klorissa uniosła brwi. — Po co? — A rodzice nie odwiedzają swoich dzieci? — Ale ma pan pomysły! Po co mieliby to robić? — Chciałbym zadać pewne, bardzo ważne dla mnie pytanie. Czy wypada indagować ludzi o to, czy mają dzieci? — To bardzo intymne pytanie, nie sądzi pan? — W pewien sposób tak. — Ja jestem przyzwyczajona. Ostatecznie praca z dziećmi hartuje. Ale inni ludzie nie. — A czy pani ma potomstwo? — zapytał szybko Baley. Klorissa przełknęła ślinę. — Zasłużyłam sobie na to pytanie. A pan zasłużył na odpowiedź. Nie, nie mam. — Czy jest pani zamężna? — Tak. Mam posiadłość, w której powinnam teraz przebywać, ale po śmierci szefa muszę nieustannie siedzieć na farmie. Nie potrafię na odległość kierować robotami. Zrobiła nieszczęśliwą minę, odwróciła głowę i wskazała nią w stronę dzieci. — O, właśnie jedno się przewróciło i naturalnie ryczy. W kierunku dziecka sadził olbrzymimi susami robot. — Jeśli tylko nie zrobiło sobie krzywdy, podniesie je i utuli — wyjaśniła Klorissa. — W przeciwnym razie wezwie mnie — dodała zdenerwowana. — Mam nadzieję, że do tego nie dojdzie. Baley głęboko odetchnął. W odległości piętnastu metrów ujrzał trzy drzewa tworzące niewielki trójkąt. Ruszył w ich stronę. Trawa pod jego stopami była miękka i obrzydliwa, odrażająca w swej miękkości — jakby stąpał po gnijącym mięsie. Stanął między drzewami i oparł się plecami o pień jednego z nich. Czuł się tak, jakby otaczały go nie wykończone ściany. Przez listowie przebijały złociste refleksy słonecznego światła. Klorissa, która została na ścieżce, popatrzyła w jego kierunku, po czym wolnym krokiem pokonała połowę dzielącej ich odległości. — Czy mogę tu chwilę postać? — zawołał Baley. — Oczywiście. — W jaki sposób, kiedy młodzież dorośnie i opuści farmę, doprowadzacie ją do ołtarza? — Do ołtarza…? — W jaki sposób… — chwilę zastanawiał się, jak najprzyzwoiciej sformułować pytanie — …młodzi wzajemnie się poznają i biorą ślub? — To nie ich problem — odparła Klorissa. — Pary kojarzy się poprzez analizę genów, a tę robi się, kiedy dzieci są jeszcze małe. To bardzo rozsądne, prawda? — A jeśli nie jest to zgodne z ich wolą? — Małżeństwo? Ich wola nie ma tu nic do rzeczy. To proces automatyczny. Najpierw partnerzy poznają się i codziennie przez krótki czas przebywają ze sobą. Kiedy mija początkowy niepokój i odraza, ich stosunki powoli się stabilizują. — A jeśli partnerzy mimo to nie przypadną sobie do gustu? — Jaką to robi różnicę, skoro na partnerstwo wskazuje analiza genów? — Rozumiem — mruknął pośpiesznie Baley. Pomyślał przelotnie o Ziemi i ciężko westchnął. — Czy ma pan jeszcze jakieś pytania? — zapytała Klorissa. Baley zastanawiał się chwilę, czy jest sens, żeby pozostawał dłużej na farmie. Klorissa powiedziała mu już wszystko o inżynierii genowej i mógł spokojnie przejść do następnego etapu śledztwa. Otworzył usta, żeby to właśnie powiedzieć, kiedy Klorissa zaczęła wołać: — Hej, dzieciaku! Ty tam! Co wyprawiasz? — Następnie krzyknęła przez ramię: — Ziemianinie Baley! Uważaj! Uważaj! Baley już jej właściwie nie słyszał. Do jego świadomości dotarł tylko ponaglający ton w głosie kobiety. Ogromne napięcie nerwowe, jakie towarzyszyło jego wyprawie pod gołe niebo, i wysiłek, żeby utrzymać jaką taką formę, sprawiły, że stracił nad sobą kontrolę i ogarnęła go panika. Przerażenie spowodowane przebywaniem na wolnym powietrzu i wiszącym mu nad głową sklepieniem nieba spadło nań niczym mroczna, ciężka i wilgotna płachta. Zaczął mamrotać coś pod nosem. Słyszał, że z ust wydobywa mu się jakiś bełkot, opadł na kolana i przewrócił się na bok, jakby w tej właśnie pozycji zamierzał obserwować przebieg wydarzeń. Potem, jak przez mgłę, dobiegł jego uszu ostry świst zakończony głośnym uderzeniem. Baley zamknął oczy i zacisnął palce na trzech cienkich korzeniach wystających z podłoża, wbijając paznokcie w ziemię. Otworzył oczy. Wszystko musiało trwać zaledwie sekundy. Klorissa beształa ostro dzieciaka, który wciąż znajdował się w pewnej odległości. Obok niego stał w milczeniu robot. Baley zdążył tylko spostrzec w ręku dziecka jakiś dziwny przedmiot i oczy znowu zaszły mu mgłą. Ciężko dysząc, zaczął niezgrabnie podnosić się z ziemi. Popatrzył na lśniącą metalową strzałę tkwiącą w pniu drzewa w miejscu, o które się przed chwilą opierał. Wyciągnął ją z łatwością. Strzała nie weszła zbyt głęboko. Popatrzył na grot, ale nie dotykał go. Czubek strzały był wprawdzie tępy, lecz z pewnością rozdarłby mu skórę, gdyby nie upadł. Za drugą próbą udało mu się zrobić krok w kierunku Klorissy. — Dzieciaku! — krzyknął. Kobieta odwróciła w jego stronę poczerwieniałą z gniewu twarz. — To był przypadek. Czy jest pan ranny? — Nie. Co to w ogóle jest? — Strzała. Dziecko wystrzeliło ją z łuku. To taki patyk z napiętą cięciwą. — O, właśnie tak! — zawołał zuchwale dzieciak, wystrzelił w górę kolejną strzałę, po czym wybuchnął śmiechem. Miał jasne włosy i szczupłe ciało. — Zostaniesz ukarany — oświadczyła Klorissa. — A teraz zmykaj. — Nie, nie, zaczekaj chwilę! — zawołał Baley. Potarł kolano, w które uderzył się o kamień padając. — Mam do ciebie kilka pytań. Jak się nazywasz? — Bik — odparło niedbale dziecko. — Czy strzelałeś we mnie, Bik? — Oczywiście — odparł chłopiec. — Czy wiesz, że gdyby pani Klorissa w porę mnie nie ostrzegła, trafiłbyś we mnie? — Chciałem trafić — wzruszył ramionami Bik. — Muszę coś panu wytłumaczyć — szybko wtrąciła Klorissa. — Popieramy łucznictwo. Ono rozwija odwagę. Dzieci mogą rywalizować ze sobą, nie nawiązując bezpośrednich kontaktów. To dobry sport dla chłopców, którzy kontaktują się ze sobą wyłącznie za pomocą transmisji. Wiem, że niektórzy z nich strzelają nawet do robotów. Bardzo je to śmieszy, a robotom nie wyrządza krzywdy. Jestem na farmie jedyną osobą dorosłą, więc dzieciak zapewne wziął pana za robota. — Bik, naprawdę myślałeś, że jestem robotem? — zapytał Baley. — Nie — odparł chłopiec. — Jesteś Ziemianinem! — W porządku. Możesz odejść. Bik odwrócił się i odmaszerował, gwiżdżąc coś pod nosem. Baley popatrzył na robota. — Posłuchaj, skąd dzieciak wiedział, że jestem Ziemianinem? Czy byłeś z nim, kiedy strzelał? — Byłem, panie. To ja powiedziałem mu, że jesteś Ziemianinem, panie. — A wyjaśniłeś, kto to jest? — Tak, panie. — Więc kto to jest Ziemianin? — Niższy gatunek człowieka, któremu nie wolno pojawiać się na Solarii, ponieważ jest rozsadnikiem chorób, panie. — Kto ci to powiedział? Robot milczał. — No, kto ci to powiedział? — ponaglił Baley. — Nikt, panie. Mam tę informację w pamięci. — A więc, chłopcze, powiedziałeś mu, że jestem podgatunkiem rasy ludzkiej, rozsiewam choroby, i wtedy we mnie strzelił. Dlaczego go nie powstrzymałeś? — Powinienem był to uczynić, panie. Nie mogę pozwolić, żeby istota ludzka doznała krzywdy, nawet jeśli jest Ziemianinem. Ale dzieciak był szybki, zbyt szybki, i nie zdążyłem zareagować. — Zapewne pomyślałeś, że jako Ziemianin nie jestem w pełni człowiekiem, i odrobinę się zawahałeś, prawda? — Nie, panie. Powiedział to cicho i spokojnie, ale Baley posępnie skrzywił usta. Robot może i wykazywał dobrą wolę, detektyw jednak był pewien, że właśnie o ten moment wahania chodziło. — Dlaczego towarzyszyłeś temu chłopcu? — Nosiłem za nim strzały, panie. — Pokaż mi je. Wyciągnął rękę. Robot zbliżył się do niego i wręczył mu tuzin strzał. Baley odłożył na ziemię tę, którą do niego strzelano, i zaczął uważnie oglądać pozostałe. W końcu zwrócił je robotowi i podniósł z ziemi ostatnią. — Dlaczego dałeś mu właśnie tę? — zapytał robota. — Bez powodu, panie. Poprosił mnie o strzałę, a tę właśnie miałem w ręku. Dziecko szukało celu, dostrzegło ciebie i spytało, kim jest ten obcy człowiek. Wyjaśniłem, że… — Wiem, co mu wyjaśniłeś. Strzała, którą dałeś chłopcu, ma szare lotki. Wszystkie inne mają czarne. Robot gapił się na Baleya. — Czy to ty przyprowadziłeś tu chłopca? — indagował Baley. — Spacerowaliśmy bez konkretnego celu, panie. Ziemianin popatrzył w lukę między drzewami, przez którą nadleciała strzała. — Czy przypadkiem ten chłopiec, Bik, nie jest tu najlepszym łucznikiem? Robot schylił głowę. — Nie mylisz się, panie. — Skąd panu przyszedł do głowy taki pomysł? — Klorissa aż otworzyła usta ze zdumienia. — To proste — odparł sucho detektyw. — Proszę popatrzeć na tę strzałę z szarymi lotkami. Ma wilgotny grot. Może zabrzmi to melodramatycznie, ale pani swoim ostrzeżeniem uratowała mi życie. Strzała, która nie trafiła w cel, jest zatruta. 13. PRZESŁUCHANIE ROBOTYKA To niemożliwe! — wykrzyknęła Klorissa. — Nieba wysokie! To absolutnie niemożliwe. — Wysokie czy niskie, mnie tam wszystko jedno. Czy macie na farmie jakieś zwierzę na zbyciu? Proszę je zadrasnąć grotem tej strzały i zobaczycie, co się stanie. — Ale dlaczego ktoś miałby… — Wiem, dlaczego — odparł szorstko Baley. — Pytanie tylko, kto? — Nikt. Baleya ogarnęła wściekłość, znów poczuł zawrót głowy. Cisnął strzałę przed siebie — Klorissa śledziła wzrokiem jej lot. — Proszę ją podnieść! — wrzasnął detektyw. — Jeśli nie zamierza pani oddać jej do zbadania, należy ją zniszczyć. Jeśli tu zostanie i znajdzie ją któreś dziecko, może być nieszczęście. Kobieta podniosła szybko strzałę i niezdecydowanie trzymała ją między kciukiem a palcem wskazującym. Baley wbiegł do budynku najbliższym wejściem, a ona stała bez ruchu, trzymając w ręku strzałę. Po chwili w zamyśleniu pokiwała głową i ruszyła śladem Ziemianina. Kiedy detektyw znalazł się w czterech ścianach, natychmiast odzyskał spokój. — Kto zatruł strzałę? — zapytał. — Nie mam najmniejszego pojęcia. — Nie sądzę, żeby to zrobił ten chłopiec. Czy można się jakoś dowiedzieć, kim są jego rodzice? — Informacja ta jest w kartotekach — powiedziała nachmurzona. — A więc macie dokumenty dotyczące rodziców? — Tak. Są niezbędne przy analizie genów. — Czy ten dzieciak wie, kim są jego rodzice? — Nie — odparła zdecydowanie Klorissa. — A czy mógł się jakoś dowiedzieć? — Musiałby włamać się do kancelarii. A to niemożliwe. — Zakładam, że odwiedzający farmę dorośli chcą wiedzieć, które dziecko jest… — Wykluczone — ucięła Klorissa. — Ale załóżmy. Gdyby rodzice zapytali o swoje dziecko, jaką otrzymaliby odpowiedź? — Nie wiem. W zasadzie nie jest to karalne, ale całkowicie wbrew zwyczajom. — Czy pani by im powiedziała? — Starałabym się nie mówić. Wiem, że doktor Delmarre z pewnością odrzuciłby taką prośbę. Uważał, że ta wiedza powinna służyć jedynie do analizy genów. Dopóki nie przejął kierownictwa farmy, nie traktowano wszystkiego tak rygorystycznie… Ale dlaczego pan o to pyta? — Bo nie wierzę, że dzieciak miał jakikolwiek powód, by do mnie strzelać… Pomyślałem więc o jego rodzicach. — To przerażające. — Zszokowana Klorissa podeszła bardzo blisko do Baleya; bliżej niż kiedykolwiek dotąd. Wyciągnęła nawet w jego stronę rękę. — Jak to w ogóle mogło się zdarzyć? Szef zabity, pan też zaledwie o włos uniknął śmierci. Na Solarii nikt nikogo nie zabija. Każdy ma wszystko, czego pragnie, nie ma zatem miejsca na osobiste ambicje. Nie znamy naszych rodziców, nie ma zatem miejsca również na rodzinne ambicje. — Nieoczekiwanie twarz Klorissy wypogodziła się. — Chwileczkę. Strzała nie może być zatruta. Nie przekona mnie pan o tym. — Skąd ta nagła pewność? — Z Bikiem był robot. On nie pozwoliłby zatruć tej strzały. Nie dopuściłby do czegoś, co przyniosłoby szkodę istocie ludzkiej. Gwarantuje to Pierwsze Prawo Robotyki. — Naprawdę? — zapytał Baley. — A na czym polega Pierwsze Prawo? Klorissa popatrzyła na niego ze zdziwieniem. — O co panu chodzi? — O nic. Niech pani odda strzałę do ekspertyzy, a przekona się pani, że jest zatruta. — Baleyowi właściwie było wszystko jedno. On osobiście był najgłębiej przekonany, że grot został zatruty. — Czy w dalszym ciągu uważa pani, że doktora Delmarrego zamordowała jego żona? — Tylko ona z nim była. — Rozumiem. Tak jak pani ze mną, kiedy strzelano do mnie zatrutą strzałą. — Nie mam z tym nic wspólnego! — krzyknęła. — Zapewne nie. I zapewne pani Delmarre też jest niewinna. Czy mogę skorzystać z pani aparatury projekcyjnej? — Naturalnie. Baley bardzo dobrze wiedział, z kim pragnie się zobaczyć, i tym kimś wcale nie była Gladia. Dlatego zaskoczyły go własne słowa, kiedy polecił robotowi: — Połącz mnie z Gladią Delmarre. Robot bez słowa przystąpił do wykonania rozkazu, a Baley, zdumiony swoją zachcianką, gapił się na niego bezmyślnie. Zastanawiał się, co go skłoniło, żeby zobaczyć się z dziewczyną. Czy to, że o niej rozmawiali? Czy może dlatego, że czuł lekkie wyrzuty sumienia z powodu sposobu zakończenia ich ostatniej rozmowy? A może po prostu widok Gladii miał stanowić antidotum na przytłaczającą, praktycystyczną osobowość Klorissy? Jehoshaphat! — pomyślał. Czasami człowiek musi improwizować. Pojawiła się przed nim natychmiast. Siedziała na wysokim prostym krześle i poprzez kontrast z tym dużym meblem sprawiała wrażenie wyjątkowo drobnej i bezradnej. Tym razem włosy zaczesała do tyłu i związała w luźny węzeł. W uszach miała ozdobne kolczyki z kamieniami przypominającymi brylanty, a ubrana była w prostą sukienkę ciasno przylegającą do ciała. — Miło mi cię widzieć, Elijahu — odezwała się niskim głosem. — Już wcześniej próbowałam się z tobą skontaktować. — Dzień dobry, Gladio. — Nie wiedział, jaka jest u Gladii pora dnia, a strój dziewczyny również nic na ten temat nie mówił. — Dlaczego mnie szukałaś? — Chciałam cię przeprosić za swoje zachowanie podczas naszej ostatniej rozmowy i za to, że poniosły mnie nerwy. Ale pan Olivaw nie wiedział, gdzie aktualnie przebywasz. Baley natychmiast przypomniał sobie Daneela, który znajdował się pod strażą wszystkowiedzących robotów, i prawie się roześmiał. — W porządku — odparł. — Za kilka godzin cię odwiedzę. — Proszę bardzo, jeśli tylko… Odwiedzisz?! — Tak, osobiście — odparł Baley poważnie. Gladia, wbijając paznokcie w plastikowe oparcie krzesła, popatrzyła na niego oczyma jak spodki. — Czy masz jakiś szczególny powód ku temu? — Tak, obawiam się, że to konieczne. — Nie myślę… — Zgadzasz się? — Czy to absolutnie konieczne? — spytała odwracając twarz. — Tak. Ale najpierw chcę się spotkać jeszcze z kimś. Twój mąż okazywał wielkie zainteresowanie robotami. Sama mi o tym powiedziałaś; zresztą wiem o tym także z innego źródła. Ale robotykiem nie był, prawda? — Nie był, Elijahu. — Wciąż unikała jego wzroku. — Współdziałał jednak z robotykiem? — Tak, z Jothanem Leebigiem — odparła natychmiast. — To mój bardzo bliski znajomy. — Naprawdę? — spytał z ożywieniem Baley. Gladia popatrzyła na niego zdziwiona. — Powinnam zataić ten fakt? — Dlaczego? Skoro to prawda… — Zawsze bałam się, że palnę jakieś głupstwo i… Nawet nie wiesz, co czuje człowiek, którego wszyscy podejrzewają o coś, czego nie zrobił. — Nie przejmuj się. W jaki sposób zaprzyjaźniłaś się z Leebigiem? — Och, sama nie wiem. Po pierwsze, mieszka w sąsiedniej posiadłości. Ponieważ widzenia się na tak niewielką odległość nie pochłaniają prawie wcale energii, mogliśmy się bardzo często widywać, nawet w ruchu. Prawie codziennie spacerujemy razem… to znaczy, chciałam powiedzieć: spacerowaliśmy… — Nie rozumiem, jak mogłaś z kimś spacerować. Gladia zarumieniła się. — Powiedziałam, że odbywa się to w trakcie widzeń. No dobrze, ciągle zapominam, że pochodzisz z Ziemi. Transmisja podczas ruchu oznacza, że się wzajemnie ześrodkowujemy i możemy iść wszędzie, dokąd zechcemy, nie tracąc ze sobą kontaktu. On wędrował po swojej posiadłości, ja po swojej, ale byliśmy razem. — Uniosła nieco twarz. — Takie wędrówki bywają niezwykle miłe… — Nieoczekiwanie zachichotała. — Biedny Jothan. — Dlaczego biedny? — Myślałeś, że spotykamy się i razem spacerujemy… Leebig dostałby zawału na samą myśl o czymś takim. — Dlaczego miałby zaraz dostawać zawału? — Ma bzika na tym punkcie. Zwierzył mi się kiedyś, że już w wieku pięciu lat przestał się spotykać z ludźmi. Tylko się widywał. No cóż, zdarzają się i takie dzieci. Rikaine… — urwała zmieszana, ale po chwili podjęła temat: — Rikaine, mój mąż, pewnego razu, kiedy rozmawialiśmy o Jothanie, oświadczył mi, że takich właśnie dzieci będzie coraz więcej. Stwierdził, że rezultatem ewolucji społecznej jest faworyzowanie kontaktów międzyludzkich wyłącznie za pośrednictwem transmisji. I co o tym powiesz? — Nie znam się na tym. — Jothan nawet się nie ożenił. Rikaine miał o to do niego pretensję, twierdził, że jest jednostką aspołeczną, utrzymywał, że powinien przekazać swoje geny do wspólnej puli. Ale Leebig pozostawał nieugięty. — Czy to zgodne z prawem? — spytał Baley. — Nie bardzo… — odparła z wahaniem. — Ale Jothan jest genialnym robotykiem, a robotycy na Solarii są w cenie. Myślę, że zrobiono dla niego wyjątek. Sądzę też, że Rikaine zamierzał zerwać z nim współpracę. Pewnego razu wyznał mi, że Jothan jest złym Solarianinem. — Czy powiedział to również Jothanowi? — Nie wiem. Pracował z nim do końca. — Dlaczego uważał go za złego Solarianina? Czy tylko z tego powodu, że Leebig nie chciał się ożenić? — Rikaine przy jakiejś okazji stwierdził, że w życiu człowieka nie ma nic gorszego niż małżeństwo, ale należy się z tym pogodzić i znosić je z godnością. — A jakie jest twoje stanowisko w tej sprawie? — W jakiej sprawie, Elijahu? — Co sądzisz o małżeństwie? Czy też uważasz je za najgorszą rzecz, jaka może się przytrafić człowiekowi? Twarz Gladii przybrała obojętny wyraz, jakby dziewczyna chciała stłumić w sobie wszelkie emocje. — Nigdy się nad tym nie zastanawiałam. — Powiedziałaś, że ciągle spacerujesz z Jothanem, po czym się poprawiłaś zmieniając czas teraźniejszy na przeszły — odparł Baley. — Zatem skończyliście już z tymi spacerami? Gladia pokiwała głową. Na jej twarz powrócił wyraz smutku. — Tak, skończyliśmy. Widziałam się z nim raz czy dwa, ale on był strasznie zajęty, a ja nie lubię… no wiesz. — I tak jest od czasu śmierci twojego męża? — Nie, to zaczęło się dużo wcześniej. Kilka miesięcy przedtem. — A