tytuł: "Francuska poezja miłosna" autor: Jadwiga Dackiewicz antologia PWZN Print 6 Lublin 1999 Przedruku dokonano na podstawie pozycji wydanej przez: ABC Future Sp. z o.o. Warszawa (?) 1997 * * * Słowo od tłumacza Słusznie chyba ktoś kiedyś zauważył, że o poezji - mam na myśli poezję autentyczną - trudno orzekać. Wybór poetyckich tematów to oczywiście sprawa osobistych preferencji, które nie każdemu mogą przypaść do gustu. Wszystko tu zależy od rodzaju wrażliwości odbiorcy owych tekstów. Z wyborem francuskiej poezji miłosnej wiążą się ponadto problemy specjalnej natury, zrodzone z wyjątkowej wielości poetyckich wątków. Bogactwo to ofiarowuje czytelnikowi ogromną skalę przeżyć. Co wybrać, żeby przedstawić możliwie najpełniejszy obraz tego, co o miłości pisano we Francji w poetycki sposób? Zaczęłam tu od lat bardzo odległych, Marie de France, pisząca na dworze Plantagenetów, to początek średniowiecza. Dostarczyła ona wiele pieśni trubadurom, akompaniującym sobie wdzięcznie na wioli. Znajdą się też tu poetki czasów nieco późniejszych, które kontynuowały opisy miłosnych turbacji w sposób wcale kunsztowny. Pełna blasku poezja renesansu to Ronsard. Odezwie się też tutaj m.in. nieco cyniczny Voltaire, Mirabeau, zaplątany w Wielką Rewolucję, romantycy, starający się zerwać wszelkie formalne i treściowe pęta, symboliści. Kryteria mojego wyboru preferowały to wszystko, co wydawało mi się samą istotą poetyckiego piękna, któremu służyła miłość. A więc owemu nieodpartemu urokowi, zrodzonemu z autentycznego przeżywania miłosnych nastrojów, obdarzonego nieraz znamieniem ponadczasowości. Gwoli jednak odtworzenia pełniejszego obrazu całej tej poetyckiej wędrówki przez stulecia, zamieściłam tu także kilka utworów, które, choć napisane przez poetów znanych i cenionych, nie zawsze osiągają szczyty poetyckiego liryzmu, święcącego triumf w poezji Marie de France, Ronsarda, Musseta czy Verlaine'a. A przecież to ów liryzm właśnie, który starałam się najpełniej ukazać, stanowi o ponadczasowej sile piękna francuskiej poezji. Guillaume de Poitiers (1071-1127). Piosenka radosna Rad wielce, że miłuję, niechże pogrążę się głębiej w mej szczęśliwości, a ponieważ osiągnąć pragnę radość doskonałą, usiłuję skierować moje afekty ku najdoskonalszej z dam. Czyliż mi się pochwalić nie godzi, żem zdołał pochwycić spojrzenia najdoskonalszej z nieskazitelnych? Pojmujecie zapewne, iż nie należę do pyszałków, którzy lubią sobie pochlebiać - jeśli wszelako radość zdołałaby kiedy zakwitnąć, ta moja winna wydać owoce świeższe niż każda inna, rozbłysnąć blaskiem najgorętszym śród posępnego dnia. Nigdy mężczyzna, ożywiony mocą miłosnej żądzy, nie zaznał, czy to w myślach, czy w zwidach sennych, lubości, co by z moją równać się mogła. Nie ma podobnej na świecie, a ów, kto by zamyślał o niej śpiewać, zmitrężyłby i rok cały, nim zdołałby to uczynić właściwie. Wszelkie zadowolenie owej radości ustąpić musi, wszelka potęga klęknąć winna przed moją damą, ukorzyć się przed niebiańską pogodą jej oczu, czarem jej łaskawości. Radość tego, kogo ona łaskami obdarzy, bardziej mu cenna będzie niż i sto lat żywota. Szczęście, jakie tchnie z jej miłości, potrafi uzdrowić chorego, jedno zaś jej słowo, rzucone w gniewie, i najzdrowszego powalić może, najmędrszego przyprawi o pomylenie, najurodziwszy piękności się zbędzie, z gbura uczyni wykwintnisia. Skoro tedy na ziemi nie znaleźć, skoro oczy ujrzeć a usta nazwać nie mogą urodziwszej niewiasty, przeto zamyślam na zawsze zachować ją przy sobie, iżby ożywiała to, co kryję w sercu, iżby przywracała młodość ciału mojemu i strzegła mnie przed niedołęstwem. A skoro pani moja miłość mą odwzajemnia, w dom mój ją powiodę i wdzięczność moją okażę. Potrafię też ustrzec sekretu mego szczęścia, znaleźć dla miłej słowa miodem płynące, wszystko, co uczynię, jej jeno ukontentowanie będzie miało na celu. Przymioty jej właściwą u mnie ocenę znajdą, a chwalbie ich nie będzie końca! W lęku, by się nie rozdąsała, nie odważę się prosić jej o nic, w trwodze też, bym nie popełnił niezdarności jakowejś, nie odkryję przed nią miłości mojej do cna. Ona jedna wszakże wzięła mnie w poddaństwo! Bertran de Born (1140-1210). Iżbym się oczyścił z potwarzy Pani, pragnę oto z potwarzy się oczyścić i dać wam, pani moja, dowód mej niewinności. Oczerniły mnie bowiem przed tobą przeniewierce niegodne. Przez litość, błagam, pani moja, wierna i oddania pełna, skromna, szczera, dworna i wdzięczna, nie dozwól, by oszczerce niezgodę czynili między nami. Niechaj przy pierwszym rzucie wyrwie mi się sokół, niechże go rarogi na mej dłoni ubiją, niechaj go uniosą i na dłoni mojej obedrą z pierza, jeśli nie wolę wzdychać jeno przy tobie niźli pożądać innej, choćby mi oświadczała swoją miłość i pragnęła zatrzymać mnie w łożu. A żeby słowa moje, pani, przekonały cię dowodniej jeszcze, przywołać oto pragnę sromotę najniegodziwszą: gdybym kiedykolwiek, choćby i w myślach, popełnił wobec ciebie, pani, jakowąś zdradę, jeśli sam się znajdę z niewiastą w komnatce czy w ogrodzie, niechże mnie nagła niemoc chyci i wszelkiego dokazywania zabroni. Kiedy przed szachownicą zasiędę, niech nie wygram ani denara, jeślim kiedykolwiek zabiegał o względy innej niż ty, o uwielbiana, upragniona pani moja! Niechże się stanę panem kasztelu jeno w ćwierci, niech tam czterech dziedziców dzieli jedną wieżę i za łby się biorą, niechże się nie potrafię obejść bez medyka, kusznika, strażnika, klucznika, wartownika - gdyby i kiedykolwiek serce inną miłować kazało. Niechże mnie pani moja opuści dla innego rycerza, niechże nie wiem, ku któremu świętemu się zwrócić, niechże żagle mi wichry stargają na morzu, niechże mnie pachołki na dworze króla oćwiczą, niechaj zemknę pierwszy z pola bitwy - jeśli nie zełgał ten, kto ci o mnie bajdurzył owe szkaradzieństwa. Niechże z tarczą na ramieniu i kapturem, nadzianym na opak, padnę w konnej gonitwie ze strzemionami, co po ziemi się wloką, niechże wejście moje do karczmy gniew w oberżyście obudzi, jeśli nie zełgał ten, co ci gadał owe słowa bezecne. Pani, jako że posiadam jastrzębia dobrego na kaczki, żywego, świeżo wypierzonego, posłusznego, nieustraszonego w pogoni za zdobyczą, zdolnego przewyższyć w przymiotach inne ptaki, tak łabędzie jak żurawie, czaple czarne czy białe, niechże mi ptaka mego zamienią na jastrzębia lada jakiego, tłustego, leniwego, niezdolnego fruwać, zdatnego jeno do polowań na kury. Kłamce, oszczerce, zawistnicy, fałszywcy, którzyście prowadzili mnie z panią moją, ostawcie mnie w spokoju! Marie de France (XII w.). Powój Panowie mili, posłuchajcie, Zawierzcie, proszę, memu słowu I życzliwego ucha dajcie Historii, co się zowie "Powój". A będzie w opowieści owej Rzecz o Tristanie i królowej, Co się nieszczęśni napłakali, Jako się pięknie miłowali, Aż i miłości tej rozkazem Jednego dnia pomarli razem. Król Marek strasznym gniewem gorze, Tristana ścierpieć król nie może I precz wygania go surowo: Siostrzan pokochać śmiał królową. Do Sutwal uszedł wypędzony, Gdyż tam rodzinne jego strony: Rok minął, odkąd spadła kara, Do Tyntagielu wrócić wara, Więc zadumany żałośliwie W rozpaczy ledwie przecie żywie. Kiedy, kto wiernie, zacnie kocha, A szczęścia nie zna ani trocha, Temu usychać w łzach, zgryzotach, Toż to, panowie, nie dziwota. A że Tristana zmogły znoje, Przeto opuścił strony swoje, Do kornwalijskich zmierza granic, W Kornwalii mieszka jego pani. W las się zapuścił gwoli temu, By nikt go z ludzi zoczyć nie mógł, I w lesie krył się do wieczora. Spoczynku wreszcie przyszła pora, Tedy w wieśniacze wstąpił progi, Tam dał mu łoże człek ubogi. Tristan zapytał o nowiny, Zapytał, co król Marek czyni, A na to mu odrzekło wielu, Że sprosił król do Tyntagielu Baronów, na turnieje, w gości. Rzekli mu jeszcze ludzie prości, Iż, jako króla pana wola, W Zielone Świątki ta swawola, Że ponoć na zebranie owo Król Marek przybyć ma z królową. Miłe to Tristanowi słowa, Boć przecie pozna go królowa, Pomyśli sobie o Tristanie, Kiedy jej w pobok konia stanie. Świtkiem bledziuchnym Tristan chyżo W las pomknął, czeka, aż się zbliżą, Spojrzy, a przy nim tuż leszczyna, Rwie gałąź, z czterech stron przycina, W ziemię ją wetknie, tnie za chwilę Imię swe na niej, jeno tyle. Królowa, patrząc w leśną steczkę, Pozna graniastą tę laseczkę, Wspomni, gdy ujrzy ją z oddali, Jak znaki sobie nią dawali. Przybywa pani, widzi, staje, Zielony drążek rozpoznaje, Rycerzom świty w głos się żali, Że słabnie, chce, by się wstrzymali, Że wielce się strudzona czuje. Spełniają, co im rozkazuje. Potem oddala się królowa, Do wiernej służki ciche słowa Szepce, pośpieszne stawia kroki, Wstępuje wreszcie w las głęboki. Tam drzewa leśne ukrywały, Kogo miłuje nad świat cały. I zatonęli, pojednani, W rozkoszy cudnej, a bez granic. Długo jej Tristan mówić będzie, Że panią swoją widzi wszędzie, Z dawna mu oczy we łzach stoją, Z dawna chciał ujrzeć panią swoją. Czy