Philip Shelby "Czas werbli" Tytuł oryginału DAYSOFDRUMS Ilustracja na okładce LARRYROSTANT Redakcja merytoryczna GRAŻYNA KUNICKA Redakcja techniczna ANDRZEJ WITKOWSKI Korekta JOANNA DZIK Copyright (c) 1996 by Philip Shelby All rights reserved ISBN 83-7169-119-X Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. Warszawa 1996. Wydanie I Druk; Wojskowa Drukarnia w Łodzi Owego dnia nie słyszałem stłumionych jęków rozpaczy ani słów pełnych bólu, lecz... werble. Był to czas werbli. - spostrzeżenie brytyjskiego dziennikarza z pogrzebu Johna F. Kennedy'ego PROLOG 30 marca - 1 kwietnia Wzdłuż długiej na ćwierć mili drogi, która przecinała posiadłość Westbourne'a, rosły ponad stuletnie dęby. Pewnie im miejsce zawdzięczało swoją nazwę - Oak Farms. Rezydencja, wraz z przylegającym do niej terenem, rozciągała się na ponad stu akrach ziemi w najpiękniejszym zakątku Wirginii. Główny, trzypiętrowy budynek zbudowany był w stylu secesyjnym - ściany z czerwonej cegły, ciemnozielona dachówka, czarne okiennice. Wzniesiono go na pagórku, z którego rozciągał się widok na staw zasilany wodami niewielkiego strumyka. Jakieś sto jardów dalej, na drugim brzegu, stał zwykły domek kempingowy ze spadzistym dachem. Zatrzymywali się w nim goście Westbourne'a. Lamontowi Flemingowi - dowódcy oddziału agentów Tajnej Służby - podobało się to, co widział. Przez minioną godzinę obserwował psy skrupulatnie przeszukujące teren posesji. Zbliżał się już kwiecień, jednak większość drzew wyciągała ku niebu nadal bezlistne gałęzie. Skąpe zarośla porastające ziemię nie zapewniały prawie żadnej osłony. Rozmokły grunt pokrywała gruba warstwa opadłych, wilgotnych liści. W zależności od ciężaru przechodzącego człowieka, buty odcisnęłyby odpowiednio głębokie ślady. Oprócz psów miał się tu wkrótce zjawić helikopter patrolowy wyposażony w detektory podczerwieni; nie zabraknie również specjalnego samochodu pościgowego i małej niespodzianki w postaci niewielkiego, lecz wyjątkowo silnego generatora mocy, ukrytego za jedną z kamiennych kolumn bramy wjazdowej. Już niebawem mieli przez nią przejechać senator Charles Westbourne, reprezentujący stan New Hampshire, i jego goście, także członkowie Senatu, zwani potocznie Kardynałami. Gdy tylko przybędą na teren posiadłości, brama wjazdowa znajdzie się pod napięciem dwudziestu tysięcy woltów - podczas prób symulowanego ataku użyty w tym celu zdalnie sterowany pojazd został całkowicie zniszczony. Fleming podniósł kołnierz nieprzemakalnego płaszcza, chroniąc się przed przenikliwym wiatrem, unoszącym ciężką woń rozmokłej ziemi i rozkładających się liści. Agent był niskim, przysadzistym mężczyzną o muskularnym torsie, niezbyt prostych nogach i potężnych barach. Na jego wiecznie opalonej twarzy wyraźnie wyryło się piętno dwudziestoletniej służby w Marines, a szeroko rozwarte oczy nadawały mu wygląd ogromnej sowy. Przez pięć lat, spośród sześciu spędzonych w Tajnej Służbie, Fleming przebywał poza granicami kraju, specjalizując się w ochronie placówek dyplomatycznych. Obecnie wystarczał mu jeden rzut oka, aby stwierdzić, czy dany obiekt jest bezpieczny albo czy można go ewentualnie takim uczynić. Z punktu widzenia potrzeb Służby jego wiedza była bezcenna. Fleming nie żywił obaw co do głównego budynku który miał solidną konstrukcję i został dokładnie przeszukany. Na tę noc cały personel zatrudniany przez Westbourne'a zwolniono z pełnienia obowiązków. Przekąski, którymi Kardynałowie mogli się posilić, przygotował kucharz Tajnej Służby. Spotkanie miało się odbyć w bibliotece na tyłach budynku. Był to elegancko urządzony pokój, ale jego wysokie francuskie okna i drzwi wychodzące na kamienny taras niepokoiły Fleminga, w związku z czym kazał przysunąć ośmioboczny stół konferencyjny do pozbawionej okien ściany. Teraz, aby skutecznie przeprowadzić jakikolwiek atak, należałoby użyć co najmniej wyrzutni rakietowej. Przed przyjazdem do Oak Farm Fleming dokładnie przeanalizował wszystkie telefoniczne i listowne pogróżki, jakie napłynęły w ciągu ostatnich kilku miesięcy. Wrogowie Westbourne'a byli dość zróżnicowaną grupą ludzi: zagorzali przeciwnicy aborcji, wojujący ekolodzy, fanatyczni supremiści, nie mogący pogodzić się z poglądami senatora na temat ograniczenia dostępu do broni palnej. Groźby, które nadeszły w ostatnich dniach, zostały dokładnie sprawdzone przez terenowe oddziały Tajnej Służby - ich autorów uznano za potencjalnie niebezpiecznych i poddano stałemu nadzorowi. W tej chwili każdy z nich był pod ścisłą kontrolą. Fleming przeniósł wzrok ponad stawem i przyjrzał się domkowi gościnnemu. Jeszcze kilka godzin wcześniej wydawało się, że pozostanie pusty. Następnie poinformowano Fleminga, iż ktoś się jednak do niego wprowadzi. Pod wieczór ma się zjawić przyjaciółka senatora; zostanie skontrolowana, a następnie odprowadzona pod eskortą do domku, który do tej pory będzie już dokładnie przeszukany i zabezpieczony. Zamieszka w nim sama, gdyż ulokowane tam wcześniej pododdziały agentów zajmą pozycje na zewnątrz budynku. Szef doradził Flemingowi ściągnięcie jeszcze jednego pojazdu, który zapewniłby jego ludziom ochronę przed zimnem. Fleming przemierzał taras, zbliżając się do stawu i zastanawiał się, czy wystarczy tylko jeden samochód, gdy nagle odezwał się telefon komórkowy. Operator z Centrum Dowodzenia i Nadzoru w Waszyngtonie dzwonił w odpowiedzi na wcześniejszy telefon Fleminga. Agent, o którego Fleming się dopytywał, a który do chwili obecnej powinien się już zgłosić, był nieosiągalny. Według zapisków operatora, osoba ta została skierowana gdzie indziej, jednak nikt nie wykreślił jej z grafiku w Oak Farms. Nie zorganizowano również żadnego zastępstwa. Fleming zaklął pod nosem i zażądał od operatora natychmiastowego przysłania kogoś w zamian. W taką noc nie zamierzał pracować bez pełnego składu agentów. Wysoko postawieni ludzie z Tajnej Służby nieprzerwanie sprawdzali majątki czołowych polityków w kraju. Podobnie jak jego szef, Fleming słyszał pogłoski o tym, iż spośród wszystkich branych pod uwagę pretendentów Westbourne ma największe szanse, aby otrzymać z ramienia swojej partii nominację na oficjalnego kandydata w najbliższych wyborach prezydenckich. Jednak na pozornie krystalicznej reputacji senatora z New Hampshire pojawiła się pewna rysa. Fleming nie potrafił powiedzieć, czy była ona na tyle głęboka, aby stanowić źródło potencjalnego skandalu. Cóż, może właśnie dlatego sam prezydent wyraził osobiste zainteresowanie w kwestii zorganizowania odpowiedniej ochrony podczas spotkania w Oak Farms. Ze Swojego ukrycia w częściowo zanurzonej budce dla kaczek, zabójca uważnie obserwował Fleminga. Agent patrzył we właściwym kierunku, ale nie na właściwy obiekt. Domek gościnny nie był strefą bespośredniego zagrożenia. Fleming nie zauważyłby niczego, nawet gdyby rozebrał go deska po desce. Zabójca nie przejmował się również zbytnio tym, że Fleming może zwrócić baczniejszą uwagę na budkę dla kaczek. Nad stawem znajdowały się trzy takie gniazda. Żadne z nich nie przetrwało ataku zimy - wszystkie na wpółzagrzebane w mule i gnijącej trzcinie. Właśnie dlatego Fleming nie przywiązywał do nich wagi. Budka, w której schronił się zabójca, znajdowała się najdalej od głównego budynku i była w najgorszym stanie. Dwa dni wcześniej - na długo zanim przybyły ekipy rozpoznawcze Tajnej Służby - osuszył ją najlepiej jak tylko się dało, a wykonaną z dykty, opartą na czterech listwach podłogę pokrył nieprzemakalnym brezentem. Na zewnętrznych ściankach rozrzucił gnijące liście i trzcinę. Powrócił na miejsce dzisiaj rano, zanim pojawiły się pełniące dyżur pododdziały Służby. Budka była na tyle duża, że bez większych trudności mógł się w niej zmieścić; znał przy tym ćwiczenia izometryczne, które zapobiegały drętwieniu mięśni. Włożył na siebie jednoczęściowy wojskowy kombinezon z demobilu, przeznaczony do zadań w najcięższych warunkach pogodowych - wypełniała go warstwa puchu osłoniętego nylonowym materiałem. Identyczną odzież wykorzystywano podczas manewrów w alaskiej tundrze. Miał przy sobie zapas wody, czekoladę i pół pinty brandy. Nie poruszało go to, że w ciemnościach coś muskało mu policzki lub pełzało po jego twarzy. Zarówno w stawie, jak i w jego okolicach nie żerowały jadowite zwierzęta - w przeciwieństwie do innych miejsc, w których przyszło mu czatować w ukryciu. Zabójca za pomocą kawałka gałęzi uniósł jedną z desek, dzięki czemu mógł dokładnie przyjrzeć się rezydencji. W półmroku dostrzegł rozmawiającego przez telefon Fleminga. Nie mógł usłyszeć rozmowy, ale też i nie musiał. Przebywał w swojej kryjówce już prawie od dziesięciu godzin. Wkrótce całkiem się ściemni, a wtedy uśnie, marząc o innych miejscach, gdzie odpoczywał w cieniu drzew lub wylegiwał się na słońcu, osłaniając powieki rzecznym mułem. Następnie wybije dziesiąta i wtedy wstanie. Już zawczasu dokonał pewnych przeróbek w tylnych drzwiach domku gościnnego. Doskonale wiedział, w jakiej odległości będzie czuwał najbliższy patrol. Do tej pory agenci zdążą się już zmęczyć i przemarznąć. Ich dyżur będzie zbliżał się ku końcowi i skoncentrują swoją uwagę głównie na światłach i cieple dużego budynku. Byli przecież tylko małymi istotkami - ludzkimi istotkami, nie mającymi większego znaczenia poza tym, że spocznie na nich ciężar złamanych i startych w proch istnień. Rozmyślania te przyprawiły zabójcę o przyjemny dreszczyk. Wszystko to, co uczyni senatorowi, zanim odbierze mu życie, wyrywało jego duszę z zamknięcia mroźnego grobowca i unosiło ją w wymiar kosmiczny, w otchłanie wszechświata, gdzie gwiazdy świecą tak przenikliwie i jasno jak odłamki kości. W tej duszy nie było miejsca na troskę czy żal, nie było w niej nawet okruchów wspomnień o litości lub współczuciu. CZĘŚĆ PIERWSZA ROZDZIAŁ 1 Wyatt Smith, szef Tajnej Służby , był mężczyzną jakby żywcem wyjętym ze starej fotografii. Chudy jak chart, z sumiastym wąsem i ołowianym wzrokiem pokerzysty. Preferował popielate garnitury i krój płaszcza odrobinę odbiegający od tego, jaki dyktowała moda; zwykłe guziki zastępował ciut większymi, wypełnianymi masą perłową. Zamiast krawatów zawsze nosił staromodną muszkę. Smith siedział w swoim gabinecie za biurkiem, które niegdyś służyło jako stół w refektarzu misji w Santa Fe. Właśnie przez głośnik wewnętrznej linii telefonicznej operator z Centrum Dowodzenia i Nadzoru próbował wytłumaczyć nieporozumienie, w wyniku którego w Oak Farm zabrakło jednego agenta. Smith mógł mu powiedzieć prawdę, lecz zamiast tego w dalszym ciągu słuchał z lekko przymkniętymi oczami. Krew uderzała mu do skroni, wywołując nagłe ataki bólu pod czaszką. Zmusił się aby oddychać powoli i głęboko. W trakcie wykonywania zawodu dwukrotnie dosięgły go kule przeznaczone dla osób, które ochraniał. Odłamki jednego z pocisków wciąż tkwiły pomiędzy szóstym a siódmym kręgiem - znajdowały się zbyt blisko rdzenia kręgowego, aby można je było usunąć za pomocą chirurgicznego skalpela. Wy att Smith nie wiedział, czym jest życie bez bólu -niekiedy miał wrażenie, że jego plecy ogarniały płomienie. Zawsze niezwykle krótko obcinał paznokcie, żeby przez sen nie rozdrapać sobie ciała do krwi. Operator wydusił z siebie wszystko, co miał do powiedzenia i podczas krótkiej chwili ciszy Smith usłyszał grzmot przypominający odgłos pioruna rozbłyskującego daleko ponad linią horyzontu. - Zajmę się tym - stwierdził autorytatywnie. Operator nie pytał, dlaczego szef chce osobiście ingerować w tę sprawę. Był szczęśliwy, że spadnie z niego ciężar odpowiedzialności. Minęło pięć minut, a Smith nawet nie zauważył kiedy Podczas ostatnich badań, okłamał lekarzy współpracujących z Tajną Służbą, przecząco odpowiadając na pytanie, czy nie miewa chwilowych zaników świadomości. Usiadł wygodniej na krześle, rozprostował plecy. Jego umysł był jasny jak niebo po gwałtownej ulewie. Gdy połączył się z sekretarką, wiedział, że jego głos brzmi całkiem naturalnie. - Kathy, skontaktuj się z Frankiem Suressem. Powiedz mu, żeby pojechał po Tylo. Holland Tylo, wychodząc z przejścia dla pasażerów na lotnisku w Waszyngtonie, nie spodziewała się, że ktoś będzie jej oczekiwał. Ulga, którą poczuła, mieszała się jednak z zaskoczeniem. Siedzący obok niej podczas lotu z Atlanty prawnik do tej pory nie odstępował jej ani o krok. Holland usłyszała gwałtowny wdech - brzmiący właściwie jak pisk - gdy prawnik zderzył się z wysokim, nienagannie ubranym mężczyzną, którego uśmiech zdradzał jednak pewną konsternację. - Cześć, Holland. To twój znajomy? Prawnik wyminął Holland, mruknął pod nosem coś, czego nie usłyszała i szybko wmieszał się w tłum zapełniający hol lotniska. - Raczej nie - odpowiedziała, spoglądając ponad ramieniem Franka Suressa. Pragnęła rzucić mu się na szyję, ale nie była pewna, czy jest sam. Suress wziął ją pod rękę i poprowadził do wyjścia. Holland czuła na sobie pieszczotliwy wzrok jego cygańskich oczu - tak je nazywała ze względu na magiczny blask, jakiego nabierały w chwilach wspólnie przeżywanych miłosnych uniesień. Gdy ją pocałował, zapach wody kolońskiej - był to prezent, który podarowała mu na urodziny - rozbudził jej zmysły. - Minęły dopiero trzy dni, a tak się za mną stęskniłeś - wyszeptała, muskając ustami poziomkowe znamię na jego szyi. Gdy rozluźnił uścisk, nie pozwoliła mu się cofnąć. - Chodźmy jak najszybciej do domu! Suress odchylił głowę; czuła jego oddech na swoich włosach. - Marzę o tym, ale Smith chce się z tobą widzieć. Rozpalone nadzieje Holland ostygły w jednej chwili. - Pochrzaniło się w Atlancie? - Atlanta jest w porządku. Wykonałaś dobrą robotę. Smith przysłał mnie, żeby zyskać na czasie. -Suress rzucił okiem na jej niewielki bagaż. - To wszystko, co masz? Holland skinęła głową i Suress bez wysiłku zarzucił torbę podróżną na ramię. - Co się dzieje, Frank? Chodzi o Twardziela? Twardzielem nazywano w szeregach Tajnej Służby prezydenta, który był zagorzałym kibicem drużyny futbolowej z Arkansas, o tej samej nazwie. - Nie. Ale sprawa jest prawie równie ważna. Szef ci wyjaśni, O ile się zgodzę, dostaniesz tę robotę. - Suress zamilkł, podążając do wyjścia z holu. Milczał również, kiedy skierowali się do dość pospolicie wyglądającego, błękitnego samochodu, zaparkowanego w strefie ograniczonego postoju. Holland nie potraktowała jego ostatnich słów jako prywatnej wypowiedzi. Obowiązujące w Służbach przepisy wyraźnie mówiły, że - podobnie jak piloci - agenci powracający z danej placówki nie mogli być natychmiast kierowani na następną, o ile nie zachodziły wyjątkowe okoliczności. Holland myślała o tym, gdy Suress wrzucał do bagażnika jej torbę podróżną. Ciekawiło ją również, dlaczego to właśnie on został oddelegowany do zrobienia rozpoznania. Pełnił przecież funkcję zwierzchnika pododdziałów czuwających nad bezpieczeństwem czołowych dyplomatów w stolicy i dostojników składających oficjalne wizyty. Tego typu misja była dla niego rodzajem wyrobnictwa. Gdy Suress usiadł za kierownicą i odwrócił się w stronę Holland, ujrzał jej zatroskaną minę. Przysunął się do niej. - Nie staraj się wyciągać żadnych wniosków z mojej obecności w tym miejscu. Smith zwrócił się do mnie, bo po prostu byłem pod ręką, to wszystko.- Cmoknął ją w policzek. - I wcale nie miałem zamiaru powiedzieć "nie". Suress przedarł się przez drogę wyjazdową z lotniska i wjechał na trzypasmówkę prowadzącą do Memorial Bridge - Opowiedz mi o Atlancie - zasugerował. Główna kwatera Tajnej Służby mieściła się w zwykłym biurowcu przy 1800 G Street N.W. Frank Suress spędził niecałe trzy minuty w gabinecie szefa. Gdy wyszedł, uniósł w górę dwa kciuki, spoglądając porozumiewawczo na Holland, siedzącą w poczekalni przed gabinetem. Przechodząc koło niej, wyszeptał: "zadzwonię do ciebie". Holland wciąż się uśmiechała, kiedy usłyszała naglące: - Wejdź, Tylo. Smith był zwrócony do niej plecami, jednak widział odbicie sylwetki dziewczyny w wysokich oknach, wychodzących na G Street. Tylo została adeptką Akademii przed ośmioma miesiącami. Skończyła dwadzieścia osiem lat i była nieco starsza niż większość nowicjuszy w tym zawodzie, jednak studia prawnicze w Georgetown tłumaczyły późniejsze rozpoczęcie szkolenia. Smith zapamiętał ją z ceremonii wręczenia dyplomów Tajnej Służby. Mierzyła prawie sześć stóp, a jej ciało godne było dłuta Fidiasza. Jasne, prawie białe włosy miała wycieniowane, co doskonale harmonizowało z jej owalną twarzą o nieznacznie wystających kościach policzkowych. Z pewnością można by ją określić jako chodzącą piękność, gdyby nie to, że zielone ze złotymi plamkami oczy patrzyły zawsze czujnie, pozbawione zmysłowości, niezwykle skupione i ostrożne. Smith znał inne osoby o takich oczach; ludzi, którzy dostali od życia niezłego szturchańca, lecz zdołali się po nim podnieść - skrzywdzeni, ale jednocześnie silniejsi, postępowali odtąd z dużo większą ostrożnością. Tylo należała właśnie do tego typu osób o samotniczym usposobieniu. Smith podejrzewał, że po tym, co jej się kiedyś przytrafiło, nigdy już nie pozbędzie się przenikającego jej ciało chłodu. Pracy w Tajnej Służbie nie traktowała jako zawodu, lecz jako życiowe powołanie. Smith zastanawiał się, jak dalece Frank Suress zna kobietę, która dzieli z nim łoże. Pewnie znacznie mniej niż się Suressowi wydaje. Holland weszła do gabinetu Smitha, jej oczy zarejestrowały wszystkie szczegóły wystroju pokoju. Brązowe popiersie Remingtona oraz ceramika Indian Nawajo i Jaqui nadawały mu osobisty charakter. Smith odwrócił się od okna i wskazał na wyściełane krzesło. - Donieśli mi z Atlanty, że gdyby nie ty, nieźle dostaliby po tyłku. - Rola, w którą się wcieliłam, była dobrze opracowana. Wystarczyło ją tylko zagrać. Reszta poszła już gładko. Holland wiedziała, czego udało jej się dokonać. Nie musiała zbędnymi słowami dodawać swoim czynom wagi. Naczelnik biura w Atlancie obiecał wysłanie listu pochwalnego, z przeznaczeniem do wpięcia do jej akt osobowych. Holland podziękowała mu, lecz szczerze wątpiła, by przyniósł on jakiekolwiek wymierne skutki. Skromność Tylo potwierdzała odczucia, które miał na jej temat Smith po zapoznaniu się z aktami osobowymi. W Atlancie chodziło o rozpracowanie źródła dostaw fałszywych pieniędzy. Operacja nabrała tempa, gdy jedna z agentek skutecznie zagrała rolę nabywcy towaru i dzięki temu udało jej się wejść w kontakt z jednym z fałszerzy. Człowiek ten został ujęty. Jednak agentka ze względów bezpieczeństwa nie mogła już kontynuować zadania. Z Atlanty błyskawicznie przysłano pilną prośbę o kogoś, kto urodził się i wychował na Zachodnim Wybrzeżu i mógłby przekonująco kontynuować niebezpieczną grę. W skład Oddziałów Terenowych Tajnej Służby wchodziło prawie tysiąc dziewięćset kobiet. Komputer natychmiast wyświetlił nazwisko Tylo. Smith osobiście nadzorował operację, obserwując wdrażanie Tylo do wykonania zadania. Nie przespał dwóch nocy, śledząc jej postępy, wspierając w razie potrzeby i wiecznie przypominając, że nie będą w stanie pospieszyć z natychmiastową pomocą, jeśli sytuacja zacznie wymykać się spod kontroli. Tak, rola została naprawdę dobrze pomyślana, ale Tylo jeszcze ją udoskonaliła - nową maskę nałożyła jak drugą skórę. Kostium leżał na niej idealnie: krótka spódniczka, żakiecik z ciężkimi złotymi guzikami, zdobiony czerwono-niebieski jedwabny szal i pantofelki - wszystko kupione z funduszy Tajnej Służby. Tryskała energią i pewnością siebie. Smith zastanawiał się, czy Tylo w poszukiwaniu wiarygodności spenetrowała własną osobowość, aby znaleźć punkt zaczepienia dla skonstruowania postaci. Miało to być jej jedyne zabezpieczenie, gdyż plan operacyjny nie przewidywał użycia broni. Podobnie jak i teraz... - Mamy pewną sprawę związaną z osobą senatora Westbourne'a - odezwał się Smith. Holland zaparło dech w piersiach na samo brzmienie tego nazwiska. Podczas dwudziestu lat spędzonych w Senacie Charles Westbourne pełnił funkcję przewodniczącego każdej ważniejszej komisji, był doradcą trzech prezydentów, czynnie współtworzył historię Stanów Zjednoczonych, pomagając w forsowaniu projektów wielu ustaw - od reformy opieki społecznej po ograniczenie dostępu do broni palnej. Posiadał także rzadko spotykane w środowisku polityków walory - mówił w sposób jasny, prosty i zrozumiały, bez cienia demagogii, udało mu się pozostać z dala od skandali, a na dodatek posiadał w sobie coś, co sprawiało, że ludzie mu ufali. Przypominał Holland innego człowieka, którego również szanowała i podziwiała, człowieka, którego w dalszym ciągu gorąco kochała, mimo iż nie żył już od piętnastu lat. - Czy pojawiły się wobec senatora jakieś pogróżki? - zapytała. Ze zdziwieniem zauważyła, że zaschło jej w gardle. - Nie. Ale bacznie obserwujemy najbardziej agresywnych przeciwników aborcji i skrajnych supremistów... Wywarłaś na senatorze duże wrażenie, gdy ochraniałaś go w Bostonie - ciągnął Smith - przysłał mi nawet notatkę na twój temat. Holland zamrugała powiekami, zaskoczona, że Westbourne ją zapamiętał i mile połechtana przez komplement. Osoby korzystające regularnie z ochrony Tajnej Służby miały swoich ulubionych agentów, z którymi się najlepiej czuły. Czy to Westbourne o mnie poprosił? Smith odczytał jej myśli. - Tak, Tylo. Pomyślałem o tobie, gdyż padło twoje nazwisko. Holland zaczerpnęła głęboki oddech, nie chcąc okazywać swojego entuzjazmu. - Czy istnieją jakieś specyficzne okoliczności, o których powinnam wiedzieć? - W zasadzie, nie. Senator urządza dziś wieczorem spotkanie w swojej rezydencji w Wirginii. Przybędzie na nie większość Kardynałów. Holland zrozumiała informacje. Pewien waszyngtoński magazyn określił złośliwie Westbourne'a oraz kilku innych senatorów mianem Kardynałów, czyniąc przytyk do potężnej władzy, jaką rozporządzali. Media podchwyciły nazwę, która odtąd przylgnęła na dobre. - Ktoś namieszał w rozpisce dyżurnych agentów - ciągnął Smith - i na miejscu okazało się, że jednego brakuje. Spotkanie będzie trwało mniej więcej od dziewiętnastej do dwudziestej czwartej. Kardynałowie wrócą następnie do miasta. Westbourne zrobi to samo lub pozostanie na noc w rezydencji. W domku letniskowym na terenie posiadłości mamy gościa. Jest nim młoda dama o nazwisku Charlotte Lane. Pracuje w biurze Westbourne'a. Została sprawdzona. Nazwisko kobiety nic Holland nie mówiło, ale zrozumiała wreszcie, dlaczego Smith chciał, aby tam pojechała. Mogły zaistnieć pewne okoliczności, w których ona lepiej da sobie radę niż agent-mężczyzna. Smith znany był z dbałości nawet o najdrobniejsze szczegóły. - Obejmiesz stanowisko wewnątrz domku - poinformował Smith. - Fleming wyjaśni ci resztę na miejscu. Suress twierdzi, że jesteś w odpowiedniej formie, aby się tego podjąć. Czy tak jest w istocie? - Tak, sir. - Wiesz, jak tam trafić? Holland skinęła głową. Smith wyszedł zza biurka i wyciągnął dłoń, której uścisk przypominał dotknięcie szorstkiej skóry starego siodła. - Powodzenia. Holland była już przy drzwiach, gdy dobiegły ją jego słowa; wyczuwała, że są wypowiadane z nieznacznym uśmiechem. - Kostium, który nosisz, wygląda na tobie wyjątkowo dobrze. Możesz go sobie zatrzymać. Trzy godziny później Holland przedarła się przez korek na 66., sunąc w kierunku stanu Wirginia dwupasmówką, na której odcisnęło się wyraźne piętno surowej zimy. Musiała bacznie uważać na wyboje i koleiny utworzone przez zmrożony śnieg. Gdy dotarła już do swojego domu w Georgetown, wzięła długi, gorący prysznic, aby odświeżyć się po podróży. Zanim zdążyła wyjść z łazienki, zadzwonił Frank Suress. Nagrał na sekretarce swoje gratulacje. Tylo słuchała ich, przyrządzając sałatkę z tuńczyka. Ubierając się do pracy w ciemnozielony wełniany golf, czarne sztruksowe spodnie i sportowe buty Nike Air Maxes, w których miała wrażenie, że unosi się metr nad ziemią, wciąż myślała o Franku. Tęskniła. Pod lewą ręką, na klatce piersiowej, miała przypiętego piętnastostrzałowego SIG-Sauera, którego skrywała podniszczona już skórzana kamizelka w kolorze syropu klonowego. Holland podążała do Miller's Pond, kierując się drogowskazami - była to mała społeczność, zajmująca się świadczeniem usług dla okolicznych rezydencji. Zwolniła przy skrzyżowaniu, którego żółtawe światła kołysały się na wietrze, migotając w oknach sklepów z antykami, staroświeckiej apteki i magazynu z artykułami kolonialnymi. Gdy pozostawiła za sobą wioskę, reflektory jej hondy wyłowiły z ciemności pokryty patyną płot o popękanych sztachetach. Ponad martwą ciszą sioła, wysoko na niebie wędrował księżyc, rozświetlając noc chłodnym blaskiem. Holland z dużą prędkością pokonała garb wzgórza. Zjeżdżając w dół, również trzymała nogę na gazie. Kiedy para mocnych świateł wbiła się w przednią szybę samochodu, Holland z całej siły wcisnęła hamulce i zjechała na bok, starając się przy tym nie zsunąć po stromym poboczu rowu melioracyjnego. Obie ręce oparła o górną część kierownicy i trzymając w palcach identyfikator, czekała. Agent uzbrojony w karabin maszynowy zastukał w boczną szybę. Miał czerwone od wiatru policzki i głos schrypnięty od tytoniu. Sprawdził jej dokumenty i otrzymał potwierdzenie z rezydencji. Wjeżdżając przez bramę, Tylo zwróciła uwagę na cicho pobrzękujący przenośny generator i gruby drut wijący się między zdobionymi prętami. Na parkingu stały cztery lincolny, przy których umieszczono dwa samochody pościgowe. Trochę z boku dyżurował ambulans ze sprzętem medycznym. Holland zatrzymała swoją hondę przy ogrodzie w dalszym ciągu pokrytym matami z juty, chroniącymi cebulki i pąki roślin przed przemarznięciem. - Cieszę się, że udało ci się przyjechać -powiedział Fleming, schodząc po szerokich frontowych schodach rezydencji. Przedstawiając się, przywitał ją mocnym, serdecznym uściskiem dłoni. - Dojechałaś bez większych przeszkód? - Tak, bez problemu. - Czy ktoś ci wyjaśnił, o co mniej więcej chodzi? - Szef wspomniał, że ktoś nie dojechał. Fleming skinął głową. - O ile się nie mylę, miałaś już okazję pracować przy Westbournie. Holland nie była pewna, jak dalece Fleming został poinformowany na temat Bostonu. Wolała zachować ostrożność. Agentki, z którymi rozmawiała, twierdziły, że Fleming jest dość surowy, lecz sprawiedliwy -jego małżeństwo należało do udanych, dzięki czemu praca z nim stawała się o wiele łatwiejsza. Nie chciała, aby Fleming pomyślał, że będzie próbowała kokietować Westbourne'a. Holland przedstawiła mu skróconą wersję wydarzeń w Bostonie. Fleming słuchał uważnie, a następnie zapytał, na ile Westbourne był skory do współpracy. Holland odparła, że senator bez problemu dostosował się do obowiązujących procedur. Fleming skinął głową w kierunku głównego budynku. - Na razie napij się kawy, a później oprowadzę cię po rezydencji. Holland już coś wiedziała na temat podobnych posiadłości. W marmurowym foyer, pod okazałym żyrandolem stał owalny machoniowy stół, a na nim waza pełna świeżych tulipanów z cieplarni. Nieco dalej pięły się w górę podwójne schody. Biegnący pod nimi korytarz prowadził do spiżarki, przez którą przechodziło się do kuchni wyposażonej w autentyczne palenisko. Na dwóch przeciwległych stronach foyer znajdowały się duże pokoje, których rozsuwane drzwi były w tej chwili zamknięte. Istniała jednak pewna różnica, gdyż w tym domu nie wyczuwało się rodzinnej atmosfery. Z rzeźbionych ornamentów emanował muzealny chłód. Weszła do kuchni i przedstawiła się drużynie patrolowej złożonej z trzech mężczyzn, którzy siedzieli przy niewielkim śniadaniowym stoliku. Dzbanek z kawą stał na gzymsie paleniska. O krzesła wspierały się karabiny maszynowe, a z wielozakresowych nadajników radiowych dochodził ciągły szum. Jeden z agentów chciał ją oprowadzić, ale wyjaśniła, że właśnie czeka na nią Fleming. Wychodząc, czuła, że bacznie lustrują ją wzrokiem. Tylo nic sobie z tego nie robiła. Nigdy nie pracowała z tą ekipą, a agent z zewnątrz, zawsze traktowany był jak daleki krewny. - Wszystko w porządku? - zapytał Fleming, gdy Holland wyszła na zewnątrz, trzymając w obu dłoniach kubek z kawą. , - W jak najlepszym. - Twoje stanowisko znajduje się tuż za frontowymi drzwiami, które w tym czasie pozostaną zamknięte i zaryglowane. Przy drzwiach do biblioteki będziesz miała drużynę, dwóch ludzi na górze i snajpera na dachu. Holland rozpoznała w tym ustawieniu dyrektywy Ochrony Trzeciego Stopnia - szczelnej, lecz nie hermetycznej, co miałoby miejsce, gdyby chodziło o prezydenta. - Przejdźmy się - zasugerował Fleming. Weszli na dróżkę okrążającą staw. Holland podążyła oczami za odblaskami światła padającymi z okien domku gościnnego. Miała doskonały wzrok i nawet z odległości trzydziestu jardów bez problemu dostrzegła kobietę, która zdejmowała właśnie z siebie bieliznę, a następnie odchyliła się, rozpuszczając luźno włosy i odsłaniając piersi. Kobieta sięgnęła po coś, co leżało na łóżku - ręcznik? - i owinęła sobie tym głowę, tworząc coś na kształt turbanu. Będzie się kąpać... Holland ukradkiem zerknęła na Fleminga, który wydawał się obserwować dym unoszący się z komina domku. Jego wystudiowana poza zdradzała jednak, że nie przegapił niczego. To właśnie wtedy Holland uświadomiła sobie, jak intensywną aktywnością była przepełniona noc. Nie chodziło bynajmniej o odgłosy natury, lecz o wszystko, co robili ludzie, gdy wyruszali na łowy. Ponad grzbietem wzgórza sunął helikopter, rozświetlając punktowcem linię drzew. Nieco bliżej czaiły się psy ze swoimi opiekunami. Oprócz odgłosu własnych kroków Holland słyszała cichutki szmer przenośnych nadajników. Przypominał cykanie świerszczy. Fleming przystanął, schylił się i wyprostował, trzymając w dłoni Płaski, gładki kamień wielkości srebrnej dolarówki. - Tylo, czujesz, jak niesamowita może być noc na wsi? - Już od dawna nie udało mi się wyrwać z miasta. Od czasów Akademii. - Ja czuję. - Fleming wygiął ramię do tyłu, a następnie energicznie wyrzucił je w przód. Kamień uderzył o wodę i zaczął się odbijać, podążając torem wyznaczonym przez odbicie księżycowego blasku. Podskoczył na wodzie zaledwie cztery razy, gdy radio Fleminga zatrzeszczało. Patrol po drugiej stronie stawu usłyszał jakieś odgłosy. Fleming wyjaśnił im, że wszystko w porządku i kazał pozostać na pozycjach. - W okolicach domku rozlokowana jest jedna drużyna - zwrócił się do Holland, a następnie spojrzał na księżyc, jakby odczytywał z niego czas. - Niebawem rozpocznie się spotkanie. Lepiej już wracajmy. Tylo nie mogła pozbyć się uczucia, że Fleming nie powiedział jej wszystkiego. Namalowany przez niego obraz był pozbawiony pewnego małego, aczkolwiek bardzo istotnego elementu. Wreszcie zdecydowała się zapytać. - Dlaczego zastosowano Ochronę Trzeciego Stopnia? Fleming nawet na moment nie zwolnił kroku, ani na nią nie spojrzał. - Wiesz, kto będzie tu dzisiejszej nocy? Baldwin, Robertson, Croft iZentner. Jakoś nie mogła się dopatrzyć związku. - Jak nazywa się komisja, w której zasiada trójka z nich, poza Croftem? - podpowiedział Fleming. Komisja Etyki Senackiej... - Wkraczają do akcji, gdy tylko ktoś jest podejrzany o jakieś machlojki. - Przerwał na moment. - I jesteśmy tu właśnie dlatego, że prezydent chce, abyśmy zapewnili tej doborowej paczce spokojne warunki pracy. ROZDZIAŁ 2 Zabójca słyszał ich; najpierw dobiegło go szuranie butów o żwir, który pokrywał dróżkę. Następnie głosy zbliżyły się, dzięki czemu zorientował się, że rozmowa toczy się pomiędzy mężczyzną a kobietą i nawet był w stanie wyłowić pewne słowa. Po chwili ciszy ktoś wrzucił do stawu jakiś przedmiot. Zabójca rozpoznał uderzenie kamieniem o taflę wody, a zaraz po tym trzask krótkofalówek z drugiej strony. Ktokolwiek rzucił ów kamień, nieświadomie wyświadczył mu przysługę, zdradzając pozycję patrolu, który wcześniej nie oddalał się zbytnio od domku letniskowego. Obecnie znajdowali się już wystarczająco daleko. Zabójca odczekał trzydzieści sekund, po czym ostrożnie uniósł dach budki. Mężczyzna i kobieta dotarli do głównego budynku i wchodzili do środka. Tak więc konferencja właśnie się zaczynała, co dawało mu jakieś trzy i pół, być może cztery godziny - więcej niż potrzebował, aby działać bez pośpiechu i wystarczająco na delektowanie się tym, co uczyni, gdy dobierze się do dziewczyny w domku. Spokojnymi ruchami wydostał się z budki. Oczywiście jego schronienie zostanie znalezione; nie mógł też nic zrobić z materiałem wyściełającym, ale wykonano go ze specjalnej gumy, przypominającej gruboziarnisty papier ścierny, co uniemożliwi odkrycie jakichkolwiek odcisków palców. Nylonowy kombinezon, był wyjątkowo solidny i nie pozostaną po nim żadne strzępki czy włókna tworzywa. Gdy budka z powrotem osiądzie w trzcinach, lekko słonawa woda rozpuści jakiekolwiek wydzieliny skóry i włosów. Nie martwił się zbytnio psami. Nawet gdyby podeszły bliżej, nie mogłyby wychwycić jego zapachu. Brnąc przez sięgającą do bioder wodę, zabójca przedzierał się przez trzciny tak delikatnie, jakby szukał małego Mojżesza w wiklinowym koszyku. Przy brzegu zaczął poruszać się na czworakach, równomiernie rozkładając swój ciężar, aby zapobiec wydawaniu syczących odgłosów przez zanurzane w mule buty, po czym podczołgał się na odległość dziewięćdziesięciu stóp od domku gościnnego. Miał przed sobą otwarty teren. W pobliżu domku rósł tylko wysoki klon. Przez chwilę wyławiał unoszone przez wiatr głosy, dochodzące z przeciwległej strony stawu. Biegł do utraty tchu, ciężar oblepionego mułem kombinezonu wywoływał palący ból w nogach. Przy drzewie przystanął na okamgnienie, teren był wciąż pusty, i kilka sekund później znalazł się za domkiem, klęcząc obok drewnianego kosza na śmieci. Tylne drzwi znajdowały się na wyciągnięcie ręki. Lśniła na nich wypucowana koładka z brązu, nad którą wisiała lampa w kutej oprawie. W kuchni było ciemno, natomiast z przedniej części domku - prawdopodobnie głównej sypialni - dochodziło delikatne pulsowanie muzyki. Zamek zainstalowano bardziej na pokaz niż dla zapewnienia bezpieczeństwa - w tego rodzaju "zabezpieczenia" zaopatrują się bogaci ludzie, gdyż swoje pieniądze i zaufanie lokują w droższych i bardziej skomplikowanych formach ochrony dóbr doczesnych. Dostał się do środka w niespełna osiem sekund. Prawie bezgłośnie rozsunął plastikowy zamek wojskowego skafandra, a następnie wyszedł z kombinezonu i ukrył go w szczelinie pomiędzy zlewem a zmywarką do naczyń. Drewniana podłoga pachniała cytryną i przyjemnie ogrzewała jego stopy. Stał w ciemnościach, uważając, aby nie rzucać cienia na kwieciste zasłony w oknach. Strumień ciepłego powietrza z wentylatora w suficie owiał jego nagie ciało. Zaczerpnął głęboki oddech nie tylko po to, by poczuć zapach kobiety, lecz by ogrzać swoje płuca. Nie chciał jej dotykać zimnymi dłońmi. Uniósł ręce nad głową, sięgając prawie kratki wentylatora. Z uwagi na młody wiek dziewczyny spodziewał się ostrej rockowej muzyki. Zamiast tego z odtwarzacza kompaktowego sączyła się przyjemna folkowa piosenka. Wyobraził sobie wokół niej nuty wirujące jak opadające z drzew liście. Najpierw ukazał się cień i natychmiast potem ona. Przechodziła przez korytarz do saloniku. Zwykła męska koszula nie skrywała jej jędrnego, zgrabnego ciała. Prawdopodobnie nie miała więcej niż dwadzieścia jeden lat - była zapewne jedną z owych szerokookich mleczarek z Wisconsin, które przyjeżdżają do Waszyngtonu z głowami w chmurach i w końcu lądują w łóżkach senatorów. Kiedy stanęła na palcach przy szafie z książkami, koszula uniosła się powyżej pośladków i ujrzał fragment jej rudych włosów łonowych. Zabójca powoli wypuścił przez usta powietrze. Czekał, obserwując, jak dziewczyna bierze książkę, marszczy brwi, patrząc na okładkę i z powrotem idzie do sypialni. Wysunął głowę nieznacznie ku przodowi, rozwierając nozdrza, jakby jej zapach ciągnął go za sobą. Zrobił jeden krok, jeszcze jeden... Stąpając, ogrzewał o policzek ostrze noża jak czuły i troskliwy kochanek. Ktoś przyniósł z pokoju stołowego krzesło z oparciami pod ramiona i ustawił je za frontowymi drzwiami, w miejscu, gdzie Holland miała swoje stanowisko. Doceniła ten gest koleżeńskiej życzliwości. O ile zadania nie wykonywano w miejscu publicznym, nie trzeba było pełnić służby na stojąco. Agenci dyżurujący przy zamkniętych drzwiach bibliotecznych również siedzieli - jeden z nich wertował strony magazynu motoryzacyjnego, a drugi czuwał. Co godzinę będą się zmieniać. Holland nie wzięła z sobą nic do czytania. Była obdarzona wyjątkową umiejętnością; mogła częścią swej świadomości scalić się z otoczeniem i penetrować nią ukryte kąty i załamania ścian, wsłuchując się w każdy podejrzany szmer. Pozostała część jej jaźni odpoczywała. Była to ta sama umiejętność, którą posiadają najlepsi żołnierze, mogący na komendę zasnąć lub maszerować trzydzieści mil podczas najcięższej wichury. Holland znała kilka ćwiczeń, które zapobiegały drętwieniu mięśni. Wykonywała je co pół godziny, za każdym razem unikając pozycji, w której nie mogłaby natychmiast sięgnąć po broń. Podczas długiego wieczoru odtwarzała w myślach operację w Atlancie, zastanawiając się, co z owego zdarzenia powinna zapamiętać i jakie wnioski wyciągnąć na przyszłość. O dwudziestej drugiej trzydzieści Fleming zrobił obchód. Cicho powiedział coś do jednego z agentów przy drzwiach, który po chwili wstał, narzucił swoją kurtkę i zniknął w kuchni. Teraz Fleming znalazł się przy niej. - Pora zaczerpnąć trochę świeżego powietrza. Rozprostuj kości. - Czuję się świetnie - odparła Holland. - Jestem o tym głęboko przekonany, ale zrób mi przyjemność i odpręż się na moment. Gdyby Holland nie zobaczyła, że inni agenci wychodzą, próbowałaby dyskutować. Teraz wiedziała, iż Fleming robił to z troskliwości. Jednocześnie nie chciał, aby czujność agentów pozostających w obszarze operacyjnym została uśpiona, co mogło łatwo się zdarzyć, gdy otoczenie było zbyt ciepłe i komfortowe. - Pięć minut, Tylo. Dam im znać, że idziesz. Poczuła na twarzy przyjemny, chłodny powiew. Zatrzymała się przed schodami, ruszyła dalej, gdy usłyszała, że patrole potwierdzają odbiór wiadomości od Fleminga. Weszła na kolistą alejkę. Przez moment rozważała, czy nie przespacerować się wzdłuż stawu, jednak ostatecznie zdecydowała się okrążyć główny budynek. Wąską dróżkę, którą podążała, oświetlało z góry mocne światło latarni. Holland pewnym krokiem minęła boczną ścianę domu i skierowała się w stronę altany wzniesionej na skraju trawnika za głównym budynkiem. Gdy weszła na platformę, deski zaskrzypiały, po czym dało się słyszeć dudniące warczenie i przyspieszone sapanie. Holland zamarła w bezruchu. W końcu głos w ciemnościach powiedział: - W porządku. Tożsamość potwierdzona. Nie chciała więcej przygód, wróciła w pobliże tylnej części domu, a następnie poszła wzdłuż wychodzącej na staw ściany budynku. Na wysokości piersi, po lewej stronie, rozciągał się kamienny taras. Stały na nim dwie marmurowe ławki. Światła z biblioteki migotały na mrozie przedziwnym blaskiem. Kiedy usłyszała głosy, miała wrażenie, że unoszą się w powietrzu wraz ze światłem lamp. - Charles, nie możesz tego zrobić. To potworne. Holland przystanęła. Znała ten piskliwy, przepojony złością głos. Wiedziała do kogo należał... Słowa te wypowiedziała Barbara Zentner ze stanu Kalifornia. - Sprawy wcale nie muszą się w ten sposób potoczyć - ciągnęła Zentner. - Zawsze jest jakieś wyjście. Ale nie możesz od nas oczekiwać karkołomnego... - Barbaro, wciąż omijasz sedno sprawy. Nie macie innego wyboru, jak tylko kontynuować. Czy okaże się to łatwe, czy trudne, zależy tylko od was. Chcecie rozmawiać o etyce? Już wam uzmysłowiłem, jakie są tego konsekwencje. Westbourne mówił łagodnym, a przy tym dość osobliwym tonem jak nauczyciel próbujący wyjaśnić treść lekcji niezbyt bystremu uczniowi. W pewnym momencie Holland przestała słyszeć jego głos, z czego wywnioskowała, że Westbourne musi przechadzać się po pomieszczeniu. "Jeżeli w trakcie działań operacyjnych usłyszysz coś, co nie odnosi się do bezpieczeństwa ochranianej osoby, natychmiast o tym zapomnij" - była to podstawowa reguła. Wpajano ją od pierwszego dnia szkolenia w Tajnej Służbie. Holland ruszyła dalej, próbując wymazać z pamięci usłyszane słowa i koncentrując się na rzeczach istotnych. Oszklone drzwi biblioteki były otwarte, tworząc ledwie widoczną szczelinę, ale nawet ona była zbyt duża. Została złamana jedna z zasad bezpieczeństwa i Fleming powinien o tym wiedzieć. Holland stała przy końcu tarasu, trzymając w dłoni radio, kiedy zaskoczył ją opryskliwy głos: - Kim jesteś, do cholery? Odwróciła się w chwili, gdy Barbara Zentner przechodziła przez próg. - Agentka Tylo. Przepraszam pani senator, ale te drzwi powinny być zamknięte... - Agentka Tylo... Czy zawsze podsłuchujesz cudze rozmowy? Zentner była niską, szczupłą kobietą około pięćdziesiątki, wyróżniała się niepokojącym, pomarańczowym odcieniem kręconych włosów. Zrobiła dwa kroki do przodu i blask reflektorów ukazał mocny makijaż pani senator. Holland poczuła chęć odwrotu, jednak przemogła się i mocniej stanęła na nogach. - Proszę wejść do środka, pani senator - powiedziała tonem nie znoszącym sprzeciwu. Zentner posłała jej jadowite spojrzenie. Holland przez ułamek sekundy pomyślała o tym, że media nazwały Zentner "Żyletą", ze względu na sposób, w jaki traktowała ludzi wokół siebie, począwszy od reporterów, a na świadkach biorących udział w przesłuchaniach komisji kończąc. Ze środka dobiegały teraz głosy innych osób; posypał się grad pytań. Holland widziała, że Zentner waha się co zrobić. W końcu cofnęła się, ani przez moment nie spuszczając z Holland oczu. Z trzaskiem zamknęła drzwi i gwałtownym ruchem zaciągnęła kotarę. Holland nie uświadamiała sobie, że przez cały czas wstrzymywała oddech, aż do chwili, gdy wypuściła powietrze w postaci dużego kłębu pary. W żaden sposób nie mogła pozbyć się uczucia zimna, które przebiegało jej po kręgosłupie. Kilka minut przed północą szesnastu agentów jednocześnie otrzymało wiadomość, że spotkanie dobiegło końca. Helikopter opuścił dotychczasowy obszar operacyjny i zajął pozycję na wysokości dziewięciuset stóp nad główną aleją, w połowie drogi pomiędzy głównym budynkiem a bramą wyjazdową. Przewodnicy z psami skierowali się w stronę swoich furgonetek, tymczasem kierowcy grzali silniki limuzyn i samochodów pościgowych. Z nadajników dobiegały ciągłe trzaski i szmery. - Cztery osoby wracają do miasta - oznajmił Fleming, wchodząc do foyer. - Westbourne zostaje. Z jego tonu Holland wywnioskowała, że nie jest specjalnie uszczęśliwiony takim rozwojem wypadków, lecz również nie jest nim zbytnio zaskoczony. - Tylo, nie odstępuj Westbourne'a, gdy wyjdzie na zewnątrz - powiedział Fleming. Holland zarzuciła na ramię torbę i przeniosła się do niszy pod schodami. Mogła stąd wiele zobaczyć, nie będąc jednocześnie widzianą. Nie miała zamiaru znowu znaleźć się pod obstrzałem gromowładnego spojrzenia Zentner. Senatorowie wychodzili w milczeniu, z narzuconymi płaszczami, bez najmniejszego uśmiechu, gratulacji czy nawet kurtuazyjnego, pożegnalnego poklepania po ramieniu. Wokół nich unosiła się atmosfera niedopowiedzenia, nie rozwiązanych spraw i goryczy. Holland odnosiła wrażenie, że pod tym wszystkim czai się ukryty lęk, a nawet poczucie przegranej. W myślach zaczęła odtwarzać podsłuchane strzępki rozmowy. Dlaczego Komisja Etyki miałaby występować przeciwko Westbourne'owi? Holland powoli wyszła z niszy i stanęła w opustoszałym foyer. Z zewnątrz dochodziło trzaskanie drzwi samochodów i odgłos opon przesuwających się po żwirze. W końcu wszystko ucichło. Gdy Fleming wrócił do środka, rozcierając zziębnięte dłonie, drzwi biblioteki wciąż były zamknięte. - Nic mi nie mów. Wciąż tam jest? Holland skinęła głową. - Nawet nie wysunął nosa. - Idź z nim pogadać - rzucił szorstko Fleming, maszerując przez hol w stronę kuchni. - Muszę wiedzieć, gdzie zamierza spędzić noc i czy mam przenosić patrol w okolice domku gościnnego, czy zostawić chłopaków na miejscu. Holland podeszła do drzwi biblioteki i dwukrotnie zastukała. Właśnie zaczynała delektować się pięknym zapachem wiśniowego drzewa, gdy wydało jej się, że usłyszała głos. Przekręciła jedną z gałek. Westbourne siedział za biurkiem w drugim końcu pomieszczenia, zwrócony twarzą w kierunku drzwi. Biblioteka była dobrze oświetlona i Holland bez trudu dostrzegła stary kałamarz wykonany z barwionego szkła, przycisk do papieru w kształcie konika morskiego, srebrny nóż do rozcinania kopert i dwie dyskietki magnetyczne, położone obok siebie na matowoczerwonym skórzanym bibularzu. Z lewej strony biurka stał nowoczesny komputer. W tej samej sekundzie Holland zorientowała się, że Westbourne nie powiedział jej, aby weszła. Miał pochyloną głowę i dotykał palcami dyskietek, kiedy nagle się wyprostował, rzucając wściekłe spojrzenie. - Przepraszam, senatorze. Pukałam... Wydawało mi się, że powiedział pan, abym weszła. Westbourne natychmiast opanował złość, jego twarz znów wyglądała tak jak podczas niezliczonych wywiadów telewizyjnych lub na okładkach kolorowych czasopism. Był przystojnym, bardzo wysportowanym i szalenie fotogenicznym mężczyzną o łagodnych szarych oczach i kącikach ust uniesionych w tej chwili w owym słynnym uśmiechu. Jego oponenci przyznawali, że mógłby nim oczarować nawet diabła, czego nie mówiono nawet o Kennedym. Westbourne wyprostował się w fotelu i swoją dużą, pięknie wyrzeźbioną dłonią pogładził gęste, siwe włosy, opadające na kaszmirową kamizelkę i kołnierzyk koszuli country. , - Agent Tylo - powiedział, ledwo dostrzegalnie poszerzając uśmiech - Boston. Trzy, trzy i pół miesiąca temu? - Miło mi, że pan pamięta, senatorze. Holland czuła się nieomal przez niego przyciągana. Umiejętność wywarcia na obcej osobie wrażenia, że traktuje się ją z troską, jak kogoś dobrze znanego, stanowi rzadki i dla polityka wyjątkowo cenny dar. - W czym mogę pani pomóc? - zapytał Westbourne. - Musimy wiedzieć, czy pan senator spędzi noc tutaj, czy w domku gościnnym. - W domku gościnnym. - Powściągliwy ton nie dość skutecznie maskował pragnienia senatora. - Dobrze. Przekażę tę informację. - Może pani chwileczkę zaczekać? Westbourne wyjął z papeterii kopertę. Wydawało się, że przez ułamek sekundy zwleka z decyzją, po czym sięgnął po leżącą z lewej strony dyskietkę i wsunął ją do koperty, którą zakleił, a następnie schował drugą dyskietkę do kieszeni koszuli i wstał. - Czy wraca pani do miasta dziś w nocy... no powiedzmy dziś rano? - Tak, senatorze. - Czy mogłaby mi pani wyświadczyć drobną przysługę? - W uniesionej dłoni trzymał kopertę. - Jedna z moich sekretarek ma to przepisać. Musi z tym zdążyć do dzisiejszego popołudnia. Byłaby pani w stanie to podrzucić? Oczywiście, o ile nie sprawi to pani kłopotu. - Najmniejszego, panie senatorze. Holland wzięła kopertę i upewniwszy się, że dyskietka o wymiarach dwa i trzy czwarte cala spoczywa w jej dolnej części, zgięła opakowanie wpół. Rozsunęła zamek swojej torebki, znalazła umieszczony w podszewce, prawie niewidoczny schowek na pieniądze i wsunęła do niej kopertę. - Ma pani dobry gust - skomentował Westbourne, bacznie się jej przyglądając. - Dziękuję. Holland pomyślała, iż nie musi mu koniecznie wyjaśniać, że owa torebka - oryginalny produkt firmy Herrnes - została kupiona jako część jej przebrania podczas operacji w Atlancie. Mimo że dość często musiała zmieniać buty i torebki, zazwyczaj zaopatrywała się w wyroby podobnej jakości tylko podczas sezonowych wyprzedaży. - Chciałby pan tu jeszcze zostać parę minut? - Nie. Zrobiłem co trzeba. Westbourne ściągnął ze staromodnego drewnianego wieszaka lotniczą kurtkę z baraniej skóry. W foyer oczekiwał Fleming. - Senator zatrzyma się w domku gościnnym - powiedziała mu Holland. Fleming skinął głową. - Znasz drogę. - Czy pani Tylo koniecznie musi iść ze mną? Holland i Fleming odwróciwszy się, zobaczyli, że Westbourne stoi bez ruchu w tym samym miejscu, trzymając ręce w kieszeniach kurtki -jedną brew uniósł do góry, aby podkreślić znaczenie pytania. - To procedura operacyjna, panie senatorze - wyjaśnił Fleming - nic więcej. Wydawało się, że Westbourne rozważa słowa agenta. Po chwili wzruszył ramionami i podszedł do drzwi, otwierając je wspaniałomyślnie przed Holland. Musiała się spieszyć, aby dotrzymać kroku Westbourne'owi. Jej rozpięta kurtka delikatnie uderzała o rękojeść pistoletu, więc odsunęła ją szybkim ruchem. Bacznie obserwowała cienie rzucane przez drzewa i zarośla. Przy końcu dróżki obok domku gościnnego dostrzegła dwie sylwetki - byli to agenci, których natychmiast odprawiła. - Ciekawi to panią? Holland myślała, że nie zauważy, iż przygląda mu się w ciemnościach. Kątem oka dostrzegła, jak wyjmuje ręce z kieszeni, obracając w palcach jakiś twardy i lśniący przedmiot. - Jest to dość specyficzna muszla - powiedziała. - Nazywa się kauri. Moja żona wyłowiła ją, nurkując u wybrzeży Fidżi. Holland niekiedy czytywała informacje o drugiej pani Westbourne w towarzyskich kolumnach gazet. Senator przed powtórnym wstąpieniem w związek małżeński był przez piętnaście lat wdowcem. Gdy w jego życiu pojawiła się Cynthia Palmer, zostały złamane miliony serc niewieścich. Wiele osób uważało związek pomiędzy człowiekiem mogącym pewnego dnia zostać prezydentem a spadkobierczynią niebagatelnej fortuny za oczywisty. Całej sprawie dodawała pikanterii piętnastoletnia różnica wieku. Jednak ostatnio przestano widywać Cynthię u boku Westbourne'a. W Waszyngtonie pojawiły się plotki, że obecnie nie układało się między nimi najlepiej. Holland przypomniała sobie o czekającej w domku gościnnym dziewczynie i o przedstawicielach prawa, którzy zasiedli, by sądzić jednego spośród siebie. Nigdy nie słyszała o Westbourne'ie złego słowa i w dalszym ciągu pragnęła mu wierzyć. Holland należała do osób przywiązujących wielką wagę do uczciwości. - Czy chciałaby mnie pani o coś zapytać? Miał dobry refleks i ponownie ją przyłapał. Holland przywołała w myślach skwaszone miny pozostałych senatorów, zadając sobie pytanie, co takiego ukrywał Westbourne za swoim swobodnym uśmiechem. - Nie, panie senatorze. Dwaj agenci stojący na stanowisku przy końcu dróżki usunęli się, umożliwiając im swobodne przejście. Holland zdziwiła się, widząc, że Westbourne kieruje się do tylnych drzwi. Następnie zobaczyła w oknie sypialni sylwetkę - postać wyciągającą rękę jakby w geście powitania. - Dziękuję pani za wzięcie tej dyskietki - powiedział Westbourne. - Mam nadzieję, że znowu się spotkamy, gdy tylko nadarzy się okazja. Sięgał właśnie do gałki przy drzwiach, gdy Holland dotknęła jego ramienia. - Przepraszam senatorze. Muszę wejść pierwsza. - A to co znowu? Chwileczkę. Proszę nie mówić. Procedura operacyjna. Holland uśmiechnęła się nieznacznie. - Słusznie pan zauważył. Myślała, że na tym się skończy, dopóki nie usłyszała wypowiedzianych oficjalnym tonem słów: - Pani Tylo. Moja przyjaciółka przebywa tu od godziny siedemnastej. Wasi ludzie wprowadzili ją do środka i od tamtej pory czuwają w pobliżu. Czy rzeczywiście uważa pani, że grozi jej lub mnie jakiekolwiek niebezpieczeństwo? - Senatorze, przepraszam, ale naprawdę muszę to zrobić. Proszę... - Holland prześlizgnęła się koło niego i weszła do kuchni. W środku rozbrzmiewały dźwięki spokojnej muzyki, w której Holland rozpoznała melodię fiołkowej piosenki. Powietrze było nieruchome, przepojone wonią drogich perfum, mieszającą się z zapachem palonego drzewa dębowego. Drzwi się zatrzasnęły i poczuła za sobą obecność Westbourne'a. - Pani Tylo, moja przyjaciółka jest młodą osobą i odrobinę pozbawioną zahamowań. Nie chciałbym wprawiać w zakłopotanie jej... czy też siebie... Ostatnie słowa "albo pani" pozostały nie wypowiedziane. Westbourne wyminął Holland, odwrócił się i ze spokojem spojrzał jej prosto w oczy wzrokiem człowieka o krystalicznie czystym sumieniu. Myśląc o tym później, Holland doszła do wniosku, że był to moment, który przesądził o jej kapitulacji. Gdyby nie ujrzała cienia postaci, nie usłyszała muzyki lub trzasku ognia w kominku... Gdyby Westbourne nie rozmawiał z nią z godnością, lecz stracił panowanie nad sobą... Gdyby choć najmniejsza rzecz mogła wzbudzić jej podejrzenia, dając wytłumaczenie, którego poszukiwała... W późniejszym okresie Holland miała sobie za złe również marnotrawienie czasu na bezcelowe rozmyślania i grzebanie się w emocjach. Powinna się lepiej zastanowić, dlaczego -mimo że upłynęło kilka minut - młoda kobieta nie narzuciła szlafroka i nie zeszła do nich lub przynajmniej nie zawołała swojego mężczyzny... Przysłuchiwał się dyskusji, którą prowadzili w kuchni Westbourne i kobieta. Rozpoznawał jej głos od momentu, gdy rozmawiała z drugim agentem, przechadzając się w pobliżu stawu. Była młoda - sądząc nie tylko z tonu, lecz również z treści wypowiedzi. Pomyślał, że jeśli bardzo szybko dorośnie, może tym sobie ocalić życie. Sypialnia w domku była duża, przypominała rozmiarem hotelowy apartament. Oprócz olbrzymiego łóżka i szafy, znalazło się dość miejsca na sofę i stolik przy kominku. Umieścił dziewczynę na sofie; układ pokoju sprawiał, że Westbourne i funkcjonariuszka Tajnej Służby musieliby wejść do środka, aby ją zobaczyć. Miał przy sobie pistolet z tłumikiem. Mógł zastrzelić zarówno Westbourne'a, jak i kobietę, zanim by zdążyli krzyknąć. Jednak wtedy pozostałoby mu zbyt mało czasu, aby zająć się Westbournem, gdyż wkrótce zauważono by brak agentki. W tej chwili kobieta weszła do saloniku; jej podbite gumą buty kląskały na sosnowych deskach podłogi. Westbourne umilkł. Prawdopodobnie obserwował ją z założonymi na piersiach rękami. Zabójcę zaciekawiło, czy Westbourne przypomni sobie, że gdyby nie jego niecierpliwość i nabrzmiały kutas, to owa kobieta mogłaby ocalić mu życie. Słyszał pobrzękiwanie odsuwanej zasłonki prysznicu w drugiej łazience, niski śmiech Westbourne'a, otwieranie i zamykanie drzwi bieliźniarki. Zakończyła sprawdzanie drugiej łazienki. Zabójca przykucnął przy szafie, powoli rozprostowując ręce i delikatnie unosząc pistolet. Po tym, gdy skończył z kochanką Westbourne'a, dokładnie umył i osuszył dłonie, poza nimi jednak był cały poplamiony i wilgotny. Usłyszał jak Westbourne mówi: - I cóż, pani agentko... Jest pani usatysfakcjonowana? - Chwila zwłoki z jej strony. Wyobrażał sobie wyraz jej twarzy zamyślony, wyrażający rozdarcie pomiędzy obowiązkiem a dyskrecją. W tej chwili mogła się już zainteresować, dlaczego dziewczyna nie wyszła lub dlaczego jest tak cicho. Zobaczył, że na kremowobiały dywan pada pierwszy cień i uniósł lufę pistoletu o cal wyżej. Następnie Westbourne przerwał ciszę. - Myślę, że powinniśmy już sobie powiedzieć dobranoc. Ton jego głosu zawierał właściwe proporcje protekcjonalizmu i znużenia, jak u człowieka, który musiał zaspokajać potrzeby swojego podopiecznego i był już tym szczerze zmęczony. Jednak tym razem agentka Tylo nie poddała się tak łatwo. Zabójca doliczył do tysiąca i pięciu, zanim usłyszał oddalające się kroki. Zamek drzwi się zatrzasnął, po czym Westbourne wszedł do sypialni, śmiejąc się pod nosem. Zdążył już ściągnąć kamizelkę i właśnie rozpinał guziki swojej stylizowanej koszuli, gdy śmiech uwiązł mu w gardle. Zobaczył dziewczynę na sofie, i jednocześnie jego nogi zostały podcięte. Twardo upadł na podłogę. Zabójca założył mu kajdanki równie szybko jak okoń chwyta przynętę. Usta zakleił mu kawałkiem hydraulicznej taśmy klejącej, którą następnie owinął mu wokół kostek. Westbourne ze swoimi wyłupiastymi, przewracającymi się oczami przypominał zabójcy zamkniętego w rzeźni wołu. Zabójca pomimo wysiłku oddychał równomiernie. Oparł Westbourne'a o podstawę sofy i wyprostował mu nogi. Przed kominkiem znajdowała się szklana osłona ozdobiona wzorem w stylu art deco. Senator nie miał innego wyjścia, jak tylko na nią patrzeć. Musiał widzieć odbicie dziewczyny i to, co pozostało z jej twarzy i piersi. Zabójcy przyszło na myśl, że może to ośmieli senatora. Ponownie wyciągnął nóż, przykładając go do oczu Westbourne'a. - A teraz, drogi Kardynale, wyznaj mi wszystkie grzechy, z jakich chciałbyś oczyścić duszę. Holland zastała Lamonta Fleminga w kuchni, gdzie pożywiał się kanapką i kawą. Gestem wskazał, by usiadła. - Wszystko w porządku? Holland pokiwała głową. Idąc z domku gościnnego, przez cały czas myślała, że powinna wrócić i zakończyć obchód. Jednak zaraz przypomniała sobie, jak głupio się czuła, otwierając drzwi bieliźniarki i odsłaniając zasłonkę prysznicu; na dodatek to wymowne milczenie tłumiącego rozbawienie Westbourne'a... Powinna to wszystko zignorować, dokończyć swoją pracę, nie poddając się jego szyderczemu nastawieniu. Na szczęście Fleming nie wypytywał o szczegóły. - Drużyna, która ma nas zmienić trochę się spóźni. Przybędą tu dopiero za jakieś pół godziny. Fleming spojrzał na nią, dostrzegł coś w wyrazie jej twarzy i po cichu wstał, aby podać jej kawę. Holland podziękowała mu i wsypała trochę cukru, aby nabrać energii. - Kto zostanie na miejscu? Fleming ponownie usiadł i odchylił się, balansując na tylnych nogach krzesła. - Jeden patrol przy bramie, drugi tutaj, w głównym budynku. Ekipa obserwująca z wozu domek gościnny jest już wolna. - Fleming przerwał. - Jeśli nie chcesz wracać, jest tu sporo miejsca. - Dziękuję, ale wolę się obudzić we własnym łóżku. - Rozumiem. Fleming wypytywał ją o Atlantę i oboje się zaśmiewali, gdy Holland opisywała minę fałszerza, kiedy nadciągnęła policja. Fleming ze swej strony opowiedział parę anegdot z czasów swojej służby w oddziałach Marines na terenie Niemiec. Rozmowa powoli, lecz skutecznie oddalała jej myśli od domku gościnnego. Gdy przyjechali zmiennicy chciała podziękować Flemingowi za spędzony wspólnie czas. Chyba się domyślił, bo wyciągnął swą rękę odrobinę za szybko i mocno ściskając jej dłoń, powiedział, że dobrze się z nią pracowało. Chociaż mówił szczerze, wyczuła jego zmieszanie. Honda była zimna jak lodówka, jednak Holland rozgrzewała silnik nie dłużej niż minutę. Pomyślała, że zniesie przez kilka mil zimno, zanim z dmuchawy poleci ciepłe powietrze. Zwolniła hamulec ręczny i pognała główną aleją prosto w mrok. Holland wrzuciła dwójkę, aby zwolnić przed bramą, która została już dla niej otwarta. W światłach samochodu ujrzała splątane kable wysokiego napięcia, pomyślała, że wyglądają ohydnie. Nagle z radia dobiegł suchy głos, przebijający się przez trzaski: - "Czerwona Akcja, Czerwona Akcja, Czerwona Akcja". Holland gwałtownym ruchem przełożyła dźwignię na wsteczny bieg; spod tylnych kół posypał się żwir. Prawie w miejscu obróciła hondę; lewym błotnikiem zawadziła o coś miękkiego, chyba żywopłot. Zdjęła prawą stopę z hamulca i wcisnęła pedał gazu. Czerwona Akcja... Holland słyszała te słowa wyłącznie podczas ćwiczeń. Oznaczały one stan najwyższego pogotowia, ogłaszany, gdy ochrona okazała się nieskuteczna i osłaniana osoba została zaatakowana. Gdy z powrotem pędziła główną aleją, przypominała sobie sędziwych agentów chwalących się, że w ciągu całej służby nigdy nie usłyszeli tej komendy. Holland nie zatrzymała się, gdy dojechała do głównego budynku, lecz skręciła w dróżkę prowadzącą do domku. Dwukrotnie opony zabuksowały w miękkim gruncie przy brzegu stawu. Przemknęła obok biegnącego Fleminga, wypatrując w okolicach domku gościnnego szybko poruszającej się sylwetki człowieka. Nie było żadnych wybuchów ani strzelaniny... Holland zarzuciła samochodem, zatrzymując go przed dżipem Cherokee, którym przyjechali zmiennicy. Drzwi pojazdu były otwarte i przebiegając obok, zobaczyła, że uchwyty na karabiny maszynowe i pistolety są puste. Trzymając w dłoni broń, wślizgnęła się do domku i zaczęła głośno powtarzać swoje dane identyfikacyjne. W środku świeciły się światła, lecz panowała cisza. Holland znalazła się w saloniku, przesuwając się z plecami przyciśniętymi do ściany. Usłyszała ciche mruczenie dochodzące z sypialni. Gdy do niej weszła, wyłowiła tylko jedno słowo, powtarzane w kółko jak litania: - Boże, Boże, Boże... Jeden z agentów klęczał, nachylając się nad dużym pojemnikiem z brązu, przeznaczonym do składowania drewna opałowego. Drugi stał przed oszklonymi drzwiami balkonowymi, zwrócony plecami w głąb pokoju, mocno przyciskając rękę do nosa. Głośno oddychał, wciągając powietrze przez syntetyczny materiał swojej kurtki. Holland w końcu poczuła odór, który unosił się w nagrzanym powietrzu. Odwróciła głowę i wzięła ustami głęboki oddech. Dopóki udawało jej się utrzymać w płucach powietrze, mogła patrzyć. Westbourne siedział na dywanie, oparty plecami o sofę, z rękami zakutymi w kajdanki. Jego twarz wyglądała jak krwawa maska, z policzków zwisała obdarta skóra. W miejscu prawej gałki ocznej czerniła się pusta jama, wybałuszone lewe oko, którego powieki zostały obcięte, patrzyło na wprost. Poniżej mostka, przez precyzyjnie wykonane nacięcie w kształcie odwróconej litery Y, wyślizgnęły się pokrwawione trzewia. Jeśli Westbourne żył, w momencie gdy mu to zrobiono, musiał umierać powoli, cierpiąc katusze. Na widok dziewczyny Holland zamarła. Jednak zdusiła w sobie budzące się konwulsje i przerażenie, uważnie się jej przyglądając. Dziewczyna leżała na łóżku, twarzą w dół; pod korpus miała wetknięte pokrwawione poduszki. Jedna ręka spoczywała na szafce nocnej, przykrywając coś, co Holland początkowo mylnie wzięła za budzik, a okazało się w rzeczywistości konsoletą alarmową, wyposażoną w dwa przyciski, z których jeden był wciśnięty i częściowo zakryty przez dłoń dziewczyny. Do pokoju wpadł Fleming. Wyprowadził na korytarz agenta, który zasłabł. Drugiego z mężczyzn chwycił pod ramię, kopnięciem otworzył drzwi balkonowe i pociągnął go na zewnątrz. Holland nie uświadamiała sobie, jak była rozgrzana, dopóki nie poczuła na policzku podmuchu rześkiego, nocnego powietrza. Wyszła na balkon i zatrzymała się o kilka stóp od agenta, który właśnie zdawał relację Flemingowi z tego, co zobaczył wraz ze swoim partnerem, gdy przekroczyli próg sypialni wezwani sygnałem alarmowym. W chwilę później Fleming skontaktował się przez telefon komórkowy z bazą Marines w Quantico, zarządzając natychmiastowe ściągnięcie Sił Szybkiego Reagowania, które w pobliżu odbywały ćwiczenia; Drugim telefonem obudził szefa Tajnej Służby. Dopiero wtedy zorientował się, że obok stoi Holland. - To miejsce miało być bezpieczne - powiedział gardłowym szeptem. - Co się, do cholery, stało? ROZDZIAŁ 3 Dochodziła właśnie czwarta nad ranem - ów czas, kiedy ciało i dusza są prawie całkowicie bezbronne. Śmierć wykonała już swoje dzieło i zdążyła odejść, jednak jej widmo owładnęło Holland jak gęsta, nieprzenikniona mgła. Helikoptery także jakiś czas temu odleciały, ale ich łoskot w dalszym ciągu dudnił jej pod skroniami; spenetrowały dokładnie teren rezydencji przy użyciu detektorów podczerwieni. Poszukiwania nie dały żadnego rezultatu. Budkę dla kaczek odkryły psy, jednak nie pozostał w niej żaden zapach, dzięki któremu mogłyby złapać trop. Na nic się zdały również odczynniki chemiczne, które natychmiast wsiąkały w gumowe pokrycie podłogi. Gdy agenci wchodzili i wychodzili z budynku, Holland mogła wyłowić strzępki rozmów. W miejscu zbrodni nie odkryto niczego, co mogłoby się okazać przydatne - nawet odcisków palców. Ale nawet to nie miało w tej chwili większego znaczenia. Wszyscy głowili się, jak zabójca zdołał się przedrzeć przez strefę zabezpieczeń. I to w dodatku dwukrotnie. Znalezienie odpowiedzi na te pytania stanowiło kluczowe zagadnienie dla wicedyrektora Arlissa Johnsona. Johnson przybył z dwiema ekipami, z których jedna natychmiast zastąpiła Flaminga i jego zespół operacyjny. Inna rozpoczęła pracę wraz z Siłami Szybkiego Reagowania FBI, które przyleciały śmigłowcami z Quantico. Holland pomyślała, że druga ekipa została sprowadzona bardziej na pokaz, aby zapobiec odsunięciu Tajnej Służby od rozpoczętego śledztwa. Zadaniem Johnsona było przesłuchanie całego personelu przydzielonego do ochrony Oak Farms. Holland pamiętała tę procedurę z ćwiczeń. Johnson rozpocznie od osób bezpośrednio odpowiedzialnych za bezpieczeństwo chronionej osoby. To znaczy od niej, ponieważ to właśnie ona eskortowała Westbourne'a do domku gościnnego, i od dwóch agentów, którzy przebywali na zewnątrz. Johnson, rześki i energiczny, wszedł do reprezentacyjnej jadalni, do której Fleming wysłał Holland, aby napisała raport z akcji. Miał na sobie stary, niemodny marynarski blezer, szare spodnie i olśniewająco białą koszulę. Na jego włosach błyszczały kropelki wody - pozostałość po pospiesznie wziętym prysznicu. Johnson był mężczyzną w średnim wieku, wysokim i dobrze zbudowanym, o mięśniach wytrawnego pływaka i wysmaganej przez wiatr i słońce twarzy luizjańskiego poławiacza krewetek. Jego oczy przywodziły na myśl Holland fotografie żołnierzy Konfederacji, których wzrok zdawał się w przedziwny sposób podążać za obserwującą ich osobą. Johnson musiał być obdarzony takim właśnie spojrzeniem, jako szef Departamentu Kontroli Służby, czyli strażnik prawa. Obserwował obserwatorów. Holland poczuła palący wstyd, gdy zobaczyła na twarzy Johnsona wyraz troski. Był w Akademii jednym z jej instruktorów, jednak znali się już dużo wcześniej. Johnson znajdował się blisko niej owego krwawego dnia w Paryżu, gdy cały jej świat legł w gruzach. Stał się dla niej podporą, pomógł zaleczyć rany, a następnie wskazał drogę, którą powinna podążyć, aby ponownie odnaleźć sens życia. To właśnie Johnson wprowadził ją do świątyni Służby, a następnie zaprzysiągł. Teraz, gdy złamała tę przysięgę, Holland z bólem uświadomiła sobie odwieczną prawdę: w taki czy inny sposób najczęściej zdradzamy tych, którzy są nam najbliżsi. - Usiądź, Holland. Johnson zajął krzesło u szczytu stołu, przy którym swobodnie mogłoby się posilać dwanaście osób. Starannie poukładał przed sobą dokumenty i splótł swoje długie, grube palce. Jego oczy łagodnie przesuwały się po twarzy Holland. Pomyślała, że to dlatego, iż nie widzieli się już od sześciu miesięcy. Miała wrażenie, że Johnson zmusił się, by do niej nie podejść. - Nie- powiedział, wiedząc jak będzie brzmiało jej pierwsze pytanie. - Nie zdołaliśmy namierzyć zabójcy. Nie znamy nazwiska ani rysopisu. Biorąc pod uwagę upływ czasu, znajduje się gdzieś w promieniu stu mil. -Twarz Johnsona nabrała łagodniejszych rysów. - Holland, przykro mi z powodu tego, co cię spotkało... - Znała statystyki: tylko trzy procent spośród agentów Tajnej Służby mogło się czuć współodpowiedzialnymi za śmierć ochranianej osoby podczas wypełniania zadań operacyjnych. Pozostali nie doprowadzili nawet do zaistnienia sytuacji zwiększonego ryzyka. - Ale uwierz mi: wyjdziesz z tego. - Przerwał na chwilę. - Czy rozmawiałaś już z kimkolwiek? Holland potrząsnęła głową. Johnsonowi chodziło o to, czy nie wymieniała informacji z Hotchkissem lub Sitiliano - agentami pełniącymi służbę przed domkiem gościnnym. Fleming zadbał, aby wszyscy troje nie mieli ze sobą kontaktu. Była to zwykła procedura, zapobiegająca próbom wzajemnego osłaniania się przez zaangażowane osoby. - W porządku. Daj mi chwilę czasu na zapoznanie się z tym. - Johnson wziął do ręki raport i zaczął czytać. Holland odwróciła wzrok. Jej serce przypominało niewielkie zwierzątko szamoczące się w klatce. - Powiadasz, że odprowadziłaś Westbourne'a do domku gościnnego - mruknął pod nosem Johnson. - Spieszył się do swojej przyjaciółki, nie chciał, abyś wchodziła do środka, co mimo wszystko zrobiłaś. - Zgadza się. - Weszliście przez tylne drzwi, prowadzące do kuchni. - Zerknął na raport. - W porządku. Najpierw sprawdziłaś salonik, następnie gościnną sypialnię, łazienkę, bieliźniarkę i szafy w przedpokoju. Jesteś teraz w drodze do głównej sypialni. Wchodzisz do środka, widzisz ogień w kominku, meble na wprost, brzeg łóżka. Dochodzą do ciebie dźwięki muzyki, ale nie słyszysz dziewczyny. -Tak. Johnson wychylił się do przodu. - Co w takim razie się nie zgadza? - Zatrzymałam się tylko przy drzwiach, a nie weszłam w głąb pokoju - Holland nie poznawała własnego głosu. -Nie sprawdziłam go należycie. Za sypialnią mogła się znajdować łazienka, jakieś pomieszczenie na garderobę, może nawet niewielki pokój albo coś takiego. Nie sprawdziłam tego... Johnson uniósł się na krześle w pozie przypominającej pływaka skaczącego do wody, a następnie opadł z powrotem. - Dlaczego? - Westbourne wywierał na mnie presję, tłumacząc, do jak żenującej sceny może dojść w sypialni. Powiedział, że od momentu przybycia dziewczyny nikt nie wchodził ani nie wychodził z domku. Zastanowiłam się nad tym. Domek gościnny musiał zostać przeszukany, zanim pozwolono tam wejść dziewczynie. Westbourne powiedział również o patrolu na zewnątrz... - Żaden z tych faktów nie ma większego znaczenia - przerwał Johnson, jego spokojny głos boleśnie podkreślał znaczenie wypowiedzianych słów. Zniknęło współczucie dla niedoświadczonej nowicjuszki, która została skąpana we krwi, a pojawiła się świadomość, że owa nowicjuszka spaprała powierzone jej odpowiedzialne zadanie. - Nawet gdyby domek przeszukiwano co godzinę, powinnaś go ponownie sprawdzić. - Wiem o tym - stwierdziła Holland. Pomimo upokorzenia, wytrzymała jego spojrzenie. Johnson zastukał w stół gumką umieszczoną na końcu ołówka. Gdy ołówek ponownie znalazł się między jego palcami, znienacka złamał się na dwie części. - Zobaczmy, czy uda nam się ustalić bieg wydarzeń - powiedział, nieświadomy, co przed chwilą zrobił. - Zacznijmy od momentu, gdy przybywa Lane. Holland, zbierając myśli, zaczerpnęła głęboki oddech. - Dziewczyna przybywa w pół do szóstej. Wcześniej domek gościnny zostaje przeszukany i uznany za bezpieczny. Od momentu sprawdzenia do przybycia dziewczyny patrol przebywa wewnątrz domku. Kontrolują ją, a następnie pozwalają wejść do środka, nie przeszukując go ponownie. Dziewczyna pozostaje w środku i nie pojawiają się wzmianki, aby wychodziła na zewnątrz. Agenci nie dostrzegają niczego podejrzanego - to samo dotyczy zresztą helikoptera i psich patroli. W głównym budynku rozpoczyna się konferencja i teren w dalszym ciągu uważa się za bezpieczny. Po spotkaniu eskortuję Westbourne'a w drodze do domku gościnnego. Sprawdzam wszystko, z wyjątkiem głównej sypialni. - No, doprowadź opowiadanie do końca - ponaglił ją Johnson. Wzięła głęboki oddech. - Około godziny szóstej, szóstej trzydzieści, jest ciemno. Zabójca jest już w budce. Nie wiadomo, jak się tam dostał i jak długo czekał. Siedemnaście minut po północy dochodzę z Westbourne'em do domku. Dziesięć, dwanaście minut później wychodzę. Mamy zatem sześciogodzinną lukę. Po dokonaniu autopsji dowiemy się, kiedy dziewczyna zginęła, jednak nie zda się to na wiele. - Dlaczego? - Ponieważ nie wiemy, czy zabójca nie zamordował jej dopiero po pewnym czasie. Mógł to zrobić natychmiast albo nieco odczekać. - Dlaczego miałby czekać? - Nie wiem. - Sądzę, że mniej więcej tak to się układa - przyznał Johnson. - Wiem również, że były momenty, kiedy patrol nie znajdował się w bezpośredniej bliskości domku. Powinnaś także o tym wiedzieć. Holland intensywnie myślała, ale bez rezultatu. - Tuż przed rozpoczęciem spotkania wracałaś z Flemingiem z obchodu, który zaprowadził was w pobliże domku... - podpowiedział jej Johnson. - Puścił "kaczkę" po stawie. Po drugiej stronie odezwały się głosy. Johnson pokiwał głową. - Nie odeszli zbyt daleko, ale nasz chłoptaś właśnie wtedy mógł wykonać swój ruch. Zamek przy drzwiach kuchennych został naruszony. Nie na tyle, aby to zauważyć, ale wystarczająco, żeby wchodząc do środka, zabójca zyskał na czasie jakieś pięć, dziesięć sekund. Holland była wstrząśnięta. Przypominała sobie moment wsunięcia klucza, przekręcanie gałki. Czy czuła, że coś jest obluzowane? Czy