Marian Orłoń Odmieniec Polski Związek Niewidomych Zakład Wydawnictw i Nagrań Warszawa 1990 Tłoczono w nakładzie 10 egz. pismem punktowym dla niewidomych w Drukarni PZN, Warszawa, ul. Konwiktorska 9. Pap. kart. 140 g kl. III-B1 Przedruk z "Wydawnictwa Poznańskiego Poznań 1989 Pisała J. Szopa Korekty dokonały: K. Kopińska i K. Kruk Odmieniec Wprowadził się do sąsiedniego bloku w połowie lutego i od razu wydał nam się jakiś dziwny, tajemniczy i nieprzystępny. Nie różnił się od nas ani wiekiem, ani wzrostem, a jednak był inny. - Odmieniec! - orzekli krótko chłopcy z naszego bloku. Bo, po pierwsze, unikał nas. Zresztą nie tylko nas. W ogóle nie miał kolegi, choć mieszkał w nowym bloku już kilkanaście dni. Kiedy Wojtek spotkał go kiedyś na ulicy i powiedział: "Cześć!" - to nawet nie raczył mu odpowiedzieć. Zresztą rzadko wychodził z domu, a jak wychodził, to najczęściej z matką. - Maminsynek! - stwierdziliśmy pogardliwie. Po drugie nie chodził do naszej szkoły. Wszystkie dzieciaki z osiedla chodziły do tej samej szkoły, a on nie. Gdzieś się jednak uczył, bo codziennie rano widywaliśmy go na ulicy z tornistrem na plecach. Ale gdzie? Może to jakiś cudzoziemiec? - zastanawiał się głośno Wojtek. - Nie odpowiedział na moje "cześć", bo nie zna tego słowa. A poza tym widziałem raz przed jego blokiem samochód z zagraniczną rejestracją. - Cudzoziemiec w kurtce z przeceny! - parsknął śmiechem Michał. - Jak on jest cudzoziemcem, to ja jestem kosmitą. - To dlaczego nie chodzi do naszej szkoły? - dociekał któryś z chłopaków. - Może chodzi do muzycznej albo baletowej - odpowiedział Tomek. - Mój kuzyn, na przykład, chodzi do muzycznej. Gdyby chodził do muzycznej, to nosiłby jakiś instrument. Klarnet, trąbkę albo skrzypce - objaśnił Piotrek. - Albo fortepian - dodał Michał, pokazując swoje krzywe zęby. - A ja wam mówię, że to jakiś cudzoziemiec - upierał się przy swoim Wojtek. - A ta kurtka nie jest z żadnej przeceny, ale z zagranicy. W żadnym sklepie takiej nie widziałem. - Skończcie z tym cudzoziemcem! - zdenerwował się w końcu Michał. - To jest najzwyklejszy, zarozumiały maminsynek, który chodzi do jakiejś szkoły dla wybranych, zadziera z tego powodu nosa i ma nas wszystkich w tym nosie! Mogę wam to udowodnić. - Jak? - spytaliśmy. - W bardzo prosty sposób. Zauważyłem, że on wraca z tej swojej szkoły codziennie o drugiej. Idzie przez park. Zaczaimy się w parku i zmusimy go, żeby dziób otworzył. Jak otworzy, to zobaczymy, co to za ptaszek. Pomysł bardzo nam się spodobał. Ustaliliśmy, że jutro o wpół do drugiej spotkamy się w parku i rozwiążemy zagadkę tajemniczego sąsiada. No i nazajutrz zjawiliśmy się w parku punktualnie i w komplecie. Kilkanaście minut łaziliśmy po zaśnieżonych alejkach, a potem wybraliśmy kępę krzaków i ukryliśmy się za nią. Obok biegła ścieżka, na której powinien pojawić się nasz sąsiad. I pojawił się. Równie punktualnie jak my. Wyglądał całkiem zwyczajnie. Szedł wolno, kopał śnieg leżący pod nogami, zachowywał się jak każdy z nas. Nie przeczuwał, co go za chwilę czeka. Gdy zrównał się z nami, wyskoczyliśmy z ukrycia i otoczyliśmy go ze wszystkich stron. Dostrzegliśmy strach w jego oczach i to sprawiło nam przyjemność. A więc nie jest taki ważniak, jakiego udaje. Gdy nieco ochłonął, zrobił taki ruch, jakby chciał uciekać, ale zrezygnował z tego. Zrozumiał, że nie ma szans. - Cześć! - powiedział Michał. - Zdaje się, że jesteśmy sąsiadami. Pora się bliżej poznać. Chłopak nawet nie drgnął. - O, widzę, że kolega nie zna naszego ojczystego języka - zmartwił się obłudnie Michał. - A więc cudzoziemiec. Deutscher? Cisza. - A może Francuz? - naciskał dalej Michał. - Bonjour! - wyciągnął rękę. Zdawało się, że chłopak chce wyciągnąć również swoją, ale nie uczynił tego. Dalej uparcie milczał. Cierpliwość Michała była na wyczerpaniu. Postąpił krok naprzód i prosto w twarz chłopaka wysyczał: - Ty! A możeś ty Murzyn? Taki specjalny okaz Murzyna, który ma białą skórę i piegi na nosie? Chłopak cofnął się odruchowo, a Michał zwrócił się do nas: - No i kto miał rację? Macie swego farbowanego cudzoziemca! Jest taki honorowy, że nawet gęby otworzyć nie raczy. A jak macie jeszcze wątpliwości, to wyciągnijcie mu z tornistra zeszyt i zobaczcie, w jakim języku tam bazgrze. Zdawało się, że tylko na to czekamy. Zakotłowało się. Ktoś przytrzymał chłopaka za ręce, ktoś odpiął tornister, ktoś wyjął z niego zeszyt i po chwili nasze głowy pochyliły się nad starannie zapisanymi kartkami. Skorzystał z tego nasz sąsiad i zanim się spostrzegliśmy, był już kilkanaście kroków od nas. Nikt go jednak nie gonił, bo wszyscy odczytywaliśmy półgłosem ostatnie wypracowanie napisane tak poprawnie po polsku, że tylko zazdrościć. - Wszystko jasne? - spytał Michał, gdyśmy skończyli lekturę. - Jasne! - odpowiedzieliśmy zgodnie. - Zeszyt zabieram - dorzucił jeszcze Michał. - Jak nasz "cudzoziemiec" spokornieje, może się po niego zgłosić. Po obiedzie zachciało nam się lepić bałwana. Bałwan rósł, prezentował się coraz okazalej, maluchy z bloku były wniebowzięte. Kończyliśmy właśnie swoje dzieło, gdy Wojtek rzucił zduszonym głosem: - Chłopaki! Idzie matka Szymka! O tym, że nasz "cudzoziemiec" ma na imię Szymek, dowiedzieliśmy się z okładki zeszytu. Zimno nam się zrobiło, ale nie od śniegu. - Tylko bez paniki! - uspokoił nas Michał. - Zachowujemy się tak, jakby się nic nie stało. Pracowaliśmy więc dalej bez paniki, ale niedługo. Po chwili usłyszeliśmy głos Szymkowej matki. Był spokojny i jakiś smutny. - Czy