Maria Nurowska Hiszpańskie oczy Tom Całość w tomach Polski Związek Niewidomych Zakład Wydawnictw i Nagrań Warszawa 1992 Tłoczono pismem punktowym dla niewidomych w Drukarni Pzn, Warszawa, ul. Konwiktorska 9 Przedruk z wydawnictwa "Alfa", Warszawa 1990 Pisał J. Podstawka Korekty dokonały: B. Krajewska i K. Kruk - Chyba nie mogą być gorsi niż Niemcy - powiedziała dziewczyna i wszystkie głowy zwróciły się w jej stronę. Pociąg stał na bocznicy, spory kawał od stacji, ale w Warszawie, więc jej słowa wydały się niezrozumiałe. - Kto? - padło pytanie. Dziewczyna uśmiechnęła się ironicznie i odwróciła głowę. Tego dnia rano do mieszkania mojej ciotki na Kruczej weszło "dwóch podejrzanych cywilów", jak któraś z nas dowcipnie zauważyła. Wszystkie znalazłyśmy się tu w podobny sposób, przywiezione willysem. W taki sam sposób dowożono mężczyzn, lokowano ich jednak w oddzielnych wagonach. Ciotka spytała: o co chodzi. Cywile odpowiedzieli, że mam pojechać z nimi i udzielić kilku wyjaśnień. Zameldowana byłam we Lwowie, myślałyśmy więc, że to o to chodzi. Nie zabrałam żadnych rzeczy, a oni od razu przywieźli mnie tutaj. Spotkałam wielu znajomych, wszyscy z powstania. W jakiś absurdalny sposób się ucieszyłam, że tylu nas przeżyło... W moim wagonie nastrój był dobry, dowcipkowałyśmy, dzieliłyśmy się wałówką, którą co przezorniejsze zabrały ze sobą. Pogoda była ładna, jak zwykle na początku jesieni. Na nasypie kolejowym stał rząd wysokich topól, a przez ich żółknące liście przeświecały promienie lekko zamglonego słońca. Drzwi wagonu towarowego były na oścież otwarte, tłoczyłyśmy się w nich, wystawiając twarze do anemicznego słońca, niektóre dziewczyny przekomarzały się z najbliższym "męskim wagonem", tam też widziało się same młode twarze. Nastrój jesiennej majówki zepsuła ta dziwczyna. Ona jedna nie brała udziału w paplaninie. - Kto? - padło pytanie. Nikt nie odpowiedział. Z nastaniem zmroku drzwi wagonów zaczęto zamykać i plombować. Robili to pracownicy kolejowi, ale w towarzystwie mężczyzn z karabinami, jak usłyszałam, byli to sokiści. Kto więc wysyłał nas w tę podróż, Polskie Koleje Państwowe? Często wracałam myślą do tego dnia. Nikt nas właściwie nie pilnował, dlaczego więc tak grzecznie przesiedzieliśmy cały boży dzień w otwartej pułapce? Przedtem byliśmy żołnierzami, przeszliśmy piekło powstania, a potem większość z nas obóz w Pruszkowie i transport na Zachód. Już raz skakałam z jadącego pociągu, wróciłam do Warszawy. I po co? Żeby po raz drugi pozwolić się przywieźć na dworzec. Powiedziano mi coś zupełnie innego, a mimo to posłusznie wsiadłam do bydlęcego wagonu. Nie umiem tego wytłumaczyć, czy zrobiłam to, bo zobaczyłam znajome twarze? A gdybym wyskoczyła i pobiegła w poprzek torów? Czy ktoś by do mnie strzelał? Nie dowiem się tego nigdy. Pociąg_widmo ruszył, wraz z innymi uwożąc mnie w nieznane... Mój prywatny rachunek sumienia zaczyna się zwykle od sceny podróży na Wschód. Ona otwierała nowy rozdział w moim życiu, bo chociaż mając piętnaście lat czułam się dorosła, dorosła nie byłam. To, że widziałam śmierć ludzi, a potem powolną śmierć miasta, właściwie mnie wewnętrznie nie zmieniło. Ja tylko ocierałam się o koszmar, z wolna zaczął mnie opanowywać w trakcie tej podróży przez pół Europy i Azję. Podróży z przystankami, które były dla nas jak stacje drogi krzyżowej. Wielu z nas już tam pozostawało. Pociąg zatrzymywał się tylko na małych dworcach, z których przedtem usuwano ludzi. Wypędzano nas z wagonów, ubranie trzeba było oddać do dezynfekcji, a nas kierowano do łaźni. Początkowo była to ulga, ale w miarę wjeżdżania w krainę wiecznego mrozu stawało się coraz bardziej niebezpieczne. Łaźnia zaczynała się kojarzyć z czymś najgorszym. Puszczano nam na głowy lodowatą wodę, a potem trzeba było wkładać wilgotne ubranie, które często zamarzało jak pancerz. W wagonach zaczynało robić się coraz luźniej. Trupy po prostu wyrzucano z pociągu. W ten makabryczny sposób kompletowałam sobie ubranie na zimę. Wyszłam z domu w letniej sukience, był ciepły wrześniowy dzień. Przyszedł ten lekarz. Wydał mi się stanowczo za młody, by zrozumieć mój problem. Czy raczej problem mojej córki. Spytałam, czy orientuje się, o co chodzi. - O przypadek ciężkiej depresji. - Depresji? - nie umiałam ukryć zdziwienia - to raczej rodzaj samounicestwiania bez powodu. - Zawsze jest jakiś powód. Czy tym powodem było dziecko? Od jego pojawienia się, z Ewą zaczęło się dziać coś niedobrego. Nie umiałam tego w porę opanować czy też nie byłam w stanie. Chore drzewo rodzi dzikie owoce. Może dlatego urok mojego wnuka jest tak nieopisany, jak nieopisany jest jego upór. Małe zawzięte zwierzątko doprowadzające człowieka do rozpaczy. Tym człowiekiem najczęściej jestem ja. On ma dopiero trzy lata, ale wyczuwa moją słabość. Kiedyś doprowadził mnie do łez. Pierwszy raz zobaczyłam wtedy strach w jego oczach. Rozejrzał się, jakby w poszukiwaniu ratunku, a potem rzucił się na podłogę i wczołgał pod łóżko. Roześmiałam się, ale mój śmiech nie brzmiał pewnie. Bardzo jesteśmy do siebie podobni, nie ma osoby, która nie odgadłaby naszego bliskiego pokrewieństwa, najczęściej biorą mnie za jego matkę. Ma taki sam kolor włosów jak ja, jasny, o odcieniu popielatym, i moje niebieskie oczy, nawet ich trochę skośny wykrój. Ale tyle w nim obcego. Ewa często wydaje mi się bliższa, chociaż nie jestem pewna, czy umiem ją kochać. I to dziecko kocham w jakiś niezdrowy, szaleńczy sposób. Czasami wydaje mi się, że gdyby obok mnie był mężczyzna, dziecko patrzyłoby na mnie innymi oczami. Nie umiem tego bliżej wyjaśnić. Przecież mój wnuk jest za mały, by oceniać moją życiową sytuację. On ocenia jedynie mnie, on się ze mną mierzy. I wygrywa. Już wygrywa. Kilka dni temu zniszczył mi sztuczne rzęsy, które ktoś przywiózł z Paryża. Byłam przy tym, widziałam, jak je po kolei odrywa. Mówiłam: "Zostaw to, słyszysz!" - ale nie podeszłam i nie odebrałam mu ich. Pomyślałam tylko, że moja samotność jest katastrofą. I była w tym pretensja do kogoś, kto nie istnieje. Tego kogoś nie ma, bo zrobiłam wszystko, żeby go nie było. W męskich ramionach szukałam fizycznego spełnienia, wyobrażając sobie, że inne nie istnieje. Z pewną wyższością myślałam nawet o kobietach, które miały jeszcze jakieś złudzenia. Ktoś mi kiedyś wyjaśniał, że oko owada jest inaczej zbudowane niż oko ludzkie. Owad widzi nas jako cień albo jako zarys. W moich kontaktach z mężczyznami zawsze pamiętałam, że oni widzą mnie inaczej, dla jednych jestem cieniem, dla innych zarysem i rozpoznają mnie tylko w tym kształcie. To nieważne, jaka naprawdę jestem, ważne, że mam na sobie znajomą sukienkę w kropki, bo ona im się utrwaliła na siatkówce. - Myślę, że ona już nie przyjdzie - mówię do lekarza. - Przepraszam. Może zadzwonię do pana... - Mogę jeszcze poczekać - odpowiada. - Ale... - Mam przeczucie, że jednak przyjdzie. Ciekawe, lekarz kieruje się przeczuciami. Może w jego specjalności to całkiem naturalne. Każda wzmianka o przyszłości wprawiała mnie w popłoch. Przyszłość nigdy dla mnie nie istniała, zawsze była tylko ta uciekająca chwila. Usiłowałam sobie tłumaczyć, że wolność wyklucza wszelkie związki, a to one mnie przecież skuły. Tych dwoje decyduje nie tylko o moim życiu, ale i o moich nastrojach. Momenty ulgi zależne są od sytuacji w alei Reymonta, która decyduje, jak się będzie wiodło na ulicy Odyńca. Nie liczy się już nic, żadna premiera, żadna dobra recenzja. Ja też już przestaję się liczyć, nawet sama dla siebie. Wchodzi Ewa. - Przepraszam, spóźniłam się - mówi. Zawsze to lekkie zdziwienie, że tak wygląda moja córka. Nie jest podobna ani do mnie, ani do nikogo z mojej rodziny. Trójkątna twarz, w której centralnym punktem są oczy, za duże i za kolorowe. Barwa oczu mojej córki przypomina owoc granatu. Jakiś amerykański znajomy, widząc nas razem, zawołał: - Z kim to pani zgrzeszyła? Dowcip typowo amerykański, trzeba powiedzieć. Teraz mówię: - Zawsze się spóźniasz. A ona odpowiada: - I zawsze przepraszam. Moje słowa, jej słowa, jej pytania, moje odpowiedzi. I słuchacz. Ostatnio towarzyszy nam stale osoba trzecia. To ma coś rozwikłać, pomóc jej, pomóc mojej córce. Ale coraz mniej jest we mnie nadziei. W niej chyba też, bo słyszę, jak mówi: - Z pewnością jest pan lekarzem. Nikt inny do nas nie przychodzi. Odkąd sięgnę pamięcią w domu mówiło się o chorobach, lekarzach i o podejrzeniach chorób. To samo jest teraz z moim synem, teraz jemu mama się uważnie przygląda. No tak, częstuje ją papierosem, a ona będzie oczywiście paliła, mnie na złość. Wiem, że nie powinnam się odzywać, ale mówię: - Córka nie pali. Ewa wyjmuje papierosa z paczki, spoglądając na mnie. - Dlaczego to mówisz, przecież wiesz, że palę. Lekarz podaje jej ogień, wstając przy tym, i widzę, że jej się to bardzo podoba. Czuję cień irytacji, mnie też częstował, ale odmówiłam. Nie mogę powiedzieć o sobie, że jestem tak zupełnie niepaląca. Czasami potrzebuję nawet papierosa, ale zawsze wtedy, kiedy jestem sama. W takim zaciąganiu się dymem jest dla mnie coś, z czym nie należy się przed obcymi zdradzać. Tak samo nie zniosłabym, gdyby ktoś obserwował mój orgazm. Musi być zgaszone światło. I nie ma w tym wstydliwości mojego ciała, ale raczej mojego wnętrza. Wstydliwe wnętrze, to chyba dobre określenie, przecież ja kiedyś wstydziłam się być dzieckiem i sukienka przed kolana była dla mnie dramatem. Niestety, moja matka nie mogła tego zrozumieć. - Przecież te spotkania są po to, żebyśmy się waliły pięścią po głowie - mówi Ewa - pokój mamy ma się zamienić w ring, a panu ma przypaść rola sekundanta. - A jednak pani przyszła. - Bo nie miałam innego wyjścia. Ona mnie szantażuje, że nie da pieniędzy. Te jej pieniądze wychodzą mi już gardłem. Czasami myślę o tym, żeby rzucić studia i pójść do pracy... - Jako kto? - pytam głosem, którego sama nie lubię, jest o ton wyższy niż zwykle. - Wszystko mi jedno - odpowiada Ewa. - Nie zarobisz na życie. Na to życie, do jakiego jesteś przyzwyczajona. To mój błąd, nie masz pojęcia, co się wokół dzieje, bo wychowywałaś się w wacie. I nagle uświadamiam sobie, co mówię, przecież jej wczesne dzieciństwo... ale ona go nie pamięta, kiedy ją wypytywałam, nic sobie nie mogła przypomnieć. Tylko tę podróż. Pamięta, że jechałyśmy i jechałyśmy, ale nie umie wyjaśnić ani skąd, ani dokąd... - Ale w szklanej! Czy było jej źle w wygodnym życiu, czy naprawdę tak się czuła. Teraz gotowa wszystkiemu zaprzeczyć, już mi zmieniła osobę, już mówi o mnie "ona". - Zawsze uważałaś, że skoro dajesz pieniądze, jesteś już wobec mnie w porządku. Chcę powiedzieć: zarób je, wtedy zrozumiesz, co to znaczy. Ale mówię: - Nie mam sobie nic do zarzucenia. - A wczoraj mówiłaś co innego, przepraszałaś mnie za wszystko, a nawet błagałaś o wybaczenie. Mówię: - Nie pamiętam. Ale pamiętam dobrze tę scenę. To jej przez drzwi: "chwileczkę". Nie może mi otworzyć, bo oczywiście jest w łazience. I już nie wchodzę, ale wpadam i rozglądam się w poszukiwaniu proszków lub pustych opakowań po proszkach. - Zawsze cię pamięć zawodzi, jak się nie chcesz do czegoś przyznać - głos Ewy staje się piskliwy, niemal dziecięcy - mam ci przypomnieć? - Może innym razem, pani Ewo - wtrąca lekarz. I już rozmówka: ona, że nie jest żadną panią, a on, że w takim razie nie jest żadnym panem. - Nie wprowadzajmy prywatnej atmosfery, bo moja córka pana zje - mówię trochę za ostro, ale nie po to go tu sprowadziłam, żeby wdawał się w przekomarzania z tą smarkatą. - To której z pań mam posłuchać? Jednym uchem słucham tego, co ona odpowiada, a przed oczami projekcja wczorajszego dnia. Trzymam w rękach opakowanie pełne małych żółtych tabletek, wyłuskuję je i wrzucam do muszli klozetowej. A ona ich broni. Szamoczemy się chwilę, jestem wyższa, Ewa wspina się na palce, prawie dosięga mojej ręki. Wtedy uderzam ją kolanem w brzuch. Zgina się wpół, na twarzy spazm bólu. Wyrzucam resztkę tabletek, spuszczam wodę. Teraz ona pochyla się nad muszlą, szarpią nią torsje. A ja stoję obok i zaczynam się trząść. Głowa odskakuje mi na boki jak w ataku epileptycznym, Ewa widzi to. - Zaraz ruszę do apteki - mówi zimno. A teraz mówi: - Niech będzie, jak chce mama. Jestem w tej rodzinie czarną owcą i zawsze sprawiam kłopot swojej wspaniałej matce. To ja jestem ten potwór, to ja ją niszczę. - Ty siebie niszczysz! - krzyczę. - Siebie i swoje dziecko. Nie myślę już o sobie. - Ty nie myślisz o sobie! To dlaczego wciąż się użalasz, że los cię pokarał taką córką. - Bo mnie pokarał. Ja już nie umiem normalnie zacząć dnia. Pierwsza myśl jest zawsze o tobie. A ściślej o twoich jelitach! - Wiem, wiem, jestem słaba. I truję się prochami. Już dawno to zauważyłam, Ewa ma charakterystyczny sposób trzymania głowy, kiedy z kimś rozmawia, przekrzywia ją lekko na bok i patrzy spod spuszczonych rzęs, też tak skosem. Żeby nie można było przyłapać jej spojrzenia. Ciekawe, czy on też to zauważył. - Ile pani ich bierze? - pyta ją teraz. - Kilkaset tabletek tygodniowo bisacodylu! - odpowiadam za nią. - A kto pani wypisuje recepty? Teraz ona odpowiada: - Czasami lekarz. Ale najczęściej jeżdżę od apteki do apteki i żebrzę. Mówię, że to dla sąsiadki, staruszki, która już nie wychodzi. - Bardzo sprytnie. Ten lek wypisuje się osobom, których organizm jest niewydolny. Kto pani o tym powiedział? - Sama na to wpadłam. Intuicja mi podpowiedziała. - A tego nie podpowiedziała, że się pani sama wyniszcza? - Wiem, że długo nie pożyję - mówi moja córka. - Już się z tym pogodziłam. - A co będzie z pani dzieckiem? - Mama się zajmie. Przecież marzy o tym, żeby mieć Antka wyłącznie dla siebie. Jest o niego zazdrosna. Ja jej tylko przeszkadzam. Idiotka! Zamieniłam mieszkanie na dwa mniejsze, żeby wreszcie poczuła się matką. Zaczynała traktować Antka jak brata. Ile razy skarżyła się do mnie, że jej coś zniszczył, pomazał jakiś zeszyt. - Antek to twój syn! - mówię ostro. - Wiem, że to mój syn, więc daj nam spokój. Pozwól nam żyć! - Przecież to ty dzwonisz do mnie. - Bo nie mam telefonu i jakbym nie zadzwoniła, już byśmy cię mieli na głowie. Usta mojej córki układają się jak do płaczu. - Pani Ewo, którego jest dzisiaj? - pyta lekarz, niby ni z gruszki, ni z pietruszki, ale rozumiem, o co mu chodzi. Ma rację, nie pozwala nam wpaść w jałowy słowotok. To był poważny błąd jego poprzednika. Tamten uważał, że mamy być spontaniczne, kończyło się to zwykle awanturą, wyciąganiem jakichś spraw. Ewa zaczynała płakać. W końcu zerwałyśmy ten kontrakt. Lekarz tak nazywał nasze spotkania, zastrzegał też, że w każdej chwili możemy je przerwać. Bo spotkania muszą być spontaniczne. Bardzo lubił to słowo. Ten chyba lubi je mniej, wyraźnie zaczyna sterować naszą rozmową. Może rzeczywiście jest taki dobry, jak o nim mówią. - To pan nie wie? - dziwi się moja córka. - Wiem, ale chcę usłyszeć od pani. - Może to i nie głupi pomysł - próbuję mu pomóc - przecież żyjesz bez kalendarza. On lekko się na to krzywi, daje mi poznać, żebym jego rozgrywki pozostawiła jemu. - Więc którego? - powtarza. - Niech mama odpowie. - Ale ja panią pytam. - Ale ja przecież nie wiem. - To podpowiedzieć? - on na to. - Nie potrzeba. 5 października 1969 roku. Wtorek. - Ile pani dzisiaj wzięła? - Jeszcze nie wzięłam. - Więc ile pani weźmie? - Półtora opakowania. - To ile w tabletkach? - Trzydzieści pięć tabletek. I na to ja, chociaż wiem, że nie powinnam mu tego psuć: - Kiedyś chciałam wypróbować ich działanie, wzięłam sześć i byłam chora przez tydzień. - Bo nie jesteś przyzwyczajona - stwierdza Ewa - to zwykłe tabletki na przeczyszczenie. - Pani też nie, a już na pewno nie jest przyzwyczajone pani jelito grube, które z natury jest bardzo delikatne. Nikt go pani nie wymieni na inne, przynajmniej na tym etapie medycyny. Ewa smutno się uśmiecha. - Ja wiem. Mnie ciągle boli brzuch. - Brzuch ją boli! - wybucham. - Kiedyś tak sobie podrażniła wątrobę, że była żółta. Wezwałam pogotowie. Chyba się nawet przestraszyła, a potem znowu to samo. Taka jestem bezradna. Nie chcą jej przyjmować do szpitala, twierdząc, że to przypadek dla psychiatry. Zrobili jej rentgen, zbadał ją chirurg i na tym się skończyło. Nic nie znaleźli. Po długich staraniach udało mi się załatwić wizytę u znanego gastrologa. Umówione byłyśmy z samego rana. Ewa nie zjawiła się pod szpitalem. Była w domu, w tym swoim stanie zupełnego wycieńczenia. Prawie siłą doprowadziłam ją do taksówki. Spóźnione o ponad godzinę weszłyśmy do gabinetu profesora. I to tylko dzięki mojej twarzy, która się dobrze skojarzyła pielęgniarce. Przytrzymała umówionego pacjenta, a my przemknęłyśmy do gabinetu. Profesor zbadał Ewę, potem powiedział to, co mówili już inni. Wyszłyśmy stamtąd. Patrzyłam, jak idzie, czepiając się ściany, a potem na otwartej przestrzeni stąpa niepewnie, prawie nie odrywając nóg od ziemi. Wyglądała jak ciężko chora. Chciałam wziąć ją pod rękę, ale się uchyliła. Na krótką chwilę nasze oczy się spotkały. Jej oczy, w których zawsze mieściło się za dużo. Wszystko jedno: szczęścia czy rozpaczy. - Więc ustalamy, że od dziś będzie pani brała o jedną tabletkę dziennie mniej. I będzie to pani zapisywała w specjalnie do tego przeznaczonym zeszycie. - To nic nie da - mówi Ewa - ja muszę zwiększać dawki. Zaczynałam od kilku tabletek. - A chodzi głównie o to, żeby mieć wklęsłe policzki - wtrącam - broń Boże wypukłe! Nie wolno dopuścić do zmiany linii na owalną, świat by się od tego zawalił. Pierwszy dzwonek to była waga, zwykła łazienkowa waga. Zaczęła ją wszędzie wozić ze sobą, nawet jak wyjeżdżałyśmy na sobotę i niedzielę. - To ty powiedziałaś, że mam uda jak słoń. To przez ciebie zaczęłam się odchudzać! - Kiedy ci tak powiedziałam? - Jeszcze w szkole podstawowej. Stale mi docinałaś, że jak chodzę, podłoga się trzęsie. - I dlatego woziłaś ze sobą wagę? Myślałam, że to dziwactwo. Oczy mojej córki są pełne łez. - Bo tak ci było wygodnie! - Niczego nie podejrzewałam. - Bo wtedy właśnie przestałaś się mną zajmować - łzy spływają jej po policzkach. - Stwierdziłaś, że sama już powinnam dawać sobie radę, bo mam piętnaście lat! Ty mnie porzuciłaś! Muszę wstać i podać jej serwetkę. Zawsze, kiedy ona płacze, coś się we mnie kurczy, chciałabym jak mój wnuk schować się pod łóżko. Tym razem lekarz milczy, a powinien się włączyć, skoro miałaby to być jakaś metoda. - Ja w twoim wieku... też byłam sama - mówię, bo on dalej milczy. - Tym bardziej powinnaś mnie zrozumieć. Mogłaś się nacieszyć swoją babcią, ja prawie nie rozumiem słowa: "rodzina". - Bo nie chciałaś rozumieć - odpowiadam twardo - mogłyśmy ją mieć. To nie Ewa zniszczyła ten związek. To ja. A jednak mówię to, co mówię. Bo nagle mi się wydaje, że ten obcy człowiek, który nas widzi po raz pierwszy w życiu, już sobie wyrabia o mnie zdanie. Już mnie ocenia, i ta ocena wypada coraz gorzej. - Myślisz o swoim facecie? Złe oczy mojej córki. Moje złe oczy. - A "Witek" nie przejdzie ci przez gardło? - Zamiast się nade mną zastanawiać, wolałaś wyjść za mąż. Wyciera nos, serwetka jest już mokra. Podaję jej inną z uczuciem, że wypadłam z roli. Niczego już nie przeżywam, jestem tylko nastawiona na swoją obronę. Uważam, że oni oboje są przeciwko mnie. - A ty, żeby mi w tym przeszkodzić zaszłaś w ciążę na rok przed maturą! - cedzę swoim obcym głosem. - Miałam dokładnie tyle lat co ty, kiedy mnie urodziłaś. Tylko że ja nawet nie wiem: kim był mój ojciec. Zrobiłaś z tego wielką tajemnicę. KIedy cię pytałam, wykręcałaś się, zawsze byłam za młoda. Ale na co? Na co? Teraz sama już mam dziecko i też jestem za młoda. - Wróćmy do twojego zdrowia - mówię z uczuciem wewnętrznego dygotu, boję się, że zaraz będzie mi odskakiwała na boki głowa, zawsze się tego bałam przed kamerą. Teraz też jestem przed kamerą, są nią oczy tego obcego człowieka. Obraz w nich odbity nie będzie miał wpływu na moją i tak już wątpliwą karierę, ale może mi zaszkodzć w innych oczach, w oczach mojej córki. - Jak jej powiedziałam, że jestem w ciąży, uderzyła mnie w twarz. - Przestań! - Tylko tyle potrafisz - ciągnie jadowicie Ewa - krzyczeć. Krzyczeć i bić po twarzy. - Przestań! - Mówię prawdę! - Nie byłam surową matką - słowa przychodzą mi z trudem - chciałam ci pewne sprawy wyjaśnić, ale ty oświadczyłaś, że nie zamierzasz rozpocząć życia seksualnego przed maturą. - A co ci miałam mówić. Wstydziłam się ciebie. - I dlatego, jak cię lekarz pytał, nie umiałaś powiedzieć, kiedy był ostatni okres. - Nie mów tego przy panu. - Proszę mówić wszystko. Nareszcie odzyskał język w gębie. Zadzwonię wieczorem i podziękuję mu za współpracę. Ewa, jakby poznała moje myśli, mówi: - Pan jest dwieście dwudziestym piątym lekarzem, który tu przychodzi i ciągle mówimy to samo. - To znaczy, co? - No, że biorę te proszki. - Więc dlaczego je pani bierze? - Bo się musi odchudzać - wtrącam. - Żeby nie znajdować pustych opakowań po bisacodylu, wszędzie, za szafą, za lodówką, zamieniłam mieszkanie. Z trzypokojowego przeprowadziłam się do klitki. - Ja też. - Po prostu większą klatkę zamieniłyśmy na dwie mniejsze. - Ale ja mieszkam z dzieckiem. - To ja z nim mieszkam - czuję ucisk w okolicy serca - stale jest u mnie. Nie mogę pracować, a utrzymać muszę dwa domy. - Na którym jest pani roku? Ten sam chwyt, już go rozszyfrowałam. Nie ma na nas pomysłu. Coś tam wyczytał i stosuje mechanicznie. Przedtem - "jaka data", teraz - "na którym jest pani roku". - Po raz pierwszy na pierwszym - odpowiada Ewa. - A co pani studiuje? - Dobre pytanie - mówię z ironią. - Pedagogikę specjalną. - Będzie się zajmowała kalekami. Jak to oni mówią, rewalidowała je. Ona, rozumie pan, ona! - Właśnie ja, tylko człowiek upośledzony może pojąć drugiego takiego człowieka. - Człowiek upośledzony - podchwytuję. - Ciekawe określenie. I w twoim przekonaniu ty nim jesteś? - Tak, ja nim jestem, mamusiu. Teraz zadaj następne pytanie: dzięki komu? - Dzięki sobie, córeczko - odpowiadam tym samym słodko_fałszywym głosem. - Sobie samej zawdzięczasz ten los. Telefonuje od sąsiadów, żebym przyjechała po dziecko, bo nie jest w stanie zaprowadzić je do przedszkola. Przecież tego nie można wytrzymać. Ja już nie mogę! Wystarczy, że drzwi się za nią zamkną, a zaczynam nasłuchiwać telefonu. Kiedy zadzwoni i wezwie mnie do podróży przez całe miasto. Te podróże... przez ostatni rok wiele ich odbyłam, zawsze z uczuciem skurczu w gardle. I przed wizytą w alei Reymonta, i po wizycie. Wchodząc tam, zastawałam ją zwykle w łazience. "Chwileczkę". Nigdy nie otworzyła od razu drzwi. Czasami tylko, zanim nie zniknęła tam z powrotem, zdolna była zamienić ze mną parę słów. "Przecież tak nie można żyć" myślałam z rozpaczą, nie wiedząc, co jeszcze ode mnie zależy, co jeszcze mogłabym zrobić. Przedtem, kiedy Ewa mówiła: "Ratuj mnie, ja ginę. Czuję, że muszę pójść do szpitala", starałam się ten szpital załatwić, teraz wiem, że to nic by nie zmieniło. Dostałaby kroplówkę, która podniosłaby poziom elektrolitów we krwi, potem wróciłaby do domu i zaczęłaby je tracić od nowa. - Wiem, że wam obojgu niszczę życie - przyznawała - ale jestem słabym człowiekiem. I dlatego, że ona jest słabym człowiekiem, ja muszę tłuc się tramwajami albo wystawać na przystankach. Nie mam samochodu, nigdy nie miałam. Jako socjalistyczna gwiazda filmowa jakoś się go nie dorobiłam. Nawet kiedy więcej grałam w filmie. Zostałam nią przypadkiem. To był początek tysiąc dziewięćset piędziesiątego siódmego roku, ktoś miał mi dostarczyć przesyłkę od ciotki z Anglii. Tym kimś okazał się reżyser filmowy. Rozmawialiśmy chwilę, najpierw stwierdził, że się śpieszy, ale potem powiedział, że napiłby się herbaty. No i przy tej herbacie zaproponował mi rolę czy raczej rólkę w swoim filmie. Miałabym siedzieć na tarasie, w staroświeckiej sukni, z parasolką i melancholijnie patrzeć przed siebie. Początkowo żachnęłam się, ale potem, po jego zapewnieniach, że dawno szukał takiej twarzy jak moja, zgodziłam się. - Z kobietami w naszym kinie - powiedział - kiepsko. Nawet mamy parę ładnych, ale zniknął typ kobiety przedwojennej, takiej, wie pani, rasowej, z dobrego domu. "Bo je, drogi panie, wymordowano" pomyślałam, ale nie powiedziałam tego głośno. - Daję słowo, że zarobi pani na chleb, grając różne hrabianki i dziewczyny ze dworu. - A potem podstarzałe hrabiny? - roześmiałam się. - Żeby pani wiedziała. Scena miała być epizodem, a stała się lejtmotywem filmu. Tajemnicza kobieta, siedząca na tarasie, co jakiś czas pojawiała się i znikała. I nikt dobrze nie wiedział dlaczego. A jednak mnie zauważono. Dostałam zaproszenie na zdjęcia próbne. Poszłam, chociaż nie czułam w sobie żadnego powołania do aktorstwa. Może dlatego poszłam, że do niczego nie czułam powołania. I żeby było śmieszniej, moja pierwsza większa rola to była rola hrabianki. Przenoszono na ekran jedną z powieści Żeromskiego. Długo pamiętałam tę postać, między innymi dlatego, że musiałam się nauczyć jeździć konno. Zakończyło się to upadkiem, skręciłam nogę. Trzeba było przerwać zdjęcia, reżyser był niezadowolony. Omal się nie wycofałam. Ale nie pozwolono mi, bo część materiału została już nakręcona. Film odniósł sukces, miał tak zwaną kasę. W recenzjach wymieniano moje nazwisko, ale przede wszystkim chwalono urodę. Moja kariera filmowa rozwijała się błyskawicznie, jednak środowisko mnie nie zaakceptowało. Traktowano mnie jak amatorkę, a kiedy zdecydowałam się wystąpić w świątyni, jaką jest dla nich teatr, zostałam ukarana. Do dziś śni mi się, że stoję na scenie i widzę pogardliwe twarze kolegów, maszynistów, suflera i gram coraz gorzej, mylę się, nawet seplenię... Moja twarz na okładkach magazynów, na plakatach była mi obca. W życiu prywatnym mam o wiele mniej efektowny wygląd. Kiedyś lekarz pogotowia, zapisując moje nazwisko, powiedział: - Nazywa się pani jak ta aktorka... Nie wyprowadziłam go z błędu, bo ja się naprawdę tylko tak nazywałam. Byłam tym człowiekiem z zewnątrz, chociaż z dnia na dzień stałam się sławna. Pisano ciągle o mojej niezwykłej urodzie, o szlachetności rysów i niezwykłym blasku oczu. Dziewczyny zaczęły się czesać jak ja, zrobiła się na mnie moda. Dostałam zaproszenie do Paryża na zdjęcia próbne. Reżyser był bardzo znany, a to podwajało stawkę. Nie dostałam roli. To był pierwszy sygnał, żeby tak nie ufać losowi, który przelotnie się do mnie uśmiechnął. Często mi przecież w przeszłości dawał do zrozumienia, że nigdzie nie jest powiedziane, iż to ja mam być szczęśliwa. Doznawałam przebłysków szczęścia. Jako kobieta, jako aktorka, ale trwało tak krótko, że nigdy nie byłam pewna, czy naprawdę mnie dotyczy... Zawsze była tylko ta uciekająca chwila. Jeden z terapeutów powiedział, że mam przerośnięte poczucie wolności i to mi nie pozwala na włożenie gorsetu, jakim jest związek z mężczyzną lub stała praca. Więc dlaczego teraz czuję się zbyt wiotka, żeby móc bez niego istnieć. Na jakąkolwiek miarę zrobiło się za późno. Znam siebie i wiem, że nie zniosłabym ukłucia jednej szpilki... Do kogo więc mam teraz pretensje, do człowieka bez twarzy? Że nie przyszedł i czegoś za mnie nie postanowił? A czy ten człowiek mógłby cokolwiek w moim losie zmienić? Czy zmusiłby Ewę do normalnego życia? Do zajmowania się dzieckiem? Odpowiedź brzmi: nie... Gdybym znalazła siłę i mogła wyjść z domu albo chociaż wyciągnąć wtyczkę telefonu z gniazdka, być może chociaż na chwilę stałabym się na powrót sobą, a nie matką i babką. Tak się przejęłam swoją nową rolą, że boję się, iż mężczyźni bezpowrotnie odchodzą z mojego życia. Ostatnio nie mam nawet kochanka. To uważne, taksujące spojrzenie, które zawsze było dla mnie wyzwaniem, teraz mnie drażni. A mam trzydzieści dziewięć lat i pozostał mi ostatni rok młodości. I już wiem, jak go spędzę. Na podróżach z górnego Mokotowa na dolny Żoliborz. Koniec. Kropka. Może dlatego, że kiedyś odbyłam inną podróż... Dzwoni telefon. Zanim go odbiorę, muszę pokonać wewnętrzny skurcz. Bo jeżeli to ona dzwoni albo jej sąsiadka, żebym natychmiast przyjeżdżała. A ja za dwie godziny muszę być w studiu telewizyjnym. Gram epizodyczną rolę w sztuce Zapolskiej. Może nie odbierać... - Cześć, mamo - słyszę, tym razem głos jest naturalny, nie ma w nim ani histerycznej nuty, ani bezgranicznego znużenia, które jest nawet gorsze, bo oznacza, że Ewa nie jest w stanie ani pójść na uczelnię, ani odebrać Antka z przedszkola, jeżeli w ogóle go tam zaprowadziła. - Nie mam pieniędzy. - Przecież niedawno dostałaś tysiąc złotych. - Miałam wydatki. - Za obiady zapłaciłaś? - Po co? Tak sobie ułożyłam zajęcia, że nie mam okienka, inaczej nie zdążyłabym po Antka. - Bo też sobie wymyśliłaś studia. Jeszcze nie widziałam, żeby jakiś student miał tyle godzin tygodniowo. Wiem, że się powtarzam. I ona o tym wie, ale cierpliwie mi tłumaczy. - Bo to są studia specjalistyczne, mamo. - Mówiłam, żebyś zdawała na uniwersytet. - Przecież zdawałam. Jestem za mało zdolna. Uniwersytet to dla mnie za wysokie progi. Ja jestem dobra na Wyższą Szkołę Pedagogiki Specjalnej. - Ile ci potrzeba? - pytam z rezygnacją. - No... dwieście złotych. - I na co to? - Oddałam dwie bluzki do farbowania, nie zapłaciłam za przedszkole... - Przecież ja płacę za przedszkole. Dlaczego znowu kręcisz. Po co ci te pieniądze? - Chcę się uczyć prywatnie angielskiego, chcę znać języki. Fala niechęci podpływa mi do gardła. Mam pretensje, że jest taka niedojrzała. Cały ciężar odpowiedzialności za siebie i dziecko zwala na mnie. Co można myśleć o kimś, kto w takiej sytuacji chce się nagle prywatnie uczyć języka. Jest na pierwszym roku studiów, ma małe dziecko i brakuje jej czasu na zjedzenie obiadu. "Musi pani regularnie, o tej samej porze jeść obiady - stwierdził profesor gastrolog - potrzebuje pani dużo błonnika. Zupy są bardzo ważne." Zupy! Czego mu się zachciewa. Zupa to wróg numer jeden, bo od niej się przecież tyje. - Nie stać nas na takie lekcje - odpowiadam znużonym głosem - przynajmniej nie teraz. A poza tym, dzień masz wypełniony. - Mogę się uczyć, jak Antek śpi. Ktoś by przychodził. - A co ze studiami? - Angielski przyda mi się na studiach. - Ewa, na miłość boską! - No to cześć - zanim zdążyłam coś powiedzieć, odwiesiła słuchawkę. Przecież ja w jej wieku... po raz pierwszy ją zobaczyłam. I to nie całkiem z własnej woli. Przedtem nie chciałam jej oglądać, nie chciałam jej też widzieć zaraz po urodzeniu... Pozostawiono mnie na stacji z "wypiską" w ręku i powiedziano, że muszę poszukać sobie pracy i mieszkania. W tym miasteczku lub okolicy, ale tylko w promieniu pięćdziesięciu kilometrów. Dalej poruszać mi się nie wolno. Moi Aniołowie Stróże wsiedli z powrotem do "służbowego przedziału". Pociąg ruszył, a ja stałam i patrzyłam za nim, nie bardzo jeszcze rozumiejąc swoją sytuację, co oznaczało to: "poszukać pracy i mieszkania"? Był początek lutego tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego roku, a ja miałam na sobie swoje cywilne ubranie, to znaczy płaszcz na watolinie z futrzanym kołnierzem, pod spodem niezbyt grubą spódnicę i sweter. Na szczęście Wiera dała mi ciepłą bieliznę. Stałam na obcej stacji i trzęsłam się z zimna. Obok mnie kręcili się jacyś ludzie, wszyscy ubrani w kożuchy albo grube fufajki, na nogach mieli walonki. Na mnie nie zwracano uwagi. Wyszłam przed dworzec, kiedy już oswoiłam się z myślą, że nikt mnie nie pilnuje. Zobaczyłam dachy niskich drewnianych domków z werandami i rozjeżdżoną saniami ulicę. Ruszyłam przed siebie, po kolei mijając domy pomalowane jaskrawą farbą, zatrzymałam się przed zielonym, może dlatego, że nazywano go kolorem nadziei. Chciałam otworzyć furtkę, ale z ujadaniem przypadły do niej psy. Ten większy przypominał wilka i miał coś bardzo złego w oczach. Firanka w oknie odsunęła się i zobaczyłam czyjąś twarz. Pomachałam ręką. Po chwili na ganek wyszła tęga kobieta, miała narzucony na ramiona bezrękawnik z grubej wełny, a na nogach walonki bez kaloszy. - Czego tam? - spytała nieżyczliwie. - Szukam pracy - odpowiedziałam, starając się ukryć obcy akcent. Ale ona zauważyła. - Nie ma pracy - odrzekła wrogo i zniknęła za drzwiami. Ruszyłam dalej. Pukałam jeszcze do kilku domów, ale odpowiedź była taka sama. Tak dotarłam do małego rynku, przy którym mieścił się sklep, magazyn, knajpa i komitet partii. Najpierw wstąpiłam do sklepu, pytając, czy nie potrzebują kogoś do pomocy, potem nagabnęłam magazyniera, zajrzałam do restauracji. Pozostał mi tylko komitet. Mieścił się w niskim budynku przypominającym barak. Wchodziło się do środka po dwu kamiennych schodach bez poręczy. Były bardzo śliskie. W poczekalni zastałam kilku ludzi w rozpiętych kożuchach, z baranimi czapami pod pachą. Kurzyli machorkę. Stanęłam pod ścianą, zajmując sobie kolejkę. Nie odezwałam się i oni się nie odzywali. Czekaliśmy w milczeniu. Mniej więcej po godzinie zostałam sama w poczekalni, sądziłam, że mnie zawołają jak w poprzednich wypadkach, ale drzwi się nie otwierały. Po jakimś czasie zapukałam i weszłam do środka. Za biurkami siedziało dwóch mężczyzn. Starszy o siwej rozczochranej czuprynie i młodszy, rudy z chytrymi oczami. Podeszłam do starszego. - W jakiej sprawie? - spytał. - Kazali mi znaleźć pracę, ale pracy nie ma. I mieszkania też. Nie wiem, co ze sobą zrobić. Nie mam pieniędzy i jestem za lekko ubrana na taki mróz... Mężczyźni spojrzeli po sobie, młodszy się roześmiał. - A wy skąd? - Ja... Polka. - To wiemy, że nie ruska - zniecierpliwił się starszy - skąd się tu wzięłaś? Podałam mu swoją "wypiskę", rzucił tylko okiem. - Uwolniona - powiedział z naganą. - To szukajcie pracy, szukajcie. My nic do was nie mamy. - Ale... Pracy nie ma. I nie mam dokąd pójść. - To już nie nasza sprawa. Nie do nas z tym. Młodszy przytaknął tym swoim rudym łbem, a starszy, uważając sprawę za zakończoną, zajął się jakimiś papierami. Ale dalej stałam pośrodku biura komitetu obwodowego partii, bo na dworze było minus czterdzieści stopni. Oni obaj zachowywali się, jakby w pokoju oprócz nich nie było nikogo, w końcu jednak moja postawa wywołała w tym starszym gniew. - Won! - krzyknął, wskazując mi drzwi. Tym razem ruszyłam z miejsca, znalazłam się w korytarzu i przez chwilę miałam pokusę, by w nim pozostać, ale przyszło mi do głowy, że tym dwóm by się to nie podobało. Wyszłam na dwór. Mróz rzucił mi się do gardła, przez chwilę nie mogłam złapać powietrza, oczy łzawiły. Rzęsy pokryły się szronem i moje spojrzenie nie było ostre; ten zamarznięty świat majaczył jak za mgłą. Stałam przed komitetem partii, nie wiedząc co dalej. I nagle pojawiło się we mnie uczucie nienawiści. I nie było ono skierowane ani do konwojentów, którzy mnie tu odstawili, ani do kobiety z zielonego domu, która nie miała dla mnie pracy, ani nawet do starszego mężczyzny, który przed chwilą wyrzucił mnie za drzwi. Ta nienawiść dotyczyła wyłącznie dziecka. To przez nie się tu znalazłam. Komendant obozu uroczyście mnie powiadomił, że moje "przymusowe zasiedlenie aż do odwołania" nie może przypaść dalej niż pięćdziesiąt kilometrów od miejsca, gdzie znajduje się dom dziecka. A ten dom dziecka był tak niedaleko obozu... Gdyby nie to, mogliby mnie odstawić gdzieś dalej, były przecież takie przypadki. Odstawiali tam, gdzie nie ma mrozów przez cały okrągły rok. Kraj Rad ciągnie się przecież bez końca. Dojrzewają w nim nawet pomarańcze i cytryny. Ale te gaje pomarańczowe były dla mnie bezpowrotnie stracone, bo mogłabym chcieć odwiedzić dziecko. Jako uwolniona miałam do tego prawo. Nikt mnie nie pytał, czy chcę z niego skorzystać. Znowu zdecydowano za mnie. Stałam na rynku obcego, syberyjskiego miasteczka i przychodziło mi do głowy, żeby iść gdzieś dalej przed siebie. Może chłopi okażą więcej serca dla kogoś takiego jak ja. Ale był to pomysł zbyt ryzykowny, bo to dalej mogło się ciągnąć kilometrami, bez jednej po drodze chaty i mogłabym zwyczajnie zamarznąć. Myśl o szklance czegoś gorącego rozlewała się we mnie ciepłem, które niestety nie mogło mnie ogrzać. Zaczęłam szczękać zębami, palce u nóg piekły z zimna. Ruszyłam przed siebie, spoglądając z nadzieją w okna mijanych domów, ale już do żadnego nie zapukałam. Przewałęsałam się tak kilka godzin, zaczynał zapadać zmrok i mróz stawał się jeszcze bardziej dokuczliwy. Nie czułam już właściwie swojego ciała, a każde wciągnięcie powietrza było jak ukłucie. Przed oczami pojawiły się czerwone płaty. Całe ich roje ulatywały w powietrze. Wydawało mi się, że były wypadki odmrożenia oczu, a to oznaczało ślepotę. Tak mnie to przeraziło, że zapukałam do jakiegoś domu, a raczej lepianki z jednym słabo oświetlonym okienkiem. Chyba w środku paliła się świeca. Moje pukanie nie dało rezultatu, zaczęłam więc walić w drzwi pięściami. Osłabłam z wysiłku, plecy oblał mi gorący pot i ubranie od razu zesztywniało. Drzwi się otworzyły. Zobaczyłam bardzo starą kobietę. Twarz miała tak pomarszczoną, że zamiast oczu widoczne były tylko podłużne zmarszczki. Wysłuchała mojej prośby. - Biedna jesteś, córeczko - wymamrotała bezzębnymi ustami - ale jak cię przyjmę, nie będę tu miała życia. Tu nie chcą takich jak ty, przepędzają... - Tylko jedną noc - błagałam, gotowa przed nią uklęknąć - rano sobie pójdę. Być może by się zgodziła, ale w tym momencie odezwały się dzwonki sanek. Kobieta przestraszyła się i zamknęła drzwi. Wybiegłam na drogę wprost pod końskie kopyta. Koń stanął dęba, sanie przyhamowały ostro. - Komu to życie niemiłe? - usłyszałam śpiewny głos. - Proszę o pomoc! - Kto prosi? - Uwolniona... Wtedy sanie ruszyły, wymijając mnie z daleka. Zrozumiałam, że nikt mi nie pomoże. Wlokłam się przed siebie w ciemność. Miasto się już kończyło. Po dość długiej przerwie zobaczyłam zarys jakiegoś budynku bez okien. Na drzwiach wisiała kłódka. Skobel ledwo się trzymał, pchnęłam więc drzwi i wpadłam do środka. Było prawie tak samo zimno jak na dworze, nie miałam jednak siły iść dalej. Wczołgałam się pod stertę desek, zwinęłam się w kłębek i prawie natychmiast zasnęłam. Rano byłam zesztywniała, ale żywa. Odszukałam w śniegu skobel, włożyłam go na dawne miejsce i ruszyłam w stronę miasteczka. Wiedziałam, że jeżeli dzisiaj czegoś nie znajdę, będzie się to równało mojej śmierci. Drugiej takiej nocy z pustym żołądkiem nie wytrzymam. Przychodziła mi nawet myśl, żeby wrócić do obozu. Ale nie miałoby to sensu, zatrzymano by mnie przy bramie. Podobno były takie przypadki, a kogoś, kto mimo wszystko nie chciał odejść, zagryzły poszczute psy. Nagle przypomniałam sobie, że mam w kieszeni bezpłatny bilet docelowy. Upoważniał mnie do dwóch przejazdów w miesiącu, tam i z powrotem. Chciałam teraz jechać "tam", a to tam, to było miasteczko, w którym mieścił się dietdom. Jechałam nie więcej niż pół godziny, ale w pociągu było dość ciepło, a z pewnością dużo cieplej niż na zewnątrz. Ktoś mi wskazał budynek. Był szary, smutny, pomyślałam, że ma w sobie coś więziennego. Nie myliłam się, przecież mieszkały w nim więzienne dzieci... Weszłam na schodki i zadzwoniłam do drzwi. Po chwili otworzyło się okienko i zobaczyłam szeroką twarz jakiejś kobiety. Na głowie miała szarą chustkę, pod którą schowane były włosy. - Do dziecka - powiedziałam i pokazałam jej swoją "wypiskę". Kobieta przestudiowała ją, potem otworzyła drzwi. Buchnęło na mnie ciepło. Jest to ostatnie, co pamiętam. Ocknęłam się w jakimś pomieszczeniu, leżałam na kozetce. Nie miałam na sobie płaszcza. Chciałam usiąść, ale nie starczyło mi sił. Byłam tu sama. Puste ściany, sufit. Wyobrażałam sobie, że zostałam znowu aresztowana i ta myśl mnie uspokajała. Oznaczało to, że ktoś się znowu będzie o mnie troszczył, ktoś mi przydzieli miskę zupy i ciepłe ubranie. Weszła gruba kobieta w szarym fartuchu, w ręku trzymała talerz. Ta zupa była dużo lepsza niż obozowa, to była najsmaczniejsza zupa mojego życia. - Już dobrze się czujesz? - spytała kobieta. A ja się rozpłakałam. Ona patrzyła na mnie ze współczuciem, ale nie próbowała mnie pocieszać. Powiedziała tylko: - Pójdę po twoją córeczkę. To, że za chwilę zobaczę dziecko, było czymś najgorszym w mojej nowej sytuacji. Być może nie pamiętałam już tak dobrze poprzedniego dnia; kiedy koszmar mija, nie można go sobie wyobrazić. Pojawiła się we mnie myśl o ucieczce, ale nie miałam tu ani płaszcza, ani butów. Drzwi otworzyły się i ta sama kobieta wprowadziła dziecko. Miało dużą, niemal kwadratową głowę ogoloną do gołej skóry, ta skóra była sina, tak samo sina była górna warga i kąciki ust. W trójkątnej twarzy ze spiczastym podbródkiem umieszczone były ogromne, jakby trawione gorączką oczy. "Hiszpańskie oczy" - pomyślałam ze zdziwieniem. Pomyślałam też, że to wszystko to jakaś pomyłka. Dziecko trzymało kurczowo kobietę za rękę i widać było, że nie zechce jej puścić. Kobieta przykucnęła przy nim. Przemówiła łagodnie: - No, mama do ciebie przyjechała... idź, pocałuj mamusię... Dziecko nie ruszyło się z miejsca. Kobieta podprowadziła je bliżej, wyswobodziła się z jego uścisku i powiedziała: - Najlepiej jak zostaniecie same... Drzwi się za nią zamknęły, a dziecko stało w tym miejscu, w którym je pozostawiła. Patrzyło na mnie ogromnymi oczami. - Co pan taki zmarznięty? - pytam, bo doktor chucha w ręce. - Zimno. Zimno i mokro. - Niż idzie. Moje kolano mi to mówi. - No, lekko za wcześnie. Obliczyłem sobie, ile pani ma lat. - Ale mam też przeszłość. On uśmiecha się, twarz mu się wtedy zmienia, znika ta sztuczna trochę powaga i nakierowanie na drugiego człowieka. - A kto jej nie ma - mówi - tej przeszłości. - Moja córka. Chciałam ją ochraniać. I to był chyba błąd. - Będziemy go naprawiać. W nagłym odruchu pochylam się w jego stronę, jakbym chciała go dotknąć. - Ale ja nie wiem... ja się tak boję... Patrzy na mnie już bez uśmiechu. - Kiedy zadzwoniła pani do mnie, powiedziała pani, że muszę ratować jej córkę, a ja uważam, że was obie. - Ja... to nieważne. - Źle, pani Anno. Fatalnie. To początek choroby pani córki. Myli się. Bardzo się myli. Witek też tak mówił. Że muszę zostawić ją samej sobie. I dopóki to się nie stanie, jej choroba będzie się pogłębiała. Ale nie mogłam... Powiedział coś takiego, że kiedy ją zostawię, wyjadę do innego miasta, nie dam jej adresu, zacznie być dorosła albo zginie. A przy mnie zginie na pewno. Ale do tego innego miasta chciał wyjechać razem ze mną. W końcu wyjechał sam, żeby się ze mnie wyleczyć. Tak jakoś jest, że wszystkie moje związki ocierają się o chorobę... Najgorsze jest to, że po jego wyjeździe nic się nie zmieniło. Ja i ona szarpiemy się tak samo, tylko jestem jeszcze bardziej samotna. - Ktoś mi to już mówił... - I miał rację. Musi pani znaleźć w sobie siłę, żeby ją odepchnąć. Wiem, że będzie pani ciężko, że będzie pani cierpiała, ale przecież zrobi to pani dla niej. - Nie ma jej - spoglądam na zegarek - widzi pan, spóźnia się już pół godziny. - Spokojnie, pani Anno. Zapali pani? - Nie, ja nie palę - odpowiadam i zaraz dodaję - a może jednak. On częstuje mnie papierosem, podaje mi ogień. Jest w tym trochę za grzeczny, to mnie irytuje. Tak jak irytowała mnie układność Witka. - Może za wcześnie jeszcze na pełną diagnozę - mówi - ale uważam, że to jej wyniszczanie się ma związek z panią. - Pan się myli. Przecież jej choroba ma nazwę. Anorexia nervosa. To znaczy: odchudzić się do kości. Jeden z lekarzy powiedział mi, że choroba przechodzi około dwudziestego piątego roku życia, ale tylko piętnaście procent chorych go osiąga. Umierają z wycieńczenia. - To nie to, ona powtarza pani życie. - Przecież nic o mnie nie wie. Nie ma pojęcia o moim piekle. - Robi to podświadomie. Jest taka teoria, że los to często matryca życia matki, babki, kogoś z tak zwanego kodu. Ten kod w waszym przypadku to: cierp! Musisz cierpieć! To jest ta zaszyfrowana wiadomość, którą przekazała pani córce. - Moja babcia, na przykład, była szczęśliwą osobą. Kochana przez wszystkich, otaczana szacunkiem, opieką. Umarła, mając wokół siebie wszystkie swoje dzieci. I wie pan, jaka to była data? 31 sierpnia 1939 roku. - Przeskoczyła pani o jedno oczko. Dlaczego? Nie chciała pani mówić o matce? - Mało o niej wiem - mówię lekko zniecierpliwiona - wróćmy raczej do mojej córki. Przecież to absurd, żeby tabletki na przeczyszczenie niszczyły życie trojga osób. - Tabletki to tylko skutek. Kiedy odnajdzie się przyczynę, trzeba będzie pomyśleć o leczeniu. Teraz jeszcze nie wiadomo, co jest tym lekarstwem. Strząsa popiół do popielniczki, pochyla się, bo popielniczka stoi bliżej mnie. Widzę jego rękę wysuwającą się z mankietu koszuli, jest umięśniona, pokryta ciemnym zarostem. Lubię takie ręce u mężczyzn. - Przecież już panu powiedziałam, że jej choroba została zdefiniowana i opisana w księgach medycznych. - To nie jest to - upiera się - powtarzam: ona utożsamia się z panią i to do takiego stopnia, że jej osobowość jest zaburzona. W tym samym wieku co pani urodziła dziecko. Rozstała się z ojcem dziecka, bo pani sama ją wychowywała. - Absurd! - wybucham. - A poza tym, ona ma syna. - Dlatego nie umie go kochać. - A dziewczynkę by umiała? - Bardzo możliwe. - Wie pan, co o tym myślę? Uśmiecha się. - Że jestem śmieszny? - Mniej więcej. Poważnieje. - Ona wyniszcza się, bo chce zniwelować tę różnicę między wami. Różnicę osiemnastu lat. Chce się postarzyć, dorównać pani fizycznie. Ona chce się upiększyć. W swoim chorym pojęciu. Potrafi wstać o piątej rano, żeby zrobić staranny makijaż. I żeby to było przynajmniej dla kogoś. Nie widzę przy niej żadnego chłopca. Chociaż, tak pół roku temu kręcił się jakiś piegowaty z gitarą. Przypadkowo, na jakichś kartkach, znalazłam jej wiersze. Było tam coś o tym, żeby wytrwale wspiąć się na szczyt nosa i miękko spaść na łąki piegów. Wiersz nosił tytuł: "Mapa twarzy". - Wie pan, ona pisze wiersze. Pokażę je panu, tylko jakby pan usłyszał, że ona idzie... Nie może wiedzieć, że je znalazłam. - Dlaczego? - Bo mi ich nie pokazała. - Ale może je pani podrzuciła? Gdzie one leżały? - Na dnie jej szuflady. Wiem, że to straszne, ale ja się nie mogę powstrzymać od takich kontroli. Teraz, kiedy mieszkamy osobno... Wyjmuję z szuflady zapisane ręcznie kartki i czytam: "Rozmowa z demonem" Kochany demonie@ pozwól zrobić mi coś dobrego@ zaśnij na moment@ przecież tak ci u mnie wygodnie@ obiecuję@ obudzę cię kiedy będziesz potrzebny.@ - Co pan o tym myśli? Przez chwilę nic nie mówi i czuję coś jak zażenowanie, po co go o to pytam. To przecież nie ma, nie może mieć znaczenia. - Pani córka ma talent - odpowiada wreszcie. - Trudno powiedzieć, wszystkie młode dziewczyny piszą wiersze, ja też pisałam. - Pisała pani, a jednak! Uśmiecham się. - A pan ciągle porównuje? To nie ma sensu, naprawdę. Najpiękniejszy wydaje mi się ten: "Witraże" Najważniejsze są drobiazgi@ okruszki, odłameczki@ z nich buduję witraże życia@ szaro_buro_popielate witraże...