usłyszała jakieś chrobotanie? - Zostawmy zamek w spokoju - ciągnął Johnson - zabójca jest już w środku. - Ja również - powiedziała spokojnie Holland. - Westbourne siedzi mi wciąż na karku, ale w dalszym ciągu sprawdzam kolejne pomieszczenia. Gdy dochodzę do sypialni, wszystko wydaje się być w porządku. Gra muzyka. W powietrzu unosi się woń perfum. Nie czuję zapachu krwi, z czego wynika, że jeszcze jej nie zmasakrował... Tylko kilka kroków i bym go spostrzegła... - A on ciebie, i już byłoby po tobie - dokończył Johnson. - I po Westbournie. Zabójca na pewno miał pistolet z tłumikiem. Nie ryzykowałby walki wręcz. Rozprawiłby się z tobą, zanim zdążyłabyś sięgnąć po broń, a następnie z Westbournem. Zabicie cię oznaczałoby, że na wykonanie swojego zadania pozostałoby mu znacznie mniej czasu niż czterdzieści trzy minuty. Fleming spodziewał się twojego powrotu do głównego budynku po jakichś dziesięciu, piętnastu minutach. - Alarm - powoli powiedziała Holland. - Gdy znalazłam Lane, jej palce dotykały przycisku. - Podniosła wzrok na Johnsona. - Lane nie mogła być żywa. Jej wygląd na pewno na to nie wskazywał. Johnson skrzywił się. - W jakiś zwichrowany sposób ten facet jest bardzo bystry. Czy przypominasz sobie poduszki pod ciałem Lane? Holland pokiwała głową. - Podejrzewam, że położył je tam celowo, unosząc ją do góry i kładąc jej dłoń na konsolecie alarmowej. Następnie zmasakrował dziewczynę. Poduszki zaczęły się zapadać w miarę, jak nasiąkały krwią, przez co Lane obsunęła się w dół. W końcu pod ciężarem jej ręki guzik alarmu został wciśnięty do końca. - Przerwał na chwilę. - To była właśnie pobudka, którą nam urządził. Holland zmusiła się do zrobienia głębokiego wdechu. To, co opisał Johnson, było nieludzkie. - Skąd mógł wiedzieć, jak szybko poduszki się zapadną? - Należy zakładać, że nie po raz pierwszy użył tej metody. Tak czy siak, parę minut w jedną, czy drugą stronę, nie robiło mu zbytniej różnicy. - Johnson zamilkł na moment. - Wraz z poranną kawą prezydent otrzyma wstępny raport Smitha. Nie wygląda to za ciekawie, Holland. I sytuacja raczej się nie poprawi w najbliższym czasie. - Znowu przerwał. - Teraz wracaj do domu, odpocznij trochę i o czwartej zamelduj się w biurze Smitha. - Jego oczy wyrażały coś w rodzaju żalu. Policja stanowa wycofała pojazdy należące do przedstawicieli mediów, blokujące drogę przed bramą wjazdową. Holland zwolniła, dając policjantowi czas na odsunięcie barierki, po czym wjechała na drogę. Honda z piskiem opon przejechała obok gromady reporterów wyposażonych w przenośne kamery i oślepiające reflektory. Dojechała do granicy między stanami w porze porannego szczytu. Jej dom w Georgetown był niegdyś równie elegancki, jak otaczające go budynki. Obecnie ceglanej fasadzie przydałoby się solidne piaskowanie, a okiennice i framugi prosiły się o pomalowanie czarną emalią. Był to jedyny spadek, jaki pozostał Holland po rodzinie; jej ostatni azyl. Zimne powietrze w środku przyprawiało o gęsią skórkę. Holland nie włączyła ogrzewania. Idąc do łazienki, pozostawiała za sobą na podłodze poszczególne części garderoby. Odkręciła prysznic do maksimum i zamknęła oczy, gdy spływała po niej gorąca woda. Przez kilka cennych chwil delektowała się parą i słodkim zapachem mydła. Wtedy właśnie, gdy wyciągała rękę po ręcznik, zamarła na skutek obrazu, który pojawił się w jej myślach. Holland płakała, trzęsąc się na całym ciele; jej palce kurczowo zacisnęły się na kurkach prysznicu, z którego w takt jej szlochu kapały krople wody. Zobaczyła piękny wiosenny dzień w Paryżu. Miała trzynaście lat i była pierwszy raz za granicą. Wysiadała właśnie z samochodu przed frontonem katedry Notre Dame. Mężczyzna przed nią zrobił kilka kroków, a następnie się odwrócił, z uśmiechem wyciągając do niej swoją rękę. Właśnie wtedy trafiła go pierwsza kula. Druga dosięgła go, gdy upadał, ochlapując strugą krwi Holland i jej sukienkę, którą dopiero co od niego dostała... Człowiek ten, senator Robert Beaumont, był ojcem Holland. Holland kucnęła w kącie kabiny. Krople wody uderzały o jej pochyloną głowę. Namiastka spokoju, jaką z trudem udało jej się osiągnąć na przestrzeni wielu lat, była cennym, niezwykle kruchym skarbem, ukrytym w twardej muszli świadomości, że owego dnia w Paryżu nie mogła uczynić nic, co by mogło zapobiec tragedii. Teraz, w jednej chwili znalazła się z powrotem na owej zimnej i wyboistej drodze, wybrukowanej bólem i wątpliwościami. Zastanawiała się, czy znajdzie w sobie dość siły, aby powtórnie ją przemierzyć. ROZDZIAŁ 4 Nie wybiła jeszcze siódma rano, a Wyatt Smith tkwił w swoim gabinecie już od wielu godzin. Sześć godzin wcześniej obudził kierownika kancelarii prezydenta i poinformował go o wydarzeniach w Oak Farms. Kierownik kancelarii, nazywany Portierem ze względu na skrajną służalczość wobec swojego szefa, zdecydował nie budzić prezydenta. Powiedział Smithowi, że za półtorej godziny będzie w Białym Domu i chce mieć wtedy na swoim biurku tak dokładny i wyczerpujący raport, jak to tylko możliwe. Sprawdzi harmonogram zajęć prezydenta i gdy tylko znajdzie w nim jakąś lukę, jak najszybciej umówi Smitha na spotkanie. O trzeciej nad ranem Smith otrzymał pierwszy raport z Quantico o wstępnych wynikach śledztwa. W domku gościnnym znaleziono pół tuzina odcisków palców. Większość należała do Westbourne'a, Charlotty Lane, Holland Tylo, Lamonta Fleminga i dwóch agentów, którzy najpierw przeszukali domek, a następnie zajęli stanowisko na zewnątrz. Jednak jednego odcisku dłoni nie zdołano zidentyfikować. Smith odłożył ten raport na bok. O czwartej czterdzieści pięć z fotofaksu zaczęły wyłaniać się pierwsze szczegółowe zdjęcia ciał i zadanych ran. Patolog z instytutu przy Uniwersytecie Johna Hopkinsa załączył notatkę na temat specyfiki ran ciętych: były jednolicie postrzępione, co wskazywało na to, że użyto noża o pokarbowanym lub wyszczerbionym ostrzu. Smith czekał również na te materiały. Teraz powiedział swojej sekretarce, aby przez pięć minut nie łączyła żadnych rozmów. Przeniósł raporty z Quantico i Uniwersytetu Johna Hopkinsa na stolik roboczy i obydwa przeczytał. Stojąc bez ruchu, wpatrywał się w słowa. Mijała właśnie jedenasta trzydzieści czasu Greenwich, gdy Smith dodzwonił się do Londynu. Usłyszał wypowiadane przez Dicky'ego Venablesa charakterystycznie akcentowane słowa powitania i pomyślał, że pochodzący z Yorkshire, rumianolicy naczelnik wydziału antyterrorystycznego Scotland Yardu przez cały czas wisiał na telefonie. - Niepotrzebnie się trudziłeś, Wyatt - zauważył Venables. - O sprawie trąbią już tu w telewizji. - Złe wiadomości docierają najszybciej. Słuchaj, Dicky, chciałbym, żebyś wyświadczył mi przysługę, i to szybko. Mam tutaj zdjęcia obrażeń. Czy mógłbyś je porównać z tym, co masz w swoich aktach? - Myślisz, że to ktoś z naszego podwórka? - ostrożnie zapytał Venables. - Zapamiętałem pewien szczegół z naszej listopadowej konferencji. Postanowiłem to zbadać, ale... - Prześlij je. Smith już stukał w klawiaturę komputera. Czterysta mil nad Newfoundland satelita Hughes Spectra odebrał sygnał, przetransmitował go do Cheltenham, skąd został przesłany do Londynu. - Dzięki tym zdjęciom odwalimy chyba kawał dobrej roboty -mówił Venables. - Te rany wyglądają dość ciekawie. - Jak długo potrwa porównanie ich z innymi? - Piętnaście do dwudziestu minut zajmie wydrukowanie wszystkich zdjęć. Porównanie ran nieco dłużej. - Będę czekał. Przez cały czas urywały się telefony. Jednak Smith zarezerwował jedną z linii dla Venablesa. Właśnie rozmawiał z kierownikiem kancelarii, gdy zadzwoniła jego sekretarka. - Szybko się uwinąłeś, Dicky. - Przykro mi, że to właśnie ja muszę przekazać ci tę wiadomość. Wyatt, twoje przypuszczenia okazały się bardziej trafne, niż myślałeś. - Venables ciągnął dalej, mówiąc właśnie to, co Smith spodziewał się usłyszeć. - Udało nam się również znaleźć identyczne ostrze. Pasuje dokładnie do tego, co przedstawiają fotografie. Wyatt, słyszysz mnie? - Tak, Dicky, przepraszam. Możesz mi powiedzieć na ten temat coś więcej? Okazało się, że Venables zadbał o wszystko. - Najnowsze materiały właśnie są do ciebie transmitowane. - Obniżył głos o pół tonu. - Wyatt, to świeżutka dokumentacja. Nie dostarczyłem jej jeszcze nawet jajogłowym z bunkru w Hoover czy z Langley. Wertowaliśmy je sami, próbując to wszystko połączyć w jakąś sensowną całość, - Nie zrobię z ciebie chłopca do bicia, Dicky. Daj mi znać, jeśli do czegoś dojdziecie. Venables zaśmiał się prawie bezgłośnie. - Nie możemy, niestety, zakładać, że wszyscy mają twoje maniery. Wyatt, trzeba uważać, żeby nie podcinać gałęzi, na której się siedzi. Trzymaj się. Na dwie godziny przed umówionym spotkaniem Smitha z prezydentem sekretarka wprowadziła Johnsona do gabinetu szefa. Gdy Smith częstował go kawą, Johnson zwrócił uwagę na to, jak ostrożne były jego ruchy. Smith, aby uniknąć skręcania kręgosłupa, przenosił ciężar ciała, obracając się na stopach. Johnson pomyślał, że w niektóre dni Smith chyba czuje zgrzytanie metalu o chrząstki. W pewnym okresie przyjaźń pomiędzy tymi dwoma mężczyznami sięgnęła zenitu. Pracowali wspólnie od czasu ukończenia Akademii i zjedli zęby, służąc w Wydziale do spraw Fałszerstw. Obaj złożyli podanie do Ochrony VIP-ów i zostali przyjęci - tam właśnie Smith przyćmił innych. Nikt nie był w stanie lepiej przewidzieć metodologii potencjalnego zamachowca i w rezultacie przygotować lepszego systemu zabezpieczeń. To, co opinia publiczna wiedziała na temat dwukrotnego postrzelenia Smitha, było tylko blichtrem. Sposób, w jaki Smith w trakcie swojej kariery zawodowej zidentyfikował i dyskretnie unieszkodliwił prawie trzydziestu potencjalnych zabójców, pozostawał spowity nieprzeniknionym mrokiem tajemnicy. Od tego momentu rozeszły się ich zawodowe drogi, jednak Johnson nigdy nie zazdrościł swojemu byłemu współpracownikowi pozycji gwiazdora. Nigdy też nie przyszło mu do głowy - w przeciwieństwie do innych, którzy rozsiewali podobne pogłoski - że Smith ma tendencje do narażania się na nadmierne ryzyko, czego konsekwencją są tkwiące w jego ciele dwie kule. Johnson dokładnie prześledził przebieg obu akcji, podczas których Smith odniósł obrażenia. Wiedział, że strzały padłyby bez względu na to, kto zajmowałby się bezpośrednią ochroną i doszedł do wniosku, że gdyby funkcję tę pełnił ktoś inny niż Smith, pociski mogłyby dosięgnąć celu. Jednak Johnson, pracujący wówczas dopiero od roku w Wydziale Bezpieczeństwa Wewnętrznego, otrzymał polecenie sporządzenia drugiego raportu, w którym miał określić, czy stan zdrowia Smitha pozwala mu na kontynuowanie dotychczasowej pracy. Przełożeni Johnsona nie chcieli podejmować decyzji wyłącznie na podstawie opinii lekarzy. Johnson powiedział to, czego wszyscy byli świadomi: obrażenia odniesione przez Smitha i będące ich konsekwencją dolegliwości uniemożliwiają mu kontynuowanie służby w Ochronie VIP-ów. Po dziś dzień pamięta lodowaty, beznamiętny wzrok Smitha, gdy pod koniec spotkania z komisją wyróżnił go pochwałą za dotychczasowe osiągnięcia. Smith nie odezwał się do niego ani słowem w ciągu całego spotkania i później, gdy Johnson chciał do niego podejść, zignorował go. To, co się wówczas stało, przypominało Johnsonowi grubą świeczkę upadającą do kałuży utworzonej z własnego wosku, zabierającą ze sobą resztki chłodnego, migotliwego płomienia. Zastanawiał się teraz, czy Smith zagłębi się we własnych wspomnieniach, gdy Johnson poinformuje go o Holland. Ciekawiło go, co tym razem zobaczy w jego oczach. - Wiesz, jaki dzień dzisiaj mamy? - zapytał Smith. - Pierwszy kwietnia. - Wszędzie trąbią, że niezrównoważony facet dokonał swojego wyczynu w prima aprilis, robiąc niezły kawał opłacanej przez państwo bandzie frajerów. Johnson pokiwał głową. Ten niesmaczny żart został wymyślony przez prowincjonalnego disc jockeya z Zachodniej Wirginii i natychmiast podchwyciły go inne media. - Jak wygląda sytuacja na miejscu? - zapytał Smith. - Wszyscy zrobili swoje i zabrali manatki. Obydwa budynki zapieczętowano. Na stanowiskach pozostali żołnierze z oddziałów stanowych, aby wyłapywać ewentualnych ciekawskich. W Quantico analizują materiały zebrane podczas śledztwa. Na Uniwersytecie Hopkinsa dokonują autopsji. Dyrektor uniósł brwi. - Udało nam się nawiązać w Londynie kontakt z żoną Westbourne'a - wyjaśnił Johnson. - Była na Heathrow. Czekała na concorde'a. Powiedziała nam, żebyśmy robili, co do nas należy. -Johnson przerwał. - Wiem, zwykle najbliższa rodzina niechętnie godzi się na dokonywanie specjalistycznej sekcji zwłok. Ona nie namyślała się ani chwili. - A co z tą... Lane? - Odnaleźliśmy jej siostrę w Wisconsin. Sporo już wiedziała. Przed jej drzwiami koczowała ta dziennikarska chołota. Dwukrotnie opisałem jej wszystkie procedury. Również dała nam wolną rękę. Smith pokiwał głową. Johnson miał rzadki dar, który sprawiał, iż ludzie nie tylko dawali mu to, o co ich prosił, ale wręcz robili to z ochotą. Uwidoczniało się to zwłaszcza, gdy załatwiał coś przez telefon - jego łagodny, kojący głos czynił cuda. - Bliźniacy McNulty - powiedział Smith. W pierwszej chwili Johnson tylko usłyszał dźwięki, przez moment nie mogąc zrozumieć ich znaczenia. - Tommy i Sean? - Tommy. Odcisk dłoni wskazuje na niego. Skłaniałbym się ku przypuszczeniu, że był z nim Sean, ponieważ zazwyczaj działają razem. Johnson podniósł się z krzesła, podszedł do okna i przycisnął rozpalony policzek do zimnej szyby. - Chcesz mi powiedzieć coś więcej na ten temat? Smith wyjaśnił, że zdjęcia ran przypomniały mu pewien szczegół z Międzynarodowej Konferencji Służb Bezpieczeństwa w Londynie. Wspomniał o Venablesie i pokazał Johnsonowi stosy dokumentów, które zostały przefaksowane ze Scotland Yardu. - Kto jeszcze o tym wie? - zapytał Johnson. - Marshall z FBI, Peterson ze Stanówki i Reynolds z CIA. - Na jakim etapie są poszukiwania? - Jakąś godzinę temu do akcji wkroczyły oddziały wojskowe stacjonujące na wschód od Missisipi. Celnicy i urzędnicy emigracyjni obstawiają porty od Galveston do Maine, FBI zajęło się lotniskami. Do linii powietrznych, kolejowych i autobusowych przesłaliśmy zdjęcia. Ludzie zajmujący się u nich bezpieczeństwem zadbają, aby wszyscy pracownicy dokładnie się z nimi zapoznali. Specjalizujące się w mniejszościach etnicznych oddziały detektywów z Nowego Yorku, Bostonu i Filadelfii penetrują lokalne społeczności irlandzkie. - Nigdy nie zostajemy uprzedzeni - stwierdził nagle Johnson. - Jak to, do cholery, możliwe. Smith przekazał mu to, czego dowiedział się od Venablesa. Przez prawie połowę, spośród dwudziestu czterech lat składających się na ich barwną historię, bliźniacy McNulty zaliczali się do najlepszych zabójców, jacy kiedykolwiek działali w szeregach IRA. Osiągnęli tak wysokie umiejętności i przetrwali tak długo, gdyż naprawdę rozsmakowali się w swoim rzemiośle. Przez lata ścigali ich brytyjscy komandosi, gdyż bliźniacy szczególnie lubili się pastwić nad patrolującymi ulice żołnierzami. Stało się jasne, że gdy zostaną ujęci, nie dane im będzie doczekać luksusu standardowego procesu sądowego. Jednak ostatnio kierownictwo IRA miało już dość i -jak podejrzewał Smith.- zaczęło się poważnie obawiać swoich własnych potworów. Trzy miesiące temu Venables dowiedział się od jednego z informatorów, że bliźniacy zostali wykluczeni. Ale nie unieszkodliwieni. Zaoferowali swoje usługi ekstremistycznemu ugrupowaniu o nazwie Braterstwo, które postanowiło ich przyjąć. - Według ostatnich informacji Venablesa, bliźniacy zawiesili swoją działalność - ciągnął Smith. - Braterstwo od miesięcy nie wykazuje żadnej aktywności. Powszechnie się uważa, że brakuje im uzbrojenia i pieniędzy. - Ale nie noży - zauważył Johnson. - To charakterystyczne dla Tommy'ego. Zawsze lubił bezpośredni kontakt z ofiarą i za pomocą tego noża rozprawił się z wieloma brytyjskimi żołnierzami. Dlatego Venables rozpoznał to tak szybko. - Ale dlaczego Westbourne? - Wydaje mi się, że Braterstwo chciało po prostu nasrać do gniazda IRA. Wystarczy zabić Amerykanina, kogoś takiego jak Westbourne, i wszelkie dotacje dla Sprawy zostają odcięte. Może to pierwsza zagrywka Braterstwa, aby wyprzeć konserwatywną IRA. - Smith przerwał na chwilę. - Niebawem dowiemy się więcej. Venables ostro przetrząsa teren. - Agencja nie została o tym powiadomiona? - Że bliźniacy McNulty się uaktywnili? Może. Że namierzali Westbourne'a? Nawet nie chcę o tym myśleć. - Jak dużo wie prezydent? - Portier jest na bieżąco informowany. - To znaczy, że wszyscy już o tym wiedzą - stwierdził Johnson. Kierownik kancelarii miał niedobry zwyczaj raczenia swoich ulubionych senatorów najsmakowitszymi kąskami. Smith pozwolił wybrzmieć ciszy. - Twardziel zechce się dowiedzieć, czy jeden albo obaj bliźniacy weszli na teren posesji, zanim ją przetrząsnęliśmy. Johnson przewidział to. Teraz jeszcze Smith podparł się prezydenckim imprimatur i Johnsonowi nie pozostawiono miejsca na jakiekolwiek subtelności. - Nie możemy być niczego pewni. Wiedzą to tylko Tommy albo Sean. W każdej z budek dla kaczek może się zmieścić tylko jedna osoba. Dwie inne pozostały nietknięte. Na terenie posesji mógł się znajdować tylko jeden McNulty. Jeśli drugi był w pobliżu, czekał najprawdopodobniej w jakimś pojeździe, którym następnie uciekli. Prowadzący śledztwo sądzą, że spędził w budce sporo czasu. Ziemia została wgnieciona; dużo połamanej trzciny i liści. Ale dodają też, że niezależnie od tego, czy pozostawałby tam przez cztery godziny, czy czterdzieści, efekt byłby podobny. - Johnson na chwilę zamilkł. - Czy należy zakładać, że bliźniacy lub jeden z nich są jeszcze na terenie kraju? - Minęło szesnaście godzin. Langley pracuje ze swoimi przyjaciółmi w odległych miejscach; obstawiają Heathrow, Gatwick i Dublin, Lotnisko de Gaulle'a w Paryżu, Madryt, Frankfurt i Rzym. Ani śladu. Skłaniam się ku przypuszczeniu, że nie udało im się wydostać. - Smith usiadł na krawędzi biurka, nieznacznie kołysząc jedną stopę. - Jednak zawsze, gdy przynosisz mi jakąś wiadomość, coś musi być nie w porządku, zgadza się? Johnson zaczerpnął głęboki oddech. Zdenerwował się nagle, że Smith tak łatwo go rozszyfrował. - Była pewna luka w ochronie. Wielkości główki od szpilki, ale zawsze... - Hotchkiss czy Sitiliano? - Są w porządku. Zapiski Fleminga wykazują, że sprawdzili domek gościnny, zanim przybyła Lane, wprowadzili ją do środka i nie opuszczali wyznaczonego rejonu. - Czy niczego nie usłyszeli ani nie zobaczyli? - Przesłuchałem ich. Nie próbowali kłamać albo wzajemnie się osłaniać. Postępowali zgodnie z zaleceniami - powiedział Johnson, odnosząc się do Podstawowych Przepisów Procedur Wykonawczych Tajnej Służby. - Ale nie Tylo - stwierdził Smith, odwracając wzrok. - Nie do końca. Smith bez słowa sięgnął po raport i otworzył go na kartce z zagiętym rogiem. - Z tego, co tutaj jest napisane, wynika, że Westbourne nalegał, aby nie wchodziła do domku przed nim. - Wierzę jej - powiedział Johnson. - Stwierdza to jako fakt i nie próbuje niczego ukrywać. - Tak więc ona także jest w porządku. Tyle że nikt na Kapitolu nie będzie chciał słuchać, jak to Westbourne mógł się przyczynić do swej własnej śmierci. - Smith podniósł się z biurka, wsuwając ręce do kieszeni. - Czy to wszystko? Johnson pokiwał głową i przystąpił do zdobywania dla siebie tak dużego przyczółku, jak to tylko możliwe. Nieważne, jak to zabrzmi. - Wyatt, nie chcę, żeby została odsunięta. Zwłaszcza jeśli się okaże, że maczali w tym palce McNulty. Smith wbił w niego swoje spojrzenie. - Zaczynają już tu wydzwaniać z Kapitolu. Ludzie chcą wiedzieć, co się stało. A nawet więcej: nie chcą uwierzyć, że ktoś był na tyle genialny, aby się przedostać przez system ochronny bez popełnienia z naszej strony jakiegoś błędu. Znasz tę sforę, Arliss. Szukają jakiegoś kozła ofiarnego i najlepiej, żeby był jeszcze żywy. I właśnie ci go podałem na tacy. Jednak Johnson nie wyczuł w głosie Smitha złośliwości. Nie nastąpił dyrektorski wybuch złości na wieść, że agentka zawiodła. Johnson przypomniał sobie, iż odkąd Smith został przeniesiony z sektora operacyjnego, zawsze był w stosunku do niego niezwykle grzeczny i układny. Smith zapewne lepiej kontrolował swoje emocje niż jakikolwiek inny znajomy Johnsona. - Czy Tylo zjawi się tu dzisiaj? - spytał Smith. - O czwartej. - Niech przyjdzie godzinę wcześniej. Chcę z nią porozmawiać. Smith zamknął Johnsonowi usta ostrzegawczym spojrzeniem. - Muszę powiedzieć o Tylo prezydentowi. Arliss, wiesz, że jeśli o to chodzi, nie mam innego wyboru. Będzie chciał wiedzieć, co zamierzam z nią zrobić... Johnson nie zadał kolejnego pytania. - Zrobię wszystko, co w mojej mocy, aby zrozumiano okoliczności, w których pracowała - ponownie odezwał się Smith. - Może mieć to jakieś znaczenie. Nie wiem. - Kolejna chwila przerwy. - Kundle ujadają, Arliss, a w tej chwili Tylo jest jedyną kością, którą mogę im rzucić. ROZDZIAŁ 5 Holland przez kilka godzin odpoczywała. Obudziła się o trzynastej po niespokojnym, przesyconym koszmarami śnie. Wstała i ponownie skierowała się w stronę prysznicu. Gdy tylko wyszła z sypialni, poczuła aromat świeżo parzonej kawy. W saloniku ujrzała Suressa. Na niskim stoliku o szklanym blacie, na porcelanowej podstawce stał dzbanek z kawą. Suress bez słowa objął Holland ramionami, rozczesując palcami jej wilgotne włosy. - Zrobiła się mała afera - wyszeptał, muskając ustami jej czoło. - Gigantyczna afera. - Gdy Holland się odsunęła, górna część koszuli Suressa była mokra. - Jest mi ogromnie przykro -powiedział półgłosem Suress. - Bardziej niż mogę to wyrazić słowami. Nie powinienem rekomendować cię do tego zadania; nie bezpośrednio po Atlancie... Holland cofnęła się. - Atlanta nie ma tu nic do rzeczy. Czułam się świetnie. Przestań doszukiwać się w sobie winy. I tak nie znajdziesz dla mnie wytłumaczenia. - Ruchem głowy wskazała kawę. - Pachnie wspaniale. Szkoda, żeby wystygła. Nalej mi trochę.- Usadowiła się obok niego na kanapie i pozwoliła się obsłużyć. W telewizorze migotały obrazy, jednak dźwięk był wyłączony. - Co pokazują w telewizji? Suress włączył dźwięk. - Coś, co powinnaś zobaczyć. Właśnie nadawano na żywo relację z biura CNN w Waszyngtonie. Reporter przywlókł do studia jakiegoś jajogłowego eksperta z Instytutu Brookingsa: młodego mężczyznę o ponurej twarzy, który miał strasznie dużo do powiedzenia. Holland zadrżała, gdy na ekranie pojawiło się zdjęcie bliźniaków McNulty. Tommy i Sean uśmiechali się do obiektywów, jakby brali udział w jakiejś szampańskiej zabawie. Obaj mieli identyczne, sięgające kołnierzyka, kręcone włosy, takie same szpiczaste nosy i wąskie wargi, które zdawały się zawijać za zęby. Można było zauważyć, że jedynie Tommy wiedział, co to jest szczoteczka do zębów. Jednak tym, co naprawdę zaszokowało Holland, były ich oczy - wytrzeszczone w wyrazie maniakalnej wesołości odzwierciedlały nie odwagę, lecz kretynizm. Takie spojrzenie wystraszyłoby samego diabła. - Czy to oni? - wyszeptała. - To pewne? Suress pokiwał głową. - Znaleźliśmy odcisk dłoni Tommy'ego. Doprowadzona do pasji Holland wyłączyła ponownie fonię w telewizorze, gdy jajogłowy plótł na temat klasycznych przykładów socjopatycznych zachowań. Niczego nie trzeba było wyjaśniać. Wystarczająco przeczytała na temat krwawych wyczynów braci McNulty. Byli posłańcami śmierci, pod podszewką ideologii zabijającymi dla czystej przyjemności i czerpiącymi z tego profity. Który z was tam był? Jak blisko mnie? Holland mocno potarła przedramię, aby pozbyć się gęsiej skórki. - Odcisk dłoni - wymamrotała. - Ich błąd, nasz zysk. Holland spojrzała na niego. - Ile możesz mi powiedzieć? Suress opisał jej, jak Smith dopatrzył się pewnej analogii i wspomniał o dostarczonych przez Brytyjczyków materiałach, które ostatecznie doprowadziły do powiązania braci McNulty z masakrą. Jeśli chodzi o sprawę pościgu, przekazał jej więcej informacji niż zezwolił Arliss Johnson, ponieważ przepisy nie dotyczyły już Holland... nawet, jeśli sobie tego jeszcze nie uświadamiała. Holland bacznie wszystkiego słuchała, analizując każdy strzęp informacji. W głębi duszy zaświtał jej promyk nadziei. W jakiś sposób musi przekonać dyrektora, aby pozwolił jej na udział w poszukiwaniach. Gdyby otrzymała szansę... Kątem oka dostrzegła, że Suress sięga po pilota. - Nie, Frank. Nie wyłączaj telewizora. - Przecież sama wiesz, że nie chcesz już tego oglądać. Wyjęła mu z dłoni pilota i zwiększyła głośność. Obecnie pokazywano relację z konferencji prasowej w specjalnie do tego przeznaczonym pomieszczeniu Senatu. Stadko kongresmanów o błyskających gniewem czarnych oczach tłoczyło się za wysuszoną kobietą o pomarszczonej twarzy, pokrytej grubą warstwą makijażu. Barbara Zentner piskliwym głosem wygłaszała mowę do zgromadzonych dziennikarzy. - Mam wszelkie podstawy, aby twierdzić - mówiła przedstawicielka kalifornijskich republikanów; przewodnicząca wpływowej Komisji do Spraw Finansów - że była pewna luka w systemie ochrony, jakim Tajne Służby otoczyły senatora Westbourne'a. Według moich informacji, pewna początkująca agentka, można by nawet powiedzieć jeszcze praktykantka, nie dostosowała się do wszystkich wymagań procedury Służby.... Holland zadrżała. - Skąd ona to wie? Suress chwycił pilota i wyłączył telewizor. Holland wstała z kanapy i zaczęła chodzić po pokoju. - Frank, skąd Zentner się o tym dowiedziała? -powtórnie zapytała. - Zostały sporządzone tylko dwa raporty: mój i Johnsona. Obydwa trafiły do rąk dyrektora. Chyba nie sądzisz... Suress uniósł się z kanapy, lecz Holland szybko się odsunęła. - Nawet o tym nie myśl - ostrzegł ją Suress. - Smith to porządny facet. Zentner mogła zdobyć twoje nazwisko na wiele różnych sposobów. - Wymień chociaż jeden! Suress zagryzł wargę. Holland nie miała pojęcia, jak prędko sensacyjne wieści przebiegają przez Służbę. Gdy ginie ochraniana osoba, cała struktura systemu trzęsie się w posadach na skutek szoku. Szczegóły krążą szybciej niż plotki w małym miasteczku. On sam dowiedział się o tragedii w niespełna pół godziny po całym zajściu. A przecież spał w swoim łóżku. - Jakkolwiek się to stało, a gwarantuję, że nie za sprawą Smitha, wieść się rozeszła - tłumaczył Suress. - Nic na to nie poradzisz... - Smith chce mnie widzieć o trzeciej w swoim biurze - nagle stwierdziła Holland. - Zamierza mnie wylać, prawda? Suress musiał odwrócić wzrok. Holland uświadomiła sobie, co jeszcze miało ją spotkać i wywarło to na nim przygnębiające wrażenie. - To prawda? - Zamierza wysłać cię na przymusowy urlop, aż do czasu formalnych przesłuchań. Holland poczuła, że robi jej się gorąco. - Czternasty rozdział Księgi, paragraf trzy-C - wyszeptała. - Przebrną przez wszystkie standardowe procedury, a na koniec mnie wyrzucą. - Nie wiesz, co się okaże w wyniku przesłuchań - pocieszał ją Suress. - Udział braci McNulty przedstawia sprawę w całkiem nowym świetle. Holland wyciągnęła rękę i przeciągnęła paznokcie po wierzchniej części dłoni Suressa. - Czyżby? Frank, rzeczywiście w to wierzysz? Holland nie ugięła się pod ciężarem protestów Suressa, gdy poprosiła go, by wyszedł. Musiała teraz zostać sama i przygotować się na spotkanie ze Smithem; skoncentrować się przed nim i jednocześnie opanowywać przychodzące falami ataki paniki i poczucia beznadziei. Odtwarzała w myślach kolejne minuty spędzone w domku gościnnym i za każdym razem rozbijała się o twardy mur jednego faktu: nie sprawdzając należycie, czy sypialnia jest bezpieczna, zaniedbała obowiązki służbowe. W tym miejscu kończyła się jakakolwiek możliwość znalezienia wytłumaczenia czy wymówki. Jednak nie przekreślało to jej szans na udział w poszukiwaniu zabójcy. W tej chwili Smith potrzebował do pomocy każdego człowieka. Pragnęła jedynie jeszcze jednej szansy - aby spróbować, aby cokolwiek zrobić. Wierzyła, że w przypadku braci McNulty to się jej należy. Holland weszła do sypialni i ubrała się w to, co leżało w szafie na samym wierzchu. Zmusiła się, by nie opuścić domu wcześniej niż na trzydzieści minut przed spotkaniem. A i tak, ponieważ na ulicach prawie nie było ruchu, skończyło się na tym, że musiała czekać przed gabinetem Smitha. Spojrzenie sekretarki i kilka słów, które powiedziała, zdradzały jej współczucie. - Może pani już wejść. Wbrew oczekiwaniom Holland Smith nie siedział za swoim biurkiem. Rozparł się na staromodnej kanapie, obitej zieloną skórą przytwierdzoną ozdobnymi nitami; w palcach trzymał okulary. Holland zdziwiła się jego zdradzającym oznaki zmęczenia wyglądem. Przypominał pacjenta powoli umierającego na skutek stosowania zalecanej kuracji. - Dobrze się czujesz, zważywszy okoliczności? - zapytał Smith, wskazując fotel. - Zważywszy okoliczności. - Czy miałaś okazję prześledzić rozwój wydarzeń? - Tyle tylko, co zobaczyłam w CNN. - To w zupełności wystarczy. Informują na bieżąco o wszystkim. Widziałaś urywki z wypowiedziami Zentner? - Tak. "W skład niedostatecznie przygotowanej ochrony weszła niedoświadczona osoba." Czekałam tylko, kiedy padnie moje nazwisko. - Padło - powiedział Smith bez ogródek. - W takim razie wiesz już o braciach McNulty. Niewiele więcej mam do dodania. Nie zidentyfikowany odcisk dłoni w domku gościnnym naprowadził nas na trop. On i jeszcze charakterystyczne nacięcie na ostrzu. Wszystko wskazywało na to, że chciał jak najszybciej zakończyć to spotkanie, jednak Holland nie zamierzała ulec. - Przepraszam pana, ale w jaki sposób senator Zentner zdobyła te informacje? Smith potarł grzbiet nosa, po czym założył okulary. - Ktoś rozpowszechnił tę wiadomość. FBI tłoczyło się od rana w Hoover Building. Sądzę, że Zentner wypytywała ich o ciebie. - Muszę wiedzieć jedno - powoli powiedziała Holland. - Czy to był mój błąd? Czy tylko ja ponoszę odpowiedzialność? - Popełniłaś błąd, nie postępując zgodnie z zaleceniami Księgi i za to jesteś odpowiedzialna. Nikt nie jest w stanie tego zmienić. Może spojrzymy na to z innej perspektywy, gdy złapiemy tych McNulty - mówiąc to, Smith się wahał, ważył słowa. Holland pomyślała, że zaliczał się do ludzi, którzy nie potrafią wzbudzać płonnych nadziei. Mimo wszystko dodał jej odrobinę otuchy i była mu za to wdzięczna. - Co teraz się stanie? Jego wzrok wyrażał ubolewanie. - Za około dziesięć dni odbędzie się wewnętrzne przesłuchanie. Poprowadzi je Bili Clement, wiceminister skarbu zajmujący się Tajną Służbą. W komisji zasiądę również ja i Arliss Johnson. Przeanalizujemy dokładnie wszystkie raporty i relacje z przebiegu akcji, aby dokładnie ustalić twoją rolę. Otrzymasz możliwość wypowiedzenia się na ten temat, a następnie zagłosujemy czy poprosić o twoją rezygnację, czy nie. - Rezultat tego głosowania raczej nie budzi żadnych wątpliwości? - cicho zapytała Holland. Smith nie odwrócił wzroku. - Przykro mi, ale nie. Od tej chwili jesteś na przymusowym urlopie. Możesz zatrzymać swoją odznakę dla celów identyfikacyjnych, ale raczej nie przychodź do biura. Nie miała już nic do stracenia. Pozostała jej tylko ta jedna szansa. - Wiem, że poszukujecie braci McNulty. Każdy chce się do nich dobrać, ale my musimy to zrobić pierwsi. Potrzebny jest każdy agent. Mogę pomóc, jeśli mi pan pozwoli. - Przez moment pomyślała, że przychyli się do jej prośby. Zamiast tego zobaczyła na jego twarzy wyraz zmęczenia problemem, który mu stworzyła. - Może i chciałbym to zrobić, Tylo - powiedział łagodnie Smith. - Może nawet myślałbym, że to właściwe posunięcie. Ale nie mogę pozwolić ci na wzięcie w tym udziału.- Smith wstał, wpychając dłonie do kieszeni spodni,- Będzie to niezwykle trudne, ale chciałbym, żebyś spojrzała w przyszłość. Jesteś zdolna i zaradna. Jesteś młoda. Nie pozwól, aby cię pogrążył jeden błąd. - Przerwał na moment. - Kiedy już zdecydujesz, w którą pójść stronę, o ile będę w stanie ci pomóc... Holland ogarnął niezwykły spokój. Teraz już wiedziała, co ją czeka. Da sobie radę. W taki czy inny sposób. Prędzej czy później. Spotkanie dobiegło końca i czuła, że Smith próbuje jakoś wybrnąć z niezręcznej sytuacji. Wzięła do ręki swoją torebkę. - Czy mogę zadać panu pytanie? - Oczywiście. - Nie zapoznałam się, oczywiście, z tajnymi materiałami na temat braci McNulty, ale w telewizji nigdy nie wspomniano, żeby torturowali swoje ofiary. Owszem, czasami celowo strzelali w kolana. Ale nie robili tego, co spotkało senatora i Charlotte Lane. Trudno pominąć tak istotny szczegół. - Z pewnością masz rację, Tylo - powiedział Smith, kierując się już w stronę drzwi - znajdę kogoś, kto się tym zajmie. Po raz pierwszy, odkąd rozmawiała ze Smithem, Holland poczuła się zaskoczona. Jego odpowiedź była wręcz niegrzeczna. Holland nigdy wcześniej nie podejrzewałaby go o podobne zachowanie. ROZDZIAŁ 6 Gdy Smith wszedł do windy, natychmiast stanęło obok niego dwóch agentów z Wydziału Bezpieczeństwa Wewnętrznego. W połowie drogi do garażu cichutko zaszumiał mikrofon. Jeden z agentów docisnął palcem słuchawkę, przez moment nasłuchiwał, a następnie nachylił się do Smitha i wyszeptał mu do ucha treść wiadomości. Smith, co prawda, spodziewał się, że zostanie nawiązany z nim kontakt, jednak zdziwiło go, że nie zrobiono tego nieco dyskretniej. - Powiedz im, że wszystko w porządku. Garaż Tajnej Służby był dużym, jasno oświetlonym, lśniącym czystością pomieszczeniem, które z powodzeniem mogłoby uchodzić za salon sprzedaży luksusowych samochodów. W blasku jarzeniówek błyszczało pięć identycznych kopii prezydenckiej limuzyny - opancerzonych i wyposażonych w kuloodporne szyby. Przy jednej ze ścian stał rząd samochodów pościgowych, z pełnymi bakami i perfekcyjnie wyregulowanymi silnikami. Inne pojazdy, włączając w to przerobione na ambulanse dżipy Cherokee, tkwiły na podnośnikach, a mechanicy poddawali je przeglądowi. Nie było tu żadnych ozdóbek, kolorowych kalendarzy czy ryczących radioodbiorników- z ukrytych głośników sączyły się natomiast kojące dźwięki muzyki klasycznej Obcasy Smitha zastukały o metalowe schodki. Na dole, kilka stóp od dyrektorskiego lincolna, stał mężczyzna ubrany w kaszmirowy płaszcz, jedwabny szalik i rękawiczki z cielęcej skóry. Miał około czterdziestu lat i w rysach jego twarzy można było się dopatrzyć pewnej toporności. Czyżby uboczny efekt wykonanej niedawno operacji plastycznej? Małe, niebieskie oczy spoglądały spod brwi o takim samym kolorze, jak rzadkie, prawie białe, starannie przystrzyżone włosy. Skóra o różowawym odcieniu zdradzała skutki niedawnego, nadmiernego opalania lub skłonności do nadużywania alkoholu. Smith wiedział, że ani jedno, ani drugie nie jest prawdą. James Croft, senator z Illinois i przewodniczący Senackiej Komisji Dochodzeniowej, był po prostu albinosem. - Dzień dobry, dyrektorze. Chociaż podejrzewam, że trudno go tak nazwać. - Miewałem lepsze - szorstko odparł Smith. Jeden z agentów otworzył tylne drzwi i obaj mężczyźni wsiedli do środka. Dźwiękoszczelna przesłona z przyciemnianą szybą, aby kierowca nie mógł odczytywać słów na podstawie ruchów warg, była już wysunięta. Smith nacisnął przycisk interkomu i limuzyna ruszyła. - Czy to nie mogło trochę poczekać? - wycedził Smith. Croft zaśmiał się cicho. - Musiałem się z tobą zobaczyć, zanim spotkasz się z prezydentem. Twoja sekretarka dwukrotnie mnie rozłączyła. Gdybym cię nie znał, pomyślałbym, że próbujesz mnie unikać. - Nie mam nic do powiedzenia - odparł Smith. - Już wiesz, co się stało. - Ale nie wiem jak, w tym sęk. Musimy mieć świadomość, jakich reperkusji się spodziewać. Smith złapał za uchwyt przy drzwiach, gdy samochód ostro skręcił w Constitution Avenue. - Nie będzie żadnych reperkusji - odparł, obserwując przez lustrzaną szybę spoglądających na samochód przechodniów. - Załóżmy, że przekażesz mi kilka szczegółów i pozwolisz mi je osądzić. - Tylo przyznała się na piśmie, że nie sprawdziła sypialni w domku gościnnym. To w pełni wystarczy, aby wyciągnąć wobec niej konsekwencje. - Tak więc wewnętrzne dochodzenie rozpocznie się i zakończy na niej - wymamrotał Croft. - Każde dochodzenie tak się zakończy - warknął Smith. - Nawet nie próbuj wywierać wpływu na bieg tej sprawy. Croft zaśmiał się ironicznie. - Wyatt, nie wmówisz mi, że nagle zaczynasz mieć wyrzuty sumienia. Znaleźli się przy bramie wjazdowej do Białego Domu i kierowca opuścił boczną szybę, pokazując kartę identyfikacyjną. Smith zamilkł. - To już załatwione -powiedział, gdy ruszyli ponownie. - Rozumiesz, co mówię. Nikt nie musi się już o nic martwić. Croft zastanawiał się przez moment, czy jest to właściwy czas i miejsce, aby wywracać do góry nogami delikatny świat Smitha informacją, iż w rzeczywistości jest jeszcze piekielnie dużo zmartwień. Doszedł do wniosku, że nie. Da dyrektorowi szansę, aby trochę się uspokoił i odbył spotkanie z prezydentem. Wiedział, że może liczyć na pełną współpracę Smitha, gdy później znowu go będzie potrzebował. ROZDZIAŁ 7 Mężczyzna wchodzący późnym popołudniem do hotelu "Four Seasons" w Georgetown nie zwrócił na siebie zbytniej uwagi obsługi, która przeżywała w porze koktajlu największy nawał klientów. Stało się tak również dlatego, że mężczyzna nie był kimś znanym. Jego twarz nie widniała na okładkach magazynów ani nie pojawiła się w telewizji. Nie zaliczał się również do grona potężnych brokerów czy wpływowych lobbystów tłoczących się w hotelowych klubach. Tutejsza ochrona rozpoznała w nim jednego z gości; młoda pokojówka uznała go za niezwykle miłego człowieka, gdy wręczała mu dostarczoną przez kuriera paczkę wielkości książki przeciętnego formatu. W komputerze widniał pod nazwiskiem pan Alexander Bonatti, kierownik wydawnictwa mającego swoją główną siedzibę w San Francisco. Pokojówka - z pochodzenia Włoszka - pomyślała, że ma nieco ostre rysy i nieznacznie ciemniejszy odcień skóry, prawie lewantyjski. Doszła do wniosku, że jego przodkowie musieli mieszkać w okolicach Neapolu, a może nawet Sycylii. Jednak szczególną uwagę zwróciła na jego piękne dłonie o długich, smukłych palcach ze starannie wypielęgnowanymi paznokciami. Oto mężczyzna rozumiejący, jak ważne dla kobiety są dłonie; jak mogłaby zapragnąć, by dotykały jej takie wspaniałe, czyste ręce. Mężczyzna, który bynajmniej nie nazywał się Alexander Bonatti, przeszedł przez zatłoczony hol do windy. Wynajął niewielki apartament na dziesiątym piętrze z oknami wychodzącymi na hotelowy ogród i właśnie otworzył oszklone drzwi, po czym wyszedł na maleńki balkonik. Wsłuchiwał się w tętno miasta. Wśród ludzi korzystających z jego szczególnych uzdolnień, niektórzy określali je mianem genialnych, nazywany był Pastorem. Pastor, urodzony przed trzydziestoma ośmioma laty na Rhode Islands, starannie rozwiązał paczuszkę. Ciemną cerę wziął w spadku po matce, Hiszpance z baskijskiej prowincji. Zamiłowanie do krwi wyssał już z innej piersi. Pastor przytknął zawartość przesyłki- oprawioną w cielęcą skórę książkę - do nosa i zrobił głęboki wdech. Nie było go w tym kraju od dwudziestu lat, kiedy to ledwo udało mu się uciec przed tropiącą go sforą psów. Dziesięć lat... Dużo się zmieniło, jednak równie wiele rzeczy pozostało nie zmienionych. Pastor nie mógł się doczekać, kiedy zacznie badać te różnice. Człowiek, który przyjechał po niego do Tajlandii, zaopatrzył go w najlepsze dokumenty. Dodatkowym zabezpieczeniem stało się usunięcie zdjęcia i prawdziwego nazwiska Pastora z Listy Osób Poszukiwanych. Urzędnik imigracyjny w Los Angeles powitał go w ojczyźnie i zasalutował. Pastor był nieco spięty, chociaż wiedział, że urzędas wziął krótko przystrzyżonego, muskularnego i zwyczajnie ubranego mężczyznę za podróżującego po cywilnemu oficera. Tak... Jak dobrze znowu wrócić i robić to, co się umie najlepiej. Przekonali się o tym ten nadęty dupek Westbourne i jego mała cizia. Praca działała na Pastora jak narkotyk, zwłaszcza gdy mógł wybrać sposób jej wykonania, i napawała go dumą. Teraz, gdy w połowie wykonał już swoje najważniejsze zadanie, skoncentrował się na tym, jak najlepiej załatwić pewną bardzo osobistą sprawę, na której rozwiązanie czekał przez dziesięć lat. Zastanawiał się, czy obiekt jego pożądania miał jakiekolwiek przeczucie, że się na niego zamierza. Najmniejszego. Jednak nie dlatego, że człowiek ten był głupi lub nieostrożny. Po prostu nie mógł brać pod uwagę takiej możliwości, a obecnie- jak przypuszczał Pastor- był całkowicie pochłonięty sprawami zgoła innej natury. Gdy Pastor spojrzał na miasto, pomyślał, że jego puls wybija nieco mniej rześki i ekspansywny rytm niż zazwyczaj. Wybrał się na lunch do luksusowego klubu. Telewizory były włączone na pełen regulator i tłum młodych, bogatych i przedsiębiorczych ludzi wpatrywał się w ekrany, z których wylewały się słowa wypowiadane przez wszelakiej maści polityków, od prezydenta począwszy. Zaciśnięte w gniewie szczęki i zbyt mocno owinięte wokół koktajlowego szkła palce nie uszły uwagi Pastora; ich złość była nieprzejednana, zapiekła i głęboka; taka, jaką rodzi frustracja ludzi, którzy chcą się mścić i karać. Pastor był świadkiem podobnej reakcji w Nowym Jorku, po wybuchu w World Trade Center. Telefon zabrzęczał i Pastor wszedł do środka, starannie zamykając za sobą drzwi balkonowe. Oczekiwał tej rozmowy. -Taaak. Głos z drugiej strony łączy został elektronicznie przetworzony i brzmiał, jakby rozmówca przebywał pod wodą. - Nie poszło dobrze. - Westbourne wolał umrzeć w mękach niż oddać drugą dyskietkę - odparł Pastor. - Nic nie można poradzić, gdy ma się do czynienia z takim człowiekiem. Ale dostaliście jedną dyskietkę, którą mu zabrałem. Powiedzcie mi, gdzie powinienem szukać, a dostarczę wam drugą. - Niestety - szorstko powiedział zleceniodawca - dyskietka, którą pan zdobył nie przedstawia dla nas żadnej wartości. Zawiera tylko szczegóły dotyczące prowadzenia biura, nic więcej. Nawet pomimo elektronicznych zakłóceń Pastor wyczuwał wściekłość zleceniodawcy. I jeszcze coś... Nutę strachu. - Czy dyskietka wciąż może być na terenie rezydencji? - zapytał. - Wątpię, chociaż kontynuujemy poszukiwania. Sądzimy, że Westbourne przekazał ją komuś w celu przechowania do następnego dnia, kiedy to mógłby ją ponownie ukryć w sobie tylko wiadomym miejscu. - Jakaś osoba nie mająca zielonego pojęcia, co ma w rękach, pomyślał Pastor. Przejrzał w myślach sylwetki ludzi, których widział w Oak Farms. Dwóch agentów w pobliżu budynku, starszy mężczyzna - ich przełożony - i młoda kobieta... Westbourne nazywał ją Tylo. - Muszę mieć zdjęcia i nazwiska. - Pastor wyjaśnił szczegółowo, o co mu chodzi. - Nie ma najmniejszego problemu - powiedział zleceniodawca. - Czy naprawdę myślisz... - Nie wiem. Wy też nie wiecie. Może dyskietka już trafiła do jakiegoś sejfu. Może Westbourne ukrył ją jeszcze gdzie indziej. Dostarczcie mi to, o co proszę. Muszę wszystko dokładnie przemyśleć. - Świetnie. Jak najszybciej przekażę ci materiały. Sądzę, że rozumiesz, jak bardzo chcielibyśmy już zakończyć tę sprawę. - Tak. Raczej rozumiem. Pastor odłożył słuchawkę, po czym wyciągnął z lodówki puszkę zagranicznego piwa. Jasny, bursztynowy płyn rozkosznie nawilżał usta i gardło. Sięgnął po papierosa i zaczął rozważać swoje położenie. Zawsze dbał przede wszystkim o własną skórę. Najważniejsze, że znaleziono odcisk dłoni i skojarzono go wraz z charakterystycznymi ciętymi ranami z braćmi McNulty. Pastor uznał tę część zadania za wykonaną w sposób niezwykle precyzyjny. O czym teraz myśleli bliźniacy? - zastanawiał się w myślach. Wyobraził sobie, jak ukryci w zapomnianej przez Boga szczurzej norze gdzieś w Merseyside, próbują wymyślić, w jaki sposób zakomunikować światu, że są niewinni. Wizyta na miejscowym posterunku policji z wiadomych przyczyn nie wchodziła w grę. Gdyby nawet znaleźli jakiegoś poplecznika w mediach, to i tak kto by im uwierzył? Nie, jeśli o to chodzi, wszystko było w najlepszym porządku. Co do samochodu, którego użył w celu dotarcia do Oak Farms i późniejszej ewakuacji, to porzucił go w baltimorskim getcie. Do tej pory z pewnością już został skradziony i rozebrany na części w jakimś garażu. Pastor z Baltimore do Waszyngtonu dotarł autobusem. Przez całą podróż patrzył przez okno, na nowo odkrywając Amerykę. Na waszyngtońskim dworcu autobusowym wszedł w obiecująco wyglądający zaułek i znalazł bezdomnego, który z pewnością właściwie wykorzysta ciepły arktyczny kombinezon, tak dobrze spełniający swoje zadanie w wilgotnej budce dla kaczek. Nóż z charakterystycznie karbowanym ostrzem wylądował w kontenerze na śmieci, stojącym za zapleczem dworcowego baru. Jedyną rzeczą, która szczególnie utkwiła Pastorowi w pamięci i nie dawała mu spokoju, jeśli chodzi o ostatnie wydarzenia, była niechęć Westbourna do udzielania informacji. Pastor był kimś w rodzaju eksperta od bólu. Nie przerażał go w najmniejszym stopniu. Nigdy nie docierał do niego krzyk torturowanych osób i tylko ledwie pamiętał zapach ich krwi. Wiedział jednak, że na skutek jego zabiegów Westbourne musi cierpieć potworne katusze. Dał mu wyraźnie do zrozumienia, iż wystarczy, aby powiedział, gdzie znaleźć drugą dyskietkę i koniec będzie szybki. Jednak Westbourne nie chciał mówić ani gdy Pastor na pokaz rozprawił się z dziewczyną, ani gdy odcinał żywe mięso od kości Westbourne'a. Teraz Pastor rozumiał już, dlaczego tak było: Westbourne blagował, biorąc ze sobą do domku gościnnego bezwartościową dyskietkę. Mógł sobie wyobrazić stopień wewnętrznej satysfakcji Westbourne'a widzącego, jak jego oprawca bierze dyskietkę, przekonany o jej wyjątkowym znaczeniu. Wystarczało to, aby senator przetrzymał okrutne tortury i za to po cichu Pastor szczerze go podziwiał. Nieczęsto zdarza się, aby umarli mogli robić psikusy zza grobu. Ale tak naprawdę było to tylko chwilowe utrudnienie. Pastor dopił resztkę piwa. Materiały, o które prosił, dotrą do niego niebawem. Tymczasem miał sporo spraw do załatwienia. Sięgnął po oprawioną w cielęcą skórę książkę, nabytą w ekskluzywnej księgarni i przesłaną mu do hotelu. Na okładce złote litery układały się w napis: Rejestr Notabli. Znalazł hasło, którego szukał, i pomyślał, że oto szykowało się fascynujące zadanie. Pół godziny później Pastor opuścił hotel i poszedł Trzydziestą Trzecią Ulicą w Georgetown, przeciął M Street, a następnie zszedł schodami prowadzącymi w stronę kanału. Kiedy się przy nim znalazł, skręcił w lewo, przedzierając się przez tłum studentów i turystów, którzy wylegli, aby skorzystać z chwilowej poprawy pogody. W miejscu, gdzie kanał stykał się z Georgetown Park. Pastor ujrzał coś, co było dla niego jak memento boleśnie przypominające mu pewien zamknięty etap życia. Przysadzistą kamienną budowlę prawie całkowicie zasłaniały pnącza winorośli. Obok błyszczących czarnych drzwi widniała tablica Państwowego Rejestru Zabytków, określająca budynek jako wzniesioną w 1779 roku wozownię i piwiarnię. Pastor otworzył drzwi i wkroczył w ciemności wypełnione zapachem trocin, wiekowego drewna i whiskey. W "Coach and Arms" nie było patio ze schludnymi stolikami i parasolami, które kusiłyby turystów do odpoczynku w ich cieniu. Miejscowi, którzy przypadkiem weszli do lokalu, szybko orientowali się, że z chwilą ich wejścia cichną rozmowy. Barman był, co prawda, uprzejmy, lecz zachowywał się z pewną rezerwą - klienci siedzieli pozostawieni sami sobie. Nieliczni nie wtajemniczeni opuszczali lokal zaraz po skończeniu swoich drinków. Zastanawiali się później, co było przyczyną dziwnej atmosfery tego miejsca i, jeśli zapytali o to właściwą osobę, dowiadywali się, że bar "Coach and Arms" od lat stanowił ekskluzywne miejsce spotkań pracowników Tajnej Służby. Lokal opustoszał po zakończonej porze lunchu. Przy stolikach siedziało tylko kilka osób, przy barze nie było nikogo. Pastor podszedł, odsunął na bok wysokie krzesło i zamówił podwójny, czysty rum haitański - Barbiere. Barman rzucił spojrzenie na wysokiego mężczyznę o ciemnej cerze, zwróconego twarzą w kierunku weneckiego okna; nie mógł mu się dobrze przyjrzeć z powodu słabego światła, załamującego się na grubym szkle. Był przekonany, że nigdy wcześniej nie widział tego mężczyzny, jednak wiele o nim mówiła jego budowa i sposób, w jaki się poruszał: raczej sunąc na palcach niż chodząc. Nie z tutejszej placówki. Sądząc po opaleniźnie, przeniesiony z Los Angeles albo nawet z Honolulu. Pastor ujął szeroką szklankę w dłonie, ogrzewając rum. Nie przejmował się, że może natknąć się na kogoś, kto go rozpozna. Nawet gdyby tak się stało, jego twarz wyglądała obecnie zupełnie inaczej niż dziesięć lat wcześniej. Jednak wszystko to, co minęło, mogło tutaj w jednej chwili powrócić, jak ukryty skarb z lat dzieciństwa, niespodziewanie odnaleziony w starym pudełku po butach. Pastor należał bowiem niegdyś do społeczności, która się w tym miejscu gromadziła. Rysy i zadrapania na starym blacie baru przypominały zadawnione blizny na jego własnym ciele. Przyciszony ton męskich rozmów brzmiał równie znajomo, jak szum morza w muszli. Tamto życie dostarczało mu tyle satysfakcji, a przecież zostało mu w jednej chwili odebrane przez człowieka, którego twarz wyryła się na ścianach piekła, jakim było serce Pastora. Uniósł szklankę i zamoczył usta w rumie. Był już wystarczająco ciepły. Z kieszeni marynarki Pastor wyciągnął dwie zapałki, trzymając przy sobie ich główki - niebieską i czerwoną. Drugą ręką wylał barbiere na blat baru, wykonując jednocześnie gwałtowny ruch kciukiem. Gorący, Mały fosfor przylepił mu się do paznokcia, jednak czekał jeszcze sekundę, aż zajmie się również druga zapałka. Spoglądając na rozlany złotawy płyn, uśmiechnął się marzycielsko, a następnie go podpalił. Krzyk barmana docierał do niego jakby z oddali. Krzesła szurały o deski podłogi, z których już dawno zdarto resztki lakieru. Gdy poszły w ruch zdjęte marynarki, poczuł zapach oliwy z tkwiących w futerałach pistoletów. Zadowolony, opuszczał lokal spokojnym krokiem człowieka, który wie, że nikt mu się nie przeciwstawi. Nie miał wątpliwości co do tego, iż stali bywalcy "Coach and Arms" po ochłonięciu z szoku rozpoznają jego gest. Ciekawiło go tylko, kiedy ta wiadomość dotrze do Arlissa Johnsona. ROZDZIAŁ 8 3 kwietnia Dwa dni po morderstwach w Oak Farms flagi powiewające w tysiącach miast i miasteczek na terenie całego kraju były opuszczone do połowy masztów. Gubernator New Hampshire, stanu, który Charles Westbourne reprezentował przez dwadzieścia lat, ogłosił żałobę. Trzystu dostojników, włączając w to prezydenta, pracowników jego kancelarii i przedstawicieli świata biznesu zgromadziło się w kaplicy Uniwersytetu Georgetown na nabożeństwie żałobnym. Holland nie przybyłaby na ceremonię nawet w innych okolicznościach. Ubierając się, oglądała bezpośrednią transmisję w CNN. Typowa dla takich uroczystości pompa i zadęcie tylko by rozdrapywały zabliźnione, stare rany. Holland wyłączyła telewizor i wyszła z domu. Miała swój własny sposób, aby spłacić dług wobec człowieka, którego zaufanie zawiodła. Holland jeszcze nie widziała tak ścisłej ochrony, jaką zastosowano wokół i na terenie Georgetown; umundurowani policjanci stali na każdym rogu ulicy. W tłumie łatwo wyłowiła na pozór niczym nie wyróżniających się ludzi, których oczy ani na moment nie traciły wyrazu czujnego skupienia. Przedzierając się przez sznur wlokących się samochodów, Holland zastanawiała się, gdzie w tej chwili może być Frank Suress. Wyobraziła go sobie w kaplicy, jak zręcznie prześlizguje się pomiędzy ambasadorami i konsulami; jego oczy są w nieustannym ruchu, dłoń ani na chwilę nie oddala się od broni. Holland poczuła dobrze znany ucisk w żołądku, którego doświadczała za każdym razem, gdy Frank brał udział w akcji. Dyskutowali na ten temat i wiedziała, że odczuwał to samo, gdy wykonywała jakieś zadanie. Nieustannie wiszące nad nimi niebezpieczeństwo przesycało ich związek pewnego rodzaju pośpiechem, wywoływało gwałtowne uczucie tęsknoty, gdy byli rozdzieleni i kazało intensywnie chłonąć każdą sekundę wspólnie spędzonego czasu. Holland przypomniała sobie, jak Frank powiedział jej, że wypierają natłok zmartwień gorącą namiętnością. Za każdym razem, gdy się kochali, szydzili ze śmierci. Później, kiedy należało wracać do pracy, byli wobec siebie czuli, życzliwi i wyrozumiali, zawsze znajdując chwilę czasu na pożegnalny uścisk. Tak na wszelki wypadek. Powinnam przy nim być. To świat, do którego należę. Tam jest moje miejsce... Usłyszała za sobą klakson. Holland zauważyła lukę w sznurze samochodów, wskoczyła w nią, aby zaraz utknąć ponownie na podjeździe do Key Bridge. Wolno posuwając się hondą do przodu, przetarła oczy wierzchem dłoni. Kiedy rozejrzała się dookoła, zobaczyła, że obserwuje ją kierowca samochodu z prawej strony. Skinął głową i uśmiechnął się do niej pogodnie... Po drugiej stronie Potomacu było chłodniej; otwartą przestrzeń cmentarza Arlington owiewał rześki wiatr. Do przybycia konduktu pozostało jeszcze sporo czasu. Holland zaparkowała w pobliżu miejsca poświęconego pamięci poległych w Korei, a następnie poszła lekko wznoszącą się alejką w stronę ustawionych szerokim łukiem ławek. Był to jeden z wielu rozsianych po cmentarzu "cichych zakątków", gdzie można było oddać się zadumie i wspomnieniom. W gazetach podano, że na życzenie rodziny w pogrzebie wezmą udział wyłącznie najbliżsi krewni. Za karawanem pojawiły się tylko cztery limuzyny, otoczone przez policyjne motocykle i ochronę. Trumnę ustawiono na katafalku, wokół którego zaczęli się zbierać uczestnicy konduktu. Gdy wszyscy się zgromadzili, duchowny zrobił krok naprzód i zaczął odczytywać Psalm Dwudziesty Trzeci. Stojąc jakieś pięćdziesiąt jardów dalej, na pagórku, Holland pochyliła głowę w modlitwie. Jej usta poruszały się prawie bezgłośnie i od czasu do czasu czuła smak tych łez, których nie zdążył osuszyć wiatr. Holland uniosła głowę, gdy duchowny rozpoczął swą mowę. Po raz pierwszy dobrze przyjrzała się zgromadzonym osobom. Naprzeciwko skrytej pod wieńcami trumny dostrzegła Cynthię Palmer - całą w czerni, z twarzą zakrytą welonem. Siedziała sama, ponieważ Westbourne'owie nie mieli dzieci. Holland zastanawiała się, czy Palmer teraz tego nie żałowała. Za wdową stała w półkolu rodzina zmarłego: trzech braci i dwie siostry, których twarze Holland rozpoznała ze zdjęć w kartotece Westbourne'a. Wszyscy wybili się w swoich zawodach; stali na czele prestiżowych firm prawniczych i potężnych korporacji. Młody, brodaty mężczyzna, z podniesionym kołnierzem płaszcza trzymał się z boku, za braćmi. Holland pomyślała, że to pewnie przybyły w zastępstwie czyjś osobisty asystent. I był tam ktoś jeszcze - kobieta w wieku dwudziestu pięciu, trzydziestu lat, o szczupłej, wręcz wychudzonej twarzy. Jej zaczerwienione od wiatru policzki przecinały smugi wysuszonych łez. W dłoniach skręcała chusteczkę do nosa. Nawet z tej odległości Holland mogła dostrzec, że kobieta drży. O jej nogi uderzały poły cienkiego czarnego płaszcza. Holland dość szybko przypomniała sobie, skąd ją pamięta: Boston. Po raz pierwszy ochraniała wtedy Westbourne'a. Kobieta, która weszła i wyszła z jego apartamentu. Szczupłą buzię o dość pospolitych rysach otaczały spłowiałe, brązowawe włosy; z jej postawy można było domyślić się, że jest skromną osobą, co zwróciło uwagę Holland. Judith Trask - osobista asystentka Westbourne'a, zajmująca się gromadzeniem materiałów i pisaniem przemówień. Już wówczas Holland określiła ją w myślach, bez cienia złośliwości, jako przedstawicielkę pozostającej w cieniu grupy ludzi, którzy gdzieś na zapleczu, samotnie i niejako w zapomnieniu, bez narzekania wykonują najcięższą pracę, przygotowując pożywkę, dzięki której funkcjonują ludzie pozostający u władzy. To, że Judith Trask się tutaj zjawiła, nie zdziwiło Holland. Jednak coś było nie tak. Kobieta nie tylko była przepełniona żalem, lecz wyczuwało się, iż jest również czymś zdenerwowana. Zdradzał to sposób, w jaki rozglądała się dookoła i przestępowanie z nogi na nogę. - Przepraszam panią. Można prosić o jakiś dowód tożsamości? Holland była tak skoncentrowana na Judith Trask, że nie usłyszała, kiedy podszedł do niej od tyłu jakiś mężczyzna. Był młody, wyglądał na dwadzieścia kilka lat i miękko stąpał na palcach. Miał na sobie dżinsy, kraciastą kurtkę i baseballową czapeczkę. Cały ten sztafaż byłby skuteczny, gdyby nie wystający spod kurtki pistolet, schowana w dłoni miniaturowa kamera wideo i zwisający z szyi identyfikator FBI z rzucającymi się w oczy niebieskimi literami. - Tajna Służba - szorstko odpowiedziała Holland. - Identyfikator mam w torebce. Jego lewa ręka zbliżyła się do pistoletu. Holland zsunęła torebkę z ramienia, delikatnie ją otwierając. Powolnym, płynnym ruchem sięgnęła do środka i wyjęła zalaminowaną kartkę z odciskami palców. Agent FBI porównał ją z widniejącym na dokumencie zdjęciem, a następnie oddał go Holland. - Agent Tylo... Najmocniej panią przepraszam - powiedział mężczyzna, wyciągając do niej dłoń. - Brad Norman, agent specjalny, oddział nadzoru. - Myślałam, że wszystkie siły rzuciliście do Georgetown - stwierdziła Holland. Norman wyszczerzył zęby w uśmiechu, który spowodował, że wyglądał jak szesnastolatek. Jego charakterystyczny akcent zdradzał, że pochodził z Ozark. - No, cóż... Musieli kogoś wyznaczyć do niewdzięcznej roboty. - Sprawdzam, czy nie zjawił się ktoś, kogo się tutaj nie spodziewano - wymyśliła na poczekaniu Holland. - Czy znasz wszystkich tam, na dole? - Jasne. - A ten facet z brodą? Norman uniósł głowę jak pies myśliwski. Zmrużył oczy. - Rzeczywiście, nie wiem co to za gość - wymamrotał. - Sądzę, że w ostatniej chwili przyszedł w czyimś zastępstwie. - Sfilmowałeś go? Norman poklepał kamerę. - Oczywiście. - Mógłbyś mi przesłać kopię tej taśmy? - Nie ma sprawy. Jeśli chcesz, załatwię ci też zdjęcia. Holland uśmiechnęła się. Nie interesował jej mężczyzna z brodą, prosząc o taśmę, chciała po prostu odwrócić uwagę agenta. Tym, co naprawdę ją dręczyło, był widok Judith Trask. - Mógłbym ci to dostarczyć nawet dzisiaj - mówił Norman z nutą nadziei w głosie. W tym samym momencie Holland przypomniała sobie, że nie ma już własnego biurka. - Najlepiej przekaż tę taśmę mojemu szefowi - stwierdziła. - Właśnie mają mnie przenosić. - Na wyjętym z torebki kawałku papieru napisała nazwisko Franka Suressa oraz nazwę wydziału, w którym pracował. Norman nie poddawał się tak łatwo. Sięgnął do kieszeni po wizytówkę i wręczył ją Holland. - To w razie, gdybyś chciała coś zrobić z tą taśmą - powiedział, eksponując w uśmiechu swoje zęby. - Wiesz, jakieś powiększonko, poprawa ostrości, cokolwiek. Holland doszła do wniosku, że jest słodki. Zaczęła właśnie wsuwać wizytówkę do torebki, rozmyślając, jakby się najzgrabniej wycofać, kiedy nagle poczuła dotkliwy ból w palcu. Gwałtownym ruchem wysunęła dłoń. Na opuszku wskazującego palca prawej ręki pojawiła się krew. - Nic ci nie jest? - zapytał Norman zatroskanym, wręcz teatralnym tonem. - Nic - niecierpliwie odpowiedziała Holland. - To pewnie jakaś szpilka.... Jednak to nie była szpilka. Ostrożnie wsunęła lewą rękę do torebki, przesuwając ją wzdłuż zamka aż do ukrytej w podszewce kieszeni, gdzie natknęła się na ostrą krawędź, wilgotną od krwi. Holland delikatnie pociągnęła za przedmiot. Koperta? Koperta. Ta, którą dał mi Westbourne - z dyskietką w środku... Norman pochylał się nad nią, zerkając w dół jak ciekawski bocian. - Słuchaj, muszę już lecieć. - Holland zrobiła krok do tyłu. - Nie zapomnisz przesłać mi taśmy? - Masz jak w banku. Holland pomachała mu, nawet się nie odwracając. Idąc alejką, po cichu karciła się za swoje niedopatrzenie. Dopiero gdy dotarła do swojej hondy, zrozumiała oczywisty fakt: Westbourne mówił, że dyskietka zawiera materiały dotyczące prac Senatu, coś na temat projektu nowej ustawy. Trzy dni temu na pewno miała duże znaczenie. W tej chwili był to tylko mało ważny ślad po nie załatwionej sprawie. ROZDZIAŁ 9 Pastor tylko częściowo skupiał się na mowie duchownego. W swoim czasie uczęszczał na tak wiele pogrzebów, że znał już na pamięć wyświechtane formuły przemówień. Był to dosyć dokładny sposób kontrolowania upływu czasu bez konieczności, nietaktownego w takiej sytuacji, odchylania mankietu i zerkania na zegarek. Podobnie jak Holland, Pastor przybył na cmentarz o wiele wcześniej niż kondukt żałobny, jednak skorzystał z innego wejścia. Rozważał, czy nie byłoby bardziej stosowne, aby złożył wyrazy swego ubolewania w kaplicy w Georgetown, jednak nie kwapił się do podejmowania samobójczych wyzwań. To miejsce również sprzyjało temu, co mu jeszcze świtało w głowie. Pastor prawie natychmiast dostrzegł agenta w cywilnym przebraniu. Był przygotowany na to, że natknie się na obserwatora, który - w przeciwieństwie do tego, co miało miejsce podczas nabożeństwa w kaplicy, gdzie użyto najnowocześniejszego ekwipunku- będzie wyposażony tylko w standardowy sprzęt. Tak więc Pastor nie przejmował się, iż kamera zarejestruje młodo wyglądającego mężczyznę z brodą. Dokonał w swoim wyglądzie tylko kilku nieznacznych zmian, jednak zastosowane jednocześnie, okazały się wyjątkowo skuteczne. Nie zaprzątał sobie również zbytnio głowy tym, że rodzina zapyta go, kim jest. Pod płaszczem miał przypiętą do kieszeni marynarki zalaminowaną kartę - identyczną z tymi, które rano otrzymali agenci FBI. Gdy duchowny doszedł do słów o owych nielicznych sprawiedliwych opuszczających padół tego świata, Pastor zwrócił uwagę na kobietę, do której podszedł agent w cywilu. Początkowo ignorowała go, jednak po chwili odgarnęła dłonią z policzka niesforny kosmyk włosów. Za swoimi okularami przeciwsłonecznymi Pastor szeroko otworzył oczy. Był zaintrygowany. A cóż cię tu sprowadza, skarbie? Twarz stojącej na wzniesieniu kobiety widział na jednej spośród fotografii, które trzy godziny wcześniej dostarczono mu do pokoju hotelowego. Holland Tylo, dwadzieścia osiem lat, panna, dopiero niecały rok w Tajnej Służbie i już zdyskredytowana, o włos od wyrzucenia z pracy. Co tutaj robiła? Pastor zganił się w myślach. Nawet z tej odległości jej czarne ubranie mówiło wszystko. Holland Tylo nie przyszła tu z obowiązku, lecz po to, by dać ujście autentycznemu żalowi lub, jeśli chodzi o ścisłość, tak jej się przynajmniej wydawało. Tak naprawdę pragnęła choćby częściowo odpokutować za swój grzech i znaleźć cień nadziei na odpuszczenie swoich win. Pastor obserwował, jak Tylo rozmawia z agentem FBI. Z jej postawy można było wyczytać, że młody filmowiec dość nieudolnie próbuje z nią flirtować. Pastor zaczął się zastanawiać, czy ta smukła dziewuszka może mieć jakikolwiek związek z zaginioną dyskietką. To prawda: z jej danych wynikało, że jest kompetentna w swoim fachu, zwłaszcza w pewnych dziedzinach, jednak jej brak doświadczenia stanowił o wiele bardziej istotną informację. Czy Westbourne brałby w ogóle pod uwagę wykorzystanie kogoś takiego do pomocy w ukryciu dyskietki? Pastor uznał taką możliwość za mało prawdopodobną, jednak nie odrzucił jej całkowicie. W końcu Westbourne zdążył już udowodnić, że jest przebiegłym sukinsynem. Powierzenie dyskietki nieświadomej niczego osobie byłoby w jego stylu. W przeciwieństwie do swego zleceniodawcy, Pastor wciąż uważał, iż senator ukrył dyskietkę gdzieś na terenie Oak Farms, jednak w trakcie trwania poszukiwań zdecydował się wybadać tych, którzy owego wieczora kontaktowali się z Westbourne'em - chodziło o trzech doświadczonych agentów... i nowicjuszkę. Pastor pomyślał, że jeśli dyskietka nie zostanie znaleziona na terenie Oak Farms, wówczas mógłby najpierw zająć się Holland Tylo. W końcu była ulubienicą senatora... Przemówienie duchownego robiło się powoli nużące. Pastor zwrócił z kolei uwagę na Cynthię Palmer. Zaczynała się wyraźnie niecierpliwić. Teraz wystarczy, aby się tylko odrobinę obróciła. Ach, wspaniale... Z odległości kilku jardów welon nie stanowił żadnej zasłony. Pastor przyglądał się jej wypielęgnowanej skórze, dużym ustom o wargach, których potencjalne możliwości podkreślała różowa szminka. Swoje blond włosy zaplotła we francuski warkocz, co uznał za wyjątkowo ponętne. Jej oczy bezwstydnie zlustrowały go spod czarnej koronki. Gdy się rozszerzyły, uwydatniając swój błękitny kolor, wiedział, że spodobało im się to, co zobaczyły. Pastor uśmiechnął się zachęcająco, unosząc nieznacznie w górę kącik warg. Jego starania zostały nagrodzone, gdyż Cynthia Palmer przesunęła się na krześle, ukazując mu swoje długie, sprężyste łydki. Pastor, zanim zrobił kilka kroków w tył, zaczekał do chwili, kiedy wdowa ponownie spojrzy na duchownego. Dopiero, kiedy znalazł się poza linią jej wzroku, zaczął zmierzać wprost do wynajętego przez siebie samochodu, zaparkowanego w sporej odległości od limuzyn. Cynthia Palmer będzie rozczarowana, gdy zobaczy, że poszedł. Co więcej, poczuje się zaciekawiona, wręcz zaintrygowana, a następnie przyjemnie zaskoczona, gdy odwiedzi ją w apartamencie w Watergate. Pastor nie mógł się doczekać tego spotkania. Miał jej tak wiele pytań do zadania, poczynając od tego, czy w ostatnim czasie, ktoś nie dostarczył do ich apartamentu niewielkiej przesyłki dla senatora. A jeśli tak, to gdzie można ten przedmiot znaleźć. To wszystko będzie, oczywiście, tylko stymulującym interludium, gdyż Pastor nie miał wątpliwości, że Cynthia Palmer okaże się bardzo wesołą wdówką. ROZDZIAŁ 10 Arliss Johnson wynajmował dwupokojowy apartament na ostatnim piętrze "Windsor Arms". Hotel, zlokalizowany w pobliżu Uniwersytetu Georgetown, był z rodzaju tych, które określano w przewodnikach mianem "oryginalny" albo "przytulny". Johnson był od dwudziestu dwóch lat stałym lokatorem i w lecie pielęgnował na dachu róże. Arliss wstał z łóżka o trzeciej po południu. Spędził pracowitą noc, rozmawiając z ludźmi z różnych stref czasowych, a nawet spoza międzynarodowej linii zmiany daty. Spał zaledwie cztery godziny. Teraz przeszedł przez salonik do łazienki, wziął prysznic i pospiesznie się ubrał. Kilka minut później był już na dole i przechodził przez hol. Portier skinął głową, uśmiechnął się. W hotelu wiedziano, kim jest Johnson. Powietrze było czyste, dzięki wiejącemu od Potomacu wiatrowi. Johnson skręcił z O Street i skierował się w poprzek północno-zachodniej linii miasteczka studenckiego w stronę kaplicy uniwersyteckiej z górującą nad nią wieżą z zegarem. Alejki, którymi podążał, przebiegały pomiędzy gęstymi żywopłotami i przecinały ciemne skupiska drzew. Johnson szedł z uniesioną głową i z rozpiętą kurtką, nie przejmując się podmuchami wiatru. O żebra agenta ocierał się poręczny SIG-Sauer. Na wprost wieży znajdował się dobrze utrzymany ogród i fontanny zaprojektowane przez Henry'ego Moora. Plusk wody prawie uniemożliwiał usłyszenie kroków zbliżającej się osoby. Tym razem nie miało to jednak większego znaczenia. Mężczyzna, z którym miał się spotkać Johnson, już tam czekał, paląc mocnego francuskiego papierosa. - Cześć, Robert. Wychodzącego z cienia Irlandczyka można było określić jako dryblasa. Robert Cochran grał niegdyś w barwach Irlandii na Mistrzostwach Świata w Piłce Nożnej. Przez lata jego tors opancerzył się warstwą mięśni, a nos złamany podczas półfinałowego meczu z Argentyną do tej pory nie doczekał się operacji. - I tobie chwała, Arliss. Z powodu uszkodzonej przegrody głos Cochrana miał charakterystyczną nosową barwę. - Dzięki, że tak szybko przybyłeś. Cochran zaśmiał się. - Leciałem concordem, tą brytyjską kupą złomu. Robert wykorzystał sławę, którą przyniosło mu uprawianie sportu do zrobienia błyskotliwej kariery w polityce. Będąc członkiem irlandzkiego parlamentu, jako zagorzały lojalista niestrudzenie pracował na rzecz unifikacji. Cztery lata temu nastoletni syn Cochrana został złapany w Belfaście przez brytyjskich komandosów, którzy wzięli go za terrorystę. W pubie odwiedzanym przez żołnierzy, wybuchła bomba i Angole byli żądni krwi. Johnson dostarczył Brytyjczykom dowodów, które oczyściły chłopca z zarzutów i wskazał prawdziwych zamachowców. Cochran nigdy tego nie zapomniał, zwłaszcza że chłopak po dziś dzień kulał w rezultacie czterodniowych przesłuchań w zamku Armagh. - Powiedziałeś, że chciałbyś wiedzieć, o co chodzi naszym łobuzom McNulty. Johnson milczał. W ciągu ostatnich trzydziestu godzin Smith przejrzał cały materiał dowodowy, dotyczący zabójstwa Westbourne'a - wydawał się niepodważalny, zwłaszcza dzięki dokumentom dostarczonym przez Brytyjczyków. Jednak Johnsonowi nie dawały spokoju motywy. Spędził wiele godzin, grzebiąc się w życiorysach agentów Tajnej Służby, mogących ulec pokusie łatwego wyciągnięcia pieniędzy od fałszerzy, których ścigali. Rozumiał ludzką chciwość i sposób, w jaki eroduje dusza, gdy zostanie wystawiona na próbę o jeden raz za wiele. Motyw zawsze był dla Johnsona latarnią wskazującą drogę do celu, tylko że tym razem nie widział jej światła. Westbourne nigdy nie zaliczał się do zwolenników IRA. Poparł nawet wprowadzenie ostrzejszego prawa, wymierzonego przeciwko szmuglowaniu broni z USA do Irlandii Północnej. Ale i tak w przepisach było tyle samo luk co dawniej. Pieniądze oraz broń wciąż przepływały na drugą stronę Atlantyku. A więc dlaczego go zabijać? Po co się narażać na ryzyko zidentyfikowania i fatalne tego następstwa? Jednak Smith był przekonany i nie analizował innych opcji. Cochran musiał odczytać myśli Johnsona. - Nastały dla nas ciężkie czasy, Arliss. Twoi ludzie nazywają nas dzikusami, a cały klan Kennedych jest skompromitowany. - Przerwał na chwilę. - Martwisz się, o swoją małą dziewczynkę, prawda? Johnson spojrzał na Cochrana. Słowa wypowiedziane przez Irlandczyka zabrzmiały łagodnie i kojąco, ponieważ wiedział, że Arliss był u boku senatora Beaumonta, gdy posypały się kule. Oficjalnie ochroną zajmowali się Francuzi. Johnson, który w tym czasie przebywał w ambasadzie, zdecydował się pójść, gdyż on i Robert Beaumont byli starymi przyjaciółmi - spotkali się po raz pierwszy jako przerażeni dziewiętnastolatkowie na polach śmierci Qang Trei w Wietnamie. Owego ranka w Paryżu Johnson nie miał nawet swojej broni. - Co mi przywiozłeś, Bobby? Irlandczyk wyciągnął z kieszeni płaszcza kopertę, Podał Johnsonowi zdjęcia, jedno po drugim. Na obu bliźniacy McNulty z zawziętymi minami spoglądali wprost w obiektyw aparatu, trzymając w rękach egzemplarz "International Herald Tribune". Na gazecie wyraźnie widniała data: 30 marca. W tle rozpościerał się widok typowy dla każdego śródziemnomorskiego kurortu. - Moi przyjaciele przekonali chłopców do współpracy - mówił Cochran. - Nie twierdzę, żeby się specjalnie do tego kwapili. Oprócz wyzywającego spojrzenia, Johnson dostrzegł coś jeszcze w oczach braci McNulty. Lęk. Walka z Brytyjczykami była jedną sprawą, ale oskarżenie o zamordowanie amerykańskiego senatora stanowiło coś o wiele poważniejszego. Wiedzieli, że nigdy nie będą w stanie uciec wystarczająco daleko. Mieli to wypisane na twarzach. - Zdjęcia zostały wykonane przy użyciu specjalnego filmu, na którym widnieje data - dodał Cochran. - Twoi ludzie potwierdzą, że nie zostały spreparowane. Johnson pokiwał głową. Cochran nie próbowałby mu podsuwać sfałszowanych materiałów. - Chłopcy nie wzięli w tym udziału, Arliss. Nie twierdzę, że są święci, ale nie zabili twojego człowieka. - Odwrócił się tyłem do wiatru i zapalił kolejnego papierosa. - Sprawy nie układają się nam najlepiej. Sytuacja jest naprawdę ciężka. I tak będzie, dopóki nie zmusicie Brytyjczyków do wycofania ich żołdaków. Smith i Venables plotkowali ze sobą jak para przekupek, co mnie trochę dziwi, ponieważ Smith powinien być nieco lepiej poinformowany. - Co masz na myśli, Bobby?