Michael Korda Queenie Zakład Nagrań i Wydawnictw Związku Niewidomych Warszawa 1995 Przekład: Tomasz Merta Magda Pietrzak Tłoczono pismem punktowym dla niewidomych w Drukarni Związku Niewidomych Warszawa, ul. Konwiktorska 9 Przedruk z wydawnictwa "Atlantis", Warszawa 1991 Pisała K. Kruk Korekty dokonali I. Stankiewicz i St. Makowski Mojej ukochanej Margaret oraz Dickowi i Joniemu - współpracownikom, towarzyszom broni i przyjaciołom "Żyjąca osobnym życiem@ półkrwi kobieto,@ gdzież się zaczyna historia twoja?@ Półkrwi kobieto,@ jaką w swym sercu nosisz tajemnicę,@ czekając kogoś, kto odkryć ją zdoła?@ Wyczarowana magiczną różdżką,@ migoczesz suknią złotą,@ czy jakąś boleść tragiczną@ w duszy kryjesz głęboko"?@ Noel Coward Wstęp Przez tłum stojących przed domem na plaży w Bel Air dziennikarzy przedzierał się karawan. Był biały - przez całe życie nienawidziła czarnego koloru. Pogrążony w żałobie stary służący otworzył bramę z kutego żelaza i skierował samochód na tyły domu, gdzie zniknął z pola widzenia kamer telewizyjnych i fotografów. Podszedł w ślad za karawanem do tylnych drzwi i w milczeniu wprowadził właściciela zakładu pogrzebowego do środka. Przed drzwiami sypialni czekał na nich młody mężczyzna. W czarnym garniturze wyglądał tak, jakby sam był przedsiębiorcą pogrzebowym, chociaż jego opalona młoda twarz wydawała się tutaj, w obliczu śmierci, trochę nie na miejscu. - Jest gotowa - powiedział. Weszli do olbrzymiego pokoju. Lekko przyćmione światła sprawiały, że panował w nim półmrok. Billy Sofkin celowo zaplanował takie oświetlenie - jej cera wyglądała w nimnajkorzystniej. Wszystko wewnątrz pokoju było różowe: ściany, łóżko, zasłony, nawet dywan. Niemal całą wolną przestrzeń wypełniały kwiaty. Wydawało się, że łóżko wprost w nich tonie. - Zdążyło już nadejść tyle kwiatów? - zapytał szeptem przedsiębiorca pogrzebowy. - Nie - odrzekł młody mężczyzna - moja żona zawsze miała ich aż tyle. Codziennie. Splótłszy ręce na brzuchu właściciel zakładu pogrzebowego stanął w nogach łóżka, na którym spoczywało ciało. Wpatrzony w nie zastygł w niemym podziwie. Nie dlatego, że była gwiazdą, ostatecznie już wcześniej zdarzało mu się wysyłać gwiazdy w ich ostatnią podróż. W osłupienie wprawiła go nieskazitelność rysów twarzy zmarłej kobiety. Oczy, które przez dziesięciolecia oślepiały mężczyzn były zamknięte, ale legendarne kości policzkowe, pełne wargi i błyszczące czarne włosy wyglądały na nietknięte przez czas i chorobę. Ubrana w różową suknię kobieta uśmiechała się tajemniczo. - Mój Boże - westchnął zachwycony - jest tak samo piękna jak zawsze. Trzech jego pomocników z hałasem ustawiło obok łóżka aluminiową trumnę. - Być może woli pan nie oglądać tych... przenosin - powiedział, ale Tyrone nawet się nie poruszył. Przedsiębiorca pogrzebowy usiłował przypomnieć sobie, co wie o małżeństwie Tyrone'a. Oczywiście mówiło się o tym jako o małżeństwie Dawn Avalon - najwyraźniej jego nazwisko uznano za mało istotne. Kiedy zdecydowała się przed laty wrócić na ekran w towarzystwie młodego Tyrone'a, niewiele mu tym pomogła. Dla wszystkich i tak pozostał tylko jej mężem. Piątym czy szóstym - nikt już dokładnie nie pamięta. Rzecz jasna, film nie zaszkodził jej reputacji. Nic nie mogło jej zaszkodzić. Kobiety chodziły do kina, by podziwiać tę, dla której - jak się zdawało - zatrzymał się czas, która zdołała pokonać naturę i wiek. W ciągu ostatnich lat co jakiś czas pojawiały się plotki, że ich małżeństwo się rozpada - dlatego teraz właściciel domu pogrzebowego uważnie przyglądał się twarzy Tyrone'a, szukając oznak żalu. Bądź ich braku. Być może jednak w tym właśnie kryła się przyczyna nieudanej aktorskiej kariery tego mężczyzny - cokolwiek czuł, z jego twarzy nic nie dawało się odczytać. - Jeśli wolno mi coś radzić... Niech pan zdejmie jej biżuterię. Tyrone skinął głową. Pochylił się i z wyraźnym trudem ściągnął pierścionki ze spuchniętych palców żony. Pod koniec życia Dawn starała się, o ile to tylko było możliwe, chować swe ręce przed ludzkim wzrokiem. Mogła ukryć wiele, lecz nie zdeformowane przez artretyzm palce. Wyraz twarzy Tyrone'a nie zmienił się, wyraźnie jednak głęboko się nad czymś zastanawiał. W końcu podjął decyzję - wyjął pierścionki z kieszeni i z trudem wsunął je na palce zmarłej. - Chciała, by spalono ją razem z nimi - wyjaśnił. Wyprostował się i skinąwszy głową właścicielowi zakładu pogrzebowego nieśpiesznym krokiem wyszedł z pokoju. Przedsiębiorca pogrzebowy milczał przez chwilę. Widział już wiele w swym życiu, ale nigdy nie spotkał człowieka, który lekką ręką rozstał się z diamentami wartości setek tysięcy dolarów. To właściwie wystarcza, pomyślał, żeby uwierzyć w miłość. Klasnął w dłonie i energicznym głosem przywołał swych pomocników. - Zamknijcie trumnę. Trzeba będzie - powiedział sobie - pilnować ciała dzień i noc, bo inaczej pierścionki znikną na długo przed tym, nim znajdzie się ono w Forest Lawn. - Na co umarła? - zapytał Armand Silk. Billy Sofkin wzruszył ramionami. - Któż to może wiedzieć? Przypuszczam, że zrobiła o jedną operację plastyczną za dużo. Z twarzy Sofkina zmarszczki usuwano już tyle razy, że zaczynała ona przypominać dobrze zakonserwowaną torebkę ze skóry krokodyla. - Ile właściwie miała lat? - Co najmniej sześćdziesiąt. Może więcej. Pamiętam jak urządzałem dla niej dom, gdy wyszła za Charlesa Corsiniego. Jedli lunch na tarasie Polo Lounge. Billy projektował wystrój wnętrz połowy domów w Bel Air, Malibu i Cuernavaca - w tym również trzech znajdujących się w tych miejscowościach domów Dawn Avalon. - Musiała być bogatsza od samego Pana Boga - powiedział Billy. - Tak przypuszczam. Timmy Tyrone to wyjątkowo szczęśliwy młody człowiek. - Był jej bardzo oddany. Tak mówią. Na co naprawdę umarła twoim zdaniem? - Na styl i dobry smak. Znosiła starość tak długo, jak tylko mogła, ale gdy jej twarz zaczęła ostatecznie więdnąć, po prostu się poddała. Nie potrafisz wyobrazić sobie Dawn w fotelu na kółkach albo nawet tylko jako staruszkę, prawda? Ona także tego nie potrafiła. W czasie ostatniej przymiarki powiedziała mi, że miała w życiu wszystko, co najlepsze. Nie widziała żadnego sensu w czekaniu na gorsze. Lekarze, jak wiesz, dali jej lekarstwa. Nie brała ich. Armand Silk ubierał większość "Starych fortun" w Beverly Hills i w Bel Air. Zmroził go widok przechodzącej obok lokalu młodej kobiety w niebieskich dżinsach i jedwabnej bluzce z dekoltem aż do pępka. - Obrzydliwe - szepnął rozdrażniony. Styl umarł razem z Dawn Avalon. Jego klientki były tak stare, że wkrótce zaczną zamawiać u niego tylko suknie do trumny. Billy Sofkin przechylił się nad stołem - jego złota, wysadzana szlachetnymi kamieniami bransoletka zadźwięczała przy tym głośno - i szepnął Silkowi do ucha: - Jak sądzisz, w jakim stroju ją spalą? Silk zachichotał. Zaprojektował suknię, którą założyła na swój ostatni publiczny występ, gdy Akademia Filmowa przyznała jej specjalnego Oscara. - Jeśli to, co o niej mówiono, jest prawdą - mruknął - powinni spalić ją w sari. Tak wielu ludzi chciało towarzyszyć Dawn Avalon w ostatniej drodze, że trzeba było zdecydować się na wpuszczanie tylko osób zaproszonych. Agenci Pinkertona zawrócili dziesiątki gapiów, a fragmenty uroczystości sfilmowano, by odtworzyć je później w dzienniku o szóstej. Najwybitniejszy angielski aktor XX wieku, lord Beaumont wygłosił mowę pogrzebową. Jego majestatyczny, wzmocniony przez głośniki, szekspirowski głos wznosił się ponad suchym szelestem palmowych liści. Ponad czterdzieści lat temu, jeszcze jako młody człowiek, zagrał w filmie razem z Dawn. Była to jego pierwsza wielka romantyczna rola filmowa. Teraz wyglądał tak staro, że mógłby bez charakteryzacji zagrać króla Leara. Zdjął przeznaczone do czytania okulary o grubych soczewkach i niewidzącym wzrokiem popatrzył na zebrany tłum. Łzy spływały mu po policzkach. Odepchnął mikrofon, zamknął oczy i zaczął recytować: "Wiek jej nie pokonał,@ obyczaje nie zniszczyły@ nieskończonego bogactwa jej natury.@ Inne kobiety czują przesyt,@ gdy zaspokoją swój apetyt,@ lecz jej apetyt rósł w miarę jedzenia@ i w swym nienasyceniu@ pragnęła tym więcej,@ im więcej dostawała."@ - Musisz to przesłać do Dickie - szepnął do sąsiada Aaron Diamond, długoletni adwokat i agent Dawn. - To naprawdę niezłe. Wiele znakomitości zjawiło się, by pożegnać Dawn: George Cukor, Cary Grant, Jimmy Stewart - nawet Frank Sinatra, który z zasady ignorował uroczystości pogrzebowe. W tym samym momencie, w którym złożono w ziemi różową, przystrojoną kwiatami urnę, z klatek wypuszczono dwa tuziny gołębi. Kwiatów było tak wiele, że Danny Zegrin dostał ataku astmy i musiano go zanieść do jego limuzyny. Johny Carson wezwał tej nocy w prowadzonym na żywo "The Tonight Show" do uczczenia Dawn Avalon minutą ciszy. Na całym świecie wszystkie gazety zamieszczały wspomnienia o jej życiu i małżeństwach. Polly Hammer w kronice Hollywoodzkiej przypominała baśniowe dzieciństwo Avalon, które ta piękna córka bogatej angielskiej rodziny spędziła w tajemniczych Indiach. Następnego dnia odczytano testament Dawn. Wartość jej majątku szacowano na ponad dziesięć milionów dolarów, nie licząc domów. Lwią jego część zapisała Fundacji Corsinich, przeznaczając ją na zakup dzieł sztuki. Przez wiele lat Avalon była członkiem rady dyrektorów tej fundacji i przekształciła ją w jedno z najbardziej znanych małych muzeów na świecie. Pomimo że inni dyrektorzy postrzegali ją jako osobę całkowicie nieczułą na piękno sztuki, to właśnie z jej inicjatywy dokonano zakupu dzieła Caravaggio. Przelicytowano wówczas Metropolitan Museum i zapłacono za malowidło starego mistrza rekordowo wysoką cenę. Gdy przyniesiono do niej obraz, rozpłakała się. - Ona wciąż kocha Charlesa Corsiniego - powiedział Aaron Diamond po odczytaniu ostatniej woli Dawn Avalon. - Kto zrozumie kobietę? Timmy'emu Tyrone'owi, swemu ostatniemu mężowi, pozostawiła pięćset tysięcy dolarów i srebrne porsche turbo, które kupiła mu przed rokiem na urodziny. Niektórzy twierdzili, że Timmy poznawszy treść testamentu żony zrobił się biały ze złości. Gdy zapytano o to Diamonda, odpowiedział: - Kochała tylko jednego mężczyznę w całym swoim życiu. Potem westchnął głęboko. Był stary, bardzo stary. Tak stary, że pamiętał ten rok, gdy dwudziestokilkuletnia Avalon po raz pierwszy zjawiła się w Hollywood. A byli tacy, co powiadali, że Diamond już wtedy był stary. - Nie przynosiła szczęścia mężczyznom - dodał. - Przypomnijcie sobie, co stało się z Charlesem Corsinim... - zawiesił głos. - Dlaczego z Timmym miało być inaczej? Dawn pozostawiła Fundacji Corsinich także swoją martwą naturę Van Gogha. Wszyscy pamiętali, że obraz ten od niepamiętnych czasów wisiał nad kominkiem w jej domu w Malibu. Przedstawiał parę niebieskich rękawiczek spoczywających na stole obok wazonu z kwiatami. Na ramie obrazu znajdowała się mała złota tabliczka z wygrawerowanym napisem: "Dla Dawn z wyrazami miłości - David K~onig, 1 września 1937". Kustosz muzeum przed umieszczeniem obrazu w sali wystawowej zastąpił starą tabliczkę nową, która informowała krótko: "Dar Dawn Avalon". - Kto to był K~onig? - zapytał kustosza jeden z pracowników muzeum. Stojący obok niego starszy mężczyzna wzruszył ramionami. - Producent. Odkrył Dawn Avalon. Dawno temu, w czasach czarno_białych filmów. Obaj popatrzyli na obraz. - Musiał mieć dobry gust. Albo mnóstwo pieniędzy. - Miał i jedno, i drugie. Był z tego znany. ** ** ** Lord Goldner jak zwykle się śpieszył. Pomimo swego wieku i tuszy żył w nieustannym pośpiechu. Jeden z jego sekretarzy pomagał mu w założeniu czarnego płaszcza, drugi czytał mu program dnia, trzeci prowadził właśnie superważną rozmowę telefoniczną. Przed domem czekał rolls, by zabrać go na lotnisko Heathrow, skąd concordem miał lecieć do Nowego Jorku. W samochodzie czekał na niego jeszcze jeden sekretarz z aktówką pełną korespondencji, która nadeszła tego dnia. Godlner zamierzał się z nią zapoznać w drodze do portu lotniczego. Chociaż dawno już przekroczył osiemdziesiątkę, zdarzało mu się przelatywać nad Atlantykiem dwa razy w tygodniu, bez żadnych złych skutków dla zdrowia. - Pan Diamond na dwójce, lordzie Goldner - powiedział trzeci sekretarz włączając telefon ze wzmocnieniem. - AAron, drogi chłopcze - zamruczał Goldner, usiłując trafić w rękaw płaszcza. Okulary zsunęły mu się z nosa, a jego czarny filcowy kapelusz przekrzywił się lekko. Między zębami trzymał wielkie cygaro: Montecruz Individuale No 1. Goldner był właścicielem plantacji tytoniu. Posiadał tak wiele rzeczy, że stracił już rachubę, ile ich jest. - Co mógłbym dla ciebie zrobić? - To ja mogę zrobić coś dla ciebie. - Tym lepiej. - Zamierzałem porozmawiać z tobą po pogrzebie Dawn, ale natychmiast zniknąłeś wszystkim z oczu. - Śpieszyłem się. Poza tym nie bawi mnie opowiadanie historyjek o biednej Dawn tłumowi starców, którzy nie znali jej naprawdę. Oprócz tego Danny Zegrin czekał na mnie w swoim samolocie. - Słyszałem, że kupiłeś sporą część udziałów jego przedsiębiorstwa. Jeśli chcesz znać moje zdanie, trochę przepłaciłeś. Rozległ się zduszony śmiech Goldnera - oleisty śmiech dobrze poinformowanego człowieka. Często parodiowano brzmienie tego śmiechu, ale nikt nie potrafił naprawdę dobrze go naśladować. Diamond wiedział, że jest to jedyna odpowiedź, na jaką może liczyć. - Mazel tov - powiedział. - Dzwonię z innego powodu. Dawn zostawiła mi coś w testamencie. Goldner wyjął cygaro z ust. Słowa Diamonda wyraźnie go zaintrygowały. - Zostawiła ci swoje udziały w pewnej nieruchomości. Podzielony na apartamenty budynek. Goldner zamknął oczy - Curzon Tower w Shepherd's Market - powiedział cicho. - Właśnie. Warte blisko pięć milionów funtów. - Teraz jest warte znacznie więcej. Wszyscy Arabowie pragną mieć komfortowe mieszkania na West Endzie. Ale oczywiście Dawn nie myślała o pieniądzach. To sentymentalny gest z jej strony. - Co do diabła może być sentymentalnego w budynku z apartamentami do wynajęcia? Nawet nie jest dostatecznie stary. Nie sądzę, by Dawn kiedykolwiek tam mieszkała, prawda? - Nie, nigdy. Ale posiadanie go znaczyło kiedyś dla niej bardzo wiele. Podenerwowani sekretarze Goldnera podsuwali mu pod nos swoje zegarki. Zignorował ich. - Prześlę ci papiery. Nic nie rozumiem z tych angielskich dokumentów. - Wyślij je, wyślij drogi chłopcze. Moi prawnicy zajmą się wszystkim. - Zrobię to - powiedział Diamond. - Chryste! Wciąż nie mogę uwierzyć, że ona nie żyje. Gdy ostatni raz ją widziałem, wyglądała równie pięknie jak zawsze. Znałem Dawn od tylu, tylu lat. - Taak - powiedział wolno Goldner, rozciągając samogłoskę. - Ja również. I wtedy lord Goldner, mimo że był już spóźniony na spotkanie przy lunchu w Nowym Jorku, usiadł nie zdejmując płaszcza i ściskając w pulchnej dłoni kapelusz zaczął płakać. - Halo? Jesteś tam? - pytał Diamond z drugiej półkuli, ale Goldner nie odpowiadał. Wspominał dzień, gdy spotkał ją po raz pierwszy. Była najpiękniejszą dziewczyną, jaką kiedykolwiek widział. Jej uroda nigdy nie zblakła. Stopniowo zaczął o niej myśleć jak o istocie nieśmiertelnej. Teraz była martwa - i Goldner po raz pierwszy poczuł ciężar lat. W Marrakeszu słońce paliło niemiłosiernie. Dach willi przypominał tajemny ogród sułtana. Rosły tu drzewa, krzewy i kwiaty. Podłoga wyłożona była płytkami o jasnym orientalnym motywie. Na środku dachu znajdowała się mauretańska fontanna. Jaskrawo upierzone ptaki fruwały między drzewami pomarańczy i cytryn, ich skrzydła błyszczały na tle niebieskiego nieba i białych szczytów gór Atlasu. Wyciągnięty na macie przystojny młody mężczyzna czytał paryską "Herald Tribune". Był zupełnie nagi. Ze swą brązową, nakremowaną skórą zdawał się pochodzić wprost z reklamy olejku do opalania. Na przegubach obu dłoni miał grube złote bransoletki, na szyi zaś złoty łańcuszek. - Dominiku! - zawołał. - Czytałeś gazetę? Na skraju tarasu ustawiono jedwabny namiot. Z jego wnętrza głęboki głos odpowiedział młodemu człowiekowi: - Daj mi spokój. I tak jest sprzed dwóch czy trzech dni. - Trzeba nadążać, mój drogi - wiedzieć, co się dzieje w świecie. - Wiem, co się dzieje w Marrakeszu. Wróciłeś do domu o trzeciej nad ranem. - No cóż, trudno oczekiwać, by wszyscy chodzili spać o dziesiątej. Niektórzy z nas potrzebują odrobiny podniecającej rozrywki. - Niektórzy z nas mogą się szybko znaleźć z powrotem w Londynie i czesać cudze włosy, jeśli nie będą ostrożniejsi. - Nie bądź draniem. Nie czesałem włosów. Obcinałem. Zgadnij, kto umarł? - Nie mam pojęcia. Jeśli jest coś, o czym nie chcę słyszeć, to właśnie o śmierci: - Twoja stara przyjaciółka Dawn Avalon. No i co o tym myślisz? - Cokolwiek stary mężczyzna myślał, nie od razu się z tym zdradził. Zapadło długie milczenie. Twarz leżącego na leżaku i od stóp do głów owiniętego szlafrokiem i ręcznikami mężczyzny ocieniał szeroki słomkowy kapelusz. Jego oczy kryły się za grubymi szkłami okularów przeciwsłonecznych. Jedynie ręce miał odkryte. Z trupiobladą skórą pulchnych, miękkich dłoni mocno kontrastowały ciemne wątrobowe plamy. Odwinął papierek miętowego cukierka i wsunął go sobie do ust. Ssał go przez chwilę intensywnie, potem wybuchnął chrapliwym śmiechem. - Jezu Chryste! - zarechotał triumfalnie - Przeżyłem tę cholerną kurwę. ** ** ** Pokój, którego fotografie ukazały się swego czasu we wszystkich czasopismach zajmujących się architekturą, był zaciemniony. Unosił się w nim mdlący zapach starości i choroby. Jedną ścianę pomieszczenia stanowiła szyba z przydymionego szkła, przez którą w dali dostrzec można było bezkresny Pacyfik. Na przeciwległej ścianie z grubo ciosanego kamienia zwracał uwagę ogromny kominek, w którym z powodzeniem można by upiec wołu. Tu jednak wielkość kominka nie raziła. - W sypialni zmieściłaby się z łatwością sporych rozmiarów willa. Na okrytym dywanami podwyższeniu ustawiono wielkie, okrągłe łoże. Nad nim, pod sufitem, znajdowało się również okrągłe lustro. Człowiek, który spał w tym łożu, był sławny. Jako operator filmowy pracował z wieloma spośród najpiękniejszych kobiet na świecie - niektóre gwiazdy nie pozwalały się fotografować nikomu innemu. Jako reżyser stał się bogaty, dzięki nakręceniu wielu kasowych filmów, zawsze pełnych wyrafinowanej erotyki. Miał wielki dar wyszukiwania pięknych, młodych kobiet i robienia z nich wielkich gwiazd filmu. W istocie rzeczy to właśnie ten talent uczynił go sławnym. Pod pewnymi względami wszystkie te kobiety były do siebie podobne: miały długie czarne włosy, ciemne oczy, wystające kości policzkowe i doskonale gładką skórę. Plotki mówiły, że spał ze wszystkimi i że wszystkie kochały się w nim. Jednak nigdy się nie ożenił. Teraz leżał samotnie, a mówiąc dokładnie - próbował zasnąć, by choć trochę odpocząć. Jego łoże przysunięto do wielkiego okna, by mógł patrzeć na ocean. Nie odzywał się ani słowem. Po drugim ataku był całkowicie sparaliżowany i przez cały czas znajdował się pod opieką pielęgniarki. Nie miała ona wiele do roboty poza zmienianiem butli w stojącej koło łóżka kroplówce, z której w żyły mężczyzny sączyła się glukoza. Opróżniała też umieszczony w nogach łóżka pojemnik, do którego przez cewnik odprowadzany był mocz. Zawsze pytała przy tym, czy wszystko jest w porządku. Nigdy nie doczekała się jednak odpowiedzi, nawet żadnego sygnału, że pacjent ją rozumie. Mężczyzna oddychał chrapliwie, ciężko wzdychając co jakiś czas. To wszystko. Pielęgniarka siedziała z założonymi rękami u wezgłowia łoża i oglądała telewizję. Nad ekranem umieszczono monitory przekazujące informacje o pulsie i oddechu pacjenta. Telewizor ustawiono tak, by i pacjent mógł go oglądać. Lekarze zgodzili się, że wzrokowa stymulacja mu nie zaszkodzi, a może nawet zapobiec zakłóceniom w funkcjonowaniu jego mózgu. Jak dotąd nie przyniosło to specjalnych efektów. Prawie przez cały czas mężczyzna miał szeroko otwarte oczy, ale nie dawał żadnego znaku, że dźwięk czy obraz docierają do niego. Równie dobrze mógłby wpatrywać się w ścianę. Pielęgniarka sięgnęła po pilota i wybrała kanał, na którym pokazywano pogrzeb Dawn Avalon. Oglądała program przez kilka minut, do czasu, gdy coś przykuło jej uwagę - jakiś dziwny odgłos, jakby coś złego stało się ze ścieżką dźwiękową. Ściszyła telewizor, ale dźwięk nie umilkł. Wtedy, ku swemu przerażeniu, zdała sobie sprawę, że to jej, intensywnie wpatrujący się w ekran, pacjent usiłuje coś powiedzieć. Miał otwarte usta, a jego wargi poruszały się bezgłośnie. Przez chwilę sądziła, że mężczyzna umiera, ale wskaźniki na monitorach nad telewizorem przekonały ją, że wszystko jest w normie. O ile w przypadkach beznadziejnych można było mówić o normie. Pochyliła się nad staruszkiem, przysuwając ucho do jego ust. Próbowała wyłowić jakiś sens z tego dziwnego bełkotu, który tylko w niewielkim stopniu przypominał ludzką mowę. Na sinych wargach mężczyzny pojawiły się kropelki śliny. Wytarła je chusteczką higieniczną. Takie już jej pieskie szczęście, pomyślała, że do umierania pacjent musiał sobie wybrać właśnie jej dyżur. - Co się stało, panie Chambrun? - zapytała, nie oczekując odpowiedzi. To tylko przyzwyczajenie. Mówić do pacjentów nawet wtedy, gdy stali się roślinami. Jeśli nie będziesz tego robić, szybko przestaniesz o nich myśleć jako o ludzkich istotach. A to było niezgodne z etyką zawodową. Stary człowiek skierował drżący palec w stronę ekranu i zajęczał. - Nie mogę zrozumieć, co pan mówi. Palec zatrząsł się, jakby mężczyzna zżymał się na swoją niemoc. Zamknął oczy i zbierając wszystkie swoje siły wyszeptał chrapliwym głosem: - Queenie! - Nie, panie Chambrun. To uroczystości pogrzebowe Dawn Avalon. Gwiazdy filmowej. Umarła wkrótce po otrzymaniu Oscara, biedactwo... Stary człowiek otworzył oczy. Potem zaczął płakać. Łzy spływały po jego pomarszczonej twarzy. Po chwili płacz przeszedł w szloch. Wskaźniki na monitorach zaczęły drgać ostrzegawczo. Pielęgniarka wyłączyła telewizor i zajęła się przygotowywaniem zastrzyku. Jeszcze nigdy nie widziała tego pacjenta tak poruszonego. Podejrzewała, że rozzłościło go wyłączenie telewizora. Pochyliła się nad nim, chcąc go uspokoić. - To dla pańskiego dobra, panie Chambrun - powiedziała najłagodniej, jak tylko umiała. - Oglądanie zbyt pana męczyło. Wbiła igłę w jego ramię, lecz zaniM środek uspokajający zadziałał, mężczyzna ze zdumiewającą siłą zacisnął kurczowo dłoń na jej fartuchu. - Queenie - powiedział wyraźnie - Queenie, kocham cię! Nagle zamilkł, lekarstwo zaczęło działać. Pielęgniarka przyglądała się, jak jego głowa opada wolno na poduszkę, a potem poprawiła prześcieradło. Zdecydowała, że musi zadzwonić do lekarza i opowiedzieć mu o wszystkim. Nie potrafiła odgadnąć, kim, na miłość boską, była owa "Queenie". Księga I Queenie 1. - Gdzie jesteś, QueeĂnie? Kobiecy głos zabrzmiał niecierpliwie w nieruchomym, wilgotnym powietrzu. O ósmej rano temperatura sięgała prawie 40) C. Bezchmurne niebo było matowo szare, jakby wyblakłe od upału. Przed budynkiem czekał dwukołowy wózek. Zaprzężony doń kucyk i jego poganiacz trwali w bezruchu pomimo brzęczących wokół much. - Queenie! - krzyknęła ponownie kobieta, stukając czubkiem swej obrębionej koronką parasolki w zniszczone deski werandy. Na tyłach domu jej wołanie podchwyciły służące, ich jeszcze przenikliwsze głosy wznosiły się bezwładnym chórem ponad brzęk garnków i rondli. Para sępów, spłoszona hałasem, poderwała się z drzewa po drugiej stronie drogi i z leniwym trzepotem zakurzonych skrzydeł poszybowała nad domem. - Gdzież ona się, do licha, podziała - złościła się kobieta, otwierając z głośnym trzaskiem parasolkę, co sprawiało wrażenie, jakby chciała zasłonić się nią przed sępami. - Jestem tutaj, mamo. Na werandzie pojawiła się dziewczynka ubrana w krótką, wykrochmaloną białą sukienkę z szarfą i białe podkolanówki. Trzymała w ręku dziecięcy hełm tropikalny z różową wstążką na otoku. Doskonały owal jej twarzy miał kształt serca, a wielkie ciemne oczy, ocieniały gęste rzęsy. Długie czarne włosy lśniły w promieniach słońca. Nie wydawała się przejęta swoim spóźnieniem. - Spóźnimy się do kaplicy, niedobra dziewczyno! Gdzieś ty była? - Nie słyszałam cię, mamo. Kobieta potrząsnęła głową. W swojej długiej, białej sukni wyglądała imponująco, niemal królewsko. NOsiła kapelusz z rodzaju tych, jakie lubiła królowa Maria - okrągły, aksamitny toczek ozdobiony strusimi piórami i woalką. - Załóż hełm, dziecko! Ile razy muszę ci to powtarzać? Czy wiesz, co słońce robi z cerą? - Sprawia, że ciemnieje. - Właśnie tak, moja droga. A my nie chcemy się opalać, prawda? - spytała kobieta, choć karnację skóry miała dostatecznie ciemną, by zupełnie się o to nie martwić. Inaczej niż dziewczynka, której cera była blada, prawie przezroczysta. - Jest taki brzydki - jęknęła dziewczynka. - Załóż go, Queenie! Tylko tubylcy chodzą po słońcu z odkrytą głową. Z ponurą miną dziecko nałożyło hełm. Był rzeczywiście brzydki i niewygodny, a różowa wstążka jeszcze podkreślała jego brzydotę. Na widok wstążki kobieta zesztywniała ze złości. - A cóż to znowu? - zapytała, gniewnie potrząsając parasolką. - Wstążka, mamo. - Nie bądź bezczelna! To jest różowa wstążka. Ty wstrętna dziewczyno! Jak śmiałaś? Złożyła parasolkę, zawiesiła ją na balustradzie, po czym zerwała hełm z głowy dziewczynki. Zdarła z niego wstążkę i trzymała ją teraz palcami w koronkowej rękawiczce tak, jakby była brudna. - Mamo, proszę, oddaj ją. - Nie! Ile razy mówiłam ci, że nam nie wypada ubierać się na różowo. - Myślę, że to piękny kolor. - Ja ci dam "piękny"! Różowy jest ordynarny. Nadaje się w sam raz dla mieszańców. - A my nie jesteśmy mieszańcami, mamo? - zapytała dziewczynka. Kobieta upuściła wstążkę i wymierzyła dziecku policzek. Jego odgłos obudził woźnicę, który spojrzał ze zdumieniem na matkę i córkę, po czym ponownie zamknął oczy. Nie chciał na to patrzeć. W Indiach nigdy nie biło się dzieci. To było nie do pomyślenia. Obyczaje tych ludzi - powiedział do siebie - są jednak zagadkowe. Nie należeli do żadnej kasty, nie byli ani muzułmanami, ani hinduistami. Powiadano nawet, że jadali zarówno wołowinę jak i wieprzowinę, obrażając religijne uczucia wszystkich wspólnot, chociaż stary człowiek z trudem mógł wyobrazić sobie tak nieprawdopodobne świętokradztwo. Na werandzie przez chwilę panowała cisza, po czym dziecko wybuchnęło płaczem. - Nie jesteśmy mieszańcami - powiedziała kobieta. - Jesteśmy rodowitymi Europejczykami. Twój dziadek był prawdziwym białym sahibem, podobnie jak twój biedny ojciec. Nie chcę cię widzieć ubranej na różowo, jak jakaś tania dziwka. Gdzieś to, u licha, znalazła? Dziewczynka przestała płakać. Matka rzadko podnosiła na nią rękę i przyczyną łez było bardziej upokorzenie niż ból. - Dostałam od wujka Morgana - powiedziała. - Od Morgana? - W jednej chwili kobieta zrezygnowała z dystyngowanego tonu i postawy damy. Jej głos stał się piskliwy, a akcent śpiewny, bardziej hinduski niż angielski. Ująwszy się pod boki, zwróciła twarz ku domowi i wrzasnęła. - Morgan, ty draniu, gdzie jesteś? W jednym z okien coś się poruszyło, rozległ się hałas podnoszenia trzcinowej żaluzji i po chwili pojawił się w nim mężczyzna. Miał przystojną twarz, o karnacji ciemniejszej niż QueeĂnie, ale nie tak ciemnej jak cera kobiety. Małe, czarne wąsy dziwnie kontrastowały z drobnym podbródkiem i pełnymi wargami. Bez wątpienia ta twarz mogła podobać się kobietom. Pomimo wąsów miała w sobie coś delikatnego i chłopięcego. W ciemnych oczach mężczyzny nawet z daleka dostrzegało się błysk melancholii. Przetarłszy oczy, starał się dłonią osłonić je przed słońcem. - Co jest? - zapytał. - Dlaczego mnie budzisz, przecież wiesz, że muszę się wyspać? - Czemu dałeś Queenie różową wstążkę? - Przyniosłem to świństwo z klubu. Ktoś musiał ją zgubić. - Pewnie jakiś brudny włóczęga! Nie miałeś prawa dawać tego naszej Queenie. - Cóż to, na miłość boską, za różnica, Vicky? Nie drzyj się tak. - Ja ci dam "nie drzyj się"! Nie pozwolę ubierać ją na różowo. Mówię ci, że Queenie będzie damą. Mężczyzna popatrzył na dziewczynkę, na jej smukłe nogi, doskonały profil twarzy, ogromne ciemne oczy z kilkoma łzami kołyszącymi się na długich, ciemnych rzęsach. Roześmiał się. - Cóż to byłaby za strata! - krzyknął, po czym z hukiem opuścił żaluzję. Morgan Jones odwrócił się od okna i westchnął. Wiedział, że nie uda mu się ponownie zasnąć. Upał już teraz zdawał się być nie do zniesienia, a w ciągu dnia z pewnością będzie jeszcze gorzej. Nawet noc nie przyniesie ulgi. Niebo nad Kalkutą zrobi się ciemne i gorące jak piec, tak gorące, że nawet tubylcy będą tym zmęczeni. A oni sprawiali wrażenie, jakby nigdy nie kładli się do łóżek, oczywiście ci, którzy mieli łóżka. Błyszczący od potu, wachlując się bez przerwy, o drugiej czy trzeciej nad ranem wciąż siedzieli w kucki na brzegu rzeki Hooghly albo na ulicach. Wszystko wokół nich rozbrzmiewało odgłosami Wschodu - pieśniami, okrzykami, dzwonkami i niekończącymi się przenikliwymi dźwiękami, które w uszach tubylca były muzyką, lecz dla człowieka Zachodu tylko bezsensowną kakofonią okropnych gongów, metalicznego brzęczenia rozstrojonych instrumentów i powtarzanego bez końca lamentu bębnów. Hałas ten wznosił się nad charakterystycznym dla Indii zapachem, będącym ostrą mieszaniną odkrytych kanałów ściekowych, przypraw, przejrzałych owoców i wyciskającego łzy z oczu dymu z palonego drewna. Tu, gdzie mieszkał Morgan, noce były ciche, pomijając gardłowe pokrzykiwanie stróża w czasie obchodu. Dzielnica nie przypominała wprawdzie tych, w których zwykle osiedlali się w Indiach biali - tam wszystkie ulice były wybrukowane - ale przynajmniej miała drzewa i ogrody, jakkolwiek zakurzone i zaniedbane. To oczywiście nie to samo, co w Kraju - pomyślał Morgan - jak zwykle zapominając, że jak dotąd nie widział Kraju i że prawdopodobnie nigdy go nie zobaczy. Wybuch złości ze strony siostry nie rozgniewał go. Przede wszystkim z tego powodu, że było za gorąco na gniew, ale również dlatego, że podzielał jej uczucia - a przynajmniej je rozumiał. To być może głupie, że nienawidziła różowego koloru, ale Morgan wiedział, tak jak ona, iż takie właśnie drobiazgi określają ich pozycję. Łatwo było zaprzestać niekończącej się walki z zachowaniem odpowiedniego stylu życia, ale płaciło się za to szybkim, nieuchronnym stoczeniem się do poziomu tubylców. W Kalkucie wiele rodzin poddało się, pozwoliło swym córkom wyjść za mąż za młodych mężczyzn o ciemnej skórze, zaczęło myśleć o Indiach jako o swoim Kraju. Rozkład postępował nieubłaganie: zanim się zorientowałeś, twoje dzieci lub wnuki żyły już jak tubylcy, choć Hindusi trzymali się od nich z daleka i pogardzali nimi równie mocno jak Anglicy. Morgan był zdecydowany jechać do Kraju, pomimo że - śladem wielu innych - mógł z łatwością z tego zrezygnować. Chciał znaleźć się w miejscu, z którego pochodził jego ojciec i do którego w końcu wrócił, porzucając swą indyjską rodzinę. Nawet teraz, w wieku dwudziestu pięciu lat, Morgan z trudem mógł się z tym pogodzić. Wiedział, że wielu Anglików przyjeżdżało do Indii na dziesięć, dwanaście lat, żyło z Hinduskami, a potem powracało do Anglii, by założyć nowe rodziny lub wrócić do pozostawionych tam żon. Miał również świadomość, że nie postępowali tak dżentelmeni, członkowie ekskluzywnych klubów, przebywający tu razem z żonami oficerowie i wyżsi urzędnicy. Żeniący się z Hinduskami Anglicy należeli do niższej warstwy. Byli kolejarzami, nadzorowali pocztę, elektrownie, sieć wodociągów i kanałów, kierowali pracą w tkalniach juty i innych fabrykach. Kobiety, z którymi się wiązali, należały do niskich kast albo w ogóle żyły poza systemem kastowym, ponieważ te o wyższej pozycji społecznej nie zgodziłyby się nigdy na małżeństwo z cudzoziemcem. Hinduskie uprzedzenia rasowe były równie silne jak angielskie, jeśli nie silniejsze. Siostra Morgana uwielbiała ojca, którego wyblakła fotografia, oprawiona w ozdobną ramkę, wisiała na ścianie salonu. Gęsty, ciemny zarost, zasłaniający niemal zupełnie twarz, z trudem pozwalał dostrzec rysy Jonesa seniora. Pod krzaczastymi brwiami kryły się oczy starotestamentowego proroka, których spojrzenie wciąż przyprawiało Morgana o dreszcze. Nawet na tej upozowanej fotografii w wyrazie twarzy widziało się niezwykłą przebiegłość, jak gdyby człowiek ten już wtedy rozważał możliwość porzucenia rodziny. Morgan podejrzewał wręcz, że ojciec zrobił sobie to zdjęcie, aby pamiętano o nim, gdy wyjedzie. Przez lata Vicky przędła pajęczynę legendy o tym ponurym, krótko w ich życiu obecnym rodzicu. Według jej opowiadań pracował jako inspektor kolejowy i był bardzo poszukiwanym fachowcem - ze względu na swą wiedzę o szynach, podkładach i wiaduktach - przez dyrektorów i szefów przedsiębiorstw kolejowych. Krótko mówiąc, był dżentelmenem. Młodszy o sześć lat od siostry Morgan odnosił się do tego wszystkiego sceptycznie, ale nie widział powodu, by spierać się o to z Vicky, dla której ten mit stanowił świętość. On pamiętał ojca jako niskiego, gniewnego, brodatego mężczyznę, śmierdzącego węglowym miałem i whisky, wymagającego absolutnego posłuszeństwa od dzieci i żony - chociaż to, czy rzeczywiście ożenił się z ich matką nie było, zdaniem Morgana, wcale takie pewne. Matka sama zdawała się tego nie wiedzieć lub też nie dbała o to. Morgan podejrzewał, że ojciec po prostu zawarł umowę z jej rodzicami. Byli zapewne więcej niż szczęśliwi mogąc pozbyć się córki bez dawania dużego posagu. Zanim zaczął się golić, paląc papierosa, Morgan przyglądał się w łazienkowym lustrze swej twarzy. Nie miał wątpliwości, że ma takie same oczy jak ojciec na fotografii. Brakowało w nich jednak srogości. W twarzy ojca kryła się surowość i obłuda. U Morgana te same rysy były zaokrąglone, jakby wygładzono wszystkie ostrości i chropowatości. Czyniło to jego twarz przystojną i łagodną. Podkreślały to jeszcze ciemne, uduchowione oczy i lśniące zęby, jednak Morgan wiedział, że po nich właśnie ludzie po tej stronie Suezu poznawali "kundli". W Anglii, jak sądził, mógłby uchodzić za Walijczyka. Otworzył drzwi i zawołał, by przyniesiono mu gorącej wody. Nie doczekał się odpowiedzi. W Anglii z pewnością odkręcało się kran i miało się tyle gorącej wody, ile dusza zapragnie. Ale tutaj w Indiach, nic nie działało tak jak powinno. Krzyknął jeszcze raz, głośniej i tym razem usłyszał krzątaninę na dole. Gdzieś w kuchni matka pokrzykiwała na łaziebnego w łamanej angielszczyźnie, podczas gdy kucharz i hinduska niańka wrzeszczeli na tego nieszczęsnego, starego człowieka po hindusku. Klęli jego lenistwo, głuchotę i niskie pochodzenie. Służący nie pozostawał im dłużny. Wrzeszczał na nich wszystkich, dzielnie broniąc siebie i swych przodków, szczękając przy tym mosiężnymi dzbankami i garnkami z brązu, by podkreślić, jak ciężka i odpowiedzialna jest jego praca. Do kłótni włączyło się kilku pensjonariuszy Vicky domagających się ciszy. Za oknem świergotały i skrzeczały przestraszone ptaki, co jeszcze potęgowało harmider. Morgan jęknął boleśnie - nie z powodu dręczącego go kaca, lecz dlatego, że wszystko to było tak typowo anglo_hinduskie - i ten hałas, i ta nieudolność, i to, że pół_anglik nie mógł inaczej niż krzykiem zmusić Hindusów do wykonywania poleceń, podczas gdy prawdziwy sahib nie potrzebował w tym celu nawet podnosić głosu. Wciąż słyszał matkę, nadal wykrzykującą niepochlebne opinie o przodkach łaziebnego, przechodząc dla wygody na hinduski. Kiedy Vicky była w domu, matka miała obowiązek mówić po angielsku, co bardzo utrudniało jej prowadzenie rozmów, nie wspominając już o robieniu awantur służbie. Posługiwanie się tym językiem sprawiało jej nie mniej kłopotów niż wkładanie europejskich ubrań, czego również domagała się Vicky. Matka nigdy nie opanowała niepojętej sztuki noszenia sukienek, gorsetów, pończoch i butów. Mężowi odpowiadało to, że ubierała się w sari, lecz teraz, gdy z racji wieku miała całkowite prawo, by zostawiono ją w spokoju, musiała wkładać kwieciste popołudniowe sukienki, wciąż opadające pończochy i raniące stopy buty. Dlatego też starała się jak najwięcej przebywać w kuchni, gdzie mogła przynajmniej zdjąć buty i szeptem plotkować po hindusku z kucharzem i niańką. Mały, nagi pokój Morgana wyglądał niemal jak klasztorna cela. Pieniądze, które rodzina zaoszczędziła na umeblowaniu, wydano na urządzenie salonu i jadalni, by sprawiały korzystne wrażenie na gościach. Ascetycznego wyglądu sypialni nie potrafiły zmienić nawet poprzypinane przez Morgana, wycięte ze starych czasopism obrazki z Anglii - ciemnobrunatna fotografia Rezydencji Królewskiej w Ascot, zdjęcie Piccadily Circus i młodego księcia Walii, opierającego się o myśliwskie krzesełko w czasie jakichś sportowych zawodów. W rogu pokoju, za kwiecistą zasłoną, wisiały na wieszaku ubrania Morgana. Obok samochodu, poobijanego austina, stanowiły one jego najcenniejszą własność. Wieczorowy, skrojony według najlepszych wzorów, garnitur, który codziennie wkładał do pracy, został uszyty na zamówienie przez mieszczący się przy Kaligrat Road zakład braci Mohandas i podobnie jak biały służbowy strój oraz trzy pozostałe, dobrze utrzymane garnitury, mógł uchodzić - jeśli nie przyglądać się zbyt uważnie - za dzieło angielskiego krawca. Każdej nocy Morgan kładł spodnie pod materac, by zaprasować je na kant i dokładnie płukał swój celuloidowy kołnierzyk, by uchronić go przed zżółknięciem. Ubierał się najlepiej w całej dzielnicy. Uważał ją zresztą za jedyne odpowiednie dla siebie miejsce. Nie był bowiem urzędnikiem, kierowcą czy mechanikiem o pobrudzonych atramentem lub smarem paznokciach, lecz artystą muzykiem, grywającym na saksofonie w najbardziej eleganckim nocnym klubie w Kalkucie. Rzucił okiem na fotografię przyklejoną nad lustrem. Przedstawiała najdroższy londyński klub Caf~e de Paris na Piccadily Circus. Przed wejściem, strzeżonym przez majestatycznego szwajcara, stał rząd rolls_royce'ów. Morgan znał na pamięć szczegóły tego zdjęcia. Wierzył, że pewnego dnia zagra tam. Marzenie to było dlań tak święte, że nie zwierzył się z niego nikomu poza Queenie, która przysięgała mu dochować tajemnicy. Wrócił myślą do różowej wstążki ofiarowanej siostrzenicy i uśmiechnął się. Dziewczynka wyrośnie na wielką piękność, to widać jak na dłoni, pomimo że ma dopiero jedenaście lat. Wtedy dopiero zaczną się problemy - powiedział do siebie. Ostatecznie to nie była Anglia. Cóż, w tym klimacie dziewczęta dojrzewały szybko, a kobiety równie prędko przekwitały - pomyślał ponuro. Swoją szansę miały tak długo, jak długo trwała ich piękność. Uroda mogła zaprowadzić dziewczynkę daleko, pod warunkiem, że wiedziała jak zrobić z niej użytek. Pół_hinduski o odpowiednim wyglądzie i z odpowiednio jasną