w nocnej porze, czy o świcie, Straszne dla niego bez niej życie. Że oni, jak powoju kwiecie, Gdy na leszczynie się oplecie, Pośród zielonych kwitnie pnączy. Lecz niech je tylko kto rozłączy, Splecione pędy porozdziera, Schnie drzewko, powój też umiera. Rozłączyć dwoje nas daremnie, Cóż ja bez ciebie, ty beze mnie? Tak oto mówił jej do woli, Ona o szczęsnej teraz doli, A potem rzekła, że mu trzeba Z królem się jednać, a nie gniewać, Że męki wycierpiała tyle, Gdy rozłączenia przyszły chwile, Gdy Tristan z królem się powadził. Wszystko snać ktoś królowi zdradził. Już oto z sobą pożegnani. Odeszła Tristanowa pani. Na myśl, że znowu będą sami, Gorzkimi zapłakali łzami. On w Galii teraz oczekuje, Aż mu przewiny król daruje. Szczęśliw, że ujrzał swoją miłą, Wyśpiewał, co im się zdarzyło, Jej słów od niepamięci broniąc, Z cicha o struny harfy dzwoniąc. Goatlef nazwali Brytańczycy Tę opowiastkę o Tristanie, Chevrefeuille zowią znów w Bretanii Całe nieszczęsne to kochanie, O którym słowo prawdę wieści W owej prześlicznej opowieści. Marie de France. Słowik Bretońska to opowieść stara, Którą wam prawić będę zaraz, Nightingale zwą ją na Albionie, W Bretanii Laustic mówią o niej. W Saint-Malo, sławnym na świat cały, Dwa zamki, dwie fortece stały. W zamkach tych żyją dwaj rycerze. Saint-Malo od nich sławę bierze. Z jednym z rycerzy mieszka żona, Nadobna, wdzięcznie przystrojona Aż dziw, jak wielkie ma staranie, By wszystko piękne było na niej. Drugi zaś rycerz nie miał żony. Ten bywał dla swych cnót wielbiony, Gdyż wielka prawość w nim mieszkała. Czciła go więc baronia cała, Gdy w turniejowe szranki stawał. W sakiewce to, co miał, oddawał. Ów rycerz marzy tylko o niej, O sąsiadowej pięknej żonie, Takie zanosił też błagania, Tak serce jej ku swemu skłaniał. Dusza gorzała, jak kwiat w słońcu, Aż go i pokochała w końcu. Zasię poczęła go miłować Nie tylko za miłosne słowa I za oddane serce wszystko, Lecz za to też, że był tak blisko. Taili każde swe spotkanie, By nikt baczenia nie miał na nie, Zaskoczyć nie mógł, dojrzeć czego Z tego kochania sekretnego. Że zamki obok siebie stały, Przeto się schadzki udawały, Z okna komnaty, gdzie mieszkała, Z najukochańszym rozmawiała, A on, po swojej stojąc stronie, Słał pocałunki, słowa do niej. Czasami się też zabawiali, Ot, z okna w okno przerzucali Podarki drobne, a świadczące, Że serca były wciąż gorące. Żadne ich licho nie dręczyło, Spokojnie tedy kwitła miłość, Jeno możności wciąż nie mieli Być z sobą tyle, ile chcieli. Przeto starali się oboje, By widzieć choć uśmiechy swoje. Gdy tylko mogli, w oknie stali, Z dala na siebie spoglądali. Tak trwałoby do końca świata, Aż się zaczęła pora lata. Łąki i pola już zielone, Drzewa kwiatami rozpachnione, Śpiewają pośród liści krzaków Najbardziej rozśpiewane z ptaków. Kto kocha, kocha tym goręcej, Z tego przybywa wiosny więcej. Rycerz i jego miła pani Bardziej niż zwykle rozkochani, Owe wiosenne zachwycenia Błyszczały w słowach i spojrzeniach. Gdy księżyc zalśnił w całej krasie, A pan i mąż już zasnął, zda się, Ona opuszcza łoże swoje, W płaszcz się okrywa i zawoje, U okna staje - on już czeka, Znowu uśmiecha się z daleka. Zaklęci przez wiosenne moce, Nie śpią, czuwają całe noce, Każdemu serce przypomina, Że to ich radość jest jedyna. Aż którejś nocy przebudzony Mąż gniewnie począł pytać żony, Czemu tak często z łoża wstaje I dokąd zwykle się udaje. - "Panie - odpowie ona na to - Nic nie wie o rozkoszach świata, Kto o słowiczych pieśniach nie wie. Zaczarowana moc w tym śpiewie. Słowika słucham, jego czekam, Jego muzyka mnie urzeka, Ach, one dają szczęścia wiele Przecudne te słowicze trele, Wielka namiętność ma, głęboka, Nocą i tak nie zmrużę oka." Gdy groźny pan wysłuchał żony, Zaśmiał się straszny, rozsierdzony, Podumał chwilę, wreszcie kazał Schwytać słowika w łęk z żelaza. Już niegodziwe te pułapki Czyhają na ptaszęce łapki, Nie ma leszczyny ni kasztana Bez sideł - taki rozkaz pana. Schwycą stworzenie nieszczęśliwe I do barona niosą żywe. Porwał słowika ucieszony, Podążył do komnaty żony - "Bywaj mi, pani, pójdź, a skoro, Rzekę ci jeno słów kilkoro. Spójrz, oto teraz w mojej mocy Ptak, co ci kazał czuwać w nocy. Skoro się dostał w moje ręce, Już on cię nie obudzi więcej!" Kiedy to usłyszała żona, Odebrać ptaka chce, strwożona, I zgrozy pełna dłonie składa, On jednak śmierć ptaszkowi zada. Dłońmi obiema szyjkę ściska, Ukręca ją, już krew z niej tryska, Zaiste, trudno mówić o tym, Co srogi pan uczynił potem, Ptaszęce ciałko rzucił z siłą Na żonę - suknię zakrwawiło I krew gwiaździstą trysła plamą Pod piersią, tam, gdzie serce samo. Potem pośpiesznie wyszedł z sali. Nieszczęsna słania się i żali, I tuli ptaszka, łka rozpacznie, Cała we łzach, przeklinać zacznie Oprawców, którzy skradli skrycie Jej szczęście, a ptaszkowi życie. "Jakiż mi serce ból przenika, Teraz, gdy nie ma już słowika, U okna już nie będziem dalej Z dala na siebie spoglądali. Mój ukochany - serce czuje - Pomyśli, że go mniej miłuję. Poślę słowiczka, w liście powiem Wszystko, o wszystkim niech się dowie." I na kawałku złotogłowia Spisała te żałosne słowa, Bijące serce przycisnęła, W ów list słowika owinęła, Paziowi rozkazała swemu Ten dar nieszczęsny nieść miłemu. Rycerz więc teraz wie o wszystkim. Z rozpaczy, zda się, szału bliski. Lecz nie zachował się niegodnie, Gdy ową wieść otrzymał o niej. Rozkazał rzeźbić wnet ze złota - Przecudna była to robota - Szkatułkę małą, złoto szczere Zdobiły nadto grona pereł. Tam właśnie złożył pan słowika. Gdy potem wieczko sam domykał, Zapieczętował szkatułeczkę. Zamknięcie takie bywa wieczne... Odtąd, czy w zdrowiu, czy w chorobie, Zawsze szkatułkę miał przy sobie. Taka się, moi mili, mieści Treść w tej przesmutnej opowieści, O której pamięć nie utonie. W Bretanii Laustic mówią o niej. Madame de Die (koniec XII w.). Skarga i zaproszenie Miłość rycerza to wielka turbacja nieraz. Pragnę, by zawsze wiedziano, jaki afekt wzbudził we mnie mój rycerz. I oto zostałam porzucona, a powód jakoby był taki, że nie darzyłam go miłością. Kiedy więc pobłądziłam? W łożu, czy wtedy, gdy szatki miałam na sobie? Jakżebym pragnęła tulić w ramionach wieczorem mojego rycerza! Ileżby ukontentowania znalazł w chwili, gdybym mu z piersi mojej uczyniła poduszkę! Rozmiłowałam się w nim bardziej niż Flora w Blanchefleur. Ofiarowuję mu serce moje, myśli moje, oczy me, żywot mój. O przyjacielu, piękny, miły, wdzięczny, jeślibyś się kiedy we władaniu moim znalazł, jeśli byłoby mi dane legnąć przy tobie wieczorem i ofiarować ci pocałunek, jako wyraz mego fektu, wielka byłaby to radość, wiedz o tym, cisnąć w ramionach ciebie miast mojego małżonka, gdybyś przyrzekł jeno, że uczynisz wszystko, czego zażądam. Anonim (XIII m.) * * * Kiedy Zachód płonie Jak pochodnia Diany, W srebrzystości tonie Cały blask różany, Powiewy wietrzyka Chmury z nieba zgarną, A ta ich muzyka Koi chwilę czarną. Serce żal mój zmienia W miłosne marzenia. Blask zmierzchu pierzchliwy Wdzięk przydaje rosie, A ludziom przynosi Sen jakże szczęśliwy. Sen niby balsamy, Które troski koją, I bóle, i burze Spokojnością swoją, Gdy się pod zamknione Dostaje powieki, Serce się, szalone, Oddaje na wieki. Morfeusz to wietrzyk Łagodnie wiejący, Zasiewy dojrzałe Do życia budzący. Oto szumi potok Skroś czystego piasku, Płynie młyńska woda Skroś słonecznych blasków Oj, znuży Wenera, Trza odpocząć teraz, A na powiek tratwie Snom płynąć najłatwiej. Słodko, gdy miłość koi snem pieszczoty dreszcze, Lecz gdy znów się miłością staje - słodziej jeszcze. Tam, gdzie tęsknie słowik śpiewa, Tam, gdzie się zielenią drzewa, Miło pięknym snom folgować, Milej z lubą baraszkować. Kiedy zapach ziół odurza, Kiedy da posłanie róża, Miło, jeśli na znużonych Miłosnym igraniem owym Spłynie sen pokrzepiający. Christine de Pisan (1369-1430). W ukryciu zabrzmi ta piosenka W ukryciu zabrzmi ta piosenka, Lecz lepiej mi wypłakać oczy, Niźliby miał kto kiedy zoczyć Tę łzę, w niej cała moja męka. Mój żal jam winna żywić skrycie, W niczyich piersiach nie oddźwięczy, Tym mniej przyjaźni niesie życie, Im więcej bólu serce dręczy. Nie znana światu ta udręka, Przez którą dni me rozpacz toczy, Łzom chętne, śmieją się me oczy, Rwie się melodia, struna pęka, W ukryciu zabrzmi ta piosenka. Na twarzy mej smutku odbicie Cnotą mi życia nie uwieńczy, Wy mnie o obłęd pomówicie, O wy, do których los się wdzięczy. Gdy oto się ukazać lękam Bólu, co kirem mnie otoczy, Trza mi schronienia próg przekroczyć, Zataić czarną myśl, co nęka, W ukryciu zabrzmi ta piosenka. Francois Villon (1431-1480) Ballada, jaką Villon obdarzył szlachetnie urodzonego młodego żonkosia, iżby ją swojej małżonce przekazać raczył Niby o świcie głuszce tokujące, A żądzy pełne, jak to w ich zwyczaju, Pieszczoty sobie nie skąpiąc gorącej, Gdy się skrzydłami chciwie obłapiają, Niechże my wzajem, pani moja miła, Miłosnych igrów zażyjem dowoli, By nas radosna chuć