może to doktor Delmarre polecił mu zerwać z tobą bliższe kontakty? Gladia popatrzyła na niego ze zdziwieniem. — Po co miałby to robić? Przecież ani Jothan, ani ja nie jesteśmy robotami. Dlaczego mielibyśmy słuchać rozkazów, a Rikaine je wydawać? Baley nie podjął dyskusji. Mógłby wyjaśnić tę kwestię jedynie w kategoriach ziemskich, a tego Gladia by nie zrozumiała. Gdyby nawet spróbowała to zrobić, w najlepszym przypadku poczułaby niesmak. — Zadam ci jeszcze ostatnie pytanie — powiedział. — Kiedy skończę z Leebigiem, zamierzam ponownie zobaczyć się z tobą. Tak więc chciałbym wiedzieć, która jest teraz u ciebie godzina. Natychmiast pożałował tego pytania. Roboty wyjaśniłyby mu ten problem w terminach ziemskich; Gladia użyje terminologii solariańskiej, a Baley nie cierpiał pokazywać światu swojej niewiedzy. — Wczesne popołudnie — odparła Gladia. — A u Leebiga? — Tak samo. — Doskonale. Zobaczę się z tobą najszybciej, jak tylko będę mógł. Wtedy umówimy się na spotkanie. W jej głosie znów pojawił się ton wahania. — Czy to absolutnie konieczne? — Tak. — No cóż, zgoda — odparła niskim głosem. W nawiązaniu kontaktu z Leebigiem wystąpiła jakaś zwłoka i Baley postanowił zjeść tymczasem kolejną kanapkę, którą miał ze sobą. Choć zapakowana była w oryginalny pakiet, był już dużo czujniejszy. Przed otworzeniem opakowania dokładnie je zbadał, a następnie obejrzał sobie zawartość samej kanapki. Sięgnął po plastikowy karton z mlekiem, rozerwał go zębami i wypił je prosto z pojemnika. Naszła go ponura refleksja, że za pomocą strzykawki hipodermicznej lub zwykłej igły ciśnieniowej ktoś mógł wtłoczyć do środka jakąś pozbawioną smaku, zapachu i barwy truciznę. Natychmiast jednak uznał tę myśl za infantylną. Morderstwo i próby morderstw dokonane zostały w sposób bezpośredni. Nie było nic subtelnego w roztrzaskanej czaszce, w ilości trucizny, która uśmierciłaby tuzin ludzi, ani w zatrutym grocie strzały. Pomyślał sobie, że jeśli będzie tak beztrosko przemieszczał się z jednej strefy czasowej w drugą, diabli wezmą regularne posiłki — nie mówiąc już o śnie. Pojawił się robot. — Doktor Leebig polecił, żeby skontaktował się pan z nim jutro. Obecnie jest bardzo zajęty. Baley zerwał się na równe nogi i wrzasnął: — Czy powiedziałeś temu typowi, że… Urwał. Nie było sensu strofować robota. Oczywiście, mógł sobie krzyczeć do woli, ale skutek byłby taki sam, jakby mówił szeptem. Odezwał się więc już normalnym głosem: — Powiedz doktorowi Leebigowi albo jego robotowi, z którym pewnie rozmawiałeś, że prowadzę śledztwo w sprawie morderstwa jego współpracownika, dobrego Solarianina. Powiedz mu też, że jeśli nie zobaczy się ze mną w ciągu pięciu minut, wsiadam do samolotu i za niecałą godzinę osobiście złożę mu wizytę w jego posiadłości. Żeby nie było niedomówień, powtórz mu dokładnie to słowo: „osobiście”. Po niecałych pięciu minutach przed Baleyem pojawił się Leebig. Popatrzył na Ziemianina nieprzyjaznym wzrokiem. Baley oddał mu harde spojrzenie. Jothan Leebig był szczupłym, trzymającym się nienaturalnie sztywno mężczyzną. W jego ciemnych, wyrazistych oczach malował się gniew. Jedna powieka lekko mu opadała. — Pochodzi pan z Ziemi? — Jestem Elijah Baley — przedstawił się detektyw. — Wywiadowca klasy C–7. Prowadzę śledztwo w sprawie zabójstwa doktora Rjkaine’a Delmarrego. Kim pan jest? — Doktor Jothan Leebig. Dlaczego przeszkadza mi pan w pracy? — To proste — odparł spokojnie Baley. — Mam do pana interes. — Więc może zająłby się pan interesami gdzieś indziej? — Muszę panu, doktorze, zadać na początek kilka pytań. Podobno był pan bliskim współpracownikiem doktora Delmarrego. Leebig zacisnął pięść i ruszył dużymi krokami w stronę kominka, na którego okapie stał niewielki mechanizm zegarowy. Jego miarowe ruchy niemal hipnotyzowały Ziemianina. Ponieważ urządzenie transmisyjne zogniskowane było na Leebigu, nie zniknął z pola widzenia. Pokój przemieszczał się wraz z nim. — Jeśli jest pan owym cudzoziemcem, którym straszył Gruer… — Tak, to ja. — W takim razie jest pan tutaj wbrew moim radom. Do kolejnej projekcji. — O, nie! Proszę nie przerywać kontaktu — powiedział ostro Baley, unosząc rękę. Wycelował palec w robotyka, który cofnął się gwałtownie; jego pełne usta wyrażały wstręt. — Nie żartowałem mówiąc, że osobiście pana nawiedzę. — Niech pan nie będzie wulgarny, Ziemianinie. — Proszę pana, nie bawmy się w gładkie słówka. Jeśli nie porozmawia pan ze mną teraz, pojawię się osobiście, chwycę pana za klapy marynarki i wtedy pan mnie wysłucha. Leebig odwrócił głowę. — Jest pan plugawym zwierzęciem. — Nie interesuje mnie pańska opinia. I tak postawię na swoim. — Jeśli odważy się pan wtargnąć do mojej posiadłości, ja… ja… — Zabije mnie pan? — Baley uniósł brwi. — Czy często pan rzuca takie groźby? — To nie groźba. — W takim razie porozmawiajmy teraz. Gdyby nie tracił pan czasu na jałowe kłótnie, załatwilibyśmy już kilka spraw. Był pan bliskim współpracownikiem doktora Delmarrego, prawda? Robotyk spuścił głowę. Jego ramiona poruszały się gwałtownie w rytm oddechu. Kiedy znów popatrzył na Baleya, najwyraźniej już nad sobą panował. Na twarzy malował mu się nawet lekki, zdawkowy uśmiech. — Tak, byłem. — Wnoszę z tego, że Delmarre interesował się nowymi typami robotów. — Tak. — Jakimi? — Czy jest pan robotykiem? — Nie. Proszę wytłumaczyć mi to jak laikowi. — Wątpię, czy mi się to uda. — Proszę spróbować… Podobno chciał stworzyć robota zdolnego karać dzieci. Na czym dokładnie polegała trudność? Leebig uniósł brwi i powiedział: — Pomijając wszelkie szczegóły techniczne, oznacza to wzmocnienie P–integralnej regulującej dwukierunkowy przesył informacji kanałem Sikorovicha na poziomie W–65. — Robi mi pan wodę z mózgu. — Mówię, jak jest. — Wiem, ale robi mi pan wodę z mózgu. Proszę wytłumaczyć to prościej. — Generalnie chodzi o pewne osłabienie działania Pierwszego Prawa. — W jakim celu? Przecież dziecko karane jest dla własnego przyszłego dobra. Czyż nie tak głosi teoria? — Ach, przyszłe dobro! — Oczy Leebiga rozbłysły. Przestał zwracać uwagę na to, z kim rozmawia, stał się bardziej elokwentny. — Proszę się tylko chwilę nad tym zastanowić… Ile istot ludzkich skaże się dobrowolnie na drobne niewygody w imię większego, przyszłego dobra? Ile czasu zajmie wpojenie dziecku przekonania, że to, co smakuje mu dzisiaj, jutro doprowadzi go do rozstroju żołądka — i odwrotnie: że to, co dzisiaj ma dla niego obrzydliwy smak, sprawi, że jutro brzuch go nie będzie bolał? Chce pan, żeby robot to zrozumiał? Zadając dziecku ból, robot doznaje rozległych uszkodzeń potencjału w swoim mózgu pozytonowym. Żeby temu zapobiec, należy uruchomić antypotencjał, który uwzględniać będzie również przyszłe dobro dziecka. Niemniej, żeby osiągnąć taki efekt i nie poświęcić innych obwodów — należy masę mózgu pozytonowego powiększyć o pięćdziesiąt procent. — I dlatego nie udało się panu skonstruować takiego robota? — zapytał Baley. — Ani mnie, ani nikomu innemu. — Czy w chwili śmierci doktor Delmarre poddawał testom model takiego właśnie robota? — Nie. Zajmowaliśmy się również innymi, bardziej praktycznymi zagadnieniami. — Doktorze Leebig — odezwał się cicho Baley. — Zamierzam dowiedzieć się trochę więcej o robotyce, i muszę pana prosić o pomoc. Leebig gwałtownie pokręcił głową. Jego opadająca powieka zaczęła drżeć w jakiejś okropnej imitacji puszczania perskiego oka. — Chyba zdaje pan sobie sprawę, że kurs robotyki nie jest sprawą godziny czy dwóch. Nie mam czasu. — Niemniej musi mnie pan wprowadzić w podstawy tej nauki. Na Solarii aż się roi od robotów i muszę coś o nich wiedzieć. Skoro potrzebujemy więcej czasu, spotkajmy się. Jestem Ziemianinem i nie potrafię ani myśleć, ani pracować, mając przed sobą wyłącznie obraz holograficzny rozmówcy. Leebig jeszcze bardziej zesztywniał, choć wydawało się to niemożliwe. — Pańskie fobie, Ziemianinie, nic a nic mnie nie obchodzą. Nie możemy się spotkać. — Sądzę, że zmieni pan zdanie, kiedy wyjaśnię, o czym przede wszystkim chcę z panem podyskutować. — A jakąż to robi różnicę? To nie ma żadnego znaczenia. — Nie? Więc proszę posłuchać… Uważam, że w przypadku robotów pozytonowych Pierwsze Prawo zostało celowo przeinaczone. Leebig poruszył się gwałtownie. — Przeinaczone? Pan zwariował! Dlaczego? — Żeby ukryć fakt — odparł z zimną krwią Baley — że roboty mogą dopuszczać się morderstw. 14. UJAWNIENIE MOTYWU Leebig otworzył usta i Baley sądził, że robotyk zaraz na niego huknie, ale po chwili z niejakim zdziwieniem skonstatował, iż była to najbardziej chybiona próba uśmiechu, z jaką się kiedykolwiek spotkał. — Nie wolno panu tego mówić. Nie wolno — powiedział Leebig. — Dlaczego? — Dlaczego? Bo nawet najlżejsze podważenie wiary w roboty może wyrządzić wiele zła. Niewiara w roboty jest chorobą ludzi! Zupełnie jakby tłumaczył małemu dziecku. Zupełnie jakby łagodnym głosem oświadczał, że za chwilę zacznie wrzeszczeć. Zupełnie jakby próbował coś grzecznie tłumaczyć, ale naprawdę zamierzał wydać wyrok śmierci. — Czy zna pan historię robotyki? — zapytał po chwili. — Trochę. — Zapewne historię robotyki na Ziemi. Tak. Czy wie pan, że początkowo roboty napiętnowane były kompleksem Frankensteina? Były podejrzane. Ludzie nie ufali robotom i bali się ich. Dlatego w tamtych czasach robotyka stanowiła prawie naukę zakazaną. Pierwotnie zasady Trzech Praw wbudowywano w roboty po to, żeby przezwyciężyć tę niewiarę, ale mimo to na Ziemi nie pozwolono rozwinąć się społeczeństwu opartemu na pracy robotów. Jedną z przyczyn, dla których pierwsi pionierzy opuścili Ziemię, żeby kolonizować Galaktykę, było to, że ludzie pragnęli stworzyć społeczności wyzwolone przez roboty od trudów i niedostatków. Ale nawet wtedy nie udało się wykorzenić narosłych przez stulecia uprzedzeń. Przy każdej okazji ujawniały się z całą mocą. — Czy pan również musiał walczyć z takimi przesądami? — zapytał Baley. — Wiele razy — odparł ponuro Leebig. — Więc dlatego pan i inni robotycy przeinaczacie fakty… żeby zmienić nastawienie ludzi do robotów? — Nie ma żadnego przeinaczania faktów. — Twierdzi pan, że Trzy Prawa nie zostały mylnie sformułowane? — Nie! — Udowodnię panu, że jest inaczej i jeśli nie przekona mnie pan, iż się mylę, rozgłoszę to w całej Galaktyce. — Pan zwariował! Zapewniam, że wszelkie pańskie argumenty są z gruntu fałszywe. — Więc przedyskutujmy ten problem. — Jeśli tylko nie zajmie to zbyt dużo czasu. — Twarzą w twarz? Spotkamy się? Szczupła twarz Leebiga wykrzywiła się. — Nie! — Wobec tego żegnam pana, doktorze Leebig. Inni mnie wysłuchają. — Proszę zaczekać! Wielka Galaktyko, człowieku, zaczekaj! — Spotkamy się? Robotyk uniósł dłoń i objął nią podbródek. Włożył kciuk do ust. Bezmyślnie spoglądał na Baleya. Jeśli cofnie się do dzieciństwa, do czasów, kiedy miał pięć lat, czy wyrazi zgodę na spotkanie? — zastanawiał się Baley. — Spotkamy się? — ponowił pytanie. Leebig powoli potrząsnął głową. — Nie mogę — jęknął. — Nie mogę. — Jego słowa tłumił kciuk, który ssał jak dziecko. — Niech pan robi, co pan chce. Jego sztywne plecy nagle zgarbiły się, zanurzył twarz w drżących dłoniach i odwrócił się do ściany. — No dobrze. Wystarczy mi rozmowa — oświadczył Baley. — Proszę mi dać chwilę czasu — odparł Leebig wciąż odwrócony plecami. — Zaraz wrócę. Podczas nieobecności robotyka Baley postanowił trochę zadbać o siebie. Stał w łazience, spoglądał w lustro w swoją umytą właśnie twarz i zastanawiał się, czy właściwie ocenił Solarię i jej mieszkańców. Nie był już tego tak całkiem pewien. Westchnął i nacisnął guzik. Pojawił się robot. — Czy na farmie jest jeszcze jakiś inny zestaw do transmisji? — zapytał Baley nie patrząc w jego stronę. — Mamy tu trzy wyjścia, panie. — Powiedz zatem Klorissie Cantoro… powiedz swojej pani, że tego będę używał jeszcze przez jakiś czas i proszę, żeby mi nie przeszkadzano. — Tak, panie. Baley wrócił do pokoju projekcyjnego, w którym aparatura ciągle zogniskowana była na pustym pokoju Leebiga. Rozsiadł się na krześle i czekał. Po chwili wkroczył do pokoju robotyk. Obraz zadrżał, kiedy oko kamery przenosiło się ze środka pomieszczenia na postać ludzką. Baleya, który pamiętał, jak bardzo skomplikowana jest ta aparatura, ogarnął podziw. Leebig całkowicie już nad sobą panował. Miał starannie zaczesane do tyłu włosy i świeże ubranie. Strój był luźny; uszyty z materii, która połyskiwała przy każdym ruchu. Robotyk zajął miejsce na niewielkim krzesełku, które wysunęło się ze ściany. — Więc cóż tak bardzo pana niepokoi w Pierwszym Prawie? — odezwał się dziarsko. — Czy ktoś może nas podsłuchać? — Nie. Specjalnie zadbałem o to. Baley skinął głową. — Pozwoli pan, że zacytuję Pierwsze Prawo — powiedział. — Nie ma potrzeby. — Wiem, ale je powtórzę. „Robot nie może zranić żadnej ludzkiej istoty ani przez zaniechanie pomocy dopuścić do poniesienia przez człowieka szkody”. — I co z tego? — Kiedy przybyłem na Solarię, do wyznaczonej rezydencji zawieziono mnie pojazdem naziemnym. Pojazd ów został specjalnie zamknięty, żeby uchronić mnie przed widokiem otwartej przestrzeni. Jako Ziemianin… — Wiem — przerwał mu niecierpliwie Leebig. — Ale co to ma wspólnego z przedmiotem naszej rozmowy? — Roboty, które kierowały pojazdem, nie wiedziały o mojej przypadłości. Poprosiłem, żeby podniosły dach, co też uczyniły. Drugie Prawo. Musiały wykonać moje polecenie. Czułem się naturalnie paskudnie, prawie straciłem przytomność, zanim ponownie spuszczono dach. Czy roboty nie wyrządziły mi krzywdy? — Na pana rozkaz — warknął Leebig. — Zacytuję Drugie Prawo. „Robot musi słuchać danego mu rozkazu, chyba że koliduje on z Pierwszym Prawem”. Tak więc sam pan widzi, że moje polecenie powinno zostać zignorowane. — Ależ to bzdura. Robot nie wiedział… Baley pochylił się na krześle. — No właśnie! Jesteśmy w domu. Pozwoli pan, że teraz zacytuję Pierwsze Prawo tak, jak powinno ono brzmieć: „Robot nie może zrobić nic, co wedle jego wiedzy zrani istotę ludzką, ani też świadomie dopuścić przez zaniechanie pomocy do poniesienia przez człowieka szkody”. — To przecież zrozumiałe. — Ale nie dla zwykłych ludzi. Gdyby ci zwykli ludzie wiedzieli, jak powinno brzmieć, uświadomiliby sobie, że roboty mogą dopuścić się morderstwa. — Wariactwo! Obłęd! — Leebig pobladł jak kreda. Baley z uwagą studiował swoje paznokcie. — Zakładam, że robot może wykonać każde niewinne zadanie — odezwał się po chwili. — Naturalnie takie, które nie zagraża istocie ludzkiej. — Jeśli dostanie odpowiedni rozkaz — zgodził się Leebig. — Tak, naturalnie. Jeśli dostanie odpowiedni rozkaz. A drugi robot również może wykonać niewinne zadanie… — Tak. — A co się stanie, jeśli dwa niewinne zadania, nałożone na siebie, doprowadzą w efekcie do morderstwa? — Co takiego? — Leebig popatrzył na Baleya spode łba. — Właśnie w tej sprawie proszę pana o fachową opinię — wyjaśnił Baley. — Przedstawiłem panu hipotetyczny przypadek. Przypuśćmy, że człowiek mówi robotowi: „Wlej odrobinę tego płynu do szklanki z mlekiem, którą znajdziesz w takim a takim miejscu. Płyn jest nieszkodliwy. Chcę zobaczyć, jak zareaguje w zetknięciu z mlekiem. Potem ten roztwór wyleję. Kiedy wykonasz już polecenie, zapomnij o nim”. Leebig, ciągle naburmuszony, nie odezwał się słowem. — Gdybym polecił robotowi, żeby dodał tajemniczej substancji do mleka i podał to człowiekowi, Pierwsze Prawo zmusiłoby maszynę do postawienia pytania: „Co to za płyn? Czy może wyrządzić człowiekowi krzywdę?” I nawet mimo zapewnienia, że płyn jest nieszkodliwy, Pierwsze Prawo sprawi, że robot zawaha się i nie poda mleka człowiekowi. Ale jeśli oświadczę, że mleko zostanie wylane, Pierwsze Prawo przestanie działać. Czy wtedy robot nie wykona polecenia? Leebig poczerwieniał na twarzy. — Co dzieje się dalej? — kontynuował Baley. — Drugi robot, nieświadom tego, że mleko jest skażone, wlewa je do kubka. Są to wszystko działania niewinne. Potem podaje człowiekowi mleko i człowiek umiera. — Nie! — wykrzyknął Leebig. — Dlaczego nie? Oba działania, same w sobie, były nieszkodliwe. Ale w sumie składają się na morderstwo. Sądzi panv że nie mogłoby się coś takiego zdarzyć? — Takie polecenia mógłby wydać tylko morderca! — zawołał znów Leebig. — Ma pan rację. Robot osobiście dokonałby morderstwa, ale byłby jedynie niewinnym narzędziem. — Ależ żaden człowiek nie wydałby takich rozkazów! — Wydałby. I wydał. Dokładnie tak właśnie próbowano zgładzić Hannisa Gruera. Musiał pan słyszeć o tym zdarzeniu. — Na Solarii wszyscy wszystko wiedzą — mruknął Leebig. — A zatem wie pan, że Gruera usiłowano otruć przy obiedzie, na moich oczach i na oczach mego partnera, pana Olivawa z Aurory. Jak inaczej wytłumaczy pan fakt obecności trucizny w napoju? W domu Gruera nie było innych ludzi. Jako Solarianin, sam pan najlepiej o tym wie. — Nie jestem detektywem. Nie mam żadnej teorii na ten temat. — Jedną już panu podsunąłem. Czy według pana jest do przyjęcia? Pytam, czy dwa roboty, wypełniając dwa polecenia, z których każde samo w sobie jest nieszkodliwe, mogą popełnić morderstwo? Pan jest ekspertem, doktorze Leebig. Czy mogło tak się stać? — Oczywiście. — Przestraszony i ogłupiały robotyk powiedział to głosem tak cichym, że Baley z trudem dosłyszał. — Bardzo dobrze. To tyle, jeśli chodzi o Pierwsze Prawo. Leebig gapił się na Baleya. Jego spadająca powieka drżała w nerwowym tiku. Rozłożył dłonie, ale palce w dalszym ciągu pozostały zakrzywione na kształt szponów. Dopiero kiedy oparł ręce na kolanach, rozluźnił palce. Baley z roztargnieniem przyglądał się rękom Leebiga. — Teoretycznie jest to możliwe — odezwał się w końcu robotyk. — Teoretycznie! Ale niech pan tak pochopnie nie odrzuca pierwszego Prawa, Ziemianinie. Żeby ominąć Pierwsze Prawo, robotom należy bardzo chytrze wydawać rozkazy. — Zgoda! — odparł Baley. — Jestem tylko Ziemianinem. Niewiele znam się na robotach i przykład, który przytoczyłem, stanowi jedynie hipotezę. Solarianin