karnacją skóry wychodziły czasem za mąż za Anglików i jechały do Kraju, gdzie podawały się za dzieci przebywających w Indiach brytyjskich rodzin. Właściwe zamążpójście mogło pewnego dnia umożliwić Queenie ucieczkę, jeśli tylko będzie miała szczęście. Dla Morgana nie było to już takie łatwe. Przetarł policzki wodą kolońską i napomadował koniuszki wąsów. Ubrał się na biało, w koszulę i flanelowe, szerokie spodnie do krykieta, po czym zszedł na śniadanie, o które - jak słyszał - jego matka przenikliwym głosem kłóciła się z kucharzem. Queenie uważała podwieczorek za najprzyjemniejszy z posiłków. Choć wciąż bolała ją utrata wstążki - w wieku dwunastu czy też prawie dwunastu lat ma się przecież prawo do noszenia wstążki - półmisek z ciastem i herbatniki stanowiły pewne pocieszenie. Podwieczorek podawano zawsze na werandzie, w złudnej nadziei na choćby lekki powiew orzeźwiającego wiatru. Jak zwykle na stole postawiono puszkę herbatników firmy Huntley and Palmer, ku zadowoleniu Queenie, która lubiła te metalowe pudełka niemal na równi z samymi ciasteczkami. Opakowanie zdobiły jaskrawo kolorowe widoczki z Londynu. Przedstawiały zmianę warty przed Pałacem Buckingham, halabardników przed Tower, Big Ben i Tamizę. Dziewczynka uwielbiała patrzeć na te obrazki i marzyć o Anglii, o bajkowej krainie zielonych łąk, zamków i chłodnych lasów, którą mama i Morgan nazywali Krajem. Queenie pamiętała obietnicę Vicky, że pewnego dnia zobaczy Kraj i tęskniła za tą chwilą. - Twój dziadek także najbardziej lubił tę porę dnia - powiedziała mama, smarując masłem kawałek chleba. Przestrzegała zasady, że Queenie zanim dostanie ciasto i herbatniki, musi zjeść co najmniej jedną kromkę. Babcia i niania nie rozumiały tego - z ich punktu widzenia jedynym celem posiadania dzieci było rozpieszczanie ich. - Nie potrafię pojąć dlaczego - powiedział Morgan - ojciec tak lubił tę porę dnia. Przecież właśnie teraz jest najgoręcej. - Tylko wtedy, gdy sobie wmawiasz - odrzekła łagodnie Vicky. Jako zagorzała zwolenniczka Mary Baker Eddy trzymała egzemplarz "Wiedzy i życia" na swoim nocnym stoliku, razem z Biblią, należącą kiedyś do jej ojca. Nie wierzyła w lekarzy, choroby, lekarstwa i ból. Na szczęście, Queenie jak dotąd udawało się uniknąć wszystkich tych rzeczy. - Jeśli mnie pamięć nie myli, Vicky, Peter wolał piwo od herbaty - zauważył Morgan. - Muszę powiedzieć, że też napiłbym się piwa. W każdym razie nie przy podwieczorku - oświadczyła Vicky tonem nie znoszącym sprzeciwu i nie pytając go o zdanie napełniła jego filiżankę herbatą. Przyjął to z westchnieniem - nie było wątpliwości, że wiedziała, czego chce. Siłą swej osobowości narzucała nie tylko Morganowi, ale wszystkim wokół siebie, styl życia białych ludzi. Nawet pensjonariusze ulegali jej terrorowi. Tylko Magda, która mieszkała u nich najdłużej, ośmielała się prowokować Vicky i właśnie teraz zrobiła to, gdy odsuwając zasłonę pojawiła się w drzwiach między salonem a werandą. Wbrew surowemu nakazowi przebierania się do podwieczorku, miała na sobie kwieciste kimono. - Jest zbyt gorąco na inny strój - wyjaśniła, nie starając się nawet, by zabrzmiało to jak usprawiedliwienie. Miała europejski akcent i gardłowy głos, właściwszy jakiemuś innemu niż angielski, twardszemu językowi. Lata nałogowego palenia sprawiły, że mówiła ochrypłym głosem, który wielu mężczyzn uważało za seksowny. Głos ten jednak mocno kontrastował z jej urodą kruchej i delikatnej blondynki. Choć uroda ta zdążyła już przywiędnąć, patrząc na nią, wciąż jeszcze można było dostrzec ślady dawnej piękności. Teraz jednak znajdowała się w dość opłakanym stanie. Jasna cera podkreślała wystające kości policzkowe, szerokie zmysłowe usta i wielkie oczy, równie niebieskie jak Tamiza na puszkach Queenie. Głębokie cienie i worki pod oczami świadczyć mogły o ciężkim życiu, nieprzespanych nocach, chorobach lub cierpieniu, bądź też mieszaninie wszystkich tych rzeczy. Nie była to twarz osoby szczęśliwej. Przyglądając się przezroczystej niemal skórze miało się nieprzyjemne wrażenie, że w ostrym świetle dostrzeże się ukrytą pod nią czaszkę. - Herbaty? - spytała żywo Vicky, z dezaprobatą spoglądając na kimono. - Tak, bardzo proszę. - Magda wsypała do herbaty trzy łyżeczki cukru, po czym mrugnąwszy porozumiewawczo dosypała jeszcze jedną do kubka Queenie. - Herbata powinna być gorąca i słodka - powiedziała, nie zwracając uwagi na ponure spojrzenie Vicky. - W Rosji trzymało się kostkę cukru w ustach i tak piło herbatę. Zawsze ze szklanek ma się rozumieć. Jakież to było dobre. - Magda, opowiedz nam o generale - poprosiła Queenie błagalnym głosem. - O generale? Ależ, ma petite, słyszałaś już o nim tysiące razy. - Zostaw biedną Magdę w spokoju - wtrąciła się Vicky. - Nie, nie - zaprotestowała Magda, zanosząc się głębokim, suchym, nie kończącym się kaszlem. Upiła mały łyk herbaty. - Generał był wspaniałym mężczyzną. Ponad metr osiemdziesiąt wzrostu! - Prawdziwy niedźwiedź. Jego śmiech przypominał grzmot. Miał wielką, krzaczastą brodę. Zupełnie srebrną. - Jak Ramdan Singh, nasz listonosz? - Wcale nie taką jak Ramdan Singh! W ogóle nie przypominała okropnych spiczastych bródek sikhów. To była prawdziwa, wspaniała broda. Opadała mu na pierś i zakrywała połowę medali. - Czy był bardzo stary? - Nie, cherie, nie taki stary. Dlaczego pytasz? - Powiedziałaś, że miał srebrną brodę. Magda westchnęła i zapaliła papierosa, pomimo piorunującego spojrzenia Vicky, nie tolerującej palenia przy stole. - Cóż, przyznaję, nie był młody. Generałowie nigdy nie są. - Czy mieszkał w pałacu? - Zadajesz zbyt dużo pytań! Miał piękny pałac, lecz nigdy go nie widziałam. Poznałam generała w czasie wojny, Queenie. Grałam w Kijowie - mój Boże, na scenie było tak zimno, że myślałam, iż umrę - a on przyszedł do mojej garderoby z butelką szampana, dwiema szklankami i wiaderkiem węgla. Nie możesz sobie nawet wyobrazić, ile znaczył dla mnie wtedy ten węgiel. Więcej niż szampan! Rano przysłał po mnie trojkę - wspaniałe, trzykonne sanie. Jego ordynans dał mi podszytą futrem pelerynę i wręczył list zapraszający mnie do kwatery generała. Przez następne cztery lata w ogóle się nie rozstawaliśmy. - Musiał cię bardzo kochać - w głosie Queenie zadźwięczała zazdrość. Wpatrywała się ciemnymi oczami w Magdę, nie zwracając uwagi na kawałek ciasta z rodzynkami, który położyła na jej talerzu matka. - Równie mocno jak samo życie, malutka. Więcej niż życie, jak się później okazało. To jedyny rodzaj miłości, który się liczy, moja droga - Magda puściła kółeczko z dymu i patrzyła, jak zawisło nad nimi w bezwietrznym upale. Reszta to tylko puste słowa. Noc zapadła znienacka. Bez zmierzchu i powolnego gaśnięcia dnia. W jednej chwili było jeszcze jasno i gorąco, w następnej panowała już czarna jak smoła ciemność i jeszcze gorętsza martwota. - - Zmierzch gdzieś się zapodział - powiedziała smutno Magda. Wzdychając rozkładała przed sobą karty, które z gorąca lepiły się jej do rąk. Magda nie ruszała się nigdzie bez talii. Bez końca sprawdzała swój los, jakby w przekonaniu, że wreszcie odnajdzie w kartach dobrą wróżbę. Werandę oświetlało teraz tylko przytłumione światło sączące się z salonu przez wiszącą w drzwiach zasłonę. Wprawdzie światło założono w domu blisko dziesięć lat temu, ale niewielka moc prądu wystarczała do oświetlenia zaledwie kilku pokoi. Awarie sieci elektrycznej zdarzały się tak często, że stanowiły raczej regułę niż wyjątek, szczególnie teraz, gdy Hindusi zastąpili brytyjskich i anglo_hinduskich inżynierów w kalkuckiej "Power and Light Company". Dla potomków anglo_hinduskich rodzin stanowiło to poważny powód do niepokoju. Jedynie rodzaj pracy uzasadniał ich życie w osobnej społeczności. Szybko utraciliby pozycję uprzywilejowanej mniejszości, gdyby tubylców zaczęto masowo zatrudniać na równorzędnych posadach. Matki Queenie nie opuszczał optymizm. Uważała, że Brytyjczycy nigdy nie pozostawią na pastwę losu tej dwustutysięcznej grupy, w której żyłach płynęła europejska krew - choćby nawet nie było jej wiele. Morgan, mający z racji pracy bezpośredni kontakt z Brytyjczykami, nie podzielał tej opinii. Jednak przez szacunek dla uczuć siostry nie ujawniał swych wątpliwości. Wiedział, że wojna zmieniła wszystko. Dostojni sahibowie, którzy teraz zdawali się być przeszłością niemal tak odległą jak królowa Wiktoria, już od wczesnych lat dwudziestych stanowili warstwę zanikającą. Młodzi ludzie, którzy mogliby przybyć tu z Anglii, by ich zastąpić, poginęli całymi tysiącami w bagnach Flandrii i błotach nad Sommą. Brytyjczycy w Indiach tańczyli teraz przy muzyce jazzowych zespołów, kobiety nosiły krótko ścięte włosy i krótkie spódnice, miały odwagę rolować pończochy i palić papierosy w miejscach publicznych, co głęboko raziło Hindusów wszystkich kast i wyznań. Morgan, ze swymi uduchowionymi oczami i zmysłową twarzą, miał u tych kobiet wielkie powodzenie - co byłoby nie do pomyślenia przed wojną, kiedy białe kobiety były dla takich jak on równie niedostępne jak tereny Klubu Jeździeckiego w Kalkucie. Do klubu nadal mogli należeć nieliczni, nawet nie w imię jakiejś zasady, lecz dlatego, iż "rozumiało się to samo przez się" - jak wiele innych rzeczy w Indiach. Morgana cieszyła zdobyta przezeń reputacja kobieciarza, przesadzał nawet w graniu tej roli. Ale to nie zapobiegało przypadkowym upokorzeniom - taki już był los ludzi jego społeczności. Nie było sposobu, by tutaj, w Kalkucie, uchodzić za Anglika, a na przyjaźniach z anglo_hinduskimi pobratymcami mu nie zależało. Większość z nich uważała go zresztą za zarozumialca i miała mu za złe tak jego romanse z Angielkami, jak i to, że udało mu się uniknąć nudnej pracy kolejowego urzędnika. Jednak on także dał się złapać w pułapkę i wyglądało na to, że nie ma sposobu wydostania się z niej. Pół_hindusom trudno było zaakceptować fakt, że Anglicy woleli od nich rodowitych Azjatów. Woleli zapewne dlatego że istnienie mieszańców stanowiło samo w sobie wstydliwy dowód na to, iż Brytyjczycy nie są nikim lepszym. To właśnie tubylcy, a nie ludzie tacy jak on, jeździli do Oxfordu i wracali stamtąd jako prawnicy - z wściekłością pomyślał Morgan. Nie miał złudzeń co do tego, że przyszłość należy do ludzi o wyższym niż jego wykształceniu, choćby nawet nie mieli ani kropli europejskiej krwi. - |Au |travail - powiedziała Magda, szczelnie owijając się kimonem i chowając karty do kieszeni. - Muszę iść do pracy. Ty pewnie też, Morgan? - Czy ja też mogę pójść? - zapytała Queenie. - Oczywiście, że nie możesz, kochanie - odrzekła matka. - Wkrótce czas spać. - A poza tym - ziewnęła Magda, podnosząc się powoli - jesteś za młoda. Jeszcze będziesz miała dość nocnych klubów, gdy dorośniesz. - Czy mogę zobaczyć, jak Magda się maluje? - spytała Queenie. - Nie dzisiaj, kochanie - powiedziała Vicky z ledwie dostrzegalnym grymasem dezaprobaty. Było dużo rzeczy, których nie pochwalała. Myślała zawsze o sobie jako o godnej szacunku kobiecie, ściśle przestrzegającej surowych zasad moralnych - i rzeczywiście tak było. Złamała je tylko raz, kiedy na balu w Instytucie Kolejowym wpadła w oko uśmiechniętemu, czarnowłosemu Irlandczykowi. Tim "Tygrys" Kelley przybył do Indii przez Australię, Tasmanię i Singapur jako dżokej. Gdyby Vicky nie była pół_hinduską, zapewne rozpoznałaby w "Tygrysie" oszusta i łotra, ale Kelley był biały, a biały mężczyzna stanowił łakomy kąsek dla dziewczyny o tak ciemnej karnacji. Dlatego nie zadawała żadnych pytań - co właściwie nie miało znaczenia, ponieważ "Tygrys" i tak by ją okłamał. Pomimo wszystko Vicky ceniła pamięć o pięciu latach małżeństwa z Kelleyem. Przez ten krótki czas dał się poznać jako człowiek dziki - stąd wzięło się jego przezwisko - zawsze skory do pijaństwa i zabawy, szastający własnymi pieniędzmi, i, co pożałowania godne, ilekroć tylko miał okazję, pieniędzmi innych. Jego kariera na wyścigach konnych w Kalkucie skończyła się w jednej chwili, kiedy oskarżono go o robienie zakładów przeciwko własnym gonitwom i celowe przegrywanie wyścigów. Przy okazji wyszło na jaw, pe "Tygrysa" poszukiwano także w innych częściach Imperium. Oskarżano go o fałszowanie czeków, niepłacenie długów i bigamię. Uciekając w popłochu z Indii, obiecał sprowadzić do siebie żonę i córkę tak szybko, jak tylko to będzie możliwe. Od tamtej pory wszelki słuch o nim zaginął. Po ucieczce męża życie nie było łatwe dla Vicky i to nie tylko dlatego, że nie lubiła swojej ciemnej karnacji. Opuszczona przez pełnego życia Kelleya i obciążona jego długami musiała, by związać koniec z końcem, przyjąć lokatorów. Niechętnie wynajmowała pokoje owdowiałym maszynistom lub nieżonatym kolejarzom, prostym, ciemnoskórym pół_hindusom, którzy golili się raz lub dwa razy na tydzień i mieli brud za paznokciami. Wolała już kobiety. Nie trzeba dodawać, że żadna Angielka nie zamieszkałaby u kolorowych, ale Kalkuta była kosmopolitycznym miastem i dzięki Morganowi Vicky szybko znalazła także europejską klientelę - kobiety o trudnych do wymówienia nazwiskach i smutnych oczach. Wojna lub rewolucja sprawiły, że przebyły długą drogę przez Europę i Azję, by w końcu znaleźć się w Kalkucie. Marzyły o zaoszczędzeniu dość pieniędzy, aby pojechać do Bombaju i stamtąd popłynąć z powrotem do Europy. Większość z nich pracowała jako fordanserki w klubie "U Firpa" lub w podobnych lokalach. Vicky podejrzewała, że zarabiają one na życie także w inny, mniej przyzwoity sposób, ale umiała ukryć te obawy przed samą sobą, choć nie mogła zapobiec domysłom sąsiadów. Dochodziła do swej obecnej pozycji właścicielki pensjonatu dla zbłąkanych kobiet o wątpliwej reputacji tak niedostrzegalnymi, małymi krokami, że żadne moralne kwestie nigdy nie przychodziły jej na myśl. - Dlaczego nie mogę zobaczyć, jak gra wujek Morgan? - zapytała Queenie krusząc ciasto, w poszukiwaniu rodzynek. - To nie jest miejsce dla dzieci, kochanie. Jedz ciasto - chyba chcesz wyrosnąć na zdrową i silną dziewczynę. - A kim będę, gdy dorosnę? Na długą chwilę Vicky utkwiła wzrok w dziecku. Było to pytanie, które bardzo często sama sobie zadawała i na które wciąż jeszcze nie znalazła zadowalającej odpowiedzi. Jeżeli w ogóle takowa istniała. - Będziesz damą, powiedziałam. - Czy damy chodzą do nocnych klubów? - Oczywiście, że nie. - Nawet w towarzystwie dżentelmenów? - Och, skądże mogę wiedzieć? Na litość boską, przestań zadawać tyle pytań. - Morgan mówi, że Angielki chodzą do klubów. Vicky popatrzyła wrogo na Morgana. Wzruszył ramionami. Wiedział o angielskich damach sporo, ale ona nie życzyła sobie, by rozmawiano o tym przy stole. Szczególnie w obecności Queenie. - To prawda - powiedział bardziej do siostry niż do dziewczynki. - Kiedy Queenie dorośnie, będzie mogła robić, co zechce, nawet chodzić do klubu. - Zobaczymy - westchnęła Vicky. - Jeśli będzie się dobrze uczyć - spojrzała na córkę wzrokiem, z którego jasno wynikało, że dotąd tak nie było - jeśli zda egzaminy i znajdzie dobrą pracę. Spójrzcie na Peggy D'souza - ona prosto po szkole dostała pracę maszynistki w dużej angielskiej firmie na Connaught Street. Siedzi teraz w prawdziwym eleganckim biurze, pracując dla Anglika. Nie ma do czynienia z żadnymi hinduskimi urzędasami. Zapamiętajcie moje słowa: ona w końcu wyjdzie za mąż za Anglika, zobaczycie! I pojedzie z nim do Kraju! Morgan uniósł brwi. Podziw Vicky dla Peggy D'souza stanowił częsty argument w ich rodzinnych sporach, choć Morgan nie widział przyszłości córki sąsiadów w tak różowych kolorach. Miał na końcu języka przypomnienie, że Peggy właśnie oblała egzaminy i że wcale nie biegłość w maszynopisaniu zdecydowała o jej zatrudnieniu. Postanowił to jednak przemilczeć. D'souzowie przybrali swoje portugalskie nazwisko dwa pokolenia wstecz, w nadziei, że będzie im łatwiej uchodzić za Europejczyków znad Morza Śródziemnego - nadziei o tyle płonnej, że wszyscy oni, z wyjątkiem Peggy, byli czarni jak kominiarze. - Szkoła jest nudna - powiedziała Queenie. - Nonsens - automatycznie zaprzeczyła matka. - Musisz się dużo uczyć. Potem znajdziesz dobrą pracę i wrócisz do Anglii, by żyć jak prawdziwa dama. - Wolałabym raczej być aktorką jak Magda. Vicky westchnęła ciężko. Możliwe, że Magda miała coś wspólnego z aktorstwem, oczywiście czasami wspominała o teatralnej przeszłości, ale co to był za teatr, nikt na dobrą sprawę nie wiedział. Z cygańską zręcznością układała tarok i wróżyła, co Vicky uważała za zajęcie znacznie mniej przyzwoite niż aktorstwo. Tak czy owak nie był to odpowiedni zawód dla Queenie - matka podkreśliła to z dużym naciskiem, odsyłając ją do kuchni, do babci i niani. - Nie wolno ci podsuwać jej głupich pomysłów - powiedziała bratu, gdy zostali sami. - To wcale nie jest głupsze niż mówienie dziecku, że jej ojciec zabierze ją stąd pewnego dnia. - Może to zrobi... - Vicky - powiedział łagodnie Morgan - sama wiesz najlepiej, że Tygrys ma rodzinę w Tasmanii i jeszcze jedną w Południowej Afryce - o tylu wiemy, co nie znaczy, że nie ma jeszcze innych. Teraz jest pewnie w Hongkongu, albo Australii lub, co najbardziej prawdopodobne, w więzieniu. - Nie mówiłeś tak o nim, kiedy tu mieszkał. Teraz oczywiście wieszasz na nim psy. - Był moim przyjacielem - cicho odparł Morgan. - Lubiłem go. Ale, cokolwiek o nim powiesz, oszukał cię i porzucił z dzieckiem. Nie zabierze jej stąd. Jeśli Tygrys Kelley wróci do Anglii, już w porcie będą czekać na niego z kajdankami. Vicky wpatrywała się w ciemność. Wszystko, co mówił jej brat, było bez wątpienia prawdą, ale całą sobą buntowała się przeciw temu. Chciała dla QueeĂnie świata, w którym nie brakowałoby dobrego ojca, choć tym, na czym zależało jej najbardziej, była szansa, by jej dziecko żyło w Anglii. Szansa, której sama nigdy nie miała i mieć nie będzie. W Anglii jej córka byłaby wolna. Nikt nie wiedziałby, kim jest i skąd pochodzi. Miała dostatecznie jasną skórę, by uchodzić za Angielkę, być może z niewielką domieszką obcej krwi, podczas gdy w Indiach zawsze będzie na łasce złych spojrzeń, krzywdzących plotek i wzmianek o "śladzie smoły" i "bezczelnych brudasach". - Czyż to nie smutne - powiedziała Vicky - że nasze dzieci mogą iść naprzód tylko opuszczając nas? Morgan skinął głową. - Może - powiedział miękko - te, które chcą odejść, już nie są dziećmi. Vicky podniosła się i zaczęła ustawiać na tacy talerzyki i filiżanki. Przez balustradę wyrzuciła do ogrodu okruszki dla ptaków. Gdzieś na drodze krztusił się i prychał motocykl, z kuchni dochodził śmiech babci i niani, zapewne nabijających jakimiś bzdurami głowę biednej QueeĂnie. W pobliżu rozległ się gwizd lokomotywy. W całych Indiach osady Anglo_hindusów znajdowały się w pobliżu linii kolejowych. Budowali je ich angielscy przodkowie. Potem spłodzili dzieci, które miały zastąpić rodziców. Miały kolej we krwi. - Już siódma - powiedział Morgan, nasłuchując ponurego gwizdu i zgrzytu kół. Nawet on, saksofonista, znał rozkład pociągów na pamięć i mógł określać czas według ich sygnałów tak dobrze, że nie potrzebował zegarka. - Pora iść. - Tak, tak... Tylko tego posłuchaj: babcia i niania paplają z Queenie. Zupełnie rozpuszczą to dziecko. W dodatku opowiadają jej te okropne indyjskie baśnie. - To także stanowi część jej osobowości. Wszyscy mamy w sobie odrobinę Indii. Wcale nie małą. Musimy się z tym pogodzić. Powiedział to ciepłym głosem, by nie zrobić przykrości siostrze, której skóra miała odcień ciemniejszy od niego. Wrażliwość Vicky, co zrozumiałe, bardzo cierpiała z powodu tej różnicy. Podniosła tacę, ignorując spojrzenie brata. Często zdarzało jej się reagować tak na problemy, którym nie mogła, albo - być może - nie chciała stawić czoła. Pożegnała Morgana szybkim skinieniem głowy, jakby wysyłając go na poniewierkę do świata nocnych klubów, zespołów jazzowych oraz białych kobiet - i mocnym, twardym głosem powiedziała: - Nigdy się z tym nie pogodzę. Queenie zdjęła buty i z westchnieniem ulgi usiadła na podłodze w kuchni. Mama nie znosiła widoku bosych stóp i upierała się przy noszeniu butów. Co gorsza, zawsze kupowała za małe. Wierzyła, że chodzenie boso sprawia, iż dziewczętom rosną duże stopy. Tutejsze kobiety rzeczywiście miały stopy wielkie i płaskie. Europejki zaś małe i kształtne. Matka postanowiła, że QueeĂnie musi mieć najmniejszą i najkształtniejszą nogę, jaką tylko można sobie wyobrazić - choćby nawet kosztem wygody. Queenie lubiła kuchnię nie tylko dlatego, że była to zakazana dla niej strefa i nawet nie z powodu hinduskich słodyczy, którymi zawsze częstował ją kucharz. Niehigienicznie przyrządzonym zlepkom owoców, orzechów i miodu matka sprzeciwiała się prawie tak samo jak bosym stopom. Najważniejsze było jednak to, że tutaj QueeĂnie nie słyszała powtarzanych wciąż uwag "siedź prosto", "zachowuj się jak dama", "nie mów z pełnymi ustami". W oczach babci i służących była "małą księżniczką" i mogła robić, co jej się żywnie podobało. Queenie widywała zdjęcia angielskich kuchni z linoleum na podłodze, drewnianymi kredensami i tajemniczym białym pudłem, nazywanym "lodówką". Ich kuchnia była zupełnie inna. Stanowiła właściwie rodzaj koślawej przybudówki doklejonej z tyłu domu, z dachem z ocynkowanej blachy i klepiskiem. Brakowało tu zlewu, naczynia myło się na podwórzu, w wielkiej nierdzewnej wannie. Kucharz, żując betel, by zapobiec porażeniu słonecznemu, gotował coś na żeliwnym piecu, który zdawał się drżeć w rozgrzanym powietrzu. Babcia także czasami żuła betel, jeśli wiedziała, że nie przyłapie jej córka. Później szorowała zęby gruboziarnistą solą, by usunąć czerwone ślady. Niekiedy lubiła wplatać kwiaty w długie włosy Queenie, zawsze jednak usuwała je, zanim dziewczynka opuściła kuchnię. Matka nie pozwalała na hołdowanie tubylczym zwyczajom. Kwiaty rosły dookoła kuchni. Kolorowe ptaki wlatywały czasem przez otwarte drzwi i postrzępione dziury w ścianie, zastępujące okna. Queenie uważała, że jest to miejsce pod każdym względem milsze od salonu. Babcia i niania siedziały w kucki tak jak tubylcy popijając herbatę. Obie miały ciemne, pomarszczone i poorane przez wiek twarze. Jednak twarz niani była szczęśliwsza. Być może dlatego, że niania nie musiała udawać kogoś innego. Mogła być sobą, starą kobietą ze średniej kasty, tak indyjskiej jak gorąca, pachnąca noc za oknem. Niania, co Queenie ledwo dostrzegała, wyglądała również znacznie swobodniej i ładniej w swoim sari, niż pani Jones w zszarganej sukni, z zapiętą krzywo połową haftek i odprutym rąbkiem zwisającym z jednej strony. Przez drzwi kobiety mogły widzieć tyły stojących w długim rzędzie domów o prawie identycznych kuchniach. W ciągu dnia babcia i niania obserwowały poĂdwórze i plotkowały o tym, co działo się w sąsiedztwie. W nocy nasłuchiwały jak para jastrzębi. - Ciii - szeptała babcia, nadstawiając ucha. Nasłuchiwała przez chwilę, po czym skinęła na nianię. - Matka robi awanturę dziewczynie D'souzów. - To prawda - z zadowoleniem powiedziała niania po hindusku. Spędziwszy życie jako opiekunka do dziecka, niania mówiła na zmianę po hindusku i angielsku. Miała zresztą wyjątkowy talent do zaczynania zdania w jednym języku, a kończenia w drugim. Zbyt stara, by wykonywać jakąkolwiek pracę, była, jak wszystkie służące w Indiach, stałym domownikiem. - Ostatniej nocy wróciła do domu późno. Dziś wieczór znowu ma zamiar wyjść - relacjonowała babcia nieco głuchej niani. Queenie też przysłuchiwała się kłótni w sąsiednim domu, podniesionym głosom przybierającym wysokie śpiewne tony, krzykom pozostałych członków rodziny, włączających się w awanturę, płaczowi. - Wszystko mi jedno, mamo. On jest Anglikiem... - szloch Peggy górował nad zgiełkiem. - Ona sypia z Anglikiem - powiedziała babcia po hindusku. Niania skinęła głową. - Wszyscy o tym wiedzą. Odwozi ją do domu samochodem. Widziałam na własne oczy, jak wczoraj w nocy całowali się na ulicy. Z sąsiedniego domu dobiegł nagle odgłos uderzenia, a następnie płacz. Ojciec Peggy, którego postać zamajaczyła w ciemnościach, zatrzymał się przed domem, zapalając fajkę. Robił tak zawsze, ilekroć chciał uciec od kłótni wybuchających między jego kobietami. - Czy to przyjemnie całować się z mężczyzną? - zapytała QueeĂnie. Stare kobiety wybuchnęły śmiechem. Nawet milczący zwykle kucharz zachichotał, sapiąc z rozbawienia. - Och - powiedziała niania, wciąż nie mogąc się uspokoić. - Czyżeś ty słyszała tę małą? Ledwo odrosła od ziemi, a już pyta o mężczyzn. Babcia uśmiechnęła się. Ujęła dziewczynkę pod brodę i podniosła twarz, by zajrzeć w jej oczy. - Nasza Queenie będzie miała narzeczonego tak przystojnego i silnego, jak książę - powiedziała. - Wspaniałego sahiba. - Tak, tak - przytaknęła niania. - Ale co on właściwie będzie robił? - Tego, moja duszko, dowiesz się już od niego. Sprawi ci to trochę bólu, ale będziesz też mieć dużo przyjemności i dzieci. - Nie chcę mieć dzieci. - Zechcesz, gdy dorośniesz. Kobieta, która nie ma dzieci, nie jest w oczach świata godna szacunku. - Tak to jest - przytaknęła niania. Babcia popatrzyła surowo na Queenie. - Pamiętaj, żebyś nigdy nie dopuściła do tego przed ślubem. Mężczyźni nie cenią rzeczy, które dostają za darmo. Uszczypnęła dziewczynkę w policzek tak mocno, że ta o mało się nie rozpłakała. - Nie wolno ci powiedzieć o tym matce - ostrzegła. - Są rzeczy, o których my wiemy więcej niż Brytyjczycy. Owo "my" zaniepokoiło Queenie. Babcia, podobnie jak niania, była czystej krwi Hinduską, pomimo europejskich ubrań, do których noszenia zmuszała ją córka. Queenie wiele o tym myślała. Z prostych rachunków wynikało, że mama i Morgan byli pół_hindusami, podczas gdy ona, jakby na to nie patrzeć, miała w sobie trzy czwarte angielskiej i jedną czwartą hinduskiej krwi. Niekiedy wydawało jej się, że coś, być może, przemawiało za byciem Hinduską. Zdawała sobie jednak sprawę, iż nawet myślenie o tym stanowiło zdradę, tak wobec własnej krwi, jak i wobec matki. Często też przychodziło jej na myśl pytanie, czy babcia nie przewyższa czasem mamy życiową mądrością. Zdaniem Queenie, Hindusi w żadnym wypadku nie byli aż tak głupi, jak twierdził Morgan. Gdyby uwierzyć w to, co mówił, to gdzież podziewały się te wszystkie "straszne czarnuchy"? Sam był pół_czarnuchem, a w żyłach QueeĂnie też płynęła ich krew. Prócz tego, mimo swego młodego wieku, dziewczynka wiedziała już, że nie istniał jakiś określony i jednoznaczny typ "Hindusa". Mieszkała w kraju, w którym, nie bez konfliktów, żyli obok siebie bramini i niedotykalni hinduiści i muzułmanie, pokojowo nastawieni Bengalczycy i wojowniczy sikhowie, ascetyczni Pathanie i używający życia Kaszmirczycy, bardzo wysocy Rajputczycy i ludzie z gór, wzrostu Pigmejów. Niewiele ich łączyło. Nawet języki, pomijając angielski, mieli różne. Kobiety chodziły tu z zasłoniętymi twarzami do świątyni, której ściany zdobiły nieprzyzwoite rzeźby, a maharadża wysiadał z pozłacanego rolls_royce'a, by obmyć stopy żebrakom i trędowatym. Dzieciom pozwalano tu umierać na ulicach, podczas gdy życie krowy chroniły religijne zasady. Ten właśnie kraj był i jednocześnie nie był częścią jej samej. Queenie zastanawiała się często, jak wyglądałaby w brokatowym złocie, jedwabnym sari, z ciężkimi bransoletkami, naszyjnikiem i wielkim kolczykiem z perłą, noszonym w dziurce nosa. Z pewnością ładniej niż w szkolnym mundurku. I czułaby się znacznie swobodniej, tak jak Hinduski, które nie nosiły niczego pod swoim sari i chichotały na widok dziwnej, niewygodnej bielizny pół_portugalek, suszącej się na sznurkach w osadzie. To musi być wspaniale, myślała, wiedzieć, do czego się przynależy, być albo białą, albo Hinduską. Wcisnęła się między stare kobiety i przytulona do nich patrzyła w ciemność, w której widoczny był jedynie ognik fajki starego D'souza. - Maleńka jest śpiąca - zanuciła niania, jak gdyby śpiewanie na melodię kołysanek było naturalnym sposobem zwracania się do sennych dzieci. - Nie jestem śpiąca - zaprotestowała Queenie, chociaż kleiły jej się oczy. Szczypała się od czasu do czasu - to zawsze pomagało jej zwalczyć senność. Czasem szczypała się tak mocno, że płakała z bólu. Matka uważała, że to żaden ból i Queenie, choć bardzo chciała jej wierzyć, dostrzegła ze zdziwieniem, że Vicky może nie mieć racji. Ta myśl sprawiła, że dziewczynka poczuła się winna i nieco przestraszona. Jeśli matka myliła się co do bólu, to w jakich jeszcze sprawach mogła nie mieć racji? - Dlaczego pan D'souza złości się na Peggy? - zapytała Queenie bardziej, by uniknąć rozmowy na temat pójścia do łóżka niż z ciekawości. - Peggy nie słucha matki - odpowiedziała wymijająco babcia. To zainteresowało Queenie, pomimo senności. Ciekawiło ją, w jakim wieku nie trzeba już słuchać matki. Peggy robiła na niej wrażenie dorosłej lub prawie dorosłej. Należy więc jeszcze długo czekać - być może aż do zamążpójścia... by zacząć w zamian za to słuchać męża. - Czy narzeczony Peggy zabierze ją po ślubie do Kraju? Babcia zapatrzyła się w noc. - Lepiej połóż się już spać - powiedziała. - Zanim matka przyjdzie cię tu szukać. Położyła łagodnie ręce na twarzy Queenie, jej ciemne palce gładziły delikatną, jasną skórę dziewczynki. Pochyliła się i miękkim, słodkim głosem szepnęła: - Tu jest kraj, kochanie. 2. Od dziesięciu lat, odkąd tutaj zaczął pracować, Morgan dziwił się zawsze, dlaczego nocny klub postawił sobie za cel wymazanie z pamięci gości tego, że znajdowali się w Indiach. Przecież właśnie tutaj dekoracjami powinny być sztuczne palmy i wschodnie łuki. Początkowo właściciel, Gaetano Firpo, zamierzał urządzić swój lokal podobnie do Caf~e de Paris w Londynie, gdzie pracował przed wojną jako kelner. Jednak pożar w czasie budowy i związana z nim groźba nagłego bankructwa zmusiły go, do zrezygnowania z ambitnych planów. Poprzestał na zakupie wyposażenia, które nie przekraczało jego możliwości finansowych. Kolorowe żyrandole, z których żaden nie pasował do wnętrza, podwieszono do pasiastego, brezentowego sufitu. Małe, mosiężne stoliki z Benares rozstawiono tak "pomysłowo", że nieostrożny przybysz nieustannie się o nie potykał - choćby idąc na parkiet, by zatańczyć. Wszędzie widziało się przedmioty w złym guście, wykonane w najtańszym i bardzo tandetnym nowoczesnym stylu orientalnym. Pomimo wentylatorów kręcących się ospale między żyrandolami, w pomieszczeniu panował taki upał i zaduch, że mdleli niekiedy nawet najbardziej zahartowani biali mieszkańcy Kalkuty. Firpo jednak nie widział w tym nic złego. - Im jest goręcej, tym więcej piją - powiadał z satysfakcją, ilekroć poruszano ten temat. Najpóźniej o północy, kiedy powietrze zgęstniało od papierosowego dymu, sala przypominała piekło. Ubrani w wieczorowe stroje mocno spoceni sahibowie o czerwonych twarzach tłoczyli się na parkiecie ze swymi żonami i dziewczynami o rozmazanych makijażach. Hindusów tu nie wpuszczano. Nawet stanowiący rzadkość maharadżowie pojawiali się "U Firpa" wyłącznie w towarzystwie sahibów - pomyśleć, że przyjmowano ich z otwartymi ramionami w klubach Londynu i Paryża. W miejscu takim jak to, Anglo_hindusów nie witano z radością, ale oczywiście ten problem pojawiał się niezwykle rzadko. Szło zresztą bardziej o klasę niż o kolor skóry. Tylko nieliczni spośród nich mieli pieniądze bądź ochotę na odwiedzanie nocnych klubów. Większość stanowili kalwiniści i metodyści, surowo przestrzegający zasad swych religii. Instytut kolejowy stanowił kres ich towarzyskich ambicji, co było dodatkową przyczyną pogardy, jaką żywił dla nich Morgan. Inaczej miała się rzecz z młodymi Anglo_hinduskami. Ku przerażeniu rodziców, pozwalano im przychodzić do Firpa. W myśl niepisanego prawa dotyczyło to tylko dziewczyn o jasnej karnacji skóry. Przyprowadzali je najczęściej młodzi Anglicy. Starszemu pokoleniu coś takiego nawet nie przyszłoby do głowy. Niektóre z dziewczyn były na tyle bezczelne, że zjawiały się "U Firpa" bez męskiej asysty. Siadywały wtedy we dwie przy barze i sączyły zimne napoje. Starały się przy tym ignorować spojrzenia młodych sahibów i nieskrywaną wrogość wszystkich białych kobiet. Pół_hinduski ubierały się zawsze na różowo. Tańczyły lepiej od Angielek. - To ma się we krwi - powiedział sobie Morgan, gdy w czasie przerw w graniu, obserwował tańczącą tango młodą kobietę. Uświadomił sobie, że różowy jest także ulubionym kolorem Queenie. Może to też rzecz wrodzona? Doszedł do wniosku, że zaczął zastanawiać się nad przyszłością Queenie o wiele za późno. Teraz miała już prawie czternaście lat. Niedługo będzie dostatecznie duża, by tańczyć "U Firpa". Ta myśl trochę go przygnębiła. Przyjrzał się uważniej ubranej na różowo dziewczynie. Wyglądała jak Peggy D'souza, ale w przyćmionym, migotliwym świetle nie był tego zupełnie pewien. Na wszelki wypadek pomachał jej ręką. W odpowiedzi mrugnęła do niego okiem. Wpięty w jej włosy kwiat kołysał się zgodnie z rytmem tańca. - Ładna cizia - zauważył z niejakim podziwem skrzypek basowy, Australijczyk George Higgins. - Nie spuszczam z niej oka przez cały ten pieprzony wieczór - dodał z mimowolną dosłownością: podczas odbywania służby wojskowej brał udział pod dowództwem generała Allenby'ego w wyprawie do Palestyny i stracił tam oko. Brakowało mu także przednich zębów, wybitych w burdelu w Basrze przez dwóch żołnierzy z Królewskiej Żandarmerii Wojskowej. Nowe zęby, wstawione mu później przez wojskowego dentystę, przypominały miniaturowe łazienkowe kafelki. Co ciekawe, to nie w prawdziwym, lecz w szklanym oku dostrzec można było łobuzerskie iskierki. To właśnie prawdziwe patrzyło teraz martwo na Morgana. - Niezła - zgodził się Morgan. Jego podziw dla Anglików nie obejmował Higginsa. Jones miał silnie rozwiniętą świadomość klasową, mimo to jednak nie potrafił umieścić w swych myślowych schematach białych mieszkańców kolonii. Wiedział, że choć we wszystkim przewyższa Higginsa, to jednak nie jego, lecz właśnie tego australijskiego eks_żołnierza o jednym oku wciąż zaliczano do sahibów. Higgins był niewątpliwie w stu procentach białym i dlatego mógł pozwolić sobie na pomiatanie Anglo_hindusami. Kwestionować to, znaczyło stawiać pod znakiem zapytania istniejący porządek rzeczy. Morgan zawsze pogardzał Higginsem, choć tego nigdy nie ujawniał, lękając się gwałtownej natury George'a. W dzieciństwie bito go w domu. Obrywał też w szkole od kolegów. Przekonało go to ostatecznie, że zupełnie nie potrafi bić się na pięści, że po prostu nie nadaje się do takiej walki. Podejrzewał, że Higgins także to wie i czuł się tym upokorzony. - Znasz ją? - zapytał skrzypek. - Nie - skłamał Morgan. Ani myślał przedstawiać mu Peggy, o ile to w ogóle była ona. - Założę się, że znasz, cholerny draniu - powiedział ze złością Higgins. Nawet, kiedy był trzeźwy - a teraz miał już dobrze w czubie - nie dawało się przewidzieć jego zachowania. - Widziałem, że mrugnęła do ciebie. To ktoś od ciebie? Morgan uśmiechnął się melancholijnie. Pytanie George'a nie było, wbrew pozorom, obraźliwe. Jones nigdy nie robił tajemnicy z tego, że jest Anglo_hindusem. Zresztą i tak nie zdołałby tego ukryć. Tak, bez wątpienia, pół_hindusi byli "kimś od niego" w oczach Australijczyków takich jak Higgins. Niech im będzie - pomyślał Morgan. Czy powinien poczuć się znieważony? To oczywiste, że skrzypek chciał go obrazić. Wynikało to jasno z kpiącego tonu jego głosu. - Być może - odrzekł z uśmiechem, zły na siebie za swoje tchórzostwo. Higgins pokiwał głową. - To, cholera, aż nazbyt widoczne - powiedział. - Wystarczy na nią tylko spojrzeć. Niewiele brytyjskich dziewczyn może się pochwalić równie małymi i ładnymi dupkami. Takich, które w dodatku bezwstydnie nimi kręcą, nie znajdziesz na całym świecie. Założę się, że ona wie, co się robi z mężczyzną. Mam na myśli prawdziwego mężczyznę, a nie takiego mydłka, jak ten, co z nią teraz tańczy. Wcześnie się tego uczą, prawda? Morgan próbował wyjaśnić, że większość Anglo_hinduskich dziewcząt jest cnotliwa aż do przesady, ale ledwie zdążył powiedzieć kilka słów, Higgins przerwał mu gwałtownie. - Upał - rzekł, spoglądając z ukosa na Jonesa. - Oto przyczyna. To, że jest się półkrwi Hindusem, jeszcze wzmacnia ten zwierzęcy instynkt. Klimat rozgrzewa krew. Higgins przysunął się do Morgana, jakby byli parą spiskowców. Stojący tuż przy ścianie Jones nie miał się gdzie cofnąć. Przed oczami miał szczeciniaste, rude wąsy George'a, siateczkę drobnych żyłek na jego nosie i policzkach, i kropelki potu spływające z jego tłustych od brylantyny włosów. Na sztucznych zębach widać było ślady namiętnie żutego przez Higginsa tytoniu. Szklane oko sprawiało wrażenie, jakby namalowana na nim rybia źrenica wpatrywała się nieustannie w odległy punkt na prawo od Morgana. - Oczywiście, nie da się tego nigdy powiedzieć z całkowitą pewnością - bezbarwny, nosowy głos Higginsa zniżył się do szeptu. - Wiele z tych dziewcząt z powodzeniem mogłoby uchodzić za białe, nieprawdaż? Znam faceta, który twierdzi, że to zawsze da się rozpoznać: po ich skórze, dziąsłach i zachowaniu w łóżku. Zaśmiał się głośno. Kilka kropel śliny spadło na twarz Morgana. Otarł ją wierzchem dłoni. - Gorąco tutaj - powiedział życzliwie George. Do podium dla orkiestry zbliżała się pod rękę z jakimś Anglikiem Peggy D'souza. Higgins przyglądał jej się uważnie. - Witaj, Morgan - powiedziała, zatrzymując się obok nich. - Witaj, Peggy - odrzekł Morgan, całkowicie świadomy, że w zwróconym teraz na niego zdrowym oku Higginsa nie ma już ani śladu sympatii. Jest tylko zimna niechęć. - Myślałem, cholera, że jej nie znasz. Jones wzruszył ramionami. - Nie miałem pewności, że to Peggy. - Nie pieprz! Sądziłem, że jesteśmy kumplami. Myślisz, że ta dziwka jest za dobra dla mnie? Rzygać mi się chce, gdy na ciebie patrzę. Instynkt zaprawionego w bójkach awanturnika kazał Higginsowi cofnąć się. Stał zbyt blisko Morgana, by móc skutecznie użyć swych pięści. Potrzebował przestrzeni, żeby wziąć zamach. Zamarkował cios prawą dłonią, próbując jednocześnie lewą trafić Jonesa w splot słoneczny. Nie zdążył jednak uderzyć - ktoś chwycił go za rękę. Gdy Higgins odwrócił się, przekonał się, że tuż za nim stoi właściciel lokalu. Firpo miał specjalny talent do pojawiania się tam, gdzie zanosiło się na bójkę. Wyrastał wtedy jak spod ziemi. - Nie tutaj! - krzyknął. - Nie toleruję bójek w czasie pracy. - To nie moja wina, panie Firpo - tłumaczył się Morgan. Z niezadowoleniem uświadomił sobie, że jego głos stał się piskliwy. Co gorsza słyszał, że podenerwowany mówi ze śpiewnym anglo_hinduskim akcentem, czyniącym jego angielszczyznę po prostu śmieszną. Starał się opanować. Nie mógł sobie pozwolić na ryzyko utraty pracy. Tylko praca wyróżniała go spośród innych pół_hindusów. - To nie moja wina - przedrzeźniał go Higgins. - Jeszcze cię dorwę, ty skurwielu! - wściekał się bezsilnie. Był