w jedno spoiła, Gwoli gorącej krwi, miłości gwoli. Ja władzy twojej powolnym się stanę, Po śmierć, co kiedyś do drzwi zakołacze, Honorem tyżeś mi, na każdą ranę Balsamem, kiedy śród zgryzoty płaczę. Rzecze mi rozum, a będę go słuchał Ochotnie, iżbym nie szczędził mozołu, Służąc ci wiernie wszystką mocą ducha, A więc nasz żywot trza nam wieść pospołu. Kiedy nań plagi spadną i katusze, Kiedy boleścią srogą rozgorzeje, Wzrok twój w szczęśliwą przemieni mą duszę, Jak wiatr, co każdą czarną mgłę rozwieje. A więc nie stracę ziarna, zasianego W twą glebę, dana mi od Boga ona, Owoc wyrośnie na niej dnia pewnego, Pospólność tedy nasza nam sądzona! Przesłanie Posłysz, księżniczko zacna, co ci gadam, Serce me tobie w niewolę oddaję, I w twej skłonności ufność mą pokładam, Trza nam więc przecie miłować się wzajem! Francois Villon. Ballada do ukochanej Miłości, tyżeś okrutną, zwodnico, Obłudyś pełna, słodycze twe kłamią, A gdy żelazne kleszcze twe pochwycą, Morderczym ciosem biedne serce łamią. Czar twój śmierć niesie pośród słodkich marzeń, A pycha wszystkie czyny twe przenika, Oczy okrutne, miłosierdzie każe Nie gnębić, jeno koić nieszczęśnika. Czyliż nie lepiej by o pomoc wołać W przystani inszej, gdzie lubość pieszczoty? Nic z władztwa twego zwolnić mnie nie zdoła, Trza mi dozgonnej zażywać sromoty. Mężczyzna ze mnie więc czy drobne dziecię? Zginę, gdyż nadto wielka ma udręka, Litości zda się do cna brak na świecie, Gdy miast radości, sroga jeno męka. Lecz cóż, po długim przecie lat szeregu, Niejedna zmarszczka na twym liczku siędzie, Ja się zaśmieję wonczas, lecz nie, przebóg, I dla mnie starość niełaskawą będzie. Zgrzybialcem stanę się, jak ty zgrzybiała, Żyj zdrowo! Skoro mnie nie byłaś miłą, Trza, byś się innym milszą okazała, Wspierać mnie, nie zaś dręczyć trzeba było. Przesłanie Miłujesz, książę, a więc lęk mnie bierze, Iże źle pojmiesz, co z mych słów wynika, Lecz przecieś łaskaw, tedy zechcesz szczerze Pocieszyć, nie zaś nękać nieszczęśnika. Clement Marot (1493-1544). Do pięknego cycuszka Piękny cycuszku, bielszyś niźli jajo, Białe atłasy przy tobie się stają Czarne, a róża ze wstydu się płoni. Nic cię w urodzie twojej nie dogoni! Twardyś też w twojej nadobnej krągłości, A krągłość owa ze słoniowej kości, Pośrodku której sekretnie utkwiona Poziomka, może czereśnia czerwona, Obcy jej widzieć ani tknąć nie może, Lecz że istnieje, o to się założę. Ty, o różowym, prześlicznym koniuszku, Znieruchomiałeś. Nie wolnoć, cycuszku, Wyruszać w podróż, czy puszczać się w tany, Jużeś na zawsze w miejscu zatrzymany. Tyś nieporadny, a miluchny tyle, Od towarzysza daleki o milę, Świadectwo także zawarło się w tobie O tej, na której zakwitasz osobie. Kiedy cię widzę, serce chętką płonie, Iżby cię dotknąć, iżby ująć w dłonie, Nadto wszelako takowa myśl zdrożna, Gdyż zbyt daleko tu pobłądzić można. O ty, ni duży nadto, ni za mały, Nieuskromione pobudzasz zapały, I dniem i nocą słyszę twe wołania: "Ach, miłowania pragnę, utulania!" A kiedy wzbierasz i opadasz z wolna, Gdy cię pieszczota w dreszcze wprawić zdolna, Zaprawdę, szczęsnym stanie się człowiekiem, Ktoś, kto potrafi napełnić cię mlekiem, Sprawi, iż stanie się dziewczątko owo Kuszące, jakim bywa źrały owoc! Marguerite de Valois (1533-1615). Prawiliście, że wielkie jest wasze kochanie Prawiliście, że wielkie jest wasze kochanie, Jam sądziła, że przecie wierzyć wam wypada, Lecz w czas krótki do inszej rzekliście tak, panie, Przy mnie się dokonała zasię ona zdrada. Nie nadtoż to fatygi, miłościwy panie, Kiedy się dwom niewiastom wyznaje kochanie? Niechajże między nami wszystkie struny pękną. Tamta czeka. Mnie nie trza fałszywej skłonności. Starczy mi jeno cząstka waszej łaskawości, Miłujcie się, niech szczęście przyszłość da wam piękną. Pernette de Guillet (1521-1545). Przyrzekłam ci, najmilszy Przyrzekłam ci, najmilszy, kiedyś o wieczorze, Na dowód posłuszeństwa twej usilnej woli, Że przybiegnę do ciebie o wiadomej porze, Los mi mój tego jednak czynić nie dozwoli. Posłuchaj mnie, najdroższy, pragnę szczęsnej doli Przebywania wraz z tobą nie dzień, żywot cały, Chcę, żeby twoje oczy zawsze mnie czekały, Myśl podobnie - ja o to wnoszę dziś błaganie - Pomóżże mi uwierzyć w szczęście to niemałe Całym twym wdziękiem, cnotą i rozumem, panie. Pernette de Guillet. Jedno mi wszystko Jedno mi wszystko. Nie lękam się wcale, Czy to świt, czy to dzień zmierzchem umiera, Czyli się wokół czerń nocy rozściela, Już mnie nie dręczy, co dręczyło nieraz. Światłości moja, jasność rozpościerasz Przede mną wielką, tą jasnością wzbiera Wszelki mrok wokół, dusza może zoczyć To, czego nigdy nie widziały oczy. Pernette de Guillet. Przemożna żądza rozkoszy czarownej Przemożna żądza rozkoszy czarownej Niechże się żywi roztęsknioną ciszą, Ukrytą w myśli słodkiej niewymownie, Którą marzenia łagodne kołyszą. To, co się stanie, szczęścia objawieniem Winno być, skoro pragniesz śród kochania Umrzeć, gdy zwleka z nadejściem spełnienie, Lecz z owej śmierci życie się wyłania. Pierre Ronsard (1524-1585). Piosenka Mocniej niż wiązu gałązka szalona, Gdy z winogradem się splotą, Niechaj mnie twoje owiną ramiona Najczarowniejszą pieszczotą. Niech się twa senna twarzyczka pochyli Na czoła mego znoje, Tchnij we mnie czar twój w tej cudownej chwili, Niech serce nim ukoję. Piersi twe pieścić teraz chcę i muszę, Wszelki ukoją frasunek, Przytul mnie mocniej, zwróć mi moją duszę, Zaklętą w pocałunek. Gdy to uczynisz, na cudne twe oczy Poprzysiąc byłbym w stanie, Że mnie w ramionach twoich nie uroczy Inne oczarowanie. Słodkie mi twoje jarzmo, choć nie minie Uczuć najsroższa dola, Jeden nas czeka okręt, co popłynie Na Elizejskie Pola. Pierre Ronsard. Do Kassandry Pieszczotko, spójrz, to ta róża, Co o poranku odurza W słońcu szkarłatne liczko... Czy teraz, w zmierzch, błyśnie przed nami Gorejącymi płatkami Jak skórka twoich policzków? Biada! Spójrz na nią, opada! Pieszczotko, to jej zagłada, Choć tego nikt nie przeczuł... Natury zbrodniczy szał Sprawił, że kwiatek trwał Od ranka tylko po wieczór... A więc posłuchaj, pieszczotko, Póki twa młodość tak słodko Kwitnie młodymi laty, Szczęśliwość niech w tobie gości, Zwarzy cię tchnienie starości, Niby szron kwiaty... Pierre Ronsard. Sonet Spójrz, majowa gałązka rozkwitła różami W krasie najpierwszych pąków, w urokach młodości, Żywego jej rumieńca i niebo zazdrości, Kiedy ledwo zbudzony świt zrosi ją łzami. W płatkach jej czarujących miłość gniazdko wije, Zapach odurza cały ogród, poi drzewa, Lecz gdy się rozszaleje burza, grad, ulewa, Róża opada, listek po listku, nie żyje. Tak zgaśnie świeżość twoja, jutrzenkowe lata, Kiedy hołd ci składają wszystkie moce świata, W pył się rozwiejesz, Parki wiernie śmierci służą. A gdy cię grzebać będą, wraz z żalem i łzami, Przyjm mleka pełen puchar i dzbany z kwiatami, Żebyś, różo, po śmierci także była różą. Pierre Ronsard. Do Heleny Po latach, gdy o zmierzchu świeczka błyśnie skromnie, U kominka zasiędziesz, w prządkę zamieniona, Zanucisz pieśni moje i szepniesz, wzruszona: Kiedyś, gdy byłam piękna, Ronsard śpiewał o mnie. Służebna, choć przy pracy sen ją ukolebie, Zerwie się, kiedy taką nowinę usłyszy, Zbudzi ją imię moje, wyrwie z sennej ciszy, By w słowach nieśmiertelnych błogosławić ciebie. Ja wtedy proch już będę, bezcielesna zjawa, Co się wśród cienia mirtów spoczynkiem napawa, Ty, siedząc u kominka, skulona i siwa, Pożałujesz mych uczuć i własnej niechęci. Wierzaj mi, niech cię dzisiaj a nie jutro nęci, Dzisiaj się róże życia najpiękniejsze zrywa. Jacques Tahuerau (1527-1555). Pocałunek Gdy kto o nagiej Wenus posłyszał, Jak to miłego jej Adonisa Słodkim uściskiem pęta, Tuląc do niego powabne ciało, Leciutko kąsa go w szyję białą, Rozkoszą owładnięta. Kto czytał, jak to Tibullus kochał, Jak to Katullus, pieszcząc, zaszlochał (Tak duszę miał w rzewność bogatą), Kto pojął dotyk ust Owidiusza, Gdy delicjami karmiona dusza Podobna stała się kwiatom! Kogo wróbelek, kwiląc, czarował, Gdy światem wiosna płynęła nowa, A ptak skrzydłami trzepocąc, Wiedział, że biedna samiczka czeka, Aż on do gniazda wróci z daleka, Do niej, tak chętnej pieszczotom! Kiedy gołąbka piórka nastroszy, Rozmiłowana, drżąca z rozkoszy, Całuje ukochanego, Tyle z niej miłość czaru dobędzie, Że jej zazdrościć mogą łabędzie Świata całego! Kochają bogi, ludzie i ptaszki, A ów, kto słodkie owe igraszki Pojmować umie, Dziś, kiedy w boskich twoich ramionach Takim szczęśliwy, kocham i konam, Ten mnie zrozumie! Jacques Tahueral. Piosenka dla uwielbianej Jam kłamał, moja uwielbiona, Żeś naga drżała w mych ramionach W miodnej nocy upale, Biada mi! Burzy tej szalonej Jeszczem nie zaznał wcale. To myśl, że zmysły me ukoję, Skąpała poematy moje W udawanej pustocie, Kaprysem była snów i rojeń O fałszywej pieszczocie. Marzenia bałamutne snując, Że i ty, także mnie miłując, Oddasz mi serce, miła, Nadtom uczucie własne zbroił W rozpacz, co mnie