@ Widzi pan, takie są witraże życia mojej córki... - Co panią niepokoi w tych wierszach, pani Anno? Jest pani jakby przestraszona. - Tak, boję się - odpowiadam - bo czytając to, co napisała, uświadamiam sobie, jak w gruncie rzeczy mało wiem o mojej córce... Po wyjściu z dietdomu nie bardzo wiedziałam co dalej. Dokąd iść? Na dworzec? Po co? Nie było sensu wracać do miasteczka, w którym spędziłam najbardziej koszmarny dzień, jaki sobie można wyobrazić. Najbardziej koszmarny pierwszy dzień wolności, trzeba dodać. Tutaj wszystko zawiera w sobie jakiś element kłamstwa, tutaj nawet wolność nie jest wolnością, a tylko innym rodzajem uwięzienia. Ani w obozie, ani nawet na Łubiance, gdzie przetrzymywano mnie w pojedynczej celi, nie czułam się tak zagubiona i nieszczęśliwa. Nazwa miasteczka wpisana była w dokumencie, który nosiłam przy sobie. Było tak zwane miejsce docelowe, mogłam w nim pozostać albo poszukać innego miejsca, w promieniu pięćdziesięciu kilometrów oczywiście... Włóczyłam się po ulicach, nie mając żadnego mądrego pomysłu. Raz jeden zaczepiłam przechodnia i zadałam mu pytanie o pracę, nawet nie odpowiedział. Znowu byłam zmarznięta i głodna, chociaż mróz utrzymywał się w granicach minus dwudziestu stopni. Mijając budynek, w którym mieściła się restauracja, poczułam zapach grochówki. Zrobiło mi się słabo. Pustka w brzuchu zmuszała do jakiegoś działania, obeszłam ten dom i przez okno zajrzałam do środka. Zobaczyłam staroświecką kaflową kuchnię, na której stały potężne sagany. Wokół nich uwijało się dwóch mężczyzn w białych fartuchach i prostokątnych wysokich czepkach na głowach. Z boku siedziała na stołeczku stara kobieta i obierała kartofle. Zamajaczyło mi w głowie, że kiedyś w jakiejś książeczce dla dzieci widziałam podobny obrazek, ale tamto było takie odległe. Cofnęłam się, nie chcąc, żeby mnie ktoś zobaczył. Wybrałam moment, kiedy kobieta została sama, i zakradłam się do kuchni. Chwilę patrzyła na mnie bez słowa, ja też nic nie mówiłam. - Głodna? - spytała wreszcie. Skinęłam głową. - Poczekaj na dworze. Natychmiast się wycofałam. Przykucnęłam przy schodkach, wyobrażając sobie, że w ten sposób będę mniej widoczna. Po kwadransie kobieta wyniosła mi talerz zupy. Podała mi kromkę chleba i łyżkę. Zupa była bardzo gorąca, jedząc parzyłam sobie usta, nie zważałam na to. Musiałam się śpieszyć. Kobieta zabrała talerz i powiedziała: - Ale nie przychodź więcej. Dzień powoli się kończył, a ja nie miałam pojęcia, gdzie będę spała tej nocy. Krążyłam po pustoszejących ulicach. W oknach zapalały się już światła. Byli tam jacyś ludzie. Uczucie osamotnienia dokuczało mi może bardziej niż mróz. Znowu pomyślałam o powrocie do obozu. Tam była Wiera. Ale nawet ona nie mogłaby mi pomóc. Strażnicy by mnie do niej nie dopuścili. Stojąc przed jakimś domem, postanowiłam spróbować szczęścia. Otworzyłam furtkę. Nie było żadnego psa, weszłam więc za ogrodzenie i wkrótce znalazłam się przed drzwiami. Nacisnęłam pierwszy z brzegu dzwonek. Po chwili usłyszałam szuranie. - Kogo tam niesie? - odezwał się męski głos. - To ja - odpowiedziałam trochę bez sensu, ale było to najkrótsze zdanie, jakie mogłam wymyślić. Może tym razem mój akcent mnie nie zgubi. Ostatnio przeklinałam go w duchu. Drzwi się otworzyły. Zobaczyłam starszego już mężczyznę w dziwnej czapeczce na głowie i drucianych okularach, siedzących na samym czubku nosa. Chwilę na siebie patrzyliśmy. - Zmarzła, ha? - spytał. Skinęłam głową. - Przyszła do Kalininów? A ich nie ma. U córki. Wnuk się narodził. Wrócą jutro. Milczałam, uważając, że to jest w mojej sytuacji najlepsze. Mężczyzna przyglądał mi się. - Niech wejdzie - powiedział - ogrzeje się, a potem pomyślimy. Nagle znalazłam się w ciepłej, czystej kuchni. Na mój widok z pieca zeskoczył kot i zaczął mi się ocierać o nogi. Pogładziłam go z uczuciem dławienia w gardle, to była pierwsza istota, która mnie od razu zaakceptowała. - No, niech siada, zaraz dostanie herbaty. Może to ta kuzynka, co miała przyjechać z Omska? Skinęłam potakująco głową. - A co to tak nic nie mówi? - spytał podejrzliwie mężczyzna. Pokazałam na swój policzek. - Ząb boli? Z zębami to nie żarty. Niech wypije herbatę i idzie spać na górę. Klucz pod słomianką. Poszłam na tę górę i po raz pierwszy od paru lat spałam w normalnej pościeli. W pokoju nie było napalone, ale pierzyna grzała. Obudziły mnie podniesione głosy. To wróciła rodzina Kalininów i głośno wyrażała niezadowolenie z mojej obecności. Wyciągnęli mnie z łóżka, najpierw sprawdzili, czy nic nie zginęło, a potem kazali mi się wynosić. Łatwowierny sąsiad z dołu odprowadzał mnie wzrokiem. Na niego też nakrzyczeli. Milczał. I tak go zapamiętałam. Tego dnia mróz był trochę większy i znowu miałam uczucie, że powietrze zamarza mi w płucach. Byłam głodna. Stanęłam przed domem dziecka z uczuciem, że wszystko się wewnątrz mnie trzęsie. Według regulaminu powinnam zjawić się za dwa tygodnie; ta sama kobieta, co poprzednio, zawahała się, ale zaprowadziła mnie do pokoiku, który już znałam. Nadałam mu nazwę nagiego pokoju. Zostawiła mnie samą, a po chwili przyniosła talerz zupy. - Zaraz przyprowadzę dziecko - rzekła. Chciałam ją powstrzymać, ale instynkt mnie ostrzegł, żeby tego nie robić. Gdybym powiedziała, że nie chcę widzieć córki, straciłabym prawo bywania tutaj. A to był jedyny ratunek. I tym razem uderzyła mnie brzydota dziecka. Sinofioletowy kolor czaszki i taki sam kolor skóry pod nosem już na pierwszy rzut oka odstręczał. Ono patrzyło na mnie tymi swoimi oczami i nagle wydało mi się, że czyta w moich myślach. Przestraszyłam się, że na mnie doniesie, więc przykucnęłam przy nim. Odsunęło się i przywarło do opiekunki. - No, przytul się do mamusi - mówiła ta przyjaźnie. - Do Koli przyjeżdża mama, do Saszy i do ciebie też przyjechała. Mamusia cię bardzo kocha... Ale dziecko nie chciało się przytulić. Jak za pierwszym razem kobieta zostawiła nas samych i jak wtedy spędziliśmy ten czas w milczeniu. Ono na swoim miejscu, pośrodku pokoju, w postawie na baczność, i ja na kozetce. Czas widzenia się skończył, musiałam wyjść na mróz. Straszono mnie nim w obozie, ale czym jest, naprawdę zrozumiałam dopiero po wyjściu na wolność, jak wiadomo, niezupełną. Nie mogłam wrócić tam, skąd przyjechałam. Musiał minąć jakiś czas. Jaki, nikt chyba tego dokładnie nie wiedział. Powiadomiono mnie tylko, że po znalezieniu pracy mam się zameldować w komendzie miejscowej milicji i tam dowiadywać się o termin uwolnienia zupełnego. Oznaczało ono powrót do domu... To mi nasunęło myśl, żeby stawić się w tej komendzie, zanim jeszcze znajdę pracę. Ale pomysł nie był dobry, po prostu mnie odesłali. A kiedy tłumaczyłam, że nikt mnie nie chce zatrudnić, natykałam się na wruszenie ramion. Tę noc i kilka następnych spędziłam w piwnicy, do której wczołgiwałam się przez wybite okno. Były tam jakieś worki, one posłużyły mi za posłanie. Nakrywałam się starym wiklinowym koszem i innymi rupieciami. Prawie nie czułam zimna, kiedy wreszcie udawało mi się zasnąć. Najgorzej było rano, trzeba było wstać i wyjść. Codziennie zachodziłam do smutnego budynku, jak go w myślach nazywałam, i dostawałam talerz gorącej zupy. Widywałam też dziecko. Nasze stosunki nie uległy zmianie. Dziecko musiało wyczuwać moją niechęć, bo wcale się do mnie nie garnęło. Jedno tylko się wyjaśniło, to dziwne zabarwienie głowy brało się z mazidła, którym smarowano wszystkie dzieci. Podobno zapobiegało krostom, których dostaje się z braku witamin. Dziecko źle wyglądało i ja wyglądałam coraz gorzej. Byłam brudna. Mój płaszcz zupełnie się zniszczył, w kilku miejscach rozdarł się i wyłaziła z niego watolina. Po tygodniu opiekunka z domu dziecka, która miała na imię Wala, pozwoliła mi się umyć w łazience. Długo stałam pod prysznicem. Leciał z niego niemal ukrop i czułam, jak wychodzą ze mnie całe pokłady zimna. Stopy, odmrożone w czasie podróży do gułagu, teraz popuchły, a duży palec u nogi zaczął ropieć. Wala to zobaczyła i zawołała felczerkę. - Może się wdać gangrena - rzekła tamta - jak już się nie wdała. Przyjdź w piątek, będzie u nas lekarz, coś zaradzi. Do piątku było jeszcze kilka dni, ale i tak nie miałam innego wyjścia. Włóczyłam się po miasteczku, a kiedy się ściemniało, wchodziłam do swojej piwnicy. W czasie tych wędrówek myślałam o niej jak o największym szczęściu. Lekarz amputował mi palec i nakazał felczerce zmieniać opatrunki. Nie mogłam włożyć buta więc kobiety z domu dziecka dały mi grubą wełnianą skarpetę. W biały dzień, kuśtykając, dotarłam do domu, w którym znajdowała się moja piwnica. Tym razem weszłam do niej przez drzwi. Były otwarte. Wiele ryzykowałam, ale było mi już wszystko jedno. Nakryłam się wiklinowym koszem i drzemałam. Wydawało mi się, że mam gorączkę. Dziwne, ale ani w ciągu tego dnia, ani przez następne nikt do piwnicy nie wchodził. Nie ruszałam się z niej, bo właściwie nie miałam siły. Nie czułam głodu, ale dręczyło mnie pragnienie. To pragnienie chociażby jednej kropli wody było najwymyślniejszą torturą. Ja się niemal do tej kropli modliłam. Potem to także osłabło, rozmyło się w gorączce. Straciłam rachubę czasu, dzień i noc się właściwie nie różniły. W końcu jednak się ruszyłam, po tym, jak wróciła mi przytomność. Czułam się bardzo osłabiona, z trudem trzymałam się na nogach. Był wieczór, tym lepiej, bo jak ja musiałam wyglądać. Płaszcz pobrudził się pyłem węglowym, na nodze ta skarpeta. Zadzwoniłam do drzwi domu dziecka. Otworzyła mi nieznana osoba, ale musiała o mnie słyszeć, bo wpuściła mnie do środka i zaprowadziła na zaplecze. Była tam Wala i kilka innych kobiet. Obstąpiły mnie i zaczęły się nade mną użalać. Tej nocy pozwoliły mi zostać, spałam w małej komórce przy kuchni. Jedna ściana grzała, przywarłam do niej plecami i to ciepło było jak powrót do życia. Dzwoni telefon. Pokonując wewnętrzny opór, podnoszę słuchawkę. - Cześć, mamo. To ja. - Znalazłaś pieniądze? - TAk, dziękuję. O której byłaś? - Zaraz po dwunastej. - To się prawie minęłyśmy. - Jak Antek? - Ma katar. - Znowu. Chyba go za lekko ubierasz. - To raczej ty za ciepło. To jest dziecko, rusza się, biega, jemu jest zawsze cieplej niż tobie. No to pa, zaraz przychodzi do mnie koleżanka. Muszę lecieć, jestem na rogu, ten bliższy automat zepsuty. - A masz czym ją przyjąć? - Wpadnie tylko po notatki. - Trzeba mieć coś w domu dla gości. - Przecież do mnie nikt nie przychodzi. Po tych słowach czuję ucisk pod sercem. Jak my żyjemy. Jak ona żyje. Dni mijają, trudno je od siebie odróżnić. Co było w poniedziałek? To samo co we wtorek, w piątek... Ona była tam z dzieckiem, ja tutaj, u siebie. Zwykłe dni powiązane w różaniec bólu, który zaczynam odmawiać z przyzwyczajenia... - Bo żyjesz jak odludek - mówię. - Co ty robisz całymi wieczorami? - Gapię się w akwarium, oboje się gapimy z Antkiem. To taki inny świat... - Też znaleźliście sobie zajęcie. Wiesz, chyba wam kupię telewizor. Antek powinien oglądać dobranocki. Są takie zabawne dwie laleczki. Jacek i Agatka. - Przecież wczoraj narzekałaś, że nie masz za co kupić sobie butów na zimę. - Coś tam wyskrobię. - Nie, mamo, dziękuję. Zaraz mi wypomnisz, że cię tylko naciągam. Ja i tak nie będę miała czasu niczego oglądać. Muszę się uczyć. - Albo chorować. - Albo chorować - powtarza wrogo i odwiesza słuchawkę. Nie może być dobrze. Chwile czułości zawsze są potem unieważniane szorstkim słowem, złym spojrzeniem. A przecież obie się staramy. To, że Ewa przychodzi na rozmowy z lekarzem, to przejaw jej dobrej woli. To nieprawda, że ją szantażuję. I tak bym jej dawała pieniądze. Wie o tym. Ona chce naprawiać to, co jest najtrudniejsze: nasze wzajemne stosunki. Każdy taki gest z jej strony porusza we mnie strunę miłości, tak nieustępliwą do tej pory. Tamten moment, kiedy pielęgniarka podała mi noworodka, coś we mnie zmienił. Jakby się otworzyły zatrzaśnięte drzwi. - Chłopiec - powiedziała. I nagle poczułam się matką. Matką ich obojga. Przez otwarte na oścież drzwi wchodzili oboje... Dziewiętnaście lat coś mi nie pozwalało uznać własnego macierzyństwa. To nieprawda, że nie byłam zdolna do miłości. To fakty ją niszczyły, fakty, których nie byłam w stanie wymazać z pamięci. Na początku to ja byłam zależna od mojej córki, to ja zabiegałam o jej względy, bo przecież jej istnienie gwarantowało mi łyżkę strawy. Potem nasze role się odmieniły, ona mnie bezskutecznie przez wiele lat poszukiwała. Teraz nastąpiła równowaga. Ale ona pamięta swoje, a ja swoje. Jak z tego wyjść. Jak zatrzymać to wirujące koło pamięci. Przez wiele lat istniałam w hermetycznym świecie, w świecie pojedynczym. Wokół mnie poruszali się ludzie, istniałam we wzajemnych z nimi relacjach, ale odchodziłam bez żalu. Tak naprawdę blisko nie byłam z nikim od czasów Wiery... W domu rodzinnym, w którym spędziłam pierwsze dziesięć lat życia, nie było intymnej atmosfery, moi rodzice chowali mnie metodycznie, wkładając w to dużo zaangażowania, ale gdzieś w tym zagubiła się czułość. Nosiłam ładne sukienki i starannie zawiązane wstążki we włosach, ale siebie jakoś w tym nie pamiętam. Wczesne dzieciństwo to dla mnie pastelowy obrazek. W mojej obecności rodzice wystrzegali się poufałych gestów, siedzieliśmy we trójkę przy za dużym stole, usługiwała nam pokojówka. Oni zadawali sobie uprzejme pytania i otrzymywali uprzejme odpowiedzi. Tak samo pytali mnie i ja tak samo odpowiadałam. Obiad się kończył, odchodziliśmy do swoich zajęć. Ojciec zwykle siadał w fotelu, zapalał fajkę i popijając kawę z porcelanowej filiżanki, przeglądał gazety. Matka grała na fortepianie, a ja miałam lekcję francuskiego. Tak, w naszym domu wszystko było na swoim miejscu, oprócz prawdziwego życia. - Zimne dzieciństwo - powiedział lekarz. - Niezupełnie - odrzekłam. - Wiedziałam, że mnie kochają, ale nie wypada mi tego okazywać. - Więc zimne dzieciństwo - powtórzył. Pierwszym człowiekiem nie pasującym do szablonu był Jerzy. Zobaczyłam go w sierpniu czterdziestego czwartego roku. Spojrzał na mnie i powiedział: - Kogo mi tu przyprowadziliście? Zobaczy krew i będę ją musiał cucić. "Nie będziesz" pomyślałam mściwie. I chociaż przeżywałam trudne momenty, nigdy nie dałam tego po sobie poznać. W czasie tych dwóch miesięcy, kiedy byliśmy razem, nie zdarzyło się, żebym go zawiodła. Wkrótce stałam się jego prawą ręką, do trudniejszych operacji budzono mnie nawet w nocy. A przecież miałam czternaście lat. Do niedawna byłam panienką z dobrego domu, której nie pozwolono jeszcze nosić sukienki poza kolana. Chyba że wydarzyłoby się coś szczególnego, na przykład wojna. Podobno wisiała na włosku, a ja modliłam się do niej co wieczór, bo dla mnie oznaczała wyzwolenie spod tych wszystkich uważnych spojrzeń. Nie musiałabym już ćwiczyć na fortepianie ani wkuwać francuskich słówek, od razu byłabym kim innym. Kim, nie bardzo wiedziałam, ale z pewnością moje życie byłoby mniej monotonne. To jedno chyba dokładnie się sprawdziło. Jako dziecko sądziłam, że moje życzenia mogą być brane pod uwagę i czułam się strasznie tamtego dnia, kiedy ojciec odchodził do wojska. Oboje z matką mieli smutne twarze, a ja stałam obok i siebie winiłam za to rozstanie. Bo w moich planach zapominałam o rodzicach. Pozostawali na swoich miejscach, mama pośród licznych zajęć domowych, grająca na fortepianie, rozmawiająca z ojcem przez telefon, a on oczywiście telefonował zza ogromnego biurka zawalonego książkami. To dziwne, ale właśnie to biurko odbierało mu znaczenie, wydawał się mniejszy i jakoś bezradny. W domu był zupełnie inny, władczy, wszyscy wokół niego skakali, mama, służba. Ten popłoch, kiedy wracał na obiad, te gorączkowe szepty "pan przyszedł". Ojciec był wysoki, miał piękną postawę, lubiłam patrzeć, jak jeździ konno. To był taniec, ojciec i koń wykonywali figury taneczne, doskonale ze sobą zespoleni. Dlatego tak lubiłam nasz dom na wsi, bo mogłam oglądać ojca w zupełnie innej roli. Nie musiał już być moim ojcem, zajmował się swoimi sprawami, jeździł konno, chodził na polowania. Właściwie dzieciństwo mi się zatarło. Czasami powracają jakieś sceny, niektóre są nieme, inne to tylko dźwięki, urywki melodii. Miałam pięć lat, kiedy, ku zaskoczeniu rodziców, przeczytałam napis na słupie reklamowym: "Radion sam pierze". Byliśmy wtedy w Warszawie, z wizytą u ciotki Ali. Jedna szczególnie scena utrwaliła mi się w pamięci... biegnę piaszczystą drogą w stronę domu. Ściemnia się, w oknach dworu pojawiają się światła, widzę je pomiędzy pniami starych drzew parku. Właśnie wchodzę w jego wieczorny chłód. Koniec lata, a tak upalnie, przed chwilą biegłam po nagrzanym jeszcze piasku, buty trzymałam w ręce... Wchodzę na ganek, staję w drzwiach salonu, wszyscy odwracają głowy w moją stronę: babcia, ciocia Ala, jej mąż, wujek Mietek, wujek Władyś, ich miłe żony, wreszcie ojciec i mama. Tylko rodzice patrzą na mnie bez uśmiechu, zauważyli, że jestem boso. Dlaczego właśnie ta scena tak mi się utrwaliła? Wiele razy powracała do mnie i prawie czułam nagrzany piasek pod stopami, a potem chłód parkowej alei... Ci, których kochałam, tylko w tej jednej scenie są wszyscy żywi. Najczęściej matka powraca do mnie z ogoloną głową, chociaż miała takie piękne włosy... a babcia... umrze za pięć dni... Wchodzę do mieszkania Ewy, zasłony są zaciągnięte, pali się tylko światło nad akwarium. Ewa leży na wersalce przykryta kocem, udaje, że śpi. Podchodzę i odsłaniam okno. Ona natychmiast otwiera oczy. - Światło mnie razi - mówi wrogo. - A gdzie dziecko? - U sąsiadki. - Dlaczego nie przyszłaś na spotkanie z lekarzem? - Bo nie mogłam. - A dlaczego nie mogłaś? - Przecież widzisz, w jakim jestem stanie. - Nie chcę widzieć! - krzyczę. - Nie chcę już tego oglądać! - To wyjdź - mówi obojętnie. - Nie mów tak do mnie, bo stanie się coś strasznego. Już się stało, cała się trzęsę, staram się nad tym zapanować, żeby ona nie widziała. Ale ona zna mnie zbyt dobrze, żebym cokolwiek mogła przed nią ukryć. Wydaje mi się, że patrzy na mnie z ironią. - Co się może stać? Najwyżej mnie uderzysz. - Ewa, jestem już u jakiegoś kresu. - Za bardzo się sobą przejmujesz. To ja się wykańczam. Idź, zobacz sobie umywalkę, wymiotowałam krwią. - I nie spłukałaś, żebym mogła zobaczyć? - Nie troszczę się tak o ciebie jak ty o mnie - cedzi wolno - kiedy cię tu nie ma, w ogóle o tobie nie myślę... Idę do tej łazienki, na białej muszli umywalki ciemne zacieki. Odczuwam znajomy skurcz w okolicy serca. Wracam do pokoju. - Może wezwać pogotowie? - pytam już bez tej twardej nuty w głosie. - Po co? Żeby mi dali dodatkowe proszki? - Co ty sobie robisz - wybucham - co ty robisz dziecku! - No dodaj, dodaj wreszcie: i mnie. Przecież ja przede wszystkim robię to tobie, prawda? - Jednym ruchem odkrywam koc, Ewa leży pod nim naga. Widzę jej wychudzone ciało, sterczące kości biodrowe, drobne, jakby niedojrzałe jeszcze piersi. - Włóż coś na siebie - mówię z wysiłkiem. - Wszystko jest brudne. - Boże, jak ty żyjesz. Jak ty żyjesz dziewczyno. I to biedne dziecko w tym wszystkim. - Twój ukochany wnuczek - mówi ironicznie - którego za wszelką cenę chciałaś się pozbyć. Za włosy ciągnęłaś mnie na skrobankę! Uderzam ją w twarz, głowa jej odskakuje na bok. - No, świetnie. Nie byłabyś sobą, jakbyś mi nie przylała. No jeszcze, jeszcze... I nagle rzucam się do przodu i biję na oślep. Nie broni się, a ja wyczerpana siadam na podłodze obok wersalki i ukrywam twarz w dłoniach. Ciągle mi się wydaje, że nie nadążam za tą chwilą, że cały czas nie nadążałam. - Pieta - słyszę jej zimny głos, po chwili tak samo zimno mówi - tylko mnie już więcej nie przepraszaj, bo to byłoby śmieszne. I jak możesz, weź do siebie Antka - teraz głos się jej załamuje - po co ma mnie taką oglądać... Odrywam czoło od wersalki. Wstaję. Nie patrzę w jej stronę, bo nie chcę się natknąć na jej oczy. Mogę w nich odnaleźć tylko zadowolenie z przewagi, jaką nade mną osiągnęła. Pukam do sąsiadki. Antek rzuca mi się na szyję. - Już długo na ciebie czekam - mówi. Trzymam w ręku jego skafander i buty, bo nie chcę, żeby tam teraz wchodził. Ale nie wzięłam czapki. Wracam. Ewa leży odwrócona tyłem, nie reaguje na mój powrót. Pewnie wie, że znowu czegoś zapomniałam. W końcu stale się to powtarza. Wychodzimy z Antkiem z bloku, trzymam go za rękę. - Chyba pojedziemy taksówką - mówię. - A masz pieniądze? - upewnia się. Jest taksówka, ładujemy się do niej. - Długo będę u ciebie? - pyta Antek. - Parę dni, chyba... - I nie będę chodził do przedszkola? - To źle czy dobrze? - Dobrze, ale pani wychowawczyni mówi, że ja chodzę w kratkę i trzeba mnie skreślić. - Niech nie będzie taka mądra - odpowiadam, chociaż wiem, że to niepedagogiczne. I nagle słyszę: "wnimanije, wnimanije, szag w lewo, szag w prawo konwoj primieniajet orużie bez predupreżdienia", przez chwilę wydaje mi się, że to głos zza okna, ale to we mnie uruchomiła się ta stara taśma. Głos odzywa się zwykle w chwilach zagrożenia, a dzisiejsza sprawa z Ewą wywróciła we mnie wszystko do góry nogami... ...leżę na noszach w dyżurce szpitala obozowego. Przyniesiono mnie tu prosto z transportu. Ktoś wchodzi, jakiś mężczyzna w białym fartuchu. Pochyla się nade mną. Chwilę na siebie patrzymy, potem mówię: - Ja... płocho znaju ruskij jazyk... - Możesz mówić po polsku, to ja, nie pomyliłaś się... I słuchaj, co ci powiem. Postaram się ciebie tu zatrzymać, ale ani słowa o tym, że znaliśmy się przedtem. To byłby wyrok na nas oboje. - Będę mówiła do ciebie Ania - stwierdza Antek - bo u nas w przedszkolu jest jedna Ania i ona mi się podoba. - Po pierwsze mówił, a nie mówiła, nie jesteś panienką - to dlatego, że jest chowany przez kobiety - a po drugie jestem twoją babcią - widzę w lusterku spojrzenie taksówkarza po moich słowach; jestem przyzwyczajona, zwykle ludzie się dziwią - i nie wypada, żebyś mówił do mnie po imieniu. - Ale ja chcę. - A ja mówię, że nie wypada. - A babcia Ania może być? - pyta chytrze. ...przygotowywanie chorych do porannego apelu, tej słynnej pierewierki... ludzkie cienie w brudnych szmatach. Zapadnięte, pokryte szczeciną zarostu policzki, wystające kości miednicy, piszczele zamiast ud, a pomiędzy nimi brązowe, jakby wysuszone genitalia. Chorzy na panos, czyli biegunkę głodową, utytłani w cuchnącej mazi po pachy. Musiałam ich myć, często paznokciami zeskrobywałam kał zaschnięty w pachwinach, we włosach, robiły się od tego rany... ...wpadam do dyżurki, pochylam się nad wiadrem, szarpią mną torsje. Jerzy siedzi przy biurku, tyłem do mnie. Udaje, że tego nie widzi. Wreszcie wołam ze złością: - Dosyć, już tam nigdy nie wejdę! Cisza. - Oni cuchną. Cuchną, słyszy pan! - Żałuję, ale nie mam perfum w apteczce - odpowiada ze spokojem. - Mam piętnaście lat i nie nadaję się do takiej pracy! - Nikt się nie nadaje, ale trzeba ją wykonać. Jesteś pielęgniarką. - Nie jestem! Ja tu nie jestem z własnej woli! - już nie krzyczę, ale wrzeszczę. - A oni nie są chorzy, oni to... nie wiem... są mało podobni do ludzi... - A jednak to ludzie - odpowiada surowo. Nagle się uspokajam. Taksówka staje przed moim domem. Wysiadamy. Antek skacze przez kałużę i oczywiście nie trafia, fontanna spod jego butów oblewa mi płaszcz. Nic nie mówię, tylko biorę go za rękę. Widzi, że jestem zła. - Będziesz ze mną spała? - pyta zaczepnie. - To nie wypada, bo ja jestem chłopczykiem. - Możesz spać na fotelach. - Na fotelach niewygodnie - wycofuje się z obrażoną miną. ...wchodzę do dyżurki, wydaje mi się, że cała przesiąkłam tym wstrętnym zapachem, długo myję ręce, prawie ścieram z nich skórę. - Już dosyć tej toalety - mówi Jerzy. - Nigdy nie pozwolę się dotknąć żadnemu mężczyźnie - wybucham. - I bardzo dobrze, przynajmniej nie powiększysz grona niedoszłych matek. - To wstrętne, co pan mówi. - Ale prawdziwe. - Większość z nich to starcy, mają siwy zarost na podbrzuszu. - To nie starość, dziecko, to obóz. Niektórzy nie przekroczyli dwudziestu lat. Są łazarzami systemu, a Chrystus nowej wiary ani myśli ich wskrzeszać. - A co my tu robimy? - pytam z nagłym żalem. - My nawet nie jesteśmy wierzący. Jerzy uśmiecha się smutno. - My to przeżytek, dopiero stąd widzę, jak nasze powstanie było im na rękę, bo, co by oni zrobili z tą młodzieżą, która już się nauczyła trzymać broń w ręku. - Przecież nie wszyscy zginęli. - Z tymi dadzą już sobie radę. Temu narodowi nie wyrwano jednego zęba, poszły obie szczęki. - Mówi pan tak, jakby to, że tu jesteśmy, to była zasłużona kara. A kto ją nam wymierza? - A jednak jest w tym jakaś sprawiedliwość - odpowiada - przynajmniej, jeżeli chodzi o mnie... Nagle nie mogę tego słuchać. - To straszne tak myśleć, ja... ja się z tym nie zgadzam - ze zdenerwowania pocą mi się ręce - byliśmy piękni i młodzi. I pięknie umieraliśmy dla wolności. A oni sami siebie zamieniają w gnój. Tu jest ta odbytnica, przez którą potwór wydala własne flaki. - Nie ma obawy - uśmiecha się smutno Jerzy - będzie się odradzał. Nie starczy ani mojego, ani twojego życia, żeby zobaczyć jego koniec. - Więc, jak myśleć o przyszłości? On rozkłada ręce. - Nie myśleć, to jedyna rozsądna rada. - Nie myśleć, to także nie żyć. Uśmiecha się w taki sposób, jakby rozmawiał z dzieckiem. To mnie zwykle doprowadza do wściekłości. - Tak się mówi, jak się ma tyle lat co ty - stwierdza, jakby czytając w moich myślach - człowiek bardziej jest przywiązany do swojego ziemskiego bytowania niż się wydaje. Będzie się czepiał życia, nawet wtedy, gdy nie ofiarowuje mu nic innego ponad to minimum kalorii dziennie. I będzie myślał tylko o tym, jak je uzupełnić. - To, co pan mówi, nie jest godne pana przeszłości. - Moja przeszłość to taka sama kupa gówna jak to tutaj. Zaczynają dusić mnie łzy. On to widzi. - Daj spokój, Aniu - mówi ze zniecierpliwieniem. - Wszyscy wiedzą, że pan pije - wybucham. - Nie pije, tylko chla tak, że potem nie może utrzymać się na nogach... co się stanie z pańskimi rękami? - Są aż za dobre do krajania gułagowego mięsa. Stoimy naprzeciw siebie. - To nie są słowa godne lekarza! - Przestań mnie pouczać - nareszcie wyprowadziłam go z równowagi - nie wtrącaj się do mojego życia! - Wtedy, w Warszawie, pamięta pan, jak przynieśli chłopca, któremu pocisk urwał obie nogi, na moich oczach wypił pan pół butelki, a potem pan operował. - Operowałem, siostrzyczko instrumentariuszko - cedzi - owszem, operowałem. I co, źle wyszło? Moje ściegi pewnie przeżyły tego delikwenta. Powiem więcej, piłem już przed wojną, a przed wojną, moja panienko, robiłem skomplikowane operacje mózgu. - Nie ma się czym chwalić - stwierdzam z pewną wyższością, bo jednak coś już osiągnęłam. - Pewnie, chociaż bywają inne przypadłości - odpowiada. - Jeden z moich znakomitych kolegów był fetyszystą i przed szczególnie skomplikowanym zabiegiem wyciągał z kieszeni damskie majteczki i delektował się ich widokiem. To mu uspokajało nerwy. - Wstyd mi za pana! - Niech się każdy wstydzi za siebie - odpowiada człowiek, którego wszystkie uwielbiałyśmy. Właściwie nie wiadomo dlaczego. Był szorstki w obejściu i do tego mało przystojny. Średniego wzrostu, lekko łysiejący blondyn, o wydatnej szczęce i przenikliwych oczach. Może to te oczy. Wwiercały się gdzieś do głębi, od intensywności ich spojrzenia robiło się gorąco. Zresztą, kiedy był trzeźwy, potrafił być nawet dowcipny i miły. Wódka brutalizowała jego język, czasami słyszało się same przekleństwa. A mimo to zakochałam się w tym człowieku, jeszcze tam, w Warszawie. To dlatego wytrwałam przy nim do końca w szpitalu maltańskim. Wmawiałam sobie, że krew, którą widzę, to tylko farba. Z czasem stawało się to coraz łatwiejsze. Ja sama w powstaniu nie złamałam nawet paznokcia. Widziałam tylko śmierć i ból innych, a do tego łatwiej się przyzwyczaić. Raz jeden groziło mi niebezpieczeństwo, przez okno wpadła bomba zapalająca i powiew rzucił na mnie snop iskier. W ciągu sekundy zapaliło się na mnie ubranie. Jerzy jednym ruchem ściągnął sweter przez głowę, owinął mnie nim i przyciągnął do siebie. Poczułam swąd spalenizny i nagłą bliskość drugiego człowieka. Tym człowiekiem był mężczyzna. Oplatały mnie jego silne, nagie ramiona. Ugasił ogień na moim ubraniu, ale zapaliła się moja młodość, moje czternastoletnie serce. Od początku kochałam go jak dojrzała kobieta, ale on tego nie zauważał. To, że spotkaliśmy się znowu, było perfidnym zagraniem losu. Niebawem miałam się o tym przekonać. Antek śpi rozwalony na moim tapczanie. Patrzę na jego spokojną twarz, na zlepione potem włosy na czole. Delikatnie je odgarniam. I nagle widzę w nim siebie, przecież to czoło, łuk brwi, ten nos i usta to moja twarz w miniaturze. Dopiero teraz to spostrzegłam, przedtem raczej wierzyłam innym, którzy o tym podobieństwie mówili. Więc moja miłość do tego dziecka, to po prostu miłość do samej siebie. Więc każde wielkie uczucie jest egoistyczne i ślepe, a moja niemożność łatwego kochania Ewy związana była z niepowodzeniem śledztwa, które musiało się toczyć od dawna. Może dopiero teraz, drogą okrężną, przez dziecko, zaakceptowana została jako moja córka. Ono było tym niezbitym dowodem czy raczej jego podobieństwo do mnie. Trudno mieć zresztą pretensje do mojej podświadomości, o pomyłkę było wtedy tak łatwo, więc brak widocznych dowodów pogarszał sprawę... ...przyniesiono nam z kuchni obiad. Jerzy siedzi na biurku, tak trochę bokiem i macha nogą. Nasze łyżki stukają o blaszane dna misek. - A ty jakim szlakiem tu trafiłaś? - pyta mnie. - Via Moskwa. W moim wagonie były znajome łączniczki. Ta blondyneczka Zosia, ta śliczna Renata, która tak się panu podobała. Śmieje się. - A ty skąd to wiesz? I ja się śmieję. - Zmieniał jej pan opatrunek o wiele częściej, niż było to potrzebne. - Czyżbyś była zazdrosna? - Może... nie pamiętam, to było tak dawno... - Nie wykręcaj się. - No więc może tak, byłam wtedy takim dzieciuchem... kochała się w panu ta wysoka sanitariuszka Roma, a była starsza ode mnie, miała dwadzieścia pięć lat, to i ja nie mogłam być gorsza. - Roma się we mnie kochała? I teraz dopiero mi to mówisz! - Przecież jest pan człowiekiem żonatym. - A co to ma do rzeczy? - To, że nie wypada zdradzać żony. Śmieje się teraz na całe gardło. - I dlatego kochałyście się we mnie nieszczęśliwie? Głupie gęsi, straciliśmy taką okazję... - Niech pan nie żartuje - mówię poważnie - ja myślę, że ona zginęła przez pana. - Nie gadaj głupstw - on też przestaje się śmiać. - Zwierzała mi się. Powiedziała, że wyjdzie pod kule. I pamięta pan, co było... Wchodzi Ewa, jakby nigdy nic, całuje mnie w policzek. - Cześć, mamo - mówi wesoło. Chce się przywitać z Antkiem, ale on odpowiada, że nie ma czasu, bo buduje wieżę. Kuca przy nim. - Mogę ci pomóc? Antek przygląda się jej z powagą. - Możesz - odpowiada wreszcie. - Panie doktorze - mówię błagalnie - proszę mnie przenieść na oddział kobiecy. - Co ty sobie wyobrażasz? - odpowiada szorstko. - Jestem więźniem tak samo jak ty. - Ale wiem, że pan to może załatwić. - Myślisz, że kobiety będą lepsze? - Ale to kobiety. - Kobiety. Kobiety. Mówisz tak, bo jeszcze się z nimi nie zetknęłaś. Też ci się będzie zbierało na wymioty, ty delikatna panienko! - Ale jakoś tu dojechałam - odgryzam się. - Wiejskie dziewuchy umierały na zapalenie płuc, a ja dostałam kataru, lało mi się z nosa, oczy łzawiły, ale to był tylko katar. - Może jesteś w czepku urodzona. - To skąd się tu wzięłam? - Nie ty jedna. - To wszyscy w tym obozie są szczęściarzami? - Pomyśl o tych, co pojechali dalej, trudno w to uwierzyć, ale tu jest jeszcze jakieś dalej. Rozmawiał ze mną inaczej niż zwykle, czułam, że podjął w mojej sprawie jakąś decyzję, postanowiłam więc go nie prowokować. Zawsze tak było, że w końcu stawiałam na swoim. Ludzie mi ulegali. Moja twarz wiele mi ułatwiała, reszty dopełniał spryt i wyczucie sytuacji. Raz jeden tylko wszystko zawiodło, myślę o dniu mojego uwolnienia, jak to oni eufemistycznie nazywali. Byłam naprawdę o krok od śmierci. Ale w końcu znalazł się ktoś, kto mi pomógł. Tylko że tym razem nie zagrała moja uroda, ale uczucie litości. Czułam, że na nią trzeba postawić, cały mój organizm to wyczuwał i dlatego duży palec u nogi napuchł i zropiał. Ratował resztę ciała, ale ono właśnie musiało go poświęcić dla "dobra sprawy". Antek, widząc moją kaleką stopę, spytał: - A dokąd poszedł twój palec? Roześmiałam się i odpowiedziałam: - Dość daleko, syneczku. Jerzy zmarszczył brwi i rzekł poważnie: - Musimy porozmawiać. A jednak! Przeczucie mnie nie zawiodło. - Musisz przyjąć do wiadomości, że znalazłaś się w dość ponurym miejscu. Tu nie Warszawa rok tysiąc dziewięćset czterdziesty czwarty. Nie ma tu zagranicznych fotoreporterów, którzy ci zrobią zdjęcie i zamieszczą w kolorowym magazynie. Oni by stąd po prostu nie wyszli. I nagle o wszystkim zapominam. - Pan widział moje zdjęcie? - Tak, w angielskim magazynie, obok reklamy pasty do butów, reklama pasty do zębów z podpisem: młodość walczy w obronie Warszawy. Trzeba przyznać, że szczerzyłaś ząbki z dużym wdziękiem. Fotoreporter był przystojny? - To był pilot, którego zestrzelili. A pan był w Anglii? - nagle to dociera do mnie. - Tak, zanim zostałem Jurijem Pawłowiczem, postawiłem na krótko swoją stopę na wyspie. - To skąd pan się wziął tutaj? - Słuszne pytanie. - Nie odpowie mi pan? - A jak ci powiem, że nie smakowała mi whisky, uwierzysz? - Nie. - Więc po co mam sobie język strzępić. - Pan wrócił do Warszawy! - mówię w uniesieniu. On, jakby nie słyszał, ciągnie: - Słuchaj teraz, co ci powiem, uważaj na Wierę! - Więc przechodzę tam, naprawdę? Robię ruch, jakbym chciała rzucić mu się na szyję. - Uważaj na nią. - Wiem, że ma humory. Jerzy kręci przecząco głową. - To nie humory, to zło w czystej postaci. - Nie wierzę, żeby dwie kobiety siebie nie zrozumiały. - Nie mów tak naiwnie - nagle robi się zły. Zły na mnie. - Czasami taka baba może być gorsza od diabła, bo potrafi być złośliwa. A złośliwość w złej wierze, to straszna broń. - No proszę, kalambur! - Ja nie żartuję. - Chce mnie pan przestraszyć? Ja się już niczego nie boję. Jak Warszawa się paliła, mówił pan, że przynajmniej zaoszczędzimy na zapałkach, a teraz opuściło pana poczucie humoru. - Bo oglądam piekło od spodu. Ty się nawet nie domyślasz, gdzie trafiłaś. W tym obozie etatowym katem jest mróz, to jedyny nadzorca, który nie da się niczym przekupić. Kiedyś dali mi tu faceta. Jak go zaczęliśmy rozbierać, rozebraliśmy do kości. Ciało odpadało z niego jak mokra bułka. - I nic nie czuł? - dziwię się. - Na tym polega perfidia naszego przyjaciela: zabija bezboleśnie. - No tak, ale oni nie mogą być gorsi niż Niemcy - powtarzam słowa nieznanej dziewczyny. - Niemcy by mnie zabili, bo nie mogłam iść, a oni położyli mnie na nosze. - To wcale nie znaczy, że są bardziej miłosierni. Po prostu ich machina zabijania jest mniej sprawna, panuje większy bałagan, coś się zacina, psuje. Czasami to nadrabiają, czasami nie, ktoś uchodzi z życiem... Ostrzegam cię, przestań być więźniareczką, bo obóz cię zgniecie. - Nie! Bo ja jestem osobno i nie obowiązują mnie jego prawa - oboje mówimy o ton głośniej niż trzeba. - Dla mnie to wszystko oni: więźniowie, nadzorcy. Gdyby im zamienić role, odgrywaliby je z zapałem. Sam mi pan pokazał tego chłopca, do którego matka napisała, że się go wyrzeka, bo zawiódł wielkiego przywódcę narodu. Matka tak napisała do syna. Matka! - To nie ona pisała. To pisał jej strach. Co my możemy wiedzieć o tych ludziach. O ich tragediach. My jesteśmy z zewnątrz. - Więc zgadza się pan ze mną - triumfuję - że nie mieli prawa? O co jesteśmy oskarżeni? Że walczyliśmy z Niemcami? Przecież oni też walczyli. Każdy obłęd ma swoje granice, nie można wlepiać obywatelowi obcego państwa pięć lat za to, że go bronił. - Jerzy smutno się uśmiecha, znam dobrze ten uśmiech, wiem, co wtedy czuje. Bo znam też dobrze tego człowieka. Z łatwością oddzielam słowa od tego, co naprawdę chce powiedzieć, czasami coś zupełnie innego niż się słyszy. - Nie za to dostałaś pięć lat, córeczko. Dostałaś wyrok, bo tego państwa już nie ma, to już nie jest Polska, to ich agentura. Zrozum to wreszcie i zacznij się zastanawiać, jak ochronić swój tyłek. Tryby, w które nas wkręcono, wszystkich mielą tak samo... Ewa nie przyszła wczoraj na spotkanie z lekarzem, ale tym razem było to usprawiedliwione. Antek się zaziębił. Umówiłyśmy się, że zrobię im zakupy. Bałam się tam jechać, wiedząc dobrze, co dla niej znaczy zamknięcie w domu. Nie mogłam jej pomóc, bo miałam pilną pracę. Przecież to ja jestem lokomotywą i to bez stałego składu pociągu. Ciągle mi doczepiają inne wagony i nie mogę złapać rytmu. Teraz utrzymuję się głównie z tłumaczeń francuskich tekstów dla telewizji. Czasami dzwonią do mnie z radia, nagrywam słuchowisko, czasami jakiś dubbing, ale to daje humorystyczne sumy. Podstawą naszej egzystencji są tłumaczenia. Wchodzę z pełnymi siatkami, Antek zaraz do mnie podbiega. - Dlaczego nie wytrzesz mu noska? - pytam. Ewa wzrusza ramionami. Mniej więcej widzę jaką ma twarz. Boję się dłużej na nią patrzeć, żeby nie natknąć się na oczy. Wypakowuję zakupy, a ona chodzi po pokoju jak dzikie zwierzę w klatce. Antek jest nieznośny, udziela mu się nastrój. Wyrywa mi torbę z jajkami, spadają na podłogę, wylewa się białko. Ona popycha go brutalnie, Antek uderza głową o kant lodówki, zanosi się płaczem. - Opanuj się, na miłość boską - mówię. - To weź mi go z oczu, bo go kiedyś zabiję! - Jutro go wezmę - podnoszę dziecko z podłogi, przytula się do mnie. - Nie wytrzymam ani chwili dłużej - krzyczy Ewa - mam dość! Dość mam tego zasranego życia. Odkręcę gaz i raz będzie spokój. - Z pewnością. - Wiem, że tylko na to czekasz, ale nie ciesz się za wcześnie. - Zastanów się, co mówisz. - Wiem, co mówię. Nie widzisz dalej swego nosa. Ja ginę! Rozumiesz, ginę! - Ewa, proszę cię - mówię z wysiłkiem - za kilka godzin położysz go spać. - I też nie będę się mogła nigdzie ruszyć. Zmarnował mi życie, ten szczeniak! - Sama je sobie zmarnowałaś! - mówię ostro. Ona łapie kurtkę i, zanim zdołam zaprotestować, wymyka się za drzwi. Antek patrzy na mnie. - Gdzie mamusia poszła? - Nie wiem. - I co teraz zrobimy? - jest prawie komiczny w swoim zatroskaniu. - Nic. Poczekamy aż wróci - odpowiadam. - Ale ona prędko nie wróci - stwierdza, kręcąc głową. Przypominam sobie podobną scenę, kiedy miałam ropiejący palec, a więc unieruchomioną prawą rękę, a ona zostawiła mnie samą z kilkumiesięcznym dzieckiem. Nie mogłam go przewinąć, w końcu to jednak zrobiłam, płacząc z bólu. Próbuję zebrać myśli. Jutro w południe muszę oddać tekst, tak się umówiłam. - Wiesz co, chyba pójdę po taksówkę i pojedziemy do mnie. Jak mi obiecasz, że będziesz grzeczny. - Będę - odpowiada z nadmierną powagą. Stara się przystosować do sytuacji, która go przerasta, która przerasta nas oboje. Zbieramy rzeczy. - Czy mogę wziąć traktor? - Masz u mnie zabawki. - Ale to jest nowy traktor! - Dobrze - godzę się. Przychodzi mi do głowy, że ona mogła nie zabrać kluczy. Ale trudno, swoich jej nie zostawię. Zbyt długo o nie walczyłam. Ona uważa, że to ograniczanie jej wolności, ja, że konieczność. Już kilka razy je gubiła, a raz pozostawiła w drzwiach. Na szczęście sąsiadka znalazła. ...wchodzę do dyżurki oddziału kobiecego w szpitalu obozowym. Przy biurku siedzi niska, krępa kobieta. Ma na twarzy ślady po ospie, a w oczach wyraz melancholii. - Ja od Jurija Pawłowicza - mówię. - Podejdź do okna - jej głos jest niski i kłóci się z jej wyglądem. Brzmi przyjemnie. Jestem pewna, że gdybym najpierw ją usłyszała, a potem dopiero zobaczyła, byłabym jeszcze bardziej zaskoczona. - Otwórz usta - pada następna śpiewna komenda. Posłusznie ją spełniam. - Zęby masz wszystkie. Nie kaszlesz? - Nie. - Zdejm chustkę. Zdejmuję chustkę, pod którą miałam schowane włosy. Sypią się teraz na ramiona. Wiera patrzy na mnie jak oniemiała, potem opanowuje się. Mówi szorstko: - Zawiąż chustkę i włóż tamten fartuch. U nas tyfus, jak wychodzisz z oddziału, masz fartuch zostawiać. Posłusznie wkładam szary fartuch i zawiązuję go w pasie. Wiera wyjmuje płachty lnianej tkaniny. Podaje mi nożyczki. - Siadaj - mówi - będziesz cięła płótno na pasy, o takiej szerokości - pokazuje - to na bandaże. Zaczynam ciąć płótno, ona się temu przygląda. - Za cienko - stwierdza - będzie się rolowało, odmierzaj na szerokość dłoni. Wchodzi więźniarka, którą znam z widzenia. Zajmuje górną pryczę w moim baraku. Ale jeszcze nie rozmawiałyśmy. Wiem, że ma na imię Zoja. Spogląda na wieszak, który jest pusty. - Ona ma twój fartuch, Zojka - mówi Wiera z satysfakcją. - To ja wezmę inny, z szafki - odpowiada tamta szybko. - Nie trzeba. Zamelduj się u Anatolija Nikitycza. - Wiero Iwanowna, czy ja coś zrobiłam? - pyta dziewczyna płaczliwie. - Ja się poprawię, Wiero Iwanowna, tylko mnie nie odsyłajcie, ja tam zginę... - A co, odzwyczaiłaś się od roboty? - syczy Wiera. - W cieple sobie siedziałaś, nic nie robiłaś. I jeszcze ci było źle. - Ja się poprawię, Wiero Iwanowna - mówi ze łzami Zoja - ja wszystko zrobię... wszystko... I nagle pada Wierze do nóg, Wiera odtrąca ją i wychodzi. Patrzę z przerażeniem, jak dziewczyna się podnosi, otrzepuje ubranie. - Suka parszywa, nie mrugnie okiem, a człowieka zgubi - stwierdza ponuro. - Mnie oczeń żałko, ja nie znała... - jąkam się. - Co tam - odpowiada lekko. - I na ciebie przyjdzie kolej. Taka już ona jest, przebiera w ludziach jak w ulęgałkach. Szybko jej się nudzą. Tu też nie ma łatwo, jej dogodzić... - ścisza głos - podobno z niej taka doktorka jak ze mnie ksiądz. Jedna taka mi o niej mówiła, że na wolności wylewała baseny, a dorabiała dupą, z Niemcami. Za to ją wzięli... Tutaj też źle nie ma. Baby do niej przychodzą ze swoim kłopotem. Wszystko zabiera z paczek, a już niejedną wyprawiła na tamten świat... Wchodzi Wiera i dziewczyna milknie. - Ty jeszcze tutaj! Zojka wzrusza ramionami. Wychodząc, śpiewa na całe gardło czastuszkę: na zakatie chodit parin... - resztę tłumią drzwi. Wiera patrzy za nią, z uśmieszkiem mówi: - A śpiewaj sobie, śpiewaj... Tym razem dłużej czekamy na taksówkę i do domu docieramy po szóstej. Antek dostaje kolację. Tymczasem zjawia się lekarz, którego nie zdążyłam odwołać, to znaczy próbowałam, ale telefon był zajęty, a potem podróż na Żoliborz zajęła mi właściwie pół dnia. Chwilę rozmawiamy, Antek już zdążył zajrzeć mu do teczki i wyciągnąć notes, w którym zwykle robi notatki podczas naszych sesji. Po jego wyjściu orientuję się, że wypadła jakaś kartka. Podnoszę ją. "Niemal od pierwszych jej słów wiedziałem, że nie jest to nasze ostatnie spotkanie. Wtedy nie myślałem jeszcze o niej jako o kobiecie, raczej jako o człowieku, który mógłby być dla mnie ciekawym materiałem. Zachowywałem się trochę jak myśliwy. Jej jakaś kruchość, pozorne zagubienie, nie potrafiły mnie zmylić. Czułem, że zrobi wszystko, aby wyprowadzić mnie w pole. Ta nasza pierwsza rozmowa ubrana w jej zalękniony, przepraszający uśmiech była wzajemnym obmacywaniem się, badaniem sytuacji. Z tą różnicą, że ja czyniłem to w pełnej świadomości, ona zaś z przyzwyczajenia; od dawna każdy napotkany przez nią człowiek stawał się potencjalnym przeciwnikiem. Zwykle próbowała pomieszać mu szyki, odpowiedzieć wyczerpująco na jego pytanie, by już nie mógł zadać następnego..." Tekst się urywał, a na marginesie dopisane były dwa zdania, które kiedyś wypowiedziałam. Pierwsze: "Jestem jak jesienne drzewo, które wspomina opadłe liście" i drugie "Nie wybrałam siebie, jestem na siebie skazana". Ciekawe, czy ten tekst mnie dotyczył. Pewne moje cechy by się nawet zgadzały, tylko to zdanie "wtedy nie myślałem o niej jako o kobiecie", co by miało znaczyć? Chyba nie to co zwykle. Chociaż... robiłam wrażenie na tak różnych mężczyznach, może i on, zamiast leczyć moją córkę, pożera mnie wzrokiem. Chyba że się mylę i dotyczy to kogoś innego. Oby. Mam dość facetów doszukujących się we mnie poezji i głębi. A on na takiego mi wygląda. No, niechby się z czymś zdradził. Wypaliłabym mu prosto w gębę, coś w rodzaju: "Wie pan, ja właściwie pogardzam mężczyznami, przede wszystkim za ich próżność. Można im wmawiać najbardziej fantastyczne zalety, uwierzą we wwzystko. Żadna kobieta by się na to nie nabrała, a taki skądinąd inteligentny facet kupuje to". Tylko... nigdy nie rozumiałam mężczyzn. Pojawiali się i odchodzili. Nie umiałam tego podsumować, postawić jakiegoś znaku. Sprawa mężczyzn w moim życiu do tej pory nie została zdefiniowana... Zawsze miałam niejasne przeczucie, że nie nauczyłam się gry, którą z łatwością opanowali inni. Może to matka czegoś mi nie powiedziała, a może mój późniejszy los... To niedopatrzenie uczyniło mnie kobietą bez mężczyzny. Ja przecież nigdy nie dzieliłam z nim domu. W tym sensie jestem kaleką. I takie samo kalekie życie rozpoczyna teraz Ewa... Dzwoni telefon. Szybko podnoszę słuchawkę, żeby nie obudził Antka. Byłam prawie pewna, że to Ewa, ale słyszę męski głos. - Pani Anna Bołtuć? - Tak. - Dzwonię z estrady. Pojedzie pani na koncert do Ciechocinka? W programie poezja Norwida. - Znowu te melorecytacje... - Opłaci się. Dwa koncerty. - Kiedy? - Piąty i szósty listopada. Dojazd autokarem. - Kto jeszcze jedzie? - No... sołtys Kierdziołek i tam inni... - Dobrze - zgadzam się. Nawet bardzo dobrze, kończą się nam pieniądze. Zawsze tak jakoś jest, że to finansowe balansowanie na linie zazwyczaj nie miewa tragicznego finału. Bardzo rzadko pożyczam. Nie lubię tego. Jak dno naszej kasy zaczyna być puste, coś nagle wpada. Ten wyjazd do Ciechocinka to dwa tygodnie bezpiecznego życia. ...nie tylko dlatego chciałam odejść z męskiego oddziału, że moje czynności wokół mężczyzn wydawały mi się upokarzające. Ja chciałam, żeby on do mnie przychodził. Wydawało mi się, że wtedy mnie dopiero zauważy. Nauczyłam się rozpoznawać na korytarzu jego kroki. Serce zawsze wtedy przyśpieszało, czułam jego uderzenia w skroniach, w gardle. - Przyszedłem sprawdzić, czy Wiera już cię utuczyła, by pożreć na śniadanie. - To pan musiałby wtedy zostać Jasiem - śmieję się. - Jakim Jasiem? - No, Baba_jaga uwięziła Jasia i Małgosię, pamięta pan tę bajkę? - Coś tam pamiętam. - To bajka dla niegrzecznych dzieci, które zła Baba_jaga zamyka za karę w obozie takim jak nasz. - Zapominasz, że nas tu nie tuczą, ale odchudzają. Jerzy wpada w ten sam żartobliwy ton. - Oj, nie zapominam, nie zapominam. Wiera mnie dokarmia, ale często burczy mi w brzuchu. - Ty na nią uważaj, Anitko. - Błagam, tylko nie to imię, już wolę Anuszka... - No proszę, złotowłose polskie pacholę już nam się rusyfikuje. System nie traci czasu. Ty chyba jesteś ze Lwowa, to co robiłaś w Warszawie? Po wejściu Rosjan matka wysłała mnie do siostry, sądziła, że tam będę bezpieczniejsza. Student, czy raczej były student ojca, przeprowadził mnie przez granicę. Nie wziął pieniędzy, chociaż był to teraz jego zawód. Pamiętam tamten dzień... matka stała na ganku i patrzyła za nami, odwróciłam się, a ona pomachała mi ręką. Tak ją widziałam po raz ostatni. Ganek obrosły dzikim, czerwieniejącym już winem, przecież była jesień, i ona, taka jeszcze młoda, jasnowłosa, w zielonej sukience... Opowiadam mu o przeprawie przez zieloną granicę, a on kręci głową. - To sporo się napodróżowałaś w swoim krótkim życiu. A matka myślała, że Niemcy będą lepsi, czy jak? Może myślała, że kultura zachodnia daje większe gwarancje. Widocznie tak naprawdę się z nią nie zetknęła w wydaniu hitlerowskim. Ale chyba musiała coś słyszeć. Trudno czasem pojąć tę kobiecą logikę. A co z ojcem? Oboje są tam? Ojciec wyszedł na wojnę i już nie wrócił. Raz przyszła od niego kartka z jakiegoś Kozielska. Miałyśmy nadzieję, że przedostał się na Zachód. Było umówione, że jeżeli jakiś czas się nie odezwie, mama dołączy do nas w Warszawie. Ale ciągle z tym zwlekała, ciągle jej się wydawało, że on któregoś dnia wróci i zapuka do drzwi. A ona mu je otworzy. Otworzyła je Niemcom, którzy ją potem wywieźli do obozu i spalili w piecu wraz z innymi. Jej obóz i mój obóz... czym był jej obóz dowiadywałam się przez długie lata, kompletując szczegóły. Brały się z ustnych relacji, z literatury, z filmów. Ta matka w pasiaku z literą P z czasem stawała się bardziej realna niż ta przedwojenna... Mówię do lekarza: - Zauważyłam, że od jakiegoś czasu wyraźną satysfakcję sprawia jej mówienie o swojej chorobie i jej przejawach. I to nie jest już wymierzone tylko we mnie. Ona chce, żeby świat się o tym dowiedział. To zaczyna wyglądać na rodzaj ekshibicjonizmu. - Nie, pani się myli - odpowiada lekarz - ona to z siebie wyrzuca, na tym między innymi polega psychoterapia. To, co powiedziane, zaczyna tracić wagę. Więc trzeba mówić. Im więcej, tym lepiej. - Czy słowa mogą uleczyć? Moim zdaniem w nadmiarze się dewaluują. I tak jest w naszym przypadku. My sobie tyle powiedziałyśmy, że tutaj już nic między nami nie może zaistnieć. On się uśmiecha. Znam już jego uśmiech i wiem, kiedy co oznacza. Teraz pewną wyższość osoby wtajemniczonej w coś, o czym ja nie mam zielonego pojęcia. - Przeciwnie. Torujecie sobie drogę, przyjdzie moment, w którym słowa nabiorą swojej wagi, ale przedtem musi być dużo powiedziane. Stoję na przystanku tramwajowym. Ciemno, zaraz obok zarośla. Ale jest to przecież przystanek na końcu miasta, a dla mnie nawet na końcu świata. Za tym domem, tym blokiem mieszkalnym o wielu klatkach schodowych i wielu oknach, nic już dalej nie ma. Oni tam żyją, oni tam jeszcze są. I powinnam odczuwać to jako największe szczęście, a myśli tej towarzyszy lęk. Może nie umiem już inaczej odczuwać miłości. Co zastanę jutro, czy Antek podbiegnie i uwiesi się na mojej szyi, by potem zaraz spytać: "A co mi przyniosłaś?" Podchodzi jakiś pijak, bełkocze. Na szczęście nie jest nachalny, widząc moją niechęć, oddala się. Zamykając za sobą drzwi, zobaczyłam jeszcze jej twarz, zgaszoną. Młoda twarz pełna uroku, z pewnością pociągająca dla wielu mężczyzn, których właścicielka tej twarzy po prostu odrzuciła. Nie potrzebuje nikogo. Nikt nie może być ważny, bo liczy się tylko to abstrakcyjne wyobrażenie o sobie samej. Jaka mogłaby być... a ponieważ taka nie jest, musi czuć się nieszczęśliwa, musi siebie niszczyć. Siebie i innych. Czy dlatego, że byłyśmy tam? Że tak dramatycznie się rodziła, znienawidzona przeze mnie już w chwili poczęcia? Czy to jest ta kara? Ale dlaczego jej kosztem. Przecież to mnie ma się karać, to ja zawiodłam. I karze się mnie z całą surowością i konsekwencją, wystarczy, że obejrzę sobie spuchnięte nogi mojej córki. - "Zobacz, jak mi kostki spuchły" - mówi Ewa i jest w tym jakby ciekawość i zdziwienie. O swoim synku mówi: przecież ja go kocham. Ale nie jest w stanie go przytulić. A czy ja byłam w stanie? Przez wiele lat żyłyśmy obok siebie, uważając, by nasze ręce przypadkowo się nie zetknęły. To ja ją tego nauczyłam, tej odrębności fizycznej. A teraz mam pretensje. Do niej? Nawet jeżeli mam je do siebie, co to zmienia? Nic. Może tyle, że Antek ma mnie w sposób całkowity. Depcze po mnie w sensie fizycznym i psychicznym. I też go to nie ratuje przed dziecięcą samotnością. On przecież patrzy na Ewę, na swoją matkę. Od niej oczekuje czułości. Moją czułość lekceważy. Potrzebuje jej, ale nie zwraca na nią uwagi. Traktuje jako rzecz sobie należną. Gdyby mógł wiedzieć, jaki przełom się we mnie dokonał. Nigdy się tego nie dowie, bo nigdy nie będzie miał innego mojego obrazu. Moje kiedyś tak trudne ręce, jak ktoś o nich powiedział... może Witek? Te trudne ręce tak łatwo obejmują to trzyletnie życie. Może dlatego, że od początku stało się pędem na tym samym drzewie. Antek brak czułości ze strony matki odczuwa bardzo dotkliwie. Jeszcze sobie tego do końca nie uświadamia, ale instynkt mu to podsuwa. Zakodowuje się w nim coś bardzo niedobrego, czego się już nigdy nie wymaże. Usiłuję jej to powiedzieć, ale czy nie mówiono tego mnie? Przecież już ta prosta kobieta w domu dziecka próbowała mi to przekazać, mówiąc do mojej córki: "Przytul się do mamusi, mamusia cię kocha." A to znaczyło: należy kochać swoje dziecko. Ale ja wtedy nie byłam jeszcze matką. Ja sama byłam jeszcze dzieckiem. Pomieszały mi się wszystkie wartości, nawet wartości uczuć. Przecież taka sprawa z Wierą mogła mnie spaczyć na całe życie. A czy tak się nie stało? Jestem sama, niezdolna do dłuższego przebywania z mężczyzną. Cokolwiek bym powiedziała o niszczącym wpływie Ewy na moje życie, nie wiem, czy gdybym była sama, potrafiłabym wytrwać w małżeństwie. To moje wyskakiwanie z łóżka. Nikt nie potrafił mnie zatrzymać, nawet Witek, którego podobno kochałam. Zawsze się o to gniewał, a ja stojąc pod prysznicem, czułam się winna. Zmywałam z siebie ślady niedawnej bliskości z mężczyzną, bo musiałam. Niczego nie umiałabym zachować na dłużej, ani jego czułości, ani oddania, to wszystko musiało zostać unieważnione. Bo dana nam była tylko jedna uciekająca chwila! Oczyścić się, to był ten imperatyw. Może to znowu wpływ Wiery... Ona była przecież jedną nienawiścią do świata mężczyzn. A może sposób, w jaki po raz pierwszy zetknęłam się z tym światem? Mam prawo tak odczuwać, ale mogłabym też być zupełnie inna. Może bym mogła... Teraz, kiedy zostałam uleczona. Trzymałam na rękach nowo narodzone dziecko. Pielęgniarka coś do mnie mówiła, a ja słyszałam tylko bicie mojego serca. Stałam zaskoczona, struchlała nagle. To było jak muzyka, którą usłyszałam po raz pierwszy, muzyka niepodobna do żadnej innej, porywająca i słodka. Łzy napłynęły mi do oczu. Ona odebrała mi dziecko i powiedziała, że muszę już iść, bo jak mnie lekarz zobaczy, będzie awantura. Posłusznie wyszłam, ale poruszałam się jak na szczudłach. Tak dotarłam do taksówki. Była już noc. Antek urodził się o dwudziestej drugiej dwadzieścia. Kiedy zamknęłam za sobą drzwi mieszkania, rzuciłam się na tapczan i wybuchnęłam płaczem. Ten płacz wylewał się ze mnie nie tylko łzami, wydostawał się przez skórę. Trwał krótko. Nagle umilkłam, zaskoczona dotykałam swoich policzków, które były mokre. Wtedy uświadomiłam sobie, że ostatni raz płakałam w majątku moich dziadków, kiedy stłukłam sobie kolano. Co mi ukradło moje łzy? Wojna? Obóz? Czy może ja sama czegoś siebie pozbawiłam. Jakiś mężczyzna powiedział mi w gniewie: uważaj, umiesz tylko nienawidzić. Nienawidzić? To nie było to słowo. Ja umiałam tylko odchodzić. Już tyle razy odchodziłam i zawsze żegnały mnie rozżalone oczy. Wśród nich były także oczy Ewy. W tamtym momencie uświadomiłam sobie, że zajęta nowo narodzonym dzieckiem, nie pomyślałam o jego matce. Przecież mogłam do niej wejść, pielęgniarka by mnie wpuściła. A ja pojechałam do domu przeżywać siebie w nowej roli... Dzwonek do drzwi. Nie lubię, jak nie wiem, kto za nimi stoi. Przez chwilę chciałam udać, że mnie nie ma. Ale nie mogłam powtarzać zachowań mojej córki. Coś w tym jest, jej stany zaczynają mi się udzielać. Za drzwiami obcy mężczyzna, ale uśmiecha się, jakbyśmy się znali. - No, nie poznajesz starych znajomych? - pyta. Staram się przypomnieć sobie jego twarz. Ale pustka. - Przypomnę ci. Wiesiek - zawiesza głos, a potem dodaje - Wiesiek z Fromborka. No tak, tego mi tu brakowało. We Fromborku byłam pięć lat temu na jakiejś melorecytacji, potem w jakimś towarzystwie się upiłam i znalazłam się w czyimś łóżku. Nie pamiętam twarzy tamtego mężczyzny, więc może to jest właśnie ta twarz. - Zmieniłam adres, jak mnie tu znalazłeś? - pytam niepewnie. - Ma się te sposoby. To co, mogę wejść? Wchodzi, a wraz z nim wdziera się to wszystko kłopotliwe, co się wiąże z wizytą obcej osoby. Muszę nastawić wodę, wyjąć filiżanki. Miotam się po ciasnej kuchni. On rozsiadł się w fotelu, jedynym meblu ocalałym z mieszkania ciotki. - To tak mieszkasz? - pyta, rozglądając się. - Znana aktorka. Słabiutko. - Znasz moje dawne mieszkanie? - wyglądam z kuchni. - Było trochę lepsze, większe... - Nie byłem zaproszony - odpowiada z urażoną miną. O Boże! Gdybym była spontaniczna, jak chciał nasz poprzedni psychoterapeuta, wyrzuciłabym go za drzwi. A tak, szczerzę do niego zęby. - A skąd wziąłeś mój nowy adres? - Poszedłem pod ten stary, sprawdziłem na rachunku, który podpisywałaś. - Jesteś z estrady? - Nie, sekretarzuję sobie w naszym miasteczku. - Sekretarzujesz? - Jestem człowiek wierzący, czyli partyjny - śmieje się. I nagle jak ostre światło zapalają się w moim mózgu kiedyś wypowiedziane przeze mnie słowa: "My nawet nie jesteśmy wierzący." I zaraz myślę: chyba zwariowałam. To niemożliwe, żebym z nim wtedy spała. To musiał być ktoś inny. Pewnie wypiliśmy bruderszaft, to wszystko. - No, ale powiem ci, że mi zalazłaś za skórę - mówi, patrząc mi zalotnie w oczy znad filiżanki. Widzę, że ma tłustą dłoń i krótkie palce. Takie ręce zawsze budziły we mnie opór. Ręce pierwsze zauważyłam w Witku. - Po twoim wyjeździe, kurcze blade, ze dwa tygodnie nie mogłem dotknąć się do żony... Więc jednak, myślę z niesmakiem. I to wtedy, kiedy znałam już Witka. Kim jestem? Dokąd życie mnie zaprowadziło? Oto odbija mi się czkawką w postaci sekretarza partii z małego miasteczka. - A co tam u was słychać? - pytam, udając, że nie widzę tych spojrzeń. - Stara bida, dostajemy prikaz z centrali i wykonujemy z pomocą bożą - śmieje się. - Ostatnio harcerze nam się plączą pod nogami. Te obchody tysiąclecia, rozumiesz. Czasami nawet ktoś ciekawszy do nas zawita. Ale takiej ładnej kobitki jak ty, to jeszcze nie mieliśmy. Chodzimy na twoje filmy, puszymy się, że znamy cię osobiście. - A my, to kto? - pytam oschle. - Twoi niewolnicy, Aniu... - Czy mój zeszycik był w użyciu? - pyta lekarz Ewę. - Jaki zeszycik? - dziwi się, a potem sama sobie odpowiada - a... ten. Przecież to nie ma sensu. - Większy, niż się pani wydaje. Ewa potrząsa przecząco głową. - Już panu na początku powiedziałam, że jestem słaba. Równanie w dół... tak naprawdę to z niczego nie potrafię się cieszyć. Na zajęciach z psychologii mieliśmy taką ankietę. Robiliśmy charakterystyki kolegów. O mnie parę osób napisało, że jestem jednocześnie wesoła i smutna. - I jak pani to zrozumiała? - Że jestem nijaka - odpowiada ona. - Dlaczego właśnie to słowo. To ten jej wieczny kompleks niższości. Wiele dziewczyn na jej miejscu byłoby szczęśliwych, a ona wyszukuje w sobie tylko mankamenty w urodzie, bo nic innego się przecież dla niej nie liczy. Czy można sobie wyobrazić większy koszmar. W naszej sytuacji, kiedy szaleńczy prąd życia w każdej chwili może roztrzaskać naszą wątłą, trzyosobową tratwę, ona wpatruje się w strzałkę łazienkowej wagi, czy przesunie się o parę milimetrów. Od drgnięcia tej strzałki będzie zależało nasze życie... Tak, wiem. Chciałam się jej zaprzeć dwa razy przed władzą radziecką, a raz przed swoją rodziną. Po raz pierwszy pod drzwi dietdomu przygnał mnie głód, po raz drugi pod te same drzwi sprowadził mnie strach. Miałam już wszystko, co mi było potrzebne do szczęścia. Papiery, bilet. Czy raczej bilety, dla mnie i dla niej. Ale nie miałam zamiaru jej ze sobą zabierać. Z małym tobołkiem podążałam w stronę dworca. To dlatego nie zgodziłam się, aby Aksinia i jej mąż mnie odprowadzali. Wytłumaczyłam im, że w moich stronach nie przynosi to szczęścia. U nich trzeba usiąść przed podróżą, a u nas nie odprowadzać na pociąg. Jak na skrzydłach pędziłam w stronę dworca, pożegnawszy się z nimi przy saniach. Chcieli mi towarzyszyć chociaż do dietdomu, ale stwierdziłam, że mojej córce będzie przykro się z nimi żegnać. Zdążyła się już przecież do nich przyzwyczaić. Aksinia uroniła łzę, jej mąż też był jakiś markotny, a we mnie wszystko śpiewało. W miarę jednak, jak się zbliżałam do dworca, moja radość zaczynała przygasać. Naprzeciw wychodziła mi ta Twarz. Ogromna twarz z plakatu zawieszonego na całej jednej ścianie budynku. Zmarszczone, krzaczaste brwi i przenikliwe oczy. Nie mogły mnie zmylić dobrotliwe zmarszczki wokół nich. Oczy przewiercały mnie na wylot. Zdawały się mówić: "Nie uda ci się, ty suko." Szłam coraz wolniej, w końcu przystanęłam. Wydawało mi się, że dobrotliwy uśmiech na monstrualnych rozmiarów wargach z każdą chwilą staje się groźniejszy. Te usta syczały: "Wracaj po dziecko". I wróciłam... Przed wielkim grzechem ustrzegła mnie władza radziecka, która raz narzuciwszy mi macierzyństwo, nie pozwalała mi zostać wyrodną matką. - A jak się już pani tak odchudziła, pani Ewo - dociera do mnie głos lekarza - czuła się pani z tym lepiej? Coś się w pani życiu przez to zmieniło? Ewa zastanowiła się chwilę. - Pojechałam na obóz - odpowiada wreszcie - tam był Stasiek. - Szczęśliwy ojciec Antka - wtrącam. - I podobała się pani Staśkowi w tej nowej wersji? - Chyba tak, powiedział, że klawo wyglądam. - Tak się wyraził? Klawo? - Chyba tak, nie pamiętam. - A powinna pani pamiętać - mówi z naciskiem lekarz - przecież bardzo się pani liczy z opinią innych ludzi. To dla niego się pani odchudzała? - Nie wiem. Chyba dla siebie. - Ciągle jej tłumaczę - wtrącam - że mężczyźni nie lubią takich szczap. Ewa robi pogardliwą minę. - Ty dużo wiesz o mężczyznach, trafił ci się jeden na krzyż. - Uważaj! - Na co? - Na to, co mówisz. - Przecież to, co ja mówię, dla ciebie nie ma żadnego znaczenia. Nazywasz to słowotokiem. Spoglądają na mnie za duże i za ciemne oczy. - Bo ty sama już się gubisz w tej plątaninie myśli - stwierdzam niepewnie. Nigdy nie umiałam wytrzymać jej wzroku, kolor jej tęczówek za każdym razem uderzał mnie, zaskakiwał, nie chcę powiedzieć - przerażał. Na pewno był obcy. - A ty? Jak ty żyjesz - słyszę jej głos - cały czas grasz kogoś innego. Nie znam nikogo, kto byłby tak zakłamany jak ty. Dbasz o siebie tylko wtedy, kiedy wychodzisz, po domu łazisz w szlafroku i przydeptanych kapciach. Nawet włosów nie chce ci się porządnie uczesać. Jak ten twój facet tak długo z tobą wytrzymał? To średnia przyjemność oglądać w kółko rozmemłaną babę. I tak musiałby cię w końcu rzucić! A ja maluję się przede wszystkim dla siebie. - O tak, to wiemy - odpowiadam. - Bo się z tym nie kryję - stwierdza wyniośle - mam krótki wzrok i nie noszę okularów, ale przyznaję się, że to przez próżność. A ty! W domu w okularach, a na ulicy zdejmujesz. Ale jakby cię ktoś spytał, czy jesteś krótkowidzem, wypierałabyś się w żywe oczy. - Zwraca się do lekarza. - Kiedyś, jak się zaczął pojawiać ten facet, umówiła się z nim pod kinem i nie poznała go, bo okulary wkłada dopiero, jak zgaśnie światło. Spacerowała po chodniku, a on nie podszedł, bo myślał, że czeka na kogoś innego. - Mało dowcipne - mówię. - To by było dowcipne, gdyby nie było żałosne. A najbardziej odpowiada ci rola pokrzywdzonej matki. - Mówi do doktora. - Kiedy mieszkałyśmy razem, mama ciągle wygadywała na mnie do słuchawki. - Bo to jedyny sposób, żebyś mnie słuchała. - No tak, dorabiaj sobie teorię - Ewa już galopuje na swoim koniu - nie mogłabyś zasnąć, jakbyś nie wylała na mnie wiadra pomyj. I zawsze potrzebowałaś słuchacza. Teraz jesteś w swoim żywiole. Jestem pewna, że za moimi plecami porozumiewasz się z panem doktorem... A Antek! Ile razy go już ode mnie zabierałaś na stałe. Załatwiałyśmy