zrobiłby to dużo subtelniej i dużo lepiej. Jestem o tym święcie przekonany. Leebig nie mógł już dłużej tego słuchać. Odezwał się głośno: — Skoro robotem można tak manipulować, że wyrządzi człowiekowi krzywdę, istnieje tylko jedno rozwiązanie: trzeba powiększyć możliwości mózgu pozy tonowego. Alternatywą byłoby stworzenie lepszego człowieka. Jest to niemożliwe, musimy zatem stworzyć bezpieczniejszego robota. Cały czas nad tym pracujemy. Nasze roboty są coraz lepsze, coraz bardziej wyspecjalizowane, zdolniejsze i bezpieczniejsze niż te sprzed stu lat. A za sto lat skonstruujemy jeszcze doskonalsze. Po co operować robotem za pomocą układów sterowniczych, skoro same układy sterownicze możemy wyposażyć w mózg pozytonowy? Byłaby to naturalnie wąska specjalizacja, ale możemy również tworzyć urządzenia bardziej uniwersalne. Co pan powie o robotach z wymienialnymi kończynami? Co? Dlaczego nie? Jeśli tylko… — Czy pan jest jedynym robotykiem na Solarii? — przerwał mu Baley. — Niech pan nie zadaje głupich pytań. — Jestem po prostu ciekaw. Doktor Delmarre obok swego zastępcy był tu jedynym inżynierem genologiem. — Na Solarii jest ponad dwudziestu robotyków. — Ale pan jest najlepszy? — Zgadł pan — odparł bez wahania Leebig. — Delmarre pracował z panem? — Pracował. — Słyszałem, że zamierzał zerwać tę współpracę. — Nic o tym nie wiem. Skąd przyszedł panu do głowy taki pomysł? — Podobno nie akceptował pańskiego starokawalerstwa. — Może i nie. Był Solarianinem do szpiku kości. Ale nie miało to żadnego wpływu na naszą współpracę. — Przejdźmy do innej sprawy. Oprócz prac nad prototypami zajmuje się pan również produkcją i naprawą istniejących modeli robotów. — Produkcją i naprawą zajmują się głównie same roboty. Na terenie mojej posiadłości mieści się duża fabryka i zakłady naprawcze. — Czy roboty wymagają aż tylu napraw? — Bardzo niewielu. — Więc pewnie tego rodzaju specjalizacje są u was niezbyt rozwinięte? — Nic podobnego — odparł sztywno Leebig. — A co pan powie o robocie, którego znaleziono na miejscu zbrodni, w pracowni doktora Delmarrego? Leebig odwrócił głowę i ściągnął brwi, jakby nawiedziła go nieoczekiwanie jakaś ponura myśl. — On już jest bezpowrotnie stracony. — Bezpowrotnie? Czy może odpowiedzieć na kilka pytań? — Nie. Jest zupełnie bezużyteczny. Spalił mu się mózg pozytonowy. Wszystkie układy zostały zniszczone. Niech pan tylko pomyśli! Był świadkiem morderstwa, któremu nie mógł zapobiec… — A czemuż to nie mógł zapobiec? — Kto to wie? Z tym robotem eksperymentował doktor Delmarre. Nie wiem, w jakiej kondycji umysłowej go zostawił. Mógł na przykład polecić mu, żeby wstrzymał się od wszelkich działań, dopóki nie sprawdzi któregoś z jego obwodów. Jeśli ktoś, kogo ani doktor Delmarre, ani robot o nic nie podejrzewali, zaatakował w tym momencie, musiało upłynąć trochę czasu, zanim kierowany zasadą Pierwszego Prawa robot pokonał nakaz Delmarrego o zaniechaniu działania. Długość tego czasu zależałaby oczywiście od rodzaju polecenia, jakie wydał doktor Delmarre. Na poczekaniu mogę podać panu tuzin powodów, dla których robot nie zapobiegł morderstwu. A ponieważ nie zrobił tego, pogwałcił Pierwsze Prawo i to wystarczyło, żeby każdy obwód w jego pozytonowym umyśle uległ zniszczeniu. — Przecież robot nie może ponosić odpowiedzialności za to, że fizycznie nie był w stanie zapobiec morderstwu. Czyżby Pierwsze Prawo domagało się niemożliwości? Leebig wzruszył ramionami. — Pierwsze Prawo, mimo że pan tak próbuje umniejszyć jego znaczenie, optymalnie zabezpiecza ludzi. Nie ma od niego odwołania. Kiedy Pierwsze Prawo zostaje złamane, robot ginie. — I jest to powszechna zasada, sir? — Tak powszechna, jak powszechny jest robot. —— Czegoś się jednak dowiedziałem. — Zatem niech się pan dowie jeszcze jednej rzeczy. Pańska teoria o morderstwie dokonanym poprzez zaaranżowanie szeregu czynności robotów, z których każda była sama w sobie nieszkodliwa, nie ma zastosowania w przypadku śmierci doktora Delmarrego. — A to dlaczego? — Bo on nie został otruty, ale dostał pałką w łeb. Coś musiało tę pałkę trzymać, a to mogło być jedynie ramię człowieka. Żaden robot nie byłby w stanie roztrzaskać człowiekowi czaszki. — Możemy założyć — odparł szybko Baley — że robot nacisnął jakiś nieszkodliwy guzik, który zwolnił wiszący nad głową Delmarrego ciężar. Leebig uśmiechnął się kwaśno. — Ziemianinie, widziałem miejsce zbrodni. Wysłuchałem wszystkich relacji. Jak się pan zapewne orientuje, morderstwo na Solarii jest wydarzeniem niecodziennym. Daję panu słowo honoru, że nie było tam żadnych urządzeń ani spadających ciężarów. — Ani tępych narzędzi — dorzucił Baley. — To pan jest detektywem — odparł pogardliwie Leebig. — Proszę je odnaleźć. — Jeśli założymy, że to nie robot odpowiada za śmierć doktora Delmarrego, to kto, pana zdaniem, jest sprawcą? — Wszyscy wiedzą, kto! — zawołał Leebig. — Jego żona! Gladia! — A kto wobec tego stał za robotami, które zamordowały Gruera? — zapytał Baley. — Podejrzewam… — Leebig zawahał się. — Chyba nie przypuszcza pan, że było dwóch morderców? Skoro za pierwszą zbrodnię odpowiedzialna jest Gladia, to musi być również odpowiedzialna i za drugą. — Tak. Chyba ma pan rację — odparł robotyk. — Nikt inny nie mógł zbliżyć się do doktora Delmarrego na tyle, żeby go móc uderzyć. Do osobistych spotkań miał taki sam stosunek jak ja, z tym tylko, że czynił wyjątek dla swojej żony. Ja nie robię żadnych wyjątków. Jestem mądrzejszy. — Roześmiał się chrapliwie. — Słyszałem, że pan ją dobrze zna — powiedział nieoczekiwanie Baley. — Bliżej niż kogokolwiek innego. — Kogo? — Ją. Jest tylko jedna „ona”. Gladia. — A kto panu powiedział, że znam ją bliżej niż kogokolwiek innego? — spytał Leebig. Rozpiął nieco suwak pod szyją, jakby chciał swobodniej oddychać. — Wiem to od Gladii. Odbywaliście wspólne spacery. — I co z tego? Jesteśmy sąsiadami. To normalne. Sprawiała wrażenie bardzo sympatycznej osoby. — A zatem jej towarzystwo pan znosił? Leebig wzruszył ramionami. — Rozmowy z nią mnie odprężały. — O czym rozmawialiście? — O robotyce. — Rozmawiała z panem o robotyce? — Kompletnie się na niczym nie znała. Ignorantka! Ale umiała słuchać. Poza tym paplała o kompozycjach tworzonych ze wzbudzanych pól siłowych — nazywała to malarstwem pól. Jej historyjki śmiertelnie mnie nudziły, ale słuchałem. — I wszystko bez osobistego kontaktu? Przez chwilę wydawało się, że Leebig zwymiotuje. Nie odezwał się słowem. — Czy podobała się panu? — zaczął znów Baley. — Słucham? — Czy podobała się panu? Fizycznie. Leebig wykrzywił usta i nawet jego chora powieka lekko się uniosła. — To plugawe zwierzę — mruknął. — Postawmy sprawę inaczej. Kiedy Gladia przestała budzić w panu sympatię? Sam pan użył tego słowa, pamięta pan? — O co panu chodzi? — Powiedział pan, że Gladia wzbudziła pańską sympatię. A teraz oskarża ją pan o morderstwo. Sympatyczne osoby nie zabijają innych ludzi. — Niewłaściwie ją oceniłem. — Zrozumiał pan swój błąd, zanim jeszcze zabiła męża… jeśli w ogóle zabiła. Zaprzestaliście przecież wspólnych spacerów na kilka miesięcy przed zabójstwem. Dlaczego? — Czy to aż takie ważne? — Dopóki nie poznam prawdy, wszystko może być ważne. — Proszę pana, jeśli potrzebuje pan porady robotyka, chętnie jej panu udzielę. Ale na pytania osobiste odpowiadać nie będę. — Był pan blisko związany zarówno z zamordowanym, jak i z osobą podejrzaną o to zabójstwo. Czy nie rozumie pan, że nie uniknie pytań osobistych? Dlaczego przestał pan spotykać się z Gladią? — W pewnej chwili miałem jej po prostu powyżej uszu. Byłem zbyt zajęty i w ogóle nie widziałem sensu w dalszych wspólnych spacerach. — Po prostu przestała się panu podobać? — Cóż, można to i tak ująć. — Dlaczego straciła pańską sympatię? — Tak sobie, bez powodu! — wrzasnął Leebig. Baley nie zwrócił uwagi na podniecenie robotyka. — Ale wciąż dużo pan o Gladii wie i dobrze ją zna. Jakie motywy, zdaniem pana, mogły nią kierować? — Motywy? — Jak dotąd nikt nie powiedział słowa na ten temat. A przecież Gladia bez powodu nie zabijałaby. — Wielka Galaktyko! — Leebig odchylił głowę, jakby chciał wybuchnąć śmiechem. — Nikt panu tego nie powiedział? No cóż, może nikt się tego nie domyśla. A ja znam motyw. Sama mi to powiedziała. Mówiła zresztą o tym bez przerwy. — Co takiego powiedziała, doktorze Leebig? — To, że kłóciła się z mężem. Kłóciła się nieustannie. Nienawidziła go, Ziemianinie. Nikt panu tego nie powiedział? Sama Gladia też się tym nie pochwaliła? 15. MALOWANIE PORTRETU Baley zrobił wszystko, żeby nie pokazać po sobie, jak bardzo obeszła go ta wiadomość. Prawdopodobnie dla Solarian, przy ich obyczajach, życie prywatne innych stanowiło rzecz świętą. Pytania dotyczące małżeństwa i dzieci były u nich w jak najgorszym tonie i Baley był przekonany, że to samo dotyczy kłótni małżeńskich. Ale on przecież prowadził śledztwo w sprawie zabójstwa. Czy w takim wypadku wypytywanie podejrzanej o jej sprawy małżeńskie również stanowić będzie nietakt? Czy ma prawo w ogóle poruszać ten temat? Cóż, Leebig jednak poruszył. — Czego dotyczyły ich sprzeczki? — zapytał Baley. — Myślę, że najlepiej będzie, jeśli pan sam ją o to zapyta. Może i tak, pomyślał Baley i ciężko dźwignął się z krzesła. — Dziękuję za pomoc, doktorze Leebig. Być może jeszcze będę potrzebował pańskiej opinii. Mam nadzieję, że zechce się pan wtedy ze mną zobaczyć. — Do kolejnej projekcji — odparł krótko robotyk i znikł wraz z obrazem swego pokoju. Po raz pierwszy Baley nie odczuł żadnych sensacji związanych z podróżą lotniczą. Otwarta przestrzeń nie wywierała na nim żadnego wrażenia. Czuł się prawie jak w swoim żywiole. Ani razu nie pomyślał o Ziemi i Jessie. Opuścił Ziemię zaledwie przed kilkoma tygodniami, ale wydawało się, że upłynęły lata. Choć na Solarii przebywał tylko trzy dni, miał wrażenie, że jest tu od zawsze. Może to Gladia? Niebawem ją spotka; spotka, nie zobaczy. Czy to właśnie dawało mu taką pewność siebie, a zarazem przepełniało osobliwym uczuciem obawy i oczekiwania? Ciekaw jestem, jak ona zniesie to spotkanie — zastanawiał się. Może podobnie jak Quemot po kilku minutach będzie musiała je przerwać? Kiedy się u niej pojawił, stała w odległym kącie długiego pokoju. Była blada, wystraszona i bardzo młoda. Usta pociągnęła lekko czerwoną szminką, brwi podkreśliła kredką, a płatki uszu pokryła błękitnawym cieniem. Jasnobrązowe włosy zaczesała do tyłu, w szaroniebieskich oczach czaił się lęk. Ubrana była w granatową — prawie czarną — sukienkę o długich rękawach i cienkich białych lamówkach po bokach. Była w butach na płaskich obcasach, ręce chroniły białe rękawiczki. Odkrytą miała tylko twarz. Nawet szyję osłaniała dyskretna kryza. Baley stanął w progu. — Czy taka odległość ci wystarczy, Gladio? — zapytał. Oddychała szybko i płytko. — Nie wiedziałam, czego się mam spodziewać. Ale to zupełnie tak, jakbyśmy się jedynie widzieli. Nie mogę tylko myśleć o tym, że w rzeczywistości jest to spotkanie. — Dla mnie spotkania są rzeczą normalną — odrzekł Baley. — Tak, na Ziemi. — Zamknęła oczy. — Czasami próbuję sobie to wszystko wyobrazić. Wszędzie tłumy. Idziesz ulicą, a wokół ciebie kłębią się inni ludzie. Tuziny… — Setki — poprawił ją Baley. — Czy oglądałaś książki filmowe ze scenami z Ziemi? Może oglądałaś powieści, których akcja rozgrywa się w moim świecie? — Niewiele jest u nas takich filmów, ale widziałam powieści z innych Światów Zaziemskich. Tam ludzie również nieustannie się spotykają. Tylko że w powieściach jest inaczej. Powieść jest jak widzenie wielostronne. — Czy w tych powieściach ludzie się całowali? Zaczerwieniła się po koniuszki uszu. — Nie widziałam takich rzeczy. — Nigdy? — No cóż, mamy trochę nieprzyzwoitych filmów i czasem… tak tylko, ze zwykłej ciekawości… ale to jest naprawdę wstrętne. — Tak uważasz? — Ziemia jest inna — odparła z nagłym ożywieniem, puszczając jego pytanie mimo uszu. — Żyje tam tak wielu ludzi. Kiedy idziesz ulicą, Elijahu, chyba… dotykasz innych… przez przypadek, naturalnie. Baley lekko się uśmiechnął. — Czasami, przez przypadek, ludzie wpadają na siebie z takim impetem, że aż się przewracają. — Pomyślał o zatłoczonych ekspresstradach, gdzie przechodnie nieustannie się potrącają, przepychają, przeskakują z pasa na pas, i na krótką chwilę ogarnęła go tęsknota za Ziemią. — Nie musisz trzymać się tak daleko ode mnie — wyrwała go z zadumy Gladia. — Mogę podejść bliżej? — Chyba tak. Powiem ci, kiedy będziesz za blisko. Baley przeszedł kilka kroków pod czujnym wzrokiem Gladii. — Czy chciałbyś obejrzeć niektóre moje kompozycje barwnych pól? — zapytała nagle. Baley podszedł do dziewczyny na odległość dwóch metrów. Zatrzymał się i popatrzył na nią. Sprawiała wrażenie bardzo drobnej i kruchej. Próbował wyobrazić sobie, że trzyma coś w ręku (co…?), wywija tym szaleńczego młynka i trafia męża w głowę. Próbował wyobrazić sobie Gladię nieprzytomną z furii, mordującą w nienawiści i gniewie drugiego człowieka. Musiał przyznać przed samym sobą, że mogło być i tak. Ostatecznie ważąca pięćdziesiąt dwa kilogramy kobieta, doprowadzona do ostateczności i dysponująca odpowiednim narzędziem, mogła roztrzaskać komuś czaszkę. Baley kilkakrotnie już miał do czynienia — oczywiście na Ziemi — z morderczyniami, które sprawiały wrażenie łagodnych owieczek. — Co to są barwne pola? — Forma sztuki. Baley przypomniał sobie uwagę Leebiga na ten temat. Skinął głową. — Chętnie je obejrzę. — Więc chodź za mną. Skrupulatnie utrzymywał dystans dwóch metrów. I tak Gladia pozwoliła mu zbliżyć się do siebie trzy razy bliżej niż Klorissa. Weszli do pokoju zalanego jaskrawym światłem. Z każdego zakamarka biły wszystkie kolory tęczy. Gladia z dumą posiadaczki rozejrzała się wokół, potem popatrzyła pytająco na Baleya. Choć detektyw nie odezwał się ani słowem, na jego twarzy malował się wyraz, jakiego najwyraźniej oczekiwała. Rozglądał się uważnie po pomieszczeniu, starając się zrozumieć, co widzi. Nigdzie nie mógł dostrzec żadnego materialnego przedmiotu — wyłącznie światło. Ze specjalnie skonstruowanych postumentów strzelały różnokolorowe promienie, tworzące żywą geometrię: linie i łuki barw, splatające się ze sobą w jedną całość, a jednocześnie zachowujące swoją odrębność. Żaden wzór się nie powtarzał, nie przypominał innego. Baley przez chwilę szukał odpowiednich słów i w końcu powiedział: — Czy to w ogóle coś znaczy? Gladia roześmiała się dźwięcznym kontraltem. — Może znaczyć wszystko, co chcesz. To po prostu formy świetlne, które mają oddziaływać na emocje; sprawiać, że oglądający poczuje złość, poczuje się szczęśliwy, zaciekawiony i co tam jeszcze. Po prostu przekazuję to, co czuję w chwili tworzenia. Mogę zrobić jedną kompozycję specjalnie dla ciebie, coś w rodzaju twojego portretu. Ale ostrzegam, że nie będzie najlepszy, gdyż muszę improwizować. — Naprawdę chcesz zrobić mój portret? To może być interesujące. — Pewnie — odparła i szybko podeszła do jednej ze świetlnych figur w rogu pomieszczenia. Minęła Baleya dosłownie o centymetry, ale chyba nawet nie zdała sobie z tego sprawy. Dotknęła czegoś na konsolecie i barwna kompozycja zniknęła. Baley przełknął ślinę. — Szkoda — powiedział. — Dlaczego to zniszczyłaś? — Nic wielkiego się nie stało — odparła Gladia. — Miałam już dosyć tej kompozycji. Wygaszę też na chwilę inne, żeby ich blask nie rozpraszał mojej uwagi. Odsłoniła jakąś klawiaturę stojącą przy ścianie i przesunęła reostat. Barwy ściemniały tak, że prawie zatopiły się w czerni. — Dlaczego nie pomagają ci w tym roboty? — Cicho, nic nie mów — odparła niecierpliwie. — Nie wpuszczam tutaj robotów. To mój świat. — Popatrzyła na Baleya spod zmarszczonych brwi. — Trochę mi przeszkadza, że mało cię znam. Nie patrząc na konsoletę, położyła dłonie na jej górnej, gładkiej powierzchni. Palce miała zakrzywione, napięte. Czekały. Jeden z palców drgnął, zakreślił na gładkiej powierzchni półkole. Pojawił się pas intensywnie żółtego światła, które wyprysnęło w górę ukośną linią. Palec Gladii cofnął się odrobinę i żółć stała się o cień jaśniejsza. Popatrzyła na świetlisty łuk. — Chyba o to właśnie mi chodziło — mruknęła. — Pozbawiona wagi siła. — Jehoshaphat! — odezwał się półgłosem Baley. — Obraziłeś się? — Uniosła palec i żółty łuk znieruchomiał. — Broń Boże! Ale co to jest? Jak to zrobiłaś? — To trudno wytłumaczyć — odparła Gladia, obrzucając konsoletę zamyślonym spojrzeniem. — Nawet ja nie wszystko rozumiem. Wiem tylko, że jest to rodzaj złudzenia optycznego. Ustawiamy pole siłowe na różnych poziomach energii. Tak naprawdę obserwujesz ekstruzję hiperprzestrzeni, te barwy nie mają nic wspólnego ze zwykłą przestrzenią. W zależności od natężenia energii ludzkie oko dostrzega różne odcienie kolorów. Kształty i barwy wywoływane są przez ciepłotę moich palców dotykających odpowiednich miejsc na konsolecie. Zainstalowane są w niej najróżniejsze czujniki. — A jeśli ja przyłożę palec…? — Baley podszedł do Gladii. Przesunęła się trochę, robiąc mu miejsce. Z wahaniem położył palec wskazujący na powierzchni konsolety. Poczuł delikatne pulsowanie. — Śmiało. Naciśnij palcem, Elijahu. Baley wykonał polecenie i w powietrzu pojawiła się smuga brudnoszarego światła, która przecięła żółte pasmo stworzone przez Gladię. Gwałtownie cofnął rękę i dziewczyna wybuchnęła śmiechem. Szybko jednak spoważniała i popatrzyła ze skruchą na Ziemianina. — Nie z ciebie się śmieję — wyjaśniła. — To naprawdę jest trudne, nawet dla kogoś, kto ćwiczy przez dłuższy czas. Poruszyła lekko ręką, zbyt szybko, żeby Baley mógł podążyć wzrokiem za jej palcami, i potworność, którą stworzył, zniknęła. Pozostał jedynie żółty łuk. — Jak się tego nauczyłaś? — zapytał. — Po prostu próbowałam. To nowy rodzaj sztuki, i tylko jedna czy dwie osoby wiedzą, jak… — A ty jesteś najlepsza z nich — odparł ponuro Baley. — Na Solarii każdy jest albo jedyny, albo najlepszy, albo i to, i to. — Nie