to wy zabraliście dziś memu synowi zeszyt? - spytała. Wyprostowaliśmy się, strzepnęliśmy śnieg z rąk, wytarliśmy je o spodnie i ukradkiem spojrzeliśmy na Michała. Michał usiłował się uśmiechnąć. - To tak dla żartu, proszę pani - odparł. - Chcieliśmy z nim pogadać, ale on udaje Bóg wie kogo i... - Czy możecie mi ten zeszyt oddać? - przerwała mu Szymkowa matka. - Ależ, oczywiście! - wykrzyknął Michał i pognał w stronę bloku, rad że nie musi uczestniczyć w dalszej rozmowie. Wrócił z zeszytem po paru minutach i wręczył go sąsiadce. Szymkowa matka wzięła go bez słowa, odwróciła się, i nagle, jakby sobie coś przypomniała, znowu skierowała wzrok na nas. Patrzyła tak, jak ktoś, kto chce powiedzieć coś bardzo ważnego i bardzo bolesnego. - Mój syn, Szymek, nikogo nie udaje - rzekła wreszcie. - On by bardzo chciał z wami porozmawiać. Ale nie może. On jest głuchoniemy. I odeszła. A myśmy jeszcze długo stali bez słowa i bez ruchu. Jak przymarznięci do ziemi. Zawisza Blady Ten Zawisza Blady to ja. Od tygodnia. Przed tygodniem nadano mi to przezwisko. A poszło o Różę Krystek. Róża to dziewczynka z naszej klasy. Siedzi w ostatniej ławce pod oknem i wszyscy mówią na nią Nyga. I nikt jej nie lubi. Nie wiadomo dlaczego. Może dlatego, że jest ruda, może dlatego, że chuda, a może dlatego, że ma na imię Róża. Nie wiadomo. Właśnie tydzień temu zostałem po lekcjach w klasie z Różą. Z Nygą. Ja byłem dyżurnym i musiałem pozbierać papierki, a Róża szukała pod ławkami długopisu, który jej zginął. Wcale nie byłem z tego towarzystwa zadowolony, toteż odetchnąłem z ulgą, gdy Róża długopis znalazła i wyszła. W kilka minut później i ja opuściłem klasę. Myślałem, że Róża jest już gdzieś blisko domu, a tymczasem ona stała w szatni i ukradkiem wyglądała na szkolne podwórze. Złość mnie wzięła. - Na kogo czekasz? Na koleżankę? - spytałem, choć wiedziałem, że nie miała żadnej koleżanki. - Nie - bąknęła. - To zwiewaj do domu! - powiedziałem. - Bo ci obiad wystygnie. Spojrzała na mnie jak mój pies, gdy go chcę uderzyć, i ruchem głowy wskazała na podwórze. - Boję się... - szepnęła. No tak. Przy bramie stało trzech chłopaków z szóstej B i patrzyło w naszą stronę. Przed nimi bieliły się górki śniegowych kul. - Czego oni chcą? - spytałem, choć odpowiedź mogła być tylko jedna. - Chcą mnie zbić - odpowiedziała. - Dlaczego akurat ciebie? - Nie wiem. Hela im coś powiedziała i chcą mnie zbić. Hela to też dziewczynka z naszej klasy. Nawet siedzi z Różą w jednej ławce. Sięgnąłem po płaszcz i, ubierając się, obserwowałem Różę. Wstążki we włosach wypłowiałe. Płaszcz pocerowany. W oczach strach. Aż się kuliła z tego strachu. Powinienem już odejść, ale jakoś nie mogłem. Coś trzymało mnie w miejscu. I nagle - sam nie wiem, jak to się stało - powiedziałem do Róży: - Uważaj! Ja na nich uderzę. Uderzę i zatrzymam ich. A ty uciekaj, rozumiesz? Miała taką minę, jakby nie rozumiała. Dopiero po chwili potaknęła kilka razy głową. - Idziemy! - rzekłem. Szła tuż przy mnie, rzucając mi od czasu do czasu krótkie spojrzenia. W pewnym momencie wydawało mi się, że chce mnie chwycić za rękę, więc się odsunąłem. Tamci przy bramie byli zaskoczeni. Podśmiewali się i sięgali po kule. Ja też nabrałem śniegu w garście. Kątem oka spostrzegłem, że Róża również się schyliła. - Nie waż się rzucać! - warknąłem. - Masz uciekać. Jeżeli tego nie zrobisz, to oberwiesz ode mnie. Posłusznie wypuściła śnieg z ręki. Odległość między nami a tymi przy bramie wyraźnie się zmniejszyła. Wreszcie padła pierwsza kula. A potem zaroiło się od nich w powietrzu. Śmigały jak białe jaskółki. Walka trwała kilka minut. Gdy ustała, rozejrzałem się wokół siebie - Róży nie było. "W porządku!" - pomyślałem. Tamci byli wściekli. - I co ci z tego przyszło, blady Zawiszo, co? - spytał ten najwyższy. - Nic - spojrzałem mu prosto w oczy. - A wam? Nie odpowiedzieli mi. Muzykant Sroka, postrach słabych i nieśmiałych, siedział na brzegu ławki i mierzył nowego krytycznym wzrokiem. Drwiący uśmieszek, igrający na jego wargach, zdawał się mówić: "Nie wyglądasz, bracie, nadzwyczajnie, ale może jakiś pożytek z ciebie będzie. Zobaczymy!" Nowy stał przed nami, tarmosił nerwowo czapkę i nie wiedział, co z sobą począć. Przypominał trochę nie przygotowanego ucznia, wyrwanego niespodziewanie do odpowiedzi. - Skąd się tu wziąłeś? - spytał wreszcie Sroka. - Ze wsi - odpowiedział nowy. - Przedwczoraj sprowadziliśmy się na Spokojną. Będę chodził do tej klasy. Ucieszył się, że ktoś się do niego odezwał. Poczuł się nawet trochę pewniej, ale zaraz przygasł, bo Sroka spytał go o nazwisko. - No, jak się nazywasz? - powtórzył niecierpliwie nie otrzymawszy odpowiedzi. Nowy zarumienił się lekko. - Kalina... Jacek Kalina. - Kalina? - ucieszył się Sroka. - Nieźle! Mamy już w klasie Malinę, będziecie do rymu. Klasa ryknęła śmiechem, a ktoś zaśpiewał: "Rosła kalina z liściem szerokim..." Sroka odczekał, aż się uspokoi, a potem przystąpił do sprawy najważniejszej. - Na boisku jesteś dobry? - zapytał. Kalina znowu się zawahał. - Taki sobie. Raczej słaby. Odpowiedź nie zadowoliła Sroki. - Piłka odpada - zawyrokował. - A krzepę masz? - Lepiej nie mówić - machnął ręką Kalina, dając do zrozumienia, że z krzepą jeszcze gorzej niż z boiskiem. Sroka nie ukrywaał rozczarowania, ale na wszelki wypadek powiedział: - Daj rękę! Kalina nie zrozumiał, o co mu chodzi, i wyciągnął rękę jak do powitania. - Nie chcę się z tobą witać, tylko mocowaać - żachnął się Sroka. Kalina pobladł. Nie miał jednak innego