zwykłym awanturnikiem z knajpy. Wdawał się w bójki, gdy tylko się upił lub dostał kosza od jakiejś dziewczyny. Jednak pod żadnym pozorem nie odważyłby się przeciwstawić FirĂpowi. Firpo był starym i nieprawdopodobnie grubym człowiekiem o płaskich stopach i przymilnym uśmiechu kelnera, ale przede wszystkim był Sycylijczykiem. Przemoc nie przerażała go, ani nie dziwiła. Kiedyś jeden z pracujących w kuchni bengalskich pomywaczy pod wpływem upału wpadł w szał. Zaczął wymachiwać w powietrzu tasakiem, wyjąc przy tym przeraźliwie. Stary Firpo uśmiechając się spokojnie podszedł do niego i bez słowa wgniótł jego głowę w żelazny trójnogi rondel. Pomywacz jakby rażony gromem runął na wyłożoną kafelkami podłogę, z jego turbanu ściekała krew. Oczy szkliły mu się tak, jak gdyby umarł nawet tego nie zauważając. - Wracać do pracy. Wszyscy - powiedział Firpo, uśmiechając się promiennie. Mogło się wydawać, że właśnie dał pomywaczowi podwyżkę. - Mamy klientów do obsłużenia. Teraz Alberto, siostrzeniec Firpo, pojawił się bezgłośnie za plecami wuja - jak zawsze, ilekroć coś zapowiadało kłopoty. Jego pozbawioną wyrazu twarz pokrywała gruba warstwa pudru. Nadawało jej to nieco błazeński wyraz. Kontrastowały z nim ciemne, nieruchome oczy. - Jakiś problem? - zapytał. Firpo wzruszył ramionami. Alberto odsunął na bok Morgana i stanął przed Higginsem. Wpatrywał się w drugi koniec sali, jakby tutaj nie działo się nic interesującego. Nagle sprężył się i wbił kolano w pachwinę skrzypka. Wyraz jego twarzy nie uległ żadnej zmianie. Z odległości kilku metrów mogło się wydawać, że w ogóle nic się nie stało. Higgins wydał z siebie stłumiony jęk. Firpo chwycił go za gardło tak mocno, że George nie był w stanie krzyczeć. Zgiął się z bólu i kurczowo zacisnął ręce na swym kroczu. - Wracaj do pracy - powiedział spokojnie Alberto. - Graj na skrzypcach i nie rób nam więcej kłopotu. Jeśli nie posłuchasz, zabiję cię. Rozumiesz? Higgins skinął głową. Ślinił się lekko, a jego szklane oko przesunęło się tak, że teraz widać było tylko bielmo. - To dobrze - rzekł Alberto, klepiąc Australijczyka po policzku. Uśmiechnął się, pokazując rząd błyszczących, złotych zębów. - A ty, Morgan, lepiej zapomnij o całej sprawie. Jasne? Jeśli klienci chcą się bić, wszystko jest w porządku, pod warunkiem, że płacą za szkody. Ale nie dotyczy to pracowników. Morgan energicznie skinął głową. Cieszył się, że odpowiedzialność spadła na rzeczywiście winnego. - Tak jest, panie Firpo - powiedział. Alberto posłał mu mordercze spojrzenie spod krzaczastych brwi, jakby sądził, że Jones bawi się jego kosztem. - Pilnuj się - nakazał. Morgan próbował się uśmiechnąć. Pot zaczął ściekać mu po twarzy. Bał się i nie miał już ochoty na żadne awantury. - Może pan na mnie polegać - powiedział poważnie. Alberto wpatrywał się nieruchomym wzrokiem w parkiet do tańca. Stał wyprostowany, z rękoma splecionymi za plecami, w charakterystycznej dla ma~itre d'h~otel pozie. - Chciałem cię uprzedzić, że musisz pilnować się przed Higginsem. On jeszcze z tobą nie skończył. Gdy na jakąś godzinę przed świtem Morgan wracał samochodem do domu, wciąż jeszcze było ciemno. Tę porę lubił najbardziej, o ile tylko jego przedpotopowy austin nie odmawiał posłuszeństwa. Było dość chłodno - o ile to w ogóle możliwe w Kalkucie. W pędzącym samochodzie ze zwiniętym płóciennym dachem Morgan czuł się prawie komfortowo. Skręcił gwałtownie, by wyminąć krowę śpiącą na środku drogi i wpadł w głęboką koleinę. Odbił w przeciwną stronę, próbując z niej wyjechać. Modlił się po cichu o niezłapanie gumy i przeklinał Indie. W Anglii, mówił sam do siebie, żebracy ani żadne cholerne krowy nie śpią na ulicy. W Kalkucie nieostrożni kierowcy często wpadali w nocy na żebraków. Jeśli się już coś takiego zrobiło, nie należało się w żadnym wypadku zatrzymywać. W ciągu kilku sekund samochód otaczał tłum rozwrzeszczanych Hindusów, a kiedy zjawiała się policja, ofiara wypadku z niewzruszoną pewnością siebie twierdziła, że części ciała, których nie miała od dzieciństwa, straciła przy zderzeniu właśnie z tym samochodem. Morgan westchnął ciężko. Był rok 1931 i jeśli wierzyć temu, co przeczytał w starych egzemplarzach "The Saturday Evening Post" i "Colliera", w każdym amerykańskim domu znajdowały się pralka, toster i radio. Wszystkie rodziny miały też samochody, niektóre nawet po dwa. Tymczasem tutaj, w Indiach, bez przerwy wybuchały krwawe zamieszki, w których ginęły tysiące ludzi - zwykle dlatego, że jacyś cholerni muzułmanie prowadzili do rzeźni jakąś cholerną krowę tuż obok hinduskiej świątyni. W Anglii nawet biedni mieli gdzie się schronić i nikt nie chodził głodny. Tu czterysta milionów ludzi wycierało tyłki palcami i załatwiało swe fizjologiczne potrzeby na ulicy, na oczach wszystkich. Morgan pracował u Firpa od dziesięciu lat, a Anglia wciąż pozostawała dla niego tak odległa jak niegdyś. Ludzie mówili z uznaniem o jego grze, wykonywane przezeń solówki bardzo chwalono i oklaskiwano, ale nigdy nie pojawił się żaden łowca talentów, by zaproponować mu pracę w jakimś angielskim zespole. Teraz właściwie już nawet sam Morgan nie wierzył, że kiedykolwiek to nastąpi. Wyglądało to równie beznadziejnie jak wiara Vicky w to, że ojciec Queenie przyśle po nią pewnego dnia. Siedział przez chwilę w samochodzie, myśląc o siostrzenicy. Wcale nie śpieszyło mu się do łóżka. Nie czuł się senny. QueeĂnie zaczynała sprawiać kłopoty swojej matce. Przedwcześnie, jak sądził, choć z drugiej strony był pewien, że przestała już być dzieckiem. W tym zacofanym kraju trzynasto_ czy czternastoletnie dziewczęta często wychodziły za mąż i zostawały matkami. To prawda, że obecnie było to nie do pomyślenia wśród Anglo_hindusów. Przynajmniej pod jednym względem parszywy Higgins miał rację: pół_hinduski dojrzewały szybciej niż Angielki. Surowa moralność i staromodne zasady jego społeczności stanowiły po części intuicyjną obronę przed kłopotliwymi sytuacjami. W przypadku Queenie dodatkowy problem stanowiła jej uroda. Nawet szkolny mundurek nie potrafił ukryć tego, że dziewczynka bardzo szybko przemienia się w kobietę. Świadczyły o tym piękne długie nogi, smukła talia i niewielkie, kształtne piersi. Ciała innych czternastolatek także zdradzały już pierwsze oznaki kobiecości, ale Queenie wyglądała o niebo piękniej od nich. Zawdzięczała to swej twarzy, olbrzymim ciemnym oczom o długich, gęstych rzęsach, wysokim kościom policzkowym i pełnym, i doskonale wykrojonym wargom, które u tak młodej dziewczyny wyglądały wręcz prowokująco. Poruszała się zmysłowo, w jej gestach nie dawało się dostrzec żadnej młodzieńczej niezgrabności. Najdrobniejsze polecenia wykonywała z naturalnym, jakby kocim wdziękiem. Kiedy chciała wydać się starszą, wykorzystywała swój szczególny dar obserwowania i naśladowania dorosłych. Wciąż jednak bardzo często zachowywała się jak dziecko. Morgan uważał życie obok takiej wcześnie rozkwitłej piękności za bolesną próbę dla swoich nerwów. Trudno było, patrząc na Queenie, nie myśleć o seksie. Czasami stawało się to wręcz niemożliwe. Bardzo go to zawstydzało. Zgasił silnik, zaciągnął ręczny hamulec i schował kluczyki do kieszeni. Idąc chodnikiem w stronę domu słyszał, jak jego lakierki stukają o bruk. Zatrzymał się, uświadamiając sobie, że coś jest nie w porządku. Kątem oka dostrzegł plamę bieli w krzakach z lewej strony - coś, co nie powinno się tu znajdować. Coś dziwnego w miejscu, które znał na pamięć. Przez ułamek sekundy wydawało mu się, że Vicky mogła powiesić tu mokry ręcznik czy serwetę, by wyschły. Szybko jednak uznał to za mało prawdopodobne. Vicky nawet do głowy nie przyszłoby zrobienie czegoś takiego - sznur do bielizny znajdował się za domem, a nie od frontu, gdzie widzieliby go sąsiedzi. W tej samej chwili, w której zdał sobie sprawę, że to, na co patrzy, jest białą koszulą, usłyszał znajomy głos. - Teraz dostaniesz nauczkę, ty bezczelny czarny bękarcie! Morgan stał jak wrośnięty w ziemię, nie tyle ze strachu - choć oczywiście bał się i czuł, jak jego jądra się kurczą, a żołądek podjeżdża do góry - ile ze złości na swoją głupotę. Przewidywał, że Higgins zaczai się na niego i dlatego postarał się wyjść z klubu w towarzystwie kilku osób. A jednak skrzypek przechytrzył go, czekając tu, gdzie Morgan czuł się zupełnie bezpieczny - pod jego domem. Higgins wynurzył się z krzaków pochrząkując jak olbrzymi dzik. Zamachnął się gwałtownie i jego pięść wylądowała na policzku Morgana. Dzięki bólowi Jones oprzytomniał w jednej chwili. Było już za późno na przepraszanie Higginsa. Morgan nie widział też żadnej szansy ucieczki. Higgins otoczył go lewym ramieniem, unieruchamiając w żelaznym uścisku. Prawą pięścią walił go po nerkach. Przez cały czas próbował również kopnąć Morgana w jądra. Jones wiedział, że jeśli chce przeżyć, musi uwolnić się z uchwytu przeciwnika. - Na pomoc - przez chwilę jego krzyk rozbrzmiewał w nocnej ciszy. Później cios w jądra pozbawił go oddechu. Nie miał złudzeń, że ten potworny ból to dopiero początek masakry. Upadł bezwładnie na ziemię. Niespodziewanie znalazł w sobie dość sił, by z opętańczą, wynikającą z panicznego lęku furią rzucić się na Higginsa. Z trudem łapiąc oddech, rąbnął go głową w twarz. Skrzypek zawył z bólu, po czym znowu rzucił się do przodu. Morgan zadawał mu dość słabe ciosy. Starał się osłaniać jedną ręką i atakować drugą. Nie pierwszy raz żałował, że nie chciał w szkole trenować boksu. Czuł straszny ból w dłoni, którą trafił w sztuczne zęby Higginsa. Przez moment zastanawiał się, czy nie byłoby lepiej zupełnie nie przeciwstawiać się Australijczykowi. Opór jedynie go rozjuszał. Higgins wymierzył kolejny cios, tym razem jednak jego pięść tylko musnęła nos Morgana. Mimo to zabolało straszliwie. Skrzypek chwycił go mocno, próbując przewrócić na ziemię. W tej właśnie chwili Morgan znów dostrzegł w krzakach coś białego. Ten widok odwrócił także uwagę Australijczyka. Klęczący Morgan postanowił wykorzystać swą szansę. Złapał Higginsa za nos i ucho. Nagle usłyszał głuche uderzenie - nieprzytomny Higgins zwalił się na ziemię. Wypadło mu przy tym szklane oko. Leżało teraz wpatrując się ponuro w nocne niebo. - O Boże! - szepnęła Queenie. - Wybiłam mu oko. Zaraz zwymiotuję. Morgan próbował złapać oddech. Widział ją teraz zupełnie wyraźnie. Stała nad Higginsem w nocnej koszuli z cegłą w dłoni. - Wszystko w porządku - powiedział - to szklane oko. Nie oślepiłaś go. Pomożesz mi? Queenie upuściła cegłę, podeszła bliżej i pomogła Morganowi wstać. Jak na dziewczynę, która nienawidziła gimnastyki i wszelkich sportów, ma zdumiewająco dużo siły - pomyślał. I świetny refleks. Zdziwiło go, że pomimo bólu zauważył, iż jedno z ramiączek jej nocnej koszuli jest oberwane. W świetle księżyca dostrzegł małą, jędrną pierś o doskonałym kształcie. Sutka była tak delikatna i spiczasta, że miał wielką ochotę ją pocałować. - Wyglądasz okropnie - powiedziała. - Sądzisz, że złamał ci nos? Krzywiąc się z bólu, Morgan dotknął ręką swego nosa. Nie wyczuł jednak żadnego uszkodzenia. - Nie sądzę - zachrypiał. - Kto to jest? - Facet z klubu. Higgins. Diabelnie pamiętliwy Australijczyk. Biliśmy się o Peggy D'souzę, to wszystko. Widać było, że Morgan ledwie trzyma się na nogach. - Co z nim zrobimy? Nie możemy zostawić go na tym cholernym trawniku. - Może wsadzimy go do samochodu i zawieziemy na przystanek autobusowy przy Brahmapore Street? Rano ktoś go tam znajdzie. Powinniśmy się pospieszyć. - My? - Jasne. Sam go nie udźwigniesz. No chodź. Wezmę go z jednej, a ty z drugiej strony. Morgan potrząsnął głową. Na chwilę ból głowy jeszcze się wzmógł, potem trochę ustąpił. Nie ulegało wątpliwości, że Queenie odziedziczyła stanowczość po swej matce. Razem zawlekli Higginsa do samochodu i wrzucili na przednie siedzenie. Morgan z ulgą zauważył, że dziewczynka związała tymczasem zerwane ramiączko nocnej koszuli. - Lepiej weźmy też jego sztuczne oko - powiedział. - Raczej ty niż ja. Mam już dość. Odnalazł oko i szybko wrócił do samochodu. Wsunął je do kieszeni wieczorowego garnituru Higginsa. Potem rozwiązał wciąż nieprzytomnemu skrzypkowi czarny, wygnieciony krawat, rozpiął kołnierzyk i wyjął z ust sztuczne zęby. - Nie chcemy, by udusił się na śmierć - wyjaśnił. Podczas jazdy na Brahmapore Street Queenie siedziała skulona z tyłu. Gdy dotarli w pobliże przystanku, ostrożnie wynieśli Higginsa z samochodu i posadzili na ławce. Głowa bezwładnie opadła mu na pierś. Wyglądał jak człowiek, który zasnął po całonocnym pijaństwie. - Tutaj będzie dostatecznie bezpieczny. Żaden mieszaniec nie odważy się okraść sahiba w wieczorowym stroju - powiedział Morgan. W drodze powrotnej Queenie usiadła obok Morgana, najwyraźniej nie zdając sobie sprawy z tego, że ma na sobie tylko cienką nocną koszulę. Podmuchy powietrza rozwiewały jej włosy. Westchnęła z zadowoleniem, wdzięczna za odrobinę chłodu. - Jak to się stało, że się obudziłaś? - Nie spałam. Nie mogłam zasnąć. - To przez ten upał. - Tak... nie, to nie upał. Myślałam o różnych sprawach. - O jakich sprawach? - Och, nie wiem... Jest mi gorąco, nudno. Czuję się samotna... W dzieciństwie mogłam spać, bez względu na upał. Teraz wciąż w nocy jestem niespokojna. Przeciągnęła się leniwie. Zsunęła z ramion nocną koszulę poddając się chłodnemu powiewowi. - Chciałabym być dorosła - dodała. - Już wkrótce będziesz. I uwierz mi, to wcale nie jest lepsze. Przyglądała mu się poirytowana, gdy parkował samochód przed furtką. Dorośli niczego nie rozumieją - pomyślała - nawet Morgan, choć był, oprócz Magdy, najwięcej rozumiejącym dorosłym, jakiego znała. Jakiś rok temu zaczęło jej się wydawać, że jej ciało żyje własnym życiem i właściwie już do niej nie należy. Chłopcy, a także dorośli mężczyźni - nawet sam Morgan - spoglądali na nią z nieskrywanym zachwytem. Lecz ciało, które tak podziwiali, zdawało się być ciałem kogoś innego i jawiło się Queenie jako coś nieznanego i obcego. Jones pochylił się nad nią i cmoknął ją lekko w policzek. Ten wujowski pocałunek sprawił, że poczuła się jeszcze gorzej. Nic jednak nie powiedziała. Morgan najwyraźniej także czuł się niezręcznie - to stanowiło jeden z jej problemów. Kiedy była dzieckiem, Morgan obejmował ją, bawił się z nią, brał na kolana. A teraz, kiedy znajdowała się blisko niego, obchodził się z nią jak z jajkiem, jakby bał się nawet jej dotknąć. - Wracaj lepiej do łóżka - powiedział - myślę, że mama nie powinna dowiedzieć się o twoim udziale w tym wszystkim. Queenie kiwnęła głową. - Co z twoją twarzą? - zapytała. - Umyję ją. - Sam nie dasz rady. Morgan zawahał się. To prawda. Nie miał nawet pewności, czy zdobędzie się na spojrzenie w lustro, myjąc się samemu. Postanowił jeszcze raz skorzystać z pomocy Queenie. Po cichu przedostali się do domu i skradając się weszli na górę. W sypialni Morgana Queenie wlała dzbanek wody do malowanej w kwiaty, emaliowanej miski. Przeniosła ją w pobliże łóżka, na którym usiadł nagle osłabiony i wyczerpany Morgan. Podniecony niemal nie czuł bólu i nie zwracał uwagi na inne skutki walki. Teraz, gdy adrenalina przestała płynąć do krwi, czuł, że boli go każdy mięsień. Patrzył na zniszczony wieczorowy garnitur i czuł, że zbiera mu się na płacz. - Zobaczysz - wyszeptała QueeĂnie, odgadując, o czym myśli. - Niania potrafi go doczyścić. Jak się porządnie odprasuje, będzie wyglądał jak nowy. - Może. Koszula też jest zniszczona. - Masz inne. - Queenie zachichotała. - Przynajmniej nie straciłeś zębów. - Wiem. Co cię tak śmieszy? - Bo widzisz, Higgins stracił swoje - powiedziała, śmiejąc się cicho - zapomnieliśmy włożyć mu je do kieszeni. Sięgnęła do kieszeni marynarki Morgana i wydobyła zeń sztuczną szczękę. Położyła ją obok miski. - Zdobycz wojenna - powiedziała. - Będzie wściekły. Może powinienem mu to oddać. - Nigdy w życiu. Niech je kleiki, dopóki nie zrobi sobie nowych zębów. A te możesz ofiarować Peggy D'souza. Morgan roześmiał się pomimo rozbitej wargi. Zdjął kołnierzyk, potem rozpiął mankiety koszuli i położył złote spinki obok sztucznych zębów Australijczyka. Zdawało się, że uśmiechają się wesoło - jak nigdy w ustach Higginsa. Morgan obserwował Queenie wyżymającą ręcznik. Pochyliła się nad nim, by przemyć mu twarz. W świetle nocnej lampki widział, że jest zaczerwieniona, bez wątpienia z powodu niezwykłych nocnych przeżyć. Przeszedł go lekki dreszcz zakazanej przyjemności, gdy spostrzegł, że przez cienką bawełnę prześwitują sutki i ciemny trójkącik podbrzusza. Zacisnął mocno powieki, próbując myśleć o czymś innym. Czuł, jak ogarnia go podniecenie. Modlił się, by Queenie nie spojrzała w dół i nie zobaczyła wybrzuszenia w jego spodniach. Na szczęście uwaga dziewczynki skupiła się na jego twarzy. - Sądzę, że dzisiejsza noc powinna pozostać naszą tajemnicą - powiedział, gdy Queenie wycierała mu twarz mokrym ręcznikiem. - O tak - odrzekła. - Na zawsze. W chwilę później, zupełnie nagle, Morgan stracił przytomność. Gdy się zbudził, drżący i obolały od stóp do głów, było już prawie południe. W nagłym przerażeniu uświadomił sobie, że ktoś zdjął z niego wieczorowy garnitur oraz podartą i zakrwawioną koszulę. Leżał w łóżku w samych slipkach. Krzywiąc się z bólu, otworzył spuchnięte oko. Jego lakierki stały równo obok umywalki, z której wyszczerzała doń zęby sztuczna szczęka Higginsa. Queenie go rozebrała! Czuł się upokorzony, a jednocześnie podniecony. Owładnęło nim poczucie winy. Od tej pory postanowił być ostrożniejszy. Ona nie jest już dzieckiem. Rany Morgana sprawiły, że zaczęto go w domu znacznie bardziej szanować. Fizyczna przemoc nie przerażała Vicky. Przy pomocy pięści jej ojciec wymuszał posłuszeństwo na hinduskich kolejarzach. Często powtarzał, że to jedyny język, jaki rozumieją i że w ogóle szkoda czasu na przemawianie do czarnuchów. Zaskoczyło ją to, że Morgan poszedł w ślady ojca - co prawda dość późno. Jego czarne oko, obrzmiały nos i spuchnięte wargi były ranami odniesionymi w obronie honoru. Pierwszy raz w życiu Morgan mógł się przekonać, jak czuje się mężczyzna, gdy jest traktowany z szacunkiem, należnym panu domu. Było to dla Morgana zupełnie nowe doświadczenie i nic nie zakłócało wynikającej z niego przyjemności. Nawet jego szkolni koledzy, którzy dotąd zazdrościli mu kontaktów z Anglikami i pogardzali nim za to, że grał w jazzowym zespole zamiast prowadzić lokomotywę, teraz klepali go po ramieniu i zapraszali na piwo. Zawsze dokuczająca Morganowi Magda traktowała go teraz z tak nabożnym, że aż śmiesznym szacunkiem. Wierzyła święcie w pożytki płynące z bicia żołnierzy, służących, Żydów i bezczelnych chłopów - tylko w ten sposób można było utrzymać ich w ryzach. Morgan z przyjemnością odgrywał rolę bohatera, jednak Magda widziała wyraźnie, że coś go dręczy. W końcu jeśli już na czymś się znała, to właśnie na męskich nastrojach. - Rozchmurz się - poprosiła go. Morgan uśmiechnął się na tyle, na ile pozwalały mu spuchnięte wargi. Schronił się na werandzie, próbując odpocząć nieco od upału. Co jakiś czas spoglądali na miejsce, gdzie niedawno Morgan stoczył swój słynny pojedynek. Queenie i jej matka siedziały obok siebie na wiklinowej kanapie. Vicky szyła coś, okulary zsunęły jej się na sam czubek nosa. Queenie zawzięcie odrabiała lekcje - właśnie próbowała przy pomocy palca u nogi, podnieść z ziemi ołówek... Morgan powoli sączył piwo. Miał teraz prawo do piwa na podwieczorek, tak samo jak kiedyś Tygrys. Morgan uzyskał teraz w domu zupełnie nową, mocniejszą pozycję, co potwierdzały ustępstwa Vicky. - Jestem dostatecznie wesoły - odpowiedział Magdzie. - I słusznie, Firpo przyjmie cię z powrotem, gdy tylko zagoją się twoje wargi. A Higgins odszedł. - Wiem. Postąpił jak Burton. Spakował walizki i uciekł, nie pytając nawet o swoją sztuczną szczękę. - Bardzo dobrze, że go już tu nie ma - powiedziała Vicky. - Queenie, przestań bawić się palcami u nóg i załóż z powrotem buty. Damy nie powinny chodzić boso jak tubylcy. - Och mamo, jest tak gorąco. A w dodatku ta książka jest nudna. Nienawidzę matematyki. Po co się jej uczyć? - Nie dostaniesz dobrej pracy, jeśli nie będziesz umiała rachować, moje dziecko. Poza tym musisz przecież zdać egzaminy. Queenie westchnęła i przysunęła się do matki. - Mamo - powiedziała - w szkole jest kółko teatralne. - I cóż z tego, kochanie? - Wystawiają sztuki - dziewczynka robiła, co tylko mogła, by wyglądać na zasmuconą. To zwykle działało, ale tym razem matka była zbyt zajęta szyciem. - Nic dziwnego, jak sądzę. - Mogę się do nich przyłączyć? - Nie, kochanie. Oczywiście, że nie możesz. - Dlaczego? - Masz nie najlepsze wyniki w nauce. Poza tym granie w teatrze nie przystoi damie. Dziwię się, że szkoła pozwala na takie rzeczy. - Owszem, pozwala. Beryl O'brien chodzi na zajęcia kółka. A jej ojciec jest dyrektorem firmy transportowej i ma swoje własne biuro. - Być może. O'brienowie to rzeczywiście porządna rodzina. Ale to, że pozwalają Beryl na coś głupiego, nie oznacza, że ty też będziesz to robić. - Ależ mamo! - oni wybierają tylko najlepsze i najpiękniejsze sztuki Gilberta i Sullivana. Matka uszyła Beryl prześliczne kimono do roli w "Mikado". Prawdę mówiąc Beryl ze swoją małą okrągłą buzią wygląda dość śmiesznie jako Japonka. I myślę, że to kimono ma ukryć jej wielkie siedzenie. - Nie wolno mówić źle o innych ludziach. Szczególnie o tym, na co nie mają wpływu. Beryl to bardzo sympatyczna, mała dziewczynka. Kiedy wyrośnie z dziecięcej otyłości, będzie zupełnie ładna. - Nie jestem tego taki pewien - wtrącił się Morgan. - Jej matka ma budowę bawoła. Queenie popatrzyła na Morgana, jej ciemne oczy łzawiły ze śmiechu. W tej właśnie chwili Jones zauważył po raz pierwszy, że Queenie nie ma już rąk uczennicy. Wpatrywał się w jej długie i smukłe palce. Ani śladu tak częstego u młodych dziewcząt brudu za paznokciami. Żadnego obgryzania paznokci. Były tak wypielęgnowane, że zaczął podejrzewać, iż Magda udziela Queenie lekcji manicure. To właśnie te palce rozbierały go, gdy zemdlał. Ciekawiło go, czego wtedy Queenie dotykała i co widziała. Nie wątpił w jej niewinność, ale przypuszczał, że w naturalny sposób takie sprawy interesują dziewczynki w tym wieku. Gdy Queenie spojrzała na niego, poczuł, że się rumieni. Przyjrzał się jej łakomym wzrokiem - krótka szkolna sukienka podkreślała jeszcze krągłość figury. Queenie leżała na kanapie, wciąż starając się uchwycić ołówek palcami nóg. Burę, jaką dostała od matki, najwyraźniej puściła mimo uszu. Morgan odwrócił wzrok od Queenie i rzucił okiem na siostrę, ciekaw, czy to zauważyła, jednak uwagę Vicky całkowicie pochłonęło szycie. Znów zerknął na siostrzenicę i chrząknął znacząco. - Nie widzę w tym nic złego. Queenie mogłaby spróbować aktorstwa. Miał nadzieję, że to coś pomoże. Na zdrowy rozum, rzeczywiście nie było w tym nic zasługującego na potępienie. Jednak już gdy to mówił, zdał sobie sprawę, że w jego głosie brakuje pewności. Nie nawykł do przeciwstawiania się siostrze, szczególnie w sprawach dotyczących Queenie. Na moment zapadła cisza, po czym, ku jego zaskoczeniu, Vicky przerwała szycie, westchnęła i pokiwała głową. - Sądzę, że masz rację - powiedziała niechętnie, jak gdyby nowa rola Morgana obdarzyła go jakąś dodatkową wiedzą i mądrością. Vicky tyranizowała całą rodzinę, ale czyniła to wyłącznie z braku innej silnej osobowości. Posłuszna niegdyś surowemu ojcu i lekkomyślnemu mężowi, bez chwili wahania podporządkowała się Morganowi, gdy tylko zaczął się zachowywać jak prawdziwy pan domu. - Myślę, że to jej nie zaszkodzi - rzekł już nieco pewniej Jones. - Jeśli uczestniczą w tym takie dziewczęta jak Beryl O'brien, nie ma się czego obawiać. Spojrzał na Queenie. W jej wzroku dostrzegł tak ogromną wdzięczność, że nagle zrobiło mu się gorąco. Zmusił się do patrzenia w filiżankę z herbatą, ale mimo to wciąż widział w swej wyobraźni doskonały wykrój ust siostrzenicy. - Mam tylko nadzieję, że QueeĂnie nie nabije tam sobie głowy żadnymi bzdurami - powiedziała ponuro Vicky. Tym nie należało się martwić, pomyślała Queenie. Już teraz miała głowę pełną różnych pomysłów, z których większość z pewnością nie spodobałaby się mamie. Queenie nie marzyła wcale o tym, by pracować jako maszynistka ani sekretarka w jakimś dusznym, kalkuckim biurze, chociaż przypuszczalnie i tak było to lepsze od wyjścia za mąż za kogoś takiego jak Paddy O'brien - skrofulicznego starszego brata Beryl - i spędzenia reszty życia na zajmowaniu się dziećmi, w czasie, gdy mąż popijałby piwo z kolegami, martwiąc się, co będzie, kiedy Hindusi przejmą koleje. Queenie nie przejawiała wielkiego zainteresowania teatrem. Nie wmawiała sobie również, że ma wielki talent aktorski. Przynależność do grupy teatralnej stanowiła pierwszy krok we właściwym kierunku. W drodze do towarzystwa. Widziała to jasno i przypuszczała, że matka myśli podobnie. Po jakimś czasie zapomni o tym, że początkowo chciała zakazać tego Queenie, tak jak zakazywała wszelkich nowych, rozrywających codzienny schemat, rzeczy. Wielką niespodziankę sprawił Queenie Morgan, biorąc jej stronę w sporze z mamą. Zerkała na niego, marząc o jego poparciu, ale w gruncie rzeczy wcale go nie oczekiwała. Od tamtej nocy ich wzajemne stosunki nie zmieniły się, choć Queenie uświadamiała sobie, że pojawiło się coś nowego, jakaś głęboka więź. Wystarczyło, że na niego spojrzała, a już się czerwienił. To samo zdarzało jej się w szkole. Pomysł przystąpienia do grupy teatralnej nie był właściwie jej pomysłem. Zaproponował jej to osobiście pan Pugh - nauczyciel, który często patrzyŁ na nią tak samo jak Morgan. Większość nauczycieli nie zwracało na Queenie większej uwagi. Nie była najlepszą uczennicą, nie wyróżniała się też w sporcie. Wyjątek stanowił pan Pugh, uczący literatury angielskiej i muzyki. Jego dziwne, wyłupiaste oczy o kolorze wyblakłego błękitu wpatrywały się w nią z niepokojącą intensywnością. Gdy inni nauczyciele patrzyli w ten sposób, znaczyło to, że zaraz rozlegnie się znaczące stukanie palcem bądź linijką, albo że padnie jakieś uszczypliwe pytanie. Pan Pugh zwykle tylko mrugał oczami i ciężko przełykał ślinę. Jego jabłko Adama poruszało się szybko nad wykrochmalonym kołnierzykiem i prążkowanym krawatem Stowarzyszenia Absolwentów jakiejś angielskiej szkoły czy college'u. Miał zwyczaj gapić się w nią, kiedy recytował wiersze. Wcale jej to nie przeszkadzało, nawet sprawiało pewną przyjemność. Na przykład wtedy, gdy Pugh utkwiwszy w niej swe jasne oczy, czytał miękkim głosem o miejscu, w którym nigdy nie pada grad, śnieg czy deszcz i gdzie nigdy nie słychać głośnych podmuchów wiatru. Przed szkołą wychudła krowa szczypała rzadką brązową trawę, ale wiersze Tennysona pozwalały o tym zapomnieć. Opowiadały Queenie o Anglii, przenosiły ją w świat marzeń. Czasem, może na skutek upału, głos Pugha w trakcie recytacji stawał się rozgorączkowany. Łatwo ulegający nastrojom nauczyciel trochę przerażał uczennice. Wiersze na ogół mówiły o kobietach. Ilekroć Pugh recytował Szekspira, Queenie drżała na całym ciele, gdyż to właśnie ten poeta najbardziej wzruszał nauczyciela. Kiedyś, ku przerażeniu dziewczynki Pugh uniósł się na palcach i recytował, jakby w bólach, fragment "Króla Lira" krzycząc w stronę Queenie: "Tylko część górną bogowie dziedziczą,@ dolna to własność diabła, tam jest piekło!"@»* przełożył Józef Paszkowski Szczęśliwie te anatomiczne aluzje wpadały dziewczętom jednym uchem, a wypadały drugim, choć niektóre z nich chichotały przy słowie "biodro".»* QueeĂnie zadała sobie trud odnalezienia tego wersu w książce. Przeczytała go uważnie, ale wydrukowany wcale nie miał więcej sensu niż wtedy, gdy wykrzykiwał go nauczyciel. Nawet Magda, znająca się na teatrze najlepiej w całym domu, nie potrafiła jej pomóc. girdle, co Paszkowski przekłada jako "dolną część" znaczy również "biodro" (przyp. tłum.) - Wszyscy Anglicy nienawidzą kobiet - stwierdziła krótko. Queenie siedziała na łóżku, opierając podbródek na kolanach i patrzyła jak Magda kończy się malować. Zlekceważyła ostatnią jej uwagę - spieranie się z Magdą nie miało większego sensu. Uważała, że wszystko jest jasne, kiedy tylko ona wyrazi swój ostateczny sąd na dyskutowany temat. - Mogę wypróbować twój cień do powiek? - zapytała dziewczynka. - Nie, tego jeszcze brakowało! Zresztą twoja matka mogłaby coś zauważyć. - Zetrę go. - Ostatnim razem zapomniałaś i Vicky odkryła ślady na twojej poduszce. Myślałam, że nigdy nie przestanie o tym gadać. O ile pamiętam, powiedziała coś w rodzaju: "następna będzie szminka". - Chciałabym być dostatecznie duża, żeby się malować. Heather Gomes już to robi! - Ta mała dziewczynka o brzydkich włosach? Ależ zrozum - to biedactwo tego potrzebuje. Pudruje się "Białą Perłą", bo ma taką ciemną skórę. Wieczorami widuję mnóstwo mocno upudrowanych pół_hindusek. W sztucznym świetle wygląda to nieźle, ale kiedy trochę potańczą, puder spływa wraz z potem - wyglądają wtedy, jak trędowate. Dzięki Bogu, że ty tego nie potrzebujesz. Masz piękną, wystarczająco jasną skórę. Jeśli będziesz się o nią troszczyć, ona zatroszczy się o ciebie. - Czy mężczyźni lubią ładną skórę? - Oczywiście. Nawet najbrzydszy mężczyzna sądzi, że zasługuje na piękną kobietę i że ma prawo być wybredny. Tak, uwierz mi - mężczyźni są takimi głupcami - wystarczy niewielki makijaż, ładna sukienka, odpowiedni sposób chodzenia, by zlatywali się do ciebie jak muchy do miodu. Nauczysz się tego - zakaszlała ochryple. - Czy dobrze jest być z mężczyzną? - Owszem, to może być dobre. Mój Boże, jak wiele zadajesz pytań! To zależy od mężczyzny i okoliczności. Jeśli kochasz, to wspaniale, jeśli nie... cóż, i wtedy możesz w tym znaleźć trochę przyjemności. - Kochałaś generała? - Oczywiście, ale taka miłość nie przychodzi codziennie. Kiedy przyjdzie, musisz dbać o nią, bo nieczęsto zdarza się jej przetrwać. Różne rzeczy mogą stanąć jej na drodze. - Jakie rzeczy? - Wojna. Rewolucja. Niedostatek. Wiek. Śmierć. Nawet nuda i niewierność. - To smutne. - Tak, chyba tak. Ale i życie jest smutne. Przekonasz się. Choć naturalnie nie przez cały czas. Tak piękna dziewczyna jak ty powinna być szczęśliwa. - Myślę, że mylisz się co do pana Pugha. - Pugh? O czym ty mówisz? - Nie wydaje mi się, by nienawidził kobiet. - Mówię ci, że tacy są Anglicy. Nic na to nie mogę poradzić. - On zawsze obserwuje mnie kątem oka. Przypadkowo słyszałam jego rozmowę z innym nauczycielem. Czy wiesz, co powiedział o mnie? - Skąd mogę wiedzieć, moja droga - powiedziała Magda przyglądając się sobie w lustrze. Westchnęła ciężko. - Powiedział, że "ta dziewczyna, Queenie Kelley, ma łóżkowe oczy". Magda odwróciła się w stronę Queenie i wybuchnęła głośnym śmiechem. Wypiła łyk dżinu i zapaliła następnego papierosa. - Moje drogie dziecko - powiedziała znów patrząc w lustro. - Powiedziano ci właśnie pierwszy dorosły komplement. 3. - "Wszystko wokół mnie blednie i gnije" - Cyril Frederick John Fitzroy - Pugh - absolwent Oxfordu patrzył przez okno swojego bungalowu na szereg bliźniaczych domów błyszczących we wczesnym, porannym słońcu. Zapalił pierwszego tego dnia papierosa i rozkaszlał się straszliwie. Uciskający go kołnierzyk koszuli przesiąkniętej wilgocią i zapach smażącego się w kuchni bekonu spowodowały nagły, mimowolny atak mdłości. To nie były te Indie,, o których marzył - świat orientalnych cudów i bogatej zmysłowości. W istocie rzeczy to, co tutaj robił przypominało dokładnie jego życie w Anglii. Oczywiście poza klimatem. Westchnął i zaciągnął się papierosem, czekając, aż żona zawoła go na śniadanie. Oczyma wyobraźni ujrzał jedwabne namioty, szemrzące w cieniu drzewa źródło, drogocenne klejnoty błyszczące w świetle ogniska i lubieżną, śniadą dziewczynę. Widział dokładnie jej smukłe nogi, nagie piersi lśniące jak perły. Jej twarz była jednocześnie dziecięca i przebiegła. Gdy pochyliła się nad nim, usłyszał jej zmysłowy śmiech. Jej przezroczysta spódnica rozchyliła się obiecująco. Długie, delikatne palce błądziły po jego ciele. Muzyka urwała się nagle. Teraz w ciemnościach słychać było jedynie jej przyspieszony oddech. Przywarła do niego swym nagim ciałem... - Cyril? Śniadanie, mój drogi. Dziewczęta są już na dole - głos pani Pugh przeszył gorące powietrze jak świst pocisku. Pani Pugh nawet w tych kilku słowach potrafiła zawrzeć ogrom swego cierpienia - mieszaniny samopoświęcenia i urażonej godności. Pugh z żalem powrócił do realnego świata. Był mokry i to z całą pewnością nie z powodu panującego upału. Teraz musiał szybko doprowadzić się do porządku. Nie czuł się winny. Wierzył, że mężczyzna ma swoje potrzeby i musi je zaspokajać. Z drugiej strony jednak nie przyniosło mu to specjalnej ulgi. Pomyślał o żonie, o jej kościstym - niestety - ciele, tak widocznym w białej, letniej sukience. Ten widok przygnębiał go w tym samym sptopniu, co konieczność zejścia na dół i zjedzenia śniadania w towarzystwie trzech niezdarnych córek. Pugh wyżął z gąbki letnią wodę do miseczki do golenia. Uświadomił sobie, że dziewczyna z jego marzeń jest niezwykle podobna do Queenie Kelley. W tym momencie przypomniał sobie o pozostawionym na parapecie papierosie. Odwrócił się gwałtownie - papieros zdążył się już wypalić niemal do końca, pozostawiając długi, bezbarwny ślad. Oparzył się chwytając żarzący się jeszcze niedopałek. Spróbował paznokciem usunąć z parapetu ślady po papierosie, ale tylko pogorszył sprawę. Kiedy żona zauważy wypalony lakier, całymi dniami będzie miała o czym gadać. Jego drobne niepowodzenia stanowiły główne źródło przyjemności pani Pugh. Nie, nie narzekałaby, nie oskarżałaby go o nic. Po prostu bez końca powracałaby do tej sprawy - tak długo, aż każda wzmianka na ten temat stałaby się dla niego rodzajem kary, monotonną torturą, przed którą nie ma ucieczki. Pugh zapiął spodnie, poprawił krawat i przybrał postawę właściwą głowie rodziny. Westchnął głęboko i ruszył schodami w dół, gotów dołączyć do reszty rodziny. John Pugh tym różnił się od większości nauczycieli, że lubił młodzież. Lubił ją nawet bardziej niż wypadało... Dlatego właśnie uczył angielskiej literatury i muzyki w Indiach, a nie w Anglii, gdzie jego "dobry kontakt" - jak lubił to nazywać - z młodzieżą doprowadził kilka razy do dość kłopotliwych sytuacji. Te "nieporozumienia" - jak nazywał to Pugh - w oczach innych ludzi były poważnymi naruszeniami norm postępowania i nauczycielskiej etyki. Z tego powodu znalezienie pracy w kraju stawało się dla niego coraz trudniejsze. Władze powzięły pewne podejrzenia co do jego "dobrego kontaktu" z uczniami. Doradzano więc Pughowi, by, jeśli dalej chciałby pracować jako nauczyciel, opuścił Anglię. Wszystko to oczywiście - jak wyjaśnił Pugh władzom i swojej żonie - było absolutną bzdurą. Czy można być prorokiem we własnym kraju? - pytał retorycznie. Żona jednak wciąż popłakiwała, myśląc o ich hańbie i przymusowej emigracji. Jego metody gorszyły współpracowników i szokowały zwierzchników. Odnosił sukcesy tam, gdzie oni przegrywali. Zazdroszczono mu po prostu! Twierdzenie, jakoby "zadawał się" z trzynastoletnią uczennicą - jak zapewniał żonę - było podłym kłamstwem. Dzieci, a szczególnie dziewczęta, musiały zjednoczyć się z własnymi emocjami, jeśli miały zrozumieć i docenić poezję i muzykę. Oskarżono go także o to, że kazał dzieciom rozbierać się na lekcjach. Jednak i ten zarzut Pugh uważał za bezpodstawny - czyż nie był to czysty idiotyzm zmuszać uczniów do siedzenia w klasie w grubych wełnianych ubraniach? W nagości nie ma nic wstydliwego. Słońce i powietrze dają zdrowe ciała, a muzyka i poezja zdrowe umysły. "Mens sana in corpore sano"»* - zacytował to przysłowie zarówno swemu przełożonemu jak i dwóm policjantom w przeciwdeszczowych płaszczach i melonikach. Niestety, nawet łacina ich nie przekonała. (łac.) W zdrowym ciele zdrowy duch (przyp. tłum.) Zły nastrój Pugha powrócił na wspomnienie tego nieszczęsnego przesłuchania. - Dzień dobry, Cyrilu - powiedziała nieśmiało żona. Zawsze wyglądała tak, jakby zbierało jej się na płacz. Pugh jednak dawno już nabrał przekonania, że jest to tylko optyczne złudzenie, powodowane trochę przez jej grube, pozbawione oprawek binokle, a trochę przez pożałowania godną skłonność do kataru siennego. Siłą powstrzymał dreszcz obrzydzenia i usiadł przy stole. Nie lubił imienia Cyril. Wolał, gdy nazywano go Johnem, co było prostym i bardziej męskim imieniem. Córki, którym zakazano zaczynać jedzenia, zanim ojciec nie zjawi się w jadalni, rzuciły się teraz na talerze z owsianką, jakby miał być to ich ostatni posiłek w życiu. Pugh patrząc na nie, zastanawiał się, czy tak niezwykła żarłoczność nie jest czasem formą sublimacji popędu seksualnego. Postanowił o tym pamiętać i przy najbliższej okazji sprawdzić to u Havelocka Ellisa. Wszystkie trzy dziewczynki miały okrągłe twarze o lekko zaskoczonym wyrazie. Jak księżyc w pełni - pomyślał Pugh. Ich widok działał na niego dość przygnębiająco. Wpychały w siebie słodycze, pomimo jego wykładów o witaminach i racjonalnym żywieniu. Pugh był ciekaw, czy Queenie Kelley odżywia się bardziej racjonalnie od jego córek. - Dobrze spałeś, mój drogi? - spytała żona, jak zwykle przerywając tok jego myśli. Czasem Pugh zastanawiał się, czy robiła to nieświadomie, czy też wynikało to ze zwykłej złośliwości. Zdawała się wybierać takie momenty, w których jej głos przeszkadzał mu najbardziej. Z trudem mógł uwierzyć, że to tylko przypadek. - Zupełnie dobrze - skłamał. Jak zawsze nie mógł spać, odrętwiały z upału i dręczony seksualnymi fantazjami. - A ty? - zapytał mechanicznie. - Strasznie bolała mnie głowa. I dręczył katar sienny. Prawie nie zmrużyłam oka. Pugh kiwnął głową, co - jak ufał - poczytane zostanie za wyraz współczucia. Żona wciąż skarżyła się na bezsenność. Jak daleko jednak Pugh mógł sięgnąć pamięcią, spała jak suseł. Absolutnie wszystkie, najlżejsze nawet oznaki jego seksualnego podniecenia natychmiast ją usypiały. Chcąc uchylić się przed nudzącą go straszliwie rodzinną rozmową, odgrodził się od stołu swoją gazetą. Tytuły na pierwszej stronie "The Bengalee" informowały o nowym strajku, którym groziła Ogólnoindyjska Partia Kongresowa. Do momentu przybycia do Indii Pugh był zwolennikiem Gandhiego, ale bezpośrednie zetknięcie się z Hindusami zniszczyło jego wiarę w to, że przejęcie przez nich władzy rozwiąże wszelkie problemy. Uważał, że zdecydowana większość tubylców jest przebiegła, fałszywa i brudna. Nie widział powodu, by zakładać, że Gandhi przewyższa czymkolwiek swoich zwolenników. Przewrócił stronę. Poważna demonstracja Komitetu Anglo_hinduskiego jeszcze raz zwróciła uwagę wicekróla na trudne położenie tej grupy. Pugh zastanawiał się, czy rodzina QueeĂnie też podejmie jakieś beznadziejne próby zapewnienia specjalnych