dręczyła. Jam wierzył, że skrywając miłość, Co z wielką owładała siłą Moją zbolałą duszę, Ukoję wszystko, co dręczyło, Co budziło katusze. Ale ta miłość, która zwodzi, Z której się smutków moc wywodzi, Choć w niej i sen mój złoty, O, jarzma swego nie złagodzi Dla udanej pustoty. Jean Passerat (1534-1602). Piosenka Starczyła drobna nieobecność, Byś serce swoje odebrała, Lecz ja, gdym pojął tę bezecność, Takżem pokochał inną, mała. Już najgorętszą nawet chwilką Serc naszych w jedną noc nie skujesz, A zobaczymy, mój motylku, Kto pierwszy tego pożałuje! Kiedym ja płakał, tęsknił, szlochał, Przeklinający ból rozstania, Zdrajca Rosette innego kochał, Przyzwyczajony do kochania. I zawieruchy żadna siła Tak z chorągiewką nie tańcuje, Lecz zobaczymy, moja miła, Kto pierwszy tego pożałuje! Gdzież więc są te przysięgi święte, Słowa tęsknotą rozszalałe, Toż to, dalibóg, niepojęte, Lecz skoro serce tak niestałe... Skazan na niespokojność wieczną Ten, kto uwierzyć ci spróbuje! A zobaczymy, pastereczko, Kto pierwszy tego pożałuje! Ów, który miejsce moje zajął, Kochać jak ja nie będzie w stanie, Ta zaś, co dzisiaj moją panią, Milsza urodą i kochaniem! Strzeż teraz celu twoich marzeń, Ja własnej zguby nie zgotuję, Kłamczucho, kiedyś się okaże, Kto pierwszy tego pożałuje! Agrippa d'Aubigne (1552-1630). Stance W oślepiającym blasku, co twarz twą spromienia, Śmiertelny, ugodzony niebiańską pięknością, Zakosztowałem śmierci i unicestwienia, By na nowo nacieszyć się nieśmiertelnością. Twój boski płomień wszystko, co śmiertelne, skruszył, Niebiańskość twa porywa ku niebiańskim progom, Dusza twoja boskością krzewi się w mej duszy, Bogini, uczyniłaś mnie równego bogom. Wargi me ust twych szkarłat tknęły, rozkochane, Owo zaziemskie piękno pośród ziemskich losów, I nektar i ambrozja są mi teraz dane, Smakowałem najsłodsze delicje niebiosów! Ja, pełen żądzy wściekłej, wśród bogów zazdrosnych, Ja, ów bóg utajony, wzbudziłem ich zawiść, Próżno palili swoje kadzidła miłosne, Przeobraziłem niebo, gdym się w nim pojawił. Ten zaś bóg, pośród innych, co szpetne ma lica, Pomścić chciał gniew bezsilny strasznym ciosem młota, Gdy jedna nam przypadła miłosna łożnica, A śród niej szczęścia mego szczyt, twoja pieszczota. I ludzie - zawistnicy - wydali mi wojnę, Wspięli się po drabinie losu aż do nieba, Gardzę nimi, gdyż w raju wiodę dni spokojne, W pobok twojej piękności nic mi nie potrzeba! Charles Vion de Dalibran (1600-1650) Składałem wiersze życie całe I całe życie miłowałem, Lecz weny mojej wyschły zdroje I serce teraz już nie moje. Panie jasności i istnienia, Dumny, pragnąłem iść za tobą. Roiłem też, że me marzenia Nigdy nie staną się żałobą. Gdym dziś starości podłej blisko, Tysiąc utrapień jak mrowisko Osacza życie z wszystkich stron. Podli to zdrajcy: Feb i Amor, Niech się me wiersze świadkiem staną, Że to nienawistnicy są. Tristan l'Hermite (1601?-1655). Piękna żebraczka Rzekłbyś: "To cud", kolorowo, Z tysiąca wdzięków utkany, Przeczący brudnym jej słowom, Przeczący nędznym łachmanom, Rzekłbyś, że los jej się śmieje, Choć tak się zdaje ponury, Perełki ząbków jaśnieją W ustach, szkatułce z purpury. Jej oczy - szafiry śród rosy, Gdy płonie złoto jej włosów, Jakże bogata w tej chwili! Więc gdzież owa nędza, złe życie, Gdy złotem sypie obficie, Jak tylko główkę pochyli... Pierre Corneille (1606-1684). Stance Markizo, wiem, po mojej gębie Spostrzegasz, iże latka lecą, Cóż, kiedy w moim wieku będziesz, Ty także powiędniejesz nieco. Czas, filut, o tym jeno marzy, Iżby psikusy płatać liczne, Jak wyrył zmarszczki na mej twarzy, Tak zwarzy liczko twoje śliczne. Niezmienny planet bieg w przestworzach, Wszystkim wyznacza los jednako, Wiem, że choć dzisiaj wdzięczna, hoża, Jak ja i ty się staniesz taką. A jednak ponoć mam przymioty, Które świat zacnie dziś ocenia, Nie nadto tedy dumam o tym, Że czas poczynił spustoszenia. Gdy tak wysoko mnie wynieśli, Z zapałem świadcząc poważanie, Powaby twe pochwałą, jeśli Podobne znajdą moje zdanie. Markizo, pomyśl tedy o tym, Gdy starość przestrach w tobie budzi, Proszę więc, nie skąp mi pieszczoty, Skorom jest najgodniejszym z ludzi! Piron (1689-1779). Utrapienia miłosne Waszmoście, ależ z was bałwany! Za sprawą miłosnego licha, Z początku każdy zestrachany, Potrafi jeno łzawo wzdychać. Wyznaje wreszcie, co go nęka, Ona się dąsa, on wciąż swoje, Jakaż to nuda, co za męka, Owe sercowe niepokoje! Wreszcie wzajemność - i tym gorzej, Teraz dopiero ambarasy, Bo pani często nie w humorze, Z rodzinką też niejakie kwasy... Aha, wszak pozostaje honor, Honor - radości przeciwieństwo, I spory - kogo zwyciężono, Kto komu przyznać ma zwycięstwo! Zjawia się rywal - znowu bieda, Wnet popłoch w sercu załomoce, I zazdrość kąsa, zasnąć nie da, I niespokojne dni i noce. Zmoże oboje gra i zwada, Chcą pocałunku, w nim ucieczki, Lecz żar zgasł, niesmak się zakrada - Czyli gra cała warta świeczki? Voltaire (1694-1778). "Pani" i "Ty" Gdzież owa dawna noc upojna, Gdy nieopatrzna Filia moja, We własne jeno wdzięki strojna, Gdy w stroju, to w niedbałym stroju, Kontenta z kolacyjek skromnych, Któreś w ambrozję zamieniała, Mnie w pocałunkach nieprzytomnych Uszczęśliwiała i zdradzała! Młodości twojej skarby złudne, Serca i myśli lot niedbały, Pierś z alabastru, oczy cudne Kamień by rozamorowały! Z tyloma zasię przymiotami Któżby na serio życie trawił? Miłości, zmiłuj się nad nami, Jam ciebie taką błogosławił! Ach, pani, nasze dni dzisiejsze, Zaszczytów pełne i splendorów, Jak inne są niż niegdysiejsze! Ów drab u bram twojego dworu To obraz czasów! Jak ponury! Przegania radość i swawole, Dla których twoich ścian marmury Niedobrą by wróżyły dolę. Cóż, zdrożnościami świata tego Los cię obdarzył hojną ręką, Widziałem, jak do gniazdka twego Wpadały rade przez okienko, Nie, pani, wszystkie te kobierce, Utkane najzręczniejszą dłonią (Toż Pers w nie włożył całe serce), Kryształy twe, choć wdzięcznie dzwonią, Kiedy je tknąć, i srebro całe, Cyzelowane przez Germaine'a Owe dostojne, okazałe Sprzęty, a wielka dziś ich cena, Wazy, gdzieś w Chinach utoczone, Kruchością swoją wzruszające, I te diamenty roziskrzone U twoich uszu łyskające, Te sznury kolii brylantowych, Przepych, co twoje życie mości, Mniej wart jest, pani, niźli owy Jeden twój całus w czas młodości! Vade (1719-1757). Piosenka - Ach, ani chybi, proszę pana, Ktoś tu nas zoczy w tym momencie, Oczerniać będzie nas zawzięcie. Natychmiast fama rozpasana Opowie, że oboje tu Mieliśmy rendez-vous! - Lucidas wszakże niezrażony Amintę wiedzie do gaiku, Głosem miłośnie ucukrzonym Słów czułych szepcząc bez liku, A i przysięga po wielekroć, Iż skoczy za nią choćby w piekło! - Ach, ktoś tu ujrzy nas oboje! Najżywsze żywię niepokoje, Iż głosić pocznie, gadzina, Że pan niezdarnie poczyna! - Na to więc galant hołdy swoje Najogniściej potroi, Zasię zuchwała dłoń nagości Pieści i drży z niecierpliwości, Świadków się wiele nie boi. - Ach, jeśli teraz, proszę pana, Ktoś tu nas ujrzał w tym gaiku, Bredni nagada bez liku, Rozpowie, że ma pan ochotę Zwyciężyć moją cnotę! - On coraz żwawszy w obrotach, Coraz mu wzbiera ochota, Podwaja miłą uczynność, Aż spełnił swoją powinność. (Dowiedzcież się też, bez urazy, Że ustąpiła dwa razy.) Szepnęła zaś, pokonana: - Ach, gdyby nas, proszę pana, Jakaś niecnota dostrzegła, Nakłamie owo ladaco, Nie wiedzieć po co i na co, Żem ci uległa! Mirabeau (1749-1791). Do Zofii Sofijko ma, o ma miłości, Próżno rządzących ciemna siła, Niby w bajoro nieczystości W kloakę więzień nas wrzuciła! Tyżeś skruszona, omamiona, Próżno hańbiono cię ulicą, O pójdź, ty moja zbezczeszczona, Cudowna moja nierządnico! W lochu tym, w smutku tkwiąc bezdennym, Mimo iż straży widzę zbroję, Mimo żelastwa krat więziennych, Mimo wszelakiej nędzy mojej, Mimo iż barłóg, moje łoże, Zimnej posadzki nie okryło, Nikt tu pokonać mnie nie może, Wolność tu ze mną jest i miłość! Evariste Parny (1753-1814). Dwie piosenki malgaskie Piękna Nehale! Poprowadź tego młodzieńca do sąsiedniego szałasu, rozciągnij matę na ziemi, niechże na tej macie liście łoże uścielą. Pozwól opaść na ziemię z bioder opasce, ukrywającej twe wdzięki. Jeśli ujrzysz w jego oczach pragnienie miłosne, jeśli jego ręka twojej poszuka, i łagodnie przyciągnie cię do siebie, jeśli ci powie: "Pójdź, piękna Nehale, spędzimy razem noc", wtedy siądź na jego kolanach. Niech jego noc stanie się pełna szczęścia, a twoja czarująca. I nie opuszczaj go aż do chwili, gdy powstający dzień pozwoli ci wyczytać z jego oczu całą rozkosz, jaka była jego udziałem. Nahandove, o piękna Nahandove! Ptak nocny rozpoczął swoje wołania, pełnia księżyca zalśniła na mojej głowie, a gęstniejąca rosa zwilża moje włosy. Nadszedł czas! Któż może cię zatrzymać, Nahandove, o piękna Nahandove! Odetchnij swobodnie, młoda przyjaciółko moja, odpocznij na moich kolanach. Niech ujrzę zachwyt w oczach twoich! Niech piersi twoje ożyją najrozkoszniej pod ręką, która