wyjścia - musiał przyjąć wyzwanie. Oparli ze Sroką łokcie o pulpit, spletli dłonie i przez chwilę mierzyli się wzrokiem. Otoczyliśmy ich ciasnym kręgiem. - Trzy, cztery! - rzucił Sroka. Zacisnął szczęki i bez trudu położył rękę Kaliny na pulpicie. - Tak! - mruknął pogardliwie. - Masz tyle krzepy, co wygłodzony komar, albo jeszcze mniej. Kalina potulnie sppuścił głowę. Cóż mógł poradzić na to, że jest gorszy od wycieńczonego komara? Tamten przynajmniej ugryźć potrafi, a on? Sroka zaś obejrzał go jeszcze raz, dokładniej niż na początku, i rzekł: - Nie pasujesz, bracie, do naszej klasy. Tu każdy potrafi się czymś popisać. Jeden strzela gole z dwudziestu metrów, inny chodzi na rękach, jakby miał dwie pary nóg, jeszcze inny łapie muchy w locie jak jaskółka. A ty co potrafisz? Widać było, że Kalina gorączkowo myśli. Że szuka czegoś, co uratowałoby go w naszych oczach. - No, co potrafisz? - powtórzył Sroka. Jeszcze chwila napięcia i w oczach Kaliny zapaliła się iskierka nadziei. Podniósł głowę, powiódł wzrokiem po otaczających go twarzach i niepewnie wyznał: - Ja... ja umiem grać na organkach. Sroka chwycił się za brzuch. - Słyszeliście? - zarechotał. - On umie grać na organkach! Mamy muzykanta w klasie! W piątej B zrobiło się wesoło. Udał się ten Kalina, nie ma co! Rzadki nabytek! Gdy się trochę uciszyło, znowu odezwał się Sroka. - Zagraj nam coś, muzykant! - powiedział śmiejąc się. - Do dzwonka jeszcze parę minut - posłuchamy! - Nie zabrałem organków - wyznał z żalem Kalina. - Ale jutro mogę przynieść - dodał szybko. - Dobra! - zgodził się wspaniałomyślnie Sroka. - Jutro przyniesiesz organki i urządzisz nam mały koncert. A teraz siadaj gdzieś. Nie będziesz przecież tak stał do końca lekcji. Kalina popatrzył po ławkach, zatrzymał wzrok na tej, która była wolna, i skierował do niej swoje kroki. Nazajutrz rano Kalina był najważniejszą postacią w klasie. Wszyscy się nim interesowali. - O, muzykant! Już jesteś? - wykrzykiwali przychodzący. - Chyba tu nie nocowałeś? A harmoszkę masz? Jak masz, to zaczynaj koncert, bo się doczekać nie możemy. Kalinę znowu ogarnęło wczorajsze onieśmielenie, bo wyczuł w tych pytaniach drwinę. Powiedział, że zagra za chwilę, i z niepokojem oczekiwał przyjścia Sroki. Sroka przyszedł ostatni. A właściwie wpadł do klasy, zaczerwieniony i zasapany. Już od progu zawołał: - Cześć, muzykant! Masz organki? Kalina skinął poważnie głową. Zrozumiał, że nadeszła decydująca chwila. Potem otworzył torbę i wyjął z niej starą, wysłużoną harmonijkę. Skupiliśmy się wokół niego i, rozbawieni, przyglądaliśmy się instrumentowi. - Skądżeś to, bracie, wytrzasnął? - ze szczerym zdziwieniem wykrzyknął Sroka. - Odziedziczyłeś po dziadku, czy co? Kalina puścił pytanie mimo uszu. Ujął organki w dłonie i spytał, co zagrać. - Wszystko jedno, mistrzu! - odparł z domieszką kpiny Sroka. Kalina podniósł organki do ust, przez chwilę szukał tonu, a potem zagrał. Ale jak zagrał! Mała, zamknięta w dłoniach harmonijka śmiała się i płakała. Był w niej śpiew ptasi, ciche brzęczenie trzmiela i szum wielkiego wiatru. W klasie cichły rozmowy, gasły szepty, nikły głupie uśmieszki. Wypełniała ją bez reszty muzyka. Nie mogliśmy uwierzyć, że stoi przed nami ten sam Kalina, który jeszcze przed chwilą przypominał wystraszone zwierzątko. Bezwiednie poddawaliśmy się jego muzyce, słuchaliśmy jak urzeczeni... Wreszcie melodia się urwała. Kalina odjął organki od ust i uderzył nimi parę razy w otwartą dłoń. Miał czerwone policzki i błyszczące oczy. Cisza trwała dalej, ale wszystkie spojrzenia spoczęły teraz na Sroce. "Co zrobi? - myśleliśmy. - Pochwali, czy dalej będzie szydził?" Ale Sroka nie zrobił ani jednego, ani drugiego. Poruszył się tylko niespokojnie w ławce i powiedział: - Zagraj, bracie, jeszcze coś! I Kalina po raz drugi podniósł organki do ust. Zorina Siedzieliśmy nad Żabim Potokiem i zastanawialiśmy się, co zrobić z pierwszym dniem wakacji, gdy nagle zjawił się przed nami zdyszany Jacek. - Chłopaki! - zawołał takim głosem, jakby chciał oznajmić, że w miasteczku wylądowali Marsjanie. - Zorina zakwitła! Chcecie zobaczyć? Michał, który przewodził naszemu spotkaniu, ziewnął szeroko, stuknął się palcem w czoło i powiedział: - Wariat! Nie znamy żadnej Zoriny i nie chcemy jej znać. - Sam jesteś wariat - odciął się Jacek. - Mówiłem wam przecież, że Zorina to nowa odmiana róży. Rzadkość! Gdybyś ją zobaczył... - Ale jej nie zobaczę - przerwał mu Michał. - Nie znoszę niczego, co ma kolce. Ani róż, ani jeży. A poza tym pomyliłeś adres. Z różami idzie się na rynek, a nie do nas. Parsknęliśmy śmiechem, a Jacek zmarkotniał. Zresztą nie pierwszy raz spotkał się z takim przyjęciem. Już nieraz miewał niecodzienne pomysły. To łapał motyle, to hodował ślimaki, to zbierał ptasie piórka... A teraz zbzikował na punkcie róż. Dziwak! - No, co tak sterczysz? - zdenerwował się Michał. - Spływaj do tej swojej Zoriny, bo ci uschnie z tęsknoty. - Dobra, spływam - wzruszył ramionami Jacek i odwrócił się na pięcie. - Poczekaj! - powstrzymał go niespodziewanie Gawroniak. Od razu przeczułem, że zanosi się na coś niedobrego. Gawroniak nie znosił Jacka i jego odmienności, a poza tym był głupi i mściwy. Jacek stanął. - Czego chcesz? - Zobaczyć tę Karinę. - Zorinę - sprostował Jacek. - Karina, Zorina, czy to nie wszystko jedno? To róża i to róża. W każdym razie chciałbym ją zobaczyć. Jacek się zawahał. Wiedział, że Gawroniakowi nie należy się sprzeciwiać, bo tego płazem nie puszcza, ale bał się o różę. Po Gawroniaku