przywilejów i ulg dla Anglo_hindusów. - Dziś mogę wrócić później - powiedział opuszczając gazetę. - Zaczynamy próby naszej małej inscenizacji "Mikada". Pani Pugh pociągnęła nosem. - Nie wolno ci się przemęczać, Cyrilu - szepnęła. - Praca tak bardzo cię wyczerpuje. Gdy uruchamiał swój poobijany samochód, żeby zawieźć córĂki do ich szkoły, a potem pojechać do własnej, Pugh rozmyślał nad słowami żony. Czyżby żona była sprytniejsza, niż dotąd sądził? Nie, to niemożliwe. Doszedł jednak do wniosku, że trochę więcej ostrożności nie zawadzi. Potem zaczął myśleć o QueeĂnie. To poprawiło mu humor. Przez całą drogę do szkoły gwizdał wesoło, próbując zagłuszyć warkot silnika. Queenie nie miała talentu, a w każdym razie nie taki, by zagrać Gilberta i Sullivana. Stało się to dla Pugha natychmiast jasne. Miała jednak sporo przydatnych walorów, choć niestety nie było wśród nich ładnego głosu. Przypuszczał, że jest zupełnie niemuzykalna. Wyróżniała się za to nadzwyczaj dobrą prezencją. Wprost nie można było oderwać oczu od jej niezwykłej urody. Ale to nie wszystko. Pugh uważał, że jest w niej naturalna umiejętność skupiania na sobie uwagi. Podkreślała to jeszcze jej zdumiewająca skromność. Robiła wrażenie autentycznie nieświadomej swego czaru. Być może była po prostu zakłopotana i onieśmielona swą oszałamiającą urodą. Nic dziwnego, że inne dziewczęta wcale za nią nie przepadały. W porównaniu z nią stawały się nieatrakcyjne i niezgrabne. Większość dziewcząt zjawiła się w teatrze amatorskim z tym samym entuzjastycznym nastawieniem, z jakim grała w hokeja na trawie. Queenie wyglądała między nimi tak samo nie na miejscu, jak na boisku, gdzie zawsze brakowało jej entuzjazmu i umiejętności. Pugh podejrzewał, że niechęć dziewcząt wynika jeszcze z czegoś innego - Queenie robiła wrażenie kogoś znacznie od nich starszego. Miała urodę osoby dorosłej i pełne gracji ruchy młodej kobiety. Mimo że była dzieckiem, bez wątpienia nie zachowywała się jak dziecko. Na scenie przejawiało się to zupełnie niestosownym wyrazem powagi na jej twarzy. Bez względu na to, jak długo i troskliwie zajmował się nią Pugh, robiła wrażenie całkowicie niezdolnej do prawdziwego zaangażowania się w swoją rolę. Teraz Pugh pojął bez trudu, dlaczego inne dziewczęta uznawały ją za zarozumiałą. Chciał Queenie czegoś nauczyć, jednak ilekroć ją dotykał, oblewał go pot, a to nie ułatwiało mu zadania. Starsze uczennice Szkoły dla Dziewcząt imienia Świętego Antoniego wiedziały dobrze, że pan Pugh stosuje dość niekonwencjonalne metody nauczania. Stawał zawsze bardzo blisko recytującej swą rolę dziewczyny. Tak blisko, że często się o nią ocierał. Dotykając rękami jej ciała pokazywał, jak ma się ruszać i gestykulować. Dziewczęta nie protestowały i nikomu się nie skarżyły. Pan Pugh był sahibem, nie mógł więc robić niczego niestosownego. Zarówno same dziewczyny jak i ich rodzice zdawali się być o tym święcie przekonani. Poza tym Pugh interesował się nimi bardziej od innych nauczycieli, nawet gdy to zainteresowanie wyrażało się w nieco zaskakującej formie. Bardzo to pochlebiało wszystkim uczennicom. Wiele z nich mogło teraz marzyć o członkostwie Towarzystwa Dramatycznego - miała doń prawo tylko "lepsza część" spośród anglo_hinduskich uczennic. Queenie do nich nie należała. Jej matka nie cieszyła się specjalnym szacunkiem społeczności, zwłaszcza od czasu, gdy zaczęła przyjmować lokatorów. Tylko nalegania pana Pugha sprawiły, że Queenie znalazła się w końcu w zespole amatorskiego teatru. Jeszcze bardziej ją za to znielubiono. - Mieszaniec! Zarozumiała krowa! - szepnęła HeaĂther Gomes, gdy QueeĂnie, grająca młodą Japonkę, przechodziła koło niej ubrana w dziwne, nietwarzowe kimono. Uszyła je do tej sztuki pani O'brien, której zmysł koloru i wprawa w posługiwaniu się igłą pozostawiały wiele do życzenia. Jej córka, Beryl, zaczęła chichotać, przyłączając się do HeaĂther Gomes. Choć Queenie miała skórę o wiele jaśniejszą od nich obu, nie potrafiła pojąć nawet podstawowych zasad aktorskiej gry. Stanowiło to dla nich źródło nieustającej satysfakcji. Nie umknęło także ich uwadze, że w mowie Queenie bardziej niż u innych dziewcząt słyszało się charakterystyczny dla Anglo_hindusów akcent i śpiewną modulację, będącą dziwaczną mieszaniną gwary londyńskich robotników i hinduskiego. - Nawet po głosie można poznać, że jest cholernym mieszańcem - powiedziała Beryl na tyle głośno, by Queenie mogła to usłyszeć. Usłyszał również Pugh. Queenie z trudem pohamowała łzy. Stłumiła także pragnienie, by rzucić się z pięściami na nielojalne koleżanki. Zacisnęła zęby. Nauczyciel przeszedł przez zaimprowizowaną scenę i położył dłoń na jej ramieniu. Kiedy podniosła ku niemu wzrok, poczuł, że ma zupełnie miękkie kolana. Jakby tuż po wyczerpującym biegu. Jej twarz była tak doskonała, że myślenie o niej jako o uczennicy stawało się niemożliwe. - Proszę nie zwracać na nie uwagi, panno Kelley - rzekł niskim głosem. - Nic na to nie mogę poradzić, proszę pana. One mnie nienawidzą. Pugh chciał odruchowo zaprzeczyć, powiedzieć, że to nie tak, ale uświadomił sobie, że w słowach Queenie jest sporo prawdy. Jeśli nawet nie nienawidziły jej, to z całą pewnością za nią nie przepadały. - Jak myślisz, dlaczego? - zapytał. Jej ciemne oczy rozszerzyły się ze zdumienia. Większość dorosłych zaprzeczyłaby, próbując przekonać ją, że się myli. Ten człowiek traktował ją jednak poważnie. Była mu za to bardzo wdzięczna. - Nie wiem - szepnęła. - Zawsze tak było. Może dlatego, że wujek Morgan jest muzykiem i nie pracuje na kolei, jak ich ojcowie. Albo dlatego, że miałam tatę dżokeja - on też nie pracował na kolei. Poza tym śmieszy je sposób, w jaki mówię. Pugh ze zdziwieniem uniósł brwi. Wszyscy Anglo_hindusi mówili z tak dziwnym i niezrozumiałym akcentem, że nie dostrzegał między nimi żadnych różnic. Niewykluczone, że u Queenie akcent był rzeczywiście silniejszy. Musiałby wsłuchać się uważniej. - Nie mogę grać - powiedziała. - One mają rację. - Cóż, nie wygląda na to, żebyś się dobrze bawiła. Cały problem z Gilbertem i Sullivanem polega na tym, że aktorzy muszą sami bawić się równie dobrze jak widownia. - Uważa pan, że jestem głupia? - Nie... Cóż, jeśli mam być szczery, tak. Te trzy panienki w sztuce oczywiście są głupie. Cała rzecz jest głupia i o to właśnie chodzi. Musisz cieszyć się głupotą. Nie ma w niej nic złego. Czasem wydaje mi się, że to w ogóle najlepsza rzecz w życiu. - To nie jest dorosłe. Pugh uniósł brwi. Wyglądało to nader efektownie - miały barwę ciemnego imbiru i były prawie tak krzaczaste jak brwi dziadka Queenie. - Czemu tak pragniesz być dorosła? - Dorosłym nikt nie mówi, co mają robić, proszę pana. - Niestety, mylisz się, QueeĂnie. Spojrzała na niego zaskoczona. Pierwszy raz odezwał się do niej po imieniu, łamiąc wyraźnie określone zasady obowiązujące w szkole. Nie przyszło jej wcześniej na myśl, że może mieć na pana Pugha - nauczyciela, sahiba, człowieka bezdyskusyjnie dorosłego - taki sam wpływ jak na Morgana. Oblizała usta i z zadowoleniem stwierdziła, uważnie mu się przyglądając, że natychmiast się zaczerwienił. Pugh wiedział, że policzki mu pałają, równocześnie czuł na plecach spojrzenia innych uczennic. Zdawał sobie sprawę, że poświęcił już Queenie zbyt dużo czasu. Zauważyła to na pewno nawet akompaniująca na pianinie, stara i na wpół ślepa, panna Rhys_mogford, zakaszlała bowiem niecierpliwie. - Przyjdź dziś po lekcjach do mojego pokoju - szepnął. - Porozmawiamy o sztuce. Skinęła poważnie głową i zeszła ze sceny. Panna Rhys_mogford, akompaniatorka, znów zagrała fortissimo "Trzy młode panienki ze szkoły". Jak zwykle fałszowała niemiłosiernie. Pugh skrzywił się. Czuł, że jego twarz wciąż płonie. Zastanawiał się, co powie Queenie po południu. Przez chwilę przyszło mu na myśl, że niezbyt roztropnie rzucił się na głęboką wodę. Szybko postarał się jednak o tym zapomnieć. Queenie stała przed nim, z przejęciem ściskając w dłoniach rąbek plisowanej spódnicy. Miała na sobie żakiet i zapiętą aż pod szyję szkolną bluzkę. W obecności Queenie Pugh nie czuł się zbyt swobodnie. Nauczycielowi nic nie groziło, pod warunkiem, że nigdy nie przebywał sam na sam z jakąś uczennicą. Dopóki Pugh ograniczał się do dotykania dziewcząt w klasie, na zajęciach kółka teatralnego lub na boisku, był bezpieczny. Ale nauczyciel spotykający się po lekcjach z dziewczynką mógł zostać oskarżony o wszystko. W oczach wielu ludzi sam fakt jego obecności razem z Queenie w zakurzonej i opustoszałej klasie stanowił dowód przestępczych zamiarów. Szczególnie, że Pugh zamknął drzwi na klucz. Klasa, podobnie jak wszystkie na świecie, śmierdziała stęchlizną, pyłem kredowym i potem. Na ścianie wisiała postrzępiona i wyblakła mapa świata. Angielskie kolonie oznaczono wyjątkowo jadowitym odcieniem różu, oceany zaś jasnym błękitem. Te dwa kolory pokrywały większość powierzchni globu. Poplamione atramentem ławki nosiły ślady łokci niezliczonych pokoleń uczniów. Pugh usiadł przy swoim, chyboczącym się niebezpiecznie, biurku. Mebel miał jedną krótszą nogę. Jednak, mimo że wiele razy zgłaszał to uszkodzenie głównego woźnemu, Kalitowi Singhowi, nikt się tym nie zajął. Singh był sikhem. Nosił swą ufarbowaną na czarno brodę w małej siatce, najwyraźniej stosując się do jakichś sikhijskich zwyczajów religijnych. Pugh niewiele wiedział o sikhach, tyle że są wojowniczy, ordynarni i że noszą pod turbanami włosy nie strzyżone od urodzenia. Przypuszczał, że ich religia jest jeszcze bardziej barbarzyńska niż inne. Starał się nawet dowiedzieć czegoś więcej od Singha, ale ten pozostawał nieufny, podejrzewając, że nauczyciel tylko kpi sobie z niego. Woźny mścił się, odpowiadając na wszystkie prośby Pugha "To zostanie zrobione, sahibie", po czym rozmyślnie zapominając o obietnicach. - Czy dostanę rolę w tej sztuce? - spytała Queenie. - Jeśli nie, mama będzie rozczarowana. - Wystąpisz w chórze. To powinno ją uszczęśliwić. - Czy jestem aż taka zła, proszę pana? Pugh podniósł się z miejsca i obszedł ją dookoła. - Dobrze, już dobrze - powiedział miękko. Widząc, że Queenie zbiera się na płacz, nie zastanawiając się nad tym, co robi, objął ją ramieniem. - To przez mój sposób mówienia, prawda? - No cóż, masz pewien akcent, ale inne dziewczęta nie mówią lepiej. I wcale nie razi, gdy się go słucha. Brzmi trochę jak walijski. - Ale nie powinno się tak mówić? - Prawdopodobnie nie. - Mama i wujek Morgan mówią tak samo. - No właśnie! Anglo_hinduski akcent można dość łatwo odróżnić. To rzeczywiście interesujące zagadnienie. - Czy gdybym mówiła poprawnie, dostałabym lepszą rolę? - Zapewne. Ale nie chodzi tylko o akcent. Wszyscy zgadzają się, że teatr amatorski musi być zabawny. Powinnaś się rozluźnić, całkowicie zdać na swoją intuicję, a przede wszystkim dobrze się bawić. Słyszałaś kiedyś o Zygmuncie Freudzie? Potrząsnęła głową. - To bardzo mądry człowiek. Podzielił ludzki umysł na |id i |ego..., pozwól, że trochę to uproszczę. Jedna część nas samych chce zachowywać się poprawnie, druga pragnie się bawić. Jeśli tłumimy... Jeśli nie pozwalamy tej pragnącej radości części ujawnić się i dobrze się bawić - możemy zachorować. - Zachorować? Na co? - Nie myślałem o fizycznych schorzeniach, choć to nie jest wykluczone. Są również choroby nazywane psychosomatycznymi. W tym wypadku chorują nasze umysły - stajemy się zgorzkniali, nieszczęśliwi, niezdolni do cieszenia się życiem. - Jak panna Rhys_mogford? - Dokładnie - Pugh przesunął ręką w dół po plecach Queenie. Nie zaprotestowała. Zdawała się cierpliwie czekać na jego następny ruch. Przez materiał niebieskiego kostiumu wyczuł ramiączko jej stanika. Lekko drżały mu ręce. Pozwolił, by ześlizgnęły się w dół, aż do talii dziewczynki. Jednak gruba flanela pokonała jego zmysł dotyku. Bez wątpienia szkolne stroje projektowano również z takim zamiarem. Bardzo powoli przesunął ręką jeszcze trochę niżej, poza dolną krawędź kostiumu. Jego dłoń znieruchomiała dopiero na pośladku Queenie. Przeklął solidną flanelę, z jakiej uszyto szkolną spódnicę. Wyobraźnia Pugha wyrywała się ku gładkiemu ciału ukrytemu pod grubym suknem i wciśniętemu w skromne, a jednocześnie prowokujące majtki. Myśl o niewidocznej bieliźnie Queenie oszołomiła go i oślepiła. Wyobrażał sobie wszystkie szczegóły: elastyczne tasiemki na nogach, haftowany w kwiaty pasek, słaby zapach kobiecego ciała ubranego w czystą, świeżo wypraną bawełnę. Pod tym względem Queenie różniła się korzystnie od innych uczennic - była czysta i zadbana. Zawsze wyglądała znacznie schludniej od rozczochranych i spoconych koleżanek. Pugh jęknął, czując ból w jądrach. Nagle, ku swemu przerażeniu, usłyszał czyjeś kroki na korytarzu. To bez wątpienia Kalit Singh robił - w zupełnie nieodpowiednim momencie - swój codzienny obchód. Pugh odsunął się od Queenie i schował ręce za plecami. - Wciąż pan pracuje, sahibie? - zza zamkniętych drzwi usłyszeli pytanie Singha. - Tak, panie Singh - odpowiedział głośno nauczyciel. - Już kończę. Woźny zaszurał nogami, ale nie ruszył się z miejsca. - Sam tu wszystko pozamykam - zawołał jeszcze raz Pugh. - Zresztą zaraz wychodzę. - Jak pan sobie życzy, sahibie. - W milczeniu wsłuchali się w odgłosy kroków Singha. Stawały się coraz cichsze, w miarę jak woźny oddalał się od nich. Pugh wciągnął powietrze z westchnieniem ulgi, potem jego uwagę znów pochłonęła Queenie. - Czy może mnie pan nauczyć mówić poprawnie? - zapytała dziewczynka. - Co masz na myśli, mówiąc "poprawnie"? - Nie jak mieszańcy - tak jak pan. - To zabrałoby trochę czasu... prywatne lekcje. - Pugh zorientował się szybko, że oto niespodziewanie podano mu jak na tacy wielką szansę. Ciemne oczy Queenie patrzyły nań w skupieniu spod gęstych łukowatych brwi. Stała wyprostowana, nerwowo wyłamując palce, ubrana w swoje szkolne sandały i białe skarpetki, z ustami lekko rozchylonymi w niemym błaganiu. - Myślę, że to możliwe - powiedział w końcu. Queenie skinęła głową. - Dziękuję panu - szepnęła. Głos drżał jej lekko i Pugh zastanawiał się czy rozpłakałaby się, gdyby odmówił. A może po prostu cieszyła się z odniesionego zwycięstwa? Czy w ogóle zdaje sobie sprawę, jak jej obecność działa na mężczyzn? Doszedł do wniosku, że to mało prawdopodobne - niewinność była nieodłączną cechą jej uroku. Przysunął się bliżej i poklepał ją po ramieniu. Nie było w tym nic nagannego - do takich gestów miał prawo każdy nauczyciel. Pugh nie znalazł jednak w sobie dość sił, by cofnąć rękę. Strzepnął z granatowej flaneli urojoną nitkę, i przesunął koniuszkami palców po klapach mundurka Queenie. Zmysł dotyku, pomyślał, jakąż obdarza nas rozkoszą. - Sądzę, że kilka prywatnych lekcji może zdziałać cuda - powiedział. - I jeszcze jedno. Kiedy jesteśmy tylko we dwoje, nie musisz zwracać się do mnie "proszę pana". - No dobrze, ale to z pewnością będzie nieco kosztować - dopytywała się Vicky. - Jestem pewna, że prywatne lekcje nie są tanie. - Ależ mamo - on to robi za darmo. Uważa, że trzeba poprawić mój głos, to wszystko. Chce, żebym pozbyła się swego akcentu. - Jakiego znów akcentu? Nic nie rozumiem. Mówisz przecież tak jak my wszyscy. - Ale nie jak prawdziwe angielskie damy. - Nie do wiary! Zastanawiam się, co też wymyślisz następnym razem. Morgan podniósł wzrok znad "The Bengolee". Czytał właśnie z zainteresowaniem artykuł zatytułowany "Nikczemna przemoc", w którym sędzia Simpson próbował uporządkować fakty dotyczące sprawy Akbara Kallana. Kallan, znalazłszy żonę w łóżku z innym mężczyzną, dwukrotnie pchnął ją nożem w serce, po czym poranił teścia i szwagra. Próbował też zabić niejakiego Sayiba Zaniaba, który mógł, choć nie musiał, być kochankiem żony, odkrytym w jej sypialni. Radca dworu, pan Ram Dass Mehta wypowiedział kilka niemiłych - i zdaniem Morgana niemądrych - uwag o skłonności muzułmanów do stosowania prymitywnej przemocy i szukania krwawej zemsty. Hindus nigdy nie wie, kiedy się zamknąć. Morgan widywał w swoim czasie wiele ulicznych starć między Hindusami i muzułmanami. Większość z nich wzniecano z jeszcze błahszych powodów niż nieprzemyślane słowa przeklętego Mehty. - Morgan, a co ty myślisz o prywatnych lekcjach dla Queenie? Choć Jones nie uważał tego za rzecz najważniejszą, wiedział dobrze, jakie korzyści płyną z mówienia z "właściwym akcentem". Sam mówił nieco lepiej niż Vicky, ale jego hindusko_angielski akcent był wciąż dostrzegalny. Queenie łatwiej będzie uchodzić za Angielkę, jeśli jej akcent straci anglo_hinduskie brzmienie. Jeśli Pugh chciał ją uczyć, należało go za to błogosławić. Nie zdziwiła go bezinteresowność nauczyciela. Tacy są właśnie Anglicy, szczególnie nauczyciele. Prawdziwi sahibowie są dżentelmenami. Robią to, co uważają za słuszne, nie żądając zapłaty, ani nie czekając na podziękowania. Morgan był pewien, że Pugh należy właśnie do takich sahibów starej szkoły. Musiał dostrzec w dziewczynce coś wyjątkowego. - Proponowanie pieniędzy człowiekowi tego pokroju obraziłoby go. Pugh odkrył, że Queenie ma talent i zaproponował jej dodatkowe lekcje. Powinniśmy być mu wdzięczni. - Sądzę, że to nadzwyczajne - zgodziła się Vicky - Queenie, podziękuj ładnie panu Pughowi. Tylko Magda pozostała sceptyczna. - Nikt nie robi niczego za darmo - oświadczyła, podnosząc na moment wzrok znad kart. - A już na pewno nie Anglik. ** ** ** - Angielski jest językiem, którym mówimy, a nie śpiewamy, Queenie. Szczerze wątpił w aktorski talent Queenie. Zdumiewała go więc szybkość, z jaką Queenie poprawiała swą wymowę. Jednak nawet pozbawiony anglo_hinduskiego akcentu głos dziewczynki zachował śpiewne brzmienie. Mówiła teraz z przesadną dokładnością. Wysiłki nauczyciela, by myślała nad tym, jak układa wargi i język, na razie zaowocowały tylko tym, że Queenie zaczęła lekko seplenić. Na jej ustach błąkał się tajemniczy uśmiech. Przyglądając się dziewczynce z bliska, Pugh doszedł do wniosku, że Queenie musi mieć jakąś wadę wzroku - lekkiego zeza albo krótkowzroczność. Zdawało się, że dziewczynka wciąż wpatruje się w jego twarz z niezwykłą intensywnością. W połączeniu z jej uśmiechem robiło to na Pughu niesamowite wrażenie - jakby była nim zauroczona, jakby chłonęła każde jego słowo. Prowokowała go, zapewne nieświadomie. Właściwie sam ją tego nauczył, choć wcale nie miał tego zamiaru. Od początku milcząco godziła się na to, by jej dotykał. Dotąd nie próbował jej pocałować. Tylko ręce, jakby przypadkowo, błądziły po ciele dziewczyny. Starał się przy tym sprawiać wrażenie roztagnionego człowieka, który nie do końca panuje nad swymi odruchami. Ciekawiło go czy ze strony QueeĂnie to także gra - może chce sprawdzić, jak daleko Pugh odważy się posunąć. Czy dziewczyna w końcu zaprotestuje? W którym momencie? Na to pytanie sama Queenie również nie znała odpowiedzi. Czuła, że bierne przyjmowanie niezdarnych zalotów Pugha to coś złego, ale nie miała pojęcia jak położyć im kres. Nie przyszło jej na myśl, by powiedzieć o tym matce lub Morganowi. Była w przełomowym wieku - tak zaabsorbowana samą sobą, że najczęściej cały świat wydawał jej się zupełnie nierealny. Spędzała długie godziny na przeglądaniu się w lustrze, jakby nie mogła uwierzyć, że to, co widzi, to naprawdę jej własna twarz. Godzinami ćwiczyła nowy akcent. Nawet babcia miała już tego serdecznie dosyć i prosiła Queenie, by się uspokoiła. Kiedy Pugh dotykał jej ciała, Queenie nie czuła nic specjalnego. Z chłodnym zainteresowaniem śledziła jego zdumiewające reakcje. Zaloty nauczyciela nie sprawiały jej przyjemności, ale jego zainteresowanie bardzo jej pochlebiało. Queenie nie przestawała fascynować łatwość, z jaką mogła go prowokować. Równocześnie trudno jej było przeciwstawić się Pughowi - Anglikowi i to w dodatku dorosłemu. - Czy masz już chłopca? - zapytał kiedyś po lekcji. Zachichotała. Przez moment wahał się, czy użył właściwego określenia. Nie czuł się stary, miał przecież zaledwie czterdzieści lat. Jednak język uczennic zmieniał się tak szybko, że Pugh dawno już przestał nadążać za modą. - Taka piękna dziewczyna i żadnych młodych mężczyzn kręcących się w pobliżu? Queenie potrząsnęła głową. Nie wyglądało na to, żeby się tym specjalnie przejmowała. - Podejrzewam, że chłopcy tłoczą się pod twoimi drzwiami, aby wziąć cię na tańce. - Mama nie pozwoliłaby na to. Mówi, że mężczyznom chodzi tylko o jedno. - Cóż, myślę, że to prawda. Ale najczęściej tego nie dostają, więc wszystko jest w porządku. - Poza tym chłopcy są piegowaci i mają wstrętny zarost, bo jeszcze się nie golą. Jeśli będę chciała potańczyć, wybiorę się z wujkiem Morganem. Jest znacznie przystojniejszy. - Powtórz to, proszę: Nie: "wybiorę - się - z - wujkiem - Morganem" wolno i wyraźnie. - Wybiorę się z wujkiem Morganem. Uśmiechnęła się lekko. - Chłopcy to potwory. To jeden z powodów, dla których zawsze wolałem uczyć dziewczęta. Jednak moim zdaniem pożądanie i zainteresowanie seksem są całkowicie naturalne i zdrowe. Z pewnością i ty czujesz ten popęd? - Popęd? Pugh gorączkowo próbował znaleźć inne słowo. Bez powodzenia. Jego palce dotykały gumy od jej majtek. W gasnącym świetle dnia zobaczył, że policzki Queenie zaczerwieniły się nieznacznie. Nie wiedział jednak, czy był to skutek pożądania, czy zażenowania. Wciąż się uśMiechając, dziewczynka zamknęła oczy. Pomyślał, że to dobry znak. - Czy ktoś cię już pocałował? - zapytał pochylając się tak mocno, że ich usta znalazły się blisko siebie. - Tylko wujek Morgan. Zaskakiwała ją łatwość, z jaką udało jej się doprowadzić do tego, że Pugh zaczął traktować ją jak dorosłą. Czy z Morganem poszłoby równie łatwo? - Nie, nie. Chodzi mi o prawdziwy pocałunek. Miał właśnie zamiar pokazać jej, co ma na myśli, kiedy rozległo się pukanie do drzwi. Kalit Singh zawołał: - Już późno, sahibie. Zamykam. Nauczyciel wyprostował się gwałtownie. Paniczny lęk w jednej chwili usunął pożądanie. Zastanawiał się, jak dużo Singh wie i jak długo będzie milczeć. Tak, zabawa z Queenie stawała się ryzykowną grą. Zdecydował, że skończy z tym od razu. Potem popatrzył na Queenie wciąż stojącą przed nim w szkolnym mundurku. Nie odrywając oczu od jej nieprzeniknionego uśmiechu Mony Lisy, powiedział: - Do zobaczenia jutro. W istocie rzeczy woźny wiedział, czy też domyślał się wszystkiego. Miał jednak swój rozum. Wieczorem, siedząc ze skrzyżowanymi nogami w swym dwupokojowym mieszkaniu, opowiadał żonie o nieprzyzwoitej namiętności nauczyciela. - Dotykał jej rękoma - powiedział, spuszczając wzrok. Pani Singh potrząsnęła głową. - Nic dobrego z tego nie wyniknie - odrzekła. Odwróciła się, zerkając na cztery córki wpatrujące się w nią szeroko rozwartymi oczyma w migotliwym świetle naftowej lampy - najwyraźniej pragnęły usłyszeć więcej. - To nie jest przeznaczone dla waszych uszu - powiedziała. Na szczęście Singh szybko zmienił temat. - Brytyjczycy - zakomunikował - skazali muzułmanina na dożywocie za zabicie żony. I pomyśleć tylko, że ten człowiek - pamiętając nawet, że to brudny, muzułmański pies - bronił tylko swego honoru - zastał żonę z innym mężczyzną we własnym łóżku. - Mówią, że Ram Dass nazwał muzułmanów świniami bez honoru i zrobił to w sądzie tak, że wszyscy słyszeli. - Miał rację. - To prawda, ale takich rzeczy nie powinno się mówić w przybytku sprawiedliwości. Muzułmanie planują na jutro demonstrację. Sprzedawcy z bazaru założyli już okiennice na swoje okna. - Myślisz, że będą jakieś zamieszki? - Kto to może wiedzieć? W meczetach trwają dyskusje. Wszyscy są wściekli. Powinnaś jutro zostać z dziewczętami w domu. - A ty? Singh skończył jeść, zanurzył palce w misce z wodą i potrząsnął głową. - Przecież jestem głównym woźnym w szkole św. Antoniego! - zawołał z oburzeniem. - Tam jest moje miejsce. Zastanawiał się, czy powinien ostrzec dyrektora o wiszących w powietrzu zamieszkach ulicznych, ale zdecydował się tego nie robić. Powtarzanie plotek zdawało mu się być czymś poniżej jego godności. Jeśli pojawią się jakieś kłopoty, będzie bronił szkoły. To jego obowiązek. Wystarczy jeden sikh, by poradzić sobie z całą tą hałastrą. - Nie podoba mi się to - powiedział Morgan. Było późne popołudnie. Nawet tu, w Chowringhee, atmosfera stawała się coraz bardziej napięta. Policjanci spacerowali parami, nerwowo wymachując swymi |lathi - bambusowymi kijami z mosiężnymi okuciami. Obok ich domu przeciągnęła długa kolumna ciężarówek, wioząca z koszar do centrum miasta batalion piechoty księcia Kornwalii. Ubrani w polowe mundury żołnierze zaczepiali po drodze dziewczęta i śpiewali wesołe piosenki, co wyraźnie kontrastowało z nastrojem tego dnia. To naturalne, doszedł do wniosku Morgan. W końcu na dobrą sprawę wszystko to bardzo mało obchodziło Anglików, A tym bardziej żołnierzy. Stojąc w szeregu ze swymi karabinami Lee_enfielda z bagnetami nasadzonymi na lufy nie mieli powodu, by obawiać się tubylców. Z werandy Morgan widział dym unoszący się nad bazarem. Z oddali dochodziły go stłumione wrzaski i śpiewy. Ludzie mówili, że muzułmański tłum podszedł pod dom Ram Dassa Mehty i gdy odkrył, że Ram Dass wymknął się z miasta, dając tym zresztą dowód swej inteligencji, podłożył ogień. Rozruchy przebiegały zawsze według identycznego scenariusza. Policja rozpędzała coraz liczniejszy tłum bambusowymi kijami, rozbijając przy okazji sporo głów. Hindusi chwytali kilku muzułmanów i katowali ich straszliwie. Spragniony zemsty tłum fanatycznych mahometan próbował zarżnąć krowę przed wejściem do hinduskiej świątyni. To wcześniej czy później prowadziło do totalnej bijatyki. Zdaniem Morgana, gdyby Brytyjczycy działali dostatecznie sprawnie, rozruchy wygasłyby bardzo szybko, pochłaniając najwyżej kilkadziesiąt ofiar. Z drugiej strony wiedział, że kiedy poleje się dużo krwi, wszystko staje się możliwe. W zamieszkach w Amritsar zginęły tysiące ludzi. - Czy Queenie nie powinna już być w domu? Vicky skinęła głową. Nerwowo splatała dłonie. - To moja wina - powiedziała. - Nie powinnam posyłać jej dzisiaj do szkoły. - Trudno, żebyś przejmowała się każdą plotką przyniesioną z bazaru. - A dlaczego tak się spóźnia? - Ma prywatną lekcję z panem Pughiem. - Ach tak? Z pewnością przyjdzie mu do głowy, żeby odprowadzić ją do domu. A poza tym tłum nie zaatakuje europejskiego dziecka. Nie ma powodu do obaw. Jednak i Morgan, choć nie okazywał tego podenerwowanej siostrze, nie przestawał się niepokoić. W końcu Pugh był w Indiach od niedawna. Mógł nie zdawać sobie sprawy z tego, co działo się na ulicach. Dopóki nie zobaczy się hindusko_muzułmańskich walk, trudno wyobrazić sobie ich brutalność. To prawda, że normalnie tłum nie zaatakowałby młodej kobiety w europejskim ubraniu, ale kiedy do akcji włączą się policja i wojsko, zamieszki ogarną miasto jak pożar. Tłumy będą biegać po ulicach, rzucając kamieniami i butelkami, tłukąc szyby i atakując każdego, kto stanie im na drodze. Diabli wiedzą, ilu tych szalonych, żądnych krwi tubylców wyległo na ulice - sto tysięcy, może pół miliona? Morgan czuł, że tego dnia wszystko może się zdarzyć. - Pójdę po nią - powiedział. - Robi się ciemno. Vicky z ulgą skinęła głową. - Bądź ostrożny - poprosiła. - Będę. Nie ma się czego obawiać. A jednak bał się, jadąc do centrum opustoszałymi, pogrążonymi w ciemnościach ulicami. Wszyscy rozsądni ludzie siedzieli dzisiaj w domu za zabarykadowanymi drzwiami, ściskając w dłoniach gotową do strzału broń - o ile ją mieli. Zahamował gwałtownie, żeby nie potrącić żebraka leżącego na rogu ulicy. Dopiero po chwili dotarło do niego, że było to ciało jakiegoś hinduskiego zamiatacza ulic, który miał nieszczęście znaleźć się na drodze oszalałego tłumu. Okaleczono go i zakatowano na śmierć. W oddali słychać było ostrzy trzask ognia karabinowego. Wiedział, co to znaczy. Angielscy żołnierze piechoty mieli w końcu okazję użyć swoich karabinów. Zwykle oddawali najpierw kilka salw w powietrze, dopiero później zaczynali strzelać bezpośrednio do tłumu. Czasami ogień z karabinów - a w krańcowych przypadkach z broni maszynowej - pozwalał zatrzymać i rozproszyć tłum. Częściej jednak kule jedynie rozjuszały demonstrantów. Znali miasto znacznie lepiej od Anglików i z łatwością wyprowadzali ich w pole. Znikali w wąskich uliczkach, by po chwili pojawić się gdzie indziej, szalejąc z wściekłości i dysząc pragnieniem zemsty. Odgłosy strzałów i widok uciekających ludzi kazał Morganowi przypuszczać, że właśnie coś takiego ma miejsce. W każdej sekundzie mógł wchłonąć go tłum. Kilka lat temu w Dacca podczas rozruchów jakiś człowiek został spalony we własnym samochodzie. Ta myśl nie podnosiła Morgana na duchu. Przejechał skrzyżowanie, dodał gazu i skręcił w prawo, kierując się ku szkole. Nagle zobaczył tuż przed samochodem kilkunastu oszalałych muzułmanów. Całą ulicę za nimi wypełniała rozwrzeszczana tłuszcza. Brukowy kamień uderzył w samochód, za nim nadleciał następny, tłukąc reflektor. Wahał się tylko przez ułamek sekundy. Ulica była zbyt wąska, by zawrócić, ale prawdopodobnie zdołałby na wstecznym biegu wycofać się dostatecznie szybko i poszukać jakiejś spokojniejszej drogi. Natychmiast uświadomił sobie jednak, że tylko ta droga prowadzi do szkoły św. Antoniego. Nie miał wyjścia. Ruszył naprzód, sam zaskoczony swoją odwagą. Nie zrobiłbym tego - pomyślał - dla nikogo innego oprócz Queenie. Zanim zdołał przeanalizować swoje motywy, znalazł się w środku tłumu. Mam nadzieję - powiedział sobie - że będzie mi wdzięczna. Włączył klakson, nacisnął gaz i ruszy prosto na grupę biegnących ludzi. Jechał z szeroko otwartymi oczami, jego dłonie ściskały kierownicę tak mocno, że kłykcie palców zdawały się przebijać skórę. Poczuł, że uderza prawym przednim błotnikiem jakiegoś człowieka i wyrzuca go w górę. Jakaś cegła uderzyła w przednią szybę, obsypując go okruchami potłuczonego szkła. Ponad hałasem klaksonu i warkotem motoru słyszał jęki, krzyki i przekleństwa. Nagle dobiegł go dziwny stukot. Na moment serce w nim zamarło. Bał się, że zablokował się silnik. Po chwili jednak odkrył, że był to odgłos czołowego zderzenia z jakimś człowiekiem, który z całych sił uczepił się zderzaka. Jego palce zaciskały się na reflektorach, a ciemna twarz uporczywie wpatrywała się w Morgana. Miał szeroko otwarte usta i nabiegłe krwią oczy, błyszczące ze strachu lub bólu bądź też obu tych rzeczy naraz. Siła uderzenia zerwała mu turban. Wiatr rozwinął materiał i zarzucił go Morganowi na głowę. Do następnego rogu Jones dojechał na dwóch kołach, modląc się, by zużyte opony to wytrzymały. Szybkość, z jaką wziął zakręt, oszołomiła trzymającego się samochodu człowieka. Najpierw jeden, a potem reszta palców puściła reflektory, pozostawiając małe krwawe plamki na błyszczącym mosiądzu. Mężczyzna zniknął Morganowi z oczu, zsuwając się pod maskę samochodu. Jonesowi zrobiło się słabo, gdy poczuł, że tylne koła przejechały po czymś miękkim. Nie zatrzymał się jednak. Mknął z szybkością 60 mil na godzinę i w chwilę później był już wolny - wrzeszcząca bezsilnie banda pozostała z tyłu. Zatrzymał się na rogu, wyplątał z rozwiniętego turbanu i wrzucił go do rynsztoka. Potem wychylił się przez okno i zwymiotował. Szkoła wyglądała tego popołudnia spokojniej niż zwykle. Pugh słyszał, że w mieście ma się odbyć jakiś pochód, na który wybierało się mnóstwo ludzi. Właściwie było mu to na rękę - miał nadzieję, że będzie to najważniejsze ze spotkań z QueeĂnie. Podczas lekcji pozwolił sobie po raz pierwszy usiąść tuż koło niej. Stopniowo, delikatnie przysunął się do dziewczynki i objął ją ramieniem. Nie musiał się nigdzie śpieszyć. - Czy nie byłoby ci wygodniej, gdybyś zdjęła mundurek? - zapytał. - Tu jest bardzo ciepło. - Nie wolno nam ich zdejmować. - Jestem pewien, że to nic złego. Ja też zdejmę mój płaszcz. Queenie posłusznie zdjęła mundurek, ułożyła go starannie na krześle i znów skoncentrowała się na temacie lekcji. Na widok uczennicy w samej bluzce podniecenie Pugha jeszcze wzrosło. Wbił wzrok w jej jędrne, małe piersi, rysujące się wyraźnie pod cienką bawełną. Objął ją obiema rękoma, odrobinę zbyt gwałtownie i może trochę za mocno. Po raz pierwszy wyglądała na zakłopotaną, nawet przerażoną. Pugh przestał już na to zwracać uwagę, uznał, że nadszedł właściwy moment. - Najpierw pocałunek pszczółki - powiedział, w podnieceniu błędnie cytując Browninga. - A teraz ćmy. Próbował przywrzeć ustami do warg Queenie, by wepchnąć między nie swój język, lecz dziewczynka odepchnęła go zdecydowanie. Widocznie przekroczył ostatnią granicę. - Nie opieraj się - błagał. W trakcie ich walki słowa padały szybko. - Spójrz mi w oczy. Szeroko otwarte oczy Queenie zdawały się jednak patrzeć na coś innego. Z nagłym lękiem uświadomił sobie, że dziewczynka wpatruje się w drzwi. Morgan zatrzymał samochód przed zamkniętą bramą szkoły. - Co nowego, wielmożny panie? - zapytał Kalit Singh. Wyglądał imponująco, ściskając w ręku swój kij |lathi. Przewidując rozlew krwi, zdjął siatkę ze swojej brody i teraz pokazywał wszystkim doskonale uformowany, granatowo_czarny zarost sikhijskiego wojownika, ostrożnie zebrany w ostry, zakrzywiony szpic. Kiedy Singh pochylił się, by zobaczyć, kto siedzi w samochodzie, poczuł wstyd. Myślał, że rozmawia z prawdziwym sahibem - dlatego właśnie zwracał się do niego używając pełnej szacunku formy "wielmożny panie". Przeraziło go, że odezwał się w ten sposób do zwykłego Anglo_hindusa, nie będącego w dodatku nikim ważnym. - MIałeś jakiś wypadek? - zapytał po hindusku, patrząc na uszkodzony samochód. - Niemiła przygoda - odpowiedział Morgan. Choć mówił płynnie po hindusku, na ogół starał się tego unikać. Teraz jednak potrzebował jakiegoś sojusznika, nawet jeśli miałby nim być zwykły sikh. - Potrąciłem muzułmanina. Singh roześmiał się, trzymając dłoń przy ustach, jak nakazywał obyczaj. - Zabiłeś tego psa? - Sądzę, że tak. Przejechałem po nim. Woźny rozpromienił się ze szczęścia. - To wspaniale - powiedział, wymachując swoim |lathi. - Naprawdę jesteś wielmożnym panem. Byłem tego pewien od samego początku. Czy demonstranci są blisko? - Kilka ulic stąd. - We dwóch obronimy szkołę. Będziemy walczyć jak bracia. Morgan spojrzał na niego z przerażeniem. Nie miał zamiaru stawiać czoła tłumowi, walcząc u boku woźnego, choć bez wątpienia Singhowi nic nie sprawiłoby większej przyjemności. Zbliżył się nawet do samochodu i uścisnął Jonesowi dłoń. W normalnych warunkach żaden sikh nie zdobyłby się na taki gest - musiałby się potem poddać długotrwałemu i kosztownemu rytualnemu oczyszczeniu. - Czymże mógłbym ci służyć? - zapytał Singh. - Moja siostrzenica jest tu w szkole. Nazywa się Queenie Kelley, znasz ją? Sikh spuścił wzrok i skłonił się. - Jak mógłbym nie znać. Czyż nie jest obowiązkiem głównego woźnego znać wszystkie uczennice? - Wiesz może, gdzie jest? Przyjechałem ją zabrać. - Bardzo mądrze. Mężczyzna musi dbać o swoją rodzinę. Zapewnienie jej bezpieczeństwa to pierwszy z jego obowiązków. - Właśnie. Jej matka się niepokoi. - Pokazałbym ci, gdzie jest, ale nie mogę się stąd ruszyć - powiedział Singh, otwierając bramę. - Podjedź pod ten duży ceglany budynek i wejdź głównymi drzwiami. Salę pana Pugha znajdziesz na parterze po lewej stronie. Drugie drzwi, zresztą zobaczysz światło. I, wielmożny panie... - zakłopotany woźny zawiesił głos, jakby chciał powiedzieć coś jeszcze. - Tak? - zapytał Morgan niecierpliwie. - Zapukaj, zanim wejdziesz. Nie ma nic złego - myślał Singh - w oszczędzaniu bólu odważnemu człowiekowi. Każdy, kto zabił muzułmanina, nawet Anglo_hindus, zasługuje przynajmniej na tyle. Ale Morgan za bardzo się śpieszył, by zapukać do drzwi. - Mogę wszystko wyjaśnić - powiedział Pugh, prostując się gwałtownie. Był sporo wyższy i silniej zbudowany niż Morgan, ale nie przejawiał żadnej ochoty do walki. Przeciwnie, wyglądał na przerażonego - tak, jak tylko może być przerażony nauczyciel przyłapany w podobnej sytuacji. Morgan ze zdziwienia nie mógł wykrztusić ani słowa. Wpatrywał się w łkającą Queenie i zastanawiał się, czy dziewczynka płacze ze strachu, czy z poczucia winy. Jej widok w ramionach Pugha rozwścieczył go do tego stopnia, że nie bardzo wiedział, co robi. - Dlaczego pan nie zapukał? - powiedział słabym głosem nauczyciel. - Zapukać?! Człowieku, powinni cię zamknąć w więzieniu. - Gra - szepnął Pugh. - Dawałem jej lekcje gry. - Ja ci dam grę, ty świnio! - krzyknął Morgan, uświadamiając sobie, że właściwie nie wie, co powinien zrobić. Nie mógł nie zrobić nic. Obawiał się stracić twarz w oczach Queenie, ale jeszcze bardziej przerażała go myśl o nieuniknionym skandalu. Co powie Vicky? I kto uwierzy w jego oskarżenia? Żałował, że nie posłuchał instynktu i nie został w domu. - Dziewczyna mnie sprowokowała - powiedział Pugh. Tego było już za wiele. Znajdujący się na skraju wytrzymałości nerwowej Morgan - choć w głębi jego duszy czaiło się podejrzenie, że nauczyciel może mówić prawdę - niespodziewanie dla samego siebie zaczął bić nauczyciela w głowę. Słyszał o ludziach "widzących na czerwono", ale dotąd sądził, że to tylko takie powiedzenie. Jednak przez jedną chwilę rzeczywiście widział na czerwono. Cała jego złość, zazdrość, dławione przez poczucie winy pragnienie Queenie, paskudna świadomość niższości pojawiająca się zawsze, gdy stawał twarzą w twarz z prawdziwym Anglikiem - wszystkie te uczucia zawładnęły nim bez reszty. - O mój Boże, przepraszam - jęknął. Było jednak za późno. Pugh spojrzał na niego błędnym wzrokiem i runął na podłogę. Bardziej ze zdziwienia zresztą niż na skutek siły ciosów. Leciała mu krew z nosa, na prawej stronie jego twarzy pojawił się wielki siniec. Morgan jęknął. Zabił dziś po południu człowieka, teraz uderzył nauczyciela. Anglika! Niewątpliwie Pugh miał rację. Należało zapukać. Co gorsza, Morgan zdał sobie sprawę, że uderzył tego biednego człowieka z zazdrości, a nie dlatego, że pałał słusznym oburzeniem. Przyłapał go na robieniu tego, o czym sam od dawna marzył. Okazało się, że widok zarumienionej Queenie, która pozwoliła, by Pugh rozpiął jej ubranie i objął ją w pół, to więcej niż Morgan mógł znieść. Pochylił się i pomógł nauczycielowi wstać. - Przykro mi - powtórzył. - Jak, na Boga, mam to wyjaśnić!? - jęknął Pugh. Morgan podał dziewczynce jej mundurek i pomyślał o tym przez chwilę. Wywoływanie skandalu nie miało sensu. Skandal zepsułby Queenie reputację równie mocno jak Pughowi. Może nawet jeszcze bardziej, zważywszy na to, że była Anglo_hinduską. - Powiedz, że zostałeś pobity w czasie zamieszek - doradził nauczycielowi. - Mów każdemu, kto cię zapyta, że rzucono w ciebie cegłą. - Jakich zamieszek? O czym ty mówisz? - Dobry Boże, człowieku! Płonie całe to pieprzone miasto. Ludzie mordują się na ulicach. Wymknij się stąd po cichu tylnym wyjściem, żeby nie zobaczył cię w tym stanie ten wścibski woźny pilnujący głównej bramy. Potem