je pieści! Uśmiechasz się, Nahandove, o piękna Nahandove! Pieszczoty twoje przenikają do dna duszy, pocałunki twoje rozpalają moje zmysły. Przestań, bo zginę zaraz. Czy żądza potrafi zabijać, Nahandove, o piękna Nahandove? Rozkosz pojawia się jak błyskawica, słodko twój oddech zamiera, przymykają się twe wilgotne oczy, główka pochyla się miękko, uniesienia twoje gasną w tęsknocie. Nigdy nie byłaś tak piękna, Nahandove, o piękna Nahandove! Jakże cudowny jest sen w ramionach kochanki! Mniej jednak uroczy niż przebudzenie. Odchodzisz, a ja będę tęsknił wśród żalu i pragnienia, będę tęsknił aż po wieczór, a ty o zmierzchu zjawisz się znowu, o piękna Nahandove! Marcelina Desbordes-Valmore (1785-1859). Miłość, boski wędrowiec Miłość jest to wędrowiec, co niepostrzeżenie Wśliznął się z woli Boga ogromnym płomieniem Między ludzi, błądzących w życiu jak w potrzasku. Każdy wzrok niespokojny pełen jest tych blasków. Więc ratuj się, kto może! Precz, łzawe nastroje! Kochać to nie jest wszystko, miłość nosi zbroję, Ona jest władcą, królem, żeby go rozbroić, Trzeba się jej spodobać, nie zaś słodko roić! Marcelina Desbordes-Valmore. Róże Saadi Chciałam ci tego ranka przynieść moje róże, Ale bukiety jednak stały się tak duże, Że pękły wstążki, w które chciałam je owinąć, I wszystkie róże z mojej uleciały dłoni Ku morzu, wiatr wraz z falą w nieznane je goni I przecież nie powrócą już, bo wszystkie zginą. Fale stały się przez nie czerwone jak płomień, Sukienka moja tylko pachnie tak jak one, Pooddychaj więc nimi wieczorną godziną... Victor Hugo (1802-1885). Do pewnej pani Dziecko! Gdybym był królem, twoje by się stało Królestwo, berło, lud mój, korny nieskończenie, Dałbym okręty, którym wszystkich mórz za mało, Koronę i porfirów kunsztowność wspaniałą - Za jedno twoje spojrzenie! Gdybym był bogiem, dałbym powietrze wraz z ziemią, Zło i dobro, gdy na nie władzą moją runę, Chaos i wspaniałości, co w chaosie drzemią, wieczność i nieskończoność - to wszystko zamienię Na jeden twój pocałunek! Victor Hugo. Do kobiety Kiedy już zasnę, podejdź do mnie, moja miła, Tak, jak się przed Petrarką Laura zjawiła, A kiedy mnie twój oddech muśnie choć przez chwilę, Usta rozchylę! Wśród myśli moich czarnych w żalu i w mozole Zbyt długo gości troska na posępnym czole, Gdy nad nim twe spojrzenie jak gwiazda zawiśnie, Ono rozbłyśnie! A wtedy pocałunek złóż na moich wargach, Jego czystości teraz żaden grzech nie starga, Choć moja miłość w tobie kobietę przywoła, Nie zaś Anioła! Victor Hugo. Skoro piłem... Skoro piłem z twojego pełnego kielicha, Skoro ujęłaś w dłonie me pobladłe czoło, Skoro już wiem, jak słodko potrafi oddychać Dusza twoja, choć życiem twoim błędne koło, Skoro było mi dane słyszeć, jak mówiłaś Słowa tajemne, które serce twoje roi, Widzieć twe łzy, gdy w uśmiech smutek ustroiłaś, Usta twe na mych ustach, oczy twe na moich, Skoro widziałem promień gwiazdy twej z ukrycia Nieustannego mroku, co jasność jej chmurzy, Skoro upadł na samo dno mojego życia Z życia twego wyrwany płatek twojej róży, Krzyknę dniom, które pędzą niby rącze konie: Mijajcie, ja się teraz starości nie boję! Mijajcie, kwiat wasz zwiędnie, w nicości utonie, Kwiaty w mej duszy będą zawsze tylko moje! Choć je stargacie, szkoda waszego mozołu, W wazonie mym nic barwy ni woni nie zmienia, W duszy mej więcej ognia niźli w was popiołu, W sercu więcej miłości niż w was zapomnienia! Aloysius Bertrand (1807-1841). Madame de Montbazon "Madame de Montbazon była prześliczną kobietą, która zmarła z miłości - co należy rozumieć dosłownie - do kawalera de la Rue, gdyż jej nie kochał." Saint-Simon, |Pamiętniki Służąca ustawiła na stoliku z laki wazon z kwiatami i woskowe świece, których odblaski migotały żółto i czerwono na błękitnym jedwabiu pościeli chorej. "Czy sądzisz, Marietto, że on przybędzie?" - "Och, proszę, niech pani zaśnie choć na chwilę, madame." "Tak, usnę wkrótce, by marzyć o nim przez całą wieczność!" W tej chwili dały się słyszeć kroki na schodach. "Ach, gdybyż to był on!" - szepnęła z uśmiechem. Był to mały paź, który przyniósł pani de Montbazon od królowej konfitury, ciasteczka i napoje na srebrnej tacy. "Ach, on nie przyszedł - wyszeptała - on już nie przyjdzie! Marietto, daj mi jeden z tych kwiatów, którymi oddycham i które miłuję z miłości do niego!" I pani de Montbazon, zamknąwszy oczy, z ustami dotykającymi kwiatów, znieruchomiała. Umarła z miłości, oddając duszę zapachowi hiacyntów. Gerard de Nerval (1808-1855). To dziewczątko przeszło z bliska To dziewczątko przeszło z bliska Szybko i od ptaka lżej, A w jej ręku kwiatek błyska, Piosnka dźwięczy w ustach jej. Tak, to ona, bez wątpienia, wymarzoną była "nią" Jeden promyk jej spojrzenia Ciemność by rozświetlił złą... Lecz nie! Młodość ma skończona, Dar nie mnie, promyczku, nieś... Muzyka, ta woń, ta ona, Ten czar - wszystko pierzchło gdzieś! Gerard de Nerval. El Desdichado* (* nieszczęsny) To ja, tajemnic pełen, samotny przesmutnie, Ja, Książę Akwitanii na strzaskanym tronie, Zmarła mi gwiazda, inne zdobią moją lutnię, Na której czarne słońce melancholii płonie. Ty, coś w mroku grobowym pociechą mi była, Zwróć mi morze italskie, Pauzylipu skały, Kwiat, miły sercu, kiedy rozpacz je trawiła, Altanę, gdzie winorośl róże oplatały. Lusignan ze mnie? Byron? Febus? Może miłość? Królowa całowała moje czoło, ono Pamięta grotę syren, pieszczotę minioną... Dwa razy przed korabiem moim morze lśniło, Gdy lira Orfeusza rozbrzmiewała tonem Podobnym szeptom świętej i krzykom szalonej. Alfred de Musset (1810-1857). Łucja A kiedy mi nadejdzie kres, Niechże mnie wierzba ukołysze, Kocham jej liście pełne łez, I melancholię jej, i ciszę, Chcę, by się lekko cień jej słał Na ziemię, tam, gdzie będę spał. Siedzieliśmy w ten wieczór obok siebie sami. Marząc schyliła główkę i po klawesynie Rozperliły się palce. Biała ręka płynie Jak szept, rzekłbyś, że oto trzepocą nad nami Zefirowe skrzydełka, trzciny dotykają I z lęku, że pobudzą ptaszęta, pierzchają. Melancholijnych nocy parne niepokoje Wokoło unosiły się, ulatywały Z kwiatów. Dęby, kasztany wszystkie liście swoje Kołysząc, stały w parku żałosne. Płakały. Wsłuchani w moc cudownych, wiosennych uroków, Co przez otwarte okno wioną zapachami, Nie słyszeliśmy wiatru, tylko pustkę wokół. Mieliśmy lat piętnaście i byliśmy sami. Ja patrzyłem na Łucję, włosy jak len miała, Nigdy żadne oczęta nie staną się słodsze, Do żadnych czystszy błękit niebiosów nie dotrze. I tylko ona dla mnie na świecie istniała. Kochałem po bratersku ach to oczywiste, Toć wszystko, co płynęło od niej, było czyste! Długo trwało milczenie. Dotknąłem jej ręki I widziałem na czole jasnym zamyślenie, I czułem, śledząc każde Łucji poruszenie, Jak bardzo leczyć może z wszelkiej udręki Coś, co się w życiu cieszy bliźniaczą urodą: Młodość czyjegoś serca i oblicza młodość. Wysoko zalśnił księżyc na bezchmurnym niebie I w srebrną sieć je ujął - noc już srebrna cała, Zobaczyła w mych oczach jaśniejącą siebie I lekko uśmiechnęła się i zaśpiewała. Harmonio, o harmonio, ty córo żałości! Ciebie geniusz uczynił językiem miłości! Z Italii przyszłaś ku nam, do Italii z nieba! O słodka mowo serca, ty jedna wyrażasz Lękliwą myśl, ty myśli niczym nie znieważasz, Przed oczami ludzkimi kryć ci się nie trzeba! Któż wie, co młodość może usłyszeć z twych wzdychań, Gdy tobą, boska, żyje, i tobą oddycha, Gdy, jak ty smutna, jasnym twoim głosem śpiewa? Ujrzeć można wzrok tylko i łzę, kiedy płynie, Więcej tłum nie zobaczy, tajemnica ginie Jak tajemnica morza, nocy, sekret drzewa! Patrzę na nią. Wsłuchani jesteśmy ogromnie W nas samych, tętni echem romans już skończony. Zaciążyła jej główka, oparła ją o mnie. Usłyszałaś w swym sercu jęki Desdemony, Dziecko biedne! Płakałaś, przystałaś wśród skargi, By moje usta twoje całowały wargi, Na twoim bólu wtedy pocałunek kładłem. Taką cię też tuliłem, zimną i pobladłą, Układając do trumny w dwa miesiące potem. Zgasłaś, różyczko krucha, w najświeższym rozkwicie, Twoja śmierć miała uśmiech tak słodki, jak życie. Tak, w kołysce oddano cię Bogu z powrotem. Tajemnico ścian czystych jak niewinne szaty, Piosenki, zadurzenia i dziewczęce słowa O tajemny uroku, coś świat zawojował, Coś targnął Faustem w progu domku Małgorzaty, Prostoto lat najmłodszych, cóż się stało z wami? Pokój, dziecko, twym cieniom i wieczystej ciszy. Żegnaj! Twoje paluszki nie dotkną klawiszy Nigdy już, tak jak kiedyś, letnimi nocami... A kiedy mi nadejdzie kres, Niechże mnie wierzba ukołysze, Kocham jej liście pełne łez, I melancholię jej, i ciszę, Chcę, by się lekko cień jej słał Na ziemię - tam, gdzie będę spał. Alfred de Musset. Do pani G. W podróży, zdaniem moim, dotkliwie uwiera Sytuacja, gdy pada i wiatr wokół jęczy, Gdy budzisz się, wymięta, martwi cię zła cera, A w omnibusie sąsiad, prostak, no cóż, dręczy. Moim zdaniem na istne szaleństwo zakrawa Wysyłanie miłości w podróż, któż to zdzierży? Z