przeniesienie do innego żłobka, a po paru miesiącach miałaś go dosyć... Żłobek, ten kolejny koszmar, którego nie dało się uniknąć. Antek poszedł tam, jak skończył półtora roku, a mnie skończyły się pieniądze na kobietę, a właściwie kobiety, przecież stale się zmieniały niezadowolone z pensji, godzin pracy. A w żłobku natknęłam się na inne kobiety, też takie tłuste, o ordynarnych twarzach. W zupełnie inny zresztą sposób niż tamte twarze rosyjskie, tamte twarze zdobiła ukryta w nich dobroć, co, jak zdążyłam się przekonać, było bardzo mylące. Uśmiech ukrywał za sobą często coś bardzo niedobrego, a surowy wyraz oczu oznaczał o wiele mniej surowy wyrok, niż można byłoby się spodziewać. Życie mnie do tego przyzwyczaiło, że obracam się pośród ludzi, którzy mnie sądzą lub będą sądzić. Z ich twarzy nauczyłam się odczytywać wyroki. Starałam się zwykle zmylić przeciwnika albo jakoś przebłagać. Uśmiechem, zgodą na postawione warunki. Czasami starałam się go przekupić. Tym potworom w żłobku przynosiłam czekolady, kawę, jakieś inne drobne prezenty. Wręczałam zwykle z uczuciem pogardy i do siebie, i do obdarowywanej. A Antek i tak na mój widok zaczynał płakać. Wyrywał rączkę z tłustej łapy i biegł w moją stronę. Za chwilę czułam jego rączki na szyi. I gorzkie łzy pod powiekami, że takie mu tylko mogę ofiarować dzieciństwo. Zwykle miał pieluchę nie zmienianą od wielu godzin. Z uczuciem niemal zawału serca oglądałam odparzoną pupę. I byłam prawie pewna, że już go tu więcej nie przyprowadzę. Ani ja, ani Ewa. Życie szybko korygowało te postanowienia. Czasami działałam na oślep, jak tego dnia, kiedy przyprowadzono mi do szatni chore dziecko. Był tak słaby, że nogi się pod nim uginały. Jego rączka tkwiła w tłustej łapie, bo nie miał siły jej wyrwać. Czy to też była kara, czy mój ból na widok małej rączki w tłustej łapie nie był karą za tamtą obojętność sprzed dwudziestu lat. Tamta mała ręka w pulchnej dłoni Wali nie wywoływała we mnie żadnych uczuć. - Zabierałam dziecko, bo z gorączką posyłałaś je do żłobka! - bronię się przed o wiele poważniejszym zarzutem, niż Ewa myśli. - Nie miałam wyjścia - odcina się. - Ja też nie. Zawsze myślę sercem, a potem rozumem. - Mnie nie obchodzi, czym ty myślisz, ja po prostu, jeżeli chodzi o ciebie, niczego nie jestem pewna. - Nigdy nie byliście głodni - stwierdzam. - I co z tego? - To, że w tym sensie zawsze mogłaś na mnie liczyć. Jeżeli czegoś nie dotrzymywałam, to z nadmiaru obowiązków. - To po co tyle na siebie bierzesz? - mówi wyniośle Ewa. - Czy pan to słyszy? - zwracam się do naszego świadka. - Po to, żebyś miała buty na zimię, a Antek kurtkę. Wiesz, co to znaczy utrzymać dwa domy? A dziecko, ile kosztuje? - Wiem, wiem, majątek - jest coś niedobrego w jej głosie. On też to musiał zauważyć, bo stwierdza: - Coś nam to idzie w złą stronę. - To zawsze tak idzie, jeżeli chodzi o nas - mówi Ewa ze swoim uśmieszkiem - my, z krótkimi przerwami, umiemy się tylko kłócić. - Bo nie jesteś normalnym człowiekiem - stwierdzam z goryczą. - Przecież nie mam nim być. Przecież jakiś docent X czy Y ci to powiedział. Mnie też straszył, że bisacodyl powoduje zmiany w mózgu. Stwierdził, że jak nie przestanę z prochami, skończę u czubków. - To, niestety, może być prawda - mówi doktor. - I co z tego? - odpowiada. - Wariatom jest dobrze, przynajmniej zawsze są w dobrym humorze, uśmiechnięci... "A wkrótce potem przystąpili ci, którzy stali, i rzekli Piotrowi: - prawdziwie, tyś jest z nich, bo i mowa twoja cię zdradza." To ją zdradzała mowa. Wołała za mną "padażdi", wydymała usta i mówiła "ja nie chaczu"... było mi trudniej, bo nie wyrzekałam się miłości. Mogłam tylko przyjąć piekło nienawiści, które dopiero z wolna stawało się miłością... Nie wiedziałam jeszcze, że oboje rodzice nie żyją, a ciotka wyjechała do Londynu, dokąd ściągnął ją wuj generał. Wysiadłyśmy na warszawskim dworcu, wokół poruszali się ludzie, oglądali się za nami. Byłyśmy dość dziwacznie ubrane, szczególnie ona, obwiązana kraciastą chustką. Zaczęłam odchodzić, szła za mną, przyśpieszyłam kroku. I wtedy usłyszałam jej płacz. Ten płacz mnie sparaliżował, do dziś pamiętam tamto uczucie. Stanęłam i nie mogłam ruszyć się z miejsca. Ona podeszła, objęła mnie rękami za nogi. Miałam odruch, by ją odepchnąć, ale nie zrobiłam tego... Opowiedziałam to dzisiaj lekarzowi. I zaczęła się nasza kłótnia. - Chciałam rozpleść te małe ręce i uciec, a jednak zostałam. - Ale poczucie winy rosło. - Właściwie nie wiem, czy nie mylę go z miłością. Wszystko jedno, jak nazwiemy naszą zależność od drugiego człowieka. - Myli się pani - rzekł patrząc mi głęboko w oczy - tu musi być dokładne rozpoznanie, inaczej nie wyjdzie życiowy rachunek. Trzeba byłoby wstawić do niego błędną liczbę. Roześmiałam się. - Robienie życiowych rachunków jest nonsensem - odrzekłam - gdyby było inaczej, dawno już powinnam odkręcić gaz. - To by się pani trochę pośpieszyła. - Jeżeli myśli pan o moim wieku, jestem babcią. I w tym też nie umiem się znaleźć. Kocham to dziecko chorobliwą miłością. Kiedyś bolał go brzuch, spojrzał na mnie oczami pełnymi łez, a ze mną coś takiego się stało... zaczęłam kręcić się w kółko, chciałam wołać pomocy, niemal krzyczeć o nią... - Ma pani trzydzieści dziewięć lat - powiedział wolno - nie jest pani żadną babcią. Po prostu pani córka zbyt wcześnie wdała się w macierzyństwo. - Co pan może o tym wiedzieć. Cały czas zachowuje się pan nie jak doktor, ale jak księgowy. - Może dlatego, że nie jestem doktorem, lecz psychologiem. Wydało mi się, że źle słyszę. - Pan nie jest doktorem? - Jestem doktorem, ale psychologii. - Ja prosiłam, żeby umówiono mnie z psychiatrą. - A ja osobiście uważam, że bardziej tu jestem na miejscu. - Pan cały czas ma dobre samopoczucie - mój głos poszedł o jeden ton w górę. - Pani Anno, nasza rozmowa nam się rozmywa. - Ależ nie - odparłam z uśmiechem - to tylko rozmyło się moje życie, tak się rozmyło, że go już nie ma. Istnieję tylko w relacji ja_córka, ja_wnuk. I tak byłoby dobrze, gdyby nie jej choroba. - Proszę się teraz zastanowić, co pani powiedziała - w jego głosie wyczułam triumf, to mnie zdziwiło. - Powiedziałam, że niszczy mnie choroba mojej córki. - Kogo niszczy? Kogoś, kto nie istnieje? - Proszę mnie nie łapać za słowa. Oboje wiemy, o co chodzi. - Nie, ja to wiem od jakiegoś czasu, a pani nie chce wiedzieć. Pani się cofa. Prawda jest pani największym wrogiem. Dlaczego? Co mu mogłam odpowiedzieć. Że boję się prawdy, bo są nią ciemne tęczówki mojej córki? Że tej jednej sprawy nie potrafiłam w żaden sposób ani ominąć, ani jakoś zakłamać. Starałam się uznać ją za swoją rodzinę. Kiedy wychodziłyśmy z warszawskiego dworca, zdecydowałam, że będzie miała na imię Ewa, a potem w rubryce imię ojca wpisałam imię jej dziadka, tak, nazwałam ją imieniem mojej matki, ale prawda o jej poczęciu powraca rykoszetem, bo przecież imieniny Ewy obchodzone są 24 grudnia, a tego dnia właśnie dokonano na mnie gwałtu. "A wkrótce potem przystąpili ci, którzy stali, i rzekli Piotrowi: - prawdziwie, tyś jest z nich, bo i mowa twoja cię zdradza..." Koń szedł noga za nogą pośród bezkresnego pola. Był na tyle stary, że nie zabrali go do kołchozu, a nawet pozwolono mu dożywać ostatnich dni w prywatnej zagrodzie. Spoglądałam z lękiem na białe, ciągnące się po horyzont płaszczyzny i myślałam, jak żyć na takim pustkowiu, gdzie nie widać nawet jednego drzewka. Dziecko siedziało pomiędzy mną i Walą, która trzymała lejce. Pokrzykiwała na konia, ale bez przekonania. Dziecko zakutane było w grubą chustę i wyglądało karykaturalnie. Ta duża głowa zrobiła się teraz jeszcze większa w stosunku do marnego ciałka. Siedziało tak cicho, że Wala co jakiś czas zagadywała. - Ej, żyjesz tam, sierotko? Nie odpowiadało. Wala szturchnęła je łokciem, a ono odchyliło się nieznacznie, by potem powrócić do dawnej pozycji. - Ot i patrzcie, na żartach się nie zna - wzdychała Wala. Jechałyśmy przez ten pusty i groźny świat, który nie wiadomo było, co nam przyniesie. - Myślisz, że mnie przyjmą? - spytałam. - Dlaczego by mieli nie przyjąć? Pomożesz im w pracy. Jeszcze się ucieszą. - Tutaj nie lubią ludzi stamtąd. - Na początku lubili, ale jak zaczęli kraść i gwałcić, to przestali. - Jestem kobietą. - I kobiety mogły za skórę zaleźć. Niby to godziły się do pomocy, a jak gospodarze poszli spać, drzwi złodziejom odmykały. Dzwonek u sanek ledwo się odzywa, a chwilami wcale go nie słychać. Koń się zmęczył, para bucha mu z boków. Wala ściągnęła lejce, a potem przykryła go derką. - Jeszcze się zaziębi, starowina - powiedziała zajmując dawne miejsce. - To może mnie przyjmą - myślę głośno. - Przyjmą, przyjmą, przecież to bratowa i brat. Przestań się na zapas martwić. Ty masz taki martwiący charakter, Anuszka. I twoja doczka, po tobie, taka sama. Nic, tylko stanie pod ścianą. Inne dzieci wesołe, bawią się, a ona, jakby języka w gębie zapomniała. Prawdę mówię, Nataszka? - szturcha dziecko łokciem. - Daliście jej na imię Natasza? - pytam. - Nie nazwałaś jej, to różnie na nią wołamy, raz Irinka, raz Wieroczka, żeby się nie przyzwyczaiła. Może zechcesz ją nazwać po swojemu. To, jak ją mamy wołać? - Może być Natasza. - A jak wrócisz do swoich, nie będą się dziwili? Spoglądam na nią ze zdumieniem. Dopiero teraz to do mnie dociera i budzi jeszcze gorsze uczucia do tego dziecka, z którym nie czuję żadnej więzi. Jest obce jak ta okolica i ci ludzie. Nie dowierzam nawet ich dobroci, może dlatego, że zdobywam ją podstępem. Że muszę udawać kogoś, kim nie jestem. Ta legenda jaką stworzyły o mnie kobiety z domu dziecka, że waruję pod schodami, żeby tylko zobaczyć córkę, uwiera moją świadomość. Kiedy Wala zaproponowała, żeby zabrać ze sobą dziecko, niech się przejedzie, nie zaprotestowałam. Udałam nawet, że się cieszę. Pogłaskałam je po głowie, przełykając z obrzydzenia ślinę. Ono zaraz się odsunęło, ale Wala w nim raczej szukała winy. - Widzisz ją - powiedziała z gniewem - odskakuje od matki jak od jakiego diabła! W pewnej chwili dziecko rozpłakało się, a kiedy Wala ściągnęła lejce i pochyliła się nad nim, rzekło: - Ciociu, ja muszę siusiu! - Wytrzymaj, córeczko, przymarzniesz do śniegu, a my już całkiem niedaleko domu. Dziecko pokiwało głową na znak, że się zgadza jechać dalej. Wala krzyknęła na konia. I rzeczywiście, po mniej więcej pół godzinie ze śnieżnej mgły wyłonił się jakiś domek, a właściwie lepianka otoczona drewnianym płotem. Zaraz otworzyły się drzwi i ukazała się w nich postać w kożuchu. Kiedy podeszła bliżej, można było rozpoznać kobietę. Wala powiedziała, że jej bratowa ma czterdzieści lat, ale mnie się wydała dużo starsza. Miała żółtawą pomarszczoną skórę i zmęczone oczy. Głos też miała taki zmęczony. - Chodźcie, chodźcie, zmarzliście - rzekła. Od razu pochyliła się do dziecka. - A ptaszynka nam zmarzła? Konik słabowity, wolno idzie. Zaraz damy coś na rozgrzanie. Wzięła dziecko za rękę i wprowadziła do środka. - Idź z nimi - rzekła Wala - ja odprowadzę konia do stajni, bo się staruszek zmęczył. Wnętrze domu to była jedna izba z glinianym piecem. W rogu stała drabina, którą wchodziło się na strych. Było tu jeszcze szerokie łóżko, stół, przy nim ława. Pod inną ścianą kredens. - Fiedia - krzyknęła kobieta, podchodząc do drabiny - mamy gości. Po chwili w otworze u szczytu drabiny pojawiły się czyjeś nogi w łapciach, a potem cała reszta potężnej męskiej postaci. Fiodor Aleksiejewicz, mąż gospodyni, spojrzał na mnie spod chmurnie ściągniętych brwi. Twarz miał męską, urodziwą, oszpeconą tylko rzadką brodą. Bez słowa wyminął mnie i zatrzymał się przed dzieckiem. Nieoczekiwanie wziął je na ręce. - Jak ci na imię? - spytał łagodnie. Dziecko milczało. - Fiedia, zostaw ją. Trzeba, żeby się ogrzała. Zdejmijcie jej tę chustkę. Chciałam to zrobić, ale dziecko się wywinęło. - Trzeba się rozebrać, ptaszyno - powiedziała kobieta. Ale dziecko nie chciało zdjąć chustki, wycofało się tyłem do kąta. Wyciągnęła je stamtąd dopiero Wala. Siłą zdjęła mu chustkę. - Wstydzi się, że nie ma włosów. Golimy im głowy, żeby łatwiej było utrzymać czystość. Dziecko stało teraz bez ruchu, ze spuszczonymi oczami. Na twarzy malował mu się wyraz męczeństwa. Gospodyni kucnęła przy nim. - Poprosimy Wali i zahodujemy włoski - powiedziała łagodnie. Odebrałam Antka z przedszkola. Koniec października, a dzień ciepły i słoneczny. Wzięliśmy jego rowerek na trzech kółkach i poszliśmy do parku. On zawzięcie pedałuje, a ja siedzę na ławce i przyglądam się z uśmiechem. - Chwila przerwy - myślę nieco leniwie - chwila podarowana. Kto tym wszystkim zarządza, kto daje i odbiera. Czy raczej, kto przekręca kontakt. Dwoje szczęśliwych ludzi, on chodzi do biura, ona gotuje obiady, dzieci im rosną. Wydaje im się, że tak będzie zawsze. I nagle pstryk, on nie wraca do domu, tramwaj go przejechał. Ona po nim płacze, a potem drugi raz wychodzi za mąż i jest szczęśliwa z innym. Albo inaczej, on ginie pod kołami tramwaju, a ona nie może go zapomnieć i żyje jeszcze długo w pustym domu... Ja siedzę na ławce, mój wnuk jeździ na rowerku, dookoła jesienne kolory podświetlone słońcem... ja siedzę na ławce i przeżywam szczęście w czystej postaci, oto punkt w którym przecięły się wszystkie linie mojego życia, oto ta środkowa... i nagle pstryk, wracamy do domu, Ewa leży z opuchniętą twarzą. Wygląda, jakby pokąsały ją pszczoły. A to nas obie coś pokąsało, jesteśmy zatrute jadem. Obok Antka pojawia się chłopiec na małym rowerze, ale na dwóch kółkach. Antek podjeżdża do mnie. - Chłopczyk ma ładniejszy rowerek - mówi. - Nieważne - odpowiadam - liczy się sama przyjemność jeżdżenia. On spogląda mi głęboko w oczy. - Ale on ma ładniejszy rowerek! "Nie da się ukryć - myślę - trzeba będzie kupić taki sam na wiosnę." Wracamy, mija nas wysoki mężczyzna z teczką. - O, mój tatuś poszedł - mówi Antek. - Twój tatuś inaczej wygląda. - A jak wygląda mój tatuś? "Te same pytania" myślę w popłochu. - Będzie pan ze mnie zadowolony - mówię - małe zwycięstwo. Wczoraj Ewa dzwoniła, żebym odebrała dziecko z przedszkola. Odparłam, że jestem zajęta. A nie byłam. Leżałam na tapczanie i czytałam książkę ze znacznie mniejszymi wyrzutami sumienia niż normalnie... - Tylko tak dalej, pani Anno - mówi psycholog, któremu już wybaczyłam, że nie jest lekarzem. - To co, zapalimy na to konto? Podaje mi papierosa, przyjmuję, ale kiedy wkładam go do ust i pochylam się nad ogieńkiem zapalniczki, pojawia się we mnie coś w rodzaju niechęci. Czuję się przyparta do muru. Przymuszona. Gaszę papierosa. On udaje, że tego nie widzi. - W jednej z rozmów powiedziała pani: "człowiek, którego kochałam"... - Tak, na tym polu mam raczej mizerne zdobycze. Chociaż był taki okres, kiedy przez moje łóżko przewinęło się paru panów. On się śmieje. - Czyli taki wątek przechodni. I ja się śmieję. - Jakiś czas ich unikałam, to było po tym, jak wróciłam z obozu. - A ten człowiek? - Kochał mnie chyba bardziej niż ja jego, może dlatego, że był bliżej życia. Był bardziej zdolny do miłości. - A jednak nie jesteście razem. Milczę. Myśleliśmy o tym, żeby się pobrać, ale zaczęły się kłopoty z Ewą. Zaszła w ciążę. To był wstrząs dla nas wszystkich. Witek nie mógł znaleźć w tym miejsca, odszedł. - Tak, nie jesteśmy razem - powtarzam jego słowa. - I nie żałuje pani? - Nie wiem, sprawa mojej córki zajmuje moje myśli, mój czas. - Ale pani już wie, że to błąd? - Tak, wiem - odpowiadam - staram się to zmienić. Raz nawet sama wyjechałam za granicę. - Ale po tygodniu pani wróciła! - Już to panu mówiłam? - uśmiecham się jak przyłapana. - Zaczynam się powtarzać. Tak, wróciłam, bo mi się wydawało, że tam doszło do jakiejś tragedii. Na przykład Ewa zasnęła nad książką, czajnik zalał gaz... Nawet nie mogłam do nich zatelefonować. Więc wróciłam... - Zamiast sześciu tygodni, jeden. Nie wiem, jak to zapisać na pani rachunek, w rubryce "winien" czy w rubryce "ma"? Wchodzi Ewa. - Przepraszam, spóźniłam się - bąka. - Znamy to na pamięć, Ewuniu, ale dzisiaj oboje z panem doktorem mamy dobre humory, więc ci wybaczamy... A ona, gdyby pamiętała tamtą scenę w lepiance, kiedy przy obcych ludziach chiałam jej zedrzeć chustkę z głowy, czy by mi wybaczyła? Wyraz męczeństwa na jej twarzy, kiedy tak stała z obnażoną głową, na której miała tylko fioletową skórę, zapadł we mnie. Zapamiętałam tamtą jej twarz, mimo że byłam wtedy najbardziej obcą osobą z obecnych. To nie ja powiedziałam: "Poprosimy Wali i zahodujemy włoski." To powiedziała Aksinia, bo była dobrym człowiekiem i sama nie miała dzieci. Przyhołubiła moją córkę. Prosiła nawet Walę, żeby dziecko zostało, ale tamta pokręciła przecząco głową. - Nie wolno - powiedziała - nawet na niedzielę nie wolno, ale czasem ją przywiozę. Przywiozła dziecko po dwóch tygodniach, kiedy zdążyłam się już zadomowić w lepiance. Już wiedziałam, co należy do moich obowiązków. Rano przynosiłam wodę ze studni, zrzucałam siano koniowi, krowy moi gospodarze nie mieli. Fiodor Aleksiejewicz przynosił mleko z kołchozu. Wychodził rano i wracał, jak się robiło ciemno, więc wiele godzin przebywałyśmy z Aksinią same. Początkowo mało ze sobą rozmawiałyśmy, potem to się zaczęło zmieniać. Aksinia zaczęła mi opowiadać o sobie. Była najstarszą córką bogatego chłopa, którego już dawno rozkułaczono i z całą rodziną wywieziono Bóg wie gdzie. Ona się uratowała, bo nie otrzymawszy zgody rodziców na ślub z Fiodorem, urodziwym, ale biednym, po prostu z nim uciekła. - Kiedyś byłam ładna - powiedziała smutno - ale ciężka praca mnie zniszczyła. Padło mi na płuca... Fiodor wierny jest naszej miłości, nie ogląda się za innymi, ale czasem to bym może i wolała... zmęczona już jestem, nie w głowie mi już nawet miłość... Wyznała też, że Fiodor jest od niej o dziesięć lat młodszy, a dla niej to coraz większe nieszczęście. Ich łodzie płyną już do innych brzegów, a on tego nie widzi. Gospodarze spali na łóżku, ja na przypiecku. Aksinia położyła mi tam stary kożuch, było mi ciepło i wygodnie. Kiedy Fiodor wracał z kołchozu, mało się rozmawiało. Stawiałam przed nim talerz zupy, kładłam łyżkę i grubo pokrojony chleb. On jadł, potem szedł na strych. Schodził z niego, jak już trzeba było kłaść się spać. Od razu zasypiał, jego chrapanie wypełniało całe niewielkie wnętrze. W końcu nauczyłam się zasypiać i pod taką muzykę. Raz w tygodniu, w sobotę, Aksinia stawiała przed nim butelkę samogonu. Fiodor pił w milczeniu, siedząc samotnie przy stole. Wstawał dopiero wtedy, kiedy dno było puste. Potem chwiejnym krokiem podchodził do łóżka, na którym kuliła się Aksinia. Wyłuskiwał jej chude ciało, z tych paru łaszków i obejmował młodością swoich mięśni. W mroku majaczyły jego szerokie miarowo poruszające się plecy. Oboje pojękiwali, każde z innej przyczyny, dopóki z nim nie stało się to najważniejsze. Zaczynał się wtedy krztusić, niemal rzęzić, potem zalegała cisza. Początkowo bałam się, że on po prostu wyzionął ducha. Potem już wiedziałam, że po tej przerwie, nastąpi potężne chrapanie. Nigdy na ten temat nie rozmawiałyśmy, ona nie mówiła, co czuje, wiedząc, że ja to wszystko słyszę, ja też się nie zwierzałam ze swoich przeżyć świadka, a Fiodor pewnie nie pamiętał wcale o mojej obecności. Sądziłam, że przyjazd Wali i dziecka cokolwiek w tym rytuale zmieni, ale scenariusz był ten sam. Raz na tydzień, przed niedzielą, Fiodor musiał zostać wynagrodzony. Obie kobiety to rozumiały, ja usiłowałam zrozumieć, a dziecko było za małe, żeby zorientować się, o co chodzi. Samotność Fiodora naprzeciw butelki nie była zresztą wcale mniejsza przez to, że przybywało świadków. Od razu było jakoś wiadomo, że w czasie jego picia nie wolno mu się narzucać ze swoją obecnością. Trzeba poruszać się cicho, a najlepiej zaszyć się na przypiecku albo gdzieś w kącie. Nawet kot to wiedział i nie spacerował wtedy po izbie. Kiedy po dwóch tygodniach Wala przywiozła dziecko, zauważyłam w jego twarzy jakąś zmianę. Te ogromne oczy spojrzały na mnie z oczekiwaniem. Byłam tego niemal pewna. Potem to zrozumiałam, kiedy Wala zdjęła dziecku chustkę z głowy. Pojawiło się na niej coś w rodzaju puchu czy zaczątków włosów, które nad czołem uformowały się w kosmyk. - Popatrz no Fiedia - powiedziała Aksinia, klasnąwszy w ręce - jaka ładna dziewczynka do nas przyjechała. Pogładziła ten puch, a potem pochyliła się i pocałowała dziecko w policzek. Oczy dziecka poszukały moich oczu i była w nich jakby przekora. Telefonuje Ewa. - Kupiłam bilety do kina. - Ewa, nie mogę, mam jutro nagranie. - Oj mamo, tak rzadko gdzieś razem chodzimy. - No dobrze - zgadzam się niechętnie - to spotkamy się przed kinem... Idę od strony Barbakanu, Ewa już na mnie czeka. W swoim płaszczu w kratkę i w berecie wygląda jak kilkunastoletnia dziewczynka. Nagle to, że jest już matką, wydaje mi się czymś absurdalnym i okrutnym. Odbicie mojego losu? Gdyby tak miało być naprawdę... - Szybko, bo spóźnimy się na kronikę - mówi niecierpliwie. Siadamy obok siebie, gaśnie światło. Obok mnie to życie, które tak jest ze mną powiązane, a które tak długo nie chciało się przyjąć. Antek też przecież nie był dzieckiem oczekiwanym, z niechęcią patrzyłam na jej rosnący brzuch, z niechęcią i buntem. Że nie wolno było mi tego zrobić, bo już swoje przeżyłam. Już się życie przejechało po mnie od dołu do góry. Obóz to była taka wściekła biologia. Wiera skutecznie chroniła mnie przed zimnem i głodem, a także przed strażnikami, prawie się z nimi nie stykałam. Mogłabym powiedzieć, że przesiedziałam tam jak u Pana Boga za piecem, gdyby nie to wtajemniczenie w kobiece możliwości. Czym jesteśmy naprawdę, zrozumiałam tam, w gułagu. I dlatego tak mnie śmieszyły moje późniejsze filmowe role. Prawdziwe kobiety są inne, one przede wszystkim krwawią. Kiedyś wynosiłam miskę pełną krwawych strzępów, i nagle pośród tej masy zobaczyłam gotową rączkę, zakończoną paznokciami. Wróciłam z takim wyrazem twarzy, że Wiera się przestraszyła. Potem powiedziała: "Pomyśl, że to zabawka, popsuta lalka." A kiedy ciągle stałam pośrodku dyżurki, dodała: "Śnij na stojący swój gułagowy sen". Ona czasami lubiła mówić poetycko. Wtedy już wiedziałam, co oznacza jej życzliwość dla mnie. Wszyscy dookoła to wiedzieli. Wodziła za mną nieprzytomnym wzrokiem. Osiągnęłam nad nią przewagę, ale wiedziałam, że nie wolno mi jej wykorzystywać, bo mogłoby się to okazać niebezpieczne. Niebezpieczne dla nas obu. Co wieczór odchodziłam do swojego baraku, a ona pozostawała w szpitalu, gdzie miała swój pokój. Nigdy nie zaproponowała, bym z nią została. Nie posunęła się do żadnego jednoznacznego gestu. Dotykała mnie tylko przy każdej okazji, niby przypadkiem. Jej oczy się wtedy zmieniały. Raz spytała, czy może mnie uczesać. Nie zgodziłam się, ale kiedy poprosiła drugi raz, bałam się odmówić. Przecież cała moja obozowa egzystencja zawieszona była na łaskawości Wiery, która w każdej chwili mogła się odmienić. Zojka mnie ostrzegała, że ona przebiera w ludziach jak w ulęgałkach, a chodziło o to, że ona przebierała w kobietach. Nawet największa miłość po jakimś czasie się kończy, trzeba ją więc czymś karmić. Musiałam jej od czasu do czasu podrzucić jakiś ochłap, od niej przecież zależało moje życie. Czułam się nieswojo, kiedy Wiera stanęła za mną i zdjęła mi chustkę z głowy. Pierwsze dotknięcia jej palców. Delikatnie przeczesywała nimi moje włosy. Byłam napięta, a mimo to odczuwałam to jako coś przyjemnego. Po kilku minutach rozlało się we mnie słodko_senne uczucie. Słyszałam przyspieszony oddech Wiery, ale mnie to nie zrażało. Zanurzyłam się cała w ten nieznany stan rozleniwienia, który przechodził z wolna w jakąś niemożność działania czy obrony. Palce Wiery posuwały się po mojej szyi, pieściły moje uszy, zręcznie wślizgując się w ich załamania. Poczułam nagłe podniecenie i to mnie przestraszyło. Potrząsnęłam głową. Wiera natychmiast się wycofała. Szybko zwinęła moje włosy, spięła je spinkami. Potem zawiązała mi chustkę. Wyszła. Bałam się jej powrotu, bałam się tej chwili, kiedy spojrzymy sobie w oczy. Ale wróciła taka jak dawniej. I jej oczy były takie jak zawsze, chociaż... coś się jednak w jej spojrzeniu zmieniło. Coś nieuchwytnego. Nie od razu umiałam to nazwać. A później? Czy płaciłam tylko swoją cenę za przetrwanie, czy też oferta Wiery w pewnej chwili stała się atrakcyjna? Nie umiem dziś, czy nie chcę, odpowiedzieć na to pytanie, wolę myśleć, że zostałam przez tamtą przymuszona. Ale ten wzrok Witka, kiedy na mnie patrzył... Wiedziałam, że nie ma pojęcia, kim naprawdę jestem. W jakiś sposób bardziej był tego świadom Jerzy, być może stąd się wzięło moje długoletnie do niego przywiązanie. Kiedyś, w jakimś miasteczku, w przerwie między koncertami, poszłam się przejść. Zawędrowałam na przedmieście, takie socjalistyczne slumsy. Brud, wałęsające się bezpańsko kury. Pod rozwalonym do połowy płotem leżała ciężarna suka, zwykły kundel. Miała tak rozdęty brzuch, że prawie unosił ją do góry. Przystanęłam na chwilę zadziwiona jej losem, a ona uniosła łeb i spojrzała na mnie wymownymi oczami. Nasze nagłe porozumienie wstrząsnęło mną, bo uświadomiłam sobie, że nie umiem porozumieć się z ludźmi. Zawsze jestem osobno, w największym tłoku. Jestem osobno, nawet ze swoją córką, która siedzi teraz obok mnie w ciemności kinowej sali. Na ekranie młoda dziewczyna po raz pierwszy rozbiera się przed swoim chłopcem. Nie wiem, co myśli Ewa... mnie przypomina się tamta rozmowa z Jerzym. - Wpadłem na chwilę, żeby przełamać się z tobą opłatkiem. Kiedy mnie zabierali, żona włożyła mi go do torby. Przesiedział tu ze mną już dwie Wigilie. Wszystkiego dobrego, moja mała. - Życzę panu szybkiego powrotu do domu. I sobie też. - To może Panu Bogu sprawić pewne kłopoty. Nie po to tu siedzimy, żeby nas miano szybko puścić. A ty, czemu ode mnie uciekłaś? Źle ci było? - Pan mnie nigdy nie traktował poważnie - mówię z nagłym żalem. - Traktowałem cię najpoważniej jak można. Byłaś bardzo dzielna. A tu się ugięłaś przed zwyczajną ludzką kupą. - Tam był inny świat, ich rany były inne... - Takie bajeczki opowiadaj swojemu wnukowi - rozzłościł się nagle Jerzy. - Jeżeli będę go miała. - Masz na to moje słowo. Byle nie za wcześnie, musisz odrobić te wszystkie bale, te sam na sam z co najmniej tuzinem kochanków... - Panie doktorze... - Co, skarbie? - Ja bym chciała... - Życzenie damy jest dla mnie rozkazem - mówi, chwytając się za serce. - Ja... chciałabym przyjść do pana w nocy. - A po co? - Po to, po co kobieta przychodzi do mężczyzny - patrzę mu prosto w oczy i widzę w nich popłoch. - Jaki tam ze mnie mężczyzna - odpowiada - sama mówiłaś, że za dużo piję. Zajeżdża ode mnie samogonem i gułagową machorką... - Mogę tego nigdy nie poznać - odpowiadam bardzo cicho. - Na to, na szczęście, jest zawsze czas. Nawet na dziewięćdziesięcioletnie babcie trafiają się amatorzy. - Chce mnie pan zbyć. Nie mówmy już o tym - do oczu napływają mi łzy. Łzy upokorzenia. - Aniu - mówi bezradnie. Milczymy, stojąc naprzeciw siebie. - No to do roboty, stary durniu. Bez pracy nie ma kołaczy. Odwraca się i wychodzi. A ja kładę głowę na biurku i płaczę. Za chwilę wyjdę z dyżurki, żeby w "polskim" baraku śpiewać z innymi kolędy. Już tam nie dotrę. - Ona nie przyjdzie - mówię, zanim jeszcze psycholog zdąży otworzyć usta. - Jak wiemy, zawsze się spóźnia. - Ale nie przyjdzie. Napisała list... Otrzymałam go dziś rano pocztą. "Kochana mamusiu, nie umiem tak ładnie jak Ty pisać listów, ale może to i dobrze, bo mój list byłby bardzo łzawy. Obu nam jest ciężko, ale musimy jakoś przepołowić ten kamień, który dźwigamy, może w pojedynkę będzie łatwiej. Chcę spróbować, mamo. Dajmy sobie ten rok bez siebie. Ja będę studiowała, zajmowała się Antkiem, postaram się być dla niego lepsza. I spróbuję podjąć walkę z bisacodylem. To Ci obiecuję, mamo. A Ty zadbaj o siebie, idź do fryzjera. To zawsze podnosi na duchu. Jak będzie źle, dam Ci znać, ale moje milczenie traktuj jako dobrą wiadomość. No i muszę Cię prosić o pieniądze. Kiedś Ci zwrócę, a nawet kupię duży samochód i wszyscy troje pojedziemy nim na spacer. Może powinnam Ci to wszystko powiedzieć, ale wiesz, że nasze spotkania niczego nie wyjaśniają, a tylko bardziej jeszcze wszystko komplikują. Całuję Cię, kochająca Ewa. PS. Pieniądze wysyłaj pocztą." - I co w tym liście? - Nie mogę znieść tej ciągłej huśtawki. Góra dół. Góra dół. Nikt by tego nie wytrzymał. Przeżyłam obóz, ale w porównaniu z tym, to właściwie nic... Ciągle chwytam się pozorów. Witek... ten człowiek, o którym niedawno mówiłam, stwierdził, że biorę życzenia za rzeczywistość. Ale przecież inaczej bym już nie żyła... - Pani jest silna jak koń - odpowiada - zmogłoby już górnika na przodku, a w panią wciąż wstępują nowe siły. Tylko, po co? W jakiej sprawie? - W sprawie mojej córki - odpowiadam lodowato. - Czy mogę rzucić okiem na ten list? Podaję mu, on przebiega wzrokiem. Potem spogląda na mnie. - Rok? Mam żyć bez nich rok? - pytam. - Nie widzieć dziecka, które tak szybko rośnie, zmienia się... nigdy już tego nie nadrobię. - Jeżeli ona wytrzyma, pani nawet musi - stwierdza on surowo. - Pani córka chce się od pani uniezależnić i to szybciej, niż myślałem. To dla mnie ważny sygnał. - A dla mnie najważniejsze jest dziecko! - wybucham. - Przecież ona o niczym nie ma pojęcia. Przy byle katarze dzwoni do mnie. - Dadzą sobie radę - mówi uspokajająco - katar, to nie jest to najgorsze, co nas spotkało. - Nie rozumiem pana roli w tym wszystkim. Przyszedł pan odebrać mi córkę? Pan miał jej pomóc, a nie rozdzielać z matką. - To pierwszy warunek jej powrotu do zdrowia. - Wymyślił pan sobie jakąś teorię i chce pan naginać do niej życie. Ono jest trochę inne, niż piszą w książkach. - Z pewnością, ale zawsze jest jakimś wariantem, a te się powtarzają. - Więc, do której szufladki mnie pan wsadził? - już chyba krzyczę. - Zaborcza matka? Czy starzejąca się histeryczka? A może są jeszcze inne nazwy. Niech mi pan podpowie! - Pani Anno, proszę się uspokoić! - mówi ostro. - Proszę na mnie nie krzyczeć! Patrzymy na siebie. - Przepraszam, jeżeli się uniosłem. - I ja przepraszam - mówię cicho. - Wiem, że ma pan rację, ale ja tak bardzo kocham to dziecko. Jest małe, łatwo je skrzywdzić. - Kocha też pani swoją córkę. Ale wtedy w lepiance, gdy w tak przejmujący sposób chciała zwrócić na siebie moją uwagę, byłam obojętna. Aksinia zrobiła jej szmacianą lalkę, której wyszyła błękitną nitką oczy i czerwoną nitką usta. Ona chodziła po izbie i kołysała lalkę, a potem nawet zaczęła śpiewać cienkim głosikiem jakąś piosenkę. Stale się powtarzało: "A koszka jeszczio choczet małaka". Po jej odjeździe z Walą znalazłam lalkę wsuniętą w rękaw kożucha na moim posłaniu. Wiedziałam, że to znak zgody, a jednak nie kwapiłam się go przyjąć. - Chciałbym wrócić do listu pani córki - mówi psycholog. - Nie, nie, o tym wolę nie mówić. - Bo podświadomie pani czuje, że córka staje się mocniejszym przeciwnikiem. Że tym razem natrafiła pani na opór. - Przecież to ona ze mną walczy! To ona ma do mnie o wszystko pretensje! Miała je zawsze. I sprytnie umiała wykorzystywać moją słabość. Czasami stawało się to aż niesmaczne. Jej zarzuty pod moim adresem: to moja chwiejność, to że ciągle zmieniam zdanie. Tak jakoś jest, że w pierwszej chwili na wszystko się zgadzam, a potem muszę się wycofywać, bo widzę, że jest niewykonalne. Tak naprawdę zaczęłam przegrywać po jej operacji. Poszła na obserwację do szpitala z powodu nie wyjaśnionych bólów brzucha. Zaczęły się, kiedy skończyła jedenaście lat, teraz wiem, że mogły to być tak zwane bóle wzrostowe, ale wtedy byłam zaniepokojona. Więc szpital, prześwietlenie. I diagnoza: guz na żołądku wielkości piłeczki pingpongowej. Więc szybko operacja. Zanim zdążyłam się zastanowić, podpisałam na ną zgodę, bo rak u dzieci rozwija się błyskawicznie. Okazało się, że pomylono klisze. Miała być mało widoczna kreska, a pozostała brzydka szrama. Ewa ma bliznowca, operacja plastyczna mogłaby to jeszcze pogorszyć. Przy jej nadwrażliwości na własny wygląd. Histerie, że nigdy nie wyjdzie za mąż, bo się przed nikim nie rozbierze. Jej ciąża to był szok, ale też ulga, że chociaż tę bliznę mamy z głowy. Nic z tych rzeczy. To działa do dziś. To moneta przetargowa w naszych starciach. Bo to nawet nie są kłótnie, ale pojedynki. Czasami dochodzi do użycia siły. Ja. Ona nigdy się do tego nie posunęła. Jeszcze nie. Tego też nie mogę pojąć, bo właściwie nie jestem zdolna do takich rzeczy. Ona wyzwala we mnie jakieś pokłady agresji. Są chwile, że gotowa byłabym ją zabić. I nie mówię tego w przenośni. Był moment, kiedy za jej plecami, na kuchennym stole, leżał nóż, taki długi nóż do krajania chleba, przede mną ta bezczelna twarz... - Wasza zależność od siebie nie może przejść w żadną inną formę istnienia - słyszę głos psychologa - musicie ją przeciąć... - Przecież zamieniłyśmy mieszkanie. Pan nawet uważał, że to było przedwczesne. - Tak, bo niczego nie zmieniło. Lina, która was wiąże, stała się dłuższa. Szarpiecie się tak samo, tylko na odległość. Musicie oddzielić się psychicznie i uformować w pojedynkę do osobnego życia. Nie bardzo wierzę, żeby ten rok nam wyszedł. Ona pewnie się załamie, ale jeżeli tego nie zrobi, pani nie wolno tam się zjawić. Pani Anno, czy pani słyszy, co powiedziałem? W ciągu ostatnich dni telefon dzwonił kilka razy, ale żaden z głosów w słuchawce nie należał do mojej córki. Przedtem bałam się, że to ona. Teraz boję się, że to nie będzie jej głos. Drobna postać mojej córki stoi mi w oczach... podeszła do łóżka, które zajmowałam teraz razem z Aksinią. Fiodor Aleksiejewicz na czas mojej choroby przeniósł się pod piec, gdzie spał na kożuchu wprost na podłodze, bo na przypiecku by się nie zmieścił. Tak zarządziła Aksinia, kiedy okazało się, że mam wysoką gorączkę. Wyrywałyśmy buraki na polu przy pierwszych przymrozkach. W bruzdach woda pozamarzała, ale kiedy się po nich stąpało, nogi grzęzły w lodowatej mazi. Ręce grabiały, osuwały się po śliskich przemarzniętych liściach. Robota była ciężka, ani dla niej, ani dla mnie nieodpowiednia, podejrzewam nawet, że nieodpowiednia dla nikogo. Po kilku dniach dostałam dreszczy, potem straciłam przytomność. Odzyskałam ją pod pierzyną. Aksinia na siłę karmiła mnie rosołem z kury, która przecież niosła jajka. Tak mnie to wzruszyło, że przełykałam z trudem tłuste oka. Gorączka spadła, ale byłam taka słaba, że nie mogłam się podnieść o własnych siłach. Kiedy Wala przywiozła dziecko, Aksinia opowiedziała im, że właśnie uciekłam popu spod łopaty. - Idź ptaszyno - rzekła do dziecka - ucałuj mamusię. I dziękuj Panu Bogu, że ją jeszcze masz. Wtedy podeszło do łóżka. Nie pocałowało mnie, ale jego ręka dotknęła mojego czoła. Było coś takiego w tym geście, że uczułam nagły skurcz w gardle. Może moja słabość tak mnie skruszyła, a może było to przeczucie więzi, jaka pomiędzy nami istniała, musiała istnieć od początku. - Skoro na jakiś czas zostaliśmy sami, sądzę pani Anno, że powinniśmy zająć się tamtą sprawą. Uważam ją za główną blokadę w pani podświadomości. Patrzy na mnie w taki sposób, że zaczynam czuć się nieswojo. Zupełnie, jakby oczekiwał ode mnie jakiegoś szczególnego wysiłku. Teraz, gdy leżę powalona na łopatki. Tęsknota za dzieckiem i za Ewą, trzeba przyznać, wysunęła się na plan pierwszy, a nawet więcej, przesłoniła wszystko. Tamta sprawa... czy chodzi mu o Wigilię tysiąc dziewięćset czterdziestego siódmego roku? Wchodzę, czy raczej wczołguję się do dyżurki. Mam spuchniętą twarz z krwawymi śladami zadrapań, przez podarte ubranie widać posiniaczoną skórę. Scena bardzo filmowa, kamera pokazuje teraz Wierę, która patrzy na mnie. - Tramwaj - mówię to jedno słowo, a ona wie, o co chodzi. Tramwajem w obozowej gwarze nazywało się zbiorowy gwałt, który najczęściej był wynikiem dintojry. Typowano ofiarę, potem czekano tylko na okazję, ale zdarzało się, że działano spontanicznie. Zwyczajnie, wódka, wieczorny nastrój... Wiera zmienia się na twarzy, podnosi oczy, jest w tym jednocześnie tragiczna i śmieszna. - Hospodi - szepcze drewnianymi wargami. Pomaga mi położyć się na kozetce, ze zgrozą ogląda moje uda, po których spływa krew. - Pójdę po Jurija Pawłowicza - mówi zmienionym głosem. - Nie! Nie chcę! Ty mi pomóż. - Anuszka - Wiera sapie i to mnie drażni - ja się boję, mogę ci zrobić krzywdę... byłam pielęgniarką, bez szkoły, trochę więcej niż salowa... trzeba pozszywać, wykrwawisz się... - Nie idź po niego, bo się zabiję! - mówię groźnie. - Trzeba pozszywać - powtarza błagalnie, a potem dodaje - przyniosę lodu... Przynosi pełne wiadro lodu, okłada mi brzuch. Potem siada obok i mokrą szmatką delikatnie obmywa mi twarz. - Dosięgną ich moje ręce - mówi z taką nienawiścią, że mnie to na chwilę wyrywa ze stanu zupełnej obojętności na wszystko. - Boli? - Nie wiem - odpowiadam zgodnie z prawdą. Od momentu, kiedy zobaczyłam tę toczącą się w moją stronę szarą na tle śniegu bryłę, wszystko działo się poza ludzkim wymiarem czasu i poza ludzkim odczuwaniem, nie wiem nawet, czy dotarło do mnie, co mnie spotyka. Szara bryła... dostaję się w jej środek. Coś mnie rozrywa na kawałki, potem mnie jakby scala, potem znowu się rozpadam. Osobno nogi, osobno piersi, brzuch. I nagle bryła znika. Jakby topnieje. Jest tylko śnieg. Nie mogę wstać, czołgam się w stronę szpitalnego baraku. Coś myśli za mnie, bo ja ciągle jestem poza ludzkim myśleniem: do Wiery... - Tamta sprawa - mówię wreszcie - nie ma już nic wspólnego z tym, co dzieje się teraz. - Myli się pani - odpowiada psycholog - i moja obecność tutaj to potwierdza. Czym jest mój czas teraźniejszy, myślę. Raz to wąski pasek pomiędzy obrazami przeszłości, innym razem rozszerza się na cały ekran mojego życia. Swój prywatny film mogę cofać do woli. I zawsze dziwię się, że byłam taka. Zawsze dla siebie niezrozumiała, uwikłana w splot zdarzeń. I to moje jakieś fatalne szczęście. Powstanie... wyszłam bez draśnięcia, jedynie od bomby zapalającej osmaliły mi się brwi i rzęsy, przez jakiś czas śmiesznie wyglądałam. Jerzy nazywał mnie wtedy żartobliwie "smolinosem". Podróż na Wschód, z warszawskiego transportu jako jedna z nielicznych dojechałam do gułagu. Obóz. Gdyby mnie ktoś spytał, czym był obóz sowiecki, miałabym trudności z odpowiedzią. Ja przecież przez te kilka lat przesiedziałam w dyżurce szpitalnej i to, co się działo w obozie, docierało do mnie przez chorych. Tak naprawdę nie poznałam ani głodu, ani zimna, ani też bestialstwa nadzorców. Nie wiem zresztą, czy należałoby to tak nazywać. Paroletni kontakt z ludźmi radzieckimi dużo mi o nich powiedział... Coś z tego obozu do mnie docierało. Strzępy grozy. Przynoszono umierające kobiety. Którejś z nich w kopalni pękło płuco, innej piła obcięła nogę, jeszcze innej trzeba było natychmiast usunąć narządy rodne, bo podźwignęła się przy noszeniu podkładów kolejowych. Pewnego dnia stolarz przyprowadził do dyżurki zakutaną w szmaty postać, nie widać było twarzy. - Kto to? - spytałam. - Od paru dni kręci się koło kuchni, a dziś patrzę stoi. Jak stoi, to za chwilę padnie. A ja nie mam desek. Nie chcę, żeby mi "to" rzucili pod ścianę. Stolarnia to nie poczekalnia. W zeszłym tygodniu zebrał się stosik, ale było poniżej pięćdziesięciu stopni. Odszedł. Postać stała pośrodku dyżurki. Zaczęłam odwijać szmaty. Po chwili wyłoniła się łysa głowa z kępką włosów nad czołem. I mimo że to już nie była twarz, ale maska, z przerażeniem rozpoznałam Zoję. - Zoja, to ja - powiedziałam - słyszysz mnie? Nie zareagowała. Podprowadziłam ją do krzesła, potem wyjęłam z kieszeni kawałek chleba i podałam jej. Połknęła w okamgnieniu, ciągle zapatrzona gdzieś przed siebie. Weszła Wiera. - Co tu robi dochadiaga? - spytała. - Takich nie przyjmujemy. - To przecież Zoja - odpowiedziałam - ale mnie nie słyszy, nie wiem nawet, czy mnie poznała. - Ona już nie z tego świata - odparła Wiera. Umarła następnego dnia rano. Siedziałam przy niej, ale do końca nie nawiązałyśmy kontaktu, nie wiem nawet, czy zdawała sobie sprawę, że jestem obok. - Medycyna mało wie o takich ludziach - powiedział Jerzy. - Teraz będzie wiedziała więcej - odparłam - powstały dwie szkoły: hitlerowska i stalinowska. Mogłabym powiedzieć, że znowu mi się udało, gdyby nie to, że obóz drasnął mnie jednak pazurem, i to bardzo głęboko. Już gdzieś pod koniec lutego zorientowałam się, że coś jest ze mną nie tak. Pocieszałam się, że brak pewnych objawów to skutki szoku. W końcu zwierzyłam się ze swoich obaw Wierze. Postanowiła mnie zbadać i nie miała dla mnie dobrej wiadomości. Obie byłyśmy przerażone, ona nawet bardziej niż ja, bo postanowiła namówić mnie na to dziecko, a nawet zmusić do jego urodzenia. Uważała, że poród w warunkach obozowych jest bezpieczniejszy niż sztuczne poronienie. W zasadzie nie było wolno, ale kiedy fakt wychodził na jaw, dostawało się nawet przydział mleka. Ani mój płacz, ani groźby nie zmieniły jej postanowienia. Trudne to były dla nas obu miesiące, bo ją obwiniałam o mój powiększający się brzuch. Z upływem tygodni coraz bardziej deformował moją sylwetkę, był tak potężny, że musiałam dla równowagi przechylać się do tyłu. - Odmówiłaś mi pomocy - powtarzałam z rozpaczą. A ona patrzyła ze współczuciem i pokornie znosiła moje złe humory. Nienawidziłam tego brzucha. Był częścią koszmaru, o którym chciałam zapomnieć. I kto wie, czy by mi się to nie udało. Zostawiłam za sobą już całe obszary grozy. Ta wyliczanka: okupacja, powstanie, droga na Wschód. Mogłabym też starać się pominąć wigilijny incydent, gdyby nie ośli upór mojej przyjaciółki. W tajemnicy wybrałam się nawet do innej samozwańczej lekarki, która robiła zabiegi szydełkiem, zwyczajnym szydełkiem do robótek ręcznych. Odesłała mnie, bo bała się Wiery. Ze swojego punktu widzenia miała rację, Wiera by ją zniszczyła, z mojego punktu widzenia była to katastrofa. A dziecko... według najnowszych badań kontakt dziecka z matką nawiązuje się na długo przed urodzeniem. Więc wygląda na to, że karmiłam je wyłącznie nienawiścią. Potrzeba było kilku lat, żebym zaczęła myśleć o nim po imieniu, do tego czasu było tylko "dziecko", o Antku też tak czasem myślę, ale zawsze jest to moje dziecko... Ta drapieżna łapa, która zawsze wisiała nad nami, po liście Ewy jakby się jeszcze przybliżyła. Poczucie zagrożenia, kończące się gdzieś zwykle na granicy snu, teraz przez nią przeniknęło. Budziłam się z krzykiem w środku nocy, zapalałam światło spoglądając na zegarek. Śniło mi się, że Antek jest w tamtym wagonie i to jego, zamiast mnie, wiozą na Wschód... Któreś z takich przebudzeń przyniosło prawie pewność, że tam coś się stało. Ubrałam się, gotowa jechać w aleję Reymonta, a jednak nauki psychologa nie poszły na marne. Jako pilna uczennica postanowiłam spytać go o zgodę. W słuchawce usłyszałam zaspany kobiecy głos i w pierwszej chwili chciałam się rozłączyć, a jednak nie zrobiłam tego. Przemogłam się i poprosiłam psychologa do telefonu. - Tak, pani Anno, słucham - powiedział przytomnie. - Muszę tam pojechać. - Dlaczego? - Bo... grozi im niebezpieczeństwo - załkałam w słuchawkę. - Jakie? - Nie wiem... może już jest za późno... - jąkałam się coraz bardziej przerażona. - Na co za późno, pani Anno? - Głupio mnie pan wypytuje - wybuchnęłam - chcę wiedzieć, czy mogę do nich pojechać? - Nie. Zapadła cisza. Chciałam już odłożyć słuchawkę, kiedy dobiegł mnie jego głos: - Zaraz u pani będę. Wszedł w rozpiętym płaszczu, musiał się śpieszyć. Od naszej rozmowy nie minęło więcej niż piętnaście minut. - Przykro mi, że zerwałam pana w środku nocy - zaczęłam - co pańska żona sobie o mnie pomyśli? - Jest przyzwyczajona - odparł. - No tak - roześmiałam się gorzko - zapomniałam, że ma pan do czynienia z ludźmi, powiedzmy, niezrównoważonymi psychicznie. Dlaczego nie mogę do nich pojechać? Szukał po kieszeniach papierosów. Zapalił, mocno zaciągając się dymem. To mnie zawsze denerwowało: sposób, w jaki palił papierosa. - Żebym nie mogła zobaczyć wnuka - ciągnęłam - co ja zrobiłam? Czy naprawdę jestem takim potworem? I na to nie odpowiedział. Patrzył tylko na mnie z tą swoją zdwojoną uwagą, czego także nie lubiłam. I mimo że tak właśnie patrzył, miałam uczucie, że mówię w pustkę. - Dziecko jest małe... nie umiałoby nawet otworzyć drzwi... - Ale by płakało. - Proszę pana, mogłoby się zapłakać na śmierć i tak nikt by nie przyszedł. Pochylił się, ujmując mnie za ramię. - Pani Anno - rzekł surowo - gdyby coś się stało, pani by już o tym wiedziała, zaręczam pani. Wyrwałam mu ramię. - Pan mi zaręcza? To proszę tam za mnie pojechać. Wtedy panu uwierzę. Skoro mnie nie wolno, pana proszę o to. - Ja też nie mogę tego zrobić. Wszyscy troje przyjęliśmy pewne role i nie wolno nam ich zmieniać. - Bo co? Bo położymy sztukę? Ale tu jest jeszcze ktoś, kto nie gra. Małe dziecko. - Oho! - wykrzyknął - ono ma jedną z głównych ról. Pani Anno, proszę mi zaufać, proszę wziąć tabletkę na sen i po prostu porządnie się wyspać. - Dobrze - zgodziłam się - zrobię to. - Na pewno? - Tak. - I jak wyjdę, nie włoży pani płaszcza i nie popędzi przez całe miasto do córki? - Nie - odpowiedziałam zupełnie beznamiętnie, mój głos szemrał jak woda - a żeby mi pan uwierzył, rozbiorę się przy panu... Zdejmowałam z siebie ubranie z uczuciem, że robię coś niezrozumiałego, a jednak nie byłam w stanie się zatrzymać, dopóki nie zdjęłam wszystkiego. Prawie jednocześnie spojrzeliśmy na moją kaleką stopę i to było jak sygnał. Rzuciłam się na niego z pięściami. Coś tam wykrzykiwałam, ale słowa chyba i dla mnie były niezrozumiałe. Poradził sobie. Przyniósł z łazienki szlafrok i narzucił mi na ramiona, potem podał mi jakąś pastylkę i szklankę z wodą. - Połknij to - rzekł nakazująco. Płakałam. Opowiedziałam mu o paryskiej porażce. Tak obiecująco to wyglądało. Reżyser był bardzo ze mnie zadowolony, ale akcja filmu miała się dziać na plaży. Dwoje ludzi na piasku. Ona bardzo atrakcyjna. On też. Więc oczywiście muszą do siebie należeć. Tylko że ja, kiedy jestem boso, widocznie kuleję i nie dało się tego zatuszować. Powiedziano mi, że może inny film. Będą pamiętali, zwrócą się do mnie. Ale wiedziałam, że to koniec. Podróż na Wschód odebrała mi bardzo wiele, może nawet wszystko, bo tę ostatnią moją miłość, tę miłość największą bardzo komplikuje. Jasna głowa mojego wnuka majaczy w moich mrokach jak punkt orientacyjny, a kiedy tracę ją z oczu, cała się wewnętrznie rozpadam. - I to trzeba koniecznie zmienić - powiedział, siedząc obok mnie na tapczanie - będziemy nad tym pracować. - Za późno - pokręciłam ze smutkiem głową - na mnie jest już za późno. Teraz on pokręcił głową na znak, że się ze mną nie zgadza. Poszedł. A ja leżałam w ciemności. Przypomniała mi się tamta scena sprzed dziesięciu lat, kiedy to nagle włożyłam płaszcz i wybiegłam z domu. Złapałam taksówkę i kazałam się zawieźć do szpitala na Barską. Taksówkarz myślał, że jestem chora. Być może nie mylił się tak bardzo. Byłam jak w gorączce. Wydawało mi się, że on tam musi być. I że był tam cały czas. Nie mogłam tylko zrozumieć, dlaczego wcześniej nie przyszło mi to do głowy. Przemknęłam obok portiera, biegnąc po schodach na piętro, gdzie mieściła się chirurgia. Zanim pielęgniarka zdążyła mnie zatrzymać, zajrzałam do dyżurki. Była pusta. Pobiegłam dalej, uchyliłam drzwi sali opatrunkowej. Zmieniał komuś opatrunek. Na moje wtargnięcie zamarł ze szczypcami w ręku. Trwało to tak długo, że wreszcie powiedziałam: - Nie mylisz się, to ja. - Zaczekaj na korytarzu - odparł i pochylił się nad pacjentem. Wyszłam, powstrzymując łzy. Więc jednak jest. Żyje. - Co pani wyprawia? - spytała pielęgniarka. - Jestem umówiona z doktorem Rudzińskim. To, że mogłam wymówić jego nazwisko, było kolejnym wstrząsem. Ona chyba zauważyła, że coś się ze mną dzieje, bo dała mi spokój. W końcu znalazł się przy mnie. Oto znowu stałam twarzą w twarz z człowiekiem, który już tyle razy wydawał się dla mnie stracony. Prawie się nie zmienił. Te same gorące oczy, ta sama mocna szczęka. Może tylko włosy bardziej się przerzedziły. Podał mi kluczyki do samochodu. - Żółty fiat stoi na podwórzu - powiedział - ja zaraz zejdę. Ściemniło się. Był jak teraz listopad i o czwartej robiło się już ciemno. Otworzyłam drzwiczki samochodu i usiadłam na tylnym siedzeniu. W głowie miałam pustkę, tylko serce biło mocno. Słyszałam je w uszach. Ten łomot odbijał się w skroniach. Zupełnie, jakbym długo biegła... Nie wiem, ile czasu czekałam, pół godziny, może dłużej. Wreszcie go zobaczyłam, jak idzie w białym fartuchu przez szpitalne podwórze. Usiadł obok mnie. - Mam dziś dyżur - powiedział. Pochyliłam się w jego stronę i ujęłam w ręce jego głowę. Całowaliśmy się gwałtownie, raniąc sobie zębami wargi, w jakiejś chwili poczułam nawet słony smak krwi. Potrzeba nagłej bliskości z tym człowiekiem popychała mnie do przodu. Rozpięłam mu koszulę na piersi i wsunęłam pod nią ręce. Moje dłonie uczyły się ciepła jego skóry. Palce błądziły nieprzytomnie po wypukłościach mięśni na plecach. Dotykałam paciorków kręgosłupa, jakby ucząc się ich na pamięć. I ciągle mi się wydawało, że nie jest to jeszcze ta bliskość, jakiej bym pragnęła. On na wszystko mi pozwalał, wiedząc, że tym razem nie wolno mu niczego zepsuć. Wreszcie zmęczona oparłam czoło o jego szeroką owłosioną pierś. Wargi miałam obolałe i spuchnięte. - Dlaczego mnie nie szukałeś? - Jak cię miałem szukać, Anno - odpowiedział z jakimś żalem. Gładził mnie po włosach. Dotyk jego ręki przejmował mnie takim szczęściem, że w gardle zamierało bezgłośne łkanie. Bałam się, że za chwilę zacznę krzyczeć. - Muszę wrócić na oddział - rzekł w końcu. - Nie, nie - wyszeptałam - rozdzielą nas, znowu cię utracę... - Daj mi swój telefon - powiedział już swoim normalnym głosem - jutro do ciebie zadzwonię. - O której kończysz dyżur? - O siódmej. - Będę czekała przy samochodzie - odrzekłam, po czym otworzyłam drzwiczki. Biegłam przez kałuże na betonowym szpitalnym podwórku z uczuciem jednocześnie szczęścia i bólu. Nie mogło być inaczej, cierpienie to były przecież we mnie pierwsze skrzypce. Nie spałam całą noc. Leżałam z otwartymi oczami, właściwie nie myśląc o niczym. Było mi dobrze i lekko, jakby nagle rozwiązały się wszystkie problemy mojego życia. Decyzja o oddaleniu Ewy z domu, to znaczy o oddaniu jej do sióstr pod Warszawę, zapadła jakby sama. Jeszcze tego wieczoru zadzwoniłam do przełożonej i ustaliłam, że przywiązę córkę w poniedziałek. Był piątek, a przede mną sobota i niedziela, które miałam spędzić z Jerzym. To się rozumiało samo przez się. Na te dwa dni do Ewy miała przyjść gosposia. Zostawała z nią ilekroć musiałam gdzieś wyjechać. Przed siódmą byłam w szpitalu na Barskiej. Tak jak się umówiliśmy, czekałam przy samochodzie. Po raz drugi zobaczyłam Jerzego, jak idzie przez szpitalne podwórze. Był w płaszczu, w ręku niósł teczkę. - Wyglądasz jak urzędnik - powiedziałam. - Bo jestem urzędnikiem, ale Pana Boga - roześmiał się. Wsiedliśmy do samochodu. - Dokąd? - spytał. - Przed siebie. Wkrótce znaleźliśmy się poza Warszawą. Patrzyłam na uciekające za oknem brzydkie szare domy, na szarych smutnych ludzi. - Popatrz, jak tu się zrobiło podobnie - odezwałam się. A on nie zadał żadnego pytania. On po prostu wiedział, o co mi chodzi. To zawsze było między nami wspaniałe, to porozumienie w pół słowa. Odwrócił głowę w moją stronę, ale nic nie powiedział. - Co spytałam? - Jesteś piękna, Anno - rzekł poważnie. Roześmiałam się. Znaleźliśmy się w miasteczku, gdzie było dużo drzew, teraz nagich i smutnych. Na wzgórzu stały resztki murów zamku. Mały, zabudowany rynek wyglądał jak z innej epoki, którą można by nazwać epoką spokoju. Kamieniczki miały kolorowe twarze, w których też odbijał się ten niezmącony spokój, mimo że przez świat tak niedawno przewaliła się nawałnica. Świat na pamięć nauczył się słów "śmierć" i "okrucieństwo", ale hotelik "Pod Magnolią" wydawał się nie mieć na ten temat żadnej wiedzy i byłam mu jakoś za to wdzięczna. Wynajęliśmy pokój i poszliśmy się przejść. Powietrze było wilgotne, tuż nad ziemią wisiały ciężkie chmury. Pod nogami mieliśmy pożółkłe, mokre liście. Zaczął mżyć deszcz, więc wkrótce wróciliśmy do hotelu. Był czas na obiad. Jerzy zamówił pół litra wódki. Nic nie powiedziałam, ale zrobiło mi się markotno. Musiał to zauważyć, bo uśmiechnął się i powiedział: - Nie upiję się dziś, Aniu. Zabrzmiało to bezradnie i w gardle poczułam łzy. Zawsze były gdzieś blisko mnie, ale dopiero przy Antku nauczyłam się płakać. Na małym podium rozlokowała się orkiestra: skrzypek, saksofonista, facet z perkusją. Do pianina usiadł mały człowieczek z łysiną. Był w smokingu. Zagrali "Podmoskiewskie wieczory". - Chyba pójdę i dam im w mordę - powiedział Jerzy - może zacząć od tego kurdupla w smokingu? - Przecież to ładna piosenka. - Nic, co importowane stamtąd, nie może być ładne - odparł ponuro. - My też jesteśmy stamtąd importowani - roześmiałam się - a uważasz mnie za piękną kobietę. - Myślisz, że mają do nas prawo tylko dlatego, że biały niedźwiedź przejechał nam po dupie pazurami? - Przecież nas zwrócili. - Już nie mieli komu. Na tym polega nasz dramat, że wróciliśmy donikąd. Nikogo i niczego nie ma, Anno. Pustynia, jak ze złego snu. - Nie chcę, żebyś mi to mówił - rzekłam wrogo - potrzebuję tylko trochę miłości... - Ode mnie jej nie dostaniesz, widzisz mnie tylko przez przypadek. Owszem, dowcipkowałem jak Warszawa się paliła, ale paliłem się razem z nią i powstałem z martwych w tym samym odrażającym kształcie... - Przestań! - Niedawno mój pacjent różne rzeczy mi opowiadał. Zanim poszedł na emeryturę, miał ciekawe zajęcie: poganiał kucyka. - Upiłeś się. - Wywoził przed świtem zwłoki z więzienia na Rakowieckiej. Tak, moja miła, zwykli kryminaliści, którzy dostali czapę, i akowcy w swoją ostatnią podróż udawali się na jednym wózku... Sporządziliśmy dokładną mapkę. Kościółek i cmentarz za rogatkami miasta, za murem cmentarza pole... tam są bezimienne mogiły... - Nie wystarczy ci nasza historia? - Ktoś kiedyś musi oddzielić ziarno od plew. Pamięć ludzka jest zawodna, świadkowie umierają. A najczęściej w ogóle ich nie ma. Nikt nic nie pamięta, taka zbiorowa amnezja. Zabiorę cię na spacer za rogatki miasta, na pewno cię zabiorę... Błagam cię - rzekłam zduszonym głosem - nie psuj mi tego wieczoru. Spojrzał mi w oczy, potem wstał i skłonił się nisko. - To w takim razie proszę cię do tańca. Byliśmy na parkiecie w tłumie obcych ludzi. Jego usta dotykały mojej skroni i było to jak najpiękniejsza pieszczota. Ale on już nie mógł powstrzymać się od mówienia. Jak tylko wróciliśmy do stolika, wypił jednym haustem kieliszek, który kelner usłużnie napełnił. - Tak, moja miła, grzebali naszych ludzi z pospolitymi mordercami... a wiesz, jak wykonywali wyroki? - Mam córkę - powiedziałam szybko, z desperacją. Za wszelką