śmiej się. Niektóre moje konsolety wystawiono na pokaz. Miałam swoje wystawy. — Uniosła zadziornie podbródek. Jej twarz wyrażała niekłamaną dumę. — Ale zajmijmy się lepiej twoim portretem. Znów poruszyła palcami. Spod jej dłoni wyszło kilka dalszych, krzyżujących się ze sobą pod ostrym kątem linii kolorowego światła. Dominował kolor niebieski. — To jest chyba obraz Ziemi — wyjaśniła Gladia, zagryzając dolną wargę. — Zawsze myślałam, że Ziemia jest niebieska. Wszyscy ci ludzie, te nieustanne spotkania, spotkania, spotkania… Widywanie się jest różowe. Co o tym myślisz? — Jehoshaphat! Nie umiem wyrażać przedmiotów i pojęć za pomocą barw. — Naprawdę? — spytała z roztargnieniem. — Często powtarzasz słowo „Jehoshaphat”; będzie to taki fioletowy kleks o poszarpanych brzegach, ponieważ wypowiadasz to słowo zawsze krótko i ostro. W pewnej odległości od środka kompozycji pojawiła się fioletowa plama. — A wszystko zakończę tak… — powiedziała i ponownie wprawiła w ruch palce. W jednej chwili kompozycję pochłonął płaski, matowy, pusty sześcian w burym kolorze. Przeświecały przez niego barwne światła, ale przydymione i stonowane. Baleya ogarnął nagle jakiś smutek, jakby coś zamykało go w sobie, oddzielało od wszystkiego, czego pragnął. — Co to jest? — zapytał. — To? No cóż, to otaczające cię ściany. Coś, co każe przebywać ci w zamknięciu. Ty jesteś w środku. Baley przyjrzał się bliżej barwnej kompozycji. Zdecydowanie mu się nie podobała. — Przecież nie przebywam ciągle zamknięty w czterech ścianach. Dzisiaj byłem na zewnątrz. — Naprawdę? Zniosłeś to? Nie potrafił poskromić języka i odciął się: — To tak, jak dla ciebie spotkanie ze mną. Nie lubisz tego, ale jakoś to znosisz. Popatrzyła na niego z namysłem. — Może chcesz wyjść na zewnątrz? — zapytała. — Czy chcesz iść ze mną na spacer? Niewiele brakowało, a wykrzyknąłby: Jehoshaphat, nie! — Nigdy z nikim nie spacerowałam w ten sposób — kusiła Gladia. — Na dworze jest jeszcze jasno. I panuje piękna pogoda. Baley popatrzył na swój abstrakcyjny portret i spytał: — A jeśli wyjdę, usuniesz ten bury sześcian? — To zależy, jak będziesz się zachowywał — odparła z uśmiechem. Gdy opuszczali pokój, żegnała ich świetlna kompozycja. Została tam również dusza Baleya, uwięziona w szarym sześcianie ziemskich Miast. Kiedy owiał go chłodny wiatr, zadrżał. — Nie jest ci zimno? — zatroszczyła się Gladia. — Przedtem było trochę inaczej — wymamrotał Baley. — Zbliża się koniec dnia, ale tak naprawdę wcale nie jest zimno. Może chcesz włożyć płaszcz? Robot ci go za chwilę przyniesie. — Nie. Tak jest dobrze. — Szli wyłożoną kamieniami ścieżką. — To tutaj spacerowałaś z doktorem Leebigiem? — Och, nie. Wychodziliśmy daleko na pola, gdzie rzadko spotykaliśmy roboty i gdzie słychać było głosy zwierząt. Ty jednak na wszelki wypadek powinieneś trzymać się blisko domu. — Na jaki „wszelki wypadek”? — Gdybyś musiał wrócić do środka. — Czy także „na wypadek”, gdybyś miała już dosyć tego spotkania? — To wcale mi nie przeszkadza — odparła buńczucznie. Z góry dobiegał delikatny szelest liści, a świat wokół pełen był żółtych i zielonych barw. W powietrzu niósł się ostry, cienki krzyk ptaków i szum ich skrzydeł. Po ziemi sunęły cienie. Baley najbardziej świadom był właśnie cieni. Jeden z nich leżał przed nim, miał kształt człowieka i kiedy detektyw szedł, ów mroczny kształt towarzyszył mu nieustannie, naśladując jego gesty. Detektyw naturalnie słyszał o zjawisku cienia i wiedział, co to jest, ale przyzwyczajony do bezcieniowych świateł Miast, nigdy się z nim nie zetknął. Zdawał sobie sprawę, że za plecami ma solariańskie słońce. Robił wszystko, co mógł, żeby nie patrzeć w tamtą stronę, wiedział jednak, że ono tam jest. Otaczająca go przestrzeń była ogromna i pusta, ale w jakiś sposób go pociągała. Oczyma duszy ujrzał siebie, jak przemierza powierzchnię świata otoczony tysiącami kilometrów i tysiącami lat świetlnych tej otwartej przestrzeni. Dlaczego myśl o pustce i samotności wydawała mu się tak pociągająca? Przecież wcale nie pragnął samotności. Nie pragnął pustki. Chciał Ziemi, chciał ciepła, chciał bezpiecznych, zatłoczonych Miast. Próbował wyobrazić sobie pełen ludzi i zgiełku Nowy Jork. Ale wyobraźnia go zawodziła. Aż do bólu był świadom otaczającej go ciszy i chłodnego powietrza na powierzchni Solarii. Odruchowo zbliżył się do Gladii na pół metra. Ujrzał jej twarz, na której malowało się zaskoczenie. — Przepraszam — bąknął, i wycofał się. Gladia głęboko odetchnęła. — Nic nie szkodzi. Może masz już dosyć tej wędrówki? Chodź, pokażę ci klomby z kwiatami. Na pewno ci się spodobają. Wskazała jakiś punkt leżący przed nimi i Baley bez słowa ruszył za nią. — Latem będzie tutaj cudownie. Kiedy przyjdą upały, będę mogła kąpać się w jeziorze albo po prostu biegać po polach, biegać najszybciej jak potrafię, biegać do utraty tchu, a potem paść na trawę i długo leżeć bez ruchu. — Popatrzyła krytycznie na swoje ubranie. — Naturalnie nie w tym stroju. W tym stroju mogę jedynie statecznie spacerować. — W czym najbardziej lubisz chodzić? — zainteresował się Baley. — W wiązanej na szyi bluzce i w szortach! —— wykrzyknęła unosząc ramiona, jakby wróciła myślą do tych rozkosznych chwil swobody. — Czasami nic na siebie nie nakładam. Tylko sandały. Wtedy każdym skrawkiem ciała mogę chłonąć powietrze… Och, przepraszam. — Nic się nie stało — machnął ręką Baley. — A co miałaś na sobie podczas spacerów z doktorem Leebigiem? — Różnie. To zależało od pogody. Czasami ubierałam się bardzo skąpo — ale przecież tylko się widywaliśmy. Mam nadzieję, że już to rozumiesz. — Rozumiem. A doktor Leebig? Czy też ubierał się skąpo? — Jothan? Skąpo? — Gladia wybuchnęła perlistym śmiechem. — Och, nie! On jest zawsze taki namaszczony. — Przybrała ponury wyraz twarzy i zaczęła mrugać powieką, czym sprowokowała Baleya do śmiechu. — A jego rozmowy… „Moja droga Gladio, rozważając efekt przepływu potencjałów pozytonowych pierwszego rzędu…” — O tym rozmawialiście? O robotyce? — Przeważnie. Och, on to tak poważnie traktuje. Koniecznie chciał zrobić ze mnie robotyka. Było to jego niezłomne postanowienie. — I nauczyłaś się czegokolwiek? — Niczego. Absolutnie niczego. Do dzisiaj robotyka jest dla mnie czarną magią. Czasami wpadał w złość, ale kiedy zaczynał zanadto przynudzać, robiłam nurka pod wodę, jeśli byliśmy akurat nad jeziorem, i chlapałam na niego wodą. — Chlapałaś wodą? Przecież podobno tylko się widywaliście? Wybuchnęła śmiechem. — Cały Ziemianin! Chlapałam tam, gdzie stał. Woda naturalnie nie mogła go zmoczyć, ale nie o to przecież chodziło. Ale popatrz teraz tutaj. Baley spojrzał we wskazanym kierunku. Kręta ścieżka, wzdłuż której rosły drzewa, wyprowadziła ich na polanę. Pośrodku znajdował się malowniczy staw. Polanę przedzielały niewysokie murki z cegieł, między którymi rosły gęsto kwiaty. Baley znał kwiaty z filmowych książek. Kwiaty w pewien sposób przypominały świetlne wzory, które Gladia wyczarowała w swojej pracowni, i detektywowi błysnęła myśl, że wie już, co stanowi główną inspirację jej twórczości. Dotknął ostrożnie jednego z nich i rozejrzał się. Najwięcej było czerwonych i żółtych. Rozglądając się, spojrzał w górę. — Słońce stoi bardzo nisko — oświadczył zaniepokojony. — Bo już późne popołudnie — odparła Gladia. Podbiegła do stawu i usiadła na kamiennej ławce. — Chodź tu! — zawołała, machając do niego ręką. — Zresztą możesz stać, jeśli nie lubisz siedzieć na kamieniu. Baley zbliżył się powolnym krokiem. — Czy ono codziennie schodzi tak nisko? — zapytał i natychmiast pożałował swoich słów. Skoro planeta się obraca, słońce każdego ranka i wieczora musi stać nisko nad horyzontem. Tylko w południe wędruje wysoko po niebie. Ale nawet to racjonalne wytłumaczenie mu nie pomogło. Wiedział, że istnieje coś takiego jak noc — nawet jej kiedyś osobiście doświadczył — pora, kiedy planetę zalega mrok. Wiedział, że istnieją chmury i wspaniała szarość tonująca grozę bijącą z otwartej przestrzeni. A jednak za każdym razem, gdy myślał o powierzchni planety, przed oczyma miał oślepiający blask stojącego w zenicie słońca. Popatrzył przez ramię, zerknął jeszcze raz na słońce i przez chwilę zastanawiał się, jak daleko są od domu. Było to ważne na wypadek, gdyby musiał wrócić do czterech ścian. Gladia wskazała mu drugi koniec kamiennej ławki. — Czy nie za blisko? — spytał z obawą Baley. Wyciągnęła ręce otwartymi dłońmi do góry. — Ja już się przyzwyczaiłam. Naprawdę. Żeby uniknąć widoku słońca, usiadł twarzą w jej stronę. Odchyliła się do tyłu, w kierunku wody, i zerwała niewielki kwiatek o kształcie filiżanki — żółty na zewnątrz i z białymi smugami w środku. — To miejscowa roślina — wyjaśniła Gladia. — Większość kwiatów pochodzi z Ziemi. Kiedy wręczała mu ostrożnie kwiat, z łodyżki skapnęło kilka kropel wody. — Zabiłaś go — oświadczył, wyciągając równie ostrożnie dłoń po roślinę. — To tylko kwiat. Rosną ich tutaj tysiące… — Nagle, zanim zdążył jeszcze dotknąć palcami kielicha, Gladia szarpnęła rękę do tyłu, a z jej oczu posypały się iskry. — Czy próbujesz dać mi do zrozumienia, że skoro zerwałam kwiat, mogłabym również zabić człowieka? — Nic nie próbuję dawać ci do zrozumienia — odparł spokojnie Baley. — Możesz pokazać mi ten kwiat? W głębi serca wcale nie miał ochoty dotykać kwiatu, który rósł na mokrej ziemi i wciąż jeszcze było na nim trochę błota. Jak to się dzieje, że ludzie, którzy tak boją się wszelkich kontaktów z Ziemianami, a nawet ze sobą, potrafią beztrosko dotykać brudów? Ujął delikatnie łodyżkę między kciuk i palec wskazujący i zaczął z uwagą oglądać kwiat. Kielich tworzyło kilkanaście cieniutkich płatków wyrastających z jednego punktu na łodydze. Wewnątrz była wypukłość, wilgotna i obrzeżona ciemnymi włoskami, które lekko drżały poruszane wiatrem. — Czujesz, jak pachnie? — spytała Gladia. Baley od początku był świadom bijącej z rośliny woni. Pochylił się nad kielichem. — Jak kobiece perfumy — odparł. Gladia klasnęła w dłonie. — Cały Ziemianin! — wykrzyknęła z uciechą. — To przecież kobiece perfumy pachną kwiatami. Detektyw smętnie pokiwał głową. Otwarta przestrzeń coraz bardziej działała mu na nerwy. Cienie wydłużały się i powoli nadchodził zmierzch. Ale Baley nie zamierzał się poddawać. Pragnął przecież, żeby usunięto szare ściany sześcianu, w którym zaklęty był jego portret utkany ze światła. Czysta donkiszoteria, powiedział sobie. A tak właśnie dokładnie było. Gladia wyciągnęła dłoń i Baley bez protestu oddał jej kwiat. Dziewczyna zaczęła powoli odrywać po kolei płatki. — Wydaje mi się, że każda kobieta pachnie inaczej — zauważyła po chwili milczenia. — To zależy od tego, jakich używa perfum — odparł Baley. — Mogę to sobie tylko wyobrazić. Nie używam perfum, bo nikt nigdy się do mnie nie zbliża. Myślę, że ty często wdychasz zapach perfum. Czy na Ziemi twoja żona jest z tobą cały czas? Bez reszty skupiła uwagę na kwiecie, kończąc obrywać mu płatki. — „Cały czas” to lekka przesada — powiedział Baley. — Ale większość czasu. A kiedy tylko zapragniesz… — Czy domyślasz się, dlaczego doktor Leebig tak usilnie próbował nawrócić cię na robotykę? — nieoczekiwanie zmienił temat Baley. Z kwiatu została już tylko łodyżka i pozbawiona płatków szypułka. Gladia przez chwilę obracała roślinę w palcach, po czym odrzuciła ją za siebie. Łodyga jakiś czas unosiła się na powierzchni stawu. — Myślę, że chciał, żebym została jego zastępcą. — Powiedział ci to? — Pod sam koniec naszej znajomości. Myślę, że coraz bardziej się niecierpliwił. Zapytał, czy interesowałoby mnie zajęcie robotyka. Odparłam, że trudno mi wyobrazić sobie nudniejsze zajęcie. Był wściekły. — I potem już nie chodziliście na spacery? — Wiesz, chyba śmiertelnie go uraziłam. Tak, na pewno tak, ale co miałam innego zrobić? — A kiedy powiedziałaś mu o kłótniach ze swoim mężem? Przed tym czy później? Gwałtownie zacisnęła pięści. Zesztywniała, przechyliła lekko głowę na bok. — Jakie kłótnie? — spytała nienaturalnie wysokim głosem. — Twoje kłótnie z mężem. Wiem, że go nienawidziłaś. Gladia miała wykrzywioną twarz, na policzkach krwiste rumieńce. Popatrzyła na Baleya płonącym wzrokiem. — Kto ci to powiedział? Jothan? — Tak, wiem to od doktora Leebiga. Myślę, że mówił prawdę. Była wstrząśnięta do głębi. — Wciąż starasz się udowodnić, że to ja zabiłam męża. Myślałam już, że zaprzyjaźniliśmy się ze sobą, a okazuje się, że jesteś wyłącznie… detektywem. Uniosła pięści, ale Baley nie ruszył się z miejsca. — Przecież wiesz, że mnie nie dotkniesz — powiedział cicho. Opuściła ręce i zaczęła bezgłośnie płakać. Odwróciła twarz. Baley pochylił głowę i zamknął oczy, pragnąc odciąć się od denerwujących, długich cieni. — Doktor Delmarre nie był osobą przesadnie uczuciową, prawda? — zapytał. — Był osobą bardzo zajętą — odparła zdławionym głosem. — Ty z kolei jesteś uczuciowa i ten człowiek cię interesował. — Nic… nic nie mogę na to poradzić. Wiem, że to wstrętne, ale nic nie mogę poradzić. Nawet rozmowa o tym jest wstrętna. — A jednak z doktorem Leebigiem o tym rozmawiałaś. — Musiałam coś zrobić, a Leebig znalazł się akurat pod ręką. Sprawiał wrażenie, że chętnie mnie wysłucha, i od razu poczułam się lepiej. — Jaki był właściwie powód twoich kłótni z mężem? Miałaś mu za złe, że jest oschły i nieczuły? — Czasami go aż nienawidziłam. — Bezradnie wzruszyła ramionami. — Był po prostu uczciwym Solarianinem, nie mieliśmy pozwolenia na dz… na dz… — urwała. Baley cierpliwie czekał. Czuł w żołądku chłód, a zimne powietrze wokół zdawało się przygniatać go straszliwym ciężarem. Kiedy Gladia przestała płakać, spytał najdelikatniej, jak umiał: — Czy zabiłaś go, Gladio? — Nie, nie… — Nagle, jakby opuściło ją całe opanowanie, dodała: — Nie powiedziałam ci wszystkiego. — Więc powiedz teraz. — Wtedy, w jego pracowni, kłóciliśmy się. Stary temat. Wrzeszczałam na niego, ale on milczał. Zresztą rzadko podejmował ze mną dyskusję, co wprowadzało mnie w jeszcze większą wściekłość. Byłam taka wściekła, taka wściekła! I potem już nic nie pamiętam. — Jehoshaphat! Co rozumiesz przez to, że nic nie pamiętasz? — Był martwy, a ja krzyczałam, i przyszły roboty… — Czy go zabiłaś? — Nie pamiętam, Elijahu, a gdybym to zrobiła, powinnam to pamiętać, prawda? Zresztą chyba straciłam pamięć. Byłam tak przerażona. Pomóż mi, Elijahu, proszę… — Nie martw się, Gladio. Oczywiście, że ci pomogę. Czując zawrót głowy, skupił myśli na sprawie narzędzia zbrodni. Co się z nim stało? Ktoś musiał je zabrać. Jeśli tak, mógł tego dokonać wyłącznie morderca. Ponieważ natychmiast po zabójstwie Gladię znaleziono na miejscu morderstwa, nie ona je usunęła. A zatem mordercą jest ktoś inny. Bez względu na to, co uważają mieszkańcy Solarii, zabójcą musi być ktoś inny. Poczuł mdłości. Muszę natychmiast wracać do domu, pomyślał. — Gladio… — zaczął. Sam nie wiedział, jak to się stało, ale spojrzał na zachodzące słońce. Stało niziutko, tuż nad horyzontem. Wpatrywał się w nie z jakąś chorobliwą fascynacją. Nigdy jeszcze takiego słońca nie widział. Wielkie, czerwone i dziwnie przydymione — tak, że mógł spoglądać w nie bez mrużenia oczu. Widział nad nim chmury koloru krwi; jedna z nich przecinała świecącą kulę ciemną smugą. — Jest takie czerwone — wymamrotał. Usłyszał zdławiony głos Gladii: — O zmierzchu zawsze takie jest. Czerwone i gasnące. Zobaczył nagle w wyobraźni słońce opadające za horyzont. Powierzchnia planety oddalała się od niego z szybkością dwóch tysięcy kilometrów na godzinę, obracając się pod nim wraz z mikrobami zwanymi ludźmi, których nic nie chroniło i które pędziły wraz z obracającą się powierzchnią globu. Obracała się w szaleńczym wirze i obracała… obracała… Ale to wirowała jego głowa i kamienna ławka, która nagle zaczęła stawać dęba. Niebo zdawało się przytłaczać go swoim ciężarem — niebieskie, ciemnoniebieskie — aż słońce zniknęło i wierzchołki drzew pomknęły w górę, ziemia pomknęła w górę, Gladia krzyknęła cicho, a kolejny dźwięk… 16. PIERWSZE WNIOSKI Najpierw Baley uświadomił sobie, że znajduje się w czterech ścianach, że nie otacza go już otwarta przestrzeń i że ktoś się nad nim nachyla. Przez chwilę gapił się bezmyślnie przed siebie nie widzącymi oczyma. — Daneel! Twarz robota pozostała nieruchoma, nie odbił się na niej wyraz ulgi czy emocji. — To dobrze, że odzyskałeś przytomność, partnerze Elijahu. Nie sądzę, żebyś odniósł jakieś obrażenia fizyczne. — Nic mi nie jest — odparł Baley, próbując dźwignąć się na łokciu. — Jehoshaphat, jestem w łóżku! Dlaczego? — Kilkakrotnie przebywałeś dziś pod gołym niebem. Te ciężkie przeżycia skumulowały się, więc potrzebujesz teraz odpoczynku. — Przede wszystkim potrzebuję kilku wyjaśnień. — Baley rozejrzał się, wmawiając w siebie z całych sił, że już nie kręci mu się w głowie. Nie poznawał pokoju. Zasłony w oknach były zaciągnięte, a pomieszczenie zalewało dobrotliwe sztuczne światło. Poczuł się dużo lepiej. — Na przykład, gdzie jesteśmy? — W domu pani Delmarre. — Wyjaśnijmy w takim razie drugą rzecz. Skąd się tu wziąłeś? Jak ci się udało wymknąć robotom? Przecież zostawiłem cię pod ich strażą. — Wiedziałem, że nie będziesz uradowany moim postępkiem, ale nie miałem wyjścia. W grę wchodziła kwestia twego bezpieczeństwa… — Co zrobiłeś? Jehoshaphat! — Kilka godzin temu pani Delmarre chciała się z tobą zobaczyć. — Tak. — Baley pamiętał, że Gladia wspominała o tym. — To wiem. — Twój rozkaz dla pilnujących mnie robotów brzmiał: „Nie wolno mu (to znaczy mnie) kontaktować się z innymi ludźmi ani z innymi robotami. Nie wolno mu się z nikim ani spotykać, ani widywać”. Nie zastrzegłeś jednak, partnerze Elijahu, że nie wolno również innym ludziom lub robotom kontaktować się ze mną. Baley jęknął. — Nie masz powodu do niezadowolenia, partnerze Elijahu. Ta luka w twoich poleceniach sprawiła, że mogłem wkroczyć do akcji i uratować ci życie. Kiedy skontaktowała się ze mną pani Delmarre, na co strzegące