idź prosto do domu. Teraz sahibom nic już nie grozi. - Morgan, powiedziała Queenie przez łzy. - Ja chcę jechać do domu. - Właśnie dlatego tu jestem. Ale, mój Boże, dziewczyno, musisz cholernie dużo wyjaśnić. - Nie potrafię rozmawiać o tym z mamą. - Nie, nie sądzę, żebyś potrafiła. Ale to nie mama oczekuje wyjaśnień, tylko ja. `ty Księga V (c.d.) Królestwo kłamstw (c.d.) 21. (c.d.) Minęła godzina, nim Dawn znalazła wskazany przez Krausa adres. Kiedy wreszcie jej się to udało, myślała, że Kraus się pomylił, przynajmniej ten jeden raz. Był to bowiem adres wypożyczalni kostiumów przy West Pico, na drugim piętrze mocno wyeksploatowanego budynku z suszonej na słońcu cegły, pociągniętego nierównymi warstwami zblakłego różu. Obskurne wejście znajdowało się między sklepikiem ze zdrową żywnością, w którym na zakurzonej witrynie, leżały plastry marchewki, a hurtownią środków opatrunkowych wystawiającą na widok przechodniów pasy przepuklinowe i bambusowe laseczki. Dyskretny szyldzik w klatce schodowej głosił: "Klub Filmowy Gwiezdny Pył. Wejście tylko dla członków". Była to ostatnia budowla w szeregu niskich budynków ciągnących się wzdłuż szerokiej, pustawej ulicy o nawierzchni spękanej niczym ściągnięta skóra jaszczurki, kamieniczek, w których na parterze mieściły się sklepiki należące do anonimowych kupców, prowadzących przez parę dni, może tygodni, różne dziwne interesy, by zaraz potem zniknąć bez śladu, warsztaty zbankrutowanych naprawiaczy zderzaków, sklepy z używanymi meblami, gabinety wróżek, antykwariaty ze starymi czasopismami. Dawn zachodziła w głowę, kto w Los Angeles kupował stare gazety? Gdy parkowała samochód, na okładce jednego z czasopism zauważyła swoje zdjęcie - gazeta leżała na stosie wielu innych wyłożonych na ulicę. Pozostawało mieć nadzieję, że nie jest to zły omen. Wspięła się po wąskich, zwilgotniałych schodach, zapukała do przeszklonych drzwi. Niski, ochrypły głos zaprosił ją do środka. W małym pokoiku dobrze zbudowany człowiek o wyglądzie zapaśnika siedział za biurkiem okolonym metalową barierką. - Chciałabym się spotkać z panem Vale'em - odpowiedziała na jego pytające spojrzenie. - Z tyłu. Pchnęła drzwi za biurkiem i weszła do zimnego, dusznego pokoju, skąpo oświetlonego padającym z góry światłem. Dominique Vale siedział przy odległym końcu ogromnego pomieszczenia, ale nawet z tej odległości zapach pastylek miętowych żywo przypomniał jej wspólnie przeżyte chwile. W mgnieniu oka zrozumiała, dlaczego tak nie lubił pokazywać się publicznie - był gruby. Gdy siedział, uda tak mu nabrzmiewały, że rozpychały nogawki spodni. Dominique Vale miał podwójny podbródek, równie rzucający się w oczy jak fałda tłuszczu zwisająca nad ciasno opinającym szyję sztywnym kołnierzykiem. Włosy zawsze miał rzadkie i wiele wysiłku wkładał w układanie fryzury w ten sposób, by to ukryć, teraz jednak wyraźnie już było widać zaczątki łysiny. Głowę miał gruszkowatą z tłustymi, obwisłymi policzkami, niczym ponura wersja Mnicha Łakomczucha. Był równie dbały na punkcie ubrań, jak zawsze, lecz w tej chwili jego wygląd kojarzył się nie tyle z elegancją, co z rozpaczliwą, bez mała komiczną próbą ukrycia swej tuszy. W znakomicie skrojonej dwurzędówce z kremowego jedwabiu Vale przywodził na myśl człowieka, który założył na siebie płachtę wykrojoną z bardzo drogiego materiału. Co pewien czas wachlował się panamą. Wstążka na kapeluszu kolorem podkreślała odcień krawata. Jego oczy, jak zauważyła Dawn, słały spod ciężkich, krzaczastych brwi spojrzenia równie groźne, jak kiedyś. Otaczały go stroje i materiały: draperie zakurzonego aksamitu, zwoje postrzępionych koronek, nadżarte przez mole futra, zmatowiałe i zszargane złote strusie pióra, niszczejące w mdłym blasku dnia wpadającym przez brudne okna. Oparta o odległą ścianę, u samego końca długiego, wąskiego korytarza zastawionego manekinami, na których wisiały peleryny, bramowane futrem suknie, bryczesy, stała zardzewiała, staromodna maszyna do szycia. Nad strojami wisiały setki wymyślnych kapeluszy z wszystkich epok. Na łańcuchach przymocowanych do sufitu zawieszono kilka zbroi, przydając pokojowi charakteru średniowiecznej sali tortur lub katowskiej izby. Wiszący nad głową Vale'a szyld głosił: "W przypadku spalenie lub uszkodzenia kostiumu należy się zwrot kosztów naprawy lub zakupu duplikatu". Inny napis, nad drzwiami, oznajmiał: "W przypadku wypożyczenia kostiumu do celów nieteatralnych, bale kostiumowe etc., obowiązuje złożenie kaucji w wysokości minimum pięćdziesięciu dolarów. Nie stosujemy wyjątków". Pod tym napisem drugi, czerwonymi drukowanymi literami ostrzegał: "Kodeks karny hrabstwa Los Angeles zabrania wypożyczać kostiumy mężczyznom, którzy chcieliby się przebrać za kobiety". - A co to za miejsce? - zapytała Dawn tonem o wiele bardziej niemiłym, niż początkowo zamierzała. Od kurzu w powietrzu rozbolała ją głowa. - Należy do mnie. - Nie wygląda mi to na interes przynoszący szczególnie wysokie zyski. - Mylisz się. Przed weekendem aż się roi tu od ludzi. Taka mała kopalnia złota! Vale sprawiał wrażenie pokojowo usposobionego. Wyciągnął ku niej srebrną szkatułkę z pastylkami miętowymi. Chociaż nienawidziła ich smaku, wzięła jedną, wsunęła do ust i szybko połknęła. - Nie powinnaś sądzić po pozorach - powiedział Dominique. - Zawsze można zbić górę pieniędzy, dając ludziom to, czego pragną. Ty, moja droga, zarabiasz, oczarowując publiczność. Ja odwołuję się do niższych uczuć. Na dole jest salka projekcyjna, gdzie wyświetla się filmy dla bardzo starannie dobranej publiczności. Karta wstępu - dziesięć dolarów, plus tysiąc dolarów rocznie wpisowego. Oczywiście, sumka niewielka, ale jeśli pomnożysz przez sto, od razu zrobisz poważną minę. Poza tym rzeczy czcigodne nużą mnie. Moje hobby to przedstawianie ludzi takimi, jakimi są naprawdę. Pomachał kapeluszem w stronę wyszywanych perłami sukni wieczorowych, w większości za długich na najwyższe nawet kobiety - przy każdej sukni wisiała na wieszaku również naszywana perełkami torebka oraz para białych rękawiczek w woreczku z celofanu. - To jak z grą w golfa - dodał. - Albo jak zbieranie znaczków pocztowych... Czemu mogę przypisać przyjemność goszczenia cię po tak wielu latach? - Pomyślałam sobie, że należałoby pogawędzić. Także Charles był tego zdania. - Czy wolno mi zapytać, dlaczego Corsini nie pofatygował się osobiście? Może jest zbyt zajęty zacieraniem śladów dawnych dobrych czasów spędzonych w faszystowskich Niemczech? - To do mnie należą udziały Empire. Przyszłam tu we własnej sprawie. - Właśnie dałem słowo Cantorowi i Bravermanowi. To para błaznów. Ale naszych błaznów. - Będziesz więc musiał walczyć z Charlesem... i ze mną. Wiesz o tym. Oni wyciągną się wygodnie na krzesłach i będą patrzeć, jak się zwijasz. - Wiesz, że potrafię być dość grubiański. Był taki facecik w San Francisco, który nie chciał mi sprzedać hotelu. Gdy wynająłem kilku znajomych chłopaków, żeby pomogli mi go przekonać, podpisał akt sprzedaży cichutko i potulnie, dokładnie tak, jak powinien. - Kraus opowiedział mi o tym. Dwóch ludzi trzymało go za nadgarstki w szybie windy na wysokości dwudziestego piętra... - zbyła opowieść lekceważącym machnięciem dłonią. - Tani melodramat. - Najpierw próbowaliśmy szantażu - stwierdził rzeczowym tonem Vale. - Bo w końcu prawie każdy ma coś do ukrycia. Wiesz o tym lepiej niż ktokolwiek inny - puścił do niej oko, co przy jego nalanej twarzy wyglądało dość dziwacznie. Zignorowała to. - Jeśli wejdziesz z nami do interesu, dostaniesz miejsce w radzie nadzorczej. Bez wrzawy, bez wojny podjazdowej, bez konieczności wydawania pieniędzy na zakup akcji, które na coraz chłonniejszym rynku stale zwyżkują. - Czy to propozycja Corsiniego? - To moja propozycja! Vale spojrzał na nią surowo. - Kto by pomyślał? - mruknął. - Aż trudno sobie wyobrazić, że cię znałem, gdy byłaś tancerką u Goldnera! Ale nawet wtedy byłaś zbyt drapieżna w załatwianiu własnych interesów... Sama wiesz, że Braverman i Cantor też mnie wprowadzą do rady nadzorczej. - Tylko że będzie cię to kosztować. Spodziewają się, że wspomożesz ich swoimi pieniędzmi. A zbankrutowana wytwórnia filmowa każdego może wykończyć. Po co przyłączać się do przegranych? - Kochanie, widzę, że nauczyłaś się co nieco od swoich mężów, ale skąd przyszła ci do głowy myśl, że zechcę zająć to miejsce w radzie nadzorczej Empire, wysuwając się tak bardzo na widok publiczny? - Myślę, że zechcesz. Myślę, że nie jesteś aż tak obojętny na zaszczyty, jak to sugerujesz. Zawsze zdawałeś sobie sprawę z tego, co znaczy zachować twarz. "Image", jak to tutaj nazywają. Vale wypuścił nagle powietrze z nadętych policzków, owiewając Dawn ostrym zapachem miętowych pastylek. Uprzejmość i swawolność obejścia zdawały się przeczyć bezwzględności tego człowieka. - Załóżmy, kochanie, że masz rację - powiedział. - Co jeszcze mi proponujesz? - A czego żądasz? - O, nie. To ty odkryj karty. Wybiorę tę, która może mi się przydać. Dawn zgadła, że wystawia ją na próbę. Vale chciał się przekonać, na ile została wprowadzona w całą sprawę - i ile wiedziała o nim. Poczuła wdzięczność do jak zwykle nieocenionego Krausa, za to, że pokrótce przedstawił jej sytuację. - Twoi przyjaciele kontrolują kilka centrali związkowych. Możemy przedłużyć ich kontrakty. - "Odnawianie znajomości", chyba tak to się nazywa, raczej oględnie... dobrze, biorę tę kartę, dziękuję. - W zamian oczekujemy, że nie będziemy mieli żadnych niespodziewanych kłopotów z pracownikami. - Oczywiście. To zrozumiałe. Co jeszcze? - Myślimy o wystartowaniu z programem "młode talenty", jak Mgm. Empire potrzebuje nowych twarzy. Możemy dać pole do popisu twoim... protegowanym. - Bardzo dobry pomysł. I bardzo taktownie ujęta myśl. Naturalnie, potrzebuję kogoś, kto by pracował dla mnie i mógł się często pokazywać publicznie. - Masz już kogoś na myśli? - Basil Goulandris byłby dobry. - Basil? - Potgrzebuję uszu i oczu w wytwórni. Ty masz Krausa... Nie, zaprzeczaj i tak to odgadłem. Chciałbym, żeby Basil robił dla mnie to samo. - Nie widziałam go od śmierci Davida. - Lojalność nie jest jego mocną stroną, przyznaję, ale w każdym razie może być przydatny. Lojalność zaś można kupić. Kiedyś już wyświadczył mi wielką przysługę. - W porządku, weźmiemy Basila. Coś jeszcze? - Nic wielkiego. Kontrakt na produkcję, tu chciałbym mieć coś do powiedzenia, to oczywiste. I muszę mieć decydujący głos w dobieraniu obsady zarezerwowanych przedstawień na żywo. Nie przypuszczam, żeby ci się podobał ten tydzień nad jeziorem Tahoe. Ach, zapomniałbym. Ty nie śpiewasz. Tylko się rozbierasz. - Nie muszę się już rozbierać dla nikogo, Dominique'u - chłodno stwierdziła Dawn. - Nie, choć mogłabyś, jak o tym dobrze wiesz. Jesteś równie piękna, jak zawsze. I ileż w tobie siły woli. Zawsze umiałaś postawić na swoim. Będę musiał pilnie zważać na każdy krok. I radziłbym ci uważnie śledzić wszystkie moje kroki. Mam dobrą pamięć, nie zapominaj o tym. Zabawne, co policja może dzisiaj zrobić, dysponując zaledwie nikłymi poszlakami. Czy Corsini zabił swoją żonę, czy nie, nie przypuszczam, by ucieszyła go wiadomość, że poślubił morderczynię en deuxi~emes noces. - Nie pleć bzdur. Nigdy byś się nie ośmielił. - Nie ośmielę się dopóty, dopóki będziemy się rozumieć. - A więc ubiliśmy interes? - Jasne! - zerwał się z krzesła. Dominique Vale, przypomniała sobie Dawn, zawsze był szarmancki wobec kobiet - w ten właśnie sposób okazywał im swoją pogardę. - A tak mimochodem - dodał - twoja dawna przyjaciółka przyjeżdża, żeby u mnie zamieszkać. Dawn posłała mu czujne spojrzenie. Vale sprawiał wrażenie bardzo zadowolonego z siebie. To zawsze było groźne. - W tej sytuacji może to się okazać kłopotliwe - roześmiał się - lecz podczas wojny trudno powiedzieć "nie". Pempa Daventry. Chyba ją znasz? Przyrodnia siostra biednej Cynthii. Ach, na pewno aż huczało od plotek z powodu tego nieszczęścia. Poznałaś ją w Indiach, prawda? - Nie - chłodno zaprzeczyła. - Przysiągłbym, że tak. Musimy się spotkać któregoś wieczoru. Skoro jesteśmy już partnerami... - mrugnął lewym okiem. Na samą myśl o tym, że Dominique Vale i pani Daventry mogliby się zejść na wieczór pogaduszek o ich wspólnej znajomej, Dawn oblał zimny pot. Zaczęła nawet żałować, że wprowadziła Vale'a w swoje plany, zaraz jednak uświadomiła sobie, że nie me wyboru. - Muszę już iść - powiedziała. Otworzył przed nią drzwi. - Bądź ostrożna - uśmiechnął się. Zstępując po omacku w dół schodów, zastanawiała się, przed czym dokładnie powinna zachować ostrożność. Gdy wyszła, ulica prażyła się w słońcu, na chodniku nie było żywego ducha, ani jednego samochodu. Nagle wydało jej się, że samotne chodzenie po tej ziemi niczyjej było czymś szczególnie przygnębiającym. Szybkim krokiem podeszła do samochodu. Wtem zatrzymała się gwałtownie ujrzawszy ciemną, niezgrabnie, wielką postać skrywającą się w drzwiach do sklepiku ze starymi czasopismami. Spostrzegła głęboko osadzone oczy, potężną szczękę, barczyste plecy. Mężczyzna zbudowany był jak zapaśnik i mimo otyłości, nie było w nim nic miękkiego. Żuł wykałaczkę i starał się, jak mógł, udawać, że nie spogląda w jej stronę. Wyglądał groźnie, biła od niego jakaś nerwowa determinacja człowieka, szykującego się do popełnienia zbrodni. Zdenerwowana, sięgnęła do kieszeni, wyjęła kluczyki, lecz nie potrafiła utrzymać ich w drżącej dłoni. Upadły na ziemię. Pochyliła się, by je podnieść. Poczuła, że oczko w pończosze puściło. Nieważne. Szybko podeszła do samochodu, w nerwowym pośpiechu zaczęła otwierać drzwi, klnąc w duchu, że nie wzięła limuzyny. W lśniącej, chromowanej ramie okna widziała rosłego mężczyznę. Zbliżał się, szedł szybko, niemal biegł. Jak na człowieka jego tuszy poruszał się błyskawicznie. Zdała sobie sprawę, że dopadnie ją, nim zdąży uporać się z zamkiem, toteż odwróciła się, by zmierzyć się z nim twarzą w twarz. Mocno ściskała skórzany uchwyt torebki. Z całą wyrazistością, tak charakterystyczną dla groźnych, niebezpiecznych sytuacji, kiedy to każdy szczegół staje się ostry, spostrzegła, że mężczyzna wypluł wykałaczkę. Prawą ręką sięgnął do kieszonki na piersi, zarumienił się, czoło lśniło mu potem, ospowata twarz zastygła w grymasie rozpaczliwej determinacji. Ulica była pusta. Ani w oknach, ani w okolicznych budynkach nie dało się zauważyć śladu człowieka, wszystkie drzwi były zatrzaśnięte na głucho. Mężczyzna o posturze zapaśnika idealnie wybrał miejsce i czas. Zatrzymał się przed nią, dysząc ciężko wyciągnął prawą rękę. Dawn wzięła głęboki oddech, gotowa krzyczeć - ale trudno było sobie wyobrazić, by krzyk pomógł jej w czymkolwiek. Czekała więc, kiedy w ręku napastnika pojawi się broń. Ale mężczyzna wyjął z kieszonki wieczne pióro - czarnego Watermana ze złotawym, staromodnym uchwytem. Dopiero teraz zauważyła, że z kieszeni spodni wystaje mu zwinięte w trąbkę czasopismo - to samo, które widziała przed wizytą u Vale'a, z jej zdjęciem na okładce. Uśmiechając się nerwowo, mężczyzna otworzył pióro, a kiedy je podawał, jakby z daleka, dobiegł ją jego drżący głos: - Panno Avalon, mam nadzieję, że zechce mi pani ofiarować autograf. Nogi miała jak z waty, gdy niepewną ręką podpisywała pomiętą fotografię, po czym oddała mężczyźnie pióro, wsiadła do samochodu i dopiero teraz uświadomiła sobie, że samochód wcale nie był zamknięty. Siedziała bez ruchu przez pięć minut. Przymknęła oczy, całym ciałem chłonąc upał, czując, jak rozgrzana w słońcu skóra siedzenia parzy jej uda. W głowie jej huczało, nie była pewna, czy jest w stanie prowadzić. Wracając do biura Aarona Diamonda, jechała bardzo wolno, szeroko otwarłszy okna, opuściwszy dach - wszystko to w nadziei, że wreszcie przestanie się pocić. Nigdy więcej nie chciała już oglądać Vale'a, lecz teraz, gdy sprawy zaszły tak daleko, nie można było niczego odwrócić. - Chryste Panie, wyglądasz jak z krzyża zdjęta - zawołał Aaron Diamond. - Miałaś wypadek czy co? - Nie. Po prostu najadłam się strachu, to wszystko. Wydawało mi się, że ktoś chce mnie zamordować. W końcu domniemany morderca poprosił mnie o autograf. - W Beverly Hills?! - Nie. W West Pico. - West Pico? Nawet nie mam odwagi pytać cię, coś tam robiła. Chcesz się umyć? Mogę posłać którąś z z panienek, żeby kupiła ci nowe pończochy. - Nieważne. - Boże, naprawdę przeżyłaś straszliwy szok. Dlaczego nie wzięłaś kierowcy. Dawn obrzuciła Diamonda uważnym spojrzeniem. Nie sprawiał wrażenia człowieka, który ma do przekazania złe wiadomości. - Dzwonił do mnie Myron Cantor - powiedział. - Wygląda na to, że chcą dobić targu. - Targu? - Cantor jest skłonny do rozmów. Ten człowiek ma głowę na karku. Nie możesz go tak sobie zmienić z marszu... w każdym razie nie teraz, gdy Vale go popiera. Po co więc wszczynać wojnę? Chcesz, żebym z nim pertraktował? - Nie. - Nie? A może mi powiesz, dlaczego? - Bo Vale nie będzie go popierał. Diamond zamknął oczy, i położył dłonie na bibularzu, splatając palce, niczym człowiek pogrążony w medytacji. - Pozwól, że zgadnę - mruknął po chwili. - Dogadałaś się z Vale'em, tak? - Tak, Aaronie. - Zyskałaś paru przyjaciół... Ale bądź jednak ostrożna, dobrze? Najpierw wyszłaś za mąż za Corsiniego. Teraz wchodzisz w interes z Vale'em. Chyba wiesz, kto za nim stoi? - Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia. Za to strasznie boli mnie głowa. Diamond przycisnął klawisz interkomu. - Dwie szklanki wody, proszę, i cztery aspiryny. Niech będzie sześć. I proszę kupić parę pończoch dla księżnej Corsini... Boże wielki, a skąd ja mam wiedzieć, jaki rozmiar? Odpowiedni dla gwiazdy filmowej średniego wzrostu. Teraz znowu zwrócił się do Dawn. - Słyszałaś o Harrym Fauście? - Nigdy w życiu. - Za to ja go znam, poznałem go jeszcze w starych, dobrych czasach, w Chicago. Tacy jak on pojawiają się w gazetach jako "osobistości dobrze ustosunkowane". Kiedy "rodzina" uzna, że powinna zdobyć gdzieś jakieś udziały, uważa, że najlepiej zrobi to Żyd i posyła wtedy Harry'ego. On i Vale posiadają w Tahoe hotel, skupują ziemię w Nevadzie, wydają pieniądze na co się da. Jedyny kłopot w tym, że Faust jest bezczelny... wiesz, o czym myślę? Umawia się z gwiazdeczkami, jeździ czerwoną limuzyną, kupił sobie wielką posiadłość w Beverly Hills... zakasował nawet samych ojców chrzestnych. Oni się nie znają na takich rzeczach. Pewnie sobie siedzą gdzieś w jakimś cholernym sycylijskim klubie przy Mulberry Street, czytają w gazetach o przyjęciach i przyjaciółkach Harry'ego i może nawet myślą sobie, że stracili kontrolę nad Harrym. Vale też nie jest w łaskach. Nie mają zwyczaju korzystać z usług pedałów. - Harryy'ego Fausta zupełnie nie znam, przypuszczam jednak, że Vale potrafi zadbać o własne interesy. - Może masz rację. Vale jest cwany. Z Faustem problem polega na tym, że to cholerny, dwudziestoczterokaratowy egotyk. Powiedziałem im o tym zaraz na początku. Ktoś zapukał. Po chwili w drzwiach stanęła sekretarka ze srebrną tacą. Aaron wrzucił do lodowato zimnej wody tabletki aspiryny i podał szklankę Dawn. - Cantor i Braverman będą potrzebowali czegoś mocniejszego niż aspiryna - oświadczył, pociągając łyk wody. - Chciałbym widzieć ich miny, gdy Corsini poinformuje ich o wszystkim, co się stało. - Ja to zrobię - powiedziała Dawn. Ból głowy minął jak ręką odjął. Myron Cantor siedział przy stole. Chociaż otoczony przez kilkunastu ludzi, czuł się bardzo samotny. Widział swą twarz odbitą w wypolerowanej na wysoki połysk powierzchni stołu konferencyjnego. Lepiej już kontemplować własną głupią minę - pomyślał - niż patrzeć w wykrzywione złością twarze członków rady nadzorczej. Ton zebraniu nadał jego własny teść Marty Braverman, wyrażając się o Cantorze jako o "naszym pieprzonym geniuszku". Sprawy przybrały zły obrót. Ściągnięto nawet Adolpha Kissa - założyciela Empire Pictures i emerytowanego przewodniczącego rady nadzorczej - człowieka już ponad dziewięćdziesięcioletniego, może nawet i stuletniego - kto zgadnie - co prawda na wózku inwalidzkim i z aparatem słuchowym w obu uszach. Kiss jako pierwszy dostrzegł sens kręcenia filmów w miejscu, gdzie światło słoneczne sprzyjało pracy przez dziesięć godzin dziennie, nawet w zimie. Założył Empire Pictures w czasach, gdy Los Angeles utrzymywało się głównie z pomarańczy, a na wzgórzach Beverly wypasano bydło. Latami Kiss toczył wojnę z Wolffem, Foxem, Incem, Harrym i Jackiem Warnerami, Cukorem - walczył uparcie i na dwa fronty, byle tylko obronić wytwórnię, Erich von Stroheim figurował u Kissa na liście płac z gażą dwóch dolarów za dzień plus po dolarze za każde ujęcie. Mówiło się, że to Kiss odkrył Douglasa Fairbanksa seniora. Kochanką Kissa była Theda Bara i to jeszcze w swych najlepszych latach. Klimat Kalifornii wcale go nie zmienił: póki w ogóle chodził, zjawiał się w studio wczesnym rankiem, niezmiennie ubrany w kamaszki, kapelusz filcowy i garnitur z dwurzędową marynarką, w dłoni ściskając zwieńczoną złotą gałką laskę. Tylko starość mogła sprawić, żeby zwolnić nieco mocny uścisk, w którym trzymał wszystkie sprawy wytwórni - dzieła swego życia, teraz jednak był zgrzybiałym starcem, którego przywożono na wózku inwalidzkim na posiedzenia rady nadzorczej i na różne publiczne uroczystości związane z działalnością Empire. Cantor oderwał wzrok od swego odbicia w wypolerowanym blacie i spojrzał na Kissa, siedzącego w fotelu na kółkach niczym mumia egipska, ale nie znalazł u niego pocieszenia. Dalej, prześlizgując się spojrzeniem w dół stołu, dostrzegł Bernie Grieffa - wiceprezesa rady nadzorczej do spraw finansów, który swym monotonnym głosem podawał kolejne złe wiadomości wszystkim zebranym. Może powodowany jakimś atawizmem - pomyślał Cantor - Grieff mówiąc kołysał się raz w tył, raz w przód, niczym student jesziwy w garniturze koloru skóry rekina za czterysta dolarów sztuka. Podsumował wyniki finansowe i zrobił chwilę przerwy tak, jakby się zbierał do udzielenia błogosławieństwa. Odchrząknął. Był to człowiek o zwalistej budowie ciała i dość ponurym wyglądzie. Jego najważniejszą zaletą było to, że sprawiał wrażenie zbyt tępego, by dopuszczać się jakichś szalbierstw. Gdy zbierał się do wygłoszenia przemówienia, większość słuchaczy zapadała w drzemkę, co jednak dowodziło, że go nie doceniają, gdyż Grieff miał bardzo bystry umysł. Był jednak równocześnie tak nudny, że nawet najprzebieglejsi partnerzy w negocjacjach godzili się na gorsze warunki, byle tylko jak najszybciej uwolnić się od jego towarzystwa. W dyskusjach budżetowych Grieff targował się o każdego centa, wszystkich zaś, którzy chcieli uszczuplić zasoby firmy, uważał za swoich osobistych wrogów. Właśnie zaplótł serdelkowate palce i milczał, szukając właściwych słów podsumowujących wszystko, co powiedział. - Inaczej mówiąc - rzekł w końcu. - Inaczej mówiąc, panowie, to szambo. Przy stole dały się słyszeć pojedyncze westchnienia, po czym znowu zapadła grobowa cisza. Cantor spojrzał na przedstawiciela Bank of America i zmarszczył brwi. Bankier wpatrywał się w notes. - Nie - rzekł, przerywając milczenie. - Ani centa więcej. I tak, panowie, byliście już dość rozrzutni. - Zawiesić produkcję - zawyrokował Grieff. - Oto moja rada. Obciąć koszty jak tylko się da. Cantor potrząsnął głową. - Równie dobrze moglibyśmy podciąć sobie gardła. Mamy w produkcji dwanaście tytułów. Jeśli ich nie dokończymy, to już po nas. Potrzeba nam pieniędzy. Musimy szybko dokończyć to, cośmy zaczęli. Jeśli wypuścimy prawdziwy szlagier... tylko jeden szlagier... sytuacja będzie opanowana. - Pobożne życzenia - rzekł Braverman, spojrzawszy na leżący przed nim katalog nowości. Zapomnij o tym. Nie mamy gwiazd. Ani Iny Blaze, ani Ingrid Aster. Zapalił następne cygaro, smakując upokorzenie zięcia. - Ani Dawn Avalon - dodał w taki sposób, że nazwisko ciężko zawisło w powietrzu niczym spowijająca jego głowę chmura tytoniowego dymu. Harry Warmfleisch z niezwykłym zainteresowaniem oglądał swoje paznokcie. Ożenił się z siostrą żony Bravermana, co tłumaczyło jego obecność w zarządzie. Nie przebiłby się jednak ze stanowiska malarza dekoracji do pozycji właściciela poważnej fortuny, gdyby nie wiedział, że w biznesie pieniądze liczą się bardziej od pokrewieństwa. - Jeśli chcecie znać moją opinię, uważam, że Corsini przyłożył wam między oczy. Braverman obrzucił go niewidzącym spojrzeniem. - Nikt cię nie pytał o zdanie, Irving. - Do diabła, przecież jestem dyrektorem! Mam prawo mówić to, co myślę. Dlaczego mamy wszczynać wojnę z Corsinim? No, powiedz mi, dlaczego? Wytwórnia potrzebuje pieniędzy. Banki zakręciły kurek z gotówką. Dlaczego pieniądze Corsiniego wydają ci się bardziej śmierdzące od innych? Bravermanowi rumieńce wystąpiły na twarz. Skierował wzrok na Adolpha Kissa, jakby w niemym błaganiu o natchnienie, ale tylko pęcherzyki śliny w kącikach ust staruszka świadczyły, że jeszcze żyje. - Irving - odezwał się Braverman niemal błagalnym tonem, usiłując zachować spokój. - Jeśli wpuścimy tu Corsiniego, on nas wykończy. A chyba nie chcemy, żeby nas wykończył, sam powiedz. Warmfleisch wzruszył ramionami. Te ponure wizje nie bardzo go dotyczyły. Nigdy nie chciał być dyrektorem Empire, ponadto jako człowiek, który sam doszedł do wszystkiego, miał w głębokiej pogardzie Bravermana i Cantora, którzy - choć dobrze opłacani - byli jedynie urzędnikami na kierowniczych stanowiskach. Braverman - z anielską jak na niego cierpliwością, podjął ostatnią próbę. - I co na to powie Sylvia? Mąż jej rodzonej siostry wyrzucony na bruk! Warmfleisch zawahał się. W sprawach dotyczących jej siostry, Sylvia miała wytrwałość młota pneumatycznego. Zrzędzeniu nigdy nie byłoby końca. - Punkt dla ciebie - przyznał. - Ale ciągle nie pojmuję, jak zamierzasz walczyć z Corsinim, to wszystko. Przecież poza Myronem nikt za tobą nie stoi. Cantor odchrząknął. - Myślę, że mamy sojusznika. - Tak? Kto jest tym durniem? - Odłóżmy brzydkie słowa na bok. Tym bardziej, że to rozsądny gość. Teraz tylko musimy nieco spuścić z tonu i dać mu miejsce w radzie nadzorczej... ostatecznie on wcale nie chce rządzić całą wytwórnią. Woli zostać w cieniu, bo nie należy do ludzi, którzy lubią działać w świetle reflektorów. Zgodził się podpisać długoterminowy kontrakt ze mną i z Martym. - Nie kłamiesz? - zapytał nieufny jak zwykle Grieff. - Z tobą też przedłuży umowę, Bernie - szybko dorzucił Cantor. - Na pewno ją podpisze. Grieff pokiwał głową. Nienawidził Cantora, który, jego zdaniem, umiał tylko roztrwaniać majątek firmy. - Kto to? - spytał. - Dominique Vale - odpowiedział Cantor. Zapadła cisza. - Jezu! - zawołał w końcu Grieff, nawet nie usiłując ukryć przerażenia dźwięczącego w jego głosie. - A dlaczego nie Harry Faust? - Vale nie jest aż taki zły - odparł Cantor. - Gdy wejdzie do rady nadzorczej, bez trudu załatwimy Corsiniego. Gdybyśmy mieli możliwość wyboru... ale nie mamy. Albo łapiemy tę rybkę, albo odcinamy haczyk z przynętą. - Gdyby to ode mnie zależało - wtrącił Warmfleisch - odciąłbym haczyk i niech diabli wezmą przynętę. Cantor otarł czoło. - Vale czeka za drzwiami. Zaprosiłem go tutaj. Proponuję, żebyśmy go teraz wezwali i wysłuchali, co ma nam do powiedzenia. Nie proszę was, chłopcy, żebyście szli z nim do łóżka. Po prostu zechciejcie pogodzić się z myślą, że Vale wchodzi z nami w interes i że dzięki niemu możemy zapomnieć o zagrożeniu ze strony Corsiniego. Milczał przez chwilę, sprawdzając, czy ktoś jeszcze nie zaprotestuje, lecz wszyscy milczeli. Nacisnął więc guzik przy stole. Natychmiast otworzyły się wielkie drewniane drzwi. Ale Vale nie wszedł do sali posiedzeń rady nadzorczej. Zamiast niego pojawił się biały jak prześcieradło Kraus. - Co tutaj robisz, do cholery! - wrzasnął Cantor. - Wprowadź Vale'a. Ale Kraus nie był równie pokorny, co zwykle. Sprawiał wrażenie człowieka, który nagle wykrzesał w sobie dość sił, by ujawnić swą prawdziwą naturę. - Nie ma go tutaj - wyrzucił z siebie jednym tchem. - Przecież, do cholery, mówiłem mu, żeby był o dziewiątej. Gdzie go diabli noszą? Kraus wyciągnął z kieszeni jakiś świstek. - Przysłał telegram. - Przeczytaj - polecił Grieff z wyrazem dziwnego zadowolenia na twarzy, zgadywał bowiem, że stało się coś bardzo nie na rękę Cantorowi. Kraus podniósł skrawek papieru bliżej oczu. - "Przepraszam, ale przyłączam się do Corsiniego. Z najlepszymi życzeniami. Dominique Vale". Dostarczone pięć minut temu. Za pobraniem. - Może przesuńmy obrady na jakiś inny dzień, żebyśmy mogli z nim jeszcze porozmawiać - zaczął rozpaczliwie Cantor, lecz nie dokończył, gdyż przerwało mu czyjeś głośne sapnięcie. Rozejrzał się. Stary Kiss szeroko otworzył usta i oczy. Jego sękate, kościste palce drżały ze zdenerwowania. Przez chwilę Cantor myślał, że założyciel Empire jest bliski śmierci - może właśnie w tej chwili kona - i opadło go przerażenie, że zostanie obciążony winą i za to nieszczęście. Wkrótce jednak stało się jasne, że Kiss usiłuje odzyskać władzę nad językiem. Widać było, że chce coś powiedzieć - po raz pierwszy od wielu lat. Wszyscy członkowie rady nadzorczej w oczekiwaniu wyciągnęli ku niemu głowy. Kiss otworzył jedno oko i skupił na Cantorze złowróżbne spojrzenie. - Synku - powiedział - powinieneś urodzić się kobietą. Jego głos brzmiał dziwnie zgrzytliwie, jak chrobot puszczonej po latach w ruch, zardzewiałej maszynerii, stanowczo domagającej się naoliwienia - zwłaszcza wtedy, gdy Kiss usiłował się roześmiać. Cantor już otworzył usta, żeby zapytać, dlaczego. Ale Kiss nie czekał na pytanie, tylko uśmiechnął się, ukazując pożółkłe i długie siekacze. - Ponieważ, synku, nadajesz się tylko do tego, żeby ktoś cię wypierdolił - wyskrzeczał, zamknął oczy i znów pogrążył się w milczeniu. Długą chwilę ciszy przerwało chrząknięcie Grieffa. - Czy mam to wpisać do protokołu? 22. Świątynia Dendur dźwigała się wysoko w ciemności. Spod masywnej podstawy odmieciono piasek, odsłaniając hieroglify wykute w porowatym, zniszczonym zmienną pogodą kamieniu. Po obu stronach wejścia siedziały dwie kamienne figury pogrążone we własnych myślach w ciszy zmierzchu. Na schodach niedbale rozłożyli się jacyś dwaj mężczyźni. Może oczekiwali chwili wejścia do podziemnego świata, może byli rabusiami grobów, zbierającymi się na odwagę, by zstąpić do podziemi? W nocnej ciszy głośnym echem poniosło się szczęknięcie butelki o kieliszek, potem znowu zaległo milczenie. Starszy mężczyzna z westchnieniem wyciągnął przed siebie nogi. - Myślisz, że Braverman oszalał? Szkoda, że cię tu nie było, gdy studiem kierował Burton Glass. Pięć milionów na "Helenę Trojańską"... oczywiście w dolarach z dwudziestego roku. Prosto na dno, jak ten pieprzony "Titanic". Kiss był zajęty rozgrywką z Sigsbee Wolffem. Marty Braverman już wtedy był cholernym księgowym. Burton Glass... kto go jeszcze pamięta? - Ja nie pamiętam, Pop. - Właśnie to samo mówię. Nie możesz go pamiętać. Glass... hoho, to było wielkie nazwisko. Prawdziwy gigant. Potem zastąpił go Braverman, a teraz go wypieprzyli. - Jeszcze nie. Jescze go nie wypieprzyli. - Niech mnie szlag trafi, jeśli go nie wypieprzyli. Mąż Dawn Avalon przejął kontrolę nad wytwórnią. Co ty sobie myślisz, że on będzie tu trzymał Bravermana czy Cantora? Wywali ich na zbity pysk. A o czym, według ciebie, oni wszyscy tak teraz radzą? Pop Deigh nalał sobie drugi kieliszek. Trzydzieści lat temu Adolph Kiss mianował go szefem studia. Nienawidził kierowników i producentów, którzy wtrącali się w jego rządy nad całym filmowym królestwem. Nienawidził reżyserów, nie znosił gwiazd, przekonanych, że musi spełniać ich zachcianki. Nienawidził Danny'ego Zegrina - młodego, ambitnego, astmatycznego hipochondryka, którego Braverman wcisnął do jego królestwa, żeby się "wyrobił". Deigh podejrzewał, że Danny jest "uchem" szefa wytwórni. - Jak myślisz, Pop, kto teraz przejmie ster w swoje ręce? - spytał Zegrin. Był mężczyzną niskiego wzrostu, o lśniących, ulizanych włosach, ciemnych, sarnich oczach, których spojrzenie zdradzało człowieka ambitnego i bruzdach wokół ust, jakby mówiących, że Danny Zegrin był cynikiem już wtedy, gdy wyszedł z łona matki. - Trudno zgadnąć. Corsini nie ma zielonego pojęcia o robieniu filmów. Oczywiście, faceci tacy, jak on, w żaden sposób nie dadzą się przekonać, że nie nadają się do kierowania studiem... Spójrz tylko na Howarda Hughesa czy Joe Kennedy'ego. Ale może Corsini ma więcej oleju w głowie. Mam nadzieję. - Słyszałem, że Dore Schary nie jest zbyt szczęśliwy w Mgm. Może Corsini zaangażuje właśnie jego. - Jezu, tylko nie to. Schary to palant. Nie trzeba nam tutaj obcych. Deigh zawsze traktował inne wytwórnie jako siły zła, przeciwko którym Empire toczyło wieczną wojnę. Zegrin wzruszył ramionami. Wszystko, czego pragnął, to wzbić się na wyżyny, tam, gdzie dobijano interesów, byle dalej od Deigha i jego niedorzeczności. Zegrin zastanawiał się, co zrobić, żeby zbliżyć się do Corsiniego. - Przypuszczam, że teraz, gdy Corsini trzyma w garści Empire, pośle Dawn Avalon do pracy - powiedział. - Nie byłbym tym zdziwiony, chłopcze. Znałem K~oniga, jej pierwszego męża. Ten to dopiero kochał kino! Zrobił parę filmów dla Empire tuż po wprowadzeniu dźwięku. Glass nienawidził K~oniga. Zresztą prawdę mówiąc nienawidził wszystkich umiejących czytać. Pamiętam, jak kiedyś pojechał do K~oniga do domu, żeby omówić scenariusz. Wyobraź sobie: Glass wchodzi do biblioteki i co widzi? Półki, a na nich skórzane grzbiety książek. Pewnie wiesz, prawie każdy tutaj ma oprawne w skórę tomy, ale to wszystko funta kłaków niewarte... kupuje się grzbiety na metry, same atrapy, żeby ukryć za nimi barek w ścianie. Ano, Glass wyciąga rękę, żeby obmacać towar... wiesz, Żydzi mają to we krwi... i wyciąga książkę. Proszę bardzo, skórzany grzbiet, oprawne w skórę okładki, zadrukowane stronice, książka jak się patrzy. Glass nie dowierza własnym oczom, wyciąga drugą książkę, trzecią, czwartą. "Kurwa mać", krzyczy. "Ten skurwysyn ma prawdziwe książki!" Od tamtej chwili nigdy nie ufał K~onigowi. - Ta Dawn Avalon... piękna babka. - Ale trudno ustawić dla niej światło. Na zdjęciach jej skóra wychodzi za ciemno. Deigh patrzył na wszystkie gwiazdy jedynie z punktu widzenia trudności warsztatowych lub osobliwości ich wyglądu. Gdyby go zapytać, co sądzi o Gary Cooperze, odpowiedziałby: "Jego filmy robiły kasę jedynie wtedy, gdy był ubrany w kowbojski kapelusz". A o Marlenie Dietrich wiedział tylko jedno: "Trzeba pilnować, żeby przypadkiem się nie uśmiechnęła. Ma zepsute zęby". - Avalon to rzeczywiście przystojna babka - przyznał, upijając łyk alkoholu. - Zgadzam się. Podał butelkę Zegrinowi, lecz ten potrząsnął głową, po czym wyjął z kieszeni małą flaszeczkę i psiknął sobie czymś w gardło. Cierpiał na chroniczną astmę i katar sienny. Jego osobisty psychoanalityk twierdził, że to dolegliwości psychosomatyczne. Zegrin był przekonany, że uleczony zostanie dopiero wtedy, kiedy awansuje do biurowca Adolpha Kissa i otrzyma pokój w skrzydle dyrektorskim, tam, gdzie właśnie teraz odbywało się posiedzenie rady nadzorczej, na którego wyniki czekała cała wytwórnia. - Już prawie północ - powiedział. - Gadają już kilkanaście godzin. - Wina prawników! Ale płacą im za to, żeby mówili dużo i długo. Gdzieś w ciemności zadzwonił telefon. Deigh zerwał się ze schodów i chociaż zazgrzytało mu w stawach, rzucił się biegiem do aparatu. Słuchał przez kilka minut, w pewnej chwili zaczął ciężko sapać. Zegrin, który pobiegł za nim, myślał przez chwilę, że szef studia jest bliski zawału. W bladym blasku niebieskiej lampki widział, jak oczy mu ogromnieją, jak otwiera usta niby w walce o oddech. Jedną ręką wsparł się o biodro, drugą zacisnął na słuchawce tak mocno, że aż mu kłykcie pobielały. - Uzgodnili kandydaturę na miejsce Bravermana w radzie nadzorczej! - krzyknął w końcu. - Kto? Kto, na miłość boską? Deigh odwiesił słuchawkę wybuchając histerycznym śmiechem, odbijającym się echem od wysokości ścian studia. Spojrzał nad głową Zegrina na świątynię, jakby na jej szczycie właśnie stał się jakiś cud. Krztusząc się, usiłował złapać oddech. Zegrin, nie chcąc narazić się na oskarżenia, że dał umrzeć staremu właśnie tu, w samym sercu Studia Nr 1, w budynku wytwórni, z całej siły rąbnął go w plecy. Deigh odepchnął Danny'ego. Rumieńce wróciły na jego blade policzki. - Przestań! - jęknął. - Przetrącisz mój pieprzony kręgosłup. Wybrali... dziwkę! Zegrin spojrzał na Deigha nieprzytomnym wzrokiem. Czuł, że nadciąga atak astmy. - Bujasz! - wykrztusił. Deigh tymczasem odzyskał oddech i uspokoił się. - Dawn Avalon! - powiedział wyraźnie. - Słyszysz ten głos? Zegrin potrząsnął głową. Nie słyszał niczego poza charczeniem oskrzeli. Czuł, jak z każdym kaszlnięciem wzbiera w nim przerażenie. Był człowiekiem Bravermana. Dotychczas wyobrażał sobie, że z tym, co wie, będzie przydatny każdemu, kto przejmie studio po Bravermanie. Wiedział, co robić, żeby zdobyć zaufanie każdego mężczyzny, który zająłby miejsce Marty'ego. Jednego tylko nie wziął pod uwagę - że Bravermana może zastąpić kobieta. Deigh napełnił kieliszek. Zawartość wypił jednym haustem. - Burton Glass przewraca się w grobie - mruknął. Charles przemierzał salę posiedzeń rady nadzorczej od ściany do ściany, bez chwili przerwy. Specjalnie na to spotkanie przyleciał z Nowego Jorku. Poruszył niebo i ziemię, byleby tylko dostać w samolocie miejsce pierwszej klasy. Ale Quayle musiał jednak zostać w domu, czego opłakane skutki dało się już zauważyć: ubranie Corsiniego nie było, jak zwykle, wzorem niedoścignionej doskonałości. Nie było to jednak wystarczającym usprawiedliwieniem niezajęcia miejsca przy stole. Nieobecność lokaja nie tłumaczyła też tego, że Charles palił jednego papierosa za drugim, co Dawn zdarzyło się widzieć po raz pierwszy, odkąd go poznała. Choć Dawn Avalon bardziej niż dymu z papierosów nie lubiła zapachu cygar, to w ogóle dym tytoniowy we wszelkiej postaci działał na nią irytująco. Charles doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Książę na ogół robił, co mógł, by jak najmniej palić w jej obecności. Ale dzisiejszej nocy zdawał się tym nie przejmować. Dawn gestem pełnym irytacji odpędzała od siebie fale niebieskiego dymu, czego Charles albo nie zauważał, albo nie chciał zauważyć. Ale złościł ją nie tylko dym papierosowy. Bo chociaż Charles zdołał doprowadzić do tego, że kierowanie wytwórnią przypadło właśnie jej, dokonał tego w sposób niegodny. Tłumaczył bowiem, że wobec nawału ciążących na nim obowiązków jest to jedyna rozsądna alternatywa. Dawn, obiecywał, będzie tu niczym jego, Charlesa, alter ego, będzie symbolizować jego obecność i zainteresowanie sprawami wytwórni, nawet jeśli on sam będzie przebywał w tym czasie w Nowym Jorku, czy w Waszyngtonie. Wprawdzie niezwykłą rzeczą było, by