- zapytał cicho Johnson. Czuł, że rozmowa schodzi na zupełnie inny poziom. - Zastanawiam się, dlaczego Smith ucieka od istoty problemu? Dlaczego się tak uwziął na McNulty? - Chcesz powiedzieć, że posiada inne informacje? - Do tej pory już dawno powinien je mieć! - Cochran zaciągnął się głęboko, przyglądając się Johnsonowi przez smugę dymu. - Rany boskie, Arliss, ty naprawdę nie wiesz? Jesteśmy kumplami, ale przecież nie musiałem tłuc dupy w samolocie, żeby przekazać ci te zdjęcia. Przyjechałem, ponieważ chcę się od ciebie dowiedzieć, dlaczego bracia McNulty są wciąż na celowniku, chociaż twoi ludzie już dobrze wiedzą, iż nie było ich nawet w pobliżu pieprzonego Oak Farms. - Na jakiej podstawie zakładasz, że coś wiemy? Cochran wyciągnął palec w kierunku Johnsona. - A dlaczego sądzisz, że jesteś pierwszym kolesiem, z którym na ten temat rozmawiam? Johnson poczuł, że palą go policzki. - Komu jeszcze to mówiłeś, Bobby? - Jamesowi Pieprzonemu Croftowi. Właśnie jemu. Po mojej stronie sadzawki zasiadam w Parlamentarnej Komisji do Spraw Bezpieczeństwa. Pełnię taką samą funkcję, jak on tutaj. Dochodziła siedemnasta i Johnson zakładał, że o tej porze będzie już w biurze. Zamiast tego siedział na kamiennym murku okalającym fontannę, zasłaniając kark kołnierzem kurtki. Wiatr nie osłabł, jednak Johnsona skutecznie rozgrzewała kawa, którą Frank Suress przyniósł z samochodu, chociaż lepsza byłaby brandy. Nieco się wahał, czy w charakterze zabezpieczającego tyły ochroniarza wziąć ze sobą Suressa. Suress nie miał zbytniego doświadczenia w tego rodzaju pracy; z drugiej strony młody agent ciężko przeżywał to, co spotkało Holland. Johnson wiedział o ich związku. Poinformowano go również o mało dyskretnych komentarzach Suressa, dotyczących sposobu, w jaki ją potraktowano. Gdyby dotarło to do Smitha, dyrektor nakopałby Suressowi do dupy. Johnson musiał więc trzymać go przy sobie i chronić go przed napadami źle pojmowanej rycerskości. - James Croft? - zdziwił się Suress. - Cochran już z nim rozmawiał? Johnson poszedł na spotkanie z ukrytym mikrofonem. Każde słowo, które zamienił z Cochranem, zostało podsłuchane i nagrane przez Suressa. - I dyrektor nigdy o tym nie wspomniał? Johnson wyczuł w jego niedowierzaniu złość. W innych okolicznościach zwróciłby Suressowi uwagę, ale sam również zastanawiał się, jak wiele Smith wiedział i kiedy dotarły do niego te informacje. - Nie uważasz, że to dziwne? - nalegał Suress. - Uważam, że nie należy pochopnie wyciągać wniosków - odpowiedział Johnson, ważąc słowa. Suress zamilkł na moment. Znał wspólną przeszłość Holland i Johnsona. Wydawało mu się, że do tej pory Johnson, jako główny śledczy w tej sprawie, powinien przekonać Smitha, aby nie odsuwał Holland od pełnienia obowiązków służbowych. Do momentu ostatecznego wyjaśnienia okoliczności. W tej chwili Suress pomyślał, iż oto zaświtała nadzieja na całkowite oczyszczenie Holland z zarzutów. - Jesteś pewien, że fotografie, które przekazał Cochran, są autentyczne? - zapytał. - O, tak. Nie robiłby podobnych numerów. - Znaczyłoby to, że ktoś wrobił McNulty, a my daliśmy się nabrać. I Wyatt popełnił błąd, pomyślał Johnson. Czy mogło tak się zdarzyć? Czy Croft, znając inne dowody, zatrzymał te wiadomości dla siebie? Suress wylał resztkę kawy na trawnik. - To zmienia postać rzeczy. Gdy dyrektor dowie się o... - Dyrektor usłyszy o tym, kiedy ja zadecyduję - Johnson prześwidrował młodego agenta spojrzeniem - i nie wcześniej. Czy dobrze się rozumiemy? Udzielona nagana ubodła Suressa do żywego, jednak stłumił emocje. - Tak jest. - Wiem, o jaką grasz stawkę, Frank. Ale Holland jest w o wiele cięższej sytuacji niż ktokolwiek z nas. Zanim wykonam ruch, muszę mieć absolutną pewność. - Rozumiem - odparł Suress. I naprawdę rozumiał, jednak w nieco inny sposób niż oczekiwał Johnson. ROZDZIAŁ 11 Wracając do domu z Arlington, Holland wstąpiła do biura Charlesa Westbourne'a w Dirgsen Building. W korytarzach było cicho, mimo że wszędzie tłoczyli się lobbyści, wszelakiej maści urzędnicy i anonimowi interesanci - panował jeszcze nastrój pogrzebu. Wszyscy odnosili się do siebie grzecznie i uprzejmie, co stanowiło w tym miejscu rzecz zaiste wyjątkową. Młody goniec wskazał jej właściwą drogę i Holland wmieszała się w tłum, dając się unosić wolno przemieszczającej się masie ludzi. W końcu spostrzegła biuro Westbourne'a. Chociaż zaledwie przed chwilą złożono jego ciało do grobu, pomieszczenia przydzielone senatorowi zostały już prawie doszczętnie ogołocone. Na ścianach widniały gdzieniegdzie jasne plamy - ślady po wiszących obrazach. Meble wyniesiono na korytarz. Wokół piętrzyły się zapakowane kartony. Holland przebrnęła przez ten labirynt i wsunęła głowę do gabinetu Westbourne'a, z którego okien widać było Capitol. - Przepraszam. Holland wydawało się, że młody Azjata klęczący na dywanie obok stosów biurowej dokumentacji słyszał jej kroki. Jednak mężczyzna wzdrygnął się i poderwał gwałtownie, omal nie gubiąc swoich okularów w drucianej oprawce. - Czego, do cholery, tu pani szuka? - warknął. - Chciałabym porozmawiać z sekretarką senatora. - Ojej! Przepraszam najmocniej. Nie chciałem się zachować niegrzecznie. Wie pani, to jeden z tych dni. - Poprawił okulary i skłonił głowę. - Mike Woo. Przez trzy miesiące pełniłem przy senatorze funkcję asystenta. Holland przyjęła przeprosiny. - Holland Tylo, Tajna Służba. Nie wie pan przypadkiem, gdzie mogłabym znaleźć sekretarkę? Albo panią Judith Trask, asystentkę senatora? - Tak naprawdę, to są... to były trzy sekretarki - wyjaśnił Woo. - Cathy, która pracowała tu od zawsze, przechodzi terapię poszokową w Centrum Medycznym Saint Johns. Bridget, która pracowała głównie nocami, jest właśnie w drodze do Kalifornii. Miała zarezerwowany lot natychmiast po nabożeństwie żałobnym. Jeśli chodzi o Judy, to nie mam pojęcia, gdzie może teraz być. Holland zagryzła wargę. - Niech to szlag. - O co właściwie chodzi? - zapytał Woo. Już miała powiedzieć, jednak w ostatniej chwili ugryzła się w język. Kiedy Woo mówił, zauważyła kilka dziwnych rzeczy. Dywan sprawiał wrażenie, jakby został ściągnięty z podłogi, a następnie pospiesznie położony z powrotem. Na szufladach w biurku senatora, tych zaopatrzonych w zamki, widniały niewielkie drzazgi, jakby ktoś je wyważał. Gdzie ja się z tym pcham? - zganiła się Holland. - Halo? Pani Tylo. Holland potrząsnęła głową. - Przepraszam. - Nie mówmy już o tym - powiedział Woo. - Czuję się jak wampir, przeglądając te rzeczy. Ale tylko ja jeden pozostałem. - Co się z tym stanie? - Dyskietki i wszystkie papiery trafią do senackiego archiwum. Administracja przejmie meble. Rzeczami osobistymi zajmą się prawnicy, którzy, jak przypuszczam, przekażą je do rezydencji senatora. - A co z dokumentami, nad którymi pracował senator. Nowe ustawy, coś w tym stylu? Woo jednym palcem poprawił okulary. - To prawdopodobnie przypadnie w udziale tym, którzy go popierali. Czy szuka pani czegoś konkretnego? Nagle Holland poczuła, że musi jak najprędzej stąd wyjść. W pomieszczeniu było zbyt gorąco i duszno. Wszystko dookoła przypominało jej o poniesionej porażce. Mogłaby oddać dyskietkę Woo i mieć to z głowy. Jednak nie zrobiła tego. Nie mogła. Westbourne właśnie ją obarczył odpowiedzialnością. Nikogo innego. Musi sama wypełnić to ostatnie zobowiązanie. - Dziękuję za pomoc - powiedziała. - Zadzwonię do Cathy i odwiedzę ją, kiedy się lepiej poczuje. Woo wzruszył ramionami. - Jak pani uważa. Odprowadzał wzrokiem zmierzającą do wyjścia Holland. - Gdy zniknęła z pola jego widzenia, zasunął rygiel. Powinien sprawdzić, czy drzwi gabinetu są zamknięte. Postąpił nierozsądnie, lecz sprzyjało mu szczęście. Woo odwrócił się, spoglądając na pokój. Jego oczy zwęziły się, a w miejsce młodzieńczej niewinności pojawił się na jego twarzy wyraz zimnego wyrachowania. Mogło się wydawać, że gabinet opanował chaos, lecz tak naprawdę odzwierciedlał on tylko staranne, systematyczne poszukiwania. Woo przyklęknął, chwycił krawędź dywanu i odciągnął ją do góry. Kazano mu szukać wbudowanego sejfu albo skrytki, która mogła być nawet tak mała jak kartka z segregatora i nie głębsza niż na jeden lub dwa cale. Woo przeszukał już poczekalnię, sekretariat i połowę gabinetu Westbourne'a. Pracował szybko i dokładnie, nie przeoczyłby niczego. Specjalne treningi w CIA dobrze przygotowały go do podobnych zadań. Jednak nawet pomimo zdobytego doświadczenia, Woo nigdy by nie przypuszczał, że przedmiot, którego poszukiwał, znajdował się przez moment w zasięgu jego ręki. Osoba płacąca byłemu pracownikowi Agencji za przetrząśnięcie biura Westbourne'a w poszukiwaniu dyskietki nigdy nie wymieniła nazwiska Holland Tylo. Holland wróciła do domu i przebrała się w dżinsy oraz znoszony sweter. Zaparzyła sobie herbatę, a następnie zadzwoniła do starej przyjaciółki z Nowego Meksyku, której jednak nie było w domu. Herbata powoli stygła, a Holland bezcelowo snuła się po przedpokoju, uderzając rytmicznie kopertą o udo. Nigdy nie lubiła zostawiać nie dokończonych spraw. Przeniosła herbatę do saloniku i zadzwoniła do Centrum Medycznego Saint Johns. Pielęgniarka poinformowała ją, że pani Catherine McGraw zadowalająco nabiera sił po szoku, którego doznała na wieść o zamordowaniu Westbourne'a. Według opinii lekarzy, miała pozostać w szpitalu jeszcze co najmniej kilka dni. Holland odłożyła słuchawkę, napiła się herbaty i spojrzała na kopertę. Jedynym sposobem, aby rozstrzygnąć, kto powinien otrzymać dyskietkę, było zapoznanie się z jej zawartością, czyli z poufnymi notatkami Westbourne'a. Czując się niezręcznie na samą myśl o zrobieniu czegoś podobnego, Holland tłumaczyła sobie, że nie musi przecież przeglądać całej dyskietki. Jeśli Westbourne nagrał to w formie dyktanda, wówczas na samym początku wymieni nazwisko, podobnie zresztą będzie w przypadku tekstu pisanego. Dowie się wówczas, kto był współautorem projektu ustawy i w taki czy inny sposób dotrze do właściwej osoby. Holland przeszła do pokoju, włączyła swój komputer, wyposażony w modemy i głośniki, po czym przysunęła krzesło. Rozerwała kopertę i wsunęła dyskietkę do komputera. O ile informacja została przekazana ustnie, usłyszy ją z głośników. Jeśli Westbourne ją zapisał, zostanie wyświetlona na ekranie. Okazało się, że w grę wchodziła jedna i druga forma przekazu. "Pierwsza dyskietka. Notatki, część pierwsza. 27 września 1984 roku, godzina 5.15 rano. Sprawa dotyczy Huberta Baldwina, senatora z Tenesee, przewodniczącego Komisji do Spraw Kontroli Energii Atomowej. Chodzi o porozumienie Baldwina z przedstawicielami wojska co do ukrycia, sfałszowania i zniszczenia pewnych dokumentów, zawierających dane na temat testowania nuklearnych, chemicznych i biologicznych środków na nie poinformowanych o tym oddziałach wojska, jak również cywilach - od 1956 roku, po dziś dzień." Głos należał do nieco młodszego Charlesa Westbourne'a, ale nie było wątpliwości, że są to osobiście przez niego wypowiadane słowa. Holland natychmiast również skojarzyła nazwisko Baldwina. Był jednym z Kardynałów. Przybył owej nocy do Oak Farms. Po chwili przerwy usłyszała cichy śmiech, po czym: "Baldwin powinien pozbyć się tych papierów, gdy miał ku temu sposobność. Teraz będzie bezskutecznie szukał materiałów dowodowych. Ciekaw jestem, kiedy skojarzy oba fakty i zastuka do moich drzwi." Słowa, jak i ich bezwzględny ton, zmroziły Holland. Cóż to na Boga, miało znaczyć? Ekran komputera rozświetlił się, jakby w odpowiedzi na postawione pytanie. Listy obejmowały dwudziestoletni okres, od połowy lat pięćdziesiątych do połowy siedemdziesiątych. Większość z nich napisał senator Baldwin, niektóre ręcznie. Autorami pozostałych byli wyżsi rangą oficerowie z Pentagonu. Treść korespondencji zaszokowała i oburzyła Holland. Baldwin, odpowiedzialny za laboratoria nuklearne w Oak Ridge - w swoim rodzinnym stanie - zamienił je właściwie w gigantyczną bazę doświadczalną dla wojska. Pierwsze testy przeprowadzano jeszcze w ramach kończącego się programu atomowego z drugiej wojny światowej. Urządzenia, które powinny zostać zdemontowane lub przynajmniej częściowo wyłączone z użytku - zgodnie ze zobowiązaniem Pentagonu wobec Kongresu - były zamiast tego konserwowane i rozbudowywane. Stworzono nowe ośrodki medyczne dla żołnierzy wystawionych na długotrwałe - czasami śmiertelne - oddziaływanie promieniowania radioaktywnego. Uczyniono z tych ludzi szczury doświadczalne, poddając ich eksperymentalnym, w większości bezsensownym zabiegom, powodującym potworny ból i cierpienia. Dokumenty wykazywały, że Baldwin zaledwie usankcjonował to, co wojskowi i tak już zaczęli robić. Jednak następnie pojawiły się listy i petycje pisane przez Baldwina, w których nalegał na przedstawicieli armii, aby zwiększali zakres i liczbę eksperymentów na terenie innych stanów. Pojawiały się sugestie na temat wykorzystania więźniów z zakładów karnych o zwiększonym dozorze, odsiadujących długoletnie lub dożywotnie wyroki, bez możliwości skrócenia kary. Według Baldwina, ludzie ci spłaciliby dług wobec społeczeństwa, krusząc skały na terenach, gdzie w ostatnim okresie przeprowadzano próby nuklearne. Możliwe byłoby wówczas zaobserwowanie, jak szybko zdegradowane wybuchami nuklearnymi środowisko wyniszcza organizm ludzki. Holland nie przypuszczała, że natknie się na coś jeszcze gorszego, dopóki nie przeszła do następnej części. Okazało się, że Baldwin próbował ukierunkować dążenia wojskowych na przeprowadzenie testów z użyciem broni chemicznej i biologicznej. Wojna Koreańska dobitnie wykazała, jak nieskuteczny okazywał się grad bomb i kul wobec nacierającej, potężnej masy ludzi. Pentagon potrzebował znacznie bardziej skutecznych i efektywnych środków obrony. Podobnie jak na Florydzie, w Arizonie mieszkało bardzo wiele osób w podeszłym wieku. Istniała jednak zasadnicza różnica: Arizona nie była tak gęsto zaludniona, jak jej siostrzany stan. Również miasta na jej terenie były dużo mniejsze i oddzielały je kilometry pustyni, dzięki czemu znajdowały się z dala od oczu ciekawskich. Na skutek odpowiednich działań Baldwina, a następnie senatora Gaylorda Robertsona, medyczny korpus Pentagonu zaczął penetrować stanowe domy opieki i kliniki psychiatryczne. Pacjenci niepełnosprawni umysłowo lub fizycznie, wkrótce zaczęli przyjmować medykamenty, których istnienia nigdy nie zgłoszono do Federalnego Urzędu Kontroli Leków. Podczas starannie nadzorowanych eksperymentów niczego nieświadomym osobom wszczepiano różnorodne szczepy bakterii. Uważnie śledzono reakcje i odporność pacjentów, rezultaty poddawano wnikliwej analizie, zmieniano skład szczepów tak, aby działały szybciej - w niektórych przypadkach natychmiastowo. Do chwili zaprzestania testów eksperymenty pochłonęły piętnaście tysięcy ludzkich istnień. Na podstawie aktów zgonu, które przewinęły się przed jej oczami, Holland wyciągnęła przerażający wniosek, iż.żaden z pacjentów nie przetrwał dłużej niż kilka miesięcy. Senator Gaylord Robertson... Holland odchyliła głowę i na wpółprzymknęła oczy, przywołując w myślach obraz zasuszonej postaci, poruszającej się na wózku inwalidzkim w asyście osobistego pielęgniarza. Miał syna, oziębłego, przystojnego mężczyznę, który wystartował w wyborach do Senatu, gdy Robertson umarł. Paul Robertson - jeszcze jeden z Kardynałów. Holland wstała i uświadomiła sobie, że dygoce. O co w tym wszystkim chodziło? Co Westbourne zamierzał? Czy chciał za pomocą tych materiałów zdyskredytować Baldwina albo Robertsona - jeśli odziedziczył grzechy swego ojca? Może obu? Przypomniały się jej strzępki podsłuchanej rozmowy: "Charles, nie możesz tego zrobić. To potworne!" i "Nie macie innego wyboru, jak tylko kontynuować..." Holland usilnie próbowała powiązać słowa w sensowną całość. Co było potworne? Czy Westbourne ujawnił senatorom zgromadzonym w Oak Farms tajemnicę Baldwina? Być może to właśnie on groził Komisji Etyki, a nie na odwrót. I cóż takiego mieli oni "kontynuować"? Pytania wirowały w głowie Holland jak oszalałe. W całej wyrazistości uświadomiła sobie przerażające znaczenie słów, które usłyszała. Poszczególne wyrazy kłębiły się wokół, otaczając ją ciasnym kręgiem, wnikając pod skórę, zaszczepiając poczucie winy i napawając lękiem. Holland gwałtownie zatrzasnęła przed nimi drzwi swojej świadomości. Przywołała inny obraz. Znajduje się w gabinecie Westbourne'a. Senator jest wyraźnie przestraszony, gdy Holland znienacka wchodzi do środka. Przed nim, na biurku, leżą dwie dyskietki. Sięga po tę, z prawej strony... Nagle zmienia zdanie! Jego palce na chwilę się zatrzymują, po czym bierze tę leżącą po lewej stronie. Myli się, dając mi w efekcie nie tę dyskietkę , co trzeba! Holland opadła na sofę, podciągając kolana pod brodę. Zawartość tej dyskietki nie miała nic wspólnego z żadną ustawą ani poprawkami legislacyjnymi. To wszystko musiało się znajdować na dyskietce, którą Westbourne wsunął do swojej kieszeni. - A niech to, dał mi złą dyskietkę! - powiedziała głośno. Gdy jej głos odbił się od ścian i sufitu, powracając do niej falami echa, usłyszała, że zabarwiony jest on śmiechem, zdradzającym pierwsze oznaki histerii. Holland sięgnęła po słuchawkę telefonu, jednak obraz zmasakrowanego ciała Westbourne'a pojawił się szybciej. Postawione na końcu pytanie, wciąż pozostawało bez odpowiedzi: czy były to materiały, dla zdobycia których ktoś - powiedzmy oddział armii do zadań specjalnych - potrafiłby zabić, aby ich treść nigdy nie ujrzała światła dziennego? Frank Suress ze złością spoglądał na telefon, pragnąc, aby zadzwonił. Już ponad godzinę czekał na odpowiedź. Zbyt wiele czasu na rozmyślania. Zbyt wiele pytań i problemów do rozwiązania, wymykających się jak naoliwione kulki z dłoni. Suress w dalszym ciągu analizował sensacyjne wiadomości, jakie przekazał Cochran. Być może Arliss Johnson miał jeszcze wątpliwości, jednak Suress był przekonany, że dowody dostarczone przez Cochrana jednoznacznie wykluczały udział braci McNulty w zamordowaniu Westbourne'a. W takim razie, kto to zrobił? I jeśli Croft wiedział o tych dowodach, dlaczego wciąż ich nie ujawniał? Suress potrzebował więcej informacji. Aby je zdobyć nieco się zagalopował. Johnson zabronił mu rozmawiać na ten temat z Wyattem Smithem. Jednak nie wspomniał ani słowem, że nie może się zwrócić do kogoś innego. Zdawał sobie sprawę z kruchości swojego naciąganego wywodu myślowego, jednak musiał się go trzymać, aby posunąć się choć trochę naprzód. Spodziewał się, iż Johnson mając w ręku fotografie przekazane przez Cochrana i nagraną rozmowę, będzie działał szybko. Ale nic z tego. Holland. wciąż pozostawała pod pręgieżem krzywdzących opinii, uznana za winną i w zasadzie z góry skazana. Gdyby Suress był w stanie rozerwać pancerz okoliczności, w których się znalazła, może udałoby mu się ją zrehabilitować. Gdyby tego dokonał, wszystko, co powiedziałby mu lub zrobił później Johnson, nie miałoby większego znaczenia. Nareszcie zadzwonił telefon i w słuchawce odezwał się głos tak przez Suressa upragniony. Suress przez chwilę słuchał, po czym podziękował mężczyźnie. Sięgnął po swoją kurtkę. Już dotykał dłonią klamki, kiedy telefon zadzwonił ponownie. - Frank, to ja. - Holland, posłuchaj, właśnie wychodzę... - Czy coś się wyjaśniło? Jakieś nowe wieści o braciach McNulty? Suress zawahał się. Bardzo chciał dać Holland choćby promyk nadziei, jednak niczego nie mógł na razie mówić. Ostrożnie dobierał słowa. - Nic nowego na temat bliźniaków. Jest coś innego, co muszę wybadać. Holland, naprawdę muszę już iść. - Zaczekaj Frank! -Jej głos zdradzał oznaki paniki, coś czego Suress nigdy wcześniej nie słyszał. - Co się stało, Holland? - zapytał gwałtownie. Rwący potok chaotycznych słów omal nie zwalił go z nóg. Westbourne wręczył jej dyskietkę zawierającą szczegóły dotyczące medycznych eksperymentów Pentagonu na cywilnej ludności? - Frank, to jeszcze nie wszystko. Tu Są nagrane kilometry dokumentacji. Musisz przyjść i koniecznie to zobaczyć. Będę... - Uspokój się Holland! Nastąpiła chwila ciszy, po której zabrzmiały słowa wypowiadane znacznie bardziej stonowanym głosem: - Przepraszam. Ale potrzebuję twojej pomocy. Frank, to wszystko mnie przeraża! - Czy jeszcze z kimś rozmawiałaś? -Nie! - To dobrze. Z nikim się nie kontaktuj. Na razie nikt nie wie, że Westbourne przekazał ci dyskietkę i niech tak pozostanie. Sprawa, którą muszę załatwić, zajmie mi jakąś godzinę, góra dwie. Przyjadę do ciebie, jak tylko skończę. Cisza po drugiej stronie linii zdradzała mu, że jego pomysł nie został przyjęty z entuzjazmem. - Holland. Godzina czy dwie nie zrobi żadnej różnicy. Muszę to koniecznie teraz załatwić. Nie mam innego wyboru. - Suress ugryzł się w język, jednak słowa popłynęły pomimo to: - Prawdopodobnie trafiłem na ślad czegoś, co może ci pomóc, - Frank, powiedz mi! - Nie mam nic do powiedzenia. Na razie. Ale im prędzej stąd wyjdę, tym wcześniej będziemy mogli omówić to, co odkryłem i zastanowić się nad następnym ruchem. Wpadnę niebawem. Holland, kocham cię. - Tylko się pospiesz, Frank. Proszę cię - wyszeptała. ROZDZIAŁ 12 Dla nie wtajemniczonych, stara biblioteka senacka stanowiła plątaninę długich, wąskich, wijących się korytarzy pełnych niespodziewanych zakrętów, załamań i odgałęzień, w których łatwo można stracić orientację. Jako łącznik pomiędzy Tajną Służbą a Senacką Komisją do Spraw Wywiadu, Frank Suress dość swobodnie poruszał się w tym labiryncie. Przy końcu holu, który zdawał się prowadzić donikąd, Suress dotarł do drzwi malowanych już chyba ze sto razy. Można by pomyśleć, że prowadzą do dyżurki portiera, gdyby nie przytwierdzone do nich warstwy stalowej blachy i nowoczesny zamek elektroniczny. Suress wsunął swoją kartę magnetyczną, wystukał na klawiaturze właściwy kod i po usłyszeniu cichego brzęczenia wszedł do środka. Po krętych schodach wspiął się na drugie piętro i wszedł do okrągłego pokoju o półkolistym sklepieniu, który śmiało mógłby uchodzić za bibliotekę jakiegoś dziwaka lub miniaturowe obserwatorium astronomiczne. Pomieszczenie to, powstałe w wyniku twórczego natchnienia architekta i nazwane Wieżą, nie było jednak ani biblioteką, ani obserwatorium, lecz stanowiło miejsce, w którym większość szpiegów i zdrajców zdawała w ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat swoje relacje wobec wybranych posłów, współpracujących z federalnymi służbami wywiadowczymi. Suress rozejrzał się wokoło po sfatygowanych, ale wygodnych fotelach, zniszczonych stołach i zatrzymał wzrok na dużym biurku, na którego blacie stał tylko komputer i segregator z numerami telefonów. Zawsze czuł się w tym miejscu nieswojo. Bez względu na to jak starannie wietrzono pomieszczenie i oczyszczano powietrze, wydawało mu się, że wciąż unosi się w nim odór podejrzeń, strachu i zdrady. - Dzień dobry, Frank. Słowa te zostały wypowiedziane przez Jamesa Crofta, jednego z najbardziej wpływowych członków Senackiej Komisji do Spraw Wywiadu. Podobnie jak Suress miał zwartą, muskularną budowę boksera wagi lekkiej. Suress pomyślał, że Croft musiał dość wcześnie poznać tajniki sprawnego posługiwania się pięściami. Jego twarz nie przedstawiała zbyt przyjemnego widoku i Suress mimo woli zaczął się zastanawiać, jakich okrucieństw doświadczył Croft w trakcie dorastania. - Dziękuję, że zgodził się pan ze mną tak szybko spotkać, senatorze - powiedział, ściągając płaszcz. Croft wykonał swoją wypielęgnowaną dłonią lekceważący gest. - Frank, jak długo pracujemy już ze sobą? Trzy lata? Dłużej? Sądzę, że tworzymy zgrany tandem. Suress również to doceniał. Croft zawsze odnosił się do Suressa z pełnym życzliwości szacunkiem. Nigdy go nie lekceważył, zadawał sensowne pytania i - co rzadko spotykane u polityków - stawał po stronie Służby, gdy uznawał to za celowe. - A więc, co zaprząta ci głowę? - zapytał Croft; łagodny ton jego głosu był w wyraźnej sprzeczności ze zdradzającym najwyższe zainteresowanie spojrzeniem. Suress wziął głęboki oddech. - Senatorze, czy zna pan Irlandczyka o nazwisku Cochran? - Robert Cochran? Oczywiście. Daje w kość Brytyjczykom, ale ja całkiem nieźle się z nim dogaduję. - Zniekształcone wargi Crofta ułożyły się w coś w rodzaju uśmiechu. - Teraz słucham cię z najwyższą uwagą, Frank. - Z tego, co wiem, sześć dni temu Cochran dzwonił do pana z Irlandii. Oczy Crofta zwęziły się. - Posiadasz bardzo precyzyjne informacje, Frank. Tak rzeczywiście było. - Czy Cochran powiadomił pana wówczas, że nie sądzi, aby bracia McNulty mogli zagrozić komukolwiek przebywającemu na terytorium Stanów Zjednoczonych, włączając w to Charlesa Westbourne'a? Croft nieznacznie wychylił się do przodu. - Frank, zaczynamy brodzić w mętnej wodzie. To sprawy ściśle tajne. Ale jedno mogę ci zdradzić: agenci wywiadu poinformowali komisję, że niektóre organizacje terrorystyczne są niezwykle zainteresowane miejscami obecnego pobytu i planami podróży kilku wysokich urzędników państwowych, włączając w to dwóch senatorów. - Czy jednym z nich był Westbourne? - Tak. Otrzymywane przez nas raporty wykazywały, iż pewne grupy nacisku w IRA nie były zbytnio zachwycone próbami, które podejmował Westbourne w celu modyfikacji naszego prawa bankowego, co w efekcie zablokowałoby przepływ amerykańskich kontrybucji dla Sprawy. Zaniepokoiłem się na tyle poważnie, że postanowiłem skontaktować się z Cochranem. Zapewniał, iż nie dotarły do nich żadne wiadomości o jakimkolwiek zagrożeniu. - Czy pan mu uwierzył? - A dlaczego miałem mu nie wierzyć. Lepiej ze mną nie zadzierać i Cochran dobrze o tym wie. - Czy pan wciąż w to wierzy, senatorze, zważywszy fakt, że na miejscu zbrodni znaleziono odcisk palca Tommy'ego McNulty? Croft wyciągnął paczkę papierosów i poczęstował Suressa, który jednak odmówił. Bezgłośnie pracujące wentylatory natychmiast wessały dym przez otwory w suficie. - To wszystko? - zapytał Croft. - Nie sądzę, aby Cochran próbował mnie zwodzić lub okłamywać. Jednak pomimo to robi mi się niedobrze na samą myśl, że być może popełniłem błąd, zanadto mu ufając... - Nie popełnił pan błędu, senatorze. Croft spojrzał na niego z uwagą. - Dlaczego tak sądzisz, Frank? - Ponieważ widziałem dowody, które prawdopodobnie Cochran miał namyśli. - Chrzanisz! - wyszeptał Croft. Suress wiedział, że jest to jego ostatnia szansa na ocalenie resztek zaufania, którym obdarzył go Johnson. Mógł powiedzieć Croftowi wyłącznie o najbardziej istotnych szczegółach: fotografiach Cochrana i innych informacjach dotyczących bliźniaków. Jednak gdy już zaczął, w żaden sposób nie był w stanie się zatrzymać. Potrzebował pomocy Crofta, a każdy podany przez niego szczegół stanowił część waluty, którą miał zamiar mu zapłacić. Croft słuchał, nie przerywając. Właśnie palił drugiego papierosa, gdy opowieść Suressa dobiegła końca. - To nieprawdopodobne - wymamrotał. - Cochran przyjeżdża ze zdjęciami, wykazem dat... Twierdzisz, że Johnson mu uwierzył? - Cochran mówił bardzo przekonująco Croft wstał i zaczął chodzić, stawiając równej długości kroki, jakby odmierzał nimi odległość. - Frank. Czy ty wiesz, co mówisz?- spytał zwrócony plecami do Suressa. , Suress skinął głową, podnosząc wzrok. - Tak, senatorze. Ktoś miał dość odwagi, nie wspominając o potrzebnym czasie i środkach, żeby wrobić dwóch terrorystów w morderstwo Westbourne'a. Prawdziwych zabójców trzeba szukać gdzie indziej. - Przerwał na chwilę. - Dlatego do pana przyszedłem, senatorze. Według tego, co mówił Cochran, wiedział pan, że bracia McNulty nie stanowią żadnego zagrożenia. Aby nas o tym przekonać, osobiście przywiózł odpowiednie materiały. Ścigamy niewłaściwych ludzi, panie senatorze. - Frank, kto jeszcze wie o Cochranie? - Tylko Arliss Johnson. Croft oparł się o blat biurka. - W porządku. Spróbuję tak dyskretnie jak tylko to możliwe, dowiedzieć się, kto wprowadza nas w błąd. I dlaczego. - Senatorze, mogę w tym nieco pomóc. . - Śmiało, Frank. Suress zawahał się. Gdy dzwoniła Holland, spieszył się tak bardzo, że ledwie słuchał, co do niego mówiła, próbując ją jednocześnie uspokoić i dodać odwagi. - Informacje nie są zbyt szczegółowe- przyznał Suress, opisując następnie swoją krótką rozmowę z Holland. -Agent Tylo powiedziała mi, że dyskietka zawiera materiały na temat eksperymentów medycznych przeprowadzanych przez Pentagon w uzgodnieniu z senatorem Baldwinem - podsumował Suress. - Może Westbourne trafił na ślad jakiejś potężnej mistyfikacji i posiadał dowody mogące zniszczyć reputację i kariery wielu ludzi. Croft potrząsnął głową. - Czy zdajesz sobie sprawę, jak nieprawdopodobnie to brzmi? - Panie senatorze, Tylo nie jest osobą, która podnosiłaby fałszywy alarm - zdecydowanie zaprotestował Suress. - Nie mam żadnych podstaw, by sądzić, że cokolwiek zmyśliła. Jeśli twierdzi, że dyskietka zawiera takie materiały, to jej po prostu wierzę. - Co chcesz przez to powiedzieć, Frank? - Tylko to, że informacje na dyskietce są tak szokujące, jak przedstawiła to Tylo, a zatem, być może, znaleźliśmy motywy morderstwa Westbourne'a, a to prawdopodobnie znacznie ułatwi ustalenie tożsamości zabójców. Croft zastanowił się nad tym. - Tylo ma dyskietkę przy sobie? - Tak. W związku z toczącym się śledztwem jest na przymusowym urlopie. W tej chwili przebywa w domu i czeka na mój przyjazd. Croft przez chwilę milczał. - Spotkamy się w moim gabinecie - powiedział na koniec - a następnie wybierzemy się na małą przejażdżkę. - Senatorze? - Aby zobaczyć, co takiego ma dla nas agentka Tylo. Zważywszy, że napędziło jej to niezłego stracha, chyba zasługuje na naszą uwagę, prawda? Suress wyszedł z Wieży. Croft odczekał chwilę, po czym szybko wszedł do pomieszczenia, którego drzwi znajdowały się nieco dalej w tym samym korytarzu. W środku, przy ustawionym na podwyższeniu stole w kształcie podkowy, siedziała trójka pozostałych Kardynałów. Poniżej znajdowały się jeszcze dwa stoły i kilka krzeseł. Za nimi stały trzy rzędy ławek. Układ ten przypominał salę rozpraw. I wcale nie był przypadkowy. To właśnie tu, ponad dwadzieścia lat temu pierwsi wysoko postawieni konspiratorzy, zamieszani w aferę Watergate próbowali ocalić swoją skórę, oferując w zamian zeznania. Dwoje z obecnych Kardynałów przewodniczyło owym tajnym przesłuchaniom. Croft starannie zamknął drzwi. Z kamiennego wyrazu twarzy zebranych wywnioskował, że ukryte w Wieży czułe mikrofony wychwyciły każde słowo, jakie wymienił z Suressem. Dobrze. To zaoszczędzi nieco czasu. - Ten smarkacz z Tajnej Służby narobił nam chyba niezłego bigosu, Jimmy - odezwał się Hubert Baldwin; charakterystyczny akcent nieomylnie zdradzał, że pochodzi z Tennessee. Baldwin był żywą legendą Senatu - wysoki, mocno zbudowany mężczyzna, którego rysy, wyglądały jak wykute w Mount Rushmore. Miał siedemdziesiąt dwa lata, chodząc wspierał się na lasce ze srebrną rączką, uwielbiał żuć tytoń, palić cygara i żył obecnie z trzecią już z kolei żoną, o czterdzieści lat od niego młodszą. Bezwzględny w walce politycznej i wydawałoby się niezniszczalny, wyeliminował setki oponentów, pogrążając wielu z nich na zawsze w otchłani zapomnienia. - Wszystko na to wskazuje - odpowiedział Croft tonem pełnym szacunku, jakby w ogóle nie słyszał, że Suress w dość podejrzanym kontekście wymienił nazwisko Baldwina. - Ta cała sprawa chyba zaczyna wymykać się spod kontroli - skomentował Paul Robertson. - Jestem ciekaw, dlaczego pojawiło się twoje nazwisko, Hubercie. Czy byłbyś łaskaw wyjaśnić nam naturę owych "eksperymentów medycznych"? Robertson, najmłodszy z tej trójki, zbliżał się do pięćdziesiątki i można by go określić mianem przystojnego, jeśli się miało na myśli aparycję typową dla gwiazd kiczowatych seriali telewizyjnych. Stanowisko senatora Florydy odziedziczył po swoim ojcu. Obcowanie z ludźmi stojącymi u władzy dopełniło jego politycznej edukacji i zapewniło mu czołową pozycję w kręgach waszyngtońskich. Nikt nie był lepszy w wyciąganiu od ludzi pieniędzy na działalność różnorakich fundacji i w uzyskiwaniu głosów emerytów. Jednak Robertson odznaczał się nie tylko ujmującą powierzchownością. Ci, którzy mu się sprzeciwili lub stanęli na drodze, szybko odkrywali jak zawzięty, a nawet tragiczny w skutkach mógł być jego gniew. - Stare dzieje - odburknął Baldwin. - Sprawa już dawno jest nieaktualna. - Paul, nie naskakujmy na siebie nawzajem - zasugerowała Barbara Zentner, wkraczając do akcji, gdy zobaczyła malujące się na twarzy Robertsona niedowierzanie. Miała na sobie kostium z zielonego jedwabiu, przez co jej kędzierzawe włosy wydawały się bardziej pomarańczowe niż zazwyczaj. Croft zastanawiał się, jakim cudem ktoś tak genialny, może wykazywać tak całkowity brak zmysłu estetycznego. Co więcej, Zentner zawsze była chwalona za swój wygląd i gustowny ubiór. Pani senator z Kalifornii, której spryt polityczny znajdował szerokie uznanie, nie uchodziła za osobę życzliwie odnoszącą się do konstruktywnej krytyki. - Zgadzam się, że stanęliśmy w obliczu nieprzewidzianych okoliczności - ciągnęła - ale możemy zapanować nad tą sytuacją. - Wbiła swe świdrujące oczy w Crofta. - Chyba się nie mylę, James? Croft obdarzony był bystrym umysłem, który funkcjonował równie sprawnie jak komputer. Nawet gdy jeszcze słuchał Suressa, rozważał różne warianty, układając schemat działania i biorąc pod uwagę wady i zalety każdej możliwej akcji. - Masz absolutną rację, Barbaro. - W takim razie wyjaśnij. - Z tego, co powiedział Suress, wypływa dla nas wniosek, że do tej sytuacji nieświadomie doprowadził sam Westbourne - powiedział Croft. - Na szczęście wiemy, kto posiada dyskietkę i gdzie można ją znaleźć. - Jedną z dyskietek - wtrącił Robertson. - Nie zapominaj o drugiej. Raczej nie znajdziemy jej w biurze Westbourne'a. - Zgadza się, ale ta sprawa będzie musiała poczekać - zdobył się na cierpliwość Croft. - Naszym głównym zmartwieniem jest na razie ta agentka Tajnej Służby, Tylo. - To nieopierzone dziewczątko i tyle - huknął Baldwin. - Prawda. Dzięki temu odzyskanie dyskietki nie powinno przedstawiać większej trudności. Artretyczne palce Baldwina zacisnęły się na srebrnej rączce jego laski. - Suress wspominał coś, że Tylo jest na przymusowym urlopie. Czy to się zgadza? - Tak. Można powiedzieć: zgadza się wybornie. Oto mamy młodą kobietę; właśnie popełniła haniebny błąd. W jego wyniku zginął człowiek, którego miała za zadanie ochraniać. Odczuwa dręczące poczucie winy. Zamiast ją wesprzeć, Tajna Służba odcina się od niej. Nie ma żadnych szans na zrobienie kariery. Z tym, co zapisano w jej aktach, będzie miała szczęście, jeśli pozwolą jej choćby patrolować chodniki. - Do tego wystarczy jeszcze dodać głęboką depresję, poczucie beznadziei. To podręcznikowe przyczyny samobójstwa. - Co z rodziną? - beznamiętnie zapytał Robertson. - Mam na myśli kogoś, kto mógłby się zainteresować, co się z nią dzieje. - Nie przewiduję zbytnich komplikacji z tej strony - odparł Croft. - Żyje z kimś? Croft uśmiechnął się. - Jeden z przykładów ironii losu. Ona i Suress stanowią parę. - Zamilkł, zastanawiając się, jak szybko skojarzą poszczególne fakty i wyciągną odpowiednie wnioski. - Suressa też trzeba będzie się pozbyć - stwierdziła w końcu Zentner. - Teraz, gdy już wie, co jest na dyskietce, nie zostawi tego w spokoju, zwłaszcza że w sprawę zamieszana jest dziewczyna. - Ale Suress to nie jakiś nowicjusz - przypomniał Baldwin. - Trzeba się nim zająć niezwykle precyzyjnie. Żadnych powrotów, czy poprawek. - To dotyczy ich obojga - z naciskiem powiedziała Zentner. - Jeśli o mnie chodzi, są siebie warci. Croft pozostawił to stwierdzenie bez komentarza. Doszedł już do właściwej konkluzji. - Coś już na pewno obmyśliłeś, prawda Jimmy? - łagodnie spytał Baldwin. - Zaryzykowałbym stwierdzenie, że dokładnie to samo chodzi nam po głowie, Hubercie. - Nie zapędzaj się za daleko, Jimmy. Nie przy mnie. Croft drgnął, odpowiedź Baldwina odebrał jak smagnięcie batem. - Hubercie, chodziło mi wyłącznie o to, że mamy ograniczone możliwości. I musimy działać szybko. Baldwin wyraźnie szykował się do ataku, co nie umknęło uwadze Paula Robertsona. Ostatnio Baldwin zbyt często wykazywał cechy typowe dla swojego wieku: ulegał zmiennym nastrojom, wpadał łatwo w rozdrażnienie i robił się niezwykle zawzięty. Nie mieli teraz czasu, aby się z nim cackać. - Hubercie, James ma rację - powiedział i zwrócił się do Crofta: - Kontynuuj. - Wygląda na to, że Holland zapoznała się tylko z fragmentem materiału zapisanego na dyskietce. Jednak to było godzinę temu. Musimy zakładać, że do tej pory zdążyła dobrnąć już do końca. Ponieważ nie znamy zawartości ani kolejności zapisu, należy przyjąć, że oprócz Huberta, wymieniono również innych. Croft pozwolił wybrzmieć tej kwestii, z satysfakcją obserwując, jak wymazuje ona z twarzy Baldwina wyraz zadowolenia z siebie. Nie mniej martwili się Robertson i Zentner, ale udawało im się ukryć lęk. Croft zorientował się, że po raz pierwszy musieli znaleźć się w sytuacji, gdy ktoś trzymał topór nad ich głowami. - Gdzie teraz jest Suress? - zapytał Robertson. - Czeka na mnie w gabinecie - odparł Croft. - Powiedziałem mu, że pojedziemy spotkać się z Tylo i zapoznamy się z jej odkryciem. Zanim to się stanie, mogę skontaktować się... - Nie musimy w tej chwili znać szczegółów - łagodnie przerwał Robertson. Spojrzał na pozostałych, którzy nieznacznie skinęli głowami. - Nie musimy chyba ci tłumaczyć, jak delikatna jest obecna sytuacja - ciągnął - i jesteśmy głęboko przekonani, że uporasz się z nią, nie wyrządzając nikomu krzywdy. Jednak, upewnij się, że twój strzelec nie spierdoli roboty. Croft omal nie wybuchnął śmiechem, słuchając słownej szarży Robertsona. Zamiast tego przybrał jak najbardziej rzeczowy ton. - Możecie na mnie liczyć. - Nie cierpię tego gnoma! - Baldwin rzucił mordercze spojrzenie w kierunku drzwi, którymi właśnie wyszedł Croft. Jestem pewien, że to wzajemne uczucie, pomyślał Robertson. - Upora się z tą robotą, Hubercie - powiedział. - On chce to dla nas zrobić. Tylko to powinno się dla ciebie liczyć. Dla nas wszystkich. - Bez Crofta nie zaszlibyśmy tak daleko - dodała Zentner, a następnie doprowadziła myśl do końca: - A Westbourne, powodowany swoimi ambicjami ciągnącymi go w stronę Białego Domu, wciąż trzymałby pistolet przy naszych głowach. - Przerwała na chwilę. - Hubercie, Westbourne robił z nami, co chciał. W żaden sposób nie moglibyśmy się wyrwać spod presji jego szantażu. A gdybyśmy poparli jego nominację, jak tego oczekiwał, wówczas w krótkim czasie wykończyłby nas politycznie. Baldwin pochylił się do przodu i strzyknął śliną w kolorze tytoniu do mosiężnej spluwaczki, co stanowiło potwierdzenie, że Zentner ma rację. W trakcie długich i barwnych karier Kardynałowie dorobili się okrągłych sumek - rzędu milionów dolarów - na swoich senackich posadach. Westbourne zagrażał korzystnym układom, jakie mieli ze swoimi głównymi poplecznikami. Proponowane przez niego podatki od obrotu tytoniem wywołałyby spustoszenie w rodzinnym stanie Baldwina i na całym Południu. Zentner, i cała gospodarka Kalifornii, zostałyby jeszcze bardziej pogrążone na skutek planowanej przez Westbourne'a likwidacji baz wojskowych. Robertson straciłby główny trzon swojego poparcia, który tworzyli potężni producenci cukru, gdyby Westbourne zliberalizował przepisy dotyczące importu. Kardynałami powodował najniższy instynkt. Instynkt przetrwania. A bogowie polityków uśmiechali się do nich przyjaźnie, zsyłając im Jamesa Crofta, aby stał się w ich ręku posłusznym narzędziem. Baldwin wiedział, że darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby, jednak nie mógł opanować swojego wzburzenia. - Wydaje mi się, że Croft zanadto się rozpanoszył - jękliwym głosem ponownie drążył temat. - Zaczyna się zachowywać, jakby był co najmniej jednym z nas... - Więc pozwólmy mu żyć iluzjami - opryskliwie powiedział Robertson. - Jakie to ma znaczenie? Chyba zapomniałeś, Hubercie, że dokąd Tylo i Suress nie zostaną unieszkodliwieni, nasz wspólny los jest w rękach Crofta. Dopóki to się nie zmieni, będziemy go traktować jak starego kumpla. Baldwin wbił w młodszego mężczyznę nienawistne spojrzenie. Między nich wkroczyła Barbara Zentner. Baldwin poczuł odrazę na widok jej czerwonych, kleistych warg. - Pamiętasz, co powiedziałeś na temat konieczności precyzyjnego działania bez konieczności poprawek?- zapytała, próbując przybrać uwodzicielski ton, co się jej zupełnie nie udało. - Cóż, jeśli szczegółami zajmie się Croft, tego, co się stanie, w żaden sposób nie będzie można powiązać z nami. Croft jest naszą żywą, oddychającą gwarancją nietykalności. I tyle jest dla nas wart. ROZDZIAŁ 13 Frank Suress spędził dwadzieścia minut w poczekalni Crofta, zanim sekretarka poprosiła go do środka. Senator siedział za biurkiem, ramieniem przytrzymywał przy uchu słuchawkę telefonu. - Wszedł ktoś, z kim muszę zamienić kilka słów - powiedział pospiesznie - proszę się nie rozłączać. Wymawiając ostatnie słowo, Croft przeniósł wzrok na Suressa. - Mam pilną sprawę. Potrzebuję jeszcze co najmniej piętnastu minut. Może pojedź już do Tylo i tam się później spotkamy. - Dobrze - odpowiedział Suress. W drodze do Dirksen Building Suress zajrzał do swojego gabinetu i skontaktował się z Holland, wyjaśniając pokrótce, że nie przyjedzie sam. Jej odpowiedź brzmiała dość bezbarwnie i sucho, a ulga w głosie była raczej udawana. Suressowi odpowiadało to, że nie musi czekać na Crofta. - Za piętnaście minut - obiecał Croft, naciskając migające światełko na konsolecie telefonu. Croft podążał wzrokiem za wychodzącym Suressem i odezwał się ponownie, gdy drzwi się zamknęły. - Właśnie tam jedzie - oznajmił cicho. - Zajmij się nim jak należy. W swoim apartamencie na dziesiątym piętrze hotelu "Four Seasons" Pastor odłożył słuchawkę na widełki telefonu. Miał na sobie jasnobrązowe wełniane spodnie, golf w kolorze czekolady i ręcznie robione włoskie buty. Obok niego leżała ciepła wełniana kurtka Burberry. Nie będzie się w niej zbytnio rzucał w oczy. Pastor otworzył przewodnik po Waszyngtonie i uważnie studiował sieć ulic przecinających Georgetown. Do wskazanej dzielnicy prowadziły dwie większe arterie, wychodzące z centrum miasta. Wiedząc, skąd Suress będzie wyjeżdżał, Pastor wyeliminował jedną z nich. Ułatwiał mu zadanie także fakt, że większością ulic w Georgetown można się było poruszać wyłącznie w jednym kierunku. Liczba tras dojazdu do domu Tylo była ograniczona. Na dole portier wezwał dla niego taksówkę. Kilka minut później Pastor jechał wzdłuż N Street, która niegdyś stanowiła centrum spotkań artystycznej bohemy Georgetown, aż do momentu, gdy rosnące ceny nieruchomości wymiotły z niej bary kawowe i butiki ze strojami typowymi dla przedstawicieli subkultury. Przy ulicy mieściły się obecnie ekskluzywne restauracje, oferujące europejskie potrawy, salony mody i schludne sklepy. Pastor wysiadł z taksówki przed okazałym budynkiem z cegły, w którym mieściła się włoska trattoria i ogarnął wzrokiem chodniki po obu stronach ulicy. Był zadowolony - kręciło się wystarczająco dużo ludzi, aby się wśród nich schować, a jednocześnie nie aż tyle, aby nie móc się swobodnie poruszać. Samochody sunęły jednostajnym, miarowym tempem, a na końcu szeregu budynków znajdowało się przejście dla pieszych, które mogło okazać się dość przydatne. Pastor wmieszał się pomiędzy przechodniów i doszedł do najbliższego rogu ulicy. Kupił w budce ciepłe ciastko w polewie czekoladowej i czekał. Praca Suressa polegała między innymi na znajomości najkrótszej drogi między dwoma dowolnymi punktami miasta. Jadąc do domu Holland, zawsze korzystał z Charles Street. Gdy teraz przedzierał się przez ulicę, cały czas coś go dręczyło. Zaczęło się to zaraz po wyjściu z biura Crofta. W żaden sposób nie mógł dojść, co to takiego, aż do chwili, gdy nieświadomie omiótł spojrzeniem numery domów. Jak Croft trafi do Holland, skoro nigdy nie zapytał mnie o jej adres? Suress właśnie zaczynał wystukiwać cyfry na klawiaturze przenośnego telefonu, kiedy usłyszał krzyk. Nieco przed nim, na pasach, stał mężczyzna ubrany w wełnianą kurtkę; dawał mu znaki, wyciągając rękę z czymś, co przypominało niewielki portfel. Suress zjechał na krawężnik. Mężczyzna znajdował się o jakieś dwadzieścia stóp od niego, a to co trzymał okazało się identyfikatorem. Z tej odległości Suress mógł odczytać wyraźne, niebieskie litery: FBI. Suress zareagował dokładnie tak, jak nauczono go na treningach. Nie miał powodu, aby kwestionować autentyczność identyfikatora i w związku z tym nie ufać osobie, która go posiadała. W pierwszej chwili pomyślał, że agent potrzebuje pomocy. Miał nieruchomą twarz, jednak jego oczy błyskawicznie, tam i z powrotem omiatały chodnik, jakby czegoś lub kogoś szukały. Suress uchylił drzwi samochodu. Agent znajdował się teraz niecałe pięć stóp od niego, jego oczy wciąż czegoś wypatrywały wzdłuż chodnika. Niektórzy przechodnie spoglądali na niego z ciekawością, po czym ponownie przyspieszali kroku. - Co się dzieje? - zapytał Suress, wysiadając z samochodu i sięgając prawą ręką po broń. - Dzięki Bogu, że cię zobaczyłem. Jest tutaj uzbrojony facet... - Pastor, nie kończąc zdania, gwałtownie się odwrócił. Stłumiony strzał został zagłuszony przez szum ulicy. Fachowo zmodernizowany pocisk kalibru 0.22 zmasakrował brzuch Suressa; przeszył wątrobę i żołądek, i wyleciał z lewej strony klatki piersiowej, tak jak to wcześniej zaplanował Pastor. Suress nawet nie zdążył wyciągnąć pistoletu. Miał wrażenie, jakby ktoś przeciągał mu przez wnętrzności drut kolczasty. - Jezu, Frank. Dopiero czwarta, a ty już jesteś zalany. Daj spokój, nie możesz prowadzić w takim stanie. Suress poczuł, jak unosi go para silnych rąk, wpychając następnie do samochodu, na miejsce pasażera. Pastor usiadł za kierownicą, zamknął drzwi. Przez przednią szybę Suress zobaczył przechodzących ludzi, kompletnie nieświadomych tego, co się stało. Trzymając jedną rękę na kierownicy, Pastor włączył się z powrotem w ruch uliczny. Szybko wziął zakręt na skrzyżowaniu. Suressa rzuciło na drzwi pasażera; pokonując ból, próbował chwycić klamkę na drzwiach. - Przepraszam, Frank, ale tak nie można. Pastor nieznacznie uniósł pistolet i strzelił ponownie, trafiając Suressa tuż pod ramieniem. Frank poczuł, że staje się coraz lżejszy. Muszę się czegoś złapać, bo inaczej odpłynę, pomyślał i jego świadomość zasnuł mroczny całun, przez który przedarło się jeszcze jedno pytanie. Skąd on zna moje imię? Holland zasunęła firanki w wysokich, wąskich oknach wychodzących na trawnik przed budynkiem. Mijało już prawie czterdzieści minut, odkąd zadzwonił Suress, mówiąc, że przyjedzie z Croftem. Do tej pory nie było nikogo. Frank zaskoczył Holland wiadomością, że miał zjawić się również Croft. Na koniec dodał jeszcze, aby się nie martwiła. Croft był "w najwyższym stopniu zainteresowany" jej losem. Frank miał wcześniej do czynienia z Croftem. Można mu było zaufać. Później, gdy zaczęła się nad tym zastanawiać, Holland przypomniała sobie, że Croft był jednym z ludzi, którzy owej nocy w Oak Farms wyszli z gabinetu Westbourne'a. Nie wiedziała zbyt wiele o tym człowieku, z wyjątkiem tego, że w zasadniczy sposób przyczynił się do zwycięstwa prezydenta podczas wyborów. Croft był nie lada graczem. Jednak Frank ręczył za niego, a poza tym nazwisko Crofta ani razu nie pojawiało się w zapiskach Westbourne'a. Trzymając w dłoniach telefon bezprzewodowy, Holland przechadzała się po pokoju przed sięgającymi sufitu półkami na książki. Kątem oka dostrzegła tom z tragediami greckimi i nagle zrozumiała, na czym polega gorzka ironia całej tej sytuacji. Od czasów, gdy losy zwykłych śmiertelników i bogów były ze sobą nierozerwalnie związane, dzieliły ją całe tysiąclecia, jednak popełniała stary błąd. Uległa najbardziej pierwotnej pokusie - ciekawości. Posiadła wiedzę, której nie potrafiła wykorzystać, lecz jednocześnie nie mogła być wobec niej bierna. Nie przeczytała kamiennej tablicy, ani nie otworzyła zgubionego pakunku - została zainfekowana przez tajemnice zapisane na maleńkiej dyskietce. Holland wiedziała, że komentarz, który usłyszała, i dokumenty, które zobaczyła, są prawdziwe. Kierowana przemożną potrzebą poznania, przestudiowała do końca zawartość dyskietki. Od tej pory już nic nie będzie takie jak przedtem. Ponieważ czuła się oszukana i zdradzona przez tych, którzy przysięgali, że będą strażnikami publicznego zaufania. Ponieważ była przerażona. Na samym końcu dyskietki Westbourne wspomniał, że gdzieś istnieje jeszcze jeden dziennik... A oni przyjdą po ten, który posiadała, bez względu na to kim są... Holland rozumiała już, dlaczego Westbourne musiał umrzeć. Jednak teraz zdała sobie sprawę, że miał całe legiony wrogów. Jak rozpozna tego, który splamił się krwią? Holland podskoczyła, gdy w jej dłoni zadzwonił telefon. - Agentka Tylo? Tu senator Croft. - Czy wszystko w porządku, senatorze? - nerwowo zapytała Holland. - Oczywiście, pani Tylo. Właśnie chciałem panią zawiadomić, że Frank i ja mamy lekkie opóźnienie. Holland przymknęła oczy, próbując uspokoić łomot serca. - Pani Tylo? Halo? - Przepraszam, senatorze. - Dzwonię z samochodu. Zjawimy się za jakieś pięć minut - słowa Crofta brzmiały stanowczo i krzepiąco. Usłyszała w słuchawce trzask i połączenie zostało przerwane. Dobrze. Już są niedaleko. Jeszcze tylko kilka minut. Dwie minuty drogi dzieliły Pastora od domu Holland, gdy w samochodzie zadzwonił telefon. Włączył go i przyjął wiadomość od Crofta. Trwało to tylko kilka sekund. Pastor skręcił w boczną uliczkę i zaczął krążyć wokół domów. Tylo była na miejscu, jednak nie chciał obudzić jej podejrzeń, zjawiając się zbyt wcześnie. Holland usłyszała chrzęst opon, gdy samochód wjeżdżał na podjazd przed jej domem. Za oknem przez ułamek sekundy błysnęła błękitna karoseria. Frank. Dzięki Bogu. Rozległo się pukanie do drzwi. We frontowych drzwiach umieszczony był niewielki witraż układający się w kształt słonecznika. Za żółtymi, brązowymi i czarnymi szkłami Holland widziała tylko rozmazany zarys postaci. Odsunęła rygiel, przekręciła klucz w dolnym zamku i właśnie uchylała drzwi, gdy te dosłownie na nią runęły. Twarda drewniana krawędź rozcięła jej skórę na czole i policzku. Holland miała wrażenie, jakby ktoś gwałtownie szarpnął ją do tyłu; przeszył ją dotkliwy ból, zakołysała się i poczuła, że uginają się pod nią nogi. Pastor był już w środku, mierząc pistoletem w Holland, która nieruchomo leżała u jego stóp. Przycisnął lufę do jej skroni i sprawdził puls. Żyje; nieprzytomna. Odwrócił głowę, żeby skontrolować pokój. W porządku. Chwycił dziewczynę pod ramiona i ciągnąc po lakierowanych deskach podłogi, zawlókł ją na tył domu. Następnie przyklęknął na jedno kolano, uniósł bezwładną rękę Holland i starannie zacisnął jej palce wokół kolby i spustu swojego pistoletu. Lateksowe rękawice, które miał na dłoniach, umożliwiały operowanie bronią bez niebezpieczeństwa zatarcia odcisków Holland. Teraz rozejrzał się po pokoju i uśmiechnął, widząc leżącą na czerwonej podkładce dyskietkę. Frank Suress od pasa w dół był zdrętwiały, ale mógł poruszać stopami. Palący ból przeszywał mu klatkę piersiową. Czuł, że z kącika ust kapie mu coś ciepłego i wilgotnego. Jednak miał całkowicie jasny umysł. Pamiętał, jak napastnik go postrzelił i jak niedbale wpakował w niego drugą kulę. Przez przednią szybę rozpoznał dom Holland i zorientował się, że zabójcy nie było już w samochodzie. Z gardła wydarł mu się niski jęk, stłumiony przez bąbel krwi, który rozlał się na jego wargach, gdy Suress powoli zaczął się poruszać. - Nie patrz na mnie. Holland siedziała na podłodze z rękami wsuniętymi pod pośladki, opierając się o swoje biurko. Czuła pulsujący ból w skroniach i musiała zamrugać oczami, aby pozbyć się wirujących czarnych plam. Jednak nie mogła oderwać wzroku od stojącego o kilka stóp dalej mężczyzny, który w opuszczonej ręce trzymał wymierzony w jej szyję pistolet. - Kim jesteś? - zapytała ochrypłym głosem. - Nie zaprzątaj sobie mną głowy -jego głos brzmiał łagodnie, wręcz uwodzicielsko. - Czego chcesz? - zdecydowanym tonem zapytała Holland, starając się dodać swoim słowom jak najwięcej energii. Dostosowała się do wskazówek ze szkolenia i przestała się zastanawiać, gdzie byli Frank i Croft lub co się mogło z nimi stać. Zamiast tego skoncentrowała się na pistolecie. Pastor trzymał dyskietkę. - Mam to, czego chciałem. - Wsunął ją do kieszeni - I obawiam się, że w tej chwili mogę już zrobić tylko jedno. Chyba nie chcesz spoglądać na śmierć, dziecinko. Lepiej się odwróć, myśl o kochanku albo przywołaj jakieś miłe wspomnienia. Obiecuję ci, że nie będzie bolało. Holland omal nie uległa hipnotycznemu tonowi. Gwałtownie potrząsnęła głową i ból przywołał ją do rzeczywistości. - Wcale tak nie musi być... - zaczęła. Pastor położył palec na swoich ustach. Zrobił krok w jej kierunku; lufa pistoletu nieznacznie się uniosła. - W porządku, skurwysynu! Holland cisnęła przekleństwem jak kamieniem. Pastor na ułamek sekundy zdrętwiał i wtedy Holland wykonała swój ruch. Wierzgnęła nogami, uderzając go tuż powyżej kostek. Desperacja dodała jej na tyle siły, że napastnik stracił równowagę i runął na twarde deski podłogi. Pastor, upadając, wrzasnął i wyciągnął ręce w kierunku Holland. Trzymał ją już za kostkę i podnosił się na kolana, celując pistoletem w jej szyję. Odgłos strzału, który rozległ się w pokoju, nie pochodził z 22. Pastora. Holland podniosła wzrok i zobaczyła Franka Suressa w ubraniu zbroczonym krwią, trzymającego się framugi drzwi; w ręku miał służbowy karabinek automatyczny. Holland jeszcze raz wierzgnęła nogą, poczuła, że jest wolna i rzuciła się w jego kierunku. Pastor nawet nie pochylił głowy. "Strzał, który słyszałeś, nie jest tym, który cię zabił" - dobrze znał tę regułę. Widząc, że Suress zbiera siły, aby unieść rękę, Pastor dwukrotnie nacisnął spust. Na czole agenta pojawiły się dwa czerwone punkty. Pastor był już na nogach. Dziewczyna uciekała gdzieś na tył domu. Czuł przemożną pokusę, aby za nią pobiec i ukarać ją, jednak potrafił się powstrzymać. Upewniając się, że wciąż ma dyskietkę, ostrożnie wycofał się do holu i wyślizgnął przez frontowe drzwi. Właśnie wycofywał samochód na ulicę, gdy usłyszał dźwięk syren. Holland przywarła do lodówki, trzymając w dłoni gotową do strzału broń. Słyszała, jak frontowe drzwi otwierają się i zamykają, a następnie dobiegł ją odgłos uruchamianego samochodu. Ostrożnie wychylając się ponad parapet kuchennego okna, zobaczyła za kierownicą zabójcę. Holland rzuciła się w kierunku drzwi, gwałtownie je otworzyła i przyklękła w pozycji strzeleckiej. Sześćdziesiąt metrów dalej tylne okno eksplodowało, zamieniając się w deszcz szkła, jednak samochód dalej jechał, robiąc gwałtowne zwroty, aż do chwili, gdy znalazł się poza zasięgiem jej strzałów. Holland wbiegła z powrotem do środka i uklękła obok Suressa. Zamarła, widząc dwa otwory po kulach w jego czole i utkwione w nią, nieruchome oczy. Z jej ust wyrwał się bezwiedny krzyk, któremu zawtórował jęk syren. Holland podniosła się i, wciąż trzymając w dłoni pistolet, wychyliła się w kierunku otwartych drzwi. Przed domem z piskiem opon zatrzymał się nie oznaczony samochód, a za nim dwa następne. Holland rozpoznała wozy Tajnej Służby. Omal nie rozpłakała się z radości, gdy z samochodów wysypali się uzbrojeni ludzie. Ale czemu mierzyli w jej kierunku? - Tam jest! Ma pistolet! Dwa pierwsze strzały rozszczepiły drewno tuż obok jej twarzy. Holland zatrzasnęła drzwi i przebiegła przez salonik. Rozbite przez grad pocisków szkło posypało się za nią na dywan. - Co robicie! - krzyczała Holland. - Przestańcie! Przebiegła przez kuchnię, chwytając po drodze kurtkę i torebkę; mocowała się z zamkiem tylnych drzwi. Rozdzwonił się telefon, dźwięk wibrował, dopóki nie włączyła się automatyczna sekretarka. Na zewnątrz ziąb przeniknął Holland do kości. Zataczając się, przebiegła przez kamienne patio. Głosy były coraz bliżej, dochodziły z boku budynku. Zamek furtki pokrywała gruba warstwa rdzy. Holland odsunęła się i przestrzeliła go. Po raz ostatni spojrzała za siebie, po czym kopnięciem otworzyła furtkę, która zakołysała się, przekrzywiona na skrzypiących zawiasach. CZĘŚĆ DRUGA ROZDZIAŁ 14 Przed pensjonatem "Hickory Dickory Dock", mieszczącym się w odrestaurowanym wiktoriańskim budynku na wprost parku przy Volta Place stała samotna taksówka. Holland biegła do utraty tchu długim krokiem maratończyka. Teraz zmusiła się, aby zwolnić do truchtu. Kobieta uprawiająca jogging, biegnąca z wysoko uniesioną głową i patrząca daleko przed siebie stanowiła dość pospolity widok w tej okolicy. Jednak chodniki zatłoczyły się licznymi o tej godzinie przechodniami i nie chciała zwracać na siebie uwagi. Gdy truchtała w miejscu na rogu ulicy, czekając na zmianę świateł, zatrzymała oczy na sfatygowanej żółtej taksówce po drugiej stronie ulicy. Kierowcą był wysoki, czarny mężczyzna -jego skóra lśniła jak naoliwiony orzech. Nigeryjczyk albo Senegalczyk. Stał przy otwartym bagażniku, czekając aż pasażerka odliczy napiwek. Światła się zmieniły i Holland pospiesznie ruszyła, aby ubiec mężczyznę o wyglądzie intelektualisty, który również przyglądał się taksówce. Obiegła przód samochodu i wślizgnęła się na tylne siedzenie. W taksówce unosiła się woń gałki muszkatołowej i jakiegoś kadzidła, którego nie potrafiła zidentyfikować. - Zjeżdżam do garażu! Zjeżdżam do garażu! - Kierowca, wciąż stojąc na zewnątrz, machał na nią ręką, drugą zatrzaskując bagażnik. Holland poczuła, jak samochód się zakołysał. Taksówkarz usiadł za kierownicą, wskazując upartej pasażerce palcem drzwi. - Woodley Park. Wie pan, gdzie to jest? - Zjeżdżam do garażu! Holland wychyliła się do przodu i wetknęła mu do ręki banknot. - Woodley Park. Wzdrygnął się, słysząc brzmienie jej głosu. Spojrzał na pięćdziesięciodolarówkę i, w języku, którego Holland nie rozumiała, zaczął coś mówić do figurek i talizmanów przymocowanych do deski rozdzielczej. Wiedziała, że w końcu odnajdą kierowcę. Będą go wypytywać, dopóki nie opisze zwariowanej kobiety, która wsiadła do taksówki przy "Hickory Dickory Dock", i nie powie, gdzie ją wysadził. Kim oni są? Kiedy uciekała bardziej za pomocą uszu niż oczu, próbowała ustalić, w jakiej odległości znajduje się pogoń. W dalszym ciągu nasłuchiwała, starając się wyselekcjonować poszczególne dźwięki składające się na hałas ulicy: odróżniała klaksony wozów strażackich od sygnałów karetek pogotowia, szczególnie bacznie zwracając wagę, czy nie dotrze do niej wycie syren policyjnych. Jak dotąd cisza. Każde kliknięcie taksometru przepuszczało jedno ziarenko ulgi w klepsydrze nadziei. Kim oni są? Samochody, które zajechały przed jej dom, należały do Tajnej Służby. Ludzie, którzy do niej strzelali, musieli być agentami. Może Frank zdołał wezwać ich na pomoc? Czy w jakiś sposób udało mu się zawiadomić kwaterę główną, że został postrzelony i obecnie jego napastnik zagraża drugiemu agentowi? Holland zadrżała, przypominając sobie widok trzymanego przez nią w ramionach Suressa: utkwione w nią szklane oczy; dwie, przypominające krwawe strupy rany postrzałowe na czole. Podczas ucieczki udało jej się o tym nie myśleć; teraz wyraźnie mogła poczuć na palcach dotyk jego miękkich włosów... "Tam jest! Ma pistolet!" - to były słowa, które wykrzyczeli agenci, zanim oddali strzały. Holland zamarła. Nie znaleźli się tam dlatego, że Suress wzywał pomocy, nie dlatego, że dowiedzieli się o grożącym jej niebezpieczeństwie. Nie przybyli ścigać zabójcę. Chodziło im o nią, tylko o nią... Palce Holland aż zbielały, gdy zacisnęła je na uchwycie drzwi, kiedy taksówka podskoczyła na wystającym garbie przed Rock Creek Drive. Minęli Dumbarton Oaks, kierując się na wschód; przed sobą mieli Rock Creek Park. Holland już nie zwracała uwagi na jadące w pobliżu nich samochody. Jeśli wiedzieli, że jest w taksówce, dogonią ją i zmuszą do zjechania na pobocze. Ścigają mnie moi ludzie. Chcą mnie zabić... Pytania: jak? dlaczego? zagrażały resztkom zdrowego rozsądku, jaki jej jeszcze pozostał. Jeszcze nie wiesz wszystkiego. Ale może wkrótce... Holland odpędziła kłębiącą się chmurę myśli i skoncentrowała się na wizerunku zabójcy. To jego powinna wyraźnie zapamiętać - mogło się to bardzo w przyszłości przydać. Trzydzieści pięć do czterdziestu lat. Szczupły, ale niezwykle silny, ciemne oczy na tle lśniącej skóry, jak model pozujący do zdjęć na karaibskim jachcie lub na tle klifów Morza Egejskiego, Głos - z wyraźnym amerykańskim akcentem - który obiecał jej śmierć, należał do profesjonalisty pewnie trzymającego broń, trafiającego bez specjalnego trudu dwoma pociskami w czoło człowieka. Doskonale wyszkolony, w najwyższym stopniu pewny siebie. Ale czy dotyczyło to tylko jego umiejętności? Było coś w jego sposobie bycia... Gdy mówił, sprawiał wrażenie, jakby na wszystko miał dostatecznie dużo czasu. Nie mógł popełnić błędu i dlatego powinna odwrócić wzrok od pistoletu, pomyśleć o kochanku albo przywołać jakieś miłe wspomnienia... Wydawało się, że ma w sobie rodzaj charyzmy, jakąś siłę, która zawsze go chroniła przed każdym, kto Stanął mu na drodze. Chroniła go... Kim jesteś? Skąd przybyłeś? Nie, nie w tym kierunku. Wiem, że przybyłeś po dyskietkę. Uśmiechnąłeś się do mnie, powiedziałeś, że już masz to, czego szukałeś, po czym wsunąłeś dyskietkę do kieszeni. A więc to ty byłeś tamtej nocy w Oak Farms. Kilka kroków dalej i widziałabym cię... przez ten ułamek sekundy, zanimbyś mnie zastrzelił. To ty zamordowałeś Westbourne'a. Ale najpierw go torturowałeś. Dlaczego? Znów wraca temat dyskietki, prawda? Westbourne nie miał jej przy sobie. Nie. Nawet nie o to chodzi. Nie miał przy sobie właściwej dyskietki, tej, o którą ci chodziło. Tej, po którą cię wysłano. Znałeś wszystkie szczegóły zabezpieczeń, zgadza się? To i wszystko, co jeszcze chciałeś wiedzieć. Na przykład budka dla kaczek. Było w niej zimno i niewygodnie, ale nie przeszkadzało ci to. Mogłeś się w niej czuć bezpiecznie. Nawet psy cię tam nie znalazły. A wiedziałeś, że będą psy. Obluzowałeś zamek w tylnych drzwiach, gdyż zaplanowałeś, że właśnie tamtędy wejdziesz do środka. Usłyszałeś, jak Fleming puścił kamień po wodzie i odpowiedź patrolu. Wiedziałeś wtedy, że możesz bezpiecznie przedostać się do domku. Obecność przyjaciółki Westbourne'a również cię nie zaskoczyła. Zaplanowałeś dla niej specjalną rolę: miała posłużyć do zademonstrowania twoich możliwości, tak aby Westbourne dał ci to, czego chciałeś, zanim rozerwałbyś go. na strzępy jak szmacianą lalkę... Byli na Connecticut Avenue, prawie przy Woodley Road. Po drugiej stronie ulicy znajdowało się wejście do zoo, ale Holland nie zwróciła na nie uwagi. - Proszę się tutaj zatrzymać. Otworzyła drzwi, zanim taksówka się zatrzymała i przebiegła przez ulicę na żółtym świetle. Popołudniowe niebo zasnuwało się złowieszczymi chmurami pędzonymi przez zimny wiatr. Holland przedzierała się pomiędzy bezdomnymi i żebrakami tłoczącymi się przy paleniskach przed stacją metra. Monety, które trzymała w dłoni, aby zapłacić za przejazd, nagle wydały jej się gorące. Gdy minęła bramki i znalazła się na ruchomych schodach, przeszła jej przez głowę ostatnia, przerażająca myśl: Kto cię nasłał, abyś męczył i zabijał? Kto cię ochrania? Holland podbiegła do odjeżdżającego pociągu i przecisnęła się przez właśnie zamykane drzwi. Wagoniki wlokły się wyjątkowo powoli - pociąg sześciokrotnie się zatrzymywał, zanim dojechał do stacji węzłowej Farragut North. Po raz pierwszy, od kiedy uciekła z domu, poczuła, że jest bezpieczna. Dopóki przebywała w tłumie, była anonimowa. Mogli oczywiście dojść do wniosku, że skieruje się do labiryntu metra, lecz obstawienie wszystkich stacji, nie wspominając o poszczególnych pociągach, było w tak krótkim czasie prawie niemożliwe. Na Farragut North Holland wmieszała się w grupę ludzi idących do linii południowej. Chwilę później bezpiecznie siedziała w drugim pociągu. Jazda do stacji Waterfront trwała tylko piętnaście minut. Szybkim krokiem, z pochyloną głową, przeszła przez Maine Street, kierując się w stronę parku dochodzącego do Kanału Waszyngtońskiego. Po lewej stronie znajdowała się przystań Waszyngtońskich Linii Promowych, z której odbijały statki odbywające rejsy po rzece. W pewnej odległości widać było światła Fort Lesley McNair i, jeszcze dalej, Buzzard Point, gdzie kwaterowały oddziały FBI, specjalizujące się w uwalnianiu zakładników. Holland skręciła w lewo i przyspieszyła kroku. Nadrzeczna promenada była prawie pusta; nadwodny wiatr przenikał jej bawełnianą kurtkę. Czuła się przemarznięta i bezbronna. Zimno podsyca strach; zmęczenie budzi niepotrzebne obawy, pocieszała samą siebie, ale coraz trudniej przychodziło jej panowanie nad emocjami. Nad lekko wzburzoną wodą rozpościerały się światła mostu Francisa Case'a. Holland wyłowiła tańczące w ciemności czerwone, zielone i niebieskie punkciki. Usłyszała klarowny dźwięk dzwonu pokładowego, zgrzyt drewna i skrzypienie naciągniętych lin. Przystań przy Potomac Yacht Club miała prawie trzysta boksów, w których cumowały łodzie motorowe i żaglowe. Zabudowania klubowe mieściły się na terenie palladiańskiej rezydencji, rozpościerającej się na niewielkim wzniesieniu oświetlonym żółtymi reflektorami. Holland usłyszała dźwięki orkiestry, cichy, gardłowy kobiecy śmiech. Roztaczający się przed nią widok aż za bardzo kusił obietnicą bezpiecznego ciepełka. Obeszła olbrzymi trawnik i skierowała się w stronę wartowni znajdującej się przy wykonanym z kutego żelaza ogrodzeniu, oddzielającym teren klubu od promenady. Holland wyczuła moment, w którym wartownicy usłyszeli jej kroki. Dobiegł ją dźwięk kamery, która odwróciła się, śledząc ją w ciemnościach. Holland odwróciła twarz w stronę wody, mając nadzieję, że kamera uchwyci co najwyżej jej profil. Kątem oka dostrzegła obserwującego ją strażnika. Nie był zwykłym ochroniarzem do wynajęcia; należał do Capitol Hill Patrol - specjalnej prywatnej gwardii, która zajmowała się pilnowaniem głównych, pozarządowych budynków. Liczyła na to, że wyszkolony wartownik przyjmuje z góry w miarę rozsądne założenie. Holland, podchodząc do bramki, trzymała już w ręce plastikową kartę. Przesunęła ją przez czytnik w zamku i natychmiast zaświeciła się zielona lampka. Wstrzymując oddech, nacisnęła pięć cyfr na konsolecie. Dla zapewnienia większego bezpieczeństwa każdego miesiąca zmieniano kod. Holland nie mogła sobie przypomnieć, kiedy ostatnio otrzymała właściwy numer. Zapaliła się druga zielona lampka i rozległo się ciche brzęczenie - zamek został odblokowany. Holland przeszła na drugą stronę, zamknęła bramkę i zaczęła iść przed siebie. Obejrzała się do tyłu i zobaczyła, że wartownik sięga do regulatora głośności przy telewizorze. Komputer automatycznie zarejestruje czas wejścia i nazwisko odwiedzającej osoby. Jednak to nie będzie jej nazwisko. Holland nie miała wątpliwości, że wartownik przywykł do widoku samotnie przychodzących młodych kobiet. Mężczyzna już mógł czekać lub ewentualnie przybędzie później. O ile kobieta posiadała kartę i znała kod, szczegóły randek nie obchodziły pracowników ochrony. Numery boksów były podświetlone pomarańczowymi lampkami i Holland, kierując się nimi, doszła do mierzącego czterdzieści osiem stóp dwumasztowca o nazwie "Łabędzi Szlak", ręcznie wykonanego przed dwunastu laty w Finlandii. Spędzała na nim wakacje, żeglując wzdłuż wybrzeża od Chesapeake aż do Main. Nawet popłynęła w rejs na meksykańskie Karaiby. Holland stanęła na półpokładzie i lekko wskoczyła do kokpitu w części rufowej. Kucając przy drzwiach obok dużego chromowanego steru, wsunęła klucz do zamka. Znalazła się pod pokładem, włączyła generator, światła i ogrzewanie. Następnie wślizgnęła się do głównej kajuty, ściągnęła spodnie i padła na koję. Leżała skulona jak embrion; była kompletnie wycieńczona, lecz nie miała odwagi zamknąć oczu. Nie bała się ciemności, ale wyłaniających się z niej obrazów. Wtedy, na przymocowanym do koi nocnym stoliku zobaczyła, fotografię: ona i Frank, opaleni, ze spłowiałymi od słońca i morskiej wody włosami, siedzą przytuleni na rufie. Później, gdy łódź wróciła do Waszyngtonu, jej właściciel dał Holland kartę wstępu i kod. Holland i Frank, zmuszeni do utrzymywania swojego związku w dyskrecji, używali żaglówki jako schronienia przed plotkami i natrętnymi oczami ciekawskich. Nikt nie wiedział, gdzie znikali podczas dni wolnych od pracy; nigdy też nie widywano ich razem w miejscach publicznych. "Łabędzi Szlak" stanowił ich najsłodszą tajemnicę. Holland wpatrywała się w fotografię, aż do chwili, gdy przypomniała sobie, kiedy po raz ostatni widziała Franka i odtąd już nie była w stanie na nią spojrzeć. Nie mogła go teraz opłakiwać, gdyż ostrze poczucia winy przeszyłyby ją, gdyby tylko na to sobie pozwoliła. Holland sprawdziła czas, a następnie poszła na dziób i szorowała się, dopóki nie zabrakło ciepłej wody. W szufladach pod koją znalazła zostawioną przez siebie garderobę: bieliznę, dżinsy i sweter. Następnie wyciągnęła z szafki przenośny telewizor i włączyła go akurat w chwili, gdy pojawiał się skrót najważniejszych informacji dziennika o osiemnastej. Atrakcyjna czarna prezenterka od razu przeszła do głównej wiadomości dotyczącej wybuchu gazu, który zrównał z ziemią kompleks apartamentów w New Jersey. Croft żyje... Zranienie lub śmierć amerykańskiego senatora zepchnęłaby wszystkie inne informacje na dalszy plan. Holland próbowała nie myśleć, co mogło mu się przydarzyć, dlaczego nie przyjechał do jej domu z Frankiem. Jednak pytania uparcie powracały. Sięgnęła pamięcią do owej ostatniej rozmowy telefonicznej, kiedy Croft mówił, że jest w samochodzie z Frankiem o pięć minut drogi od jej domu. Czy Croft otrzymał jakieś pilne wezwanie, i wysiadł z samochodu dosłownie chwilę przed atakiem na Franka? Było to jedyne sensowne wytłumaczenie. Musiał powiedzieć Frankowi, aby jechał dalej... nie spodziewając się, że spóźnienie uratuje mu życie. Gdzieś tam jest człowiek, który wie, że istnieję. Croft zgodził się przyjechać, gdyż Frank powiedział mu o dyskietce. Przynajmniej tyle, ile o niej wiedział... Nadzieja ta podniosła Holland na duchu. Nie na długo. Zakończył się blok reklamowy i na ekranie pojawiła się następna relacja. Widać było jej własny dom, oświetlony przez policyjne koguty i reflektory jak scena w teatrze; dookoła zadeptywali trawnik ludzie o zafrasowanym wyrazie twarzy, ubrani w peleryny i służbowe kurtki. Młoda kobieta, trzymając w dłoni mikrofon, relacjonowała wydarzenia zakończonej niepowodzeniem akcji wymierzonej przeciw fałszerzom pieniędzy, podczas której został zabity jeden z agentów Tajnej Służby. Wspomniała też o ostatniej operacji zorganizowanej przez Służbę w Atlancie - dopatrywano się tu pewnego związku z obecną tragedią. Reporterka zmieniła temat. Inna agentka, Holland Tylo, zaginęła. Ponieważ nie znano na razie bliższych szczegółów reporterka wysnuła niczym nie uzasadniony wniosek, że prawdopodobnie agentka Tylo została zastrzelona. Holland nie mogła uwierzyć własnym uszom. Przełączyła telewizor jeszcze na dwa inne kanały, w których podawano identyczną wersję wydarzeń. Gdy szybko przeskakiwała przez trzeci kanał nagle zobaczyła coś, co spowodowało, że natychmiast włączyła go z powrotem. Na paśmie WJLA widniał jej dom, ale z innej perspektywy. Obraz skakał, jakby kamerzysta biegł. Następnie ukazało się bliskie ujęcie z profilu Arlissa Johnsona, który stał przed jej drzwiami i rozmawiał z dwoma policjantami. Holland w chwili, gdy poczuła ból w piersiach, zorientowała się, że wstrzymuje oddech. Ujęcie, na którym widać było Arlissa Johnsona trwało nie więcej niż piętnaście sekund, ale wydawało się dłuższe. Przerażająco długie. W jaki sposób Johnson znalazł się tam tak szybko? Kiedy ginął agent, jako pierwszy przybywał na miejsce Oddział Szybkiego Reagowania, a nie Departament Kontroli Służb. Chyba że pracownicy Departamentu Kontroli znajdowali się już na miejscu... Uporczywie nurtowała ją pewna myśl; Holland nie mogła wierzyć, że Frank próbował skontaktować się z Departamentem przez radio. Mając jeszcze tylko kilka sekund życia, aby wezwać pomoc, nacisnąłby przycisk alarmu. Czas również się nie zgadzał. Analizując wszystko z dystansu, Holland oszacowała, ile minut minęło między strzelaniną a przybyciem Johnsona. Nie tyle, aby to było możliwe... Zatem ludzie, którzy do niej strzelali byli pracownikami Departamentu Kontroli. Bez względu na to, jak potraktowano wezwanie Franka, to właśnie oni zareagowali pierwsi. Holland usilnie próbowała pozbyć się natrętnych myśli. Wiedziała, że trudno jej logicznie myśleć, ale musiała bardzo krytycznie oceniać wyciągane przez siebie wnioski. W obrazie, który jawił jej się przed oczyma, było wiele luk i nieścisłości. Nie mogła ignorować zdrowego rozsądku; za wszelką cenę powinna ujarzmić swoje rozszalałe emocje. Nie potrafiła jednak powiązać faktów w sensowną całość - a szczególnie tych, które dotyczyły Arlissa Johnsona. Holland wiedziała o Johnsonie zbyt wiele; znała przesłonięte mrokiem tajemnicy miejsca, w których przebywał. Powtarzała sobie, że nawet, gdyby dopuścił do siebie myśl o najgorszej z możliwych wersji wypadków, to i tak nigdy nie wysłałby za nią w pościg anonimowych funkcjonariuszy. Ale właśnie tak się stało. I kogo, jak nie Johnsona, widziała przed drzwiami swojego domu? Holland chciała wierzyć, że to wszystko stanowiło wynik jakiegoś biurokratycznego nieporozumienia. Agenci zobaczyli ją i pod wpływem okoliczności puściły im nerwy, co doprowadziło do strzelaniny. Z wyjątkiem tego, że Arliss nie ma ludzi popełniających podobne błędy; ludzi, którzy zjawiają się w ciągu kilku minut od przybycia zabójcy i na kilkanaście sekund po jego ucieczce. Wyjątkowo dogodna sytuacja... Nie ruszają w pościg. Próbują zakończyć to, co zaczął... Holland spojrzała na leżący obok satelitarnego systemu nawigacyjnego telefon komórkowy. Według obowiązującej procedury Tajnej Służby, powinna teraz zadzwonić pod numer alarmowy, podać swoje dane, poinformować o stanie, w jakim się znajduje i miejscu pobytu oraz dać znać, czy nie potrzebuje pomocy. To wszystko zapisano w Księdze i tego właśnie Johnson - który wpajał jej, że postępowanie według zasad procedury może w sytuacjach ostatecznych ocalić życie - po niej się spodziewał. Gdzieś w oddali, w rozdzieranych dźwiękami syren mrokach nocy czekał na jej telefon. Była tego pewna. - Nie mogę tego zrobić, Arliss. Przepraszam - wyszeptała. - Nie mogę pozwolić, abyś mnie znalazł. Holland przez moment zastanawiała się, czy nie zadzwonić do senatora Crofta, ale szybko tę myśl porzuciła. Croft może zaczekać do jutra. Tej nocy potrzebowała kogoś, kto nie będzie zadawał pytań, lecz posłuży jej radą lub zmobilizuje do działania - po prostu kochającej osoby, gotowej wyciągnąć do niej dłoń i ogarnąć współczującym ramieniem. Holland wystukała numer w Nowym Meksyku. Kobieta, która podniosła słuchawkę poinformowała ją, że pani doktor Daniels nie ma obecnie w klinice i wróci dopiero za cztery godziny. - Czy mogłaby ją pani poprosić, żeby zadzwoniła na "Łabędzi Szlak". - Na łabędzi szlak? - Doktor Daniels będzie wiedziała, o co chodzi - spokojnie odpowiedziała Holland i przezornie przerwała połączenie. ROZDZIAŁ 15 - Nie chciałem rozmawiać wśród tego zgiełku - wyjaśnił Wyatt Smith. Siedział w swoim fotelu z wysokim oparciem, obitym chyba stuletnią zieloną skórą, wyświeconą od długiego używania. Arliss Johnson dostrzegł, że Smith ledwo zauważalnie się wierci, próbując znaleźć najwłaściwszą pozycję, która choćby odrobinę złagodziła ból. Tej nocy nic nie skutkowało. Johnson nadal milczał. Umiał docenić ciszę, obrócić ją na swoją korzyść. Wiedział, że cierpliwość może przynieść zaskakująco obfite owoce. - Przed chwilą dotarł spóźniony raport - ponownie przemówił Smith. - Na pistolecie, którym zabito Suressa znaleziono odciski palców Tylo. Rozmawiałem z Powellem z Instytutu Kryminalistyki. Jego ludzie sprawdzali to trzy razy. - Twierdzisz, że Tylo Holland go zabiła? - spytał beznamiętnym głosem Johnson. - Mówię o dowodach. Czy Tylo kontaktowała się z tobą? - Była ósma wieczorem, od strzelaniny minęły trzy godziny. - Nie. - Masz jakieś przypuszczenia co do miejsca jej pobytu? Johnson kręcił głową. - Nie wydajesz się zaskoczony wynikami z laboratorium, Arliss. - Jest to po prostu jeszcze jeden szczegół, który wydaje się nie mieć żadnego sensu - odparł Johnson. - Oczywiście, że jestem zaskoczony. Nie podejrzewam Powella o pomyłkę. Biorąc pod uwagę okoliczności, nie podawałby wyników ekspertyzy, gdyby nie był ich całkowicie pewien. Ale obaj dobrze wiemy, że jest wiele sposobów, aby umieścić odciski palców na broni mordercy. - Sądzisz, że w tej sprawie mamy właśnie do czynienia z czymś takim? Dopuszczasz udział osób trzecich? - Nie wiem, co się stało w domu Tylo. Na razie. Smith pamiętał, że nie należy naciskać Johnsona. Powróci do tego tematu później. - A co z Suressem? Johnson wciąż nie mógł uwierzyć, że nie żyje człowiek, który osłaniał go podczas spotkania z Cochranem. Krew, ciało - wszystko było prawdziwe. Ale stało się to tak szybko. Niezwykle sprawny agent nie mogący się pogodzić z tym, co spotkało ukochaną kobietę, leży poszatkowany pod pomarańczowym kocem służb medycznych. - Przejrzałem akta Suressa. Nie ma w nich nic takiego, co by wskazywało, że mógłby się stać przedmiotem celowej napaści. - Zajmował się dyplomatami. Może wszedł w drogę naszym rewolucyjnie usposobionym, śniadolicym braciszkom, nieświadomie wplątując się w coś, o czym niekoniecznie chcieli nas informować? Johnson zaczekał aż dyrektor zakończy swój rasistowski bełkot. Smith zawsze żywił niechęć do Arabów. Stało się to jeszcze bardziej wyraźne po detonacji bomby w World Trade Center. - Przeszukaliśmy jego gabinet i dom. Nie znaleźliśmy niczego - powiedział Johnson. -Przed północą dostarczymy do First Franklin zawartość jego służbowej szafki, ale nie spodziewaj się zbyt wiele. - Czyli znowu wracamy do osoby Tylo, zgadza się? O ile wiem, ona i Suress tworzyli parę. Może przechowuje część jego rzeczy. Albo na przykład powiedział jej o jakichś sprawach. Johnson nawet nie pytał, skąd Smith wiedział o związku Holland i Suressa. Dyrektor przedstawił swoją hipotezę: być może Holland wiedziała o jakichś "sprawach". - Jeszcze jedno się tutaj nie zgadza -dodał Smith. Gdy zwrócił twarz w kierunku Johnsona, w jego okularach pojawiły się jasne promienie odbite od oświetlonej Statuy Wolności. - Dlaczego twoi ludzie do niej strzelali? No i nawet Oddział Szybkiego Reagowania nie mógł tak błyskawicznie znaleźć się na miejscu. Świadkowie słyszą strzał w domu Holland i zanim zjawia się najbliższy policyjny patrol, twój oddział już tam jest. - Smith przerwał. - Arliss, czy podejrzewałeś, że coś się wydarzy? Miałeś ją pod nadzorem? Johnson wyciągnął z aktówki dwustronicowy raport, gdy Smith zapoznawał się z jego treścią, Arliss uzupełniał tekst własnym komentarzem. - O piątej siedemnaście po południu, zadzwoniono na linię alarmową. Mamy nagranie. Rozmówca był mężczyzną, raczej biały; z ustaleniem wieku wyniknął problem, gdyż najprawdopodobniej się krztusił. Próbowaliśmy porównać nagranie z próbką głosu Suressa, ale występuje zbyt wiele anomalii. Operator linii nie zdołał ustalić numeru. Rozmówca powiedział jedynie, że został postrzelony agent i podał adres Tylo, po czym w tle dały się słyszeć trzaski, następnie znowu się odezwał: "Padły strzały, jest tu kobieta". Cała rozmowa nie trwała dłużej niż sześć sekund. Obowiązujące przepisy mówią, że w podobnej sytuacji rusza do akcji Oddział Szybkiego Reagowania pod dowództwem oficera dyżurnego. Tak się właśnie stało. - I kiedy tam dotarł, w drzwiach domu stała Holland, wymachując bronią- powiedział Smith przeglądając drugą stronę raportu.