można się spodziewać najgorszego. - Zostaw go! - machnął ręką któryś z chłopaków. - Niech sobie wraca do tej swojej kolczastej wychowanki. Ale sam. Bez ciebie i bez nas. - Dlaczego beze mnie? - rzucił Gawroniak. - Przecież sam chciał ją pokazać! No, chciałeś? - Chciałem... - bąknął niepewnie Jacek. - Więc o co chodzi? Idziemy! Jacek popatrzył po naszych twarzach, jakby oczekiwał pomocy, rady... Ale nikt się nie odezwał. Co nas obchodziły jakieś tam Zoriny czy Kariny? Tylko Michał przyglądał się Gawroniakowi uważnie, jak gdyby chciał przeniknąć jego zamiary. I nagle podjął decyzję. - Dobra! - podniósł się żwawo. - Idziemy! Ale wszyscy! Gawroniak skrzywił się, jakby mu mucha usiadła na nosie. - Po co wszyscy? Przecież nie znosisz róż. - Ale zmieniłem zdanie - odpowiedział Michał. - Ludzka rzecz! Kiedyś nie znosiłem szpinaku, a teraz za nim przepadam. Chodźmy! Gawroniak skrzywił się jeszcze bardziej, ale nie protestował. Liczył się z Michałem. I poszliśmy. Do Jackowego ogródka było niedaleko. Po kilku minutach zatrzymaliśmy się przed furtką zamkniętą na kłódkę. Jacek otworzył ją i - dumny, choć trochę niespokojny - zaprowadził nas na miejsce, gdzie rosła egzotyczna róża. Zorina była rzeczywiście piękna. Okazały pąk o łososiowopomarańczoewj barwie wznosił się dumnie ku górze. Patrzeliśmy na niego z podziwem. - Rzadki okaz! - podkreślił jeszcze raz Jacek, rad z wrażenia, jakie na nas Zorina zrobiła. - Rzadki - przyznał Gawroniak. - I tak ładny, że mam ochotę przypiąć go sobie do swej pomiętej koszuli. - Nie bredź! - ofuknął go Michał, a Jacek spojrzał na Gawroniaka z niepokojem. - Nie bredzę - oburzył się Gawroniak. - Ostatnio bredziłem, jak miałem trzydzieści dziewięć stopni gorączki. I błyskawicznie, odpychając Jacka, schylił się i zerwał pąk Zoriny. - I co? - przyłożył go do koszuli. - Pasuje? Jacek rzucił się na niego bez słowa i począł go okładać pięściami. Na oślep. Zapamiętale. Gawroniak, zaskoczony atakiem, potknął się o coś i upadł na krzak agrestu, który rósł za jego plecami. Zaraz się jednak podniósł, odrzucił różę i, wściekły, ruszył w stronę Jacka. Już miał go uderzyć, ale nie zdążył, bo z tyłu chwyciły go silne ręce Michała. - Jeśli go dotkniesz, to długo będziesz ten dzień pamiętał - wysyczał Michał. - Albo ty - odparował Gawroniak i zwrócił się do nas: - Chłopaki, zabierzcie go! Jedyną odpowiedzią było wrogie milczenie. Gawroniak zrozumiał, co ono oznacza, i zmienił ton. - Puść - poprosił. Michał odepchnął go, jak odpycha się coś brudnego, i dodał: - Zwiewaj! Ale szybko! Gawroniak otrząsnął się jak pies wyciągnięty z wody, obrzucił nas pogardliwym spojrzeniem i wycedził: - Spotkamy się jeszcze! Potem powlókł się w kierunku furtki. Patrzeliśmy za nim w milczeniu, a gdy znikł nam z oczu, Michał schylił się po leżącą na ziemi różę i bez słowa podał ją Jackowi. Złodziej Maciek nie spieszył się do domu. Powoli spakował książki i zeszyty i zabrał się do zbierania resztek jedzenia, które - jako opiekun "Ptasiej stołówki" - zanosił codziennie do karmnika. Krążył po opustoszałej klasie, zaglądał pod krzesła i stoliki, podnosił pozostawione tam kawałki chleba i nie dojedzone bułki, wrzucał je do foliowej torby, ale myślami był na lekcji matematyki, która skończyła się przed kilkoma minutami. "Dlaczego mnie o to posądzili? - myślał z goryczą. - Dlaczego? Przecież ja tego nie zrobiłem!" - Proszę pani! - wyskoczył na początku lekcji Andrzej Nawrot. - Ktoś zabrał mój scyzoryk. Jeszcze na rysunkach ostrzyłem nim ołówek, a teraz zniknął. Pani westchnęła. Sto zmartwień z tymi ginącymi długopisami, gumkami, ołówkami... Teraz jeszcze scyzoryk... Szuka się ich wszędzie, klasę przewraca do góry nogami, a potem znajduje się zgubę w torbie poszkodowanego. - Poszukaj dobrze - powiedziała. - Na pewno się znajdzie. Andrzej przeszukał kieszenie, opróżnił torbę i bezradnie rozłożył ręce. - Nie ma. Na pewno ktoś go ukradł. - Powiedział to z takim przekonaniem, jakby trzymał złodzieja za rękę. Pani zmarszczyła czoło. Nie lubiła takich oskarżeń. - Dlaczego myślisz, że ktoś ukradł? - spytała. Andrzej zerknął na Maćka i burknął pod nosem: - Bo scyzoryk nie zając - sam nie ucieknie. A w każdej klasie jakiś złodziej się znajdzie. Pani spochmurniała jeszcze bardziej, a Maciek spuścił szybko głowę i zaczął wycierać jakąś niewidoczną plamę na swetrze. Wiedział, co oznaczały słowa Andrzeja i co znaczyły te szepty, które obudziły się nagle w klasie. I te spojrzenia, które skierowały się ku niemu z niemym potępieniem. "Czego wy ode mnie chcecie? - myślał, gryząc do bólu wargi. - Czego? Nie wziąłem tego scyzoryka. Nie dotknąłem go nawet. Czy myślicie, że jak ktoś raz coś ukradł, to do końca życia będzie złodziejem? To prawda, że ukradłem Stachowi długopis, ale go oddałem. Oddałem go z własnej woli, bo parzył mnie w rękę. To było jeszcze w trzeciej klasie. Od tego czasu nie ruszyłem niczego, co nie było moje. Więc dlaczego tak na mnie patrzycie? Dlaczego mnie oskarżacie o tę nową kradzież?!" Chciał to wykrzyczeć na całą klasę, chciał się bronić, ale nie starczyło mu odwagi. Siedział dalej ze spuszczoną głową i nerwowo czyścił nie istniejącą plamę na rękawie swetra. - Kto widział, że Andrzej miał na lekcji rysunków scyzoryk? - spytała pani. Podniosło się kilka rąk. Pani policzyła je wzrokiem i nagle ożywiła się, tknięta jakąś nową myślą. - A może zabrał go ktoś dla żartu? - powiedziała z nadzieją w głosie. - Jeśli tak, to proszę, niech go odda. Czekała chwilę, a gdy nikt się