mnie roboty pozwoliły, i zapytała o ciebie, zgodnie z prawdą odparłem, że nie wiem, gdzie się podziewasz, ale obiecałem cię poszukać. Podobnie jak ja była bardzo zdenerwowana. Oświadczyłem, że zapewne wyszedłeś z domu, i poprosiłem ją, by kazała pilnującym mnie robotom przeszukać okolicę. — Czy nie zdziwiło jej, że sam nie wydajesz tego polecenia? — Wydaje mi się, iż przekonałem ją, że jako Aurorianin nie potrafię tak sprawnie kierować robotami jak ona. Najwyraźniej Solarianie, jeśli idzie o roboty i kierowanie nimi, są bardzo próżni i pogardliwie odnoszą się do umiejętności mieszkańców innych planet w tej dziedzinie. Pewnie przyznasz mi rację, partnerze Elijahu? — Poleciła im zatem odejść? Jak jej się to udało? — Przyszło jej to z najwyższym trudem. Nowe polecenia stały w sprzeczności z twoimi poprzednimi, a roboty nie mogły wyjaśnić wszystkiego, ponieważ zabroniłeś im również mówić komukolwiek, że jestem robotem. W końcu pani Delmarre postawiła na swoim, ale musiała krzyczeć. — I wtedy wyszedłeś? — Tak, partnerze Elijahu. Szkoda, pomyślał Baley, że Gladia nie uznała tego incydentu za ważny i nie wspomniała o nim, kiedy się widzieliśmy. — Znalezienie mnie zajęło ci dużo czasu, Daneelu — zauważył Baley. — Roboty na Solarii utrzymują ze sobą cały czas kontakt subeterowy. Doświadczony Solarianin dotarłby do właściwej informacji bardzo szybko, ale ktoś taki jak ja, nie orientujący się dobrze w zagadnieniu, szukając informacji za pośrednictwem poszczególnych maszyn potrzebował dużo czasu, żeby dotrzeć do konkretnych danych. Wytropienie ciebie zajęło mi ponad godzinę. Kolejną zwłokę spowodowała wizyta w miejscu pracy doktora Delmarrego; okazało się, że przybyłem za późno i ciebie już tam nie było. — Co wtedy zrobiłeś? — Podjąłem śledztwo na własną rękę. Przykro mi, że musiałem to zrobić pod twoją nieobecność, ale wymogi dochodzenia nie dawały mi innego wyboru. — Czy widziałeś się albo spotkałeś z Klorissą Cantoro? — Widziałem się z nią, ale w jej domu, nie u nas. Na farmie były pewne dokumenty, które chciałem przejrzeć. W normalnych okolicznościach wystarczyłaby zwykła transmisja, jednak w zaistniałej sytuacji, kiedy trzy roboty wiedziały, kim jestem, i w każdej chwili mogły mnie ponownie uwięzić, uważałem to za ryzykowne. Baley prawie już doszedł do siebie. Zsunął nogi z łóżka. Spostrzegł, że ma na sobie coś w rodzaju koszuli nocnej. Popatrzył na nią z niesmakiem. — Podaj mi ubranie. Daneel wykonał polecenie. Ubierając się, Baley zapytał: — Gdzie jest pani Delmarre? — W areszcie domowym, partnerze Elijahu. — Co? Kto wydał ten rozkaz? — Ja. Siedzi w swojej sypialni pod strażą robotów. Może wydawać im wyłącznie polecenia związane z zaspokajaniem potrzeb osobistych. Wszystkie inne rozkazy są automatycznie anulowane. — Przez ciebie? — Tutejsze roboty nie wiedzą, kim naprawdę jestem. Baley skończył się ubierać. — Wiem, że wszystko przemawia przeciwko niej — powiedział. — Tylko ona miała okazję zamordować swego męża. Ponadto pojawił się kolejny element. Kiedy jej mąż krzyknął, wcale nie pobiegła na miejsce zbrodni, jak początkowo twierdziła. Ona już tam była. — Twierdzi, że była świadkiem zabójstwa i widziała mordercę? — Nie. Rzecz w tym, że nic nie pamięta. Tak czasami bywa. Okazało się również, że miała motyw. — Jaki motyw, partnerze Elijahu? — Taką możliwość brałem pod uwagę od samego początku. Powiedziałem sobie, że gdyby to była Ziemia, gdyby doktor Delmarre był taki, jak go przedstawiono, a jego żona taka, jak sądziłem, bez wahania stwierdziłbym, że go kocha — lub kochała — ale on kochał wyłącznie siebie. Cały problem sprowadzał się do tego, czy Solarianie znają uczucie miłości i reagują na miłość podobnie jak Ziemianie. Nie ufałem swoim sądom na temat ich uczuć i reakcji. Dlatego musiałem spotkać się z kilkoma Solarianami. Spotkać, nie widzieć. — Nie nadążam za tokiem twego rozumowania, partnerze Elijahu. — Nie wiem, czy uda mi się to wytłumaczyć. Tutejsi ludzie, jeszcze przed urodzeniem się dziecka, robią dokładną analizę genetyczną płodu, którą powtarzają, gdy dziecko pojawia się na świecie. — Wiem o tym. — Ale geny to nie wszystko. Liczy się również środowisko, a środowisko może spowodować rzeczywistą psychozę, podczas gdy analiza genów wykazuje jedynie nikłą możliwość takiej komplikacji. Czy zauważyłeś, że Gladia interesuje się Ziemią? — Tak, zauważyłem, partnerze Elijahu. I podejrzewam, że chodzi jej wyłącznie o to, żeby przeciągnąć cię na swoją stronę. — Ja zakładam, że interesuje się Ziemią naprawdę. Jest nią wręcz zafascynowana. Zapewne ekscytują ją tłumy zamieszkujące Ziemię. Załóżmy, że wbrew jej własnej woli pociąga ją coś, co wedle tutejszych pojęć jest chore. Mogła to być anomalia. Chciałem ten problem zgłębić poprzez spotkania z Solarianami, a potem przekonać się, jak Gladia zareaguje na takie spotkanie. Dlatego za wszelką cenę musiałem uciec od ciebie, Daneelu. Dlatego widzenia, jako metoda śledztwa, były bezużyteczne. — Tego mi nie wyjaśniłeś, partnerze Elijahu. — A cóż tu było do wyjaśniania, skoro uparłeś się, że najważniejsze jest Pierwsze Prawo? Daneel milczał. — Eksperyment się udał. Spotkałem się lub próbowałem się spotkać z kilkoma osobami. Socjolog spotkał się wprawdzie ze mną, ale szybko dał za wygraną. Robotyk, mimo moich usilnych nalegań, nie wyraził zgody na spotkanie. Sama myśl o czymś takim przyprawiła go o szloch i ssanie kciuka. Zachowywał się jak dziecko. Zastępczyni doktora Delmarrego z racji swego zawodu była przyzwyczajona do obcowania z innymi ludźmi, ale i tak musiałem trzymać się od niej w odległości sześciu metrów. Natomiast Gladia… — Tak, partnerze Elijahu? — Gladia zgodziła się spotkać ze mną po bardzo krótkim wahaniu. Dobrze znosiła moją obecność i w miarę upływu czasu wykazywała oznaki coraz mniejszego napięcia. Nie miała nic przeciwko temu, żeby się ze mną spotkać, interesowała się Ziemią i w nienormalny prawie sposób ciągnęło ją do męża. Można by to tłumaczyć silnym, a wedle miejscowych pojęć psychotycznym zainteresowaniem osobistymi kontaktami z osobnikami przeciwnej płci. Doktor Delmarre nie należał do ludzi, którzy podzielaliby takie uczucia. Musiało to być dla niej okropne. Daneel skinął głową. — Na tyle okropne, że w przypływie namiętności posunęła się do morderstwa. — A jednak, na przekór wszystkiemu, nie wierzę w to, Daneelu. — Może kierują tobą, partnerze Elijahu, jakieś uboczne, osobiste motywy? Pani Delmarre jest bardzo pociągającą kobietą, a ty jesteś Ziemianinem, dla którego bezpośrednie obcowanie z atrakcyjnymi kobietami nie jest oznaką psychozy. — Mam bardziej przekonujący argument — odparł Baley. — Gdyby Gladia zamordowała swojego męża, również jej należałoby przypisać próbę zabójstwa Gruera. — W pierwszej chwili chciał wyjaśnić, jak za pomocą odpowiedniej manipulacji robotami można popełnić zbrodnię, ale w porę poskromił język. Nie był pewien, jak Daneel zareagowałby na teorię o robotach—nieświadomych zabójcach. — A próba zamordowania ciebie? — zapytał cicho robot. Baley zmarszczył brwi. Nie miał zamiaru mówić swemu partnerowi o incydencie z zatrutą strzałą — nie chciał potęgować jego i tak już silnego instynktu opiekuńczego względem siebie. — Co ci powiedziała Klorissa? — zapytał gniewnie. Powinien był poprosić ją, żeby milczała, ale skąd niby miał wiedzieć, że robot wyrwie się na wolność i zacznie zadawać pytania? — Pani Cantoro nie ma tu nic do rzeczy. Osobiście obserwowałem tę próbę zabójstwa — odparł spokojnie Daneel. Baley był kompletnie zbity z tropu. — Przecież ciebie przy tym nie było. — Przed godziną złapałem cię w ostatniej chwili i przyniosłem tutaj. — O czym ty mówisz? — Nie pamiętasz, partnerze Elijahu? Była to prawie zbrodnia doskonała. Czy to nie pani Delmarre zaproponowała ci spacer pod gołym niebem? Nie byłem wprawdzie świadkiem waszej rozmowy, ale jestem przekonany, że propozycja wyszła od niej. — Zgadza się. Od niej. — Zapewne usilnie nakłaniała cię do tego. Baley pomyślał o swoim „portrecie”, zamkniętym w szarych ścianach. Czyżby uciekła się do aż tak wymyślnego chwytu psychologicznego? Czyżby Solarianka do tego stopnia rozumiała psychikę Ziemianina? — Nie — powiedział. — Potem namówiła cię, żebyś usiadł na tej ławce przy malowniczym stawie, prawda? — No cóż, tak rzeczywiście było. — Nie przyszło ci do głowy, że bacznie cię obserwowała i bez trudu dostrzegła, że coraz gorzej się czujesz? — Spytała raz albo dwa, czy chcę już wracać. — Zapewne nie pytała na serio. Widziała, że twój stan coraz bardziej się pogarsza. Może nawet sama cię popchnęła, choć nie sądzę, żeby to było potrzebne. Kiedy złapałem cię w ramiona, właśnie spadałeś z ławki do tyłu, do głębokiej na metr wody, w której z całą pewnością byś się utopił. Baley, jak przez mgłę, zaczął przypominać sobie tamte chwile. — Jehoshaphat! — Co więcej — ciągnął z bezlitosnym spokojem Daneel — pani Delmarre siedziała obok ciebie, patrzyła ci w oczy, ale nie wykonała najdrobniejszego gestu, żeby cię ratować. Nie próbowałaby nawet wyciągnąć cię z wody. Po prostu pozwoliłaby ci się utopić. Mogła oczywiście wezwać robota, ale ten przybyłby za późno. Przed zarzutem morderstwa wybroniłaby się w prosty sposób: nie była w stanie ciebie dotknąć — nawet za cenę twego życia. To prawda, pomyślał Baley. Z całą pewnością nikt nie podałby w wątpliwość jej oświadczenia, że nie potrafiła dotknąć innej istoty ludzkiej. Zdumienie raczej budziłby fakt, że mogła siedzieć tak blisko drugiego człowieka. — Tak zatem widzisz, partnerze Elijahu, że jej wina nie budzi wątpliwości — ciągnął Daneel. — Stwierdziłeś, że musiałaby być również sprawcą próby zabójstwa agenta Gruera, i ten argument jakoby miał przemawiać na jej korzyść. Ale to ona jest poszukiwanym przez nas mordercą. W twoim przypadku kierowała się tym samym motywem, co w przypadku Gruera: potrzeba wyeliminowania wyjątkowo dociekliwego detektywa prowadzącego sprawę pierwszej zbrodni. — Ale to jeszcze niczego nie przesądza — odparł Baley. — Trzeba jej udowodnić, że musiała wiedzieć, jak fatalny skutek wywiera na mnie otwarta przestrzeń. — Interesowała się Ziemią. Wiedziała, jak dziwaczni są Ziemianie. — Zapewniłem ją, że byłem już dziś kilkakrotnie na wolnym powietrzu i zdążyłem się oswoić z tego typu wyprawami. — Mogła wiedzieć lepiej. Baley uderzył pięścią w rozwartą dłoń. — Przeceniasz ją. To wszystko nie trzyma się kupy. Nie wierzę w jej winę. Ale jakkolwiek by było, dopóki nie wyjaśnimy, gdzie podziało się narzędzie zbrodni, nie będzie żadnego aktu oskarżenia. Daneel popatrzył uważnie na Ziemianina. — To również mogę ci wyjaśnić, partnerze Elijahu — powiedział. Baley popatrzył na partnera–robota osłupiałym wzrokiem. — W jaki sposób? — Pamiętasz, partnerze Elijahu, tok swego rozumowania? Gdyby pani Delmarre była morderczynią, narzędzie zbrodni — cokolwiek to było — musiałoby pozostać na miejscu zabójstwa. Roboty, które prawie natychmiast się tam pojawiły, nie znalazły niczego takiego, musiało zostać już zabrane, a więc musiał je usunąć morderca, zatem zbrodni nie dokonała pani Delmarre. Mam rację? — Masz. — No cóż — ciągnął robot. — Było jednak jedno miejsce, gdzie roboty nie szukały narzędzia zbrodni. — Gdzie? — Pod panią Delmarre. Zemdlała od nadmiaru wrażeń bez względu na to, czy zamordowała swego męża czy nie, a narzędzie leżało pod nią i było niewidoczne. — Ale gdy ją podniesiono, musiano je znaleźć. — Roboty jej nie ruszyły. Powiedziała nam, że doktor Thool polecił im podłożyć jej tylko pod głowę poduszkę i zostawić w spokoju. Pierwszy ruszył ją z miejsca właśnie on sam, kiedy przybył, żeby ją zbadać. — I co z tego ma wynikać? — Otwiera się przed nami nowe pole do spekulacji, partnerze Elijahu. Pani Delmarre zamordowała męża, a broń znajdowała się na miejscu zbrodni do chwili, kiedy doktor Thool zabrał ją i schował, kryjąc w ten sposób panią Delmarre. Baley pogardliwie wydął usta. Spodziewał się jakiegoś rozsądniejszego wytłumaczenia. — Ale motyw, Daneelu, motyw — powiedział. — Po cóż doktor Thool miałby to zrobić? — Z bardzo prostego powodu. Pamiętasz, że pani Delmarre powiedziała: „Leczy mnie od czasów, kiedy byłam jeszcze dzieckiem. Zawsze okazywał mi tyle sympatii, tyle przyjaźni”. Zastanawiałem się, czy istnieje jakiś głębszy powód, żeby doktor wykazywał tyle troski o panią Delmarre. Dlatego właśnie odwiedziłem farmę dziecięcą i przejrzałem dokumenty. Moje domysły się potwierdziły. — Jakie domysły? — Doktor Altim Thool jest ojcem Gladii Delmarre i wie o tym. Baley ani przez chwilę nie wątpił w słowa robota. Miał tylko żal do siebie, że to właśnie Daneel odkrył kolejny element łamigłówki. Ale mimo wszystko zagadka wcale jeszcze nie była rozwiązana. — Czy rozmawiałeś z doktorem Thoolem? — zapytał. — Oczywiście. Wobec niego również zastosowałem areszt domowy. — Czy coś mówił? — Potwierdził fakt, że jest ojcem pani Delmarre. Porównałem jego zeznania ze znanymi już faktami oraz dokumentacją badań, które na niej przeprowadzał, kiedy była dzieckiem. Jako lekarzowi, wolno mu było więcej niż przeciętnemu Solarianinowi. — Dlaczego tak się interesował zdrowiem córki? — Też nad tym myślałem, partnerze Elijahu. Był już starszym człowiekiem, kiedy dostał specjalne zezwolenie na dodatkowe dziecko. Oświadczył mi, że uzyskał zgodę ze względu na swoje geny i sprawność fizyczną. Czuł się z tego powodu bardzo dumny — tym bardziej że jest przecież lekarzem, a ten zawód nie cieszy się na Solarii poważaniem, gdyż zmusza człowieka do osobistych kontaktów z pacjentami. Dlatego utrzymywał dyskretny kontakt ze swoją córką. — Czy Gladia wiedziała, że on jest jej ojcem? — Z tego, co mówił doktor, wynika, że nie. — Czy Thool przyznał się do usunięcia narzędzia zbrodni? — Nie. — A więc nie masz nic, Daneelu. — Nic? — Dopóki nie znajdziesz narzędzia zbrodni i nie udowodnisz, że je zabrał, lub co najmniej nie skłonisz go do przyznania się do winy, nie masz żadnych dowodów. Dedukcja to wspaniała rzecz, ale sama w sobie nie stanowi dowodu. — Ten człowiek bez wnikliwego przesłuchania do niczego się nie przyzna. Ja osobiście nie podejmę się takiego przesłuchania przeprowadzić. Pani Delmarre jest jego ukochanym dzieckiem. — Mylisz się — odparł Baley. — Uczucia, jakie do niej żywi, nie mają nic wspólnego z uczuciem, jakie znamy. Solaria jest pod tym względem zupełnie inna niż Ziemia. Przeszedł przez pokój wzdłuż i wszerz, wrócił na swoje miejsce i usiadł. — Daneelu, dokonałeś ogromnej pracy umysłowej, ale nie miała ona nic wspólnego z używaniem rozumu. Logika, ale nie rozum; czyż nie taka jest definicja robota? — pomyślał. Zamilkł na chwilę, po czym kontynuował: — Doktor Thool, mimo że jakieś trzydzieści lat temu potrafił jeszcze spłodzić córkę, jest starym człowiekiem i najlepsze lata ma za sobą. Grzybieją nawet Przestrzeniowcy. Wyobraź sobie, jak bada zemdloną córkę, a obok leżą zwłoki jego zięcia. Czy nie dostrzegasz całej nienaturalności tej sytuacji? Uważasz, że zachowałby zimną krew? Na tyle zimną, żeby wykonać cały szereg skomplikowanych czynności? Po pierwsze musiałby zauważyć pod córką narzędzie zbrodni, i to tak dobrze zasłonięte, że nie spostrzegły go roboty. Po drugie, z niewielkiego fragmentu przedmiotu, który zauważył, musiałby wywnioskować, że jest to właśnie narzędzie mordu, i natychmiast się zorientować, że jeśli dyskretnie je wyniesie, nikt nie oskarży jego córki. To chyba zbyt dużo jak na starca, który wpadł w panikę. Po trzecie, musiałby błyskawicznie ułożyć plan działania, co dla ogarniętego strachem starego człowieka jest również niełatwe. I w końcu musiałby ułożyć pasujący do wszystkich kłamstw scenariusz. Może jest to spójne logicznie, ale nie ma nic wspólnego z rozumem i zdrowym rozsądkiem. — Czy masz jakieś inne rozwiązanie zagadki, partnerze Elijahu? — zapytał Daneel. Baley, który podczas całej przemowy siedział wygodnie w głębokim fotelu, próbował się podnieść, ale zmęczenie i przepastność mebla sprawiły, że nie udało mu się poderwać na nogi. Rozdrażniony wyciągnął dłoń. — Możesz mi dać rękę, Daneelu? — spytał. Daneel popatrzył na własną dłoń. — Obawiam się, że nie rozumiem, partnerze Elijahu. Baley przeklął w duchu dosłowność rozumowania robota. — Pomóż mi wstać. Silne ramię Daneela bez trudu postawiło go na ziemi. — Dzięki — mruknął detektyw. — Nie, na razie nie mam innego rozwiązania. Coś mi wprawdzie majaczy w głowie, ale wszystko zależy od tego, czy znajdziemy narzędzie zbrodni. Podszedł do ciężkiej zasłony, która zajmowała większą część ściany, i nie zdając sobie sprawy z tego, co robi, uniósł jej róg. Patrzył chwilę w ciemne szkło i naraz uświadomił sobie, że patrzy przez okno na pogrążony w nocnym mroku świat. Puścił zasłonę w tej samej chwili, gdy Daneel, zbliżywszy się do niego bezszelestnie, chciał mu wyjąć materiał z ręki. W ułamku sekundy, kiedy obserwował dłoń robota, który niczym troskliwa matka chroniąca dziecko przed ogniem odsuwał go od zasłony, doznał olśnienia. Wyrwał Daneelowi firankę, powiesił się na niej całym ciężarem ciała i zerwał ją z okna. Tylko przy karniszu zostały strzępy materiału. — Partnerze Elijahu — dobiegł go cichy głos Daneela — dobrze wiesz, czym grozi ci widok otwartej przestrzeni. — Wiem, czym mi grozi. Wyjrzał przez okno. Dostrzegł jedynie ciemność, ale ciemność wypełniającą otwartą przestrzeń. Mimo że nie rozjaśniał jej żaden promyk światła, była to otwarta przestrzeń — niczym nie zakryta i wszechogarniająca. A on na nią patrzył. I po raz pierwszy nie czuł lęku. Nie była to żadna brawura czy perwersyjna ciekawość. Patrzył w otwartą przestrzeń, bo wiedział, że chce patrzeć, że tego właśnie potrzebuje. A to stanowiło ogromną różnicę. Ściany były jedynie protezami. Protezami były też ciemność i tłumy. Jeszcze wtedy, gdy sądził, że je lubi i ich potrzebuje, już ich podświadomie nienawidził. Bo dlaczego inaczej tak by mu się nie podobała bryła, która więziła go w stworzonym przez Gladię portrecie? Zrozumiał, że zwyciężył. Rozpierało go poczucie dumy. Przyszła mu do głowy kolejna myśl, załomotała mu w czaszce niczym jakiś wewnętrzny wrzask. Poczuł zawrót głowy i popatrzył na Daneela. — Wiem — szepnął. — Jehoshaphat, wiem! — Co wiesz, partnerze Elijahu? — Wiem, co się stało z narzędziem zbrodni. Wiem, kto to zrobił. Nagle wszystkie elementy łamigłówki wskoczyły na swoje miejsce. 