- Twoi ludzie zaczęli do niej strzelać, gdyż uznali ją za źródło zagrożenia. - Wstał z krzesła i sztywno wyprostowany podszedł do szafki z bronią, która służyła również jako barek. Sięgnął po butelkę szkockiej whisky; Johnson pokręcił głową. Smith przyjrzał się butelce, jakby czytał etykietkę, po czym wstawił ją z powrotem. - Jak sądzisz, kto dzwonił na linię alarmową? - Na pewno Suress. Wewnątrz samochodu wszystko było we krwi, włączając w to mikrofon radia. - Ale nie znamy przebiegu wypadków - zauważył Smith. - Nie wiemy, czy Suress został najpierw postrzelony wewnątrz samochodu i ponownie, kiedy wszedł do domu, czy też sprawy potoczyły się inaczej. Przede wszystkim nie jesteśmy na razie w stanie stwierdzić, dlaczego zwróciła przeciwko niemu broń. Mamy zbyt wiele cholernych niewiadomych. - Smith ponownie usiadł w fotelu. - Na razie zamierzamy zachować tę sprawę wyłącznie w naszej gestii. - W naszej gestii? Ciekawe jak? - zaoponował Johnson. - W mediach od dawna o tym trąbią... - I choć raz działa to na naszą korzyść - przerwał mu Smith. - Bardzo szybko powiązali Tylo z akcją w Atlancie, więc wykorzystamy ten wątek. Da nam to żelazny argument, aby odsunąć Urząd Śledczy Okręgu Kolumbia i zająć się tą sprawą wyłącznie w obrębie naszego podwórka. - Wyattf mówiąc szczerze, nie sądzę, aby to było najwłaściwsze posunięcie. - Jest to jedyny sposób na utrzymanie Tylo przy życiu, zanim zdołasz ją odnaleźć. Jeśli zrobiłbym z tego zakrojony na szeroką skalę pościg za morderczynią, wciągając w to FBI, oddziały z Wirginii i Marylandu, Holland nie miałaby najmniejszych szans. Tym chłopcom trzeba by było powiedzieć, że Tylo prawdopodobnie zabiła oficera federalnego. Jak sądzisz, co by się z nią stało, gdyby została namierzona i próbowała uciekać? Smith poruszył nogą i Johnson usłyszał kliknięcie przełącznika lampy. Światło pociemniało. - Jesteś jej jedyną szansą, Arliss. Znasz ją, wiesz, w jaki sposób myśli, jak może zareagować. Mam tylko nadzieję, że nie nauczyłeś jej wszystkich sztuczek. - Smith zawiesił głos. - Jest jedną z nas, Arliss. Proszę cię, znajdź ją. Dyrektor mylił się. Johnson nie był już taki pewien, że dobrze zna Holland, ale postanowił nie wyprowadzać Smitha z błędu. Przechodząc przez opustoszałą poczekalnię, poklepał się po kieszeni marynarki. Odetchnął, gdy palcami wyczuł mikrokasetę, którą wyciągnął z automatycznej sekretarki w domu Holland. Było to nowoczesne urządzenie, wyposażone w dwa liczniki -jeden informował o ostatniej przyjętej wiadomości, drugi wskazywał liczbę wszystkich przyjętych zgłoszeń, gdyby abonent chciał je prześledzić. Na pierwszym liczniku widniało zero, co oznaczało, że ostatnio nie było żadnych telefonów. Zgadzało się to z ustawieniem taśmy, która była przewinięta do początku. Jednak drugi licznik wskazywał, że zostawiono jedną wiadomość. Rytmiczny odgłos kroków stawianych na schodach, akcentował pytania zaprzątające myśli Johnsona: kto słuchał tej jednej wiadomości? Holland, zabójca czy oboje? I czy będzie ona dla niego wystarczająco czytelna, aby mógł zagłębić się w ciemność nocy i przyprowadzić Holland do domu? ROZDZIAŁ 16 - Ostrzegałem cię przed tym, a ty zrobiłeś mnie na szaro. Twój facet do specjalnychporuczeń zwiał, spierdoliwszy wcześniej robotę.-Senator Paul Robertson wyciągnął nogi na skórzanej sofie w gabinecie Crofta. Miał na sobie popelinowy garnitur i miętosił w rękach rondo plantatorskiego kapelusza. Nieco wcześniej przyjmował delegację emerytów, których nazwał "stadem starych pryków". Na takie okazje zawsze wkładał swój odświętny strój plantatora. Croft dolał następną porcję wybornej whiskey do szklanki Robertsona. Jego własny drink pozostał nietknięty. - Akcja poszła zgodnie z planem - odparł Croft. - Mój człowiek wykonał wszystko precyzyjnie, co do sekundy. Powiedziano mi również, że oficjalna wersja podawana w mediach zostanie podtrzymana. Jeśli chodzi o Departament Kontroli, to winą za zajście obarczają Holland. Ich centrala posiada nagranie rozmowy, którą odbyła dziś popołudniu z Suressem; gdy do niej wychodził, zameldował to dyżurnemu oficerowi i zostawił adres. Istniały między nimi jakieś powiązania. Nie ma co do tego wątpliwości. A najlepsze jest to, że nikt nie widział, aby wchodził tam lub wychodził ktoś trzeci. Żadne okoliczności towarzyszące strzelaninie nie wskazują na udział mojego człowieka. Croft wymówił słowa "mojego człowieka", jakby miał na myśli lokaja. - Jednak cała sprawa sprowadza się do tego, że Holland w dalszym ciągu ma dyskietkę - powiedział Robertson. - nie została znaleziona w jej domu, Croft usiadł w fotelu naprzeciw sofy, wychylając się do przodu, z łokciami opartymi na kolanach. - Słuchaj, Paul. nie jesteśmy na etapie, w którym Suress miał ją odwiedzić. Sprawy posunęły się nieco naprzód. Tylo została sama, uciekając z duszą na ramieniu. To tylko kwestia czasu, kiedy weźmiemy ją na muszkę. Robertson wyprostował się, wykonując jeden płynny ruch. - James, pozostali również nie są zadowoleni z takiego rozwoju wypadków. Wciąż nie wiadomo, gdzie jest dyskietka i co Tylo mogła z nią zrobić. - Baldwin nie owijał niczego w bawełnę. - Stary pryk zalazł ci za skórę, co? Słuchaj, Baldwin ma już stryczek na szyi. - Oczy Robertsona stały się lodowate. - To tylko do twojej wiadomości, rozumiemy się? Informacja pochodzi od pewnego lekarza, który wiele mi zawdzięcza. Baldwinowi pozostało jakieś sześć, siedem miesięcy życia. Rak. Jak już będzie po nim, zwolni się sporo niezłych posad. Ściągnij tu Tylo, a Barbara i ja już się postaramy, żebyś zebrał swój plon podczas tych żniw. - Robertson wstał, zakołysał szklaneczką i wypił drinka do dna. - Drzwi klubu stoją otworem, James. Musisz tylko zapłacić za wstęp. - Uśmiechnął się na widok malującego się na twarzy Crofta zaciętego skupienia; w blasku jego rozmarzonych oczu dostrzegł chciwość. - Nie sądzę, aby Tylo przetrwała samotnie dłużej niż czterdzieści osiem godzin - cicho powiedział Croft. - To dobrze. Informuj mnie na bieżąco, słyszysz? Croft odprowadzał Robertsona do drzwi, gdy zadzwonił telefon. Była to prywatna linia, która omijała pośrednictwo sekretarek. Croft odebrał telefon, słuchał, a następnie powiedział niskim, pełnym przejęcia głosem: - Proszę chwileczkę zaczekać. Nie jestem sam w gabinecie. Zaraz pożegnam tę osobę. - Przyłożył palec do ust i bez słowa wskazał Robertsonowi, aby wszedł do środka. Następnie odezwał się ponownie: - W porządku pani Tylo. Jestem już sam. Robertson powoli zagłębił się w fotelu, wbijając wzrok w Crofta. - Przede wszystkim, czy dobrze się pani czuje, pani Tylo? Nic pani nie jest? Nie? To całe szczęście. Nawet sobie pani nie wyobraża, jak się o panią martwiłem... Tak, oczywiście słyszałem, co stało się z Frankiem. Dzwoniłem do pani z samochodu, przypomina pani sobie? Następnie przesłano mi na pager wiadomość dotyczącą sprawy, która nie cierpiała zwłoki. Frank wysadził mnie koło tej kafejki niedaleko pani domu... Tak, właśnie tak się nazywała. Wykonałem z niej parę telefonów i wtedy... Kiedy dotarłem do pani domu, było już po wszystkim. Croft wsadził w usta papierosa i zapalił go. - Jednak teraz martwię się przede wszystkim o panią. Gdzie pani... W porządku, rozumiem. Proszę pytać, o co pani chce. - Croft słuchał, a następnie powiedział: - Frank podzielił się ze mną wiadomością, że posiada pani informacje mające związek z zabójstwem Westbourne'a. Stwierdził, że to coś wręcz nieprawdopodobnego, w co trudno uwierzyć, ale on sam nie wątpił w wiarygodność tego, co usłyszał. Ja również nie miałem powodów, aby nie ufać jego opinii. Chce mi pani coś na ten temat powiedzieć? Nie? - Proszę mnie uważnie posłuchać. Nie wiem, co tak naprawdę się stało w pani domu. Jednak Frank nie żyje, a pani jest zbiegiem. Chciałbym pani pomóc, najlepiej jak tylko mogę, ale musi mi pani dać coś, na czym mógłbym się oprzeć... Nie, nie rozmawiałem z dyrektorem Smithem. Proszę mi podać powód, a zwrócę się do niego... Chciałbym panią o coś prosić: Czy może pani zostać, w tym samym miejscu, w którym pani obecnie przebywa, przynajmniej do jutra? W porządku... Naprawdę rozumiem, że pani się boi. Tak jak powiedziałem, chcę pani pomóc, ale proszę mi najpierw pozwolić... Nie, proszę mnie posłuchać. Nie zamierzam nikomu mówić, że pani do mnie dzwoniła. Dokąd pani czuje, że to bezpieczne, proszę nie ruszać się z miejsca. Niech pani postara się odpocząć. I proszę do mnie zadzwonić jutro rano, powiedzmy o ósmej. Wtedy będzie mi pani mogła powiedzieć, gdzie pani jest i osobiście po panią przyjadę. Sam. - W tej chwili tylko tyle mogę dla pani zrobić. Proszę mi wierzyć, jeśli potrzebuje pani ochrony, otrzyma ją pani. Bez mieszania w to funkcjonariuszy Tajnej Służby. FBI. I będę tam z panią przez cały czas... Dobrze. Nie, proszę zaczekać. Niech pani sobie zapisze mój domowy numer telefonu, gdyby go pani potrzebowała dziś w nocy. - Croft podyktował numer. - Niech pani posłucha... zresztą, czy mogę się do pani zwracać po imieniu? Holland, czy tak? Holland zadzwoń dziś w nocy. Jutro już będzie po wszystkim, przyrzekam... Tobie także. Dobranoc. - Croft opadł z powrotem na swój fotel. Jego papieros spadł z popielniczki, wypalając dziurę w skórzanym bibularzu; wyrzucił nadpalony filtr do kosza. - Dobrze, że mogłeś tego osobiście wysłuchać. - Nie powiedziała ci, gdzie jest - szorstko odparł Robertson. - Powinieneś na nią naciskać... - I na dobre stracić jej zaufanie. - Croft pokiwał głową. - Tylo powoli uświadamia sobie, że nie jest tak silna, jak myślała. Przeżyła, i na skutek tego,co się stało, nie chce już ufać nikomu. Z tą małą różnicą, że musi to zrobić. Tylko dlatego zadzwoniła. Jest samotna, przerażona i szuka pomocnej dłoni. Gdybym próbował z niej nieco więcej wyciągnąć, przekreśliłaby mnie na zawsze. - Croft uśmiechnął się. - Zadzwoni jutro, Paul. Trochę się zastanowi, ale to nie potrwa długo. Myśl o poczuciu bezpieczeństwa, świadomość, że się ma po swojej stronie amerykańskiego senatora - trudno sobie wymarzyć lepszą sytuację. W końcu powie mi, gdzie ją znaleźć. - Nie zapytałeś o dyskietkę. - Nie musiałem. Jest wystarczająco bystra, aby zrozumieć, że to jedyna rzecz, którą może zaoferować w zamian. Z kim miałaby się nią podzielić, jak nie z osobą, która wykorzysta to, aby jej pomóc? Robertson zatopił się w myślach. - Brzmi to nieźle - powiedział w końcu. - Prawda? - wymamrotał Croft. - Zajączek wzywa na pomoc wilka. Gdy Robertson wyszedł, Croft wylał swojego nietkniętego bourbona i otworzył butelkę wyśmienitego starego bordeaux. Zastanawiał się, czy nie należało powiedzieć Robertsonowi o Michaelu Woo. Jednak pod wypielęgnowaną powierzchownością Robertsona krył się ponury, zawzięty neandertalczyk, któremu obca jest ironia i jakakolwiek subtelność. Z drugiej strony, Croft miał gorzką świadomość, jak blisko niego znalazł się sekret Westbourne'a. Wręcz nawinął mu się pod rękę. Pomimo to nie był w stanie go schwycić. Popełnił poważny błąd, nie mówiąc Woo o Tylo. Gdy Woo poinformował go o spotkaniu, Croft winił wyłącznie siebie. Ale być może fakt, że Tylo w owym dniu przeżyła, pomimo zetknięcia się z jego człowiekiem, wyszedł tylko na dobre. Gdyby Woo ją zastrzelił, Suress z pewnością zechciałby dokładnie zbadać okoliczności. Croft przechylił butelkę i napełnił kieliszek. Łagodne światło ze stojącej na biurku lampki podkreślało rubinowokrwistą barwę wina. Croft zanurzył w nim usta, skosztował i uśmiechnął się z zadowoleniem. Enologia* była tylko jednym z wielu prywatnych i kosztownych feblików Crofta. [* Enologia (z gr. oinos - wino) - wiedza na temat win (przyp. red.)] Podobnie jak pozostałe, opłacanym z kieszeni lobbistów i osób szukających u niego protekcji. W przeciwieństwie do pieniędzy, dobra materialne nie pozostawiały śladów -można je było skonsumować, a następnie zużyte opakowanie wyrzucić. To samo dotyczyło kobiet. Croft znał zasady tej gry i był w niej dobry. Jednak w przeciwieństwie do wielu swoich partyjnych kolegów nigdy nie chełpił się zdobytymi trofeami. Delektując się w samotności, zajmował się nimi tak starannie jak garncarz obrabianą gliną. Później pozostawało mu miłe, słodkie wspomnienie. A jeśli inni uważali go za napuszonego sztywniaka, Croft zbytnio się tym nie przejmował. Już dawno pogodził się z faktem, że nigdy nie pokocha go piękna kobieta ani nie zdobędzie przyjaźni tych, którzy oceniają wartość człowieka na podstawie jego wyglądu i pochodzenia. Croft nosił w sobie świadomość bolesnej prawdy, że brzydcy i zdeformowani ludzie wywoływali jedynie uczucie litości, a w świecie polityki spotykali się z pogardą. Dotarło to do niego z całą wyrazistością podczas ustalania przez jego partię prezydenckiej nominacji, Na kilka miesięcy przed zjazdem Croft znalazł się w centrum uwagi najbardziej wpływowych działaczy; jego głos liczył się na równi z opiniami ludzi, którzy od dawna mieli zapewnione stanowiska w gabinecie. Liczne, prowadzone szeptem rozmowy na temat nominowanego kandydata przetaczały się jak wiry piaskowe podczas wilgotnych teksaskich nocy. Croft został bardzo szczegółowo przepytany na tę okazję. Chociaż nie wspomniał o tym ani słowem, miał pełną świadomość, że FBI prowadzi na temat kandydata szeroko zakrojoną akcję rozpoznawczą. Ilekroć Croft na niego spoglądał, wyraźnie czuł bicie własnego serca - do tego stopnia wierzył, że jest związany emocjonalnie z człowiekiem, któremu na skutek jego wyjątkowej charyzmy i złudnych obietnic udzielił swego poparcia. Przedstawiciele z Illinois z pewnością będą głosowali za proponowanym kandydatem. Croft nie miał co do tego wątpliwości. W swojej naiwności wierzył, że wybranie go na wiceprezydenta jest czystą formalnością. Wtedy, na dzień przed spodziewaną decyzją, ów kandydat upokorzył Crofta w najgorszy z możliwych sposobów. Croft wszedł do apartamentu kandydata bez zapowiedzi i przypadkiem usłyszał rozmowę, którą ten prowadził ze swoją żoną o końskiej twarzy. - Brad, powiedz mi, tak szczerze, chyba nie myślisz poważnie o wciągnięciu Crofta na listę. Przecież ten facet jest nie do zniesienia. - Rzeczywiście, trudno na niego patrzeć. - W dodatku jest taki oślizgły. Boże, skóra mi cierpnie, kiedy podaję mu rękę. W dodatku jest takim lizodupkiem. - Dzięki niemu mamy poparcie Illinois. - Zdobyłbyś je bez jego pomocy. - Możliwe. Ale masz rację co do Crofta. W telewizji wygląda jak Quasimodo. Biedny obesrany dupek. No, przynajmniej ma swój stołek w Senacie... - Rzuć mu jakieś ochłapy, jak już obejmiesz urząd, kochanie. Ale nie zabierajmy ze sobą takiego... tobołka. Tobołek został porzucony na stacji. Nazajutrz rano kandydat zaprosił Crofta do siebie na śniadanie i oskarowo zagrał swoją rolę, tłumacząc, z jakim trudem podjął decyzję i jak niezmiernie mu przykro, że Croft stracił posadę człowieka numer dwa w państwie. Croft dumny był ze sposobu, w jaki to wszystko zniósł, reagując współczuciem na udawane skrupuły kandydata, zapewniając go, iż zawsze był gotów wspierać jego działania, bez względu na pełnioną przez siebie funkcję. Jednak podczas zjazdu i zwycięskiej listopadowej kampanii, burze oklasków i owacje nie docierały do Crofta. Słowa, które usłyszał, ubodły go do żywego i tkwiły w nim jak okruchy szkła. Ukłuły go teraz ponownie, przypominając o obłudzie słów Robertsona. Nie miał w tej chwili większych szans na znalezienie się w zaklętym kręgu Kardynałów niż przed trzema miesiącami. Zaczęło się właśnie wtedy, podczas przyjęcia zorganizowanego przed zbliżającymi się świętami Bożego Narodzenia, kiedy to przylepił się do niego pijany osiemdziesięcioletni senator. Gdy Croft wspomniał, że prawdopodobnie będzie współpracował z Westbourne'em, senator poradził mu, żeby czym prędzej zwiewał w przeciwnym kierunku. Westbourne był jak trucizna. Dokopał się do najskrytszych, często przerażających tajemnic swoich kolegów i innych wysokich urzędników. I bez wahania użyje tych informacji, aby ich szantażować lub zniszczyć. - Wiem, co mówię - bełkotał pijany senator - przez wiele lat musiałem łykać gówno, w którym mnie unurzał. W ciągu kilku następnych tygodni Croft dokładnie wybadał środowisko Westbourne'a. Przejechał cały kraj wzdłuż i wszerz, rozmawiając z ludźmi, którzy żyli pogrążeni w cichej rozpaczy, wypchnięci poza nawias życia publicznego lub pozbawieni swoich fortun, gdyż nie spełnili żądań Westbourne'a. Właśnie podczas owych podróży Croft usłyszał o tajemniczych dziennikach Westbourne'a; zbiorach grzechów i przewinień jego współpracowników. Wtedy przyszedł mu do głowy pierwszy zarys planu, który zaczął się w pełni krystalizować, gdy upewnił się, że pośród ludzi uzależnionych od Westbourne'a są Kardynałowie. Robertson, Baldwin i Zentner zareagowali dość powściągliwie, gdy Croft po raz pierwszy wspomniał o dziennikach. Na skutek dalszych szczegółów, które im przedstawił przyznali, że słyszeli o nich, ale lekceważyli ich znaczenie. Croft odparł, iż kamień spadł mu z serca. Oczywiście Kardynałowie nie byli zainteresowani jego sugestią, w jaki sposób można by odzyskać dzienniki. Zentner wraz z całą resztą, zgodnie z zamiarem Crofta, postanowili zastosować gambit. Nie tylko byli tym zainteresowani, ale wręcz palili się, aby sprawę raz na zawsze załatwić - oczywiście o ile nie istniało ryzyko wyjścia na jaw całego przedsięwzięcia. Tak więc poważnym, wyważonym tonem Croft okłamywał ich, mieszając zapewnienia z obietnicami i w ten sposób pozyskał współkonspiratorów, którzy w zamian za dostarczenie notatek byli gotowi zaoferować mu wstęp do swojego klubu. Croft ponownie nalał sobie wina i włączył komputer. Na ekranie pojawiły się fotokopie czeków, które Zentner zdeponowała cztery lata wcześniej na zagranicznym koncie, kiedy walczyła o swoje polityczne życie z zaskakująco mocnym od samego początku kontrkandydatem. Z głośników zabrzmiał głos Westbourne'a, który w zwięzłych słowach wyjaśniał, w jaki sposób owe pieniądze znalazły się w przeddzień wyborów na prywatnym koncie oponenta. W rezultacie wybuchł skandal, a kontrkandydat popełnił przerażające samobójstwo, co stanowiło fascynujące zwieńczenie całej opowieści. Nic dziwnego, że ta starucha Zentner ślini się przez sztuczną szczękę, czekając, aż jej dostarczę dyskietkę. Croft zachichotał na myśl, jak łatwo Robertson uwierzył w jego kłamstwo. On i cała reszta nie zasługiwali na tę odrobinę radości, jaką sprawiłaby im wiadomość, że człowiek, którego Croft wysłał w odwiedziny do Westbourne'a- a później do Suressa i Tylo- już dostarczył pierwszą połowę dzienników Westbourne'a. Wkrótce Pastor znajdzie drugą dyskietkę. Croft nie miał co do tego wątpliwości, I oczywiście nie zamierzał dzielić się także jej zawartością. Chciał jedynie uczynić z broni Westbourne'a swoje własne oręże. Nawet w najśmielszych marzeniach nie przypuszczał, że będzie ono tak potężne. Oprócz starych, dobrych znajomych Croft natrafił na jeszcze jedno nazwisko. Należało do godnego pogardy, bezwzględnego człowieka, który niegdyś określił Crofta mianem "biednego obesranego dupka". Croft, sącząc wino, zamknął oczy. Ujrzał siebie w Gabinecie Owalnym. Komputer cicho brzęczał, dyskietka wirowała w kółko, wysysając soki życia z człowieka, który siedział za jednym z owych najważniejszych biurek, dzierżąc w rękach ster państwa. O dwie strefy czasowe na zachód, w Nowym Meksyku, słońce zaczynało oblewać purpurą góry Sangre de Cristo. Meg Daniels, epidemiolog i samodzielny pracownik naukowy Krajowych Instytutów Zdrowia, zatrzymała swojego land rovera przed kliniką na przedmieściach Santa Fe. Zdjęła kombinezon terenowy i wrzuciła go do środka. Chłód klimatyzowanego powietrza w recepcji przyprawił ją o gęsią skórkę. - Wyglądasz jak siedem nieszczęść. - Benjamin Zuckerman, nadzorujący klinikę z ramienia Uniwersytetu Nowego Meksyku, głośno wyraził swoją dezaprobatę. Meg już po pierwszym spotkaniu zdiagnozowała go jako upierdliwca i Zuckerman jej nie zawiódł. Skupiał się wyłącznie na papierkowej robocie i robiło mu się niedobrze na widok krwi. Gdy tylko jej poszukiwał, przekazywała mu wiadomość, że jest w laboratorium patologii - miejsca tego Zuckerman skrupulatnie unikał. - Za to ty zawsze jesteś wymuskany, Benny - odparła, przechodząc obok. - To raport z terenu. Wciąż nie wiemy, co się właściwie dzieje. - Powiedz to tym z Waszyngtonu. Dopominają się o twój D-47. D-47 to cotygodniowe podsumowanie prac badawczych, które powinna dostarczać do Instytutów Zdrowia. Miała miesięczne opóźnienie. Ale nie było niczego nowego, co mogłaby im posłać. Indianie szli spać wieczorem, a rano budzili się z gorączką i nudnościami. Troje z nich umarło; dwanaście osób znajdowało się w stanie krytycznym, trzydzieści sześć ledwie trzymało się na nogach. Daniels, która próbowała ustalić, co jest źródłem wybuchu tajemniczej epidemii, nie mogła dojść do żadnej konkluzji,-z wyjątkiem jednej: jej przyczyną z pewnością nie było spóźnione D-47. - Benny, muszę przeprowadzić kilka testów toksykologicznych. Moglibyśmy porozmawiać w pracowni. - Niestety, muszę już lecieć. Meg machnęła ręką i ruszyła w głąb kliniki. W myślach określała ją jako efekt pracy kogoś w rodzaju Franka Lloyda Wrighta, który, stworzywszy budowlę z wypalanych glinianych cegieł, wypełnił ją cudownymi medycznymi zabawkami i udogodnieniami spotykanymi w najlepszych szpitalach. Był to jeden z paru wartych zachodu projektów, finansowanych ze społecznej kasy. Weszła do swojego gabinetu, obchodząc na palcach stosy papierów rozłożonych na podłodze wykładanej meksykańskimi kafelkami, i zrzuciła z siebie ubranie, kierując się w stronę przyległej łazienki. Zeskrobywanie pustynnego piasku i brudu zajęło jej dwadzieścia minut. Na gołe ciało włożyła bawełnianą koszulkę i wsunęła się w dżinsy z obciętymi nogawkami, zadowolona z pozbycia się pięciu funtów wagi - to samo musiało się jeszcze stać z kolejnymi dziesięcioma. Wyszczotkowała swoje krótkie rude włosy, nakremowała twarz i boso podeszła do komputera, na którym migał sygnał E-mail. Wyciągnęła z lodówki puszkę schłodzonego napoju i z uwagą wpatrzyła się w ekran. Pruitt, jej szef z okręgu Kolumbia, spekulował na temat możliwości przenoszenia się wirusa dziesiątkującego Nawajów drogą powietrzną. Czy Meg znalazła jakieś anomalie w próbkach wody? Niezłym pomysłem byłoby również zbadanie tkanki płucnej denatów. Już dawno na to wpadła. Ani słowa o zaległym D-47. To dobrze świadczy o Pruitcie. Harry Riggs z Centrum Medycznego U CL A. Pierwszy zestaw testów przeprowadzonych na przesianej przez nią tkance płucnej nie wykazał niczego szczególnego, ale w dalszym ciągu będzie przeprowadzał stosowne analizy. Czy chciałaby umówić się z nim na obiad w przyszłym tygodniu, z okazji wyjazdu żony? Raczej nie. Od sekretarki Andreasa Neumanna z Uniwersytetu Johna Hopkinsa - sugestia, aby Meg przestudiowała epidemię tak zwanej sennej choroby, która dotknęła w 1992 roku peruwiańskich Indian Melati. Wówczas okazało się, że rozprzestrzenianie się wirusa było związane z występującą co roku na wiosnę plagą myszy polnych. Czy Nawajowie nie przeżyli w ostatnim okresie inwazji gryzoni? Meg jęknęła. Przeoczyła możliwość analogii przebiegu epidemii do tego, co spotkało Indian Melati. Całe szczęście, że jak zwykle nie zawiódł Neumann -jej siedemdziesięciosześcioletni mentor. Przekopywała skarbnicę swojej pamięci, próbując sobie przypomnieć wszystko, co czytała na temat epidemii w Peru, gdy na ekranie pojawiła się czwarta i ostatnia wiadomość od operatorki centrali w klinice: "Proszę zadzwonić na łabędzi szlak. Rozmówczyni stwierdziła, że będzie pani wiedziała, o co chodzi". Wiedziała. Holland nie wierzyła, że dodzwoni się do Crofta za pierwszym razem i była zadowolona, gdy jej się to udało. Ton, którym prowadził rozmowę, działał kojąco na jej rozedrgane nerwy; mówił głosem pełnym przejęcia, ale bez cienia paniki - był dokładnie poinformowany o tym, co się stało i najwyraźniej potrafił znaleźć się w zaistniałej sytuacji. Holland wyczuwała, że ten mocny głos należy do kogoś, kto chce wyciągnąć do niej dłoń i teraz sama się zastanawiała, dlaczego sprzeciwiła się, kiedy chciał do niej przyjechać. Przywołała w myśli jego obraz: Croft siedzący za zakrzywioną ławą, jako jeden z ośmiu senatorów, którzy przybyli na spotkanie. Koordynacja Pracy Służb. Arliss zabrał ze sobą Holland, żeby mogła się przekonać na własne oczy, jak trudno jest na Kapitolu cokolwiek wyszarpać z budżetowych pieniędzy. Kiedy po raz pierwszy zobaczyła Crofta, poczuła odrazę na widok jego obrzękłej, błyszczącej twarzy i do tej pory wstydziła się tego, zwłaszcza odkąd okazało się, że Croft jest sprzymierzeńcem Tajnej Służby. Holland wślizgnęła się do kambuza i zaczęła podgrzewać zupę w puszce. Nie była głodna, ale wiedziała, że musi jeść. Mieszając zupę, zastanawiała się, czy powinna zaproponować Croftowi, aby po nią przyjechał. Croft miał podstawy, by jej pomóc i w razie potrzeby ochraniać. Przede wszystkim słyszał zeznanie Franka, dzięki czemu mógł ocenić prawdziwość jej słów. Wstrzymywało ją jedynie to, że tak naprawdę nic o tym człowieku nie wiedziała. Owszem, znała osobę, ale nie człowieka. Holland była przekonana, że zdołała poznać Charlesa Westbourne'a - że człowiek, o którym czytała i ten, którego chroniła był jedną i tą samą osobą. Jednak tę opinię zmieniły zapiski Westbourne'a. Nazwisko Crofta nie zostało wymienione na dyskietce ani razu. Nie miała podstaw, aby sądzić, że jest w jakikolwiek sposób powiązany z... Zabrzęczał telefon. - Witaj stary druhu! Połączenie było kiepskie, ale głos mógł należeć tylko do jednej osoby. - Meg! Stary druhu... Meg stosowała formułki powitania w brytyjskim stylu od czasów nauki w La Jolla, gdzie uczęszczały do tej samej szkoły średniej. Meg, starsza o dwa lata i wówczas nieco krępa, zawzięcie walczyła o piłkę podczas meczów hokeja na trawie, ripostując gwizdy kolegów swoim ciętym, dowcipnym językiem i żaląc się Holland na ich bezwzględność. Podczas studiów brzydkie kaczątko zamieniło się w łabędzia i niektórzy spośród tych chłopców zaczęli się za nią uganiać. Jednak wtedy było już za późno, gdyż Meg postanowiła wypłynąć na szerokie wody. - Chyba nic ci się nie stało u tego Westbourne'a, dziubasku? - Nie. - Dzwoniłam do ciebie wcześniej, zostawiłam wiadomość... Uciekałam... Mocowałam się z zamkiem tylnych drzwi, a telefon dzwonił. Holland ogarnęło obezwładniające poczucie ulgi. - Jak dobrze, że zadzwoniłaś, Meg - powiedziała łagodnie. - Więc nic ci nie jest? - Można by tak powiedzieć. - Co, do cholery, masz na myśli. Jest z tobą Frank? Jeszcze nic nie wie. - Meg, posłuchaj mnie uważnie. Holland opowiedziała jej o wszystkim, poczynając od chwili, gdy odkryła, że wciąż ma przy sobie dyskietkę Westbourne'a - nie wspomniała jedynie o treści zawartych na niej materiałów. Nie było powodu, aby wtajemniczać w to Meg. Gdy Holland skończyła, po drugiej stronie linii zapadła cisza. - Hej! - Tak, jestem. Holland wyobraziła sobie, jak Meg ssie palec; był to jej nawyk, który wyniosła jeszcze z dzieciństwa i w żaden sposób nie mogła się go pozbyć. Nie pomogło nawet nacieranie paznokci musztardą pieprzową. - Przepraszam, Holland. Jezus Maria, nawet sobie nie wyobrażasz, jak mi żal Franka i ciebie... Jak te dupki mogły do ciebie strzelać? - Nie mam pojęcia. Chyba im całkiem odbiło. Może do jutra czegoś się dowiem. - Nie za bardzo mi się również podoba to, że się zwierzasz temu Croftowi. - Jest przecież senatorem... - Westbourne też był. - Meg, on jest w stanie mi pomóc. - Być może. Ale nie przemyślałaś tego dokładnie. Jaką masz alternatywę? I nie wmawiaj mi, że nie masz żadnej, bo nigdy nie pakowałaś się w sytuacje bez wyjścia. Holland zawahała się. - Myślałam, żeby przeczekać dzień lub dwa. - To już brzmi lepiej. - Nie mam pieniędzy. Nie mogę iść do banku. Do tej pory z pewnością unieważnili moje karty kredytowe. - To akurat da się załatwić. - Wydaje mi się, że facet, który zabił Franka, załatwił również Westbourne'a - spokojnie powiedziała Holland. - Dlaczego tak sądzisz? - Był taki opanowany. Typowy zawodowiec. Niczym się nie przejmował, bo wszystko w najdrobniejszym szczególe zaplanował. - Przerwała na chwilę. - Dwóch ludzi zamordowanych przez wyszkolonych zamachowców w ciągu kilku dni. Czy to w ogóle prawdopodobne? - Tak jak to, że wygram milion na loterii. Holland, nie ruszaj się stamtąd, dopóki nie przyjadę. - Meg... - Nawet nie zaczynaj. Delta ma nocne połączenie lotnicze z Albuquerque do Atlanty. Stamtąd dojadę do Kolumbii przed ósmą, najdalej koło dziewiątej. Po drodze wstąpię do banku i załatwione. - Nie chcę, żebyś w to była zamieszana - protestowała Holland, ale myśl, że jej najlepsza przyjaciółka wkrótce się przy niej znajdzie, działała kojąco i przepełniała ją spokojem. - Co powiesz Zuckermanowi? - Że muszę przewertować dokumentację w Instytutach Zdrowia. Nie jest to zresztą kłamstwo. Neumann przesłał mi coś, co muszę dokładnie wybadać w Waszyngtonie. - Czy sytuacja u ciebie dalej tak fatalnie wygląda? - Ludzie wciąż umierają, stary druhu, i nie mogę dojść dlaczego. - Ale ja wiem - powiedziała Holland przygnębionym głosem. - Słuchaj, jest kilka spraw, którym powinnaś się bliżej przyjrzeć. O dwudziestej trzeciej Croft przechadzał się po swoim mieszkaniu w bloku, którego okna wychodziły na zoo w Parku Woodley. Tej nocy nie uspokajał go jednak widok oświetlonych iglic National Cathedral. Już zbyt długo czekał na telefon. - Pastor z drugiej strony. Croft zapomniał o irytacji. - Udało nam się namierzyć potencjalny kontakt z Tylo. Jej najlepszą przyjaciółką jest Meg Daniels, lekarka zajmująca się w Santa Fe epidemią, która dotknęła tamtejszych Indian. Jest niegłupia, pracuje dla Krajowych Instytutów Zdrowia. - Dlaczego powiedziałeś "najlepsza przyjaciółka?" - Na formularzu Tajnej Służby wymienia ją jako osobę, którą należy powiadomić w razie wypadku. Jest również jedyną spadkobierczynią, wpisaną na jej polisie ubezpieczeniowej. - Rozmawiałeś z nią? - Próbowałem. Nikt w klinice nie wiedział, gdzie się podziewa, odkąd wróciła z terenu. W domu również nie odbiera telefonu. - Jest w drodze, jedzie do Holland - stwierdził Pastor. - Sprawdź połączenia lotnicze, także loty czarterowe. Idzie na żywioł. - To nie ma większego znaczenia - odparł Croft. - I tak nie zdąży na czas. Przez moment zapanowała cisza, po czym Pastor spytał: - Masz jeszcze coś w zanadrzu? Croft zwlekał z odpowiedzią, delektując się pełną napięcia chwilą. - Spodoba ci się to. Mam wydruk wszystkich numerów kontaktowych Suressa. Nic specjalnego, z wyjątkiem numeru telefonu, który, sądząc z początkowych cyfr, jest na wyposażeniu jakiejś jednostki pływającej. Suress nigdy nie zajmował się ochranianiem kogokolwiek na wodzie. Boi się jej - zrezygnował nawet z obstawiania wizyty księżniczki Diany, gdy wybrała się na rejs po Potomaku. - A więc Suress i Tylo mieli swoje gniazdko? - Wydaje mi się, że pieprzyli się, zachowując dużą dyskrecję - spokojnie powiedział Croft. - Pomysł, że robili to w miejscu, w którym nikomu nie przyszłoby do głowy ich szukać. Pewnie zechcesz zbadać ten numer dokładniej. Daj mi znać, gdzie prowadzi. - Zapowiadali obfite opady - stwierdził Pastor. - Nie najlepszy czas na żeglugę. ROZDZIAŁ 17 Tuż przed świtem, 4 kwietnia, demony, które dręczyły Holland podczas snu, zniknęły. Leżała nieruchomo, jednak poskręcane, wilgotne od potu prześcieradła dawały świadectwo upiornej nocy. Uciekała przed wysokim, śniadym nieznajomym mężczyzną, którego głos odbierał jej wolę działania i zamieniał krew w wodę. Był tam również Suress; pocierając palcami dwa czerwone punkty na swoim czole, patrzył na nią smutnymi oczami, wyzierającymi z twarzy zastygłej w wyrazie zdumienia. Majaki zniknęły, zabierając ze sobą strach. Powoli uspokajało się jej rozkołatane serce. Pistolet w dalszym ciągu leżał w zasięgu jej ręki. Instynkt samozachowawczy nie pozwolił Holland zapomnieć nawet w czasie snu, że jest ścigana. Gdyby jeszcze posiadła zdolność widzenia na odległość, być może przekonałaby się, iż właśnie w tej chwili Pastor siedział w przepełnionym elektroniką pokoju kontrolnym centrali telefonicznej w Bell Atlantic. Dostarczony przez Crofta zalaminowany identyfikator FBI dyndał zawieszony na kieszeni jego wielbłądziej kurtki. Nad klawiaturą komputera pochylał się pracownik centrali, analizując numer telefonu, który otrzymał od Pastora. Pastor uśmiechnął się, widząc na wydruku nazwę "Łabędzi Szlak", za którą widniało nazwisko właściciela i nadany przez Służbę Ochrony Wybrzeża numer identyfikacyjny. Był oczytany i potrafił docenić wyrafinowany smak, który skłonił kogoś do nadania jednostce pływającej podobnej nazwy. Arliss Johnson wiedział, która jest godzina, gdyż właśnie wiatr zmienił kierunek, przynosząc ze sobą do jego gabinetu zapach wilgotnych krzewów różanych. Pączki jeszcze się nie rozwinęły- podobnie jak myśli, które zaprzątały mu głowę przez całą noc. Siedział za swoim biurkiem, ubrany w gruby, kraciasty szlafrok. Orzechowy blat biurka uginał się pod ciężarem spiętych gumkami grubych plików dokumentacji, listów upchanych w kartonowych pudełkach i stosu albumów fotograficznych. Niektóre z materiałów pochodziły z jego gabinetów, jednak większość pobrał o pierwszej, tej nocy, z magazynu w Maryland. Listy, fotografie, kartoteki - oto, co posiadał Johnson zamiast rodziny - mówiły do niego jak żywi, oddychający powietrzem ludzie i jak ludzie, potrafiły niekiedy uparcie odmawiać pomocy, bez względu na starania, które podejmował. Zaczynało się robić jasno i Johnson przyciemnił elektryczne oświetlenie, po czym nacisnął w magnetofonie przycisk PLAY. "Ahoj, to ja. Zadzwoń do starego druha". Kto był owym "starym druhem", który nagrał się na automatyczną sekretarkę Holland? Nieznajomy głos należał do kobiety, młodej kobiety. Zdania krótkie, wręcz telegramowe. Słychać było zakłócenia na linii, więc Johnson doszedł do wniosku, że dzwoniła z daleka. "Stary druh" to oczywiście bliska przyjaciółka. Johnson jeszcze raz przesłuchał nagranie. Kiedyś Holland przedstawiła mu wszystkich swoich przyjaciół. Nie było ich wielu. Zrobił miejsce na biurku i postawił ostatni karton, jaki przyniósł z magazynu. Celowo zwlekał z przeszukaniem go, gdyż wciąż miał wątpliwości, czy ma to w ogóle jakikolwiek sens. Kartonowe pudełko zawierało ludzkie cierpienie; schowano w nim wszystkie oficjalne materiały dotyczące śledztwa prowadzonego przez amerykańskie i francuskie tajne służby w sprawie zamordowania senatora Beaumonta - ojca Holland. Większość z nich nigdy nie została przedstawiona opinii publicznej. Teraz, gdy przekładał oprawione dokumenty, pytania, które dręczyły go przez wszystkie te lata, na nowo odżyły w jego myślach. Przypomniał sobie piekące łzy, jakimi opłakiwał starego przyjaciela. Uświadomił sobie również daremność złożonych przez siebie obietnic, że znajdzie zamachowca i wydrze mu z gardła słowa prawdy. Johnson po śmierci Beaumonta musiał zaakceptować okrutną prawdę. Osoby będące blisko ofiary zamachu uczą się życia na nowo. Mogą poznać niektóre sprawy albo może im się wydawać, że je znają, ale gdy tylko chcą otworzyć usta, z cienia wyłania się jakaś postać, która nakazuje im milczenie. Krewni i przyjaciele ofiary są do tego zmuszani. Nikt nie rozumie, dlaczego się na to godzą, grzecznie, aczkolwiek z zaciśniętymi ustami. Jednak wątpliwości pozostawały albo tak przynajmniej myślał Johnson. Bo któż nie zadawał sobie pytania, dlaczego Jackie Kennedy nigdy nie oprotestowała śledztwa w sprawie zabójstwa prezydenta? Dlaczego tak prędko ukryła się w swojej twardej, lśniącej muszli? Ponieważ była członkinią najekskluzywniejszego z klubów: skupiał tych, którzy przetrwali i znają część prawdy albo nawet całą prawdę, ale nigdy nie będą mogli tego powiedzieć. Johnson przeglądał materiały, dopóki nie znalazł szarej koperty ze zdjęciami. Wyciągnął ją i wsunął nóż pod zaklejone zagięcie. Niczym kolorowe motyle wyleciały cztery fotografie. Trzy przedstawiały Johnsona i Roberta Beaumonta w Rzymie, a na czwartej, zrobionej nieco później, widniała Holland z jakąś koleżanką; obejmowały się ramionami, stojąc na murze zabytkowego karaibskiego fortu. Johnson żarliwie wypowiedział w myślach życzenie i odwrócił zdjęcie na drugą stronę. "Meg i ja/St. Thomas, 30/9/94" Powoli wypuścił powietrze. Znał nazwisko Meg. Holland wymieniła je, gdy wypytywał ją o tamte wakacje. Dwie minuty później Johnson rozmawiał już z wyrwanym ze snu starszym śledczym Tommym Bryantem. Gdy Bryant potwierdził przyjęcie rozkazów Johnson usiadł przy swoim komputerze i dotarł do bazy danych osobowych Krajowych Instytutów Zdrowia. Na ekranie pojawiły się akta numer 601 dotyczące Meg Daniels i kilka sekund później Johnson wystukiwał numer telefonu do kliniki w Santa Fe. Serce mu zamarło, gdy zaspany stróż poinformował go, że doktor Daniels wyjechała z Santa Fe nieco wcześniej tej nocy. Gdzie się udała? Do Holland. Drugą rozmowę ze starszym śledczym Bryantem odbył Johnson już w swoim samochodzie, gdy jechali po dwóch spośród sześciu członków grupy operacyjnej Oddziałów Szybkiego Reagowania. Johnson powiedział mu, aby udał się ze swoimi ludźmi na lotnisko. Należało odebrać przesyłkę. Wkrótce dostarczy więcej szczegółów. Pod oszklonym dachem bloku, w którym mieszkał Croft, mieściła się wyposażona w najnowocześniejszy sprzęt sala gimnastyczna. Ćwiczył na Stairmasterze już przez trzydzieści siedem minut, gdy zadzwonił telefon. Podnosząc słuchawkę, sięgnął po wiszący na wilgotnej barierce ręcznik. - Namierzyłem ją. Jest na łodzi w jachtklubie. Croft wyczuł w głosie Pastora pewną łapczywość typową dla łakomczuchów mających smakołyki w zasięgu ręki. - Widzisz ją? - Zobaczę, jak wyjdzie. -Głośno odetchnął. -To znaczy, o ile chcesz, żeby wyszła. Podwyższone tętno Crofta wracało do normy. Jego myśli wirowały jak pyłki w promieniach słońca. - Zaczekajmy, aż do mnie zadzwoni. - Gdy Pastor nic nie odpowiedział, dodał: - Jeśli wyjdzie, pójdź za nią. Nie sądzę, żeby się zbytnio oddaliła. Najwyżej do najbliższego telefonu, to wszystko. Skontaktuję się z tobą, gdy tylko odłoży słuchawkę. - Jak sobie życzysz - odparł Pastor i rozłączył się. Z zawieszonym na szyi ręcznikiem Croft sięgnął po dzbanek z zimnym sokiem pomarańczowym. Wiedział, że powściągając zapędy Pastora, wprawił go w zły humor, ale nic nie mógł na to poradzić. Było to zaiste niezwykle kuszące, aby dobrać się do Tylo w chwili, gdy jest wyczerpana; pozwolić, aby Pastor wykonał to, co umiał najlepiej, i pogrążył swoją ofiarę w otchłani niebytu. Zadzwoni, bo nie ma nikogo oprócz mnie. I zrobi to na tyle szybko, że jeszcze zdążę doprowadzić sprawę do końca. Takie oto myśli przyjemnie pobudzały Crofta, gdy kierował się z powrotem w stronę urządzeń treningowych. Człowiek Johnsona spostrzegł Meg natychmiast, gdy tylko wyszła z przejścia dla pasażerów Delty w National Airport. Kobieta o pełnych kształtach, w zamszowych butach i zarzuconym na ramiona drogim poncho, z charakterystyczną biżuterią Nawajów na rękach. Jej rude włosy błyszczały, a gdy przeszła koło Bryanta, ten poczuł wyraźnie woń szamponu. Zuchwałe oczy omiatały wzrokiem przestrzeń dookoła, ale najwyraźniej nie rozglądała się za jakąś konkretną osobą. Trudno by ją było przegapić nawet bez fotografii, którą Johnson ściągnął faksem z Narodowych Instytutów Zdrowia. Bryant nie sądził, aby zabrała ze sobą jakiś większy bagaż i miał rację. Przed wyjściem z lotniska stało pięciu jego agentów: jeden ukryty w autobusie, na wypadek, gdyby Daniels chciała udać się do wypożyczalni samochodów, dwóch za kierownicami taksówek, jeden jako koordynator i ostatni w wozie pościgowym. Gdy skierowała się do taksówki, poczuł do niej przypływ sympatii. W porządku, wymamrotał. Dokąd, panienko? Odpowiedź na to pytanie dobiegła go przez radio, które było nastawione na tę samą częstotliwość co znajdujący się w taksówce nadajnik. Usłyszał wypowiadane dźwięcznym głosem słowa: "Narodowe Instytuty Zdrowia". Bryant zdębiał. Kobieta leci na złamanie karku na drugi koniec kraju, po to, żeby dotrzeć do biura? Jeden z ludzi Bryanta połączył się z nim przez radio i także wyraził swoje zdumienie. - Może tam właśnie chce się z nią spotkać Tylo. Albo nawet już jest w budynku Instytutów. Wkrótce się zresztą tego dowiemy - stwierdził Bryant, gdyż gabinet doktor Daniels został już zaopatrzony w odpowiedni podsłuch, a wszystkie rozmowy telefoniczne miały być nagrywane. Jednak jeszcze jedno zirytowało Bryanta, coś, z czym nie mógł sobie poradzić jak z wciśniętą pomiędzy zęby łuską prażonej kukurydzy. Gdy jego kierowca ruszył, podążając o trzy samochody za taksówką, Bryant przywołał w myślach zapamiętany z lotniska wizerunek Meg Daniels. Jest bardzo spokojna. Nie zachowuje się jak osoba, która spieszy na pomoc przyjaciółce. A niech to! Czy ona w ogóle wie, co się dzieje? Bryant pozostawił to pytanie bez odpowiedzi. Tak czy inaczej, dzięki tej kobiecie trafi do Tylo. Jeśli Tylo nie była z nią szczera i wymyśliła jakąś historyjkę, która sprowadziła Daniels na miejsce, ale nie na tyle straszną, żeby wpadła w panikę, wówczas już wkrótce pani doktor przekona się, jak naprawdę mają się sprawy. Siedząc na tylnym siedzeniu taksówki, Meg udawała, że czyta artykuł w "The New England Journal of Medicine". Holland uprzedziła ją, iż może być śledzona i ta myśl doprowadzała ją do wściekłości. Ciągle sobie przypominała o konieczności dokładnego przestrzegania podanych przez Tylo instrukcji i doszła do wniosku, że chyba wszystko było w porządku - z wyjątkiem ciśnienia jej krwi. Główna siedziba Narodowych Instytutów Zdrowia mieściła się we wzniesionym w latach sześćdziesiątych budynku w kształcie prostokąta z oknami przypominającymi otwory strzelnicze w warownym zamku. Nie był on dużą ani specjalnie skomplikowaną konstrukcją, ale mimo to miał swoje sekrety. Meg wysiadła z taksówki i wmieszała się między wchodzący frontowymi drzwiami personel. Pokazała ochronie swój identyfikator i wcisnęła się do jednej z wind. Jej gabinet mieścił się na piątym piętrze; był jednym z dwudziestu pokoi o ścianach ze szkła, przesłoniętego ohydnymi żaluzjami. Dochodziła dopiero ósma trzydzieści, więc Meg nie dziwiła cisza i pustka. Rozejrzała się, stwierdziła, że raczej nikt niczego nie ruszał i zaczęła wygłaszać swoją kwestię. - A niech was! Nie mogliście nastawić kawy? Holland uprzedziła ją, że w gabinecie może być zainstalowany podsłuch i w jakiś sposób powinna zyskać na czasie. Natychmiast znalazła się z powrotem na korytarzu. Ślizgając się na zakrętach, dobiegła do schodów. W holu przecisnęła się między urzędnikami skupionymi wokół kiosków z kawą i przekąskami, po czym skierowała się na tyły budynku. Znalazła się tam akurat w chwili, gdy umundurowany strażnik otwierał dolny zamek drzwi filii Pierwszego Banku Depozytowego przy Narodowych Instytutach Zdrowia. Meg pospiesznie wypisała czek i uśmiechając się, wręczyła go kobiecie ukrytej za dwoma calami pleksiglasu. - Proszę wypłacić w dwudziestkach i pięćdziesiątkach - powiedziała słodkim głosem. Pomyślała, że pięć tysięcy dolarów powinno wystarczyć Holland na początek. - A teraz powiedzcie mi dziewczęta i chłopięta: gdzie ona jest? "Kierowca autobusu" kręcił się w holu, kontrolując ludzi wchodzących i wychodzących z ośmiu wind, usytuowanych naprzeciwko siebie w dwóch rzędach - po cztery pary drzwi każdy - dzięki czemu nie było to zadanie wymagające specjalnego wysiłku. Bryant starał się wyłowić wszystkie słowa dobiegające poprzez panujący zgiełk. - Nie ma jej w holu. Nie zjechała na dół. - W porządku. Maryanne, twoja kolej. Maryanne Jenkins znajdowała się na piątym piętrze w sektorze, w którym pracowała Daniels. Na razie zjawiło się dopiero kilka osób. Wokół była pustka i cisza, i dużo szkła. Maryanne, która znała Holland jeszcze z Akademii i szczerze jej niecierpiała, pomyślała, że sytuacja nie wygląda zbyt ciekawie. Komputer Daniels w dalszym ciągu przykrywał plastikowy pokrowiec przeciwpyłowy. Co gorsza, nie czuła zapachu kawy i teraz, gdy skręciła za róg korytarza zobaczyła, że w niszy służącej za barek nie ma nikogo, a na zlewozmywaku stoją dwa umyte, puste dzbanki na kawę. Maryanne zaczerpnęła głęboki wdech, starając się zapanować nad swoim głosem. - Nie ma jej tutaj. Może poszła do toalety, ale nie czekajcie, aż sprawdzę. Obstawcie wszystkie wyjścia. Natychmiast! Meg pewnym krokiem wyszła z banku na chodnik. Drzwi prowadzące na ulicę znajdowały się po przeciwnej stronie budynku. Była pewna, że nikt nie wszedł za nią do banku. Usłyszała syk zwalnianych pneumatycznych hamulców i popędziła w stronę autobusu, który właśnie odjeżdżał z przystanku. Kierowca gwałtownie zatrzymał pojazd, otworzył drzwi i Daniels wskoczyła do środka. - Dzięki! - powiedziała, próbując złapać oddech i wręczyła mu pięciodolarowy banknot. Kierowca spojrzał na nią karcąco. - Witam panienkę. - Wskazał palcem napis: "bilet sprzedaje się tylko za odliczoną gotówkę". Holland wyszła z "Łabędziego Szlaku" dopiero, gdy zakończyli pracę strażnicy z nocnej zmiany. Wsłuchała się w ciszę i w odgłosy, które ją zakłócały: chlupot wody o kadłub, skrzypienie cum, łopotanie żaglowego płótna na wietrze - podniosło ją to nieco na duchu; głównie dlatego, że żaden z dźwięków nie był wydawany przez człowieka. Holland rozejrzała się po przystani - ani żywej duszy. Machając do strażnika, który właśnie rozpoczynał swoją zmianę, Holland wyszła przez elektronicznie zamykaną bramkę, przeciągając się i ziewając, jak ktoś, kto z oporami przystępuje do serii porannych ćwiczeń. Wiatr był mocniejszy niż myślała, od wody zaciągało chłodem. Na niebie kotłowały się szare chmury. W powietrzu rozbrzmiewał odgłos uderzającej o asfalt gumy. Okolice nabrzeża cieszyły się dużą popularnością wśród biegaczy i Holland poczuła ulgę na widok takiej liczby zapaleńców - przynajmniej nie będzie się wyróżniać. Drepcząc w miejscu dla rozgrzewki, uważnie rozejrzała się dookoła i nie dostrzegła niczego podejrzanego. "Łabędzi Szlak" wciąż pozostawał tajemnicą. Snack bar był oddalony o jakieś pół mili i Holland pobiegła w jego kierunku. Przypięty z boku SIG-Sauer nieco utrudniał utrzymanie optymalnego tempa, ale zbytnio się tym nie przejmowała. Podążając za kobietą w różowym dresie, która biegła z ciężarkami w dłoniach, utrzymywała stały dystans. Z uniesioną do góry głową i skierowanymi przed siebie oczami Holland przyglądała się biegnącym w jej kierunku osobom, jednocześnie koncentrując się na dźwiękach dochodzących z tyłu, na wypadek, gdyby zbyt blisko siebie usłyszała czyjś trucht. Po przebiegnięciu czterystu jardów krew w jej żyłach zaczęła żywiej krążyć i Holland poczuła się odrobinę pewniej. Przetrwała noc. Napastnik nie zdołał jej odnaleźć. Już wkrótce - o ile szczęście jej nie opuści - będzie miała pieniądze i możliwość wyboru, która jest konsekwencją ich posiadania. Holland wiedziała, że zgodnie z tym co, obiecała, już dawno powinna zadzwonić do Crofta, ale nie chciała z nim rozmawiać, dopóki nie była przekonana co do słuszności tej decyzji. Potrzebowała czasu i porady swojej przyjaciółki. Wiatr zmienił kierunek i Holland poczuła smakowity zapach cynamonu. Sprzedawca ze snack baru znał swoją klientelę. Gdy zbliżyła się na odległość piętnastu jardów dostrzegła lśniący ekspres do kawy i dietetyczne bułeczki na tacach. Holland rozstała się z panią w różowym dresiku i skręciła w kierunku betonowego nabrzeża, stopniowo zwalniając tempo biegu i uważnie się rozglądając. Przy blacie baru stało sześcioro ubranych w drogie, kolorowe dresy biegaczy, sypiących czekoladę i cynamon do swojej kawy ze spienionym mleczkiem. Holland przyjrzała się ich oczom, zwróciła uwagę na ich ręce. Zlustrowała ubiór. Z tej odległości trudno było ocenić, czy coś pod nim ukrywają. Większość z nich chowała pod swoimi luźnymi dresami kilka zbędnych kilogramów. Jakaś para usiadła na krzesłach przy plastikowym stole. Pojawiło się trzech nowych biegaczy z wilgotnymi czarnymi plamami na plecach i pod pachami. Łysiejący facet w typie lobbisty, z przypiętym beeperem, wyszedł z męskiego szaletu, rozejrzał się pospiesznie i doszedł do wniosku, że może podrapać się w krocze. Spóźnia się. Holland poczuła, że zwiększona dawka adrenaliny przyprawia jej organizm o dreszcze. Stojąc tak blisko pozostałych biegaczy była praktycznie bezbronna. Rzuciła przelotne spojrzenie w lewo, maszty z tej odległości wyglądały jak wykałaczki. Przypomniała sobie, jak bezpiecznie czuła się na pokładzie "Łabędziego Szlaku". Obiec bar dookoła, a potem prosto do swojego ukrycia. I tylko nie myśleć! Samolot może mieć opóźnienie ze względu na złą pogodę, a o tej porze w mieście są zawsze korki... Holland najpierw zauważyła włosy; czerwoną, jaskrawą aureolę włosów, która zawsze wyróżniała Meg. Szybko kroczyła przecinającą park krętą alejką. Wydawała się tak spokojna, niosąc na ramieniu dużą brązową torbę, że sprawiała wrażenie beztroskiej studentki, która właśnie zdała ostatnie egzaminy. Holland obserwowała, jak podchodzi do baru, zamawia kawę i zabiera ją do najbardziej oddalonego od kontuaru stolika. Oprócz niej nikt inny nie pojawił się w alejce. Za drzewami i wśród zarośli nie zauważyła żadnego ruchu. Od kanału dobiegały odgłosy licznie przepływających o tej porze barek. Niebo było puste, ale z oddali słyszała dźwięk podchodzącego do lądowania samolotu. Biegacze zaczynali się zbierać, większość z nich wygramoliła się na wzniesienie, za którym pobiegli w głąb parku, znikając z pola widzenia. Właściciel baru podniósł wzrok, widząc, zbliżającą się Holland; gdy z uśmiechem pokręciła głową, powrócił do liczenia pieniędzy. - Myślałaś, że mi się nie uda, prawda? - Meg wstała i mocno uściskała Holland; na chwilę wypuściła ją z objęć, aby jej się lepiej przyjrzeć, po czym znowu przytuliła do siebie. - Sama nie wiem - łagodnie powiedziała Holland, osuwając się na krzesło. - W tym czasie mogli już nas ze sobą powiązać. - Mocno uścisnęła rękę przyjaciółki. - Dziękuję. - Zacznijmy od sprawy zasadniczej. - Meg sięgnęła dłonią do torby, i po chwili położyła na stole kopertę. Holland natychmiast wsunęła ją do kieszeni. - Pięć tysięcy. Więcej niż potrzebujesz. - Zamilkła na moment. - Oni już nas ze sobą powiązali, Holland. Kimkolwiek są. - Sprawdziła, czy nikt nie przysłuchuje się ich rozmowie. - Nie mam nic konkretnego, aby to potwierdzić, rozumiesz? Nie zauważyłam, żeby ktoś podążał za mną z lotniska, ale mimo wszystko wyczuwałam ich obecność, chociaż nie mogłam ich zobaczyć. Mój gabinet wyglądał raczej w porządku, ale nie mogę wykluczyć, że szperali w moich rzeczach. Zrobiłam to, co mi powiedziałaś, poszłam do banku i zwiałam, gdzie pieprz rośnie, jak tylko wypłacili mi pieniądze. Jadąc tutaj, uważnie wszystko obserwowałam. Nie sądzę, żeby ktoś mnie śledził. - Zapewne już by nas nakryli - potwierdziła Holland. - Dobrze się spisałaś. Meg wypiła kawę do końca. - Przejdźmy się. Musisz mi sporo wyjaśnić. Trzymały się alejki biegnącej najbliżej parku, zwracając uwagę na wiatr i przyciszając głosy, gdy tylko zmieniał kierunek. Holland mówiła prawie bez przerwy, nieświadoma strachu i żalu, które przepełniały jej słowa. Meg Daniels była niezwykle bystra. Miała na końcu języka tysiące pytań, jednak wiedziała, że żadne z nich nie jest w tej chwili ważne. Jej ciekawość, chęć usłyszenia wyjaśnień będą musiały zaczekać. - Nie musisz się natychmiast zwracać do Crofta - powiedziała. - Na "Łabędzim Szlaku" jest bezpiecznie. Jeśli do tej pory cię nie znaleźli... - Wiem. Ale z drugiej strony, Croft pomyśli, że robię go w konia. Frank powiedział mu o mnie same najlepsze rzeczy, ale szybko to mogę schrzanić. - Co zyska Croft, jeśli ci pomoże? Holland zastanawiała się nad tym i miała wrażenie, że znalazła odpowiedź. - Sądzę, że jest uczciwym facetem. W przeciwnym razie Frank by mu nie zaufał. Ale jest także politykiem. Jeśli potwierdzę to, co powiedział mu Frank, wówczas poszukiwanie dyskietki stanie się akcją na wielką skalę. Croft pewnie podejrzewa, że to coś o wiele poważniejszego niż afera Watergate. , - A ty zagrasz rolę Tajemniczego Informatora Crofta. Widząc sceptyczne spojrzenie przyjaciółki, Holland wyjaśniła: - To Waszyngton i takie są reguły gry. To nie przynosi Croftowi ujmy. - Może tak, może nie; nie jestem do niego przekonana. - Czy mam inny wybór? Oczywiście mogłabym się ukrywać, ale jak długo? I w ten sposób nie dowiem się, kto zabił Franka. Muszę to wiedzieć, Meg! - Nie. Ty po prostu chcesz tego kogoś załatwić osobiście. - To także. Przeszły kawałek w milczeniu, po czym odezwała się Meg: - Może byłabym w stanie pomóc... - Już to zrobiłaś. - Holland czekała na te słowa. - Teraz chcę, abyś się wycofała. Wracaj do Santa Fe. Muszę być pewna, że nic mi nie grozi. Meg uniosła brodę. Holland rozpoznała ten gest - wyrażał upór i determinację. W końcu Meg i tak odejdzie, dlatego że ją o to poprosiła. - Czyli pozostajesz przy wersji z udziałem Crofta - beznamiętnie stwierdziła Meg. - Tak. Postąpię zgodnie z nakazami rozsądku i intuicji. - W takim razie pobędę tu jeszcze kilka dni, żeby zobaczyć, jak się rozwinie sytuacja. I tak mam trochę pracy w Instytucie, którą wreszcie trzeba wykonać. Meg zobaczyła malujący się na twarzy Holland niepokój. - Nie bój się, w najmniejszym stopniu nie będę ci zawracać głowy - obiecała. - Ale gdybyś mnie potrzebowała... - Dobrze, że będziesz w pobliżu. - Holland nie potrzebowała innych zapewnień; wystarczało jej słowo dane przez przyjaciółkę. - Co teraz? - Wrócę i zadzwonię do Crofta. Meg wyciągnęła dwudziestopięciocentówkę. - Wyświadcz mi małą przysługę. Zadzwoń z tej budki telefonicznej. Holland nagle zorientowała się, że na nabrzeżu zrobiło się niezwykle cicho. - Co się stało, Meg? - Niech to szlag, sama nie wiem. To miejsce przyprawia mnie o dreszcze. Dzwoń i ściągnij go tutaj, zanim zdążę zmienić zdanie i zawlec cię do SantaFe. ROZDZIAŁ 18 - Holland. Zaczynałem się już niepokoić. Jak się czujesz? - Nie najgorzej, senatorze. Przeszła od razu do sedna sprawy. Wsłuchiwała się w głos Crofta, starając się wychwycić jakiekolwiek oznaki zdenerwowania lub złości. Jednak mówił tonem opanowanym i spokojnym, a przy tym nie wypytywał jej, dlaczego tak późno oddzwoniła. - Czy przemyślałaś to, o czym rozmawialiśmy? - Tak, Doszłam do wniosku, że jednak powinnam się z panem spotkać. - Miło mi to słyszeć, Holland. Teraz w jego głosie pojawiło się wahanie. Przerwa w wypowiedzi trwała tylko przez ułamek sekundy, ale Holland zwróciła na nią uwagę. - O co chodzi, panie senatorze? - Pistolet, z którego zastrzelono Franka. Są na nim twoje odciski palców. - Co takiego? - Niektórzy ludzie twierdzą, że to ty zrobiłaś, Holland. Nie interesują ich motywy czy inne okoliczności. Chcą to podać do wiadomości publicznej, ogłosić w lokalnych biuletynach policyjnych, Nie mogła teraz nie myśleć o Franku. Ujrzała oczyma wyobraźni, jak podchodzi do drzwi, spogląda przez kolorowe, matowe szkło i niczego nie dostrzega. Następnie drzwi lądują na jej twarzy i przewraca się na podłogę. Jak długo była nieprzytomna? Kilka sekund? Minutę? Czy dłużej? Teraz zobaczyła coś jeszcze: zabójcę oddalonego zaledwie o kilka stóp, mierzącego do niej z pistoletu. Na dłoniach miał lateksowe rękawiczki. Nie musiał ich wkładać, bo nie dotykał żadnych gładkich przedmiotów; nawet dzwonka do drzwi - mógł go nacisnąć wierzchem dłoni. Po co włożył rękawiczki? Bo chciał zachować coś na rękojeści pistoletu. - Mogę to wyjaśnić, senatorze. - Mam taką nadzieję. Gdy o tym usłyszałem, zadzwoniłem do Smitha i poprosiłem o przeprowadzenie powtórnej analizy. Nie podałem mu żadnej przyczyny, ale jest podejrzliwy. Sądzi, że możemy mieć ze sobą kontakt. Nie będę w stanie dłużej go zwodzić. - Rozumiem. - No więc, jak się z tym uporamy, Holland? - Czy wie pan, gdzie jest przystań Waszyngtońskich Linii Promowych? - Tak. - Uda mi się tam dotrzeć za półtorej godziny. Spotkamy się na parkingu dla autobusów wycieczkowych. - Będę czekać. Może powinienem wziąć ludzi do ochrony. - Chciałabym, żeby pan przyjechał sam. - Dobrze, Holland. Za dziewięćdziesiąt minut będzie po wszystkim. Podeszła do nabrzeża, gdzie czekała na nią Meg. - Masz niewyraźną minę. Holland w zwięzłych słowach zrelacjonowała jej rozmowę z Croftem. Meg zbladła, gdy Holland powiedziała jej o odciskach palców. - Umówiłam się z Croftem koło przystani promowej - zakończyła. Meg wstała. - Świetnie. Spacer dobrze mi zrobi. - Proszę... - Holland odwróciła się, żeby nie widzieć błysku w oczach Meg. - Masz numer telefonu do Instytutu? - I do domu. Zadzwonię natychmiast, gdy znajdę się w gabinecie Crofta. Uścisnęły się, po czym Meg zrobiła zwrot w tył i ruszyła przed siebie. Poczuła mrowienie na karku i gwałtownie się odwróciła, ale tylko zobaczyła, jak Holland oddala się w przeciwnym kierunku. - W porządku. Rozdzieliły się. Ruda poszła w głąb parku. Najwyraźniej się wymiksowała. - Pastor używał mocnej lornetki polowej, nabytej za trzysta dolarów z izraelskiego demobilu. Jego punkt obserwacyjny znajdował się na wzgórzu obok jachtklubu, z którego rozciągał się dobry widok na okolicę. - Idź za nią - polecił Croft. - Zjawię się o umówionej godzinie. Pastor schował telefon komórkowy do kieszeni i szybko rozmontował paraboliczny mikrofon o dalekim zasięgu, który otwierał się i zamykał jak miniaturowy wachlarz. Cacko to zostało wyprodukowane dopiero niecały rok temu i miało rewelacyjne parametry - mikrofon wychwycił każde wypowiedziane przez Tylo słowo. Niedoświadczona agentka aż za bardzo ułatwiała zadanie. Pastor miał właśnie zejść z pagórka, gdy poczuł, jak jeżą mu się porastające kark włosy. Nie oznakowany samochód, który zatrzymał się przy klubowej wartowni, mógł należeć do patrolu. Albo w grę wchodziło jeszcze coś innego. Oczy Pastora przybrały zimny wyraz, gdy ujrzał, że z samochodu wysiada Arliss Johnson. W ręce trzymał identyfikator i właśnie w tej chwili pojawili się wartownicy. O, mój... Ostatni raz Pastor widział Johnsona przed dziesięciu laty w sterylnie białym pokoju, ukrytym wśród zakamarków 1800 G Street. Johnson przypierał go wówczas do muru. Nauczycielka, z którą Pastor spędził jedną noc, została znaleziona na wybrzeżu stanu Maryland. Johnson twierdził, że był świadek, jakiś badacz uniwersytecki, który zauważył mężczyznę usypującego łopatą niewielki kopiec. Badacz zaczekał do chwili, gdy mężczyzna się oddalił i podszedł, żeby zaspokoić swoją ciekawość. Odkopał zaledwie kilkucalową warstwę ziemi, kiedy ujrzał zakrwawioną dłoń z połamanymi paznokciami. Kiedy przyszli specjaliści od analizy odcisków palców, żartowali na temat widocznych na grobie wymiocin. Badacz - jak się okazało, ornitolog - był bystrym obserwatorem. Sporządzony przy jego pomocy przez policyjnego artystę portret pamięciowy wyglądał prawie jak fotografia Pastora. Johnson tego się właśnie uczepił. Chociaż panował półmrok i ornitolog przyznawał, iż jego lornetka nie była przystosowana do prowadzenia obserwacji w ciemnościach, to jednak w dalszym ciągu uparcie twierdził, że człowiekiem, który stał nad grobem, był Pastor. Johnson przez sześć godzin próbował coś wydusić z Pastora, ale ten po prostu się na niego wypiął. Spokojnie odpierał zarzuty Johnsona i przytaczał kontrargumenty, jednak w głębi duszy przeżywał uniesienie. Johnson nawet nie miał pojęcia, jak bardzo zadawane przez niego pytania wzmagają intensywną rozkosz, którą odczuwał Pastor. Tym bardziej że miał pewność, iż brutalne morderstwo nigdy nie zostanie mu przypisane. Przeszukiwania przeprowadzone w apartamencie Pastora nie wykazały, aby istniał jakikolwiek związek między nim a ofiarą czy miejscem zbrodni. W ciągu niecałych dwunastu godzin prawnik Pastora oznajmił, że ornitolog poddany był terapii psychiatrycznej i zażywał silne środki antydepresyjne. Przeprowadzone badania wykazały, iż badacz owej nocy nie zażył swoich pigułek, co mogło wywołać zawroty głowy, kłopoty ze wzrokiem, a nawet doprowadzić do omdlenia. Dalsze śledztwo jeszcze bardziej utrudniło Johnsonowi pracę. Pastor, po czterech latach spędzonych w Służbie, miał nienaganną opinię w aktach Ochrony Osobistej. Wcześniej przez trzy lata służył w wojsku, w Zielonych Beretach. Jednak jego kartoteka została tam tak zgrabnie spreparowana, że nawet Johnson pomimo swoich możliwości nie byłby w stanie nic znaleźć. I nikt nie miał pojęcia o całej reszcie: o gnijących ciałach kobiet w tropikalnych lasach, w korytach rzek i śmierdzących śmietnikach miast Trzeciego Świata. Nikt nawet nie podejrzewał. Z wyjątkiem Johnsona, który zawiesił Pastora w czynnościach służbowych; który zaczął kontaktować się z ludźmi służącymi z Pastorem w jednej jednostce, z wydającymi mu rozkazy oficerami, Johnson zadręczał Pastora, aż ten nie mógł już więcej tego znieść. Wiedział, jaki jest plan Johnsona: chce doprowadzić go do ostateczności, a nawet dalej; do punktu, w którym będzie musiał wyśpiewać wszystko albo podjąć działania. Zabrali pastorowi pistolet i identyfikator, ale nie paszport. Nie mieli pojęcia o złożonym w depozycie bankowym pudełku, wypełnionym gotówką i służbowymi identyfikatorami. Nie wiedzieli, patrząc owego majowego popołudnia, jak Pastor wsiada w lecący do Kalifornii samolot, że już nigdy nie wróci. Plan jego podróży, który zgodnie z jego intencją znalazł się na biurku Johnsona, informował o locie do Palm Springs przez Los Angeles. Nie było w nim nawet wzmianki o tajlandzkim samolocie wyruszającym o 10.45 do Bangkoku. Pastor dokładnie pamiętał ów moment na lotnisku w Los Angeles, kiedy wyglądał przez okienko stojącego na pasie startowym 747. Wiedział, że nie ma innego wyboru. Johnson był nieugięty, cierpliwy, metodyczny w działaniu i absolutnie bezlitosny. Pewnego - może nawet niezbyt odległego - dnia, dokopie się do jego mrocznych sekretów. Pastor nie mógł czekać. Jedynym wyjściem była ucieczka. Teraz obserwował, jak Johnson wchodzi po trapie na pokład "Łabędziego Szlaku" i znika w kokpicie. Kilka minut później znowu się pojawił, wyglądając na zdenerwowanego. - Nie ma jej tam, co dupku? - wymamrotał Pastor. - Ale za to ty jesteś. I na pewno się tobą zajmę, Arliss. O, tak... James Croft nie lubił, gdy go okłamywano. Holland nie potrzebowała półtorej godziny, aby dotrzeć do miejsca, w którym mieli się spotkać. Od czasu ich rozmowy minęło pięćdziesiąt minut. Pastor zadzwonił ponownie, informując, że Tylo już jest w umówionym punkcie i rozgląda się uważnie po okolicy. Świadomość, że Tylo była tak ufna i nieświadoma grożącego jej niebezpieczeństwa, nieco rozładowało złość Crofta. To dobrze, bo przez kilka decydujących minut będzie mu się wpatrywać w twarz. Nie może się na niej pojawić jakikolwiek dwuznaczny wyraz, który dałby jej powód do nieprzewidywalnej reakcji. Croft opuścił swoje mieszkanie w ekskluzywnym kondominium i wkrótce przedzierał się przez zatłoczone ulice okręgu Kolumbia. Konsekwentnie podtrzymując swój image, jeździł wygodnym, lecz niezbyt ostentacyjnym oldsmobilem. Wsunął do odtwarzacza kompaktowego płytę z "Koncertami Branderburskimi" Bacha i wkrótce dźwięki muzyki pomagały mu rozładować napięcie. Żywił nadzieję, że będzie miał okazję, aby skarcić Holland za jej kłamstwo, zanim zajmie się nią Pastor. Sprawiłoby mu to niewymowną przyjemność. Bryant utknął na dobre. W chwili, gdy uświadomił sobie, że jego ludzie stracili Daniels z oczu, zadzwonił do Johnsona. Teraz Johnson siedział obok niego w samochodzie zaparkowanym