Heloizą się owa udała zabawa, Lecz czy bywa się piękną w lusterku oberży? Sukienka biała, według mnie, czy szal z połyskiem, Gładka pończoszka, także i paznokcie czyste To, rzekłbym, w czas miłości dopiero wiek złoty! Pani się mym wywodom przychyli, sprzeciwi? Jedno tylko w tym wszystkim ogromnie mnie dziwi: Gdy się kocha, nie starcza czasu myśleć o tym. Alfred de Musset. Piosenka Barberiny Błędny rycerzu, który w dal wyruszasz, Cóż ciebie zmusza Iść aż po sam kres? Nie wiesz to, miły, że noc blaski zmiecie I że na świecie Nie ma nic prócz łez? Ty, który sądzisz, że miłość zdradzona I w sercu skona, Skądże o tym wiesz? Niestety, miły, i z twojej wyprawy Po laur sławy Pył zostanie też... Piękny rycerzu, który w dal wyruszasz, Cóż ciebie zmusza, Byś porzucał mnie? Będę płakała, będę wspominała, Żeś powiedział: "Mała, Kocham oczy twe"... Alfred de Musset. Piosenka Fortunia Pewnie sądzicie, że się dowiecie, Kim ona jest. Nie zdradzi tego za nic na świecie Żaden mój gest. Zatańczmy w koło, połączmy głosy, Ot, w refren ten, Że ją miłuję i że ma włosy Jasne jak len. Uczynię wszystko, co mi rozkaże, Jeden jej znak, I życie nawet oddam jej w darze, Gdy zechce tak. Gdy odtrącona miłość zraniła, Miecz w sercu tkwi, Dusza rozdarta będzie krwawiła Po wszystkie dni. Nikt się nie dowie, czyj to czar sprawił, Żem kochał źle, Raczej mi umrzeć, ale wyjawić Sekret mój - nie. Teofil Gautier (1811-1872). Do różowej sukni Jakże mi się podobasz w tej sukience, która Rozbiera cię beztrosko, Odsłania piersi twoje o krągłych konturach, Ramię wyziera z niej bosko! Zwiewna się też wydaje jak pszczele skrzydełko, Świeża jak kwiat pomarańczy, Materia jej cudowna jest różową mgiełką, Co wokół ciebie tańczy! Z naskórka twego na jedwab się ślizga Srebrzystym zda się dreszczem, Tkanina owa zdaje się umizgać Połyskiem srebrzystszym jeszcze. Skądże u ciebie ta przedziwna szata Z ciałem twoim w jedności? Ów żywy wątek, co z twą skórą zbratał Odblaski różowości? Czyż barwy wzięła swe od barwy zorzy, Czy muszli, co Wenus zrodziła, Czy pączka piersi, kiedy się otworzy, Skąd ta różowość tak miła? Może tkaninę tę pomalowano Różami wstydliwości? Nie. Po sto razy kolor jej zmieniano Gwoli doskonałości! Odrzuć precz suknię tę, bo chociaż nowa, Ciąży ci tak natrętnie, Staniesz się księżną Borghese, Canova Rzeźbiłby ciebie chętnie! Fałdy materii są to usta moje, Co piekło żądzy wieszczą, A boskie ciało twe owiną zwoje Tuniki moich pieszczot. Teofil Gautier. Ostatnia prośba Kochać cię zacząłem dawno już, Kocham cię od osiemnastu lat, Czas mój minął, gdy ty różą róż, Zima ze mnie, gdy ty ciągle kwiat. Ja już tylko białe lilie cmentarne Ujrzę wokół siebie dookoła, Wkrótce trawa grobu mnie zagarnie, Żeby ukryć fałdy mego czoła. Blade moje słońce w zmierzch się nurza I za horyzontem zniknąć może, Tam, na szczycie posępnego wzgórza, Będzie wkrótce me ostatnie łoże. Och, gdybyż z ust twoich spłynąć mógł Pocałunek, choć spóźniony, na me wargi, Zabrałbym go w mą ostatnią z dróg, Aby wreszcie spocząć móc bez skargi. Charles Baudelaire (1822-1867). Egzotyczny zapach Widzę wyspę leniwą, gdzie natura rodzi Drzewa wiecznie szczęśliwe, owoce soczyste, Tam, gdzie mężczyzna, prężny i gibki, uwodzi Kobiety, których oczy zuchwałe, lecz czyste. Zapach mnie twój prowadzi w klimat-cud i nagle Widzę port, w nim kłębiące się maszty i żagle, Których tam fala morska spoczynkiem nie darzy, Widzę tamaryndowca, jak w zieleni tonie, Nozdrza moje chwytają chciwie jego wonie, Pomieszane w mej duszy z pieśnią marynarzy. Gdy w ciepły zmierzch jesienny, zamknąwszy powieki, W zachwyt wprawia mnie zapach piersi twej gorącej, Widzę beztroskę brzegów falującej rzeki, Której blaskiem zachwyca się znużone słońce. Charles Baudelaire. Śmierć kochanków Będziemy mieli łoże, pełne wątłych woni, Tak przepastne jak grobu przesmutne otchłanie Oto na etażerce kwiat ku nam się kłoni, Tak smutny, jak dalekie jego zakwitanie. Serca, gdy pożegnalnych łaknące pożarów, Zaklęte w jedno, jednym staną się płomieniem, Jak bliźniacze zwierciadła miłosnego żaru Myśli naszych, gdy czułość woła o spełnienie. O zmroku, co barwami opalu zachwyca, Połączy nas jedyna owa błyskawica, Jak długi szloch, nad którym rozstanie zawiśnie. A potem w uchylonych drzwiach Anioł się zjawi, Wierny, pełen radości, owa radość sprawi, Że lustra znowu zalśnią, a płomień znów tryśnie. Charles Baudelaire. Klejnoty Najdroższa była naga. Znała serce moje - Klejnoty jeno na niej dyszały rozkoszą, Dźwięczące ich bogactwo dźwigała jak zbroję, Którą mauretańscy niewolnicy noszą. Snop iskier brylantowych blask rozsiewa dziki, Klejnoty zda się tańczą i szyderczo brzęczą, Cały ten amalgamat światła i muzyki Budził i budzi we mnie ekstazę szaleńczą. Legła na łożu wreszcie. Wreszcie pozwoliła, Bym ją kochał. W uśmiechu rozkoszy nie kryła, Słodycz miłości mojej uparcie kruszyła Kaprysy jej - w nadmorską skałę fala biła. Utkwiła we mnie oczy. Tygrys pokonany, Przeciąga się, lubieżna, zarazem niewinna, W nagłych skrętach, gotowa do ciągłej przemiany, Staje się z każdą chwilą inna, coraz inna. Radością dla mych oczu, zda się, niezmierzoną, Te łabędzie, co, lśniące oliwkowo, płyną: Więc biodra jej i uda, nogi i ramiona, Brzuch i piersi, dojrzałe z mej winnicy wino, Sunęły ku mnie, spokój mój zdruzgotać chciały, Chytrzej niźli anioły zła, i bezpowrotnie, Pragnęły strącić duszę z kryształowej skały, Gdzie jej było spokojnie wielce, choć samotnie. A lampa dogasając rozpraszała cienie I prószyła w sypialnię poświatą różową, A gdy strzeliło w górę jasne jej westchnienie, Czerwieniła kochance skórę bursztynową. Charles Baudelaire. Wąż tańczący O droga moja, moja obojętna, Chcę, by twe ciało Niby materia lśniąca, skrętom chętna, Zamigotało! Brodzący w twoich warkoczy gęstwinie, Gorzko pachnących, W morzu błękitu, brązu, który płynie W falach ginących, Ja, niby okręt, ja, nagle ocknięty O świcie, w wichrze, Chcę, by mnie morskie poniosły odmęty W niebo najcichsze. Oczy twe żadnej prawdy nie odkryją Łzą, czy pieszczotą, To dwa klejnoty z lodu, a w nich żyją I stal i złoto. Widzę, jak krok twój spręża się, rozpręża, Zwija, rozwija, Zda się, że widzę tańczącego węża Na końcu kija. Ciężar twych myśli główkę twą dziewczęcą Łagodnie kłoni, Chwiejesz się lekko i tak, jak się wdzięczą Młodziutkie słonie, Pochylasz ciało, wysmuklasz się cała, Przy tobie płynę, A ty tuż przy mnie wzdłuż mojego ciała Sięgasz w głębinę. Ta nawałnica, słyszę, groźnie śpiewa, Grzmi lodowcami, Gdy wilgoć twoich ust nagle polśniewa Między zębami! Wiem, gorzkie wino zawsze zwyciężało, Pite szklankami, Niebo wilgotne teraz mi usiało Serce gwiazdami! Sully Prudhomme (1839-1907). Zimą Zimą, kiedy dni płyną w monotonnym smutku, Biedne gniazdka ptaszęce giną powolutku, Wiatr pod niebem z ołowiu puste je kołysze, Zimne, mroźnie zaklęte w skamieniałą ciszę. A potem, gdy wiosenne zawieją podmuchy, Nie znajdziemy na trawie szkielecików kruchych, Choćbyśmy chcieli szukać i wszystkie pozbierać. Czy ptaszęta się kryją, kiedy chcą umierać? Czy miłość nasza, krucha tak w ogromie świata, Stanie się w oczach Boga nicością po latach? Niechże zalśni błękitem, nim we mgłach utonie Łzą, bo przecież choć jedna łza zostanie po niej. Sully Prudhomme. Pęknięty wazon Kryształ, gdzie kwiat umierał sennie, Potrącił wachlarz, mały znak, Lecz wazon prysł, lśnił tak promiennie Dotąd, a teraz smutno tak... Maleńkie zło, ale codziennie Gdy rano jątrzy - chochlik zła - Niedosłyszalnie, bezpromiennie Uczyni to, co czynić ma... Jasna kropelka smutnie dźwięczy, Gdy po szkle spływa, kwiatek zwiądł, Nikt nie wie nic, a kryształ jęczy, Tss... Cierpi bardzo, idźcie stąd... Nie tknięty krzywdą w oczach świata, Co często, sądząc, czyni błąd, Ktoś płacze - rana rośnie w lata - Ktoś cierpi - tss, odejdźcie stąd... Sully Prudhomme. Piosenka Gdybyś się mogła zadziwić ogromem Łez samotnika, tego "bez ogniska", Przeszłabyś może nieraz przed mym domem Zupełnie z bliska. Gdybyś wiedziała, co mogą, panienko, Zrodzić w przesmutnej duszy oczy jasne, Może spojrzałabyś w moje okienko, Jak w szczęście własne. Gdybyś wiedziała, ile szczęścia mogą Dać narodziny serca w sercu, Boże! Wtedy jak siostra, cicho, na mym progu Siadłabyś może... Gdybyś przeczuła, że w mym sercu, tajnie, Rozkwita ogród mojego kochania, Drzwi byś otwarła i weszła, zwyczajnie, Bez zapukania... Sully Prudhomme. Najwłaściwsza chwila dla miłości Najwłaściwsza chwila dla miłości To nie moment, gdy się mówi: kocham, To ułamek cichej szczęśliwości, Choć ją czasem osmucimy trochę. Ona tkwi we współporozumieniu, W nagłym, a przelotnym serca zrywie, W tej niby-powadze, w której cieniu Sekret się uśmiecha pobłażliwie. To ów dreszcz ramienia, kiedy na nim Kładziesz palce drżące, chwila owa, Gdy to, niby wspólnie zaczytani, Nie przeczytaliśmy ani słowa, Czas ów, kiedy usta są zamknięte, A wstydliwość sama tyle wróży, Kiedy serce ciszą przeniknięte Otwiera