17. ZAARANŻOWANIE WIDZENIA Daneel nie pozwolił Baleyowi na natychmiastowe działanie. — Jutro! — powiedział uprzejmie, lecz stanowczo. — Posłuchaj dobrej rady, partnerze Elijahu. Jest już późno, a ty potrzebujesz wypoczynku. Detektyw przyznał mu rację. Należało poczynić pewne przygotowania, i to wymagające czasu. Rozwiązał zagadkę morderstwa; tego był pewien, ale jak dotąd rozwiązanie opierało się wyłącznie na dedukcji, a więc, podobnie jak teoria Daneela, samo w sobie nie stanowiło dowodu. Pomóc musieli sami Solarianie. A skoro miał się z nimi zobaczyć — on, samotny Ziemianin przeciw sześciu Przestrzeniowcom — powinien nad wszystkim sprawować kontrolę. Wymagało to świeżego umysłu i przygotowań. Wiedział, że nie zaśnie. Nie pomoże mu ani specjalne gościnne łoże przygotowane przez sprawnie funkcjonujące roboty, ani delikatny zapach perfum i jeszcze delikatniejsza muzyka w jednym z salonów w posiadłości Gladii. Był o tym święcie przekonany. Daneel siedział w mrocznym kącie pokoju. — Wciąż obawiasz się jakiegoś podstępu ze strony Gladii? — zapytał Baley. — Uważam, że nie powinieneś spać w pokoju sam bez ochrony. — No cóż, rób jak uważasz, Daneelu. Czy zapamiętałeś wszystkie moje instrukcje i wiesz, co masz robić? — Oczywiście, partnerze Elijahu. — Pierwsze Prawo nie dyktuje ci żadnych zastrzeżeń? — Dyktuje… odnośnie zebrania, które aranżujesz. Musisz być uzbrojony i wyjątkowo ostrożny. — Na pewno będę ostrożny. Daneel ciężko westchnął — ciężko i tak jakoś bardzo po ludzku. Baley przez chwilę próbował przebić wzrokiem zalegający w pokoju mrok, żeby popatrzeć w twarz swego mechanicznego partnera. — Zachowanie się ludzi nie zawsze jest logiczne — oświadczył Daneel. — Potrzebujemy własnych Trzech Praw — mruknął Baley — ale cieszę się, że nic takiego nas nie ogranicza. Popatrzył w sufit. Choć tak wiele zależało teraz od Daneela, mógł mu przekazać tylko niewielką cząstkę prawdy. Za bardzo w to wszystko wplątane były roboty. Planeta Aurora popełniła ogromny błąd przysyłając robota jako swego przedstawiciela. Roboty wcale nie były aż tak wszechstronne. Niemniej, jeśli wszystko pójdzie dobrze, w ciągu najbliższych dwunastu godzin zamknie dochodzenie, a za dwadzieścia cztery godziny będzie już w drodze na Ziemię, wioząc dobrą nowinę — dobrą, choć bardzo dziwaczną. Teraz już wiedział, że wyjście na zewnątrz stanowiło dla Ziemian jedyne rozwiązanie. Jedyne. Ziemia! Nowy Jork! Jessie i Ben! Wygoda, ciepło, atmosfera domu! Zasypiając, uczepił się tych kojących marzeń, ale nieoczekiwanie coś zburzyło jego dobre samopoczucie. Naszła go irracjonalna myśl, że między nim a Miastami rozwiera się przepaść. W pewnej chwili wszystkie te myśli zniknęły i zasnął. Kiedy się obudził, wziął prysznic i ubrał się. Fizycznie wprawdzie był gotów, ale w głębi duszy czuł niepokój. Nie bał się, że w dziennym świetle cała jego misterna konstrukcja okaże się mało przekonująca; obawiał się raczej bezpośredniej konfrontacji z Solarianami. Czy mógł być pewien, że zareagują tak, jak się spodziewa? Czy przypadkiem nie będzie musiał znów rozgrywać wszystkiego na ślepo? Pierwsza pojawiła się Gladia. Z oczywistych względów — łączyła się w ramach wewnętrznej sieci komunikacyjnej, jako że Baley i ona znajdowali się w tym samym budynku. Miała na sobie białą suknię, w której wyglądała niczym lodowy posąg; jej twarz była blada i pozbawiona wyrazu. Popatrzyła bezradnie na Baleya. Przesłał jej łagodny uśmiech. Wydawało się, że ta wymiana spojrzeń bardzo podniosła ją na duchu. Zaczęli pojawiać się kolejni Solarianie. Attlebish, szef bezpieczeństwa, skontaktował się z Baleyem zaraz po Gladii; był szczupły i wyniosły, na jego twarzy malował się wyraz niezadowolenia. Potem Leebig, robotyk, nastroszony, zniecierpliwiony i zły, z drgającą chorą powieką. Quemot, socjolog, choć wyraźnie zmęczony, uśmiechał się pobłażliwie do Baleya, jakby chciał powiedzieć: „My się już spotkaliśmy i jesteśmy parą dobrych przyjaciół”. Klorissę Cantoro najwyraźniej zaniepokoiła obecność innych. Spoglądała przez chwilę na Gladię, po czym zmarszczyła nos i spuściła wzrok. Ostatni pojawił się doktor Thool. Wyglądał okropnie — jak ciężko chory człowiek. Stawili się wszyscy z wyjątkiem Gruera, który powoli wracał do zdrowia, lecz jego obecność była niemożliwa. Uczestnicy spotkania ubrali się na tę okazję bardzo oficjalnie i każdy z nich znajdował się w pomieszczeniu o szczelnie zasłoniętych oknach. Daneel rzeczywiście zaaranżował wszystko znakomicie. Detektyw obrzucił po kolei wzrokiem wszystkich Przestrzeniowców. Serce waliło mu jak młot. Każdy z gości znajdował się u siebie i różnorodność pokoi, oświetlenia, umeblowania i dekoracji ściennych przyprawiała Baleya o zawrót głowy. — Pragnę przedyskutować z państwem sprawę zabójstwa doktora Rikaine’a Delmarrego — oświadczył. — Sprawę ujmę w trzech kategoriach: motywu, możliwości oraz środków… — Czy to będzie długa przemowa? — przerwał mu Attlebish. — Być może — odrzekł ostro Baley. — Sprowadzono mnie na Solarię, żebym wyjaśnił zagadkę tego morderstwa. To moja specjalność i mój zawód. Nie wdawaj się w pyskówki, napominał sam siebie, bo wszystko diabli wezmą. Dominuj! Nadając swemu głosowi jak najostrzejsze i najbardziej szorstkie brzmienie, mówił dalej: — Najpierw motyw. Z trzech elementów, które wymieniłem, najtrudniej jest ustalić motyw. Możliwość i środki stanowią czynnik obiektywny, i można je ustalić za pomocą zwykłego zestawienia faktów. Motyw pozostaje sprawą subiektywną. Czasami jest oczywisty: na przykład zemsta za doznane upokorzenie. Ale bywa też trudniejszy do ustalenia: skryta złość, śmiertelna nienawiść, którą czuje do kogoś osoba pozornie zrównoważona i nigdy dotąd nie ujawniająca swoich prawdziwych uczuć. Wszyscy jesteście głęboko przekonani, że zbrodnię popełniła Gladia Delmarre. Tak, nikt z was nie dopuszcza innej możliwości. Ale czy Gladia Delmarre miała motyw? Jeden zasugerował doktor Leebig. Stwierdził, że Gladia nieustannie kłóciła się z mężem. Zresztą ona sama to później potwierdziła. Zdarza się, że podczas kłótni emocje biorą górę i osiągają taki poziom, że dana osoba jest w stanie zabić. Rodzi się jednak pytanie, czy tylko Gladia miała motyw. Doktor Leebig… — Niech pan uważa, co pan mówi, Ziemianinie! — Tylko teoretyzuję — odparł chłodno Baley. — Pan, doktorze Leebig, pracował z doktorem Delmarrem nad nowymi modelami robotów. Jeśli chodzi o robotykę, na Solarii nie ma pan równego sobie. To pańskie słowa, a ja panu wierzę. Leebig uśmiechnął się z wyższością. — Ale słyszałem też — ciągnął Baley — że doktor Delmarre zamierzał zerwać z panem współpracę z powodu pewnych pańskich cech, których nie aprobował. — To kłamstwo! Kłamstwo! — Być może. Ale załóżmy, że to prawda. Czyż w takim przypadku nie miałby pan powodu zgładzić go, zanim zrywając z panem wszelkie kontakty publicznie pana upokorzy? Podejrzewam, że nie przyszłoby panu łatwo pogodzić się z taką obelgą… A teraz pani, pani Cantoro — powiedział szybko Baley, nie dając Leebigowi dojść do słowa. — Po śmierci doktora Delmarrego została pani szefem głównego ośrodka inżynierii genowej. To bardzo odpowiedzialne stanowisko. — Nieba wysokie, przecież już roztrząsaliśmy ten temat — wykrzyknęła zbolałym głosem. — Tak, roztrząsaliśmy, ale w tej chwili nie możemy tej możliwości odrzucić. To samo dotyczy doktora Quemota, który grywał z doktorem Delmarrem w szachy. Może dopiekło mu, że za często przegrywał i… — Przegrana w szachy z całą pewnością nie stanowi wystarczającego motywu, wywiadowco — powiedział cichym głosem socjolog. — To zależy od tego, jak serio traktuje pan tę grę. To, co dla świata wydaje się rzeczą mało istotną, dla kogoś może być całym światem. Ale odłóżmy tę kwestię na bok. Chodzi mi o to, że sam motyw nie wystarcza. Każdy mógł mieć motyw, zwłaszcza jeśli dotyczy to zamordowania takiego człowieka jak doktor Delmarre. — Co ma znaczyć ta uwaga?! — wykrzyknął z oburzeniem Quemot. — Tylko to, że doktor Delmarre był „dobrym Solarianinem”. Wszyscy zgodnie tak go określiliście. Sztywno trzymał się solariańskich obyczajów. Był ideałem, prawie abstrakcją. Kto może kochać, a nawet choćby tylko lubić takiego człowieka? Człowiek bez skazy, bez słabostki działa na innych jak płachta na byka. Przy nim wszyscy podwójnie odczuwają własną niedoskonałość. Pewien poeta z czasów prymitywu o nazwisku Tennyson napisał: „Kto nie ma wad, jest pełen wad”. — Nikt nie zabija człowieka za to, że jest zbyt dobry — wtrąciła Klorissa, marszcząc brwi. — Niewiele pani wie na ten temat — odparł Baley i, nie wdając się w dyskusję, kontynuował: — Doktor Delmarre wpadł na trop spisku, jaki zawiązał się na Solarii; w każdym razie sądził, że wpadł na taki trop. Spisek miał na celu podbój Galaktyki. Delmarre chciał temu zapobiec. Dlatego też spiskowcy doszli do wniosku, że należy go usunąć. Wszyscy, jak tu siedzicie, możecie do tego spisku należeć — od pani Delmarre zaczynając, a na szefie bezpieczeństwa Corvinie Attlebishu kończąc. — Na mnie? — spytał z niedowierzaniem Attlebish. — Kiedy po nieszczęściu, jakie spotkało Gruera, przejął pan jego funkcję, natychmiast próbował pan przerwać śledztwo. Baley wypił kilka łyków jakiegoś napoju z kartonu nie tkniętego ludzką ręką (z wyjątkiem jego i naturalnie robotów) i zebrał się w sobie. Jak dotąd grał na zwłokę, toteż był rad, że Solarianie nie stracili jeszcze cierpliwości. — Przejdźmy do możliwości — powiedział. — Przeważa opinia, że tylko pani Delmarre miał sposobność dokonania zbrodni, gdyż tylko ona mogła zbliżyć się do swojego męża. Ale czy tak naprawdę było? Załóżmy, że ktoś inny — on lub ona — postanowił rozprawić się z doktorem Delmarrem. Jeśli już ten ktoś zdecydował się na tak desperacki krok, to wynikające z osobistego spotkania nieprzyjemności naprawdę grałyby niewielką rolę. Gdyby ktoś z państwa postanowił dokonać mordu, czyż nie zniósłby tej krótkiej chwili spotkania sam na sam z ofiarą? Nietrudno wślizgnąć się niepostrzeżenie do posiadłości Delmarrego… — Ziemianinie, jest pan całkowitym ignorantem w tych sprawach — wtrącił zimno Attlebish. — Nieważne, co moglibyśmy, a czego nie moglibyśmy. Pozostaje faktem, że doktor Delmarre za nic nie zgodziłby się na spotkanie. O tym mogę pana zapewnić. Bez względu na to, kto stawiłby się u niego osobiście… choćby najserdeczniejszy przyjaciel… doktor Delmarre kazałby mu natychmiast opuścić dom, a w ostateczności wezwałby roboty. — Zgoda — skinął głową Baley. — Ale tylko w przypadku, gdyby wiedział, że chodzi o spotkanie. — Co pan przez to rozumie? — spytał doktor Thool. Jego głos drżał. — Kiedy na miejscu zbrodni ratował pan panią Delmarre, ona w pierwszej chwili myślała, że pana tylko widzi — odparł Baley patrząc lekarzowi prosto w oczy. — Dopiero kiedy pan jej dotknął, pojęła swój błąd. Sama mi to powiedziała. Ja naturalnie jestem przyzwyczajony wyłącznie do spotkań. Kiedy przybyłem na Solarię i widziałem się z szefem bezpieczeństwa Gruerem, byłem przekonany, że się z nim spotykam. Gdy na koniec widzenia Gruer po prostu zniknął, kompletnie zbaraniałem. Ale teraz rozpatrzmy przypadek odwrotny. Zakładam, że dorosły człowiek wyłącznie widuje się z innymi ludźmi i z wyjątkiem sporadycznych wizyt współmałżonka z nikim się nie spotyka. Wyobraźmy sobie sytuację, że odwiedza go nie żona, ale ktoś inny. Czyż nie założy automatycznie, że ma przed sobą jedynie holograficzny obraz? Zwłaszcza jeśli morderca zapobiegliwie polecił wcześniej robotowi poinformować doktora Delmarrego, że nawiąże z nim kontakt. — To nieprawdopodobne — powiedział Quemot. — Mordercę natychmiast zdradziłby brak różnic w tle. — Możliwe, ale kto z was zwraca uwagę na tło? Doktorowi Delmarremu zajęłoby minutę albo i więcej, zanimby pojął, że coś jest nie tak. W tym czasie jego gość dawno już by do niego podszedł, uniósł pałkę i zdzielił go nią po głowie. — To niemożliwe — odparł z uporem Quemot. — Nie ma pan racji — odrzekł Baley. — Tak więc element „możliwości” wcale nie przesądza o winie pani Delmarre. Zgoda, miała możliwość — ale mieli ją także inni. Baley znów umilkł. Na jego czole perliły się krople potu, ale ich nie wycierał, żeby nie zdradzać zdenerwowania. Musiał absolutnie panować nad sytuacją. Osoba, przeciwko której kierował oskarżenie, musiała stracić pewność siebie. W starciu Ziemianina z Przestrzeniowcem było to trudne zadanie. Powiódł wzrokiem po twarzach Solarian i skonstatował, że jak na razie sprawy idą dobrze. Nawet Attlebish wykazywał zainteresowanie. — Zatem doszliśmy do środków — powiedział detektyw. — Jest to najbardziej zagadkowy element tej sprawy. Narzędzia, którym posłużył się morderca, nie znaleziono. — Wiemy o tym — odezwał się Attlebish. — Gdyby nie to, wina pani Delmarre byłaby bezsporna i nie wszczynalibyśmy tego śledztwa. — Zapewne — zgodził się Baley. — Ale przeanalizujmy kwestię środków. Istnieją dwie możliwości: zbrodni dokonała albo pani Delmarre, albo ktoś inny. Gdyby dokonała jej pani Delmarre, broń znajdowałaby się na miejscu przestępstwa i usunięta zostałaby później. Mój partner, pan Olivaw z Aurory, który chwilowo jest nieobecny, zasugerował, że okazję do ukrycia narzędzia zbrodni miał doktor Thool. Doktorze, pytam pana przy wszystkich: czy pan rzeczywiście to zrobił, czy podczas badania nieprzytomnej pani Delmarre ukrył pan gdzieś narzędzie mordu? — Nie, nie. Przysięgam — odparł drżącym głosem lekarz. — Nic takiego nie zrobiłem. Nie chowałem żadnego narzędzia. — Czy ktoś może zarzucić doktorowi Thoolowi kłamstwo? — spytał Baley. Zapadła głucha cisza. Leebig wpatrywał się w jakiś przedmiot znajdujący się poza polem widzenia detektywa i mamrotał coś o stracie czasu. — Druga możliwość: zabił ktoś inny i zabrał narzędzie ze sobą. Jeśli tak było, rodzi się pytanie, po co to zrobił. Wynosząc broń, potwierdzał niewinność pani Delmarre. Jeśli zbrodni dokonał ktoś z zewnątrz, musiałby być skończonym osłem, żeby zabierając ze sobą broń oczyszczać z zarzutów panią Delmarre. Tak więc broń musiała zostać na miejscu zabójstwa. Tyle tylko, że nikt jej nie widział. — Traktuje nas pan jak głupców czy jak ślepców? — spytał Attlebish. — Traktuję was jak Solarian, którzy nie potrafią w pozostawionym na miejscu zbrodni narzędziu mordu rozpoznać tego narzędzia — odparł flegmatycznie Baley. — Nic z tego nie rozumiem — mruknęła strapiona pani Cantoro. Nawet Gladia, która przez cały czas siedziała nieruchomo, popatrzyła ze zdumieniem na Baleya. — Martwy mąż i nieprzytomna żona nie byli jedynymi istotami obecnymi na miejscu zbrodni. Był również rozprzężony robot. — No i co z tego? — zapytał ze złością Leebig. — Czyż nie jest rzeczą oczywistą, że po wyeliminowaniu niemożliwego to, co nam pozostaje, jakkolwiek wydaje się nieprawdopodobne, musi być prawdą? Robot znajdujący się na miejscu przestępstwa stanowił właśnie narzędzie zbrodni. Narzędzie zbrodni, którego żadne z was nie potrafiło rozpoznać. Nagle wszyscy zaczęli mówić jednocześnie — wszyscy z wyjątkiem Gladii, która siedziała nieruchomo i po prostu patrzyła przed siebie. Baley uniósł ramię. — Spokój! Cisza! Pozwólcie mi to wyjaśnić. Opowiedział o próbie otrucia Gruera, po czym wyjaśnił, w jaki sposób tego dokonano. Opowiedział też o zamachu na własne życie, który miał miejsce na farmie dziecięcej. — Robot posmarował czymś grot strzały, nie wiedząc, że używa trucizny? — spytał z niedowierzaniem Leebig. — Potem wręczył tę strzałę innemu robotowi, a ten przekazał ją dziecku, mówiąc że jest pan Ziemianinem i nie wspominając o truciźnie, czy tak? — Coś w tym rodzaju. — To bardzo naciągana teoria — prychnął Leebig. — Żaden Solarianin nie wykorzystałby robota, żeby wyrządzić drugiemu człowiekowi krzywdę! — Quemot był biały jak kreda. Wydawało się, że zaraz zemdleje. — Być może — wzruszył ramionami Baley. — Ja tylko chcę wykazać, że robotami można manipulować również i w taki sposób. Proszę zapytać doktora Leebiga. On jest robotykiem. — Ale co to ma wspólnego z zabójstwem doktora Delmarrego? — spytał Leebig. — Rozmawialiśmy już o tym wczoraj. Jak można doprowadzić do tego, że robot roztrzaska człowiekowi czaszkę? — Czy mam to dokładnie wyjaśnić? — Jeśli pan tylko potrafi, chętnie posłucham. — Doktor Delmarre prowadził próby z nowym modelem robota. Znaczenie tego faktu dotarło do mnie dopiero wczoraj, kiedy poprosiłem robota, żeby pomógł mi wstać z fotela. Powiedziałem: „Daj mi rękę”. Zdezorientowany robot popatrzył na własną rękę, jakby myślał, że ma ją odmontować i podać mi. Musiałem powtórzyć polecenie w mniej dosłownej formie. I wtedy przypomniałem sobie coś, co powiedział mi doktor Leebig. Powiedział mianowicie, że prowadzono eksperymenty z robotami o wymienialnych kończynach… Zapewne taki właśnie prototyp testował doktor Delmarre. Był to robot dysponujący wymienialnymi kończynami różnego kształtu i różnych rozmiarów, w zależności od ich przeznaczenia. Prawdopodobnie morderca wiedział o tym i dlatego powiedział do robota: „Daj mi rękę”. Robot odłączył ramię od korpusu i podał mu. Okazało się doskonałym narzędziem mordu. Kiedy już doktor Delmarre był martwy, zabójca przyczepił robotowi ramię z powrotem. W miarę jak Baley roztaczał swoją wizję, pośród zdumionych, przerażonych słuchaczy narastał gwar. Ostatnie zdanie detektyw musiał prawie krzyknąć, ale i tak jego słowa utonęły w hałasie. Attlebish poczerwieniał, zerwał się z miejsca i zrobił krok do przodu. — Nawet jeśli było tak, jak pan mówi, mordercą jest pani Delmarre. W