naprzeciwko głównego wejścia do Narodowych Instytutów Zdrowia. Polecił Maryanne Jenkins przynieść kilka rzeczy z jego biurka, ani słowem nie komentując ustnej relacji Bryanta. Po tej porażce, Bryant wolał już nie wypytywać o szczegóły. - Możemy zarządzić poszukiwania na pełną skalę - powiedział niepewnie, wiercąc się niespokojnie za kierownicą. Rozpaczliwie chciało mu się palić, ale właśnie zaczął siąpić deszcz i okna były zamknięte. - Poszła do banku - stwierdził Johnson. -Jeszcze wcześniej zniknęła wam z oczu. Wyszła z pięcioma tysiącami dolarów i zaniosła je Holland. Bryant tylko słuchał. Johnson znał wszystkie szczegóły. Głośno myślał, najwyraźniej próbując dojść do jakiejś konkluzji. -Co jeszcze może dla niej zrobić? Do jakiego stopnia Holland zdecyduje się ją w to wszystko wciągnąć? Raczej postara się tego uniknąć. W tej chwili Bryant zrozumiał tok myślenia Johnsona. - Boże wszechmogący! Bryant oparł się o kierownicę, przygotowując się do wyskoczenia z samochodu, gdyż z taksówki, która właśnie się zatrzymała, wysiadła doktor Meg Daniels i spokojnym krokiem udała się do budynku. -Zaczekaj. Bryant odwrócił głowę. Johnson wpatrywał się w Daniels z twarzą nieruchomą jak aztecka maska. - Musimy zaczekać na Maryanne - wymamrotał - zjawi się tu lada chwila. Meg miała wrażenie, jakby po długiej nieobecności wróciła do domu. Koledzy, których nie widziała od miesięcy, przychodzili do niej, zaintrygowani jej nagłym przybyciem. Meg opowiedziała im o sennej chorobie, ubarwiła ją uwagami Neumanna i pozostawiła ich z intrygującym problemem. Schowany w kieszeni białego kitla telefon komórkowy ciążył jej jak kotwica. Wmawiała sobie, że jeszcze zbyt wcześnie, by dzwonić do Holland, ale nic to nie pomagało. Właśnie teraz połączył się z nią Pruitt - jej szef - i poprosił, aby zeszła na dół, do jego gabinetu. Meg wyszła, biorąc ze sobą na pokaz kilka stron dokumentacji. Pruitt zapewne spodziewał się, że wkroczy z miną triumfatorki i zakomunikuje mu o przełomie w badaniach. W jakim innym celu leciałaby w środku nocy na drugi koniec kraju? - Proszę, wejdź Meg. Pruitt był tuż po czterdziestce; zawsze zadbany i elegancko ubrany, miał pogodne usposobienie - właśnie dlatego natychmiast pomyślała, że coś jest z nim nie tak. Pruitt wstał i uścisnął jej dłoń obiema rękami. - Cieszę się, że cię widzę, Meg. Nie mogę się doczekać, kiedy zapoznam się z wynikami twojej pracy. Porozmawiamy kiedy... kiedy wyjaśnisz te inne sprawy. Pruitt wyszedł pospiesznie, zanim Meg zdążyła cokolwiek odpowiedzieć. Ujrzała koło okna stojącego do niej tyłem wysokiego, smukłego mężczyznę. - Cześć, Meg - powiedział, odwracając się do niej. - Pamiętasz mnie? Owszem, pamiętała Arlissa Johnsona z ceremonii wręczenia dyplomów Akademii i wiedziała, co łączyło go z Holland. - No jasne - odpowiedziała otwarcie. - Kiedy Holland nas sobie przedstawiała, żałowałam, że nie jesteś o dwadzieścia lat młodszy. Meg wiedziała, dlaczego przyszedł. To, w jaki sposób ją tak szybko odnalazł, nie miało większego znaczenia. Musiała teraz przejąć inicjatywę; Arliss Johnson potrafił każdego w okamgnieniu owinąć sobie wokół palca. Zauważyła, że próbuje wymuszonym uśmiechem zamaskować bijące z jego oczu napięcie. - Chyba czytałaś w moich myślach - stwierdził. - Pomyślałem wtedy dokładnie o tym samym. - Wsunął ręce głęboko do kieszeni. - Meg, nie mam czasu na owijanie sprawy w bawełnę. Wiem tyle: Holland zadzwoniła do ciebie i natychmiast wsiadłaś na pokład nocnego samolotu. Przyjechałaś tutaj, udałaś się do banku, a następnie poszłaś się z nią spotkać. Od tej chwili nie mam już żadnych informacji. Mógłbym ci zadawać wiele pytań, ale tak naprawdę liczy się dla mnie tylko jedno: gdzie mogę znaleźć Holland, żeby pomóc... - Dlaczego twoi ludzie do niej strzelali? - wtrąciła. Johnson pokiwał głową, jak gdyby właśnie potwierdziła jego podejrzenia. - Opowiedziała ci, co się stało w jej domu. Słyszałaś o Suressie. Ale jest jeszcze jeden aspekt całej tej strzelaniny, o którym na pewno nie wie. - Johnson wszystko jej zrelacjonował: telefon od jak na razie nie zidentyfikowanej osoby, interwencję oddziału Służby, która omal nie zakończyła się tragicznie. Nie próbował się wybielać, ale również nie bił się w piersi. Doszedł do wniosku, że Meg wyczuje lipę na kilometr. Potraktował ją jak osobę, która potrafi rozpoznać prawdę i nie będzie jej zaprzeczać z powodu fałszywie rozumianej lojalności. - To wszystko, co miałem do powiedzenia. Tyle też mógłbym przekazać Holland. - Zamilkł na chwilę. - Po co jej te pieniądze, Meg? Przecież nie zamierza uciekać. Jest na to za bystra. Poza tym z pięcioma tysiącami w kieszeni nie uciekłaby zbyt daleko. Meg nie odpowiedziała, ale również nie opuściła wzroku, intensywnie wpatrując się w jego oczy. - Holland nie zrobiła nic złego - powiedziała. - To ty postawiłeś ją w sytuacji bez wyjścia. Daj jej trochę czasu na... - Wiem, że potrzebuje czasu - łagodnie wtrącił Johnson. - Czuje się samotna i przerażona. Zadaję sobie pytanie, dlaczego nie trzyma się ciebie. W oka mgnieniu mogłabyś ją otoczyć batalionem wyśmienitych prawników. Miałbym szczęście, gdyby w ogóle udało mi się z nią spotkać. Ale tego nie zrobiłaś. Poszłaś do niej, dałaś jej to, czego potrzebowała i wróciłaś tutaj. Dlaczego? Może źle się do ciebie odniosła? W porządku. Ale może jeszcze coś. Może przekonała cię, że ma pomysł, jak z tego wszystkiego wybrnąć; coś, co brzmiało dla ciebie wyjątkowo przekonująco, gdy to opisywała. Tak było, prawda? W przeciwnym razie, wziąwszy pod uwagę twój uparty szkocki charakter, nigdy nie pozostawiłabyś jej tam samej. - Johnson przerwał na kilka sekund potok słów. - Meg, muszę wiedzieć, gdzie ona jest. Byłem już na łodzi. Gdziekolwiek się udała... - I nagle Johnson zamarł, bo wpadła mu do głowy myśl, przecież tak oczywista. - Meg, z kimkolwiek Holland zamierza się spotkać, lepiej, żeby to nie był jeden z owych zacnych facetów. O, Boże, jest szybki! Johnson coraz lepiej kojarzył fakty, ponieważ wiedział, że wpadł na właściwy trop. Ale nie powiedział mi o pewnych sprawach; o tych, które są mu dobrze znane. Na przykład Croft... I spostrzegła coś jeszcze. Miała wrażenie, że po raz pierwszy Johnson zaczyna się wahać, jakby stracił pewność siebie. Nigdy nie przypuszczał, że Holland uda się do kogoś innego, zerwie łączące ich więzy. Teraz uwolniła się od nich i on nie wie, co począć. Johnson wpatrywał się w nią i zrozumiała, że dostrzegł w jej oczach świadomość bolesnej prawdy, która właśnie do niego dotarła. - Czy Holland się mnie boi? Czy nie wierzy, że jestem jej w stanie zapewnić bezpieczeństwo? - Winisz ją za to? - odparowała Meg. - Wciąż nie wie, dlaczego twoi ludzie do niej strzelali - zawiesiła głos. - W jaki sposób znalazłeś "Łabędzi Szlak"? Johnson otworzył leżącą na biurku teczkę z aktami i przesunął w jej stronę zdjęcie. Wśród dokumentów, Meg dostrzegła różowe i brązowe koperty, na których widniał napisany odręcznie przez Holland adres Johnsona. Wiedziała, co zamierzał zrobić - i tak już nieświadomie mu na to pozwoliła: powoła się na łączące go z Holland więzy; przypomni, że był kiedyś czas, gdy wzajemnie sobie ufali. Meg zawahała się. Nigdy nie była zwolenniczką spotkania Holland i Crofta. Podniosła wzrok na zamarłą w wyrazie niemego oczekiwania twarz Johnsona. Nagle drzwi gwałtownie się otworzyły. Johnson momentalnie się odwrócił, jednak Meg zdążyła dostrzec w jego oczach błysk gniewu. - O co chodzi - warknął. - Musisz to zobaczyć. Natychmiast. -Bryant gnał przez korytarze jak skrzydłowy za podaną niecelnie piłką. Był czerwony na twarzy i z trudem łapał oddech. Johnson odwrócił się do Meg. - Przepraszam na moment. - Zamknął za sobą drzwi. - Co to jest? - spytał Bryanta. - Wczoraj do "Coach and Arms" przyszedł jakiś facet. Oto co zrobił. - Bryant wręczył Johnsonowi jednostronicowy raport i mówił dalej: - Barman twierdzi, że wykonał swoją robotę i wyszedł jakby nigdy nic. Wszyscy obecni obserwowali to z rozdziawionymi ustami. Johnson zmarszczył czoło, czytając, jak nieznajomy wylał na blat i podpalił rum Barbiere. Był to symboliczny gest, wykonywany niekiedy przez agentów Tajnej Służby dla uczczenia pamięci zabitego kolegi. - Za Suressa? - zapytał. - O tym samym pomyślałem. Ale barman powiedział, że facet był jakiś dziwny. Sporządzili dla ekipy dochodzeniowej portret pamięciowy. Dostali go jakieś trzydzieści minut temu i uderzyli na alarm. - Bryant rozłożył arkusz papieru o rozmiarach dwanaście na szesnaście cali, i obserwował, jak rozszerzają się oczy Johnsona. - Ten barman stanowi pewne źródło informacji? - Jak najbardziej. Przez dwadzieścia dwa lata był agentem Służby. Ma lepszy wzrok niż ja. - Bryant przerwał. - Gdy goście z ekipy dochodzeniowej dowiedzieli się, z kim mają do czynienia, natychmiast wyciągnęli akta. - Gdzie one są? - cicho zażądał Johnson. Bryant sięgnął po złożone w harmonijkę akta, które położył na jednym z trzech obitych miękkim materiałem krzeseł, stojących przed gabinetem Pruitta. Johnson ujął je w ręce jak talizman. - Pastor wrócił - stwierdził Bryant. - Te napływające z południowo-wschodniej Azji szczątkowe raporty informujące o jego śmierci były lipne. - Bryant wiedział, że Johnson ścigał Pastora, gdyż był przekonany, iż jest on w istocie bezwzględnym zabójcą. Johnson nigdy nie wierzył w pochodzące z trzeciej lub czwartej ręki doniesienia, jakoby Pastor zginął w dżungli - nie uwierzyłby w to, dopóki ciało Pastora nie spoczęłoby u jego stóp. - A więc to Pastor załatwił Westbourne'a - ciągnął Bryant. - Ktoś go sprowadził z powrotem... - Później o tym porozmawiamy - odburknął Johnson. - Skontaktuj się z Urzędami Celnymi i Imigracyjnymi w Los Angeles, San Francisco i Seattle. Prześlij im portret i powiedz, żeby przejrzeli swoje taśmy wideo. Na liście osób poszukiwanych na pewno nie będą mieli nazwiska, którego aktualnie używa, więc taśmy są naszą jedyną nadzieją. Zaalarmuj również Kanadyjczyków. Mógł dostać się tutaj przez Vancouver. - A co robimy tutaj, w mieście? - zapytał Bryant. - Pastor także załatwił Suressa - cicho odpowiedział Johnson. - Nie doszłoby do tego, gdyby chodziło mu wyłącznie o Westbourne'a. Przybył tu jeszcze po coś... po kogoś. Bryant już miał wymówić nazwisko, ale w porę ugryzł się w język. - Muszę jeszcze załatwić sprawę z tą panią - powiedział Johnson - zajmie mi to kilka minut. Bądź gotowy do odjazdu. Johnson wsunął akta pod pachę i wszedł z powrotem do gabinetu Pruitta. Meg nigdy nie przypuszczała, że Arliss może wyglądać tak groźnie. Johnson poprzesuwał rzeczy na biurku, robiąc wolne miejsce. Następnie otworzył akta i rozłożył portret pamięciowy. - Nie mam czasu, żeby podsunąć ci do podpisania odpowiednie dokumenty - powiedział beznamiętnym głosem - wystarczy mi twoje słowo, że nigdy nikomu nie powiesz o tym, co za chwilę zobaczysz. - Uniósł brwi w wyrazie wyczekiwania. - Masz moje słowo. - Ale tak naprawdę nie chciała nic widzieć ani słyszeć. Czuła się jak wtedy, gdy jako dziecko dreptała po dnie basenu, dopóki woda nie sięgnęła jej szyi. Z trudem łapała powietrze, nie mogąc uwierzyć, że jest w stanie pływać. - Nazywa się Pastor - powiedział Johnson. - Pracował w Tajnej Służbie, dopóki nie wykryliśmy, że ma pewne predylekcje... - Predylekcje? - Uwielbiał zabijać i torturować, głównie kobiety. Uciekł z kraju, zanim zdołałem go zatrzymać. Raporty informowały o jego śmierci, ale ostatnio pojawił się w okręgu Kolumbia. Zidentyfikowano go. Jestem pewien, że to on zabił Westbourne'a i jego dziewczynę. Najprawdopodobniej odpowiada również za śmierć Suressa. - Johnson przerwał. - Był w domu razem z Holland. Chyba cudem udało jej się od niego uciec. Dlatego właśnie strzelała i miała w dłoni pistolet, kiedy przybył oddział. Nie wiem, co się tam wydarzyło, ale nie sądzę, żeby Pastor miał zamiar na tym skończyć. Na pewno zechce ją dopaść. - Johnson zacisnął pięści i nachylił się do Meg. - Nie wiem, z kim i gdzie spotyka się Holland, a ona z pewnością nie wie, że w pobliżu jest Pastor... - Jeśli jest w pobliżu - wtrąciła Meg. Johnson skinął głową. - Jasne. Jeśli. Tak się przedstawia sytuacja. Teraz twoja kolej. Czy nadal uważasz, że ukrywanie jej jest mniej ryzykowne? Bo, niestety, nie mogę pomóc Holland, kiedy nawet nie znam jej kryjówki. - Johnson cofnął się, wciąż nie spuszczając Meg z oczu. Meg wpatrywała się w portret pamięciowy. Twarz miała zarys przypominający mieszkańców Ameryki Łacińskiej; wydatne usta, nieznacznie wystające kości policzkowe. Oczy o przyjaznym i miłym wyrazie mogły należeć do jednego z setek młodych księży z Georgetown University. Pastor. Trafne nazwisko. Wyciągnęła dłoń w kierunku kartoteki. Mogła spokojnie przeczytać ją od deski do deski, ale co by to dało? Przez chwilę pomyślała, że wszystko poszłoby Johnsonowi zbyt łatwo, jeśli natychmiast uzyskałby stosowne informacje. Jednak przypomniała sobie desperację agenta, który wtargnął przed chwilą. To nie było udawane. Holland jest właśnie tam. Teraz twoja kolej - ona czeka. ROZDZIAŁ 19 Na parking, wyłożony pomalowanymi na pomarańczowo płytkami żużlu zaczęły podjeżdżać pierwsze autobusy wycieczkowe. Nie opodal stał budynek wzniesiony w oryginalnym, kolonialnym stylu. Znalazły w nim miejsce kawiarnia, kasa biletowa i sklep z pamiątkami. Holland zauważyła, że japońscy i europejscy turyści dostosowali swój ubiór do pogody; pod ciepłymi płaszczami mieli wełniane golfy. Przybysze z serca Ameryki, myśląc, że Waszyngton zalicza się już do miast Południa spodziewali się zapewne zobaczyć tu kwitnące wiśnie i marzli w swoich cienkich pelerynkach. Holland wsunęła się między nich. Natychmiast poczuła się lepiej, gdy została otoczona przez anonimowy tłum. Marsz wzdłuż esplanady prowadzącej do Przystani Waszyngtońskich Linii Promowych wydawał jej się dłuższy niż był w rzeczywistości. Miała dość czasu, żeby zrobić rekonesans przed przybyciem Crofta. Podążyła wraz z turystami do kawiarni, wcisnęła się między czwórkę stojących w kolejce Japończyków i kupiła gorącą czekoladę, z którą udała się do stolika przy oknie. Przy nabrzeżu zobaczyła trzy dwupokładowe promy, stojące w szeregu jak oswojone potwory. Holland przyjrzała się załodze uwijającej się przy linach i pracownikom portowym sprawdzającym pachołki. Nawet nie drgnęła, kiedy prom z metalicznym trzaskiem dobił do kei. Gdy rozbrzmiał dzwonek, Holland włączyła się w procesję ludzi i podeszła z nimi aż do budki kontrolera biletów, po czym wróciła na parking. Właśnie nadjechał kolejny autobus i bacznie obserwowała twarze wysiadających z niego turystów. Pomyślała, że wszystko będzie dobrze, o ile w dalszym ciągu będą przyjeżdżać autobusy. Ruszyła z powrotem do kawiarni, mijając wjeżdżający na parking mikrobus z napisem Motts Tours and Excursions. Miał przyciemniane szyby, ale ponieważ były one zainstalowane w większości turystycznych autobusów, Holland nie zwróciła na niego specjalnej uwagi. Nie zauważyła, że otworzyły się drzwi i wyślizgnął się z niego mężczyzna. Pastor włożył zwykłe okulary, czapkę baseballową Baltimore Orioles i mocno sfatygowaną skórzaną kurtkę z licznymi klubowymi naszywkami. Wyglądał jak nauczyciel matematyki, który po godzinach szkoli baseballową drużynę juniorów gdzieś w Rust Belt. Przybył na nabrzeże przed Holland. Szybko zlustrował okolicę, pogadał z pracownikami portowymi i zanim dostrzegł młodą agentkę, był już idealnie wtopiony w otoczenie. Pastor nie mógł wyjść z podziwu, obserwując wykonywane przez Holland manewry. Niemal fizycznie czuł jej naglącą potrzebę zrzucenia z siebie ciężaru strachu i niepewności. Zastanawiał się, czy w którymś momencie wpadnie w panikę lub zacznie okazywać niepokój. Jak dotąd postępowała bardzo rozsądnie -wmieszała się między turystów, zawsze starała się mieć jakąś osłonę za plecami, szukała miejsca, z którego nie zauważona mogłaby obserwować przyjazd Crofta. Pastor uśmiechnął się, gdy usadowiła się w wybranym przez siebie punkcie. Sam wybrałby dokładnie to samo miejsce. Jak na razie doliczył się trzech sposobnych okazji do zabicia dziewczyny. Wciąż bolało go to, że u siebie w domu okazała się od niego lepsza. Jednak zgodnie z poleceniem Crofta musi się z nią rozprawić w sposób, który nie wzbudzi żadnych podejrzeń; jej śmierć powinna być poniekąd wynikiem okoliczności stworzonych przez nią samą. Podobne zadanie wymagało specyficznych warunków, by mógł się skupić wyłącznie na jego wykonaniu. Z niecierpliwością spojrzał na zegarek. Croft przybędzie za pięć minut. Tylo była na miejscu. Nadeszła pora. Już nie mógł się doczekać. Na lewo od trzeciego promu znajdował się ceglany barak pokryty dachem z ocynkowanej blachy. Wokół niego stały pięćdziesięciogalonowe beczki z olejem napędowym i smarami. Asfalt był w tym miejscu śliski, więc Holland poruszała się bardzo ostrożnie. Barak stanowił idealną osłonę, zza której rozciągał się dobry widok na cały parking. Holland nie mogła sobie darować, że nie zapytała Crofta, jakim przyjedzie samochodem. Jednak na parkingu znajdowało się tylko kilka osobowych wozów. Nie będzie trudno go dostrzec. Holland zerknęła na zegarek. Mógł przyjechać lada chwila. Była świadoma tego, co się dookoła dzieje - słyszała niski pomruk odpływającego promu, klekot wciąganego na pokład trapu, czuła przyprawiający o mdłości zapach spalin. Wystraszył ją ryk Okrętowej sygnałówki. Nie usłyszała za sobą odgłosu kroków, poczuła tylko ukłucie w szyję. Holland w pierwszej chwili pomyślała, że ugryzł ją jakiś insekt. Odwróciła się, zobaczyła cień i sięgnęła po pistolet. Jednak jej mięśnie nie wykonywały tego, co chciała. Poruszała się wolno, jakby tkwiła w basenie pełnym melasy. Holland zobaczyła, jak jej ręka bezwładnie opada wzdłuż korpusu. Otworzyła usta, próbując krzyczeć, ale usłyszała tylko prawie bezdźwięczny charkot. Zaczęły jej się trząść kolana. Ktoś podtrzymał ją od tyłu; poczuła na policzku gorący oddech, ale nie mogła się odwrócić, żeby zobaczyć napastnika. - Możesz chodzić - powiedział. - Nie masz czucia w nogach, ale możesz chodzić. No, już! Holland zobaczyła, że jedna stopa wysuwa się przed drugą, ale nie miała pojęcia, jak to się dzieje. Znaleźli się teraz za barakiem; Holland potykała się o betonowy krawężnik ciągnący się wzdłuż asfaltowej płyty. Znowu próbowała krzyczeć, daremnie. Dotarli do parkingu i obeszli autobusy od tyłu - od silników wciąż biło gorące powietrze. Holland zobaczyła przed sobą mikrobus z przyciemnianymi szybami. Odsunęły się boczne drzwi i kątem oka dostrzegła mocną dłoń - nic więcej. Została odwrócona i wepchnięta tak, że usiadła plecami do wnętrza mikrobusu. Następnie podniesiono jej nogi i bezradnie przewróciła się na podłogę. Przez ułamek sekundy Holland zobaczyła - ale nie poczuła - przy swoim policzku pokrytą guzełkami wykładzinę. Gdy drzwi zasuwały się z powrotem, Holland wytężyła resztki sił i woli, przysunęła się do nich i ujrzała, jak ze stojącego niedaleko samochodu wysiada James Croft. ROZDZIAŁ 20 Croft przed zapięciem płaszcza starannie owinął sobie wokół szyi kaszmirowy szalik. Był podatny na wszelkiego rodzaju choroby i wczesną wiosną, kiedy aura była dość kapryśna i niekiedy surowa, zachowywał szczególną ostrożność. Przechadzając się między turystami, nie zwracał uwagi na obcokrajowców, przyglądając się bacznie wycieczkowiczom, którzy przyjechali na jednodniowy wypad. Nie interesowały go rodziny, natomiast wypatrywał samotnych osób stojących w kolejcepo bilety i przesiadujących w kawiarni. Wstąpił do sklepiku z pamiątkami i zobaczył zawieszone na ścianach koszulki oraz oszklone gabloty pełne kiczowatych miniaturek Statuy Wolności i innych charakterystycznych elementów krajobrazu okręgu Kolumbia. Przez kilka minut udawał, że zapoznaje się z rozkładem rejsów promowych, obserwując drzwi damskiej toalety. Gdzie ona jest? Croft wyszedł na zewnątrz, w chwili gdy podjeżdżał kolejny autobus. Spaliny wydobywające się z rury wydechowej załzawiły mu oczy. Obserwował kolejną grupę turystów. Nie było wśród nich Tylo. Gdy go minęli, powolnym krokiem przeszedł od kawiarni na parking, a następnie podszedł do brzegu kanału i z powrotem wrócił na parking. Jeśli go obserwowała, z pewnością musiała go dostrzec. Robiąc kolejną rundkę, Croft poczuł, że zaczynają mu marznąć stopy. Przemarzła mu także wyjątkowo wrażliwa skóra na twarzy. Rozglądając się tym razem, poszukiwał Pastora. Załatwił ją. Coś poszło nie tak i musiał ją załatwić. Croft skierował się na parking. Jadąc na spotkanie, włączył w samochodzie ogrzewanie. - W porządku. Nie zbliża się tutaj. Jest w samochodzie, włączył silnik. Odjechał. Holland nie poznała głosu. Gdy w środku zapaliło się światło, które wydało jej się zbyt jasne, odruchowo zamknęła oczy. Ktoś otoczył ją potężnymi ramionami i podniósł, tak delikatnie, jak to tylko było możliwe w ciasnej przestrzeni. Holland nie otwierała oczu. Nie chciała, żeby dostrzegli jej strach. - Otwórz oczy, Holland. Gdy rozpoznała wypowiadający te słowa głos, zaparło jej dech w piersiach. Zamrugała oczami i zobaczyła przed sobą Arlissa Johnsona. Próbował się uśmiechać, ale nie bardzo mu to wyszło. - Ty... - Choć słowa cisnęły się do ust, to struny głosowe odmówiły posłuszeństwa. Johnson owinął jej na przedramieniu mankiet aparatu do mierzenia ciśnienia, napompował go i obserwował wskazówkę, wypuszczając stopniowo powietrze. - Nic ci nie będzie. - Uniósł jej głowę i przytknął do ust plastikowy kubek ze słomką. -To tylko woda z odrobiną soli. Nie jest to zbyt smaczne, ale postawi cię na nogi. Wypij to. Jeśli możesz, spróbuj przepłukać gardło. Holland wessała trochę roztworu przez rurkę i poczuła słonawy smak. Przepłukała płynem usta i połknęła go. - To bardzo łagodna odmiana kurary syntetycznej - wyjaśnił Johnson. - Paraliżuje mięśnie, nie naruszając systemu nerwowego. Jej działanie szybko ustępuje, tak jak w przypadku nowokainy. - Johnson odwrócił się do Bryanta. - Trzymaj się w pewnej odległości od Crofta, ale go nie zgub. Sądzę, że jeszcze coś knuje. Holland próbowała doprowadzić swój organizm do porządku; wyginała palce u nóg, prostowała nogi, zaciskała dłonie, ruszała szczęką. - Dlaczego to zrobiłeś? - zapytała. Jej słowa brzmiały nieco bełkotliwie. Johnson pomógł jej usiąść. Mikrobus był pojazdem przystosowanym do prowadzenia czynności inwigilacyjnych. Obrotowy fotel dowódcy można było w razie potrzeby również unieruchomić. Holland odepchnęła rękę Johnsona i o własnych siłach usiadła na obitym skórą fotelu. Johnson przykucnął naprzeciw niej. W jego oczach odbijała się prośba o zrozumienie. Jednak było w nich coś jeszcze - błysk wściekłości. Musiał dowiedzieć się czegoś strasznego. - Uciekałaś przede mną - powiedział Johnson. - Gdy cię odnalazłem, nie mogłem ryzykować, że wdasz się ze mną w walkę. - Przerwał. - Przepraszam cię za to, co zrobiłem, ale nie mogłem dopuścić do twojego spotkania z Croftem. Holland wyjrzała przez przyciemnione okno; zobaczyła drzewa i połacie trawy. Mikrobus jechał bez przeszkód, posuwając się w przeciwną stronę niż sznur samochodów i autobusów kierujących się do przystani. - Meg powiedziała ci, gdzie mnie znaleźć - stwierdziła. Jej głos brzmiał teraz mocno i dźwięcznie. Delikatnie krążyła głową, żeby rozluźnić napięte mięśnie. - Ona cię nie zdradziła - odparł Johnson. - Wyjaśniłem jej pewne sprawy. Holland usłyszała odgłos rozwijanego arkusza papieru, odwróciła się i ujrzała portret pamięciowy. Zwiększona dawka adrenaliny ostatecznie zniwelowała uboczne efekty środka uspokajającego. Johnson skinął głową. - Tak, to facet, który przyszedł do twego domu. Położył jej na kolanach teczkę z aktami i szybko zaczął opowiadać o byłym agencie Służby, zwanym Pastorem; okazał się on groźnym przestępcą, o sadystycznych skłonnościach, które praktykował głównie na młodych kobietach. Doskonale i wszechstronnie wyszkolony zawodowiec, niezwykle opanowany i pewny siebie. Pewny siebie... Określenie to odbiło się echem w głowie Holland, przywołując strzępy dawnych myśli. Na czym polega twoja siła? Kto ci ją dał? - To nie ty - wymamrotała. - To nigdy nie byłeś ty. - Co takiego? Holland potrząsnęła głową. - Nic. To tylko natłok myśli. Dokąd jedziemy? -Croft przybył na spotkanie. Czekał, nigdzie cię nie zobaczył i odjechał... - Zjeżdża na pobocze - zakomunikował zza kierownicy Bryant. - Co robimy? - Omiń go, zawróć i zaparkuj tak, żebyśmy mogli go obserwować. Znajdowali się na dwupasmowej, zacienionej alei wijącej się przez park między kanałem a Water Street; znajdowało się przy niej sporo zatoczek parkingowych z wybudowanymi szałasami, w których można się było schronić. Na polanach między drzewami stały stoliki, duże metalowe beczki na śmieci i ceglane paleniska z zardzewiałymi grillami. Holland zobaczyła, że samochód Crofta zjeżdża do zatoczki. Mikrobus minął go, a następnie usłyszała klikanie kierunkowskazu, gdy Bryant wjechał na pobocze. Nagle tylne koła zabuksowały na żwirze i Holland została wciśnięta w fotel, gdy mikrobus zawrócił. Bryant zwolnił i zjechał na pobocze po przeciwnej stronie drogi; Holland usłyszała szuranie gałęzi o dach. Bryant prędko wyskoczył z wozu. Otworzył tylne drzwi, wyjął torbę z narzędziami i zatrzasnął je z powrotem. Poprzez szum przejeżdżających samochodów Holland usłyszała jednostajny odgłos dźwigni lewarka i poczuła, że mikrobus się przechyla. Pod pojazdem znajdował się teraz podnośnik - widoczny znak dla przejeżdżających kierowców i wszystkich, którzy go dostrzegli, że kierowca złapał gumę, lecz posiada odpowiedni sprzęt do naprawy i sam może się z tym problemem uporać. Nikt nie będzie im przeszkadzać. - Croft zatrzymał się na piknik? - wymamrotał Johnson. - Raczej nie. Czy to, co widzisz, budzi w tobie jakieś podejrzenia, Holland? Wzięła od niego lornetkę Rangemastera. Usłyszała szum elektronicznego urządzenia automatycznie regulującego ostrość. Przy stolikach ani żywej duszy. Nie było też innych cieni poza tymi, rzucanymi przez drzewa. Croft wysiadł z samochodu; krążył po polanie na sztywnych nogach, jakby na skutek zimna nie mógł zginać kolan. Uderzał o siebie ubranymi w rękawice dłońmi, nawet nie próbując ukryć swojej złości. Następnie podjechał beżowy samochód, z napisami zdradzającymi, że pochodził z wypożyczalni. Nie widać nic podejrzanego... - Z wyjątkiem tego, że beżowy samochód się cofa - głośno powiedziała Holland - i staje przodem w kierunku drogi. Tak parkuje ktoś, kto chce bardzo szybko odjechać. - Zgadza się. Kto w nim siedzi?- Johnson zaczynał się niecierpliwić. - No, rusz się z tego wozu. Wysiadaj. Senator ma mało czasu. Nie może tu spędzić całego dnia. - Szefie... - Bryant zdążył już powrócić za kierownicę i teraz się odwrócił. Holland przyjrzała mu się po raz pierwszy; jego czerwonej, pełnej twarzy z szerokim, lekko zadartym nosem. Miał skupione, przenikliwe oczy. Była przekonana, że gorąco pragnął, aby Johnson pozwolił mu działać na własną rękę. - W Andrews stoi gotowy do startu nightingale. Zjawiłby się tutaj już za dwadzieścia minut. Mogłyby również zadziałać Siły Szybkiego Reagowania z Buzzard Point... Johnson uciszył go machnięciem ręki. Holland wiedziała, że nightingale to helikopter mogący się poruszać w każdych warunkach pogodowych i terenowych. W środku było dość miejsca tylko dla dwóch osób, gdyż resztę miejsca zajmowała specjalistyczna aparatura służąca do badania terenu i czynności inwigilacyjnych. Nightingale mógł nadlecieć od tyłu i obniżyć pułap, tak że ścigana osoba nie byłaby w stanie go zauważyć niemal do chwili, kiedy by przy niej wylądował. - Nikt inny, tylko Pastor, dałbym sobie uciąć głowę - stwierdził Johnson. - Na pewno ma przy sobie kupę żelastwa. Holland nic z tego nie rozumiała, aż do chwili, gdy otworzyły się drzwi beżowego samochodu i wysiadł z niego mężczyzna, którego twarz widniała na portrecie pamięciowym. Usłyszała głośny oddech Johnsona. Bryant zdjął uzi z zamocowanego pod deską rozdzielczą uchwytu. - Zauważy śmigłowiec - stwierdził Johnson, jak gdyby rozmawiając z samym sobą - i wtedy będzie już wiedział, że za nim podąża cała reszta. Nightingale nie będzie w stanie go zatrzymać ani nie zapobiegnie wzięciu Crofta jako zakładnika. To będzie pierwsza rzecz, jaką zrobi: użyje amerykańskiego senatora jako żywej tarczy. Jeśli to mu się nie uda, dopadnie pierwszą z brzegu spacerującą po ulicy rodzinę. Raczej wątpię, by... Nie, Holland! Holland poczuła na ramieniu jego zaciśniętą dłoń. Zdążyła już sięgnąć palcami klamki przy bocznych drzwiach i w sekundę później znalazłaby się na zewnątrz. - Dobrze się czujesz, Holland? Mam nadzieję, że nie masz zamiaru zrobić czegoś głupiego? Johnson rozluźnił uścisk i Holland z powrotem opadła na fotel. Nie mogła oderwać oczu od dwóch rozmawiających ze sobą mężczyzn, między którymi unosiły się białe smugi pary. -Zostaw go dla mnie! - wyszeptała Holland. Jednak, gdyby zapytano ją, kogo ma na myśli, nie byłaby w stanie odpowiedzieć. Czy Pastora, który mówił do niej głosem pełnym ciepła i słodyczy, strzelając wcześniej w samochodzie do Franka i dobijając go w jej domu? A może Crofta, któremu uwierzyła i zaufała do tego stopnia, że w jego ręce złożyła swoje życie? Crofta, któremu Frank powierzył swoją tajemnicę; Crofta, który oddał Franka w ręce oprawcy; Crofta, który był źródłem morderczej mocy Pastora... Spojrzała na Johnsona szeroko otwartymi oczami. Rozmawiał właśnie przez telefon z oficerem dyżurnym w Buzzard Point. Oddziały Szybkiego Reagowania FBI bezzwłocznie przybywały na każde wezwanie Tajnej Służby. Uzbrojeni mężczyźni w kamizelkach kuloodpornych pod czarnymi kombinezonami, do których mieli przyczepione granaty ogłuszające i oślepiające, gaz łzawiący i amunicję, wskakiwali już do mikrobusów z namalowanymi na bokach nazwami cukierni i kwiaciarni. Johnson opisał ścigany samochód i jego kierowcę, następnie wskazał jedyną trasę - była to Souhwest Freeway - którą Pastor mógł dojechać z parku do 395. Gdyby oskrzydlili Pastora, może udałoby im się go złapać. Oddziały Departamentu Kontroli podlegające Johnsonowi były już w drodze. Johnson spojrzał na Bryanta, który rozmawiał przez drugi telefon. - Chłopcy i dziewczynki ruszyli w tan - usłyszał w odpowiedzi na swój pytający wzrok. Wrócił do zaczętej rozmowy. - To poważna sprawa. Strzelać w nogi, bez ostrzeżenia. O ile to możliwe, chcę go mieć żywego. Muszę zadać mu kilka pytań... - Holland, co się tam dzieje? - Croft wsiadł do samochodu, Pastor... wrócił do swojego... rusza pierwszy. Johnson klepnął Bryanta w ramię. Zazgrzytał metal i mikrobus spadł z podnośnika. Bryant skręcił kierownicę, nacisnął na gaz i wykonał podręcznikowy manewr uniku, na skutek którego pojazd odwrócił się o sto osiemdziesiąt stopni. Z tyłu dobiegł ich dźwięk klaksonów. - W porządku - cicho powiedział Johnson. - Pojedziemy teraz za Croftem, wyprzedzimy go, w chwili, gdy pojawi się między nim a Pastorem luka, wślizgniemy się w nią i zwolnimy, żeby ich rozdzielić. Johnson zwrócił się do Holland. - Wciąż masz zawroty głowy? - Nie, czuję się świetnie. - Może dla pewności stuknąć cię w kolano? Pokręciła głową. - No to w porządku. - Croft... - Zapomnij o nim na chwilę, Holland. Wiemy, gdzie go szukać. To będzie zabawa w stylu FBI, rozumiesz? Widziałaś Pastora z bliska, w akcji, ale ja go znam trochę lepiej. Nie da nam drugiej takiej szansy. Holland przełknęła ślinę, po czym wyciągnęła z kabury pistolet, odwiodła zamek, sprawdziła go i wsunęła na miejsce. Johnson obserwował jej zaciśnięte na pistolecie dłonie, sprawdzając, czy nie zaczną dygotać. Odetchnął z ulgą. Pastor jechał wzdłuż Water Street ze stałą prędkością czterdziestu mil na godzinę, jednak pomimo to Croft bez przerwy pozostawał w tyle, jak turysta, który nabawił się urazu łękotki. Croft był wściekły, że Tylo wystawiła go do wiatru. Na leśnym parkingu, zadręczał Pastora pytaniami, dlaczego stracił ją z oczu przy przystani promowej. Pastor musiał przypomnieć Croftowi jego własne instrukcje - że nie wolno mu wchodzić w bezpośredni kontakt z dziewczyną, a jedynie podążać za nią do umówionego miejsca spotkania. Croft z trudem przyjmował słowa krytyki. Nie mógł również zrozumieć, dlaczego Tylo w ostatniej chwili zdecydowała się czmychnąć. Sugerował, że może coś ją wystraszyło, dając do zrozumienia, iż zapewne Pastor, śledząc ją, nie zachował należytego dystansu. Pastor nawet nie próbował odpierać tych zarzutów. Doszedł także do wniosku, że niekoniecznie musi informować Crofta o wizycie Arlissa Johnsona na pokładzie "Łabędziego Szlaku" i że - wbrew przypuszczeniom Crofta - nie podejrzewa, aby Tylo tam wróciła. Czy to Johnson dotarł do niej pierwszy? Pastor nie był pewien. Gdy po raz ostatni widział Johnsona, ten kierował się w stronę centrum miasta. Nikt nie deptał Holland po piętach, kiedy zmierzała do przystani. Jeśli Johnson doszedłby do wniosku, że Tylo może przebywać gdzieś w pobliżu, z pewnością by nie odjeżdżał. Pastor nie przejął się zbytnio tym, że na przystani stracił Holland z oczu. Podzielał przekonanie Crofta, iż prędzej czy później sama odda się w jego ręce. Jednak, gdy dowiedział się, że nie stawiła się na spotkanie, zapaliło się czerwone światełko jego wewnętrznego systemu alarmowego. Bacznie przyglądał się każdemu pojazdowi mijającemu zatoczkę, przy której wcześniej zatrzymał wóz i teraz, gdy jechał ulicą, zaglądał przez przednie szyby wszystkich nadjeżdżających z naprzeciwka samochodów. Pastor najpierw usłyszał klakson - dwa przerywane sygnały, dawane przez kierowcę, który najwyraźniej stracił cierpliwość. We wstecznym lusterku zobaczył, jak mikrobus z widniejącym na przedniej masce napisem Motts Tours zmienia pas, mija samochód Crofta i wślizguje się w wolną przestrzeń między nimi. Pastor uśmiechnął się. Styl jazdy kierowcy wskazywał, że w mikrobusie raczej nie ma pasażerów. Zapewne wraca do hotelu po kolejną partię turystów. A może nie. Pastor widział kierowcę w lusterku. Nie miał na głowie firmowej czapeczki z nazwą biura podróży. Ubrany był w kurtkę i koszulę z kołnierzykiem. Kierowcy wycieczkowych mikrobusów mieli na sobie zazwyczaj sportową koszulkę i kolorowy ortalion. Od czasu do czasu poruszał ustami, jak gdyby mówił do kogoś siedzącego za nim, ani na moment jednak nie spuszczał oczu z jezdni. Z pewnością nie był kierowcą wycieczkowego mikrobusu. Pastor podjechał do skrzyżowania i skręcił w prawo. Powoli ruszył Maine Avenue, obserwując, jak Croft skręca w Seventh Street, która doprowadzi go do Independence Avenue. Mikrobus wciąż jechał za nim. Pastor był już pewien, że został namierzony przez Johnsona. A więc udało mu się odnaleźć dziewczynę. Oznaczało to, że podała mu jego dokładny rysopis. Albo do Johnsona dotarły już wieści z "Coach and Arms" i miał przy sobie portret pamięciowy. Pastor skręcił w lewo, kierując się w stronę ronda, którym kończyła się Tenth Street. Johnson nie był sam. W mikrobusie siedział kierowca i dziewczyna. Pastor nie sądził, żeby wiózł ze sobą uzbrojonych agentów. Johnson namierzył go - musiało się to stać podczas postoju na parkingu, w parku - i z pewnością wezwał Oddziały Szybkiego Reagowania. Jak dotąd, Pastor nie zauważył charakterystycznych pojazdów, jakimi poruszali się agenci - były to zazwyczaj mikrobusy, identyczne z używanymi przez państwową pocztę lub inne firmy kurierskie. Z pewnością powiadomił również swoich ludzi, zajętych poszukiwaniem Tylo. Trochę późno, na szczęście dla Pastora. Johnson pewnie nie sądził, że uda mu się z nią spotkać i nie wezwał agentów w porę. Teraz jechał za Pastorem, mając nadzieję, iż ten da mu wystarczająco dużo czasu, aby zdążyły nadciągnąć wezwane posiłki. Raczej nie. Na środku ronda znajdowała się najsłynniejsza waszyngtońska fontanna. Pastor szczególnie ją sobie upodobał i często odwiedzał to miejsce wcześnie rano, zanim zdążyły nadciągnąć tłumy wycieczkowiczów. Wokół fontanny stało w tej chwili kilkadziesiąt zaparkowanych samochodów, wśród których jak zwykle kręcił się rój kretynów i niewydarzonych amatorów fotografii, ustawiających w rządku swoje tępe, obsmarkane bachory. Nie byli Pastorowi do niczego potrzebni. Musiał znaleźć... Tak, ta mile wyglądająca para Japończyków w jednakowych czerwonych pelerynach, wysiadająca z wypożyczonego lincolna. Pastor zaparkował swój wóz za lincolnem, przez cały czas uważnie obserwując mikrobus. Zatrzymał się z tyłu w dość dużej odległości -jego kierowca najwyraźniej szukał wolnego miejsca. Po chwili zaczął go wyprzedzać sznur samochodów, zajeżdżając mikrobusowi drogę od przodu. Pastor szybko ściągnął swoją kurtkę, włożył szarą pelerynę i wełnianą czapkę. Wychodząc z samochodu, uśmiechnął się do stojącej pary. - Dzień dobry. Strasznie dzisiaj zimno - powiedział po japońsku. Młody mężczyzna wyglądał na zdumionego. Dziewczyna zachichotała. Następnie podeszli, mile zaskoczeni, że Amerykanin tak świetnie mówi w ich ojczystym języku. Pastor podziwiał kamerę Japończyka i nawet uprzejmie zaoferował, że ich sfilmuje. W czasie tej miłej pogawędki kątem oka obserwował mikrobus, który utknął w kolumnie samochodów po drugiej stronie ronda. Mężczyzna wręczył kamerę Pastorowi, objaśniając, do czego służą poszczególne przyciski i gałki. W chwili, gdy para odwróciła się do niego tyłem, Pastor rzucił kamerę na bagażnik samochodu. W dłoni trzymał wąskie sześciocalowe ostrze, wykonane z tej samej stali, z której robiono miecze samurajskie. Uświadomił sobie ironiczną wymowę tego zbiegu okoliczności, przykładając nóż do gardła turysty. - Nie widzę go! Niech to szlag, nie widzę go! Holland przyciskała twarz do szyby, jak by mogło to w czymkolwiek pomóc. Między wlokącymi się pojazdami na moment mignął jej samochód Pastora, jednak nie mogła dostrzec samego kierowcy. Właśnie ujęła palcami klamkę drzwi, gdy usłyszała pierwszy krzyk. - Holland! Wyskoczyła z mikrobusu i rzuciła się przed siebie, z tyłu ścigało ją wołanie Johnsona. Biegła zygzakami, nisko pochylona, aby amortyzować zderzenia z turystami, którzy nie zdążyli jej zejść z drogi. Holland najpierw dojrzała stojących w półkolu gapiów, a następnie strugi krwi na asfalcie. Dwoje ludzi leżało twarzami do ziemi. Mężczyzna miał podciętą szyję; ostrze rozpruło ją aż do podstawy czaszki. Holland nigdy wcześniej nie widziała tak przerażającego widoku, jaki przedstawiała kobieta - nawet na ćwiczeniach z autopsji. Miała rozrzucone bezładnie włosy; pod podciągniętym do góry swetrem zamiast brzucha widniała krwawa jama, w której pływały dwie odcięte z wprawą chirurga nerki. Holland uświadomiła sobie, że klęczała otoczona przez tłum ludzi, dopiero wtedy, gdy ktoś chwycił ją pod ramiona i podniósł, - Musimy stąd iść - powiedział Johnson tonem nie znoszącym sprzeciwu. Holland wyrwała mu się z rąk i wpadła na Bryanta, który podszedł do niej z tyłu. - Musimy im pomóc! Johnson chwycił ją ponownie. Tym razem jego ręce były jak stalowe kleszcze, które wyciągały ją z otchłani jęku i szlochu, odwracając od pełnego krwi widoku. Tuż za nią Bryant cichym, naglącym głosem rozmawiał z operatorem telefonu pogotowia. Zaraz potem ponownie się z kimś połączył. Holland usłyszała, o co chodzi. - Każesz FBI wycofać swoje oddziały? A co z Pastorem? Johnson odwrócił ją tak, że stanęła z nim twarzą w twarz i ruchem głowy wskazał na zaparkowane samochody. - Samochód Pastora wciąż tam stoi, a miejsce obok jest wolne. Holland spojrzała we wskazanym kierunku, zobaczyła puste miejsce, roztrzaskaną kamerę na asfalcie, błyszczące odłamki szkła lub kryształu. - Użył tych ludzi w celu odwrócenia uwagi; zaszedł ich od tyłu, zrobił swoje i odjechał ich samochodem, zanim ktokolwiek go zauważył. - Johnson mówił do niej, prowadząc ją jednocześnie pod ramię. Z oddali dobiegł odgłos syren. - Policja stanowa. Zrobią to, co mogą, czyli niewiele. Okaże się, że nikt nic nie widział. Nikt nie poda rysopisu, a nawet jeśli uda się od ludzi wydobyć jakieś zeznania, to będą sprzeczne. - Ale my wiemy, co zaszło! - I Pastor jest tego w pełni świadomy. Johnson doprowadził ją do mikrobusu i pomógł wejść do środka. Bryant usiadł za kierownicą i właśnie uruchamiał silnik. - Pastor zniknął z pola widzenia. Uwierz mi, jest w stanie umknąć każdemu. Nie możemy rozesłać jego rysopisu. Jeśli powiemy im o Pastorze, będziemy musieli powiedzieć im wszystko. Nie mam zamiaru alarmować Crofta. A ty? Holland zamrugała oczami, żeby powstrzymać łzy. - Pastor skontaktuje się z Croftem i powie, że został zidentyfikowany. - Nie zrobi tego - cicho powiedział Johnson. - To, co się tutaj stało, nie ma nic wspólnego z Croftem. To sprawa osobista. Pastor zrobił to wyłącznie dla siebie. Nie dokończone porachunki, Holland. Przesłał mi w ten sposób wiadomość na wypadek, gdyby nie dotarła do mnie pierwsza. ROZDZIAŁ 21 Budynek, usytuowany nieco ukośnie w stosunku do Lisner Auditorium, znajdował się na wschodnich obrzeżach Uniwersytetu George'a Washingtona. Czerwona cegła, z której go wzniesiono, przypominała swoim odcieniem zakrzepłą krew. Zwieńczały go wysokie kominy i smukłe wieżyczki. Holland pomyślała, że budynek wygląda jak szkoła dla sekretarek z przełomu wieku. Zbytnio się zresztą nie pomyliła. Napis na pamiątkowej tablicy informował, że niegdyś mieściła się tutaj pensja dla młodych dam. Na znajdującym się obok szyldzie widniała nazwa: Ośrodek Pomocy i Doradztwa dlaKobiet. Drzwi otworzyła im zadbana kobieta około pięćdziesiątki, przedstawiając się jako Claire Cranston. Na kostiumie z kolekcji Ann Taylor miała fartuszek w kwieciste wzory; nie nosiła żadnej biżuterii. Holland, która stała wraz z Bryantem nieco z tyłu, z zaskoczeniem zauważyła, że kobieta i Johnson całują się w policzek. Johnson odwrócił się i spojrzał na Bryanta, który najprawdopodobniej zrozumiał jego intencje, i wprowadził Holland do środka. Holland uznała, że świetnie musiał znać to miejsce, gdyż bez wahania poprowadził ją przez hol i salon, następnie wzdłuż długiego korytarza do urządzonej w stylu country kuchni, a następnie do windy, przypominającej dużą klatkę dla ptaków. Zapach przyrządzanej potrawy - gulaszu lub duszonej wołowiny - przyprawił Holland o głodowe skurcze żołądka - Co to za miejsce, tak naprawdę?! - zapytała, przekrzykując klekot windy. Bryant spojrzał na nią z pełnym melancholii wyrazem twarzy. - Znasz Johnsona dosyć dobrze, prawda? - On i mój ojciec byli najlepszymi przyjaciółmi. Zauważyła, że Bryant chciał to skomentować, ale w ostatniej chwili zmienił zdanie. - Wiedziałaś, że Johnson ma siostrę? Holland pokręciła głową. - Mieszkała w Teksasie. Jej mąż pracował niegdyś w CIA; Johnson dowiedział się, że się nad nią znęca, gdy było już za późno. Po tym wszystkim zaczął rozmawiać z pełniącymi służbę kobietami - u nas, w FBI, w Agencji. Wysłuchał tak wielu opowieści na temat przemocy w domu, że postanowił pomóc w stworzeniu tego ośrodka. Kieruje nim Claire - kobieta, która otworzyła nam drzwi. Nie jest to przedsięwzięcie na wielką skalę, ale Claire dba o to, żeby wiedziały o nim zasiadające w rządzie kobiety. Johnson doskonale zna się na rynku papierów wartościowych. Zainwestował swoje pieniądze, utworzył fundusz i w tej chwili niczego tu nie brakuje. W zamian za to bywa, że zjawia się tu z kimś, kogo pragnie na jakiś czas ukryć. Claire pracowała w Drug Enforcement Administration i wie, jak sobie radzić w tego typu sprawach. Wyszli z windy i ruszyli wzdłuż wąskiego korytarza na odnowionym poddaszu. Holland pomyślała, że niegdyś mieściły się tu pewnie maleńkie pokoiki dla służby. Bryant musiał się pochylić, by nie uderzyć głową o sklepienie. Pokój był jasny i znacznie większy niż się spodziewała: ściany pokrywała tapeta w gustowny kwiatowy deseń i pyszniło się drewniane łoże z baldachimem, zrobione z klonowego drewna. Zdobiony dzban na wodę, miednica i inne staroświeckie drobiazgi sprawiały, że miejsce to miało urok wiejskiego zajazdu. Jednak w powietrzu unosił się zapach stęchlizny i Holland pomyślała, że pewnie od dłuższego czasu nikt tutaj nie mieszkał. Sekretne gniazdko Arlissa, do którego przyprowadza wróble z przetrąconymi skrzydełkami... - Jak masz na imię? - zapytała Holland. Bryant przestąpił z nogi na nogę, jak gdyby zadała mu zbyt osobiste pytanie. Kiedy jej odpowiedział, odezwała się ponownie: - Dziękuję, za wszystko. Bryant uśmiechnął się i zaczął przyrządzać kawę w ekspresie. Po sposobie, w jaki się poruszał, Holland poznała, że żyje samotnie -krzątał się między zlewozmywakiem a lodówką z pośpiechem typowym dla kawalera. - Jak sobie dajecie radę? Holland nie usłyszała, kiedy Johnson wszedł do pokoju. Zamknął za sobą drzwi i rozejrzał się dookoła, kiwając głową. - Będzie ci tutaj dobrze. Claire zdobędzie dla ciebie ubranie. Podaj jej swój rozmiar i listę rzeczy, których potrzebujesz. Obecnie są tu tylko cztery kobiety. Nikt nie składa wizyt. Winda działa tylko po wystukaniu właściwego szyfru, Claire ci go poda. - Wskazał na telefon. - Jest w nim na stałe zamontowany podsłuch, ale nie sądzę, żebyś z kimkolwiek się kontaktowała. - Meg - wtrąciła szybko Holland. - Dobrze. I przy okazji powiedz jej, proszę, że nie jestem wcieleniem zła, bo chyba tak uważa. Holland obserwowała Arlissa sadowiącego się w wyściełanym fotelu. Wyciągnął mogi, jakby znajdował się na plaży. Dostrzegała wyraźne piętno, jakie odcisnęły na jego twarzy wypadki, które się wydarzyły, i te, które dopiero miały nastąpić; ciążyła mu świadomość, że nie może zapobiec temu, co nieuniknione. - Dlaczego zabił oboje?- Holland uświadomiła sobie, że głośno wyraziła dręczącą ją myśl. - Pastorowi wystarczyło zabić jedną osobę. Chodziło mu o odwrócenie uwagi, prawda? O coś, co nas zmrozi, dając mu czas potrzebny do ucieczki. - Przerwała. - Nie musiał zabijać obojga. Johnson wziął od Bryanta filiżankę kawy i westchnął. - Owszem, musiał. Pamiętasz bajkę o żabie i skorpionie? Żaba bierze skorpiona na plecy i pomaga mu się przedostać na drugą stronę rzeki, uzyskawszy wcześniej od skorpiona obietnicę, że ten jej nie ukłuje. W połowie drogi skorpion jednak wbija swój kolec. Gdy zaczynają tonąć, żaba pyta: "dlaczego to zrobiłeś?" A skorpion odpowiada: "bo taka jest moja natura". - Taka jest natura Pastora. To jedyne wyjaśnienie. Nie został zmuszonyprzez okoliczności, w jakich się znalazł - on po prostu taki jest. - Wspomniałeś, że Pastor przesłał ci wiadomość na wypadek, gdyby nie dotarła do ciebie pierwsza. Johnson opisał jej incydent w "Coach and Arms" i opowiedział o Pastorze oraz jego poczynaniach w szeregach Służby. Pominął te szczegóły dotyczące wyjątkowych "predylekcji" Pastora, które nie wnosiły do historii istotnych informacji, natomiast nie pominął niczego, co dotyczyło człowieka jako takiego, a co powinna wiedzieć Holland na wypadek, gdyby zetknęła się z nim ponownie. - Nie będzie już tak samo wyglądał - wyjaśnił Johnson - zaatakuje cię w najmniej spodziewanych okolicznościach. Musisz go dostrzec pierwsza... Na dodatek współpracuje z Croftem. - Ostatnie zdanie zabrzmiało jak syk. Holland zobaczyła, że Johnson z trudem powściąga swoje emocje. Croft nigdzie się nie ukrywał, znalezienie go nie stanowiłoby większego problemu. Mogliby go dopaść już teraz i myśl ta odurzała jak narkotyk. - Moglibyśmy, a nie możemy - powiedziała Holland. Johnson spojrzał na nią. - Chodzi mi o Crofta. Jest w zasięgu ręki, a jednak nie możemy go nawet dotknąć. Johnson był zadowolony, ale tego nie okazywał. Holland została oszukana i zdradzona przez człowieka, który oferował jej schronienie. W jej krwi nie było już adrenaliny, lecz czysty ekstrakt wściekłości, a mimo wszystko udawało jej się nad sobą zapanować. - Croft wciągnął w to Pastora - stwierdził Johnson. - Traktujemy to jako pewnik, tak? - Zgadza się. - Dlaczego? - Nie wiem. Frank też nie wiedział. Ufał Croftowi, ale nic mi o nim nie mówił. Johnson zobaczył, że jej oczy zrobiły się szkliste w chwili, gdy wymówiła imię Suressa - musiał czym prędzej wyrwać ją z tego stanu. - Chcę dokładnie wiedzieć, co zaszło w twoim domu. - To wszystko zaczęło się wcześniej. Trzeba cofnąć się do dnia zabójstwa Westbourne'a. Holland doszła w swojej opowieści do chwili, gdy Westbourne wręczył jej dyskietkę, prosząc, by przekazała ją jego sekretarce. Dodała też, że Westbourne pomylił się, wręczając mi tę, którą miał na myśli. - Nie wspomniałaś o tym ani słowem, kiedy cię przesłuchiwałem w rezydencji - wtrącił Johnson. - Oczywiście, że wspominałam -zaprotestowałaHolland. -Mówiłam... Czy rzeczywiście o tym powiedziałam? Cofnęła się pamięcią do owej chwili, próbując uciszyć w myślach cały zgiełk i zamieszanie, jakie nastąpiły po znalezieniu Westbourne'a. Skoncentrowała się na bibliotece, w której usiadła naprzeciwko Johnsona, przypominała sobie jego cichy, zatroskany głos, pytania, które jej zadawał i swoje odpowiedzi. Nie, rzeczywiście o tym nie wspomniałam. Spojrzała na Johnsona. - Nie wiem, co powiedzieć. Albo w jakiś sposób umknęło to mojej uwagi, albo podświadomie chciałam o tym zapomnieć. Nie mam pojęcia dlaczego tak się stało. Przepraszam. - Jakie wnioski powinniśmy wyciągnąć z tego, że owej nocy Westbourne miał przy sobie dyskietkę? - Senatorowie, którzy tam wówczas byli - z wyjątkiem Crofta i Westbourne'a - zasiadają w Senackiej Komisji Etyki. Sądzę, że Croft zastosował tutaj pewien podstęp: zasugerował Kardynałom, aby znaleźli przeciwko Westbourne'owi jakieś prawdziwe lub sfingowane zarzuty, związane z pracami Komisji Etyki. Musiały być one na tyle poważne, że Westbourne poczuł się nimi mocno zagrożony. Tak więc wytoczył przeciwko Kardynałom ciężką artylerię. Przyniósł ze sobą dyskietkę, może nawet zaprezentował im jakiś fragment zawartego na niej materiału, dając do zrozumienia, że użyje jej, jeśli będą naciskać na niego zbyt mocno. Croft właśnie na to liczył. Wiedział, że jeśli Westbourne zostanie przyparty do muru, to weźmie ze sobą dyskietkę. - Taaak. Wydaje mi się, iż tak się właśnie stało. - Johnson przerwał. - Zatem fakt pominięcia przez ciebie owego incydentu nie miał większego znaczenia. Wtedy nie potrafiłbym jeszcze wyciągnąć z tej informacji odpowiednich wniosków. Nie znałem pozostałych okoliczności. Holland wznowiła swoją opowieść od momentu, w którym została przerwana, i doszła do chwili, kiedy Pastor znalazł się w jej domu. - Szukał dyskietki. Tylko to go interesowało. Croft wyprowadził Franka w pole, mówiąc mu, że pojedzie z nim do mnie. Wcale nie miał zamiaru tego zrobić i w ostatniej chwili się wycofał. Pastor już wówczas wiedział, że Frank jest w drodze. Zatrzymuje Franka, strzela do niego i przyjeżdża jego samochodem. Dostrzegam wóz; nie zastanawiam się zbytnio, kto może być w środku. Po chwili Pastor jest w moim domu. - Holland głęboko wciągnęła powietrze. - Chodziło mu wyłącznie o dyskietkę. Leżała przy komputerze, wystarczyło tylko po nią sięgnąć. Powinien działać szybciej, zabić mnie natychmiast, ale zgubiła go nadmierna pewność siebie. Chciał przez minutę czy dwie rozkoszować się, obserwując, jak spoglądam śmierci w oczy. - Jednak popełnił błąd. Frank wciąż żył. Zdołał jeszcze dotrzeć do domu i oddać jeden strzał, zanim Pastor go zabił. Zabójca miał dość czasu, aby zacisnąć moje palce na rękojeści swojego pistoletu. Byłam nieprzytomna przez parę minut, bo Pastor, wchodząc do domu, pchnął z impetem drzwi, które mnie ogłuszyły, chciał upozorować moje samobójstwo. Poszczególne elementy układały się w logiczną całość. Jednak Johnson musiał jeszcze poznać motywy. - Powiedz mi coś na temat samej dyskietki. Holland zaczęła od pogrzebu Westbourne'a, podczas którego odnalazła dyskietkę w swojej torebce. Oczy Johnsona zamieniły się w dwa rozżarzone węgle, w miarę jak dowiadywał się o niezwykłym świadectwie zdrady i ludzkiej przewrotności. - Co za potwory! - wyszeptał. - To nie wszystko - dodała Holland i powiedziała mu o wzmiance na temat drugiej dyskietki stanowiącej dalszą część zapisków. Z wyrazu twarzy Johnsona czytała, że zrozumiał już wszystko i czekała, aż dopowie całą resztę, wiążąc przeszłość z teraźniejszością. - Tak więc Pastor, sądząc, że już posiada jedną dyskietkę, próbował za pomocą tortur wydusić z Westbourne'a informację, gdzie znajduje się druga. Westbourne wytrzymał, po czym Croft, któremu Pastor wręczył dyskietkę, odkrył pomyłkę. Postanowił naprawić swój błąd, gdy dowiedział się od Suressa, że poszukiwana dyskietka jest u ciebie. Ale ty wciąż żyjesz, i co więcej, stałaś się stroną w tej grze, więc Croft postanowił zagrać z tobą jak równy z równym i w ten sposób zbliżyć się do ciebie. Może wiedziałaś, gdzie jest druga dyskietka, a może nie. Jeśli tak, warto było ci poświęcić czas. Jeśli nie, i tak miałaś wkrótce zginąć. Pastor miałby oczyszczony teren do kontynuowania swoich poszukiwań. To szczwana bestia; chodzi mi o Crofta... - W jaki sposób Croft dotarł do Pastora? Co się za tym kryje? - Tego nie wiemy. -Johnson spojrzał na Bryanta. - Zajmiesz się tym. Dokładnie sprawdź Crofta; jego podróże, rachunki za rozmowy międzykontynentalne, telegraficzne transfery bankowe. Pastor przebywał w Tajlandii. Musi istnieć jakiś ślad... -Johnson zamilkł, zamyślony. Dostatecznie dobrze znał waszyngtońskich polityków, aby zdać sobie sprawę z ich wampirzej natury. Nigdy nie można było przewidzieć, co wyłoni się z popiołów. Miał wrażenie, że wie co robić: należało udać się do Wyatta Smitha, natychmiast go o wszystkim poinformować i zostawić cały ten kram na jego biurku. Jako szef Departamentu Kontroli, Johnson poskładał już rozsypane puzzle w jedną całość. Podległy mu departament był szczególnie zainteresowany sprawą ze względu na osobę Pastora. Jednak Pastor to poszukiwany zabójca. Z kompetencyjnego punktu widzenia powinno się nim zająć FBI. Johnson był także w stanie pomóc Holland. Dzięki wkładowi, który wniosła w rozwikłanie zagadki, mógł z powrotem przyjąć ją w szeregi Służby. - Przekażemy to, co mamy, szefowi - powiedział. - Ta sprawa bardzo się rozrosła... - Zdobędę ją dla ciebie. Johnson popatrzył na Holland. - Mogę zdobyć drugą dyskietkę. Croft jeszcze jej nie ma. Pastor nie dokończył swojej roboty i to działa na naszą korzyść. W tym wypadku nie ma nad nami żadnej przewagi. -Przerwała. -Pozwól, że zdobędę ją dla ciebie. - Holland, nawet gdybyś wiedziała, gdzie jej szukać, nie mamy czasu, aby to zorganizować. - Nikt nie ma czasu. Pastor nie może zbyt długo tkwić w Waszyngtonie. Początkowo miał tu tylko przyjechać, wykonać robotę i zwiewać, gdzie pieprz rośnie. Jeśli przekażesz to szefowi, trochę potrwa, zanim podejmie decyzję, w jaki sposób rozwiązać tę sprawę i wtedy Pastor zniknie nam z oczu. Nie ma co do tego najmniejszych wątpliwości. - Holland spuściła nieco z tonu. -Poza tym w tej chwili jest to już sprawa osobista. Między tobą a Pastorem i między mną a Croftem. Nigdy nie doprowadzisz do wszczęcia oficjalnego śledztwa przeciwko Croftowi. Spojrzy ci prosto w oczy i zażąda. dowodów, których nie masz. Przygotuje jakiś zręczny wybieg, narzuci nam swoje reguły gry... Wymkną nam się obaj, Arliss. Dobrze o tym wiesz. - Co się stanie, jeśli zdobędziesz dyskietkę przed Pastorem? - Wówczas być może wpadłyby w nasze ręce dowody, dzięki którym rozprawilibyśmy się z Croftem. Westbourne także z pewnością nie miał czystych rąk, więc moglibyśmy go powiązać ze wszystkim, co zaczęło się w Oak Farms. Johnson nie zastanawiał się nad swoją karierą ani nad lojalnością w stosunku do Wyatta; nie myślał nawet o tym, jak fatalne skutki może mieć dla nich obu jakikolwiek błędny ruch z jego strony. Nie chodziło również o strach przed Pastorem, którego nie próbował nawet przed samym sobą ukrywać. Dręczyło go coś, o czym Holland nie wspomniała, a co kryło się pod zasłoną jej słów jak złośliwa odmiana raka. - Robisz z siebie przynętę. Wabik. Chcesz się ujawnić i zwabić Pastora... Chcesz, żeby się do ciebie zbliżył... - On i tak się zjawi. Czy chcę tego, czy nie. - Holland spojrzała Johnsonowi w oczy. Przepełniał ją spokój. - Liczę, że będziesz w pobliżu, gdy to się stanie. CZĘŚĆ TRZECIA ROZDZIAŁ 22 Croft odebrał telefon w swoim mieszkaniu. - Tak? - Złamał pan słowo, senatorze. - Holland? - Przybył pan na przystań z Johnsonem. Widziałam go. Holland wcześniej przećwiczyła swój tekst. Przepełnienie słów goryczą i złością nie stanowiło większego problemu. Gdyby Croft był w zasięgu jej rąk, wydrapałaby mu oczy. - Holland, nie musisz ze mną rozmawiać takim tonem. Jeśli zjawił się tam Johnson, to nie mam z tym nic wspólnego. A wracając do sedna sprawy - dodał Croft - dlaczego się ze mną nie spotkałaś. - Nie chciałam by mnie schwytano! - Nikt nie chce cię schwytać, Holland. - Croft zmuszał się do mówienia tonem pełnym cierpliwości i zrozumienia. - To ty się ze mną skontaktowałaś, zgadza się? Wszystko zostało zorganizowane tak, jak chciałaś. Oferowałem ci ochronę. Odmówiłaś. Uszanowałem twoją wolę. Ze swej strony dotrzymałem umowy. -Nastąpiła chwila ciszy. -Wciąż sądzę, że powinniśmy się spotkać. Jest naprawdę dobry... - Muszę to przemyśleć. - Starała się mówić tonem wyrażającym niezdecydowanie, tak by pomyślał, że teraz, gdy wyładowała już swoją złość i żal, znowu czuje się samotna i przestraszona. W jaki sposób Croft to rozegra? - Nie wiem, co powiedzieć, Holland. Przypomnij sobie, że na pistolecie, z którego zabito Franka, znajdują się twoje odciski palców. Policja nie przejdzie nad tym do porządku dziennego. Nie podali jeszcze tej informacji do publicznej wiadomości, ale nie oznacza to, że tego nie zrobią. Powinnaś się ze mną spotkać, aby zapewnić sobie bezpieczeństwo. - Croft znowu przerwał. Zbliża się punkt kulminacyjny, pomyślała Holland. - Wciąż jestem gotowy ci pomóc, jeśli tylko mi to umożliwisz. Zrób to teraz, dzisiaj, a natychmiast zaczniemy porządkować cały ten galimatias. W tej chwili Holland wychwyciła w głosie Crofta nieco inną nutę. Ma coś do załatwienia i nie chce tracić czasu na rozmowę ze mną. No, śmiało. Powiedz mi coś jeszcze! - Ujawnienie się, może stanowić dla mnie w tej chwili pewne niebezpieczeństwo. - Będzie to tak samo bezpieczne teraz, jak w każdym innym momencie. - Mam wrażenie, że pan się gdzieś spieszy, senatorze. Czy stało się coś, o czym powinien mnie pan poinformować? No, ulżyj sobie. Wkurz się na mnie. Powiedz jakieś nieprzemyślane słowo! - Holland, chodzi mi wyłącznie o twoje dobro. Wybór należy do ciebie. Przyjmij pomocną dłoń, którą do ciebie wyciągam albo zrób to, co sama uznasz za stosowne. Musisz tylko mieć świadomość jednego faktu - jeżeli nie zadzwonisz albo nie spotkasz się ze mną przed wieczorem, będę zmuszony powiadomić o naszych kontaktach policję. Gdy to nastąpi, jakakolwiek pomoc z mojej strony stanie się niemożliwa. Cios trzeci. - Skontaktuję się z panem, senatorze. Słuchawka stuknęła o widełki. Holland czuła się zbrukana, jakby przylgnęły do niej wszystkie brudy świata. Chwilę trwała w bezruchu, zanim odwróciła się do Johnsona. - Nie jestem w stanie powiedzieć, czy coś podejrzewa, ale to bez znaczenia. Straciliśmy go na dobre. - Ta suka kłamie. - Pastor powiedział to bez złości, sucho stwierdzając oczywisty dla siebie fakt. Stał w domowym gabinecie Crofta przy sięgających od podłogi do sufitu oknach, z których rozciągał się widok na Centrum Kennedy'ego. Boazeria z drewna orzechowego i satyna pokrywały ściany pokoju, na których wisiały dowody wielkości Crofta-większość z nich stanowiły oprawione fotografie: Croft w towarzystwie grubych ryb ze świata polityki. Pastor doszedł do wniosku, że jest to wiele mówiąca oznaka braku wiary ich posiadacza we własne siły. Croft nadal siedział za biurkiem, z oczami wlepionymi w telefon i zagryzał swoje wydatne różowe wargi. Pastor nie wspomniał ani słowem o tym, że został dostrzeżony przez Johnsona i o wynikłym z tego pościgu. Nie sądził, aby Croft powiązał jego osobę z niczym nie uzasadnionym zabójstwem japońskich turystów. Jednak i tak nie miałoby to większego znaczenia. Pastor zamierzał zakończyć całą sprawę i opuścić kraj w ciągu czterdziestu ośmiu godzin. - Chyba masz rację - stwierdził w końcu Croft. - Johnson w jakiś sposób ją namierzył i nawiązał kontakt. Ale dlaczego by to ukrywała? Pytanie było jak piłka odbita wysokim lobem i Pastor postanowił ją ściąć. Nie chciał, żeby Croft dusił Johnsona jak czerwony pryszcz na nosie. - Johnson ma w garści sporo elementów do połączenia w jedną całość. Przede wszystkim dziewczynę. Może z niej wydobyć wszystko: w jaki sposób na pistolecie znalazły się jej odciski palców i z kim spotykała się lub rozmawiała od czasu strzelaniny. Nie zdziwiłbym się, gdyby od razu wyśpiewała twoje nazwisko. Johnson prawdopodobnie by jej uwierzył. Kobieta podejrzana o morderstwo znajduje pocieszyciela w osobie amerykańskiego senatora. Sądzę, że organa ścigania chciałyby się dowiedzieć czegoś więcej na ten temat. - Pastor postanowił oświecić Crofta. - Johnson poradził Tylo, żeby do ciebie zadzwoniła i sprowokowała cię do wynurzeń. Oczywiście ponowiłeś swoją propozycję, mówiąc, iż wciąż jest ona aktualna i tłumacząc, co się stanie, jeśli z niej nie skorzysta. Johnson wszystkiemu się przysłuchiwał, pewnie również nagrywał. Odkąd stało się dla niego jasne, że Tylo nie skorzysta z twojej pomocy, uwierzył jej, a przynajmniej w to, co powiedziała mu na twój temat. Dzięki temu zyskała w oczach Johnsona wiarygodność i przyjmie do wiadomości wszystko, co od niej usłyszy. - Ale dlaczego Johnson nie skontaktował się ze mną osobiście? - zapytał Croft. - Dlaczego wykorzystuje ją w ten sposób? - Bo jest kutym na cztery nogi sukinsynem. Wybadał, jak dalece jesteś w to zaangażowany. I wie, że siedzisz w tym po uszy. Jeśli Johnson skontaktuje się z tobą, to tylko po to, by wezwać cię na przesłuchanie, podczas którego Holland zostanie całkowicie oczyszczona z zarzutów. - Zdecydowała się zawierzyć Johnsonowi, wystawiając mnie do wiatru? - Nie brałbym sobie tego zbytnio do serca - powiedział Pastor. - Johnson całkowicie ją skołował i przyparł do muru. Uwierz mi, ona zrobiłaby wszystko, byle jak najprędzej wyrwać się z tego koszmaru. Croft obracał w palcach srebrny nóż do otwierania kopert. - Pomimo wszystko chciałem się z nią spotkać. Mogłaby nam dać jakiś punkt zaczepienia. Po za tym powie Johnsonowi o dyskietce! - Co i tak w dalszym ciągu nie będzie miało większego znaczenia- odparł Pastor. - Tylo nie ma cienia dowodu, że dyskietka w ogóle istniała. - A jeżeli ma jakieś przypuszczenia, gdzie szukać drugiej? Jeśli skłoni Johnsona, aby podążył jej tropem? Pastor pomyślał, że bardzo mu się podoba to, co usłyszał. - Wówczas ona lub Johnson podążą moją drogą, która okaże się dla nich wyjątkowo niedogodna. ROZDZIAŁ 23 Po wyjściu Johnsona i Bryanta Holland próbowała zasnąć. Była do cna wyczerpana. Gorąca kąpiel pozwoliła jej się rozgrzać, ale niewiele pomogła napiętym mięśniom. W żaden sposób nie mogła się również pozbyć natrętnych myśli, które wirowały w jej głowie jak karuzela w wesołym miasteczku. Miała wrażenie, że za chwilę rozsadzą jej czaszkę. Otworzyła oczy, gdy do pokoju weszła Claire Cranston - zrobiła to tak cicho, że Holland najpierw poczuła zapach jej perfum, a dopiero później usłyszała kroki. - Może chciałabyś coś na uspokojenie? Holland usiadła. - Nie, dziękuję. Powoli dochodzę do siebie. Zauważyła, że siwe włosy Claire, ułożone w prosty, elegancki kok, były mokre. - Pada? Claire postawiła obok łóżka dwie torby z zakupami. - To tylko lekka mżawka. Płaszcz, który ci kupiłam, ma duży kołnierz. Powinien trochę pomóc. Holland zaczęła przeglądać zakupy: bielizna, swetry, dżinsy i prążkowane spodnie. Kupiony przez Claire brązowo-szary, podbity puchem trencz był w zasadzie profesjonalnym płaszczem maskującym. Holland przez moment zastanawiała się dlaczego wśród zakupów nie ma parasola, ale przypomniała sobie, że Claire pracowała w Drug Enforcement Administration. Agenci pełniący służbę w terenie zawsze musieli mieć obie ręce wolne. - W zasadzie nie musisz o tym wiedzieć, ale kilkakrotnie spotkałam twojego ojca - cicho powiedziała Claire. - Dwukrotnie w Kolumbii, gdy pracowałam tam w filii terenowej. Odbywał misję rozpoznawczą dla potrzeb Senatu. Holland słuchała w milczeniu. - Zrobił na mnie, na nas wszystkich, ogromne wrażenie. Był jednym z najwspanialszych ludzi, jakich kiedykolwiek wydał ten kraj. Wciąż rozmyślam o jego śmierci. To coś, czego nigdy nie mogłam pojąć. Holland skinęła głową. Nie miała zamiaru nic mówić; wiedziała, że Claire nie oczekiwała odpowiedzi, ale słowa same cisnęły jej się na usta. Chciała wylać z siebie gorycz, ilekroć ktoś wspomniał Roberta Beaumonta, jednak, jak dobry żołnierz, zawsze potrafiła zacisnąć usta. Ale nie teraz. - Również się nad tym zastanawiam. Zapewne z tego samego powodu: ponieważ zamachowiec nigdy nie został ujęty; ponieważ nikt nie wie, kto go wynajął i dlaczego; ponieważ komisja śledcza była jedną wielką parodią. Rozmyślamy nad tym, ponieważ istnieje zbyt wiele niewiadomych. Holland poczuła na swoim ramieniu dotknięcie Claire. - Prawda jest po naszej stronie. Dziwną właściwością ludzi jest katalogowanie i rejestrowanie działań i akcji, zwłaszcza tych najbardziej odrażających. Zło jest nieprzeniknione, i dlatego nas fascynuje. Jeśli w to wierzysz, wówczas musisz również przyznać, że zło nie oprze się prawdzie. Holland drgnęła, na szafce nocnej zabrzęczał telefon. Ze swojego gabinetu dzwonił Johnson, pospiesznie wyrzucając słowa. - Mówi ci coś nazwisko Brad Norman z FBI? Holland skupiła się, wyciszając emocje. Po chwili przypomniała sobie młodego mężczyznę o chłopięcym uśmiechu. Człowiek ten wytwarzał wokół siebie dziwną aurę nieśmiałości i gorliwej chęci niesienia pomocy. - Był na pogrzebie Westbourne'a, filmował obecnych na nim ludzi. Otrzymał to zadanie z braku innych, lepszych zajęć. - Hm. Może wtedy tak to wyglądało, ale nie teraz. Przesłał Suressowi niewielką paczuszkę. - Poprosiłam go o kopię tego, co sfilmował. Nie miałam już wówczas własnego biurka, więc podałam mu nazwisko Franka. - Rozumiem. Oto co ujrzeliśmy. Większość taśmy zajmują standardowe ujęcia rodziny, wdowy. Ale potem następuje zbliżenie na stojącego w tle faceta. W pierwszej chwili pomyślałem, że coś mi się przywidziało, ale w laboratorium powiększono niektóre klatki. Usłyszała, jak Johnson bierze głęboki wdech. - Na pogrzebie był Pastor; stał tuż obok rodziny, o dziesięć kroków od Cynthii Palmer. Holland położyła dłoń na słuchawce, żeby Johnson nie wychwycił jej lękliwego westchnienia. - Już wtedy miał cię na oku. Holland nie dopuściła do swojej świadomości wniosku wyciągniętego przez Johnsona. Nie chciała się z nim pogodzić, gdyż oznaczałoby to, że Pastor podąża krok w krok za jej cieniem. Nie mogła pozwolić sobie na postrzeganie go jako wszechmocnej, niepokonanej istoty, która jest w stanie zbliżyć się do niej w dowolnej chwili. - Muszę zobaczyć ten film - powiedziała Holland zmienionym głosem - i powiększone odbitki kadrów. - Spojrzała na zegarek. - Natychmiast. - Co ci to da? - Nie wiem. Nie jestem w stanie nic stwierdzić, dopóki nie przejrzę tego materiału. Arliss, proszę cię. - Za pół godziny - obiecał Johnson. - Jeszcze jedno. Jak długo trwałoby sporządzenie identyfikatora? - Price z Sekcji Dokumentów zrobiłaby to w dwie godziny. - W takim razie zleć jej to. Proszę. - Holland odłożyła słuchawkę i spojrzała na nową odzież; jej zapach, typowy dla ubrań przyniesionych prosto ze sklepu, trochę ją niepokoił. - Będę potrzebowała jeszcze paru innych rzeczy - zwróciła się do Claire. - Chodzi o specjalne dodatki. Kobieta spojrzała na nią pełnym zrozumienia, smutnym wzrokiem. - Też mi się tak wydaje. Johnson niechętnie wchodził do siedziby Tajnej Służby. Istniało duże prawdopodobieństwo, że natknie się na Wyatta Smitha. Ten zapytałby go o rezultaty poszukiwania Holland i Johnson musiałby kłamać, a kłamstwo, niestety, łatwo wchodzi w krew. Johnson wiedział, że zbytnio nie powinien się tym przejmować. Przed laty, gdy na skutek sporządzonego przez Johnsona raportu, Smith został odsunięty od czynnej służby w terenie, były przyjaciel zamknął przed nim swoją duszę, obwarowując się pancerzem nienagannej kurtuazji i czysto służbowego podejścia, uniemożliwiając Johnsonowi każdą próbę przełamania lodów. Szefa nie było w biurze. Jego sekretarka, mijając Johnsona na korytarzu, poinformowała go, że został wezwany do Gabinetu Owalnego. Nie robiono specjalnej tajemnicy z tego, że Smith i obecny prezydent utrzymują bliski kontakt. Twardziel lubił podczas delektowania się zupą z małży słuchać o procedurach Tajnej Służby. Poza tym Johnson wiedział, że szef w najbliższym tygodniu będzie dokonywał objazdu Zachodniego Wybrzeża. Niestety, na ekranie komputera Johnsona widniała przesłana E-mailem wiadomość. Smith chciał się zapoznać z aktualnymi danymi dotyczącymi sprawy Holland. Zjawi się późnym popołudniem i będzie oczekiwał na wiadomości od Johnsona. Johnson przejrzał kilka notatek i dokumentów, podał je sekretarce, udzielając w każdej sprawie jednowyrazowej odpowiedzi i zszedł dwa piętra niżej do Sekcji Dokumentów. Podstawowym celem Tajnej Służby jest ochrona integralności amerykańskich banknotów, w związku z czym zatrudnia ona najlepszych na świecie ekspertów w dziedzinie grafiki, papiernictwa i wytwarzania dokumentów - jak również ich fałszowania. Eugenia Price - trzecia wicemiss Ameryki sprzed dwudziestu lat - wzięła podaną przez Johnsona fotografię i trzymała ją między kciukiem a palcem wskazującym. - Zdaje się, że brakuje nam paru rzeczy, Arliss.