cenę chciałam zmienić temat. To była moja cena. I dobry strzał. Jerzy umilkł. Po chwili spytał: - Ile ma lat? - Jedenaście. - Przywiozłaś ją stamtąd? - Tak. ...wszedł do dyżurki z plecakiem przewieszonym przez ramię. Wiera od razu się ulotniła. - Wyjeżdża pan? - Tak, idę na etap. A ty? Jak z tobą? - Dobrze - odparłam niedbale, jakby to nie o mnie chodziło i jakbyśmy nie wiedzieli oboje, że kilka tygodni wcześniej zostałam okrutnie zgwałcona. Milczeliśmy. - No to, Aniu - powiedział wreszcie - do zobaczenia. Miejmy nadzieję, że w lepszych okolicznościach... Piłam z nim łeb w łeb. Może, żeby było mniej dla niego, a może piłam dla siebie. Coś przecież trzeba było zrobić z tym smutkiem. W pewnym momencie oboje podnieśliśmy się od stolika, Jerzy objął mnie ramieniem i tak weszliśmy po schodach. Rozbierałam się w pośpiechu, w pewnej chwili zoreintowałam się, że on stoi i patrzy. - A ty? - spytałam niemal z lękiem. - Jesteś piękna. Tym razem mnie to rozgniewało. - Ciągle mi to będziesz powtarzał? - krzyknęłam nieco piskliwie, bo też miałam już trochę w czubie. - Dzisiaj nic z tego nie będzie - powiedział - jestem po dyżurze, piłem, no i było nie było mam te swoje pięćdziesiąt ileś tam lat. Z wściekłością zaczęłam się ubierać, gotowa wracać do Warszawy, ale zamknął drzwi na klucz i schował do kieszeni. Potem na moich oczach włożył piżamę, umył zęby i położył się do łóżka. - Dobranoc, złotko - powiedział, odwracając się twarzą do ściany. W ubraniu rzuciłam się na drugie łóżko. On zgasił nocną lampkę. Po jakimś czasie ze zdumieniem usłyszałam jego miarowy oddech, pochrapywał nawet przez nos. Z dołu dobiegała muzyka, podochocone głosy, dansing ciągle trwał. Zastanawiałam się, czy nie wykraść klucza i po prostu się wynieść. Ale to był przecież Jerzy. Jakakolwiek byłaby jego wina, nie mogłam go opuścić, gdy spał. I ja w końcu zasnęłam. Obudziło mnie walenie do drzwi. Jerzy spytał: "O co chodzi?" Jakiś głos wzywał go na dół, do rannego. - Zaraz zejdę - odparł. Zapalił światło, ubrał się szybko. - Iść z tobą? - spytałam. - To nie powstanie, Aniu - roześmiał się - ale pewnie jakiś pijak. Nie spałam, gdy wrócił, zdążyłam się już jednak rozebrać i wejść pod kołdrę, trochę zmarzłam leżąc bez przykrycia. Tym razem Jerzy nie włożył piżamy. - Jest piąta rano - rzekłam skrępowana i chyba lekko przestraszona. On położył się w nogach łóżka i objął dłońmi moje stopy. - Co się stało z twoim palcem? - Tam mi amputowali - odrzekłam niechętnie. Nie pytał już więcej. Jego usta posuwały się coraz wyżej, a kiedy znalazły się na wysokości moich kolan, trzęsłam się cała, nie mogąc tego opanować. Dłonie Jerzego delikatnie, ale stanowczo rozchyliły moje uda. Poczułam na nich ciężar jego głowy. Opanowało mnie nieznane uczucie, miałam wrażenie, że jakaś siła unosi mnie w powietrze. To, na co tak długo czekałam, nadeszło właśnie i wydawało mi się, że nie może być nic ważniejszego. Ale on powiedział: - Musimy wracać, Anno. - Myślałam, że zostaniemy do poniedziałku. - Czekają na mnie w domu. - Ja jestem twoim domem! - wybuchnęłam. Ujął mnie pod brodę i spojrzał w oczy. - Przecież wiesz, że mam żonę. - Nie chcę wiedzieć! - wyrwałam mu się, zakrywając rękami uszy. - Ona nic o tobie nie wie, niczego z tobą nie przeżyła. - Mam z nią dwóch synów. Czepiałam się go, opanowana nagłym strachem, że znowu mnie zostawi. - Odejdź od niej! - Nie mogę. - Dlaczego? - Bo nie odchodzi się od starej kobiety. Tylko tyle. Nie odchodzi się od starej kobiety, więc nie może się być z tą młodą, względnie młodą, którą się nawet kocha. Nigdy mi nie mówił o swojej miłości, ale ja wiedziałam. Wiedziałam, kim dla niego jestem, bo przecież słowa nie były nam potrzebne. Kiedyś powiedział coś takiego, że po naszym rozstaniu, jeżeli można tak nazwać jego wywiezienie z obozu, myślał o mnie, ale nigdy jak o kobiecie. Byłam innego zdania. Ale oczywiście mogłam się mylić. To objęcie jego ramion na krótką chwilę w płonącym mieście, tylko dla mnie mogło być objawieniem, przeczuciem, czym jest miłość pomiędzy kobietą i mężczyzną. Czekałam na tego mężczyznę, mimo że tymczasem stało się tyle strasznych rzeczy, zostałam zgwałcona, urodziłam dziecko, czekałam, bo to wspomnienie było wciąż silniejsze od rzeczywistości. Przechowywałam je jako coś najcenniejszego. Tamta krótka scena wystarczyła mi na lata. Teraz chciałam go mieć całego na własność. Myśl, że wraca do innej kobiety, była nie do zniesienia. To dlatego zrobiłam scenę pod moim domem. Nie chciałam wysiąść z samochodu. On najpierw mi tłumaczył, a potem po prostu wyciągnął mnie na siłę i prawie doniósł do drzwi wejściowych. Ludzie się za nami oglądali. Może myśleli, że jestem pijana w to niedzielne popołudnie. - Nie bądź dzieckiem, Anno - powiedział, wpychając mnie na klatkę schodową. Wsiadł do samochodu i odjechał. A ja ruszyłam w podróż po schodach. Zanim znalazłam się pod drzwiami mieszkania, dotarło do mnie, że w moim życiu nic się nie zmieni. Ilekroć zechcę zdjąć buty, będę kulała... Moja szkodliwa wyobraźnia... kiedy parę miesięcy temu Antek przewrócił się i uderzył w głowę, zawiozłam go na ostry dyżur. Miał potężnego guza i sinofioletowy wylew na czole. Młoda lekarka zbadała go, a potem kazała prześwietlić. Pojechaliśmy na któreś piętro, wyczekaliśmy się tam na swoją kolejkę. Antek marudził, chciał biegać, ja mu nie pozwalałam. W końcu prześwietlenie, które się nie udało. Trzeba było powtarzać. Wystraszyłam się, że dostanie za dużą dawkę promieni, chciałam się nawet wycofać, ale panienka obsługująca aparat rzekła: - "A co będzie, jak on ma pękniętą głowę?" Więc znowu kolejne zdjęcie. I opis: "Urazu czaszki nie stwierdza się." Zjechaliśmy na dół, młoda lekarka obejrzała klisze, poleciła dziecko obserwować i w razie czego się pokazać. Wkładałam Antkowi kurtkę, kiedy do gabinetu weszła salowa z wiadrem i szczotką w ręku. Spojrzała na mnie, potem na niego i jak najlepszy psycholog stwierdziła: "Pani, po co to tak jeździć. Ja wychowałam czterech synów, mało to razy mieli guzy. Przyłożyć zimny nóż, śladu nie będzie." I nagle uświadomiłam sobie, że to jest ten sam szpital, do którego kiedyś przywiozłam Ewę na operację. I w przeddzień tej operacji stara lekarka mi powiedziała: "Coś ona za dobrze wygląda na taką diagnozę..." - a mimo to nie wycofałam swojej zgody. Obstawałam nawet przy niej, niecierpliwa, pogodzona z jakimś fatum, które w naszym przypadku, w przypadku moim i Ewy, wykluczało pomyślne rozwiązania... Łzy zaczęły płynąć mi po policzkach. - Babciu, czemu ty płaczesz? - spytał Antek. - Czy ja jestem bardzo chora? - Nie, kochanie - odparłam - mam katar. Pogrzebał w kieszeni i podał mi zwitek ligniny. - To wytrzyj nos - stwierdził rzeczowo. A ten ostatni tydzień... pozbawił mnie już resztki złudzeń, co do własnej osoby. Zaczęło się od dziwacznych reakcji na obrazy telewizyjne. W dzienniku pokazano umierające z głodu dzieci z trzeciego świata. Na ekranie zamajaczyła postać małego Murzynka. Miał balonowaty brzuch i nogi jak patyczki. Potem było zbliżenie jego twarzy. Ogromne, pełne smutku i cierpienia oczy niemal mnie poraziły. Zaczęłam się trząść, zęby mi szczękały. Dziecko ponownie spojrzało mi w oczy, a na jego twarzy pojawił się grymas, usta ułożyły się jak do płaczu. I już płakaliśmy razem, ono na szklanym ekranie i ja skulona w fotelu. Płakałam nawet wtedy, gdy zniknęło, ustępując miejsca ciekawostkom ze świata. Oto jakaś pani z Londynu zakupiła dla swojego pudla obróżkę wysadzaną brylantami. Podobno jej ulubieniec "Fifi" rozmiłowany jest w brylantach, w ich niespotykanym blasku. Pani i jej pies też już zniknęli, a ja zanosiłam się od płaczu. Musiałam nawet pójść do łazienki po papier toaletowy, bo nigdy nie mam przy sobie chusteczki. Żyję poniżej krytyki, jak powiedziała kiedyś pani Lula, gosposia. Nie noszę bielizny pościelowej do magla, wyciągam ją z pralki, suszę i oblekam taką nie wykrochmaloną, nie wyprasowaną. W kuchni zawsze brakuje przypraw, często nie ma cukru albo soli. Ciągle gdzieś giną zapałki albo "wychodzą". Rzadkie wspomnienia z dzieciństwa są w tym wszystkim, jak zdania wyrwane z kontekstu. Srebra trzeba czyścić popiołem. Obrusy krochmalić tak i tak, dodawać bielinki, żeby nie straciły tej niebywałej bieli. A podłogi, lśniące mozaiki w naszym przedwojennym domu, a firanki w oknach lekko powiewające na wietrze, a za tymi oknami ogród różany matki... Umarłe życie, po którym pozostał zabliźniony ślad. O ile ważniejsza w moich wspomnieniach jest Aksinia na przykład... jednej soboty Fiodor Aleksiejewicz postanowił upić się w towarzystwie i zabrał nas obie na kołchozową zabawę. Aksinia źle się czuła, męczyła ją choroba płucna, ale bez słowa wyciągnęła lepszą chustkę ze skrzyni, okryła nią plecy i poszliśmy. Zabawa odbywała się w stołówce, tym razem okienko do wydawania porcji posłużyło za bufet. Kłębili się przy nim kołchoźnicy spragnieni - równie silnie jak bliskości kobiet - wódki. W rogu rozsiadło się dwóch harmonistów, którzy byli jedynymi muzykantami na zabawie. Zaczęli grać pierwsze kawałki. Popłynęły rzewne melodie, zakłębiło się na środku sali, bo coraz to któryś podchodził do siedzących pod ścianami dziewczyn i prosił je do tańca. Wstawały, wdzięcznie pochylając głowy. I w tym ich postępowaniu w stronę parkietu, jeżeli można to tak nazwać, było tyle gracji, że od razu wybaczało się im szerokie, nieładne twarze i ciężko ciosane łydki. Na tych twarzach rozlewał się wyraz rozmodlenia. Kołchoźniczki przymykały oczy, jakby czekając na cud, który dziś na pewno się wydarzy. Oto pojawi się kniaź na białym koniu i porwie je w daleką drogę do swojego zamku. A na razie trzeba się zadowolić Wanią czy Aloszą. Cóż, że ma na gębie trzydniowy zarost i cuchnie od niego wódką, zawsze to mężczyzna. My też siedziałyśmy z Aksinią na krzesłach, ale w kącie, żeby jak najmniej było nas widać. Mimo to pojawił się przede mną amant w drelichowych portkach i gumowych, podwiniętych butach. - Daj spokój, Siergiej - powiedziała Aksinia - ona przyszła ze mną. - To i z tobą zakręcę, Ksiusza, jak ci zazdrość - odparł - ale w drugiej kolejności. - Idź lepiej, nalej sobie w gardło wódki. I na to pojawiła się piękna, czarnobrewa dziewczyna w białej bluzce, którą aż rozsadzały pełne piersi. Dziewczyna była cienka w pasie, a krochmalona czerwona spódnica dodawała jej figurze powabu. Odrzuciła warkocz do tyłu i, ująwszy się pod boki, powiedziała: - Cóż to, Aksinio Grigoriewna, nie dacie się dziewczynie zabawić. Też ją będziecie trzymały pod kluczem jak naszego Fiedię? - Ja nikogo nie trzymam pod kluczem, Nastia - odrzekła spokojnie Aksinia - u mnie każdy ma wolną wolę. - Każdy ma wolną wolę - powtórzyła ironicznie dziewczyna - a ja tylko wiem, że Fiedia jest mój. - Jak jest twój, to go sobie bierz - taka była odpowiedź Aksinii. Zbiło to Nastię z tropu. Zastanawiała się, jak ma na to zareagować, kiedy do akcji wkroczył Fiodor Aleksiejewicz. Oczy mu się już świeciły, a ja wiedziałam, że wtedy lepiej nie wchodzić mu w drogę. - Zostawcie moje kobiety - powiedział wolno (potem, kiedy oglądałam amerykańskie westerny, zawsze przychodził mi na myśl Fiodor Aleksiejewicz). Był jakoś podobny do tych pozytywnych, nieustraszonych bohaterów prerii. I mówił tak jak oni, przeciągając słowa. Tylko ręki nie trzymał na kolcie, z tej przyczyny, że go nie miał. - A co to, z cukru są, żeby się miały roztopić? - spytał zaczepnie mój adorator w gumiakach. - Może z cukru - wycedził Fiodor Aleksiejewicz - a może i nie z cukru. Tobie nic do tego. - A ja z tą młodszą zatańczę - upierał się tamten. Zrobił nawet krok w moją stronę, wtedy Fiodor Aleksiejewicz wziął go za kołnierz i prawie wyniósł ze stołówki. Piękna Nastia wybiegła za nimi. Spojrzałam na Aksinię, siedziała z tym swoim łagodnym uśmiechem, jakby to wszystko jej nie dotyczyło. - Będą się bili? - spytałam. - Fiedia sobie poradzi - odparła Aksinia. I miała rację. Po kilkunastu minutach do stołówki wpadła Nastia z wiadomością, że mój adorator wypadł z gry. Po chwili pojawił się Fiodor Aleksiejewicz i z powrotem ustawił się przy prowizorycznym bufecie. Harmonie znowu rzewnie załkały. Kiedy mój gospodarz miał już dość, ruszyliśmy do domu. On szedł przodem, zataczając się od krańca do krańca drogi, a my postępowałyśmy za nim, trzymając się pod rękę. Czułam na swoim boku kościsty łokieć Aksinii. I to był chyba moment, kiedy pojawiło się we mnie coś na kształt czułości. Zupełnie jakbym zaczęła w środku odmarzać... Wróciliśmy do domu. Fiodor Aleksiejewicz uwalił się na kożuch pod piecem, gdzie sypiał od czasu mojej choroby, a my położyłyśmy się do łóżka. Zasypiałyśmy już przytulone, kiedy odezwało się pukanie w okno. Aksinia natychmiast usiadła. - Kto tam? - spytała ostro. - W odwiedziny - dobiegł czyjś mocno podpity głos. - Tutaj wszyscy już śpią - odparła. - To trzeba budzić. Kiedy nie podjęła tematu, zaczęto dobijać się do drzwi. I nagle zrozumiałam, że to chodzi o mnie i tamta sprawa może się powtórzyć. W głowie zakołatała jedna myśl: uciekać. - Aksinia, pójdę na strych - odezwałam się z głębi swojego przerażenia. - Nie trzeba - odrzekła - zaraz obudzę Fiedię. Poderwał się wpółprzytomny, a kiedy zrozumiał, o co chodzi, złapał spod pieca siekierę i wypadł za drzwi. Obyło się bez walki, tamci po prostu uciekli. Fiodor Aleksiejewicz wrócił, odstawił siekierę, po chwili dobiegło nas znajome chrapanie. Ale ja długo nie mogłam się uspokoić. Tej nocy opowiedziałam Aksinii o wszystkim, co mnie spotkało. Pominęłam tylko rolę Wiery w moim życiu, bo ona by tego nie zrozumiała. Gładziła mnie po głowie, powtarzając: - Przyjdzie i miłość do dziecka, i zapomnienie... I nie pomyliła się ta mądra kobieta. Myślę o niej z wdzięcznością. I myślę często. O nich obojgu. Bo było tak, jakbym nagle znalazła się w laboratorium miłości. Wszystko rozgrywało się na moich oczach. I wszystko było najczystszą formą miłości. Było miłością destylowaną. Ich wzajemne milczenie. Ich do siebie słowa. Ich spojrzenia. Ich wreszcie akty miłosne, których byłam przymusowym świadkiem. I mimo że poznałam Aksinię już raczej w roli męczennicy tej miłości, bez trudu mogłam sobie wyobrazić, jak musiało być pięknie między nimi, kiedy ona nie była jeszcze taka schorowana. Pewnego razu wyciągnęła małą drewnianą skrzynkę, w której przechowywała zdjęcia. Na jednym z nich przed domem z rzeźbionym gankiem stała rodzina. Ojciec, matka i pięć córek. Jedną z nich była Aksinia. Nie mogłam uwierzyć, że to ona. Przed oczyma miałam bowiem dziewczynę niezwykłej urody. I myślę, że Fiodor Aleksiejewicz też ją miał taką przed oczyma... Więc te łatwe łzy z powodu obrazków telewizyjnych. Doszło nawet do tego, że potrafiłam płakać przy melodramatach, które do tej pory zwyczajnie mnie śmieszyły. Może dlatego, że przesiadywałam w domu. Nie mogłam zebrać się, żeby wyjść. Do tego trzeba byłoby się ubrać, zrobić sobie twarz. Po co, skoro i tak nie mogę zobaczyć dziecka. Przedtem był pośpiech, aby tylko zyskać na czasie. Teraz musiałam zarobić jedynie pieniądze i przesłać je pocztą. To nie było już takie trudne, mogłam wziąć dodatkowe tłumaczenie, dubbing, czy coś w tym rodzaju. Wyciszyła się też moja zła wyobraźnia. Zaczęło mi się wydawać, że oni radzą sobie beze mnie i moje wcześniejsze przeświadczenie o jakiejś katastrofie w razie mojego wycofania się z gry było mylne. Jak widać, gra toczyła się dalej, mimo że ja znalazłam się na aucie. Czy postanowienie Ewy miało jakiś związek z osobą psychologa?... być może. Nigdy przedtem nasze zerwania "na zawsze" nie przekraczały kilku dni, teraz mijały prawie trzy tygodnie. W tym czasie byłam w Ciechocinku, gdzie przed jakimiś ludźmi wypowiadałam nieśmiertelne słowa Norwida, człowieka jak ja nieszczęśliwego i nie zrozumianego przez współczesnych. Nie myślę tu o jego geniuszu, ale o zwykłej życiowej sytuacji. Oboje poznaliśmy co to nędza istnienia i skąpa miska strawy z obcej ręki. Oboje zaznaliśmy goryczy nieszczęśliwej miłości. Tak, przecież moja miłość do Jerzego, jak i do własnej córki, była głęboko nieszczęśliwa. Jerzy mnie kochał. Ale był twardym człowiekiem. W życiu kierował się zasadami i nic nie mogło ich zmienić. Nawet wielka namiętność. Mój bunt na nic by się zdał. Ale zawsze się buntowałam. I pierwsza ujmowałam słuchawkę, wykręcając numer szpitala na Barskiej. I te powtarzane stale słowa, że "skoro ty możesz żyć beze mnie, ja postaram się żyć bez ciebie", brzmiały coraz słabiej, aż ucichły. Ja i Jerzy... moglibyśmy zostać parą szekspirowskich bohaterów, mogłyby o nas pisać najwspanialsze pióra, nadawała się do tego nasza historia. Wyniosłam swoją miłość z powstania, by ją potem pielęgnować i ochraniać w sobie do końca życia, na razie jego życia... Przeczucie z tamtych czasów mnie nie zawiodło. Ja i on byliśmy jak dwa instrumenty w jednej orkiestrze. I nie był to tylko związek fizyczny. Myśmy tak byli zawęźleni, że nikt nie byłby w stanie tego rozplątać. Nikt, oprócz jego żony. Raz jeden ją widziałam. Przyszła do szpitala maltańskiego, niewysoka, przystojna brunetka. - Czy zastałam męża? - spytała głosem o delikatnym brzmieniu, ale mnie wydał się on zupełnie nie na miejscu. Tu nikt takim tonem nie przemawiał. Tu się wpadało i wypadało z okrzykiem: "prędzej, prędzej, na co wy jeszcze czekacie, tam umiera człowiek." A ona przychodzi i pyta, czy zastała męża. Roma spojrzała na nią jak na przybysza z innej planety, a mnie zaschło w gardle, bo przyszło mi do głowy, że tym mężem może być Jerzy. - Jakiego męża? - spytała Roma. - Doktora Rudzińskiego. - Doktor Rudziński operuje - odrzekła Roma opryskliwie, bo też miała swoje powody, żeby nie lubić jego żony. W czasie tych lat z Jerzym zastanawiałam się, jak ona może teraz wyglądać. Była od niego o rok starsza, a więc młodość miała już za sobą. Nigdy nie odważyłam się spytać, czy on z nią sypia. Intuicja podpowiadała mi, że nie. Ale przed niczym mnie to nie chroniło. Moja zazdrość o jego drugie życie była jak włosiennica, którą nosiłam w dzień i w nocy. Nawet we śnie jakoś pamiętałam, że on jest z inną kobietą. Może dlatego, że było to niemożliwe, chciałam zwyczajnego życia dla swojej miłości. Byłam gotowa oddać za nie wszystkie uniesienia naszych spotkań, po których pozostawało mi zmięte prześcieradło i zapiekły żal w sercu. Że się znowu śpieszył. Przecież ja od razu, pierwszego dnia, oczyściłam swoje pole. Oddałam Ewę z domu. I nie było to wcale proste. Myśmy już coś razem przeżyły, chociażby te dwa lata na Mazurach. To tam krok po kroku zbliżałyśmy się do siebie. Już rozmawiałyśmy ze sobą po polsku. Tamten spacer po lesie, kiedy ona pierwsza zobaczyła powieszonego na gałęzi psa. Zawołała z przejęciem: - Mamo, zobacz, powiesili sabaczku... Obcy język, który przedtem nas rozdzielał, teraz był jak szyfr, który tylko my rozumiałyśmy. Odcięłam zwierzę. Miało opuchnięte gardło, ale nie było jeszcze za późno. Zabrałyśmy psa do domu. Niosłam go na rękach, a ona postępowała obok, przejęta, rozogniona. Odziedziczyła tę wrażliwość na cierpienie zwierząt z pewnością po mnie i po mojej matce. A wtedy, to był nasz pierwszy wspólny powrót ze spaceru... Moja tęsknota za dzieckiem popchnęła mnie do tego, że przez parę dni chodziłam pod przedszkole w porach spacerów. Nie mogłam podejść blisko i w końcu nie byłam pewna, czy żółta kurteczka, którą obserwuję, należy do Antka. Zaprzestałam wypraw i zabarykadowałam się w domu. Wychodziłam tylko do sklepu i odbierałam telefony, bo przecież ona mogła zadzwonić z automatu na klatce schodowej albo z budki na rogu ulicy. Słysząc inny głos, po prostu odkładałam słuchawkę. Wydawało mi się, że jeden z moich niedoszłych rozmówców to psycholog, ale być może tylko tak mi się wydawało. Przecież pacjent powinien zgłaszać się sam, a jeżeli tego nie robił, psycholog powinien rozejrzeć się za innym pacjentem. Taka była zasada. Ale jeżeli, mimo wszystko, to był on, mógł się przekonać, że nie odkręciłam gazu ani nie powiesiłam się na sznurze od żelazka. Kto wie, czy by mnie o to nie posądzał. Chyba uważał mnie za histeryczkę. Tak jak Jerzy. Kochając mnie, był ślepy i głuchy na to, co się ze mną działo. Być może tak jest w każdej miłości. Chcemy, żeby ta druga osoba przejęła nasz sposób myślenia i odczuwania, a nawet podobnie cierpiała, a przy dużych podobieństwach po prostu się wycofujemy, bo nikt nie lubi być powielany. Nikt, a ja w szczególności. Może dlatego zawsze przerażała mnie myśl, że mogłabym mieć siostrę bliźniaczkę. Ale Jerzy... tyle razy odtrącał moje czepiające się ręce. Nie umiem tego zrozumieć, nawet teraz, kiedy go już nie ma... Przeraził mnie ostry dzwonek do drzwi. W pierwszej chwili postanowiłam nie otwierać, ale potem pomyślałam, że to może być jakaś wiadomość od Ewy. Było mało prawdopodobne, ale gotowa byłam uczepić się czegokolwiek. Gdybym nie otworzyła, potem myślałabym, że to ona stała za drzwiami. Za drzwiami stał psycholog. Pierwsza myśl: że coś się stało z dziećmi. Uśmiechnął się. - Przechodziłem obok... Niejasno zdawałam sobie sprawę ze swojego wyglądu, z pewnością nieodpowiedniego do przyjmowania gości, i to jeszcze pogłębiło moją niechęć do tego mężczyzny. Nie widzieliśmy się od owej fatalnej nocy. - Jestem nie ubrana - bąknęłam, ale on się tym nie przejął. - Nie zwracajmy uwagi na drobiazgi - powiedział - mogę wejść? Rozparł się w fotelu, a ja poszłam do łazienki wyrzucić fusy z czajniczka. W lustrze nad umywalką zobaczyłam siebie. Miałam włosy zgarnięte byle jak na czubek głowy i przewiązane tasiemką, niektóre pasma opadały na policzki. Przy nieco dzikim wyrazie oczu robiło to szczególnie niekorzystne wrażenie. Całości dopełniał szlafrok, który od dawna nie nadawał się do noszenia, ale lubiłam go i nie chciałam się z nim rozstawać. A może nie pomyślałam, żeby kupić sobie inny. Kiedy wracałam do kuchni, psycholog odprowadzał mnie wzrokiem. Ciekawe, co sobie o mnie myślał. Ja pomyślałam: socjalistyczna gwiazda filmowa w domowych pieleszach. Była w tym autoironia, a może nawet coś gorszego. Odraza do siebie. Do swojego losu. W końcu była już ta zaparzona herbata w porcelanowych filiżankach i nie można było uniknąć rozmowy. On przyglądał mi się chwilę. - Nie radzi pani sobie, pani Anno - powiedział. Byłam już w swoim życiu Nulą, Anuszką, Anną, ale żadne z tych wcieleń nie przyniosło mi niczego oprócz cierpienia. Tak naprawdę chyba nie rozumiem słowa "szczęście". Zawsze czuję lęk, że to ważne za chwilę ucieknie jak zajączek puszczony na ścianie. Ważne... co ważnego było w moim życiu. Ludzie... inaczej trzeba powiedzieć. Kobiety i mężczyźni. Ważne kobiety to Wiera i Aksinia, obie z czasów Anuszki. Tylko Jerzego udało mi się przewlec przez te wszystkie okresy. Po raz pierwszy zobaczyłam go jako Nula... Ciotki nie było w domu, wyszłam na ulicę. Coś się wyraźnie szykowało w mieście. Grupki młodych ludzi dokądś śpieszyły, mieli przy sobie jakieś torby, paczki. Przechodnie oglądali się za nimi. W twarzach tych młodych było coś takiego, że za nimi poszłam. Trafiłam na punkt. Dostałam biało_czerwoną opaskę, otrzymałam ją przypadkiem, ale ona właśnie miała niebawem nadać sens słowom wierszyka, z którego babcia stale mnie przepytywała: "Kto ty jesteś? Polak mały". Wierszyk kończył się słowami: "coś jej winien oddać życie". I mali Polacy bez wahania to swoje życie oddawali, a Jerzy i ja robiliśmy wysiłki, żeby im je zwrócić. Najczęściej się to nie udawało. Kiedy mnie do niego przyprowadzono, spojrzał na mnie krytycznie i powiedział: "Kogo mi tu przyprowadziliście?" Powinnam odpowiedzieć: "Zwierzę ofiarne", ale nie odpowiedziałam nic. Byłam przejęta sobą w nowej roli, której postanowiłam sprostać za wszelką cenę. - Grzech pychy - powiedział psycholog. - Co, grzech pychy? - nie zrozumiałam. - Popełnia pani grzech pychy, dręcząc się swoim obrazem niedoskonałym. - Przecież ja sobie zawsze dawałam radę... Kiedyś w kłótni Jerzy powiedział, że ratowałam siebie kosztem innych. Zajęłam miejsce w dyżurce, skazując tym samym Zoję na powolną śmierć. Nie mogłam na to przystać. To była sprawa losu... A w tej dyżurce... moje życie było jak kawałek plasteliny, z której można było dowolnie formować. Ode mnie tylko zależało, czy uratuję ludzką twarz. Nie wiem, na ile mi się to udało. Bo, czyż nie pozostawiłam tam kogoś, kto był nieporównanie prawdziwszy i z kim lepiej się mogłam porozumieć. Myślę o sobie. Kiedy tamtego wigilijnego wieczoru wczołgałam się do szpitalnego baraku, byłam kimś oderwanym od swojego losu. Obcy los zastąpił mi drogę i brutalnie wszedł we mnie na całą resztę życia. Incydent, jak przyzwyczaiłam się tamto określać, podmienił mnie jak niemowlę w kołysce. Musiałam odtąd żyć cudzym życiem. Jak ktoś taki mógł sprostać zwykłym ludzkim obowiązkom. - Gdyby pani potrafiła sobie przebaczyć - powiedział psycholog. - Co przebaczyć? Nie odpowiedział, uśmiechnął się tylko tym swoim uśmiechem. Leżałam z rozłożonymi udami, a Wiera pochylona nade mną wyciągała pincetką jakieś krwawe strzępki, wrzucając je do stojącej obok metalowej nerki. Obserwowałam to wszystko z obojętnością. To jej ręce się trzęsły, to ona bała się mojego bólu. Długo nie udawało jej się nawlec nici, którą potem mnie zszyła. Pełna zresztą różnych wątpliwości, nie wiedząc, co jest tam w środku, gdzie bała się ingerować. Obie nie miałyśmy zielonego pojęcia, że tam się po prostu zasiało nowe życie. Zabieg, uciążliwy dla nas obu, trwał już chyba za długo. Wiera za bardzo się z tym bawiła. - Czy warto tracić zdrowie dla mężczyzny - powtórzyła pytanie z poprzedniego dnia. - Nie mów o czymś, czego nie rozumiesz - odburknęłam. - Rozumiem. Mnie też miłość opętała. O, tu - pokazała nadgarstek z brzydką zgrubiałą blizną - mam po niej pamiątkę. - Mówiłaś, że szyba pękła. - Wybiłam ją, jak mnie odtrąciłaś. Krew się lała, a we mnie był spokój. A potem złapałam gumę i ścisnęłam rękę... - Nie opowiadaj mi tego - powiedziałam zimno. Właśnie teraz nie chciałam pamiętać tej sceny sprzed kilku miesięcy. Siedziałam na nocnym dyżurze, było w miarę spokojnie. Nudziłam się. Przyszło mi na myśl, żeby zajrzeć do Wiery. Zapukałam i weszłam do jej pokoju. Poderwała się zaraz i usiadła na łóżku. Zapaliła nocną lampkę, jedyną w całym szpitalu. Czasami pożyczało się ją do operacji, kiedy motor słabo pracował i żarówka u sufitu przygasała. Stałam przy drzwiach trochę zmieszana. Ona miała na sobie koszulę na ramiączka. Włosy, które zawsze nosiła upięte, spadały teraz na ramiona i plecy. Była trochę bardziej podobna przez to do kobiety. - Na dyżurze spokój - powiedziałam, czując się coraz gorzej. Pojawiła się nawet we mnie chęć ucieczki. Wiera podeszła do mnie, boso wydawała się niższa niż normalnie. Jej ciepłe od snu ramiona przyciągnęły mnie i zmusiły do uklęknięcia na podłodze. Przywarła do mnie całym ciałem, poczułam na ustach jej wilgotne wargi, język mocował się chwilę z moimi zębami, które w końcu ustąpiły. To nagłe wtargnięcie wprawiło mnie w dziwny stan. Wiera panowała teraz nad sytuacją. Wzięła mnie na ręce i zaniosła na łóżko. Zgasiła światło. Tego właśnie chciałam, ciemności, w której mnie rozbierała. Potem odnalazły mnie ręce. Dotknięcia języka przyjmowałam z wewnętrznym drżeniem, a kiedy przywarł do moich brodawek zaczęłam cicho jęczeć. Palce błądziły po mojej skórze, delikatne i natarczywe. W końcu znalazły się w okolicy moich ud. Chwilę tylko się na nich zatrzymały. Ich nagła obecność gdzieś wewnątrz mnie była jak bolesne zdziwienie, które wstrząsnęło całym moim ciałem. Poderwałam się i zapaliłam lampkę. Przez moment miałam przed sobą jej twarz o zmienionych, nabiegłych krwią rysach. Wydała mi się odrażająca. W pośpiechu zaczęłam się ubierać. Wiera klęczała przy łóżku zastygła w pozycji, w jakiej zaskoczyło ją światło. Zobaczyłam szerokie platfusowate stopy i ogarnęły mnie mdłości. Wtedy ona odwróciła głowę i spojrzała na mnie. Miała niemal psi wyraz oczu. - Brzydzę się tobą - powiedziałam zimno. Wyszłam od niej. Po dyżurze mogłam pospać kilka godzin w swoim baraku, a kiedy wróciłam do dyżurki, zauważyłam, że Wiera ma zabandażowany nadgarstek. Wydawało się, że nasze stosunki nigdy się nie poprawią. Ona poruszała się obok mnie ze zbolałym wyrazem twarzy, który jeszcze pogłębiał moją niechęć, a nawet więcej, odrazę. A jednak znowu do niej przyszłam. Patrzyła na mnie z napięciem. Nie zrobiła żadnego ruchu. Czekałam chwilę przy drzwiach, potem położyłam się na łóżku i zgasiłam światło. Rozbierała mnie w ciemnościach. Tym razem oczekiwałam pieszczoty rąk z większą śmiałością. Ona położyła się obok, a potem objęły mnie silne uda. Wyglądało to trochę, jakby pochwyciła nas ta sama sieć. Mocowałyśmy się, napierając na siebie całym ciałem. W pewnej chwili zaczęło brakować mi powietrza. Chciałam się odsunąć, nie pozwoliła na to. Język wdarł się pomiędzy moje zęby, jednocześnie poczułam na sobie jej ciężar. Odchyliła się nieco, aby utorować drogę palcom. Ich dotyk, ich wchodzenie we mnie. Poruszałyśmy się w jednym rytmie i prawie jednocześnie przeżyłyśmy spazm rozkoszy. Odebrałam go jak na wpół przyjemny prąd, który mną targnął. Wiera położyła się obok, w ciemności poszukała mojej dłoni i pocałowała ją. Wyrwałam rękę. - Chcesz, to zabij - szepnęła. Nagle zachciało mi się śmiać, siłą opanowałam się, by nie parsknąć. Nie wiem, co mnie tak rozśmieszyło, te zbyt serio wypowiedziane słowa czy sama sytuacja. Potem przychodziłam do niej wiele razy. Już nie gasiłyśmy światła. Lubiłyśmy nawet na siebie patrzeć. Wiera miała wiele pomysłów, nauczyła mnie różnych pozycji, które przynosiły nowe doznania. Była w naszych fizycznych stosunkach niezwykle delikatna, nigdy nie zrobiła niczego, co by mnie do niej zraziło. Po moim spełnieniu natychmiast się wycofywała jak niechciany kochanek, który tak niewiele wymaga dla siebie. Z wolna stawałyśmy się parą, która poznała wszystkie swoje tajemnice. Wtedy zaczęłam oddalać się od niej. Nie wiedziałam: dlaczego. Coś się po prostu dla mnie skończyło, a może właśnie sprawa z Wierą uruchomiła głęboko ukrytą we mnie tęsknotę za mężczyzną. Odważyłam się na pamiętną rozmowę z Jerzym przy łamaniu się opłatkiem. Nie zrozumiał mojej tęsknoty, a może źle ją ocenił... Mówię do psychologa: - Przecież ja po kolei wszystkich zawiodłam, najpierw jako córka, potem jako kochanka... o małżeństwie nie mam nic do powiedzenia... jako matka, jako babka... nawet w swoim zawodzie nie umiałam wykorzystać atutów, chociażby urody... mogłam dużo więcej grać, jakoś zaistnieć w filmie... a zapaliłam się i zgasłam... To, co robię teraz, to takie dogorywanie. Dziwi mnie tylko, że zawsze podnoszę się jak wańka_wstańka. - Mnie to nie dziwi. - Może pana już nic nie dziwi - stwierdziłam z przekąsem. - Pani Anno, wańka_wstańka to coś idealnie wyważonego. - Więc użyłam złego określenia. Cały czas stoję na głowie. - Stoi pani na swoich nogach i pani życie jest idealnie wyważone. Tylko pani postawa życiowa. Nazwijmy ją postawą roszczeniową. Ta pretensja do człowieka bez twarzy, jak to pani określiła, to w gruncie rzeczy pretensja do Pana Boga. Żeby nie bluźnić, wymyśliła pani taką osobę, która zawiodła, bo nie pojawiła się w odpowiednim momencie. Nie podała ramienia, nie rozwiązała trudnych problemów. - No wie pan - mówię z oburzeniem. - Właśnie wiem - śmieje się bezczelnie. - Musi być jakaś granica... - Jaka? - Której nie wolno przekroczyć. Kręci przecząco głową. - Nie ma takiej granicy. Na szczęście. Nie obiecywałem miękkiego lądowania, może się zdarzyć, że obydwoje doznamy obrażeń, ale mniejsza z tym... - To pan tak myśli. On nabiera w płuca powietrza: - Pani Anno, wszyscy żyjemy w dwóch sferach. Świat i ludzie rządzą się regułami moralnymi. A sferą psychologiczną rządzą mechanizmy w duszy. U pani bardziej rozbudowana jest ta pierwsza, która rysuje wizerunek człowieka cierpiącego. - Dziękuję za wykład. - Swoją zdolność cierpienia doprowadziła pani do perfekcji, a nawet więcej, w jakiś sposób przekazała ją córce... - Teraz pan wyjedzie z tym dziedziczeniem losu - mówię ze złością - i koło się zamknie. - Koło już się dawno zamknęło - odpowiada oschle. Patrzymy na siebie. - Czego pan chce ode mnie? - Czego pani chce od siebie? - To już przerabialiśmy. Nie mam swojego życia, więc niszczę życie mojej córki i tak dalej... A jak ja mam je odnaleźć, to swoje życie? Może w taki zakamuflowany sposób radzi mi pan wziąć sobie kochanka. A może nawet siebie ma pan na myśli. Obejrzał pan już towar. Może być, prawda? Uśmiecha się. - Pani Anno, jeszcze wszystko może się zmienić. - Wszystko się zmieni - powiedziała Aksinia - wrócisz do domu. - Nic nie odpowiedziałam. Było mi to obojętne. Mogłam tu zostać z tą niezwykłą kobietą, mimo trudnych warunków i ciężkiej pracy. Fiodor Aleksiejewicz pracował w kołchozie, na nas więc spadł obowiązek zaorania i obsiania pola. No i na konia, który większą część zimy spędzał w miasteczku, gdzie był dokarmiany państwowym owsem. Dzięki temu miał potem siłę ciągnąć pług. Co dwa tygodnie Wala przyjeżdżała nim i odjeżdżała, chyba że jej brat planował przywiezienie drzewa z lasu. Wtedy koń zostawał, a Wala zabierała się kołchozową ciężarówką, która wcześnie rano odwoziła mleko. W takich wypadkach dziecko się nie pojawiało, bo Wala uważała, że nie trzeba kusić ludzkich języków. Być może tak samo uważała Aksinia, opowiadając mi oficjalną wersję swojej historii miłosnej. Przebierałyśmy kartofle w kopcu, kiedy nagle rzekła: - Z Fiedią to było tak... Był jeszcze dzieckiem, kiedy ona wychodziła za mąż. Lubiła go, przychodził do nich ze swoim ojcem, który pracował u rodziców Aksinii jako parobek. Chłopczyk z jasną czupryną, w krótkich spodenkach. Gładziła go po głowie, czasem wsunęła mu w rękę cukierka. Na jej weselu Fiedia wraz z innymi dziećmi tłoczył się przy oknie. To było huczne weselisko, sproszono pół wsi. Szła przez podwórze, w białej sukni. Wiatr powiał i welon zaczepił się o krzak bzu. Fiedia podskoczył, pomagał odplątać. Potem dla niej zaczęło się zwykłe małżeńskie życie. Nie pamięta, czy kochała męża, pewnie tak. Teraz nie pamięta. Urodziła mu córkę. Maszę. Miała dwa lata, kiedy na ścianie ich domu czyjaś ręka postawiła krzyżyk. Od tego znaku kredą zaczęła się ich tragedia, która przełożona na język urzędowy nazywała się: rozkułaczaniem. Pozwolono wziąć tylko tyle, ile zmieści się na furmankę. Rodzice i siostry już odjechali, a oni z mężem mieli ich dogonić. Za dzień lub dwa. Ale mąż Aksinii nagle zmienił zdanie. Postanowił bronić swego. Minęły dwa tygodnie, a on wychodził w pole i wracał cały i zdrowy. Już myślała, że może miał rację. Wtedy przyszli nocą. Najpierw uderzeniem kolby zabili dziecko, potem bagnetem jej męża. Widziała, że i na nią się zamierzają, ale nic nie poczuła. Jak odzyskała przytomność, znalazła męża w kałuży krwi. Sama też była ciężko ranna w płuco. Jeszcze tej nocy dowlokła się do zagrody rodziców Fiedi. Psy ujadały, wywabiły gospodarzy. Ukryli ją na strychu, bo dobrze wspominali rodziców Aksinii. Na tym strychu przesiedziała wiele miesięcy. Fiedia przynosił jej jedzenie. A potem którejś nocy ojciec Fiedi wyprowadził konia i zawiózł ją kawał drogi, do swojej matki. Była już bardzo starą kobietą, jak to mówią, na wymarciu i nikt się nią nie interesował. Aksinia pomagała staruszce, potem, jak tamta umarła, mieszkała sama w chylącej się do ziemi lepiance. Wydawało jej się, że uschnie tu w samotności, że się przemieni w bezzębną staruchę wspominającą dawno utraconych: męża i dziecko. Ale pewnego dnia zjawił się Fiedia. Powiedział, że z nią zostanie. Najpierw się zdziwiła, a potem poszła w tę szaloną miłość, która żadnemu z nich nie mogła przynieść nic dobrego. Od Aksinii Fiedia odchodził na wojnę. Żegnała go chłopcem prawie, powitała mężczyzną. To jego rodzina się wyrzekła. Że żyje ze starszą i bez ślubu. A ona dla niego była więcej niż żoną, ona była dla niego wszystkim. Jedna Wala to rozumiała z całej rodziny i też powtarzała historię o ucieczce Aksinii z bogatego domu. Żeby nikt się już nie czepiał. Może było to i naiwne, ale najważniejsze, że działało. Tylko tyle, że nie przyjęli Aksinii do kołchozu... Głos Ewy brzmi jak spod podłogi. - Zaraz będę - odpowiadam obcym głosem. Nie potrafię siebie rozpoznać w tym, czego teraz doświadczam. Nic się nie liczy, tylko fakt, że mogę tam pojechać. Ręce mi drżą, kiedy zapinam płaszcz, potem nie mogę znaleźć torebki, kluczy. Po policzkach spływają łzy, wycieram je jak wiejska baba wierzchem dłoni. Wybiegam przed dom. Próbuję zatrzymać jakiś samochód. Trafia się taksówka. Drżącym głosem podaję adres. - Czy stało się coś? - pyta ostrożnie taksówkarz. - Dziecko mi zachorowało - odpowiadam. Wkrótce widzę już szary mur bloku, tym razem nie uderza mnie jego szpetota. Nie myślę już o nim, że jest jak sen schizofrenika. Ostatnio tyle razy wyobrażałam sobie, że się do niego zbliżam. Wchodzę na klatkę schodową, jadę windą... Otwiera Ewa z twarzą numer dwa, czyli Ewa przegrana. Nawet nie widzę jej oczu, tylko spuszczone łódki powiek. - Gdzie Antek? - pytam. Wskazuje ruchem głowy przepierzenie, za którym stoi łóżeczko. Wciskam się tam. Antek śpi, powieki niezbyt dokładnie zakrywają oczy i poprzez rzęsy widać skrawek białka. Znam to, to jedna z oznak choroby. Czoło ma wilgotne i rozpalone. - Był lekarz? - pytam szeptem. - Był. - I co powiedział? - Że to zapalenie oskrzeli. - Z gorączką chodził do przedszkola? - Domyślna jesteś. A co miałam zrobić? - Wcześniej mnie wezwać - mówię prawie z odrazą. - Możesz go zabrać? - odpowiada pytaniem. - Z taką temperaturą? - Mam go dość - słyszę - nie chce pić, wypluwa. Zabieraj go albo... - Albo co? - Albo ja się wyniosę. Nie mam teraz dla niej żadnych dobrych uczuć. - Wezmę dziecko - mówię niemal z pogardą. Chcę się wycofać zza regału, ale Antek otwiera oczy. - Mamo, gdzie ty byłaś tak długo? - pyta. Łzy napływają mi do oczu. - Jedziemy do mnie? - Tak - odpowiada. Pochylam się nad nim, on obejmuje rączkami moją szyję. Czuję na twarzy jego gorący oddech. - Jestem chory, wiesz? - Wiem, zaraz pójdę po taksówkę i wkrótce będziemy w domku. - Dobrze - zgadza się bez żadnych warunków. Zostawiam go w łóżeczku, chwilę rozmawiam z Ewą. Wyciąga lekarstwa. Mówi, co i kiedy dawać. Nie patrzymy na siebie, nastrój wrogości ustąpił miejsca uprzejmej konwersacji, co w naszych stosunkach oznacza pogorszenie. - Bądź tak dobra i spakuj jego rzeczy. Idę po taksówkę - mówię. Wynoszę go owiniętego w koc, Ewa taszczy za nami torbę. - Nic nie zapomniałaś? - Nie - odpowiada krótko. Ładuję się z dzieckiem do taksówki. Ona stawia torbę na pierwszym siedzeniu i bez słowa odchodzi. Ruszamy. - Opowiesz mi bajeczkę? - pyta Antek. Ma spieczone usta. - Opowiem. Trzymam go w taki sposób, jak zaraz po urodzeniu, kiedy pielęgniarka mi go podała. Teraz też jest owinięty kocem, ale koc jest znacznie większy. Uczucie zdławionego szczęścia jest jednak dokładnie takie samo. Mój zajączek na ścianie zatrzymał się na krótką chwilę. - O, ulica Puszkina - mówi taksówkarz - jak byśmy swoich nie mieli. Przypomina mi się rozmowa z Wierą. Siedzimy w dyżurce, pijemy herbatę. - Mój ojciec mówił: odrobina czaju wiarę daje - odzywa się ona. - Kim był twój ojciec? - Nikim, umiał tylko pić i grzmocić moją matkę. Może to lubiła, bo jak wreszcie zdechł, nie można jej było od trumny odciągnąć. A twój ojciec, Anuszka? - Był profesorem we Lwowie, znawcą literatury rosyjskiej, szczególnie Puszkina. Napisał o nim książkę, która była tłumaczona na wiele języków. Nawet w Ameryce wyszła. Może i on tam teraz jest... - "Ludiej i swiet izwiedał on - deklamuje Wiera - i znał niewiernoj żyzni cenu. W serdcach druziej naszed izmienu, w miecztach lubwi biezumnyj son"... - Czyj to wiersz? - Puszkina. - Skąd ty znasz Puszkina, Wiera? - U nas wszyscy go znają, każde dziecko, jego prześladował carat. - Takie macie poetyckie dusze, to skąd w was tyle brudu? - Oczyszczamy się, Anuszka, oczyszczamy się, jak potrafimy. Inny naród powiesi hasło: myj ręce przed jedzeniem, a my: rodina eto dieło czesti, doblesti, truda... - I wieszacie na bramie obozu przymusowej pracy. Wiera potrząsa głową. - Na bramie wieszamy: czestym trudom odkupaj swoju winu. Odpowiada z powagą. Udaje, że nie rozumie, dlaczego ja to wszystko mówię. Ktoś inny na moim miejscu za takie słowa dawno by już gnił w ciemnicy. A ja siedzę obok niej i popijam herbatę. Wiera nie była głupia, może dlatego tak się jej wszyscy bali, nawet sam komendant. Gdyby napisała na niego donos, to byłby wyrok. Miała mocną pozycję, podejrzewano nawet, że ktoś wyżej ją popiera. Inaczej nie przyschłaby ta sprawa, którą komendant specjalnie rozdmuchał. Przyłapał Wierę na zabiegu przerywania ciąży, w dodatku ta kobieta dostała gorączki i w kilka dni później umarła. Za coś takiego szło się do specłagu albo lądowało w najdalszym zakątku Kołymy. Już sama nazwa budziła w ludziach, którzy cokolwiek wiedzieli, blady strach. Kołyma to była śmierć. Ale nikt nie był taki głupi, żeby zeznawać przeciwko Wierze. Komisja powęszyła i wyjechała. Sprawę umorzono. Wiery było na wierzchu, w akcie zgonu kobiety wpisała: panos. Komendant chodził z oczami wbitymi w ziemię, a ona spoglądała na niego z uśmieszkiem. Nie znosiła go. Starał się być ludzki. Oni tam wyżej też takich nie lubili, nie dowierzali im. I dawali wiarę byle donosowi, który często był im na rękę. Wiera jednak niczego takiego nie napisała, wolała mieć zwierzchnika, który jej się bał. To jej rozwiązywało ręce. Próbowałam ją podpytać, czy to prawda z tym protektorem wyżej. Tego jednego mi nie chciała powiedzieć. Ale o sobie mówiła chętnie. Śmiali się z niej, że mała, gruba. Że ma ślady po ospie. Tylko wtedy była szczęśliwa, kiedy chodziła do kina. Lubow Orłowa wyszła i świat stawał się jaśniejszy od jej włosów... Ale potem trzeba było wracać do pokoiku przy obcych ludziach, którzy kuchnię zamykali na klucz, żeby nie mogła zrobić sobie herbaty. - Chodziłam z żołnierzami - opowiadała z zaciętą miną - kurwiłam się... Raz jeden mnie zaczepił, powiedział, że ma dla mnie pończochy, nylony. Pomyślałam sobie, zobaczę jak to jest między kobietą a mężczyzną. Nawet mi te pończochy nie były takie potrzebne... Nie podobało jej się, wcale jej się nie podobało, ale jak wróciła do domu, kuchnia była otwarta. Zobaczyli ją z Niemcem, jak rozmawia z nim na ulicy. Wszystko potem miała. I koniak. I czekoladę. Była panią. - Wiera, jak można upaść tak nisko? - spytałam. Roześmiała się. - Człowiek myśli, że dalej już nic nie ma, a tam jeszcze długa droga... - Antek śpi na moim tapczanie. Patrzę na jego twarz, na zlepione potem włosy na czole. Już ciemnieją, nie będzie taki jasny jak ja. Przed paroma godzinami sprowadziłam lekarkę, która go osłuchała. Po jej wyjściu rozpoczęliśmy batalię o wypicie herbaty z malinami. W końcu w szklance zaświeciło dno. Zaraz potem musiałam go przebrać, bo się spocił. Gorączka znacznie się obniżyła. Opowiadałam mu bajeczki, oczy mu się zamykały. - I ja ci opowiem bajeczkę - przerwał mi, potem chwilę się namyślał. - Była sobie mała mrówka. I tak pracowała, i tak się martwiła... - zawiesił głos - a to wcale nie była mrówka, tylko moja babcia... - Przecież ja jestem twoją babcią. - No właśnie - stwierdził z chytrym uśmiechem. Po paru dniach nie mogłam już sobie przypomnieć tych tygodni, kiedy tkwiłam tu odcięta od świata i ludzi. Wszystko wracało w stare koleiny. Zajmowałam się dzieckiem, godziny tak prędko uciekały. Przez ten czas ani razu nie pomyślałam o Ewie. Wreszcie dotarło do mnie, że nie zadzwoniła, nie spytała, jak się czuje jej synek. Ale to w końcu wliczone było w nasze stosunki. To była jedna z jej ucieczek. Żadna normalna matka by się tak nie zachowała, ale przecież o tym nie mogło być mowy. Ewa nie nadawała się na matkę i na tym między innymi polegał nasz dramat. Zaczęliśmy już wychodzić z Antkiem na spacery, kiedy pojawiła się wreszcie. Zauważyłam sińce pod oczami. - Źle wyglądasz - powiedziałam od drzwi, a ona udała, że nie słyszy. Wyminęła mnie i kucnęła przy Antku. - No, przywitaj się z mamusią - rzekła słodko, potem pogrzebała w torbie i wyciągnęła plastikowy samochodzik - popatrz, co ci przyniosłam. Antek objął ją za szyję. Patrzyłam na nich. "Dwoje dzieci" - przemknęło mi przez myśl. Powrócił na chwilę obraz sprzed lat. Dziecko siedzi na podłodze w lepiance i bawi się szmacianą lalką. Śpiewa cieniutkim głosikiem: "A koszka jeszczio choczet małaka." - Ile teraz bierzesz? - spytałam. Odwróciła głowę w moją stronę, znowu zobaczyłam jej wymizerowaną twarz. - Biorę - odparła wymijająco. - To wiemy, ale ile? - Daj spokój - odrzekła niechętnie, a potem innym tonem dodała - zabieram Antka. - Niech jeszcze zostanie parę dni. - Stęskniłam się za nim - spojrzała na niego - pojedziemy do domku? W milczeniu skinął twierdząco głową. "Tak łatwo się godzi, kiedy go tu zabieram - przemknęło mi przez myśl - i tak łatwo się godzi, kiedy ona go zabiera." Co roku w tym dniu nawiedzają mnie halucynacje słuchowe. Słyszę skrzypienie śniegu. Na sygnał: "pierwsza gwiazdka, jest, widać ją" pojawia się ten dźwięk. Skrzypienie śniegu pod butami wielu osób... Nie lubiłam świąt od dziecka, zawsze było w nich coś smutnego. Rodzice wspominali mojego zmarłego brata, który wzbudził wielkie nadzieje i utopił się na rok przed moim pojawieniem się na świecie. I mimo że z kuchni dochodziły świąteczne zapachy, w domu robiło się smutno. Potem musiałam myśleć, że Jerzy jest ze swoją rodziną, a nas jest za mało. Szczupły stół wigilijny, jak słusznie zauważyła Ewa. Zawsze towarzyszy nam przy tym poczucie osamotnienia. Teraz jest trochę lepiej, bo pojawił się Antek. Jego radość z otrzymywanych zabawek jest zaraźliwa. I my poweselałyśmy. Długo nie mógł zasnąć. Posłałam mu na fotelach, bo miejsce na tapczanie zajęła Ewa. Myślałam, że śpi, ale odzywa się. - Może sobie porozmawiamy? - No tak - śmieję się - w taką noc i zwierzęta mówią ludzkim głosem. - Duże puchate zwierzę i małe puchate zwierzę, pamiętasz? - Nie - dziwię się - skąd to wzięłaś? - Nieważne. - Jak już cię pytam, odpowiedz. - Tak się kiedyś ze mną bawiłaś. To duże zwierzę to byłaś ty, a to małe - ja. I jeszcze jedno zwierzątko futerkowe było w naszym życiu... - Ewa, ja już nie mam siły na takie rozmowy. - Nie bój się, wspominam dla porządku - odrzekła. - Mamo, jaka była babcia? Czy jesteś do niej podobna? - Fizycznie tak, ale charakter mam ojca, matka nazywała to "charakterkiem". - Antek też nie będzie wiedział, jak to jest, kiedy się ma ojca. - A widzisz, to dlatego protestuję, kiedy mówi do mnie mamo. On już rozumie, że coś nie jest jak trzeba. Nieznajomi biorą go za mojego syna, a kiedy prostuję to, od razu wykrzykniki, zdumienie. - Bo ty tak mówisz z próżności - stwierdza Ewa z niechęcią - chcesz, żeby wszyscy się dziwili, że jesteś taką młodą babcią. Ach, proszę państwa, taka młoda, a ma już wnuka. Sama mogłaby jeszcze mieć dziecko! - Uważaj, obudzisz go! - syczę. - Jego armata nie obudzi, pod tym względem nie wrodził się ani w ciebie, ani we mnie... Cisza przejmuje mnie lękiem, obawiam się pytania, przed którym uciekam od tylu lat. - Mamo... pamiętasz, jak byłam mała, śpiewałaś mi taką piosenkę... - Ja ci śpiewałam? Coś ci się pomyliło. - Nie pomyliło mi się - upiera się ona - to było coś o deszczu i o karabinach, które mokną... dziwiłam się, dlaczego karabiny, a nie na przykład liście... - "Deszcz jesienny", tak się nazywała ta piosenka. - Zaśpiewaj mi. - Coś ty, po pierwsze nie mam słuchu... - A po drugie ci się nie chce - mówi z żalem. - Nie nie chce, tylko masz dziwne życzenia. - Więc raz przy Wigilii możesz je spełnić. - Dostaliście telewizor - bronię się. - A może ja bym wolała, żebyś mi zaśpiewała - jej upór sprawia mi przykrość, a może nawet ból, bo odsłania przede mną, jak bardzo jest jeszcze niedorosła. Psycholog powiedziałby, że to moja wina. - No to śpiewasz? Słyszę swój niewyrobiony, lekko drżący głos. I sama się dziwię, że pamiętam jeszcze słowa piosenki: "Deszcz jesienny deszcz, smutną piosnkę łka,@ mokną na nim karabiny, hełmy kryje rdza.@ Nieś po błocie hen, w zachlapany świat@ przemoczone pod plecakiem osiemnaście lat...