pracowni zrobiła mężowi awanturę… Wiedziała, że eksperymentuje z robotem, mogła też słyszeć o robotach z wymienialnymi kończynami… choć tak naprawdę nie bardzo wierzę w ich istnienie. Ale niezależnie od wszystkiego. Ziemianinie, okoliczności wskazują na panią Delmarre. Gladia zaczęła cicho szlochać. Detektyw nie spojrzał nawet w jej stronę. — Przeciwnie — odparł. — Bardzo łatwo wykazać, że osobą, która popełniła morderstwo, nie była pani Delmarre. Jothan Leebig złożył ręce na piersiach i nadał twarzy pogardliwy wyraz. Baley natychmiast to zauważył. — I pan mi w tym pomoże, doktorze Leebig — powiedział. — Jako robotyk świetnie pan zdaje sobie sprawę z tego, jakiej wiedzy i umiejętności wymaga takie pokierowanie robotem, żeby pośrednio stał się mordercą. Wczoraj zamknąłem kogoś w areszcie. Wydałem trzem robotom szczegółowe instrukcje, jak mają to zrobić. Ale moje polecenia zawierały luki i więzień zbiegł. — Kogo pan aresztował? — chciał wiedzieć Attlebish. — To nie należy do sprawy — odparł detektyw. — Istotne jest to, że laik nie potrafi precyzyjnie operować robotami. A wielu Solarian jest takimi właśnie amatorami. Cóż na przykład Gladia Delmarre wie o robotyce? Co pan na to, doktorze Leebig? — Słucham…? — robotyk wytrzeszczył oczy na Baleya. — Starał się pan wprowadzić panią Delmarre w podstawy robotyki. Jaką była uczennicą? Czy cokolwiek wyniosła z pańskich nauk? Leebig rozejrzał się niespokojnie. — Ona była… — Była kompletnie zielona, prawda? A może wolałby pan nie odpowiadać na to pytanie? — Mogła tylko udawać ignorancję — odparł sztywno robotyk. — Czy jako fachowiec jest pan gotów stwierdzić, że pańskim zdaniem pani Delmarre posiada wystarczającą wiedzę, żeby pokierować robotem w ten sposób, by pośrednio stał się mordercą? — Skąd to mogę wiedzieć? — Podejdźmy do tego od innej strony. Bez względu na to, kto próbował mnie zabić na farmie dziecięcej, musiał mnie najpierw zlokalizować za pomocą wewnętrznej sieci komunikacyjnej. Przecież nikomu nie mówiłem, dokąd się wybieram, i wiedzieć to mogły tylko roboty, które mi towarzyszyły. Mój partner, Daneel Olivaw, tego samego dnia, tyle że później, również próbował mnie znaleźć. Sprawiło mu to sporo trudności. Morderca natomiast uporał się z tym bez kłopotu. W dodatku zanim jeszcze opuściłbym farmę i udałbym się gdzieś indziej, musiał namierzyć mnie, zorganizować zatrucie strzały, a potem sam zamach. Czy pani Delmarre rzeczywiście potrafiłaby tego dokonać? Corvin Attlebish pochylił się do przodu. — Więc kto, według pana, Ziemianinie, poradziłby sobie z tym zadaniem? — Doktor Jothan Leebig sam przyznał, że jest najwybitniejszym specjalistą od robotów na waszej planecie… — Czy pan mnie oskarża? — krzyknął Leebig. — Tak! — odkrzyknął Baley. Malująca się w oczach Leebiga wściekłość powoli gasła, zastępowana przez zimny, choć pełen napięcia spokój. — Po zabójstwie doktora Delmarrego osobiście badałem tego robota — powiedział. — Nie miał żadnych wymienialnych kończyn. Naturalnie były one wymienialne jak u wszystkich robotów, przystosowane zarówno do operowania specjalnymi narzędziami, jak i do wykonywania różnorodnych czynności. Twierdzę, że nie mógł być użyty do zamordowania Delmarrego. Nie ma pan żadnych argumentów. — Czy ktoś może potwierdzić pańską ekspertyzę? — zapytał Baley. — Moich ekspertyz nikt nie kwestionuje. — Ja kwestionuję. Oskarżam pana, a pańskie nie poparte żadnym dowodem oświadczenie uważam za bezwartościowe. Gdyby ktoś je potwierdził, to inna sprawa. A tak na marginesie: bardzo szybko przekazał pan robota na złom. Dlaczego? — Nie było sensu go trzymać. Nastąpiło kompletne rozprzężenie. Okazał się bezużyteczny. — Dlaczego? Leebig wycelował w Baleya palec i odparł gwałtownie: — Pytał już mnie pan o to wcześniej, Ziemianinie. Wyjaśniłem panu, dlaczego. Był świadkiem morderstwa, któremu nie zdołał zapobiec. — Wyjaśnił pan również, że w takich przypadkach roboty zawsze ulegają kompletnemu zniszczeniu; to powszechna zasada. A jednak w przypadku Gruera robot, który podał mu szklankę z trucizną, doznał jedynie zakłóceń mowy i pociągał nogą. Mimo że był pośrednio mordercą, a nie wyłącznie świadkiem zabójstwa, mogłem go bez kłopotu przesłuchać. Dawał mi jasne i rzeczowe odpowiedzi. Z tego wynika, że robot z pracowni doktora Delmarrego musiał być bardziej bezpośrednio zaangażowany w morderstwo niż robot Gruera. W końcu to jego własnym ramieniem zamordowano człowieka. — Wygaduje pan nonsensy! — sapnął Leebig. — Nic a nic nie zna się pan na robotyce. — Możliwe — zgodził się Baley. — Ale zakładam, że szef bezpieczeństwa, pan Attlebish, przejął dokumentację pańskiej fabryki robotów i zakładów naprawczych. Będziemy więc mogli ustalić, czy budował pan roboty z wymienialnymi kończynami, a jeśli tak, to czy któryś z nich został przekazany doktorowi Delmarremu i kiedy to się stało. — Nikt nie będzie grzebał w moich kartotekach! — ryknął Leebig. — Dlaczego? Skoro nie ma pan nic do ukrycia… — Po co miałbym zabijać Delmarrego? Proszę mi to powiedzieć. Jaki miałbym motyw? — Przychodzą mi na myśl dwa — odparł Baley. — Był pan zaprzyjaźniony z jego żoną. Nadmiernie zaprzyjaźniony. Ostatecznie Solarianie to też ludzie. Nigdy pan nie przestawał z kobietami, ale też nie do końca był pan odporny… na pewne potrzeby zwierzęce. Spotkał pan panią Delmarre… przepraszam, zobaczył pan panią Delmarre… kiedy miała na sobie raczej mało oficjalny strój, i… — Nie! — wykrzyknął udręczonym głosem Leebig. — Nie — szepnęła Gladia. — Bardzo możliwe, że nie zdawał pan sobie nawet sprawy z rzeczywistej natury pańskich uczuć — ciągnął bezlitośnie Baley. — A jeśli nawet miał pan o tym jakieś mgliste pojęcie, pogardzał pan sobą za swoją słabość, kierując nienawiść ku sprawcy swego upodlenia: ku pani Delmarre. Co więcej, część nienawiści przelał pan na doktora Delmarrego za to, że był mężem Gladii. Prosił pan panią Delmarre, żeby została pańską asystentką. Kiedy odmówiła, wzbudziło to w panu jeszcze większą nienawiść. Zabijając doktora Delmarrego w taki sposób, że podejrzenia spadły na jego żonę, zemścił się pan od razu na obojgu. — Któż uwierzy w tak odrażające, tandetne i melodramatyczne świństwa? — wychrypiał Leebig. — Może jakiś inny Ziemianin, inne zwierzę. Ale nie Solarianin. — Nie chcę upierać się przy tym motywie — odparł Baley. — Myślę, że w tym przypadku zagrała jedynie pańska podświadomość. Ale miał pan również inny, nieporównanie prostszy motyw. Doktor Rikaine Delmarre odkrył pański plan i musiał zostać usunięty. — Jaki plan? — spytał Leebig. — Pański plan podboju Galaktyki, doktorze Leebig — powiedział Baley. 18. WYJAŚNIENIE ZAGADKI Ziemianin zwariował! — krzyknął Leebig, odwracając się do pozostałych. — Czy tego nie widzicie? Część zebranych spoglądała w milczeniu na Leebiga, część na Baleya. Detektyw nie dał im czasu na podjęcie decyzji. — Sam pan najlepiej wie, o co chodzi, doktorze Leebig — powiedział. — Doktor Delmarre chciał zerwać z panem współpracę. Jego żona sądziła, że powodem było to, iż pan się nie żeni. Ja jednak sądzę, że powód był inny. Doktor Delmarre miał wizję przyszłości, w której możliwa będzie ektogeneza i instytucja małżeństwa okaże się zbyteczna. Ale pracował też z panem i o pańskiej pracy wiedział więcej niż ktokolwiek inny. Kiedy zrozumiał, że prowadzi pan niebezpieczne eksperymenty, postanowił pana powstrzymać. Wspomniał o tym Hannisowi Gruerowi, ale on nie potrafił mi nic na ten temat dokładniej powiedzieć. Pan dowiedział się o tej rozmowie i zabił Delmarrego. — Ziemianin jest szalony! — oświadczył ponownie Leebig. — Nie mam zamiaru słuchać tych wymysłów. — Posłucha pan, Leebig — przerwał mu Attlebish. Słysząc ostry ton głosu zastępcy szefa bezpieczeństwa, Baley zagryzł wargi, żeby nie okazać przedwczesnej radości. — W rozmowie ze mną, doktorze Leebig, poruszając temat robotów z wymienialnymi kończynami, wspomniał pan również o statkach kosmicznych z wbudowanym mózgiem pozytonowym. Najwyraźniej się pan wygadał. Czyżby pan sądził, że jako Ziemianin nie zrozumiem wszystkich implikacji płynących z robotyki? A może wpadł pan w euforyczny nastrój, kiedy ostatecznie zrezygnowałem z pomysłu osobistego spotkania? A doktor Quemot dużo wcześniej oświadczył mi, że tajną bronią Solarii przeciw innym Światom Zaziemskim jest robot pozytonowy. Nieoczekiwanie włączył się do rozmowy sam socjolog. — Mówiłem to w sensie… — zaczął. — Wiem, mówił pan w sensie socjologicznym. Ale to poddało mi pewną myśl. Wyobraziłem sobie okręt kosmiczny z wbudowanym mózgiem pozytonowym i porównałem go ze statkiem załogowym. Tradycyjny statek nie mógłby wykorzystywać robotów w działaniach wojennych. Robot nie zaatakuje wrogiego statku z ludźmi na pokładzie ani zamieszkanych planet. Nie potrafi odróżnić człowieka–wroga od człowieka–przyjaciela. Naturalnie zawsze można mu powiedzieć, że we wrogim statku nie ma ludzi. Można powiedzieć, że bombardowana planeta jest nie zamieszkana. Ale dużo trudniej to przeprowadzić. Robot przecież wie, że jego macierzysty okręt jest obsadzony ludźmi, i wie, że jego macierzysta planeta jest zamieszkana. Założy więc, iż tak samo sprawa wygląda ze statkiem lub planetą wroga. W takich przypadkach odpowiednio pokierować robotem może wyłącznie wybitny ekspert, taki jak pan, doktorze Leebig. A takich ludzi jest bardzo niewielu… Ale okręt z mózgiem pozytonowym natychmiast zaatakuje jednostkę nieprzyjacielską, na którą zostanie skierowany. Na zasadzie analogii założy, że również nie jest obsadzona ludźmi. Można też skonstruować statek z mózgiem pozytonowym nie odbierającym z wrogiego okrętu transmisji radiowych, które mogłyby wyprowadzić go z błędu. Uzbrojenie i urządzenia obronne takiej jednostki, sterowane bezpośrednio przez mózg pozytonowy, są znacznie skuteczniejsze niż na jakimkolwiek okręcie z załogą. Dzięki temu, że nie trzeba wydziela? miejsca dla ludzi, powierzchni na zapasy oraz na urządzenia oczyszczające powietrze i wodę, jednostka tego typu może przenosić na pokładzie więcej broni i można ją lepiej opancerzyć, przez co staje się dużo bardziej wytrzymała niż jednostka tradycyjna. Jeden taki okręt może pokonać całą flotyllę złożoną ze zwykłych okrętów. Czyż nie mam racji? Ostatnie pytanie skierował wprost do doktora Leebiga, który stał obok krzesła wyprostowany i nieruchomy, zupełnie jakby popadł w katalepsję. Milczał. Zresztą i tak niczego nie dałoby się usłyszeć. Zebrani stracili panowanie nad sobą i wrzeszczeli jak opętani. Twarz Klorissy przypominała oblicze Erynii; nawet Gladia zerwała się na równe nogi i wygrażała pięściami. Wszyscy patrzyli na Leebiga. Baley odetchnął z ulgą i zamknął oczy. Czuł, jak rozluźniają mu się napięte mięśnie i ścięgna. A więc udało się. Nacisnął właściwy guzik. Quemot przyrównał solariańskie roboty do spartańskich helotów. Stwierdził, że roboty nie mogą wzniecić rebelii, więc Solarianie mogą spokojnie spać. Ale co się stanie, jeśli ktoś nauczy roboty, jak wyrządzać ludziom krzywdę? W świecie takim jak Solaria każdy mieszkaniec bez wahania zabiłby każdego, na kim ciążyłoby najlżejsze nawet podejrzenie, że próbuje stworzyć roboty zdolne do wyrządzenia człowiekowi krzywdy; w świecie, w którym na jednego człowieka przypada dwadzieścia tysięcy robotów. — Jest pan aresztowany, Leebig! — krzyknął Attlebish. — Nie ma pan już dostępu do swoich materiałów i dokumentów. Rekwirujemy je do chwili, kiedy przestudiuje je komisja rządowa… Attlebish wykrzykiwał coś jeszcze, ale jego głos utonął w ogólnym zgiełku. Do Baleya zbliżył się robot. — Panie, mam wiadomość od pana Olivawa. Baley odebrał kapsułę, odwrócił się do zebranych i zawołał: — Chwileczkę, proszę o ciszę! Jego słowa wywarły wprost magiczny efekt. Zapadła cisza jak makiem zasiał. Wszystkie głowy, jak na komendę, odwróciły się w jego stronę. Na twarzach malował się wyraz powagi i zainteresowania. Tylko Leebig toczył wokół nieprzytomnym wzrokiem. — Jedynie głupiec zakładałby, że doktor Leebig przekaże w ręce przedstawicieli rządu nietknięte, kompletne materiały. Dlatego też, jeszcze przed naszym zebraniem, mój partner, Daneel Olivaw, wybrał się do jego posiadłości. Właśnie otrzymałem od niego wiadomość. Pan Olivaw jest już na miejscu i dopilnuje, żeby doktor Leebig nie próbował przedsięwziąć jakiejś nieprzemyślanej akcji. — Nieprzemyślanej akcji! — zawył Leebig. Na jego twarzy malował się zwierzęcy strach. Oczy miał wielkie jak spodki. — Ktoś do mnie przybył? Osobiście? Nie! Nie! — Drugie „nie” było już tylko skrzekiem. — Jeśli będzie się pan zachowywał rozsądnie, mój partner nie wyrządzi panu krzywdy — powiedział zimno Baley. — Ależ ja nie mogę się z nim spotkać. Nie mogę! — Robotyk najwyraźniej nie zdając sobie z tego sprawy, opadł na kolana. Wzniósł złożone jak do modlitwy ręce. — Czego pan chce? Chce pan, żebym wszystko wyznał? Tak, robot Delmarrego miał wymienialne kończyny. Tak. Tak, tak. I to ja usiłowałem otruć Gruera. Ja zaaranżowałem wypadek z zatrutą strzałą. Planowałem również budowę okrętów kosmicznych, o których pan mówił. Nie udało mi się, ale próbowałem. A teraz błagam, proszę odwołać tego człowieka. Niech tu nie przychodzi. Proszę go odwołać. Bredził. Baley skinął głową. Kolejny właściwy guzik. Groźbą fizycznej obecności innego człowieka wyciągnął z Leebiga zeznanie skuteczniej, niż zrobiłby to za pomocą najbardziej wymyślnych tortur. Nagle Leebig musiał coś usłyszeć lub zobaczyć, gdyż gwałtownie odwrócił głowę. Usta miał rozwarte jak do krzyku. Wyciągnął ramiona, jakby chciał coś od siebie odepchnąć. — Odejdź! — błagał. — Odejdź! Nie podchodź! Proszę, nie podchodź! Proszę… Opadł na ręce i na czworakach zaczął się wycofywać. Nagle wsunął jedną rękę do kieszeni, wyjął z niej coś i błyskawicznie włożył do ust. Dwa razy zakolebał się i upadł twarzą do ziemi. Baley chciał wrzasnąć: „Głupku, to nie człowiek. To jeden z twoich ukochanych robotów!” W polu widzenia pojawił się Daneel Olivaw i przez chwilę spoglądał na spoczywającą na podłodze postać. Baley wstrzymał oddech. Jeśli Daneel uświadomi sobie, że to on sam swoim podobieństwem do człowieka spowodował śmierć Leebiga, skutki działania Pierwszego Prawa będą straszliwe. Ale Daneel jedynie uklęknął i zaczął ostrożnie badać Leebiga. Następnie delikatnie, niczym najcenniejszy klejnot, uniósł głowę robotyka i przytulił do siebie. Odwrócił swoją piękną twarz o regularnych rysach w stronę patrzących. — Człowiek nie żyje — powiedział cicho. Baley spodziewał się jej; chciała się z nim po raz ostatni zobaczyć. Kiedy jednak ją ujrzał, oczy rozszerzyły mu się ze zdumienia. — Spotykasz się ze mną? — Tak — odparła Gladia. — Skąd wiesz? — Masz na dłoniach rękawiczki. — Och! — Popatrzyła zmieszana na ręce i zapytała cicho: — Gniewasz się? — Ależ skądże. Dlaczego zdecydowałaś się na spotkanie? — No cóż… — Uśmiechnęła się blado. — Skoro przenoszę się na Aurorę, muszę się do tego przyzwyczaić. — Zatem już załatwiłaś formalności? — Pan Olivaw najwyraźniej ma wielkie wpływy. Wszystko gotowe. Nigdy tu nie wrócę. — To dobrze, Gladio. Tam będziesz szczęśliwsza. Jestem tego pewien. — Trochę się boję. — Wiem. Będziesz musiała bez przerwy spotykać się z innymi ludźmi, nie znajdziesz też tam takich wygód jak na Solarii. Ale przywykniesz, a co więcej, zapomnisz o koszmarze, przez który przeszłaś. — Nie chcę niczego zapominać — odparła cicho. — Zapomnisz. — Baley popatrzył na stojącą przed nim drobną postać i poczuł bolesny skurcz serca. — Pewnego dnia wyjdziesz za mąż. Tak naprawdę. — Nie wiem, dlaczego nie cieszy mnie ta myśl — odparła smętnie. — W każdym razie nie teraz… — Zdążysz jeszcze zmienić zdanie. Stali dłuższą chwilę w milczeniu i patrzyli na siebie. — Jeszcze ci nie podziękowałam — odezwała się w końcu Gladia. — Wykonywałem swoją pracę. — Wracasz na Ziemię? — Tak. — I już nigdy się nie spotkamy? — Chyba nie. Ale zanadto się tym nie martw. Jeszcze najwyżej trzydzieści lat i nie będę żył, a ty nic się nie zmienisz. Wykrzywiła twarz. — Nie mów tak. — To prawda. — Nie pomyliłeś się co do Leebiga — powiedziała szybko, jakby za wszelką cenę chciała zmienić temat. — Wiem. Robotycy przejrzeli już jego papiery. Znaleźli pełną dokumentację prowadzonych przez niego doświadczeń nad bezzałogowymi okrętami obdarzonymi inteligencją. Natknęli się również na kolejne egzemplarze robotów z wymienialnymi kończynami. Gladia zadrżała. — Dlaczego robił tak przerażające rzeczy? — Bał się ludzi. Zabił się, żeby uniknąć osobistego kontaktu z inną osobą, i był gotów zgładzić inne światy, żeby mieć pewność, że nikt nie tknie Solarii i jej tabu. — Skąd się brał u niego taki strach? — szepnęła. — Przecież osobiste spotkanie może być tak bardzo… Znów zapadła cisza i oboje spoglądali na siebie z odległości dziesięciu kroków. — Och, Elijahu, czy myślisz, że mnie to kiedyś opuści? — spytała Giadia. — Co opuści…? — Już nigdy się nie spotkamy, Elijahu, czy mogę cię dotknąć? — Jeśli tego chcesz. Krok po kroku zbliżyła się do Baleya, w jej lśniących oczach czaił się lęk. Przystanęła metr przed nim, po czym powoli, jak w transie, zaczęła zdejmować z prawej dłoni rękawiczkę. — Nie rób głupstw, Gladio — powiedział Baley, wykonując ostrzegawczy gest. — Nie boję się — odparła. Kiedy już miała gołą dłoń, wyciągnęła w jego stronę drżącą rękę. Baley z biciem serca ujął jej palce. Dłoń Gladii była niczym przerażone zwierzątko kulące się w jego ręku. Gdy otworzył dłoń, cofnęła rękę i nagle, bez ostrzeżenia, sięgnęła do jego twarzy i lekko, jak najdelikatniejszym puszkiem, musnęła palcami policzek Baleya. Trwało tu ułamek sekundy. — Dziękuję, Elijahu. Żegnaj — powiedziała. — Żegnaj, Gladio — odparł i patrzył, jak odchodzi. Nawet myśl, że statek, który zabierze go na Ziemię, jest gotowy do drogi, nie potrafiła wymazać z jego świadomości przejmującego uczucia ogromnej straty. Podsekretarz Albert Minnim promieniował sztuczną, przesadzoną