kobieta zasiadała w radzie nadzorczej w zastępstwie swego męża, lecz żadną miarą nie można było tego uznać za niesłychane. Dlatego dyrektorzy Empire w końcu pogodzili się z argumentacją Charlesa, aczkolwiek każdy z innym stopniem entuzjazmu wobec jego planów. Dawn najbardziej jednak zirytowało to, że Charles nie przeprosił jej za swoje przemówienie, z którego wynikało, że wysunął jej kandydaturę do rady nadzorczej niejako w formie namiastki siebie. Sam w to nie wierzył - gdy byli tylko we dwoje, chętnie przyznawał, że Dawn jest w stanie zarządzać Empire nie gorzej od niego. Mimo to utwierdzał wszystkich ludzi w przekonaniu, że to on pociąga za sznurki, ona zaś jest tylko figurantką. Chociaż czuł się zmęczony i niespokojny, gdy tylko po posiedzeniu rady nadzorczej znaleźli się sami, roześmiał się, zadowolony z własnego sprytu. Z jego punktu widzenia osiągnął to, czego chciał i dał Dawn to, czego ona pragnęła, usuwając tylko jednego z dyrektorów i udziałowców Empire. Dawn zdawała sobie sprawę, że zdaniem Charlesa tylko efekty liczyły się naprawdę, z tego zaś punktu widzenia zastosowana przez niego taktyka okazała się zupełnie zadowalająca. Zwycięstwo, które odniosła, miało w sobie jednak coś upokarzającego - i właśnie tego nie potrafiła Charlesowi wybaczyć. Chociaż nie czuła się szczęśliwa, dobrze rozumiała, że to ostatnie chwile, aby dowiedzieć się, czego Charles od niej oczekuje. Potem zostanie tutaj zupełnie sama i jutro z samego rana będzie musiała zacząć pracę. Przybył w ostatniej chwili - tego dowiedziała się razem z innymi członkami rady - natychmiast chciał wracać. Wiedziała, jak bardzo musiał się przełamać, żeby jej zaufać, tym bardziej, że w jego charakterze leżało unikanie w rozmowie wszystkiego, co mogłoby ranić jej uczucia, lub czemu mogłaby się sprzeciwiać. Był prawdziwym mistrzem fait accompli, nawet wobec własnej żony. - Naprawdę musisz wyjeżdżać tak szybko? - spytała, dotykając jego dłoni. Lekko wzruszył ramionami. - Wszystko strasznie się skomplikowało. Publiczna dyskusja wokół Empire wywlokła na światło dzienne mnóstwo problemów. Do starych kłopotów dołączyły nowe. Moje zagraniczne interesy znajdują się w tej chwili w bardzo delikatnym położeniu. Obie strony usiłują wywrzeć na mnie presję. - Na ile poważne są te kłopoty? - O tym jeszcze się przekonamy. Zostałem wezwany do stawienia się przed co najmniej dwiema komisjami Kongresu. Możemy za to podziękować Bravermanowi i Cantorowi. Bo, do cholery, nie jestem przecież faszystą. Owszem, robiłem interesy z Niemcami i Włochami, no ale kto ich nie robił? Chętnie bym im powiedział całą prawdę o tym, co robiłem, ale to akurat jest absolutnie wykluczone. Jestem w tej samej łodzi co Lindenbergh. Lecz w gruncie rzeczy wcale mnie to nie przeraża. Tylko jedno spędza mi sen z powiek. - Co takiego? Milczał przez chwilę. - Pamiętasz Luckmana? Skinęła głową. - Przypuszczam, że ma nadzieję na zwolnienie warunkowe. Gdyby został wezwany jako świadek, powiedziałby wszystko, byleby tylko wyjść z pudła. - Czy ten Luckman wie o czymś, co mogłoby cię poważnie obciążać? Charles wzruszył ramionami. - Głównie jakieś stare historie. Ale nie powiem, że z przyjemnością słuchałbym, jak Luckman wywleka je przed którąś z podkomisji kongresowych. Sądzę, że lepiej byłoby trzymać się od tego wszystkiego z daleka, stać na uboczu, przynajmniej dopóty, dopóki prasa ma mnie na oku... Zamierzasz zatrudnić Krausa na miejscu Cantora? Dawn potwierdziła skinieniem głowy, zastanawiając się, co właściwie łączyło Luckmana z Charlesem i o jakich "starych historiach" mówi jej mąż. - Dobry wybór. Musisz otoczyć się dobrymi ludźmi. To najważniejsze. - Wiem - powiedziała z nutą zniecierpliwienia w głosie. Teraz, gdy dzięki niemu uzyskała stanowisko umożliwiające jej sprawowanie kontroli nad stanem interesów. Charles zaczął sprawiać wrażenie, jakby go to przerażało. Wiedziała, że problemy, z którymi Corsini musi sobie poradzić, są o wiele poważniejsze od tych, z którymi będzie miała do czynienia w Empire Pictures. Charles usiłował upiec wiele pieczeni przy jednym ogniu. Niektóre z nich bez wątpienia były już bardziej przypieczone, a zatem ważniejsze, niż ta jedna w Beverly Hills, którą zainteresował się głównie dlatego, że - jak sądził - był to jedyny sensowny sposób wykorzystania jej udziałów w wytwórni. Niemniej jednak, jak to zwykle dzieje się ze wszystkim, co w jakiś sposób jest związane z filmem, wykupienie Empire stało się niezwykle głośną sprawą. Wytwórnia filmowa to nie huta czy bank. Inne przedsiębiorstwa, warte daleko więcej, niż Empire, można było przejąć czy kupić prawie bez hałasu i przy nikłym zainteresowaniu opinii publicznej. Z filmem rzecz jasna sprawy wyglądały inaczej. Dawn ostrzegała go, że tak właśnie będzie. - Wcale nie jestem przekonany, czy nie popełniliśmy błędu - powiedział. - Przeklęty rozgłos! I to jeszcze w takiej chwili. No, ale właściwie, czemu ja się skarżę? Z punktu widzenia finansisty żaden moment nie jest właściwy, by trafić na czołówki gazet, prawda? Powiedz mi, czy teraz, gdy Vale przeszedł na naszą stronę, można mu zaufać? - Nie. Niewiele bardziej niż przedtem. Musiałam go skaptować, to była konieczność, ale nic więcej. - Nic nie jest bardziej niebezpieczne niż doktryna konieczności. Z konieczności nikt nigdy nie zyskał dobrego kochanka, za to często otrzymywał niechciane dzieci. Cóż... w każdym razie Vale zrobił to, co do niego należało. Czego jeszcze się po nim spodziewać? - Kłopotów. Znam go nie od dzisiaj. - Tego pierwszego pewnie się nie uniknie. To drugie rzuca się w oczy. Ale im wcześniej się od nego uwolnimy, tym lepiej. Przetarł oczy, podszedł bliżej Dawn i objął ją ramieniem. - Boże drogi - powiedział - powinniśmy świętować zwycięstwo. A tymczasem zrzędzę niczym stara baba, użalając się nad swoimi kłopotami. Pocałował ją. - Jakie to uczucie, zwyciężyć? - Niczego nie czuję. Jestem zupełnie odrętwiała. To prawda, przemknęło jej przez myśl. Spodziewała się jakiegoś wzniosłego uczucia, okazało się jednak, że zwycięstwo przysporzyło jej tylko kłopotów. Pragnęła, żeby sprawy Charlesa nie były tak skomplikowane - i żeby nie był wobec niej aż tak skryty. Dawn triumfowała - dla Charlesa była to tylko jedna więcej wygrana potyczka w wielkiej wojnie. - Na tym pustkowiu nie ma nawet szampana - powiedział. - Wracajmy do hotelu. Która godzina? - Prawie druga. - Boże wielki! Nic dziwnego, że poza nami dwojgiem nie ma tu żywego ducha. Jak się stąd wydostać? Nie miała pojęcia. Znała wytwórnię, ale nigdy przedtem nie była w biurach rady nadzorczej. Przypomniała sobie, że są na trzecim piętrze i że gdzieś tutaj powinna się znajdować prywatna winda specjalnie przystosowana do wózka inwalidzkiego Kissa. Wyszedłszy na korytarz, zneleźli lśniące brązowe drzwi. Charles nacisnął guzik. Po chwili weszli do wyłożonej boazerią windy. Bezgłośnie zjechali na dół. Drzwi rozsunęły się. Znajdowali się w suterenie. - Naciśnij guzik - odezwała się Dawn. - Musimy wjechać piętro wyżej i znaleźć schody. Charles obejrzał drzwi. - Potrzebny jest klucz. Nie ma żadnego guzika, za to jest zamek. Chodź. Musi być jakieś wyjście na zewnątrz. Szli przez suterenę, mijali pomieszczenia zastawione jakimiś buczącymi kotłami, przechodzili przez korytarze, gdzie pełno było pojemników, skrzyń, i biurowych śmieci. Na końcu jednego z korytarzy znajdowało się wyjście pożarowe. Wspięli się po krętych metalowych schodach i wyszli prosto na parking. Ale ich wozu tutaj nie było, zaś drogę do głównego wejścia do budynku odcinało ogrodzenie z siatki. Placyk był prawie pusty. Stał tu tylko jeden samochód. Jakiś niski młody mężczyzna o przylizanych włosach otwierał drzwi. Nawet z tej odległości Dawn słyszała, jak ciężko sapie. - Jak się stąd wydostać? - krzyknął Charles. Młody człowiek wyprostował się, przestraszony, po czym szybkim krokiem ruszył ku nim. Charles, który dopiero teraz uprzytomnił sobie, że dobrowolnie zdaje się na łaskę lub niełaskę nieznajomego, szybko wsunął dłoń pod marynarkę. Dawn usłyszała suchy trzask odbezpieczanego pistoletu. Młody człowiek najwyraźniej tego nie słyszał. A może po prostu nie był w stanie wyobrazić sobie, że dobrze ubrany mężczyzna z piękną kobietą u boku nosi przy sobie broń. - Panno Avalon! - zawołał przerażony. - Szukamy naszego samochodu - wyjaśniła. - Stoi na parkingu od fruntu. Zaraz, mam klucze od bramy. - Będzie pan tak uprzejmy i otworzy... - powiedział Charles. - Miło mi pana spotkać, książę - młody człowiek wyciągnął do niego rękę, tak że Corsini musiał wsunąć pistolet z powrotem do kabury, by się przywitać z nieznajomym. - Danny Zegrin. Asystent szefa studia. Charles skinął głową. - A teraz, jeśli pan taki łaskaw, brama - burknął, zupełnie nie w nastroju do uprzejmych konwersacji. Zegrin wiedział, że nadeszła jego wielka chwila. Los sprawił, że znalazł się w odpowiednim miejscu we właściwym czasie. - Nie wychodziłbym tędy, książę - powiedział z dużą dozą pewności siebie. - Od frontu czeka chmara dziennikarzy. I fotoreporterów. - Cholera. Może pan tam pójść i powiedzieć szoferowi, żeby przyprowadził wóz tutaj? - Oczywiście. Ale oni rzucą się za wozem. Mam lepszy pomysł. Proszę usiąść na tylnym siedzeniu w moim wozie, schylić się i przeczekać, aż wyjedziemy za bramę. Pismaki będą czatować przy pańskiej limuzynie do białego rana. - Do Beverly Hills Hotel droga jest długa, panie... - Zegrin. Danny Zegrin, książę. Nie ma sprawy. Cała przyjemność po mojej stronie. Corsini obdarzył młodego człowieka ośmielającym uśmiechem. Zawsze wysoko cenił pomysłowość. - Zapamiętam to nazwisko - powiedział. - I pani Avalon także zachowa je w pamięci, jestem tego pewien. Zajęli miejsca w chevrolecie Zegrina, a kiedy ruszyli z miejsca, pochylili się na tylnym siedzeniu. Dawn zauważyła, że Zegrin przestał dyszeć. Było już po dziesiątej rano, kiedy się obudzili i zaczęli kochać. - Bardzo mi cię brakowało - powiedział, gdy leżeli na wielkim łóżku, ciągle spleceni ramionami. Dawn uświadomiła sobie, że i jej go brakowało, że przez ten tydzień, gdy byli od siebie daleko, narastała w niej tęsknota, zwyczajna, fizyczna tęsknota. Czuła się tak, jak gdyby uzależniła się od jego ciała. Dłuższe rozstanie było dla niej czymś równie trudnym, jak dla narkomana odstawienie narkotyku. Pocałowała go w odpowiedzi. Westchnął. - Dziś wieczorem będę już musiał wracać - powiedział. - Stało się coś, o czym nie mogę ci powiedzieć. Może będę musiał pojechać do Europy. No, nie bądź taka przerażona, to nic groźnego. Madryt, Lizbona, może Sztokholm na dzień lub dwa. Pierwsze, co powinnaś teraz zrobić, to kupić dom. Nie ma nic bardziej rozpaczliwego nad życie w hotelu. - To i tak lepsze od wegetacji w pustym domu. Charles, nic ci nie zrobią? Proszę, bądź ostrożny. Jeśli już nie ze względu na siebie, to ze względu na mnie. - Gdy tylko doprowadzę wszystko do ładu, natychmiast wrócę. I uwierz mi, zawsze jestem bardzo ostrożny. Myślę, że to będzie, dzięki Bogu, ostatnia podróż. Gestapo zaczyna mieć pewne wątpliwości i nawet paszport neutralnego państwa niewiele mi pomoże, jeśli Heydrich zechce mnie wsadzić do obozu koncentracyjnego. Na szczęście, naziści też spoglądają na milionerów jak na święte obrazki. Podniósł się i zapalił papierosa. Odgarnął opadający na jej czoło kosmyk włosów. - W tym nowym domu powinienem mieć palarnię - powiedział. - Tak, jak kiedyś mój ojciec. Może nawet powinienem zakładać do palenia aksamitny smoking. - To i tak w niczym by mi nie pomogło - mruknęła Dawn. - A palenie szkodzi nie tylko mnie, ale przede wszystkim tobie. - Masz rację. Ale w mojej rodzinie wszyscy mężczyźni dożywają późnego wieku, nie masz więc się czym martwić. Mój dziadek, jeszcze tuż przed dziewięćdziesiętką, ciągle pił czarną kawę i wypalał sześć cygar dziennie. - A ojciec? - Cóż... dożył prawie osiemdziesięciu lat, a to też niezły wiek. Nie ma nic równie korzystnego, jak obracać pieniędzmi po to, by długo zachować młodość. Ojciec na pewno by cię pokochał. Uwielbiał piękne kobiety, choć całkowicie dochował wierności mojej matce. Był z niego typowy monogamista: wierny, kochający, zazdrosny. Ale nie podejrzliwy. Zamilkł, jakby to porównanie ich związku do małżeństwa rodziców sprawiało mu ból. - Podejrzliwość to rzecz straszna - podjął po chwili. - Wzrasta w człowieku i wzrasta. Niekiedy niszczy miłość. - Wracaj do łóżka, kochanie - rzekła, lecz on był myślami daleko. Z termosu nalał sobie filiżankę kawy, jednak nawet nie umoczył w niej ust. Po chwili nalał do szklanki soku pomarańczowego, spróbował i odstawił na stół. Sprawiał wrażenie człowieka, który sam nie wie, czego chce - rzecz do niego niepodobna. - Byłeś podejrzliwy w stosunku do Alany? - Tak. A kiedy się wszystko wydało, uzyskałem tylko potwierdzenie, że miałem rację. Być podejrzliwym to najgorsze, co może się człowiekowi przydarzyć. To niczym samospełniające się proroctwo... Przerwał, jak gdyby, wbrew swej woli, wyjawiał jej część prawdy o sobie. - Miała przygodę z Luckmanem, lecz jestem pewien, że zrobiła to tylko dlatego, aby mi dowieść, że moje podejrzenia są słuszne. Śledziłem ją niczym jastrząb... Zawsze chciałem wiedzieć, gdzie była, z kim jadła lunch, dokąd udawała się po południu... Wreszcie, jak sądzę, postanowiła zrobić coś, co naprawdę mogło wzbudzić moją zazdrość. Pamiętam, że kiedy wszystko odkryłem, powiedziała mi: "Zawsze sprawiasz, że czuję się winna, dlatego w końcu postanowiłam być winna". Potrząsnął głową. - Ale wcale nie czuła się winna. Za to ja się czułem. - Kochała Luckmana? Dawn była zdumiona, że Charles pozwolił sobie wobec niej aż na tyle szczerości. Może była to oznaka zdenerwowania i zmęczenia? - Któż to zgadnie? Osobiście, wątpię. Jest znacznie bardziej prawdopodobne, że po prostu uwiodła właśnie tego mężczyznę, który mógłby przysporzyć mi najwięcej kłopotów... A może Luckman był najłatwiejszy do zdobycia? Biedaczek! Nie miał szczęścia ani we flirtach, ani w interesach, co jak na razie kosztuje go już pięć lat więzienia. No i miał także żonę i dzieci. Chyba zresztą nadal je ma. Chyba wyobrażasz sobie, jak strasznie mnie nienawidzi? - Nie możesz nic na to poradzić? - Może... Ale nie będzie łatwo się do niego dostać, zwłaszcza wtedy, gdy przyznają mu ten cholerny status "świadka pod szczególną ochroną". Będą go trzymać w odosobnieniu... żadnych gości poza adwokatem... - Ale na pewno Luckman ma jakieś pragnienia. - Myślisz, żeby go przekupić? Już próbowałem. To prawda, ludzie w większości są przekupni, ale rzadko możesz przekupić tych, którzy cię nienawidzą. Nienawiść to silne uczucie, sama wiesz... Nienawiści nie przekupisz. Jeśli zaś usiłujesz, nienawiść powraca do ciebie niby odbita fala, lecz za każdym razem silniejsza. Ten człowiek... ten Vale... czy on cię nienawidzi? - Skąd ten pomysł? - Przyszło mi to do głowy, kiedy obserwowałem, jak na ciebie spoglądał podczas posiedzenia rady. - Nie zauważyłam. - Naprawdę? Nienawiść w stanie czystym, tak sobie pomyślałem. Pytanie tylko, dlaczego? - Kiedyś dla niego pracowałam. - Czyżby? Ale to jeszcze nie powód, żeby darzył cię nienawiścią, chyba się ze mną zgodzisz. Nie zrozum mnie źle, nie szperam w twojej przeszłości. To, co mnie interesuje, wynika z czysto zawodowej ciekawości. Bo w końcu, jakby nie było, robimy interesy z tym człowiekiem. Dawn skubała rąbek szlafroka. Nie lubiła, gdy Charles ciągnął ją za język. Szczegółów jej związku z Vale'em Charles nigdy nie powinien poznać. - Opowiadanie o tym mogłoby być nieco drastyczne - powiedziała. - Nie sądzę. Ten człowiek może być dla nas przydatny. Powiedz, co Vale ma przeciwko tobie? - Przed laty miałam kontrakt z Dominique'em i człowiekiem o nazwisku Goldner. - Sir Solomon Goldner? - Dostał już tytuł szlachecki! Nie wiedziałam. - O, tak. Tłuścioch o fizjonomii inteligentnej ropuchy. Właściciel teatrów, kin, wydawnictw, czasopism i Bóg jeden wie, czego tam jeszcze... Kiedyś go spotkałem. Była niemile zaskoczona. Miała nadzieję, że zdoła utrzymać swą przeszłość z dala od Charlesa, w każdym razie na tyle, na ile to możliwe. I najwidoczniej jej się to nie udało. - Cóż... - westchnęła. - Skoro już go znasz, to łatwo możesz sobie wyobrazić, że Goldner chciał się uwolnić od Dominique'a. I prawdopodobnie tak wszystko zaaranżował, żeby Vale został przyparty do muru... - Przyparty do muru? - Tak. Przyłapano Dominique'a z jakimś chłopcem... w dość kompromitujących okolicznościach. Wybuchł potworny skandal. Musiał opuścić Anglię. Winił za to mnie. - Rozumiem. Ale dlaczego oskarżał akurat ciebie? - Och, to bardzo zawikłana historia, Charles. - Nie szkodzi, mam dość czasu. I uwielbiam skomplikowane intrygi. Proste sprawy są nudne. - Skoro tak... Vale miał przygodę z Dickie Beaumontem. - Tym aktorem? Potwierdziła skinieniem głowy. - Byłam wtedy z fotografem Lucienem Chambrunem, o którym ci już kiedyś wspominałam. Rzucił dla mnie Cynthię Daintry, która z zemsty poślubiła Beaumonta. Potem Cynthia popełniła samobójstwo, zaś Beaumont musiał opuścić Stany. Dominique i za to wini mnie. Zawsze, gdy nasze drogi się schodziły, miało miejsce coś, co go unieszczęśliwiało. Ale nie widzę w tym swojej winy. - Oczywiście, niby czemu miałabyś czuć się winna. Można go jednak zrozumieć. Zdarza się niekiedy, że ludzkie losy krzyżują się właśnie w ten sposób... wynika z tego mnóstwo nieporozumień, niepowodzeń, fałszywych posunięć... Na twarzy Charlesa wyraźnie malowało się odprężenie. Mówił o czymś, co było mu aż nadto dobrze znane. Pocałował ją, lecz jego spojrzenie świadczyło o tym, że myślami błądzi gdzie indziej. Zaraz jednak wrócił do tematu rozmowy. - Ale nie jest w stanie szantażować cię w jakikolwiek sposób? - Skąd, na miłość boską, ten pomysł? - Bo sprawiasz wrażenie, jakbyś się go bała. A nigdy dotychczas nie widziałem, żebyś się bała kogokolwiek. - Nie boję się go - zaprzeczyła z oburzeniem. - To dobrze. A tak przy okazji nie powiedziałem tego, żeby cię zdenerwować. Ktoś, kto wart jest poznania czy miłości, często ma wiele do ukrycia. Prawda to rzecz rzadka. W każdym bądź razie, zrób, co będziesz mogła, żeby jakoś udobruchać pana Vale'a na jakiś czas. Może się okazać, że będę musiał prosić go o kilka drobnych przysług. Co zaś się tyczy domu, to zapytaj Billy'ego Sofkina, czy nie ma czegoś na oku w Bel Air. - Ile jesteś skłonny zapłacić? - Nie dbam o to. Gdy tylko wrócę do Nowego Jorku, przeleję na twoje konto pół miliona dolarów. Najważniejsze, żeby dom był położony gdzieś na uboczu. Poza tym daję ci wolną rękę. Ujął jej dłoń. - Ładny, duży dom - mruknął. - Z mnóstwem pokoi dla dzieci i ładną łazienką. - Dzieci? - Jasne, dzieci. Życie będzie o wiele łatwiejsze, jeśli dla dzieci przeznaczymy osobne skrzydło... pokój dla niani, no, sama wiesz... Pocałował ją delikatnie. - Dzieci na pewno będziemy mieć wspaniałe, ale przecież nie mogą ciągle plątać się pod nogami... Oho, muszę się ubierać. Zanim wrócę do Nowego Jorku, muszę spotkać się z kilkoma osobami. Dawn zastanawiała się, czy nie jest to stosowna chwila, żeby powiedzieć mu o poronieniu - pytanie tylko, jak zareaguje, gdy się dowie, że nie może mieć dzieci. Z pewnością poradzi, aby się udała do lekarza. Cały problem w tym, że jej pomóc mogła tylko operacja. To powie każdy dobry lekarz. Wstał i założył szlafrok. Nie lubiła psuć mu dobrego humoru, chciała jednak zapytać go o Alanę. Nie powiedziała Charlesowi całej prawdy o sobie i mimo to czuła, że ma prawo domagać się wyjaśnienia czegoś, co ją przerażało. - Charles - zaczęła - co właściwie stało się z Alaną? Sprawiał wrażenie, jak gdyby to pytanie wcale go nie zaskoczyło. - Słyszałaś wszystkie te opowieści? Skinęła głową. - Powinniśmy byli porozmawiać o tym wcześniej. Oczywiście, niemiło mi o tym mówić. Są ludzie, którzy twierdzą, że ją zabiłem. Wiesz o tym? Następne skinienie głowy. - A mimo wszystko nie zapytałaś mnie o to wcześniej? W ten sposób najlepiej dowiodłaś, jak mnie kochasz. Choć, oczywiście, wcale nie musisz składać mi dowodów miłości ani zaufania. Ale posłuchaj. Nie jestem człowiekiem doskonałym, zresztą, kto, u diabła, nim jest? Ale też nie jestem mordercą, nie zabiłem nawet w afekcie. Nie mówię, że nie byłbym do tego zdolny... w pewnych okolicznościach może byłbym... ale nie zabiłem Alany. Namówiła mnie, żeby wsiąść do łodzi... głupi pomysł wobec nadciągającego sztormu, lecz ona kochała zarówno niebezpieczeństwo, jak morze. Uśmiechnął się do własnych wspomnień. - Wtedy zdawało mi się, że Alana będzie mnie prosić o przebaczenie, i że będziemy mieć wielką scenę pojednania, wśród fal załamujących się o burtę... Tymczasem, jak sama wiesz, ta cholerna łódź wywróciła się. Zamilkł na chwilę, jakby zastanawiając się, czy warto ciągnąć tę opowieść, po czym przymknął oczy i mówił dalej: - Pływała dwa razy lepiej ode mnie, w końcu trenowała pływanie! Widziałem, jak fale ją unoszą, i pomyślałem sobie, że wraca do brzegu na własną rękę. Dopiero później uświadomiłem sobie, że przecież ona nie płynie, tylko dryfuje, że jest nieprzytomna. Prawdopodobnie bom uderzył ją w głowę... Otworzył oczy. - Może powinienem był wtedy rzucić się jej na pomoc... kto wie? W każdym razie nie uczyniłem tego. Jak się później okazało, była to rozsądna decyzja... zauważ, że nie powiedziałem "właściwa". Gdybym odpłynął od łodzi, na pewno bym utonął. Ale wyrzuty sumienia pozostały. Mogłem popłynąć jej na ratunek, a nie popłynąłem. Zamilkł na chwilę. - Oto i cała prawda. Nigdy jeszcze nikomu o tym nie mówiłem. - Czy ona prosiła cię o wybaczenie? Potrząsnął głową i uśmiechnął się. - Nie. Tak naprawdę chciała, żebym dał jej nareszcie święty spokój. Zrobiła mi scenę... Bez wątpienia to częściowo wyjaśnia, dlaczego za nią nie popłynąłem, choć, oczywiście, niczego nie usprawiedliwia. - Kochanie, nikt o nic nie może cię winić. - Przez dłuższy czas sam się oskarżałem... i nadal się winię, choć teraz nie widzę w tym wielkiego sensu. Nim cię spotkałem, było to dla mnie bardzo ważne. Teraz straciło znaczenie. Wstała i pocałowała go, przytulając się nagim ciałem do jedwabnego szlafroka, który miał na sobie. Objął ją. - Teraz już wiesz o mnie wszystko, co najgorsze - powiedział i roześmiał się. - Reszta to tylko biznes. Poszedł do łazienki. Dawn zastanawiała się, co chciał przez to powiedzieć. Charles Corsini miał doprowadzający ludzi do białej gorączki zwyczaj wypowiadania dwóznacznych stwierdzeń i znikania, w czym przypominał Kota_dziwaka z Cheshire, po którym zostawał w powietrzu dziwny uśmiech. Zmuszał Dawn, żeby łamała sobie nad tym głowę, i to właśnie wtedy, kiedy - jak przypuszczała - powiedział jej wszystko, bez ogródek. Czy to miałoby znaczyć, że tam, gdzie w grę wchodzą pieniądze, moralność nie obowiązuje? Zaledwie dał odpocząć jej myślom, dotychczas krążącym wokół Alany, a znowu przyprawił ją o niepokój. Słyszała, jak bierze prysznic. Pomyślała o jego bladej skórze. Zamknęła oczy i usiłowała sobie wyobrazić, co by powiedział, gdyby ujrzał ją z ciemnoskórym niemowlęciem w ramionach. Pomyślała o utonięciu Alany. Za wszelką cenę starała się przestać o tym myśleć. Przez szum wody przedarł się głos Charlesa. Początkowo myślała, że śpiewa, jak to mu się czasami zdarzało. Był muzykalny, miał ładny, choć niewyszkolony głos, uwielbiał popisowe arie z oper Verdiego - zaraz jednak uświadomiła sobie, że z kimś rozmawia. Dopiero teraz uprzytomniła sobie, że w łazience jest telefon. Delikatnie i ostrożnie uniosła słuchawkę aparatu przy łóżku, przyłożyła do ucha i wstrzymała oddech. - To bardzo krótka notatka - usłyszała głos rozdrażnionego Vale'a. - Zdaję sobie z tego sprawę. - Mógłbym mu przekazać coś więcej. - Nie trzeba. Chcę rozmawiać z nim twarzą w twarz. - To wcale nie takie łatwe, przyjacielu. Śledzą go wszędzie, gdzie tylko postawi nogę. Fotografują każdego, z kim rozmawia... teleobiektywy, tajniak za każdą palmą, sam pan wie. Nie lubi tego, jak pewnie się pan domyśla. Sam pan pewnie nie należy do ludzi uwielbiających zdjęcia robione zza krzaka? - Nie, zdecydowanie nie. - No właśnie. Proszę nie odkładać słuchawki, zaraz powiem, co trzeba zrobić. Dam panu adres domu na West Pico. Proszę przyjechać uliczką z tyłu pod wypożyczalnię kostiumów. To na drugim piętrze. Powiedzmy... o drugiej po południu. - O trzeciej. Muszę być na lunchu z Dawn. - Uszanowania dla małżonki. A co do tego domu... im mniej mowy o tym, co widać od frontu, tym lepiej. Jeśli to panu nie przeszkadza. - Nie przeszkadza. Jest pan pewny, że on tam będzie? - Drogi Corsini, on wprost umiera z tęsknoty, żeby pana spotkać. Harry Faust to snob i przejechałby się o wiele dalej niż na West Pico, by mieć przyjemność ubicia interesu z księciem. Poza tym żywi wielki podziw dla prawdziwych biznesmenów, którzy działają w majestacie prawa, legalnie i publicznie. Jemu się zdaje, że gdyby nie urodził się bandytą, to zostałby drugim Rockefellerem. Cóż... nie wszyscy uważają pana za prawdziwego biznesmena, lecz z punktu widzenia Harry'ego jest pan czysty niczym świeży śnieg... - Dość tego! - raptownie przerwał mu Corsini. Vale podał mu wreszcie adres, po czym Charles odłożył słuchawkę bez słowa pożegnania. Chociaż Dominique był mu potrzebny, nie miał zamiaru pozwalać mu się obrażać. Dawn słyszała, jak nieco przykręcił kran i zaczął śpiewać. Nie była entuzjastką opery, ale nauczyła się od Charlesa sporo na ten temat. Śpiewał partię Radamesa z grobowej sceny "Aidy" Verdiego. - Jest paru ludzi, którym możesz zaufać. Weterani, starzy biuraliści?... Won! To w większości protegowani Bravermana. Kradną już od tak dawna, że pewnie nie umieliby przestać. - Charles powiedział, że w nowojorskim biurze jest jeszcze gorzej. - To już jego zmartwienie - odparł Kraus. - On tam dowodzi. Tutaj kradną zupełnie jawnie. Grieff ma szwagra w księgowości, który raz w miesiącu wynosi dla niego papierowy wór pełen gotówki. Nie liczą nawet, ile jest w środku. Ważą. - Naprawdę nie liczą? - zdziwiła się Dawn. Pomijając kradzież klejnotów pani Daventry, dawno temu, była uczciwa we wszystkim, co miało jakiś związek z cudzymi pieniędzmi i bardzo ostrożna w obchodzeniu się z własnymi - ile by ich nie miała. Kraus wzruszył ramionami. Pochodził z Europy Środkowej i był urodzonym pesymistą. Zakładał, że nawet gdyby podejrzewał ludzi o wszystko, co najgorsze, i tak, gdy odkryje pełną prawdę, będzie zaszokowany. - Nie wierzysz mi? - zdziwił się. - To zapytaj Zegrina. Skinął głową w stronę młodego człowieka, który w milczeniu przycupnął na samym brzeżku krzesła, jakby w obawie, że gdyby odkryto jego obecność, natychmiast zostałby stąd wyproszony. Ciągle nie mógł się nadziwić własnemu szczęściu. Był na właściwym miejscu. Błyskawiczna ocena wystawiona mu przez Corsiniego zupełnie wystarczała, by wyrwać się z biura Popa Deigha i przenieść się tam, gdzie zawsze pragnął się znajdować. Niezbyt dobrze znał Krausa. Z jego punktu widzenia Kraus zawsze był osobą niedostępną, potężną, stanowił cień Cantora. Nie miał jednak trudności ze zrozumieniem tego, że jeśli Kraus miał zastąpić Cantora, to będzie potrzebował kogoś na swoje miejsce - cienia samego siebie. Dawn spojrzała na Zegrina, który natychmiast spiekł raka. - To prawda - powiedział. - Wytwórnia zapłaciła nawet za Bar Micwę jego syna. - Jak mu się to udało? - zdziwił się Kraus. - Jego kuzyn zaksięgował wydatki. - Wyrzucić - twardo ogłosiła wyrok Dawn. - A razem z Grieffem wyniosą się jego szwagier i kuzyn. Jedziemy dalej. - Narobisz sobie wielu wrogów - zaniepokoił się Diamond. - Lepiej ich wszystkich wyrzucić niż pozwolić, żeby łazili po wytórni niczym robactwo. Kraus zgodził się z nią, kiwnąwszy z uznaniem głową. Ma rację. Ma dobre wyczucie sytuacji, pomyślał. Postukał w jedną spośród licznych notatek, które zapisał w swoim notesie. - Rozeszły się wieści, że jesteśmy w kłopotach - powiedział. - Rko zaproponowało, że może kupić coś z naszej filmoteki. - Po co im to? Co oni zrobią z naszymi starymi filmami? - Kupiliby je, cenę odpisując od długów. Howard Hughes wierzy w telewizję. Wydaje mu się, że pewnego dnia ludzie będą oglądać stare filmy nie wychodząc z domu. - David myślał o tym samym - wtrąciła Dawn. - Nie sprzedawać. - Mgm chce wykupić część naszego zaplecza. To, co mają, już im nie wystarcza. - Wypożyczyć, ale niczego nie sprzedawać. - Kochanie - westchnął Diamond. - W końcu trzeba będzie coś sprzedać. Nie mamy dochodów, za to mnóstwo wydatków. A dysponujemy wieloma rzeczami, które nigdy nie będą już nam potrzebne. - Mamy też coś, o czym jeszcze nie pomyśleliśmy, jak to wykorzystać - powiedziała Dawn. - To ja. Musimy zrobić kasowy film. Trzeba znaleźć odpowiedni scenariusz i nakręcić dobry film. Tego nauczył mnie David. Tymczasem trzeba będzie pozbyć się darmozjadów i złodziei, obciąć wszystkie wydatki i finansować tylko te projekty, które są tego warte. Co dalej? - Nic ważnego - rzekł Kraus, odsuwając terminarz. - Parę papierków do podpisania, to wszystko. Wręczył jej grubą skórzaną teczkę. Dawn przekartkowała dokumenty. W większości rutynowe sprawy, które w przyszłości zamierzała przekazać Krausowi i Zegrinowi. Aha... trzeba będzie porozmawiać o tym z Krausem. Nie należał do ludzi ceniących władzę, lecz Dawn wiedziała, że skoro już ją otrzyma, będzie ją sprawował niezwykle skrupulatnie. Zegrin, choć strasznie mizernego wzrostu, powinien się dobrze wywiązywać z roli psa łańcuchowego przy nodze Krausa. Na samym spodzie stosu dokumentów leżało jutrzejsze menu bufetu zakładowego ,- świadectwo, jak niezmordowany był Cantor w zajmowaniu się błahostkami. Już chciała je wyrzucić, gdy kącikiem oka spostrzegła nazwę któregoś z dań, wzięła pióro i wykreślając "Deli Platter ~a la Myron Cantor", postawiła obok swoje inicjały. Nie było to może wiele, ale początek został zrobiony. Dla zapewnienia prywatności, stół Dawn Avalon w stołówce wytwórni oddzielony był od reszty sali przenośnym parawanikiem. Kazała go jednak usunąć, tak aby wszyscy mogli ją widzieć i złożyć jej gratulacje. Aktorki, jak nakazywała tradycja, jadły osobno, w garderobach, otoczone fryzjerami, charakteryzatorami i starszymi paniami z działu kostiumów. Ale pozycja Dawn była wyjątkowa. Była nie tylko gwiazdą, lecz także głównym akcjonariuszem, nie mogła więc pozwolić sobie na pozostawanie w odosobnieniu. Co więcej - miała zamiar przełamać tradycję, zgodnie z którą kobiety musiały trzymać się z dala od tych, którzy rządzili wytwórnią, niczym kobiety wysokiego stanu w Indiach ukryte przed obcymi oczami, jak to zapamiętała z lat swej młodości. Jej obecność tutaj była tyleż niezwykła, co niezbędna. W rzeczy samej jej nową pozycję potwierdzała zmiana w menu - sałatka z krabów ~a la Dawn Avalon - którą kazała sobie podać raczej dla zasady, niż dlatego, że lubiła kraby. Dawn zdawała sobie sprawę, że w kierowaniu wytwórnią pomoże jej w znacznej mierze fakt, że nikt nie będzie wiedział, jaka naprawdę jest jej rola. Kraus będzie występował w jej imieniu wszędzie tam, gdzie tylko będzie mogła się schować za jego plecami. Idealnie nadawał się do tej roli. W przeciwieństwie do większości ludzi w jakiś sposób związanych z filmem, nie miał skłonności do wystawnego trybu życia i ekscentrycznego zachowania. Był cichy, spokojny, dyspozycyjny, nie rzucał się w oczy, poza tym umiał wzbudzać szacunek. - On nawet nie zatrzyma się na widok nowej gwiazdeczki - narzekał Aaron Diamond w obecności Zegrina. - Na sam jego widok dostaję gęsiej skórki. - Taką już ma pracę - odpowiedział Zegrin ze zgryźliwością typową dla pracownika studia. Wiele osób reagowało na Krausa gęsią skórką. Miał zwyczaj pojawiać się bezszelestnie w najbardziej nieoczekiwanych miejscach. Światło odbijało się w grubych szkłach jego okularów, tak że nikomu nie udawało się dojrzeć wyrazu jego oczu. Pociągła twarz miała zawsze wyraz takiej obojętności, że nie można było zgadnąć, czy jest zadowolony, zły, czy po prostu zawstydzony. Gdy rozmawiało się z nim, trudno było określić, co myśli, bo albo cały czas kiwał głową, albo wzruszał ramionami, albo po prostu spoglądał z nie spotykanymi w Hollywood cierpliwością i uprzejmością. Ale jeśli już podjął decyzję, to była ona nieodwołalna. Nie wdawał się w dyskusję, nie przekonywał. Roger Aptgeld chciał na nowo nakręcić kilka scen swego ostatniego filmu, co szczegółowo wyjaśnił Krausowi, ten zaś zgodnie pokiwał głową. Kiedy reżyser wrócił z lunchu, znalazł zniszczone dekoracje. W ten właśnie sposób Kraus zwykł był mówić "nie". Dawn ufała Krausowi - w każdym razie na tyle, na ile była w stanie ufać komukolwiek. Ale gdy Basil Goulandris wysunął propozycję, aby "wzmocnić nieco" image Krausa, sam zainteresowany natychmiast odrzucił ten pomysł. Wolał pozostać w cieniu - to stanowiło o jego sile. Kraus przysiadł się do Dawn tak cichutko, że zaledwie zauważyła jego pojawienie się. Kiwnął głową do Goulandrisa, po czym wziął kawałek chleba i uważnie pokroił go na równe kosteczki. Kelnerka przyniosła mu miseczkę i dwa jajka na miękko. Kraus wrzucił kostki chleba do miseczki, wbił jajko i wymieszał wszystko na papkę. Goulandris zamknął oczy i odsunął od siebie talerz z wędzonym łososiem. Widok jedzącego lunch Krausazawsze odbierał mu apetyt. - Dział scenariuszy jest całkiem do niczego - poskarżyła się Dawn, odsuwając talerz z sałatką z krabów. Kraus ponuro zapatrzył się w okno. Dawn miała rację. Braverman i Cantor obsadzili stanowiska ludźmi, wobec których mieli długi wdzięczności. Za dużo było tam kobiet, z którymi kiedyś sypiali. Osobiście zresztą szczerze wątpił, czy osobny dział pisania scenariuszy w ogóle ma rację bytu. Bo w końcu wszyscy czytali książki i sztuki teatralne. A producenci i tak zawsze chcieli czegoś, o czym nikt nigdy nie słyszał. - Masz rację - powiedział. - Potrzebujemy czegoś nowego. A większość tego świństwa, które kupił Cantor, trzeba spisać na straty. - Czytałeś "Miejsce kobiety" Irvinga Kane'a? - spytał go Goulandris. - To nie jest wcale złe. Kraus zatarł ręce i spojrzał gdzieś przed siebie. Książka bardzo mu się podobała, nawet sugerował, że Dawn dobrze by wypadła w tej roli. Cantor jednak postawił weto, był bowiem zdecydowany nigdy więcej nie angażować Dawn. Sam pomysł filmu z "silną" kobietą w roli głównej nie przypadł mu do gustu. Poza tym, może słusznie, Cantor obawiał się kłopotów z urzędem Hayesa. - To dobra książka - zgodził się. - Wszyscy ją czytaliśmy i zebrała niezłe recenzje, ale Cantorowi się nie podobała. Jest tam rola dla ciebie, Dawn. - Wiem, czytałam. - Powinnaś porozmawiać o tym ze swoim przyjacielem Aaronem Diamondem. Skoro on się tym zajmuje, rzecz nie będzie tania. - Właśnie z nim rozmawiałam. Żąda fortuny. Ale pewnie trochę opuści. Dzisiaj wieczorem na przyjęciu u Aarona, mam się spotkać z Kane'em. Goulandris i Kraus, chociaż za sobą nie przepadali, wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Charles Corsini bardzo ich prosił, żeby "czuwali nad Dawn" i obaj - choć każdy z innego powodu - byli szczęśliwi mogąc wywiązać się z tego zadania. Wszystko jednak wskazywało na to, że w pewnych sprawach Dawn nie potrzebowała żadnych "Aniołów Stróżów". Istniało mnóstwo spraw, o których nie miała pojęcia. W tym, na czym się nie znała, chętnie przenosiła odpowiedzialność na innych, przynajmniej dopóty, dopóki sama nie zorientowała się, o co chodzi. Istniały jednak sprawy, które rozumiała znakomicie. - Aptgeld wypadł z harmonogramu - zauważyła. Kraus pokiwał głową. - Chce na nowo nakręcić parę scen, nie jest zadowolony z ich długości. Chciałabyś się temu przyjrzeć dziś po południu? - Dziś po południu jadę szukać nowego domu - odparła. - Powiedz Aptgeldowi, że daję mu dwa dni ekstra. - Nie będzie szczęśliwy. - A Louie Mayer dbałby o jego szczęście, albo Myron Cantor? - Nie, prawdopodobnie... - No właśnie. Niech jutro z samego rana zaczyna kręcić. Daj mi znać, jak mu idzie... Obaj mężczyźni zerwali się z miejsc, gdy Dawn wstała od stołu. Śledzili ją wzrokiem, gdy szła ku wyjściu przez salę pełną ludzi. Wszyscy na nią patrzyli. Nie dość bowiem, że była najpiękniejszą, była też najbogatszą i najbardziej wpływową kobietą w wytwórni. - Oczywiście, że jest nieco barokowy - zawołał Snayde, wymachując rękoma. - Przypuszczam jednak, że księciu bardzo przypadłaby do smaku ta loggia. Jest w stylu włoskim. - Jest ponura jak krypta - powiedziała Dawn. - Zaś mój mąż polega na moim smaku, Snayde. Chcę czegoś, co by było bardziej słoneczne, lżejsze i pogodniejsze. Snayde popatrzył na potężny stary gotycki dom Huntingtona smutnym wzrokiem. Okazja pozbycia się takiego domu, z własną dzwonnicą i salą balową w hiszpańskim stylu kolonialnym, zdarzała się bardzo rzadko. - Kiedyś mieszkał tu Rudolf Valentino - westchnął melancholijnie. - Tym gorzej dla niego. - To dawna posiadłość Tedy Bara. Wewnątrz są cudowne kafelki w stylu mauretańskim. Niektóre z pomieszczeń wprost tchną Wschodem. Jak Tadż Mahai. - To nic nie znaczy. Prawdę mówiąc, to właśnie mnie zraża. Mr Snayde odprowadził Dawn do samochodu, nie przestając wzdychać. Ludzie, z którymi miał do czynienia, w większości nie posiadali ani krzty smaku, toteż łatwo ich było przekonać do kupna nawet białego słonia. Dawn natomiast zdawała się należeć do tych jakże rzadkich kobiet, które zawsze miały własne zdanie. Jej niecierpliwość prawie dorównywała niecierpliwości mężczyzn. Snayde zupełnie stracił wigor. - Można by jeszcze zainteresować się domem Bitzera - powiedział. - Był kamerzystą D. W. Griffitha. - Wiem. Jak wygląda? - Pięknie położony, w bardzo ustronnym miejscu. Przez krótki czas mieszkała tam Marion Davis. W środku nieco przypomina Biały Dom. Dawn uniosła brwi. - William Randolph Hearst przebudował rezydencję - wyjaśnił Snayde. - Chciał, żeby wszystko znajdowało się dokładnie w tym samym miejscu, co w Białym Domu. Mieszkając tu pragnął stworzyć sobie złudzenie, że został wybrany na prezydenta... Otworzył wielką bramę z kutego żelaza. Długą, krętą drogą podjechał do wielkiej, białej budowli wspartej na solidnych kolumnach, wyglądem przypominającej nieco prawdziwy dwór plantatorów z amerykańskiego Południa. Dom był duży - na tyle duży, by zadowolić Charlesa, miał też w sobie solidność pałacu, czym bardzo się różnił od wymyślnych kształtów nader fantazyjnych budowli Hollywoodu. - To dom z klasą - rzekł Snayde i po raz pierwszy tego dnia miał rację. Lśniąca biel budowli przypominała Dawn białe ściany kalkuckich domów - jeszcze jeden przykład na to, jak dobrze trzymała się w tropiku angielska, elegancka architektura osiemnastego wieku. - Biorę to - powiedziała Dawn, nawet nie wysiadając z samochodu. Jak długo żył, Snayde nie pamiętał, by któraś z kobiet zachowywała się w podobny sposób. Już następnego dnia opowieść o tym, jak Dawn Avalon