nie zgłosił, odezwała się zgaszonym głosem: - Moi drodzy! Bardzo bym chciała, żeby ten scyzoryk wrócił do Andrzeja. Mówiąc to patrzyła w jakiś odległy punkt na ścianie. Maciek pochwycił to spojrzenie i odczuł mimowolną ulgę, że pani nie patrzyła na niego. O scyzoryku nie było więcej mowy, ale Maciek i tak siedział przez resztę lekcji jak na węglach. Wiedział, że wszyscy myślą o nim i o tym, co się stało, a nie o rachunkach. Odetchnął dopiero na dźwięk dzwonka. Jeszcze lepiej poczuł się wtedy, gdy został sam w klasie. Nie spieszył się z napełnianiem torby resztkami śniadania. Nie miał ochoty na spotkanie z kolegami, którzy mogli się jeszcze kręcić po boisku. Gdy się wreszcie znalazł przed szkołą, nikogo już tam nie było. Zadowolony, skierował swoje kroki w stronę karmnika, który stał w końcu podwórza. Szedł pewnie, nie zważając na kałuże, i o mało nie nadepnął na mały, połyskujący przedmiot leżący w błocie. Gdy go zauważył, stanął jak wryty. Był to scyzoryk Andrzeja! Leżał sobie spokojnie i zdawał się czekać na Maćka. Widocznie Andrzej go tu w czassie przerwy zgubił. Maćka ogarnął popłoch. Czuł się jak w zasadzce. Co robić? Przez głowę przelatywały mu sprzeczne myśli. Każda radziła co innego. Jedna: "Zabierz go, będzie twój!" Druga: "Podnieś, jutro oddasz Andrzejowi!" I trzecia: "Nie bądź głupi! Zostaw scyzoryk, niech sobie leży! Jutro i tak ci nie uwierzą, że go znalazłeś. I tak powiedzą, że ukradłeś." Maciek wahał się przez chwilę, jak postąpić, a potem uśmiechnął się gorzko, okręcił na pięcie i ruszył w kierunku bramy, zostawiając scyzoryk w błocie. "Nie ma głupich!" - mruknął, jakby chciał w ten sposób rozwiać resztki wątpliwości. Szedł szybko, coraz szybciej, jak gdyby chciał przed czymś uciec. Dopiero na ulicy zauważył, że niesie torbę z pokarmem dla ptaków. Nie miał już odwagi wracać. Wrzucił ją do najbliższego kosza na śmieci. Nie płacz, Dziobaty W każde wakacje odwiedzam pewne małe miasteczko, w którym spędziłem chłopięce lata. Wiele wydarzeń i wiele twarzy z tego okresu zatarł już czas. Niektóre jednak pamięć zachowała do dziś. Zawsze, na przykład, gdy odwiedzam moje miasteczko, wspominam Dziobatego. Dziobaty przewodził chłopcom z naszej ulicy. Zasłużył sobie na to. Kładł na łopatki najsilniejszych rówieśników, przegryzał najgrubsze sznury, ze zwinnością wiewiórki wspinał się na najwyższe drzewa. I był twardy. Nie znosił tchórzy i mazgajów. Podziwialiśmy go. I chyba dlatego jedno zdarzenie związane z Dziobatym utkwiło mi w pamięci najbardziej. Zdarzenie to wiąże się również z Barabaszem, psem Dziobatego. Barabasz! To imię wcale nie pasowało do ruchliwego kłębka szarej sierści. Ale Dziobaty powiedział: "Jest taki bezbronny i łagodny, niech ma chociaż groźne imię". I tak zostało. Dzień, w którym miało miejsce pamiętne zdarzenie, stoi mi żywo przed oczami. Był upał, a my siedzieliśmy za miastem, na skraju lasu, i czekaliśmy na Dziobatego. Pierwszy raz się spóźniał. Najpierw byliśmy na niego trochę źli, a potem ogarnął nas niepokój. Coś się musiało stać, ale co? Snuliśmy rozmaite domysły i wpatrywaliśmy się w drogę wiodącą do miasteczka. Ale Dziobaty się na niej nie pojawił. Upłynęło sporo czasu, zanim któryś z nas zawołał: - Idzie! Wytężyliśmy wzrok i w dali dostrzegliśmy niewyraźną, ale znajomą sylwetkę. - Wcale się nie spieszy - stwierdził ten sam głos. Rzeczywiście! Dziobaty szedł wolno, wlókł się po prostu, jakby był chory, albo jakby wcale nie miał ochoty na to spotkanie. Zauważyliśmy jeszcze jedno i to nas najbardziej zdziwiło. Dziobaty szedł sam, bez psa. Szedł bez Barabasza, z którym nie rozstawał się ani na chwilę i z którym - jak żartowaliśmy - jadał z jednego talerza. - Popatrzcie, on coś niesie na rękach! - wykrzyknął znowu któryś z nas. Ale ten okrzyk był zbyteczny: dostrzegliśmy to sami. Zaczynaliśmy się nawet domyślać, kogo niesie Dziobaty. Wnet się okazało, że przeczucie nas nie myliło. - On niesie Barabasza!... - Głos, który to powiedział, załamał się i ucichł. Dziobaty był coraz bliżej. Widok, jaki mieliśmy przed sobą, ścisnął nam serca. Dziobaty, ten Dziobaty, który kładł na łopatki najsilniejszych rówieśników, przegryzał najgrubsze sznury, wspinał się na najwyższe drzewa i nie znosił mazgajów - zbliżał się do nas ze spuszczoną głową i płakał. A Barabasz, zamiast tańczyć i dokazywać jak zawsze, leżał w jego ramionach spokojnie jak chore dziecko. Jeszcze kilka ciężkich chwil i Dziobaty zatrzymał się przed nami. - Ci z ulicy Dolnej złamali mu nogę - powiedział. Łzy leciały mu z oczu i wsiąkały w sierść psa. Te łzy odebrały nam głos. Wydawało nam się niemożliwe, żeby Dziobaty płakał. Ale jednocześnie rósł w naszych oczach i stawał nam się jeszcze bliższy. Co tam przegryzane sznury!... Pierwszy odezwał się mój brat. - Nie płacz, Dziobaty! - powiedział tak miękko, jak zwykł mówić do naszej mamy, gdy jest chora. Nie dodaliśmy do tego ani słowa. Tylko biały bandaż, nałożony na złamaną nogę, rozmazał się z szarą sierścią w jakąś nieokreśloną plamę. W rok po tym wydarzeniu wyprowadziłem się z miasteczka. Dziobatego więcej nie spotkałem. Nie wiem, gdzie dziś przebywa, co robi, kim jest. Ale pamiętam jego łzy. I gdy mi jest bardzo ciężko, gdy nieszczęście zwali się na moją głowę, zaciskam zęby, ale nie wstydzę się łez. Gołębie pana Brożka Mam przed sobą kartkę listowego papieru zapisaną równym, starannym pismem. Takim pismem, jakim piszą dziś tylko starzy nauczyciele i starzy urzędnicy. Patrzę na tę kartkę, odczytuję ją po raz trzeci i