- Eugenia miała delikatny, południowy akcent, karmelowe oczy i gładką skórę w kolorze mokki. Bacznie przyglądała się Johnsonowi, próbując rozszyfrować jego intencje. - Nie widzę tutaj żadnych papierów. Według jednej z podstawowych zasad, każda prośba o wydanie nowego identyfikatora powinna być poparta półtuzinem formularzy. W przypadku Johnsona liczba dokumentów mogła zostać ograniczona do dwóch, z których jeden powinien być podpisany przez niego, a drugi przez dyrektora. Eugenia słyszała, że przed laty, gdy Irakijczycy przygotowywali zamach na, prezydenta Busha, Johnsonowi wydano identyfikator wyłącznie na podstawie jego własnego rozporządzenia. Jednak była to wyjątkowo nagła sytuacja, a Eugenia nie stała wówczas na czele Sekcji Dokumentów. - Chodzi o tymczasowy identyfikator -powiedział Johnson, patrząc jej głęboko w oczy. -Możesz go zrobić w ten sposób, że po czterdziestu ośmiu godzinach zamieni się w bezkształtną masę. Przy sporządzaniu tymczasowych identyfikatorów zachowywano szczególne środki ostrożności. Fotografię poddawano specjalnej obróbce chemicznej, na skutek której po określonym czasie papier zaczynał się rozpuszczać, a obraz zanikać. Stosowano tę metodę, od kiedy ludzie zaczęli "zapominać" o oddaniu identyfikatorów, zachowując je sobie na pamiątkę. Eugenia wpatrywała się w zdjęcie. - Znam tę dziewczynę. Nie spotkałam się z nią bezpośrednio, ale ją znam. - Miała fotograficzną pamięć. Minął niecały rok odkąd Holland otrzymała oficjalny identyfikator. W razie potrzeby Eugenia zawsze mogła porównać zdjęcie z drugą odbitką, umieszczoną w kartotece. - Podpiszę dla ciebie wymagany dokument - powiedział Johnson - albo mogę dać ci słowo, że osobiście zwrócę identyfikator, gdy już go nie będę potrzebował. Eugenia zastanowiła się. Groziła jej oficjalna nagana, gdyby ktoś dowiedział się, że wydała dokument bez odpowiednich papierów. Jednak można by tobyło wykryć tylko wtedy, gdyby zostało wszczęte w tej sprawie dochodzenie. Przypomniała sobie nareszcie nazwisko: Holland Tylo. Osiem, dziewięć miesięcy temu pojawiła się młoda kobieta, gotowa wyruszyć na podbój całego świata. Do Eugenii dotarły również dość niewybredne plotki na temat Tylo - gdy pochodziły z męskich ust, miały zazwyczaj seksualny podtekst. Teraz pojawiał się Johnson, ryzykując dla tej dziewczyny swoje stanowisko, a Eugenia zawsze była gotowa podporządkować się poleceniom Johnsona. - Jakie nazwisko chcesz umieścić na identyfikatorze? - Beaumont. Nazwisko jej ojca. Tylo jest nazwiskiem używanym przez nią z powodów osobistych. Oczy Eugenii rozszerzyły się ze zdziwienia, gdy powiązała ze sobą fakty. - W porządku. Imię zostawić nie zmienione? - Taaak. - Jaki stopień? - Niech będzie "Śledczy". Eugenia uśmiechnęła się nieznacznie. " Śledczy" to określenie, które mogło oznaczać właściwie wszystko. Zatem dziewczyna najprawdopodobniej wypływała na mroczne wody oceanu przemocy. Johnson wrócił do Ośrodka Pomocy i Doradztwa dla Kobiet o czwartej. Gdy wszedł do pokoju Holland, zobaczył, że na sosnowym stoliku ustawiony został telewizor i magnetowid. - Gdzie jest Claire? - Poszła po parę rzeczy. Przyniosłeś kasetę? Johnson podał jej paczuszkę. Holland wycofała się w te rejony swojej jaźni, w które zstępują myśliwi, gdy czują w powietrzu zapach zwierzyny. Johnson dobrze znał ten stan i pomyślał, że lepiej jej nie przeszkadzać zbędnymi pytaniami. Holland wsunęła kasetę do magnetowidu i usiadła po turecku na pledzie. Na ekranie pojawił się nieco rozedrgany obraz stojącej przy grobie grupy ludzi. Najpierw operator kamery zrobił bliskie ujęcia członków najbliższej rodziny: braci, sióstr, wdowy - Cynthii Palmer - która w czarnym stroju i perłach wyglądała jak przedstawicielka królewskiego rodu. Wreszcie ukazał się Pastor. Starannie przystrzyżona broda zakrywała linię szczęki. Policzki wypchane najprawdopodobniej lateksowymi wkładkami teatralnymi sprawiały, że wyglądał nieco pyzato. Niestety, miał włożone okulary przeciwsłoneczne. Holland pomyślała, że widząc oczy Pastora, mogłaby z nich coś wyczytać. Obejrzała taśmę trzykrotnie. Pastor pojawiał się na niej w sumie przez pięć minut - mniej niż się spodziewała. Włączyła przewijanie i powróciła do ujęcia, na którym widać było Pastora stojącego za Cynthią Palmer. Po sześciokrotnym obejrzeniu tej części taśmy, skoncentrowała się wyłącznie na szesnastosekundowym fragmencie ujęcia. Po kilku minutach sięgnęła po powiększenia i odbitki. Przeglądała je powoli i odkładała na prawą stronę. Tylko jedno zdjęcie położyła po stronie przeciwnej. Holland przyglądała się odbitce, przewijając taśmę. Włączyła magnetowid na zwolnione obroty i na ekran powoli wypłynęły obrazy; trochę nieostre, ale wystarczająco wyraźne dla jej potrzeb. Jej oczy wędrowały ze zdjęcia na ekran. Była pewna, że na kadrze zauważy powiększone ujęcie. Nareszcie je dostrzegła. Nacisnęła kciukiem przycisk pauzy. - To nie ja byłam wówczas obiektem zainteresowania Pastora - powiedziała Johnsonowi, nie odrywając oczu od ekranu. - Mógł mnie, oczywiście, dostrzec; zwrócić uwagę na mnie i Normana. Pewnie nawet rozpoznał w Normanie agenta i nieźle się z tego uśmiał. Jednak jego uwaga była skoncentrowana tutaj. -Holland stuknęła paznokciem w ekran. Widać na nim było Cynthię Palmer; siedziała lekko odwrócona w lewo, eksponując swoje długie nogi - jej spódnica była podciągnięta nieco za wysoko. Kąciki warg ledwie zauważalnie unosiły się w lubieżnym uśmiechu. Po lewej stronie - w typowym ujęciu "przez ramię" - stał Pastor, patrząc na nią bez cienia żenady i podsycając jej pożądanie wyzywającym spojrzeniem. -Mamy czwartego kwietnia - ciągnęła Holland. - Dzisiaj w nocy odbywa się coroczny Bal Czerwonego Krzyża. Westbourne był jego stałym bywalcem. Wynika to z jego kartoteki. Nie opuścił ani jednego. Nie sądzę, aby wdowa po nim zrezygnowała z wzięcia udziału w balu z powodu żalu po stracie męża. Odbędzie się w hotelu "Omni Shoreham". Johnson właśnie wystukiwał numer na klawiaturze telefonu, gdy weszła Claire. Przez ramię miała przerzuconą oszałamiającą czarną suknię wieczorową, a w dłoniach trzymała odpowiednio dobrane buty i torebkę. Szef służby bezpieczeństwa hotelu "Omni", Barclay Halliday, poinformował Johnsona, że, owszem, główny sponsor ma się zjawić dzisiejszego wieczoru. Gdy Johnson poprosił go o podanie listy zaproszonych gości, odmówił. Halliday nie miał zwyczaju podawać tego rodzaju informacji nieznajomym osobom przez telefon. Johnson poprosił mężczyznę, aby przez chwilę się nie rozłączał i zadzwonił do naczelnika okręgu, w którym znajdował się "Omni". Ponieważ naczelnik pracował już kiedyś z Johnsonem, zgodził się porozmawiać z Haliidayem. Pięć minut później Claire przyniosła przefaksowaną listę gości. Johnson dziękował Hallidayowi, podając jednocześnie listę Holland. - Jest na niej Palmer - szepnęła Holland. - Spytaj go, czy coś wie na temat ustaleń dotyczących ochrony osobistej. Halliday był dobrze poinformowany. Goście umieszczeni na ekskluzywnej liście "A", wśród nich, oczywiście, i Cynthia Palmer, mieli zapewnioną własną świtę. Kierowca, który przywiezie ją tego wieczoru, pracował dla Boulder Security Services. Johnson znał tę firmę. Na jej czele stał były kierownik jednego z departamentów FBL Wyspecjalizowała się głównie w nadzorze i wywiadzie przemysłowym, ale zatrudniała też niewielką grupę byłych oficerów policji i innych służb, którzy zajmowali się ochroną osobistą. Jedyną reklamą, jaką stosował Boulder, było przekazywanie wiadomości o jego firmie w ściśle określonym kręgu znajomych. Nie zajmował się gwiazdami rocka, ludźmi związanymi z show biznesem czy podejrzanej maści zagranicznymi politykami, ukrywającymi się przed służbami specjalnymi własnych krajów. Johnson zapewnił Hallidaya, że Tajna Służba nie sądzi, aby któremuś z zaproszonych gości zagrażało rzeczywiste niebezpieczeństwo; ten telefon spowodowany był jedynie zainteresowaniem Służby osobą Cynthii Palmer w związku z tym, że nie zdołano ująć zabójcy jej męża. Johnson przedstawił to wszystko znudzonym tonem, który Halliday z pewnością dobrze znał: w ten sposób mówi człowiek zmuszony przez swojego szefa do wykonania jakiejś dziecinnie prostej i w gruncie rzeczy niepotrzebnej roboty. Johnson szybko zakończył, stwierdzając, że dla świętego spokoju przyśle tam swoją agentkę. Nazywa się Beaumont. Przedstawi się Hallidayowi zaraz po przybyciu na miejsce. Później Halliday nie musi już sobie nią zaprzątać głowy. - Uwierzył? - zapytała Holland, gdy Johnson odłożył słuchawkę. Wzruszył ramionami. - Podbudowałem jego poczucie własnej wartości. Skorzystamy również na tym, że będzie teraz bardziej czujny i lepiej dopilnuje swoich ludzi. - Ale nie sądzisz, by Pastor się zjawił? Johnson pokręcił głową. - Jeśli się nie mylisz, i jeśli Pastor naprawdę interesuje się Cynthią Palmer, to wyłącznie z powodu tego, co ona wie albo wydaje mu się, że może wiedzieć. Martwa nie przedstawiałaby dla niego żadnej wartości. - Spojrzał na nią przenikliwie. - Sądzisz, że coś wyśpiewa? - Podobno jest wyrachowana i zimna. Ale chyba wydobędę z niej więcej niż jakikolwiek mężczyzna. - Będziemy czekać w mikrobusie. - To niekoniecznie zakończy się w hotelu. Być może będę musiała z nią pojechać do domu. Dostosuję się do jej sugestii. Johnson znowu pokręcił głową. - Tylko do pewnego momentu. W pobliżu będzie mikrobus, a ty pójdziesz z wpiętym mikrofonem. Jeśli uznam, że sytuacja zaczyna wymykać się spod kontroli, wkroczę do akcji. - Spojrzał na prosto skrojoną sukienkę - drobiazg, który kosztował około tysiąca dolarów, nie wliczając w to dodatków. - Zobaczmy jak leży. ROZDZIAŁ 24 Chester Rawlins przez dwadzieścia jeden lat służył w policji chicagowskiej, w tym dziesięć spędził w Oddziałach Specjalnych, a ostatnie dwa, jako jeden z członków osobistej ochrony burmistrza. Dzięki tej ostatniej posadzie bez trudu trafił do szeregów Boulder Security. Rawlins emanował życzliwością i pewnością siebie, dzięki czemu klienci czuli się przy nim bezpiecznie. Nie bez znaczenia był też jego imponujący wzrost. Po latach służby, w trakcie której stawał oko w Oko z zawodowymi zabójcami, Rawlins uważał, iż wykonywane przez niego obecnie obowiązki - głównie opiekowanie się niewielkimi brązowymi gośćmi w rozwianych szatach - należało zaliczyć do wyjątkowo łatwych. Na dodatek od czasu do czasu zdarzały się wyśmienite zadania, jak to, które właśnie miał wykonać, zlecane przez ludzi z kręgu dawnych klientów Bouldera. Rawlins, ubrany w uniform kierowcy, wjechał na podjazd i zatrzymał się piętnaście stóp przed wozem dostawczym, z którego coś rozładowywano. Nigdy nie dopuszczał do zaklinowania samochodu. Przez trzy tygodnie trenował na wynajmowanym przez FBI torze wyścigowym Bondurant w Arizonie. Potrafił manewrować dwuipółtonowym lincolnem jak samochodem rajdowym. Spojrzał w obydwa boczne lusterka i zatrzymał wzrok na wewnętrznym lusterku wstecznym. Nigdy wcześniej nie zajmował się eskortowaniem Cynthii Palmer. Powinna już wyjść ze swojego mieszkania na górnym piętrze ekskluzywnego kondominium. Zbytnio się nie przejmował jej spóźnieniem, aż do chwili, gdy mijając go, warknęła: "Ruszaj, bo ci dupa przyrośnie do siedzenia!" Rawlins - praktykujący luteranin - zamrugał z wrażenia powiekami. W drodze do "Omni" bez przerwy narzekała; Rawlins za wolno jechał, wybrał nie tę trasę co trzeba i przez to tkwili w korku, ogrzewanie działało do kitu - z tyłu było jak w saunie. Próbował ignorować te uwagi, ale kobieta miała duży repertuar. W końcu sięgnęła po telefon i zaczęła trajkotać z jakąś Betsy. Rawlins skwapliwie skorzystał z pretekstu do podniesienia szyby odgradzającej kierowcę i pasażera. Nikt nie uprzedził go o trudnym do zniesienia charakterze Palmer, ale współczuł biedakom, którzy zazwyczaj się nią zajmowali - była wyjątkowo nieprzyjemnym babsztylem. Przełożony poinformował go tylko, że należała do stałych klientów i podkreślił fakt, iż zabójstwo Westbourne'a zmieniło jej status. Według tego, co zgodnie twierdzili przedstawiciele zarówno Tajnej Służby, jak i FBI, morderstwa nie dokonano na tle politycznym. Wykluczono również motywy osobiste. Nie mówiono jednak głośno - co najwyżej o tym szeptano - że zabójstwa były dziełem maniakalnego mordercy. Szef dowiedział się od swojego informatora, jak wyglądały znalezione zwłoki. - Ktokolwiek załatwił Westbourne'a i jego przyjaciółkę, wie jak posługiwać się nożem - powiedział Rawlins. - Jeśli to szaleniec, wydaje się mało prawdopodobne, aby próbował się targnąć także na jej życie. Maniacy nie bawią się w zabijanie kolejno wszystkich członków rodziny - załatwiają ich na ogół za jednym zamachem. - Goście z FBI nie sądzą, aby Palmer groziło jakieś niebezpieczeństwo. Nie będą się specjalnie wtrącać. Palmer nie poprosiła również - chociaż mogła to zrobić - o ochronę Tajnej Służby. Zresztą trudno jej się dziwić. Podsumowując, chodzi mi o to, żebyś był czujny i nie dopuszczał w jej pobliże nikogo, dopóki nie przekonasz się, że zna daną osobę. Wzmocniono ochronę hotelową, poza tym przybędzie również policja, więc gdy wejdzie do środka, wszystko powinno być już w porządku. Tak naprawdę, to podejrzewam, że ona nie chce, aby w środku ktokolwiek ją osłaniał. Ostatnie zdanie niezbyt się wtedy spodobało Rawlinsowi, jednak teraz fakt zerwania się z krępującej uwięzi napawał go zadowoleniem. Gdyby musiał wejść z Palmer do środka, z pewnością zrobiłaby z niego pachołka. Rawlins docisnął pedał gazu i limuzyna zajechała przed główne wejście hotelu "Omni". Szybko wyszedł na zewnątrz, obserwując, jak portier ubrany w idiotyczny uniform beefeatera* otwiera tylne drzwi. [* Beefeater - angielski wartownik pełniący straż przy rezydencjach i zamkach królewskich (przyp. red)] Cynthia Palmer wysunęła na zewnątrz nogi - czyli to, co miała najlepszego, jak pomyślał Rawlins -omiotła wszystkich przelotnym spojrzeniem i wyszła z samochodu. - Wrócę za dwie i pół godziny. A jestem punktualna. - Jej słowa były jak celnie wymierzony cios. Rawlins bez komentarza wsiadł z powrotem do lincolna i odjechał na parking dla VIP-ów; tłoczyły się na nim limuzyny, ich kierowcy w grupkach ćmili papierosy. Rawlins, jak na swój wiek, był niezwykle sprawny. Chełpił się tym, że wciąż mógł zrobić tyle samo pompek co podczas studiów. Nie lubił bezczynnie siedzieć na tyłku. Zazwyczaj w takich wypadkach wybierał się na przechadzkę, aby zabić nudę i zrzucić parę kalorii. Jednak nie tym razem, pomyślał. Palmer w każdej chwili może zmienić zdanie i zechcieć wrócić wcześniej. Rawlins postanowił podejść do pozostałych kierowców, gdy kątem oka zauważył mężczyznę przy schodach wiodących do hotelowego holu. Miał na sobie granatowy płaszcz i czapkę ze lśniącym daszkiem. Patrzył przed siebie, stojąc nieruchomo z założonymi do tyłu rękami. Rawlins wielokrotnie widział to spojrzenie przy pomniku ofiar wojny wietnamskiej. Chociaż Pastor nie dał nic po sobie znać, wiedział, że kierowca Cynthii Palmer rozpoznał w nim stojącego na uboczu kolegę po fachu. Rawlins - Pastor znał jego nazwisko - najpierw porozmawia chwilę z pozostałymi kierowcami. Gdy go to znudzi, podejdzie do Pastora i zapyta, jaką agencję ochrony reprezentuje i czyim jest kierowcą. Pastor miał dla niego gotową historyjkę. Sądził, że Rawlinsowi będzie się ona podobać - przynajmniej dopóki pozostanie przy życiu. Holland dotarła do hotelu podziemnym wjazdem. Inwigilacyjny mikrobus Johnsona z piskiem opon zjechał po prowadzącej w dół drodze wewnętrznej - za kierownicą siedział Bryant. Johnsonowi podobała się sukienka Holland, jednak dostrzegał w tym stroju pewne niedogodności. Z mikrofonem nie było większego problemu - został umieszczony pod kokardą na prawym ramiączku. Jednak suknia okazała się zbyt obcisła, aby ukryć pod nią małą, płaską berettę i Johnson utyskiwał, że Holland pójdzie nie uzbrojona. - Nie będzie tam Pastora - przypomniała mu Holland - to impreza dla ściśle określonego grona osób. Zaproszenia rozesłano z wielotygodniowym wyprzedzeniem. Oprócz tego jest komitet powitalny, któremu przewodzi osobiście Marjorie Woolworth. Zaproszeni goście to trzystuosobowe grono jej najbliższych przyjaciół. - Przerwała. - Pomieszczenia dla personelu i kuchnia są obstawione? Johnson skinął głową. - Halliday ściągnął ludzi, którzy się tym zajmą. - W takim razie jesteśmy ubezpieczeni. - Holland wydawało się, że jej słowa zabrzmiały dość przekonująco. Nie chciała, aby Johnson dostrzegł czający się za ich zasłoną lęk. Bryant otworzył drzwi i podał jej rękę. Mile odebrała ten gest dworskiej kurtuazji. Przed sobą miała obite blachą drzwi przeciwpożarowe z żółtym napisem Kuchnia. Jej obcasy zadudniły o betonową posadzkę jak karabinowe wystrzały. - Jeśli zobaczysz choćby jego cień, natychmiast daj znać. Poruszyła ją szczera troska, jaką dostrzegła w oczach Bryanta. Gdyby byli sami, wyciągnęłaby dłoń, by go dotknąć. - Oczywiście. Otworzył stalowe drzwi i Holland minęła go, wchodząc do krótkiego korytarza. - Halliday nie będzie się wtrącał - powiedział. - Johnson to załatwi, nie chce, żeby krępował cię swoją obecnością. Bryant szybko przeszedł przez uchylne drzwi kuchenne i wyprzedził Holland, ustawiając się lekko z boku, aby ją osłaniać. Obsługa kuchni nie raz widziała podobne sceny. Gwar ucichł i słychać było tylko bulgot gotowanych potraw. Kucharze i pomocnicy oparli się o lodówki i stoły, podążając oczami za kobietą w wieczorowej sukni i starając się nie znaleźć zbyt blisko postawnego mężczyzny, który przemknął obok nich, trzymając delikatnie rękę na tkwiącej w kaburze broni. Wiedzieli, że ci ze Służby nie cierpią pomieszczeń kuchennych - zbyt wiele w nich noży i tasaków; wąskich, ograniczających ruch zakamarków i wnęk stanowiących doskonałą kryjówkę dla potencjalnego napastnika. Gdy dotarli do drzwi prowadzących do sali balowej, Holland czuła na swoich plecach oczy kelnerów. - Jesteś na miejscu - cicho powiedział Bryant. - Wszystko w porządku? Lekko skinęła głową. - No to, do dzieła. Pominąwszy kelnerów krzątających się wśród sześćdziesięciu okrągłych stolików, Holland znalazła się na parkiecie sama. Z galerii nad salą dochodziły odgłosy rozmowy tłumionej grą jazzowego kwintetu. Na okazałej fladze, pod którą umieszczono bukiet z czerwonych i białych róż, widniał napis Fundacja Czerwonego Krzyża. Holland, wchodząc po nakrytych dywanem stopniach, zauważyła, że flaga nieznacznie drży w strumieniu ciepłego powietrza. Holland przejrzała w mikrobusie listę gości. Chociaż obok nazwiska Cynthii Palmer nie odnotowano nic o towarzyszącej jej osobie, Holland spodziewała się, że wdowa z kimś przyjdzie - być może z jakimś dobrym przyjacielem rodziny. Jednak, wbrew przewidywaniom, pojawiła się sama. Czyżby miało to znaczyć, że jest pogrążona w smutku? Holland nie sądziła, aby tak było. Żałowała, iż tak niewiele wie na temat Palmer. Dostarczone jej przez Johnsona materiały zawierały jedynie wycinki z towarzyskich i finansowych rubryk w gazetach. Donosiły głównie o zawodach polo i sukcesach, które w Europie Wschodniej odnosiły produkty Fabryki Wyrobów Czekoladowych, należącej do dziadka Cynthii - dzięki nim rodzinna kiesa pęczniała od kolejnych setek milionów dolarów. Holland tak naprawdę wiedziała o Palmer jedynie to, co zdołała wywnioskować na podstawie kilkusekundowego fragmentu nagrania wideo. Można było na nim dostrzec prowokujące spojrzenie, jakie Palmer przesłała Pastorowi, widząc jego zainteresowanie, i dyskretny ruch, dzięki któremu jeszcze bardziej wyeksponowała swoje wdzięki. Sytuacja wystawiała niezbyt pochlebne świadectwo wdowie bolejącej po stracie męża. Holland słyszała komentarze w mediach opisujące "godność, z jaką Cynthia Palmer znosiła osobistą tragedię", padło nawet stwierdzenie, że "wdowa zwalczyła swoją rozpacz dzięki sile miłości, która jak pochodnia wciąż rozpalała jej serce". A może rzeczywiście się kochali? A jeśli tak, to czy Cynthia mogła wybaczyć swojemu mężowi grzech niewierności i upokorzenie, które ją spotkało? Czy mogła wybaczyć mu to, że umarł przy boku swojej kochanki? Holland była przekonana, że o ile jej domysły nie są błędne, uda jej się poznać myśli Cynthii Palmer. Ma tylko tę jedyną szansę. Holland z promiennym uśmiechem na twarzy, przedzierała się między krawatami, muszkami i wytworami kreatywnej fantazji wziętych projektantów. Obok balustrady dostrzegła Palmer. Miała na sobie kreację Galanosa, mieniącą się diamentami i szmaragdami. Wokół Cynthii tłoczyli się pochlebcy aspirujący do miana salonowych lwów i damy dworu - a wśród nich nawet Marjorie Woolworth. Wdowa przechylała głowę, aby wyraźnie słyszeć, co mówiono dookoła, i od czasu do czasu demonstrowała swój starannie modulowany, gardłowy śmiech. Nie, w tych ruchliwych, starających się ogarnąć wszystkie twarze oczach nie było smutku - jej spojrzenie skakało po otaczających ją obliczach jak motyl uganiający się za pyłkami kwiatów, a nieznaczne, erotycznie zabarwione gesty nie wyrażały smutku czy bólu po stracie męża, lecz raczej starały się sprowokować i zachęcić potencjalnych adoratorów. Gdy Lawrence Ross zdecydowanym krokiem podszedł do Palmer, towarzystwo dyskretnie odsunęło się na bok. Sądząc po sposobie, w jaki patrzyła na niego Cynthia, stanowił dla niej z pewnością największą atrakcję tego wieczoru. W pewnej chwili szepnął jej coś na ucho - na co ona zareagowała radosnym klaśnięciem dłoni - po czym zerknął, czy wszyscy zauważyli tę pikantną scenkę. Holland znała reputację Lawrence'a Rossa. Pochodził z niezwykle bogatej rodziny z długimi tradycjami i był jednym z najwybitniejszych prawników w kraju. W ciągu swojej długiej kariery zdążył już przywyknąć do udzielania porad kolejnym prezydentom- w sprawach delikatnych i drażliwych zwracano się natychmiast do Rossa. Jednak Holland zamiast podziwu dla prawniczej wiedzy Rossa czuła narastającą irytację. Nie podejdzie do Palmer, jeśli prawnik w dalszym ciągu nie będzie jej odstępował ani na krok. Pomyślała o Johnsonie i Bryancie, siedzących w tyle mikrobusu przy dużym magnetofonie szpulowym, włączonym na spowolnione nagrywanie. Słyszeli wszystko to, co ona słyszała. Musi teraz znaleźć jakieś dyskretne miejsce i porozmawiać z Johnsonem - może znajdzie sposób, żeby odciągnąć Palmer. Nie, nie Palmer. Ale będzie mógł zrobić coś innego. Holland zeszła ze schodów i stanęła przy jednej z marmurowych kolumn, na których wspierała się galeria. - Tylo do bazy, odbiór. - Plastikowy odbiornik w jej uchu zawibrował, co oznaczało, że połączenie było dobre. - Słyszymy cię, odbiór - potwierdził Johnson. - Lawrence Ross przylepił się do niej na dobre. Spróbujcie go jakoś odciągnąć. - Zrobi się. Johnson działał szybko. Holland ledwie zdążyła wmieszać się w towarzystwo, gdy pracownik hotelu - sądząc po stroju, jeden z kierowników - podszedł do Rossa. Holland nie mogła usłyszeć, co mu powiedział, ale Ross nie wyglądał na uszczęśliwionego. Szepnął coś do Cynthii, która poklepała go po ramieniu, po czym podążył za kierownikiem. W porządku, Margie. Rób, co do ciebie należy. Marjorie Woolworth - głównaorganizatorka -miała teraz Palmer do swej wyłącznej dyspozycji, co, oczywiście, nie napawało tej drugiej zbytnim entuzjazmem. Matrona poprowadziła ją do jednego z małych salonów przylegających do galerii. Został on pospiesznie przystrojony w barwy Czerwonego Krzyża, a na środku umieszczono piękne biurko w stylu Ludwika XIV. Przy stojącym z boku stole dwie kobiety zajmowały się otwieraniem kopert przekazanych przez darczyńców. Holland pomyślała, że fundacja zaliczy ten wieczór do wyjątkowo udanych. Woolworth wyprosiła obydwie kobiety na zewnątrz i mierząc Holland zdziwionym spojrzeniem, zamknęła drzwi. Najprawdopodobniej zamierzała zastosować sprytnie obmyśloną taktykę: pozostawi wdowę na chwilę samą, dając jej do przejrzenia czeki przesłane przez przyjaciół - resztę pracy wykona sumienie i poczucie przyzwoitości Cynthii Palmer. Holland zastanawiała się, ile czasu upłynie, zanim główna organizatorka zacznie ją nagabywać, gdy otworzyły się drzwi saloniku. Wyłoniła się z nich Woolworth -jej uśmiech przywodził na myśl sytego aligatora. Kiedy znowu ujrzała Holland, podeszła do niej krokiem pełnym dostojeństwa. - Czy mogę w czymś pani pomóc? - Ton jej głosu zdradzał, iż nie ma pojęcia, kim jest Holland, lecz bardzo chciałaby się tego dowiedzieć. Perfumy Gresa i oddech, od którego biła woń szampana, tworzyły wyjątkowo niekorzystną mieszankę zapachów. Holland z wieczorowej torebki wyjęła sporządzony przez Eugenię Price identyfikator. - Tajna Służba Stanów Zjednoczonych, pani Woolworth. Czy mogłabym przez jakiś czas pani towarzyszyć? Z góry dziękuję. - Holland starała się połączyć uprzejmość ze stanowczością, przez cały czas nie spuszczając z oczu drzwi prowadzących do saloniku. Nie spiesz się, Cynthia, modliła się w duchu. Była świadoma, że na takich ludziach jak Marjorie Woolworth, należących do elity społecznej okręgu Kolumbia dokumenty służb specjalnych nie wywierały zbytniego wrażenia. Środowisko to zawsze było pilnie strzeżone. Holland postanowiła uderzyć w łagodną strunę. - Nie ma powodu do obaw, pani Woolworth. Raczej trzeba docenić, że pani Westbourne jest chroniona przez nas w sposób szczególny... - Oczywiście, że to doceniam. Ale gdybyście dobrze wykonywali swoją robotę wcześniej, być może nie byłoby to teraz konieczne! Holland postanowiła zignorować przycinek. - Pani Westbourne poinformowała nas, że jeszcze się gdzieś tego wieczoru wybiera. Sprawy się nieznacznie skomplikowały i muszę z nią o tym pomówić. Byłabym wdzięczna, gdyby umożliwiła nam pani chwilę rozmowy na osobności. Pani Westbourne prawdopodobnie zechce skorzystać z telefonu. Holland zobaczyła w oczach starszej kobiety wahanie. W saloniku znajdowała się osoba mogąca powiększyć konto fundacji o okrągłą sumkę, ale czek zapewne został już wypisany. Jeśli Palmer zajmie się czymś innym, Woolworth nie będzie musiała jej dopieszczać. Wyruszy od razu na poszukiwanie kolejnego łupu. - Prawdopodobnie da się to zrobić - powiedziała Woolworth. - Ale rozumie sama pani, że ten pokój będzie mi potrzebny... - Wie o tym także pani Westbourne. I jeszcze jedno, pani Woolworth. Muszę nalegać, by zachowano w tej sprawie daleko posuniętą dyskrecję... - Proszę sobie darować. Nie jestem idiotką. Dziesięć minut powinno pani wystarczyć, prawda?- Nie czekając na odpowiedź, wszechmocna Marjorie Woolworth wyruszyła na łowy. Holland weszła do saloniku i delikatnie przekręciła zamek. Cynthia Palmer uniosła wzrok znad zapalanego właśnie papierosa. - Cześć. Marjorie cię przysłała? -jej ton wyrażał znudzenie. Zawachlowała trzymanym w dłoni błękitnym czekiem. - Już załatwione. Holland pokazała jej swój identyfikator i dostrzegła delikatną zmarszczkę na czole Cynthii. - Ja ciebie skądś znam, zgadza się? - powoli wycedziła Palmer, upuszczając czek na dywan. Holland nie odwróciła oczu. - Pełniłam służbę przy pani mężu, tej nocy, gdy został zamordowany. W oczach Palmer pojawił się błysk zrozumienia. - Tak... widziałam cię w telewizji. - Obrzuciła ją krytycznym spojrzeniem. - Trochę schudłaś. - Możliwe - przyznała Holland. - Jak się tu znalazłaś? Kto cię tu wpuścił? Holland postanowiła wykorzystać dobry początek. - Pani Woolworth wskazała mi ten salonik. Była na tyle uprzejma, aby umożliwić nam rozmowę na osobności. - Chyba tylko dlatego, że nie wspomniałaś jej, kim jesteś. - Palmer zgasiła papierosa i zapaliła drugiego. - Teraz może mi powiesz co się, do cholery, dzieje. Holland przygotowała złagodzoną wersję prawdy i musiała ją przedstawić możliwie krótko i jasno. Miała nadzieję, że to wystarczy. - Przeprowadzone przez nas dochodzenie wykazało, że pani mąż podczas pełnienia swoich publicznych funkcji prowadził szczegółowe notatki. Można by je nazwać dziennikami politycznymi. Składały się z dwóch części. Posiadamy jedną. Musimy odszukać drugą część. Cynthia Palmer jeszcze przez moment utrzymywała swój kamienny wyraz twarzy, który w końcu zaczął się kruszyć, ukazując złość, ból i zaskoczenie. - Dzienniki polityczne? O co ci, do cholery, chodzi? Holland zdecydowała się pójść za ciosem. - Zapiski w pierwszej części są wyjątkowo delikatnej natury. Doszliśmy do wniosku, że niektóre z wymienionych w nich osób mogły się zdecydować na użycie wszelkich sposobów, aby wydrzeć te informacje z rąk pani męża. Palmer zaciągnęła się głęboko papierosem, odchylając głowę. Wraz z dymem z jej ust uleciał niski dźwięk - kaszel lub jęk. - Dzienniki... Gdy się je nazwie w ten sposób, brzmi to tak... tak niewinnie. Mówiłam sukinsynowi, że to bomba z opóźnionym zapłonem. Mówiłam mu to! W porządku. Teraz trzeba naprawdę uważać. - Znamy nazwiska pani Westbourne. Wiele nazwisk. Pojawiają się jednak odniesienia do drugiej części dzienników, zarejestrowanej na innej dyskietce. Czy pani... - Mówiłam mu to! -mamrotała Palmer, wydawało się, że nie usłyszała pytania Holland. - Mówiłam mu, że prędzej czy później znajdzie się ktoś, kto nie zniesie tego kurestwa i mu nogi z dupy powyrywa. Ale Charlie zawsze wszystko wiedział lepiej. Holland postanowiła pójść na całość. - Pani mąż był niezwykle wpływowym człowiekiem, pani Westbourne. Nie potrzebował tego rodzaju informacji... - Mówiąc precyzyjniej, nie musiał taplać się w tym błocie. - Palmer pokiwała głową. - Masz te materiały i wciąż nic nie rozumiesz? Boże, przecież to takie oczywiste! -Pani mąż miał... większe ambicje polityczne? - Doskonale, panno Beaumont. A te ambicje wymagały olbrzymich nakładów. - Finansowych? - Trudno w to uwierzyć, co? - Palmer raptownie zgasiła papierosa w szklanej popielniczce; na trzystuletni fornir posypały się iskry. - Myślisz sobie: oto zabójczo przystojny, rasowy dupcyngiel, który nie tylko posiada sporo własnych pieniędzy, ale i bogatą żonę. Bardzo bogatą żonę. Taką, która umożliwi mu starcie w proch każdego przeciwnika, jaki stanie na jego drodze. Jednak Charlie nie miał na tyle dużo, aby wedrzeć się do Białego Domu. Potrzebował mojej forsy. I wiedział, że nigdy jej nie dostanie! Holland postanowiła wykorzystać wściekłość Cynthii Palmer. - Pamiętniki miały zastąpić to, czego nie chciałaś mu dać - powiedziała szybko. - Zamiast pieniędzy używał szantażu. - Kochał Owalny Gabinet bardziej niż cokolwiek innego. Czasami patrzyłam na niego i gdy widziałam jego zamyślone oczy, wiedziałam, że w myślach już tam jest, za tym słynnym biurkiem, skąd może zarządzać całą planetą. Boże Miłosierny! Nienawidziła go, pomyślała Holland. Była świadoma, że ją zdradzał. Wiedziała, że w domku gościnnym będzie dziewczyna, a on do niej przyjdzie, zadbawszy wcześniej o to, aby byli tylko we dwoje... Jednak wyglądała także na przerażoną... Holland wpatrzyła się w twarz Cynthii Palmer. Dostrzegła na niej to, czego doświadczyła sama i wszystkie pozostałe kobiety, uczęszczające na owe dość szczególne sesje treningowe w Tajnej Służbie. - Bałaś się go, prawda? - spytała cicho. - Był kobieciarzem i dobrze o tym wiedziałaś. Tak więc powiedziałaś mu, że nie dostanie twoich pieniędzy. W ten sposób chciałaś go ukarać... - Holland przerwała. - A on nie był tym zbytnio zachwycony. Upokarzał cię, spotykając się z innymi kobietami, ale na tym nie koniec. Posunął się jeszcze dalej... Dwie wielkie łzy potoczyły się po policzkach Cynthii Palmer. Odwróciła się i odpięła ramiączka swej wieczorowej sukni, ukazując sińce. Niektóre zdążyły już zblednąć, ale wciąż były widoczne, inne mieniły się kolorami tęczy. Na dwóch żebrach widoczne były wiele mówiące wybrzuszenia. Kości się zrosły, jednak pozostał wyraźny ślad. - Dlaczego? - wyszeptała Holland. Palmer na powrót zapięła ramiączka. - Wychodząc za niego, wiedziałam, że jest dręczycielem i oszustem - stwierdziła rzeczowo. Na jej ustach zarysował się cień uśmiechu. - Zatem cóż można o mnie powiedzieć, hmm? - Na chwilę zamilkła. - Wiedziałam także, jak traktował ludzi. Chełpił się tym. Siadał przy kominku, sączył koniak i ze śmiechem opowiadał, jak zniszczy Boba czy Harry'ego, jeśli nie zgodzą mu się podporządkować. Uwielbiał mówić, jak to po raz pierwszy w historii zdobycie prezydentury nie będzie wynikiem przekupstwa, a nawet walki. Sami mu ofiarują ten urząd. Podadzą na tacy, pytając, czy nie chce czegoś jeszcze... - Cynthia dotknęła opuszkami palców swoich żeber. - Ponieważ widziałam, że nikt nie jest mu się w stanie przeciwstawić, w końcu i mną owładnęły jego plany. W gruncie rzeczy nikt już nawet nie chciał. Tak długo żyli pod presją jego gróźb, iż doszli do wniosku, że gdy wreszcie otrzyma urząd, to trochę spuści z tonu i każdy wreszcie będzie mógł coś zrobić na własny rachunek. - Dlaczego? - ponownie zapytała Holland. - Ponieważ ja także tego chciałam - wyszeptała. - Po tym wszystkim, co zrobił, wciąż chciałam być Panią Prezydentową. Pierwszą Damą... Pierwszą Ofiarą... Doprowadził mnie do tego stanu i nie mogłam już zrezygnować; nie po tym wszystkim. Do kurwy nędzy, zapracowałam sobie na to. Holland chciała do niej podejść, objąć ją i pozwolić jej wypłakać cały żal w swoich ramionach, jednak nie mogła tego zrobić. - Czy wie pani, gdzie jest druga dyskietka, pani Westbourne? Czy jest u pani w domu? I Cynthia Palmer by jej to powiedziała. Holland widziała, jak na jej drżących wargach formują się słowa. Dowiedziałaby się wszystkiego, jednak czyjaś dłoń nerwowo obracała gałkę przy drzwiach. Rozległo się walenie pięści o drewno, a następnie dobiegł głęboki bas zdradzający bardziej oburzenie niż autentyczną troskę: - Cynthia, nic ci nie jest? To ja, Lawrence. Cynthia... - Pani Westbourne... Oczy Palmer rozwarły się szeroko, i Holland już wiedziała, że więź między nią a Cynthią pękła jak dryfująca kra. - Wynoś się stąd, do cholery! Holland przekręciła zamek w drzwiach, ani na moment nie spuszczając Palmer z oczu. - Jeszcze nie skończyłyśmy, pani Westbourne. - Nie zwracaj się tak do mnie! Nie zwracaj się do mnie jego nazwiskiem! Lawrence Ross wtargnął do środka, gwałtownie otwierając drzwi. Omiótł pokój spojrzeniem i zatrzymał wzrok na Palmer. - Kim, do cholery, jesteś? - spytał, zwracając się do Holland. - Tajna Służba. Potrzebujemy jeszcze kilku minut... - Nie chrzań! Przesłuchujesz ją, czy co? - Wyrwał identyfikator z dłoni Holland. Holland docisnęła palcem słuchawkę. "Baza do Tylo. Zbieraj się stamtąd. Natychmiast! Nie wdawaj się z nim w dyskusje". W drzwiach pojawiła się Marjorie Woolworth z ustami ułożonymi w kształcie litery "o"; zza jej pleców dobiegał gwar zaniepokojonych głosów. Holland nie zwracała uwagi na nawoływanie Johnsona. Nie zamierzała się z nim spierać. Nie miał w ogóle pojęcia, czego od niej wymaga. Ross wszedł mi w drogę i straciłam z Palmer kontakt - obedrze mnie ze skóry, jeśli tylko dam mu sposobność. Holland podeszła do Rossa i odebrała mu swój identyfikator. - Jeszcze z tobą nie skończyłem! - zaryczał; jego policzki nabiegły krwią. - Przeszkodził pan oficerowi federalnemu w pełnieniu obowiązków. Przekażę tę sprawę swoim przełożonym. Ross nie był przyzwyczajony, by zwracano się do niego w ten sposób i prawdopodobnie to, a nie zawarta w słowach groźba, powstrzymało go na chwilę. Holland po raz ostatni spojrzała na Palmer. - Jeszcze nie skończyłyśmy, proszę pani. Przykro mi. Marjori Woolworth usunęła się na bok, gdy Holland wychodziła z pokoju. Goście tłoczący się przy drzwiach deptali sobie po piętach, starając się jak najwięcej zobaczyć. Holland, opuszczając dobroczynny bal, czuła na sobie spojrzenia rozpalone pożądliwą ciekawością. ROZDZIAŁ 25 - Udało mi się do niej dotrzeć. Nawiązało się między nami porozumienie, bardzo bliskie... Wszystko poszłoby dobrze, gdyby nie wtargnął Ross. - Holland siedziała na obrotowym fotelu dowódcy, naprzeciwko nieruchomego magnetofonu. Johnson przyglądał się jej uważnie. Zdążył przesłuchać kilka ostatnich minut nagranej taśmy, zanim Holland dobiegła do mikrobusu. Niemal fizycznie czuł wewnętrzne rozdygotanie dziewczyny, boleśnie świadomy, że nie jest w stanie powiedzieć nic, co by mogło jej pomóc. Była roztrzęsiona nie tylko dlatego, że akcja skończyła się fiaskiem, lecz również dlatego, iż musiała stawić czoło mrocznym prawdom o Westbournie. Holland zachowywała się lojalnie wobec człowieka, który okazał się szantażystą i tyranem, niegodną zaufania, plugawą bestią. Pomyślał, że poczucie winy i żal Holland wypaliły się w jednej chwili, jakby do otwartej rany przytknięto rozżarzone do białości żelazo. - Mogę spróbować jeszcze raz - powiedziała Holland. - Ross już jej nie odstąpi. Zacznie odgrywać dżentelmena osłaniającego pogrążoną w żałobie wdowę. - W końcu Palmer wróci do domu - stwierdziła Holland chłodnym tonem. - Co z tego wynika? - Wybiorę się do niej, gdy tylko się upewnimy, że nie zamierza już nigdzie wychodzić. Johnson usadowił się wygodniej w fotelu. Pomimo podwójnych filtrów powietrze w mikrobusie było przesiąknięte wyziewami podziemnego hotelowego garażu. Postukał Bryanta po ramieniu. - Podwieź nas w miejsce, z którego moglibyśmy widzieć podjazd do "Omni". Johnson nie wierzył, aby Cynthia Palmer miała spędzić tę noc samotnie. Obserwację zarządził po to, by Holland mogła się o tym osobiście przekonać. Trapił go znacznie poważniejszy problem. Ross nie przejdzie do porządku dziennego nad tym, co się wydarzyło. Być może zrobiłby tak, gdyby do konfrontacji doszło w cztery oczy. Jednak stało się inaczej - został bezczelnie potraktowany przez jakieś niewydarzone dziewczę i widzieli to tłumnie zgromadzeni goście Marjorie Woolworth. Johnson musiał zapobiec potencjalnym problemom. Ross miał wystarczająco wysoką pozycję, aby zadzwonić bez zbytnich formalności wprost do Wyatta Smitha. Powie Smithowi o młodej agentce Beaumont, a ten od razu skojarzy to nazwisko z Holland i wezwie Johnsona. Zajmij się tym natychmiast. Idź do Rossa z pokorną i smutną miną. Weź go na stronę i wciśnij mu historyjkę o nadgorliwej nowicjuszce. Świergocz mu do ucha słowa samokrytyki i poproś o współpracę i dalsze zaufanie. Nie oprze się pochlebstwom i przełknie je, jeśli zostaną opakowane równie kusząco, jak prezenty kupowane u Tiffany'ego. Johnson podejmował tę decyzję w trakcie manewrów Bryanta - mikrobus zatrzymał się na samym końcu podjazdu. Czy Holland się nie myli? Czy wdowa po Westbourne'ie rzeczywiście wie, gdzie jest druga dyskietka? Johnson nie miał co do tego pewności. Palmer nie ożywiła się zbytnio, gdy Holland wspomniała o drugiej dyskietce. Johnson wnioskował z jej wypowiedzi, że wiedziała, iż podobne materiały istnieją, ale nie miała pojęcia, gdzie są ukryte ani ile ich jest. Muszę jeszcze raz posłać do niej Holland. Przesunął się w fotelu. - Idę do hotelu udobruchać Rossa - powiedział. - Jeśli tego nie zrobię, to jutro rano rozpocznie polowanie na winowajcę. Albo nawet wcześniej. - Nie byłam w stanie nic zrobić... - szepnęła Holland. - Wiem. Ale za to teraz możesz mi pomóc. Nie ruszaj się stąd, dopóki nie wrócę, wtedy porozmawiamy. - A jeśli Palmer wyjdzie... - Nie wyjdzie. Jest zbyt wcześnie. Wiesz, jakie zasady obowiązują na podobnych imprezach. - Johnson wysiadł z mikrobusu. - Wracam za piętnaście, góra dwadzieścia minut. Ross nie jest takim twardzielem, za jakiego się uważa. Holland obserwowała, jak Arliss się oddala z głową wtuloną w ramiona, aby osłonić szyję przed podmuchami wiatru. Wślizgnęła się na przednie siedzenie i odtworzyła w myślach przepełnione bólem słowa Cynthii Palmer. Pastor odmierzał czas swoim wewnętrznym zegarem, wybijającym kolejne sekundy jak nuty symfonii heroicznej. Muzyka, którą tylko on mógł słyszeć, zbliżała się do crescendo. Niedługo usłyszy ją także Chester Rawlins - wielki finał z grzmotem kotłów i łoskotem talerzy. Będzie to ostatnia rzecz Jaką zarejestruje swoimi zmysłami. I oto, jak na zawołanie, pojawił się Rawlins - wysiadł z samochodu i zmierzał wprost do niego. Nietrudno było się z nim zaznajomić. Rawlins myślał, że Pastor jest kumplem po fachu. Trochę się zdziwił, słysząc, jak długo Pastor służył w Czerwonych Beretach, ale jako przedstawiciel tego samego zawodu, powstrzymał się od wścibskich pytań. Pastor uznał, że Rawlins da się już skusić na filiżankę kawy. Tuż za rogiem znajdowała się ekskluzywna kawiarnia. Prościej było do niej dojść alejką niż wzdłuż hotelu. - Skoczymy na kawę? - zapytał. - Niezły pomysł. - Za dwie minutki będziemy z powrotem, tylko trochę bardziej rozgrzani. Rawlins zaśmiał się. Jak na tak dużego mężczyznę, miał bardzo małe zęby. Pastor właśnie o tym myślał, gdy zabrzęczał beeper Rawlinsa. - Proszę, skorzystaj z mojego. - Pastor podał mu swój telefon komórkowy. Ciekawiła go treść rozmowy. Rawlins wyglądał najpierw na poruszonego, a następnie na jego twarzy pojawił się wyraz rozgoryczenia. - Mogłeś mi to wcześniej powiedzieć - stwierdził tonem gderającego staruszka. - Ale życzę szczęścia temu, kto ją przejmie. - Przejmie kogo? - zapytał Pastor, biorąc swój telefon. - Palmer, tę nadzianą dziwkę. Coś się święci. Zajmie się nią Tajna Służba. Pastor wytężył wszystkie siły, aby wyglądać na poruszonego. - Słuchaj, nie wracam od razu do domu - powiedział Rawlins. - Chcesz skoczyć na drinka po robocie? - Nie mogę - odparł Pastor. - Mój klient zarezerwował mnie do drugiej. Tak między nami, to sądzę, że zamierza wsadzić parówkę w jakieś niezłe ciasteczko. Rawlins zaśmiał się. - Oby mu się udało. Pastor schował do kieszeni wizytówkę wręczoną przez Rawlinsa i obiecał, że do niego zadzwoni w jeden z wolnych dni. Rawlins wsiadał do swojego samochodu, gdy zadzwonił telefon Pastora. - Nastąpiła zmiana planów. - Tak przypuszczałem. - Masz jakieś wsparcie? Pastor spojrzał na wynajętą przez siebie limuzynę. -Tak. - Przy końcu podjazdu stoi jednostka inwigilacyjna, ale w tej chwili są zaprzątnięci czymś innym. Pastor natychmiast przywołał w myślach obraz Holland Tylo. Zastanawiał się, czy jest na tyle blisko, by mógł się jej przedstawić. - Niedługo jeszcze więcej spraw będzie zaprzątać ich uwagę. Dwadzieścia minut, o których wspominał Johnson, już minęło. Bryant chciał dolać Holland kawy z termosu, ale pokręciła przecząco głową. Nie spuszczała z oczu hotelowego wejścia. Podjeżdżały głównie wynajęte samochody osobowe, prowadzone przez zmęczonych biznesmenów, obok których leżały pomięte mapy drogowe. Pojawiały się również taksówki i niekiedy długie, ekskluzywne samochody. W odległym końcu parkingu stały rzędy limuzyn, mających rozwieźć do domów gości przybyłych na bal charytatywny. Od czasu do czasu jeden z kierowców uruchamiał silnik, aby ogrzać wnętrze pojazdu. W tej chwili jeden z nich wyjechał z szeregu i zatrzymał się przy końcu czerwono-złotego dywanu. Portier w uniformie beefeatera pospieszył, aby otworzyć tylne drzwi. - To ona. - Holland uchyliła drzwi mikrobusu. - Tylo! Nie rób tego! Bryant oparł ręce na kierownicy, trzymając w palcach plastikowy kubek, którego teraz omal nie zgniótł. Holland zdawała sobie sprawę, że nie byłby jej w stanie zatrzymać, gdyby pobiegła i wiedziała, że on także miał tego świadomość. - Wiesz, dokąd idę. Czekaj na mnie przed domem Palmer. - Nie będziemy mogli cię tam ochronić! - Palmer jest sama. Wiem, na co uważać. Ona nie. Bryant zobaczył, że biegnie w kierunku taksówki, z której wysiadali pasażerowie; jedną ręką przyciskała do uda podwiewaną przez wiatr suknię. Narzucona na ramiona kurtka - Bryant znalazł ją w tylnej części mikrobusu- nie pasowała do wieczorowej toalety, ale skutecznie zasłaniała pistolet, który ze sobą wzięła. To wina Johnsona, pomyślał Bryant. Powinien przewidzieć, że jeśli Palmer wyjdzie z hotelu, to Tylo za nią podąży. A Johnson poszedł bez mikrofonu, tylko z beeperem. Wprawdzie w razie wezwania urządzenie wydawało ledwie słyszalne brzęczenie, ale pomimo to dźwięk mógł zabrzmieć w bardzo niedogodnym momencie, o ile Johnson w dalszym ciągu rozmawiał z Rossem. Bryant prychnął zniecierpliwiony i wystukał numer beepera. Gdy tylko wezwanie zostało przesłane, jeszcze raz uderzył w przyciski. No, zgłoś się, ponaglał Johnsona w myślach. Cynthia Palmer, przekonana, że będzie musiała czekać na swojego kierowcę, pomyślała, iż choć częściowo wyładuje złość na tym idiocie, jednak samochód właśnie zajechał przed schody. Palmer zacisnęła zęby, kiedy portier niezręcznie dotknął ronda swojego cylindra, muskając przy okazji jej policzek. Szklana przegroda oddzielająca tylną część limuzyny była podniesiona, co w sumie jej odpowiadało. - Zawieź mnie do domu - rzuciła, wciskając guzik interkomu. Wbrew jej przewidywaniom nie nastąpiło gwałtowne szarpnięcie. Samochód ruszył z miejsca łagodnie jak unoszona poranną bryzą łódź żaglowa. Palmer usadowiła się wygodnie i wyciągnęła nogi, grzejąc stopy w strumieniach ciepłego powietrza, wylatującego z wentylatorów podłogowych. Ta dziwka z Tajnej Służby... zaraz, jak ona się nazywała? Beaumont. Ta gadka o pamiętnikach Charliego. Całe szczęście, że nie słyszał tego Ross i ta stara krowa, Marjorie! Wyciągnęła papierosa i przypaliła go zapalniczką Cartiera, Beaumont ją zaskoczyła, dlatego odsłoniła wszystkie uczucia, które zazwyczaj tak skrzętnie ukrywała przed światem. Tego wieczoru miała się przecież zabawić, poplotkować, wydać trochę pieniędzy, sprawdzić, jakie ma notowania w środowisku. Może nawet poromansować. Ross z pewnością był na nią napalony. Jednak Beaumont powaliła ją wiadomością, że treść pamiętników została ujawniona; sugerując, iż mogły się one stać motywem zabójstwa Charliego. Nie było to dla Cynthii odkryciem Ameryki. Od chwili, gdy, jedząc śniadanie w hotelu Savoy w Londynie, dowiedziała się o zamordowaniu Charliego, wiedziała jaki był powód. Miała także świadomość, że używane do szantażowania materiały składały się z dwóch części. Pewnej nocy Charlie wlał w siebie zbyt dużo armanacu i głośno się przechwalał, jak sprytnie postąpił, nie umieszczając dwóch grzybów w jednym barszczu. Charlie pozbawiony pomocy osób piszących przemówienia używał niecelnych porównań i wyrażał się wyjątkowo banalnie. Podczas krótkiego lotu z Londynu przez cały czas zastanawiała się nad jednym zasadniczym pytaniem: czy zapiski - lub ich fragment - dostały się w ręce zabójcy? Myśl ta nie opuszczała jej podczas prowadzonych niezwykle delikatnie rozmów z policją i FBI, a nawet, gdy musiała przyjmować nieudolnie składane przez przyjaciół wyrazy współczucia. Do każdego zadawanego jej pytania przykładała jedną miarę i doszła do wniosku, że nie - zabójca nie zabrał ze sobą owej cennej nagrody. Zaśmiała się złośliwie. Nie pomyliła się co do bystrych, patologicznie bezwzględnych łajdaków, którzy chcieli zdobyć zapiski, co więcej, jakaś nieopierzona agentka położyła swoją rękę na jednej ich części. Czego się dowiedziałam? Z czym muszę się teraz uporać? Beaumont bez wątpienia wiedziała o pamiętnikach - podała wystarczająco dużo informacji na temat ich zawartości. Wynikało stąd, że ludzie z Tajnej Służby - przełożeni Beaumont czy ktokolwiek inny - także wiedzieli. Pozostawało teraz pytanie: czy Beaumont- albo jakakolwiek inna osoba - puściła farbę? Cholernie mało prawdopodobne. Każdy, kto przesłuchał taśmę, wiedział, że ma do czynienia z polityczną bombą jądrową. Tak więc sądzili, iż któraś z wymienionych w pamiętnikach osób jest odpowiedzialna za zabójstwo. Ale kogo to obchodzi? Palmer wreszcie przestała kluczyć po omacku i ogarnęła istotę całej sytuacji: cokolwiek mieli w rękach ludzie z Tajnej Służby, bez względu na to, jak udało im się to zdobyć, stanowiło to obecnie na mocy testamentu Charliego jej osobistą własność... Nurtowało ją jeszcze jedno pytanie: dlaczego Służba przysłała do niej tego kopciuszka w kupionej w butiku sukience, jeśli podobne sprawy należało załatwiać wyjątkowo dyskretnie i ostrożnie? Chyba że ktoś, kto posłał dziewczynę, wyszedł z założenia, iż Palmer straci panowanie nad sobą, gdy usłyszy o dziennikach i w szoku wyśpiewa, gdzie znajduje się druga dyskietka. Sama chciałaby wiedzieć... Zdążyła już opróżnić wszystkie schowki, o których istnieniu wiedziała; przeszukała dokładnie apartament na poddaszu kondominium; wybrała się do Belmont Club, gdzie odegrała wdowę rozpaczającą po stracie męża, dzięki czemu dopuszczono ją do prywatnego schowka Charliego. Pozostawała tylko rezydencja w Oak Farms, jednak doszła do wniosku, że, o ile Charlie nie zakopał dyskietki na terenie posesji, nie było sensu już jej tam szukać. Teraz nieco zmieniła sposób myślenia - być może wcześniej zanadto się spieszyła. Gdy przestanie jej się palić grunt pod nogami, odwiedzi niektóre miejsca, nazywane przez Charliego "sekretnymi". Jednak najpierw musi skontaktować się z tą Beaumont. Zażąda, aby dziewczyna oddała jej dyskietkę. Była przekonana, że Beaumont będzie się wzbraniać i odeśle ją do swojego przełożonego. Jednak Palmer już przed laty wyćwiczyła sztukę pertraktowania z waszyngtońskimi płotkami. O ile nie okażą się zbyt głupi lub uparci, nie będzie potrzeby angażowania w to Rossa. To wywrze odpowiednie wrażenie, jeśli zostanie wymienione nazwisko Lawrence'a. Światła jednego z wieżowców wchodzącego w skład kondominium wpełzły na przyciemniane szyby limuzyny. Dopiero, gdy pojazd pochylił się do przodu, Palmer zorientowała się, że znaleźli się na zjeździe do garażu. Właśnie chciała włączyć interkom, gdy idiota się odezwał: - To specjalne środki ostrożności, pani Westbourne. Centrala zaleciła, aby wjechać od tej strony. Czy to nie wszystko jedno? Palmer myślała o dziewczynie - Beaumont. Co takiego zaszło między nimi w owych kilku chwilach, że mur, za którym się skryła, rozsypał się jak zamek z piasku? Palmer nigdy w ten sposób z nikim nie rozmawiała, a już na pewno nie z Marjorie Woolworth czy kimkolwiek jej pokroju. Byli oni w stanie wyczuć słabość znacznie lepiej i szybciej niż przeciętny człowiek. Ich siła polegała na gromadzeniu małych sekretów i tajemnic, dopóki nie stawały się na tyle wielkie, że można było usidlić potencjalną ofiarę. Między sobą zachowywali się jak uśpione krokodyle, które zaczynają się miotać, gdy tylko pierwsza kropla krwi uderzy o taflę wody. Banda barbarzyńców i kanibali, za każdym razem na nowo ustanawiających swoją hierarchię na górze kości i szkieletów. Dlaczego nazwała Charliego sukinsynem, wyznając tak wiele na fali gniewu, wyrażając swoją wściekłość i oburzenie, pokazując blizny. Dlaczego? Ponieważ ładna Beaumont nie musi wśród nich żyć. Jest czystą, świeżą dziewczyną, chociaż pewnie też ma swoje sekrety. Może kiedyś byłam taka jak ona? Ale nie. W przeciwnym razie nie poddałabym się tak łatwo, nie skrzywdziłabym tak bardzo samej siebie. Powinna opuścić tę zimną, efemeryczną planetę, po której się błąka. Wciąż rozmyślała, gdy samochód się zatrzymał. Kiedy wysiadła, kierowca był zwrócony do niej plecami. Usłyszała trzask zapalniczki, poczuła zapach tytoniu. Sięgnęła do torebki i znalazła kartę magnetyczną. Budynek ściśle chroniono, tak, że nawet windy zatrzymywały się wyłącznie na piętrze zaznaczonym na magnetycznym pasku specjalnej karty. Drzwi windy się otworzyły i Palmer weszła do środka. Spojrzała jeszcze na samochód, który, w miarę jak się ochładzał, wydawał odgłosy przypominające tykanie zegara, jednak nie mogła dostrzec kierowcy... Dopiero, gdy znalazł się obok niej, zorientowała się, że to nie ten człowiek. Miał oczy szaleńca, jednak poruszał się płynnie i lekko jak tancerz. Jego ręka miażdżyła jej szyję. Nagle ogarnęła ją ciemność, zdążyła tylko pomyśleć, jak silny jest ten mężczyzna. ROZDZIAŁ 26 Bryant obserwował przez przednią szybę Johnsona, który wybiegł z hotelu, przeskakując po dwa stopnie naraz. Gdy przełożony nieco się zbliżył, Bryant zobaczył rysujące się wokół jego oczu zmarszczki i już wiedział, że sprawy z Lawrence'em Rossem nie potoczyły się najlepiej. Teraz Johnson spoglądał wprost na niego i na puste siedzenie pasażera, a jego oczy miotały gromy. - Kiedy uciekła? - zapytał, wchodząc do mikrobusu. Bryant spojrzał na elektroniczny zegarek, zamontowany na desce rozdzielczej. - Przed dwunastoma minutami. Musiałbym ją chyba związać... - Pojechała do Palmer. Ruszajmy. - Skontaktowałem się z Maryanne - powiedział Bryant. - W ramach podziału majątku po rozwodzie otrzymała nowego dżipa Cherokee. Po drodze zabierze Davida Cobba... Maryanne ma przy sobie karabin, a Cobb nigdzie nie rusza się bez swojego uzi. Prawdopodobnie właśnie dojeżdżają do kondominium, w którym mieszka Palmer... Dżip będzie wyglądał lepiej niż pojazd inwigilacyjny. Pasuje do otoczenia. Powiedziałem im, żeby sprawiali wrażenie flirtującej parki. Johnson mruknął coś pod nosem i zaparł się w fotelu, gdy Bryant wjechał na główną ulicę. - Jak poszło z Rossem? - Był wyjątkowo upierdliwy. Przypuszczam, że miał pewne zamiary względem szanownej wdowy po Westbournie. - Czy zamierza zawracać głowę szefowi? - Już próbował, ale nie udało mu się znaleźć Smitha. Johnson nie rozwijał dalej tematu. Tylko paru ludzi wiedziało, że Wyatt Smith raz w tygodniu odwiedzał chirurga w szpitalu Johna Hopkinsa. Kula, która utkwiła w kręgosłupie, coraz bardziej dawała mu się weznaki. Jeśli w porę się jej nie usunie, może uszkodzić rdzeń kręgowy i wówczas Smith zostanie sparaliżowany. Jedyną alternatywą było poddanie się operacji. Być może uda się wydostać pocisk, ale wciąż istniało ryzyko, że Smith straci władzę w nogach i resztę życia spędzi przykuty do wózka inwalidzkiego. Johnson wiedział, że Wyatt musi podjąć decyzję wkrótce, bo niebawem może już nie mieć żadnego wyboru. Nie chciał, aby mu zawracały głowę nadęte dupki w rodzaju Rossa i tego wieczoru upokorzył się, obiecując prawnikowi, że osobiście zajmie się sprawą niestosownego zachowania "agentki Beaumont". Coś jednak nie dawało Johnsonowi spokoju. Ross, co prawda, stroił fochy, ale czegoś tu brakowało. Holland przekazała Cynthii Palmer mnóstwo informacji. Ross, który stał się powiernikiem wdowy, nie wykorzystał żadnej z nich podczas rozmowy z Johnsonem. A przecież mógłby go docisnąć znacznie mocniej, gdyby coś wiedział. Tak więc Ross uspokajał i pocieszał Palmer, zagłaskiwał ją swoimi pytaniami, jednak wdowa niczego mu nie powiedziała. Dlaczego? Jeśli Holland uzyskała pożądany rezultat, skłaniając Palmer do przemyślenia spraw, których ta nie dopuszczała do swoich myśli lub po prostu przeoczyła... Johnson sięgnął po telefon na konsolecie i zadzwonił do portiera kondominium, w którym mieszkała Palmer - okazało się, że dobrze wie, co się dzieje na jego terenie. Limuzyna Palmer właśnie wjechała do garażu. Johnson poinformował go, że przybędą tam również agenci Tajnej Służby. Dobrze byłoby, gdyby ktoś po nich wyszedł przed drzwi garażu. Powinni być na miejscu za około siedem minut. Bryant patrzył na Johnsona, gdy ten skończył rozmowę, poprawił się w fotelu i docisnął pedał gazu. Na pierwszy rzut oka kompleks zabudowań Riverside wydawał się solidnie zabezpieczony. Gdy wioząca Holland taksówka wjechała na okrężny podjazd, natychmiast pojawił się ochroniarz. Przy frontowych drzwiach, wzmocnionych spiżowymi płytami stało jeszcze dwóch mężczyzn. Wszyscy trzej byli potężnie zbudowani i odznaczali się specyficznym, nieco szorstkim sposobem bycia, typowym dla byłych gliniarzy czy zawodowych piłkarzy, którym nie udało się zdobyć odpowiedniej protekcji, umożliwiającej im zrobienie olśniewającej kariery. Holland spojrzała do góry na dwudziestoczteropiętrową konstrukcję z granitu, marmuru i miedzi; teren wokół budynków otoczono ogrodzeniem z kutego żelaza, na ostro zakończonych prętach lśniła czarna farba. W dennych zakamarkach dostrzegła ruchliwe obiektywy kamer bezpieczeństwa - zastanawiała się, czy są one z rodzaju tych, które reagują na ruch. Potencjalny zabójca czy złodziej miałby naprawdę kłopot z pokonaniem zabezpieczeń. Jednak dla kogoś takiego jak Pastor wdarcie się do tego budynku nie byłoby trudniejsze od sforsowania kurnika. Portier zorientował się, że nie jest rezydentką budynku i otworzył elektronicznie zamykane drzwi dopiero wtedy, gdy pokazała swój identyfikator. Hol równie dobrze mógłby uchodzić za jedno z pomieszczeń National Galery; na ścianach wisiały gobeliny, obrazy i umieszczone w pleksiglasowych gablotach porcelanowe cudeńka, pochodzące najprawdopodobniej z dynastii Han. Holland dostrzegła, że portier patrzy na sportową kurtkę, którą miała narzuconą na ramiona. - Muszę coś przekazać pani Westbourne. Reakcja mężczyzny zaskoczyła Holland. - Oczywiście. - Szerokim gestem wręczył jej kartę magnetyczną. - Penthaus* numer jeden. Wyjedzie pani windą szybkobieżną. Proszę zwrócić kartę przy powrocie. - Poprowadził ją do szeregu wind. [* Penthaus (ang.) - apartament usytuowany na dachu budynku (przyp. red.)] - Czy ktoś odwiedzał panią Westbourne tego wieczoru? - zapytała Holland. - Nie. Przyjechała dwadzieścia minut temu. Jej limuzyna wciąż stoi na dole. Zwracamy baczną uwagę na to, co dzieje się z naszymi rezydentami. Holland zignorowała jego pyszałkowaty ton. Jadąc do góry, przypomniała sobie szkolenie w ośrodku Tajnej Służby w Beltsville, w stanie Maryland, gdzie ćwiczyła uwalnianie zakładników uwięzionych w windzie. Odbywało się to w windzie przemysłowej, na dodatek poruszającej się znacznie szybciej niż ta, którą obecnie jechała. Holland pozbyła się wszystkich niepotrzebnych myśli dotyczących Bryanta, Johnsona, niewygodnej kabury pod pachą, zmarzniętych stóp w cienkich wieczorowych pantofelkach. Przypomniała sobie ostatnie słowa, z jakimi zwróciła się do Cynthii Palmer; odtworzyła w myślach rytm i intonację swojej wypowiedzi. Przywołała wszystko, co usłyszała od Palmer, i wyselekcjonowała najbardziej istotne stwierdzenia, które mogłaby wykorzystać. Od chwili, gdy otworzy drzwi, nie chciała dać Palmer nawet sekundy do namysłu. Holland wyobraziła sobie duży penthouse; w ciemnościach siedzi Palmer, za wysokimi oknami rozpościera się widok na miasto i oświetloną rzekę. Wtulona w ulubiony fotel, trzyma drinka, od którego jej dłoń robi się zimna i wilgotna; patrzy na kominek, który jest w tej chwili tak zimny i pusty jak jej serce. Winda zwalniała. Drzwi otworzyły się bezgłośnie i Holland weszła do niewielkiego, owalnego holu; na środku stał palisandrowy stolik z wyjątkowo ładną kompozycją kwiatową. Po lewej stronie zauważyła drzwi ewakuacyjne - sprawdziła je i stwierdziła, że są zamknięte. Dokładnie na wprost niej znajdowały się podwójne drzwi do apartamentu i lśniący przycisk dzwonka. Johnson zobaczył dżipa Cherokee, zaparkowanego po drugiej stronie prowadzącej do kondominium ulicy, na trzypasmowej alei, która biegła wzdłuż niewielkiego parku. Teren był dobrze oświetlony i bez trudu dostrzegł ulokowaną na przednim siedzeniu parę. Johnson pomyślał, że nieco trudniejsze zadanie przypadło Cobbowi, który dopiero co się ożenił, natomiast Maryanne była nastawiona na korzystanie z ponownie odkrytych dobrodziejstw wolnego stanu. Odwróciła się do Cobba, kładąc swą rękę na oparciu jego fotela. Bryant właśnie kończył rozmowę z ochroniarzem, który podbiegł z kluczem do drzwi garażu, - Czy przybył jakiś inny agent? - zapytał Johnson, pochylając się nad konsoletą. - Tak, kobieta, pozwoliliśmy jej wyjechać na górę. Johnson uśmiechnął się. Mógłby tu wprowadzić nawet słonia, gdyby tylko odpowiednio go przygotował i zaopatrzył w identyfikator. Garaż był jasno oświetlony i najwyraźniej niedawno go pobielono. Miejsca parkowania poszczególnych pojazdów zaznaczono świeżo namalowanymi czarnymi liniami i wyraźnie napisanymi nazwiskami właścicieli. Limuzyna stała bokiem do drzwi windy, w oznaczonej żółtym kolorem strefie rozładunku. Bryant wysiadł i podszedł do samochodu. Miejsce kierowcy było puste. Zastukał w tylną szybę, sądząc, że kierowca uciął sobie drzemkę. W końcu otworzył drzwi i zajrzał do środka, po czym spojrzał na Johnsona. - Może za dużo wypiła i trzeba ją było wprowadzić na górę? Albo pomógł jej coś wnieść? - Wracaj do strażników - powiedział Johnson przez zaciśnięte zęby. - W windach są kamery. Przejrzyj taśmy. Holland nie musiała używać dzwonka. Drzwi do apartamentu Cynthii Palmer były uchylone. Holland pchnęła je i usłyszała szuranie drewna o dywan. Stała w dyskretnie oświetlonym holu na niewielkim chińskim dywaniku, leżącym na posadzce z jasnoróżowego marmuru. Holland wysunęła nogi z pantofli, zrzuciła kurtkę i odbezpieczyła pistolet. Na ścianie po prawej stronie wisiał duży abstrakcyjny obraz; po lewej znajdował się salonik. Płomień gazowego palnika migotał w kominku i ożywiał swoim blaskiem brzegi perskiego dywanu. Poza migotliwym światełkiem mrok pokoju rozpraszała poświata wpadająca przez wysokie okna, z których rozciągał się widok na całe miasto. W powietrzu unosił się zapach perfum Cynthii Palmer. Holland ruszyła dalej i zobaczyła przyległą do saloniku jadalnię. Hol zakręcał. Wisiały w nim przesycone szaleństwem olejne płótna Chagalla, podświetlone jak w muzeum. Po prawej stronie znajdowała się sypialnia gościnna, obok niej mieścił się gabinet ze stylizowanym biurkiem o niezwykle delikatnej inkrustracji, za którym na kremowej wykładzinie stało nowoczesne krzesło z wysokim oparciem. Holland wzdrygnęła się i zamarła. Na dywanie zauważyła cień: groteskowo powyginane ręce, które jakby wyciągały się w jej stronę. Zrobiła jeszcze krok do przodu... i zobaczyła rzeźbę Giacomettiego. Stała teraz przed kolejnymi drzwiami, z których jedne były otwarte. Prowadziły one do głównej sypialni; w środku paliło się światło i coś jakby kwiliło, ale trudno byłoby przypisać ten dźwięk człowiekowi. Sugerując się proporcjami całego apartamentu, Holland sądziła, że główna sypialnia będzie ogromna; na pewno przylega do niej co najmniej jedna garderoba, buduar z łazienką, a sam pokój pewnie ma kształt litery L-tak wiele miejsc, w których może się ukryć Pastor... "Zaatakuje cię, gdy najmniej się tego będziesz spodziewała. Musisz go dostrzec..." To coś w sypialni zaczęło szlochać i wysoki dźwięk przeszył Holland. Wmawiając sobie, że to tylko zawodzenie wiatru, przekroczyła próg. Kopnięciem zamknęła drzwi garderoby i przekręciła kluczyk w gałce. Z pistoletem skierowanym w lewo szybko zrobiła trzy kroki i zatrzasnęła drzwi do drugiego pokoju. W łazience do obudowanej umywalki ciekła woda. Holland zakręciła kurki i szloch stał się głośniejszy. Zajrzała do kabiny prysznicu, a następnie skierowała się do sypialni. Przed sobą zobaczyła ciągnące się aż po linię horyzontu światła miasta. Dostrzegła zarys olbrzymiego łoża z baldachimem rozpiętym na mosiężnych, lśniących kolumnach. Krocząc po pluszowym dywanie, dzięki światłu wpadającemu przez okna wyławiała z mrocznego pokoju coraz to nowe szczegóły. Oto do jednej z kolumn - nie, także do drugiej - były przywiązane grube nylonowe liny, podobne do tych, których używano do wspinaczki wysokogórskiej. Holland zorientowała się, że oddycha przez usta. Nie chciała zrobić tego ostatniego kroku, ponieważ odór, który czuła, podpowiadał jej, co ujrzy. W ułamku sekundy jej myśli przeniosły się do sypialni domku gościnnego w Oak Farms. Siłą woli pokonała wewnętrzny opór. Cynthia Palmer leżała z odwiedzionymi na boki rękami i nogami. Holland dostrzegła, że jej ręce były wyrwane ze stawów barkowych, dzięki czemu Pastor mógł przywiązać je do podpierających baldachim kolumn. Holland poczuła, jak pod stopami chlupocze jej krew, wdzierając się przez nylonowe pończochy między palce. Zacierała w ten sposób ślady na miejscu zbrodni, jednak musiała podejść. Uklękła przy łóżku i wyciągając przed siebie wyprostowaną rękę, skierowała lufę pistoletu na drzwi. "W każdej chwili może się na ciebie rzucić ze swojego ukrycia..." Jednak do sypialni można się było dostać jedynie przez drzwi. Żadnych szaf ani zakamarków; kredens, sofę i telewizor dopchnięto do ściany. Cynthia Palmer odwróciła głowę w stronę Holland; miała otwarte usta i mrugała powiekami. Ledwie oddychała, jednak wciąż szlochała. Holland spojrzała na prześcieradło zakrywające Palmer do wysokości piersi. Było nasiąknięte krwią, co nadawało mu konsystencję wilgotnej gazy. Holland nie próbowała nawet dotykać prześcieradła; wiedziała, co by pod nim ujrzała. - Tylo do bazy, odbiór! Baza, zgłoś się! Johnson i Bryant już tu byli -Hollandniemiała co do tego wątpliwości. Mikrofon działał poprawnie. Lada moment usłyszy głos Johnsona. - Baza zgłoś się! - powtórzyła. Pistolet zadrżał w dłoni Holland; rozpacz zaczynała odbierać jej siły. Gdzie jest Johnson? - Pomóż mi... - usłyszała przejmujący jęk Cynthii. Spojrzała na jej twarz, nadal piękną, bez śladu przemocy. Wyobraziła sobie, jak Pastor siedząc przy Cynthii, może nawet głaszcząc ją jedną ręką, drugą zatapia nóż w jej wnętrznościach. - Powiem ci... - szept Palmer sprawił, że Holland drgnęła. Powoli, nie spuszczając z oczu drzwi wejściowych, przysunęła ucho do ust Cynthii Palmer. Ułamek sekundy później usłyszała ciche puknięcie zaopatrzonego w tłumik pistoletu i trzask odłamków metalu i drewna. Johnson powoli obchodził limuzynę. W jakimkolwiek celu kierowca wyszedł na górę, trwało to stanowczo za długo; Bryant także powinien już wrócić. Badawczo przyglądał się drugiemu, czarnemu pojazdowi, próbując dociec, czy coś jest nie tak. Zupełnie zapomniał, że jego mikrofon i słuchawka wciąż tkwią w schowku w mikrobusie, gdzie zostawił je, gdy wychodził pertraktować z Rossem. Johnson otworzył drzwi kierowcy i wślizgnął się na skórzane siedzenie. Pamiętał, że Bryant sprawdził samochód i ponownie zastanowił się, co, do cholery, tak długo robił. Zniecierpliwiony, opuścił osłonę przeciwsłoneczną. Była wykonana z gładkiego weluru; nie znajdowały się przy niej żadne zaciski czy schowki na umieszczane zazwyczaj w takich miejscach dokumenty. Między przednimi siedzeniami też nie było żadnego schowka, gdyż w tym miejscu zainstalowano telefon kierowcy. Ani śladu dowodu rejestracyjnego. W schowku na rękawiczki nie znalazł żadnych druków firmowych czy kart Boulder Security, rachunków za benzynę lub parkowanie... Pod siedzeniem pasażera leżał- w pierwszej chwili niewidoczny- mały, płaski przedmiot. Uwagę Johnsona przykuło jego migające światło. Zsunął się z fotela i uklęknął. Pomalowany na czarno przedmiot przypominał przenośny odtwarzacz kompaktowy, jego dłuższe boki mierzyły około pięciu cali. Umieszczone w nim światełko cały czas migało. Johnson nie słyszał tykania zegara. Do czarnego pojemnika nie prowadziły żadne druty. Wydawało się, że nie jest przymocowany do podłogi, lecz po prostu położony tam przez kierowcę, który chce go ukryć przed wzrokiem złodziei. Johnson pochuchał na opuszki palców, ogrzewając je strumieniem ciepłego powietrza. Powoli wysunął przed siebie dłonie i dotknął boku metalowego pojemnika. Mógł się tam znajdować kabel, którego nie był w stanie dostrzec lub reagujący na dotyk zapalnik, który wywołałby eksplozję bomby tuż przy jego twarzy. Johnson uniósł przedmiot o pół cala i powoli zaczął go wyciągać. Gdy już go prawie wydobył spod siedzenia, dostrzegł licznik. Czerwone cyfry odliczały czas. Pozostało jeszcze dwadzieścia sześć sekund. Johnson szukał jakiejś klamry lub zacisku, za pomocą którego mógłby otworzyć mechanizm zegarowy. Zamiast tego znalazł suche, twarde krawędzie - obudowę zalano żywicą epoksydową. Dwadzieścia trzy sekundy. Johnson położył urządzenie na wycieraczce, a następnie pobiegł do mikrobusu, otworzył drzwi gwałtownym szarpnięciem i sięgnął po mikrofon. - Tu baza! Tu baza! Holland, uciekaj stamtąd! Natychmiast! Na górze jest Pastor. Podłożył bombę! - Wiedziony desperacją, zrobił dwa kroki w kierunku klatki schodowej, gdy usłyszał łoskot i spojrzał do góry. Przypomniał sobie ów moment, kiedy siedział w barze w Los Angeles i nagle nastąpiło trzęsienie ziemi o sile 5.2 stopnia. Wydawało się, że w budynek uderzyła niewidzialna dłoń, wprawiając w drgania wielotonową konstrukcję. Eksplozja na jednym z wyższych pięter wywołałaby tutaj taki sam efekt. Porażony strachem Johnson zmusił się, aby pójść do klatki schodowej. Dźwięk, który teraz usłyszał, wydał mu się całkowicie bezsensowny - był to delikatny dzwonek zjeżdżającej windy. Nigdy nie używaj windy podczas pożaru lub w razie eksplozji - to śmiertelna pułapka... -Holland! Drzwi windy rozwarły się na półtorej stopy, po czym nagle się zatrzasnęły. Johnson zdążył zablokować je swoim ramieniem i wciskając się korpusem w szczelinę, próbował je otworzyć. Włączył się alarm przeciwpożarowy; w kabinie było ciemno. Johnson nie słyszał, jak Pastor wyłonił się z kąta szybkobieżnej windy ani nie dostrzegł błysku noża. Poczuł ból, gdy ostrze wbiło się w jego obojczyk. Silne ręce wypchnęły go spomiędzy drzwi. Gdy otrzymał drugi cios, upadł na betonową podłogę. Pastor stał nad nim, rozkoszując się zadanym mu bólem. "Tu baza Tu baza! Holland uciekaj stamtąd! Natychmiast! Na górze jest Pastor..." Słyszała wystrzał i przynaglanie Johnsona, jednak nie była w stanie opuścić tego wraku człowieka - tak jak opuściła owej nocy Charlesa Westbourne'a... , Poczuła na policzku wilgoć. Bombelki krwi wydostawały się z ust Cynthii Palmer, rozpryskując się na twarzy Holland, gdy pochylała się nad kobietą, by lepiej słyszeć jej zamierające słowa. Palmer zamilkła, oddychała nieregularnie, chrapliwie. Holland zrozumiała, że nie było szans na uratowanie życia Cynthii, nawet gdyby pokój w cudowny sposób zamienił się nagle w szpitalną salę operacyjną. Z trzewi Palmer trysnęła struga krwi, unosząc przykrywające ją prześcieradło, po czym kobieta zaczęła się jakby kurczyć. Holland cofnęła się. Miała wrażenie, że obserwuje umęczoną duszę, pragnącą wyrwać się z nie chcianej cielesnej powłoki. Pokój wypełniła przeraźliwa cisza. Holland zabrakło tchu, jakby całe powietrze zostało gdzieś wysysane. - Bóg z tobą... Po wyjściu z sypialni Holland ani razu nie spojrzała za siebie. Cała jej uwaga skupiła się na przyległym pomieszczeniu, w którym mieściła się garderoba. Przykleiła się do ściany i wysunęła rękę, aby otworzyć zamek. Jeszcze mocny kop, i drzwi odskoczyły z trzaskiem. Drewno sandałowe i cedrowe. Rzędy ubrań; część z nich zapakowana w nylonowe worki z pralni chemicznej lub pokrowce na odzież. Całą jedną ścianę zakrywały stojaki na buty, obok znajdowały się wbudowane szuflady na biżuterię. Po drugiej stronie garderoby widniały uchylone drzwi z klamką zwisającą jak złamana gałąź. Holland pchnęła je i ujrzała przed sobą korytarz biegnący przez całą długość budynku, oddzielający mieszkania znajdujące się w przedniej i tylnej jego części. Po prawej stronie znajdował się zsyp na śmieci, a nieco dalej centralka telefoniczna i szafka z kontrolkami instalacji elektrycznej. Z której klatki schodowej skorzystał? Jak daleko dobiegł? Dwa piętra niżej, trzy? A co dalej? Musiałby wedrzeć się do czyjegoś mieszkania... Taka droga jest zbyt niepewna, a jej pokonanie bardzo czasochłonne. Straciłby cenne sekundy, gdyby ktoś próbował go zatrzymać. To wszystko jest nie tak, gdyż... Holland ruszyła korytarzem i znalazła to, czego szukała; to, co musiało się w nim znajdować. Sięgnęła po kartę magnetyczną, modląc się w duchu, aby zadziałała - musiała działać; w jaki inny sposób mieszkańcy mogliby skorzystać z windy towarowej w razie niebezpieczeństwa? Chyba że wydawano im po dwie karty... Przestraszył ją zgrzytliwy odgłos maszynerii. Holland cofnęła się, celując pistoletem w drzwi. Jednak, gdy się otworzyły, zobaczyła, że kabina jest pusta. Jej ściany były miękko wyściełane, aby zapobiec uszkodzeniom mebli w trakcie transportu, Holland wskoczyła do środka i nacisnęła guzik oznaczony G-1. Już wiedziała, w jaki sposób Pastor dobrał się do Palmer. Przypomniała sobie, że w sypialni Cynthii dostrzegła czapkę szofera. Metoda Pastora wymagała ofiar. Gdzieś w mrokach nocy leżą - być może jeszcze nie znalezione - inne zwłoki, należące do kierowcy z Boulder Security, który... W momencie, gdy zamykały się drzwi, nastąpiła eksplozja, burząc ściany przy końcu korytarza. Kabina zadrżała, jednak obwody wytrzymały. Drzwi posłusznie zareagowały na polecenie komputera. Wstrząs rzucił Holland na obicie; winda przechyliła się, po czym zaczęła spadać. Dźwięk alarmu został wyparty ze świadomości Johnsona przez palący ból w ramieniu. Leżał na plecach, nieznacznie przechylając się na bok, by odciążyć prawą stronę ciała. Wilgotna koszula przylgnęła mu do ramienia i klatki piersiowej, jednak nie obawiał się utraty krwi - nóż dosięgnął go pod takim kątem, że siła pchnięcia została znacznie zredukowana. Zamiast zagłębić się w ciało, ostrze uderzyło o jego obojczyk i ześlizgnęło Się po nim, odcinając kawałek ciała. Nigdy nie doświadczył tak dotkliwego bólu. Wyobraził sobie, że podobne cierpienia może wywoływać borowanie przez dentystę szkliwa zdrowego zęba. Johnson zorientował się, że patrzy na buty Pastora. Z trudem uniósł głowę, najpierw dostrzegł nóż trzymany w dłoni tak delikatnie, jakby to była batuta, a następnie pochyloną nad nim twarz. Minęło dziesięć lat odkąd Johnson po raz ostatni widział Pastora, po pewnym czasie przestał nawet pojawiać się w jego koszmarach. Zdążył zapomnieć, jak mroczne są oczy, które teraz na niego spoglądały. Miał wrażenie, że w źrenicach Pastora dostrzega uwięzione dusze jego wszystkich ofiar. Zmarnował szansę pospieszenia im z pomocą i musiał się przed nimi jakoś wytłumaczyć, tyle że nie miał do powiedzenia nic, co wyjaśniłoby, jakim cudem tak poważna sprawa wymknęła mu się z rąk. Wszystkie te myśli opadły Johnsona w jednej chwili i z jego ust wyrwał się jęk udręczenia spowodowany świadomością porażki. Pastor pochylał się nad nim coraz niżej, przesłaniając światło jak zwiastun wiecznej ciemności. - Jak się masz, Arliss? Johnson nie miał zamiaru odwrócić wzroku od tryskającej zadowoleniem gęby Pastora; dokładnie wiedział, czego od niego oczekiwał. Każdy morderca żądał od swojej ofiary jednego: aby patrzyła na narzędzie zbrodni i błagała o litość; błagała nawet