kupowała dom, stała się częścią jej rosnącej z każdą chwilą legendy. Aaron Diamond wydawał przyjęcia dwa razy w roku. Bardzo się starał, żeby na liście zaproszonych gości znajdował się wyłącznie pierwszy garnitur filmowej arystokracji. Zapraszał nawet gwiazdy tak wiekowe, że publiczność myślała, że już nie żyją. Diamond mawiał, że dlatego zaprasza tylu gości, by przynajmniej kilkunastu z nich spędziło ten wieczór w przekonaniu, że to właśnie on - lub ona - jest - gościem honorowym. Tymczasem jedynym gościem honorowym na przyjęciach u Diamonda był sam gospodarz. Zawsze kilku aktorów, reżyserów i pisarzy zrywało się z krzeseł, by w płomiennych mowach oznajmić wszem i wobec, że wszystko - Oscary, jachty, sławę, majątek - zawdzięczają Aaronowi Diamondowi. - Wyglądasz wspaniale, córeczko - powiedział Diamond. Dawn nie protestowała. Rzeczywiście wyglądała niezwykle pięknie w swej białej wieczorowej sukni. - Kupiłam dzisiaj dom, Aaronie. Pierwszy raz w życiu kupiłam dom. - Słyszałem. Poczta pantoflowa. Kupiłaś go nawet nie oglądając od środka. Dom Bitzera... bywałem tam kiedyś. W końcu zmęczyło mnie to, że kiedy rozmawiałem z Marion Davis dłużej niż dwie minuty, zawsze pojawiał się Hearst. Kiedyś kąpałem się razem z nią w basenie, a tu, patrzę, przez trawnik pędzi w wózku golfowym Hearst. Chciał upewnić się, że nie trzymam jej za rękę... Chcesz porozmawiać z Kanem? - Sama nie wiem. A powinnam? Poza tym, skąd o tym wiesz? - I w tym przypadku poczta pantoflowa zadziałała sprawnie, kochanie. Ale najpierw posłuchaj. Jeśli chcesz mieć tę książkę, to ją kup. I zrób sobie samej przyjemność, unikając spotkania z autorem. Szczerze mówiąc, wstydzę się, bo już przed laty obiecałem sobie, że, poza Mossem Hartem, żaden pismak nie przestąpi progu tego domu. Kane osuszył bar zaledwie się tu pojawił, a teraz właśnie przystawia się do dwóch godnych szacunku mężatek. Co do mnie, chcę za tę książkę dwieście tysięcy dolarów. Za dodatkowe pięćdziesiąt tysięcy Kane będzie musiał sam napisać scenariusz. - To kiepski interes, Aaronie. Moja cena to sto tysięcy dolarów. I nie chcę, żeby Kane pisał mi scenariusz. - Ale on już się na to nastawił! - Nic z tego. Dam mu kontrakt na tysiąc dolarów tygodniowo, ale pod warunkiem, że nie będzie w tym czasie pracował. Diamond skinął głową. - Nauczyłaś się prowadzić interesy, sprytna z ciebie dziewczyna. Oczywiście, żaden pisarz nie zrobi dobrej adaptacji własnej książki. Z pewnością, ten rok w Hollywood pozbawi tego sukinsyna talentu. Nie powróci już do swego mieszkania bez ciepłej wody w Greenwich Village, by pisać swoją Wielką Amerykańską Powieść, ale cóż... pewnego dnia wszyscy musimy dojrzeć, prawda? - Prawda, Aaronie. - A tymczasem nie będzie mógł wylewać łez przed prasą, że robisz wiwisekcję jego biednej książki, bo sam będzie u ciebie zatrudniony jako pisarz. Bardzo sprytne! Powiedz mi jeszcze, gdzie się podziewa twój mężulek. Nie mogła mu tego powiedzieć. Sama nie wiedziała, co się dzieje z Charlesem, gdzie przebywa, czy w ogóle żyje... Zaraz jednak skarciła się w myśli za dramatyzowanie i wpadanie w histerię. - Wyjechał w interesach. - To błąd, bo powinien być tutaj. Gdybym to ja poślubił dziewczynę tak piękną, jak ty, zacząłbym wreszcie cenić ciepło domowego ogniska. - Charles ma mnóstwo kłopotów w interesach. - Słyszałem, że jeden z nich nazywa się "Luckman" i powiem ci, kochanie, że to naprawdę poważny kłopot. Wiesz, czego się nauczyłem w ciągu tych lat, gdy sam robiłem interesy? - nigdy nie rób sobie wrogów. Jeśli nawet coś ci nie wyjdzie... cóż, do diabła, jutro może uda się ubić jakiś lepszy interes... Charles powinien sobie zdawać z tego sprawę. W tej chwili Luckman najwyraźniej zamierza odpłacić mu pięknym za nadobne... czy można go za to winić? Posłuchaj, powinnaś wypocząć. Zabaw się, zapomnij o Charlesie - tu Diamond machnął ręką w stronę gości. - Idź potańczyć. I częściej pokazuj się w towarzystwie... wiesz, co mam na myśli? - Nie lubię sama wychodzić z domu. Brak mi Charlesa. - To nie wychodź sama... tylu jest mężczyzn, którzy tylko czekają na to, żeby cię gdzieś zaprosić. - Nie jestem pewna, co czułby Charles, gdyby się o tym dowiedział. - E, tam. Mamy dwudziesty wiek! Jeśli się dobrze bawisz, to wszystko w porządku, nawet jeśli jesteś mężatką. Dawn wzruszyła ramionami. Właściwie zgadzała się z Aaronem, ale gdy nie było Charlesa, zaraz po pracy wracała do domu, brała kąpiel, nacierała twarz kremem "nivea", zamawiała lekką kolację i wcześnie kładła się spać. Całe jej życie - z wyjątkiem chwil, kiedy pracowała - zależało od mężczyzny. Nigdy nie miała tego sobie za złe, ale też nie dbała o to, by wyjaśnić to Aaronowi Diamondowi. Zresztą Diamond zwijał się teraz jak w ukropie. Zawsze okazywał w takich sytuacjach pewną nerwowość, niekiedy przeradzającą się w histerię, którą jednak mężnie usiłował opanować. Krzątając się w pełnym gwiazd salonie, przypominał dziecko, które ujrzawszy stos prezentów pod choinką nie było w stanie podjąć decyzji, którą z paczek należałoby otworzyć jako pierwszą, wodził nerwowo wzrokiem, nie mogąc zdecydować się, z kim bardziej chciałby porozmawiać. - O, tam stoi pani Adolphowa Kiss. Znasz ją? - Nie. - To powinnaś się tam przedrzeć... Och, Dawn, spójrz, właśnie wchodzą Clark i Carole! Dawn obejrzała się. Nawet w salonie pełnym gwiazd wejście Clarka Gable i Carole Lombard wywołało nagłą ciszę. Ich związek stał się publicznym skandalem. W tej społeczności odmawiano nie_małżonkom prawa do sypiania razem, a małżeństwa, choć z reguły krótkotrwałe, uważano za równie święte jak macierzyństwo. - Myślałam, że ukryli się na jego rancho - powiedziała Dawn. Pomyślała sobie, że Gable wygląda ponuro. Nie lubiła go za to, że tak rzadko się uśmiecha, co jednak dało się wytłumaczyć tym, że Clark Gable ma zepsute zęby. Na przyjęciach nieraz już się zdarzało, że Diamond opuszczał rozmówcę w połowie zdania. Mijało parę sekund, nim goście orientowali się, że mówią do samych siebie. Dawn była do tego przyzwyczajona. Ale tym razem gospodarz wyświadczył jej ten zaszczyt, że doprowadził rozmowę do końca, dopiero potem pożeglował ku innym gościom. - Clark nie chciał przyjść - wyjaśnił. - Powiedział, że rzadko pokazuje się publicznie z powodu Rei Gable oraz prasy. Ostrzegałem go, żeby się nie wykręcał: "Ja cię, synku, stworzyłem i ja mogę cię zniszczyć" - powiedziałem mu. No i proszę, jednak przyszedł! Dawn roześmiała się. Diamond istotnie znał większość sław Hollywoodu w czasach gdy były nikim i umiał z nimi postępować. - Cóż z ciebie za gwiazda - zwrócił się do niej. - Idź pomiędzy gości, zabaw się! Wspiął się na palce i pocałował ją, po czym zniknął, by za chwilę niby za sprawą czarodziejskiej różdżki, pojawić się obok Gable'a i Carole Lombard. Zerknęła do lustra. Jej ciemne oczy błyszczały jak zawsze. Miała zaledwie kilkanaście lat, gdy doskonałe rysy jej twarzy przykuły uwagę Davida K~oniga. Do dziś zachowała ten wygląd. Chociaż jej krytyczny wzrok bezlitośnie obnażał nawet drobne usterki jak rysy grubości włosa na figurce z chińskiej porcelany. Kolekcjonerowi niekiedy wystarczy jedna skaza, by zepsuć całą przyjemność płynącą z posiadania przedmiotu, który kiedyś sprawiał tyle radości. Skaza nie musi być poważna, nawet nie musi rzucać się w oczy. Wystarczało, że istnieje, a już przedmiot nie wydawał się taki, jak dawniej. Podobnie było z nią. Krytycznym okiem spojrzała w lustro. Zmarszczek jeszcze nie miała ale przeczuwała je, wyobrażała sobie, jak tworzą się na gładkiej skórze. Czy to nie błąd grać rolę osiemnastolatki na samym początku filmu? Czy rozsądnie było z jej strony podejmować się roli, w której będzie musiała się starzeć przed kamerą? Wiele aktorek uważało, że role tego rodzaju ściągają na głowę całą lawinę kłopotów. Najczęściej miały rację. Właśnie przechodził kelner. Wzięła z tacy kieliszek szampana i wyszła na taras otoczony długim rzędem nagich kobiet z marmuru i brązu. Ludzie zwykle sądzą, że gwiazdy są osobami niedostępnymi. Zwłaszcza jeśli ich mężami byli ludzie bogaci i posiadający władzę. Zatem nawet na tarasie w domu Aarona Diamonda traktowano ją niczym królową. Nie przeszkadzało jej to. Nie pragnęła towarzystwa. Mężczyźni i kobiety odsuwali się robiąc jej przejście. Zamieniła parę słów z Selznickami, Louisem Mayerem i Mervynem Le_roy, aż wreszcie znalazła się na ciemnym krańcu tarasu. Kiedy wróci Charles? Tak za nim tęskniła, że wydawało jej się, że wszystkie noce spędza w więzieniu. Z tyłu dobiegł ją jakiś szelest. Odwróciła się i spostrzegła Aarona Diamonda. Stał na marmurowej płycie, niepozorny i mały w cieniu posągów. Z butonierki białej marynarki wyjął jedwabną chusteczkę i zaczął czyścić nią okulary. Jego oczy, nie przesłonięte przyciemnionymi szkłami, sprawiały wrażenie dużo mniejszych i jakby znużonych. W tej samej chwili Dawn uświadomiła sobie, przerażona jego wyglądem, ile musi mieć lat. - Powiedzieli, że tutaj jesteś, córeczko - mówił cicho, bez śladu zwykłej dla niego ostrości w głosie. Spoglądał na nią wzrokiem krótkowidza, równie uważnie jak wtedy, gdy oglądał sztućce i chińską porcelanę w restauracji. Podniósł okulary do góry, po czym - ciągle niezadowolony - chuchnął na szkła i przetarł je ponownie. - Właśnie odebrałem teleks. Mam ciekawe wiadomości - mruknął. Dawn splotła ramiona. - Ale to nie Charles?... - spytała. - Nie miał wypadku? Niewiele brakowało, a spytałaby, czy nie został aresztowany. Diamond założył okulary. - Jak każdy mężczyzna, lubię się całować, ale okulary zawsze się przy tym brudzą... Ina Blaze właśnie miała mnie pocałować, kiedy jej powiedziałem: "Tylko bez języczka". Słyszałem, że ma język zimny jak sopel lodu. No i nigdy dość ostrożności, gdy idzie o drobnoustroje. - Co to za wiadomości, Aaronie? - Cóż - westchnął. - Przypuszczam, że z twojego punktu widzenia całkiem dobre. Wygląda na to, kochanie, że Luckman nie będzie mógł świadczyć przeciwko Charlesowi. - Rany boskie, jak to się mu udało zrobić? Diamond odchrząknął. Nachylił się ku niej. Na jego twarzy malowała się powaga. - Luckman nie żyje. - Nie żyje? A na co umarł? - Na nóż, który ktoś mu wepchnął w plecy i to akurat w więzieniu federalnym w Waszyngtonie, na dzień przedtem, nim miał zeznawać. Zrobił to pewnie któryś z więźniów. Dawn wzdrygnęła się. - Na pewno miał wielu wrogów - szepnęła, bardziej do siebie niż do Aarona. - O tym akurat nie słyszałem. Miał tylko jednego wroga, który wchodziłby tu w rachubę... Oczywiście, to wcale nie takie proste zadźgać człowieka otoczonego przez gliny czy strażników. Ale są tacy, którzy i to potrafią. Znałem paru takich. - Harry Faust? Diamond nie krył swojego zaskoczenia. - Tak, oczywiście, Harry jest jednym z nich. Skąd przyszła ci do głowy ta myśl? - Tak sobie. W każdym razie wszyscy zgodnie dojdą do wniosku, że to robota Charlesa, prawda? - Tak. Dokładnie tak sobie pomyślą. I powiedzą. Ale wiesz, jeśli to naprawdę on się za tym kryje, to postąpił wyjątkowo sprytnie. Choć, oczywiście, nie zostanie za to obwołany Człowiekiem Roku. - Charles nie ubiega się o ten tytuł. Odwróciła się plecami do Diamonda i jasno oświetlonych okien jego domu. Bała się. Nie żałowała Luckmana, zresztą nigdy nawet nie widziała go na oczy. Ale teraz wiedziała nie tylko to, że Charles był zdolny do wszystkiego, ale i to, że Dominique Vale miał na nich jednego haka więcej - on i Harry Faust, który był pewnie jeszcze gorszy. Wstrzymując łzy, zeszła schodami do ogrodu. Otoczony równymi płaszczyznami trawników rozciągał się przed nią basen z podświetlonym dnem. Z przebieralni wyszła nagle piękna dziewczyna w czarnym kostiumie kąpielowym, ciasno opinającym jej ciało. Wspięła się po drabince na najwyższą trampolinę i zgrabnie skoczyła. Po chwili wynurzyła głowę wśród pływających gardenii. Może była jedną z zaproszonych pań, która właśnie dawała upust swym zachciankom - myślała Dawn. A może wynajęto ją na dzisiejszy wieczór, by bawiła gości pływackimi sztuczkami? Zdawało się, że nikt poza Dawn nie zauważył obecności pływaczki, lecz ona zupełnie nie zwracała na to uwagi. Wysoko unosiła długie nogi, które w niezwykłym tempie przenosiły ją od jednego do drugiego krańca basenu. Jej jasne włosy błyszczały na powierzchni wody w odbitym od dna świetle. Jej ciało otaczała srebrzysto_błękitna aureola. Dawn westchnęła. Była to jedna z tych rzadkich chwil, kiedy czuła, że Hollywood jest istotnie tak romantyczny, jak wydawało się ludziom spoza świata filmu. Obejrzała się za siebie, na taras, spostrzegła dziesiątki znajomych twarzy, czerwonych w świetle płonących pochodni i blasku świec. Zdawało się, że należą do uczestników sabatu, zarazem wytwornych i odpychających. Potem znowu spojrzała na dziewczynę w wodzie. Zazdrościła jej. Nie mogła mieć więcej niż dwadzieścia lat. Nie ciążyły na niej żadne obowiązki, może poza tym jednym, by dbać o własną urodę. Czy i ona miała coś do ukrycia? Nie wyglądało na to, żeby coś ją dręczyło. W tej jednej chwili Dawn oddałaby wszystko, byle tylko odzyskać Charlesa i móc cieszyć się życiem równie nieskomplikowanym, jak życie dziewczyny w basenie. Zaraz jednak otarła oczy, wypiła szampana i ruszyła z powrotem na taras. Jeśli w ogóle istniały takie chwile, gdy trzeba było robić dobrą minę do złej gry, to ta na pewno była jedną z nich. 23. Wiadomości dochodzące z frontu były tak złe, że szybko zepchnęły aferę Charlesa z pierwszych stron gazet, a potem w ogóle z całych gazet. Amerykańskie wysepki na Pacyfiku, o których nie wiedzieli nawet Amerykanie, choć teoretycznie byli ich właścicielami, padały łupem Japończyków jedna po drugiej, tak że właściwie trudno byłoby podać racjonalny powód, dla którego japońska flota miałaby nie dotrzeć do Australii. Na wschodzie, w Rosji, Niemcy zacieśniali pętlę wokół Leningradu, podczas gdy w Afryce Północnej niemieckie oddziały zbliżały się do Kanału Sueskiego. W Ameryce przemysł filmowy przeżywał okres rozkwitu, a publiczność nigdy jeszcze nie płynęła do kin szerszymi strumieniami. Dawn rzadko czytała gazety, lecz od czasu do czasu rzucała okiem na krzykliwe tytuły z pierwszych stron dzienników i wszelkiego rodzaju czasopism piętrzących się na stoliku Diamonda - stylowym meblu, przy którym zwykle zasiadano do kawy. Z okładki "Life'a" spoglądała na nią twarz Richarda Beaumonta - irytujące przypomnienie przykrej prawdy, że jej własna kariera osiadła na mieliźnie. Beaumont zrehabilitował się w oczach publiczności w roli instruktora lotnictwa (pracował dla Raf_u), by w chwale wrócić do wytwórni i wznowić karierę aktora szekspirowskiego. Wkrótce posiadał już swój własny zespół i własny teatr i to mimo głośno wyrażanych obiekcji lorda Arlingtona - członka Gabinetu Wojennego, który obwiniał Beaumonta o śmierć swojej córki i tę niewielką ilość wolnego czasu, jaką posiadał, poświęcał na rozkręcanie kampanii oszczerstw przeciwko aktorowi. Co, rzecz jasna, tylko podbijało popularność Beaumonta. Dawn czytała o jego sukcesach. Musiała przyznać, że bardzo mu ich zazdrościła. Publiczność uważała ją za gwiazdę, nigdy jednak nie cieszyła się opinią wielkiej aktorki. Ale teraz wszystko zależało od nowego filmu. Gwiazdorstwo było stanem wyjątkowo nietrwałym, lecz czasem sama się dziwiła, jak wiele dla niej znaczyło, nawet teraz, gdy miała pieniądze i władzę. Już dwa razy zmieniano scenariusz "Miejsca kobiety" - wszystko po to, by podkreślić jej rolę. Kraus zamknąłł scenarzystów w bungalowie przy Beverly Hills Hotel i kazał im pracować dzień i noc. Przy drzwiach postawił swego asystenta, by mieć pewność, że zamknięci pisarze codziennie dostają jedzenie i picie nie wcześniej, aż przez szparę pod drzwiami podadzą wyznaczoną ilość stron. - Masz już reżysera? - spytał Diamond. Dawn potrząsnęła głową. Kraus polecił jej przynajmniej pół tuzina reżyserów, mających kontrakty z Empire, lecz żaden z nich nie wywarł na niej odpowiedniego wrażenia. Jedną ze słabości Cantora było upodobanie do miernot. Najlepszy, jego zdaniem, był reżyser, który umiał nakręcić dziennie trzy - cztery stony scenariusza, nie wyłamując się z harmonogramu pracy. - Spróbuj z Cukorem - zasugerował Diamond. - Mam go na liście. - Jedt dobry. - Wiem. Zresztą w tej chwili najwięcej zmartwień przysparza mi kwestia operatora. Zrobiłam kilka prób i z żadnej nie jestem zadowolona. Diamond wzruszył ramionami. - Wszędzie tu się kręci całe mnóstwo świetnych zdjęciowców. Nie zawracaj sobie głowy błahostkami. Ale Dawn głównie zawracała sobie głowę właśnie błahostkami. Kraus, który wielce sobie cenił jej poczucie zdrowego rozsądku, uznał, podobnie jak Diamond, że ciągłe rozmyślania o operatorze graniczą z obłędem, ale to w końcu nie Kraus i nie Diamond będą oglądać swoje twarze na ekranach kin całego świata - powtarzała, usprawiedliwiając się przed sobą. W ostrym świetle jej blizny stawały się widoczne - kamera wyławiała delikatne ślady pracy Echeverrii równie dokładnie, jak silne światła przed lustrem w toalecie Dawn, tam, gdzie zawsze robiła sobie makijaż. Może inni ludzie nawet ich nie zauważą - co z tego, skoro ona to dostrzeże. Zaś powiększone na ekranie blizny na pewno będą widoczne. Owszem, makijaż mógł je ukryć, ale doskonałość cery, tak w filmie, jak w rzeczywistości, Dawn zawsze zawdzięczała sobie, a nie Maxowi Factorowi. Westchnęła. Było za późno, żeby się wycofać - całe Hollywood mówiło wyłącznie o niej. Zadarła podbródek. - Billy Sofkin mówił mi, że rachunki za dom osiągają astronomiczne sumy - powiedział Diamond. - Cóż, za szybkość się płaci. Billy twierdzi, że trudno znaleźć robotników. Wszyscy są teraz w Burbank czy Bóg wie gdzie i montują samoloty. - Weź robotników ze studia. - Wzięłam. Ale muszę zapłacić wytwórni. - Bo jesteś uczciwa. Braverman by się tym nie przejmował. Ani Cantor. Ale przyznaję ci rację. - Nie mogę żądać od innych, żeby przestali okradać wytwórnię, jeśli sama będę kradła... Poza tym nie martwię się o pieniądze. Chcę, żeby dom był gotowy na powrót Charlesa. - Czyżby Charles zamierzał się tu zaszyć na jakiś czas? - Nie powiedziałabym, żeby Bel Air było miejscem, gdzie można się "zaszyć" - odparła, lekko podrażniona. Ostatecznie mogła się pogodzić z pewną nieufnością Aarona wobec Charlesa, ale tylko do pewnych granic. Chciałaby móc powiedzieć mu całą prawdę o mężu - ale on nigdy by jej nie wybaczył, gdyby się dowiedział, że zdradziła Diamondowi jego tajemnice. Aaron zrozumiał, że posunął się za daleko. Przez chwilę siedział w milczeniu, ćwicząc mięśnie szczęki. Dawn widziała własną twarz odbijającą się w jego łysinie. Zastanawiała się, czy codziennie ją poleruje. - Chciałem tylko zapytać - odezwał się w końcu tonem przeprosin - czy Charles zamierza zatrzymać się tu na chwilę z dala od blasku reflektorów? - Nie przypuszczam, to nie w jego stylu. - Ale za to rozsądne. - Właśnie rozsądek to coś zupełnie nie w jego stylu. - Zauważyłem. Dobrze, niech i tak będzie... tylko się nie denerwuj. Posłuchaj, skoro chcesz mu pomóc, postaraj się o dobrą prasę dla siebie. Zrób coś, żeby prasa złagodniała i przestała kąsać. Polly Hammer to moja przyjaciółka. Bardzo pragnie cię poznać. - Nienawidzę wywiadów. Charles też. - Zapomnij o Charlesie. Na miłość boską, przecież Polly zasiada w radach redakcyjnych setek gazet. Dzięki niej zyskasz nowych przyjaciół. Ona może sprawić, że wszystkie ataki na Charlesa zabrzmią niczym pojękiwania pieprzonych harcerzyków. Pokaż się tylko w towarzystwie Polly, a ona poprze cię we wszystkim, cokolwiek zrobisz. Zaufaj mi. Musisz zyskać w prasie przyjaciół, tak samo jak Charles. Zadzwoń do Polly. Zaproś ją, żeby obejrzała dom. Uwielbia pomagać w urządzaniu wnętrz. - Nie potrzebuję pomocy. - A cóż ma wspólnego jedno z drugim? Zabierz Polly na zakupy. Zdradź jej swoje plany. Podaj jej parę szczegółów, a w zamian zyskasz przyjaciółkę do końca życia... przyjaciółkę, która ma prawie dziesięć milionów czytelników. Ona zaś zdobędzie wspaniały dziennikarski materiał. - Dobrze, zadzwonię do niej. Obiecuję. - I przestań się wszystkim przejmować, dobrze? I, droga Dawn - Diamond pochylił się ku niej - wiem, że kochasz Charlesa. Wiem i rozumiem. Ale, proszę cię, strzeż się. - Strzec się... czego Aaronie? - Po prostu bądź ostrożna, to wszystko. Może to tylko zbieg okoliczności, ale dotychczas źle działo się z ludźmi, którzy pozostawali w bliskich związkach z Charlesem Corsinim... - Aaronie, mówisz o moim mężu! Zaś większość z tego, co o nim wypisywano, mija się z prawdą. - Może masz rację. Ale, że przynosi pecha ludziom, to pewne. Pozostawia po sobie same ruiny. Potrząsnąła głową, uderzyła jedną rękawiczką o drugą i ruszyła do drzwi. - Zadzwonię do Polly! - zawołała, ucinając dyskusję. Zerwał się zza biurka. - Jeśli chcesz znać moją opinię - krzyknął - to uważam, że Charles jest szczęśliwym człowiekiem. Ma piękną, zdolną żonę, nie dość, że z głową do interesów, to jeszcze prawdziwą damę. To się liczy, oczywiście poza Hollywoodem. Pochodzenie, klasa... ludzie to cenią. Nie zapominaj o tym. Większość Amerykanów poczodzi znikąd, ale ty jesteś inna i ludzie o tym wiedzą. - Aaronie, Charles jest księciem, przecież wiesz o tym. - Acha... włoskim księciem. Wszędzie ich pełno... polskich, rosyjskich, włoskich... jakich tylko chcesz. Tymczasem ja usiłuję ci powiedzieć, że ty... właśnie ty... masz za sobą przeszłość, która tu się liczy, która budzi szacunek: Anglia, pochodzenie z klasy rządzącej, ojciec w armii hinduskiej, dzieciństwo w pałacu maharadży... Publiczność szanuje takie rzeczy. Diamond wskazał ręką na wspaniałe sztychy i antyki, jakby wskazywał, że to wszystko należy do tej samej klasy co Dawn. - To jest solidne i Corsini zdaje sobie z tego sprawę. Nie jest głupi. Pewnie dałby sobie uciąć lewą rękę, by móc się wykazać pochodzeniem takim, jak twoje. Ale to nie jest na sprzedaż, kochanie, tego nie da się kupić. Wiem, że nigdy o tym nie rozmawiasz... to dobrze, to znaczy, że nie jesteś snobką. Lecz pochodzenie bardzo się liczy, Dawn. Nie zapominaj o tym i nie pozwól, żeby Charles zapomniał. Dawn popatrzyła na Diamonda, stojącego za swoim osiemnastowiecznym biurkiem, ubranego w garnitur z kremowego jedwabiu i dobrane kolorem czarno_białe buty. No tak, jeszcze jeden anglofil w mieście, w którym symbolem najwyższego luksusu było posiadanie lokaja - Anglika. W tej chwili znowu uświadomiła sobie, jak wielkim problemem byłoby ujawnienie jej prawdziwej przeszłości. Niemal sama uwierzyła w historię, którą wymyśliła. Nie, Dawn wcale nie rozmyślała o tym dużo. Bo w końcu jak długo można się zajmować czymś, co było zmyśleniem od początku do końca? Teraz co najmniej dwóch maharadżów twierdziło, że to właśnie w ich pałacu dorastała Dawn Avalon. Jeden pokazał nawet któremuś z dziennikarzy kucyka, na którym miała jeździć jako dziecko. Wielu angielskich rezydentów w Indiach - sahibowie i ich żony - pisało do Dawn albo do gazet w przekonaniu, że znali ją jako dziecko i utrzymywali bliskie stosunki z jej rodzicami. Pewna młoda kobieta napisała nawet opowiadanie o swojej dziecięcej przyjaźni z Dawn, opublikowane w "Sunday Express" i w amerykańskich gazetach wydawanych przez Hearsta - opowiadanie rojące się od opisów konnych galopad w blasku księżyca pod czujnym okiem Akbara, pełne opisów pikników, wakacji spędzonych w Simla Hills i lekcji na świeżym powietrzu pod świętym baobabem. Wszyscy zgodni byli co do tego, że Dawn miała dzieciństwo wyjątkowo urocze i że już za młodu zapowiadała się na wielką aktorkę. Przez chwilę pragnęła, by wreszcie nadarzyła się okazja zniszczenia legendy, lecz widok Diamonda spoglądającego na nią z podziwem i zazdrością sprawił, że poczuła się jeszcze bardziej do niej przywiązana. Na porzucenie legendy było już za późno. Dwadzieścia lat w roli głównej plotkarki Hollywoodu znieczuliło Polly Hammer na prawdę do tego stopnia, że już nie potrafiła odróżnić jej od kłamstwa. Nad prawdę przedkładała mit i fantazję. Im bardziej nieprawdopodobna była opowieść lub gazetowa relacja z jakiegoś wydarzenia, tym bardziej skłonna była w nią uwierzyć. Podobnie jak jej czytelniczki. Polly Hammer była nieuleczalną romantyczką. Chciała uwierzyć w "bajkowe" dzieciństwo Dawn i w Charlesa jako "księcia z bajki". Znała od podszewki cały filmowy światek, była wtajemniczona niemal we wszystkie sekrety, lecz zdradzała je tylko wtedy, gdy nie znosiła tych, których dotyczyły. Dawn polubiła ją natychmiast, zaś Polly z miejsca zaczęła traktować aktorkę jak przybraną córkę. - Powinnaś częściej pokazywać się na przyjęciach. I musisz wreszcie sama wydać kilka obiadów. Życie to coś więcej niż praca w studio, wiesz przecież. - Chodziłam na przyjęcia, gdy żył David... - ...ale od jego śmierci wiedziesz pustelnicze życie. No dobrze, kochanie, rozumiem. Po śmierci biednej Cynthii Beaumont miałaś te straszne przejścia z Myronem Cantorem, potem uciekłaś do Meksyku i wyszłaś za mąż za Charlesa. Nie zaszkodzi ci zamieszkać tu na stałe i chociaż przez krótki czas prowadzić normalne życie. Dawn zastanawiała się, czy wyobrażenia Polly na temat "normalnego życia" chociaż częściowo odpowiadały jej własnym. Dawn nigdy nie prowadziła domu, ani nie wykonywała prac, na których - przynajmniej z pozoru - skupiała całą swą uwagę większość kobiet. Do niedawna nie robiła sama nawet zakupów. Polly namawiała ją na krótki wypad do najlepszych sklepów w Beverly Hills. - Wyrzekasz się jednej z największych przyjemności w życiu kobiety, skarbie - powtarzała w kółko i nim ranek przeminął, Dawn musiała przyznać, że Polly ma rację. To czysta przyjemność robić zakupy bez stojącego tuż obok męża, podejmującego ostateczne decyzje. Także lunch był jedną z tych spraw, o których Dawn myślała raczej rzadko. Gdy pracowała w wytwórni, połykała coś pospiesznie, byle szybciej, Polly uparła się, żeby zabrać ją do Wilshire Hotel w Beverly Hills, gdzie Dawn traktowano jak królową w trakcie oficjalnej wizyty. Nawet tutaj można było robić zakupy. Od stołu do stołu przechadzały się modelki pokazując kapelusze i suknie Armanda Silka. Polly już od lat ubierała się u Silka. Kiedyś nawet Dawn uszyła sobie u niego kilka sukien, chociaż raczej nie gustowała w ubraniach szytych specjalnie dla gwiazd, bo kiedy pokazywała się w takich kreacjach publicznie, ludzie patrzyli nie na nią, ale na suknię. Armand Silk podzwaniając bransoletkami nie zaproszony przysiadł się do ich stolika. Należał do ludzi przekonanych, że zawsze są mile widziani. Natychmiast przyssał się do maraschino i sałatki owocowej Dawn. - Koszmarna knajpa - poskarżył się. - Kiepsko idzie? - współczująco zaszczebiotała Polly. - Zapomnij o tym, kochanie. Gdybym miał dzisiaj bodaj tysiąc dolarów, byłbym szczęśliwy. Ledwo wystarcza na zapłacenie modelek. Spójrzcie tylko na to! Stare kwoki z Pasadeny i ich córki podobne do krów przyjechały na jeden dzień na zakupy... Kręci się tu także gromada mężczyzn, którzy przychodzą tu w nadziei, że uda się im poderwać modelkę, albo chociaż bogatą kwokę... Boże uchowaj... Jest i Harry Warmfleisch, tam, schował się za palmą. Zapłacił głównemu kelnerowi za położenie na każdym stoliku pod pucharkiem z melbą wizytówki z numerem prywatnego telefonu. - Nie zauważyłam - powiedziała Dawn. - Kochanie, przecież jesteś gwiazdą - westchnął przewracając oczami. - Nie śmiałby. Jest żonaty. Gwiazdy żyją w szklanych domach, a mężczyźni, którzy pozwalają sobie na romans z nimi natychmiast stają się obiektem powszechnego zainteresowania. - Ale nawet gwiazdy mają tajemnice... - Nie na długo - odparł Silk. - Spójrz tylko, co się stało z Chaplinem. Im jesteś większy, tym trudniej ukryć cokolwiek przed prasą. Pamiętasz Grace Darling? - Nigdy o niej nie słyszałam. - No właśnie. Prawdziwa sława, choć okres świetności przeżywała na długo przedtem, nim stanęłaś przed kamerą. I nagle, pośród tych wszystkich zachwytów, jej siostra publicznie ujawniła, że Grace nie posyła rodzinie ani centa... - I to złamało jej karierę? - Kochanie, siostra Grace pochodziła z Alabamy, była... kolorowa... Powinnaś sprawić sobie u mnie kilka sukni. Jestem wprawdzie bardzo zajęty, ale dla ciebie... - Chętnie - skłamała Dawn, gotowa na wszystko, byle tylko uwolnić się od Silka. - Ale teraz musimy już iść - powiedziała z naciskiem i posłała Polly takie spojrzenie, że ta jednym łykiem dopiła kawę. Silk mrugnął do niej. Nagle poczuła, jak strach podchodzi jej do gardła. Dopiero gdy minęła Wilshire Boulevard zdołała jako tako dojść do siebie. Powtarzała sobie w myśli, że przecież jest gwiazdą, księżną i główną udziałowczynią Empire Pictures. Wyraźnie powiedziała sobie, że nie ma się czego obawiać. Gdy jednak wsiadła do samochodu Polly, mocno ścisnęła torebkę obiema dłońmi. Ręce ciągle jej drżały. - Myślałam, że nie lubisz stylu Armanda - powiedziała Polly, kiedy już obie siedziały w samochodzie. - Dobrze się czujesz? - Tak, oczywiście. - Źle wyglądasz. Martwisz się o Charlesa? - Nie, nie. Przecież wkrótce wróci. - Sądziłam, że to właśnie z jego powodu jesteś taka zatroskana. Nie pozwalasz sobie na przygody, gdy Charlesa nie ma w domu, prawda? - Nie, nie pozwalam. - Ależ nie masz co zadzierać nosa, kochanie. Zawsze byłam zdania, że to, co kobieta robi, gdy męża nie ma w domu, jest w równym stopniu jej prywatną sprawą, jak to, co robi on, kiedy wyjedzie - wyrzuciła z siebie Polly, nie zauważając przerażonego przechodnia, który na widok pędzącego wozu rzucił się do ucieczki. Widząc sunącą wprost na nich limuzynę, Dawn zamknęła oczy. Otworzyła je po chwili i ujrzała Marty'ego Bravermana, skulonego z przerażenia na tylnym siedzeniu wozu. Jego samochód zahamował tuż obok nich. Polly pomachała do Bravermana. - Założę się, że jedzie na spotkanie z Howardem Hughesem - powiedziała. - Słyszałam, że Marty i Myron Cantor usiłują przejąć Republic. - Myślisz, że to się im uda? - Być może. Podobno Hughes ich finansuje. Polly wiedziała, co mówi, gdy przychodziło do rozmowy o interesach. - Posłuchaj, Dawn, to najlepsze, co może się stać. Dopóki ci dwaj nie przejmą jakiejś wytwórni, będą usiłowali knuć intrygi przeciwko tobie, żeby się zemścić za to, że wyrzuciłaś ich z Empire. Ale kiedy wreszcie zajmą się jakąś pracą, natychmiast o wszystkim zapomną. Za rok pewnie zaproponują ci koprodukcję i może zechcą nawet, żebyś im wypożyczyła swoje gwiazdy. W tym zawodzie, moja droga, nie robi się sobie wrogów na zawsze... Zamilkła na chwilę, przejechała skrzyżowanie na czerwonym świetle, trąbiąc głośno. - ...ani nie zyskuje się wiecznych przyjaciół. Czy Charles jest zazdrosny? - spytała, nagle zmieniając temat rozmowy. Leżało to w jej zwyczaju, częściowo dlatego, że jak wszyscy w Hollywood nie potrafiła dłużej skupić uwagi na jednym temacie. Było to także częścią jej udoskonalonej przez lata techniki konwersacji: postawione znienacka, nieoczekiwane pytanie często osłabiało czujność przeciwnika. W rezultacie rozmowa z Polly przypominała rwącą rzekę w sposób, w jaki prowadziła samochód. - Nie wiem - odpowiedziała niecierpliwie. - Nigdy nie dałam mu powodu do zazdrości. - Ale cieszy się sławą zazdrośnika. Poza tym to Włoch. Osibiście lubię zazdrosnych mężczyzn. Jak to było z utopieniem pierwszej żony? - Na miłość boską, Polly, te plotki to czysty wymysł. - Zatem nie niepokoisz się o Charlesa? - Nie mam powodów do niepokoju. Kochamy się. Nie nalegaj. - Okay. Zatem martwisz się z innego powodu. Nie możesz ukrywać przed twoją Polly prawdziwych przyczyn swoich trosk... Posłuchaj, umiem zachować dyskrecję. Jeśli masz jakieś kłopoty, porozmawiaj ze mną. Po to właśnie są przyjaciółki. Wszyscy mamy jakieś tajemnice, ale nie możemy wiecznie dusić ich w sobie, prawda? To ci źle służy. Jeśli chodzi o mnie, to zawsze zwierzałam się z moich problemów fryzjerowi, do czasu, gdy przekonałam się, że moje najskrytsze tajemnice są głównym tematem rozmów we wszystkich pedalskich barach w Los Angeles. Armand Silk pewnie więcej wie o moim życiu niż ja. Och, znowu pobladłaś... Poczekaj, muszę się tu zatrzymać. Polly zawsze prowadziła tak, jakby jej wóz był jedynym samochodem na ulicy. Zanim Dawn zdążyła zapytać, co dokładnie znaczy słowo "tu", Polly, nie zmniejszając prędkości, zjechała na pobocze. Zgrzygnęły hamulce. Samochodem zarzuciło gwałtownie. Jakiś mężczyzna, który manewrował ostrożnie usiłując zaparkować tyłem, wychylił się przez okno i coś krzyknął. Polly radośnie pomachała do niego ręką, a wysiadając odsłoniła nogi. Mężczyźnie na chwilę odebrało mowę. - To nigdy nie zawodzi - uśmiechnęła się kokieteryjnie. Dawn wysiadła za nią. Tym razem Polly najwidoczniej nie myślała o zakupach. Zmierzała w stronę witryny zasłoniętej ciężką, zakurzoną kotarą. W drzwiach wisiała wywieszka. Napis wykonany drobnym, kobiecym charakterem pisma, głosił: "Madame Vera - przyjmuje tylko za uprzednim uzgodnieniem". Polly postukała w szybę diamentowym pierścionkiem. Drzwi były otwarte. - Zobaczysz, że zaraz się w niej zakochasz - szepnęła, wchodząc do środka. - Zakocham się... w kim? - W Verze. Nawet kroku nie zrobiłabym, nie zapytawszy jej wcześniej o radę. Chyba nie chcesz mi powiedzieć, że wierzysz we wróżki? - spytała Dawn. Małe pomieszczenie całe było obwieszone draperiami i z ciemnej tkaniny, pośrodku stał okrągły stół przykryty obrusem, a na nim wazon z kwiatami. Przy stole stały cztery składane krzesła. Światło było przyćmione, za to kilka świec płonących w starych szklanych lichtarzach podniosło temperaturę w i tak dusznym pokoju do poziomu spotykanego zazwyczaj tylko w saunach. Zapach panujący w pomieszczeniu wydawał się Dawn dziwnie znajomy - znajomy do tego stopnia, że obudził w niej tyleż nagłe, co niepożądane wrażenie d~ej~a vu - zapach topionego wosku, mocny aromat ziół i wonnych korzeni, dziwny zapach przywiędłych kwiatów, wisząca w powietrzu ciężka woń piżmowych perfum. Zza wzorzystej kotary, gdzieś z zaplecza, dało się słyszeć pokasływanie ciężkie i krztuszące. Trwało prawie minutę. Potem osoba, skrywająca się za zasłoną, zapaliła papierosa, znowu się rozkasłała, po chwili zaś zgasiła światła, tak że teraz pokój oświetlały jedynie świece. - Jak się dzisiaj czujesz, Vero? - spytała Polly, a jej radosny głosik brzmiał jakoś niestosownie w ciasnym pokoju. Najwidoczniej madame Vera myślała podobnie, bowiem przez dłuższy czas milczała. - A jak mam się czuć? - spytała w końcu. - Jestem stara. Głos miała gardłowy, mówiła z cudzoziemskim akcentem. Dawn poczuła nagle chłód, jakby znalazła się w przeciągu. Skrzyżowała nagle ramiona i aż zdziwiła się, że ręce ma tak zimne - przecież w ponurym pokoju panował trudny do zniesienia upał. Kotara rozsunęła się w końcu, lecz madame Vera wciąż była niewidoczna. Dopiero po chwili kobieta w długim, jedwabnym płaszczu, bez kaptura, przypominającym habit średniowiecznego mnicha z zakonu żebraczego,usiadła na krześle przy stole. Światła ustawiono tak, że cała postać kryła się w cieniu. Widoczne były jedynie dłonie. Madame Vera miała długie i smukłe palce, o nieco opuchniętych, skutkiem artretyzmu, stawach. Poobgryzane paznokcie pomalowano niestarannie lakierem o barwie ognistej czerwieni. Jak gdyby zrobił to ktoś krótkowzroczny, lub zbyt niecierpliwy, by wytrzymać choć chwilę w bezruchu, pozwalając na zaschnięcie świeżej warstwy lakieru. - Siadajcie - powiedziała. Usiadły posłusznie. - Vero - odezwała się Polly lekko zdenerwowanym głosem. Znikła gdzieś lekkość i pewność siebie, które emanowały z niej jeszcze przed paroma minutami. - Oto Dawn Avalon. - Doprawdy? - głos madame Very zabrzmiał wyjątkowo szorstko, niemal gburowato. Dawn pomyślała, że chociaż Vera wiedziała, kogo ma przed sobą, ostentacyjnie ją lekceważyła. Samą Dawn mało to jednak obeszło. Ostatecznie znajdowali się w Hollywood, gdzie spotkanie w sklepie z kosmetykami ŃJoan Crawford lub Clarka Gable'a robiącego zakupy w Farmer's Market nie należało do rzeczy niemożliwych. Jednak w pytaniu Very kryło się coś jeszcze, coś, co od razu popsuło humor Dawn. Najchętniej szybko by stąd wyszła - nie interesował jej okultyzm, nie wierzyła we wróżki. Chcąc nie chcąc musiała się jednak pogodzić z tym, że taka właśnie była cena przyjaźni z Polly Hammer - trzeba było ulegać jej dziwacznym zachciankom. - Vera wróży wszystkim filmowym gwiazdom - szepnęła Polly. - Ina Blaze nie wychodziła na plan, nie zapytawszy jej o radę. - Ryby. Siedem Pentagramów w Dwunastym Domu. Ukryci wrogowie. - Wszyscy wiedzą, że Ina się skończyła - powiedziała Polly. - Nawet sama Ina. Madame Vera roześmiała się - krótki, gardłowy śmiech, będący właściwie napadem kaszlu, mógł znaczyć prawie wszystko, z wyjątkiem tego, że wróżka jest w dobrym humorze. Sięgnęła do szuflady, wyjęła talię kart zawiniętych w żółty jedwab. Położyła je na stole. - Karty nie mówią nam nic, czego sami byśmy nie wiedzieli - powiedziała. - Znamy swoją przyszłość. Udajemy, że nie mamy o niej pojęcia, ponieważ się boimy. Karty po prostu ciągną nas za język, to wszystko, panno Avalon. - Nie jestem pewna, czy chcę poznać własną przyszłość - powiedziała niepewnym głosem Dawn. Nie mogła się uwolnić od przekonania, że stara kobieta jest wobec niej wrogo usposobiona, widać to było choćby po sposobie, w jaki wypowiadała jej imię. Dawn żałowała, że w ogóle tu przyszła. Zastanawiała się, czy można w jakiś sposób szybko zakończyć tę wizytę. Ale Polly już raz spostrzegła jej lęk. Nie mogła pozwolić sobie na to, by zdarzyło się to po raz drugi. Stara kobieta wydobyła karty taroka z żółtego zawiniątka, po czym dokładnymi, precyzyjnymi ruchami palców położyła je na środku stołu. - Trzeba je przechowywać w zwoju jedwabiu - wyjaśniła zaspokajając ciekawość swych gości - by ochronić je przed niekorzystnymi wibracjami. W każdym razie tak twierdzą. Choć prawdę mówiąc, to tylko karty. Szybko je potasowała, po czym położyła talię na środku stołu. - Tak, jak w życiu, musimy dokonać tu wyboru. W lewo, w prawo, zatrzymaj się, idź, zostań, wyjdź... Nie można uciec przed przyszłością, tak samo jak nie można oderwać się od przeszłości. Czy to nie przeszłość tak cię przeraża? Przypuszczam, że tak. Dawn spolgądała na Verę - a raczej na ciemność, skąd dochodził jej głos - zastanawiając się, co też naprawdę chciała powiedzieć. Dawn czuła, że dłonie jej zwilgotniały. Chciała stąd odejść, lecz teraz było już za późno, by wstać i wyjść, nie narażając się na posądzenie o złe wychowanie. Poza tym opanował ją jakiś bezwład - jak gdyby część jej samej chciała pozostać. - Piękne ręce - powiedziała Vera. - Ja też miałam piękne ręce... kiedyś.. Umilkła, odkaszlnęła. - Oczywiście, nigdy nie były takie piękne, jak pani, ale nie wyglądały najgorzej... Tak, pani Hammer, a więc właściwie, czego sobie panie życzą? Wróżenia z rąk? Przecież nie przyszłyście tu obie, żeby