czuję się jak uczeń przyłapany na szkolnym przestępstwie, a potem niespodziewanie pochwalony. A przecież uczniem przestałem być już wiele lat temu... A zaczęło się wszystko przed kilkoma dniami. Kilka dni temu przeczytałem w miejscowej gazecie notatkę, która na pewno nie zrobiłaby na mnie najmniejszego wrażenia, gdyby nie występujące w niej nazwisko. Notatka brzmiała tak: "W dniu wczorajszym zakończył się w N. konkurs lotów gołębi pocztowych. Najwięcej nagród zdobyły ptaki należące do emerytowanego nauczyciela, Jana Brożka z P." Właśnie to nazwisko, Jan Brożek, przeniosło mnie w odległą przeszłość i wzbudziło dziesiątki wspomnień. Szkoła, lekcje przyrody, szkolne figle... I Jan Brożek, pan Brożek, nasz pan... Pogrążyłem się w tych wspomnieniach, poczułem pod sobą twardość szkolnej ławki, ale tylko na chwilę. Nagle zaczęło mnie coś niepokoić. Najpierw nie wiedziałem, o co chodzi, ale już po paru sekundach uświadomiłem sobie powód tego niepokoju. Szkolne wspomnienia zbladły, a w pamięci zostało tylko jedno. Pan Brożek - już wtedy, gdy był naszym wychowawcą - kochał gołębie. Mieszkał samotnie w małym domku na skraju miasteczka i cały wolny czas poświęcał swoim skrzydlatym ulubieńcom. Nad domkiem śmigały latawce i garłacze, kurki i turkoty, mewki i pawiki i lądowały na okazałym gołębniku, który górował nad podwórkiem. Wykorzystywaliśmy nieraz tę gołębią słabość naszego wychowawcy i chytrze zmienialiśmy temat lekcji. Pan Brożek dawał się łatwo nakłonić i, zamiast mówić o rozmnażaniu się jamochłonów, snuł barwne opowieści o gołębich zwyczajach. Najczęściej opowiadał nam o dumie swego gołębnika, wspaniałym, napuszonym garłaczu, zwanym przez niego Księciem. I właśnie Książę był powodem zdarzenia, które tak niespodziewanie zakłóciło miłe, szkolne wspomnienia, wywołane wzmianką w miejscowej gazecie. Było to w czerwcu, na kilka dni przed wakacjami. Pan Brożek musiał załatwić jakąś pilną sprawę w urzędzie i zwolnił nas z ostatniej lekcji. Postanowiliśmy spędzić tę godzinę na podmiejskich łąkach i tam wyruszyliśmy sporą gromadką. Droga prowadziła koło domku pana Brożka. Właśnie mijaliśmy domek, gdy na gołębniku osiadł Książę. Nadął się do granic możliwości i zdawał się drwić z nas z wysokości gołębnika. - Ale ważniak! - powiedział chyba Peksa. - Przydałaby mu się mała lekcja skromności. - To wejdź na gołębnik i powiedz mu, co o nim myślisz - poradził Jacek. Zachichotaliśmy krótko i już mieliśmy ruszyć dalej, gdy powstrzymał nas Piotr. - Krzychu! - zwrócił się do mnie. - Masz procę? Wszyscy wiedzieli, że zawsze noszę ją ze sobą i trafiam w każdy cel bez pudła. - Mam - odpowiedziałem i mimo woli sięgnąłem do kieszeni. - To puść mu jakiś mały kamyk w prezencie - dokończył Piotr. - Może spokornieje? Spojrzałem na niego prawie z przerażeniem. - Coś ty! - wykrzyknąłem. - Przecież mu krzywdy nie zrobisz - przekonywał Piotr. - Celuj tak, żebyś go tylko spłoszył. Ciągle się wahałem. - Jak nie chcesz, to ja spróbuję - wtrącił się Peksa. - Daj procę! - wyciągnął do mnie rękę. Celność Peksy zależała od szczęścia. Mógł nie trafić w ogóle, mógł trafić w upatrzone miejsce, ale mógł też trafić śmiertelnie. Wolałem nie ryzykować. - Zostaw! Wolę sam - odsunąłem go i schyliłem się po kamyk. Umieściłem go między gumkami, naciągnąłem je, chwilę celowałem w ogon Księcia i zwolniłem gumy. Kamyk pomknął do celu. Byłem tak pewny swej ręki i swego oka, że spokojnie czekałem na moment, gdy spłoszony Książę odbije się od gołębnika, rozwinie skrzydła i zakołuje nad podwórzem. Książę rzeczywiście poderwał się, ale skrzydeł nie rozwinął. Łepek opadł mu bezwładnie na nadęte gardło i Książę runął na bruk podwórka. Zamarliśmy. Jeszcze łudziliśmy się, że może doznał szoku, że może lada moment zerwie się do lotu, ale to nie nastąpiło. - Zabiłeś go - szepnął ktoś za moimi plecami. Było w tych słowach i potępienie, i współczucie. - Co teraz? - spytał ktoś inny. Tkwiliśmy jak wrośnięci w ziemię, niezdolni wykrztusić odpowiedzi. Pierwszy opanował się Piotr. - Uciekajmy! Nikt nie może nas tu zobaczyć! Posłuchaliśmy go bez słowa sprzeciwu i zawróciliśmy do miasta. Tam szybko rozstaliśmy się, przyrzekając sobie, że nikt się nie dowie o tym, co się stało. Nazajutrz pan Brożek ciężkim krokiem przekroczył próg klasy. Wolno podszedł do stołu i, nie każąc nam siadać, zgaszonym wzrokiem powiódł po klasie. - Który to zrobił? - spytał. I choć powiedział to cichym, spokojnym głosem, pytanie spadło na nas jak ciężki kamień. Nikt mu nie odpowiedział. Może tylko ten i ów zastanawiał się, skąd pan Brożek wie, że sprawca jest wśród nas, ale odpowiedź nie padła. Wzork pana Brożka wędrował tymczasem od twarzy do twarzy. Gdy zatrzymał się na mnie - a wydawało mi się, że zatrzymał się nieco dłużej niż na innych twarzach - myślałem, że spalę się od jakiegoś wewnętrznego ognia. - Był jeszcze ciepły, gdy wróciłem do domu - powiedział jakby do siebie pan Brożek i przystąpił do lekcji. O Księciu nie było więcej mowy. Ja jednak długo nie mogłem o nim zapomnieć. Nieraz miałem ochotę podejść do pana Brożka i powiedzieć mu całą prawdę, ale w ostatniej chwili zabrakło mi odwagi. Z czasem zdarzenie tego popołudnia zatarło się w mojej pamięci i dopiero ta gazetowa notatka wskrzesiła je na nowo. Znowu stanęło mi wszystko przed oczyma i znowu odżyła tamta chęć, żeby podejść do pana Brożka i powiedzieć: "To ja, proszę pana". Nagle zrodziła się we mnie pewna myśl. Myśl, która wprawiła mnie w radosne podniecenie. Poczułem się jak turysta, który