@" - A ty, ile miałaś? - Czternaście. - To mała byłaś, ja się jeszcze bawiłam lalkami. - Wtedy szybciej się dorastało. Wiesz, ja ten czas dobrze wspominam. Dla innych to była groza, a ja się po raz pierwszy zakochałam... Dociera do mnie, że jest to moje pierwsze przed nią zwierzenie. - A w kim? - pyta zaciekawiona. - W człowieku dużo ode mnie starszym... był chirurgiem, a ja siostrą instrumentariuszką... Oto opowiadam o Jerzym temu drugiemu biegunowi mojego życia. Dwa bieguny, nic dziwnego, że oni nie mogli się spotkać. Jerzy nigdy mnie o nią nie pytał. Nie rozmawialiśmy też o swoich późniejszych losach. Wiem tylko, że wrócił na początku pięćdziesiątego siódmego roku. Ja byłam jedną z pierwszych osób powracających. Z okna pociągu obserwowałam portrety Stalina przybrane kirem. Widziałam rozpacz na wielu twarzach, a nawet szczere łzy w oczach... Długa to była podróż, męcząca dla nas obu. Byłyśmy głodne i lepiłyśmy się z brudu. Na postojach myślało się tylko o tym, żeby zdobyć wodę do picia. Prosto z dworca postanowiłam udać się na ulicę Kruczą, chociaż ani ja, ani moja córka nie wyglądałyśmy odpowiednio i raczej nie powinnyśmy się w takim stanie pokazywać mojej ciotce, która nawet w czasie okupacji pachniała dobrymi perfumami. Prowadząc Ewę za rękę, układałam przemowę do ciotki. Miałam jej przedstawić zmienioną wersję pojawienia się mojej córki na świecie. Tej prawdziwej by nie pojęła, tak samo, jak prawdy o sowieckich obozach. Wymyśliłam męża - powstańca zesłanego razem ze mną. Musiałam trzymać się konkretnej daty urodzenia. Być może imię Ewa wybrałam dla udobruchania ciotki. Ona bardzo kochała moją matkę. Ale to wszystko okazało się zbędne, bo otworzyła nam obca osoba. Na moje pytania o ciotkę wzruszyła ramionami i bezceremonialnie zamknęła nam drzwi przed nosem. Dopiero dozorca wyjaśnił, że ciotka wyjechała na Zachód. Rozejrzał się i szepnął: - "Duże pieniądze ją to kosztowało... teraz droga tam przez zieloną granicę... i za zielone..." Wyszłyśmy z bramy i zatrzymałyśmy się. Byłam niezdecydowana, Ewa patrzyła na mnie wyczekująco. Nie wiedziałam, co mamy ze sobą począć... - Siostra instrumentariuszka - powtarza Ewa - to ładnie brzmi, tak trochę niepoważnie. - Ale zajęcie było poważne, nawet bardzo. Na styku życia i śmierci. - Wszystko jest na styku życia i śmierci - odpowiada moja córka. - Dajmy z tym spokój. Lepiej opowiedz mi o swoich sprawach sercowych. Co z tym piegowatym? - To kolega. - A jest jakiś nie kolega? - Po co pytasz, przecież wiesz, że nie ma. Nie zdążyłam się w nikim zakochać, a już miałam dziecko. Czasami mam żal do Antka, że urodził się tak nie w porę... kiedy widzę na ulicy jakiegoś chłopaka z dziewczyną, a ja prowadzę go za rękę, czuję taki żal, nawet nie wiem do kogo. Do siebie, do losu... czasami myślę, że to ty jesteś winna... - No tak, jak zwykle - wybucham - nawet temu, że prowadzaliście się ze Staśkiem za rączkę. Przecież on był twoim chłopakiem! - Para smarkaczy - mówi ona, jest w tym gorycz. - Wtedy, wiesz... ja nie chciałam, ale on był silniejszy. Zrywam się, zapalam lampkę, Ewa mruży oczy. - Zgaś to światło! - Co ty powiedziałaś? - pytam z lękiem, bo nagle przypominają mi się słowa psychologa. - Pokłóciłyśmy się, pamiętasz? Nie wróciłam na noc do domu, potem ci powiedziałam, że byłam u koleżanki. A to rodzice Staśka wyjechali... - I mówisz mi to dopiero teraz! - A co by to zmieniło? - Nie wiem. Ale powinnam wiedzieć o czymś takim. - Ty mało o mnie wiesz - uśmiecha się smutno Ewa - my się strasznie kochamy, ale nie jesteśmy blisko. Nawet, jak byłam dzieckiem, nie przytulałaś mnie, nie brałaś na kolana. A taka inna jesteś teraz dla Antka... - Bo ty go nie przytulasz. - Wiem, że jestem złą matką - Ewa gasi lampkę i kładzie się obok mnie - jestem taką egoistką... przecież ja was kocham, ale do momentu, dopóki za dużo ode mnie nie chcecie. - Więc wtedy, po mojej operacji, zostawiłaś mnie samą na cały dzień, bo chciałam, żebyś mi podała tę przysłowiową szklankę wody? Uważałaś, że to było za dużo? - To nie tak, mamo. Ja wtedy uciekłam. Cały czas sobie powtarzałam, że jestem podła, ale im bardziej to sobie mówiłam, tym trudniej było mi wrócić do domu. Wiedziałam, że jesteś bardzo chora, że szew ci się źle goi... ale to mnie tak przerażało, że nie mogłam sobie z tym poradzić... To dlatego, że żyjemy w takiej izolacji. Nikogo innego nie ma, ze wszystkim jesteśmy zdane na siebie. Zwykle ona na mnie, więc kiedy ja potrzebowałam pomocy, nie potrafiła mi jej udzielić. Głupia sprawa zresztą z tą operacją, o mały włos nie przejechałam się na tamten świat. Wszystko przez docenta, ordynatora jednego z oddziałów chirurgicznych. Zbadał mnie i powiedział: - To mi wygląda na wrzód dwunastnicy. Trzeba poobserwować, zrobić badania. Niech się pani zgłosi do mnie w poniedziałek. - A może to wyrostek? - spytałam. - Ależ droga pani - oburzył się. W niedzielę wieczorem zabrało mnie pogotowie z wysoką gorączką i rozlanym wyrostkiem. Pan ordynator znalazł się u mojego łoża. - No i co? Pomyliliśmy się - stwierdził ze zwykłą swadą. - To pan się pomylił - odrzekłam słabym głosem, czułam się tak źle, że nie byłam w stanie powiedzieć, co o nim myślę. - Pomyliliśmy się, pomyliliśmy - powtórzył, nie tracąc nic z dobrego samopoczucia. Słyszę głos Ewy: - Mamo, a czy ten chirurg... czy on... był moim ojcem? - Nie. - Nie kochałaś mojego ojca? Leżymy obok siebie w ciemności. - Już zawsze będziesz milczała, mamo? - pyta ona. Wbijam sobie paznokcie w dłoń. Minęło tyle lat, ona jest już dorosła. Za późno na takie zwierzenia. Zawsze było za późno, nawet tamtego dnia... Nie wiem, czy miałam rację. Z nikim o tym nie rozmawiałam, bo przecież nikt nie wiedział. Poza Jerzym. A Jerzy... Wtedy w szpitalu maltańskim jego żona powiedziała: - Juruś - bo wyglądało, że jej nie zauważył. Właśnie wyszedł z sali operacyjnej w fartuchu poplamionym krwią. Tak się zbiegły nasze losy, tak się ze sobą poplątały. Gdybym go nie odszukała, być może moje stosunki z Ewą inaczej by się ułożyły. Miała jedenaście lat i patrzyła w moją stronę. Gdy po nią pojechałam prosto z cmentarza, była już dziewczyną. Sztywno siedziała obok mnie w taksówce. Spytałam, czy cieszy się, że wraca do domu. - Wszystko mi jedno - odparła wydymając dolną wargę. Dlaczego uznałam, że moja kulawa miłość do mężczyzny, który nigdy by nie opuścił dla mnie swojej rodziny, jest ważniejsza od mojej rodziny: od córki. Może przeczuwałam, że ja i Jerzy nie mamy już dużo czasu. Nie myślałam nawet o jakimś rozwiązaniu ostatecznym, po prostu czułam, że któregoś dnia zostanę bez niego. To dlatego nie chciałam tracić ani minuty. Ale upływały mi przeważnie na czekaniu, zamieniając się z wolna w godziny, w dni. Kiedyś, będąc w Poznaniu, odwiedziłam jeden z kościołów; stał tam zabytkowy zegar, na którym wypisana była maksyma: Vulnerant omnes, ultima necat. Uderzyły we mnie te słowa... Już sam fakt, że Jerzy do mnie telefonuje, był jak święto. Co więc powiedzieć o wiadomości, że mamy dla siebie cały miesiąc. Żona i synowie wyjeżdżają na wczasy zagraniczne. Odprowadził ich na dworzec i przyjechał do mnie. Przeżyłam moment wzruszenia, widząc go w drzwiach z przewieszonym przez ramię plecakiem. Tylko że tym razem nie odchodził ode mnie, ale się do mnie wprowadzał. Miałam więc zminiaturyzowany obraz wspólnego z nim życia. W łazience pod lustrem stały jego przybory do golenia, a na wieszaku wisiał szlafrok. I nawet nie było ważne, że pojawił się mężczyzna. Nie musiałam robić takiej przymiarki ani niczego sprawdzać. Zawsze chodziło tylko o niego, to do niego przylegałam całym swoim życiem. Czułam się szczęśliwa, starając się nie myśleć na zapas. Starałam się nie myśleć, że przecież jest środek lata i miałyśmy wyjechać z Ewą nad morze. Co mogła sądzić o mnie moja córka, kiedy jej zakomunikowałam, że cały lipiec musi spędzić u sióstr. - Będzie nam pomagała w ogrodzie - powiedziała siostra przełożona. - Co mogła o mnie myśleć, czy uwierzyła w komplikacje zawodowe? Czy nie zdradziły mnie moje oczy? Ten miesiąc z Jerzym przyniósł różne niespodzianki. Z pewnym zdumieniem stwierdziliśmy oboje, jak dobrze jest między nami, kiedy on nie musi się śpieszyć. Śmiał się nawet, że mój demon zazdrości zrobił sobie wakacje. - Oby na zawsze - dodał z melancholią. "Na zawsze". Dwa zakazane słowa. Mieliśmy tylko chwilę podarowaną przez jego żonę, a może przez los, który czteroosobowej rodzinie przydzielił trzy skierowania na wczasy. Mogłam robić Jerzemu śniadanie, mogłam mu nalewać kawę do filiżanki, chociaż sarkał, po co się zrywam. Potem, jak mu pomachałam z okna, kładłam się jeszcze. Nasze noce. Trudno nam było spać. Zawsze jakoś siebie czuliśmy. Ręka Jerzego, która przypadkiem znalazła się w pobliżu, gładziła moje biodro, udo, zagłębiała się w moją wilgoć i ciepło. A ja strząsałam z siebie resztki snu, wydana na łaskę naszej miłości. Miłości trudnej. Pełnej cienia, który kładł się na niej w chwilach największego oddania. Nasze szczytowanie, jakoś lubię to słowo, miało w sobie coś bolesnego, jakbym w ostatniej chwili zdołała dodać szczyptę swoich pretensji i smutku. Bo uważałam, że ten mężczyzna należy tylko do mnie, chociażby przez cud, który się zdarzył. Odnalazłam go. Może dlatego tak zachwycił mnie Witek ze swoim radosnym seksem. Widziałam nad sobą jego uszczęśliwoną twarz i to było jakoś zaraźliwe. My z Jerzym mieliśmy swoją historię, te wszystkie rozdzielające nas lata, mój żal do niego i jego żal do mnie, że nie widzę tego, co najważniejsze. A najważniejsze jego zdaniem było to, że od czasu do czasu możemy być razem. - A te "międzyczasy" beze mnie, czym są dla ciebie? - Rutyną - odpowiadał. - Ja, to też już rutyna. - Ty nie, Anno. Brał w swoje dłonie moją twarz i to powinno mi wystarczyć, bo przecież znając go, wiedziałam, że nie jest prawie zdolny do takich gestów. To było wyznanie miłości, która do mnie przemawiała jednak zbyt cichym głosem. Ja chciałam jej nieustannego krzyku. Być może byłam niesprawiedliwa. Jerzy, decydując się na podwójne życie, brał na siebie coś nieporównanie trudniejszego. Nigdy nie był wierny żonie, ale swój dom traktował śmiertelnie serio. Różne romanse niczym mu nie groziły, ja byłam zagrożeniem. Dręczyłam tego człowieka o niełatwym losie i w żadnym razie nie byłam tym wytchnieniem, którego mógłby szukać. Miałam żal, że nie pyta o Ewę. A czy ja pytałam o jego synów? Nie rozumiałam, że to nie mieściło się w kole, które nasz wspólny los zakreślił. Za każdym razem musieliśmy z niego wyjść, by potem powrócić. I tylko my dwoje mogliśmy to zrobić, bo w żadnym miejscu nie było przerywanej linii. Środkową naszego koła był z pewnością wyjazd na tydzień w lasy augustowskie. Ktoś ze znajomych Jerzego miał tam letni dom. Po raz któryś przyroda triumfalnie wkraczała w moje życie. Drewniany dom z werandą na skarpie, w dole jezioro ujęte w klamry sitowia, piaszczyste zejście zakończone pomostem na palach. Wieczorna cisza, dookoła sztywno wyprostowane sosny. Jerzy skrobiący na pomoście ryby, które usmażymy na kolację. Pod stopami mam nagrzany osypujący się piasek. Podchodzę bliżej, on podnosi głowę: - No, moja Damo Kier... I nagle przypominają mi się syberyjskie sianokosy. Fiodor Aleksiejewicz wynajął mnie kołchozowi, miał dostać w zamian dodatkowy przydział siana. Pojechaliśmy dwiema ciężarówkami. Ja trzymałam się mojego gospodarza. Nastia, ubrana w kraciastą flanelową bluzę i drelichowe portki, nie straciła nic ze swojego wdzięku, był to chyba jedyny przypadek, kiedy strój potrafiący zrobić z każdej kobiety potwora, tutaj jakoś się "układał". Przyglądała mi się spod oka, jakby badając sytuację. Czy jestem jej rywalką, czy też można nie brać mnie pod uwagę. Dama Pik i Dama Kier - pomyślałam z rozbawieniem, tym bardziej, że dobrze znałam ułożenie kart i wiedziałam to, czego tamta nie chciała wiedzieć, że Walet Karo, którego obstawiałyśmy, należał do nieobecnej Damy Trefl... Te sianokosy trwały dziesięć dni. Najpierw kosiło się bezkresne, pachnące ziołami łąki, potem przerzucało się grabiami siano, a na koniec formowało się kopki. Mieszkaliśmy w szałasach, ja zajmowałam jeden z Fiodorem Aleksiejewiczem. Zawsze pierwsi odłączaliśmy od tamtych, mimo że chętnie bym została, bo było wesoło. Dziewczyny przekomarzały się z chłopakami, popijało się, ktoś wyciągał harmoszkę. Ale kiedy Fiodor Aleksiejewicz podnosił się, był to dla mnie znak. Do późna słyszałam śmiechy i śpiew. Te pieśni na głosy, ciągnące się kilometrami... Ostatniej nocy przed odjazdem (rano miały przyjechać ciężarówki) wypito cały zapas samogonu, do naszego namiotu przyszła Nastia. Jedno, co mogłam zrobić, to udawać, że śpię. Fiodor Aleksiejewicz nawet tego nie musiał, spał naprawdę, dając głośny dowód. Ona przysunęła się do niego i rozpięła bluzkę. W mroku zajaśniały jej duże piersi. Na jednej z nich Nastia położyła rękę Fiodora Aleksiejewicza, tylko przez chwilę była bezwładna, i już wiedziałam, że znowu zostanę przymusowym świadkiem jego amorów. Trudno go było zresztą winić, był tak pijany, że go musiałam zaprowadzić do namiotu, bo mu się pomyliły kierunki. Teraz przyciągnął dziewczynę żelaznym uchwytem ramion. Nastia ze śmiechem zdjęła mu koszulę, potem zabrała się za spodnie. Ich ciała przywarły do siebie, by rozpocząć te gorączkowe poszukiwania i ucieczki. Dwoje młodych, pięknych ludzi o parę metrów ode mnie mocowało się jakby w śmiertelnej walce. W pewnej chwili Fiodor uniósł się na rękach i w świetle księżyca zobaczyłam jego twarz. W jej wyrazie było coś tak bezwzględnego, że się przestraszyłam. Ciężkie powieki zakrywały oczy, a pogrubiałe rysy czyniły ją jakby mniej ludzką. Pomyślałam, że nie znam tego człowieka, który na granicy własnego spełnienia gotów byłby zabić. To nowe doświadczenie mogłoby jeszcze bardziej oddalić mnie od mężczyzn, gdyby nie nagła zmiana sytuacji. Fiodor prawie nie umiał udźwignąć swojego orgazmu. Zmiękł, wtulił głowę w ramię dziewczyny, dławiąc się jakby dziecięcym, kwilącym łkaniem. Było to tak zdumiewające, że uniosłam się na łokciu. Nastia trzymała go w swoich ramionach szepcząc uspokajająco: - No Fiedeńka, kochany... dobrze już... dobrze... On nagle poderwał się, jego duże ciało prawie wypełniło namiot. Chwycił Nastię za ramiona, zmuszając ją, by usiadła. Potem zapiął jej bluzkę i powiedział: - Dam ci jedną radę, Nastia, nigdy nie narzucaj się mężczyźnie! Uciekła z płaczem, a on układając się do snu, rzekł, na wpół do siebie, na wpół do mnie: - Suka przeklęta, nie da się człowiekowi wyspać. Przysięgłam sobie wtedy, że i ja skorzystam z tej rady. I - jak dotąd - raz tylko o tym zapomniałam. Tak się zajęłam sobą w całkiem nieważnej sprawie, tak chciałam tę sprawę podnieść we własnych oczach, że nie dostrzegłam w porę, iż ta druga strona nie ma więcej ochoty. "Czy... my się już nie przyjaźnimy?" - spytałam naiwnie i otrzymałam wykrętną odpowiedź. Moja miłość własna długo nie mogła tego przeboleć. Tylko, czy ja siebie dostatecznie kochałam? Nie wiem. Zwykle bywałam sobą zdziwiona. ...to był początek butelki, więc nastrój między nami panował liryczny. Drzwi na ganek były otwarte i wpadały przez nie nocne odgłosy lasu, które w pewnej chwili zagłuszyły kroki. I co ja zrobiłam? Wcisnęłam się w kąt i nakryłam się wszystkim, czym się dało: kocem, plecakami, znalazło się nawet krzesło. Jerzy wyszedł na ganek, z kimś rozmawiał, a kiedy wrócił miał trudności z wyciągnięciem mnie zza mojej barykady. Śmiał się. - Masz mnie, maleńka - powiedział - przy mnie nic ci nie grozi. Znam taki jeden śmiertelny chwyt, chwyt wilka... - Przy tobie zostałam zgwałcona i płacę za to całym swoim życiem! - wybuchnęłam. Pierwszy raz między nami pojawił się ten temat. Zobaczyłam w jego oczach coś obcego. - Podziękuj swojej przyjaciółce, Wierze Iwanownie - wycedził. - Co ona ma z tym wspólnego? - Wybrałaś sobie towarzystwo. Nie znam większego ścierwa od niej. A żyję już trochę na tym świecie. - Gdybyś mnie wtedy nie odtrącił... - Czy ty nie rozumiesz, że to była zemsta! Nie mogli jej dosięgnąć, posłużyli się tobą. Patrzyliśmy na siebie jak obcy. - Ale ja... nigdy już nie będę wiedziała, jak to jest... Urwałam, dusiły mnie łzy. - O ile wiem, Wiera już wcześniej wprowadziła cię w życie - powiedział zimno. Uderzyłam go w twarz i uciekłam na górę. Płakałam w poduszkę, a on nie przyszedł. Jak zwykle pierwsza musiałam wyciągnąć rękę. - Pani Ewo - pyta psycholog - czy pani się nie boi, że to wszystko w pewnym momencie stanie się czymś nieodwracalnym? Przecież każdy pani ruch to samobójstwo rozłożone na raty? - Boję się, wszyscy się boją śmierci - odpowiada ona - ale czasami myślę, że to mogłaby być ulga... - I ja tak czasami myślę. Gdzieś się zgubiła po drodze moja ciekawość życia, która nie pozwoliła mi rezygnować. - Jestem na Łubiance - powtarzałam sobie - no, to jestem. Moja cela była tak niska, że mogłam tylko leżeć albo siedzieć. Wtedy też musiałam pochylać głowę. Cela przypominała piec chlebowy, ale nie pachniała chlebem tylko cementem i kurzem. Ten zapach długo pamiętałam, przychodziło mi też do głowy, że tak może pachnieć śmierć. Można powiedzieć, że z Łubianki wyniosłam przede wszystkim wrażenia węchowe. To, że mogę wyjść, rozprostować kości, już było powodem do zadowolenia. Nie wiedziałam dokąd mnie prowadzą, ale byłam pewna, że to nie będzie ślepy mur, pod którym wykonuje się egzekucje, prawie pewna... Wprowadzono mnie do jakiegoś pomieszczenia, gdzie stał tylko stół i dwa krzesła. Jakiś czas byłam tam sama, potem innymi drzwiami wszedł młody mężczyzna o przyjemnej twarzy. Uśmiechnął się do mnie i, ku mojemu zaskoczeniu, powiedział po polsku: - Odpoczęła pani po podróży? Patrzyłam na niego bez słowa. - Jest pani zdenerwowana? Czy ja aż tak źle wyglądam? - Za dobrze - wyrwało mi się. Znowu się uśmiechnął. - A pani myślała, że to już Azja? Wyjął złotą papierośnicę, chyba złotą, i podsunął mi. - Dziękuję, nie palę. - Poprosiliśmy was tutaj - powiedział, przypalając sobie papierosa - żeby wam się lepiej przyjrzeć. Jesteście przedstawicielami narodu, z którym zawarliśmy przymierze, a kto, jak nie młodzież, najlepiej się nadaje do jego reprezentowania... - Myślałam, że pan jest Polakiem. W jego wzroku pojawiło się coś bardzo niedobrego po moich słowach, na chwilę, na mgnienie, potem znowu się uśmiechnął, ale ja poczułam się znacznie lepiej. - Powiedziała pani, że nie lubi, jak ktoś do niej przychodzi - ciągnął psycholog - a co pani robi wieczorem? - Dzisiaj? - No... nie, wieczorami... - Często siedzę po ciemku - odpowiada Ewa - żeby z okna nie było widać światła. - Dlaczego unika pani ludzi? - Nie unikam, po prostu... - zastanawia się chwilę - sama tego nie rozumiem. Bez powodu zbiera mi się na płacz i czuję taki dziwny skurcz serca. To nie boli, ale... - Ale co? - Jest to nieprzyjemne uczucie. - Może je pani do czegoś przyrównać? Ewa zastanawia się. - Nie... nic mi nie przychodzi do głowy. - Proszę spróbować - nalega psycholog. - No, to jest skurcz... Dziwnie się czuję, słuchając tego. Skurcz serca... czy ja umiałabym to jakoś precyzyjniej określić. To jest coś pomiędzy rozpaczą a obojętnością, serce odczuwa się jako mięsień, który się zacisnął. To nie boli, ale... przecież ja tak kiedyś powiedziałam do Aksinii, użyłam dokładnie tych samych słów. A ona pokiwała głową i odrzekła: "To minie." - Co teraz odpowie ten bałwan. Co mądrego rzuci ze swojej katedry. - Lubi pani swoje mieszkanie? - słyszę jego głos. - Tak, bardzo je lubię. To taki azyl. Nie wiem, co bym zrobiła, jakbym nie miała tego kąta. Jak nie śpię, jak nie mogę spać, cieszę się, że mnie nikt nie obserwuje... najgorsze, że muszę w nocy jeść. Zrywam się, idę do lodówki, a potem wkładam dwa palce do gardła. To takie upokarzające... Coś się w niej zmieniło, nasze rozstanie po jej liście coś jej musiało uświadomić na własny temat. Zniknął zwykły odruch buntu wobec wszystkiego, co ja mówię i co mówi psycholog. Może ten telefon do mnie kosztował ją więcej, niż myślę. Jeżeli tak jest, to jego wina. To on cały czas eksperymentuje na naszym życiu. Instynktownie czułam, że powinnam tam pojechać. To było oczywiste, że ona sobie nie poradzi. Z chorobą, ze studiami, z dzieckiem. Znowu ją zostawiłam samą, ale tym razem zrobiłam to dla niej. Nigdy się nie dowie, jaką to było ofiarą, że nie zapukałam do jej drzwi. A teraz ona coś ze sobą przegrała i nie wiadomo, jaki to będzie miało wpływ na nasze życie... - Pani Ewo - mówi psycholog - musi pani pomóc swojej matce. - Ja? Mamusi? - dziwi się. - Ona potrzebuje pani pomocy. Słucham tego i nie wierzę własnym uszom. - Przecież to ja jestem od niej zależna - oboje teraz zmienili mi osobę na tę trzecią - to ja jej nie daję żyć. Czasami mi jej strasznie żal. Wiem, jak bardzo jest sama... unieszczęśliwiam ją... Tak bym chciała skończyć z tym bisacodylem, bo to ją najbardziej zabija... ale nie mogę... próbowałam tyle razy... Co to za nowe metody, będą rozmawiali o mnie jak o drogiej nieobecnej, podczas gdy ja tu siedzę. Co on znowu wymyślił. Nie, to jest niebezpieczny człowiek. Jeżeli nie może pomóc, nie powinien przynajmniej szkodzić i to za ciężkie pieniądze. Stan Ewy bardzo mi się nie podoba. Sposób, w jaki mówi o sobie... Boże, do czego myśmy doszły. Obie żyjemy w nieustannym lęku. Czy to możliwe, żebym jej go przekazała... - Obserwowałem pani matkę w czasie tej waszej przerwy... - Może ja jednak wyjdę? - pytam lodowato. On spogląda na mnie z naganą, ale udaję, że tego nie widzę. Dlaczego odczuwam opór przed mówieniem o Ewie, przecież Jerzy zawsze mi dobrze radził. W moich sprawach zawodowych parę razy ustrzegł mnie przed omyłką. Omawialiśmy każdą propozycję, on czytał scenariusz, potem mówił swoje. Raz wręcz nie pozwolił mi zagrać w filmie, który potem okazał się gównem. - Nie wolno, Anno - mówił - zeszmacić sobie nazwiska. - No wiesz, gdyby aktor chciał grywać w samych arcydziełach, przestałby w końcu być aktorem. - Nie - kochaneczko - nie uda ci się oszukać własnego życia. A czy go w końcu nie oszukałam? Nie umiem nawet powiedzieć, kim teraz jestem. Matką Ewy? Babką Antka? Lekko zapomnianą aktorką? Kim ja jestem? Siedzę na swoich lękach jak kura na jajach i tylko patrzę, który to się wykluwa, ten gułagowy, czy ten z pieca chlebowego, czy jeszcze inny, na przykład z ulicy Rakowieckiej 37a. Bo w końcu tam trafiłam po moim długim, bardzo długim dniu powrotu. Nie wiedziałam, dokąd mam pójść. Mogłabym starać się odszukać jakichś znajomych ciotki, ale nie wiedziałam, jak by to przyjęli. Ona uciekła za granicę, ja wróciłam z Rosji. Wszystko niemiłe. Kim byli ci ludzie teraz, ci wszyscy adwokaci i profesorowie, którzy przychodzili do niej na brydża. Jeżeli zmienili poglądy, nie miałam po co pukać do ich drzwi, a jeżeli ich nie zmienili, sami mieli wystarczające kłopoty. Nie mogłam zwalać się komuś takiemu na głowę ze swoimi kłopotami i jeszcze w dodatku z gułagowym dzieckiem. Jeden jedyny raz tak pomyślałam o Ewie, wtedy na ulicy Kruczej przed domem, w którym swego czasu mieszkała moja ciotka. No więc zawędrowałyśmy do lokalu Polskiego Czerwonego Krzyża. Panie były bardzo miłe, ale niewiele mogły zrobić dla mnie i dla mojej córki. Najwyżej mogły odszukać nam kogoś z rodziny. Pomyślałam o rodzicach, ale to nie był czas na powroty w przeszłość. Ja musiałam nauczyć się nowego kroku, jakim chodzili teraz ludzie po warszawskich ulicach. Był to krok robotniczy, szybki i zdecydowany. Ale zanim miałoby do tego dojść, czekała mnie kwarantanna, o czym nie miałam pojęcia. Schyłek dnia zastał nas z powrotem na dworcu. Siedziałam na ławce, Ewa spała z głową na moich kolanach. Podszedł do nas patrol. Zażądał dokumentów. Podałam swoje "papiery". Patrol papiery przewertował, po czym mi zwrócił. Chyba się trochę zdrzemnęłam, bo kiedy ktoś wziął mnie za ramię, przestraszyłam się. Miałam przed sobą dwóch cywilów w płaszczach z podniesionymi kołnierzami, znak rozpoznawczy bezpieki na całym globie. Poprosili grzecznie, abym obudziła dziecko i udała się z nimi na krótką rozmowę. Parę rzeczy trzeba wyjaśnić. Przemknęło mi przez myśl, że chyba po raz drugi nie zawiozą mnie na dworzec, bo już tu jestem. Ale to był oczywiście przebłysk wisielczego humoru. Posłusznie obudziłam Ewę, która zaczęła trzeć oczy i popłakiwać. Wkrótce miała się znaleźć w domu dziecka, a ja w wygodnej pięcioosobowej celi... Wieczorem dzwonię do psychologa. Prowadzimy ostrą rozmowę. - Rezygnuje pani z kontraktu? - pyta w jakiejś chwili. - Sądzę, że byłoby to panu na rękę. Doprowadził pan moją córkę do stanu załamania psychicznego... Słyszę jego śmiech. - Nie ma w tym nic śmiesznego - stwierdzam lodowato. - Owszem jest. Kiedy rozmawialiśmy pierwszy raz, powiedziała pani, że córka przeżywa załamanie psychiczne... - Nie przypominam sobie, żebym tak powiedziała. To pan powiedział, że to przypadek ciężkiej depresji. - I chyba się nie myliłem. - To Anorexia nervosa, proszę pana, z klasycznymi objawami. Na Zachodzie leczy się takich ludzi w specjalnych klinikach psychiatrycznych, ale my żyjemy na dzikim zachodzie i na tym polega dramat... nie stać mnie na leczenie córki za dolary... - I tak nic by to nie dało. Będzie chora, dopóki nie odzyska swojego życiorysu. Dotąd będzie wisiała na pani życiu i będzie czerpała z niego... - Jad, chciał pan powiedzieć. - Mniej więcej. - Pan jest... pan jest zarozumiałym doktorkiem, który wymyślił teorię powtarzalności losu i uparcie się tego trzyma. Może powinien pan zmienić zawód i zająć się wróżeniem. Też dobre pieniądze. - Chce mnie pani obrazić, pani Anno, a to chyba nie o to tu chodzi. - Właśnie nie wiem, o co tu chodzi. - Chcę pomóc wam obu. - Prosiłam, żeby pan pomógł jej. Ale pan zaczyna szkodzić. - Jestem tylko bezsilny wobec blokady, która istnieje w pani. - Nie mówmy o mnie. - Wszystko jedno, o której z was! - wybucha. - Jesteście jak siostry syjamskie. Macie zrośnięty los. - Boję się o nią. Jest tam sama z dzieckiem... nie wiem, co może jej przyjść do głowy. - Nic się nie zmieniło, pani Anno, stoimy w miejscu. Córka podjęła próbę, która jej nie wyszła. I wróciła do punktu wyjścia, czyli do pani. To nie od niej, to od pani wszystko zależy. Więc mam już czterdzieści lat i ani jednego siwego włosa, w moim przypadku byłby to włos matowy, bo jestem bardzo jasna, ale nie ma go. I nie wiem, czy jest to powód do radości. Coś się zacięło w tym odmierzaniu lat, za którym postępuje starzenie się oczu, skóry. - Masz oczy dziecka, Anno - powiedział kiedyś Jerzy. Może to jest ta tajemnica, błąkająca się we mnie duszyczka dziecka miesza szyki biologii. Piersi mam ciągle młode, a skórę na udach napiętą. - Twoja skóra, to twoja biżuteria - powiedział Jerzy, ten znawca kobiet. A może to znak Zodiaku: Ryby, nie daje mi się zdecydować, czy iść w starość, czy cofnąć się raczej ku młodości i przeżyć ją od początku, tym razem po ludzku. Znak Ryby. Straszny znak. Wszystko jest podwójne, niejasne, senne. Wieczna szarpanina, niepewność. Czterdzieści lat... powinnam już przejść na drugą stronę góry, która będzie mi zasłaniała słońce. Tak mi się wymyśliło, że starość to dążenie w stronę cienia. A ja stoję ciągle w pełnym słońcu. Oślepia mnie, muszę mrużyć oczy. Tylko, po co ja w nim stoję, skoro nie jest w stanie mnie ogrzać. Moja miłość też jest już cieniem... ...leżę na pomoście, gdzieś pode mną pluszcze woda, podmywa drewniane pale. Słońce i wiatr troszczą się o moją skórę i ta ich troska jest jedną z większych przyjemności, jakie znam. Unoszę nogę, tę ze zdrową stopą. Tak zawsze myślę: zdrowa stopa, kaleka stopa. Więc unoszę nogę, oglądam łydkę, naprężam mięśnie, potem je zwalniam. Ten przegląd wypada dobrze, a nawet bardzo dobrze. Natura dała mi tak wiele, idealny kształt nosa i idealny kształt łydki, może dlatego nie chce zbyt szybko zepsuć. Słyszę kroki, więc na wszelki wypadek unoszę się na łokciach. To Jerzy. On też jest nagi, ale swój egzamin z pełnego słońca zdaje gorzej niż ja. Widać wszystkie załamania i zmarszczki na skórze, nawet gładkość tej skóry wydaje się podejrzana. Włosy na pięknej, szerokiej piersi są siwe. Stoi nade mną i nagle widzę to jego wznoszenie się, powstawanie. W tym momencie gotowa jestem uznać przewagę mężczyzny nad kobietą. - Komedia skończona - mówi podniesionym głosem - dalej bawcie się panie same. - Nie może jej pan tak zostawić! Teraz, kiedy sobie gorzej radzi. Ja... ja wam nie będę przeszkadzała. - Żeby jej pomóc, muszę zacząć od pani. Mówiłem to już tyle razy, że nie chcę się powtarzać. Żegnam, pani Anno! - Proszę nie odkładać słuchawki! Przecież obowiązuje pana jakaś etyka zawodowa. - Nie będę walił głową o mur. Mam już dostatecznie dużego guza. - I może ja go panu nabiłam? - Żeby pani wiedziała. Panicznie boi się pani uniezależnienia się córki i zrobi pani wszystko, żeby ją przy sobie trzymać. W tej sytuacji naprawdę nie jestem wam potrzebny. Boję się uniezależnienia się ode mnie Ewy? Przecież ja na to czekam, chociażby przez wzgląd na Antka. Jeżeli w ciągu tych tygodni rozłąki zachowywałam się tak, jak się zachowywałam, to tylko dlatego, że bałam się o nich. Nie wiedziałam, jak sobie radzą. Jak ona sobie radzi. Zawsze boję się, że nieumyślnie zrobi mu krzywdę albo że on zrobi sobie krzywdę na jej oczach. Przecież Antek to szalone dziecko, pędzi głową naprzód. Wystarczy, że Ewa się odwróci. Może znaleźć się przy oknie... Gdyby ona była zdrowa, niebezpieczeństwo byłoby mniejsze, ale ona zawsze jest lekko przyćmiona, zajęta swoim problemem, który godzinami więzi ją w łazience. Wszystko jedno, czy przed lustrem, czy na sedesie. Nikt nie mógłby wymyślić gorszej kary na wyrodną matkę, niż oglądanie jej na co dzień w innym wydaniu. W innym... przecież on uważa, że to jest to samo wydanie, ale nikt nie powiedział, że ma rację. On chce używać skalpela, a ja uważam, że zbyt dużo uczyniono cięć na moim życiu. Trzeba szukać innego rozwiązania, jeszcze nie wiem jakiego. W końcu mam prawo być babką, nikt mi nie może tego prawa odebrać. Co to za pomysł, żeby rozdzielać mnie z rodziną. To nie byłoby dobre wyjście, jak nie było dobrym wyjściem milczenie po liście Ewy. Antek zapłacił za to zapaleniem oskrzeli, Ewa depresją, a ja... Może i dobrze, że ten kontrakt się wreszcie rozwiązał. I że to on go zerwał. Potem mogłabym żałować jakichś moich pochopnych decyzji. Mogłabym myśleć, że źle postąpiłam. Zmęczyły mnie te rozmowy. I właściwie nic nie pomogły. Ewa truje się dalej. Teraz trzeba znaleźć psychiatrę z prawdziwego zdarzenia. Może nawet za granicą. Gdyby udało się ją umieścić w specjalnej klinice... Tylko to straszne pieniądze. Niewyobrażalne, zważywszy, że w mojej portmonetce tak często świeci dno. Jedyną osobą, która mogłaby pomóc, jest ciotka. W końcu jest moją jedyną żyjącą krewną, a tu chodzi o życie mojej córki. Ale jej pomoc jest czymś tak samo niewyobrażalnym, jak te mityczne dolary. Odwiedziłam ją w sześćdziesiątym trzecim roku. Wreszcie się na to zdobyłam. Po śmierci Jerzego nie musiałam już siedzieć kamieniem w domu przy telefonie. Ta piekielna skrzynka straciła nade mną moc, mogła się już psuć do woli i nie robiło to na mnie wrażenia. Przedtem jej milczenie było katastrofą. Dla kogoś innego to był tylko brak sygnału w słuchawce, dla mnie brak kontaktu z Jerzym. Tak do tego przywykłam, że mam być w domu i czekać, że śpieszyłam się nawet z cmentarza, dopiero przy bramie dotarło do mnie. Zwolniłam kroku i zmieniłam plany. Pojechałam do Ewy pod Warszawę, a właściwie, jak się miało okazać, po Ewę. Kazałam jej się zaraz pakować. Siostry patrzyły na mnie ze zgorszeniem, zabierałam córkę w środku roku szkolnego i to bez uprzedzenia. Ona musiała wrócić, bo byłyśmy już tylko dwie. Ale... było już parę lat za późno. Kiedy Wala przywiozła je w lecie, miało już normalne włosy, a na czubku głowy kokardę. Było bardziej podobne do dziecka i musiało wiedzieć o tym, bo zmienił się wyraz jego oczu. Od progu pobiegło w wyciągnięte ramiona Aksinii, która klęczała na podłodze. Było w tej scenie coś biblijnego, ale pomyślałam, że gdyby tak to potraktować, należałoby mówić o przeklętej Matce Boskiej i przeklętym dzieciątku... Dziecko objęło ją za szyję, ale jego oczy wyraźnie mnie szukały. Gdybym wtedy potrafiła wyciągnąć rękę. Ono już było gotowe do jakiejś między nami zgody. To ja zmarnowałam te wszystkie okazje. I tę najważniejszą - w lesie. Pojechaliśmy furmanką na jagody. Do lasu było około dwudziestu kilometrów, nasza lepianka leżała na pustkowiu, sporo za kołchozem, i z lotu ptaka musiała wyglądać jak kupka żółtego piasku przy drodze. Oni wszyscy porozchodzili się, a ja położyłam się na mchu i z rękami pod głową obsewowałam rozkołysane wierzchołki drzew na tle nieba. Chmury płynęły leniwie w nieznanym kierunku. Było mi dobrze. I nagle zobaczyłam dziecko. Szło w moją stronę, szybko więc zamknęłam oczy. Przykucnęło przy mojej głowie, chwilę tak trwało, a potem uczułam dotknięcie małej ręki. Ta ręka obrysowała mi kształt nosa, ust, dotknęła moich policzków, a potem powiek. Może dlatego, że nie widziałam dziecka, kontakt z nim po raz pierwszy nie był przykry. Mała ręka na mojej twarzy obudziła we mnie jakby ciekawość, po raz pierwszy był to między nami tak bliski kontakt fizyczny. Co je pchało w moją stronę? Instynkt? Słowa kobiet, które wskazywały na mnie jako na matkę... Nie byłam wtedy zdolna do żadnego cieplejszego gestu. Nie mogłam otworzyć oczu i uśmiechnąć się do tego stworzenia, które okoliczności uparcie stawiały na mojej drodze. Stworzenie, to chyba dobre słowo. Wtedy to przecież nie była jeszcze dla mnie w pełni istota ludzka. Może już w tej wersji z kokardą na czubku głowy byłabym w stanie ją za taką uznać. Może. Nie wiem. Ono, to było coś, co w przerażający sposób łączyło się z tamtą sprawą. Kiedy chwyciły mnie bóle, odczułam to jako powtórzenie wigilijnego wieczoru. Silny chwyt niewidzialnych rąk w okolicy pasa, potem kopniak w sam środek brzucha, potem łamanie kości miednicy. Klęczałam na podłodze z uczuciem, że muszę przeżyć tamto jeszcze raz, tylko bez znieczulenia, jakim wtedy był szok. Po raz drugi byłam brutalnie gwałcona, tym razem przez naturę, która nie troszcząc się o mnie, wyrywała z mojego wnętrza to niechciane życie. Co mogłam ofiarować takiemu dziecku? Gdy Wiera trzymała je w rękach oblepione moją krwią, pragnęłam tylko jednego: żeby jak najprędzej je zabrała z moich oczu. Nikt nie może mówić o mojej winie. Tylko ja bym mogła, gdybym potrafiła wrócić do naszych początków z Ewą. Ewa zaczyna się dla mnie gdzieś pomiędzy warszawskim dworcem a ulicą Kruczą, bo tam właśnie nadałam jej imię mojej matki. Po raz pierwszy leciałam samolotem na zaproszenie ciotki do Londynu. Wisząc w podłużnej kabinie, gdzieś nad kanałem La Manche, myślałam, jak dziwnie się to wszystko układa. Oto jestem teraz pasażerką jak ci wszyscy ludzie zapatrzeni w okrągłe okienka, drzemiący, przeglądający gazety. Odbywam z nimi swoją kolejną podróż krajoznawczą zaiste w luksusowych warunkach. Podają mi sok pomarańczowy z miłym uśmiechem, informują o wszystkich szczegółach podróży. Podają dokładny czas, wysokość, temperaturę na zewnątrz samolotu. - Minus pięćdziesiąt stopni - mówi z uśmiechem stewardesa; ten uśmiech wyczuwa się przez mikrofon, do którego przemawia. - Ale temperaturka - słyszę gdzieś z boku - wystawić ucho, odmroziłoby się... To zależy - myślę, ale nie mówię tego głośno. Po co zaczynać rozmowę. Odbywałam już inne podróże, gdzie nikt mnie nie informował ani o ich celu, ani o długości trwania. Ciotka powitała mnie na lotnisku. Wyglądała jak typowa angielska lady. Odpowiednia mina, odpowiednia fryzura, łagodna fala trzymająca linię nad karkiem. Tak jak przed wojną ciotka była idealną żoną dla polskiego generała, tak teraz świetnie sobie poradziła z nowym wcieleniem. Jak pobyłam z nią dłużej, zauważyłam jeszcze jedną zdolność: przeistaczania się. Otóż do Londynu przeniósł się warszawski stolik brydżowy ciotki, kiedy pojawiał się u niej, ona stawała się wdową po generale i po przedwojennej Polsce. Zauważyłam, że wstydzi się siostrzenicy, która przyjechała stamtąd, tym bardziej że nie mogłyśmy się porozumieć. Jako dziecko kochałam ją i ona mnie kochała, teraz rozdzieliły nas doświadczenia osobno spędzonych lat. Czułam się osamotniona po śmierci Jerzego, potrzebowałam bliskiego z kimś kontaktu, więc mimo że dostrzegałam te wszystkie zmiany, opowiedziałam jej o gułagu. I o Ewie. Opowiedziałam jej prawdę o swojej córce. Może pozostało mi to z dzieciństwa, to jej przecież, a nie matce zawierzałam swoje dziecinne tajemnice. Ale nie byłam już dzieckiem, a ona tamtą młodą kobietą, którą życie traktowało tak łaskawie. Chwalono ją za urodę, za inteligencję. Była uwielbiana przez męża i przyjaciół, ciągle dostawała kwiaty. Bez okazji, chociażby za to samo, że w ogóle istniała. A tutaj, w ponurym mglistym Londynie, telefon milczał całymi dniami, a stolik, jak już się pojawiał, nie był tym warszawskim. Partnerzy ciotki też zamienili swój los na inny, ich zdaniem gorszy, niegodny ich aspiracji. Więc to był błąd, ta moja spóźniona spowiedź. Kiedy szłam z dworca na ulicę Kruczą, prowadząc Ewę za rękę, gotowa byłam opowiedzieć ciotce każdą historię, byle nie prawdziwą. A teraz miałam dziwną potrzebę odkrycia przed nią tajemnicy. Słuchała mnie z uprzejmą, taką bardzo angielską miną, a mimo to mówiłam i mówiłam, aż w końcu przestałam. Ona spojrzała na zegar. - Pora na herbatę - rzekła. W czasie mojego dwumiesięcznego pobytu nigdy już nie wróciłyśmy do tego tematu. Raz jeden, rozważając moje pozostanie na stałe, powiedziałam, że nie wiem, jakby się do takiej zmiany odniosła moja córka. Ona spojrzała na mnie ze zdumieniem. - Chciałabyś zabrać tu tę Rosjankę? - spytała. Wtedy zrozumiałam, że nigdy się już nie zrozumiemy. Chociaż obie bardzo tego chciałyśmy. Któregoś wieczoru przyszła do mnie, jak to robiła w Warszawie, usiadła obok na łóżku. Patrzyłam na jej postarzałą twarz i wydawało mi się, że odnajduję w niej coś bliskiego. Ale to, co powiedziała o Ewie... Żegnałam się z nią bez żalu, a nawet z pewną ulgą. Nie wiem, co o mnie myślała, ale kiedy odchodziłam za barierkę, miała łzy w oczach. Może zrozumiała, że jest zupełnie sama. Ja miałam chociaż Ewę. Po tej wizycie nasza korespondencja urwała się na dłuższy czas. Ona co roku przysyłała życzenia świąteczne, niezmiennie wkładając do koperty dziesięć dolarów. Ja też wysyłałam jej życzenia. I na tym się kończyło. Gdybym teraz zwróciła się o pomoc dla córki, czy zdobyłaby się na to, żeby odmówić? Nie wiem. Trzy lata temu napisałam do niej, że zostałam babką. Nie skomentowała tego w żaden sposób, tylko pod życzeniami dopisała, że otrzymała mój list. Siedziała tam w swoim dużym domu, gromadząc te zupełnie jej niepotrzebne dolary. A ja, jedyna jej krewna, z trudem zdobywałam pieniądze na przetrwanie. Jeden z jej przyjaciół od stolika spytał: - Przepraszam, a z czego wy tam żyjecie? A drugi roześmiał się i powiedział: - Przecież tam jest urawniłowka, nie słyszał drogi pan? Wszystkim wszystko zabrali, potem wszystkim rozdali, w ten sposób nikt nic nie ma, a żyje. Nie mogłam nie przyznać mu racji. Ale nie czułam też do niego sympatii, chociaż był człowiekiem z mojego świata, który zaczynałam rozpoznawać, gdy został strzaskany. Myślę, że moje położenie było nawet gorsze niż Jerzego. On czerpał ze swojej nienawiści, na którą ja nie umiałam się zdobyć. Można powiedzieć, że zakorzeniłam się w swojej miłości, a kiedy jej zabrakło, rzeczywistość okazała się pusta. I w tej pustce musiałam żyć i wprowadziłam w nią Ewę. Czasami nawet myślę, że wybór zawodu nie był wcale taki przypadkowy. Miałam oto odgrywać kogoś, kim nie byłam. Ale to zaczęło się już dużo wcześniej... Nie uważałam, że ciotka jest mi cokolwiek winna, ale nakładają mi się na siebie dwa obrazy: kobiety pełnej czaru i życzliwości dla innych i manekina, który czekał na mnie na lotnisku. Gdybym była sprawiedliwa, musiałabym przyznać, że jej odebrano więcej, bo szczęśliwe życie. Kiedy dla niej waliło się w gruzy, ja nie miałam nawet czego ratować, nie lubiłam swojego dzieciństwa. Ja... to słowo było dla mnie zawsze za trudne. Więc ulga, że nie plącze się ten człowiek. Nie trzeba się nad sobą zastanawiać, można po prostu żyć. I telefon nie jest tylko po to, żeby umawiać się na rozmowy, zapisywać je w kalendarzyku, potem je przekładać, bo ja nie mogę, bo Ewa, bo on jest tego dnia zajęty. Z pewnością ulga. Pasowałaby tu ta przypowieść o rabinie i kozie, naszym rabinem okazało się samo życie, które wykurzyło tę uczoną kozę z naszego domu. Przecież on był nie do przyjęcia, ten uśmieszek wyższości na ustach. A nie wiedział nic. Nic. Ewa chyba też tak to odczuwa, bo jakoś poweselała. Ostrożnie zaczynam myśleć, że może coś się zmieni. Jest prawie dobrze. Mechanizm naszego życia jakoś się ostatnio mniej zacina. Ewa wykupiła nawet obiady. W kominie to zapisać! Odbieram Antka teraz trzy razy w tygodniu, bo ona ma więcej zajęć. Wczoraj byliśmy w parku, zaczynają kwitnąć bzy... Ten spokój przed burzą... nie, tak nie wolno myśleć. Ten względny ład w naszych trudnych stosunkach rodzinnych, a może ta wiosna, sprawiły, że tęsknię za mężczyzną... I nie jest to ta tęsknota związana z biologią, jest to tęsknota związana z duszą... Moja edukacja damsko_męska była długa i momentami bardzo okrutna. Życie swoimi słowami opowiedziało mi, czym może być mężczyzna. Dzięki Fiodorowi Aleksiejewiczowi dowiedziałam się, jaka jest różnica pomiędzy miłością a seksem. Jego ramiona obejmujące Aksinię były czułe i delikatne, a tak brutalnie obeszły się z Nastią. Mając pod sobą piękne młode ciało dziewczyny, wdzierał się w nie z taką siłą, która biedną Aksinię mogłaby zabić. On był zawsze świadom jej kruchości. Zrozumiałam to tamtej nocy w namiocie. Trochę się zresztą przeciw temu buntowałam, bo jak na mnie, to wszystko działo się za blisko, ale to właśnie miało okazać się dobrodziejstwem. Obcowanie z cudzą fizyczną miłością z wolna unieważniało wigilijny incydent i, mimo że nigdy nie udało się to do końca, pewne rzeczy niemożliwe stały się do przyjęcia. Potem był oczywiście Jerzy, ale nasze fizyczne stosunki dużo zawdzięczały ciemnemu syberyjskiemu chłopu. Zdrowie i męska siła przestały budzić we mnie odruchowy strach. Ja chyba nawet mogłabym się bać Jerzego... zrozumiałam to pewnej jesieni... Wyrwaliśmy się na trzy dni na Mazury, gdzie mieszkał wdzięczny pacjent Jerzego. Był tam leśniczym. On i jego żona przyjęli nas serdecznie, niemal chlebem i solą. Jerzy nie zaprotestował, kiedy leśniczy powiedział: - Ale ma pan piękną żonę. Potem spytałam go: - A co będzie, jak kiedyś spotka tę prawdziwą? - Rozczaruje się - odrzekł, i to mi się już mniej podobało. Po raz pierwszy był wobec tamtej nielojalny, no, może po raz drugi. Już kiedyś było: "Bo nie odchodzi się od starej kobiety". Ale tamto powiedział w jej obronie, w obronie domu, a to tylko po to, żeby mi zrobić przyjemność. Zaraz mu to wypaliłam. Spojrzał na mnie z czułością. - Masz rację. Cofamy. Nie sprostowałem tego, bo jesteś moją żoną. To "jesteś" zaakcentował, i teraz ja popatrzyłam na niego z czułością. - Zawsze podejrzewałam, że masz duszę bigamisty - rzekłam, żebyśmy nie wpadli w zbyt dobre samopoczucie. Zwykle się to źle kończyło. Następnego dnia wybraliśmy się na daleką wycieczkę, ja to uwielbiałam, te kilometry, trzeba przyznać, że mimo zdefektowanej nogi, byłam dobrym piechurem, to zależało od butów. Trochę zabłądziliśmy, ale za to z koszem borowików, które on zebrał. Ja wolałam gapić się na drzewa, na chmury. Wydawało mi się, że krążymy, a jemu, że idziemy w odwrotnym kierunku. Może miał trochę racji, bo natknęliśmy się na brzeziny i jakby początek bagien. I wtedy coś się wydarzyło. Odeszłam na bok i nastąpiłam na żmiję. Ona biedaczka nie była winna, ugryzła mnie w swojej obronie. Poczułam bolesne ukłucie powyżej kostki, a potem coś śliskiego przesunęło się po mojej nodze. Jerzy niestety wiedział od razu. - Do cholery, zacznij wreszcie nosić okulary! - krzyknął. Wyjął scyzoryk i chciał naciąć to miejsce, ale ja w nagłym lęku zaczęłam się bronić. Wtedy zmieniła mu się twarz. Popchnął mnie brutalnie na ziemię, usiadł na mojej nodze i naciął ją. Z przerażeniem patrzyłam, jak wysysa jad pomieszany z moją krwią i odpluwa na bok. Nie mogłam go rozpoznać. Tęsknię za mężczyzną, chociaż myślałam, że mam to już za sobą. Telefon do mnie, żeby coś zaradzić. Pojechałam do gazowni, zapłaciłam zaległy rachunek. Dałam w łapę, żeby jak najszybciej podłączyli gaz i prąd. Potem wstąpiłam do nich. Ewę zastałam w łazience. - Mamusia ma chory brzuszek - zakomunikował mi Antek. - Mamusia ma chorą główkę - odpowiedziałam z wściekłością, prawie wyważając drzwi do jej królestwa. Swoim zwyczajem była naga, złożona wpół, z brodą opartą o kolana. Przed oczyma miałam jej kręgosłup najeżony wszystkimi kręgami. Przy świeczce robiło to jeszcze gorsze wrażenie. - Ile wzięłaś? - Wzięłam, daj mi spokój. Nie widzisz, że ledwo żyję. - Widzę i twoje dziecko to widzi. Będzie miało dobre wspomnienia z dzieciństwa. Kiedyś cię tak namaluje, bo tylko z tym mu się będziesz kojarzyć. Otwierałam szafki szukając opakowań z proszkami. Ona wróciła do swojej wiszącej pozycji. - Ewa - powiedziałam zmęczonym głosem - nie wolno ci tego robić. Któraś z nas w końcu tego nie przeżyje. - Nie martw się, to z pewnością nie będziesz ty - odparła. Powstrzymałam się, żeby się na nią nie rzucić, czy raczej powstrzymało mnie uważne spojrzenie Antka, który nas obserwował, stojąc w drzwiach łazienki. - Mogłabyś go zabrać? - spytała ona. - Ja, zdaje się, mam noc z głowy. - Nie, nie mogę go zabrać! Nie będę go jutro wiozła przez całe miasto do przedszkola. Ty go zaprowadzisz, wszystko jedno jak, możesz i na czworakach. Wyszłam, trzaskając drzwiami, ale już w windzie opadła fala, w której topiła się moja słabość. Już byłam gotowa wrócić i wziąć dziecko, tylko ambicja mi nie pozwalała. Stojąc na przystanku, czułam się pokonana. Łzy były blisko i - gdyby nie ludzie - pewnie pozwoliłabym im płynąć. Czułam się skrzywdzona przez swoją córkę. To do niej miałam pretensje. Po raz pierwszy był to tak wyraźny adres. Tramwaj nie nadjeżdżał, zmarzłam w nogi, bo ochłodziło się, a ja miałam cienkie buty. Zabrakło mi tych przejściowych, na które teraz nie miałam pieniędzy. Od jakiegoś czasu nie trafiała mi się żadna chałtura, zwykle ratująca nasz budżet. Było raczej kiepsko. Ale tylko ja sobie z tego zdawałam sprawę. Ewa tak już się przyzwyczaiła do mojego narzekania na brak pieniędzy, że nie traktowała tego serio. A przecież ich naprawdę nie było, to ja się gimnastykowałam, to ja w ostatniej chwili zdobywałam je jak spod ziemi. Jeżeli w tym tygodniu niczego nie zarobię, będę musiała pożyczyć. Wsiadłam do tramwaju, ale na następnym przystanku wysiadłam i wróciłam w aleję Reymonta. Było już światło. Ewa, blada, ale w szlafroku, robiła Antkowi kolację. - Może go wezmę, jak się tak źle czujesz - powiedziałam ugodowo. - Nie ma sensu, on zaraz idzie spać. - A jutro? - Oj, dam sobie radę - odrzekła niechętnie, czułam, że czeka, kiedy sobie pójdę. Niepotrzebnie wracałam. Tym razem czekałam na tramwaj ponad czterdzieści minut i wchodząc do domu nie czułam palców u nóg. Stare odmrożenia dawały o sobie znać, takie przemarznięcie było czymś najmniej szczęśliwym. Palce kłuły, bolały, czasami trwało to kilka dni. Znowu pojawiło się uczucie krzywdy i pretensji do Ewy. Że tak beztrosko marnuje nasze wspólne lata, przecież skończyłam już czterdzieści lat. Kto wie, jak długo jeszcze będziemy razem. Kiedyś psycholog zapytał: - Pani Ewo, a co by pani zrobiła, jakby pani mama nagle umarła? Ona zastanowiła się chwilę, a potem odpowiedziała: - Zabiłyby mnie wyrzuty sumienia. Roześmiałam się wtedy. - I w ten sposób Antek zostałby pełną sierotą. Ale teraz było mi mniej wesoło, zresztą wtedy nie był to też radosny uśmiech. Nie wiem, co się dzieje. Zmęczenie materiału, czy jakaś zawiedziona nadzieja. Wymyśliłam sobie, że jest lepiej. Zaczynałam już w to nawet troszkę wierzyć, kiedy życie powiedziało swoje. ...przyniosłam rzeczy dla niej i dla dziecka, po chwili wyszła z nim na ręku. Wydała mi się mniejsza niż normalnie i bardziej krucha. Podała mi dziecko i miał się to okazać gest symboliczny. Ludzie w windzie nawet nie podejrzewali, że kobieta trzymająca w objęciach niemowlę, nie jest jego matką. Ewa z twarzą dorastającej dziewczynki... a czy taką nie była? Jej osiemnaście lat było niewyrośnięte, prawie dziecinne, mimo że już się dużo w nich działo, ona niewiele z tego pamiętała. Miała prawie pięć lat, kiedy wróciłyśmy do Polski, a nie pamięta niczego poza podróżą. Chyba najwyraźniejszym wspomnieniem jest jej drugi dom dziecka przy ulicy Rakowieckiej, można powiedzieć, że mieszkałyśmy dość blisko siebie, ja kilka numerów dalej. Kiedyś spytała, dlaczego dzieci przezywały ją "kacapką". Wtedy zrozumiałam, że ona nawet tego nie pamięta, że mówiła po rosyjsku. Ewa, z twarzą dorastającej dziewczynki, nikomu nie mogła wydać się matką. Nawet wtedy, gdy karmiła piersią dziecko, odczuwało się coś na kształt zdumienia. Jej drobne, kościste ramię, jej pierś. Główka dziecka przy tej piersi wydawała się nie na miejscu, jakiś fałsz krył się w tym obrazie. Czasami przemykało mi przez myśl, że to ja powinnam je karmić, ale mimo że obudziło się we mnie macierzyństwo, w moich piersiach nie pojawiło się mleko. Nigdy już nie miałam się dowiedzieć, co czuje kobieta, kiedy karmi piersią dziecko. Ktoś mnie spytał, dlaczego moja córka jest jedynaczką. - Bo na więcej mnie nie stać - odparłam ze śmiechem, a w środku pojawiło się przerażenie. Niemowlę w domu to pożar, a niemowlę w naszym domu to pożar plus katastrofa. Pieluchy na sznurkach, stół zajęty: rozłożony koc, przykryty prześcieradłem, gdzie przewijało się dziecko, obok różne oliwki, zasypki. Inny zapach, inne zwyczaje. Przy moim braku praktycznych zdolności i całkowitej niewiedzy, czym jest małe dziecko, i przy całkowitej niewiedzy przedwczesnej matki, pierwsze tygodnie życia były strasznie skomplikowane. Pojawiali się ciągle jacyś lekarze, położne, pielęgniarki. Dziecko krzyczało po nocach, nie chciało jeść. Chodziłyśmy z Ewą niewyspane, półprzytomne, zanim kolejny konował nie wpadł na to, że Ewa ma za mało pokarmu i dziecko jest zwyczajnie głodne. W domu pojawiły się teraz butelki, puszki z mlekiem w proszku, specjalne myjki i garnuszki. Zrobiło się trochę ciszej, a jednak Antek miał buzię jak zaciśnięta piąstka. Spytałam kiedyś Ewę: - Jesteś szczęśliwa? - Ja bym była szczęśliwa, jakby Antek był szczęśliwy - odpowiedziała. Dopóki karmiła go piersią, instynkt bardzo ją z nim wiązał. Potem, na moich oczach, ta więź się rozluźniała, aż prawie zanikła. W chwilach lepszego z nią kontaktu robiłam jej wyrzuty. - Mamusiu, przecież ja wiem, ja bym tak bardzo chciała być inna. To się zmieni. Zobaczysz. Na przykład, niedawno coś się takiego wydarzyło... niby nic, ale poczułam do Antka coś więcej niż tylko wyrzuty sumienia... Malowałam paznokcie, a on mnie niechcący potrącił. Byłam wściekła i, kiedy chciał wyrzucić papierek do kosza, kopnęłam drzwiczki pod zlewozmywakiem. Uderzyły go. Rozpłakał się... ten płacz mną wstrząsnął... przez chwilę nie mogłam się poruszyć, a potem przypadłam do niego. Tuliliśmy się do siebie i nie przeszkadzało mi, że ma ubrudzoną buzię. Przedtem zawsze się go trochę brzydziłam... jego śliny, jego lepkich rąk... Psycholog coś takiego powiedział, że Ewa, w tej symbiozie ze mną, jakoś odebrała mój lęk przed ponownym macierzyństwem i za mnie urodziła dziecko... Przez chwilę nie mogłam wydobyć z siebie głosu. - Halo - zaniepokoiła się tamta. - Przyjadę po dziecko - odparłam wreszcie. Udało mi się zatrzymać jakiś samochód, ale nie podałam adresu przedszkola, wymieniłam aleję Reymonta. Ja panią skądś znam - powiedział kierowca fiata - gdzieś już się spotkaliśmy. - Możliwe, świat jest taki mały - odrzekłam z roztargnieniem. - Była pani w zeszłym roku w Jastarni? - Nie, raczej nie. - Coś pani zdenerwowana. - Śpieszę się. Nie chciał wziąć pieniędzy, przyglądał mi się uważnie, gdy wysiadałam. Otworzyłam drzwi własnym kluczem i zobaczyłam Ewę. Leżała na podłodze, twarzą na dół, włosy zakrywały jej policzek. Przejęło mnie uczucie zimna. Powinnam podejść do niej. Mijały sekundy. Ona leżała bez ruchu. Spojrzałam na jej małą płasko spoczywającą na dywanie dłoń. Do gardła podszedł kłąb strachu. Zrobiłam wreszcie krok, jeden, drugi. Dotknęłam jej ręki, wydała mi się zimna. To mnie wyrwało z odrętwienia. Przewróciłam ją na plecy. Miała zamknięte oczy i bladą, papierową twarz. Zaczęłam nią potrząsać. Jej głowa bezwładnie przetaczała się na boki. - Ewa... Od sąsiadki zadzwoniłam na pogotowie. - Nie mogę wyczuć pulsu - powiedziałam do słuchawki, widząc przerażony wzrok tamtej. Poprosiłam ją, żeby odebrała Antka z przedszkola i wróciłam do Ewy. Przeniosłam na wersalkę. Jej nogi bezwładnie ciągnęły się po ziemi i to przywołało obraz, kiedy z inną sanitariuszką układałyśmy pod ścianą trupy. Ich nogi miały w sobie ten sam bezwład. Robiłam jej na zmianę sztuczne oddychanie i masaż serca, próbowałam rozcierać stopy. Ta moja krzątanina była czymś tak nieudolnym, że w końcu jej zaprzestałam. Kiedy wszedł lekarz pogotowia, trzymałam Ewę w ramionach, kołysząc jak małe dziecko. Patrzyłam na fachowe tym razem zabiegi wokół niej z uczuciem, że mam olbrzymią dziurę w głowie. Podejrzewałam też, że nie byłabym w stanie sklecić jednego logicznego zdania. Lekarz musiał się tego domyślać, bo o nic mnie nie pytał. Kiedy ją wynosili, obejrzał się na mnie. - Chce pani z nami jechać? Zapach szpitala zawsze wywoływał we mnie sprzeczne uczucia. Szpital to był Jerzy. To była Wiera. Ale to była także Ewa. Ten zapach za każdym razem oznaczał co innego. A teraz moja córka leżała na wózku, który pchało dwóch pielęgniarzy. Zniknęli za drzwiami oddziału intensywnej terapii. Mnie nie pozwolono tam wejść. Usiadłam w korytarzu pod ścianą. Chciało mi się palić, ale nie wzięłam papierosów. Przed oczami miałam jej nieprzytomną twarz. Małą trójkątną twarz z podłużnymi łódkami powiek. Wydawała się taka mizerna na tle szpitalnej bieli. - Przecież tego nie można wytrzymać - pomyślałam. - Oto siedzę pod ścianą w szpitalnym korytarzu i zbieram zatruty plon mojego życia. W czasie jednej z ostatnich sesji z psychologiem powiedziałam do mojej córki: - Nie roztkliwiaj się nad sobą. - W tym nigdy ci nie dorównam - odparła - chociażby dlatego, że jestem córką człowieka bez twarzy! To okrutne nie pozwolić mi pytać. Przecież ja ciągle myślę, że twoja nienawiść do mnie, to nienawiść do tego człowieka! - Nienawiść do ciebie? Co ty wygadujesz! Jesteś moim jedynym dzieckiem. - Masz jeszcze Antka. Jestem pewna, że do niego byś przyszła zaraz po operacji. Ciągle mi się wydawało, że idziesz od drzwi. Ale ty przyszłaś dopiero na trzeci dzień! - Bo byłam w takim stanie, że nie mogłam ci się pokazać. Straciłam głos, bałam się, że do końca życia. - Ale wrócił, bez jednej blizny, nawet się nie zająkniesz. - Wiem, że masz mi to za złe. - Zawsze mnie chciałaś przekupić - mówi już na granicy łez - na różne sposoby. Najwięcej prezentów dostałam od ciebie, jak się chciałaś wydać za tego faceta. Tańczyłaś wokół niego. I do mnie te zdrobnienia: Ewuniu, Ewusieczko... to było wstrętne... tak samo zwabiłaś mnie do szpitala. Miśkiem z komisu. Był naprawdę piękny, z prawdziwego futra. Stałam przed szybą i cała byłam wstrzymanym oddechem. Tylko że przez niego rozpruli mnie jak lalkę, a potem zeszyli. - No wyduś wreszcie - mówię z gniewem - po to był ten przydługi wstęp. Przecież wiadomo: blizna! - Tak, blizna!! - w jej głosie jest tyle nienawiści, że kurczę się w sobie. Blizna... czy warto teraz podliczać jej koszty. Koszty moje i Ewy. Decyzję o operacji podjęli lekarze. To było wiosną, a jesienią odnalazłam Jerzego. Tej wiosny był już na Barskiej, gdzie pracował jeszcze przed wojną. Zapamiętałam, kiedy opowiadał. Pamiętałam każde jego słowo, pomyliłam się tylko w sprawie synów. Wiedziałam, że ma ich dwóch. I potem było ich dwóch, ale nie wzięłam pod uwagę, że ten młodszy urodził się na początku czterdziestego szóstego roku. Jerzy zobaczył go dopiero po powrocie z gułagu. Więc gdybym odnalazła go wcześniej, nie byłoby tej operacji. On by do niej nie dopuścił... A teraz ona tam leży, za tymi drzwiami. Nie odzyskała jeszcze przytomności. Jaka będzie, jeżeli uda się przywrócić ją do życia. Czy kiedy nasze oczy się spotkają, rozpozna we mnie matkę? Niczego nie pragnę więcej, niż żeby je otworzyła. Ona musi żyć. Musi. Chleb powszedni naszego życia był bardzo gorzki, ale dzieliłyśmy się nim sprawiedliwie. Dzień po dniu moja córka przyjmowała trującą dawkę, a ja byłam bezsilna. I ci wszyscy obojętni ludzie wokół. I te ich rady. I te ich przestrogi. "Pani córka umrze". A co ja miałam zrobić? Odradzano szpital psychiatryczny jako zło nie mniejsze, a może nawet większe, bo tam mogła spotkać prawdziwych narkomanów. Ubezwłasnowolnić ją? Odizolować od aptek w mieście? Prawie niemożliwe do załatwienia. Trzeba byłoby iść do sądu, przedstawić świadków i niezbite dowody, że ona działa na szkodę swojego zdrowia i życia. To było ponad moje siły. A może winien jest ten jakiś odruch zgody na wszystko, co nas spotykało. Rak żołądka? Być może inna matka roześmiałaby się w nos takiemu lekarzowi, nie uwierzyłaby, ja chciałam potwierdzenia. To nie im, to mnie się spieszyło z tą operacją. To ja potrzebowałam dowodu, że nam się nie może udać... ani jej, ani mnie... Potem często myślałam, że coś się stanie ze mną. Że się któregoś dnia cofnę przed życiem, bez udziału własnej ręki. I że będzie to jedynym rozwiązaniem, usunąć się jej z drogi... Wychodzi do mnie lekarz. Podnoszę się, czując słabość kolan. - Nie będę udawał, że jest dobrze - mówi - znaczny spadek elektrolitów... Ma młodą twarz. Oczy schowane za okularami patrzą na mnie ze skupieniem. Ten wzrok wydaje się znajomy, ale we wszystkich ludziach szukam podobieństwa do kogoś, kogo już spotkałam. - Czy odzyskała przytomność? - pytam cicho. - Nie. - Czy to nie za długo? - Za długo, na co? - pyta i chyba naprawdę nie rozumie. - Mogą być zmiany w mózgu... - Na razie mamy inne kłopoty. - Czy... mogłabym ją zobaczyć? Waha się. - Proszę zdjąć buty - mówi i rusza przodem. Idę za nim w pończochach, trudno mi się stąpa po śliskiej podłodze, to oczywiście sprawa mojego palca. Mijamy kolejne boksy. On zatrzymuje się. Widzę Ewę przez szybę. Leży na wąskim łóżku, podłączona do różnych aparatów. Ma jeszcze mniejszą twarz. Powieki nieruchomo zakrywają oczy. - No, popatrzyła sobie pani? - lekarz stoi nade mną. Odwracam się, ale nie mogę iść, podtrzymuje mnie. Wprowadza do dyżurki i jak chorą sadza na krześle. Odmierza jakieś krople. - Proszę to wypić - mówi. W jego oczach pojawia się coś cieplejszego. - Czy ona z tego wyjdzie, panie doktorze? - Zawsze trzeba tak myśleć. Radzę pani pojechać teraz do domu. - Tu nie mogę zostać? Zaprzecza ruchem głowy, potem pisze coś na kartce. - Mam dyżur do rana, może pani dzwonić. Jak się coś zmieni, ja do pani zadzwonię. Spoglądam na kartkę. - Doktor Rudziński... czy syn Jerzego? - Tak - ucina. Ciemne włosy, podłużna twarz. Teraz wydaje mi się, że widzę podobieństwo do matki. Tak, to jest ten syn, który od dziecka nosił okulary. - Znałam pańskiego ojca - mówię. - Tak? Nie wydaje się zainteresowany. Może myśli, że zechcę to jakoś wykorzystać. W takiej oto chwili spotykam jego syna i ten syn podtrzymuje mnie słaniającą się na nogach. Zbiegi okoliczności w moim życiu to osobna historia. - Zaraz obok szpitala jest postój taksówek - mówi - da pani radę zejść sama? - Kropelki mi pomogły - chcę się uśmiechnąć, ale nie potrafię. Wolno, jak stara kobieta, schodzę po schodach. Kurczowo trzymam się poręczy. Powraca obraz sprzed lat. Może dlatego, że jest bolesny, mieści się w obrębie mojego obecnego życia. Moje obecne życie to szpital. Ale zawsze był szpital, z przerwami... ... - Moglibyśmy jeszcze zostać - mówię z żalem. Za oknem słońce, jezioro jak błękitna płachta, pachnie nagrzany piasek i sosnowe igły. On spogląda na mnie ze zdumieniem. - Muszę mieć dwa tygodnie z chłopcami na narty. A teraz mam malować chałupę, przecież wiesz o tym. Chcę zdążyć przed ich powrotem... Poczekaj aż przejdę na emeryturę - dodaje, widząc moją minę. - Wtedy będziesz niańczył wnuki - stwierdzam ze złością. Nie miał na to szans i zdawał sobie sprawę, bo odczytywał swoje elektrokardiogramy. Nic nie wiedziałam. Być może ona też nie. Chociaż... mógł ją wtajemniczyć. Chodziło przecież o dom, o synów. To była ta wartość najwyższa, którą trzeba było komuś przekazać. W razie ostatecznego odejścia. Inne nie wchodziło w grę. Zadzwoniłam do szpitala, jak się umówiliśmy. Po drugiej stronie zapadła cisza, a potem ostrożny głos: - Była pani umówiona? - Tak. - Doktor Rudziński nie żyje. Przez chwilę chcę podać swój adres na Mokotowie, ale zaraz odpędzam tę myśl. Muszę jechać po dziecko. Spoglądam na zegarek. Dochodzi jedenasta. Antek pewnie już śpi, nie będę zwalniała taksówki. Jedziemy przez ciemne miasto. Pustki na ulicach. "Jaka smutna jest teraz Warszawa" myślę. I ja jestem smutna. Moje czterdziestolecie nie przyniosło mi niczego ponad to, co już znam. Gdyby Ewa... gdyby z nią... to