się z wolna, jak pąk róży. Stephane Mallarme (1842-1898). Gdy zechcesz Gdy zechcesz będziemy się kochać Ustami twoimi wśród ciszy, Ta róża zepsuje to nieco Złem, choć tego zła nikt nie słyszy. Nigdy śpiew tak bardzo nie pragnął Zalśnić twoimi ustami, Którymi będziemy się kochać W milczeniu, co krąży nad nami. Niemy, niemy purpurą rozbłysnął Sylf, co kołuje wśród nas, Żar pocałunku prysnął, Stał się skrzydełkiem i zgasł, Jeśli zechcesz, będziemy się kochać. Stephane Mallarme. O najdroższa z oddali O najdroższa z oddali, bliska tak i biała, Gdy marzenie o tobie raje przyszłe wieści, Balsam rzadki, tajony wśród kłamliwych treści, Co zamknąć się nie daje w omszałych kryształach. Wiesz o tym, tak! Minęły już lata, lecz wszędzie Widzę uśmiech cudowny twój, to on przedłuża Przepiękną porę letnią, gdy zakwita róża, Ta z wczoraj, co i jutro także różą będzie. Serce moje niekiedy twoje pragnie spotkać Wśród nocy, kiedy czułość przyzywa cię słodka, A uwzniośla się szeptem, mowa to siostrzana. Małą twarzyczkę twoją dały mi niebiosa, Kiedy cicho oznajmiasz mi, że jest ci znana Inna rozkosz, gdy usta moje w twoich włosach. Paul Verlaine (1844-1896). Zwierzenie Ach, oaristis! Pierwsze miłośnice moje! Złoto włosów, blask oczu, rozkwitanie ciała, Jego młodość, zapachów słodkie niepokoje I spontaniczność pieszczot, zrazu tak nieśmiała! Jakież to już odległe sny - ta pierwsza radość Naiwności! Niestety! Cały ów wiek złoty Wiosny! Na niej się cienie czarnej zimy kładą, Znudzenie i odraza, i gorycz tęsknoty! Dziś jam posępny, bardzo sam i zrozpaczony, Jak ktoś, kto zlodowaciał w smutku niezgojonym, Osierocony, błądzę pośród własnej biedy. O kobieto, w czułości słodka choć szalona, Łagodna, zamyślona, nigdy nie zdziwiona, Która w czoło, jak dziecko, całuje niekiedy! Paul Verlaine. Rozmowa sentymentalna W parku gdzie smętne drzewa ku ziemi się chylą, Dwie postacie zjawiły się oto przed chwilą. Oczy ich martwe, ustom niesporo oddychać, A co do siebie mówią tu, zaledwie słychać. W starym parku, samotnym, chłodem osmuconym, Dwie zjawy chcą ożywić, co dawno minione. - Pamiętasz ten szał zmysłów, który nas opętał? - Czemu to zapragnęłaś, bym o tym pamiętał? - Czy nie drży serce twoje, gdy wołają mnie? Czy widzisz mnie czasem zadumaną? - Nie. - Te niewypowiedziane piękne dni szczęśliwe, Gdy pocałunek łączył nam usta? - Możliwe. - Niebo śliczne, ogromną nadzieją ciężarne? - Nadzieja, pokonana, pierzchła w niebo czarne. Gdzieś, w burzany ich owa powiodła rozmowa I tylko noc - jedyna - słyszała te słowa. Paul Verlaine. Jest na cmentarzu drzewo pewne Jest na cmentarzu drzewo pewne, Najbujniej w świecie ulistnione. Nie przez konwenans zasadzone, Cienie wzdłuż grobu rzuca zwiewne. Latem czy zimą na tym drzewie Zawodzi ptak w przeczystym śpiewie, A piosnka jego smutnie wierna. Drzewo i ptak to nasza dola, Czas liczy nasze dni przeżyte, Ach, trwać mi jeszcze u twych kolan! Żyć! Muszę jednak, piękna moja, Nicości poddać się złowieszczej, Czy choć w twym sercu żyję jeszcze? Artur Rimbaud (1854-1891). Komedia w trzech pocałunkach Ach, naga była prawie cała, A gałąź na urągowisko Z ogrodu w szyby uderzała Tak bardzo blisko, bardzo blisko. Zasiadła w dużym krześle, tkliwie Splotła ze sobą obie ręce, I tylko drżały niecierpliwie Stopy dziewczęce, tak dziewczęce. Ujrzałem promyk zagubiony, Jak motyl, co skrzydełka mruży, Na ustach jej, na piersiach stromych, Leżał jak owad w płatkach róży! Pieściłem stopy jej co chwila, Zgrzytliwie śmiała się i długo, Skończyła w wiolinowych trylach Jak krwawą gdzieś w krysztale strugą. Schowała stopy pod koszulę. "Przestań" - krzyknęła, jakby chciała Ukarać mnie, żem pieścił czule, Lecz śmiała się, więc udawała. Ucałowałem biedne oczy. Czując pod wargą powiek dreszcze, Aż nagle głowa jej w tył skoczy: "Och, to jest rozkoszniejsze jeszcze!" "Powiem coś panu, proszę pana..." Słów resztę scałowałem całą. Śmiała się ukontentowana, Więc wszystko jej się podobało... Ach, naga była prawie cała, A gałąź na urągowisko, Z ogrodu w szybę uderzała Tak bardzo blisko, bardzo blisko. Artur Rimbaud. Pustynia miłości Była to tym razem kobieta, którą ujrzałem w mieście, Mówiłem z nią, ona ze mną. Leżałem w łóżku, w ciemnościach. Powiedziano mi w pewnej chwili, że jest ona u mnie. I ujrzałem ją obok mnie, oddała mi się. Zaległa ciemność. Ogarnął mnie wielki niepokój, Mnie okrywały łachmany, ona należała do wielkiego świata. Należało nakazać jej odejść, co za strapienie! Posiadłem ją, pozwoliłem jej, prawie nagiej, upaść z łóżka. I, w mojej niewypowiedzianej słabości, spadłem na nią. I wciąż w ciemnościach tarzałem się wraz z nią wśród dywanów. Ogromna lampa w sąsiednim pokoju rozczerwieniła inną. Wtedy kobieta znikła. Łez wylałem więcej niż Bóg mógłby żądać ich ode mnie. Wyszedłem do miasta, które nie miało granic. O utrudzenie! Czułem się zatopiony w głuchej nocy po ucieczce szczęścia. Była to jak gdyby noc zimowa ze śniegiem, pragnącym zdusić świat na zawsze. Przyjaciele, do których krzyczałem: Gdzie ona jest, dawali odpowiedzi pełne fałszu. Stanąłem przed witrażami, tam, dokąd ona udawała się co wieczór. Biegłem po zasypanym ogrodzie. Odepchnięto mnie. Niezmierny był mój płacz. Zaszedłem w końcu do miejsca, pełnego kurzu, Siadłszy na rusztowaniu, wypłakałem tej nocy wszystkie łzy. Pojąłem, że należeć będzie ona do własnego życia po wszystkie dni. I że, gdyby wróciła, owa chwila dobroci byłaby dłuższa niż światło gwiazdy. Nie wróciła i nie wróci nigdy. Uwielbiona, która przyszła do mnie, o czym nigdy nie potrafiłbym marzyć. O doprawdy, tym razem płakałem bardziej zapamiętale niż wszystkie dzieci świata. Georges Rodenbach (1833-1898). Nieobecność Tak, nieobecność czyni swoje. Kiedy pani Spojrzała potem na mnie, bez łez, obojętnie, Była to już jedynie nieczułość bez granic, Posąg na grobie mojej miłości, tak pięknej. A kiedy, by w jej sercu rozniecić wspomnienia, Chciałem mówić o szczęściu dawnych naszych losów, W serce jej, niby w studnię, wpadły echa brzmienia Mych słów, i znikło wkrótce drżenie mego głosu. Renee Vivien (1811-1909). Przedłuż tę noc Przedłuż tę noc, bogini, niech nas ona spali, Oddal od nas świtanie o sandałach złotych, Już srebrne zmierzchu strzały gdzieś z morza, z oddali Rozpoczynają swe loty. Kocham twe włosy, w cieniu złotych osłon skryte, Szkarłatne tak, jak bywa dzień w purpurze słońca, Gdy wino z kwiatów, wino z gwiazd nocy wypite Chce miłości bez końca. Nie wiemy, co daruje nowy dzień, gdy wstanie, Nie wiemy, co nam niesie w swych rękach jutrzenka, Drżyjmy więc przed przyszłością, wciąż nasze kochanie Jutra się lęka. Widzę twój blask, choć oczy się przed światłem mrużą, Uścisk nasz, nim znikniemy, niech zdwoi swą moc, Bogini, co powolnej życzysz śmierci różom, Przedłuż tę noc... Emil Verhaeren (1858-1916). Słowa twe Słowa twe w wieczór owy tak przepięknie brzmiały, Że niewątpliwie kwiatów girlanda splątana Pokochała nas dwoje, a więc kwiaty chciały Nas połączyć i spadły na nasze kolana. Mówiłaś o tym wszystkim, co się stanie z nami, Gdy jak owoc dojrzały i los nasz dojrzeje, Jak to pękną przeszkody wszelkie, a my sami Pójdziemy w starość, która życzliwie się śmieje. Twój głos wiązał mnie z tobą jak uścisk serdeczny. Miłość twa tak spokojną kusiła urodą, Żem, pełen szczęścia ujrzał nasz los ostateczny, Splątane ścieżki życia, co do grobu wiodą. Charles van Lerberghe (1861-1907). Wybacz mi Wybacz mi, moja miłości, Że nie widzą ciebie moje oczy, które są pełne ciebie, Że budzę się obok ciebie tak cudownej, A nie widzę tej cudowności, tak jak kwiat, Nie dostrzegający jutrzenki, która go dotyka. Wybacz mi, jeśli oczy moje dzisiaj Nie odróżniają ciebie od światła, A twojego uśmiechu Od twoich łez, pełnych zdumienia. Wybacz mi, jeśli ciebie słucham, Nie słysząc cię, że nie wiem, Czy to ty, moja miłości, mówisz do mnie, Czy moje serce, które wzdycha cichutko. Wybacz mi, jeśli słowa twoje Unoszą się dookoła moich uszu, Jak śpiew w błękitnym powietrzu, Albo skrzydło wiatru w moich włosach. Wybacz mi, jeśli dotykam ciebie w słońcu, Jeśli moje usta Dotykają cię wśród świeżości zmierzchu Mimo woli. Wybacz mi, kiedy wydaje mi się, Że jestem blisko ciebie tam, gdzie ciebie nie ma, Jeśli szukam cię, kiedy być może Ty właśnie spoczywasz w moich ramionach. Guillaume Apollinaire (1880-1918). Miłość, wzgarda i nadzieja Tuliłem cię w ramionach jak gołąbka Jak dziewczynkę Wziąłem cię z całą twoją pięknością pięknością bogatszą Niż wszystkie złoża Kalifornii W czasach gorączki złota Syciłem moją erotyczną zachłanność uśmiechem twoim Twoimi spojrzeniami twoim drżeniem W dyspozycji mojej miałem nawet twoją duszę Kiedy obejmowałem cię kurczowo a ty znosiłaś Moją moc i panowanie Sądziłem że wziąłem to wszystko a były to tylko zwidy I stałem się podobny do Ixiona po owej chwili Kiedy kochał się w wyobrażeniu tej którą nazywają Herą czy Niezwyciężoną Junoną I który może położyć rękę Na ułudzie