wtedy, gdy ostrze zacznie się zagłębiać w jej ciało. Ponieważ Johnson nie dostarczał Pastorowi tej przyjemności, miał okazję zobaczyć jego zaskoczenie, a następnie ogarniającą go złość. Dzyń! Winda...? Prawie natychmiast padł strzał; odłamki betonu posypały się na obu mężczyzn. Holland dostrzegła, że Pastor natychmiast zareagował; zrobił unik i przetoczył się w bok, gdy wystrzeliła jeszcze dwa pociski, które utkwiły w betonie tuż przed jego miotającym się ciałem. Gdy drzwi windy się otworzyły, Holland siedziała przykucnięta na podłodze w rogu kabiny, mocno zapierając się o ścianki. Trzymała ręce między kolanami i nacisnęła na spust w tym momencie, w którym dostrzegła Pastora. Oddała strzał pod kątem w zasadzie uniemożliwiającym trafienie. Zerwała się na nogi, wyskoczyła z windy i rzuciła się na betonową podłogę, ocierając sobie do krwi kolana i łokcie. Usiłowała dostrzec nogi Pastora. Miała nadzieję, że ukrył się pod którymś samochodem. Jeden strzał w zbiornik paliwa i pośle go do piekła, zamieniając wcześniej w żywą pochodnię. Holland, rozwścieczona, wstała i zaczęła strzelać raz za razem. W miarę jak opróżniała magazynek, eksplodowały kolejne szyby samochodowe. Chciała go osaczyć, zranić, zagnać w róg i rozprawić się z nim... W pewnym momencie uchwyciła kątem oka ruch; Zanim zdążyła dobrze wycelować, zobaczyła zamykające się drzwi - było to wyjście ewakuacyjne. Pastor bez przeszkód wyskoczy przez nie w mrok nocy... Holland podbiegła do Johnsona. - W porządku - wykrztusił, próbując złapać oddech - wygląda to gorzej niż jest w rzeczywistości. Cobb i Maryanne siedzą w zaparkowanym na zewnątrz cherokee. Holland odchyliła połę kurtki Johnsona. Kłamał. Jego koszula była przesiąknięta krwią. - Trzeba zawieźć cię do szpitala. - Nie! To tylko obojczyk. No, pomóż mi. Holland pomogła mu wstać i zarzuciła jego lewą rękę na swoje ramiona. Johnson skrzywił się stawiając pierwszy krok, ale szedł dalej. Holland poprowadziła go do drzwi garażu, a następnie skierowali się na podjazd. Syreny i czerwone światła przeszyły ciemności, gdy wozy strażackie i ambulanse przemknęły przez ulicę i wjechały na teren kondominium. Dookoła Zaczęli biegać ludzie w żółtych ognioodpornych kombinezonach, z butlami tlenowymi na plecach. Ochrypłymi głosami przekrzykiwali syreny alarmowe. Jeden ze strażaków zatrzymał się i ciężko oddychając, spytał, czy nie potrzebują pomocy. Johnson natychmiast odpowiedział mu, że ma pękniętą kostkę. W panujących ciemnościach strażak nie dostrzegł krwi. - Są tam - powiedział Johnson do Holland, skinieniem głowy wskazując na dżipa. - Zaprowadzę go. - Nie wiadomo skąd, pojawił się Bryant. Holland zobaczyła jego okrągłą twarz, na której malowała się troska i lęk; obchodził się z Johnsonem niezwykle delikatnie, podtrzymując go tak, że ten ledwie dotykał stopami ziemi. Z dżipa wyskoczyli Maryanne i Cobb, pomagając Bryantowi. Holland została z tyłu. Bezwiednie wpatrywała się w szczyt wieżowca Riverview, skąd unosiły się kłęby dymu - płomienie zostały zapewne już zdławione przez automatyczny system przeciwpożarowy. Stała na środku ulicy, strażacy potrącali ją, rzucając od czasu do czasu przekleństwa. Nie uświadamiała sobie tego do chwili, gdy wrócił po nią Bryant. Narzucił jej na ramiona ciężki strażacki koc i poprowadził ze sobą. ROZDZIAŁ 27 Miał pan wyjątkowe szczęście, Arliss, ćwierć cala w jedną lub w drugą stronę i... - Lekarz czekał na nich w pokoju Holland w Ośrodku Pomocy i Doradztwa dla Kobiet. Nazywał się Hooper; był tuż po pięćdziesiątce, potężnie zbudowany. Wianuszek siwych włosów okalał jego lśniącą łysinę. Patrzył skupionym wzrokiem chirurga polowego. Otworzył apteczkę i wskazał plastikową fiolkę. - To uśmierzy ból, wie pan o tym. - I pozbawi mnie świadomości. - Wybiera się pan tej nocy na jakąś potańcówkę? - Lekarz spojrzał na zegarek. - To znaczy tego ranka? - poprawił się. Było trzydzieści minut po północy, rozpoczął się nowy dzień - 5 kwietnia. - Proszę mi tylko zaaplikować coś, co pozwoli mi o tym nie myśleć. Hooper wiedział, o co prosił Johnson. Jako chirurg w Wietnamie poznał pastylki i medykamenty, które znieczulały zranione miejsce, umożliwiając żołnierzowi prawie natychmiastowy powrót w wir walki, o ile zachodziła taka potrzeba. Hooper powiódł wzrokiem po zgromadzonych w pokoju agentach, których nazwiska zdążył już poznać. Maryanne i jej partner Cobb przycupnęli we wnęce kuchennej, niczym sztubacy wydmuchując papierosowy dym przez uchylone okno. Największy z nich - Bryant - oraz Claire Cranston, których znał już od lat, siedzieli w fotelach naprzeciwko łóżka, obserwując pacjenta i lekarza. Stała jedynie Holland Tylo, chociaż - jak zauważył Hooper - ledwie trzymała się na nogach. Bacznie przyglądała się wszystkim zabiegom Hoopera, aż ten poczuł się nieswojo. Pomyślał, że Tylo nie do końca uwierzyła, iż życiu Johnsona nie zagraża niebezpieczeństwo i w jakiś sposób próbowała mu przekazać resztkę swoich sił i energii. Hooper odliczył dwanaście tabletek. - To bardzo silne proszki. Proszę zażywać jedną tabletkę co sześć godzin. Absolutnie nie przekraczać dawki. - Jest pan czarodziejem, doktorze. - Johnson skrzywił się, sięgając po lekarstwo. Hooper spakował swoją apteczkę. Gdy skierował się w stronę wyjścia, podeszła do niego Claire i położyła mu na ramieniu rękę. Hooper odwrócił się. - Aaron. - Dotknęła dłonią jego policzka jak dawna kochanka. - Dziękuję. - Proszę się spieszyć i złapać to coś, co pan ściga. - Doktor żartobliwie zasalutował - Powodzenia, Arliss. Gdy Claire odprowadzała Hoopera do wyjścia, Bryant wskazał Maryanne i Cobbowi, aby też opuścili pokój. - Holland... - Ona zostaje, Tommy. Bryant znał ten ton i wiedział, że jakiekolwiek dyskusje nie mają sensu. Johnson uniósł się na poduszkach, wziął jedną tabletkę i połknął ją, nie popijając. - Co zdobyłeś? Bryant nie spuszczał oczu z Holland. Zgoda na chrzest bojowy, jednak to, co miał do powiedzenia Johnsonowi, nie było przeznaczone dla jej uszu. Starannie zaczął dobierać słowa. - Przesłano z powrotem materiały dotyczące Pastora. W Los Angeles, San Francisco i Seattle poszukiwania nie dały rezultatu. Jednak odkryli coś ciekawego w Vancouver. Zainstalowany przez tamtejszych celników system skanuje amerykańskie paszporty, najprawdopodobniej dla potrzeb urzędu skarbowego. Pastor ukrywał się pod zmienionym nazwiskiem, ale nie zmienił zbytnio swego wizerunku na fotografii paszportowej. Przefaksowali nam wszystkie materiały. - Bryant wręczył Johnsonowi kartkę papieru, uważając, aby była zwrócona do Holland czystą stroną. Johnson uważnie przyjrzał się podkreślonemu przez Bryanta na czerwono fragmentowi zapisu - był to numer paszportu użytego przez Pastora. - Jak to się tutaj znalazło? - zapytał półgłosem. Bryant ruchem głowy wskazał na faks stojący na biurku. - To służbowa linia, prawda? Zostawiłem jej numer twojej sekretarce na wypadek, gdyby przyszło coś ważnego. Johnson spojrzał na niewielki wydruk w górnej części przefaksowanego dokumentu: 23.17, czyli wtedy, gdy eksplozja wstrząsnęła mieszkaniem na dachu wieżowca Riverview. - Kanadyjczycy są pewni tych numerów? Bryant skinął głową. Holland zobaczyła, że z twarzy Johnsona znika napięcie, a mięśnie wiotczeją, jakby właśnie wyzionął ducha. Wyglądał na człowieka, który poniósł niepowetowaną stratę. - W porządku - powiedział Johnson. - Zbadaj to. Wiesz, czyjego podpisu szukamy. Na pewno tam będzie, gdyż bez niego paszport nie zostałby wydany. - Johnson wręczył faks Bryantowi. - Zajmij się tym natychmiast. Zadzwoń zaraz, gdy uzyskasz potwierdzenie. Czy Maryanne i Cobb są w stanie obejść się jeszcze jakiś czas bez odpoczynku? - Raczej tak, ale... - Wszyscy troje musicie być ze sobą w stałym kontakcie. Możesz przez nich przesłać mi wiadomość. Bryant starannie złożył kartkę i wcisnął ją do wewnętrznej kieszeni kurtki, a następnie chrząknął i powiedział bardzo oficjalnym tonem: - Wolałbym zostać przy tobie. Johnson wiedział, co dręczyło Bryanta. Nie mógł sobie wybaczyć, że nie był w pobliżu, gdy Pastor omal nie zabił jego przełożonego. Należało wyrównać rachunki i zrekompensować szkody, a Bryant miał uczucie, iż nigdy już nie będzie miał szansy, aby to zrobić. - Tommy, sam rozumiesz, jak wiele dla nas znaczy ten podpis. Jesteś jedyną osobą, której mogę powierzyć podobne zadanie. Gdy Bryant wyszedł, Johnson usiadł, po czym powoli zsunął nogi z łóżka. Pokręcił głową, próbując rozruszać kark. Delikatnie dotknął opatrunku i bandaży, którymi Hooper owinął mu ramię. Proszki już działały na dobre. - Chciałabyś zapewne wiedzieć, o co w tym wszystkim chodziło - zwrócił się do Holland. Patrzyła na niego bez słowa. - Numer paszportu należy do grupy tak zwanych "czarnych" paszportów, zarezerwowanych dla CIA, Ministerstwa Spraw Zagranicznych, Ministerstwa Finansów i innych instytucji, współpracujących z ludźmi, którym trzeba zapewnić szczególną ochronę. W wyjątkowych okazjach wydajemy je obcokrajowcom, aby umożliwić im ucieczkę z ich własnych krajów. Wydano zaledwie kilkaset takich paszportów, ale niekiedy trudno znaleźć właściwe dokumenty, jednak gdy Bryant do nich dotrze, będziemy wiedzieć, kto wydał paszport Pastorowi. - Czy Croft byłby w stanie to zrobić? Albo czy mógłby dotrzeć do kogoś, kto by to dla niego zrobił? Johnson uśmiechnął się nieznacznie. - Chyba nie podziękowałem ci za uratowanie mi życia. Gdy na nią spojrzał, Holland musiała się odwrócić. W głębi duszy zdawała sobie sprawę z tego, co dla niego zrobiła, ale nie potrafiła na razie o tym myśleć. Miała wciąż przed oczyma krwawy obraz Cynthii Palmer, który był świadectwem jej bezradności. - To minie - powiedział Johnson. - Będzie ci to jakiś czas poważnie doskwierać, ale dasz sobie z tym radę. Nie mogłaś dla Palmer nic więcej zrobić. Pastor przechytrzył nas oboje. Może gdybyśmy wcześniej dotarli do taśmy z pogrzebu, Bylibyśmy w stanie wyciągnąć właściwe wnioski. Ale to właśnie ja jestem odpowiedzialny za to, że Palmer wyszła bez żadnej ochrony. - Johnson zawahał się. - Bomba była przeznaczona dla ciebie, Holland. Pastor spodziewał się, że podążysz za Cynthią do mieszkania. Doskonale wiedział, jak rozplanować w czasie swoją robotę i jak dozować zadawany jej ból, aby mieć pewność, że powie mu prawdę. Zjawiłaś się nieco za wcześnie, ale i tak był już gotowy do ucieczki. Wiedział, jak zareagujesz, widząc, co po sobie zostawił. Liczył na to, że nie opuścisz Palmer. Jednak jego przewidywania nie okazały się całkiem precyzyjne... - A my mieliśmy szczęście - podsumowała Holland. -Tak. - I dowiedzieliśmy się czegoś. Johnson spojrzał na nią uważnie i po wyrazie jej oczu poznał, że ma dla niego jakąś niespodziankę. - Co powiedziała ci Palmer? - wyszeptał. - Mówi ci coś nazwisko Daniel Webster? - zapytała Holland. - Powiedziała mi o Danielu Websterze. Pastor nie miał problemu z zatrzymaniem taksówki: biały, dobrze ubrany, sprawiał wrażenie nieco podpitego turysty. Na szczęście kierowca był Arabem i jego ograniczona znajomość języka zapobiegła nawiązaniu konwersacji. Pastora również cieszyło, że nie musi zbywać pytań na temat pożaru w wieżowcu Riverview. Arab dobrze znał miasto i nie miał zbytnich oporów przed przejeżdżaniem przez skrzyżowania na czerwonym świetle. Taksówka kołysała się, pokonując z dużą prędkością New Hampshire Avenue, a następnie odbiła w kierunku Connecticut, i dalej Florydy, wjeżdżając na łagodne wzniesienie, na którym znajdowało się przysadziste gmaszysko waszyngtońskiego "Hiltona". Właśnie tutaj Pastor zakotwiczył drugą wersję siebie, tuż po tym, jak zgłosił się do hotelu "Four Seasons". Nazywał się obecnie Andrew McGee i posiadał komplet dokumentów, włączając w to kalifornijskie prawo jazdy i kartę członkowską prestiżowego Stowarzyszenia Amerykańskich Pośredników Nieruchomości. W hotelu odbywała się właśnie coroczna konferencja stowarzyszenia. Zgromadziło się w nim tysiąc czterysta drapieżników dzielących się między sobą uwagami dotyczącymi biznesu, gratulujących sobie sukcesów i poklepujących się po przyjacielsku po ramionach. Pastor niepostrzeżenie wmieszał się w tłum hien. Dodatkowej pikanterii dodawał fakt, że właśnie tutaj został postrzelony Reagan. Nawet o trzeciej nad ranem potężne lobby tętniło życiem. Pastor przedzierał się między wylewającymi się z barów grupkami uczestników konferencji, zażarcie ze sobą dyskutującymi lub zagadującymi kręcące się po hotelu, wytwornie ubrane dziwki. Nie dostrzegał niczego podejrzanego i nie spodziewał się, aby mogło go coś zaskoczyć. Johnson wiedział, jak Pastor wygląda i kim jest, i właśnie dlatego nie zarządził pościgu na pełną skalę, włączając w to policję, która szwędałaby się od hotelu do hotelu, pokazując niewyraźne portrety pamięciowe znudzonym portierom. Johnson zdawał sobie sprawę z licznych umiejętności Pastora i wiedział, do czego mógł się posunąć, gdyby go osaczono. Bardzo ostrożnie przemierzał korytarz prowadzący do jego pokoju. Natknął się na chłopca hotelowego, który zbierał buty wystawione do wyczyszczenia. Zagadując go, zmienił nieznacznie akcent, jednak cała jego uwaga była skoncentrowana na młodym Gwatemalczyku. Pastor świdrował go wzrokiem. Gdyby zastawiono na niego pułapkę, wyczytałby to w oczach pucybuta. W pokoju rozpakował pozostawioną na poduszce czekoladę i powoli rozpuszczał ją na języku, otwierając szafę i wystukując szyfr na zamku sejfu dla hotelowych gości. W gruncie rzeczy sejf tego rodzaju był dla potencjalnego włamywacza jak dziecinna zabawka i dlatego Pastor nieco go ulepszył. Ostrożnie uchylił drzwi na jeden cal i zaczął manipulować przy drucikach cienkich jak włos, łączących dziewięciowoltową baterię z ładunkiem wybuchowym wielkości piłki golfowej. Zwykły złodziej sforsowałby drzwi, pozbawiając się przy okazji rąk lub twarzy. Pastor odłożył pułapkę dla frajerów na bok i wyciągnął potrzebne do podróży dokumenty - był to zestaw, o którym szanowny senator Croft nic nie wiedział. Wściekłością napawała go myśl, że musi wyjechać, nie mając możliwości ponownego spotkania z Arlissem Johnsonem. I HollandTylo. Pastor miał dość samokrytycyzmu, aby przyznać, że wina leżała również po jego stronie. Udało mu się przecież zwabić i obezwładnić Johnsona, miał dość czasu, by poderżnąć nożem jego gardło. Jednak zbyt długo delektował się widokiem przegranego Johnsona i w ten sposób dał się podejść Tylo. Pocieszała go jedynie myśl, że pozostawił po sobie krajobraz usłany trupami. Johnson będzie musiał gęsto się tłumaczyć, co z pewnością nie wpłynie korzystnie na jego karierę. Pastor miał zamiar złożyć jeszcze jedną wizytę. Jak się spodziewał, Cynthia Palmer okazała w końcu wolę współpracy. Miał teraz szansę doprowadzić sprawę do końca, co powinno Johnsona psychicznie zdruzgotać. Pastor upewnił się, że ma przy sobie wszystko, czego potrzebował, również bilet na wylatujący o 7.20 z Dulles samolot British Airways do Londynu. Zatrzymał się przy recepcji, gdzie wręczono mu niewielką brązową kopertę. Pastor rozerwał ją i wyciągnął dopiero co zrobiony klucz. Uśmiechając się, podrzucił klucz do góry, złapał go i schował do kieszeni. Przechodząc przez lobby do baru "Capital Gang", pomyślał, że przyjemnie jest pracować z takimi zawodowcami jak Croft, którzy zawsze na czas dostarczają to, co obiecali. Pastor przedarł się przez zlaną potem grupę imprezowiczów i znalazł przy końcu baru wolny stołek. Skinął na barmana i zamówił tonik. Obserwując wnętrze lokalu w umieszczonym za rzędami butelek lustrze, doszedł do wniosku, że nie będzie musiał zbyt długo czekać. Wyatt Smith siedział za swoim biurkiem naprzeciwko Johnsona. Była druga w nocy; minęła godzina odkąd szef zakończył spotkanie w szpitalu Bethesda Naval. - Jak poszły badania? - zapytał Johnson. - Tak jak zawsze. Z wyjątkiem czasu, oczywiście. Doktorzy są niekiedy potwornie dociekliwi. - Może mają nieco inny stosunek do czasu niż my. Smith uśmiechnął się niewyraźnie. - Powiedziałbym, że nie tracą go na zastanawianie się nad sprawami, których finał wydaje się nieunikniony. Interesuje ich tylko leczenie i ewentualnie cięcie. Ale nie przyszedłeś tu przecież po to, żeby o tym dyskutować. Chociaż, skoro już mowa o szpitalach, Arliss, sądzę, że tobie też przydałaby się podobna wizyta. Johnson uważnie obserwował reakcję Smitha, gdy zjawił się w jego gabinecie. Smithowi cisnęło się na usta wiele pytań, ale zadał tylko jedno: "Jak poważnie jesteś zraniony?" Gdy Johnson mu odpowiedział i Smith oszacował wiarygodność jego stwierdzenia, więcej już nie naciskał. - Słyszałeś, co się stało tej nocy w wieżowcu Riverview - powiedział Johnson, ignorując komentarz Smitha. - Nastąpiła eksplozja i wybuchł pożar. Brak danych na temat przyczyny, ale media podają, że stało się to w apartamencie Cynthii Palmer. Najprawdopodobniej jest jedyną ofiarą. No więc? - Chcę, żebyś wiedział, iż wszystkie zamieszane w to osoby wykonywały moje rozkazy - stwierdził Johnson. - Za to, co zaszło, wyłącznie ja ponoszę odpowiedzialność. Smith rozejrzał się dookoła jak rzeczoznawca, którego wezwano, aby ocenił przed licytacją wartość majątku. - Masz swoje małe tajemnice, Arliss, prawda? Bezpieczne schronienie, pomoc medyczna... Na jedno twoje skinienie wkroczyły Siły Szybkiego Reagowania FBI, po czym odwołałeś ich akcję bez słowa wyjaśnienia. Morrison i centrala FBI powiedziały mi coś do słuchu na ten temat. - Smith ściszył głos. - Co jeszcze? Johnson nie zamierzał go przepraszać. Przedstawił sprawę dokładnie tak, jak to wcześniej zaplanował, przeprowadzając Smitha przez kolejne etapy, włączając w to opowieść, jak wytropił Holland i wyjaśniając istotę jej umowy z Croftem, który miał roztoczyć nad nią opiekę. Kiedy wspomniał o Pastorze, Smith znieruchomiał. Przed laty, on i Johnson dniami i nocami wertowali raporty z przeprowadzanego w terenie śledztwa, próbując znaleźć nić, z której mogliby ukręcić pętlę na szyję Pastora. - Westbourne i jego dziewczyna, japońscy turyści przy nabrzeżu, Cynthia Palmer - to dzieło Pastora - powiedział Johnson. - Dlaczego? - zapytał Smith - Co go tu przygnało? Johnson poruszył teraz wątek pamiętników Westbourne'a, które stały się przyczyną kolejnych mordów, opisując, jak Holland nieświadomie wplątała się w całą intrygę. Powiedział Smithowi o dokonanym przez FBI nagraniu wideo, pokazującym Cynthię Palmer i o tym, że dostarczono mu taśmę zbyt późno, aby zdążył przeszkodzić Pastorowi. - Tylo do tego doszła, przez co zresztą omal nie straciła życia - ciągnął Johnson. - Pastor podminował apartament Palmer, wiedząc, że Tylo lub ja, a przy odrobinie szczęścia nawet oboje, również się tam zjawimy. Zamierzał się nas pozbyć, nie zostawiając za sobą żadnych śladów, które mogłyby prowadzić do niego lub do ludzi, którzy go wynajęli. - Johnson przerwał. - I o mały włos mu się to nie udało. Smith długo milczał, patrząc przed siebie nie widzącymi oczami. - Słyszałem o nich, wiesz o tym - powiedział powoli. - O pamiętnikach. Za każdym razem, gdy kończyła się jakaś afera, ktoś twierdził, że taki to a taki się pogrążył, bo Westbourne miał na niego haka. Nigdy nie przywiązywałem do tego większej wagi. To, co rzekomo posiadał Westbourne, nie wydawało się groźniejsze od tego, co gdzieś chomikowała cała reszta. - Smith patrzył teraz gdzieś w ciemność nocy za oknami. - Kim są ci ludzie, Arliss? Zakładając, że Croft nie działał w pojedynkę. - Tylko Pastor może na to odpowiedzieć i dlatego chcę go żywego. Smith zamrugał powiekami, jakby Johnson powiedział coś, na co sam powinien wpaść wcześniej. - Osaczyłeś go, prawda, Arliss? Wiesz, dokąd udał się Pastor po tym, co zrobił w kompleksie Riverview i czekasz na niego. Johnson milczał. - A co z Croftem? - zapytał Smith. - To najbliżej powiązana z Pastorem osoba, do jakiej udało ci się dotrzeć. Czy Croft nie mógłby ci dać tego, czego oczekujesz od Pastora, to znaczy listy osób, które go wynajęły? Zakładając, że nie uczynił tego sam Croft. - To by nie wystarczyło - odparł Johnson. - Croft jest senatorem i z łatwością się z tego wykręci. Nie zamierzam do tego dopuścić, Wyatt. - Johnson przerwał. - Tylko Pastor może podać mi Crofta na tacy. Gdy go już będę miał, dobiorę się do całej reszty. - A co z Pastorem? Przecież nie zamierzasz zagwarantować mu nietykalności? Johnson ze smutkiem popatrzył na szefa. - Lepiej żebyś nie znał odpowiedzi na to pytanie, w razie gdybyś musiał kiedyś zeznawać przed komisją przy Ministerstwie Spraw Wewnętrznych. Plac Sądowy znajduje się między dwoma potężnymi budynkami w kształcie litery I. Stoi na nim, na wprost E Street, granitowy pomnik ku czci poległych stróżów prawa. Z powodu znaczenia, jakie to miejsce ma dla policjantów okręgu Kolumbia, jego okolica jest szczególnie skrupulatnie patrolowana. Włóczędzy i handlarze narkotyków, których mogłyby skusić tanie mieszkania przy Trzeciej i Czwartej Ulicy, przezornie się stąd wynieśli. Plac otaczały Capitol Hill Apartments - przeważnie sześciometrowe kompleksy mieszkaniowe, odgrodzone od ulicy starannie przystrzyżonymi trawnikami. Nawet jedno- lub dwupokojowe mieszkania były dość przestronne. Aranżacja wnętrz wszędzie wyglądała identycznie: niewielki przedpokój, po lewej stronie kuchnia z blatem łączącym ją z jadalnią przechodzącą dalej w salonik. Sypialnie i łazienka znajdowały się po prawej stronie - oddzielały je od siebie wbudowane w ściany szafki. Na zamieszkanie w tym miejscu mogły sobie pozwolić sekretarki i początkujący urzędnicy, dzięki którym Waszyngton tętnił życiem. Z powodu kontroli cen wynajmu, udawało im się jeszcze co nieco odłożyć z pensji. Kobiety na ogół inwestowały w modyfikację swoich gniazdek. Wolne miejsca do wynajęcia praktycznie się nie zdarzały. Holland uznała mieszkanie za przytulne. W ładnych mosiężnych ramach wisiały grafiki przedstawiające międzywojenne liniowce oceaniczne. Na parkiecie leżał produkowany seryjnie dywan z indiańskim wzorem. Standardowe świetlówki w suficie zastąpiły stojące lampy, z jasnoróżowymi żarówkami. Holland obserwowała z jadalni Judith Trask krzątającą się po kuchni, z której dobiegał brzęk srebrnych łyżek o filiżanki i gwizd czajnika. Pomyślała, że należy ona do kobiet skrzętnie przechowujących swoje wspomnienia: w kartonach zgromadziła zapewne albumy z fotografiami, obwieszczeniami z wyższej uczelni i zaproszeniami na bale sprzed piętnastu lat; w pudełkach po butach tkwiły listy od rozsianych obecnie po całym kraju przyjaciółek i szczególnie cenna korespondencja od chłopców, którzy w tej chwili już by jej nie poznali. Trask, wysoka, szczupła kobieta w wieku około trzydziestu pięciu lat, miała proste kasztanowe włosy do ramion; jej twarz i oczy były napuchnięte od snu. Miała na sobie strój sportowy Uniwersytetu Georgetown - spodenki gimnastyczne nieco się rozciągnęły w pasie. - Z cukrem i mleczkiem?! - zawołała z kuchni Judith. - Nie, dziękuję, zwykłą czarną. - Ciasteczka? - Kawa wystarczy. - Zazwyczaj jem w takich chwilach. To znaczy, gdy jestem poddenerwowana. Wiem, że nie powinnam, ale... - Judith postawiła filiżanki na podstawkach z obrazkami Rhode Islands. Zauważyła, że Holland im się przygląda. - Dostałam je minionego lata, podczas wakacji. - Przede wszystkim musisz wiedzieć, że nie zagraża ci żadne niebezpieczeństwo - powiedziała Holland, patrząc jej głęboko w oczy. - Nic złego ci się nie stanie. - Czuję się dobrze - odparła Judith. - Naprawdę. Jestem tylko trochę skołowana. Wiesz, chodzi mi o to, że dzwonisz do mnie w środku nocy, po czym przychodzisz i mówisz mi... o pani Westbourne. Holland sączyła kawę. Przebrała się w Ośrodku i miała teraz na sobie ciemnoszare sztruksowe spodnie i czarną rozpiętą kurtkę. Była świadoma, że Judith widzi kaburę z bronią. Chciała nadać swoim słowom większej mocy. - Gdybym mogła, poczekałabym na właściwszy moment - odparła Holland. - Ale możesz wiedzieć coś bardzo istotnego. - Prawie jej nie znałam -cicho powiedziała Judith. -To okropne, co się jej stało. - Czy widziałaś kiedykolwiek tego człowieka? Holland podała jej fotografię Pastora. Była to komputerowo retuszowana odbitka, gdyż oryginalne zdjęcie wykonano przed dziesięciu laty i upływ czasu pozostawił na nim swój ślad. - Nie. - Jesteś pewna? - Nigdy go nie widziałam. - Judith zawahała się. - Czy to ten...? - To on zamordował panią Westbourne. Jak również senatora oraz Charlottę Lane. - Holland zauważyła, że twarz kobiety lekko drgnęła, gdy wspomniała o Lane. - Bardzo go kochałaś, prawda? Charles był dla ciebie całym światem. Oczy Judith zasnuły się łzami i odwróciła wzrok. - Czyż to nie banalne? Senator i asystentka mają romans, pieprząc się na biurku, na podłodze, gdzie popadnie. - Gorycz tych słów nadawała jej głosowi szorstkie, nieprzyjemne brzmienie. -Ale tak to właśnie wyglądało i było to piękne - powiedziała; a jej głos stał się nieco łagodniejszy. - Mógł mieć każdą kobietę, której zapragnął. Jeden Bóg wie, ile się nasłuchałam o jego podbojach. Prawie nic nie ominęło moich uszu... Jednak spędzając z nim każdy dzień, tak wiele godzin, trudno było uwierzyć, że jest tą samą osobą, o której tak zawzięcie plotkowano. Wiesz, jakie to uczucie, gdy się jest w pokoju, zapominając o całym świecie? Na zewnątrz nic nie istnieje. Nie dobiega żaden odgłos ani zapach, niczego nie widać. Panuje mrok. Jesteście tylko we dwoje. Widzisz tego człowieka w sytuacjach, w jakich nikt inny go nie widział. Widziałaś jego twarz zmieniającą się po tysiąckroć, tak że jesteś już w stanie powiedzieć, o czym myśli, co powie, czego chce lub potrzebuje... Byłam najbliższą Charlesowi osobą. Nikt i nic tego nie zmieni. Sądzę, że pożądał mnie właśnie dlatego, że o tym wiedział. Nie jestem piękna ani seksowna. Ale wciąż do mnie przychodził, gdyż wiedział, że kocham go bardziej niż ktokolwiek inny. - Przychodził, lecz nie zostawał - stwierdziła Holland. Judith spojrzała na nią, przygryzając wargę. - Nie zostawał. Tak więc chyba wszystkie te banalne historie miłosne są prawdziwe - zostały wymyślone dla takich jak ja. - Wiedział, że jesteś w ciąży? Judith pokiwała głową. - Nie przypuszczałam, że to zauważysz; nie przy mojej figurze... Tak. Powiedziałam mu. Ale on wypiął się na mnie. - W jej głosie dał się słyszeć ból. - Wypiął się na mnie - powtórzyła po chwili Judith. - Nic go nie interesowało. Nie pytał o dziecko, ani jak się czuję, czy nie potrzebuję czegoś... Obiecałam, że nie będę sprawiać mu kłopotu i nikomu nie powiem, kto jest ojcem dziecka. Oznajmiłam, że urodzę to dziecko i sama je wychowam. Prosiłam jedynie o niewielką sumę pieniędzy, która pozwoliłaby mi jakoś związać koniec z końcem. - Czy obawiał się, że będziesz go szantażować? - Powziął pewien plan. - Przerwała na chwilę. - Powiedział mi, że znajdzie mi lepszą pracę, gdzieś na Kapitolu. Chodziło o jakąś posadę urzędową z zapewnioną emeryturą i opieką zdrowotną. Byłabym ustawiona. Nie mógł mi jedynie ofiarować swojej miłości. - Judith otarła policzek wierzchem dłoni. - Nie chodzi mi o dziecko, rozumiesz? Marzyłam, że będę go miała dla siebie, a może pewnego dnia stanę się nawet jego żoną. Każdemu wolno pomarzyć... Tak bardzo się wstydziłam, gdy mnie porzucił. Robił ze mną takie rzeczy... Rozumiesz, chodzi o seks. Czasami przyprowadzał inne kobiety i obserwował, co ze mną robią. Niekiedy musiałam zajmować się nim i nimi jednocześnie. Nie obyło się bez zdjęć i nagrań wideo... Pozwalałam mu na to wszystko, ponieważ czasem, gdy byliśmy tylko we dwoje, trzymał mnie w objęciach i pieścił; czułam się przy nim tak dobrze i bezpiecznie... Zrobimy wszystko, jeśli tylko ktoś okaże nam nieco czułości, prawda? - Ale znałaś jego tajemnice? - Niekiedy wydaje mi się, że nic nie wiedziałam. - Chodzi o jego pracę, Judith; o sposób, w jaki ją sobie organizował. Gdzie przechowywał materiały? - Nie trzymał zbyt wielu rzeczy w gabinecie, jeśli o to chodzi. W każdym razie, nie przechowywał tam żadnych rzeczy osobistych. - Nie miał jakiegoś sejfu? - Nie. Tylko skrytkę w Pierwszym Federalnym, Widziałam klucze w jego szufladzie. Nigdy mnie jednak nie prosił, abym coś w niej złożyła lub przyniosła. - Nie było w gabinecie takiego miejsca, gdzie mógłby schować dokumenty, dyskietki komputerowe? Judith pokręciła głową. - Zauważyłabym, bo w jego gabinecie panował bałagan. Wszędzie walały się jakieś papiery. Musiałam wszystko porządkować, zanim mogliśmy go zamknąć i oddać klucze. - Rozumiem - powiedziała Holland - może podążam niewłaściwym tropem. - Z trudem przychodziło jej ukrywanie napięcia w głosie. Podprowadziła Judith Trask wystarczająco daleko. Pozostawało jeszcze tylko jedno pytanie: - Co z Danielem Websterem? Czy mówi ci coś jego nazwisko? Czy Westbourne lubił cytować fragmenty dzieł Webstera? Czy miał jakiś ulubiony tom, do którego zazwyczaj się odwoływał i trzymał go pod ręką? Judith wstała, zrobiła parę kroków. - Nie - stwierdziła, odwracając głowę. - Charles lubił Madisona i Jeffersona. Miał na półkach wszystkie ich książki. Doszło do tego, że po pewnym czasie sama mogłam przytoczyć wiele cytatów z ich dzieł. Charles zawsze starał się ubarwić nimi swoje przemówienia. Nadzieje Holland okazały się płonne. Była to jej ostatnia szansa: powtórzyć słowa, które tuż przed śmiercią powiedziała Cynthia, komuś, kto mógłby z nich wyciągnąć jakiś logiczny wniosek. Holland przechowywała te słowa jak najcenniejszy amulet. Palmer znosiła ból tak długo, aby wymówić je, zanim ostatecznie się poddała. To musiała być prawda, nikt nie kłamie w godzinie śmierci. Ale jaka to prawda? Holland żywiła przekonanie, że Judith da jej to, czego potrzebowała - wiedziała przecież o Westbournie więcej niż jego własna żona. - Daniel Webster. Holland wbiła wzrok w Judith. -Tak? - Jak powiedziałam, Charles nigdy nie czytał Webstera... ale miał coś, co do niego należało. Holland zerwała się na równe nogi. - Co to było, Judith? - Jego biurko. O pierwszej czterdzieści pięć obsługa baru "Capital Gang" w "Hiltonie" serwowała już ostatnie drinki. Siedząc na stołku przy długim barze, Pastor obserwował barmana przyrządzającego zamówione koktajle. W lustrze widział hałaśliwe, podpite towarzystwo i bez trudu dostrzegł, kto zmierza w jego stronę. - Jezu, ale tłum! Mogę się przysiąść? Mam już dość tej rozwrzeszczanej zgrai. Przy barze było osiem wolnych stołków, ale blondynka w czarnych, obcisłych spodniach, białej bluzce i karmazynowej kurtce usiadła obok Pastora. - Cześć! Jestem Bobbie Sue. - Nie wątpię. Andrew. Andrew McGee. - Andrew... To ładne imię. Brzmi lepiej niż Andy. W skupionych wiązkach padającego z sufitu światła łatwo można było zauważyć ciemne odrosty na jej jasnych włosach. Pastor oszacował, że całkiem nieźle się wytapetowała, chociaż pod warstwą makijażu dostrzegł na jej skórze zmarszczki. Pięćdziesiątka udaje trzydziestkę piątkę. - Skąd pochodzisz, Bobbie Sue? - Z Maryland, to całkiem blisko. Pastor nie uwierzył. Akcent umiejscawiał ją gdzieś w okolicach Florydy, a dokładniej w jakiejś zabitej dechami dziurze, gdzie słowo dziewica znaczyło mniej więcej to samo co dinozaur, określając dawno już wymarły gatunek. - Zostajesz w hotelu, Andrew? - Nie. Spędziłem tutaj cały dzień na sympozjach i przemówieniach, mam już dość. Kolega, jeszcze ze studiów, wyjechał z miasta i odstąpił mi na ten czas swoje mieszkanie. Pastor uśmiechnął się nieznacznie, widząc jak Bobbie Sue próbuje ukryć swoje rozczarowanie. Pomyślał, że pewnie wykręciła tej nocy już jeden numerek albo dwa, ale chciała zakończyć serię pełnym sukcesem. Wydawała się być w niezłej formie; być może obsłużenie podpitego biznesmena stanowi jedno z łatwiejszych zadań w jej zawodzie. - To niewielkie mieszkanko - powiedział Pastor, sięgając po rachunek - ale jest w miarę dyskretne i ładnie urządzone. Pastor wyjął portfel i przeciągnął kciukiem po banknotach, dając Bobbie Sue możliwość zobaczenia studolarówek, zanim wysunął dwudziestkę. Położyła na jego ręce swoją chłodną dłoń, drapiąc go delikatnie paznokciami. - Wiem, dlaczego nie przepadasz za hotelami - stwierdziła. - W mieszkaniu twojego kolegi jest na pewno przyjemniej. - Uwierz mi, panuje tam miły nastrój. Bardzo romantyczny. - Pastor wysunął nieznacznie z portfela trzy studolarowe banknoty. - Lubię mężczyzn, którzy mają w sobie romantyzm - wyznała Bobbie Sue na przydechu. - Tacy są najbardziej hojni, Andrew... Pastor dołożył czwarty banknot i Bobbie Sue zapiszczała. Sięgnął po serwetkę i zręcznym ruchem owinął w nią pieniądze. - O ile się nie mylę, należy to do ciebie, Bobbie Sue. Trzymała jego rękę w swojej dłoni i całowała jego palce, jednocześnie drugą odwijała serwetkę. - Nie mylisz się, kochanie. A teraz chodźmy poromansować w starym, dobrym stylu. Wysiedli z taksówki na E Street, przed pomnikiem ku czci poległych stróżów prawa. Bobbie Sue cieszyła się, widząc kolorowe światła połyskujące na kamiennej fasadzie, dopóki nie przeczytała inskrypcji. - Mój przyjaciel był gliniarzem w Los Angeles - wyjaśnił Pastor. - Został zabity podczas służby. Lubię tu spacerować i wspominać. Zadrżała i przytuliła się do niego. - O rany, Andrew, jesteś jak skała. Chodzisz na siłownię? - W wolnych chwilach. Pastor zmienił temat rozmowy, wciskając jej kit o tym, co znaczy być pośrednikiem nieruchomości w Laguna Niguel. Przechylił nieznacznie głowę, dotykając delikatnie włosów Bobbie Sue. Miał uniesiony kołnierz płaszcza, tak, że jego rysy trudno byłoby poznać nawet przy użyciu noktowizora Starlite. Gdyby Holland zginęła, tak jak zaplanował, Pastor nie potrzebowałby żadnej osłony. Nie sądził, aby Palmer podzieliła się informacją, którą z niej wydarł. A jeśli nawet, to nie podejrzewał, by Tylo mogła coś z niej wywnioskować i w dodatku nakłonić ciężko rannego Johnsona, żeby podporządkował się jej sugestiom. Nie, pomyślał, istnieje zbyt wiele okoliczności, z których każda działa na jego korzyść. Jednak Pastor wciąż starał się ograniczyć ryzyko do minimum. Zbliżył się do Capitol Hill Apartments od strony L Street, gdyż mieszkanie Judith Trask znajdowało się od strony placu. Gdyby w jednym z jego czterech okien czatował ukryty snajper, Pastor zdołałby go już zauważyć. Plac był tak podświetlony, że w kamiennych elementach błyszczała mika. W pobliżu nie spostrzegł nisz ani zagłębień, w których mógłby się ukryć strzelec. Na dodatek dachy budynków były spadziste. Między dachami znajdowały się niewielkie przejścia i ścianki dla potrzeb pracowników technicznych, ale nie mógł zasadzić się tam snajper ze swoją bronią. Lufa karabinu wystawałaby poza krawędź budynku. Pastor niespiesznie gładził włosy Bobbie Sue, powoli rozglądając się dookoła. Na ulicy także było cicho. Kompleksy mieszkalne przy Trzeciej i Czwartej Ulicy miały podziemne parkingi, w związku z czym na zewnątrz nie parkowało zbyt wiele pojazdów. Pomimo krążących w pobliżu patroli, niewielu mieszkańców chciało narażać swoje samochody na wybicie szyb czy kradzież radioodbiorników lub kół. Mimo to Pastor bacznie zlustrował wszystkie pojazdy, rozglądając się za czymś, co by mogło wzbudzić jego podejrzenia. Jednak nic, żadnych mikrobusów ani samochodów dostawczych, które tak sobie upodobali agenci Tajnej Służby. - Robi się zimno, kochanie. - Bobbie Sue uśmiechnęła się głupkowato. - Czy nie zaczerpnąłeś już wystarczająco dużo świeżego powietrza? Pastor wszedł z nią na betonowy chodnik prowadzący do podwójnych drzwi frontowych. Przesunął wzrokiem po oknach drugiego piętra, na lewo od wejścia, aż dotarł do tych, które należały do mieszkania Judith Trask. Wyglądały tak, jakby Trask spała przy zapalonej nocnej lampce. Klucz, który pozostawiono mu na portierni hotelu "Hilton", utkwił w zamku, gdy Pastor otworzył frontowe drzwi. Musiał delikatnie go wyciągnąć. - Już lepiej! - powiedziała Bobbie Sue, pocierając dłonie. Pastor poprowadził ją przez hol do niewielkiej windy. W trakcie jazdy na drugie piętro zwarli się w gwałtownym uścisku i Pastor pozostawił na szyi Bobbie Sue czerwone znamię. - Nie jesteś znowu taki romantyczny! - zachichotała. Położył jej palec na ustach i zamilkła. Na lewo od windy, po obu stronach holu, znajdowało się sześć mieszkań i jeszcze dwa na samym końcu, jedno z tych należało do Judith Trask. Pastor wciąż poszukiwał jakichś anomalii, wsłuchując się w odgłosy budynku: cichy świst powietrza wlatującego przez okno i wylatującego przez szczelinę pod drzwiami holu; brzęczenie świetlówek nad głową; sapanie nieco już starego systemu grzewczego; przytłumiony dźwięk jakiegoś programu telewizyjnego. Nic. Tuż przy końcu korytarza znajdowała się wnęka zsypu na śmieci. Pastor, do końca zachowując się jak dżentelmen, puścił Bobbie Sue przodem. Przez moment przyjrzał się jej wspaniałym, długim nogom. Dobrze mu się przysłużyła, dając osłonę, której potrzebował. Johnson kazałby swoim ludziom rozglądać się za samotnym mężczyzną; zakochana para obejmujących się, roześmianych ludzi nie wzbudziłaby ich podejrzeń. - Byłaś słodka, kochana. - Hhmm? - Bobbie Sue odwróciła się z uśmiechem na twarzy. Wciąż myślała o miłym, miękkim łóżku i tym twardym jak kamień, dobrze zbudowanym mężczyźnie z kieszeniami wypchanymi studolarowymi banknotami, gdy poczuła, że przeszywa ją coś niesłychanie gorącego. Złapał ją, gdy upadała. Czuła na policzku jego sapiący oddech, jak gdyby ją pieprzył tu i teraz. Tylko że tak strasznie to bolało... Pastor doskonale wymierzył cios. Ostrze zmodyfikowanego noża rybackiego przeszło przez mięśnie i warstwy tkanki, nie zahaczając nawet o żebra, ledwie dotykając serca, aby wbić się w nie dopiero, gdy zadał ostatnie, delikatne pchnięcie. Następnie otworzył drzwi do zsypu i posadził Bobbie Sue na plastikowym wiaderku na makulaturę. Zadbał o to, żeby nie spadła. Pięć kroków i znalazł się na wprost drzwi Judith Trask. Pastor nie miał klucza do tych drzwi, więc zaczął nasłuchiwać. Przytłumione głosy... tym razem nie z telewizora. Ktoś coś mówi, rozmawiają dwie osoby... Wentylator owiewał jego szyję strumieniem ciepłego powietrza. Do Pastora zaczęły docierać poszczególne słowa. Pastor zrobił krok do tyłu, wciągając powietrze przez usta. Nie dość, że Trask nie spała, to jeszcze ktoś z nią był. Przyjaciółka? Nocne pogaduszki na temat odrzuconej miłości? W środku była Tylo. Oczywistość tego stwierdzenia uderzyła Pastora z taką siłą, że musiał na chwilę zacisnąć powieki. Gdy je otworzył, trzymał w dłoni pistolet z tłumikiem. Na zewnątrz nie było żadnej obstawy, nie miał co do tego wątpliwości. Czyżby przyszła tu bez żadnego wsparcia? W ten sam sposób podążyła za Palmer... Teraz Tylo musiała znaleźć zaginione ogniwo łańcucha, którego także poszukiwał Pastor. Jest sama i gdy tylko uzyska potrzebną informację, wyjdzie. Tylo pewnie myśli, że sprawy z Pastorem są już zakończone. Gdy widziała go po raz ostatni, uciekał. Nie podejrzewałaby, że pojawi się tak szybko, jeśli w ogóle kiedykolwiek to zrobi. Pastor uspokoił się, zadowolony z wyjaśnienia, do jakiego sam doszedł. Miało sens, nie było w nim słabych punktów czy pobożnych życzeń, co mogłoby w efekcie zagrażać jego życiu. Jednym strzałem roztrzaskał kruchą gałkę i pchnięciem ramienia wyrwał ze ściany przytrzymujący drzwi łańcuszek. Pokój był skąpany w różowym świetle, które widział z ulicy, i na dywan padały długie cienie. Kobiety nadal rozmawiały. Pastor przebiegł przez niewielką jadalnię. Coś było nie tak, ale nie mógł dociec co. Nie był w stanie połączyć w logiczną całość tego, co ujrzał. Dlaczego wciąż rozmawiają? Drugi strzał oddał nieświadomie, gdyż nagła fala strachu dotarła także do palca, który trzymał na cynglu. Kula utkwiła w ścianie tuż obok magnetofonu. Głosy pochodziły z taśmy. Na komodzie stał stereofoniczny magnetofon; jarzyły się na nim czerwone kontrolki. Na Pastora spłynął nieziemski spokój. Czasami, gdy ogarniała go melancholia, zastanawiał się, jak będzie wyglądał jego koniec. Jednak nigdy nie przewidział ani nawet nie przypuszczał, że stanie się to tak nagle. Pastor zaczął strzelać na oślep. Nie usłyszał huku pistoletu Bryanta, szybkostrzałowego mossberga. Zamiast tego poczuł jego siłę, gdy potężne szarpnięcie uniosło go, rzucając o szafkę z książkami. Drugi pocisk trafił go tuż nad szyją, rozrywając twarz i osmalając włosy. ROZDZIAŁ 28 Holland wzdrygnęła się, gdy usłyszała strzały z mossberga Bryanta. Znajdowała się w mieszkaniu po drugiej stronie korytarza. Grobową ciszę, która nastąpiła po huku strzałów, przerwało kwilenie Judith. Spojrzała na nią i zobaczyła jej zaciśnięte w pięści dłonie i zamknięte oczy. Obie kobiety były oddalone od siebie o jakieś piętnaście stóp- Holland oszacowała, że podobna odległość musiała dzielić Bryanta i Pastora. Nikt nie był w stanie przeżyć dwóch strzałów z mossberga oddanych z tak niewielkiego dystansu. Holland podeszła do Judith, uważając, żeby nie wejść w linię strzału Davida Cobba, który stał naprzeciwko drzwi, trzymając uzi na wysokości pasa. - Judith... Posłuchaj mnie... - Holland delikatnie rozwarła jej palce - Słuchaj. Już po wszystkim. Nie ma tam nikogo, kto by cię skrzywdził. Judith przywarła do Holland. - Jesteś pewna, że nie żyje? - wyszeptała. Holland skinęła głową. - Muszę teraz iść do twego mieszkania. - Poczuła, jak paznokcie kobiety wbijają się w jej skórę. - David tu z tobą zostanie. Nie będziesz sama nawet przez sekundę. Gdy wrócę, wyjdziemy wszyscy razem, zgoda? - Uwolniła się z uścisku Judith, zostawiając ją odrętwiałą ze strachu i oszołomienia. Cobb osłaniał Holland, gdy otwierała drzwi i wychodziła na korytarz. Zobaczyła Maryanne Jenkins, która pilnowała go z pistoletem w dłoni. Wszystkie drzwi były zamknięte, a mieszkania opustoszałe. Dwie godziny wcześniej Holland, Maryanne i Cobb ewakuowali całe piętro, sprowadzając zaspanych mieszkańców na dół schodkami ewakuacyjnymi, gdzie czekały na nich dwie furgonetki. Ludzie bardziej respektują polecenia Tajnej Służby niż innych stróżów porządku publicznego - wydaje im się, że w jakiś sposób jest zagrożone bezpieczeństwo prezydenta. Holland wykorzystała to i ewakuacja przebiegła szybko. Mieszkańcy zostali tymczasowo umieszczeni w pobliskim "Hyatt Regeney". Holland, wciskając się w kąt korytarza, celowała w drzwi mieszkania Judith, które trzymały się framugi tylko na dolnych zawiasach. Z odległości czterech stóp kula przeszłaby przez nie i kogoś, kto mógłby się za nimi ukrywać. Holland spojrzała do tyłu na Maryanne, po czym zawołała: - Bryant! Sekundy mijały i Holland poczuła, że jej palec zaczyna naciskać na cyngjel. Pastor nie mógł przeżyć dwóch strzałów... - W porządku! Tylo, wszystko w porządku! Rozpoznając głos Bryanta, minęła naderwane drzwi i poczuła ostrą woń kordytu. Przy szafce z książkami leżało bezwładne ciało. Od pasa w górę było bezkształtną masą, nie przypominającą nawet człowieka. Przez głowę Holland przemknęła myśl, która była rodzajem chwilowej obrony przed potwornością tego widoku: będą go musieli zidentyfikować na podstawie odcisków palców. Nie ma przecież twarzy ani zębów. Bryant siedział w fotelu naprzeciwko szafki, trzymając w opuszczonej ręce mossberga. Holland pomyślała, że nie poruszył się od czasu strzelaniny. - Tommy... Potężny mężczyzna drgnął i zamrugał powiekami. Spojrzał na Holland, na pistolet w swojej dłoni i powoli jego nieobecny wzrok zaczął wracać do rzeczywistości. Zaczerpnął głęboki oddech, odsapnął i potrząsnął głową jak koń. - To dzięki tobie - zwrócił się do Holland. - Powiedziałaś, że do niej przyjdzie i właśnie tak zrobił. - Przerwał. - Wiem, że Johnson chciał go żywego, ale nie było szans. Od chwili, gdy wszedł do środka, wiedział, że coś jest nie tak. Sądzę, że zauważył światełko na magnetofonie i bardzo szybko pokojarzył fakty. Wiem, że jeszcze mnie wtedy nie spostrzegł, ale mimo to zaczął strzelać. - Bryant wstał i położył dłoń na ramieniu Holland. Uśmiechał się, ale wciąż miał pochmurny wzrok. - Dał się złapać w pułapkę. Doskonale ją zaaranżowałaś, nie miał najmniejszych szans. Holland odwróciła się, podeszła do magnetofonu i wyciągnęła taśmę z nagraną rozmową. Zadzwoniła do Judith z Ośrodka Pomocy i Doradztwa dla Kobiet. Dwadzieścia minut później znalazła się w jej mieszkaniu. Z trudem powściągała swoją zapalczywość, odmówiła oferowanych ciasteczek, modląc się, aby kobieta zechciała jej pomóc. I Judith pomogła, wspominając o Danielu Websterze... a raczej o biurku należącym do tej sławnej osoby, które Charles Westbourne miał w swoim gabinecie senackim. Potem Holland działała już bardzo szybko. Musiała ewakuować Judith. Szczęście im sprzyjało, gdyż mieszkanie naprzeciwko należało do przyjaciółki Judith - pielęgniarki pracującej na nocną zmianę w Georgetown Memorial. Judith miała klucz. Kiedy Bryant i Maryanne zajmowali się pozostałymi mieszkańcami, Holland starała się uspokoić Judith. Minuty szybko mijały. Holland zignorowała potworności, które podsuwała jej wyobraźnia. Odpowiadała na dotyczące Pastora pytania Judith z taką otwartością, na jaką mogła się zdobyć, opisując go jako zwykłego świra, bezwolną kukłę, która wpadła w szał. Gdy Judith w końcu zrozumiała, czego od niej oczekiwano, Holland włączyła magnetofon. Później pozostawiła ją z Davidem Cobbem tylko na krótką chwilę. Musiała przejść przez korytarz i dostarczyć taśmę Bryantowi. Taśma była zasadniczym elementem akcji. Nikt nie miał pojęcia, w jaki sposób Pastor wejdzie do środka. Wiadomo było tylko, że będzie się starał, aby go nie zauważono. Maryanne i Cobb sugerowali rozmieszczenie snajperów, ale Holland stwierdziła, że będzie na to przygotowany i gdy ich dostrzeże, natychmiast się ulotni. Tak więc nie obsadzili terenu i pozwolili mu bez przeszkód wejść do budynku. Holland usłyszała, jak otwierają się drzwi windy, a następnie kroki na korytarzu, jednak nie zobaczyła go aż do chwili, gdy zjawił się przed drzwiami Judith. Obserwując Pastora przez judasza, miała wrażenie, że jest bardzo daleko. Holland widziała, jak stał, uważnie wsłuchując się w dobiegające z mieszkania głosy. Na początku musiał być mocno niezadowolony, gdyż mógł uchwycić tylko strzępki pytań i odpowiedzi. Liczyła, że w chwili, gdy rozpozna jej głos, osłupieje - będzie miał do czynienia z dwiema osobami, z których jedna najprawdopodobniej posiadała broń. Nie mógł wedrzeć się bez przeszkód do środka i skupić wyłącznie na Judith, tak jak wcześniej zamierzał... Holland modliła się, aby jej głos wyzwolił w nim wściekłość. Pragnęła, by zadręczała go świadomość nieudanego zamachu na Johnsona; chciała, żeby widział ją w swojej wyobraźni, jak szydzi z niego, przywołuje go niczym mityczna syrena do owego pokoju, gdzie czekał Bryant, ogrzewając w dłoniach podwójną lufę swojego mossberga. - Holland - głos Bryanta był w tej chwili mocny, spojrzenie bystre; opuściło go już poczucie winy, jakie ogarnia kogoś, kto dokonał egzekucji. - Nie musimy tu dłużej tkwić... Johnson czeka. Powinnaś jeszcze do kogoś zadzwonić. Poczuła, jak trąca ją łokciem, przesuwając się w prawo tak, żeby nie musiała patrzeć na zwłoki, kiedy będą wychodzili. Na korytarzu stał Cobb, a tuż za nim przerażona Judith. Maryanne szybko ruszyła w stronę klatki schodowej, aby wezwać samochód. Bryant, uśmiechając się, wyciągnął dłoń do Judith, jakby chciał przekonać do siebie zalęknione zwierzę. Potem skinął na Cobba i wszyscy podążyli do wyjścia. Holland nagle się zatrzymała. Poczuła, że ogarnia ją fala zimna. Bryant, stojąc już w windzie, zauważył, że coś ją wstrzymuje. - Jedźcie beze mnie! - zawołała. - Zabezpieczę miejsce i zadzwonię do Johnsona. Bryant chciał do niej podejść, ale powstrzymał go jej wyraz twarzy. Holland odwróciła się dopiero wtedy, gdy usłyszała brzęczenie silnika elektrycznego. Zbliżyła się do zsypu i stanęła zupełnie nieruchomo. Nie mogła zdobyć się na wyciągnięcie ręki, aby nacisnąć klamkę. Robiło jej się niedobrze na samą myśl o tym, jak krwawą niespodziankę przygotował dla niej Pastor. Jednak wciąż dręczyło ją wspomnienie zbliżającego się korytarzem Pastora. Słyszała jakiś głos...? Nie, głosy. Przyszła jej do głowy myśl, że Pastor mógł przyjść z kimś jeszcze. Jednak nie, Pastor na pewno przyszedł sam. Zawsze liczył tylko na siebie. Jednak wspomnienie dwóch głosów uparcie tkwiło w jej świadomości i wciąż powracało. Musiał przyjąć założenie, że będzie obserwowany, nawet gdybyśmy nie mieli dość czasu, aby zorganizować akcję. Przygotowałby się na tę ewentualność, wiedząc, że będziemy poszukiwać samotnego mężczyzny. Tak więc zorganizował sobie odpowiedni kamuflaż... Metalowa klamka ślizgała się w jej wilgotnych dłoniach. Wyjęła broń - gdy w grę wchodził Pastor, nie mogła sobie pozwolić na najmniejsze choćby ryzyko - i pociągnęła drzwi do siebie. Kobieta tkwiła na niebieskim plastikowym wiadrze na surowce wtórne jak godna pożałowania, szmaciana kukła. Jej ubiór, makijaż, włosy i przytłaczająca woń perfum podpowiedziały Holland, kim najprawdopodobniej była i gdzie mógł ją spotkać Pastor. Holland nawet nie zadała sobie trudu, aby sprawdzić puls. Niegdyś biała bluzka kobiety była teraz prawie szkarłatna. Delikatnie zamknęła drzwi, zrobiła dwa kroki do tyłu i wsparła się o ścianę, drżącymi dłońmi wyciągnęła z kieszeni telefon. Wystukała numer. Gdy Johnson odebrał telefon, nie uprzedził jej, że z drugiego aparatu przysłuchuje się rozmowie Smith. Zaczęła od słów: - Pastor nie żyje. Włamał się do mieszkania Trask. Bryant nie miał wyboru. - Nikomu nic się nie stało? - Na szczęście nie. Potrzebuję kilku pracowników Służby w cywilu, żeby zabezpieczyć miejsce, zanim zjawi się tu policja. - Przybędą tam lada chwila. Gdy relacjonowała szczegóły, Johnson pomyślał, że chyba jest w lepszej formie niż można by przypuszczać. Jednak później uchwycił drżenie w jej głosie, jakby zmagała się z ogarniającym ją przerażeniem. Zastanawiał się, czy wyłapał to również Smith; jego twarz nic nie zdradzała. - Trask dała mi to, o co nam chodziło - oznajmiła Holland. - Jestem tego więcej niż pewna, ale tak naprawdę przekonamy się za jakąś godzinę. Johnson zauważył pojawiające się na czole Smitha zmarszczki. - Holland, zaczekaj chwileczkę. - Położył dłoń na mikrofonie słuchawki. - Co mam jej powiedzieć? - Co takiego dała jej Trask? - Holland, jest przy mnie szef. Musimy wiedzieć, co ci powiedziała Trask. Przez moment w słuchawce zapanowała cisza. Johnson modlił się w duchu, żeby Holland się nie rozłączyła, bojąc się, iż Smith wkroczy do akcji, odsuwając ją z pola działania, gdy była tak blisko celu. - Trask potwierdziła to, co wyznała Cynthia Palmer - odpowiedziała. - Chodzi o Daniela Webstera. Wiem. Potrzebuję teraz tylko... - Tylo, mówi Smith. - Słucham, sir. - Co to za Daniel Webster? Johnson zauważył, że tym razem Holland odpowiedziała natychmiast, najwyraźniej wyczuwając w głosie Smitha zniecierpliwienie. Słuchał jej wyjaśnienia, zdumiony jego prostotą; intuicja podpowiadała mu, że tym razem Holland wyznała prawdę. - W porządku, Tylo. Wydaje się to logiczne. Sądzę, że można się na tym oprzeć. - Sir... - Posłuchaj. Zrobiłaś kawał dobrej roboty. Postaraj się teraz tego nie zepsuć. Bądź w moim biurze w ciągu godziny. Zastąpią cię umundurowani funkcjonariusze, którzy połączą siły z waszyngtońską policją... Tobie zostaną do wykonania dwa nie cierpiące zwłoki zadania. Przede wszystkim spotkasz się z ludźmi z naszego biura prasowego i opowiesz im, o wszystkim, co zaszło, żeby mogli przygotować odpowiednie oświadczenie dla mediów. Musimy w tym przypadku działać niezwykle ostrożnie. Ludzie zechcą wiedzieć, czy mogliśmy coś uczynić, żeby zapobiec morderstwu Palmer... Po drugie, muszę mieć twoje oświadczenie opisujące ze szczegółami wszystko, co zaszło od chwili strzelaniny w twoim domu. Musimy ustalić przebieg wypadków i listę zamieszanych w nie osób. To, co wywlokłaś, pozostawi po sobie niezły smród. Gdy wezwie mnie prezydent, będę musiał wiedzieć dokładnie, co zaszło. Także w jaki sposób i dlaczego. - Tak jest. - No to dobrze. Do zobaczenia wkrótce. - Smith odłożył słuchawkę i spojrzał na Johnsona. - Jest kompletnie wyczerpana. Zadbaj, żeby tu dotarła, zanim zdąży zrobić coś głupiego. W kondominium Crofta światła paliły się od momentu, w którym miał zadzwonić Pastor - nie dotrzymał jednak obietnicy. Croft zaczął pilnie śledzić w mediach wszystkie serwisy informacyjne; o 3.30 rano nadano oczekiwaną przezeń informację: strzelanina w Capitol Hill Apartments, jedna ofiara, brak dalszych szczegółów, gdyż teren został otoczony przez Tajną Służbę. Relacja wstrząsnęła Croftem. Uważał Pastora za niezniszczalnego; był przecież całkowicie pozbawiony skrupułów. Jednak Holland Tylo zdołała mu się wymknąć. I to dwukrotnie. Czy popełniony przez Pastora błąd, którym był nieudany zamach na Tylo, skłonił go do pośpiechu, co w efekcie uczyniło go nieco niedokładnym w działaniu? Croft musiał się dowiedzieć, jak Tylo tego dokonała i przed czwartą, przez swojego informatora w policyjnej dochodzeniówce, uzyskał poszukiwane szczegóły. Szef detektywów, który zawdzięczał swoją posadę zdecydowanemu poparciu senatora, wyjaśnił mu, że ludzie ci byli wyjątkowo wkurzeni na Służbę, która całkowicie odizolowała ich od śledztwa. Dochodzeniówce pozwolono obejrzeć ciało, jednak zostało ono później zabrane już przez pracowników Służby. Koroner doszedł do wniosku, że nie ma sensu angażować się w kompetencyjne utarczki i po prostu wyszedł. Najważniejszą rzeczą, jaką powiedział szef detektywów - nie zdając sobie zresztą z tego sprawy - było to, że przy ofierze znaleziono identyfikator stwierdzający, iż nazywa się Andrew McGee i jest pośrednikiem sprzedaży nieruchomości z Kalifornii. Przełożony detektywów dodał jeszcze, że nie ma sensu wzywać krewnych na autopsję, gdyż nieszczęsny sukinsyn został do pasa kompletnie zmasakrowany. Po skończeniu rozmowy Croft szybko przeanalizował kilka możliwości, jakie mu pozostały. Choć nigdy nie sądził, że będzie musiał się do tego uciec, skończyło się na planie awaryjnym. Teraz ponownie zastanowił się nad jego skutecznością, stwierdzając w nim brak jakichkolwiek słabych punktów. Plan był zuchwały, ale całkowicie wykonalny. Jeśli zostanie zrealizowany prawidłowo, raz na zawsze skończy się wścibianie przez Holland nosa w cudze sprawy; Croft pomyślał, że dysponował właśnie czymś, co urzeczywistni jego zamiary. Z szuflady biurka wyjął dyskietkę, wsunął do komputera i przyjrzał się zarejestrowanemu materiałowi. Było aż za wiele szczegółów. Doprowadzą tę sforę psów do wściekłości. Croft spojrzał na zegarek: 4.10. Pozostały jeszcze niecałe dwie godziny, zanim rozpocznie się Good Morning America i inne poranne programy. Istniało jednak CNN, które zawsze było gotowe do rozpowszechnienia sensacyjnej informacji. Croft skopiował materiał na inne dyskietki i starannie zapakował każdą z nich. Potem zadzwonił do szefów telewizyjnych wiadomości, którzy nie znali jego nazwiska i stanowiska, jednak mieli go zanotowanego w swoich małych, czarnych notesikach jako "Pana Lyncha" - wysokiej rangi informatora, który w przeszłości dostarczał dramatycznych wiadomości i zawsze wiarygodnych. Croft miał pewność, że szefowie zerwali się z łóżek i instruowali podległych im kierowników. Materiały od "Pana Lyncha" były już w drodze. Zapoznają się z nimi, oddzwonią i zrobią z nich sensowny użytek. ROZDZIAŁ 29 W trakcie jej rozmowy ze Smithem, zjawił się Mundurowy Oddział Służby. Holland usłyszała stukot bojowych butów na klatce schodowej; po chwili drzwi otworzyły się z trzaskiem. W holu pojawili się czterej oficerowie z wyciągniętą bronią. -Tylo? Holland spojrzała na czarnego funkcjonariusza. - Tak, to ja. - Nazywam się Carswell, jestem dowódcą oddziału. Czy teren jest bezpieczny? - Tak. Zobaczyła jednak, że Carswell nie uwierzył jej na słowo. Rozproszył swoich ludzi, aby zabezpieczyli wyjścia. Gdy się zbliżył, Holland zdała sobie sprawę z jego wyjątkowo młodego wieku. - Możesz mi powiedzieć, co się tu dzieje? Holland gestem wskazała zsyp i mieszkanie Judith. - Dwa ciała. Chyba potrzebna wam będzie pomoc. Holland odwróciła się, gdy Carswell otworzył drzwi do zsypu. Usłyszała jego gwałtowny wdech i wypowiedziane potem przekleństwo. Kiedy wrócił z mieszkania Judith Trask, miał wilgotne oczy. Holland czuła, że Carswell chciałby ją przesłuchać, jednak powstrzymywały go wpojone na szkoleniu zasady. Z radia dochodziły odgłosy rozmów, gdy stawiał na nogi dwie drużyny i prosił kogoś z biura prasowego, żeby zajął się przedstawicielami mediów, którzy niebawem się zgromadzą. Dopiero, kiedy wykonał swoje obowiązki, zwrócił się do Holland. - Otrzymałem polecenie, aby cię jak najszybciej stąd zabrać. - Więc chodźmy. Holland podążyła za nim do klatki schodowej, a następnie wyszła przez drzwi ewakuacyjne. Owiało ją rześkie powietrze wczesnego ranka. Carswell osłaniał ją przed wzrokiem policjantów, którzy podjeżdżali swoimi wozami patrolowymi na śliski, wilgotny trawnik. - Gdy zobaczą to, co jest w środku, pożałują, że w ogóle tu się zjawili - wymamrotał. Przy krawężniku czekał na nich biały samochód osobowy z włączonym silnikiem. Carswell pomógł jej wsiąść, a następnie powiedział coś do kierowcy. Gdy samochód ruszył, odwrócił się, zastukał w szybkę i puszczając do Holland oko, uniósł do góry dwa kciuki. Nie umundurowany oficer kręcił się koło portierni w holu budynku przy 1800 G Street NW, obserwując twarze przechodzących osób. Jak na tę porę, plątało się wyjątkowo dużo osób, jednak wzrok oficera zatrzymał się właśnie na niej. - Agent Tylo? -Tak. - Mogłaby pani pójść za mną? - Czy w budynku jest wicedyrektor Johnson? - Nie mam pojęcia, proszę pani. Polecono mi zaprowadzić panią do gabinetu głównego dyrektora. Holland nie nalegała. Choć nieco okrężną drogą, oficer odpowiedział jednak na jej pytanie. Zaczęła szeregować argumenty, które zamierzała użyć wobec Johnsona. Oficer odprowadził Holland do podwójnych drzwi przy końcu holu. Gdy je otworzyła, efektownie wyglądająca kobieta w średnim wieku, uśmiechając się, wskazała Holland, żeby za nią poszła. Holland, jak zwykle, gdy miała okazję znaleźć się na ostatnim piętrze budynku przy 1800 G Street, na chwilę przystanęła przed jednym z oprawionych w ramy dyplomów: "Za Odwagę Podczas Pełnienia Obowiązków w Szeregach Tajnej Służby Stanów Zjednoczonych Ameryki". Srebrny dysk - legendarne odznaczenie, przyznawane agentom, którzy ponieśli śmierć podczas pełnienia służby, intrygował Holland. Wyatt Smith był jedynym żyjącym agentem, który został nim odznaczony. - Tylo? - Sekretarka nie podniosła głosu. Zauważyła, jakie wrażenie robiła nagroda Za Odwagę na młodej agentce. Holland skinęła głową. Minęły gabinet szefa i weszły do sali konferencyjnej. Sekretarka wróciła do swoich obowiązków, a Holland ominęła ogromny stół i przystanęła przy Arlissie Johnsonie. -Nie myliłaś się, co do Pastora -powiedział, celując pilotem w ekran jednego z sześciu wbudowanych w ścianę telewizorów. W pierwszej chwili Holland pomyślała, że przyciszony ton Johnsona jest wynikiem bólu po zranieniu nożem i szoku wywołanego lekarstwami. Zamiast koszuli miał na sobie golf , lekko wybrzuszony w miejscu, gdzie ranę zakrywały bandaże. Zaraz zorientowała się jednak, że od chwili gdy weszła, próbował zebrać myśli. Jeszcze ich nie sformułował, a teraz było już za późno. - Co to jest? - zapytała. Johnson pokiwał głową. - Zrobiłaś kawał dobrej roboty - przyznał. - To jeszcze nie zakończone - odparła szorstko Holland. - Wiemy, co miała na myśli Palmer, wspominając o Danielu Websterze. Judith Trask ostatecznie to potwierdziła. - Wydaje ci się, że wiesz. I zaryzykowałbym stwierdzenie, że się nie mylisz. Jednak trzeba to będzie sprawdzić do końca. Holland poczuła się, jakby ktoś jej wymierzył policzek. - Nie. Nie po tym wszystkim... - Wszystko pójdzie dobrze, Holland. - Johnson nie podniósł głosu, jednak jego ton na chwilę pohamował jej protesty. - Sytuacja się rozwija. Szczegóły są na razie mgliste, ale gdy nastąpi przełom, trzeba będzie uderzyć z grubej rury. - Nie chcę... - Posłuchaj. Rozmawiałaś z szefem. Otrzymałaś odpowiednie rozkazy. W gabinecie obok jest komputer; zaraz ktoś przyniesie ci kawę. - Wstał i przeszedł obok Holland. - Co do twojego raportu - powiedział - opisz szefowi dokładnie każdy szczegół. Widząc jego obcesowy sposób zachowania, Holland straciła resztki cierpliwości. - A co ze sprawą Daniela Webstera? - Napisz o wszystkim, aby później nikt nie mógł ci zarzucić, że coś zataiłaś. Pierwsze przebłyski dnia przedostawały się przez kuloodporne szyby, ukazując na stole konferencyjnym smugi kurzu, których nie zauważyły wcześniej sprzątaczki. Jaskrawe światło umieszczonych w suficie jarzeniówek kłuło Holland w zaczerwienione i załzawione oczy. Po prawej stronie stał wysoki dzbanek z bardzo mocną kawą, przyniesiony przez sekretarkę Smitha. Agentce Tylo towarzyszyły w mozole jedynie kofeina, adrenalina i palące uczucie frustracji. Holland łyknęła trochę kawy i znowu wbiła wzrok w ekran komputera; jej palce biegały po klawiaturze. Spisanie poszczególnych faktów nie przedstawiało zbytniego problemu, musiała jedynie uważać na swoje słowa, aby - w miarę jak zagłębiała się w kulisy zbrodniczej opowieści - pozostawały obiektywne i zdystansowane. Kilkakrotnie zabrakło jej oddechu w piersiach, i na pewien czas musiała zaprzestać pracy. Pobudzała ją wtedy złość, która pozwalała przezwyciężyć zmęczenie. W jej myślach jedno pytanie goniło drugie. Ale najważniejsze: dlaczego Johnson pozwolił zastraszyć się Smithowi i ściągnął ją tutaj, aby pisała o sprawach, które do końca nie zostały jeszcze wyjaśnione? Ostateczne odpowiedzi leżały w zasięgu jej ręki, jednak nie potrafiła powiązać faktów. Dzwony z kaplicy Saint John the Divine odmierzyły połowę kolejnej godziny. Drzwi się otworzyły. Wrócił Johnson. - Skończyłaś? - Muszę to tylko wydrukować. Johnson był naładowany energią i Holland weszła w narzucony przez niego rytm. - Co się stało? - Za kilka godzin to miasto eksploduje. - Wskazał na komputer. - Masz dyskietkę? Holland skinęła głową. - Daj ją Kathy, w pokoju naprzeciwko. Zrobi wydruk. Holland założyła na ramię torebkę. - Gdzie teraz idziemy? - Do Kalorama, złożyć wizytę senator Zentner. Na dole czeka mikrobus. Zanim dotrzemy na miejsce, będziesz już wszystko wiedziała. Kalorama Heights stanowi okazałą enklawę potężnych domów, zlokalizowanych na skraju parku Rock Creek, na wschód od Sheridan Circle. Bryant dziarsko przedarł się przez zatłoczone o poranku ulice Georgetown; obecnie mikrobus sunął Rock Creek Parkway. Holland, trzymając się uchwytu nad głową, oglądała lokalne wiadomości na kanale ABC. Główna historia przyćmiła wszystkie inne. Jeden z najbardziej znanych komentatorów w kraju mówił o Jamesie Meredicie Baxterze; wysokim funkcjonariuszu CIA, który niedawno został skazany, gdy okazało się, że od dłuższego czasu jest sowieckim agentem. Bexter godzinami opowiadał przedstawicielom CIA i komisji dochodzeniowej z ramienia kongresu o latach spędzonych na pełnieniu zdradzieckiej misji. Pod koniec stwierdzono, że był odpowiedzialny za śmierć szesnastu amerykańskich agentów na terenie byłego ZSRR i wielu, wielu innych działających we Wschodniej Europie. Do Moskwy przekazano nieprawdopodobną liczbę informacji natury technicznej; cała afera katastroficznie nadszarpnęła morale całego CIA. Śledztwo, podczas którego Jamesa Mereditha Baxtera rozłożono na czynniki pierwsze, trwało sześć miesięcy. W końcu wydawało się, że wyśpiewał już wszystko. Holland zdała sobie sprawę, iż mimo wszystko Bagster w jakiś sposób zdołał zatrzymać w garści swoje atuty. "Zgromadzona dokumentacja wydaje się wiarygodna i niepodważalna - powiedział komentator -jednak z dostarczonych dziś rano mediom informacji wynika, że James Barter nie działał w pojedynkę, jak to uparcie utrzymywał i jak w swoim oświadczeniu stwierdziły osoby prowadzące śledztwo... W zdradzieckich poczynaniach Baxter miał potężnego sprzymierzeńca: był nim senator Hubert Baldwin ze Stanu Tennessee". Holland zbladła, przypominając sobie starszego wiekiem senatora, którego widziała w Oak Farms. Rzuciła okiem na Johnsona, jednak nie dostrzegła na jego twarzy najmniejszej choćby reakcji. "Dokumenty wykazują, że Baldwin wiedział o powiązaniach Baxtera z tajnymi służbami byłego ZSRR - ciągnął komentator - i przynajmniej dwukrotnie wystąpił w roli pośrednika, zdobywając dla Baxtera informacje z CIA, które ten następnie dostarczył swoim sowieckim mocodawcom... Trzeba będzie dopiero ustalić, czy senator Baldwin wiedział, iż jest w ten sposób wykorzystywany i czy był opłacany przez Jamesa Mereditha Baxtera... Jednak już dziś można stwierdzić, że senator Baldwin wykorzystał swoje olbrzymie wpływy na Kapitolu, aby rozmydlić jakiekolwiek poczynania mogące doprowadzić do wszczęcia śledztwa przeciwko Baxterowi. Jeden z czołowych analityków politycznych ABC powiedział nam, iż Baldwin mógł osłaniać Baxtera nawet przez okres pięciu lat". Holland ściszyła dźwięk, czekając niecierpliwie, aż Johnson skończy rozmawiać przez telefon komórkowy. - Ile jeszcze wiedzą? - zapytała półgłosem, gdy się do niej odwrócił. - Prawie wszystko - odpowiedział. - Podają na razie szczątkowe informacje tylko dlatego, że cała sprawa jest tak poważna. Nie dowierzają nawet tym materiałom, które zdążyli potwierdzić. - Czy ktoś już rozmawiał z Baldwinem? - Nikt, kogo znam. Tennessee jest w innej strefie czasowej. On sam może jeszcze nie wiedzieć, co się stało. - Uważasz te materiały za wiarygodne? - Trudno cokolwiek powiedzieć. Holland wzięła głęboki wdech. - Czy widziałeś choćby ich część? - Nie, Ale chyba można się domyślić skąd zostały wzięte. Dzienniki Westbourne'a... Holland spojrzała na przemykające za oknami nagie drzewa i parkowe wzgórza, czarne na skutek wiosennych roztopów. - Dlaczego jedziemy do Zentner? - spytała cicho. - Ponieważ w konsekwencji to ona właśnie wsadzi Crofta na dwadzieścia pięć lat do więzienia - w głosie Johnsona nie zabrzmiała nuta żalu czy współczucia. Bryant wziął zakręt przy ambasadzie tajlandzkiej i skierował samochód na gęsto zadrzewiony podjazd. Holland widziała dom senator Zentner - przysadzisty budynek z czerwonej cegły w stylu Tudorów - w rubryce niedzielnej gazety, poświęconej plotkom z życia wyższych sfer. Wychodząc z mikrobusu, pomyślała, że jego najbardziej interesującym elementem są drzwi wejściowe, wykonane ręcznie z dębowego drewna. Uroku dodawał im piękny świetlik. - Wicedyrektor Johnson, Tajna Służba - przedstawił się Johnson gosposi, która uchyliła drzwi. - To agent Tylo. Przyjechaliśmy porozmawiać z panią senator. Chuda, siwa kobieta, około pięćdziesiątki, ubrana w szary uniform, zamrugała oczami. Przypominała małego ptaszka. - Czy byli państwo wcześniej umówieni? - Jednak Johnson znalazł się już w środku, a w ślad za nim podążyła Holland. Zaniepokojona gosposia zamachała tylko bezradnie rękami. - Pani senator nie grozi chyba jakieś niebezpieczeństwo? - Nie ma najmniejszej obawy, - Czy byli państwo umówieni... - Musimy się z nią natychmiast zobaczyć. - Johnson wskazał na rozsuwane drzwi po prawej stronie. - Jest w bibliotece, tak? -Tak, ale... Johnson rozsunął drzwi, pociągnął Holland do środka i wyszeptał: - Zamknij nas od wewnątrz. Dziewiętnastowieczne ciężkie meble wywoływały przytłaczające wrażenie; zasłony wyblakły od promieni słonecznych. Obicia i dywany lśniły w miejscach, gdzie tkanina została wytarta. Na oknach stały rośliny w doniczkach zdobnych w azjatyckie wzory. W pokoju unosiła się wszechobecna słodka woń perfum Barbary Zentner. - Kim, do diabła, jesteście? Zentner, ubrana w bladoniebieski, welurowy dres, siedziała skulona na sofie, trzymając kurczowo w dłoni pilota do telewizora. Odbiornik był włączony na kanał CNN, w którym właśnie relacjonowano kryzys związany z osobą jej kolegi, jednego z Kardynałów, senatora Huberta Baldwina. Johnson podał jej swój identyfikator. Zentner wzięła do ręki i dokładnie sprawdziła. Na inkrustowanym kością słoniową stole stała taca ze śniadaniem; składał się na nie sok pomarańczowy, herbata i tost z marmoladą. Tost był nawet nietknięty, a od soku zalatywał ostry zapach. Holland dopiero po chwili zorientowała się, że był to odór wódki - dużej ilości wódki. Na ekranie widniał tłum reporterów tłoczących się wokół położonego w eleganckiej dzielnicy Memphis domu Baldwina. - Co was tu sprowadza? - opryskliwie rzuciła Zentner. Holland przypomniała sobie owe lśniące, przypominające sztylety oczy, które ujrzała po raz pierwszy podczas spotkania w Oak Farms. Teraz te oczy znów zwróciły się w jej stronę. - Ty... to przez ciebie zginął Charlie! Holland nic nie powiedziała. Zentner najwyraźniej była pijana. - Widzę, że śledzi pani na bieżąco rozwój wypadków - łagodnie wtrącił Johnson, wskazując ruchem głowy telewizor. - To kretyńskie bzdury! - Zentner została doprowadzona do wściekłości. - Nikt w to nie uwierzy. Nie uda wam się obrzucić gównem Baldwina. Jeszcze go nie znacie. To kryształowy człowiek. - Może - odparł Johnson - ale na razie się pogrąża. Proszę mi wierzyć na słowo. - Za tego rodzaju teksty mogłabym pana pozbawić pracy! - Może innym razem, pani senator. Widziałem materiały dowodowe. Wszystkie. Baldwin jest skończony. A teraz chyba powinniśmy przejść do sedna sprawy. - Nie miał pan tu prawa wejść, panie wicedyrektorze. Czy Wyatt Smith wie, że się pan tu zjawił? Założę się, że gdybym podniosła słuchawkę telefonu... - To Croft, prawda? - zapytała spokojnym głosem Holland. Zrobiła krok do przodu, wbijając wzrok w wystraszone oczy Zentner - Nie rozmawiam z tobą! - zapiszczała histerycznie Zentner. Holland usiadła na wytartej skórzanej otomanie. - O ile się nie mylę, Croft zrobił to wszystko dla pani. Wyprowadził w pole Westbourne'a, ściągnął mordercę... Ale robił to wszystko dla pani i pozostałych... Pozostałych Kardynałów. - Chyba zwariowałaś - wyszeptała Zentner, w jej głosie dźwięczał strach. - Sama nie wiesz, o czym mówisz! - Myli się pani. Ja również ufałam Croftowi. Do momentu, gdy mnie zdradził. - Jak to zdradził? - Czyżby nie wiedziała pani, że próbował mnie zamordować? - Nie chce mi się w to wierzyć. - Holland wpatrywała się intensywnie w rozwścieczoną twarz Zentner, napuchniętą od wódki i braku snu. Gruba warstwa makijażu zaczynała się rozmazywać. - Wykorzystała pani Crofta. Westbourne miał was wszystkich w garści. Mógł od was żądać, co tylko sobie zamarzył. Fakt, iż byliście szantażowani przez członka waszej własnej grupy musiał być bardzo bolesny... Wtedy Croft wskazuje wam sposób wyjścia z tej sytuacji. Zgadza się ponieść pełną odpowiedzialność. Mówi, że jest w stanie zdobyć pamiętniki Westbourne'a. Zarówno pani, jak i pozostali nie namyślacie się zbyt długo. Ponieważ bez względu na to, czego by zażądał Croft, cena wciąż nie wydawała się zbyt wygórowana... Z wyjątkiem tego, że sprawy potoczyły się zupełnie inaczej. Croft nigdy was nie poinformował, że pamiętniki są już w jego posiadaniu. Zwodził was obietnicami. Aż do tej chwili. - Holland wskazała na telewizor. - Oto dowód. Croft niszczy Baldwina, aby udowodnić, że ma pamiętniki i pokazać, do czego jest zdolny na wypadek, gdybyście nie chcieli spełnić tego, czego zażąda. - Holland głęboko odetchnęła, nagle uświadamiając sobie, co powiedziała. Wymówione słowa były epifanią*, zrodzoną w tyglu morderstwa i zdrady. [* Epifania (z gr. epiphaneia - ukazywać się) - objawienie, ukazanie się (przyp. red.)] Chociaż sama o tym nie wiedziała, krążyły gdzieś w jej podświadomości, czekając na katalizator, który połączy je w jedną całość. Może popełniła błąd, zdradzając za szybko zbyt wiele. - Tak właśnie było, prawda, pani senator? - zakończyła bezbarwnym tonem. Zentner upuściła pilota. Sięgnęła drżącą ręką