ja i Antek... - odrzucam tę myśl w popłochu, ale gdzieś we mnie jest i nazywa się zmęczenie. Czuję się zmęczona i zamieniłabym się z moją córką z wielu powodów, chociażby dlatego, żeby uciec od niej. I od siebie. Jedziemy teraz przez most, który wygląda jak tunel. Wisła w dole jest prawie czarna. Jadę po dziecko, które od początku było najważniejsze. Może zawrócić i czekać na korytarzu? Do rana, dłużej. Ile będzie trzeba. A co z Antkiem? Obudzi się u obcej kobiety. Będzie pytał o matkę, o mnie. Ewunia... ma taki jeden ładny uśmiech. Górna warga drga jej leciutko i koniuszki ust idą trochę w górę. Jest ładna, jeżeli daje sobie szansę. Jak się tak nadmiernie odchudzi, robią się jej wygłodzone oczy. Były czasy, kiedy dobrze wyglądała. Mała kształtna głowa osadzona na ślicznej szyi, piękna linia ramion. Najczęściej te ramiona zamieniają się w wieszak. Jakim nieszczęściem jest jej choroba, którą podobno jestem ja... Ciągle ten psycholog, zaczynam patrzeć na siebie jego oczami... Mówił o kompleksie pięknej matki, ale także o tym, że ona wyniszcza się, bo chce się ze mną zrównać, chce się postarzyć. Przecież to jedno zaprzecza drugiemu. Mogę się zgodzić, że korzeni choroby należy szukać w jej dzieciństwie. Ale takie dzieciństwo nie nadaje się do zwrotu. Ona jest krucha psychicznie, prawda mogłaby ją zabić. Twarz mojej córki... jej spojrzenie spod oka, jej zmarszczony nos, dołek w policzku, który określa stan jej duszy. Jest wtedy prawie szczęśliwa, w innych wypadkach po prostu go nie ma. - Skoro już nauczyłyśmy się siebie kochać, można by nam dać spokój! - Do kogo zgłaszam tę pretensję? Do człowieka bez twarzy - jak chce psycholog? Mogłabym ją mieć do losu, ale ja nie wiem, czym jest los. Ja tylko wiem, czym jest przypadek. Całe moje życie się na nim opiera. Taksówka zatrzymuje się w alei Reymonta. Pukam do sąsiadki i widzę roześmianą buzię Antka. - Mamo, ja wcale nie śpię! - zawsze się tak do mnie zwraca, kiedy coś go zaskakuje albo kiedy czuje się nie w porządku. Ubieram go, wstępuję do mieszkania Ewy po rzeczy. Odsuwam szufladę biurka, leży tam jakiś zeszyt. Chowam go, nie bardzo zdając sobie sprawę, dlaczego to robię. - Ale ty nie pójdziesz do szpitala? - upewnia się Antek w taksówce. - Nie, będę z tobą. - No bo, jak ty byś poszła, to kto by mnie zaprowadził do przedszkola? - No właśnie. Obejmuje mnie rączkami za szyję, głowę kładzie na moim ramieniu i nagle słyszę miarowy oddech. Śpi. Parę minut po północy nie było żadnych zmian, w kwadrans później zadzwonił telefon. Ewa odzyskała przytomność. Wróciliśmy z Antkiem znad rzeki, próbujemy doprowadzić się do porządku przed obiadem, na który chodzimy kilometr, do pensjonatu. Wynajęłam pokój u chłopa, a nawet można powiedzieć, że wynajęłam murowany dom, bo tylko my w nim mieszkamy. Cała rodzina gospodarzy przeniosła się do drewnianej chaty obok, która kiedyś była ich całorocznym schronieniem, zanim stanął ten murowany. Można by więc powiedzieć, że wszyscy jesteśmy na letnisku. Chłop jest czerstwy, skórę ma spaloną wieloletnim słońcem. Kurzy papierosy i krzyczy na synów, którzy jego zdaniem się lenią. Ona ma twarz jak pomarszczone jabłuszko, jest tak gruba, że trudno jej się poruszać. Śmieje się cały czas, a raczej chichocze pod nosem. Jest samowystarczalna, coś sobie stale opowiada i z tego właśnie się śmieje. Są tam jakieś pytania i jakieś odpowiedzi. Gdyby jeszcze zmieniała głos, mogłabym posądzać ją o brzuchomówstwo. Kiedy przynosi nam mleko, pyta: - Pani, można na chwileczku? I zaraz odchodzi, żeby sobie coś nowego opowiedzieć. Gdyby nie zapach pleśni w pokoju, który nie jest opalany zimą, byłoby dobrze. Ale i tak jest dobrze. Za oknem mamy dziki kwitnący teraz sad. Jest to tak zachwycające, że wszystko inne schodzi na plan dalszy. Ewa jest jeszcze w szpitalu, ale tylko na moją prośbę. Zrobią jej badania. Na obiad idziemy wąwozem porośniętym krzewami tarnin, które pokryte białymi kwiatkami wyglądają jak rząd panien młodych zastygłych na chwilę w przedmałżeńskiej zadumie. Po drodze musimy ominąć starą wierzbę, zupełnie bajkowej urody. Antek przystanął zdziwiony, kiedy ją zobaczył. - Co to, mamo? - Wierzba. - A co jej rośnie z głowy? Tak sobie rozmawiam z moim wnukiem idąc na obiad, a jeszcze dwa tygodnie temu odbywałam podróż z alei Reymonta za Wisłę, bo tam Ewę zawieźli. Syn Jerzego zawiadomił mnie, że Ewa odzyskała przytomność. Nikt lepiej nie mógłby tego wyreżyserować. I jeszcze jeden telefon. - Mówi Jadwiga Rudzińska. Syn opowiedział mi o pani tragedii z córką... ja wiem, że pani i mój mąż byliście blisko. Gdybym mogła w czymś pomóc... - Dziękuję - odpowiadam drewnianym głosem. Co ona wie - myślę. Co to znaczy dla niej "byliście blisko". Chyba Jerzy jej się nie zwierzał. Chociaż, do niego wszystko było podobne. Myślę, że jednak zachowywał pozory. Śpieszył się zawsze do domu. Mógł się śpieszyć, bo chciał być z nimi. Z nią i z synami. Szkoda mu było czasu. Tylko... mieliśmy go dla siebie tak niewiele, że gdyby jednak mógł, nie stwarzałby takiej atmosfery. Wiedział, jak jego pośpiech na mnie wpływa. Nie, ona nie była wtajemniczona. Mogła się domyślać, ale to już jej sprawa, zdradzanej żony. A moja sprawa... zdradzanej młodości. On tak krążył między nami, plątał wszystkie nici, które łączyły go ze mną, z tamtą. Był do niej przywiązany. W jakiejś chwili powiedział ciepło: - Jagusiu - zdrętwiałam. A on się roześmiał. - Czasami mi się na siebie nakładacie - rzekł z prostotą. Juruś i Jagusia. I ja w tym wszystkim. Trzy podarowane przez los lata musieliśmy podzielić sprawiedliwie, pomiędzy nią i mnie. Ale... która z nas zyskiwała, z natury rzeczy podział nie mógł być sprawiedliwy. - Przez ciebie mam nie ułożone życie - powiedziałam kiedyś z żalem. - Zaakceptuję każdy twój wybór. - Byle tylko trochę zostało dla ciebie? - Dla mnie i tak zostanie wszystko - odparł ze śmiechem, był bardzo pewny siebie. To były chwile, kiedy serdecznie go nie znosiłam. Przemawiało przeze mnie rozczarowanie, że tak wysokie tony tak mało znaczą wobec zwyczajnego życia. Pójść z dzieckiem do dentysty, odebrać pranie, wystać w kolejce bilet do kina. Ona to za mnie przejęła. Nie musiałam dzień w dzień obmyślać, co podać na obiad, na kolację. A jednak, pogardzając takim życiem, w gruncie rzeczy jej zazdrościłam. Podejrzewałam, że codzienna krzątanina, te wszystkie przyzwyczajenia mogą być równie cenne, jak nagłe wzloty, które zawsze przecież łączą się z upadkiem. Przynajmniej dla mnie. Pozostawało puste miejsce obok. Kiedyś, w chwili nagłego smutku i tęsknoty za Jerzym, przemogłam się i zadzwoniłam do domu. - Tatuś śpi - odpowiedział dziecięcy głos. "Tatuś śpi" - było w tym wszystko. Drugie życie Jerzego, od którego byłam skutecznie odcięta. No, ale jak inaczej. Raz jeden znalazłam się w tamtym domu dzięki uporowi, czyli "humorom", jak on to określał. Wróciliśmy znad augustowskich jezior, Jerzy zatrzymał samochód przed moją kamienicą, ale wyjął z bagażnika tylko moje rzeczy. Na mój pytający wzrok uśmiechnął się przepraszająco. - Przecież będę malował... - Ale wieczorem możesz wracać. - Chcę pracować także w nocy. Został tydzień... - To ja się tam przeniosę. Spojrzał na mnie ze zdumieniem. - Jak to sobie wyobrażasz? - Będę ci pomagała. Było coś takiego w moim głosie, że bez słowa wrzucił torbę z powrotem do bagażnika. Willa na Saskiej Kępie otoczona była ogrodem. Przy furtce rosły krzewy bzu. Wiedziałam, że należała do jej rodziców. To wystarczyło, żebym była źle nastawiona, a jednak nie mogłam nie dostrzec przedwojennej urody ganku wspartego na kolumnach i okien w białych ramach, i okiennic, i wreszcie dachu z prawdziwej dachówki. To był prawdziwy dom. Można byłoby zacytować słowa satyryka: zwyrodniali kapitaliści domy budowali dla ludzi, a stajnie dla koni... Weszliśmy do holu, Jerzy zapalił światło. Zobaczyłam pociemniałą boazerię, nad nią wisiały rogi jelenie. Naprzeciw wejścia, pod lustrem, stał telefon. Powiesiliśmy kurtki na drewnianych kołkach, Jerzy wyjął swoje kapcie, ja swoje. Włożyłam je i gotowa byłam zwiedzać to muzeum obcego życia. Łazienka: na drzwiach szlafroczek w kwiatki, mały jak dla dziewczynki, pod lustrem kosmetyki. W szklanej kuli waciki do zmywania makijażu. Mój ból na widok tej obecności, która była tu przecież bardziej na miejscu... Wróciłam do kuchni, Jerzy zrobił herbatę; z jaką łatwością poruszał się pomiędzy sprzętami, które dla mnie były zupełnie obece. Podsunął mi filiżankę zakłopotanym gestem. - Widzisz, to są twoje pomysły - rzekł w czasie milczącej kolacji. - Nie rozumiesz, że ja kiedyś musiałam przez to przejść. Musiałam wiedzieć, w jakiej scenerii żyjesz beze mnie. - Nie bądź melodramatyczna. - Muszę! W gabinecie Jerzego stały na biurku dwie fotografie w ramkach. Jedna zrobiona była przed szpitalem maltańskim. Jerzy w białym fartuchu obejmuje mnie i Romę, wszyscy szczerzymy się do obiektywu, jakby były powody do radości. To był początek września. Druga fotografia przedstawiała jasnego chłopca. Przez chwilę pomyślałam, że to Jerzy. - To mój syn, Anno - odrzekł poważnie. - Jak to? Przecież... - Mój najstarszy syn. Był w "Zośce". Zabili mi mojego chłopca. - W powstaniu? - Żona go namówiła, żeby się ujawnił. Chciał zdawać na politechnikę. Przyszli w nocy, zabrali go na Rakowiecką. Nawet nie wiem, gdzie jest jego grób... I nagle przypomniałam sobie tamtą rozmowę. Źle go wtedy zrozumiałam. Wydawało mi się, że chce hodować swoją nienawiść, a on chciał mi opowiedzieć o swoim synu. Za to ja mu opowiedziałam o mojej córce. Odsunął szufladę i wyjął z niej zegarek kieszonkowy. Platynowe wieczko, pod nim drugie z wyrytą dedykacją: "Kochanemu synowi Jerzemu - ojciec". Włożył mi ten zegarek do ręki. - Zawsze chciałem ci dać coś, co ma dla mnie wartość. - Zatrzymaj go dla któregoś z synów... Pokręcił przecząco głową. - Jerzyk miał go dostać. Teraz chcę, żebyś miała go ty. Ten zegarek... noszę zawsze w torebce. Pensjonat prowadzi eks_dziennikarka, kobieta obrotna i na tyle ustosunkowana, że otrzymała na to zezwolenie. Niewiarygodna też snobka. Kiedy po raz pierwszy przyszłam do stołu, powiedziała ze słodką miną: - To pani Anna Bołtuć, nasza znana aktorka. Wszyscy spojrzeli na mnie. Ona dokonała dalszej prezentacji. Wymieniała tytuł i nazwisko, a dana osoba kiwała głową. Przypominało to trochę teatr kukiełkowy, w którym grałam też swoją rólkę i to nie małą, bo wszystkim tym osobom musiałam przecież odkiwnąć. No więc był tam pan mecenas X, pani hrabina Antoniowa P., pan hrabia P., pan radca prawny ministerstwa żeglugi, mecenas Z. i tak dalej. Usiedliśmy z Antkiem na swoich miejscach. - Pokarmić? - spytałam. Antek spojrzał na mnie z taką pretensją, że nagle pojęłam, jaki to był nietakt. Wręczyłam mu łyżkę. Jadł z brodą przy talerzu, pilnując, żeby nic się nie wylało. Chciał zrobić dobre wrażenie, ale tylko ja doceniłam ten wysiłek. Inne osoby przy stole zajęte były światową rozmową. - Pamiętasz Antku, ten mały Karolek... ten siostrzeniec Krysi... Antek na dźwięk swojego imienia spojrzał w jej stronę, ale i tego nie zauważyła, więc nie chcąc, żeby nabawił się kompleksów, powiedziałam: - No, to mamy dwóch panów Antonich przy stole, bo mój wnuk też ma tak na imię. Oni wszyscy znowu na mnie spojrzeli. - Wnuk? - spytali prawie chórem. Dzisiaj na obiad jest zupa pomidorowa z kluskami, więc bluzce Antka grozi niebezpieczeństwo. I mnie przy okazji. Pranie muszę robić przy studni, wyciągając wodę wiadrem, a ponieważ mój wnuk jest francuskim pieskiem, jeżeli chodzi o proszki do prania, muszę tych wiader wyciągnąć kilka, żeby dobrze wszystko spłukać. Ta zupa pomidorowa coraz mniej mi się podoba, a tym bardziej nie podobają mi się kluski. - Może cię pokarmić? - szepczę. Z powagą zaprzecza i już zawartość pierwszej łyżki ląduje na jego bluzce. - Widzisz - syczę z satysfakcją. Potulnie oddaje mi łyżkę. Czuje się upokorzony. I nie myślę już o sobie, ale o dziecku, które przecież jest już człowiekiem, z wszystkimi dobrodziejstwami i przekleństwami tego faktu. Wczoraj przeżyło trudne doświadczenie. Wędrowaliśmy przez podwórze do furtki, przez którą jest bliżej do wąwozu. Przechodząc obok otwartych drzwi stodoły, natknęliśmy się na moment egzekucji. Na naszych oczach gospodyni obcięła na pieńku głowę kurczakowi. Mały łebek odskoczył na trociny, a w jej ręku zatrzepotał kadłub trzymany za nogi. Szyja obficie krwawiła. Spojrzałam na Antka. Miał na twarzy wyraz zdumienia. Wzięłam go na ręce. Położył głowę na moim ramieniu. Niosłam go, nie próbując niczego tłumaczyć, bo jak wytłumaczyć śmierć. Byliśmy w połowie wąwozu, kiedy usłyszałam jego niepewny głosik: - Chcę na ziemię. Ruszył przodem. Szedł, nie oglądając się na mnie, ale po ustawieniu małych ramion wiedziałam, że ciągle przeżywa. Chciał być sam, żeby to przemyśleć. Nie przeszkadzałam mu. - Doktor Rudziński nie żyje - powiedział kobiecy głos. Odkładając słuchawkę, byłam z pewnością już kimś innym. Odczuwałam to samo zdumienie, jakie dziś zobaczyłam w oczach dziecka. Poszłam do kuchni, gdzie w szafce stała napoczęta butelka wódki. Nigdy nie piłam bez niego. Teraz nalałam sobie pół szklanki, wypijając jednym tchem. Cofnęłam się w stronę stołu, przysiadłam na nim i prosto z butelki pociągnęłam drugi łyk. Tak przesiedziałam, dopóki butelka nie była pusta. Byłam pijana. Obijałam się o meble, w końcu przykucnęłam pod ścianą i zwiesiwszy głowę, po prostu zasnęłam. Obudziłam się gdzieś nad ranem. Było mi trudno wstać, w łydkach czułam kłujące mrówki. Poszłam do łazienki, umyłam twarz zimną wodą, a potem, nie zapalając światła, zwaliłam się na tapczan. Obudziłam się w południe następnego dnia. Tak więc, przed pierwszym bólem po śmierci Jerzego uciekłam w sen. Usiadłam z ciężką głową i pomyślałam, że jest to najgłupszy dowcip, jaki zrobiło mi życie. Bo to, że Jerzy umarł, nie było tragiczne, to było głupie. Można mnie było wsadzić w pociąg i wywieźć tysiące kilometrów na Wschód, można mnie było potem niemal zamrozić na śmierć, ale nie można było postawić mnie w sytuacji, że nagle mam żyć bez niego. To był absurd. Bo jeżeli więzy między ludźmi są takie, jakie były między nami, nie wolno stwarzać pojedynczych rozwiązań. Po prostu nie wypada. Uświadomiłam sobie, do jakiego stopnia moje życie było Jerzemu podporządkowane. Czekałam na niego, ciągle czekałam, ale on przecież mną dyrygował i to nie od dnia naszego ponownego spotkania, ale od tamtego deszczowego dnia na początku sierpnia. Przez ostatnie lata nie zrobiłam kroku bez jego akceptacji. Kiedyś zadzwoniłam, że nici ze spotkania, bo jestem chora. - Co jest? - spytał rzeczowo. - Mam coś w oskrzelach, dostałam antybiotyk. - Wzięłaś już? - Jeszcze nie. - To nie bierz, zanim cię nie osłucham. Nie bardzo mi się uśmiechało, żeby mnie oglądał w takim wydaniu, z czerwonym nosem i tłustymi włosami, ale bardziej mi się uśmiechało, że go za chwilę zobaczę. Zresztą, i tak nie miałabym nic do gadania. Wyskoczyłam z łóżka i nad wanną umyłam grzywkę, całej głowy nie miałam odwagi. Pojawił się Jerzy, osłuchał mnie. - Nic nie ma - rzekł - nie truj się. Bierz wapno i aspirynę. I tak się stało. Chorowałam kilka dni, on mi robił zakupy. Przyniósł nawet sok malinowy domowej roboty. Wiedziałam z czyjej pochodzi piwnicy. Nie wiem, czy pogodziłam się z faktem jego śmierci. To uczucie jakiegoś ubytku ciągle jest we mnie. Jakby wyrwano ze mnie kawał mięsa. Rozstanie z Jerzym było od początku problemem czysto fizycznym, bo przecież tęsknić za nim wyuczyłam się na piątkę z plusem. W mojej szkole to była najtrudniejsza lekcja. Ewa wróciła do domu, ale nasze stosunki już się nie układały. Spotykałam się z przypadkowymi mężczyznami, wracałam często nad ranem. Moim problemem było wtedy tak wejść do domu, żeby ona tego nie widziała. Miałam też zasadę, że nikogo ze sobą nie przyprowadzałam. Wyjątkiem stał się Witek. Jego pojawienie się przerwało moje pijane romanse. Nie wiem, czego szukałam. Seks w tamtym czasie był jak skok do gorącej wody, z której od razu chciałam wychodzić. Przecież to nigdy nie było naturalne. Jerzy był wielkim wyjątkiem. Może więc sam fakt, że normalnie było z Witkiem, zaczynałam nazywać miłością. Bo czy ja go kochałam? To raczej on kochał mnie. Było mi z tym wygodnie. Jego obecność była jak rodzaj amnezji, przeszłość zacierała się, przestawała wysuwać się przede mnie. - Proszę wrócić do teraźniejszości - powtarzał psycholog. Dwadzieścia pięć stopni w cieniu. Czyste niebo, słońce. Jestem z Antkiem w sadzie za domem. Leżymy w wysokiej trawie jak w mikrodżungli. Zdziczałe drzewa są naszym jedynym towarzystwem, bo lokatorzy z drewnianej chałupy wyszli w pole. Bardzo mi to odpowiada, zdjęłam górę opalacza. Antek też ma na sobie tylko biały kapelusz. Co jakiś czas unoszę głowę i sprawdzam, czy widać go ponad trawami. Te stare jabłonie w jakiś heroiczny sposób bronią się przed usychaniem. Oto pośród sczerniałych skręconych gałęzi pojawia się bukiet biało_różowych kwiatów, oto z ukwieconego wierzchołka wysuwa się jakby sucha ręka z rozczapierzonymi palcami, oto inna jabłoń kwitnie tylko połową siebie, jeszcze inna zdobyła się na wydanie dwóch kwiatków na jednej z kościstych gałęzi. Dziwny sad, jak ilustracja walki życia ze śmiercią. Tutaj ta walka jest już właściwie przesądzona, a jednak piękno tego umierania jest niemal porażające. Antek przyszedł na koc. Dotyka rączką mojej nagrzanej piersi. - Babciu, co to jest? - Moja pierś - odpowiadam nie otwierając oczu. - Nie, to jest brzuszek! - dotyka drugiej piersi - i tu jest brzuszek - kładzie rękę w okolicy mojego pępka - a tu jest jeszcze drugi brzuszek - liczenie do trzech przekracza jego możliwości. Widzi, że się śmieję, dodaje więc lekko speszony - a ja mam tylko jeden, bo jestem jeszcze malutki. Chwytam go w ramiona i turlam się z nim w trawę. Słyszę radosne piski. - Mamo! Udusisz mnie! Mamo! Czyż tak naprawdę nie jestem jego matką? To na moim ciele uczy się znaków kobiecości. Nie mógłby znaleźć ich u własnej matki, której drobna sylwetka zatraciła dawno wszelkie kobiece cechy. Mój nastrój się zmienia, powraca ćmiący niepokój o nią. Wyszła już ze szpitala, kiedy uzna, że może od początku zacząć się truć. W tym zeszycie, który wzięłam z szuflady, zapisanych było kilka kartek. Nie wiem, co to jest. Próbki prozy? Fabularyzowany notatnik? Dziewczyna, o której pisze, nosi imię Anka, ale przecież wyraźnie siebie ma na myśli. "Podeszła do lustra. Twarz w lustrze rozprysła się. To chyba od tego siedzenia w ciemności - pomyślała i ścisnęła skronie. Powoli wszystko zaczęło wracać na swoje miejsce - oczy wpadły głęboko i nieubłaganie podkreśliły się sinymi obwódkami. Ktoś kiedyś powiedział, że Anka ma oczy jak głodujące dziecko w Etiopii. Kto to był? - pytanie to tylko chwilę ją dręczyło. Szukanie odpowiedzi uznała za niepotrzebny wysiłek. Jeszcze raz spojrzała w lustro. Tak, niestety wszystko było takie jak przedtem, tylko nos wydawał się jeszcze bardziej zadarty. Z niesmakiem odwróciła głowę. Podeszła do okna. Tysiąc świateł podrzuciło jej myśl, żeby zapalić światło. Chciała to zrobić, jednak szybko cofnęła rękę. Nie lubiła światła, niczego nie można było ukryć przed jego zimnymi oczami. Ciemność była inna, kojąca. W ciemności mogła być kimś lepszym. Zapaliła świeczkę i przymknęła powieki. Spokój, który zaczął ją ogarniać, przerwało gwałtowne pukanie. Anka zamarła. Wiedziała, że ten ktoś jest za drzwiami. Usłyszy każdy dźwięk w jej małym dwudziestopięciometrowym mieszkaniu. Bała się o oddech, o bicie serca. Całą swoją energię zużyła, żeby powoli, bezszelestnie zwinąć się w kłębek. W pozycji embrionalnej zawsze czuła się najbezpieczniej. Ten ktoś za drzwiami wyraźnie czekał, by zdradziła swoją obecność. Stał już tam parę minut, pukał coraz bardziej natarczywie. Wie, że jestem - pomyślała. Ktoś ujął za klamkę. Anka z trudem przełknęła ślinę. Ile on tam może stać, dziesięć, piętnaście minut. Wydawało jej się, że to cała wieczność. Usłyszała szelest wsuwanej w drzwi kartki i kroki na schodach. Odetchnęła z ulgą, nie była jednak pewna, czy to nie pułapka i jeszcze przez parę sekund leżała skulona. W końcu usnęła. Obudziła się o drugiej w nocy, dom ucichł. Nie było słychać szmerów zza ściany, szurania kapci, rozmów. Powoli wstała i poszła zmyć makijaż. Robiła to bardzo ostrożnie, jakby bała się, że zbyt mocne pociągnięcie zniekształci jej twarz. W kranie była tylko zimna woda, zniechęciło ją to. Wróciła do pokoju i w ubraniu położyła się na łóżku. Wegetuję, tak wegetuję, mama ma rację. - Myśli stawały się coraz bardziej przykre. Starała się przestawić na inny tor. Lato, słońce, palmy, ja opalona... - Sen nie przychodził. Myśli nie dały się oszukać. Wylazł na wierzch ten dobrze znany niepokój... Czekam na siebie, boję się..." Czekam na siebie. Boję się. Na tym fragment się urywał. Pomyślałam, że być może to wszystko, co starał mi się powiedzieć o mojej córce psycholog, w jakiś sposób jest prawdą. Ale proponował rozwiązania nie do przyjęcia. Nie mogę zwrócić jej życiorysu, bo on też jest nie do przyjęcia. Jeżeli już coś jej trzeba opowiedzieć, to w zmienionej wersji. On się na to nie zgadza. Mówi - albo prawda, albo milczenie. Więc milczenie. W nocy była burza. Błyskało, waliły pioruny. Patrzyłam przez okno na sad oświetlany co chwila niebieskawym światłem, wyglądał teraz groźnie, niemal upiornie. Ale to nie zmieniło mojego sentymentu do tych przegranych drzew. Jak to ładnie ze strony gospodarzy, że pozwolili im dogorywać w spokoju i nie wybrali się na nie z siekierą i piłą. Burza nagle ucichła, ale nie mogę spać. Antek przyklejony do mojego boku oddycha spokojnie. Jest cały mokry, powinnam przenieść go na jego łóżko, ale mnie też jest potrzebna jego bliskość. Dzisiaj w sadzie zrobiłam odkrycie. Zauważyłam, że on powtarza pewne miny mojej matki. Na przykład, kiedy się nad czymś zastanawia, unosi wysoko jedną brew, w taki charakterystyczny sposób. Nie można się pomylić. Przez moment dotarło do mnie, co oznacza to: łańcuch pokoleń. Nawet gdyby traktować Ewę jak wypadnięte oczko. Ale dlaczego... Że jest tak do nas niepodobna... No właśnie, do kogo, przecież do swojej matki i do swojego synka... Muszę się pilnować, żeby tak nie myśleć. Ale to wypadnięte oczko... już nawet nie oczko, dwoje obcych oczu. Nagły żal, że tak daleko odeszłam od swoich korzeni. Zupełnie jakbym zaczynała się w obcym zimnym kraju. Tam pozostawiłam swoje duchowe matki. Jerzy nie potrafił tego zrozumieć. Nie umiał pojąć mojego związku z Wierą. Dla niego była tylko złośliwym potworem, który ma na sumieniu życie wielu ludzi. Ale krzywdził ją. Ona nigdy nie zaatakowała pierwsza. Owszem, broniła swojej pozycji kosztem innych, ale czym jest obóz, jak nie walką o przetrwanie. Jeżeli mogła komuś pomóc bez narażania siebie, a potem także mnie, czyniła to. Tylko że o tym nikt poza mną nie wiedział. Chore, które podstępem pozostawały na oddziale, nie miały pojęcia, że zawdzięczają to tylko jej dobrej woli. Ona przecież na pamięć znała te wszystkie sztuczki. Byłoby przesadą uważać Wierę za osobę bez skazy, ale kiedy bliżej ją poznałam, zrozumiałam, że jej nienawiść do ludzi była tylko odpowiedzią na ich nienawiść do niej. Nie wzięła się z niczego, Wiera została jej nauczona na długo przedtem, zanim znalazła się w obozie. Był to przypadek, kiedy zło w człowieku obracało się na jego dobro. Dzięki ślepej nienawiści Wiera cieszyła się zaufaniem u zwierzchników. Wiem, że gdyby powiedziała jedno słowo, nigdy bym z obozu nie wyszła czy też tkwiłabym w nim, dopóki ona by tego chciała. A jednak uczucia wyższe znalazły drogę do jej mrocznej duszy. Nie uczyniła niczego, bo kochała mnie bardziej niż samą siebie. A mnie taka miłość była potrzebna. Nie pamiętałam jej z dzieciństwa, nie znalazłam w oczach mężczyzny, dopiero odkryłam w oczach Wiery. To mnie chroniło przed obozową samotnością. Przecież ja miałam wtedy piętnaście lat! W swojej miłości do Jerzego zawsze czułam się samotna. Dobrze wiedziałam, kto przychodzi do jego klitki przy dyżurce, gdzie mieściło się tylko łóżko. Ale nic innego nie było mu potrzebne. Znałam z twarzy kilka jego obozowych kochanek. Najbardziej cierpiałam przez Irinę, piękną czarnowłosą nauczycielkę z Leningradu. Obecność Wiery dawała mi poczucie bezpieczeństwa. Nie zostałam przez nią zniewolona, sama do niej przyszłam. Być może z ciekawości, nie wiem. Nasze drogi musiały się rozejść i ona była tego świadoma, może dlatego, ilekroć na mnie patrzyła, w jej oczach pojawiał się jakiś tragizm. Jerzy wielu rzeczy nie rozumiał. Wiem, że moja sprawa z Wierą bardzo go bolała. Poznawałam to po wybuchach nienawiści, ilekroć przypadkiem pojawiało się jej imię. Tamto malowanie mieszkania... kiedy już poodsuwaliśmy meble, kiedy przykryliśmy je papierami, osłaniając także podłogę, poczułam się mniej obco. Jerzy dał mi swoje stare spodnie i flanelową koszulę. Stał na drabinie i malował sufit, a ja szorowałam ściany. Zaczęliśmy od salonu na dole. Z płyty kominka zniknęła fotografia jego żony i synów. Jeden z nich był na niej małym chłopcem, a wiedziałam, że powinien mieć czternaście lat. Więc ten jej promienny uśmiech mógł już się troszeczkę zestarzeć. Chciałam wymazać ze świadomości obecność jego rodziny. Ale było to niemożliwe. Może dlatego cały czas istniało między nami napięcie, które ustępowało tylko wtedy, kiedy napiliśmy się wódki. Pochlapani farbą siadaliśmy w kuchni przy stole. Jerzy wyciągał z lodówki po kawałku kiełbasy, stawiał na stole słoik z ogórkami, które ona kisiła. Była świetną gospodynią, w piwnicy wszystkie półki zastawione były marynatami, kompotami i konfiturą. Jedliśmy te doskonałe ogórki i zapijaliśmy wódką. Nastroje się poprawiały. - Tak odchodzą ostatni bohaterowie romantyczni - stwierdził Jerzy z melancholią. - Mamy dzieci - odrzekłam. - No tak, ty masz córkę! Spojrzałam jak porażona. Chwilę mocowaliśmy się wzrokiem. Potem oboje wstaliśmy. - A ja nie mam syna, Anno - dokończył z takim bólem, że nagle osunęłam się na kolana. Pojawił się na podłodze obok mnie. Kochaliśmy się z jakąś tragiczną zawziętością. Wszystkie gwałtowne ruchy Jerzego odczuwałam bardzo boleśnie, a jednak moje nogi nie zwolniły uścisku. Obejmowałam go mocno i po raz pierwszy chyba nie było między nami wolnego miejsca. Myśmy je sobą wypełnili w sposób całkowity. Tak oto osiągnęłam pełnię w miłości fizycznej na podłodze w kuchni domu, który mężczyzna przeze mnie kochany dzielił z inną kobietą. Byłam zdumiona. Jerzy trzymał mnie za głowę, skomlącą jak szczenię. Bałam się potem otworzyć oczu, żeby nie zobaczył tego, co chciałam ukryć nawet przed sobą. Ale czy to było możliwe? Nasze oczy się spotkały. Patrzyliśmy na siebie w nowy sposób, oboje świadomi, że trudno nam będzie coś takiego powtórzyć. I nigdy już nie doświadczyłam podobnego zespolenia z drugim człowiekiem, które było jak wyzbycie się własnej fizycznej odrębności. Jakbyśmy nagle zostali obleczeni w jedną skórę, oddychali jednymi płucami i mieli tylko jedno serce. - Chcę umrzeć pomiędzy twoimi udami, Anno - powiedział Jerzy żartobliwie, bo jeszcze mniej niż ja umiał sprostać takim uczuciom. Codziennie rano po śniadaniu idziemy za stodołę, gdzie na pochyłej łące pasie się cielaczek. Stoi tam jak zabawka pośród wysokich traw i mleczy. Antek martwi się, że cielaczek jest uwiązany. Tłumaczę mu, że jest jeszcze mały i głupiutki i mógłby uciec. - A ty mnie nie wiążesz - mówi marszcząc brwi. - I to mój błąd - śmieję się. Popełniłam większy, pozwalając mu myśleć, że zwierzęta istnieją na świecie na tych samych prawach co ludzie. Boję się o niego, jest takim wrażliwym dzieckiem. Już parę razy miałam okazję się o tym przekonać. Wracaliśmy okrężną drogą z lasu i na małym wzgórku natknęliśmy się na wiejską kapliczkę. Wyrzeźbiony w drewnie Chrystus wznosił tragiczną twarz. Skronie raniła mu cierniowa korona. Podziwiałam pracę nieznanego artysty, kiedy nagle dobiegł mnie krzyk Antka. Długo nie mógł się uspokoić, wreszcie wskazał ręką na kapliczkę i wyjąkał: - Pan... Wieczorem jeszcze do tego wrócił. - Pan był chory - powiedział. Jak mam wyjaśniać mu to, czego sama do końca nie rozumiem. Czy już teraz przekazywać mu gorzką wiedzę o tym źle urządzonym świecie, czy pozwolić odkrywać na własną rękę. Tak niewiele mogę w sprawie mojego wnuka. Jest i będzie zdany na siebie. A ja mogę tylko jedno: umierać ze strachu. Do innych zaprzyjaźnionych z nami osób w obejściu należy świnka, która wygląda jak z obrazka, to znaczy wyglądałaby, gdyby nie była taka brudna. Rzucamy jej skórki chleba, a ona zjada z pomrukiwaniem. Antek uważa, że jest to podziękowanie. Zrobiło się chłodniej po burzy, chodzimy w kurtkach. Do lasu nie ma co się wybierać, mokro. Kręcimy się więc po drodze, przy której stoją topole. Dalej jest młode żyto. Można powiedzieć, że rośnie w oczach. Kiedy tu przyjechaliśmy było o połowę niższe. Antek biega z kijkiem, który udaje konia. Sam zresztą też wierzga i galopuje. - Oj, żywe dziecko - kręci głową gospodyni - w mieście ciężko z takim. Ma rację. Ciężko. Tylko te pokłady miłości mogą tłumaczyć moją cierpliwość i fizyczną wytrzymałość. Z tym jest już znacznie gorzej i to nawet w oderwaniu od Antka. Nie mam siwych włosów i zmarszczek, ale gdzieś poza młodością twarzy kryje się wielkie fizyczne znużenie. Osiem lat nieludzkich warunków daje o sobie znać, wieczorami bolą mnie stawy, czasami nie mogę tego niczym uśmierzyć. Zdarza się, że płaczę z bólu. I wtedy cieszę się, że nikt mnie nie widzi. Zaczynam przywoływać Antka, trzeba iść na kolację. Gospodyni przyszła powiedzieć, że wydoiła krowę. Z daleka ktoś idzie. Przykładam rękę do oczu i zaraz myślę, że to nieco teatralny gest. Mam rację, bo oto w polu widzenia pojawia się trzecia osoba dramatu. - Zobacz, twoja mama - mówię do Antka, który nieruchomieje z kijkiem w ręku. Ewa podchodzi bliżej. - Nie przywitasz się z mamą? - pytam. Najpierw chowa się za mnie, a potem jak kula toczy się w jej stronę. Obejmują się mocno. Wyglądają jak zrośnięci. Głowa dziecka tak idealnie mieści się w zagłębieniu obojczyka, nogi ciasno oplatają jej biodra. I nagle przyłączam się do tej figury. Trzymam ich w objęciach, przyciskam, jakbym chciała ich w siebie wtłoczyć i wydać na świat w wersji doskonalszej albo chociaż mniej trudnej. - Wiem, że panie mają małe dziecko - powiedziała w rozmowie telefonicznej żona Jerzego, jakby w pełni pojmując nasze stosunki rodzinne - mogę się nim zająć, gdyby chciała pani być przy córce. Ewa była z nami tylko jeden dzień. W południe wyjrzało słońce, więc poszliśmy nad rzekę. Ona nawet rozebrała się i położyła na kocu. Patrzyłam na nią, na to, co z siebie zrobiła. - Co tak patrzysz? - spytała podejrzliwie. - Może ja utyłam? - Wręcz przeciwnie - odrzekłam cicho. - A mnie się wydaje, że trochę utyły mi policzki. - Przestań! Nie masz jeszcze dość! - Już dawno mam dość - odparła. Chciałam ostro odpowiedzieć, ale wzrok mój padł na jej dłoń z blizną po igle kroplówki. - Mam nadzieję, że nie bierzesz - rzekłam cicho. - Nie - odburknęła. Kłamie - przemknęło mi przez myśl. Siedzę tu, w tych prymitywnych warunkach z jej dzieckiem, żeby miała spokój i mogła przyjść do siebie. Ale ona już od siebie odchodzi do jakiegoś nieznanego końca swojej historii, która w sposób nieunikniony musi stać się naszą historią: moją i Antka. Po jej odejściu nie mogłam spać. Jaką ulgą był jej pobyt w szpitalu, uświadomiłam sobie dopiero teraz. Tam była bezpieczna. Teraz miała rozwiązane ręce, mogła rozpocząć swoją pielgrzymkę po aptekach w mieście. Ten jej pośpiech, ten jej lęk, że spóźni się na autobus... Przyjechała tutaj, żeby na powrót ustawić mi drabinę strachu, po której będę wchodziła coraz wyżej. Już następnego dnia moje nerwy dały o sobie znać. Mijając pochyłą łąkę, nie zastaliśmy na niej cielaczka. - Gdzie on się podział? - zachodził w głowę Antek. Ja nie musiałam, zobaczyłam na płocie jego rozwieszoną skórę. Szybko zagadałam Antka, żeby nie zauważył. Potem, kiedy on już spał, zaczęłam spacerować po pokoju. Wyraźnie nad sobą nie panowałam. Coś się działo z moją twarzą. Chyba nawet popłakiwałam. To było takie zawodzenie, niezbyt głośne, żeby nie obudziło dziecka. I było w tym wszystko; żal o to, że Ewa, że samotność coraz gorsza do zniesienia, że ja coraz trudniejsza dla siebie, i wreszcie, że cielak... Moje gorzkie żale przerwało pukanie. Usłyszałam głos gospodyni: - Chce trochu cielęciny? Tanio policzę. Nie mogłam spać. W kółko zadawałam sobie pytanie: czy naprawdę musiało się tak ułożyć? Czy nie było innego wyjścia? Przecież wtedy, na warszawskim dworcu, miałyśmy szansę. Sama nam ją dałam. Ale zawieźli nas na Rakowiecką. Po krótkim przesłuchaniu podjęto w naszej sprawie "tymczasową" decyzję. Ewa czepiała się mnie kurczowo, przestraszona tym, co się działo dokoła, a przede wszystkim faktem, iż nie rozumie języka. Kiedy próbowano ją ode mnie oderwać, urządziła scenę. - Eta maja mama! - wykrzykiwała. - Ja nie chaczu! Pustitie mienia! Ja nie chaczu! Nie tyle jej wrzaski, co rosyjska mowa, wzbudziła konsternację. Mężczyźni zaprzestali swoich czynności, to znaczy odczepiania jej rąk od mojego rękawa. Ona też umilkła, ale wyglądała jak zapaśnik, który zbiera siły do nowego ataku, a raczej do jego odparcia. Wyglądała żałośnie, miała na sobie te stare podróżne łachy, na twarzy brudne zacieki od łez. I wtedy po raz pierwszy uczyniłam przyjazny gest, to znaczy przytuliłam ją. Świadkowie tej sceny nie mieli pojęcia, w czym uczestniczą. - Zabrać ją - powiedział siedzący za biurkiem "cywil". Był wściekły, szczęki mu chodziły. Tym razem funkcjonariusze naprawdę ją zabrali. Jakiś czas słyszałam jeszcze jej wycie na korytarzu. - Nie nauczyłaś córki po polsku, co z ciebie za matka - rzekł ten zza biurka. - Nie miałam szans - odparłam twardo. - Tutaj też ich nie będziesz miała, na razie. Wiedział, co mówi. W więzieniu na Rakowieckiej przesiedziałam prawie rok. Raz tylko wezwano mnie na przesłuchanie. Było krótkie. Nikt mnie nie bił, nikt mi nie ubliżał. Protokolant wystukał moje odpowiedzi na maszynie, wróciłam do celi. Moje współtowarzyszki często się zmieniały i po tym zorientowałam się, że siedzę w celi przejściowej, a to oznaczało, że w mojej sprawie nie zapadły żadne konkretne decyzje. Mogłam myśleć o najgorszym, tym bardziej, że już pierwszy ranek dużo mi powiedział. Nie był to właściwie ranek, ale jakaś szara godzina nadranna. Kiedy nas tu przywieziono, zamknięto w dziwnej wąskiej komórce, która wysoko miała okno osłonięte blendą. Na ziemi leżał siennik, ale słoma była stara i tak śmierdziała, że nie mogłam spać. Ewa zwinęła się w kłębek, była głodna i zmęczona. Niczego nam tu nie przyniesiono. No więc wspięłam się na stojący w rogu kubeł i wyjrzałam przez to okienko. A może "coś" mi kazało wyjrzeć. Zobaczyłam więzienne podwórko, gdzie stał niski trójkątny bunkier. Był szary, niepozorny i nie nasuwał żadnych złych skojarzeń. Mógł służyć na przykład do przechowywania rowerów, czy coś w tym rodzaju. Zobaczyłam jeszcze idących przez podwórze dwóch mężczyzn, wyraźnie zmierzali w stronę bunkra, pomyślałam więc, że to być może przystanek w wyjściu na wolność, bo ten pierwszy był wyraźnie więźniem i miał przy sobie rzeczy. Widziałam twarz mężczyzny przez chwilę, z pewnością była młoda, mimo że sposób, w jaki się poruszał, mógłby temu przeczyć. Idąc, pociągał nogami jak ktoś stary albo bardzo chory. Ten drugi prawie deptał mu po piętach. Kiedy zbliżyli się do bunkra, funkcjonariusz jednym ruchem wyjął pistolet i strzelił młodemu mężczyźnie w tył głowy. Ten poderwał się jak do skoku. Funkcjonariusz wkopał go do środka i zamknął drzwi. Rozejrzał się dokoła takim złodziejskim ruchem i zawrócił w stronę budynku, z którego przed chwilą wyszli. Potem pomyślałam, jakie to szczęście, że nie opowiedziałam o tym Jerzemu. Słyszałam też o innych metodach, tak samo skrytobójczych. Podobno w tym bunkrze, w tej przechowalni rowerów, był taki otwór. Wpuszczano tam więźnia i odczytywano mu wyrok, potem w ten sam otwór wstawiano lufę rewolweru. Ten w środku nie miał żadnych szans, nie miał gdzie się ukryć. Musiał się tam czuć jak szczur w pułapce, może więc lepiej było ginąć przez zaskoczenie, którego byłam świadkiem. - To, co się tam działo, to eksterminacja narodu polskiego - powiedział Jerzy - wykańczali najlepszych, młodzież... Pomyślałam, że ślady moich stóp można by znaleźć obok śladów bohaterów narodowych, ale to był taki zbieg okoliczności, tylko zbieg okoliczności. Cały czas byłam tego w jakiś sposób świadoma i scena na więziennym podwórzu jakby nie kojarzyła się ze mną, z moim losem. Swoimi słowami modliłam się za chłopca, który przed chwilą zginął, powtarzając sobie, że historia mu to wynagrodzi. Dziś nie chce mi się wierzyć, że tamto moje myślenie było takie. A jednak myśmy wszyscy byli zarażeni historią, przecież wchodziliśmy do niej żywcem... Poza tym jednym zgrzytem nic mi mojego pobytu w więzieniu mokotowskim nie zatruwało. W jakiś sposób byłam nawet zadowolona, że tu jestem. Nie musiałam się troszczyć o przyszłość swoją i córki. Nie musiałam szukać mieszkania i pracy. Jak zdążyłam się zorientować, tu też czekały mnie niemałe trudności. Po pierwsze nie byłam nigdzie zameldowana, no i miałam "nieporządek" w dokumentach, to znaczy nie posiadałam żadnego dowodu tożsamości, który polskie władze mogłyby honorować. Nie było więc mowy o żadnej pracy, a tym bardziej o zdobyciu jakiegoś kąta. Życie na dworcu mi się nie uśmiechało, więc to, że się tutaj znalazłam, było naprawdę niezłym wyjściem. Tym bardziej, że nikt się mną specjalnie nie interesował. Czas mi się nie dłużył, w mojej celi pojawiały się barwne postacie warszawskiego światka. Najserdeczniejsze były zawsze prostytutki, opowiadały, co się dzieje na wolności, częstowały papierosami, które zawsze gdzieś zdążyły ukryć przed rewizją. Raz zagościła nawet fanatyczna działaczka partyjna. Po śmierci Stalina na znak żałoby oblała się benzyną i chciała się podpalić, ale nie pozwolono jej już wyjąć zapałek. Włosy nawet trochę zajeżdżały, mimo że przed przyjściem tutaj brała przymusową kąpiel. Chętnie bym z nią porozmawiała, ale była małomówna, patrzyła spode łba. Jak ci wszyscy wierzący komuniści. Ta żarliwa wiara w charakterystyczny sposób zmieniała im twarze, pojawiał się na nich wyraz jakby tępego uporu i gotowości na wszystko. A także podejrzliwość; tej cechy bym nie lekceważyła, ona bowiem była często przyczyną bratobójczych rozgrywek. Jeżeli miałabym im coś za złe, to styl, w jakim przebiegały. Był to styl glinianki. Topiło się tam towarzysza pod osłoną nocy. Oczywiście nie należy traktować dosłownie moich słów. Coś takiego jednak myślałam, kiedy patrzyłam na tę kobietę, i potem, kiedy od czasu do czasu wychodziła sprawa braci Mołojców. Glinianka bul, bul... Skończyło się lato, zaczęła się słotna jesień w samym środku wiosny. Chmury niemal trącały brzuchami ziemię, a my zaraz po śniadaniu wróciliśmy do domu, bo Antek wskoczył do kałuży i nabrał wody w kalosze. Wyciągnęłam książeczki i zaczęliśmy je oglądać, na czytanie było jeszcze za wcześnie, szybko się nudził. Wolał opowiadane bajki. Teraz szukamy myszki, która się nam zwykle chowa na jakiejś stronie. Nie możemy jej znaleźć. I nagle Antek śmieje się na całe gardło: - Jest! Jest myszka, babciu! Chwała jej za to, że jest podobna do samej siebie, z sympatycznym pyszczkiem, wąsikami i długim ogonkiem. Dzięki temu możemy ją rozpoznać, nie zawsze tak jest. Często muszę Antkowi tłumaczyć, że ta czerwona plama to koguci ogon, a dwie niebieskie kreski, narysowane byle jak, to łapy, a mniejsza żółta plama to reszta koguta. Podobno dzieci szybko chwytają takie malarstwo, a ono bardziej rozwija. Ale my z Antkiem w tym przypadku jesteśmy tradycjonalistami. No więc przeglądamy książeczkę, którą napisała Ewa Szelburg_zarembina. Jest wierszyk o mrówce, pracowitej pani, o ślimaku, noszącym na sobie swój domek, i o Reni, której tatuś kupił niebieski dzbanuszek. Ale ja tego tatusia pomijam, bo boję się pytania: gdzie on jest? Dlaczego się nie zjawia, skoro po innych przychodzi do przedszkola. A jak ten tatuś wygląda? - O - mówi Antek, spoglądając w okno - bawią się ze świnką. I ja spoglądam w okno i włosy jeżą mi się na głowie. Od razu rozumiem o co chodzi. Gospodarz i jego synowie próbują podejść zwierzę. I może to oznaczać tylko jedno: chcą je zabić. Gorączkowo myślę, co zrobić. Nie możemy wyjść z domu, bo Antek ma tylko sandały, a trawa jest mokra. Kalosze się suszą, a półbuty nie wyschły jeszcze od wczorajszego dnia. - No to opowiadać ci dalej? - pytam. - Nie, będę patrzył na świnkę - odpowiada, przyklejając się do szyby. Ściągam go z parapetu, a kiedy się opiera, daję mu klapsa. Spogląda na mnie z wyrzutem. - Przecież jestem grzeczny. - Ale nie patrz w okno. - Dlaczego? - Bo... od okna ciągnie, przeziębisz się - kłamię nieudolnie, a on dobrze to wie. - Nie ciągnie, wcale nie ciągnie - odpowiada przykładając rączkę do szyby - sama zobacz. Nie chcę patrzeć, siadam w kącie i zatykam uszy. Antek przygląda mi się z ciekawością. - Już schowali świnkę do jej domu - relacjonuje. Nie musi. Dobiega nas jej krzyk, wibruje, narasta. Chwytam dziecko w ramiona, mocno przyciskając do piersi. Przez chwilę wydaje mi się, że nie zniosę tej strasznej skargi dobiegającej z podwórza. - Babciu, dlaczego ona płacze? - pyta Antek, sam na granicy łez. Ja też już płaczę, zdając sobie sprawę, że przestraszyłam dziecko. Oczy Antka robią się okrągłe. Przeczekać, przeczekać, to się zaraz skończy - myślę. Ale to trwa. A kiedy wreszcie zapada cisza, jest w niej coś nienaturalnego. Chodzę po pokoju i pakuję rzeczy. Odruchowo spoglądam w okno. Syn gospodarza idzie przez podwórze, niosąc w objęciach świnkę. Jej kopytka sztywno sterczą do góry. Kładzie ją przy studni, zapala wiecheć słomy i zaczyna opalać jej boki. Jedna myśl, nie dopuścić Antka do okna. Zagaduję, proszę, żeby mi pomógł pakować. Mój apel trafia do niego. Lubi, jak mu daję jakieś dorosłe zajęcia, jest z tego dumny. Zagląda pod łóżko, czy nie zapodziała się tam jakaś skarpetka. Zawsze nam się gubią, jest ich już tuzin nie do pary. Znowu spoglądam w okno, kat i jego ofiara zniknęli spod studni. Chwilowa ulga. Chcę się stąd jak najprędzej wydostać. Wyściełam kalosze Antka gazetami. Wychodzimy. Trzymając go za rękę, prowadząc w stronę wyjścia na drogę, nie pójdziemy już na skróty przez podwórze, bo na co byśmy się mogli natknąć. W pensjonacie jesteśmy na długo przed obiadem. Stamtąd dzwonię do Warszawy. - Dobrze, pani Anno - słyszę - ale mogę przyjechać dopiero po południu, jestem teraz zajęty. Zgadzam się, bo nie mogę stawiać warunków. Jest to jedyny człowiek z samochodem, do którego mogę się zwrócić bez większych zobowiązań. I zjawia się, jak obiecał. Wkrótce wyruszamy. Antek siedzi na moich kolanach osowiały, to pora jego poobiedniej drzemki. - Pięknie tu - mówi on. - Tak. - Przygląda mi się uważnie. - Co się właściwie stało, pani Anno? - To, co pan już powiedział, nie radzę sobie. A jak ona sobie poradziła wtedy, gdy ją ode mnie zabrali. Nagle znalazła się wśród obcych, a nawet gorzej, wśród dzieci, które potrafią być bardzo okrutne dla kogoś, kto jest trochę inny. Jak przebiegała jej nauka polskiego, nie dowiem się nigdy. Kiedy ją odbierałam po roku niewidzenia, już go opanowała. Nie był to ten polski, do którego przywykłam. Ona mówiła: "Nie mogię" albo "daj mnie rękie". Z czasem jej mowa stawała się bardziej zbliżona do mojej, ale to musiało potrwać. Wyjechałyśmy na Mazury i tam przebywała dużo z wiejskimi dziećmi, które też mówiły nieco inaczej. Kiedy po dwóch latach wróciłyśmy do Warszawy, Ewa mazurzyła. Nie próbowałam z tym walczyć, wiedziałam, że szybko minie. Na te Mazury trafiłyśmy przypadkiem, w biurze zatrudnienia natknęłam się na ogłoszenie: "Potrzebny instruktor kulturalny od zaraz, zapewniamy mieszkanie. Zgłaszać się w Domu Kultury w Piszu". No więc wsiadłyśmy w autobus i pojechałyśmy do tego Piszu, który okazał się małym miasteczkiem nad rzeką. W Domu Kultury przywitał mnie bardzo serdeczny człowiek, do dziś dobrze go wspominam. Nie dość, że nie przejął się moim życiorysem, to jeszcze powiedział, że ma wobec mnie inne plany. Na gwałt poszukuje nauczycielki do czteroklasowej szkoły. No, po prostu dramat, dzieci muszą kilometrami chodzić do innej wsi. Pojechaliśmy gazikiem. Las uginał się pod śniegiem i takiej bieli dawno nie widziałam. Wioska też mi się wydała ładna, domy z pruskim murem, z czerwonej cegły, spadziste dachy, okiennice w oknach. Oczywiście poszłam na to, ciągle się dziwiąc odwadze tego człowieka. Był styczeń pięćdziesiątego piątego roku i nie wiem, czy było takie bezpieczne zatrudnianie w szkole wroga klasowego. No, powiedzmy, że on nie miał wyboru, ale zawsze łatwiej nie ryzykować. Z przejęciem wzięłam się za urządzanie naszego pierwszego mieszkania, które składało się z dwóch pokoi, reszta to był strych. Pokoje mieściły się po obu stronach korytarza, myślałam, że uda mi się chociaż w ten sposób nas rozdzielić, ale Ewa bała się spać sama i z płaczem prosiła, bym pozwoliła jej ze sobą zostać. W praktyce więc korzystałyśmy z jednego pokoju, drugiego się nie opalało. Miałam nawet pracownika na etacie woźnego. Był to pan Gustaw Duda, postać nietuzinkowa. Twarz zaczerwieniona od przebywania na powietrzu i od wódki, uważne spojrzenie spod ciężkich powiek, nastroszone brwi. Sylwetka potężna. Fufajka, wojłokowe buty. Dobrze zapamiętałam skrzypienie śniegu pod tymi butami, potem ich otrzepywanie na ganku, kiedy pan Duda przynosił drzewo do pieców. Na początku to skrzypienie przejmowało mnie lękiem, było jak przypomnienie, potem z wolna kojarzyło się już z tą zwalistą sylwetką. Po znajomości pan Duda palił także w naszym piecu, a potem, jak się zaprzyjaźniliśmy, przynosił ze sklepu chleb, cukier i zapałki. Nic więcej nie można tam było kupić. Cienko byśmy z Ewą śpiewały, gdyby nie rodzice uczniów, którzy zwyczajnie nas podkarmiali. Mleko Ewa przynosiła od sąsiadów przez drogę. O nauczaniu nie miałam żadnego pojęcia, mimo że otrzymałam kilka broszurek i program szkolny. Postanowiłam zdać się na żywioł i w starszych klasach po prostu improwizowałam, lekcje polskiego rozszerzyły się kosztem matematyki, o której miałam mgliste pojęcie. Grunt, że dzieciaki się nie nudziły. Uwielbiały mnie zresztą, nazywając "naszą pańcią" i nie mogły się doczekać, kiedy znów pójdą do szkoły. Sprawiałam im różne niespodzianki, w ciepłe dni wyprowadzałam nad jezioro lub do lasu, i tam odbywaliśmy lekcje. Moją uczennicą stała się także Ewa, która "poszła" do szkoły o rok za wcześnie. Czasami, kiedy stałam przy tablicy, przyłapywałam jej uważne spojrzenie. Ciekawe, co sobie wtedy o mnie myślała. I co wtedy pamiętała. Twarze Aksinii, Wali zatarły jej się, ale przecież coś musiało pozostać. Chociażby pamięć o mojej obojętności. Jeszcze teraz wiało ode mnie chłodem. Nie zbliżałyśmy się do siebie. Ja mówiłam: Ewa, ona mówiła: mamo. Ale to wcale nie oznaczało, że jesteśmy razem. Przy tablicy potrafiłam być swobodna, zawsze powiedziałam coś śmiesznego, dzieci dobrze się bawiły. A ona nie śmiała się z nimi. Ona mnie obserwowała. Psycholog wniósł nam rzeczy do domu i zbierał się do odejścia. Spytałam, czy napije się herbaty. - Może się napiję - odparł. Położyłam Antka, o dziwo bez zwykłej awantury, a my poszliśmy do kuchni. Rozmawialiśmy przyciszonymi głosami. - Po tej sprawie z Ewą czuję się rozbita. Wie pan... jak wracałam ze szpitala, pomyślałam w taksówce, że... że to może być jakieś rozwiązanie, gdyby ona... - Przecież to byłoby rozwiązanie, pani Anno. - Matce nie wolno tak myśleć. - Każdemu wolno myśleć, co mu się żywnie podoba. - Pan już zaczyna swoje. Chyba nigdy się nie porozumiemy. Ale to był jedyny człowiek, do którego chciałam mówić. Kiedy wybrałam się do przychodni na rozmowę z jego ewentualnym następcą, od razu wiedziałam, że nic z tego nie będzie. Patrzyły na mnie obojętne oczy. - Rozumiemy się bardzo dobrze, tylko pani nie chce się do tego przyznać. - Nigdy nie zgodzę się na wyjawienie jej prawdy. To mogłoby mieć nieobliczalne skutki. - Albo nadspodziewane. Co mamy do stracenia? Nie może być gorzej niż jest. - Ale jednak ona nie rezygnuje. Zdecydowała się zaliczyć sesję, mimo że ma prawo wziąć urlop dziekański. - Jest silna, jest silniejsza, niż pani myśli. - W niszczeniu siebie. - Żeby siebie niszczyć, trzeba najpierw siebie mieć. Przypomniało mi się to, co napisała: czekam na siebie, boję się... - Jak pan to sobie wyobraża? - spytałam po chwili. - Powie jej pani wszystko. - Tamto też? - Tak, tamto też. - Czasami myślę, że ma pan w sobie coś z sadysty. - Być może. - Nie być może, tylko na pewno. Wykorzystuje pan to, że jestem słaba i nie wiem, co robić. - Właśnie pani podpowiadam. I mam nadzieję, że odnawiamy nasz kontrakt? - Zgodziłby się pan? - Tak. Patrzymy na siebie bez uśmiechu. - Jakie mam gwarancje, że obnażenie przed córką mojego życia, wyjdzie jej na dobre? - Żadnych. Przez moment widzę twarz Jerzego. Siedzimy w kuchni, on przygląda mi się uważnie. - Nawet nie wiesz, że masz prywatny servis w domu. I to jaki. Wymienię ci każdą część. - Z gwarancją? - Uczciwie mówiąc, nie. A jeżeli ona mnie znienawidzi? - Dlaczego? - Bo... bo normalny człowiek nie jest w stanie tego wszystkiego pojąć. - Ona nie jest normalna w tym sensie, w jakim pani myśli. Ona to przyjmie i nauczy się z tym żyć. - A jak nie? - Dalej będzie powtarzała pani życie. Późnym wieczorem zadzwonił telefon, podniosłam słuchawkę. Przez chwilę myślałam, że mam jakieś halucynacje słuchowe. Ktoś po drugiej stronie mówił po rosyjsku. Kilka razy wymienił moje nazwisko. - Da, eta ja - wyjąkałam wreszcie. Ten po drugiej stronie wyraźnie się ucieszył, a ja już dobrze go rozumiałam. Chcą mnie zaprosić na zdjęcia próbne do Moskwy. Znany reżyser widział film ze mną, jest zachwycony. Pasuję mu do roli. - Jaka rola? - spytałam. - Polskiej hrabiny. Duża produkcja, część zdjęć będzie kręconych w Polsce, w Gdańsku... Roześmiałam się. - Czy pani zgadza się przyjechać? - Nie, chyba nie - odpowiedziałam ze spokojem. - Chyba? Ja muszę wiedzieć na pewno. - Więc nie. Mało gram ostatnio, a poza tym mam taką sytuację rodzinną, że nie mogę teraz wyjechać z Warszawy. I tyle. Pożegnaliśmy się uprzejmie. Ani przez chwilę nie żałowałam swojej decyzji. Jedna podróż na Wschód wystarczy mi raz na całe życie, przecież jadąc tam teraz, umierałabym ze strachu, nawet nie przed tym, co mnie tam spotka, ale kogo mogłabym tam zastać. Bałabym się, że tamtą dziewczynę. Pół biedy, gdyby miała piętnaście lat. A co bym zrobiła, jakby czekała na mnie o osiem lat starsza. Po raz drugi brać na siebie taki bagaż... Plątałyśmy się z Ewą po moskiewskim dworcu, nie bardzo wiedząc, gdzie stoi nasz pociąg. - W Polszu? Nie znaju - odpowiadali zaczepiani ludzie. Czas uciekał. Byłam coraz bardziej przerażona. W końcu podeszłam do uzbrojonego osobnika, którego jakoś z daleka omijałam. Pokazałam mu swój bilet. Przestudiował z uwagą, a potem powiedział: - Chodźcie za mną. Zaprowadził nas na peron, zasalutował życząc szczęśliwej podróży. Ten moskiewski dworzec... był tak jasno oświetlony, zbyt jasno. Ludzie w tym świetle wydawali się szarzy i smutni. I nikt się jakoś za nami nie oglądał. Sensację wzbudziłyśmy dopiero w Warszawie. Zgasiłam światło i ostrożnie położyłam się na tapczanie obok Antka. Pochrapywał przez nos i myślałam już tylko o tym, że trzeba wreszcie coś postanowić w sprawie trzeciego migdału. Sypiał z otwartą buzią, nawet mówić zaczął niewyraźnie... Ewa też miała takie kłopoty, skończyły się, kiedy wyniosłyśmy się z Mazur. Stało się to przez przypadek. U schyłku lata spotkałam w sklepiku siwego mężczyznę o silnie kresowym akcencie, po tym się rozpoznaliśmy. Okazało się, że ten człowiek jest literatem i co roku przyjeżdża do sąsiedniej wioski na ryby. Poszliśmy na długi spacer, wypytywał, skąd się tu wzięłam. Bardzo go poruszyła moja historia. Powiedział, że muszę odzyskać mieszkanie po ciotce i postara się mi w tym pomóc. Chyba nawet nie wzięłam poważnie jego słów, bo jakie trzeba było mieć znajomości, żeby taką sprawę przeprowadzić. Ale tych znajomości nie doceniłam. W pół roku po jego wyjeździe przyszedł list, wzywający mnie do Warszawy. Zjawiłam się w redakcji, gdzie był redaktorem naczelnym. - No, proszę siadać - powiedział, patrząc na mnie życzliwie - i co pani dalej zamierza? Na razie ma pani tylko mieszkanie. Nie było nim mieszkanie mojej ciotki, ale inne, w bloku. Czyż jednak nie graniczyło to niemal z cudem? Do tego mieszkania przyszedł wkrótce reżyser z przesyłką od ciotki z Londynu. Telefon odbieram już gdzieś na granicy snu. - Mówi Iks. Nie chce pani przyjechać do Moskwy? - Nie, nie chcę. - Dlaczego? - Bo... nie czuję się już aktorką. Słyszę jego śmiech. - To wspaniale, bo ja już od dawna nie czuję się reżyserem. Dwoje takich ludzi z pewnością może coś ciekawego zrobić. Przyjedziemy panią obejrzeć, zgoda? Dziwną noc przeżyłam po rozmowie z Iksem. Co to ma być - myślałam. Po raz drugi wielki reżyser zaprasza mnie na zdjęcia próbne. Tym razem ze Wschodu, czy ten Wschód po raz drugi chce mnie przytulić do serca? A ja? Czy odważę się tam pojechać? Przecież tyle razy sobie powtarzałam, nigdy więcej. To było jak codzienna modlitwa, a teraz mam się tam znowu stawić dobrowolnie... Chyba, że ze mnie zrezygnują. Ale po tym, co mi powiedział reżyser. Że moja twarz, że długo szukał scenariusza... Przecież on chce robić ten film dla mnie... Gdybym się wycofała, byłoby to co najmniej nierozsądne. Ale to przecież wygląda jak pułapka... nie myślę, że mogliby mnie porwać wprost z dworca na Łubiankę... to już przecież inne czasy, ale ja... co ze mną... czym będzie dla mnie ta podróż... przecież do tej pory moje życie nie uzyskało stabilności po tamtym wstrząsie, do tej pory ledwo trzymam się na nogach, a raczej kuleję... - Nigdy tak nie jest w życiu, żeby nie mogło być gorzej - powiedziała Aksinia. Nie wiem, dlaczego właśnie teraz przypomniały mi się jej słowa. Zaczęło być jakby lepiej, to znaczy ja tak sobie wyobrażam. Ale to słowo "lepiej" jest zarezerwowane dla choroby Ewy. Tylko tutaj może być gorzej lub lepiej... Przy jakiej okazji Aksinia powiedziała coś takiego. Już wiem, kiedy padł koń. Było to ostatniej jesieni. Orałyśmy kartoflisko. Potknął się, upadł na kolana. Nie mógł się już podźwignąć. Kiedy do niego podeszłyśmy, leżał na boku, oczy miał szkliste, a zęby wyszczerzone jak do śmiechu. Aksinia uklękła i objęła go za głowę. - Mój ty staruszku - powiedziała - napracowałeś się w swoim długim życiu, teraz już odpoczniesz. Zapamiętałam tę scenę. Było w niej wszystko: nędza naszego