po długim błądzeniu w gęstym lesie odnalazł wreszcie drogę. Nie namyślając się, chwyciłem za pióro i zacząłem pisać. Zacząłem pisać list do pana Brożka. Przypomniałem mu tamten dzień, opisałem zdarzenie przy gołębniku, swoje wyrzuty sumienia, które dręczyły mnie przez wiele dni, a i teraz tkwią chyba gdzieś na dnie serca, skoro piszę ten list. Przepraszałem go za to, co zrobiłem, i za to, że się wtedy nie przyznałem. Tłumaczyłem się jak uczeń, jak skruszony uczeń, a nie dorosły człowiek, który ma dużo większe kłopoty na głowie niż zabicie przed laty gołębia. List wysłałem natychmiast i niecierpliwie czekałem na odpowiedź. Odpowiedź nadeszła po trzech dniach. Trzymam ją teraz w drżących rękach i odczytuję po raz czwarty. Pan Brożek pisze: Drogi Krzysztofie! A może powinienem napisać "panie Krzsztofie"? Niech jednak zostanie "Krzysztofie"! Wszak cofamy się dziś do tych lat, kiedy byłeś dla mnie Krzysztofem. Krzysztofem, o którym z dumą mówiłem: mój uczeń. Wierzyłem bowiem w Ciebie. Wierzyłem w Twoje zdolności i Twój charakter. I wiele sobie po Tobie obiecywałem. Każdy nauczyciel ma takich uczniów, którym chce dać najwięcej, licząc na to, że oni mu się potem odpłacą dobrą pamięcią. Dlatego tak boleśnie przzeżyłem tę chwilę, gdy na pytanie, kto wyrządził krzywdę Księciu, nie powiedziałeś: ja! Bo ja wiedziałem, że to Ty zrobiłeś. Byłem zbyt doświadczonym nauczycielem, żeby nie wyczytać tego z Twoich oczu i z Twojej twarzy. Wiedziałem, ale nie dałem tego po sobie poznać. Nie chciałem Cię zmuszać do przyznania się. Czekałem, aż sam to zrobisz. I doczekałem się. Bardzo Ci dziękuję za ten list. Nieraz taki list jest najpiękniejszą zapłatą za długie lata nauczycielskiego trudu. Jeszcze raz Ci dziękuję. Jan Brożek P.S. A gołębie - jak widzisz - hoduję dalej. "Mogę ci dać tylko te kwiaty..." Długo stał przed wystawową szybą i wpatrywał się w różnokolorowe bukiety. Widać było, że podejmuje ważną decyzję. Potem wyjął portmonetkę i jeszcze raz policzył jej zawartość. Czynił to powoli, rozważnie, jakby się bał, czy mu wystarczy. Z ulgą stwierdził, że tak, i wszedł do kwiaciarni. - Poproszę o pięć goździków - powiedział do sprzedawczyni, która nie wiadomo dlaczego przypominała mu matkę. Sprzedawczyni popatrzyła na niego z sympatią. Widocznie rzadko jedenastoletni chłopcy kupowali u niej kwiaty. - Dla mamy? - spytała. - Nie - odparł, uciekając w bok oczami. - To pewnie dla pani? Zaprzeczył ruchem głowy i, nie chcąc przedłużać tej rozmowy, bąknął prawie niegrzecznie: - Dla kolegi. Ręka sprzedawczyni, sięgająca po goździk, znieruchomiała na moment, jej wzrok zatrzymał się na chwilę na twarzy chłopca, ale więcej pytań nie stawiała. Zrozumiała, że młody klient ma jakąś tajemnicę, którą należy uszanować. Starannie ułożyła kwiaty i podała je chłopcu. Ten zapłacił i skierował się do wyjścia. Opuszczał kwiaciarnię w pośpiechu, bojąc się dalszych pytań. Na przystanku nie czekał długo. "Trzynastka" zjawiła się jak na zawołanie. Wsiadł, znalazł w kącie wolne miejsce, zaszył się tam i delikatnie położył kwiaty na kolanach. Pieszczotliwym gestem wygładził szary papier, w który były zapakowane, i zamyślił się. Nie widział mijanych domów, spieszących się przechodniów, pędzących samochodów... Zaciskał palce na łodygach goździków, chronił je przed przechodzącymi pasażerami i myślał o tym dniu, którego nie zapomni do końca życia. Ostatnie dni sierpnia. Upał. Jakby na złość tym, których podczas wakacji spłukiwały deszcze. Kusiło pobliskie jezioro. Pojechać tam, zanurzyć się w chłodnej wodzie i pływać, pływać... A Tomek potrafił pływać! W klasie nie miał równego sobie. Pan od wuefu namawiał go nieraz, żeby wstąpił do sekcji pływackiej miejscowego klubu, ale Tomek nie chciał. Nie chciał się poddać rygorowi klubowej dyscypliny. Wolał sam. - Mamo, jadę nad jezioro! - krzyknął w stronę kuchni. - Sam? - zaniepokoiła się mama. - Wstąpię po Straszka. Na pewno też ma ochotę się pomoczyć. Mama nie protestowała. Była spokojna o Tomka, gdy był w towarzystwie Staszka, którego Tomek, nie wiadomo dlaczego, nazywał Straszkiem. - Uważaj na siebie - ostrzegła go jeszcze, gdy opuszczał mieszkanie. - Wiadomo! - odkrzyknął. Przeskakując po trzy stopnie, wpadł do piwnicy, wyciągnął z niej rower i popedałował do Staszka. Umówionym sygnałem przywołał go do okna. - Masz ochotę się pomoczyć? - spytał. - A kto by nie miał? - odpowiedział Staszek i kazał na siebie pięć minut poczekać. Zjawił się punktualnie ze swoją wysłużoną wyścigówką i wkrótce potem pędzili w stronę jeziora. Wiatr chłodził im czoła, rozwiewał włosy, wydymał koszule... - Fajno jest! - cieszył się Staszek. - Fantastycznie! - wtórował mu Tomek. Od pierwszej klasy byli przyjaciółmi. Zawsze razem. Gdy na boisku pojawił się Tomek, pytano z niepokojem, co ze Staszkiem. Gdy przychodził sam Staszek, martwiono się o Tomka. Uczyli się też jednakowo. Nie najlepiej, ale całkiem przyzwoicie. Któregoś dnia Staszek dostał dwójkę z historii. Był przygnębiony. Zaraz po nim do odpowiedzi wywołano Tomka. Jąkał się okropnie, mylił daty, otrzymał ten sam stopień. "Przecież umiałeś! - podbiegł do niego na przerwie Staszek. - Przed lekcją mi tłumaczyłeś". Tomek spojrzał na niego ze zdziwieniem. "To ty, bracie, nie wiesz, że ja od tygodnia cierpię na zanik pamięci?" - odpowiedział. Nad jeziorem było tłoczno. - Tylko śledzie czują się dobrze w gromadzie - stwierdził Tomek i skierował swój rower na małą, dziką plażę, gdzie nie było nikogo. Szybko zrzucili ubrania i