po drinka; o szkło zakołatał lód. Do jej ust przylgnął miąższ pomarańczy. - Nie masz o niczym pojęcia - wymamrotała. - Nie posiadasz żadnych dowodów. Holland spojrzała na Johnsona, który skinął w odpowiedzi głową. - Tu właśnie się pani myli - stwierdziła. - Chyba Croft nie powiedział pani, w jakiej formie Westbourne przechowywał dzienniki. Były na dyskietkach. Te wszystkie zabójstwa zostały dokonane dla kawałków plastiku. Zentner gwałtownie uniosła wzrok. Dobrze. Złapała przynętę. - To prawda, pani senator. Croft wmówił wam, że istnieje tylko jedna dyskietka i jeśli ją zdobędziecie, będziecie ustawieni do końca swoich dni. Bez żadnych zbędnych pytań, bez kwestionowania waszych wpływów i wypominania grzechów popełnionych w przeszłości. Jednak również i co do tego kłamał. Widzi pani, pamiętniki składają się z dwóch części. On posiada jedną, którą wykorzystuje... My dysponujemy drugą. - Zauważyła, że Zentner zaczyna drżeć, jednak nie oszczędzała jej. Podeszła jeszcze bliżej i rozwiała ostatnie nadzieje, jakie mogła żywić Zentner. - Pani kampania. W ostatniej chwili zniszczyła pani senator swojego oponenta, twierdząc, że posiada nielegalne konto, z którego czerpie pieniądze na kampanię, nie płacąc przy tym należnych podatków. Do akcji wkroczył urząd skarbowy, weryfikując całą sprawę. Pani oponent utrzymywał, że jest niewinny, ale nikt go nie słuchał... i dlatego właśnie popełnił samobójstwo... Tyle tylko, że na owym koncie nie znalazły się jego pieniądze. Ślad prowadzi do banku Golden West Financial w San Francisco, gdzie zdeponowała pani swoje pieniądze. Fundusze zostały następnie wysłane za granicę, gdzie wyprano je w karaibskich i panamskich bankach, po czym przekazano całą kwotę z powrotem do kraju i zaksięgowano na koncie, na którym, bez wiedzy pani oponenta, umieszczono jego nazwisko. - Przerwała. - Czy pani senator przypomina sobie to zdarzenie? Przywołując z pamięci szczegóły, które poznała z dzienników Westbourne'a, Holland wymieniła nazwy banków, daty... jedna po drugiej. Jak pokerzysta, który powoli odwraca karty, chcąc w ten sposób upokorzyć przeciwnika. Zentner musiała uwierzyć, że Holland jest nie tylko w stanie udowodnić to, o czym mówiła, ale i wiele innych rzeczy. Gdyby kobieta zażądała, aby pokazać jej dyskietkę, wszystko by przepadło. Holland liczyła, że pomoże jej w tej chwili destrukcyjne działanie alkoholu. Zentner sięgnęła po paczkę papierosów, wyciągnęła jednego i zapaliła. Zaciągała się nim bez słowa, zapominając o strzepywaniu popiołu, który po chwili spadł na niebieski dres. Nawet nie zauważyła. - Jeśli wystawię wam Crofta, to co na tym zyskam? - zapytała, wpatrując się w okno. - To już będzie zależeć od prokuratora generalnego - wtrącił Johnson. - Może nawet od prezydenta. Zrobię, co będę mógł. Zentner parsknęła. - Z twoją pozycją? Marna to pociecha. - Tylko tyle mam do zaoferowania, Barbaro. Holland zdziwiła się, słysząc poufały ton głosu Johnsona. Zrozumiała, że moment tuż przed kapitulacją jest wyjątkowo delikatny, a zarazem najbardziej przewrotny. Podprowadzili Zentner tak daleko, jak tylko mogli, jednak ostateczna decyzja należała wyłącznie do niej. Rozejrzała się po pokoju. Miała nieobecny wzrok; przypominała Holland osobę stojącą w pustym domu, która próbuje przywołać wspomnienie starych dobrych czasów, patrząc na gołe, zimne ściany. - Człowiek do końca jest panem swojego losu - wymamrotała Zentner. - Zawsze to sobie powtarzałam. - Spojrzała na Johnsona. - Zgadzam się na twoje warunki. Johnson przeszedł na drugą stronę pokoju, aby zatelefonować. Holland usłyszała, jak rozmawia z prokuratorką generalną, sugerując jej, żeby na jakiś czas zapomniała o skandalu, który wybuchł w Tennessee i złożyła wizytę Zentner. Rozmawiał jeszcze ze Smithem i dowódcą dyżurnego oddziału policji na Kapitolu. - Szef jest w biurze -powiedział do Holland, odkładając słuchawkę. - Kathy stwierdziła, że właśnie czyta twój raport. - Pozwól mi wyjść. - Johnson wychwycił w głosie Holland nutę determinacji. - Pozwól mi wyjść - powtórzyła - wiem, gdzie szukać. Mogę ci to dostarczyć. Johnson zawahał się, po czym skinął głową. - Zabierz ze sobą Bryanta. Gdy tylko będziesz w środku, chcę mieć z tobą stałą łączność. Jeśli nie ma tego tam, gdzie być powinno, natychmiast się zbieraj z powrotem. Holland zdziwiła się, słysząc w jego głosie troskę. W końcu wybierała się do jednego z najbezpieczniejszych miejsc na ziemi. ROZDZIAŁ 30 Ogrzewanie w mikrobusie było nastawione na pełną moc, gdy Holland wślizgnęła się na siedzenie pasażera. Chuchając na palce, uświadomiła sobie nagle, jak dotkliwy chłód panował w domu Zentner. - Dobrze sobie tam radziłaś. Holland uśmiechnęła się do Bryanta. Przez cały czas słuchał wszystkiego przez ukryty mikrofon, na wypadek, gdyby wewnątrz sytuacja wymknęła się spod kontroli. - Bardzo szybko powiązałaś ze sobą fakty - stwierdził Bryant. Holland wygodniej usadowiła się w fotelu i spojrzała przez przednią szybę. - To dzięki telewizyjnym sensacjom na temat Baldwina. Zastanawiałam się, dlaczego dzieje się to właśnie teraz. Doszłam do wniosku, że Croft musiał wpaść w panikę, obawiając się, iż ktoś zaangażowany po jego stronie może zacząć pękać. Zniszczył Baldwina, żeby dać przykład pozostałym. Bryant sięgnął do dźwigni zmiany biegów, ale wstrzymał się, słysząc następne słowa Holland. - Owej nocy w Oak Farms, gdy Kardynałowie przeciwstawili się Westbourne'owi, wiedzieli, że nawet gdyby oddał im materiały, którymi ich szantażował, to i tak zostałby zamordowany, natychmiast po ich odjeździe. Co więcej, wszyscy mieli doskonałe alibi. Każdy z nich opuścił spotkanie pod eskortą Tajnej Służby. - Przerwała. - Tamtej nocy ochranialiśmy morderców. Teraz Bryant zrozumiał naturę emocji, które doprowadziły Holland do wściekłości. Na tym świecie ci, którzy oszukiwali i nadużywali zaufania, znajdowali się na samym końcu łańcucha pokarmowego. - Johnson stwierdził, że możesz to zakończyć. - Tak, doprowadzę to do końca - W takim razie... - Bryant wrzucił bieg i nacisnął na pedał gazu. Przymocował na dachu czerwoną lampę, którą włączył wraz z sygnałem dźwiękowym, zaraz gdy wjechali na Rock Creek Parkway. Ledwie minęła siódma. Holland zaczęła się denerwować, widząc, jak na podjazdach zaczynają się tworzyć poranne korki. Spojrzała na Bryanta, który sięgnął po telefon i połączył się z dowódcą zmotoryzowanych oddziałów policji. Eskorta policyjna przejęła ich w miejscu, gdzie New Hampshire Avenue łączy się z Washington Circle. Sznur samochodów na Pennsylvania Avenue usunął się na bok, gdy przemknęły nią policyjne motocykle, za którymi jechał mikrobus. W najbardziej zatłoczonych miejscach - w pobliżu Białego Domu - policyjne wozy patrolowe zablokowały ruch uliczny, umożliwiając im swobodny przejazd przez Federal Triangle. Holland zobaczyła najpierw Lustrzany Staw, a następnie wyłaniającą się z porannej mgły spiżową Statuę Wolności na szczycie kopuły Kapitolu. W chwili, gdy Bryant skręcił we Wschodnią Bramę, zobaczyła, jak odrywa się od nich eskorta motocykli. Nawet o tej porze pod portykiem stali turyści oczekujący na zwiedzanie Kongresu, sącząc kawę z plastikowych kubków. - Trzeba było skorzystać z Zachodniej Bramy - wymamrotał Bryant. - Kto by przypuszczał, że w taki dzień zjawią się tu turyści. - Możemy wezwać portiera... - Już to zrobiłem. Wskazał na postać, która właśnie otwierała drzwi, rozsuwając na boki turystów. Gdy Bryant zaparkował mikrobus z dala od turystów, sięgnął do aluminiowej skrzynki, w której krył się karabin maszynowy Uzi. - Nie będziemy tego potrzebować - powiedziała Holland. Bryant wzruszył ramionami, zamknął mikrobus i ruszył szybkim krokiem do drzwi. Holland przypięła swój identyfikator. Patrzyła prosto przed siebie, ignorując szepty i spojrzenia grupki turystów. Portier przepuścił ich, nie zadając ani jednego pytania. Odgłos zamykanych drzwi zabrzmiał w uszach Holland jak grzmot pioruna na prerii. Następnie otoczyła ich cisza minionych wieków. - Damy już sobie radę, dziękuję - powiedział Bryant portierowi, gdy szli Korytarzem Brumidi, mijając freski, które Constantino Brumidi i jego uczniowie namalowali na przestrzeni dwudziestu lat. - Zdaje się, że nikogo tu nie ma! - zawołał przez ramię. - Według mojej najlepszej wiedzy, nie - odparł portier - ale są jeszcze inne wejścia. Holland ledwie go słyszała. Znajdowała się już we wnętrzu Sali Marmurowej, z jej korynckimi kolumnami i ścianami z różnobarwnego marmuru z Tennessee. Tu właśnie senatorowie zwykli odbywać swoje zażarte dyskusje. Przez moment przypomniała sobie, jak po raz pierwszy przyszła do tej sali ze swoim ojcem. Przywołała w myślach gęste opary dymu cygar, burkliwe rozmowy i swoje rumieńce, które wybiegły jej na twarz, gdy mężczyźni potrząsali jej dłoń i głaskali po głowie. Holland pamiętała, jak dumna była owego dnia ze swojego taty, wyobrażając sobie te wszystkie ważne i dobre rzeczy, które tu robił. Minąwszy Salę Marmurową, podeszła do lśniących drzwi z drewna wiśniowego i chwyciła obie gałki. Usłyszała za sobą odgłos otwieranych zaczepów aluminiowej skrzynki Bryanta. Jeden ruch nadgarstka, a obudowa odpadnie i w jego dłoni znajdzie się karabin maszynowy. Holland pociągnęła drzwi i stanęła w progu pustego sanktuarium. Zrobiła jeden ostrożny krok, spoglądając do góry na galerię, następnie na złoto-niebieski dywan i ustawione półkoliście biurka, naprzeciwko trybuny. Z jej ust wydobył się przytłumiony krzyk. Na prawo od mównicy, częściowo ukryty za olbrzymią flagą, stał James Croft. Johnson przysłuchiwał się w domu Zentner, jak prokuratorka generalna, Madeline Crawford, przesłuchuje panią senator. Crawford była wysoką, smukłą kobietą, preferującą jedwab i pastelowe barwy. Nosiła przy tym okulary w ozdobnej oprawce, które sprawiały, że wyglądała jak matrona. Kamuflaż ten należało zaliczyć do wyjątkowo udanych, zwłaszcza że kiedyś pełniła funkcję prokuratora federalnego w Los Angeles. Jej doświadczenie ujawniało się w sposobie, w jaki traktowała Zentner. Johnson sięgał po telefon, gdy zorientował się, że głosy zupełnie ucichły. Barbara Zentner opuszczała pomieszczenie. - Dokąd idzie? - zapytał szybko. - Na górę, do łazienki - odpowiedziała Crawford. - Chyba dobrze byłoby posłać z nią jedną z funkcjonariuszek. Crawford dziwnie na niego spojrzała, po czym zrozumiała, co miał na myśli. Skinęła na funkcjonariuszkę. - Pilnowaliście, żeby nie popełniła samobójstwa, tak? - zapytała Johnsona. - Zastanawiałam się, dlaczego wygląda jak strzęp człowieka. - Któż może wiedzieć, co trzyma na górze w łazience. Nie chciałbym się tego dowiedzieć, gdy już będzie za późno. Crawford odwróciła wzrok, kiwając głową. - Obawiam się, że jeszcze pan nie słyszał wieści z Tennessee. - Jakich? - O Baldwinie. Udało mu się chwycić strzelbę myśliwską, zanim funkcjonariusze zdołali włamać się do jego sypialni. - Crawford przerwała. - Zastanawiam się, co zamierzają zrobić pozostali z nich. Mam na myśli tych, o których wspominała Zentner. - Mogą zdecydować się na ucieczkę. - Niech tylko spróbują - odpowiedziała ponuro. - Moi ludzie obstawili National Dulles i Baltimore Washington. Ich nazwiska przesłaliśmy do lotnictwa marynarki wojennej na wypadek, gdyby chcieli wyczarterować prywatny samolot. Nikt nigdzie nie ucieknie. Madeline Crawford przeszła przez pokój. W progu stał jej asystent, machając przesłanym faksem. Johnson wreszcie mógł zatelefonować. Zdziwił się, gdy Kathy, sekretarka szefa, poinformowała go, że Smith nie wyszedł ze swojego gabinetu, ale nie chce, by mu przeszkadzano. - Kate, mogłabyś mi wyświadczyć przysługę? Zajrzyj do środka i powiedz mu, że to bardzo pilne. Z góry dziękuję. Podczas oczekiwania Johnson zastanawiał się, czy Holland znalazła to, czego szukała. Spodziewał się, że wkrótce się z nim skontaktuje. Jeśli Holland miała rację, dzień ten będzie dla Madeline Crawford gorszy niż to, co mogłaby wyjaśnić w koszmarach nocnych. - Przepraszam, Arliss - powiedziała Kathy. Była wyraźnie zmieszana i nieco zirytowana. - Nie ma go w gabinecie. - Mogłabyś to powtórzyć? - Był tam, bo sama go widziałam. Musiało się zdarzyć coś niespodziewanego i pewnie postanowił skorzystać z wyjścia dla VIP-ów. Johnson wiedział, że w biurze Smitha znajdowała się specjalna poczekalnia dla osób, które chciały się z nim spotkać bez wiedzy osób postronnych. Układ przypominał gabinet psychiatryczny, z którego pacjent może wyjść, nie przechodząc z powrotem przez poczekalnię. - Czy masz jakieś przypuszczenia, co się mogło stać? Był do niego jakiś telefon? - Nie. Ale on sam dzwonił. - Sprawdzić numer, proszę. - Nie mogę tego zrobić, Arliss... - Wiesz, co się dzisiaj stało. Szef powinien się natychmiast o czymś dowiedzieć, bo obawiam się, że zwrócił się do niewłaściwych ludzi. Nie będę mieć pewności, dopóki nie podasz mi tego numeru. Przez chwilę jeszcze się wahała, ale w końcu wyrecytowała szeptem numer. Następnie odezwała się: - Arliss? Jesteś tam? Kathy nie miała pojęcia, że jej głos rozlega się w słuchawce, która kołysze się nad parkietem, a Johnson wybiegł z budynku. Holland wbiła wzrok w Jamesa Crofta. Oszołomiona, zmusiła się, aby przejść po dywanie do pierwszego rzędu stołów. Usłyszała, jak o podłogę uderza aluminiowy futerał Bryanta; następnie dobiegło ją metaliczne kliknięcie odbezpieczanej broni. Karabin był gotowy do strzału. Croft wyszedł zza flagi; jego wydatne usta układały się w grymas uśmiechu. Ręce trzymał swobodnie opuszczone wzdłuż tułowia, sygnalizując Bryantowi, że nie ma złych zamiarów. Podszedł do miejsca między dwoma biurkami, gdzie, na wprost trybuny, siadywali gońcy. Stanął na szeroko rozstawionych nogach i obserwował. Holland znalazła się trzy rzędy niżej i skierowała się w bok, mijając machoniowe biurka, które zostały przeniesione ze starej Izby Senatu. Holland dotykała końcami palców gładkich, wytartych blatów - niektóre z nich zrobiono w 1819 roku. Teraz także- podobnie jak wtedy, gdy znalazła się tu po raz pierwszy jako mała dziewczynka - wydało jej się, że przypominają powiększone biurka szkolne. Nie dalej niż o dwanaście stóp od Crofta przystanęła przed szczególnie wysłużonym biurkiem, miało sporo rys i nacięć. Holland nie musiała czytać tabliczki, żeby wiedzieć do kogo należało. - Tommy? Uniosła blat. - Osłaniam cię - odpowiedział Bryant. Holland zajrzała do biurka i odczytała napisy. Nawet tutaj, w owym pełnym majestatu wnętrzu, dostojni przedstawiciele amerykańskiego ciała ustawodawczego zabawiali się jak mali chłopcy. Wycięte na dnie koślawe litery układały się w nazwisko człowieka, który używał go jako pierwszy - senator Daniel Webster - i jako ostatni - Charles Westbourne. Palce Holland delikatnie muskały nacięcia i zagłębienia, paznokcie zdrapywały wrośnięty na przestrzeni wieków brud. Musiała sprawdzać trzy razy, zanim wyczuła lekkie zagłębienie, które wcześniej wydało jej się wypaczonym fragmentem drewna. Holland przesuwała palcami po krawędzi i pokrywa otworzyła się z piskiem. Pod fałszywym dnem znajdował się otwór głęboki na jeden cal, o bokach długości około sześciu cali - pusty. - Brawo, Holland! - powiedział Croft. - Byłbym mocno rozczarowany, gdybyś nie wyciągnęła odpowiednich wniosków. Pokazać ci, co znalazłem? Przesadnie powolnym ruchem Croft sięgnął do kieszeni na piersi i wyciągnął dyskietkę. - Zdaje się, że tego właśnie szukasz? - Proszę położyć dyskietkę na stole za panem, senatorze. Powoli. Holland pomyślała, że jej głos nieco zadrżał; zastanawiała się, czy Croft to wyłowił. Jego oczy przewiercały ją na wskroś; lśniące jasne opale, osadzone w różowym lateksie. - Nie, Holland, nie zrobię tego. Formalnie jest to własność Senatu i z tego względu mam do tej dyskietki większe prawo niż ty. - To dowód rzeczowy w sprawie o morderstwo. - Cierpisz na przerost wyobraźni, Holland. Ale z drugiej strony, masz tak błyskotliwy umysł - westchnął Croft. - Szkoda, że nie podeszłaś do mnie wtedy, na nabrzeżu. Tak nawiasem mówiąc, wszystko potoczyłoby się zupełnie inaczej, gdybyś nie wtykała nosa w nie swoje sprawy. Owszem, Westbourne popełnił głupi błąd, dając ci złą dyskietkę, ale ty pogorszyłaś sytuację, nie oddając jej któremuś z przedstawicieli władzy - na przykład do Biura Bezpieczeństwa Senatu albo pani Trask. - I tak byś ją zabił - stwierdziła Holland. - Albo przynajmniej byś próbował. Croft nie zwrócił na to uwagi. Holland zorientowała się, że jak na razie nie powiedział niczego, co by mogło mu zaszkodzić, nie wspominając o doprowadzeniu na stryczek. - Westbourne zawsze lubił wszystko dramatyzować - zadumał się Croft. - Niekoniecznie musiałaś to dostrzec. Ale możesz mi uwierzyć na słowo. Wiesz, o co mi chodzi: wybrać akurat to miejsce do przechowywania dyskietki! Nie jestem w stanie pojąć, dlaczego wcześniej nie wpadłem na coś tak oczywistego. - Przerwał na moment, spoglądając na górne rzędy krzeseł na balkonie. - Jeśli chodzi o biurko Daniela Webstera, to przecież namacalny element senackiej tradycji. Co wiesz na ten temat, Holland? - W 1830 roku do biurek dodano przegródki na przybory do pisania, aby senatorowie mieli więcej wolnego miejsca. Jedynym człowiekiem, który nie zgodził się na przeróbkę biurka był Webster. - Doskonale, Holland. - Croft wyraził swój aplauz dość cicho, jednak w wyciszonej sali zabrzmiał on niemal jak krzyk. - Okazuje się, iż wciąż można czerpać pożytek ze studiowania nauk humanistycznych. - I, oczywiście, wiesz, że z tego biurka mogą korzystać jedynie senatorowie z New Hampshire, stanu reprezentowanego przez Westbourne'a... Tak więc, gdy w końcu zapytałem sam siebie, gdzie znajduje się najbezpieczniejsze na świecie miejsce, w którym można by coś ukryć; miejsce łatwo dostępne, a zarazem broniące dostępu niepowołanym osobom, przypomniałem sobie, że pan Westbourne jest z New Hampshire. W innych okolicznościach Holland zapewne uwierzyłaby w wyjaśnienia Crofta; zostały podane jasno i logicznie, a wnioski cisnęły się same na usta. Jednak jej zmysły były wyczulone na najmniejszy element fałszu i doskonale wyczuła, że ten piękny wizerunek myślącego Crofta utkany jest z samych kłamstw. Może w wyrazie jej twarzy pojawiło się coś dziwnego, nieznaczna zmiana, której nie była w stanie kontrolować, bo rysy twarzy Crofta stężały i znowu spojrzał w stronę górującej nad salą galerii. Nie przyszedł tu sam! Myśl ta kosztowała Holland utratę ułamków sekundy; jej krzyk dotarł do Bryanta zbyt późno. - Strzelec! Na galerii! Bryant momentalnie zareagował, odwracając się do tyłu, tak że miał w zasięgu strzału cały półkolisty balkon dla zwiedzających. Właśnie podnosił uzi, gdy przeszyła go pierwsza kula; runął na przejście między rzędami, z jego dłoni wypadł karabin maszynowy, lądując poza zasięgiem rąk. Drugi pocisk -jeszcze jedno ciche, stłumione puknięcie - trafił w pierś Crofta. - Holland! - Głos Johnsona. Rzuciła się w stronę Crofta i przyklękła przy nim, słysząc okropny ssący dźwięk, wydobywający się z rany na jego piersi; wymierzyła broń w kierunku galerii. Rozglądała się za Johnsonem. - Jest na galerii! Bryant i Croft zostali trafieni! - Dostrzegła Johnsona: zgięty wpół, zbliżał się do niej, chowając się za biurkami senatorów. - Nie! - zawołała. - Nie wychodź spod galerii... Strzał wystrzępił drewno tuż przy policzku Johnsona. O, Boże, ruszył się! Zmierza do końca balkonu... Niezły fachman. Nie mógł przewidzieć, że Johnson tu będzie, a jednak nie spanikował. Włączył się alarm, a on wciąż poluje... Nagle w wyobraźni Holland pojawił się wizerunek Pastora i tuż za nim myśl, że w jakiś sposób udało mu się wymknąć z objęć śmierci. Ten pierdziel leży na marach z nierdzewnej stali w jednej z sal federalnej kostnicy! Wtedy nastąpił wybuch jej gniewu; palcem nacisnęła na spust, a z olbrzymiego SIG-Sauera z hukiem posypał się grad pocisków. Spod galerii leciały odłamki tynku, gdy Holland wyhaftowała w niej kulami wzór półksiężyca. Nie pozwól się temu dupkowi wychylić, niech się trochę pomartwi! Wciąż strzelała, gdy zobaczyła, że Johnson upada, łapiąc się za nogę. Holland załadowała nowy magazynek i wystrzelała całą jego zawartość, kierując się do Johnsona. Serce jej zamarło, gdy ujrzała, że jedne z drzwi na galerii wahają się gwałtownie tam i z powrotem. - Tommy? - Nic mi nie jest, to wstydliwa rana. Dostałem w sam tyłek. Johnson czołgał się w stronę Crofta, gdy zbliżyła się do niego Holland. - Trafił mnie w nogę. Wyjdę z tego. Co z Croftem? Holland posłużyła się paskiem Johnsona jak opatrunkiem uciskowym, zakładając mu go tuż nad kolanem. Następnie niezdarnie, na czworakach podeszła do miejsca, gdzie z szeroko otwartymi oczami leżał Croft, wpatrując się w napis nad drzwiami. - Annuit Coeptis... - wycharczał. - Bóg sprzyja naszym przedsięwzięciom... Chyba nie za bardzo. - Chwycił Holland kurczowo za rękę. Z trudem powstrzymała się, żeby nie wyrwać jej z uścisku jego zimnej, białej dłoni. - To nie miałem być ja. Dlaczego do mnie strzelał? Następnie Holland zrobiła coś, o co nigdy by się nie posądziła. Odkładając broń, podłożyła rękę pod szyję Crofta i ułożyła jego głowę na swoich udach. Nachyliła się do niego tak blisko, że dotykała włosami jego twarzy. Szeptała mu słowa otuchy aż do chwili, gdy jego oddech spowolniał i poczuła, jak do jej ucha wpływa ciepłe powietrze, unoszące ze sobą słowa ostatniego wyznania. ROZDZIAŁ 31 Doniesienia o strzelaninie w sali posiedzeń Senatu zdążyły dotrzeć już do wszystkich jednostek Służby, gdy Wyatt Smith zaparkował swój samochód przed południowo-zachodnią bramą Białego Domu. Utrzymywał ciągłą łączność z operatorem w Centrum Dowodzenia i Nadzoru. Na Kapitol przybyły dodatkowe jednostki ochrony, a wkrótce miało ich nadciągnąć jeszcze więcej, aby szczelnie zablokować całe wzgórze. Wewnątrz znajdowały się już służby medyczne z odpowiednim sprzętem. Wstępne doniesienia informowały o dwóch rannych agentach, którzy jednak nie znajdowali się w stanie krytycznym. Gdy podbiegli dyżurujący przy bramach funkcjonariusze, Smith przeniósł wzrok z Białego Domu na Pennsylvania Avenue i znowu z powrotem. Od kiedy szalony pilot rozorał swoją awionetką Południowy Trawnik, a następnie na przestrzeni kilku miesięcy paru ludzi oddało strzały od strony Pennsylvania Avenue, sposób ochrony Białego Domu został gruntownie przemyślany i zrestrukturyzowany. Smith dostrzegł większą liczbę umundurowanych funkcjonariuszy spacerujących po alei; wśród tłumów, które gromadziły się przy ogrodzeniu z kutego żelaza, aby wykonać pamiątkowe zdjęcia, znajdowali się mężczyźni w charakterystycznych uniwersyteckich marynarkach - bynajmniej nie studenci. Po drugiej stronie ulicy, przy Lafayette Park, stały specjalnie wyposażone samochody i pojazdy pomocnicze, gotowe w każdej chwili do ruszenia w pościg lub zablokowania całej alei. Znajdowali się tu także inni ludzie, o których bytności Smith dobrze wiedział, lecz nie mógł ich dostrzec - snajperzy ulokowani na dachach Zachodniego Skrzydła i kwater gościnnych - oraz parę innych zapezpieczeń... Dyżurny oficer pełniący służbę przy bramie zwięźle poinformował Smitha o obecnym stopniu zagrożenia. - Dobrze - odparł Smith. - Osobiście dopilnuję, żeby prezydent przypadkiem nigdzie nie wychodził. Z wyjątkiem pracowników Służby nikt - bez względu na to czym by się legitymował - nie ma prawa wejść do środka, dopóki nie wydam innego polecenia. Zrozumiano? Brama się zamknęła. Smith zostawił na półkolistym podjeździe biegnącym wzdłuż Północnego Trawnika długie na dziesięć stóp ślady opon. O trzy czwarte mili na wschód Holland przedzierała się przez sznur samochodów blokujący zawsze rano Independence Avenue. Postanowiła wybrać ten wariant drogi zamiast Pennsylvania Avenue i sporo na tym straciła; z przodu, przed Muzeum Lotnictwa i Kosmonautyki stały ciężarówki i betoniarki, migały żółte światła, krzątali się robotnicy w jaskrawych kombinezonach, powiewały ostrzegawcze chorągiewki. Jechała samochodem Johnsona z włączoną syreną i sygnałem świetlnym. Jednak waszyngtońscy kierowcy są przyzwyczajeni do syren i nie zwracają na nie uwagi. Holland zauważyła powstałą na lewym pasie lukę, nadepnęła na gaz i wskoczyła w nią tylko po to, aby natychmiast z całej siły nacisnąć na hamulec. Zignorowała wulgarne gesty i klaksony. Zdesperowana, oczekiwała, aż ponownie znajdzie się w pobliżu kawałek wolnej przestrzeni i wskoczyła między ruszające na drugim pasie samochody, które gwałtownie skręcały, próbując zrobić jej miejsce. Wydawało jej się, że lada chwila zderzy się z jednym z nich, jednak w jakiś cudowny sposób posuwała się do przodu tylko z niewielkimi obiciami i zadrapaniami. Przy Seventh Street skręciła z piskiem opon, przemknęła przez Sculpture Garden i na pełnym gazie wjechała w Constitution Avenue. Sunąc przez Pennsylvania Avenue, utrzymywała stałą prędkość, wykonując slalom między samochodami; opony zadymiły, gdy przedzierała się wśród taksówek stłoczonych przy hotelu "Willard". Minęła jeszcze jeden rząd budynków, mknąc w kierunku otoczonego kordonem parkingu, rozbijając dwa ustawione na zebrze drewniane kozły, aby uniknąć kolizji z jadącą na wprost niej limuzyną. Holland wyskoczyła z wozu i pokonywała schody prowadzące do Departamentu Skarbu, starając się odpowiednio dostosować długość kroków, aby się nie poślizgnąć. W środku zatrzymała się gwałtownie, sapiąc, pod wielkim okrągłym sklepieniem. Mogła poświęcić tylko dziesięć sekund na doprowadzenie się do takiego stanu, aby strażnicy w foyer nie zatrzymali jej, zasypując zbędnymi pytaniami. Zaczerpnąwszy głęboki oddech, ruszyła za przychodzącymi wcześnie do pracy sekretarkami. Trzymała swój identyfikator na wysokości twarzy, aby ułatwić strażnikom porównanie zdjęcia z rysami jej twarzy. - Chyba jesteśmy trochę spóźnieni, co? Holland zmusiła się do uśmiechu. Strażnik przepuścił ją i Holland skręciła w lewo. Schodząc o dwie kondygnacje niżej, stanęła wreszcie przed solidnymi stalowymi drzwiami. Czuwający przy nich strażnik, ubrany w cywilną odzież i uzbrojony w karabin maszynowy, był znacznie bardziej surowy niż ten na górze. Po uważnym sprawdzeniu dokumentów Holland, wskazał na dolną część jej swetra. - Jadła pani na śniadanie naleśniki z dżemem jagodowym? Holland spojrzała na dół i dotknęła w okolicach pasa ciemnej, kleistej mazi. - Tak. Chyba mam dzisiaj zły dzień. - Wie pani coś na temat alarmu na Kapitolu? Holland potrząsnęła głową. - Wezwano mnie w ramach wprowadzenia stanu ogólnej gotowości. Muszę wejść do środka, żeby się przebrać, zanim zajmę swoją pozycję. Strażnik wzruszył ramionami, naciskając pod biurkiem przycisk elektronicznego zamka. Stalowe drzwi otworzyły się. Holland weszła do betonowego silosu, zbiegła po spiralnych schodach i zatrzymała się, gdy zobaczyła przed sobą na pozór nie kończący się korytarz o ścianach wyłożonych białymi kafelkami; rozświetlał go fluorescencyjny blask dłógich świetlówek schowanych w obudowach z drucianych siatek. Był to długi na trzysta sześćdziesiąt jardów tunel łączący Departament Skarbu z Białym Domem. Holland weszła na ruchomą podłogę, przypominającą podobne urządzenia łączące poszczególne sektory większych lotnisk i zaczęła biec, odbijając się od nieznacznie sprężynującego gumowego podłoża. Dżem jagodowy... W jej myślach pojawiła się twarz Crofta z malującym się na niej wyrazem męki i niedowierzania. W pierwszej chwili nie mogła uwierzyć - nie uwierzyła - w to, co jej powiedział. Pomyślała, że chciał z niej w ostatniej chwili zakpić, wmawiając jej potworne, monstrualne kłamstwo. Jednak słuchała go uważnie, starając się dokładnie wyłowić każdą wypowiadaną sylabę. Nawet wydając ostatnie tchnienie, Croft nie okazał skruchy, lecz powtarzał bez przerwy jedno i to samo nazwisko. Gdy już nie żył, Holland odwróciła się i spojrzała na Johnsona, który się do niej podczołgał. Machał na sanitariuszy, krzycząc, żeby zajęli się Bryantem. Kiedy jego oczy zwróciły się ponownie w jej kierunku, zrozumiała, że słyszał większą część spowiedzi Crofta, bo miał wzrok człowieka, który został porażony odkryciem przerażającej prawdy. Wtedy właśnie zrozumiała, że Croft umarł z godnością. Johnson chwycił ją za nadgarstek. - Rozumiesz teraz? - zapytał gwałtownie. - Czy wiesz już, o co w tym chodzi? Potrząsnęła raptownie głową. - Rozumiesz to? - zagrzmiał. - Niech będzie! Tak! Ale... - Ale to jeszcze nie koniec! Dobrze to zapamiętaj! Gdy był już przekonany, że zrozumiała wreszcie, co do niej mówił, podzielił się dodatkowo swoimi podejrzeniami i przekazał wiedzę o pozostawionych przez siebie materiałach i informacjach, które ją zawierały. Następnie lekko pchnął Holland, każąc ruszać do akcji. Holland przypomniała sobie jeszcze moment wycofywania się i trudny do opisania ból zdradzonego człowieka, jaki dostrzegła w oczach Johnsona oraz jego krzyk, aby się spieszyła. Widziała jeszcze, zanim otoczyli go sanitariusze, że Johnson wystukuje numer na swoim telefonie, drugą ręką odsuwając ludzi, którzy próbowali mu pomóc. Jej oddech stawał się nierówny; ciepłe, cyrkulujące w tunelu powietrze rozpalało jej płuca. Pięćdziesiąt jardów przed wyjściem Holland zachwiała się i omal nie upadła, jednak chwyciła się poręczy i podbiegła jeszcze kawałek, zwalniając, gdy zobaczyła, że ruchoma podłoga się kończy. Znajdowała się pod Białym Domem. Korytarz skręcał w prawo, jednak Johnson kazał jej iść w innym kierunku. Holland straciła jakąś minutę na odnalezienie ukrytego w mroku drugiego wyjścia. Ciepło jej palca zaktywizowało panel kontrolny - przyciski nagle się zaświeciły. Zamarła na moment, próbując opanować drżenie ręki i powtarzając po cichu cyfry, które jej kazał zapamiętać Johnson. Gdy wystukała ostatnią cyfrę kodu, z panela wydobył się krótki pisk. Cofnęła się, wyciągając gotową do strzału broń. Johnson przypomniał jej, żeby nie czuła się bezpiecznie nawet w tym miejscu - dziewięćdziesiąt stóp pod Owalnym Gabinetem. Drzwi otworzyły się płynnie i cicho, podobnie jak te po drugiej stronie tunelu. Holland poczuła zapach gęstego smaru i stęchłą woń nie wietrzonego przez dłuższy czas pomieszczenia. Dzięki temu zorientowała się, że w ostatnim okresie drzwi nie były przez nikogo otwierane. Mimo wszystko, gdy weszła do betonowego silosu, mocno oparła się o poręcz schodów, kierując broń w kierunku pierwszej platformy, następnie kolejnej, jeszcze jednej... Johnson miał minę jak rozeźlony kieszonkowiec, którego przyłapano na gorącym uczynku, jednak sanitariusze nie zwracali na to uwagi, udzielając mu tylko takiej pomocy, jaką sam uznał za konieczną. Kula przeszyła mu nogę, rozrywając ciało, jednak kość została tylko zadraśnięta. Założono mu opatrunek i ściśnięto ranę elastycznym bandażem. Sanitariusze upewnili się, że na twarzy Johnsona nie ma oznak szoku. Zobaczyli jedynie malujący się na niej wyraz niepohamowanej wściekłości, zostawili go więc opartego o zimną, marmurową mównicę. Johnson wystukał numer operatora w Centrum Dowodzenia. W ciągu kilku sekund połączono go z obydwoma wartowniami przy Białym Domu od strony Pennsylvania Avenue. Podając swoje dane, rozkazał, aby umożliwiono Holland swobodne przejście, gdyby znalazła się w pobliżu. Następną rozmowę tej samej treści przeprowadził ze stacjonującym w Białym Domu oddziałem Tajnej Służby. Johnson musiał na tym poprzestać. Zraniona noga dotkliwie mu doskwierała i zdawał sobie sprawę, że rwący ból i wynikłe na skutek utraty krwi osłabienie, wkrótce odbiorą mu możliwość trzeźwego osądu sytuacji. Musiał natychmiast podjąć decyzję: zaryzykować, że Holland wygra wyścig z czasem lub zarządzić alarm generalny, zamykając wszystko i zamieniając Biały Dom w bunkier. Johnson wciąż rozważał te dwie opcje, gdy zadzwonił telefon. Zgłosił się operator, mówiąc z niepewnością i wahaniem w głosie. - Skontaktowali się ponownie funkcjonariusze z Białego Domu. Po rozmowie z panem przypomnieli sobie, że już wcześniej kazano im umożliwić Tylo swobodne przejście. Czy wiedział pan o tym? Johnson upuścił telefon na dywan; z jego trzewi wyrwał się przeraźliwy, niski ryk. Oczyma duszy zobaczył, jak Holland biegnie przez tunel, staje przy drzwiach, wystukuje szyfr, który kazał jej zapamiętać, i bierze głęboki wdech, aby stłumić lęk, zanim wejdzie do wąskiego silosu. Gdy dociera na samą górę, staje przed kolejnymi - tym razem otwar- tymi - drzwiami. Z drugiej strony są one zupełnie niewidoczne, gdyż wyglądają jak fragment ściany Owalnego Gabinetu, a ich kontury starannie zamaskowano. Otwiera je jednym pchnięciem, spodziewając się, że ujrzy przed sobą prezydenta; chce krzyknąć, żeby szedł za nią - jeśli to będzie konieczne, zabierze go ze sobą choćby siłą. Niestety, prezydent nie żyje. Holland z przerażenia zamiera w bezruchu. Nie słyszy, jak Wyatt Smith podchodzi o krok bliżej; nie słyszy świstu kuli, która roztrzaskuje jej głowę na kawałki. Już nie widzi, jak Smith nachyla się i sięga po jej pistolet... a następnie wkłada swój - ten, z którego zastrzelił wcześniej prezydenta - do jej dłoni, chowając jej broń do swojej kabury. Kilka sekund później, gdy Smith odblokowuje elektroniczne zamki, do środka wbiegają jego ludzie. Oto stoi przed nimi dyrektor z oczami wlepionymi w ciało agentki, którą właśnie zastrzelił... ale już po tym, jak zabiła prezydenta. Nikt nie będzie podejrzewał, że to wszystko było częścią fortelu-pułapki; że Smith celowo pozostawił otwarte drzwi prowadzące z silosu do Owalnego Gabinetu. Pozostawił je otwarte, gdyż wiedział, że Tylo się zbliża i jest to jego ostatnia szansa, aby nareszcie ujrzeć ją martwą. Oczy Johnsona zaszły łzami; drżącymi rękami sięgnął po elektroniczny system komunikacyjny, naciskając przycisk, który prześle elektroniczny impuls do identycznego urządzenia, jakie miała przypięte do swojego paska Holland. Był to jedyny sposób, aby ją ostrzec. Czerwona lampka urządzenia zamigotała, jednak nie rozjarzyła się pełnym blaskiem, co oznaczało, że łączność nie została nawiązana. Holland znajdowała się już w silosie; otaczały ją grube na sześć stóp ściany z betonu i stali; była poza zasięgiem... Wyatt Smith wślizgnął się do centralnego korytarza, na którego końcu znajdował się Owalny Gabinet. Starał się nie zwracać uwagi na palący ból w dolnej części kręgosłupa; nie chciał mu ulec, zwalniając tempo marszu. Sekretarki i urzędnicy przyglądali mu się, unosząc głowy znad swoich biurek. Z ich spojrzeń Smith wyczytał, że słyszeli już o strzelaninie w Senacie. Oto przed sobą widzieli dyrektora Tajnej Służby udającego się do prezydenta. Smith podwoił w tym miejscu straże, co nie uszło niczyjej uwagi. Skinął głową w kierunku swoich ludzi, pełniących służbę w holu. Mieli rozpięte marynarki. Ci, którzy byli uzbrojeni w uzi, trzymali palec wskazujący na zamkach swoich dyplomatek. Przed drzwiami Gabinetu Owalnego siedział żołnierz Sił Powietrznych, trzymając na kolanach "piłkę" - walizkę z kodami nuklearnymi. Po obu jego bokach stali agenci, przy których wyglądał jak mały chłopiec. Smith skinął głową do sekretarki prezydenta, próbującej ułożyć kąciki ust w blady uśmiech. Jej dłonie wsunęły się pod biurko i elektroniczny zamek w drzwiach został odblokowany. Smith przystanął, po raz ostatni ogarnął wzrokiem przyglądających mu się ludzi i wszedł do środka. - O co chodzi, Wyatt? - Prezydent pisał z pochyloną głową. W tej chwili uniósł wzrok. - Mówiłeś, że to coś pilnego. Mój prezydent... Przysięgałem go chronić... Ten mój ból... Smith odpiął lewą ręką guzik marynarki, odsuwając jedną połę nieco na bok. Chciał coś powiedzieć, ale słowa uwięzły mu w gardle. Ponieważ Pastor, którego wskrzesiłem z martwych, jest teraz naprawdę martwy. Ponieważ strzelając z galerii w senacie, nie zabiłem Crofta pierwszą kulą. Ponieważ Tylo zareagowała tak błyskawicznie, że nie zdając sobie z tego sprawy, omal mnie nie trafiła. I ponieważ Johnson wdarł się do sali posiedzeń, zmuszając mnie, abym do niego strzelał, przez co straciłem czas, w którym mógłbym unicestwić Crofta... Croft umierał, ale jeszcze nie skonał, a Tylo zbliżyła się do niego... Jak wiele jej powiedział? Wystarczyło kilka słów, aby mnie zniszczyć. Tak więc nie mam żadnego wyboru... No, wyłaź, Holland. Smith szybko odszukał przełącznik blokujący drzwi do Owalnego Gabinetu. Ledwo zauważył malujące się na twarzy prezydenta zdziwienie; w jego dłoni znalazł się pistolet, zanim nawet zdołał sobie zdać z tego sprawę. Stanął na szeroko rozstawionych nogach z wyciągniętymi przed siebie ramionami; lufa pistoletu znajdowała się nie dalej niż osiem stóp od celu. Smith nagle usłyszał świst i poczuł podmuch powietrza - z sufitu opadła pleksiglasowa osłona. Nawet odskakując do tyłu, naciskał już spust; kule trafiały w gruby na trzy cale materiał wykonany ze związków plastiku, tworząc na nim pajęczyny odprysków. Miedziane łuski rozpłaszczały się na przezroczystym kokonie w bezużyteczne kawałki ołowiu, płaskie jak pensówki. Smith wytrzeszczył oczy, patrząc na człowieka osłaniającego głowę ramionami. Uratowała go plastikowa osłona, pomyślał. Odezwał się, nie czekając, aż z tyłu padną słowa, ani nawet się nie odwracając. - Tak więc, Tylo, udało ci się tu dotrzeć. Właśnie tak, jak tego chciałem. Tyle tylko, że zjawiłaś się zbyt wcześnie... Holland przekroczyła próg, kierując lufę pistoletu na plecy Smitha. - Niech pan natychmiast odłoży broń. No już! - Nie masz prawa żądać tego ode mnie. - Smith skinął głową w kie- runku drzwi. - Słyszysz, jak się tłuką, żeby wejść do środka? To trochę potrwa. Niezbyt długo w gruncie rzeczy, ale zdążymy wszystko tu zakończyć. Pistolet niemiłosiernie ciążył w dłoniach Holland. Pragnęła chwycić Smitha za gardło i wydusić z niego odpowiedzi. Jednak dobrze wiedziała, że nawet myśląc w ten sposób, brała udział w prowadzonej przez niego grze. - Odłóż ten pieprzony pistolet! - Nie. - Smith pokręcił głową. - W moim ciele tkwią kule przeznaczone dla osób, które są dużo mniej warte niż ty czy ja! Ten pełen udręki krzyk człowieka, który znienawidził swoich mocodawców, zmroził Holland. Nie była w stanie zapobiec temu, co się w tej chwili działo: Smith odwrócił się, gwałtownie przenosząc ciężar ciała na lewą nogę i opuszczając ramiona, tak, że jego korpus był osłonięty przed bezpośrednim strzałem. Zobaczyła, jak prezydent się kuli, a pistolet Smitha kieruje się w jej stronę. W ostatnim momencie Smith odwrócił nadgarstek. Nie słyszała swojego krzyku, gdy włożył sobie do gardła lufę rewolweru, ani huku eksplozji, która rzuciła go na pleksiglasową osłonę. ROZDZIAŁ 32 Dowódca oddziału stacjonującego w Białym Domu, Jeny Keppler, otrzymał drogą radiową informację na temat strzelaniny w sali Senatu, jeszcze zanim ucichły ostatnie wystrzały. Postąpił według instrukcji Tajnej Służby: gdy zdarzy się coś niespodziewanego, zabezpiecz przede wszystkim swój własny teren, nie zaprzątaj sobie głowy tym, co dzieje się gdzie indziej. Pierwsze strzały mogły paść w celu odwrócenia uwagi. Keppler zarządził na miejscu alarm drugiego stopnia, zanim Smith zjawił się w korytarzu prowadzącym do Owalnego Gabinetu. Zauważył, że Smith, idąc, bacznie zlustrował placówki i nie wygłosił żadnych komentarzy na ten temat, co wskazywało na to, że Keppler niczego nie przeoczył. Keppler znajdował się o sześć stóp od biurka sekretarki prezydenta. Na ścianie, nad oprawioną fotografią przedstawiającą ją w towarzystwie rodziny najważniejszego człowieka w państwie, świeciła się czerwona lampka, co oznaczało, że Twardziel ma u siebie jakiegoś gościa i nie należy mu przeszkadzać. Później, Keppler przypomniał sobie, że Smith przebywał w Owalnym Gabinecie jakieś piętnaście, dwadzieścia sekund, zanim zapłonęło drugie światło - bursztynowe. Keppler natychmiast wiedział, że zostały włączone elektroniczne blokady. Zwracał się w stronę drzwi Gabinetu, gdy rozległ się alarm - seria ostrych, przenikliwych sygnałów. - Opadła osłona! - ryknął. Keppler nie zatrzymywał się, starał się wszystko ogarnąć oczyma. Odbezpieczona broń była gotowa do natychmiastowego użycia. Sekretarkę prezydenta, dwóch asystentów i dyżurnego gońca agenci przepchnęli na drugi koniec korytarza, przekazując ich sobie z rąk do rąk, jak biegacze podający pałkę w sztafecie. Jeden z agentów wepchnął żołnierza z "piłką" do niszy, zasłaniając go własnym ciałem; jego partner osłaniał pole ostrzału o kącie stu osiemdziesięciu stopni swoim karabinem maszynowym. - Wideo! - wrzasnął Keppler. - Wideo nie działa! - padła odpowiedź. Owalny Gabinet jest wyposażony w cztery, ulokowane w kluczowych punktach, kamery, które mogą zostać uruchomione wyłącznie za zgodą prezydenta. Kiedy są włączone, obraz ze środka może być oglądany na monitorze znajdującym się poza Gabinetem. Keppler wiedział, że prezydent nie będzie nagrywał swojego spotkania ze Smithem. - Sprawdzić czas! - warknął. - Pięćdziesiąt dwie sekundy. Keppler stanął naprzeciwko dwóch agentów, których pistolety były skierowane na zamki i uchwyty w drzwiach. Przyklęknął i przejechał palcami po gładkim wiśniowym drewnie, szarpnął za gałki i cofnął się. - Ładunki - powiedział cicho. Drzwi prowadzące do Owalnego Gabinetu, mają lity rdzeń w środku i są wzmacniane stalowymi płytami; ich zamki są wykonane z najlepszych stopów wytwarzanych przez firmę Diebold. Nawet z tak bliskiej odległości strzały z pistoletu tylko strzaskałyby drewniane obicie. Dwóch agentów, którzy ćwiczyli tę procedurę każdego miesiąca, zajęli pozycje po obu stronach drzwi. Z aluminiowej skrzynki obitej pianką wyciągnęli plastikowe ładunki wybuchowe wielkości ćwierćfuntówek. Przymocowali je do ośmiu zawiasów, a następnie połączyli je kablami z detonatorem. Dwadzieścia pięć sekund później jeden z agentów uruchomił dwunastowoltowy zasilacz. Następnie spojrzał na Kepplera, który skinął głową. Sprawdzając wcześniej, czy wszyscy zdążyli się schować, osłaniając rękami uszy i odwracając oczy od blasku, jeden z agentów nacisnął guzik. Ładunki eksplodowały; ich huk przypominał trzask miażdżonych desek. Oba skrzydła drzwi zatrzęsły się, zachybotały i runęły na podłogę. Keppler słyszał dzwonienie w uszach, rzucając się do Owalnego Gabinetu. Gdy zobaczył na pleksiglasie pęknięcia, zrobiło mu się niedobrze. Jednak pociski tkwiły w kokonie. W jego wnętrzu prezydent wykrzykiwał słowa, których Keppler nie mógł usłyszeć, na coś wskazując. Keppler zobaczył Smitha, podążając za krwawą smugą na pleksiglasie, utworzoną przez to, co pozostało po jego głowie, w miarę jak się obsuwał po ścianie kokonu. Leżał teraz na boku, jakby przed chwilą zemdlał. Keppler ruchem dłoni nakazał zaglądającym do środka agentom, żeby pozostali na swoich pozycjach. Pistolet Smitha leżał o kilka stóp od jego ciała. Keppler dobrze wiedział, jak wygląda samobójczy strzał. Podobny efekt mógłby zaistnieć jedynie wtedy, gdyby Smith pozwolił komuś umieścić lufę pistoletu w swoich ustach. Ktoś znajdował się w łazience: usłyszał szum wody. Przez szparę utworzoną przez nieznacznie uchylone drzwi, Keppler zdołał uchwycić błysk broni leżącej na szafce obok umywalki. Keppler skinął na znajdującego się za nim agenta, aby go osłaniał. - Podaj swoje dane! - krzyknął, ale odgłos lejącej się wody zagłuszył jego słowa. Kurki były najwyraźniej odkręcone do oporu. Keppler zrobił krok do przodu i zamarł w chwili, gdy odezwał się jego przenośny system łączności. Nie spuszczając oczu z łazienki, sięgnął po słuchawkę. Zgłosił się Johnson. Keppler słyszał w tle odgłos ogólnego poruszenia, z czego wywnioskował, że Johnson wciąż znajdował się w sali Senatu. Johnson powiedział mu właśnie o ofiarach w ludziach i pytał o to, co działo się w Gabinecie, czy prezydentowi nic nie zagraża i czy Tylo żyje. I gdzie jest Smith? - Prezydent jest bezpieczny - spokojnie oznajmił Keppler. - Czy mógłby pan momencik zaczekać? - Odwrócił się do swoich ludzi. - Wycofajcie się. Zachować wszelkie środki ostrożności. Zabezpieczyć wszystko na zewnątrz. Gdyby się ktoś pytał, sprawdzaliśmy nową procedurę zabezpieczenia i coś nam się pochrzaniło. Keppler następnie pchnął drzwi łazienki i ujrzał pochyloną nad zlewem kobietę. Spojrzała na jego odbicie w lustrze i zobaczył wtedy, że ma twarz zaróżowioną od pocierania dłońmi. Znowu pochyliła się nisko nad zlewem i zaczęła gwałtownie trzeć czoło i skronie. Gdy opuściła ręce, jej palce były zakrwawione, a do zlewu posypały się jakieś białe strzępki, przypominające konsystencją piasek. Keppler natychmiast je rozpoznał - mogły to być tylko i wyłącznie odłamki czaszki Smitha. Odwrócił się, wziął głęboki oddech. - Nic jej nie jest. Zaopiekujemy się nią - powiedział Johnsonowi. EPILOG Gdy Holland otworzyła oczy, przez chwilę nie mogła zrozumieć, co się dzieje. Szpitalna woń mieszała się z zapachem stojącego na szafce bukietu kwiatów. W obszernym, pastelowo pomalowanym pokoju znajdował się kącik dla gości i niewielka lodówka. Na ścianie wisiał emblemat Centrum Medycznego Uniwersytetu Georgetown. Holland odwróciła głowę; w miękkim fotelu przy łóżku siedziała Meg. - Cześć, stary druhu - powiedziała skrzeczącym głosem. Meg wstała i wzięła ją w ramiona. Poczuła, że Holland trzęsą się ręce, a po jej twarzy płyną łzy. Podała Holland chusteczkę, odwróciła się, gdy ta wydmuchiwała nos, po czym podała jej szklankę z zimną wodą. - Jak długo tu jestem? - Sześć godzin. Służba medyczna dała ci zastrzyk, bo nie chciałaś się dać wyciągnąć z tej cholernej łazienki. - Był tam jakiś człowiek... - Jerry Keppler. Przyprowadził cię tutaj, obchodząc się z tobą jakbyś była zrobiona z kruchej porcelany. Nie chciał cię spuścić z oczu, dopóki lekarze nie wypchnęli go siłą. - No i... ? Meg przestąpiła z nogi na nogę, patrząc w sufit. - I potem poprosił mnie o numer telefonu, pytając, czy nie moglibyśmy się wybrać na pizzę. - Na pizzę... - Mogłabyś iść z nami. - Yhm... Holland podciągnęła się, siadając na poduszkach. Jej oczy straciły blask i Meg zorientowała się, że Holland niczego nie zapomniała. - Co z prezydentem? - Nikomu nic się nie stało. Prezydentowi. Johnsonowi. Johnson także jest tutaj, wkurza się jak cholera, bo nie chcą go do ciebie wpuścić. - A Smith? - Johnson powiedział, że porozmawia z tobą na ten temat, gdy tylko będziesz na to gotowa. Stwierdził, że gdyby ciebie tam nie było, prezydent już by nie żył. Holland zamknęła oczy, koncentrując się na pulsowaniu w skroniach, próbując poskromić ból, gdyż tylko w ten sposób była w stanie odpędzić od siebie krwawe wizje. Nie miała pojęcia, ile czasu minęło, zanim wreszcie stwierdziła: - Muszę się umyć. Meg sięgnęła po swój plecaczek, wyciągając z niego trzy różne szampony, drogie mydło, szczoteczkę do zębów i pastę oraz nową szczotkę do włosów. Uważnie obserwowała, jak Holland wychodzi z łóżka, gotowa pomóc, gdyby przyjaciółka nie była w stanie utrzymać równowagi. Meg uspokoiła się nieco, widząc minę Holland, gdy ujrzała się w lustrze łazienkowym. Dwadzieścia minut później drzwi otworzyły się, wpuszczając podmuch ciepłego, pachnącego powietrza. Holland wyszła owinięta w krótki szpitalny szlafrok; Meg pomyślała, że przyjaciółka wygląda już znacznie lepiej, chociaż wciąż mimowolnie krzywiła się, widząc na jej nogach i przedramionach liczne siniaki. - Przynajmniej nie mam żadnego złamania - stwierdziła Holland, przechodząc koło Meg. Otworzyła szafę, wyciągnęła spodnie i sięgnęła ręką do jednej z kieszeni. Gdy Holland odwróciła się z powrotem, Meg ujrzała w jej dłoni dwie dyskietki. - To one były przyczyną tego wszystkiego? - zapytała spokojnie Meg. Holland skinęła głową, wpatrując się w błyszczące przedmioty; jeden z nich otrzymała od człowieka, za którego omal nie oddała życia, a drugi wysunęła z palców umierającego Crofta, wsłuchując się w szept jego ostatniej spowiedzi. - Ktoś chce je teraz otrzymać, zgadza się? - zapytała Meg. - Muszę je oddać - odparła Holland. - To moja praca... mój obowiązek. Meg miała zaprotestować, gdy dostrzegła, że Holland przybrała łagodniejszy wyraz twarzy, a w jej oczach czaiła się jakaś tajemnica. - Nie sądzisz, że powinnam pójść na jeszcze jedno prześwietlenie promieniami Rentgena? - spytała. - To po to, by upewnić się, że nie mam żadnych wewnętrznych obrażeń. Meg spojrzała na dyskietki, które nagle wydały się jej tak delikatne... tak nietrwałe, o ile były narażone na działanie niekorzystnych czynników. - Zorganizuję to - powiedziała. - Tak właściwie to sama będę musiała obsłużyć to urządzenie, bo radiolog niespodziewanie zostanie dokądś wezwany. Holland siedziała wciśnięta w kąt niewielkiego tapczanu; gołe stopy schowała pod frotowym szlafrokiem. Nie minęło nawet dziesięć minut, odkąd wróciły z Meg do pokoju. - Jesteś spragniona towarzystwa? - zapytała ją Meg. - Chodzi o Arlissa? Meg skinęła głową i podała jej telefon. Holland uniosła głowę, ogrzewając twarz w ostatnich promieniach przyćmionego, popołudniowego słońca. Potrzebowała od Johnsona paru rzeczy. To na początek. Słuchała tego, co jej miał do powiedzenia i wywnioskowała, że chciał jej przekazać coś więcej, ale tylko w bezpośredniej rozmowie, w cztery oczy. - Może powinnaś porozmawiać z Jerrym Kepplerem na temat tej pizzy - powiedziała Holland, odkładając słuchawkę. Meg wzruszyła ramionami. - Cóż, każdy musi coś zjeść od czasu do czasu. Czy coś ci przynieść? - Tak, pikantne opowieści o waszym spotkaniu. Po wyjściu Meg, Holland mogła uciąć sobie drzemkę. Miała zamknięte oczy i twarz zwróconą do słońca, gdy drzwi gwałtownie się otworzyły i do środka wjechał Johnson na wózku inwalidzkim. Zlustrował ją od góry do dołu, bez słowa przeprosin. - Nic ci nie jest? Holland obserwowała, jak manewruje między meblami. Ramię i udo miał owinięte grubą warstwą bandaży; jego włosy zbielały, a padające o piątej po południu cienie dodawały mu lat. - Czy to groźne rany? - Drasnął mnie i tyle. - Co z Bryantem? - Kula przeszła na wylot przez pośladek. Przez jakiś czas będzie miał kłopot z siadaniem. Holland skuliła się w sobie, gdy wyciągnął do niej ramiona, biorąc jej dłoń w swoje ręce. - Ocaliłaś życie prezydentowi. Nie zapominaj o tym. Smith uknuł to tak sprytnie, że według wszelkich przewidywań nie powinnaś mieć najmniejszych szans. - Twardziel omal nie wyskoczył ze skóry, widząc, jak wychodzę z tunelu, ale szybko doszedł do siebie. Nie byłam w Gabinecie nawet pół minuty, gdy wpuścił Smitha. - Dlaczego po prostu nie zamknęliście się oboje w Gabinecie? Wówczas Smith nigdy nie mógłby się dostać do środka. - Na zewnątrz znajdowali się ludzie: sekretarki, gońcy, goście. Smith w razie potrzeby bez trudu mógłby wziąć zakładników. Johnson zmienił temat. - Sprytne pociągnięcie z tym kokonem. - Wiedziałeś, że prezydent na to przystanie - stwierdziła Holland. - Kiedyś opowiadałeś mi o tym, jak byłeś na miejscu, gdy to instalowali. Nawet urządziłeś mu demonstrację. Podejrzewam, że wywarła na nim wrażenie. Johnson spojrzał na nią. - Jak dalece chcesz zostać w tej chwili wtajemniczona? - Chcę wiedzieć wszystko. Johnson wyprostował zdrową nogę. - Dla mnie właściwie cała historia zaczęła się w momencie, gdy Pastor zaczął poruszać się z nadmierną łatwością. Ale ty pomyślałaś dokładnie o tym samym. Holland skinęła głową. - Był jak duch. Podejrzewałam, że musi mieć jakiegoś doradcę; kogoś, kto robi dla niego rekonesans. - I miał. Wszystko wskazywało na Crofta. Nie starałem się nawet szukać dalej, aż do chwili, gdy dotarły do mnie numery używanego przez Pastora paszportu. - Bryant to sprawdzał. Spodziewałem się, że lada chwila zadzwoni, informując mnie o znalezieniu na dokumentach podpisu Crofta. Cóż, okazało się, że zgodę na wydanie paszportu podpisał Smith. Holland spojrzała w jego szare smutne oczy, próbując zrozumieć sens tej zdradzieckiej intrygi. - Tak więc Croft wciągnął w to Smitha. Jak? Dlaczego Smith się w to wplątał? - Biuro dyrektora zostało zaplombowane. Cobb i Maryanne wybrali się do jego mieszkania, szukając materiałów, które mógł po sobie zostawić: zapisków, listów, taśm wideo. - I udało im się coś znaleźć? Johnson spojrzał gdzieś w bok, pocierając skroń. - Croft potrzebował płatnego zabójcy. Wybrał się do Smitha, nie czując najmniejszych obaw. Mógł się, oczywiście, zwrócić do innych, ale jego wybór padł na Smitha. Bezpośrednio stykał się w pracy z ludźmi pokroju Pastora... - Ale powiedziałeś, że ścigaliście niegdyś Pastora wspólnie ze Smithem. - W tej chwili sam sobie zadaję pytanie, czy wówczas Smith naprawdę chciał go złapać. Mam nadzieję, że będę w stanie do tego dojść. - Johnson przerwał. - Gdy już wiedziałem, że Smith jest źródłem przecieku informacji, wiedziałem też, że jest doradcą Pastora. Musiałem nastraszyć Smitha. To był najlepszy sposób, aby się dobrać do Pastora. Powiedziałem mu o naszym śledztwie, wyłożyłem przed nim karty, wyraźnie jednak zaznaczając, iż jestem przekonany, że to Croft jest odpowiedzialny za wszystko. - To dlatego nalegałeś, abym w swoim raporcie wspomniała o Danielu Websterze - wymamrotała Holland. - Dostarczyłeś w ten sposób Smithowi wszystkie informacje, jakich potrzebował Croft, wiedząc, że Smith i tak mu je przekaże. - Nie przewidziałem jedynie, że Smith zareaguje tak błyskawicznie. Nigdy bym nie przypuścił, że skontaktuje się z Croftem na tyle szybko, aby ten miał dość czasu, by splądrować senackie biurko Westbourne'a, zanim dotrzesz na miejsce. - Johnson spojrzał na nią, jego głos zaczął drżeć. - W ten sposób omal nie zabiłem ciebie i Bryanta. Smith siedział w biurze, czytając twój raport. Kontrolowałem sytuację poprzez Kathy - jego sekretarkę - która zapewniała mnie, że nigdzie się nie ruszał. Ale wtedy Smitha już dawno nie było, skorzystał z tylnego wyjścia, udając się po to, by zabić ostatnią osobę, która mogła zdradzić jego powiązania z Pastorem i zabójstwami. - Crofta. - Crofta. - Ale Smith nie zabił Crofta od razu. - To był jego pech. Wiedział, że Croft wciąż żył. Posiłki nadciągały, a ty byłaś na miejscu i podtrzymywałaś umierającego senatora. Smith myślał już jedynie o przedśmiertnej spowiedzi. - Ale dlaczego miałby się udawać do Gabinetu Owalnego? Smith nie mógł zakładać, że uda mu się jakoś wybrnąć, biorąc prezydenta jako zakładnika. Johnson pokręcił głową. - Prezydent stanowił przynętę. Zdałem sobie z tego sprawę, gdy było już za późno. Smith urządził wszystko tak, żebyś podążyła za nim do Gabinetu Owalnego. Zadbał o to, by przepuściły cię służby bezpieczeństwa strzegące wejścia do tunelu w Departamencie Skarbu. Założył, że użyjesz najszybszej drogi, dzięki której uda ci się przy okazji go ominąć. Nie sądził, abyś miała skorzystać z frontowych drzwi Białego Domu. I przez cały czas liczył, iż dojdę do wniosku, że chce zabić prezydenta i dlatego właśnie cię wyślę. Gdy tymczasem obmyślił całkiem inny scenariusz. Słuchaj. Dyrektor służby przybywa, aby widzieć się z prezydentem. Do tej pory wszyscy już wiedzą o strzelaninie w Senacie. Nerwy są napięte, nikt tak naprawdę nie wie, co się dzieje. Szef zamyka się razem z Twardzielem... Kto wie, co Smith powiedziałby prezydentowi, aby wypełnić te kilka minut oczekiwania na ciebie. Może jakieś bajki na temat tego, co się stało w Senacie. Jednak cały czas bacznie nasłuchuje i wypatruje twojego przyjścia. W chwili, gdy przechodzisz przez drzwi, scenariusz zależy od tego, jak wiele będzie w stanie zobaczyć prezydent. Jeśli wychodzisz z pistoletem w dłoni, Smith zabija cię jednym strzałem. Staje się niekwestionowanym bohaterem, uniemożliwiając niesubordynowanej agentce, zamieszanej w strzelaninę w Senacie zabicie prezydenta. Podczas przesłuchania przedstawia w zupełnie innym kontekście wszystkie informacje, jakie ty i ja zebraliśmy podczas akcji przeciwko Pastorowi. Moja wiarygodność jest już mocno wątpliwa, ale sytuacja jeszcze się pogarsza: Smith zeznaje przeciwko mnie, mówiąc, w jaki sposób Pastor dostał się do kraju, bo -jak zapewne się domyślasz - do tego czasu wszystkie dowody zostaną zniszczone. W najlepszym wypadku tracę swoją funkcję i posadę, po czym ląduję na bruku. - A gdybym weszła, nie trzymając pistoletu w dłoni - pociągnęła wątek Holland - i gdyby prezydent to widział, Smith zabiłby najpierw jego, a następnie mnie. Dwie sekundy później jego pistolet znajduje się w mojej dłoni. Może nawet pada trzeci strzał, którym sam sobie zadaje ranę, tak że w chwili, gdy drzwi zostają wysadzone w powietrze, wszyscy są poszkodowani. - W pierwszej chwili myślałem, że tak się właśnie stanie - odparł Johnson. - Wyobrażałem sobie, jak najpierw ginie prezydent, a następnie ty, od drugiej kuli... Był wyczerpany i widziała, że cierpiał, jednak musiała znać prawdę, której jeszcze do końca nie usłyszała. - Co Maryanne i Cobb znaleźli w apartamencie Smitha? - zapytała Holland. Johnson potarł ręce, jakby pragnął je umyć. - Przed laty Smith dowodził oddziałem, który wpadł w pułapkę i został osaczony. - W Puerto Rico? - wtrąciła Holland. - Chodzi o ten incydent z bojownikami z narcotraficantel - Właśnie. To tam Smith dostał dwie kule, przeznaczone dla Westbourne'a. - Johnson przerwał. - Smith po tym incydencie chodził w glorii bohatera, głównie dzięki zeznaniom Westbourne'a. Jednak po tym wszystkim nigdy już nie był taki jak dawniej. Zawsze wydawało mi się, że działo się tak dlatego, iż owego dnia stracił trzech agentów, a tu ludzie wręczali mu medale... - Westbourne go osłaniał? - Smith miał w domu kartotekę i notatki na temat tego, co się naprawdę stało i jak strasznie wówczas zawalił. Było to coś, co w zasadzie powinno zakończyć jego karierę. Znalazły się też zapiski rozmów z Westbourne'em, który wyraźnie dał do zrozumienia, że może w każdej chwili pozbawić Smitha pracy... - I Westbourne wspomniał o nim w swoich dziennikach - bezbarwnie powiedziała Holland. - Tak więc, gdy Croft... - Usiadła. - Ale Croft zgłosił się do Smitha, zanim zdobył pierwszą dyskietkę! - Zentner wyjaśniła mi, o co w tym chodziło - odparł Johnson. - Ona i inni słyszeli pogłoski, jakoby Westbourne miał haka na kogoś wysoko postawionego w służbach bezpieczeństwa. Wiesz, jak dociekliwy był Croft. Grzebał, szperał, węszył, aż miał wystarczająco dużo informacji, aby mógł się z nimi wybrać do Smitha. Następnie łudził Smitha, mówiąc, że nie będzie musiał już żyć pod presją szantażu Westbourne'a, że zna rozwiązanie, które usatysfakcjonuje ich wszystkich... - Na skutek twojego oświadczenia Smith musiał się przekwalifikować - cicho powiedziała Holland. - Nigdy ci tego nie przebaczył. Nie uważał cię już za przyjaciela, do którego się można zwrócić w potrzebie... Ty byś mu pomógł, gdyby cię o to poprosił. - Nie uważał, abym był mu do czegokolwiek potrzebny - wyszeptał Johnson. - Wraz ze śmiercią Westbourne'a wszystko miało się skończyć. Tyle tylko, że nikt nie doceniał ciebie, Holland... Nieco później w mediach pojawiło się wiele różnych wersji tej historii. Składały się na nie kłamstwa i półprawdy, które Arliss Johnson starannie dobierał i wygładzał. Jednak rdzeń każdej opowieści zawsze pozostawał ten sam. Napastnik, który wdarł się do sali Senatu został zidentyfikowany jako Wayne Purdue - były porucznik Służb Specjalnych; został on zwolniony z pracy po dwóch incydentach, wynikających z jego porywczego usposobienia. Akta Purdue'a w szpitalu dla weteranów w San Diego zawierały informacje, z których wynikało, że po serii konsultacji i zaaplikowaniu lekarstw nastąpiła poprawa, jednak po leczeniu szpitalnym, Purdue nigdy nie pojawił się na umówionych konsultacjach. W trakcie przeszukiwania biura oraz rezydencji senatora Jamesa Crofta znaleziono kilka notatek z pogróżkami. Charakter pisma wskazywał jednoznacznie na Wayne'a Purdue'a. Z materiałów dowodowych wynikało, że Purdue uważał, iż senator był odpowiedzialny za "podłe traktowanie weteranów, gdy wy, dupki, żerujecie na padlinie". Rzecznik FBI mocno zaakcentował, że senator Croft nigdy nie poinformował Biura Śledczego o owych pogróżkach, zaznaczając, iż gdyby to uczynił, FBI utrzymywałoby stały nadzór nad Purdue'em, wkraczając do akcji, zanim jeszcze próbowałby się targnąć na życie senatora. To, w jaki sposób Purdue zdołał się dostać do sali Senatu, stało się przedmiotem ożywionej dyskusji wśród prawodawców. W powstałym szumie i zamieszaniu, komentarze poczynione przez policję na temat zamordowania prostytutki w kompleksie mieszkalnym Capitol Hill Apartments zostały zepchnięte na margines, nie trafiając nawet do telewizyjnych wiadomości. Nikt - tak przynajmniej się wydawało - nie zauważył, że z kompleksu Capitol Hill oprócz zwłok Bobbie Sue Tyler, znanej prostytutki, wyniesiono jeszcze jedno ciało, które bynajmniej nie trafiło do Biura Koronera Okręgu Kolumbia, lecz do specjalnej komory w Bazie Sił Zbrojnych w Andrews. O ile jakikolwiek policjant z D.C. dopuścił do siebie myśl, że znalezione w mieszkaniu zmasakrowane zwłoki mężczyzny choćby w niewielkim stopniu przypominały podany przez media rysopis Wayne'a Purdue'a, nigdy wzmianka na temat tego zbiegu okoliczności nie została publicznie podana do wiadomości. Uwaga skupiana na prześladowaniu i zabójstwie Crofta została częściowo odwrócona przez wiadomość o tragicznej śmierci dyrektora Tajnej Służby Wyatta Smitha. Podczas oglądanej przez Smitha demonstracji nowego systemu zabezpieczeń w Gabinecie Owalnym, został przedwcześnie zdetonowany niewielki ładunek wybuchowy. Smith, który stał od niego zaledwie o kilka stóp, zginął na miejscu. Asystenci nieco później potwierdzili, że podczas całego zajścia prezydent pracował w innym miejscu i ani przez chwilę nie był narażony na choćby najmniejsze niebezpieczeństwo. Często przytaczano jego wypowiedź, w której padły słowa: "jestem przepełniony żalem po stracie człowieka, który trzymał nić mojego życia w swoich rękach". Dyrektor Smith miał zostać pochowany na cmentarzu Arlington z pełnymi honorami, w obecności samego prezydenta. Ludzie, którzy mieli dostęp do poufnych informacji, twierdzili, że nowym dyrektorem zostanie Johnson; człowiek, który dostrzegł niebezpieczeństwo grożące Croftowi znacznie wcześniej niż ktokolwiek inny i omal nie pokrzyżował planów maniakalnego mordercy. Holland obserwowała to wszystko z zacisza swojego szpitalnego pokoju. Za lukrowanymi słowami i zasłoną kurtuazji dostrzegła rękę Arlissa Johnsona i dowiedziała się o nim w ten sposób kilku nowych rzeczy. Jednak po pewnym czasie trudno już było przełknąć wyświechtane sformuowania. Kontynuowała pracę nad raportem, o który poprosił Johnson, i gdy wreszcie się z tym uporała, po cichu wypisała się ze szpitala. Po nie przespanej nocy, spędzonej we własnym łóżku, wyszła rano z domu i zobaczyła na podjeździe inwigilacyjny mikrobus Johnsona. Holland machnęła ręką do agenta za kierownicą, zamykając jednocześnie na zamek frontowe drzwi. W pojeździe jeszcze raz sprawdziła, czy ma wszystko, czego będzie od niej oczekiwał prezydent. Niedzielny poranek w Owalnym Gabinecie: Twardziel wyglądał jak jeden z dyrektorów, który po prostu wpadł do pracy na kilka godzin, zanim wróci do domu, na łono rodziny. Spod rozpinanego kaszmirowego swetra z zamszowymi łatami na łokciach, wystawała koszula w kratkę. Gdy wstał z miejsca, Holland zobaczyła, że ma na sobie brązowe sztruksy i znoszone mokasyny. Holland podeszła, uważając, aby przypadkiem nie nadepnąć na godło państwowe, skupiając uwagę na biurku z wytwornymi przyborami do pisania i siedzącym za nim człowieku. Jednak mimowolnie spojrzała do góry. - To pani uratowała mi życie, a nie jakiś tam kawałek plastiku - powiedział prezydent. -Uścisnął jej dłoń i starannie wyćwiczonym gestem ujął jej łokieć drugą ręką. Holland poczuła zapach jego wody kolońskiej. Prezydent wskazał na skoroszyt pod jej ramieniem. - Czy to końcowy raport? - Wicedyrektor Johnson powiedział, że mam go przynieść. Prezydent wziął skoroszyt z jej rąk i położył na biurku. Usiadł, odchylając się do tyłu i splatając ręce na nieco wypukłym brzuszku. - Personel szpitala poinformował mnie, że wkrótce pani całkiem wydobrzeje. To prawda? - Tak, sir. Holland czuła, że przygląda się jej z zainteresowaniem. - Usłyszała pani w mediach wiele bzdur. Podejrzewam, że kłamstwa drażnią panią podobnie jak mnie. Jednak tym razem nie mieliśmy innego wyboru. Gdyby ktokolwiek się dowiedział, jak niewiele brakowało, aby Smith mnie zabił, nasze służby bezpieczeństwa zostałyby wystawione na pośmiewisko. Funkcjonariusze ulegliby demoralizacji, a naprawianie szkód zajęłoby całe lata. - Prezydent przerwał. - Jednak mimo wszystko wciąż nie daje to spokoju, prawda? - Tak, panie prezydencie. - Wiem, przez co pani przeszła w swoim życiu. Nikomu bym tego nie życzył, a już najmniej pani. - Prezydent przejechał kciukiem po kartkach, które wziął od Holland. - Złożyła pani wszystkie znane sobie fakty w logiczną całość? - Nie pominęłam niczego. - W takim razie dodam jeszcze coś, o czym pani nie słyszała. - Dotknął leżącego na stercie kopert kryształowego noża do otwierania listów. - To rezygnacje. Każda z nich została nadesłana przez pozostałych senatorów, którzy chełpili się mianem Kardynałów. Nie będą już chodzić w glorii potęgi, a tym bardziej świętości. Nie mogę ich ukarać, bo to spowodowałoby nieobliczalne skutki dla kraju. Wydaje się pani, że ludzie obecnie nienawidzą polityków i Waszyngtonu - to nic, w porównaniu z lawiną, która by nas pogrzebała, gdyby choć słowo o tym, co się wydarzyło, przedostało się na zewnątrz. Jedyne, co mogę zrobić, to przyjąć rezygnacje tych drani. - Spojrzał na nią przenikliwie. - Ale to wcale nie przemawia pani do przekonania, zgadza się? - Senatorowie, o których tu mowa, są winni ludzkiej śmierci, panie prezydencie - powiedziała Holland. - Trudno o tym zapomnieć. - Trzeba by na to mieć niezbite dowody, pani Tylo. A nawet wtedy, można by je rozmaicie interpretować. - Rozumiem. - W to akurat nie wątpię. Ale to i tak niewiele zmienia w pani mniemaniu? Holland nie odpowiedziała. - Rozumiem, że będzie pani kontynuować pracę w Tajnej Służbie? - Poprosiłam o urlop na czas nie określony i moje podanie zostało rozpatrzone pozytywnie. - Sądzi pani, że nie będzie pani mogła pracować w Służbie, gdyż w jej szeregach kipi od plotek, jak to młoda agentka mierzyła do swojego szefa z pistoletu tak długo, aż sam pociągnął za cyngiel, odbierając sobie życie. - Przemknęło mi przez głowę coś takiego. - Zapomnijmy o tym - łagodnie powiedział prezydent. - Znam ograniczenia tego stanowiska lepiej niż ktokolwiek inny, ale chciałbym panią zapewnić o jednym: tylko pani i ja wiemy, co się tak naprawdę stało. Ze wszystkimi agentami, którzy przybyli później, rozmawiałem osobiście. Wyraźnie zaznaczyłem, że jakiekolwiek sugestie, iż mogła pani działać nieadekwatnie do sytuacji, wywołałyby zgubny wpływ na ich karierę zawodową. - Prezydent poprawił się na krześle. - Będę w tym miejscu jeszcze co najmniej przez rok. Może cztery lata dłużej, o ile los tak zechce. Przez ten czas nie będzie pani miała najmniejszego powodu do zmartwień. - A co później, panie prezydencie? - Do tej pory ludzie już nie będą sobie tym zaprzątali głowy, po prostu zapomną. Wyjątkiem jest siedzący przed panią człowiek. Za pięć lat, gdy będę spędzał Boże Narodzenie z wnukami albo wybiorę się na pstrągi do Idaho, przypomnę sobie pani twarz i zmówię krótką modlitwę w pani intencji. - Prezydent wstał. - Niech pani zdrowieje. Proszę nabrać sił i czym prędzej do nas wrócić. - Był pan bardzo miły. Dziękuję, panie prezydencie. Gdy zbliżyła się do drzwi, zatrzymał ją jego głos: - Prosiłem Johnsona o dwa niewielkie przedmioty. Czy załączyła je pani? - Oczywiście, sir. Prezydent znalazł dyskietki pod raportem i chociaż czytając jego nagłówek, zmarszczył brwi, jednak zbytnio się spieszył, aby zwrócić na to baczniejszą uwagę. Wsuwając dyskietki do komputera, przypomniał sobie to, co powiedział Tylo. Wcale nie było gwarancji, iż los sprawi, że pozostanie w Białym Domu na dłużej. Trzeba o to zadbać samemu. Pomogą mu pamiętniki Westbourne'a. Jest już bowiem bezpieczny. Informacje, którymi mógł go szantażować Westbourne, znajdowały się w jego rękach. A posiadając dyskietki, miał pełną kontrolę nad każdym ważniejszym graczem, wymienionym w sporządzonym przez Westbourne'a katalogu grzechów i przewinień. Komputer działał poprawnie, jednak na ekranie nie pojawiał się żaden obraz. Prezydent nacisnął kilka klawiszy, przeklął, i potem jeszcze raz, gdy nie mógł niczego odczytać po wsunięciu drugiej dyskietki. Teraz sięgał ręką po telefon, żeby ściągnąć Tylo z powrotem, jeszcze zanim opuści budynek. Holland dotarła do stanowiska strażników w miejscu, gdzie korytarz Zachodniego Skrzydła przecina hol prowadzący do Gabinetu Owalnego. Jeśli mieli ją gdziekolwiek zatrzymać, musiało się to stać właśnie tutaj. Zwolniła kroku, obserwując siedzącego za niewielkim biurkiem agenta Służby. Jego szare oczy wpatrywały się w nią nawet wtedy, gdy podnosił słuchawkę. Holland nie usłyszała treści wymamrotanej odpowiedzi. Nie miało to zresztą większego znaczenia, gdyż w jego oczach dostrzegła niekłamaną ciekawość i podejrzliwość. - To do pani - powiedział. - Pani Tylo. Mam wrażenie, że przekazała mi pani nie to, o co chodziło - powiedział prezydent, z trudem nadając swojej wypowiedzi swobodny ton. - Nie, panie prezydencie. Przekazałam dokładnie to, co mi polecono: raport i dyskietki Westbourne'a. - Ale te dyskietki są puste, pani Tylo. - Nic mi na ten temat nie wiadomo, panie prezydencie. - Nastąpiła krótka pauza. - Przychodzi mi jedynie na myśl, że coś się mogło stać z dyskietkami, gdy poszłam na prześwietlenie. Zdaje się, że ma pan moją kartę ze szpitala? Prezydent zwilżył kciuk językiem i wertował kartki, dopóki nie ujrzał dokumentów ze szpitala. - Tak, jest załączona. - To była krytyczna sytuacja. Nie mogę sobie nawet przypomnieć, w jaki sposób zabrano mnie z pana gabinetu, a tym bardziej tego, co się działo ze mną w szpitalu. Możliwe, że na skutek pośpiechu radiolog nie dostosował się do wszystkich obowiązujących zasad. Na przykład wystarczyło, że nie zdjęto ze mnie ubrania lub też położono je w pobliżu aparatu rentgenowskiego, aby pole magnetyczne zniszczyło zapis na dyskietkach. Prezydent pogłaskał grzbiet nosa. - Zniszczony zapis na dyskietkach - wymamrotał. - Czy naprawdę pani wierzy, że tak właśnie się stało? - Tak, sir, bo nie znajduję żadnego innego wyjaśnienia. Głos kobiety był zupełnie opanowany, nie wyczuwało się w nim cienia fałszu. - Rozumiem. To by znaczyło, że dane zawarte na tych dyskietkach są bezpowrotnie stracone. Nikt nie będzie w stanie ich odtworzyć. - Tak, panie prezydencie. Jeśli zgodnie z tym, co pan powiedział, na dyskietkach nie ma zapisu, informacje zostały wykasowane. Mogę pana o tym zapewnić. Prezydent zawahał się, ale jako były prawnik, wiedział, że przychodzi czas ugody. - Wierzę pani na słowo. I właśnie dlatego będę spał tej nocy spokojnie. Zgadza się pani ze mną? - Tak, sir, całkowicie. - Życzę szybkiego powrotu do zdrowia, pani Tylo. - Dziękuję, sir. - Wszystko w porządku? Holland oddała słuchawkę agentowi. - Tak, dziękuję. Agent wstał i wyciągnął rękę. - Proszę pamiętać: tacy jak on - skinął głową w kierunku Gabinetu Owalnego - są tu tylko tymczasowo. Holland odwzajemniła uścisk dłoni, uśmiechnęła się i ruszyła przed siebie. Cóż, Twardziel niewiele wiedział o ochraniających go ludziach; o rzeczach stanowiących dla nich świętość i o wzajemnej lojalności, która była podstawą ich credo. Jednak czuła wdzięczność za to, że prezydent był inteligentnym, wykształconym człowiekiem, który orientował się w wytworach najnowszej technologii, takich jak magnetyczne dyskietki, i wiedział, że pole magnetyczne może zniszczyć ich rdzeń, wymazując zapis... Wymazując wszystkie grzechy, które stanowią dla nas tak nieodpartą pokusę... Koniec