i który myli się I który wierzy że wypełni ramiona swoje Niebiańskim lazurem Sądziłem że wziąłem we władanie całe Piękno a przecież miałem tylko twoje ciało Ciało niestety nie posiada wieczności Ciało może zażyć radości ale Nie zawiera miłości I teraz na próżno Mógłbym próbować zgasić Umysł twój On ucieka ode mnie wszystkimi ścieżkami Zawęźlony niby kłębowisko żmij Które rozpraszają się na wszystkie strony A piękne twoje ramiona na horyzoncie Dalekim to węże O kolorze jutrzenki które zwierają się W geście pożegnania I staję się pomieszany zawstydzony Czuję się umęczony tą miłością Którą ty tak pogardzasz Ciało me posuwa się naprzód bez duszy I jakże mógłbym oczekiwać Że odzyskam twoje ciało to z wczoraj Skoro dusza twoja tak bardzo oddaliła się Ode mnie I że ciało twoje odnajdzie duszę Jak czynią to wszystkie ciała żyjące O ty którą posiadałem wyłącznie martwą * * * A mimo wszystko nieraz Spoglądam daleko czy nie nadchodzi listonosz I oczekuję jak rozkoszy Twego listu moje serce skacze jak sarna Kiedy zobaczę nadchodzącego wysłannika I wyobrażam sobie że zaraz Wejdziemy do łodzi oboje sami A może w trójkę i że nigdy Nikt na świecie nie będzie wiedział Nic o naszej miłej sercu podróży ku niczemu Ku czemu innemu I na zawsze Na tym morzu bardziej błękitnym Jeszcze bardziej błękitnym niż Jakikolwiek błękit świata Na tym morzu gdzie nigdy nie zawoła się Ziemia Dla twojej czujnej piękności moje pieśni Czystsze niż wszystkie słowa Uniosą się bardziej swobodne jeszcze niż fale Czyż jest zbyt późno serce moje Na tę tajemniczą podróż Oczekuje nas barka to znaczy Nasza wyobraźnia A w rzeczywistości dosięgnie nas pewnego dnia Jeśli dusze spoją się ze sobą Dla nadto pięknej pielgrzymki * * * Nuże moje serce mężczyzny lampa dogasa Nalej w nią twojej krwi Nuże życie moje podtrzymaj tę lampę miłością Nuże działo armatnie otwórz drogę I niechże wreszcie nadejdzie ów czas zwycięski Umiłowany czas powrotu * * * Ofiarowuję mojej nadziei oczy moje owe klejnoty Ofiarowuję mojej nadziei ręce moje palmy zwycięstwa Ofiarowuję mojej nadziei stopy moje rydwan triumfalny Ofiarowuję mojej nadziei usta moje ów pocałunek Ofiarowuję mojej nadziei nozdrza moje wdychające Kwiaty pół-zła Ofiarowuję mojej nadziei serce moje ex-voto Ofiarowuję mojej nadziei całą przyszłość Która drży jak mały ognik Daleko w lesie Guillaume Apollinaire. La Loreley Jasnowłosa czarodziejska żyła sobie gdzieś w oddali I sprawiła że pomarli wszyscy ci co ją kochali Gdy w czas jakiś w trybunale zagrzmiał głos biskupiej mości Z góry ją ułaskawiono tyle było w niej piękności Cudna Loreley w twych oczach brylantowa zorza pała Od jakiego czarodzieja czarodziejstwo otrzymałaś Znużyło mnie życie moje oczy me przekleństwo pali Gdyż zginęli ci co kiedyś na mniej tutaj spoglądali Moje oczy nie brylanty moje oczy to płomienie W te płomienie rzućcie proszę całe moje omamienie Piękna Loreley ja płonę tyś ów płomień roznieciła Niechaj cię kto inny sądzi odkąd na mnie czar rzuciłaś Śmiejesz się biskupie raczej ty się za mną wstaw modłami Umierać mi tedy dozwól i niech Bóg zostanie z wami Mój kochanek odszedł teraz gdzieś daleką bardzo drogą Sprawcie więc bym umrzeć mogła nie pokocham już nikogo Ileż bólu sprawia serce gdy on tuła się po świecie Gdybym w moją twarz spojrzała umarłabym i tak przecie Biskupie niech tu przybędzie trzech rycerzy oddział zbrojny W klasztor wiedźcie tę kobietę wszak jej umysł niespokojny Idź więc Loro w twoich oczach obłąkanie rozgorzało Będziesz teraz tam w klasztorze jeno mniszką czarnobiałą I tak przyjdzie im we czworo długą drogę tę przemierzyć Oczy Lory lśnią gwiazdami kiedy błaga swych rycerzy Dozwólcie mi wspiąć się w górę na najwyższej skale stanę Bym raz jeszcze ujrzeć mogła stamtąd mój czarowny zamek Niechże jeszcze raz zobaczę stamtąd w rzece me odbicie Nim w klasztorze wieść rozpocznę dziewicze i wdowie życie Wtem na szczycie wiatr roztargał włosy jej i szaty skraj A rycerze zakrzyknęli Loreley o Loreley Widzę w dole łódka płynie fala Renu ją porywa Tam przy sterze mój kochanek on mnie dostrzegł on mnie wzywa Serce się w niej rozaniela dusza kochankowi rada Więc pochyla się pochyla Loreley do Renu wpada I zobaczysz ją z pewnością kiedy w kraj zawitasz ten Złoto włosom daje słońce zasię błękit oczom Ren Henri de Regnier (1864-1936). Odeletka Jeśli mówiłem o miłości mojej, Mówiłem to do strumienia płynącego z wolna, Który słucha mnie, kiedy się nad nim pochylam. Jeśli mówiłem o miłości mojej, Mówiłem do wiatru, Który zaśmiewa się i szepcze coś wśród gałęzi. Jeśli mówiłem o miłości mojej, mówiłem do ptaka, Który mija mnie śpiewając Wraz z wiatrem. Jeśli mówiłem, mówiłem w kierunku echa. Jeśli kochałem miłością wielką, Smutny czy radosny, To dzięki twoim oczom, Jeśli kochałem miłością wielką, To dzięki twoim ustom słodkim i dojrzałym, To dzięki twoim ustom. Jeśli kochałem miłością wielką, To dzięki twemu kojącemu ciału i świeżości twych słów, A teraz szukam twojego cienia. Oskar Miłosz (1877-1939). Piosenka Oto jestem, droga moja niegdysiejsza, Kwiatów twych melancholijna woń przetrwała, Tyś mnie jednak, moja najpiękniejsza I najmilsza, tyś mnie nie poznała! Przeszłość poprzez światło lamp przeziera, Tyś śledziła trop moich wojaży, Annie, jakiż osobliwy teraz W blasku tamtych lamp zarys twej twarzy! Lat trzydzieści toczyły się koła, Przyjaciółko, jestem tu z powrotem! Dawne nasze dni usnęły zgoła, Usypiane doznań kołowrotem... - Więc wróciłeś, więc to ty, kochanie! Szybko lustro, w którym tylko zmierzch starzeć się gotów, Szybko suknia w barwach z lat rozstania, Święćmy, święćmy dzień twego powrotu! - O kochanko dawna, suknia szara I gdzież na niej tamtych chwil desenie? Lustro zaszło bielmem, ty w nim stara, Ty, coś dzisiaj już tylko wspomnieniem. Moja zamyślona niegdyś! Wspomnień, Rojeń naszych nikt się nie dowoła! Żegnaj, żegnaj, Annie, nic tu po mnie! Lat trzydzieści toczyły się koła... Anna de Noailles (1876-1938). Dar To dla was, zakochani, w wierszach tych roiłam Miłosny świat, A w nich, jak dzieci w miąższu jabłek, zostawiłam Mych zębów ślad. Głowę moją i dłonie pośród owych kartek Znaleźć byś mógł, Gdzie płakałam, jak płacze burza wśród otwartych Na oścież dróg. Ujrzycie w książce mojej czoło me i oczy I gorzki cień, I miłosne szaleństwo, co kirem otoczy, Gdy wnikniesz weń. Zostawiam wam i jasny rumieniec mej twarzy W promieniach stu, Serce słabe, choć tyle odważne, by marzyć, Kochać bez tchu. Serce moje to tylko lniany kłębek miękki Miłosnych losów, Świt mojego policzka, nocy czerń i błękit W gąszczu mych włosów. Stąpam po smutnych piaskach ubogiego kraju Ostatnią z dróg, A nawet najnędzniejsi włóczędzy nie mają Tak bosych nóg. Zostawiam wam upalny ogród, gdzie rozsnute Róże i las, On pachnie w wierszach moich. I bezmierny smutek Po wieczny czas. Anna de Noailles. Czas życia Już się życie gorące ku zmierzchowi skłania, To młodość - miłości pora, Krótki czas dzieli wino od dni winobrania, Świt od wieczora. Spraw, iżby kwietnej woni z dniem każdym przybyło Śród roztańczonej fali, Kochaj nadzieję, dumę, wysiłek - więc miłość - To cię ocali. Ileż już serc w pochodzie uszło nieustannym Tam, gdzie wieczna samotność, Nie wiedząc, co to znaczy miód i wiatr poranny W chwilę ulotną. Ileż tam istot ludzkich, drzewu są podobne, Kiedy usycha, One nie smakowały życia, kiedy zdobne I w krzyk, i w cichość. Nie rozsiały po świecie istnień swych, jak złota, Choć miały pełne ręce, Teraz zasnęły smutne, a wieczna tęsknota Tam, i nic więcej. Ty żyj i twe pragnienia rozrzuć niezliczone W dreszczu ekstazy, Kochaj, chętny miłościom, niechaj z ciebie one Czerpią jak z wazy. Gorycz upojeń dzikich z życiem toczy bój, Spraw, by, co martwe, ożyło, Niech na twych ustach śpiewa niby pszczeli rój Radość i miłość. A potem patrz bez żalu, jak zdradza cię wszystko Śnione w marzeniach, Rzucając serce twe, jak na urągowisko, Gdzieś w stronę cienia. Paul Valery (1871-1945). Jakże pokornie, czule Jakże pokornie, czule, na prześlicznym grobie, Wśród obojętnych pomników, Gdzie tyle zjaw, porzuceń i miłości bez liku, Gdzie czar twych zmęczonych dotyków, Ginę, padam, umieram na tobie. Ledwie wszakże upadnę tam, gdzie nic nie czuję, Tu, gdzie grób rozpostarty ku prochom mnie wzywa, Ciebie, pozornie zmarłą, życie znów porywa, Drgnęłaś, otwarłaś oczy, gryziesz i czarujesz, I co dzień mnie na nowo pogrążasz w niebycie, Który mi droższy niż życie. Paul Valery. Przyjazny las Gdyśmy obok siebie szli bez słowa, Z dłonią w dłoni idący ku światu, Myśli czystość była kryształowa Pośród mrocznych między nami kwiatów. Szliśmy niby para narzeczonych Sami w noc na łąkę szmaragdową, Kiedy księżyc dla niedowarzonych To przyjaciel, to baśniowy owoc. Potem zmarliśmy na mchu, daleko, Sami, pośród łagodnego cienia Intymnego lasu, on urzekał Szeptem, my zaś w górze, gdzieś w promieniach Potężnego światła, zlani łzami. Lesie, kompanionie ciszy między nami! KONIEC