serdecznością. — Miło cię znów widzieć na Ziemi. Twój raport dotarł naturalnie wcześniej i dawno już jest w rękach fachowców. Odwaliłeś kawał solidnej roboty. — Dziękuję — odparł Baley. Nie było w nim krzty radości. Choć wrócił na Ziemię, choć był bezpieczny w Jaskiniach* i choć rozmawiał już z Jessie, w środku pozostawał dziwnie pusty, jak wydrążony. — Przesłany przez ciebie raport dotyczył wyłącznie samego morderstwa — powiedział Minnim. — Przejdźmy do tej drugiej, interesującej nas sprawy. Czy mógłbyś złożyć mi ten drugi raport, na razie ustnie? Baley zawahał się. Jego ręka automatycznie powędrowała do wewnętrznej kieszeni marynarki, gdzie trzymał ukochaną fajkę. — Możesz palić, Baley — natychmiast powiedział Minnim. Baley długo przeciągał rytuał nabijania i zapalania fajki. — Nie jestem socjologiem — mruknął w końcu. — Nie jesteś? — uśmiechnął się lekko Minnim. — Chyba już raz ten temat wałkowaliśmy. Dobry detektyw, jeśli nawet nie zna równania Hacketta, musi być dobrym socjologiem, gdyż opiera swoją wiedzę na praktyce. Z twojego zachowania wnioskuję, że wyrobiłeś już sobie zdanie na temat Światów Zaziemskich, ale nie jesteś pewien, jakie to wywrze na mnie wrażenie. — Skoro pan tak stawia sprawę, sir… Kiedy jechałem na Solarię, zadał mi pan pewne pytanie: spytał pan, jaki jest słaby punkt Światów Zaziemskich. Ich potęgą są roboty, mała populacja, długowieczność, ale na czym polega ich słabość? — No właśnie. — Wydaje mi się, że znam odpowiedź na to pytanie. — Świetnie. Proszę, mów. — Ich słabą stroną, sir, są roboty, mała populacja, długowieczność. Minnim wpatrywał się w Baleya z kamiennym wyrazem twarzy i przebierał nerwowo palcami wśród zalegających biurko papierów. — Czemu mi to mówisz? — zapytał. W drodze powrotnej z Solarii Baley poświęcił wiele godzin, żeby zebrać i uporządkować myśli. W wyobraźni odbył liczne rozmowy z urzędnikami. Zgromadził mnóstwo dobrze wyważonych argumentów. Teraz jednak czuł w głowie kompletną pustkę. — Nie wiem, czy potrafię to jasno wyłożyć — powiedział. — Nieważne. Mów. To tylko taka pierwsza przymiarka. — Solarianie zrezygnowali z czegoś, czym ludzkość dysponuje od miliona lat; z czegoś, co jest stokroć więcej warte od energii atomowej, miast, rolnictwa, narzędzi, ognia i tak dalej, ponieważ to właśnie sprawiało, że wszystko inne stało się możliwe. — Nie rozumiem, Baley. Z czego zrezygnowali? — Z plemienia, sir. Ze współpracy ludzi. Solaria zrezygnowała z tego całkowicie. Jest to świat złożony z odizolowanych jednostek ludzkich, a jedyny socjolog na planecie jest z tego niebywale rad. Tak na marginesie — ów socjolog nie słyszał nawet o socjomatematyce, ponieważ wymyślił własną naukę. Nie ma tam nikogo, kto by go nauczył, kto by mu pomógł, nikogo, kto pomyślałby o czymś, o czym on nie pomyślał. Jedyną kwitnącą dziedziną wiedzy na Solarii jest robotyka, ale robotyków jest tylko garstka. Kiedy doszło do konfliktu człowiek—robot, musieli wezwać na pomoc Ziemianina… Sztuka Solarian jest abstrakcyjna. Na Ziemi też mamy coś takiego, ale jest to tylko jedna z form sztuki, podczas gdy na Solarii żadnej innej nie znają. Kontakty międzyludzkie to przeszłość. A przyszłość to wyłącznie ektogenetyka i kompletna izolacja od chwili narodzin. — Brzmi to przerażająco — wtrącił Minnim. — Ale czy w sumie jest groźne? — Myślę, że tak. Kiedy ludzie nie oddziałują wzajemnie na siebie, zanika podstawowy sens życia, zanika większość wartości intelektualnych, zanika główna motywacja istnienia. Widywanie się nie stanowi żadnego odpowiednika spotkań i sami Solarianie są tego świadomi. Jeśli nawet izolacja nie doprowadzi do stagnacji, pozostaje jeszcze kwestia długowieczności. Na Ziemi mamy ciągły dopływ młodzieży, która pragnie zmian, ponieważ nie ma czasu, żeby skostnieć. Myślę, że istnieje pewne optimum. Życie powinno trwać wystarczająco długo, by człowiek mógł zrealizować swoje plany, i zarazem wystarczająco krótko, by oddać pole nowej generacji. Oba te czynniki powinny być wyważone. Na Solarii wymiana pokoleń następuje zbyt wolno. Minnim kreślił palcami esy–floresy na blacie biurka. — Interesujące! Interesujące! — Uniósł głowę. Z twarzy jakby spadła mu maska, oczy lśniły dziwnym blaskiem. — Wywiadowco, jesteś bardzo bystrym i spostrzegawczym człowiekiem. — Dziękuję — odparł trochę sztywno Baley. — Czy wiesz, dlaczego prosiłem, żebyś opowiedział mi o swoich spostrzeżeniach? — Minnim sprawiał wrażenie małego chłopca dumnego ze swoich pomysłów. Nie czekając na odpowiedź, ciągnął: — Twój raport jest już po wstępnych analizach dokonanych przez naszych socjologów. Byłem ciekaw, czy zdajesz sobie sprawę, jak doniosłe znaczenie mają dla Ziemi informacje, których dostarczyłeś. Widzę, że tak. — Proszę o chwilę cierpliwości — przerwał Baley. — Mam kilka innych rzeczy, które… — Naturalnie — roześmiał się Minnim. — Solaria nie jest w stanie przezwyciężyć stagnacji. Przekroczyła punkt krytyczny i za bardzo uzależniła się od robotów. Żaden robot nie może ukarać dziecka, mimo że taka kara wyszłaby dziecku w przyszłości na dobre. Robot nie dostrzega niczego poza chwilą bieżącą. Roboty jako grupa społeczna nie mogą „ukarać” planety za pomocą obalenia pewnych instytucji nawet wtedy, gdy te instytucje stają się szkodliwe dla planety, ponieważ nie są w stanie dostrzec przyszłego zagrożenia. Tak zatem Światy Zaziemskie czeka powolna agonia w wyniku stagnacji, a wtedy Ziemia uwolni się spod ich jarzma. Te nowe dane diametralnie zmieniają sytuację. Nie potrzeba żadnej rebelii. Wolność przyjdzie sama. — Proszę o chwilę cierpliwości — powtórzył Baley, tym razem głośniej. — Mówimy wyłącznie o Solarii, nie o innych Światach Zaziemskich. — To jedno i to samo. Ten twój socjolog… Kimot… — Quemot, sir. — Racja, Quemot. Otóż Quemot stwierdził, że reszta Światów Zaziemskich podąża śladem Solarii, prawda? — Tak, powiedział to, ale brakuje mu danych z pierwszej ręki o pozostałych Światach Zaziemskich i wcale nie jest socjologiem. Nie jest socjologiem z prawdziwego zdarzenia. Chyba wyraziłem to jasno. — Nasi ludzie to sprawdzą. — Im też brakuje danych. Tak naprawdę o Światach Zaziemskich nic nie wiemy. Na przykład o Aurorze, świecie Daneela… Moim zdaniem nic nas nie upoważnia do tego, żeby porównywać je z Solaria. W Galaktyce istnieje tylko jeden świat przypominający Solarię… Minnim, najwyraźniej lekceważąc problem, beztrosko machnął ręką. — Nasi ludzie to wszystko sprawdzą. Jestem pewien, że przyznają rację Quemotowi. Baley spochmurniał. Jeśli ziemscy socjologowie poszukują wyłącznie krzepiących wiadomości, na pewno zgodzą się z Quemotem. Najwnikliwsze studia nic nie dadzą, jeśli istotne informacje zostaną tendencyjnie pominięte lub przeoczone. Może lepiej porozmawiać z kimś wyżej postawionym albo… Minnim przerzucając na biurku jakieś papiery, powiedział z powagą: — Jeszcze kilka drobnych spraw, wywiadowco. Chodzi mi przede wszystkim o sprawę Delmarrego. Potem będziesz wolny. Czy celowo doprowadziłeś do samobójstwa Leebiga? — Chciałem zmusić go do przyznania się, sir. Nie zaświtało mi nawet w głowie, że popełni samobójstwo, kiedy zbliży się do niego ktoś, kto jak na ironię był tylko robotem i wcale nie złamał tabu osobistych spotkań. Ale szczerze mówiąc, nie żałuję go. Był niebezpiecznym człowiekiem. — Z tym się zgadzam — powiedział sucho Minnim. — Też uważam jego śmierć za szczęśliwe zrządzenie losu, ale czy nie zdawałeś sobie sprawy z niebezpieczeństwa, na jakie się narażałeś, gdyby Solarianie uświadomili sobie, że Leebig nie mógł zamordować Delmarrego? Baley wyjął fajkę z ust, ale nic nie odpowiedział. — Tak, tak, wywiadowco — ciągnął Minnim. — Sam najlepiej wiesz, że nie on to zrobił. Morderstwo wymagało osobistego kontaktu, a Leebig wolałby umrzeć, niż do tego dopuścić. I rzeczywiście tak się stało. — Ma pan rację, sir — odparł Baley. — Ale sądziłem, że Solarian tak przerazi owo nadużycie robotów, że o niczym innym nie będą w stanie myśleć. — Więc kto zabił doktora Delmarrego? — Jeśli chodzi panu o to, kto naprawdę zadał cios, to zadała go osoba, którą wszyscy podejrzewali. Gladia Delmarre, jego żona. — I puściłeś ją wolno? — Gladię podstępnie wykorzystano. Leebig wiedział, że często urządzała mężowi piekielne awantury. Musiał też wiedzieć, że chwilami wybuchy furii doprowadzały ją do niepoczytalności. I pragnął śmierci jej męża w okolicznościach, które by ją obciążyły. Dostarczył więc Delmarremu robota, któremu — tak to sobie przynajmniej wyobrażam — wydał instrukcje, żeby w chwili, kiedy Gladię ogarnie największa furia, wręczył jej jedną ze swoich wymienialnych kończyn. Dysponując w krytycznym momencie taką bronią, stała się w rękach Leebiga takim samym nieświadomym instrumentem jak robot. — Ale na ramieniu robota musiałyby zostać ślady krwi i włosów — wtrącił Minnim. — I zapewne zostały — powiedział Baley. — Ale to wszystko wyreżyserował przecież Leebig. Mógł bez trudu polecić innym robotom, żeby zapomniały o tym fakcie. Być może nawet zauważył te ślady doktor Thool, ale był zbyt zajęty martwym mężczyzną i nieprzytomną kobietą, żeby zwrócić na nie uwagę. Błąd Leebiga wynikał z założenia, iż wina Gladii będzie tak oczywista, że nawet brak narzędzia zbrodni na miejscu przestępstwa jej nie uratuje. No i nie przewidział, że wezwą Ziemianina do przeprowadzenia śledztwa. — Tak więc po śmierci Leebiga zorganizowałeś jej wyjazd z Solarii. Czy dlatego, żeby uchronić ją na wypadek, gdyby któryś z Solarian ponownie zajął się tą sprawą? Baley wzruszył ramionami. — Dosyć wycierpiała. Była ofiarą wszystkich: swojego męża, Leebiga, całego świata Solarii. — Czyżbyś złamał prawo dla własnego kaprysu? — zapytał Minnim. Kamienna twarz Baleya stała się jeszcze bardziej kamienna. — Nie kierowałem się kaprysami. Nie obowiązywały mnie prawa Solarii. Najważniejszy był interes Ziemi, a ja uważałem, że najbardziej tym interesom zagraża doktor Leebig. Jeśli zaś chodzi o panią Delmarre… — popatrzył na Minnima i zrozumiał, że teraz należy uderzyć. — Jeśli chodzi o panią Delmarre, uczyniłem ją obiektem mojego eksperymentu. — Jakiego znów eksperymentu? — Chciałem wiedzieć, czy przełamie się na tyle, żeby stawić czoło światu, gdzie osobiste spotkania są na porządku dziennym. Byłem ciekaw, czy zdoła odrzucić tak głęboko zakorzenione nawyki. Obawiałem się, że odmówi wyjazdu, że zamiast odrzucić wypaczony sposób życia Solarian, uprze się i zostanie na rodzinnej planecie, która była dla niej piekłem. Wybrała jednak zmianę i bardzo się z tego cieszę, gdyż moim zdaniem jest to symboliczne. Otwiera to wrota naszego zbawienia. — Naszego zbawienia…? — zapytał gwałtownie Minnim. — O czym, do diabła, mówisz? — Na pewno nie pańskiego czy mojego, sir — odparł poważnie Baley. — Mówię o ludzkości. Myli się pan co do pozostałych Światów Zaziemskich. Nie mają wiele robotów, osobiście się spotykają i bardzo interesują się Solaria. Jak pan wie, był tam ze mną R. Daneel Olivaw, i on również wrócił do siebie z raportem. Istnieje niebezpieczeństwo, że pewnego dnia pojawią się kolejne Solarie, ale Światy Zaziemskie zapewne zrozumieją płynące z tego faktu zagrożenie i zrobią wszystko, żeby zachować rozsądną równowagę. — Taka jest twoja opinia? — zapytał ostrożnie Minnim. — Należy uwzględnić jeszcze dodatkowy czynnik. Istnieje tylko jeden świat podobny do Solarii. Ziemia. — Wywiadowco Baley! — Tak jest, sir. Stanowimy odwrotność Solarii. Oni uciekli w izolację od samych siebie. My uciekliśmy w izolację od Galaktyki. Oni tkwią w ślepym zaułku swych nietykalnych posiadłości. My tkwimy w ślepym zaułku podziemnych Miast. Są przywódcami bez zwolenników — mają tylko roboty, ale z nimi się nie dyskutuje. My jesteśmy zwolennikami bez przywódców i chronią nas jedynie Miasta. Zacisnął pięści. Minnim popatrzył na niego z dezaprobatą. — Wywiadowco, przeżyłeś ciężkie chwile. Potrzebujesz odpoczynku. Miesiąc urlopu, pełna pensja, a na koniec awans. — Dziękuję, ale nie powiedziałem jeszcze wszystkiego. Chcę, żeby pan mnie wysłuchał. Istnieje tylko jeden kierunek wyjścia z tego ślepego zaułka — kierunek na zewnątrz, w kosmos. Jest tam milion światów, a Przestrzeniowcy władają zaledwie pięćdziesięcioma. Są nieliczni i długowieczni. Nas jest wielu, ale żyjemy krótko. Mamy lepsze od nich warunki do eksploracji i kolonizacji Galaktyki. Pcha nas do przodu nasza ogromna liczebność i szybko następujące po sobie generacje, co zapewnia ciągły dopływ młodej krwi. W końcu to nasi przodkowie kolonizowali Światy Zaziemskie. — Taak, rozumiem… Ale obawiam się, że musimy kończyć naszą rozmowę… Baley zrozumiał, że Minnim chce się już go pozbyć, lecz nie ruszył się z miejsca. — Kiedy w wyniku dawnej kolonizacji powstały światy, które prześcignęły nas technologicznie, uciekliśmy w głąb Ziemi, budując nasze schrony w jej łonie. Przestrzeniowcy doprowadzili do tego, że czujemy się gorsi i kryjemy się przed nimi. Ale to nie jest żadne rozwiązanie. Żeby uniknąć rebelii, a potem niewoli, musimy rzucić im wyzwanie. Ale żeby tego dokonać, musimy umieć spojrzeć w otwartą przestrzeń; musimy się nauczyć patrzeć w otwarte niebo. Jeśli dla nas jest już za późno na naukę, uczmy tego nasze dzieci. To sprawa życia i śmierci! — Potrzebujesz wypoczynku, wywiadowco! — Proszę mnie posłuchać, sir — mówił żarliwie Baley. — Jeśli Przestrzeniowcy pozostaną silni, a my zostaniemy tacy, jacy jesteśmy, w ciągu najbliższego stulecia Ziemia zostanie zniszczona. To pewnik, jak pan sam oświadczył. Jeśli Przestrzeniowcy są słabi i wciąż słabną, zapewne unikniemy tego losu — ale kto powiedział, że wszyscy są słabi? Solarianie są słabi, lecz o mieszkańcach innych światów nic nie wiemy. — Ale… — Jeszcze nie skończyłem. Możemy zmienić jedną rzecz bez względu na to, czy Przestrzeniowcy są słabi, czy silni. Musimy zmienić sposób naszego życia. Wyjdźmy na zewnątrz, a przestanie nam grozić rebelia. Możemy zdobyć własne światy i stać się Przestrzeniowcami. Jeśli zostaniemy tu, na Ziemi, w zamknięciu, nie powstrzymamy wybuchu bezsensownej i fatalnej w skutkach rebelii. Najgorsze, co możemy zrobić, to opierać się na fałszywych założeniach, że Przestrzeniowcy są słabi. Proszę zapytać socjologów. Proszę przedstawić im moje argumenty. A jeśli mimo to będą wątpić, niech pan załatwi mi wyjazd na Aurorę. Przywiozę stamtąd raport, jacy naprawdę są Przestrzeniowcy, i wtedy przekonamy się, co naprawdę Ziemia musi uczynić. — Tak, tak… — Minnim pokiwał głową. — Życzę miłego dnia, wywiadowco Baley. Mimo wszystko Baley opuszczał gabinet podsekretarza mocno pokrzepiony na duchu. Nie spodziewał się łatwego zwycięstwa. Zwycięstwa nad zakorzenionymi sposobami myślenia nie osiąga się w dzień czy w rok. Ale dostrzegł malujące się na twarzy podsekretarza pełne zadumy wahanie. Być może Minnim skonsultuje się z socjologami i jeden czy dwóch z nich zawaha się. Wyrazi zainteresowanie. A potem skonsultują się z Baleyem. Jeszcze rok, pomyślał detektyw, dajcie mi jeszcze rok. Jeszcze jedno pokolenie, a ponownie wydostaniemy się w kosmiczną przestrzeń. Wszedł na ekspresstradę pędzącą w kierunku północnym. Niebawem spotka się z Jessie. Ale czy ona to zrozumie? I z synem, Bentleyem, który ma już prawie osiemnaście lat. Kiedy Ben będzie starszy, być może postawi stopę na jakimś pustym świecie, żeby budować nowe, wspaniałe życie. Była to oszałamiająca myśl. On sam bał się otwartej przestrzeni. Ale z lękiem należało walczyć, a nie uciekać przed nim. Baley czuł, że ogarnia go jakieś szaleństwo. Od początku fascynowała go otwarta przestrzeń; fascynowała go od chwili, kiedy w pojeździe naziemnym przechytrzył Daneela i podniósł dach. Ale wtedy jeszcze nic nie rozumiał. Daneel myślał, że była to zwykła, trochę perwersyjna ekstrawagancja, a on sam sądził, że zrobił to z zawodowego obowiązku, żeby rozwiązać zagadkę zbrodni. Jednak ostatniego wieczoru na Solarii, kiedy zerwał z okna zasłony, uświadomił sobie, iż zrobił to gnany potrzebą patrzenia w otwartą przestrzeń dla samego patrzenia — dla samego uroku tej przestrzeni i obietnicy wolności, jaką ze sobą niosła. Na Ziemi żyją na pewno miliony ludzi czujących to samo co on; jeśli tylko przestrzeń zwróci ich uwagę — potrafią zrobić pierwszy krok. Ekspresstrada przesuwała się błyskawicznie. Wszystko zalewało sztuczne światło, umykały do tyłu olbrzymie kompleksy mieszkalne, świetliste wystawy sklepów, fabryki. Blask, hałas, tłumy; i jeszcze więcej hałasu i ludzi, ludzi, ludzi… To właśnie kochał i tego właśnie nienawidził, ale bał się to opuścić; za tym właśnie tęsknił i o tym myślał na Solarii. A teraz to wszystko było dla niego obce. Wyjechał, żeby rozwiązać zagadkę morderstwa, i coś się z nim stało. W rozmowie z Minnimem przyrównał Miasta do łona — i tak naprawdę było. Człowiek, żeby stać się człowiekiem, musi się urodzić. Musi opuścić łono. A skoro raz już je opuści, nie ma powrotu. Baley opuścił Miasto i nie było już dla niego powrotu. Nie należał już do Miasta. Tak musiało się stać. I tak stanie się z innymi, z całą Ziemią, tak będzie, kiedy ludzie narodzą się na nowo i sięgną na zewnątrz po nowe światy. Serce waliło mu jak oszalałe. Otaczający go hałas cichł, zamieniając się w prawie niedosłyszalny pomruk. Przypomniał sobie swój sen na Solarii i ostatecznie zrozumiał. Uniósł głowę i nagle przebił wzrokiem stal, beton i mrowiące się ponad nim tłumy. Widział światło przewodnie, które promieniowało w przestrzeni i wabiło do siebie ludzi. Nawet tu, głęboko pod ziemią, widział, jak lśni. Nagie słońce. * W 1985 roku ukazała się czwarta powieść z cyklu „Roboty” zatytułowana Roboty i Imperium, która stanowi łącznik z cyklem „Fundacja” (przyp. wyd. pol.). * Trzy Prawa Robotyki, Marek Pąkciński, Asimov w Polsce. W: Isaac Asimov Science Fiction Magazine. Wydanie polskie, lipiec 1992. * Aluzja do tytułu oryginalnego powieści Isaaca Asimova pt. „Pozytonowy detektyw”. Tytuł oryg: The Caves of Steel (Jaskinie ze stali).