żywota i wspaniałomyślność naszego serca. Aksinia nie złorzeczyła koniowi, że padł w środku jesiennej orki. Ona widziała w nim długoletniego przyjaciela, który teraz ją opuszczał. Ta kobieta udzieliła mi kilku ważnych lekcji. Taki obraz: późnym wieczorem Fiodor Aleksiejewicz ciągnący pług i Aksinia idąca za pługiem. Ja stoję w bruździe i w uniesionej ręce trzymam zapalony fanarek. Ciemno, chmury nie przepuszczają księżyca. Jak to musiało wyglądać z daleka... Może właśnie jako ilustracja słów Aksinii. Nie ma już konia, ale jest zdrowy mężczyzna, który zawsze jakoś zaradzi. No i zaradził, zaprzągł się do pługa. Co by Aksinia poradziła w sprawie Ewy... Brzydziła się kłamstwem, to dlatego wtedy w kopcu opowiedziała mi swoją historię. Tę prawdziwą. Było oczywiste, że nie doniosę, kogoś takiego jak ja i tak nikt by nie słuchał. Ale ona nie dlatego mi to opowiedziała, że nie musiała się mnie bać. Ona nie potrafiła żyć w kłamstwie. A ja... przeżyłam w nim przeszło dwadzieścia lat. To nawet nie było kłamstwo. Nie podałam przecież swojej córce żadnej innej wersji, ale milczenie też czasami może zakłamać życie. I czy tak się nie stało? Przecież ja... do tej pory nie bardzo wiem, kim jestem. I być może głos stamtąd mi to przypomina. Nawołuje do pogodzenia się z przeszłością... A Ewa? Co z nią? Przecież ona też sobie musiała jakiś obraz tej przeszłości ułożyć, musiała zebrać te wszystkie niewiadome w coś, co można nazwać losem. Z konieczności czerpała ze mnie... jeżeli tak naprawdę jest, to jestem winna... Więc być może nadchodzi czas godzenia się, czas wybaczania. I to wszystko dlatego, że przed kilkoma godzinami zadzwonił telefon... Nie, coś już takiego było we mnie. Może to sprawa psychologa, który od wielu miesięcy przepuszcza mnie przez maszynkę do mięsa... a być może tak się to toczy, nadchodzi przedawnienie. Można już mówić spokojniej. Z dystansu. Tylko... o jakim dystansie ja mówię... chyba zwariowałam... Tego dystansu nie będzie nigdy, dopóki ja żyję albo dopóki żyje Ewa... ona jest tym supełkiem, który obóz zawiązał mi na drogę. W dwa tygodnie po moich rosyjskich rozmówkach zjechała do Warszawy ekipa filmowa. Oczywiście Iks się nie pojawił, wszystkim dyrygował jego asystent, z którym rozmawiałam przez telefon. To on był tym głosem ze Wschodu po latach... Żadnej innej aktorki nie zaprosili na zdjęcia, więc wyglądało, że przyjechali specjalnie dla mnie. Zrobiło się wokół mnie trochę szumu. W ostatnim numerze "Filmu" ukazała się rozmowa z reżyserem, który mnie odkrył. Powiedział między innymi: "Kiedy ją zobaczyłem, od razu zrozumiałem, że to urodzona aktorka". Kłamał, nic takiego nie powstało mu w głowie. Oddał mi pakunek i chciał się wynieść, dopiero potem, przy herbacie, zaczął mi się przyglądać. I wtedy wykrakał mi te hrabiny. Powiedział dalej: "Zafascynowała mnie jej twarz, rzadko się tak piękne twarze spotyka. Każdy szczegół tak doskonale przemyślany przez naturę. W sensie kolorytu i linii. Kształt oczu, nosa. To była zachwycająca twarz. Ale wtedy nie o tym myślałem. Byłem świadomy, że mam przed sobą kobietę tajemniczą..." Gdyby mnie tak zobaczył, jak stoję na przystanku, zmarznięta, w dziurawych butach. "...która w kinie może zajaśnieć pełnym blaskiem. Postanowiłem ją na to namówić". Nic nie postanowił, w jego filmie miałam być tylko czymś więcej niż meblem. W tym samym numerze ukazał się też wywiad ze mną. Płaskie pytania i płaskie odpowiedzi. I takie pytanie: "Dostała pani kiedyś ciekawą propozycję z Paryża, dlaczego wtedy nie doszło do współpracy z reżyserem Igrek? - Chodziło o rolę w filmie, w całości rozgrywającym się na plaży, a ja odmroziłam stopy na Syberii i duży palec u nogi trzeba było amputować." Pytanie pozostało, ale odpowiedź brzmiała następująco: - "Chodziło o rolę w filmie, w całości rozgrywającym się na plaży, a ja mam defekt stopy." W tym całym rozgardiaszu nie mogło być mowy o spotkaniu z psychologiem. Ciągle trzeba było odkładać. Ewa zdawała ostatnie egzaminy, ja miałam wizyty nieproszonych gości. Jakby nagle sobie o mnie przypomniano, moja twarz znowu zagościła na okładkach, a także w telewizji tym razem. Ale tak właśnie bywa w tym zawodzie, telefon albo milczy, albo dzwoni bezustannie. Do Antka przychodziły na zmianę studentki, bo one jak Ewa zaliczały sesję. W końcu we trójkę wyjechaliśmy nad morze. Nasza gospodyni wyszła nam na spotkanie, a za nią mąż i reszta rodziny. - Myśmy się pani naoglądali, a naoglądali w telewizji. Mimo że przyjeżdżamy tu z Ewą od lat, jeszcze na długo przed urodzeniem Antka, dotąd nie miała pojęcia, że jestem aktorką. Chciała nam dać lepszy pokój, ale obstawałyśmy przy tym starym na górce, do którego byłyśmy przyzwyczajone. Antek po raz pierwszy tu z nami przyjechał, ale był mniejszą sensacją niż moja twarz w telewizji. Zostawiliśmy rzeczy i poszliśmy nad morze. Niczego się nie spodziewał, była zwyczajna droga, potem niski lasek i nagle jego oczom ukazał się ten nieobjęty ogrom wody. Zatrzymał się, na jego twarzy pojawiły się złożone uczucia fascynacji, lęku. Nie wiedział, czy morze mu się podoba, czy raczej się go boi. Byłam ciekawa, co odpowie. - Lubię morze - usłyszałam. A więc jednak bohatersko przezwyciężył swój strach. Wszystko, co się działo dokoła, było albo do lubienia, albo nie do lubienia. Dotyczyło także osób, zwierząt i przedmiotów. Niedawno oglądaliśmy w telewizji film o zwierzętach. Na ekranie pojawił się hipopotam. Otworzył paszczę i imponująco ziewnął. - Nie lubię go - powiedział Antek. - Dlaczego? - Bo on ma taką dużą buzię i mnie ugryzie - to ugryzie w ustach Antka brzmi "ugizie", bo ma kłopoty z wymawianiem "r", a raczej wcale go nie wymawia. Innym zabawnym słowem była sól, którą słyszało się jako "sój". Długo nie wymawiał poprawnie, nie rozumiejąc, dlaczego nas to tak śmieszy. Pani w przedszkolu powiedziała kiedyś, że Antek ma słabą pamięć, bo nie może zapamiętać tekstu piosenki. Zamiast "siała baba mak, nie wiedziała jak" śpiewa "siała baba jak, nie wiedziała mak". Nie wdałam się w dyskusję. Nie powiedziałam jej, że to nieprzeciętnie inteligentne dziecko i w tym całe nieszczęście... - On jest taki nasz, mamusiu - słyszę głos Ewy - kocha morze jak my... Poszliśmy na długi spacer. Słońce się już zniżyło, rzucając na wodę złoty refleks, patrzyłam na nasze wydłużające się cienie na piasku. Antek szedł w środku, trzymałyśmy go za ręce i ten jednowymiarowy cień był jak dziecięca wycinanka: tatuś, mamusia, a w środku dziecko, tylko że tutaj było to bardziej skomplikowane. Ewa miała uszczęśliwioną, jakby wolną, twarz. Ale w nocy wychodziła kilka razy i to na długo, co oznaczało, że w tajemnicy przede mną wzięła proszki. To słowo "ja", co naprawdę znaczy. Myślę, że zwykle się go obawiam. Staram się obchodzić jak najdalej, nie zaczepiać. Dopóki nie pojawia się w moich myślach, mogę względnie spokojnie żyć. Od paru lat nie miałam z nim zwykłych kłopotów, bo choroba Ewy skutecznie wyparła je z mojej świadomości. Ale jeżeli już wychodzi mi przed oczy, zaczyna się dramat. Potępiam je, za wszystko, co się w jego obrębie wydarzyło, bo oznacza tylko jedno: zmarnowane życie. Bo czy mogłoby się jeszcze coś wydarzyć... coś co zrekompensowałoby te wszystkie źle przeżyte lata... Nic nie zrównoważy złej przeszłości. Nie dlatego, że znajdowałam się w takich czy innych sytuacjach, ale że tak, a nie inaczej traktowałam siebie. Ani moje dzieciństwo, ani młodość nie nauczyły mnie godnie żyć. I o to mam największe pretensje, i dlatego tak siebie nie lubię. Słowa, które składają się na moją tożsamość, wywołują zwykle odruch cofania się, ucieczki. Anna Bołtuć to ktoś, kogo traktuję z niechęcią. Jak więc można w tej sytuacji mówić o jakimś pomyślnym końcu... Czekam na odpowiedź z Moskwy, ale jej nie przeceniam. Niczego już tak naprawdę nie może zmienić. Najwyżej coś odrobinę poprawi lub pogorszy. Żadnej rewolucji nie będzie, bo nie może być. Ważniejsza jestem w innej roli, której od paru lat próbuję się uczyć. Zawsze się gdzieś pomylę, gdzieś utknę, nie potrafiąc iść dalej bez podpowiedzi. Moja nowa rola to bycie babką. Powinnam porozmawiać o tym z psychologiem. I to poważnie. Uważam, że nie tylko jej nie sprostałam, ale jakbym zawiodła dwie osoby: siebie i dziecko. Dziecko nie potrzebuje aż takiej miłości i aż takiego oddania. Dziecko nie wie, co ma z tym zrobić. Instynktownie wyczuwa nienormalność, chorobę. A ja odmawiam kolejny różaniec, tym razem strachu. Coś się stanie, jestem o tym prawie przekonana, coś się wydarzy i któregoś dnia Antka nie będzie przy mnie... I to jest ta katastrofa, której niemal oczekuję. Przecież to nieuczciwe, przede wszystkim wobec dziecka. Może powinnam się usunąć na jakiś czas, bo do czego mnie to doprowadzi. Do czego mnie to już doprowadziło... Ostatnio bardzo źle śpię. Może dlatego, że jest nas za dużo w małym pokoju. Słyszę oddech Antka, zajęczy oddech Ewy i jest to jak chwilowe uspokojenie. Oni jeszcze są... Jakoś zawsze się boję o nich, jakbym ja sama była nieśmiertelna. A przecież bardziej prawdopodobne, że to oni będą się musieli ze mną rozstać. I tego też się boję, ale w inny sposób. Ma to sens praktyczny. Że sobie nie poradzą. Ewa musiałaby przerwać studia i czekałaby ich wegetacja. Bo co? Poszłaby do jakiegoś biura. Prawie nic nie potrafi. Tego właśnie się lękam, niewygód życiowych dla nich. Moje dzieci... co im przyniesie życie, to życie, jakiego ja już nie będę mogła śledzić. Czy mogłoby być chociaż trochę inne niż moje, bardziej radosne... Nie wiem, moja wyobraźnia zwykle przywołuje ich smutne twarze, twarze płaczące... Jest w tym trochę winy psychologa, to on przecież powiedział o tej matrycy... Wstaję i ubieram się po cichu. To przecież jeszcze noc. Idę nad morze. Jest nieruchome, prawie czarne. Nie ma gwiazd ani księżyca i biały piasek plaży widnieje przede mną jako jeśniejsze pasmo. Ciągnie chłód i po plecach rozbiegają się dreszcze. Otulam się kurtką, myśląc coś takiego, że ten mój nocny spacer nie jest przypadkowy. Ostatnio zaczęłam robić jakieś podsumowania. Być może wchodzę w nowy okres, przecież wzięłam na plecy czwarty krzyżyk. To musi coś znaczyć. To coś znaczy na pewno. Nie jestem już młoda, ale młodość stoi gdzieś tuż za plecami. Jeszcze coś do mnie mówi. Gdybym bardzo chciała, mogłabym ją usłyszeć... Czy coś się może wydarzyć. Pomimo wszystko... jakaś prawdziwa sława i pieniądze... Sława i pieniądze. Puste słowa. Nic nie znaczą. A mężczyzna... mężczyzna obok mnie... to chyba jeszcze mniej prawdopodobne. A jednak już tak kiedyś myślałam. Po odejściu Jerzego wydawało mi się, że związek fizyczny z kimś innym nie będzie możliwy, wykluczałam nawet jakiekolwiek przypadkowe zbliżenie. Jak to mówiła jedna z moich koleżanek "dla zdrowia". I w pół roku po jego śmierci inny mężczyzna obejmował mnie, a ja tego chciałam. Kręciłam wtedy film. To była dość banalna historia. Kobieta w czasie okupacji przechowuje u siebie Cygana. Oczywiście romans, potem koniec wojny, on odchodzi. Już sam pomysł, żeby ta kobieta była piękna i jasnowłosa mógłby wiele powiedzieć. Właściwie nie powinnam przyjąć tej roli, ale w tamtej sytuacji byłoby to bardziej niż nierozsądne. Potem, już na planie, dowiedziałam się, że moim partnerem będzie młody i absolutnie prawdziwy Cygan. Przez chwilę uznałam ten pomysł za niedorzeczny, ale potem wydał mi się zabawny. Dwoje naturszczików w kiczowatym filmie... Początkowo peszyła go kamera i ludzie wokół, potem przestał się przejmować. Wszedł w swoją rolę do tego stopnia, że w scenach intymnych zbliżeń czułam jego podniecenie. I wcale mi to nie przeszkadzało. Jego usta niemal mnie parzyły. Były jak on sam, jak jego ciało. Czułam zapach potu i to było równie podniecające, jak ta bliskość. Potem, w nocy, nie mogłam spać. Trudno mi było powiedzieć, czego oczekiwałam. Na pewno nie jego wizyty. Po zakończeniu zdjęć odchodził do obozu, który jego towarzysze rozbili nie opodal. Wiem, że miał tam dziewczynę. Czasami przychodziła na plan. Bardzo piękna, o ciemnej cerze i płonących oczach. Ja nocowałam w hotelowym pokoju. Na łóżku leżała szara zapuszczona pościel z czerwonymi stemplami i co wieczór przywoływała mnie do porządku. W miarę upływu czasu gra między nami zaczęła toczyć się gwałtowniej, bo kręciliśmy inne sceny. Nasze ciała już się nie stykały i to wywoływało większą jeszcze tęsknotę. Czułam na sobie te gorące oczy i wszystko we mnie jakby budziło się do życia. Podczas sceny kłótni napięcie między nami doszło do szczytu. Z całej siły uderzyłam go w twarz, a on mi oddał tak, że potrzebna była interwencja lekarza, bo mi wybił szczękę. Wszyscy w ekipie byli oburzeni, uważając, że Cygan, ciemna masa, nie zrozumiał, co to znaczy markować uderzenie. Zdjęcia dobiegały końca. Pozostały sceny, w których jego obecność na planie nie była konieczna. Nazajutrz miał wyjechać i odczuwałam z tego powodu ulgę, a jednocześnie chyba zawód. Jego młodość mnie przyzywała, coś mówiło do mnie to ciało o napiętej skórze, pod którą grały muskuły i ścięgna. Ja przecież tego nie znałam, moja miłość naznaczona była starością. Ale pogodziłam się szybko. Zasypiałam już w swoim obskurnym pokoju hotelowym, kiedy ktoś zapukał do drzwi. - Kto? - spytałam, chociaż nie musiałam pytać. Nikt się nie odezwał, ale otworzyłam drzwi. Objęły mnie zbyt zuchwałe ramiona. To był moment, kiedy chciałam się cofnąć. Nie pozwolił na to. Rozbierał się, trzymając mnie jedną ręką, jakby w obawie, że mu ucieknę. Potem zerwał ze mnie koszulę i wziął mnie na ręce. Nosił mnie po pokoju, a ja się nie opierałam, nie wiedząc, czy to nie jest jakiś zwyczaj. Potem położył mnie na łóżku i ukląkł przy mnie jak kiedyś Wiera... Jego usta błądziły po mojej skórze w sposób tak dotąd nie znany, że ponad wszystko, co czułam, wybijało się zdziwienie, przechodzące w coraz większą potrzebę zbliżenia z tym człowiekiem. Rozsunęłam nogi, ale on zwlekał. Zupełnie jakby się nade mną modlił. Prawie wciągnęłam go na siebie, czując tę niezwykłą siłę jego młodości. Wdarła się we mnie w akompaniamencie jakby skowytu, utykającego gdzieś w gardle. Oboje zanurzyliśmy się w pożądaniu, które targnęło nami przez mgnienie. I on, i ja jednocześnie dobiliśmy do swoich brzegów. Odczuwałam zachwyt nad czymś, czego nie zdążyłam nawet przeżyć do końca. To wszystko uleciało, jakby przerwane w połowie. On leżał z policzkiem na moim brzuchu. Gładziłam ostre gęste włosy i to też było nieznane. Właściwie nie miałam potrzeby z nim rozmawiać, chciałam tylko, żeby nie odchodził. Jeszcze czegoś oczekiwałam. I to się stawało. Coraz dłużej czułam go w sobie, coraz krótsze były nasze odpoczynki. W pewnej chwili jednym ruchem przekręcił mnie na brzuch, a potem zmusił do uklęknięcia. Wszedł we mnie od tyłu, brutalnie torując sobie wewnątrz drogę. Po chwili czułam się obolała, a jednak poddawałam się temu, z tym samym co na początku zdziwieniem. Miałam uczucie, że przekroczyłam próg ludzkiego pożądania i że tego, co teraz czuję, doświadczają zwierzęta. I mój orgazm był jakby na wpół ludzki, unieważniający wszystkie poprzednie. Z takim samym, utykającym w gardle skowytem, wymknęłam mu się, opadając na prześcieradło. Byłam mokra od potu, z oczu płynęły łzy. Nie bardzo wiedziałam, co się ze mną dzieje, pożądanie jak mocna linia wiązało mnie z tym człowiekiem, gęstniało z minuty na minutę i oboje szukaliśmy siebie jak przeciwnicy, którzy nie zadali jeszcze decydującego ciosu. On całkowicie nade mną panował. Jego język łagodny na przemian i groźny jak oścień, potrafił wydrzeć z moich ust dźwięki, które były jak słaba obrona. Broniłam się i przegrywałam. Z jego sprawnością nie miałam się co równać. Tej nocy wiązały mnie z nim uczucia podziwu, zachwytu, ale i nienawiści. Sprawiał mi ból, który zawsze jednak miał odcień rozkoszy. Kiedy zaczynało szarzeć w oknie, byłam już nieludzko zmęczona. Z mroku nadchodziła ku mnie jego twarz, która miała w sobie coś dzikiego i łagodnego zarazem. Odnalazły się nasze oczy. Pochylił się i pocałował mnie w usta tak delikatnie, że mną to wstrząsnęło. Jakbyśmy na powrót stali się ludźmi. Jeszcze raz wszedł we mnie, zagłębił się gdzieś do końca i trwaliśmy tak, nasyceni sobą, ale jeszcze ciągle siebie potrzebujący. Poruszał się wolno, jakby z namysłem. Odpowiadałam mu nieznacznymi ruchami bioder, zadowolona z tej jego we mnie obecności. Myślałam, że to niemożliwe, a jednak nadszedł orgazm, tym razem jakby przedłużony, bez piętna bólu. Prawie poczułam w ustach słodycz. On mnie obserwował, moją nagą, bezbronną twarz, a potem wbił się we mnie gwałtownie i wyzwolił w jęku, w nagłym zatarganiu całym ciałem. Opadł na mnie, tuż obok mojej głowy miałam jego głowę. Trwaliśmy tak chwilę, a potem wstał i zaczął się ubierać. Wyszedł bez słowa pożegnania. Wtedy uświadomiłam sobie, że żadne nie padło między nami w ciągu tej nocy. Kiedy teraz o tym myślę, nie porusza to we mnie żadnej struny. Wspomnienie jest martwe, przez chwilę zachłysnęłam się cudzą młodością. Moje wspomnienia o Jerzym żyją... Mam takie ukochane fragmenty ukochanych osób. Ręce Jerzego... poznane w każdym szczególe, z pozawijanymi skórkami wokół paznokci. Ręce, które całowałam tyle razy. One ciągle dla mnie żyją. Czasami potrafię przywołać ich dotyk, ich ciepło, nawet szorstkość skóry. To z jego rękami najbardziej nie potrafię się rozstać. Łatwiej mi przystać na jego śmierć niż na śmierć jego dłoni... I stopy Antka, stopy małego dziecka. Różowe trójkątne pięty i płasko prążkowane podbicie. Te stopki, kiedy tuliły się do siebie w nagłym strachu przed płynącą wodą z prysznica, kiedy uciekały przede mną w zakamarki kołdry. Zawsze zdumiewał mnie ich kształt, ich bezradność. Stopy Antka zatracają swoją niemowlęcą platfusowatość, już się formuje podbicie, ale przechowam je w opakowaniu wzruszenia i wielkiej miłości. Gdzieś daleko przede mną błysnęło światło latarki. Ktoś idzie. Ktoś, kto jak ja nie może spać dzisiejszej nocy. Wielkie uczucie zawsze jest bólem, może dlatego już za nim nie tęsknię. Chciałam nazwać swoją sprawę z Witkiem miłością, chociaż dobrze wiedziałam, że to jest raczej sprawa z samą sobą. Starałam się sobie udowodnić, że nie jestem taką beznadziejną monogamistką. Innej miłości już nie będzie, nie może być. Ale są tematy, na które mogę cierpieć do woli. W naszym związku Jerzy z pewnością był szczęśliwszy. Potrafił się mną cieszyć pomimo wszystko, potrafił się cieszyć moim ciałem. Tęsknił za mną w ten dobry sposób. Mnie tęsknota za nim zżerała, kiedy nie mieliśmy się zobaczyć, nie umiałam niemal przeżyć dnia. Był to dla mnie dzień od początku do końca stracony. - Zmień swój stosunek do życia - ostrzegał mnie Jerzy - i do mnie, będzie ci łatwiej. - Tyle razy już mnie upokorzyłeś! - Daj spokój, Anno! Siedzieliśmy w kuchni przy stole. Byłam naburmuszona, bo Jerzy zaglądając do kalendarzyka, powiedział: - W czwartek mam dyżur. Zadzwoń w piątek rano do szpitala. Wydawało mi się do tego piątku za daleko, więc zaczęłam awanturę, nie przeczuwając, że on ma przed sobą dwa dni życia. Nie zobaczyliśmy się już nigdy. Nasz układ skazywał mnie na rolę, z którą nie umiałam się pogodzić. Czułam się jego życiową partnerką, a życie bezwzględnie to korygowało. Nawet o jego śmierci dowiedziałam się w niegodny naszej historii sposób. "Doktor Rudziński nie żyje". Do dziś nie znam szczegółów jego śmierci. Wyobrażam sobie, że w ostatecznej chwili obraz jego żony nie całkiem się na mnie nałożył. W lepszym momencie myślę, że jej też przy nim nie było... Tym razem światełko błysnęło znacznie bliżej. Ktoś idzie w moją stronę. Jerzy był dla mnie uosobieniem silnego mężczyzny. Przy nim tak naprawdę nic złego nie mogło się stać. I nie chodziło o to, że jako chirurg zapobiegnie fizycznej katastrofie. On był w stanie zapobiec wszystkiemu. Nie mógł mnie przejechać żaden samochód ani żadna cegła nie mogła spaść mi na głowę. Bo byłam z Jerzym. Dopiero jego śmierć odblokowała te wszystkie możliwości. Już zawsze miałam się czuć niepewnie. Chociażby to jedno powinno rzucić światło na moje uczucie do niego. Kochałam go niemal w sposób bałwochwalczy. Może wzięło się to z naszych początków. Jerzy w jakiś sposób racjonalizował koszmar. Kiedy przynoszono krwawe ochłapy, które kiedyś były ludźmi, on mówił niemal po gospodarsku: - Tego na stół, tego do piwnicy, już po nim. Stawałam obok niego przy stole operacyjnym, podawałam narzędzia. Kiedy się czasami pomyliłam, jego oczy spoglądały na mnie surowo. - Nie to, daj zaczep. Więc podawałam ten zaczep, czepiając się go całą sobą. On miał dla mnie prawie boską nietykalność, chociaż należałoby raczej mówić o piekle. Widziałam przecież tyle krwi. Często lała się po nim przemieszana z gównem, które z rozprutych jelit pryskało mu na twarz. Ja mu ją wycierałam. Było naturalne, że wychodziliśmy z miasta w stanie nienaruszonym. Powiedział wtedy: - Bóg z tobą, Aniu. W wolnej chwili pomyśl o wuju Rudzińskim. Pocałował mnie w czoło, a ja spąsowiałam. Nie tyle od dotyku jego warg, co od tych słów skierowanych do dziecka. Długo nie chciał widzieć we mnie kobiety. Moje serce przedwcześnie dojrzało, ale on o tym nie mógł wiedzieć. Nie zdawał sobie sprawy, do jakiego stopnia go obserwuję. Była taka między nami scena. Gdzieś pod koniec września siedzieliśmy w ruinach, on i trzy dziewczyny. - Ale mam babiniec - śmiał się nawet. Wyciągnął manierkę z samogonem, tego nigdy mu nie brakowało. Każda z nas pociągnęła łyk, a on wypił resztę. I od razu wpadł w dobry humor. Noc była chłodna, więc wszyscy przysunęliśmy się blisko. Z jednej strony miał mnie, z drugiej łączniczkę, która przyniosła meldunek i już nie mogła się wycofać. Była ładna, starsza sporo ode mnie. Tej trzeciej właściwie nie pamiętam. Coś tam sobie opowiadaliśmy, potem zaczął nas morzyć sen. W pewnej chwili poczułam, że ramię Jerzego zwolniło uścisk, powoli je wycofał i odwrócił się do mnie plecami. Czułam, jak porusza się jego ręka i wiedziałam, co te ruchy oznaczają, rozpinał tamtej bluzkę. Zaszeptała, że przecież my tu jesteśmy, na co też szeptem odpowiedział, że dawno już śpimy. Nie wiedziałam, co robią, odgrodzona jego plecami, ale wszystko czułam. To moich piersi dotykały jego dłonie, to z moimi zaciśniętymi udami mocowały się jego palce. - Panie doktorze - zaoponowała dziewczyna. - Cii... chcesz je obudzić? W końcu przystała na wszystko. Plecy Jerzego jeszcze bardziej się ode mnie odsunęły. Zobaczyłam udo dziewczyny ogarniające jego biodro. Jerzy podźwignął ją, prawie posadził na sobie. Słyszałam ich przyśpieszone oddechy. Chciałam zatkać sobie uszy, ale bałam się uczynić najmniejszy ruch. Bałam się, że odkryją, iż nie śpię. Potem oni dawno już spali, a ja nadal trwałam w tym odrętwieniu. Zaczynało szarzeć, kiedy w końcu się poruszyłam. Przysunęłam się bliżej tych odwróconych pleców i przywarłam do nich całym ciałem. Jerzy oddychał głęboko i w żadnym razie nie był tego świadom. Ośmielona objęłam go, wsuwając rękę pod koszulę na piersi. Czułam ciepło jego skóry i byłam bardzo szczęśliwa. To nic, że traciłam swoją niewinność niejako per procura. Dobrze, że chociaż tak, zanim zalała mnie fala brutalności. Nie wiem, jak myślą kobiety o swoim pierwszym mężczyźnie, ja przecież nigdy tego nie przeżyłam, a jednocześnie, jakbym wiedziała wszystko. Może takie już moje szczęście, że zostałam wyznaczona na obserwatora cudzej miłości. Bo to się przecież potem powtórzyło. Można też powiedzieć, że koło się zamknęło, zaczynając się i kończąc na Jerzym. Kiedyś w złości powiedziałam mu, że jest erotomanem. Roześmiał się. - A co powiesz o sobie? Jeszcze żadna kobieta tak mnie nie zmęczyła. - A może jesteś już stary? - To też, Anno. Zrobiło mi się przykro. Te nasze rozmowy, te nasze kłótnie. Teraz mi tego brak. Czasami myślałam, że on jest złym człowiekiem. Że mnie wykorzystuje, każąc tak na siebie czekać. Teraz myślę, że ja czekałam, a on się do mnie śpieszył. I to się właściwie równoważy. Jedna kobieta, jeden mężczyzna i takie obszary porozumienia i nieporozumień. Gdyby jedno z nas zginęło w powstaniu albo nie wróciło z gułagu, nasza sprawa byłaby zawieszona. Ale nie myślałabym o Jerzym inaczej, bo ten człowiek był moją miłością. Nie musiał mnie dotykać, od początku miałam go we krwi. Oślepia mnie światło latarki, jednocześnie słyszę czyjś głos: - Stać! Kto idzie? - Swój - odpowiadam. Oczy powoli przyzwyczajają się do światła, widzę mojego rozmówcę. Jest jakiś niewyrośnięty, ma też podejrzanie dziecinny głos. Towarzyszy mu ktoś drugi. Mają na sobie panterki, więc to chyba jakiś patrol nadgraniczny. - Co tu robicie? - pyta ten pierwszy. - Spaceruję. - Teraz? Po nocy? - De gustibus non disputandum est. - Słucham? - Nic, powiedziałam, że lubię chodzić po nocy. - Pozwólcie dokumenty. - Nie mam przy sobie. - To pozwólcie z nami. - Czy ja wyglądam na szpiega? - Bez gadania - mówi ostro - albo będę strzelał! - Na to zawsze ma pan jeszcze czas... Chyba naprawdę mam trudny charakter. Nie umiem potraktować poważnie tych chłopaczków, którym tak na tym zależy. Niemal pod bronią prowadzą mnie w stronę strażnicy. A ich dowódca pewnie będzie chciał się dowiedzieć, gdzie ukryłam swoją łódź pontonową. Nikt przy zdrowych zmysłach nie udzielałby patrolowi wykrętnych odpowiedzi. Ale ja poczucia humoru nie miałam tylko na jeden temat: rzeczywistych i wymyślonych przeze mnie zdrad Jerzego. Ciągle mi się wydawało, że on już się zdążył umówić z kobietą, która tu przed chwilą była i właśnie wyszła. Nawet ta niezbyt ładna leśniczyna była zagrożeniem. Weszłam kiedyś do kuchni, a oni siedzieli obok siebie na ławie. Jerzy pochylony w jej stronę, trzymał rękę na jej kolanie. Był to niby taki przyjacielski gest w czasie rozmowy. A jednak ten widok od razu mnie usztywnił. On najpierw cofnął rękę, potem dopiero na mnie spojrzał. Niełatwo mu było ze mną, z pewnością nie wiedział, co robi, dwadzieścia lat temu wyzywając los. Siedzieliśmy wszyscy w ruinach domu, na jakichś materacach czy siennikach. Było wesoło, może nawet trochę za wesoło, zważywszy na okoliczności. Ktoś uruchomił patefon. Była tylko jedna płyta i na okrągło leciał refren: "Weź me serce w swą malutką dłoń". Za którymś razem Jerzy zażartował, był już wtedy pijany. Wziął moją dłoń, zacisnął ją i powiedział: - Tylko dobrze trzymaj! Potem tego nie pamiętał, a ja... trzymałam je przez te wszystkie lata. I teraz nie chcę wypuścić, chociaż byłoby mi łatwiej żyć. Tylko... coś się już zmienia... może przechodzę nieodwołalnie na stronę Antka, a może moja żałoba się kończy. Przecież ten spacer po nocy, to jakby rekolekcje... Wchodzimy do strażnicy, która wygląda jak chata gdzieś w wietnamskiej dżungli. Rośliny pnące się po jej ścianach aż na dach przypominają liany. Może specjalnie jest tak zamaskowana przed niepowołanymi oczami. Położona jest u wylotu rzeczki, która wpada do morza. Czasami widujemy żołnierzy, jak pogłębiają jej koryto, żeby łódź mogła swobodnie wypłynąć na wielką wodę. Komendantem strażnicy jest, jak się okazuje, całkiem niestary porucznik. Spogląda na mnie surowo, potem wzrok mu łagodnieje. - Jest pani aktorką? - pyta. - Zgadza się. - Pani Anna Bołtuć? - indaguje dalej. - Chyba tak - odpowiadam z uśmiechem, a widząc, że mu się nie podoba moja odpowiedź, dodaję - tak, to ja. - Trzeba im było powiedzieć. - Nie dopuścili mnie do słowa. Dobrych ma pan podkomendnych, poważnych i odpowiedzialnych. Wszyscy trzej przyglądają mi się uważnie, czy przypadkiem nie żartuję. - Niech pani tak nie chodzi po nocy, różni się tu plączą - mówi komendant. - Byłam już w gorszych sytuacjach... - nagle urywam, bo trochę bez sensu opowiadać im w jakich. Podporucznik wyciąga notes, podsuwa mi. - Proszę o autograf, dla córki. Podpisuję się z uczuciem rozbawienia. Jeden z tych dwóch też podsuwa notesik, tylko ten z meszkiem pod nosem nie ma jakoś humoru. - A pan? Nie chce mojego autografu? Wzrusza ramionami. - Odpowiedzcie, jak pani pyta - karci go dowódca. - Ja dziękuję - odpowiada posłusznie, ale też niezbyt grzecznie. - To co, pani Anno - zwraca się do mnie poufale podporucznik - moi chłopcy odprowadzą panią do domu... Ewa przyniosła na dworzec różę. Kiedy się żegnałyśmy, miała łzy w oczach, Antka bardziej niż ja interesowały pociągi. Odchodziłam od nich z uczuciem, że zaraz ktoś uruchomi zapadnię. Ale zajęłam swoje miejsce w przedziale. Pociąg ruszył. Pomachałam im przez okno ręką. Położyłam się na swoim miejscu do leżenia i przymknęłam oczy. Próbowałam zebrać myśli. Wdzierał się w nie miarowy stukot kół pociągu. Tamten stukot... nie pamiętałam, co wtedy czułam. Czym był dla mnie tamten czas, na ile zaważył na moim życiu. Gdybym nie miała problemu dziecka, mogłabym powiedzieć, że poznawaniem bliźnich. Kiedyś spytałam Aksinię, dlaczego Fiodor Aleksiejewicz znika na tyle godzin na strychu. Uśmiechnęła się tylko. - Mały chłopiec bawi się scyzorykiem - powiedziała. Tak mnie to nurtowało, że kiedyś się tam zakradłam. Można powiedzieć, że stanęłam z otwartą gębą. Strych zapełniony był rzeźbami w drzewie. Wyjaśniło się, dlaczego on tak często to drewno w drwalce przeglądał, odkładał na bok, segregował. Wszystkie rzeźby przedstawiały zwierzęta. Lis goniący zająca, wilki osaczające sarnę, dwa niedźwiedzie sczepione ze sobą w bratobójczej walce. Fiodor Aleksiejewicz rzeźbił je wszystkie w chwili śmiertelnego zagrożenia. Nie było w jego twórczości afirmacji życia, była tylko negacja i śmierć. To też wyjaśniało mało zrozumiały związek z dużo starszą, schorowaną kobietą. Wyglądało to na kompleks Edypa, ale kompleks Edypa nie jest chyba czymś typowym dla syberyjskich chłopów... Fiodor Aleksiejewicz wegetując na dole, na strychu urządził sobie azyl. Był tam panem życia i śmierci, na dole był czułym i wiernym kochankiem, na górze ferował surowe wyroki. A może on na tym strychu czuł się kimś więcej niż człowiekiem? Nie wiem, czy te rzeźby przedstawiały jakąś wartość. Być może Aksinia miała rację, mówiąc, że to zabawa małego chłopca. Można by je pomalować farbą i sprzedawać jako zabawki... Drzwi przedziału otwierają się i ktoś świeci mi w oczy latarką. - Proszę to zgasić - mówię ostro. - Kontrola graniczna, proszę paszport. Dlaczego tak się kłócę ze swoim losem o przeszłość. Czy przez cierpienie miałam się stać kimś lepszym? Czy naprawdę zostałam wyznaczona na zwierzę ofiarne? Tylko... przez kogo? Przez siebie samą? I czy naprawdę byłam taka zła? Zła... ja tylko walczyłam o prawo do miłości. Tyle cierpień przysporzyła mi Irina, nauczycielka z Leningradu. Zjawiła się w obozie w rok po mnie. Kiedy zauważyłam, że przychodzi do Jerzego, czekałam... czekałam, aż obóz odbierze jej urodę, aż ją zniszczy. Dobrze zapamiętałam słowa Zojki, która patrząc na mnie, powiedziała: - Ładna jesteś, ja też taka byłam. Zachwycali się. I co? Włosy powypadały, zęby przerzedziły się i nie ma już Zojeczki_słoneczka, jest Zojka_kupa gnoju... Powiedziała prawdę, do jej siedemnastu lat obóz dołożył dwadzieścia i to w zastraszająco krótkim czasie. Czekałam, kiedy te piękne oczy utoną w szarej twarzy, kiedy czarne bujne włosy zaczną się kruszyć i wypadać. Była w tym jakaś drapieżna satysfakcja, która nie pozwalała mi siebie rozpoznać. Ja nigdy taka nie byłam. To sprawa Jerzego, albo raczej zazdrości o niego... Irina też wiedziała, że są inne i też musiała z tego powodu cierpieć. Ale uważałam, że tylko ja mam do tego prawo. Te kobiety w gułagu, jak one o nim mówiły, jak wymawiały jego imię: Jurij Pawłowicz... Dlaczego właśnie do niej się przyczepiłam... Może z powodu tej wyzywającej urody, która długo nie chciała przygasnąć. Ale doczekałam się wreszcie. Przyniesiono ją na noszach nieprzytomną. Krew kapała aż na podłogę. - Co się stało? - spytał Jerzy. - Podźwignęła się przy podkładach - odpowiedziała jedna z więźniarek. Podawałam mu narzędzia, widząc te jej piękne rozłożone jak do miłości nogi, ale to, co się teraz działo, z miłością nie miało nic wspólnego. Wręcz przeciwnie. Jerzy pozbawiał ją prawa do miłości, do rodzenia dzieci. Obserwowałam go. Ktoś, kto go tak dobrze nie znał, nic by pewnie nie zauważył. Oczy nad maską były na pozór takie same jak przy innych operacjach, ale ja odnalazłam w nich bezsilność i wściekłość, jaką odczuwał okaleczając to piękne ciało. On je przecież znał najlepiej. Śledziłam ich. Widziałam ich spotkanie, kiedy ona, już po narkozie, odzyskała przytomność. Ja jej tę narkozę podawałam. Odliczałam krople spadające na maskę i pojawiła się we mnie myśl, żeby zacząć odliczać od początku... Podszedł do jej łóżka, a ona na jego widok zamknęła oczy. - No, Irina - powiedział prawie z czułością. Pokręciła przecząco głową; ta głowa nie była w stanie się unieść, przetoczyła się tylko na poduszce w jedną, potem w drugą stronę. W ten sposób przekreślała ich wspólnotę, błagała go, żeby o niej raz na zawsze zapomniał. On odczekał chwilę, potem wziął ją za przegub, sprawdzając puls. Jej ręka była jak martwa. Zanim odszedł, pocałował tę dłoń jednym szybkim ruchem. Widziałam jak po jego odejściu Rosjanka płakała. Łzy spływały kącikami oczu. Ale i wtedy nie odczuwałam litości. Po latach spytałam Jerzego, czy ją kochał. - Miała cudowne ciało - odpowiedział. - I kochałeś ją? - Nie - odparł krótko. Ktoś wykrzykuje na korytarzu: - Czaj garjaczyj, kofe, sigariety... Moja druga podróż na Wschód... powinna coś we mnie poruszyć, a czuję się, jakbym jechała na przykład do Radomia albo do Kielc. Nic, żadnych uczuć, pustka. Istnieję w obrębie warszawskiego życia i jego problemów. Więc dlaczego tak się zlękłam w pierwszej chwili? Jakie mam rachunki z tamtą dziewczyną? Co jestem jej winna? A może inaczej, co ona jest winna mnie? Może to tylko, że nie umiem się cieszyć. Nigdy nie było we mnie radości, a tych nielicznych okruchów nie warto wspominać. Były jak szkiełko w trawie, które czasami błyśnie w promieniach słońca. Jerzy tyle razy wypominał mi moją przegraną twarz. - Aż się prosisz, żeby ci dołożyć. - Inni już nie muszą - odpowiadam. Patrzy na mnie. - Co chcesz przez to powiedzieć? - Twoja obecność wyczerpuje limit. - Czego? - Cierpienia. Milczy. - Tak, Jerzy. Moje odbicie w lustrze jest twoim dziełem. Mogło być zupełnie inne. - Już od dziecka byłaś taka. Twoi rodzice o czymś zapomnieli. - Pewnie o tej odrobinie kurewstwa, która tak pomaga żyć. - I znowu masz mnie na myśli? - Nie chciałeś mnie rozprawiczyć, bo uważałeś, że jestem za młoda, ale rozpijać mnie mogłeś bez skrupułów. - Nie bądź wulgarna. - To nie ja, to życie jest wulgarne. Nie lubiłeś pić sam, więc mnie zachęcałeś do wódki. - Ja cię zachęcałem do wódki? Co ty opowiadasz, głupia babo. Rozmawiamy w samochodzie. Leśniczy zaprosił nas na chrzciny, ale nie umiem się cieszyć z tych dwóch dni. Wiem, że Jerzy jedzie tam dla mnie. Zgodził się zostać ojcem chrzestnym, chociaż nie cierpi takich uroczystości. I w ogóle tłumu. Ona nigdy z nim nie jeździła, nie lubiła ruszać się z domu. Zadzwonił z budki telefonicznej. - Pakuj manatki, zaraz u ciebie będę - i nie czekając na odpowiedź, odwiesił słuchawkę. Pewnie bym się naprawdę cieszyła, gdyby nie jego poufałość z leśniczyną. Wiedziałam, że to nie ma sensu, a jednak byłam zazdrosna. Nie mogłam zapomnieć jego ręki na tym pulchnym kolanie. Zazdrość dyktuje mi słowa. - Jesteś zepsuty do szpiku kości. - Chodzi ci o kobiety? - Tak, chodzi mi o kobiety. - Przynajmniej cię nie oszukiwałem. - Nie musiałeś, byłam dla ciebie nikim. - Jesteś zazdrosna o przeszłość? Chce mnie wziąć za podbródek, ale się uchylam. - Aniu, przecież to nie ma sensu... - Wiem, że to nie ma sensu, wiem to od dawna, ale jestem za słaba, żeby odejść. Chwilę jedziemy w milczeniu, - Nie ma teraz nikogo - słyszę jego głos. - Bo liczy się tylko uczucie? - przemawia ta koszmarna baba we mnie. - Tak? A reszta to coś tak nieważnego, że nie warto wspominać. - Powiedziałem, że nie ma nikogo - powtarza zimno Jerzy. W jego głosie jest niechęć do mnie. - Powstrzymuję się, żeby ciebie nie ranić. - Słaba pociecha. - Są mężczyźni, którzy nie potrafią być wierni. - Wiem coś o tym. - Trzeba albo się pogodzić, albo się wycofać. - I ona się pogodziła. Jerzy jest wściekły, widzę jak napinają mu się szczęki, są niemal kwadratowe. Zmienia to zabawnie jego twarz, ale obojgu nam nie jest do śmiechu. On wbił oczy w drogę przed nami. - Nie wypatrzysz tam rozgrzeszenia - mówię z ironią, a gdzieś w środku czuję lęk, że on mnie za te wszystkie słowa znienawidzi. Zawróci do Warszawy i nie będzie się już chciał ze mną spotykać. Nagle lecę głową na szybę. Jerzy wyciąga mnie z samochodu i za rękę prowadzi w las. Idzie bardzo szybko, potykam się, muszę prawie biec. Kilka razy boleśnie uderzają mnie gałęzie, bo nie mam czasu się uchylić. W końcu on rzuca mnie na ziemię. Ma obcą, złą twarz. Przez krótką chwilę myślę, że chce mnie zabić. Ale odpina spodnie, a potem brutalnie ściąga mi majtki. Wchodzi we mnie tak gwałtownie, że krzyczę z bólu. Wszystko trwa bardzo krótko. Wstaje, poprawia na sobie ubranie i odchodzi w stronę samochodu. I ja się podnoszę, oszołomiona i zupełnie zdezorientowana. Nie wiem, co mam o tym myśleć. Czy nadal ciągnąć swoją rolę męczennicy i wypomnieć mu, że właśnie ja nie mogę być gwałcona, czy potraktować to z humorem. Po namyśle wybieram to drugie. Cały bunt gdzieś uleciał. Przez krótką chwilę widziałam twarz Jerzego, coś takiego było w tej twarzy... Wracam do samochodu. Jerzy siedzi z nogami na zewnątrz i pali papierosa. Kiedy zajmuję miejsce, mam przed oczami jego plecy. - Mogę i ja papierosa? - pytam. Podaje mi przez ramię, potem rzuca na kolana zapalniczkę. Niby to ją oddaję, a przywieram do tych pleców. - To wszystko z miłości - mówię cicho. - Więc kochaj mnie mniej, proszę cię - odpowiada. - Gdybyśmy byli razem... - Jesteśmy razem, Anno! Po kilku kilometrach zaczynamy rozmawiać, a pod koniec podróży śpiewamy, to znaczy Jerzy śpiewa, a ja mu wtóruję. Mamy swój repertuar od "Ułani, ułani malowane dzieci" do "Dziś do ciebie przyjść nie mogę". Jerzy śmieje się, że są to pieśni kombatanckie naszego dwuosobowego związku. Do innego nikt by nas nie przyjął. - Hak im w smak - mówi - nawet jakby oni chcieli, nie dałbym ci się zapisać. Należy tam połowa bandy z Rakowieckiej. Dostali spore odszkodowania za utratę zdrowia w czasie pełnienia obowiązków służbowych. Zakatować człowieka na śmierć, to też w końcu ciężka praca. - Chyba się mylisz... - Nie mylę się, aniołku. Znam jednego po nazwisku, powiadam ci, dusza nie człowiek. Wycinałem wyrostek jego synkowi i za to obdarował mnie czekoladkami... - I spytałeś go, czy należy do Zbowid_u? - Wiem coś niecoś o nich, zakatowali mi syna. Twarz Jerzego robi się jak posypana popiołem. Jestem wściekła na siebie, powinnam już wiedzieć, że jak zmienia mu się głos, trzeba natychmiast zmienić temat. Od razu jedziemy do kościoła. Patrzę na Jerzego obok matki chrzestnej. Jest nią młodziutka dziewczyna, jakaś kuzynka leśniczego, która kończy w Szczytnie szkołę krawiecką. Jerzy stoi blisko niej. Wydaje mi się, że za blisko. Staram się odgonić te swoje myśli, ale powracają. W trakcie przyjęcia jestem jeszcze mniej radosna, a kiedy zaczynają się tańce, nawet ten sztuczny uśmiech zmiata mi z twarzy. Słucham jakiejś gadaniny, siedzących obok mnie ludzi, wściekła, że nie słyszę, co Jerzy mówi tej dziewczynie. Z pewnością nie rozmawiają o wykrojach sukienek. Posadzili ich razem w drugim końcu stołu. Czy to moja wina, że jestem chora na tym punkcie? Przecież on, Jerzy, mnie edukował. Zanim go poznałam, uważałam żonatych mężczyzn za nietykalnych. On mnie wyśmiał... Na pewno mam lekko chory stosunek do seksu, czasami się cofam, czasami idę za daleko... ale nie może być inaczej... A Jerzy i kobiety... to przecież osobna historia... Tańczy teraz z tą dziewczyną, widzę jego rękę na jej plecach... W środku zdania sąsiada wstaję i wychodzę. Na dworze jest ciemno. Wieczorny chłód, ciągnący od strony lasu, kładzie się na mojej twarzy jak zimny kompres. Opieram czoło o sztachety płotu. Słyszę kroki, staram się więc coś ze sobą zrobić. - Anno, co się stało? - to głos Jerzego. - Nic, trochę za dużo wypiłam. - Przecież ty nic nie piłaś! - Ale źle się czuję. Odrywa mnie od tego płotu, obejmuje ramionami. - Ty głupia mała dziewczynko - mówi z czułością - myślisz, że mnie można oszukać? Chodź, idziemy spać. Kuchennymi schodami przemykamy na górę, Jerzy prowadzi mnie za rękę. Nagła tęsknota za nim, za jego głosem. Prawie fizycznie boli mnie serce. I nawet nie bardzo mogę zmienić temat, bo ten inny temat to może być tylko Ewa. Kiedy byłam u nich przed wyjazdem, ona jak zwykle siedziała w łazience. Rozmawiałyśmy przez drzwi. - Zawsze cię tam zastaję. - Co ja zrobię, że mam chory żołądek! Chory żołądek... - Ewa, jak ja mam wyjechać! Jak mam was zostawić. - Oj, mamo, jest lepiej, naprawdę. - Z czym jest lepiej? - Ze mną jest lepiej. - To dlaczego tam siedzisz? - Bo ty masz zawsze takie szczęście - odpowiada prawie ze śmiechem. Ale ja się nie uśmiecham, patrzę na mojego wnuka. Leżąc na brzuchu na dywanie, z powagą ogląda książeczkę, którą mu przed chwilą przyniosłam. Ślini palec, przewracając kartki... Tym razem mój pociąg wjeżdża na dworzec osobowy, bo i wagon jest inny, z osobnym miejscem do leżenia. Wtedy jechałyśmy stłoczone obok siebie wprost na podłodze, rzadka słoma rozsunęła się i przeświecało dno tej metalowej puszki, w której nas zamknięto. Potem zaraz załadowano nas do ciężarówek. Mało co widziałam z tej Moskwy. Jechaliśmy przez nią nocą. Przed wejściem na halę dworcową witają mnie popiersia Marksa i Lenina. Bliżej Lenina stoi asystent z wiechciem w ręku. Obok niego jakaś kobieta, okazuje się, że aktorka. Oni tu zawsze wysyłają delegację, żeby jedno drugie pilnowało. Przechodzimy przez halę dworcową, niby taka rosyjska klasyka, i nagle jestem na rozległym placu. Przewalają się tłumy ludzi i to mnie zaskakuje, bo tamta Moskwa wydała mi się wyludniona. Ludzie pojawili się dopiero na Łubiance. Prowadzą mnie do samochodu, asystent siada za kierownicą, obok niego mości się ta dama, ja z tyłu. Wyglądam przez okno. Przed moimi oczami przesuwa się neon: "Sława wielikomu sowietskomu narodu." Uśmiecham się do siebie. Moskwa robi na mnie przytłaczające wrażenie. To ciężkie, stalinowskie budownictwo. Szaro, brudno. Suną przysadziste trolejbusy. Przypomina mi się piosenka Okudżawy "Ostatni trolejbus" i konstatuję, iż widziałam go w innej scenerii. Tu jakaś cerkiew, tam pałacyk. A widzę tylko bloki i, w przeważającej części na jezdni, ciężarówki. Jadą i kopcą. I tak postęp, że wiozą nie tylko więźniów. Z jednej z nich wystają jakieś rury, na których końcu powiewa czerwona szmata, i to jedyny weselszy akcent w tej ponurości i mżawce. - Dobrze pani mówi po rosyjsku - uśmiecha się z przedniego siedzenia aktrissa. - Gdzie się pani nauczyła? - No... nauczyłam się. Zajeżdżamy przed hotel "Moskwa", w którym będę mieszkała. Mieści się w pobliżu placu Czerwonego, a więc w sercu miasta, może uda mi się wreszcie wyczuć jego puls. Do tej pory jest tylko przykre zdziwienie i niechęć. I jeszcze bezsensowne porównywanie. Czego właściwie się spodziewałam? Już w recepcji spotyka mnie niespodzianka. Zostaję rozpoznana przez grupę Polaków, geologów, którzy wybierają się na jakąś daleką wyprawę. Otaczają mnie, widzę serdeczność w twarzach, uśmiech. I wiem, że to, iż w Warszawie poruszałam się nie rozpoznana, to tylko moja wina. Potrafię chować twarz, bez makijażu jest zupełnie inna. Teraz ją wystawiłam i oto pierwsze efekty. Wysoki młody mężczyzna w owczym golfie, chyba nawet kierownik grupy, stwierdza, że muszę wybrać się z nimi wieczorem do rosyjskich przyjaciół. Umawiamy się w holu o siódmej wieczorem. Idę na górę, na moim piętrze siedzi na krześle gruba kobieta o wyłupiastych oczach. Ma coś żabiego w twarzy, nawet odzywa się skrzekliwie. Mój pokój jest ciemny, wysoki. Stawiam torbę podróżną i rozglądam się bezradnie. Pomysł, żeby iść z obcymi ludźmi do innych obcych ludzi wydaje mi się bezsensowny. I to, że tu jestem... Gdyby żył Jerzy w żadnym razie nie byłoby to możliwe. To by oznaczało zerwanie. Jerzy, mimo świetnego umysłu, był za odpowiedzialnością zbiorową. Na sam dźwięk języka rosyjskiego dostawał alergii. Jego fanatyzm budził we mnie odruchowy sprzeciw, widziałam, jakiego spustoszenia dokonuje w tym człowieku. Miałam też świadomość, że to, co zostaje dla mnie, to resztka jego osobowości. Musiałam zadowalać się chwilą, kiedy Jerzy zapominał. Twarz mu się wtedy wygładzała, oczy nabierały blasku, powracał ten niezwykły wdzięk osobisty. To się mogło w sekundę zmienić. Pamiętam ten skurcz, kiedy wymawiał słowo "Sowieciarze", nigdy inaczej nie mówił o Rosjanach. A teraz ja tu przyjechałam... Ale przecież ten polski konik na biegunach może się tylko oddalać i przybliżać do jednych albo drugich. Pakt Ribbentrop_mołotow wiele tu wyjaśnia. Więc co, wcale się nie bawić? Moja matka zginęła w niemieckim obozie koncentracyjnym, a ja mimo to wypiłam sporo samogonu z byłą tancerką, która szczyciła się z występów przed Hitlerem. Co można było robić w długie, zimowe wieczory. Ewa spała na górze, a ja, pan Duda i jego żona siedzieliśmy na dole, w klasie przy piecu, bo było najcieplej. Ona, to była wysoka kobieta o krótko ściętych siwych włosach i nieco końskiej twarzy. Niegdyś brylowała w Berlinie, a teraz przyszło jej mieszkać w małej mazurskiej wiosce u boku dużo starszego męża. Widać było, że go dosyć lubi, nazywając "swoim Gustowkiem", co oczywiście nie przeszkadzało jej zdradzać go na prawo i lewo. Być może nawyk ten pozostał jej z czasów kabaretowych. Niemniej, lubiłam słuchać jej opowiadań o zawrotnej berlińskiej karierze. Pan Gustaw prawie się nie odzywał, ale miał bardzo zadowoloną minę. Już wtedy dobiegał osiemdziesiątki, a więc urodził się jeszcze w dziewiętnastym wieku i to dawało mu ten dystans do życia. Pani Dudowa, jak już sobie podochociła, pokazywała niektóre kawałki. Jak ją bardziej przycisnęłam, okazało się, że nie miała solowego numeru, a tylko fikała nogami w tle, ale i tak było to czymś egzotycznym w stosunku do obecnej sytuacji. Dziwna to była para, on o przeszło dwadzieścia lat starszy, małomówny i co tu mówić, niezamożny. Stąd ta posada w szkole. Nikt nie chciał się jej podjąć, a on mimo podeszłego wieku, nieźle się wywiązywał. Mieli z żoną domek, ale prawie bez ziemi. Starczało jej tylko na ogród, z którego często dostawałam piękne pomidory i ogórki. Bardziej się opłacało iść na sezonowego do nadleśnictwa albo nawet na stałe. Wtedy dostawało się dom i deputat, w skład którego wchodził kawałek ziemi. Pan Duda był jednak za stary. Ona pracowała w nadleśnictwie, ale tylko sezonowo, bo nie lubiła się wiązać. Chodziła sadzić drzewka. Bardzo ładnie o tym mówiła. Że te wszystkie świerczki, dębki i sosenki, to jej nie narodzone dzieci. Bardzo pragnęła mieć dużą rodzinę, no i ma, większą niż ktokolwiek inny. Gdziekolwiek się obejrzy, wszędzie jej córki i synowie. To dlatego nie może stąd wyjechać, bo musi przecież wiedzieć, co u nich słychać. Czy im się nie dzieje krzywda, czy dobrze rosną. To mnie do niej przekonało. Wybaczałam jej nawet te zdrady. I pan Gustaw chyba jej wybaczał, a może wcale o nich nie wiedział. Ona tłumaczyła się przede mną, że jak przyjeżdżają ci panowie z Warszawy, ci myśliwi na polowanie, tacy inteligentni, to jej się przypomina tamto utracone życie. - Raz jeden docent przede mną klęczał - zwierzała mi się - i prosił jak dziecko "Dudowo, tylko ty mnie nie zostawiaj, ja bez ciebie zginę..." - A jak on to sobie wyobrażał? - spytałam z ciekawości. - No, chciał, żebym została do samego rana - odparła, szeroko otwierając oczy, że mogłam myśleć co innego. - Ja bym mojego Gustowka na dłużej nie zostawiła. Namawiała mnie, żebym przyłączyła się do wesołego towarzystwa, ale ja nigdy nie chciałam. A kiedy wysłannik tych panów zapukał do mnie, ostro go odprawiłam. Nie dlatego, że uważałam się za kogoś lepszego, ale nie lubiłam ich z dwóch powodów. Że ośmieszają pana Gustawa przed całą wsią i że strzelają do zwierząt. Kiedyś z jednym z tych panów wracałam ze sklepu. Na moje oświadczenie, co myślę o mordowaniu zwierząt, uśmiechnął się z wyższością: - Kobiety nie są w stanie zrozumieć - powiedział. - Obawiam się, że zwierzęta też nie - odpaliłam. - To już prędzej. Przystanęłam i spojrzałam mu w oczy. - Co pan czuje, kiedy jednym strzałem odbiera pan komuś życie? - Zadowolenie, że trafiłem w komorę - odparł bez chwili namysłu. W tym momencie poczułam odrazę do tego człowieka. I na rękę mi było myśleć o nim jako o jednym z zalotników tej starej kobiety. Wysiedliśmy z taksówki przed jakimś blokiem, bardzo przypominającym ten, w którym żyje moja córka. Ale mnie to nie dziwi, poczyniłam już wcześniej takie spostrzeżenia, czytając Bułhakowa. "- Butelkę mineralnej - poprosił Berlioz. - Mineralnej nie ma - odpowiedziała kobieta z budki i z niejasnych powodów obraziła się. - A piwo jest? - ochrypłym głosem zasięgnął informacji Bezdomny. - Piwo przywiozą wieczorem - odpowiedziała kobieta. - A co jest? - zapytał Berlioz. - Napój morelowy, ale ciepły - odpowiedziała." Kiedy Bułhakow opisywał ten dialog, u nas było piwo i mineralna, a napój morelowy podawano z lodem. Ale teraz taka rozmowa mogłaby się toczyć w Warszawie, nikt by się nie zdziwił. I być może było to czymś nieporównanie tragiczniejszym niż moja pierwsza podróż na Wschód, bo niebawem miał tego doświadczać cały naród. Te niezadowolone, obrażone czegoś ekspedientki miały się w zastraszający sposób rozmnożyć, a piwo zniknąć ze wszystkich kiosków. I tak powoli mieliśmy się pogrążyć w niemocy, miało nas zalać chamstwo, pogarda dla codziennego trudu, a ludzie mieli się zacząć dzielić na bumelantów i przodowników pracy. I to było to nieszczęście... Za to za drzwiami mieszkania zaczynał się zupełnie inny świat. Już cały przedpokój zajęty był przez półki, na których poupychano książki. Palta wieszało się w rogu, obok drzwi do łazienki. A w pokoju lampa rzucała przyćmione światło. Było pełno ludzi. Niektórzy siedzieli wprost na podłodze. Na nasze wejście odezwało się parę radosnych głosów: - No świetnie, wchodźcie, siadajcie... I zaraz uwaga wszystkich skupiła się wokół niewysokiego mężczyzny, o krótko ostrzyżonych włosach. Twarz pokrywał mu trzydniowy zarost. Na sobie miał czarny golf i dżinsy. Zaczął śpiewać mocnym, lekko schrypniętym głosem, akompaniując sobie na gitarze. "Kto skazał: wsio sgarieło do tła@ bolsze w ziemlu nie brositie siemia...@ kto skazał, czto ziemla umierła@ niet, ana zataiłas' na wremia...