pognali do wody. - Dziś płynę na czas - oznajmił Tomek. - Masz zegarek? - Mam. Omegę z przeceny - roześmiał się Staszek. - Dobra. Robimy małą zaprawę i ruszam po swój życiowy rekord. Baraszkowali jakiś czas w wodzie, wygłupiali się, a potem Tomek spoważniał i rzekł: - Wychodzimy na brzeg. Ty mierzysz czas, ja płynę do wysepki i z powrotem. Muszę się zmieścić w dziesięciu minutach. - Dopłyniesz? - zaniepokoił się Staszek. - Czy robię to pierwszy raz? - odpowiedział pytaniem Tomek. Staszek wyjął z kieszeni spodni swoją "omegę z przeceny", odczekał chwilę i zakomenderował: - Szykuj się! Trzy... dwa... jeden... Start! Tomek odbił się od brzegu, śmignął w powietrzu i zanurzył się w wodzie. - Do zobaczenia! - krzyknął i zaczął się szybko oddalać od brzegu. Płynął crawlem, podnosząc od czasu do czasu głowę, by sprawdzić, jak daleko jeszcze do celu. Wyspa była coraz bliżej. Ręce szybkimi uderzeniami rozbijały wodę. Jeszcze kilkanaście metrów, jeszcze kilka... Jest u celu, zawraca, daje znak Staszkowi, znowu tnie wodę rękami. Ale ruchy są już wolniejsze, oddech szybszy, woda jakby zgęstniała. Pierwszy atak strachu. "Co się ze mną dzieje? Co z moimi rękami? To wszystko przez tempo - uspokaja się. - Za szybko płynąłem. Trzeba wolniej..." Zwalnia, ale to nie pomaga. Woda stawia coraz większy opór, ręce mdleją, odmawiają posłuszeństwa, zachowują się tak, jakby to nie były jego ręce. Pierwszy haust mętnej wody. Chce krzyczeć, nie może. Rozpaczliwie porusza nogami i rękami. Znowu woda w ustach. Ciało staje się ciężkie, coś ciągnie je na dno. Zdobywa się na ostatni wysiłek. Krzyczy. Najgłośniej jak potrafi. Ale czy to jest głośno? Czy ktoś usłyszał? Czy Staszek widzi, co się dzieje? Chce powtórzyć wołanie, ale woda wypełnia mu usta. Krztusi się. W głowie strzępy myśli: "Tonę... topię się... ratunku!..." I z tymi myślami zapada w gęstą, nieprzeniknioną noc. Ocknął się na brzegu. Otaczał go zwarty tłum bez twarzy. Jak przez watę dochodziły do niego jakieś słowa, których nie rozumiał. Nagle w jego głowie pojawiła się natrętna, niepokojąca myśl. Starał się sobie coś przypomnieć. Coś ogromnie ważnego. Chciał o coś zapytać, ale nie wiedział o co. Usłyszał tylko jeszcze ostry sygnał, który przewiercił mu uszy, ujrzał jakąś białą postać, która zbliżała się do niego bezszelestnie, i znowu stracił przytomność. Odzyskał ją w białym, dużym pokoju, w którym na białych łóżkach leżeli obcy ludzie i przyglądali mu się z zatroskaniem. - Gdzie ja jestem? - spytał prawie przytomnie. Na to pytanie poderwała się z krzesła dziewczyna w pielęgniarskim czepku, pochyliła się nad nim i powiedziała: - Jesteś w szpitalu. - W szpitalu? - zdziwił się. - Dlaczego? - Miałeś wypadek. Nad wodą. Za daleko popłynąłeś. Próbuje zebrać myśli. Po głowie snują mu się obrazy jak z dawno oglądanego filmu. Jezioro, wyspa, tłum bez twarzy, syrena pogotowia... Nagle przytomnieje. Już wie, o co chciał tam, na brzegu, zapytać. - Siostro! - mówi z trudem chwytając ją za rękaw. - Co ze Staszkiem? Czy to on mnie uratował? Gdzie on jest? Siostra gładzi go po czole. - Uspokój się. Nie wolno ci się denerwować. Staszek to dzielny chłopiec. Bardzo dzielny... - Wiedziałem, że to on - szepcze Tomek i przymyka oczy. Jedzie teraz wciśnięty w kąt tramwaju, zaciska palce na bukiecie goździków i jeszcze raz przeżywa to, co się przed kilku dniami zdarzyło. Wyjrzał przez okno. Tramwaj zbliżał się do celu. Rzedły domy, coraz więcej drzew rosło przy ulicy, coraz więcej zieleniło się ogrodów. Wstrząsnął nim dreszcz, gdy ujrzał długi, szary mur ciągnący się wzdłuż torowiska. Wysiadł przed ciężką, kutą bramą, przekroczył ją i znalazł się wśród starych drzew, które powitały go cichym, łagodnym szumem. Nie musiał błądzić. Dokładnie określono mu miejsce, ku któremu zmierzał. Szedł wolno, chciał, żeby ta droga trwała jak najdłużej, żeby się nigdy nie skończyła. Wreszcie stanął u jej końca. Przed nim żółcił się kopczyk usypanej ziemi, na nim barwiły się przywiędłe kwiaty i szarfy z pobladłymi napisami. "Kochanemu Staszkowi - kl. V B" - odczytywał z trudem, bo napis rozmazał się w nieczytelne plamy. Nie próbował ocierać łez. Przynosiły ulgę. Pochylił się i położył swoją wiązankę. - Mogę ci dać tylko te kwiaty... - szepnął przez ściśnięte gardło. Potem stał nieruchomo, jak jeden z tych licznych krzyży, i chciał, bardzo chciał, żeby to wszystko było snem, z którego obudzi się za chwilę, popędzi do szkoły, stanie pod oknem Staszka i krzyknie jak tyle razy: "Straaszku, czas do budy!" A Staszek odkrzyknie: "Spokojnie! Buda nie zając - nie ucieknie!" - i pokaże mu dwa rzędy zębów w uśmiechu. Tak by chciał, żeby to wszystko było koszmarnym snem!... Ale to nie jest sen. Staszek naprawdę popłynął mu z pomocą i już nie wrócił do brzegu. A Tomka uratował zupełnie nieznany mężczyzna. Nagle na Tomkowym ramieniu spoczęła czyjaś ręka. Zmartwiał. Wolno odwrócił głowę. Wiedział, kogo tu może spotkać, i bał się tego spotkania. Bał się bardziej niż tej czarnej wody, która wciągała go w jeszcze większą ciemność. - Proszę pani!... - wykrztusił. - Nic nie mów. Nie trzeba nic mówić. - Ja tego nie chciałem. Ja bym dla niego wszystko!... - Wiem, synku. Matka Staszka schyliła się nad grobem i obok goździków Tomka położyła swoją wiązankę. Stali jeszcze jakiś czas obok siebie, związani bólem, zatopieni w myślach... A potem matka Staszka otarła dyskretnie łzy, wzięła Tomka pod rękę i powiedziała: - Chodźmy, synku, robi się chłodno. I poszli w milczeniu w stronę bramy.