@" To była piękna piosenka i kończyła się słowami: "sapagami nie wytoptat duszy". Poczułam na sobie czyjś wzrok. Nieznacznie odwróciłam głowę i wtedy natknęłam się na te oczy. Po raz drugi w życiu czyjeś oczy przejrzały mnie do głębi. Byłam wstrząśnięta, bałam się patrzeć w tamtą stronę, ale wiedziałam, że one mnie śledzą. A potem, kiedy wieczór z wolna zamieniał się w noc, czułam obok siebie obecność tego człowieka. Przesiadł się, był blisko. Jego ramię dotykało mojego ramienia, jego łokieć opierał się o moje biodro. Bałam się głębiej oddychać, a nawet się poruszyć. Gospodyni, młoda kobieta w okularach i niemodnym koku, roznosiła na tacy wódkę w małych kieliszkach. Jej mąż wysoki, chudy, o semickich rysach twarzy, przynosił z kuchni herbatę. Trzymałam w dłoniach gorącą szklankę, z uczuciem wewnętrznego zamętu. Obecność tego człowieka, tuż obok, tak wiele nagle znaczyła. Nawet dobrze nie wiedziałam jak wygląda. Ja go tylko czułam. Czułam go całą sobą i nic nie mogłam na to poradzić. Przy herbacie zaczęliśmy rozmawiać. - Mówisz w moim języku? - spytał, od razu zwracając się do mnie "ty". - Tak, chyba tak - odparłam, ciągle jeszcze na niego nie patrząc. Ten głos nie był głosem obcego człowieka. Tuż pod powiekami miałam łzy i to mnie przerażało. Bałam się, że za chwilę popłyną i nie potrafię się z nich wytłumaczyć przed tymi ludźmi. Mały mężczyzna już nie śpiewał. Toczyła się rozmowa, z której zrozumiałam, że ma poślubić, jeżeli już tego nie zrobił, zagraniczną aktorkę. Mówili o niej "Francuzka". - Wołodia, wyjedziesz na stałe? - spytał ktoś wprost. - Nie jestem dysydentem - odparł - jestem artystą... bez Rosji jestem niczym, bez narodu, dla którego piszę, nie istnieję... Lecz bez wolności umieram... Powiedział to wszystko tak po prostu, jakby mimochodem, ale zrobiło to na mnie ogromne wrażenie. O tym Wołodi nie wiedziałam nic. Spytałam o niego mężczyznę obok. - Wołodia jest poetą, który od czasu do czasu chce wejść na scenę - odparł. W tym momencie pieśniarz wzniósł kieliszek: - Kochani, są tu z nami polscy przyjaciele, wypijmy ich zdrowie. Jednocześnie słyszę: - Jak ci na imię? - Anna. - Anno... przyjdź do mnie jutro. Musisz przyjść. I przychodzę, a raczej przyjeżdżam taksówką. On mieszka w starej części Moskwy, na Arbacie. Pokój wydzielony z jakiegoś mieszkania można by nazwać kawalerką, bo ma osobne wejście z klatki schodowej. Ten Wołodia też o tym śpiewał coś takiego, że w jego grobie będzie miejsce na dwie trumny, nie tak jak w moskiewskich mieszkaniach. I tu królują książki, stwarzające tę jedyną atmosferę. Patrzymy na siebie. Obejmuję wzrokiem jego twarz. Zawsze tak było, że miłość zapalała się we mnie w jednej chwili albo nigdy. On ma na imię Andriej, występuje w Teatrze Na Tagance. Jasną czuprynę przeczesuje palcami, to nas jakoś upodabnia, bo ja też mam taki swój gest, odrzucenie włosów z czoła. Chodzi po pokoju, przygotowuje herbatę. Milczymy, potem rozmawiamy. Jest mi dobrze. Czuję się spokojna i szczęśliwa, staram się głębiej tego nie drążyć. Dlaczego tak właśnie jest, dlaczego to jest nagle możliwe. Niech to trwa. Wreszcie wstaję, żeby się pożegnać. On podchodzi i nagle chowa mnie pod swój sweter. Jest dużo ode mnie wyższy, więc twarz mam gdzieś na wysokości obojczyka. Otaczają mnie miękkie włosy na jego piersi, czuję zapach potu i wody kolońskiej. Trzyma mnie mocno przy sobie silnym uchwytem ramion. Gdzieś blisko bije jego serce. Stoimy ciasno obok siebie i on daje mi wyraźny dowód pożądania, co mnie wcale do niego nie zraża. Pochyla się i oswobodzając z golfu moją twarz, całuje mnie wypukłymi wargami. Myślę, że to nie są usta nieznajome. Rozbieramy się w pośpiechu. Obok mnie ciało nagiego mężczyzny. Widzę muskularne owłosione nogi, rudawy zarost na podbrzuszu. Uczę się jakby od początku widoku nagiego mężczyzny. To wszystko było tak dawno... Zagarniają mnie jego twarde uda, a potem wtłacza się we mnie tak zdecydowanie i nieodwołalnie, że nie starcza mi czasu, żeby to w sobie jakoś odnotować, zdziwić się, że to znowu się staje. Garnę się do niego, chcę być jak najbliżej. Szeroko rozkładam nogi, bo wtedy jestem bardziej wobec tego zdecydowania bezbronna, dotkliwiej je wewnątrz siebie odczuwam. Chcę w tym istnieć bez znieczulenia. I orgazm spada na mnie jak coś bolesnego, ale zarazem jest to wyzwolenie mojego ciała. Ono znowu jest. Żyje... Wdzięczność, jaką odczuwam dla tego mężczyzny, jest równa tamtej, bezpowrotnie straconej... Jerzy już nie stoi między nami, on nas jakby ku sobie zbliża. Po raz pierwszy nie jest sędzią... I ta noc jest dziwna, wypełniona namiętnością. Bo to, co się między nami staje, trzeba tak nazwać. Gdybym mogła mówić także za niego, nie zawahałabym się nazwać tego miłością. Jego ręce tak dokładnie wszystko wiedzą, wiedzą nawet lepiej, najlepiej. Wystarczy kilka ich ruchów, kilka dotknięć, abym znowu była oczekująca i otwarta. Moje ciało czegoś żąda, czegoś wymaga i wszystko zostaje spełnione... Nad ranem dużo o sobie wiemy w sferze fizycznej. Nie chcę na razie innej, bo mogłoby się wydarzyć za dużo... Kładę dłoń na jego wargach. Ta miłość ma być na razie niema. Próżnia, jaką przestąpiłam, wcale nie jest mniejsza od tamtej, po spotkaniu z Jerzym... Andriej sięga po papierosa, drugiego zapala dla mnie i wkłada mi w usta. Patrzę na jego młodą twarz. Czy to możliwe, że ten człowiek jest obok. Że należeliśmy do siebie... - Dasz mi wreszcie coś powiedzieć? - pyta. - Mów. - Kocham cię. Od pierwszej chwili. Nie wiem dlaczego tak jest, ale to prawda. Unosi się na łokciu, jak ślepiec z bliska ogląda moją twarz. - Nie widziałem piękniejszej kobiety - mówi z powagą. - Mam czterdzieści lat. - Jesteś młodą, piękną dziewczyną, Anuszka! Dźwięk tego imienia wywołuje we mnie dreszcz. On otula mnie kocem. - Zimno ci? Myślę, że dopiero teraz rozumiem to słowo "czułość". Przyjmuję je jak komunię. Jest to komunia niewierzącej... Więc tak może być między dwojgiem ludzi. Myśmy z Jerzym zawsze potrzebowali tylu słów, żeby coś w sobie zakrzyczeć, a tutaj zastępuje je gest, uśmiech... Wiem, że za chwilę to utracę, tym bardziej jest cenne. Ja. Ja i pokój hotelowy... Kiedyś w innym hotelu przeżywałam miłość. Teraz mogę być tu tylko sama. Andrieja by nie wpuścili. Nikt z zewnątrz nie ma wstępu. Pilnują tego te cerberki na piętrach. Wtedy byłam z Jerzym. Ale czy tamta moja sprawa nie była mimo wszystko na miarę hotelowego pokoju? Cokolwiek bym sobie powiedziała, taka jest prawda. Co z tego, że gryzłam palce z bólu. Ani ja, ani Jerzy nie potrafiliśmy tego zmienić. Oboje próbowaliśmy, ale w naszych oczach krył się smutek ludzi przegranych. To nie Jerzy mnie upokarzał, to upokarzała mnie sytuacja. Byłam taka młoda, kiedy po raz pierwszy go zobaczyłam. I co z tego. Tyle lat żyłam samotnie, a teraz już jest za późno. On na pewno ma jakąś rodzinę. Być może ta garsoniera należy do kolegi. Wydawało mi się, że niezbyt pewnie się w niej porusza, ale może mi się tylko wydawało. Teraz nie chcę o tym myśleć. Będę się nim cieszyć dopóki można. Oto prezent na pożegnanie młodości, jeszcze raz pozwolono mi poczuć bliskość mężczyzny. Czym ona jest? Czy to jest zapach... dotyk... czy coś nieuchwytnego pomiędzy dwojgiem ludzi... jakieś fragmenty, jakieś cząsteczki odzyskują pełny kształt. I już się niczego nie musi szukać, za niczym tęsknić... Nagła pewność, że trzyma się w ręku klucz, który za chwilę otworzy drzwi... Dzwoni telefon. To pewnie Warszawa, którą zamawiałam. - Mamusia? - słyszę prawie dziecięcy głos Ewy. - To ja, córeczko. Co tam u was? Jak sobie radzicie? - Dobrze. Nawet lepiej, niż myślałam. Taka fajna studentka przychodzi do Antka, ma na imię Krysia. On ją uwielbia. A u ciebie? Kręcicie już? - Jeszcze nie. Wiesz, to szycie kostiumów, przymiarki. To trwa. - I co tam porabiasz? - Tęsknię za wami. Ewa śmieje się. - Nie znalazłaś ciekawszego zajęcia? Przez chwilę mam ochotę powiedzieć jej o Andrieju. - No to daję ci Antka - mówi ona. - Cześć, babciu - słyszę. Nagle uderza we mnie to słowo, odzwyczaiłam się. - Wiesz, mamusia mi kupi piórnik, jak pójdę do szkoły! - A pokażesz mi? - To ty jeszcze będziesz żyła? - pyta ze zdumieniem. - Pewnie, że będę żyła - odpowiadam lekko - jeszcze zaprowadzę cię na uniwersytet! - A to dobrze - mówi uradowanym głosikiem - to ci pokażę. On do końca nie rozumie, co oznaczają te słowa. Sama mu tłumaczyłam, że wszystko na świecie starzeje się i odchodzi, bo nie można żyć wiecznie. A teraz mam pretensje, że coś takiego powiedział. Dziecko jest szczere, nie zdążyło się jeszcze nauczyć fałszu, jakim nafaszerowane jest dorosłe życie. Więc skąd ten smutek, a może nawet gorycz. Może czuję się nagle tam niepotrzebna. Nie przyzywają mnie do powrotu. Radzą sobie. Gdyby nie sprawa z Andriejem, odczułabym to z pewnością bardziej dotkliwie. - No to do usłyszenia za tydzień - mówię do Ewy, która wzięła słuchawkę. - Co się stało, mamo? - pyta - że on tak powiedział? Przecież to jeszcze głuptas... Ewa... ona zawsze wie... Geologowie zaprosili mnie na wieczór pożegnalny. Rano wyjeżdżają na te swoje badania, gdzieś aż za Ural. Siedzę z nimi w ich pokoju hotelowym. Pijemy wódkę. Opowiadają nawet ciekawe rzeczy. - No tak - mówię w pewnej chwili - ale jedziecie śladem kibitek. - To jeszcze pół biedy - odpowiada któryś - tam są świeższe ślady... Uśmiecham się. - Nie ma się co śmiać - stwierdza prawie obrażony - ktoś mi powiedział, że jeszcze po drugiej wojnie odchodziły tam z Polski transporty. - Nie odkryłeś Ameryki - wtrąca wysoki w golfie. Ci młodzi, brodaci mężczyźni wydają mi się nagle dziecinni. Myślę o nich z pobłażaniem, ale i z pewną czułością. - Nie nudźmy kobiety! - Wręcz przeciwnie - odpowiadam, bawiąc się coraz lepiej. Kiedy chcę już wracać do swojego pokoju, podrywa się kierownik ekipy. Stwierdza, że odprowadzi mnie pod drzwi. Idziemy po schodach. Na moim piętrze natrafiamy na trudności. Ta sama etażna, co pierwszego dnia, wstaje z krzesła i zagradza sobą wejście do korytarza. - Tuda nielzia - mówi, patrząc groźnie na mojego towarzysza. Geolog nie zna dobrze rosyjskiego, próbuje po angielsku, potem zaczyna gestykulować. - Madama - zaczyna, kładąc rękę na sercu - damy niet, ja piederast! - Nielzia! - odpowiada ona i ustawia się w pozycji zapaśniczej na lekko rozstawionych nogach. - Przecież ja sama trafię, Jurek - mówię ugodowo. - Powiedziałem pod drzwi, to pod drzwi, nawet gdybym miał ją zabić. - Słodko zwraca się do niej - madama, eta maja siestra, eta maja rodina! - Familia - podpowiadam. Ale na niej nie robi to wrażenia. - Nielzia - odpowiada niezmiennie. I wtedy on nagle bierze babsko na ręce i rusza w głąb korytarza. Ogląda się na mnie. - No chodź, czemu nie idziesz! Idę, ale nie wierzę swoim oczom. Ona też chyba nie bardzo w to wierzy, bo nawet nie próbuje protestować. Geolog stawia ją pod moimi drzwiami. Trzeba powiedzieć, że trochę się zasapał. - No - mówi, całując mnie w czoło - zmykaj spać. Klepie mnie jeszcze po tyłku i odchodzi. Patrzę na etażną, która ma na twarzy wyraz bezgranicznego zdumienia. - Nielzia - mówi cicho i rusza w stronę swojego krzesła. W moim pokoju dzwoni telefon. - Anuszka? Gdzie ty się podziewasz? - Byłam z przyjaciółmi - odpowiadam, nagle zdając sobie sprawę, co to znaczy. Oto znalazłam się wśród ludzi. Tak kurczowo trwałam przy Jerzym, a potem przy Ewie i Antku, bo ich przy mnie nie było. Przyjaźń zdarza się tak rzadko jak miłość, a znajomych prawie nie miałam. Nikt do mnie nie przychodził, nikt mnie nie zapraszał do siebie. Być może tego nie chciałam... chyba na pewno... ludzie mnie nudzili. Ja nie nudziłam się nigdy wypełniona swoim cierpieniem. Tyle energii zużywałam na moje walki z przeszłością, że to, co pozostawało, było jakimś skrawkiem. Na tym skrawku uczyłam się żyć. Jeżeli ktoś do mnie dzwonił, to tylko w konkretnej sprawie. Nigdy tak sobie, żeby się dowiedzieć, co słychać. Dotyczyło to zarówno kobiet, jak mężczyzn. Jeżeli już ktoś się pojawiał, zawsze był to jakiś układ, który szybko się kończył. Długo pamiętałam lekarkę ze szpitala, w którym Ewa miała operację. Była w moim wieku i miała nieładną twarz. Małe, osadzone za blisko oczy patrzyły z odrobiną złośliwości. Zupełnie jakby chciały powiedzieć: "Ładna jesteś, ale i tak ci to nie pomoże. Postaram się, żebyś cierpiała". Poczułam nagły lęk, ale zaraz zapomniałam o tym. Musiałam pożegnać się z Ewą. Stała przebrana w zbyt długą szpitalną koszulę i miała łzy w oczach. - Ewa, przecież to zwykłe badania... A potem wieźli ją na szpitalnym wózku, nagą, przykrytą tylko prześcieradłem. Bała się. Powiedziała potem, że to było uczucie zimna. Mój lęk zawsze był gorący. Od momentu diagnozy do chwili operacji minął tydzień. Obie musiałyśmy go jakoś przeżyć. Sprzeciwiłam się, żeby Ewa została powiadomiona, co ją czeka. Lekarka stwierdziła, że oni starają się dzieci nie oszukiwać. Ostro odpowiedziałam, że biorę to na siebie. W odpowiedzi zacisnęła usta. Czułam do niej nienawiść, a jednocześnie chciałam ją jakoś przebłagać. Zmusić do powiedzenia, że to nie może być to najgorsze. To był czas, kiedy wszystkich naokoło chciałam przebłagać, a nawet u nich żebrać. Ważny był każdy głos, nawet pielęgniarki, nawet salowej. Nie mówiąc już o niej. Ale ona milczała. Żeby podnieść w jej oczach wartość swoją i Ewy, powiedziałam, że Ewa otrzyma krew znanego aktora. Oddał ją na jej korzyść, bo ze mnie nie było wtedy wiele pożytku, a takie są przepisy. Ona uśmiechnęła się wyniośle. - Pani córka otrzyma krew żołnierza, bo to nie ta grupa - w jej głosie czuć było pogardę. Panowała nade mną całkowicie. Nie potrafię teraz tego zrozumieć. O co jej chodziło. Czy to była zemsta brzydkiej kobiety, czy krył się w tym jakiś podtekst lesbijski. Potem przychodziło mi do głowy, że być może to ona zamieniła klisze... Prawdy nie dowiem się nigdy. Odkąd wróciłam ze Związku Radzieckiego, nie wychodziły mi przyjaźnie z kobietami, nawet takie powierzchowne, kiedy spotyka się z kimś po to, by opowiadać o sobie. Przecież każdy potrzebuje słuchacza, dlatego w Ameryce, gdzie stosunki między ludźmi są bardziej oschłe, tak modna jest psychoanaliza. Chodzi o to, żeby ktoś słuchał. Potrzebowała tego pani Dudowa, opowiadając mi o swojej berlińskiej karierze. Chyba była tak samo jak ja samotna, bo tak samo jak ja swoim wyglądem odstawała od innych, z tą różnicą, że w sposób karykaturalny. Jerzy powiedział kiedyś, że ludzi peszy mój wyniosły sposób bycia. Nie byłam tego świadoma, raczej uważałam, że jestem zbyt zamknięta, nieśmiała. Widocznie z boku wyglądało to inaczej. Mężczyźni zresztą odnosili się do mnie życzliwie, wyjąwszy może panów z Rakowieckiej, ale tam nie wyglądałam wyniośle. Wręcz przeciwnie, byłam brudna, moje zwykle jasne włosy miały szary kolor i szara była moja twarz. Można powiedzieć, że przywdziałam wtedy barwy ochronne. A teraz wszystko się nagle zmieniło. Otoczyli mnie ludzie. Bardzo serdeczne stosunki wytworzyły się w naszej ekipie. Myślałam, że jako ktoś z zewnątrz będę obserwowana. Nic podobnego. Moje pojawienie się w studiu przyjęto oklaskami. Każdy chciał się ze mną przywitać, dotknąć mnie, obejrzeć. Zupełnie jakby pojawiła się znana gwiazda. Wszyscy zapewniali, jak bardzo się cieszą, że będziemy razem pracować. Nie mówiąc o reżyserze. Zaprosił mnie na obiad. Był poważny, skupiony. Jakiś czas obserwował mnie niemal bez słowa, co mnie dosyć peszyło, potem zaczął mówić cichym, poważnym głosem. To też była nowość. Żaden reżyser do tej pory nie traktował mnie jak myślącego człowieka. Dostawałam scenariusz, przychodziłam na plan, kręciło się kolejne ujęcie. Myślenie nie było nawet wskazane. Tutaj miałam nie tylko odtwarzać rolę, ale także ją tworzyć. Tego ode mnie wręcz oczekiwano. Zaproszono mnie do telewizji. Dziennikarka, która prowadziła ze mną wywiad, też była niezwykle sympatyczna. Cały czas uśmiechała się do mnie, więc kiedy padło pytanie, gdzie tak dobrze nauczyłam się mówić po rosyjsku, ja się nie uśmiechnęłam jak zwykle, tylko odpowiedziałam, że mój ojciec był wybitnym znawcą literatury rosyjskiej. Mówił i pisał w tym języku. Było to w końcu prawdą, a oni nie spytali, jak mu się powodzi. Tego dnia wieczorem byłam na "Wujaszku Wani" w Teatrze Na Tagance. Wujaszka grał Andriej, więc przysporzyło mi to wielu dodatkowych wzruszeń. Patrzyłam na tego człowieka tak pełnego ciepła i miłości. Tylko raz byliśmy blisko, więc moje podejrzenia co do właściciela garsoniery się zagęściły. Oboje zostaliśmy wciągnięci w wir pracy. Telefonowaliśmy do siebie. On opowiadał, co robi, gdzie jest, potem ja mu opowiadałam. - Śpij dobrze, kochana - mówił na pożegnanie i posłusznie szłam do łóżka za jego głosem. On mnie chronił. Raz tylko obudziłam się w środku nocy przerażona. Zamówiłam Warszawę. - Tak, pani Anno - usłyszałam głos psychologa. - Dzwonię z Moskwy. - Mam nadzieję. - Czy mógłby pan pojechać do moich dzieci? - Rano. - Teraz! - Nie, rano, pani Anno - powiedział, odkładając słuchawkę. Płakałam z bezsilności i lęku. Rano musiałam pojechać do studia. Zadzwonili tam z hotelu, że był telefon z Warszawy. Z moimi dziećmi wszystko w porządku. Te dwa miesiące przeleciały tak szybko. Jestem prawie zdumiona, że byłam tu przeszło sześćdziesiąt dni. I że to już się skończyło. Jutro wracam do Warszawy. Pod koniec listopada ekipa przyjedzie do Polski, będziemy kręcić w Gdańsku końcowe sceny. To tam właśnie nieszczęsna hrabina wsiądzie na statek, który ją na zawsze uwiezie do Ameryki. Jej przyjaciel, rosyjski rewolucjonista, został rozpoznany i zabity na ulicy. Jak zwykle, tragiczne zakończenie, jakże mogłoby być inaczej. Jeżeli gram główną rolę, musi się to źle skończyć. Wieczorem idę do Teatru Na Tagance obejrzeć Hamleta. Będzie go grał ten poeta, który "od czasu do czasu chce wejść na scenę", jak powiedział o nim Andriej. Już wiem, że nazywa się Włodzimierz Wysocki. Nie bardzo widzę go w tej roli, ale właśnie to może być ciekawe. Przez te dwa miesiące zapomniałam, jak oni ze sobą wyglądają. Była Ewa i był Antek, a teraz szłam w stronę niewyrośniętej dziewczynki trzymającej za rękę małego chłopca. Antek urósł, z kołnierzyka wystawała chudziutka szyjka. Nie od razu chciał się ze mną przywitać, schował się swoim zwyczajem za Ewę. Zawsze się tak chował, albo za mnie, albo za nią, w zależności, która się w jego życiu po przerwie pojawiała. Jeżeli był to więcej niż tydzień, Antek uważał za stosowne odegrać swoją sztuczkę, a może wstydził się naprawdę. Jak szliśmy do taksówki, przysunął się bliżej i po chwili poczułam w dłoni jego rączkę. A w taksówce było już tak, jakbyśmy się nigdy nie rozstawali. Spojrzał mi w oczy: - Oj, babciu, babciu - powiedział z naganą. Wiedziałam, o co chodzi. Że go zostawiłam. Rozpakowywałam walizkę, wyjmując po kolei prezenty dla niej i dla Antka. On szalał z radości na widok mechanicznych zabawek, Ewa była bardziej powściągliwa, może dlatego, że nie były to ciuchy z Zachodu. - Mogłabym zostawić u ciebie Antka? - spytała. - Teraz? - Tak. - Myślałam, że sobie porozmawiamy. - Mamy czas, najpierw naciesz się wnukiem - powiedziała. Spojrzałam jej w oczy. Były ciemne i nieprzeniknione. Nie wiedziałam, co znaczą jej słowa. Tym razem nie był to wyrzut, czułam to. - Jak musisz iść, to idź - rzekłam. Coś się takiego stało, że od mojego powrotu zablokowała się nasza psychiczna łączność z Ewą. Zupełnie, jakby ktoś postawił między nami ekran. Nie wiązałam tego z osobą Andrieja. Oczywiście, gdzieś tam pojawiły się we mnie wyrzuty sumienia. Jakby mogło być inaczej. Dzieląc siebie pomiędzy tych troje, miałam poczucie, że któreś dostaje za mało. Obawiałam się, że jak zwykle ona, Ewa. Ale nic już nie można było poradzić. Zmieniłam się. Stałam się bardziej otwarta, nauczyłam się głośno śmiać. I to był ten śmiech na całe gardło. Wtedy, po przedstawieniu "Hamleta", kiedy znalazłam się pośród tych wszystkich wspaniałych ludzi. I przedstawienie też było zresztą wspaniałe. Na pewno niepodobne do żadnego innego. To był Hamlet Wysockiego. Wszystko w tym przedstawieniu "grało", nawet dekoracja. Była nią wielka, brudnoszara kurtyna, przesuwająca się w różnych kierunkach, zupełnie jakby miała świadomość. Hamlet owijał się nią, spoza niej był szpiegowany. Oplątywał nią Ofelię i jakby tulił w namiętnym uścisku. Ten niepozorny człowiek w oczach przemieniał się w olbrzyma, tak wielka była siła jego aktorstwa. Kiedy weszłam za kulisy, siedział w pozycji Stańczyka w fotelu. Był rozebrany do pasa i mokry od potu. Miał bardzo mizerną, niemal wycieńczoną twarz. Pomyślałam z lękiem, że ten człowiek wypala się jak świeca. Jego płomień ostatkiem strzela do góry. Potem, kiedy byliśmy w mieszkaniu jednego z jego przyjaciół i kiedy śpiewał swoje piosenki, zapomniałam o tym. Obok mnie siedział Andriej, jak wtedy, pierwszego wieczoru, obejmował mnie ramieniem. Ktoś nawet zażartował. - Mamy szczęśliwą rękę, Wołodia zdobył Francuzkę, Andriej z kolei Polkę... - A co my mamy powiedzieć? - użaliła się jakaś dziewczyna. Wyszliśmy razem. Nasza ostatnia noc pełna była miłości w tym samym maleńkim mieszkanku. Miałam obok to cudowne młode ciało, prawie nie rozumiejąc, jak to możliwe. Ja... przecież mnie się nie udawało nigdy. - Andriej... masz rodzinę? - spytałam nad ranem. - Jestem sam, Anuszka - odparł. I ta odpowiedź wydała mi się czymś najgorszym, bo przecież tym razem ja nie byłam sama. Nawet gdyby on tego pragnął, nie mogłabym z nim zostać. Prędzej czy później rozdzieli nas granica. - A ty? - spytał. - Ja... nie. - Mąż? - Dzieci. - To i ja je mam - odparł - te twoje dzieci. Pokręciłam przecząco głową, ale on nie przyjął tego gestu. Zmusił mnie do spowiedzi. Opowiedziałam mu wszystko, nawet to o Wierze, co kiedyś zataiłam przed ciotką. - Więc będę mówił do ciebie Anna - i to był jedyny komentarz. I jeszcze powiedział, że przyjmie rolę brata rewolucjonisty, którą przedtem odrzucił. Przyjedzie do Polski. Rozpłakałam się, a on gładził mnie po włosach. Był silniejszy ode mnie, był tak pewny swego, że nagle pojawiła się jakaś nadzieja. Przez sen trzymał rękę na mojej głowie. Rano odwiózł mnie na lotnisko. Kiedy spojrzałam na niego przez łzy, powiedział: - Rozstajemy się tylko na chwilę, Anno... Odkąd zdecydowałam się na tę rozmowę, moje mieszkanie, które udało mi się nawet polubić, teraz znowu jest obce. Jest jak pułapka. Obecność Antka w tych ścianach nadała znaczenia sprzętom, odgłosom. To są te elementy, z których składa się prywatne życie. Musiałam przeciągnąć kogoś przez te cztery ściany, żeby uznać je za swoje. Tamto mieszkanie łączyło się z Ewą, z Jerzym, tutaj nie było niczyich śladów oprócz moich. Dopiero kapcie Antka pod wieszakiem, jego szczoteczka do zębów obok mojej, jakoś to wnętrze oswoiły. A teraz tu właśnie muszę wyjść naprzeciw czemuś, co przez dwadzieścia dwa lata stało w poprzek mojego życia. Ewa patrzy na mnie, wydaje mi się, że w jej oczach kryje się strach. - Wiesz, że byłam w powstaniu - zaczynam - opowiadałam ci... potem... zostałam wywieziona do Związku Radzieckiego... spędziłam tam osiem lat... to znaczy my obie... - Ja też tam byłam? - Tak... to znaczy... ja ciebie tam urodziłam... - A mój ojciec? - Ojciec... musiał tam zostać. - Dlaczego? Był Rosjaninem? Tylko chwilę milczę. - Nie wiem, kto to był. - To dlaczego, mamo? Dlaczego? W jej oczach pojawia się coś jak żal. - Dlatego, że były takie czasy - prawie krzyczę - że w Rosji wybuchła rewolucja, a myśmy przegrali naszą wojnę. - Dlatego ja się musiałam urodzić? - Tak. Zapada cisza. Czekam na jej pytania, gotowa odpowiedzieć na każde. I ona o tym wie. Oczy jej pociemniały jak zawsze, kiedy coś jest dla niej za trudne. Cisza się przedłuża. I nagle dociera do mnie, że Ewa się wycofuje. Wycofuje się, stając się w ten sposób moją cichą wspólniczką. To niedomówienie między nami będzie odtąd istniało za obopólną zgodą. Spoglądam na psychologa nie bez satysfakcji. To on przecież cały czas dowodził, że prawda jest jej potrzebna jak powietrze. I co teraz z tym zrobi. Ona nie chce tej prawdy, a nawet się przed nią cofa. - Nie chce pani wiedzieć nic więcej? - jest wyraźnie zdenerwowany. Ewa podskakuje na dźwięk jego głosu. - Czego wy ode mnie chcecie? - pyta bezradnie. - To pani czegoś chciała, pani Ewo. Mama nie pozwoliła mi pytać - broni się i jest w tym coś przejmującego. Zdanie, które było kiedyś argumentem przeciwko mnie, teraz ma jej służyć jako obrona. Wysuwa je jak tarczę naprzeciw tej prawdy, która ją przeraża. - Otrzyma pani każdą odpowiedź - mówi psycholog. - Na co? - To zależy od pani. Ewa milczy. Kiedy teraz o tym myślę, widzę tę scenę inaczej. Ewa nie wycofała się z tchórzostwa, dla niej przestało to mieć znaczenie. Ta prawda przychodziła za późno. Dlatego tak dziwnie się zachowywała. Cały czas, od mojego powrotu robiła jakieś uniki, coś chciała przede mną ukryć. Byłam zaniepokojona. Musiałam to wyjaśnić przed wyjazdem do Gdańska. No i wyjaśniłam. Wiedziałam, że pisze pamiętnik i wiedziałam też, gdzie go trzyma. Podczas jej nieobecności weszłam do mieszkania. To, czego się dowiedziałam, było tak nieprawdopodobne, że początkowo wzięłam za fantazję. Ale przywołała mnie do porządku wizytówka, którą też znalazłam w szufladzie. Zadzwoniłam pod podany tam numer telefonu. Mężczyzna od razu przystał na spotkanie, a kiedy się zastanawiałam, jak się poznamy, powiedział: - Poznam panią. Podszedł do mojego stolika, a ja struchlałam, bo nie był to człowiek młody. Musiał być w moim wieku albo nawet starszy. Pomyślałam wtedy, że psycholog miał więcej racji, niż sądziłam. Ja i Ewa byłyśmy na siebie skazane... - Jak pan sobie wyobraża związek z moją córką? - spytałam. Uśmiechnął się; ten uśmiech dobrze znałam. A może oni wszyscy są jakoś do siebie podobni, ci mężczyźni prowadzący podwójne życie. - Chodzi pani o to, czy nie mam zamiaru jej skrzywdzić? - Tak, chyba tak. - Kocham ją, ale kocham też mojego syna. Ma dopiero dziesięć lat, w tej chwili nie ma mowy, żebym go zostawił. Może jak będzie starszy. - Tym bardziej będzie pana potrzebował. - Więc podzielę swoje życie pomiędzy ich dwoje. - No tak, ale zapomina pan, że jest jeszcze ktoś trzeci. Jej syn. - No i pani, trzeba dodać. Patrzymy na siebie. - Żądam, aby pan zerwał z moją córką! Ewa nie umiała mi wybaczyć tej rozmowy, bo jednak jej powtórzył. - My sobie wszystko mówimy! - krzyczała. - Co ty sobie wyobrażasz? Że on będzie coś przede mną ukrywał! - Widzę, że się dobraliście - odrzekłam ostro - tylko nie jesteś sama, masz dziecko... Ja też miałam dziecko, a mimo to nie pytałam o pozwolenie na swoją trudną miłość. I Ewa nie poszła do Jerzego i nie żądała rozstania ze mną. Nie mogła się nawet zbuntować, kiedy oddawałam ją do sióstr. - Wiem, że mam dziecko - słyszę - i nie oddam go do internatu. Zawsze będzie ze mną. A więc obie myślimy o tym samym, mimo to mówię: - Musisz rozstać się z tym człowiekiem. Drugiego dziecka już ci nie będę niańczyć! Jej oczy są teraz jak czarne przecinki w bardzo bladej twarzy. - Nienawidzę cię! Odwracam się i wychodzę, słysząc za plecami wołanie Antka: - Nie idź! Jadę prosto na lotnisko. Pierwszą osobą, którą napotykam w sopockim "Grand Hotelu", jest Andriej. Nie widzi mnie, spaceruje po holu. Myślę, że on, to optymistyczny akcent w moim życiu. Co może oznaczać, przerywnik czy zmianę... Ta zmiana szykuje się od jakiegoś czasu, czuję w kościach, ale czy to będzie zmiana na lepsze... Pory roku mojego życia nosiły znamiona smutku. Jerzy kiedyś zażartował: "Ach, ty moja pani Jesień, jesteś piękna jak ona i tak samo melancholijna." Pani Jesień... coś takiego mógłby wymyślić Antek, ale wtedy, jak toczyła się ta rozmowa, nie było go jeszcze na świecie. Jakby Jerzy odniósł się do mojego bycia babką, jakby powitał konkurenta... Moja miłość do Antka musiała być wcześniej zaplanowana, jestem tego pewna, mimo że boczyłam się na pęczniejący brzuch Ewy. A może ta miłość jest właśnie za karę. Za to, że tak jej nie chciałam, buntowałam się przed nią. Andriej przyjął to z humorem. Powiedział, że jestem najmłodszą babcią świata, a on w tej sytuacji najmłodszym dziadkiem i możemy w razie czego zarabiać na chleb, pokazując się w cyrku. Roześmiałam się. - Kiedy zobaczę swojego wnuka? - spytał. W jego żartobliwym tonie było coś z determinacji, Andriej gotów był przyjąć na siebie wszystko, co miało związek ze mną, z moim życiem. Był szybki, może za szybki. I dlatego zaczęłam się jakby lekko wycofywać. Podświadomie gromadziłam argumenty przeciw. Był młodszy, był nie stąd, i na dobrą sprawę nie miał pojęcia, z kim chce się wiązać. Przecież nie byłam osobą łatwą. Mój neurasteniczny sposób bycia często doprowadzał Jerzego do rozpaczy, a przecież ja i Jerzy to cała historia. To, że opowiedziałam Andriejowi o sobie, było tylko opowiadaniem. Oczywiście, coś musiało znaczyć, nikt poza Jerzym nie został do końca wtajemniczony. Zresztą, Jerzy w tym uczestniczył. Andriej nie mógł tego pojąć do końca, musiałby zobaczyć chociaż jeden dzień z mojej przeszłości. I to też byłoby za mało, on musiałby taki dzień ze mną przeżyć. A może to właśnie jest szansa. Być dla siebie nawzajem jak czysta karta, zaczynać od początku. Ale czy stać mnie na coś takiego, czy ja jeszcze potrafię dać nam taką szansę... Może stał się nią mój wyjazd do Moskwy, przecież tam się spotkaliśmy. Być może potrzebowałam go dla odnalezienia zgubionej nitki. Psycholog pewnie by temu przyklasnął. Wyraz jego twarzy był ostatnio jak podpis na akcie ułaskawienia. Zobaczył mnie, idzie w moją stronę. Za chwilę czuję obok tego człowieka i wszystko, o czym myślałam, traci znaczenie. Odbieram siebie przez niego. - Jesteś moim jedynym wyjściem, Anno - mówi mi we włosy. Czuję na szyi ciepło jego oddechu. Szesnaście lat temu przemierzałyśmy z Ewą tę samą drogę starym zatłoczonym autobusem. Teraz jadę taksówką wynajętą do filmu. Mamy trzy dni przerwy w zdjęciach, więc wiozę Andrieja w stare kąty na Mazury. To nie są Mazury moje i Jerzego, to są Mazury moje i Ewy. Więc znowu tam jadę, do tego "międzyczasu" mojego życia. Jeszcze wtedy Jerzy był dla mnie utracony i ja nie w pełni dla siebie istniałam. Dobrze, że właśnie tam się znalazłam, gdzie miałam dużo czasu i mogłam się sobie do woli naprzyglądać. Zobaczyłam siebie bardzo ostro. Jak pod mikroskopem obejrzałam swoją ułomność. Tak, to było dobre określenie. Tam, na Mazurach, byłam ułomna i jako kobieta, i jako matka. Chciałam to zmienić, ale między mną i Ewą do niczego tam nie doszło w sensie uczuciowym. Fizycznie istniałyśmy bezkonfliktowo. - Idź po mleko - mówiłam, a ona posłusznie brała kankę i wychodziła. Po chwili widziałam, jak biegnie przez drogę. "Dziewczynka z kanką" coś myślało we mnie, ale to coś nie myślało "moja córka". Dopiero w Warszawie zaczęło się zmieniać. Przyzwyczajałam się do uczucia, że ktoś jest blisko, obok. Zaczynałyśmy dzielić ze sobą nie tylko dom, ale i życie. I wtedy odnalazłam Jerzego. To spotkanie przemieniło mnie w kobietę. Ale musiało się to stać kosztem czegoś. Zapłaciła Ewa. Kiedy wjeżdżamy po kocich łbach do wioski, czuję wzruszenie. Przez chwilę widzę siebie i Ewę w gaziku obok dyrektora Domu Kultury z Piszu. Miałyśmy na sobie te stare łachy, w których wróciłyśmy ze Związku Radzieckiego. Pierwszą napotkaną osobę pytam o pana Dudę. - A... umarł będzie z pięć lat temu. - A ona? - Ona mieszka tam, gdzie mieszkała. Przed jej czerwonym domkiem stoi mercedes z zachodnioniemiecką rejestracją, więc można by pomyśleć, że odnalazł ją tu wielbiciel z dawnych berlińskich czasów. Ale prawda jest inna. Otóż pani Dudowa przemieniła się w ludową malarkę. Podobno raz nawet była u niej telewizja. Najbardziej lubi malować jelenie na rykowisku i skłaniające ku sobie głowy łabędzie. Pokazuje nam obrazy, kiedy już jej klient odjeżdża, pozostawiając kilkaset marek honorarium i uwożąc ze sobą żubra z nisko opuszczonym do ataku łbem. Jego oczy nabiegłe krwią miotają błyskawice, które też są namalowane. Jest w tym jakaś groza. Mogłam to ocenić, porównując pocztówkę, z której ów żubr został przeniesiony na płótno. Na pocztówce po prostu pasł się na łące. Pani Dudowa jest bardzo wzruszona. Zaraz częstuje nas herbatą i czymś mocniejszym. Proponuje nocleg. Odprawiam taksówkarza, który przyjedzie tu po nas za trzy dni. Mamy je dla siebie z Andriejem. Ona właściwie się nie zmieniła, zmienił się tylko jej strój. Chodzi teraz w obcisłych czarnych rajtuzach i zielonej kamizelce. Włosy zrobiła sobie na rudo. Całość prezentuje się dość dziwacznie, ale z pewnością jest to ta sama osoba. Wygląda czerstwo, mimo zbliżającej się siedemdziesiątki. Tak jak ja oszukała swoją datę urodzenia, może nawet bardziej, bo Andriej daje jej nie więcej niż pięćdziesiąt lat. Poszedł spać na górę, bo nie rozumie, o czym rozmawiamy. Nie zna przecież polskiego. My siedzimy z panią Dudową w kuchni przy stole i popijamy nalewkę. Jest mocna, słodka i kręci mi się od niej w głowie. Pani Dudowa zwierza mi się, że ma przyjaciela, wędrownego malarza, który obudził w niej zamiłowanie do palety. On, w przeciwieństwie do niej, maluje tylko ludzi. Najczęściej portrety z fotografii. Nieźle zarabia, ale przebiła go, bo otrzymuje honoraria w zagranicznej walucie. Raz wstąpił do niej turysta z D~usseldorfu, kupił obraz. I tak się zaczęło. Są ze sobą z tym Lolem od trzech lat, ale on ma żonę i czworo dzieci. Tamta nawet była tutaj. Przyciągnęła ze sobą całą gromadkę, i to najmłodsze, jeszcze przy piersi. Wyzwała panią Dudową od najgorszych, a czy ona kogoś krzywdzi? Czy ona go trzyma pod kluczem? Chce z nią być, to nie będzie się przed nim zamykała. O nic mu głowy nie suszy. I jest szczęśliwa, naprawdę szczęśliwa. Gustaw był zawsze stary, więc przy jej temperamencie musiała go zdradzać, a teraz nikt jej nie jest więcej potrzebny. Gdybym umiała tak jak ona wywyższyć swoją miłość... - Ten pan, to mąż? - pyta. - Nie. - Piękny mężczyzna - stwierdza pani Dudowa - jaki to piękny mężczyzna... Idę schodami na górę, muszę trzymać się poręczy, bo kręci mi się w głowie. Myślę, że jestem szczęśliwa. Że on tam jest. I że do niego idę. Kładę się obok, szuka mnie przez sen. - Jesteś? - pyta półprzytomnie. - Jestem - odpowiadam. Tylko kim? Kim ja jestem? Powiedziałam psychologowi, że widzę swoje życie jako potworka drepczącego gdzieś obok mnie. - Ale to pani potworek - odpowiedział. Idziemy przez jezioro na drugą stronę, do lasu. Lód pokrywa gruba warstwa śniegu. Grzęzną nam nogi. Jesteśmy już spory kawałek od brzegu, kiedy nagle odzywa się huk. Jakby wystrzał. Andriej chwyta mnie za rękę. - Lód pęka! Biegniemy z powrotem, czując, jak się pod nami ugina. Śnieg robi się mokry. Dalej wszystko dzieje się błyskawicznie. Padam na kolana, puszczając rękę Andrieja. Oddalamy się od siebie. Przestrzeń pomiędzy nami wypełnia się czarną bulgocącą wodą. Zanurzam się w niej z wolna, wkrótce sięga mi do pasa. Andriej próbuje dotrzeć do mnie. Kładzie się na lodzie, w ręce trzyma swój kożuch, który usiłuje do mnie dorzucić. W końcu się to udaje, ale ja tracę oparcie pod nogami. Kra idzie na dno. Wir wciąga mnie w głąb. Kurczowo trzymam się kożucha, widząc, że pociągam Andrieja za sobą. To wszystko jest jak bezgłośna, zwolniona projekcja. Nasze ręce, nasze oczy. Wiem, że jeżeli on puści kożuch, utonę, a jeżeli ja nie puszczę, on za chwilę znajdzie się w tej rozpadlinie, w olbrzymiej przerębli. Ale tak bardzo chcę żyć... Na brzegu pojawiają się ludzie, chyba boją się wejść na lód. Ktoś jednak wchodzi. Pani Dudowa ze swoim przyjacielem Lolem. Pomagają Andriejowi mnie wyciągnąć. On nie chce mnie puścić, nawet gdy już jestem bezpieczna. Kurczowo trzyma mnie za obie ręce. Patrzymy sobie w oczy. - Nie wolno na lód - mówi pani Dudowa - jeszcze nie było takich mrozów. Jej przyjaciel potakuje łysą czy ogoloną głową. Mimo tych przeżyć dostrzegam, iż jest barwną postacią. Rozpięty kożuszek ukazuje kanarkowy pulower i muszkę w kropki. Jesteśmy z Andriejem w pokoju na górze. Owinięta w koc siedzę przy piecu i popijam wódkę z pieprzem. Włosy mi już wyschły i nie czuję zimna. Andriej klęczy u moich kolan. Wyciągam rękę i dotykam jego głowy. Przez chwilę patrzymy sobie w oczy, potem on odchyla koc, całuje mnie. Jestem naga. Wstaję, udami oplatam jego biodra. Wchodzi we mnie otwartą i miękką, jednocześnie wargami szukając moich ust. Za chwilę jego język wypełnia mnie, czuję jak się rozpycha i pręży. Po plecach przebiega dreszcz. Andriej obejmuje rękoma moje pośladki, poprawia mnie na sobie. Jest zachwycająco sprawny w naszej miłości, tak niezawodnie porusza we mnie wszystkie struny pożądania. Umyka gdzieś to wszystko, co nie jest mną, i to wszystko, co nie jest nim. Oboje dążymy do tego samego punktu, coraz bardziej rozpaleni i niecierpliwi. Andriej szukając oparcia dla naszej miłości, dociera ze mną do ściany. Mam ją teraz tuż nad sobą. Nie chce się rozstąpić, pozostawiając mnie na wprost tego, co się musi dopełnić. I dopełnia się, przez moje ciało przebiega ostry prąd, który załamuje się w połowie i przemienia w mdłą słodycz końcówki orgazmu. Dociera do mnie jęk Andrieja, który jest jego końcówką. Myślę z czułością i odrobiną humoru, że nasza miłość została donoszona... Leżymy obok siebie w ciemności, Andriej pali papierosa. - Mogłeś utonąć przeze mnie - mówię cicho. - Więc nie możesz mnie już zostawić - odpowiada żartobliwym tonem. Oni obaj boją się być poważni - myślę i zaraz się poprawiam - bali się... - i nie umiem znaleźć odpowiedniego czasu. Pani Dudowa ze swoim przyjacielem wychodzą przed dom, machamy z okna taksówki. Kierowca rusza. Andriej siedzi obok, obejmuje mnie ramieniem, a kiedy wyjeżdżamy na szosę, nagle pochyla się i całuje mnie w usta. Myślę, że zyskałam także trzecie Mazury. Moje Mazury z Andriejem. Czyż nie dowiedziałam się czegoś o sobie i o tym człowieku, którego potrzebuję... To mi się ciśnie na usta, potrzebuję cię Andriej. Po raz pierwszy w życiu jestem w mojej miłości egoistką... Nie czułam bólu, jakaś siła popchnęła mnie na chodnik. Zobaczyłam czyjeś cofające się buty, zniszczone damskie kozaczki i otoczyła mnie miękka, rozkołysana ciemność. Musiałam poddawać się jej z ufnością, bo wydawało mi się, że jestem embrionem i zewsząd otaczają mnie wody płodowe matki. Gdzieś u góry miarowo biło jej serce... Było mi chyba dobrze, bo z taką niechęcią wychodziłam z lepkiej ciemności. Broniłam się, cofałam, jakby było jeszcze za wcześnie... Przebłyski świadomości raniły mnie, były jak ostre szkło, a potem nagle rozkołysanie ustało... zaczęłam słyszeć, co się dzieje wokół. I myślę, że gdybym bardzo chciała, mogłabym otworzyć oczy... Nie potrafię dokładnie znaleźć się w czasie. Z pewnością jest początek stycznia... Niedawno pielęgniarki rozprawiały na korytarzu o sylwestrze. Któraś z nich spytała: - Ty, a tu kto leży? - Cii... no wiesz, ona. Przywieźli ją w nocy helikopterem i pary nie wolno puścić. A więc tak. Z pewnością jestem w klinice rządowej. Przywieziono mnie nocą... a wtedy był wczesny ranek... Co się ze mną działo przez ten czas? Może położono mnie w którymś z gdańskich szpitali, a potem dopiero tutaj... Mogli nie rozpoznać mojej twarzy, musiała być zalana krwią. Gdy ją obmyto... Taksówkarz wiedział, kogo wiezie. Wysiadł za mną, a może tak mi się tylko wydawało... Biegnąc tam, nie obejrzałam się za siebie. Dlaczego kazałam mu się zatrzymać? Minęliśmy dziwny pochód... na wyjętych z zawiasów drzwiach niesiono zabitego mężczyznę. Był młody... Musieliśmy zjechać na bok. Przez tylną szybę zobaczyłam zielony szpaler, do którego pochód się zbliżał... Kazałam taksówkarzowi zawrócić, na co odrzekł, że spóźnię się na samolot. Powtórzyłam polecenie. Chwilę jechaliśmy za nimi, potem ludzie przystanęli. Zbliżyliśmy się do czoła pochodu... taksówkarz zjechał w stronę krawężnika, a ja nagle otworzyłam drzwiczki... coś mnie gnało naprzód... dlaczego tam biegłam... Boże... jak mnie torturuje hałas na korytarzu, już wiem, że to drewniaki... te dziewczyny w nich chodzą... gdyby choć przez chwilę domyślały się, jak mnie dręczą, chodziłyby boso... Jak ja wyglądam? A jak wyglądałam padając na chodnik... nie czułam bólu... jakaś siła oderwała mnie od ziemi... zobaczyłam te cofające się buty, no i wcześniej tego chłopca... teraz mi się wydaje, że widziałam go z daleka. Stał w za dużym, wojskowym płaszczu, niezdarnie trzymając karabin... Ale czy to on strzelił. Myślał, że chcę rzucić granat... ten mój ruch... to wyrzucenie ramienia ku górze... A ja tylko chciałam poprawić włosy, posypały mi się na twarz... Spojrzenie tego chłopca, on się mnie bał... Jego nerwową reakcję wywołał mój zwykły gest, ręka wędrująca do włosów... upadłam... otoczyli mnie ludzie... widziałam ich pochylone nade mną twarze, więc widocznie upadłam do tyłu... Ten chłopiec nie mógł mieć więcej niż osiemnaście lat, to chyba wiek, kiedy biorą do wojska. Jest coś gorszącego w myśli, do czego zdecydowali się użyć takich dzieci. Może liczyli na ślepe posłuszeństwo. Ciekawe, co im powiedzieli... Twarz chłopca była gładka, bez zarostu... tylko... ja chyba nie mogłam go widzieć... Było za daleko i za mało miałam czasu... Może ja sobie tę twarz wymyśliłam albo pomyliłam z inną... już wiem, to twarz tamtego żołnierza z plaży... boczył się trochę na mnie. Kiedy mnie odprowadzał z kolegą, spytałam, czy ma dziewczynę. Nie odpowiedział, to tamten drugi... tamten drugi śmiał się i zagadywał... ale już nie pamiętam... swoją drogą to śmieszne, partia strzelała do samej siebie, a trafiła we mnie... W gazetach powinny pojawić się nagłówki: "Nieudane samobójstwo partii". I taki tekst: "Pocisk ugodził w aktorkę, która przypadkiem znalazła się na Wybrzeżu. Kręcono tam film. Ekipę odwołano. Ulubienica publiczności udawała się na lotnisko. Z niewiadomych przyczyn kazała taksówkarzowi się zatrzymać i to ją, proszę państwa, zgubiło." I tu taki żarcik dziennikarski: "a po co kładła palec między drzwi..." Mogłabym sobie żartować, gdyby nie to, że tu leżę. Jakiś czas temu był obchód... Mam trudności z określeniem pory dnia, lepiej rozpoznaję noc, bo jest wtedy prawie cicho. Więc jakiś czas temu był obchód. Rozmawiano półgłosem, prawie szeptem... Lekarze szeptali, żeby nie drażnić mojej podświadomości. Myślą, że ja to kawał nieprzytomnego mięsa... Omawiali położenie kuli w mojej głowie. Półtora centymetra powyżej prawego ucha. Teraz nie będą jej wyjmować, dopiero kiedy odzyskam przytomność. A może będę z nią żyła, jak moja znakomita koleżanka... Jak ja wyglądam w otoczeniu tych wszystkich aparatów, które za mnie usiłują żyć... Wszyscy porównywali mnie z matką. Może dlatego, że obie byłyśmy jasnymi blondynkami, ona miała drobniejsze rysy, była przez to ładniejsza, a jednak to moja twarz stała się symbolem... już wtedy w czterdziestym czwartym roku ustawiono mnie w pobliżu barykady i kazano mi się uśmiechać do obiektywu... To zdjęcie zobaczył potem Jerzy w angielskim magazynie... Chyba wpadłam Anglikowi w oko i dlatego mnie cyknął, nie przypuszczając nawet, że moja twarz stanie się symbolem ginącej na barykadzie Młodości... może dlatego, teraz strzelano do mnie... czy to jakiś fatalny przypadek... a może to prawidłowość historii, która jak raz powiedziała a... Nigdy mnie nie poświęca do końca, zawsze tylko sobie depczemy po piętach... Być może tym razem jej będzie na wierzchu... powinnam myśleć Jej... to przecież ta Pani... o której Jerzy tyle razy śpiewał... ta Wojenka, ta Wojna... ta Historia... Po co on wracał z tej Anglii? Czy dlatego, że Anglosaski Piłat umył ręce? Byliśmy wtedy z Jerzym w Sztabie, bo Niedźwiadek został lekko ranny. Jerzy opatrywał mu rękę. I wtedy Generał powiedział, że nikt nam nie pomoże, a Anglosaski Piłat umyje ręce... Jerzy wrócił, bo obraził się na Anglików... Dziury w niebie by nie było, jak byśmy się nie spotkali. I tak uciekłam od niego do Wiery... co ja plotę, to przecież chodziło o kobiety... o te kobiety, które do niego przychodziły... Nie mogłam znieść, że mnie wypycha do baraku. - No to jesteś wolna Aniu, zmykaj, korzystaj z okazji, odpoczywaj... - A on też korzystał z okazji, tylko nie odpoczywał, wręcz przeciwnie... Znowu te drewniaki... muszę coś zrobić... jakoś dać znać... zaraz otworzę oczy i spróbuję... Więc nie mogę otworzyć oczu, przynajmniej to jedno wiadomo. Świat przysyła mi swoje dźwięki, ale ja nie mogę mu odpowiedzieć. Przynajmniej na razie, to znaczy mam taką nadzieję... gdybym miała być sparaliżowana, to raczej powiem mu do widzenia... A może to te pracowite aparaty tak mnie paraliżują, dobrze, że nie myślą za mnie... wszyscy porównywali mnie z matką, ale ja... ja nie mogłam jej dorównać. Była idealną panią domu, idealną żoną... zawsze podejrzewałam, że ojciec ma do mnie żal, iż jej nie dorównuję. Ta moja nocna sprawa... ona nas rozdzielała, była jak przepaść, której nie potrafiliśmy pokonać. Nie chcąc pamiętać o tej skazie, woleliśmy w ogóle o sobie nie myśleć... Przytrafiało mi się to, co zdarza się bardzo małym dzieciom. Matka się zamartwiała, a ja czułam piekący wstyd. Wszystkie moje przebudzenia były nerwowe, pierwsza myśl: sprawdzić! Rodzice budzili mnie w nocy. Czasami, kiedy byli goście, mama mówiła do ojca: idź do Nuli. Ściszała głos, ale ja słyszałam, a może tak mi się tylko zdawało... Ale na pewno słyszałam kroki na schodach. Ojciec wchodził do mojego pokoju, ujmował mnie za ramię... - Trzeba wstawać. - To, co mogło przytrafić się Nuli, nie powinno przytrafiać się Annie, więc dlatego tak bardzo chciałam być dorosła. Chyba już wtedy myślałam, że jestem inna niż wszyscy i że będę miała zły los. Mój los nie jest zły... on jest dziwny... Kiedyś wyjrzałam przez okno, Ewa stała na przystanku z Antkiem. Trzymała go za rękę. Nikt by nie powiedział, że to matka i syn, raczej rodzeństwo... Ale ta para stała tam, bo ja kiedyś zawiodłam... Nie potrafiłam pokierować własnym życiem... i ono... ono się rozszczepiło na mnie i na Ewę... i mamy dziecko... Moje życie... skoro raz wjechało na fałszywy tor, musiało już po nim pędzić... aż do wykolejenia... Czy już jest po katastrofie? Coś mnie gnało naprzód... Dlaczego tam biegłam? Drzwi trzasnęły... Boże, jakie bolesne odbicie w mózgu... mój mózg jest nadwrażliwy... Ten chłopiec... chyba go jednak widziałam z daleka... stał w za dużym wojskowym płaszczu, celował do mnie z karabinu... Myślał, że chcę rzucić granat... I te zwężające się oczy Ewy: - Nienawidzę cię - ostatnie jej słowa do mnie przed... przed upadkiem... Boże, moja największa porażka w sztuce o podobnym tytule... porażka jako aktorki. Przeczuwałam to, a jednak dałam się namówić, bo... bo jestem próżna... albo tylko zagubiona... Ta, o której była sztuka, też już dawno nie żyje... dlaczego też, przecież ja żyję... jeszcze żyję... Słynna elektryzująca blondynka, a ja... być może idę po jej śladach... Ktoś napisał, że jej pocałunek przypomina pocałunek Frankensteina, a o mnie, że gram namiętność bez namiętności. Może jest w tym coś z prawdy... miałam odtwarzać postać, która była uosobieniem zmysłowości, a ja... nigdy nie byłam kobietą zmysłową... na tym między innymi polegała moja tragedia, bo Jerzy takie kobiety lubił... nie zwracał na mnie uwagi, bo go nie podniecałam... tak... potem mnie chyba kochał, ale być może byłam tylko jego wyrzutem sumienia... przecież to nie polega na jakimś nauczeniu się miłości, to nie chodzi o pomysły, trzeba coś takiego w sobie mieć, czego z pewnością mnie brakowało... ona to miała... i też jej nie pomogło, zniewoliła tego swojego intelektualistę_dramaturga, przestał pisać... to ona powinna być z Jerzym... byłby z nią na pewno szczęśliwszy niż ze mną... Chyba zaczynam bredzić... Któregoś dnia usłyszałam przez drzwi garderoby głos jednego z kolegów. Do dziś nie wie, że to słyszałam. Powiedział: - I na scenę weszło Wielkie Nic... - Było już tak źle między nami, jej zwężające się oczy... I jeszcze jedne oczy, pełne łez: - Nie idź... Co wyrośnie z tego dziecka, plącze się gdzieś pomiędzy nami... Pojechałam prosto na lotnisko... Gdybym miała jakieś przeczucie, nie wyszłabym w gniewie. Nie chcę jej tak pozostawiać, obciążać jej jeszcze taką sprawą jak złe pożegnanie... Ten mój kolega powiedział: - I na scenę weszło Wielkie Nic... - Wszystko było we mnie sztuczne, słowa, gesty. Miałam grać tę nieszczęsną zmysłowość, a prawie nie rozumiałam, co to znaczy... pożerała mnie trema. Jedyną moją ambicją było nie pomylić tekstu, nie dać szansy suflerce... ona też mną pogardzała jak ci wszyscy w świątyni... Gdybym miała jakieś przeczucie, po tych słowach Ewy nie odwróciłabym się na pięcie i nie wyszłabym trzasnąwszy drzwiami... Uwaga! To znowu ja! Opuszczam studio numer jeden! Jadę prosto na lotnisko... Ewa musi już wiedzieć, co się stało. Może nawet tu była, ale jej nie wpuścili... a może patrzyła na mnie przez szybę, jak ja wtedy na nią... przecież nasze życie jest... przemieszane... tak, to dobre słowo... Czy ja... spałam? Ktoś jest obok, dotyka mojej ręki... Jeżeli to jakiś dziennikarz, powinnam powiedzieć: - Odkąd wróciłam, stałam się maskotką systemu, a do maskotek się nie strzela, chyba że przez pomyłkę... Rozumie pan już, co się stało? To państwo robotniczo_chłopskie, ta partia, która takich jak ja wyrzuciła poza nawias, uznała za zbędnych, strzela do samej siebie i trafia w kogo? No, niech pan zgadnie... Tak, dobrze, trafia w aktorkę Annę Bołtuć, a Anna Bołtuć to ja... Bo widzi pan, ja zawsze gdzieś jestem przez pomyłkę... To dramat mojego życia, przez głupi przypadek stracić wiele albo nawet wszystko... A czy moje leżenie tutaj zapisać na rachunku "winien" czy "ma". Musiałabym spytać psychoanalityka... Jestem wytrzymała na ból fizyczny, przed tym psychicznym cofam się, uciekam. On mnie ściga z żelazną konsekwencją. Tak dobrze mu we mnie, tak się rozsiadł wygodnie, tak się rozgościł. Czegokolwiek bym w sobie nie dotknęła, jest przesiąknięte bólem... nawet miłość nie była nigdy radością. Dźwigałam ją, upadałam jak pod krzyżem... grafomańskie porównanie, ale prawdziwe... Każdy dźwiga jakiś krzyż, moim stała się miłość. To po jej gwoździach mam ślady na nogach i rękach... Mogę tak mówić, bo źle jest ze mną... cokolwiek przed sobą udaję, moja głowa jest jak pusta hala, w której odbijają się dźwięki... To naturalne, że przyszedł... teraz inne kroki... te poznaję, profesor... tak się do niego zwraca świta. Zawsze idzie pierwszy, a potem dopiero oni... Szelest fartuchów, niezbyt przyjemny, i kroki... na szczęście miękkie, w jakichś miękkich pantoflach... Rozmawiają półgłosem. I czego on się boi. Dlaczego wypytuje lękliwie? Przecież wie wszystko o mnie i o kawałku metalu w mojej głowie. Sam jest chirurgiem, wspaniałym chirurgiem. Stoi tu obok... a ten głos, który słyszę jest... starczy. Nigdy przedtem tego nie zauważyłam, prawie się przez te lata nie zmienił, może tylko bardziej wyłysiał. A teraz ten jego głos... Boże, przecież on ma siedemdziesiąt lat, to nie tylko jego głos, to on sam jest już stary... Wolałabym, żeby sobie poszedł. Znowu dotyka mojej ręki. Chryste, to chyba niemożliwe... a jednak tak, płacze... Jerzy Rudziński płacze, stoi przy moim łóżku i łka spazmatycznie, urywanie... Jak to teraz niewiele znaczy. Wszystko, czym dotąd żyłam, straciło znaczenie, nawet ja sama wydaję się sobie mniej ważna. Mówili o mojej wybitnej kreacji po przeglądzie części nakręconego materiału. A ta nieszczęsna hrabina była mi obojętna. Roniłam za nią krokodyle łzy... Co mnie obchodziło jej zranione serce, ja nauczyłam się z nim żyć. Ona przygotowywała się do tej podróży, jakby wejście na statek było co najmniej wejściem na szafot... Paplałam jakieś zdania, a dla innych brzmiały one głęboko. Może dlatego, że "każdemu to, na czym mu mniej zależy". Mnie zależało mniej... A teraz... ważna jest tylko cisza... Moje myśli są rozproszone, ciągle mi coś przeszkadza, nawet on, nawet ten mężczyzna, którego nigdy nie potrafiłam zdobyć. Nigdy nie miałam go dla siebie, nawet w najbardziej intymnych zbliżeniach, gdy pocił się i jęczał, coś mnie od niego oddzielało... Może te wszystkie kobiety... nie byłam w jego typie... jego typ to coś wulgarnego w twarzy... ani ja, ani jego żona nie odpowiadałyśmy temu opisowi, miałyśmy szlachetne rysy... Jak ten biedny Jerzy musiał się z nami męczyć... może dlatego trzymał wtedy rękę na kolanie leśniczyny... ona była taka jak lubił, lekko wulgarna... i coś wyzywającego w oczach jak u tej Iriny... A moje oczy były zawsze smutne, jak się to mogło mieć do seksu... Może on dlatego pił... Nie istniały dla niego żadne świętości, poza jedną. Do niej mógł się modlić godzinami. I co za żelazne zdrowie! Przyprowadziła mnie do niego Kama, a on powiedział: - Kogo mi tu przyprowadziliście. - Ona śmiała się, kokieteryjnie poprawiała włosy. Co te wszystkie dziewczyny w nim widziały. I w gułagu kobiety mówiły o nim: - Jurij Pawłowicz! - Mówiły z zachwytem... a o mnie mówiły Anuszka... Wiera mnie tak nazywała... Tak cicho... chyba go już nie ma, przegapiłam moment jego odejścia. Pamiętam tylko, że płakał... Wyraźnie słyszałam. Ten twardy człowiek załamał się wreszcie. A może to nie o mnie chodziło... przecież jest już stary, a ludzie wtedy miękną, są podatniejsi na wzruszenia. Ale on był zawsze wyjątkiem, więc i w swojej starości powinien być wyjątkowy... Nigdy nie mogłam pogodzić się z tym, że pije... Muszę wszystko uporządkować, oczyścić śmietnik, jakim stało się moje życie. Nie bardzo umiem się do tego zabrać, ale muszę... skoro jakaś ręka podniosła mnie z tego chodnika, muszę wyciągnąć odpowiednie wnioski. Najwyższy czas... przed chwilą był Jerzy... tylko... on przecież nie żyje... Więc kto był tutaj? Jakiś mężczyzna płakał... kogo mogli tu do mnie wpuścić? I dlaczego myślałam, że to Jerzy? Bo zawsze o nim myślę... Ja i on... myśmy tak dużo o sobie wiedzieli... on by mi nigdy nie powiedział, że podobam mu się jak chodzę, takim lekko kocim kołyszącym się krokiem, on by po prostu wiedział, że w ten sposób staram się zatuszować swoje kalectwo. Ile mnie to kosztowało... jeszcze na Mazurach utykałam. A potem, w Warszawie, nauczyłam się tak stawiać stopy, że stawało się to niemal niewidoczne. Tylko, kiedy byłam boso... Może dlatego nienawidziłam siebie po akcie miłosnym, bo idąc do łazienki, kuśtykałam. I oni to widzieli... oni... ci wszyscy przypadkowi mężczyźni po Jerzym... przypadkowy był także Witek, bo jego wzrok tak samo mnie ścigał. Wchodziłam pod prysznic, czując się upokorzona... Tak, to jest to słowo... Ta miłość przed niczym mnie nie chroniła, bo przecież nie była prawdziwą miłością... - Poświeć latarką... - Ale wygląda, niepodobna do siebie. Ma niezłe fanary pod oczami. - Jeszcze opuchlizna nie zeszła. Dopiero wtedy będą operować. Zainteresowanie jest. Jak się czuje i tak dalej. Telefon za telefonem. - W gazetach nic nie było. - Ale się rozniosło. Nawet ten Rusek tu był. Mówię ci, jaki to przystojny facet. No po prostu piękny... taki wysoki, jasny... Widziałam, jak płakał... Więc on nie wyjechał? Dziwne, że pozwolili mu zostać w takiej sytuacji. Chyba wprowadzili stan wyjątkowy... Powinien wyjechać, na razie nie zagram w jego filmie... przykro mi, że go nie dokończyłam. Nie weszłam wreszcie na ten statek. Byłam już blisko, w porcie. To były ostatnie ujęcia... Uch, jak nie lubię filmów kostiumowych. I ciągle mnie w nich obsadzają. Przeklęte hrabiny... Ale przynajmniej teraz nie muszę uczyć się roli... nareszcie nie muszę uczyć się roli... i tak nigdy jej nie opanowałam do końca. Ja, wieczna amatorka... Płomień, który nie parzy. Kto tak o mnie napisał? Gdyby ten idiota mógł wejść pomiędzy mnie i mojego wnuka, spłonąłby jak źdźbło suchej trawy. Co oni wszyscy mogą wiedzieć o moim płomieniu... ostatnio wystrzelił tak wysoko, że aż zajęło się moje życie... A ja już spotkałam człowieka, który się spalał. Powiedział, że umiera bez wolności... Ja... mogłabym bez niej żyć, nawet dobrze się czułam w uwięzieniu. Bo... bo chyba zawsze się trochę bałam żyć na własny rachunek. Dopiero ostatnio zaczęłam siebie trochę lubić. Bo... mój obraz odbity w innych oczach... Andriej! Przecież to on był tutaj. To był on! Mój Andriej, moja ostatnia miłość... jak mogłam zapomnieć! Pożegnaliśmy się. Oni musieli natychmiast wyjeżdżać, bo groziło im niebezpieczeństwo. Tu się ich nie lubi. A ja miałam odlecieć rano samolotem... Mieliśmy rozpocząć nowe życie. Zgodziłam się do niego przyjechać. Żyć z nim. To były takie plany... że będziemy razem pracowali... Ja się tam dobrze czułam. Ten jego teatr... taki nastrój... coś mistycznego. Słowo poety traktuje się tam śmiertelnie poważnie. Przedstawienia na Tagance były rodzajem misterium... i ja brałam w tym udział... czułam się... czułam się oczyszczona... Te twarze... Tacy dobrzy ludzie. Tyle w nich ciepła... Moja Aksinia taka była, tylko dobra... To mój zysk z pierwszej podróży... dlaczego uparcie nazywam podróżą coś, co było wywiezieniem, porwaniem... Nie mam żalu... do nich... oni też cierpią... Słyszałam jak ich poeta powiedział, że umiera bez wolności... Ja i Andriej odnaleźliśmy się... odnalazłam miłość, która się nie śpieszy, nie ucieka... Więc dlaczego? Dlaczego nie uważałam? Przecież wtedy na jeziorze to było ostrzeżenie, a jednak nie uważałam, kazałam taksówkarzowi się zatrzymać... Ale najważniejsze, że się z Andriejem odnaleźliśmy. Może trochę za późno, bo jestem już... smutna. On mnie kocha, kocha mnie dla mnie samej. Inne kobiety dla niego nie istnieją... I ja go kocham. Tylko... czy Ewa pozwoli mi zabrać Antka? Przecież ja muszę go mieć. Ona też przeżywa swoją miłość, może będzie bardziej wyrozumiała dla mojej. Ale... nie wolno mi go jej odbierać. Jest jego matką. Ona, nie ja. Muszą być razem. A ja muszę być z Andriejem, więc będę za nim tęskniła. Będziemy do siebie telefonować... Tak pięknie się wszystko rozwiązało, psycholog będzie zadowolony, ja wyjeżdżam, daleko... Z historią powstania "Hiszpańskich oczu" wiąże się moje niezwykłe przeżycie. Pod koniec lata 1988 roku spotkałam w parku kobietę, która, mimo że nie była już młoda, miała jedną z piękniejszych twarzy, jakie widziałam. Nawiązałam z nią rozmowę. I nagle, nieoczekiwanie dla nas obu, ona zaczęła o sobie opowiadać. Jak się potem okazało, byłam jej pierwszą i jedyną słuchaczką, odkąd w 1953 roku wróciła z zesłania na Syberię. Trafiła tam jako piętnastoletnia dziewczyna za udział w Powstaniu Warszawskim. Nie wracała ze Związku Radzieckiego sama, przywiozła ze sobą córkę, owoc gwałtu, jakiego dokonano na niej w łagrze. Już wtedy w parku wiedziałam, że muszę jej los opisać, zatrzymać w czasie, żeby tak beznadziejnie nie pogrążył się w niepamięci. Skomplikowane stosunki między matką i córką, która nic nie wie o swoim pochodzeniu, są treścią mojej książki. Anna, bohaterka "Hiszpańskich oczu", jest aktorką; nieznajoma pani z parku, jej prototyp, spędziła większość życia pośród półek z książkami jako bibliotekarka. Bo, jak mi powiedziała, tam się można najłatwiej schować. Maria Nurowska