słuchać, jak mamroczę coś pod nosem. - Vero, wróżyłaś mi tydzień temu. Niech pani zajmie się Dawn. - Pamiętam. Drzewo Życia. To nie najlepszy sposób dla początkujących. I zajmuje dużo czasu. Może dzisiaj coś szybszego? Wyjęła jedną kartę, resztę talii podała Dawn. - Proszę potasować! - powiedziała rozkazującym tonem. - Zapomniałam, jak to się robi. Właściwie nie umiem grać w karty. - Aha. No cóż, pozbawiła się pani jednej z największych przyjemności, na jakie możemy sobie pozwolić w tym życiu. Karty zapełniają puste przestrzenie życia, które zwykle obfituje w samotność i nudę. A może pani jeszcze nigdy nie czuła się samotna, może nie dręczyła pani jeszcze nuda? Proszę mi wierzyć, nie jest za późno na naukę układania pasjansów. Prędzej czy później przekona się pani, że ta przyjemność warta była włożonego wysiłku. Tak. Ale teraz proszę trzymać karty w rękach i postawić dowolne pytanie... bezgłośnie, w duchu. - Jakie pytanie? - Też coś! Pytanie, na które pragnie pani otrzymać odpowiedź. Dawn złożyła ręce, w środku trzymając talię kart. Były dziwnie ciepłe. Pomyślała, że musi je ogrzewać ciepłem dłoni. Natychmiast jednak zdała sobie sprawę z tego, że ma lodowato zimne ręce. Zadrżała. Próbowała skoncentrować się, wymyślić jakieś sensowne pytanie, na które rzeczywiście chciała uzyskać odpowiedź. Nagle pośród setek niespójnych myśli pojawiło się jedno, jedyne pytanie. "Czy mogę mieć zaufanie do Charlesa" - położyła karty na stole. - Już? Skinęła głową. Vera odwróciła kartę. - Królowa Bereł. Podała kartę Dawn, która spoglądając na nią, usiłowała przeniknąć wzrokiem jej znaczenie. Na tronie siedziała potężna kobieta. W prawej dłoni ściskała drewniane berło, w lewej słonecznik. Przed nią siedział czarny kot. Oparcie tronu z obu stron wieńczyły lwie głowy. Na obiciu widniały trzy piramidy. - Nic nie rozumiem - powiedziała Dawn. - Słusznie. To ja mam rozumieć. Królowa Bereł to oczywiście pani. Kobieta wielkiej mocy, umiejętnie wydająca pieniądze, świadoma swej płci, zdecydowana tak kształtować sprawy, by układały się po jej myśli... Zazwyczaj to blondynka, ale ten szczegół nie ma większego znaczenia... Berła są symbolami życia, twórczości, działania... Proszę rozdzielić talię na trzy części. Vera położyła Królową Bereł na środku stołu, lewą ręką wzięła plik kart od Dawn i zręcznie zaczęła je rozkładać, figurami do góry. Pierwsze dwie położyła na krzyż na Królowej Bereł, następne cztery ułożyła też w formie krzyża na środku stołu, kolejne cztery w szeregu po prawej stronie krzyża. Karty, mimo że bardzo zniszczone, zachowały jaskrawe kolory. Polly krzyknęła, przerażona. - Dziesięć Mieczy przykryło Królową Bereł - powiedziała Vera. - Znaczy to, że już niedługo pani życiem zawładnie rozpacz. Łzy. Jeśli pani pytanie wiązało się ze sprawami zawodowymi, ktoś może doznać porażki. Skrzyżowanie z Wieżą. - Bankructwo - szepnęła Polly. - Niekoniecznie. Tragedia, może czyjaś gwałtowna śmierć? To też możliwe. Odpowiedzią na pani pytanie jest okres zamieszania i zmian. Karty dworskie oznaczają mnogość. To znak, że zmiany dotkną wielu ludzi. Dziesiąta karta jest również interesująca. Ostateczny Rezultat symbolizują Cztery Berła... Długie życie? Pomyślność? Ale nie za darmo, jak sądzę... I proszę spojrzeć na trzecią kartę; odwrócona Sprawiedliwość! W przeszłości wydarzyło się coś, co bardzo panią niepokoi, czyjaś śmierć, za którą została pani ukarana... Chociaż może nigdy nie poniosła pani za nią kary... Dawn czuła, że zaschło jej w gardle. Głos wydawał się teraz znajomy. Spoglądając na ręce starej kobiety uświadomiła sobie, że zna je równie dobrze, jak swoje własne dłonie. Jak zahipnotyzowana, śledziła ruchy starej kobiety, która właśnie położyła na stole jeszcze jedną kartę. - Księżyc - szepnęła Vera. - Widzi pani te bliźniacze wieże? Między nimi wije się droga. Nie możemy zbudować fortecy na tyle silnej, by powstrzymała przemiany życia. Czyż nie tak? Musimy kontynuować naszą podróż, coraz dalej i dalej, poprzez góry, które wyłaniają się gdzieś w dali, aż w nieznane. Widzi pani wilka, psa, raka... tu, w pierwszym rzędzie? Możemy uciec od jednego niebezpieczeństwa, ale zaraz wyłoni się nowe, może nawet to samo. Będzie na nas czekać po drugiej stronie gór... Karty mówią, że zły los czeka kogoś, kto panią kocha - szybko powiedziała stara kobieta, stukając palcem w stół dla podkreślenia wagi tego, co mówi. Dawn nie miała odwagi spojrzeć jej prosto w oczy. - Kogoś, kto kochał mnie w przeszłości, czy też kogoś, kto teraz mnie kocha? - spytała, mimo duszącej suchości w gardle. - Myślę, że wiesz to lepiej ode mnie... Queenie. - Kim, do diabła, jest Queenie? - zirytowała się Polly. - To miło z twojej strony, że przyszłaś mnie zobaczyć. Proszę, usiądź... - Strasznie, dużo czasu mi zajęło, wytłumaczenie Polly, dlaczego muszę się z nią rozstać - powiedziała Dawn. Spędziła popołudnie na gorączkowych rozważaniach, co robić dalej. Siedziała w swoim apartamencie w Beverly Hills Hotel, nie odbierając telefonów. Wykręciła się ze wszystkich spotkań, tłumacząc się bólem głowy. Wkrótce głowa zaczęła ją boleć naprawdę. W końcu wydało jej się, że jedynym ratunkiem jest pojechać do Magdy i wszystko wyjaśnić. Teraz siedziała w mieszkaniu madame Very, przyciskając palce do skroni. - Główka cię boli, kochanie? A wzięłaś aspirynę? Dawn w milczeniu skinęła głową. Połknięcie aspiryny było dla niej czymś dość niezwykłym, zastrzeżonym na zupełnie wyjątkowe sytuacje, nie zaskoczyło jej jednak, że po zażyciu proszku bóle tylko przybrały na sile. - Aspiryna nic nie pomoże - powiedziała Magda. - Zrobię herbaty i dam ci coś lepszego. Sztywno podniosła się z krzesła i powłócząc nogami, podreptała do kuchenki. - Herbata ekspresowa - mruknęła. - To jeden z tych amerykańskich wynalazków, do których nigdy nie zdołam się przyzwyczaić. Wlała wrzątek do kubka w wiklinowej plecionce, po czym ostrożnie wpuściła do niego kilka kropel jakiejś purpurowej mikstury. - Co to? - podejrzliwie spytała Dawn. - Wyciąg z roślin, zupełnie nieszkodliwy - odparła Magda. - No, wypij to teraz jak grzeczna dziewczynka. Ku własnemu zdziwieniu, na dźwięk tych słów Dawn poczuła się zobowiązana do posłuszeństwa. Na chwilę - na krótką chwilę - stała się Queenie, siedzącą na werandzie, grzecznie wykonującą polecenia starszych. Początkowo ostrożnie upiła parę łyczków herbaty. Ciekawiło ją, czy Magda w ogóle wie, że nawet w Ameryce można było dostać prawdziwą herbatę. Dawn nigdy nie pozwoliłaby, żeby w jej domu parzono herbatę w torebkach. Nie chciała jednak teraz o tym mówić. Może paczkowana herbata, którą zwykle piła, tutaj uchodziła za luksus? Może herbata ekspresowa była tańsza? Nie miała o tym pojęcia, nigdy bowiem nie robiła zakupów i niec nie wiedziała o cenach. Kiedy wypiła herbatę, ból głowy w jednej chwili minął, a z nim niestrawność, wywołana działaniem aspiryny. Uśmiechnęła się do Magdy. - A widzisz? Wiedziałam, co mówię, hę? Zawsze możesz polegać na Magdzie, kochanie. Dawn postawiła kubek na stole. Chętnie wypiłaby jeszcze jedną herbatę, ale nie była to chyba najodpowiedniejsza chwila, by prosić Magdę o cokolwiek. - Czy mogę ci zaufać? - spytała. - Oto moje pytanie. Oto, dlaczego tu jestem. - A nie z sentymentu do dawnych lat? Co za szkoda, kochanie. Ale masz rację. Magda zapaliła papierosa - teraz spoglądała na nią przez zasłonę dymu. - Zrobię ci jeszcze jedną herbatę - oświadczyła po chwili. - Bez obaw. To nic nie kosztuje. - Od jak dawna jesteś w Ameryce? - Od roku. Może troszeczkę dłużej - tym razem Magda wróciła z kuchenki z dwoma kubkami herbaty. Do jednego wlała odrobinę scotcha. - Dlaczego opuściłaś Indie? - Dlaczego?... Żeby przeżyć. Zrobiłam się za stara, żeby ciągle jeszcze być... jakby to powiedzieć?... barmanką. Poza tym, kiedy ty i Morgan odjechaliście, życie z twoją matką zrobiło się zbyt przygnębiające. Twoja matka zrobiła się un Ńcoup de vieux... zaraz, jak to się mówi... aha, nagle się zestarzała. Oczywiście, w Indiach to powszechne. Zupełnie inaczej niż tu, gdzie kobiety w wieku twojej matki całymi popołudniami wysiadują nad wodą grając w karty. Dobry dentysta, płukanka blond, może jeszcze lifting i już mogą uchodzić za czterdziesto_ no, powiedzmy, pięćdziesięciolatki, przynajmniej z daleka, choć, niestety, trudno trzymać na dystans mężów... Ale w Indiach wszystko wygląda inaczej, prawda? Nagle rozkwitamy, a potem, równie nagle, zaczynamy się starzeć, stajemy się pomarszczone i bezzębne. Nie znamy błogosławionego stanu przejściowego. Może to wina klimatu. W każdym razie w świecie twojej matki nie zdarzają się osoby w rodzaju pani Daventry... - Znasz ją? - Nie. Jej nie. Ale przez pewien czas, jak pewnie wiesz, byłam kochanką jej męża. Och, jedną z wielu oczywiście. Był niezwykłym kochankiem... W dodatku całkiem bogatym. Pieniądze to ważna rzecz, nie sądzisz? Magda parsknęła. Zabrzmiało to jak trzask wyschniętej gałęzi. - Cóż... chwilami wydaje mi się, że jeszcze wczoraj siedziałyśmy na werandzie. Zawsze szczęście ci sprzyjało. Spojrzała na suknię Dawn. - Różowa! Co by powiedziała na to twoja matka? Bardzo ją unieszczęśliwiłaś, chyba zdajesz sobie z tego sprawę. - Wiem. Kiedyś przynajmniej pisałam listy do domu, ale później życie zrobiło się tak skomplikowane, nie miałam pojęcia, o czym pisać. - I to przez tyle lat! - twarz Magdy przybrała tak surowy wyraz, że Dawn straszliwie się zmieszała. - Chciałam pisać... ale tyle się działo... - Wiem. Czytam gazety. W każdym razie napisanie listu nie zajmuje zbyt dużo czasu. W końcu, matkę ma się jedną. Poczucie winy przytłumiło ostrożność Dawn. Właściwie nie było powodu, dla którego musiałaby się usprawiedliwiać przed Magdą, ale nie mogła się oprzeć wewnętrznej potrzebie wytłumaczenia wszystkiego. Czuła się tak, jakby znowu była dziewczynką, która chce coś wyprosić od dorosłych. - Kiedy wojna się skończy - usłyszała, jak jej usta wypowiadają obco brzmiące słowa - myślę, że ją tu sprowadzę... o ile zechce... Magda kiwnęła głową. - A czy to nie będzie zbyt kłopotliwe, ch~erie? Dla ciebie... i dla twojego męża? Trudno byłoby to wytłumaczyć... różnica w kolorze skóry... - Kupię jej gdzieś dom. Nie myślałam, że z nami zamieszka. Zresztą nie przypuszczam, żeby chciała. - Prawdopodobnie masz rację. Ale kto wie? Może ci się to nawet uda, nie wzbudzając zbytniej ciekawości znajomych? Zawsze ci się wszystko udawało. Twojej matce nie było zbyt przyjemnie, gdy zjawiła się policja, szukając ciebie i Morgana. - Wyobrażam sobie. - Czyżby? - chłodno spytała Magda. - Wątpię. Twoja matka stała się pariaską. Nikt się do niej nie odzywał, żywa dusza jej nie odwiedziła... Oczywiście, teraz jest inaczej. Ludzie znają twoje filmy. Wiedzą, że mała Queenie wyrosła na gwiazdę filmową. Matka każdemu pokazuje te wycinki prasowe, które jej przysłałaś. Później, gdy przestałaś pisać do niej listy, zaczęła je wymyślać, a kiedy w końcu zrozumiała, że nie otrzyma już więcej żadnych listów, zaczęła wymyślać powody, dla których nie możesz pisać... - Więc oni wiedzą, że Queenie to ja? - A jak myślisz? Oczywiście, że tak. Wszyscy w Indiach chodzą do kina, i gdy oglądają twoje filmy, mówią "Spójrzcie na Dawn Avalon, to jedna z nas". I przyznaję, nie ma w tym żadnej goryczy. Jesteś prawdziwą bohaterką, kochanie. Udało ci się dokonać tego, o czym oni marzyli: kłamać i mimo to ujść cało. Dowiodłaś, że ucieczka jest możliwa... nawet jeśli w tym celu trzeba ukraść bransoletkę. Twoja matka, zbyteczne dodawać, nigdy by się nie zgodziła z podobnym punktem widzenia. Złamałaś jej serce. Cóż, małżeństwo powinno ją na to przygotować, nie sądzisz? Wiedziała, że nie wrócisz. Niby dlaczego miałabyś wrócić? W dodatku Morgan... ale z nim to już całkiem inna historia. Samo nazwisko Morgana było na tyle groźne, by Dawn w jednej chwili wróciła odwaga. - Od lat już go nie widziałam - zawołała głośno. - Nie potrzeba mi twoich krytycznych uwag, Magdo. Opuściłam dom i sama decyduję o sobie. Nie wstydzę się tego. Nie znaczy to, że gdybym mogła zacząć jeszcze raz, nie zrobiłabym wielu rzeczy inaczej, ale nie masz prawa mnie oskarżać. Nawet jeśli chodzi o matkę. Magda uniosła brwi. - Oczywiście, masz rację. - Nie przyszłam tu po to, by mnie pouczano. - No to dlaczego tu przyszłaś, niech zgadnę?... Z ciekawości? Nie przypuszczam. A w każdym razie ciekawość to nie wszystko. Ze strachu? Ale czy stara kobieta może w czymś zaszkodzić gwieździe filmowej, cieszącej się sławą i wszystkimi pieniędzmi świata? Zapaliła papierosa. Zakaszlała - tym samym suchym, urywanym kaszlem, który Dawn tak często słyszała w starym kalkuckim domu, gdy była jeszcze dzieckiem. Wzięła drugą talię kart i rozłożyła je w ten sam dziwny sposób. - Krzyż Celtycki - powiedziała. - To najprostszy wzór. Spójrz tylko na czwartą kartę. Śmierć! Zgasiła papierosa w pokrywce od słoika dżemu. - Postukała palcem w kartę, na której znajdował się szkielet w zbroi na białym koniu. - Spójrz tylko! Co widzisz w tle? Statek! A więc: podróż, która zakończy się śmiercią. Ale spójrz w prawo. Kobieta, widzisz? Kobieta klęcząca. Odwraca głowę od ciała stratowanego kopytami konia śmierci. Nad nią wschodzące słońce. Dla niej życie wciąż płynie, tak samo jak dla wszystkich. Dziwna ta wróżba, prawda? Podróż, która zakończy się śmiercią. Ale to dotyczy przeszłości. Czy dalej twierdzisz, że Morganowi dobrze się powodzi? - Wcale nie. Powiedziałam tylko, że nie słyszałam o nim już od lat. Przypuszczam, że mieszka w Anglii. Magda pokiwała głową. - Możlwe - mruknęła. - Ale karty mówią coś innego. Znowu potasowała talię i rozłożyła ją na stole. - Zobaczmy teraz, co z przyszłością. O, całkiem interesujące. Nie zdarza się często, żeby w jednej wróżbie pojawiało się tyle kart Wielkich Arkanów. Spójrz na te dwie nagie postacie, młodego mężczyznę i piękną młodą kobietę. Diabeł przykuł ich łańcuchami do czarnej kości, na której siedzi. Zwróć jednak uwagę, że łańcuchy wokół ich karków zwisają luźno. Zatem, gdyby zechcieli, mogliby je zrzucić. Wiele można wyczytać w karcie... źle użyte siły, oto, co chce nam powiedzieć ta karta. Widzisz, ta dwójka jest skuta łańcuchami. Czyż nie wskazuje to na żądzę i zależność, albo, jak sądzę, na wielką miłość? Jesteś zakochana? Dawn potwierdziła skinieniem głowy. Ból dawno zniknął, zastąpiony ciepłym uczuciem błogości, która - zważywszy na okoliczności - była wysoce nie na miejscu, lecz Dawn nie potrafiła się z niej wyzwolić. - W Corsinim? - Tak. - To dobrze. Nie każdy mąż ma tyle szczęścia, by móc się pochwalić kochającą żoną. Jak widzisz, czytam rubryki towarzyskie w gazetach. Śledziłam całą twoją karierę, kolejne małżeństwa, najpierw jedno, potem drugie. Jestem... jak to się tutaj mówi... kimś w rodzaju zagorzałej wielbicielki. Bo przecież znam twoje korzenie. Spojrzała na dwie ostatnie karty i dolała sobie do herbaty jeszcze więcej scotcha. Zamieszała napój, trzymaną w długich, wyprostowanych palcach szpilką od włosów. Dawn przyjrzała się jej uważniej. Na twarzy Magdy ciągle dało się dostrzec ślady dawnej urody, choć już niewiele po niej zostało. Zawsze miała jasną, piękną karnację - rzadka kombinacja bladej cery i jasnych włosów pozwalała żywić nadzieję, że uroda Magdy nieprędko podda się starzeniu - w końcu jednak zmarszczki głęboko poorały jej twarz, tak samo jak erozja, która wcześniej czy później rozsadza najtrwalsze nawet skały. Kości czaszki wyraźnie rysowały się pod skórą. Magda szybko pozbierała karty ze stołu i długimi palcami zawinęła je w kawałek materiału. - Ostatnio wróżenie przynosi dziwne pesymistyczne wyniki. Może to z powodu wojny. Albo mojej starości. Pewnie myślisz, że za dużo piję, prawda? - Wcale nie - zaprzeczyła Dawn, choć właśnie dokładnie to sobie pomyślała. - Proszę, tylko nie kłam. Tak się przykro składa, że zawsze umiałam czytać z twarzy ludzi... nawet o wiele lepiej niż z kart. Tak, rzeczywiście, piję za dużo, to prawda. Ale w moim wieku człowieka zaczynają spotykać same kłopoty. Nie mam skłonności do ekstrawagancji, jednak nie chciałabym zostać na starość bez grosza przy duszy, w każdym razie nie w Los Angeles. - Jestem pewna, że to ci nie grozi, Magdo. - Ja też, kochanie. Oczywiście, mam swoje grono klientów. Staram się, by było to małe, starannie dobrane kółko, ekskluzywne, sama rozumiesz. Niektóre klientki muszą się ze mną widywać codziennie, nie zrobią kroku bez zasięgnięcia u mnie rady. Wróżyłam też twojej matce. Początkowo bardzo tego nie lubiła, z czasem jednak stała się wielką zwolenniczką taroka. Biedna kobieta. Starałam się wymyślać dla niej szczęśliwe interpretacje, chociaż właściwie nie wolno kłamać wróżąc z kart. Oczywiście, także w Ameryce śledziłam koleje jej losu. Ból, samotność i śmierć... - Śmierć? - wykrztusiła Dawn. Magda wykrzywiła usta w triumfalnym uśmiechu. - Oczywiście - zawołała. - Śmierć! O, nie, moja droga Queenie, nie sprowadzisz jej tutaj, już za późno. - Mama nie żyje? - wykrztusiła Dawn połykając łzy. Czuła przejmujący smutek, lecz równocześnie była zła, że dała się wciągnąć w tę pułapkę. - Obawiam się, że tak. - Jak to się stało? - Czy to ma jakieś znaczenie? Wiek, smutek, słabe serce... albo ponure życie. - Dlaczego nie powiedziałaś mi o tym wcześniej? - Chciałam się przekonać, co powiesz. I, jak zwykle, kłamałaś. O, tak, to niewinne kłamstwa, ale kłamstwa. Sprowadzić mamę do Ameryki... dobre sobie! Nie zrobiłabyś tego nawet za milion lat. Widać to w twojej twarzy, Queenie, równie jasno, jakbym czytała w kartach. Nawet nie łudzę się, że powiesz mi prawdę o Morganie, lecz nie bój się... wcale nie chcę wiedzieć, co się z nim stało. Dawn czuła się zagubiona. Usiłowała nie myśleć o matce w nadziei, że pewnego dnia, kiedyś, w przyszłości i to uda się jakoś rozwiązać. Teraz jednak dla Vicky nie było już żadnej przyszłości. Chciała usłyszeć od kogoś, że to nie jej wina, ale Magda nie miała wcale zamiaru ułatwiać jej sytuacji. Otworzyła szufladę. Wyjęła jakąś kopertę i położyła ją na stole. - Przywiozłam ze sobą kilka pamiątek z twego dzieciństwa - powiedziała. - Na wszelki wypadek, gdybyśmy się jednak spotkały. Wyjęła z koperty plik papierów. - Fotokopia twojego aktu urodzenia... Kilka zdjęć, jesteś z koleżankami z klasy... trudno byłoby rozpoznać ich twarze, bo są prawie czarne, lecz twoja jest zupełnie biała... Nawet wtedy byłaś już piękna, Queenie... Ty, mama i Morgan... Ciekawe, czy ktokolwiek zdołałby rozpoznać go w Anglii? Oczywiście, kochanie, jeśli nie chcesz tych zdjęć, mogę je wysłać komuś innemu. Jestem pewna, że gazety będą się o nie zabijać. Dawn była zbyt oszołomiona, by protestować, poza tym pamiętała, co o szantażu mówił Corsini. Kiedyś Charles wyjaśnił jej, że w przypadku szantażu najlepszą taktyką jest po prostu zapłacić, o ile można sobie na to pozwolić. Głowa znowu zaczęła ją boleć. Była gotowa zapłacić prawie każdą cenę, byleby tylko stąd wyjść. - Przez pamięć dawnych czasów - westchnęła - gotowa jestem ci pomóc... - Pamięć dawnych czasów? - roześmiała się Magda. - Pomóc? Dziewczynko, ależ ja nawet nie zamierzam tego słuchać, mnie nie obchodzi parszywa egzystencja z paroma dolarami na tydzień. Chcę mieć własny dom... nie w Beverly Hills, aż tak zachłanna jednak nie jestem. - To kosztuje mnóstwo pieniędzy. Przynajmniej pięćdziesiąt tysięcy dolarów! - Osobiście myślałam o stu tysiącach. I chcę mieć basen... nie ma powodu, żebym męczyła się bez podstawowych wygód, prawda? - Jakie dajesz mi gwarancje? - spytała Dawn. - Żadnych, kochanie. Masz moje słowo, rzecz jasna. Przyznaję, nie jest zbyt dużo warte. Ale jestem praktyczną staruszką, moje potrzeby są dość ograniczone. Poza tym przeżyjesz mnie. W końcu uda ci się wykręcić tanim kosztem. - Dlaczego nie zgłosiłaś się do mnie wcześniej? - Karty kazały mi czekać. Pozwól, że napiszę ci teraz numer mojego konta. Pieniądze musisz przekazać nim zacznie się następny tydzień. - Jeszcze się nie zgodziłam zapłacić. - Ależ oczywiście, że zapłacisz - zawołała ze śmiechem Magda. - Zgodziłaś się, przychodząc dzisiaj do mnie, Queenie. Jedynie wysokość sumy mogła wzbudzić pewne wątpliwości. Wstała, po czym wsunęła Dawn w rękę małą buteleczkę. - A to w nagrodę - powiedziała. - Znakomity specyfik na bóle głowy. Prawie tak dobry, jak pieniądze... albo czyste sumienie. I jedź do domu ostrożnie. - Co to? - Krople opiumowe. Będziesz po tym spać jak zabita, kochanie. To jedno mogę ci obiecać. Ucałowała ją w oba policzki, zionąc mocnym zapachem papierosów i whisky. Słuchając, jak zamyka za nią drzwi, Dawn pomyślała - mimo otępienia, uczucia głębokiego wyczerpania, którego nie mogła z siebie strząsnąć - że z pojawieniem się Magdy wyniknie mnóstwo kłopotów, od których nie da się tak po prostu uciec. Prędzej czy później Magda z pewnością przyjdzie po więcej pieniędzy. Z trudem udało się jej zachować jasność umysłu. Zapuściła silnik i powoli, bardzo powoli ruszyła w dół ciemnej, nędznej uliczki, skąd Magda - za pomocą pieniędzy Dawn - chciała się jak najszybciej wydostać. Na rogu zwolniła, sięgnęła do torebki, wyjęła buteleczkę z kroplami opiumowymi, wypiła wszystko i wyrzuciła naczynie na bruk. Trzask tłuczonego szkła na tyle pobudził jej świadomość, że dała radę dojechać do hotelu i dowlec się do łóżka. Magda nie skłamała - Dawn upadła na posłanie i momentalnie zasnęła. Ale tej nocy po raz pierwszy od lat - dręczyły ją koszmary, a kiedy nastał ranek, obudziwszy się, stwierdziła, że leży kompletnie ubrana na pomiętej pościeli. Poduszki były mokre od potu. Ciągle zmęczona, dźwignęła się z łóżka, żeby pościelić łóżko i zmyć resztki makijażu, nie chciała bowiem, by pokojówka zobaczyła, w jaki sposób jej pani spędziła noc. Marie_claire, oczywiście, nie zadawała niedyskretnych pytań, ale Dawn lubiła porządek. Przynajmniej tego matka dobrze ją nauczyła - nigdy już o tym nie zapomni. Na samą myśl o matce łzy, dotychczas powstrzymywane, nagle pociekły jej z oczu. Tyle miała jej do powiedzenia - ale teraz było już za późno. Płakała kilka chwil. Potem poszła do łazienki, uważnie obejrzała twarz, westchnęła i weszła pod prysznic. Kiedy w drzwiach ukazała się Marie_claire ze śniadaniem na tacy, Dawn znów leżała w łóżku, na czystych prześcieradłach i świeżo obleczonych poduszkach, zaś na jej twarzy nie było śladu łez. - Spóźniłaś się pięć minut - zauważyła, gdy pokojówka stawiała tacę. Służbę trzeba traktować ostro. Tak mówią. Mama też była tego zdania. - Gniazdko jak ze snu - wyseplenił Billy Sofkin, klaszcząc w pulchne ręce, zachwycony własnym dziełem. W innych okolicznościach Dawn być może dzieliłaby jego ekscytację, ale ponieważ właśnie przed chwilą przelała na konto Magdy sto tysięcy dolarów, była zła i rozdrażniona. Aż nazbyt dobrze zdawała sobie sprawę z tego, że to dopiero początek. - Dom przytulny i elegancki, jeśli wolno tak mi się wyrazić - dodał Billy, niezadowolony, że nie usłyszał ani słowa pochwały. Tak, z pewnością jest elegancki, pomyślała Dawn. Ale "przytulny"? To, opisując, długi na osiemnaście metrów i na pięć metrów wysoki salon, z przeszklonymi drzwiami, z których rozciągał się widok na majestatycznie rozciągający się przed domem trawnik, powiedzieć mógł jedynie Billy. Ściany były białe - delikatne, połyskliwe, lekko perłowe, dokładnie takie, jakie sobie wymarzyła. Podłoga była z białego marmuru - gładkiego, bez skazy, nie poprzecinanego żyłkami. Obicia mebli z białego perkalu niezwykłej delikatności, w kwieciste wzory, tak że gdy padały na nie pierwsze promienie słońca, zdawało się, że w białym pokoju stoją nie meble, lecz jaskrawo_kolorowe klomby kwiatów. Białe zasłony lekko kołysały się w otwartych oknach, niczym żagle trącane lekkim podmuchem wiatru. Billy znalazł kilkanaście pozłacanych świeczników z rzeźbionego marmuru, z wisiorkami z kryształu i ozdobił nimi ściany. Każdy przedstawiał ramię trzymające płonącą pochodnię - spadek po dawno już zapomnianym filmie kostiumowym kręconym przez Empire. Billy znalazł te świeczniki w rekwizytorni i przywrócił im dawny blask. Z sufitu zwisały dwa ogromne kandelabry. Perskie dywany, kontrastujące z doskonałą bielą marmurów, sprawiały wrażenie kolorowych basenów i wyglądały tak ślicznie, że Dawn bała się na nie wejść. Instynktownie zdjęła pantofle, poleciwszy Billy'emu, żeby zrobił to samo. - W sypialni można się wprost zakochać. Wszędzie różowo... Zupełnie niesamowite! Sypialnia Charlesa w tabaczkowym brązie. Bardzo męski kolor. - Charles będzie spał w moje sypialni. - Cóż, kochanie, mam nadzieję, że lubi różowy kolor. W Hollywood, jak sama wiesz, nie ma zbyt wielu mężów i żon, którzy dzielą jedno łoże. Gwiazdy wstają przed świtem, zaś ich mężowie czytają scenariusze do drugiej w nocy. To miasto śpi tylko z pozoru. Aż dziw bierze, że w ogóle rodzą się tu dzieci... A jeśli już o tym mowa... pokój dziecięcy zostawiłem tak jak był, kazałem tylko pobielić ściany. Czy chcesz tam coś zmienić? - Nie - sucho odpowiedziała Dawn. - Zostaw, jak jest. - Hm... oczywiście, sama wiesz najlepiej. Ale moim zdaniem to rozsądne poczekać chwilę, nim się człowiek zdecyduje, jaką wybrać tonację, różową czy błękitną... Ale zostawmy to. Założę się, że nie poznasz buduaru! Dawn otworzyła drzwi. Przed sobą miała pokój wyłożony lustrami - cały, włącznie z sufitem. Oczywiście, wcale nie była zaskoczona - przecież sama wybrała pokój i zatwierdziła projekt, mimo to rzeczywistość przyprawiła ją o wstrząs. Idąc wzdłuż ścian, otwierała lustrzane dzwi, za którymi znajdowały się szafy na ubrania, rzędy półek, szafki na buty i wybita okładziną z drewna cedrowego, specjalnie klimatyzowana szafa na futra. Aż pod sufit piętrzyły się szuflady. Dawn nie znosiła, gdy jej rzeczy leżały byle jak złożone i ściśnięte. Wyciągnęła jedną z szuflad. Z zadowolniem pokiwała głową. Wsunęła ją z powrotem. Jej sylwetka odbijała się teraz w lustrach. Była ubrana w garsonkę z bladozielonego jedwabiu z poszerzonymi ramionami. Nie miała kapelusza. Widoczne spod spódnicy nogi zachwycały smukłością. Spojrzała na idealnie równe szwy pończoch. Uniosła ręce ku zimnej, gładkiej powierzchni lustra i koniuszkami palców dotknęła swego odbicia. Paznokcie miała tak długie, że trudno jej teraz było wykonywać choćby najprostsze domowe prace. Nawet przy zapinaniu guzików, czy przy przypinaniu pończoch do pasa, potrzebowała pomocy pokojówki. Pociągnięte delikatnym, srebrzystoperłowym lakierem podkreślały seledyn jedwabnej garsonki. Sam Max Factor domieszał odrobinę srebra do różu jej szminki, uzyskując w ten sposób odcień, który wiele kobiet starało się podrobić. Jak dotąd żadnej z nich nie udało się osiągnąć tego samego efektu. - Cudowne - szepnął Billy Sofkin - myśląc zapewne raczej o Dawn niż o buduarze. Potoczyła wzrokiem po pokoju, wyobrażając sobie, jak będzie wyglądał, gdy przeniosą tu wszystkie jej rzeczy. Wprost nie mogła się tego doczekać. Postanowiła, że już jutro każe Marie_claire zacząć przeprowadzkę. Może nawet jeszcze dzisiaj. Zawsze doskonale pamiętała wszystkie swoje rzeczy, nawet koronkowe chusteczki. Nie gromadziła futer i sukni jak inne gwiazdy, lecz to, co miała, było najlepszego gatunku. Obchodziła się ze swą garderobą tak, że można by to uznać za przesadę, czy nawet obsesję. Gdy zdejmowała buty, natychmiast czyszczono je woskiem, po czym stawiano na końcu długiego rzędu, tak by każda para była w należytym porządku. Buty ustawiano wedle koloru, do każdego buta wkładano prawidło. Chowano je następnie do obitego wypolerowaną skórą pudełka, z metalową tabliczką, na której znajdował się opis butów i kreacji, do której należało je zakładać. Tryb życia Dawn Avalon przypominał życie żołnierza. Posiadała wrodzone poczucie dyscypliny, zwracała uwagę na najdrobniejsze szczegóły. Wszystko, czym się zajmowała, pozostawało w imponującym porządku. Nie unikała nawet tych czynności, które większość ludzi uznałaby za stratę czasu i energii, albowiem staranne zajmowanie się drobiazgami uspokajało ją. Miała dość siły i pieniędzy, by wszystko działo się po jej myśli. Pragnęła także, by to, co należało zrobić, robiono dobrze. Dawn weszła do łazienki, w której królowała ogromna różowa wanna. Wchodziło się do niej, jak do małego basenu, po stopniach z różowego marmuru. Miała tu wszystko, czego pragnęła. Z wyjątkiem Charlesa. W łazience poczuła się nagle tak strasznie samotna, że nawet Billy zauważył, iż coś się z nią dzieje: nagła bladość, sinawe cienie, które momentalnie wystąpiły pod ciemnymi oczami - wszystko to sprawiało wrażenie, jakby za chwilę miała się rozpłakać. Billy Sofkin poczuł, że dostaje gęsiej skórki. Ale zmiany w wyglądzie Dawn znikły równie szybko, jak szybko się pojawiły. - Pokaż mi teraz pokój Charlesa - powiedziała. Billy natychmiast zrozumiał, co ją dręczy. Miał już na końcu języka pytanie, kiedy Corsini przyjedzie do swojego nowego domu, nim jednak zdążył je zadać, Dawn ruszyła przed siebie. Szła szybko, stanowczym krokiem, zupełnie innym od wdzięcznej powolności jej ruchów, tak dobrze znanej z ekranu. Wreszcie Charles zadzwonił. Ale, jak zwykle, z właściwym sobie wdziękiem, przesuwał dzień powrotu z tygodnia na tydzień. Nie mówił też, gdzie przebywa. Jego głos, niesiony przez druty międzymiastowych linii telefonicznych, brzmiał bardzo ostrożnie. Tak, jak gdyby przypuszczał, że ktoś podsłuchuje ich rozmowę. To, oczywiście, nie było wykluczone, zważywszy na zainteresowanie rządu sprawami Corsiniego. Śmierć Luckmana była aż nazbyt wygodna dla księcia Fbi i komisja kongresowa musiały - z wielką niechęcią - umorzyć śledztwo. Dlatego właśnie władze mściły się teraz, utrudniając Corsiniemu życie, jak tylko mogły. Jeśli nawet Charles przebywał w Stanach, najwyraźniej nie spieszył się, by ją ujrzeć. Bywały dni, gdy bolało ją całe ciało. Nocami wszystkie jej myśli krążyły wokół Charlesa. Zaczęła nawet myśleć o jakimś kochanku. Chciała się odprężyć, poczuć dotyk innego ciała. Ale chciała też, by było to ciało Charlesa. Ta namiętność przerażała ją, tym bardziej, że wcale nie była pewna, czy Charles tęskni równie mocno. Jeśli pożądał jej równie silnie, dlaczego tak długo nie wracał? Jeśli zaś jego uczucie wygasło, to co właściwie robiła sama w łóżku, gdy całe jej ciało płonęło z pożądania. Nie wątpiła, że Charles ją kocha. Ale czy kiedykolwiek czuł tak intensywną, skierowaną tylko ku jednej osobie namiętność, w mocy której pozostawała przez długie, samotne nocne godziny? Czy wiedział, co czuła? Był niczym zepsute, bogate dziecko. Dawn chciała bardziej otwarcie wyjawić mu swe uczucia, lecz była w niej jakaś powściągliwość, ostrożność powstrzymująca przed bezwzględną szczerością. Chciała, by wrócił. Wtedy spróbuje jeszcze raz. Ledwo zauważała, jak mijał czas. Chodziła na proszone obiady, kolacje i wernisaże. Często towarzystwa dotrzymywał jej Aaron Diamond, więcej niż szczęśliwy, że może pokazywać się publicznie z najpiękniejszą kobietą Hollywood pod rękę. Dawn nie musiała obawiać się plotek, bowiem powszechnie wiedziano, że Diamond nigdy nie sypia z klientkami. Gdy był zajęty, wychodziła w towarzystwie Krausa lub Goulandrisa. - Twój asystent to dziwak i impotent - powiedziała Polly Hammer, gdy rozmawiały na przyjęciu wydanym przez Diamonda na cześć Harry'ego i Sylvii Warmfleischów. - Zamiast brać go pod rękę, równie dobrze mogłabyś sobie przyczepić wywieszkę "Proszę nie dotykać towaru". - Może właśnie chcę, żeby mnie nie dotykano? - Tego to już mi nie opowiadaj, kochanie. Masz sińce pod oczami. Wiem, czego ci potrzeba. I ty także doskonale o tym wiesz. Mogłabym zamordować tego cholernego Charlesa. - Nie mów tak, Polly. Poza tym skąd ci przyszło do głowy, że Kraus jest impotentem? - Bo tak wygląda. Ma oczy jezuity. - A ilu znasz jezuitów, Polly? - Mnóstwo. Chyba wiesz, że nie pochodzę stąd. Stoi przed tobą Paulina Buszkowski, mieszkanka Betlejem w Pensylwanii. Wychowana przez zakonnice. Codzienne msze. Ojciec pracujący przy frezarce. Kiedy wracał wieczorem do domu upijał się do nieprzytomności i katował matkę i nas, dzieci... O, spójrz, Colemanowie. Muszę się wziąć do pracy. Polly zerwała się na równe nogi i zniknęła w tłumie. Była wychowanica zakonnego przytułku dla dzieci miała na sobie suknię o tak głęboko wyciętym dekolcie, że niemal graniczyło z cudem, iż jej obfite piersi nie wyskoczyły spod materiału. Nawet tutaj, w tłumie pięknych kobiet, Polly Hammer przyciągała uwagę. Dawn usłyszała za sobą jakiś szelest i odwróciła głowę. Nadchodził Kraus. Na przyjęciach zwykle znikał na dłuższy czas w pokoju z telefonem - zawsze miał coś do załatwienia. Dawn przyjrzała się mu dokładniej - rzeczywiście, było w nim coś księżulkowatego. Jeśli Kraus miał jakieś zalety, to jeszcze ich nie odkryła, ani - o ile wiedziała - nie odkrył ich nikt inny. Bez wątpienia Kraus urodził się już z surowo zmarszczonymi brwiami. - Jakieś kłopoty? - spytała. Strzelił palcami. - Vale. - Vale sprawia kłopoty? Jakie? - Chce, żebyśmy mu sprzedali część ziemi należącej do wytwórni. On i jego przyjaciele zamierzają tam coś budować. - Śmieszne. - Wcale nie - Kraus strzelił palcami. - Te parcele będą kiedyś dużo warte. Pewnego dnia działki przylegające do Wilshire Boulevard będą warte fortunę. Można by tam zbudować hotel... sklepy, biura... oczywiście, jeszcze nie teraz, gdy trwa wojna... - Mówiąc "śmieszne" miałam na myśli pomysł Vale'a - poprawiła go. - Skąd przyszło mu do głowy, że mu to sprzedamy? - Cóż... niestety, to wcale nie jest takie śmieszne. Najwidoczniej twój mąż rozmawiał z nim na ten temat. W każdym razie tak twierdzi Vale. - Charles? Trudno mi w to uwierzyć. - Vale powiada, że nawet ustalili cenę. Powiedział mi jaką... Rozbój w biały dzień. - Gdy tylko Charles do mnie zadzwoni, porozmawiam z nim o tym. - Byłbym bardzo zobowiązany - Kraus odchrząknął nerwowo. - Vale wspomniał także o tym, że Charles chce mu sprzedać taśmotekę. - Taśmotekę? Po co? O tym już kiedyś rozmawialiśmy! - Hm... taśmoteka nie jest w tej chwili wiele warta, przyznaję, ale jeśli po wojnie zacznie działać telewizja, wszystkie te stare filmy będą warte kupę pieniędzy. Bo w końcu, co innego będzie można na początku pokazywać w telewizji? Jeśli dojdzie do tej transakcji... - Wiem, wiem... - niecierpliwie przerwała mu Dawn. - David mówił mi o tym bez ustanku. Oczywiście, powinniśmy zachować całą filmotekę. - Empire potrzebuje kapitału - podjął po chwili Kraus. - Oboje o tym wiemy. Ale przez wyzbywanie się aktywów nie podniesiemy wartości firmy, tak mi się przynajmniej wydaje. Szczególnie, jeśli te aktywa za pół_darmo przejmie Vale. Dawn czuła, jak wzbiera w niej panika. Dotychczas przypuszczała, że nieobecność Charlesa i wstrzemięźliwość, z jaką wypowiadał się we wszystkim, co dotyczyło jego interesów, należy złożyć na karb jego kłopotów z rządem, czy też konieczności zachowania tajemnicy handlowej. Nawet nie przyszłoby jej do głowy, że w tym samym czasie, gdy ona usiłowała postawić na nogi Empire, Charles zacznie podkopywać jej pozycję, że dwulicowość, z której był znany w świecie interesów, może obrócić się przeciwko niej. Zachowywał się tak, jak gdyby jej udziały w Empire były jego własnością. Zaczerwieniła się z gniewu. Kraus widząc to, zdenerwował się jeszcze bardziej. Na czole pod grzywką rzadkich blond włosów, pojawiły mu się strużki potu. - Oczywiście, Charles pewnie wie, co robi - powiedział w nadziei, że nie posunął się za daleko w swojej krytyce Corsiniego. - Prawdopodobnie - parsknęła Dawn. - Nie rozmawiał z tobą na ten temat? - Nie wspomniał mi o niczym, nawet jednym słowem. - Zastanawiające... Jeżeli planuje się tak poważne zmiany, trzeba zwołać posiedzenie rady nadzorczej. Przecież to dotyczy także innych udziałowców. Trudno będzie przekonać ich do tych transakcji. - Jestem przekonana, że to tylko nieporozumienie. - Mam porozmawiać z Vale'em? Dawn potrząsnęła głową. Ostatnią rzeczą, której mogłaby sobie życzyć, były osobiste rozmowy Krausa z Vale'em, przed jej spotkaniem z Charlesem. Zamknęła oczy. Uporczywy ból głowy stawał się trudny do zniesienia. Kiedyś już zadała sobie pytanie, czy możliwe jest kochać kogoś, komu się nie ufa. Teraz poznała odpowiedź. To nie było miłe uczucie. `ty Księga V (c.d.) Królestwo kłamstw (c.d.) 23. (c.d.) - Nie mogę rozmawiać o tym przez telefon. Nie teraz. - Nie rozumiem, dlaczego - rzuciła gniewnie. - Wiem, że rozmawiałeś na ten temat z Vale'em. I to właśnie przez telefon. - Na miłość boską, tylko bez nazwisk! Musisz mi uwierzyć na słowo, że wiem, co robię. - Nie widzę w tym nawet odrobiny sensu. I nie życzę sobie, żebyś mnie traktował w ten sposób! Poza tym... - rozległo się brzęczenie, po czym dał się słyszeć jakiś napuszony głos: - Pani trzy minuty dobiegły końca - powiedziała telefonistka i przerwała połączenie. - Przecież jeszcze nie skończyliśmy! - krzyknęła Dawn. - Jest wojna. Połączenia międzykontynentalne zostały ograniczone do trzech minut. - Mówi Dawn Avalon! Z Hollywood! To bardzo ważna rozmowa! Chwila ciszy, po czym nieubłagana telefonistka odezwała się ponownie: - Przykro mi, panno Avalon. Pani czas dobiegł końca. - Rozmawiam z mężem, panienko. - Proszę położyć słuchawkę i, jeśli pani sobie życzy, zamówić następną rozmowę - powiedziała telefonistka, a w jej głosie dało się słyszeć mściwą satysfakcję. Dawn pomyślała, że z pewnością niezbyt często trafiają się telefonistce takie okazje. Choć raz mogła potraktować z góry gwiazdę filmową. - ...niczego nie rób - usłyszała dobiegający z daleka głos Charlesa, przytłumiony buczeniem i odgłosami innych rozmów. - Za kilka dni... - po czym połączenie zostało definitywnie przerwane. Dawn pozostała sam na sam ze swym gniewem. Dalej nic nie wiedziała o motywach, którymi w swych poczynaniach kierował się Charles. Założyła szlafrok i zeszła na dół, do kuchni, by zrobić sobie filiżankę herbaty. Mimo że dom był pełen służby, często sama parzyła herbatę. Parzenie herbaty było rytuałem, zaś rytualne obrzędy zawsze uspokajały jej nerwy. Pragnęła, by Charles wytłumaczył jej to, co robi. Czyżby obawiał się, że ktoś podsłuchuje ich rozmowę? A może po prostu nie chciał powiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi? Trudno zgadnąć. Pragnęłaby, by przynajmniej powiedział, że ją kocha. Chciała powiedzieć mu o mamie, ale jak miała to zrobić? Siedziała w kuchni, czekając, aż woda zacznie wrzeć. Mama zawsze twierdziła, że cała tajemnica robienia dobrej herbaty sprowadza się do odpowiedniego zagotowania wody. W Ameryce nigdy nie gotowano wody dostatecznie długo, by parzyć dobrą herbatę. Poza tym służba była tak leniwa, że nigdy się jej nie chciało wyparzyć czajniczka wrzątkiem. Zadziwiające, ile różnych rzeczy nauczyła się właśnie od mamy. Ale teraz już za późno, by jej za to podziękować. Dawn nie znosiła samotnych godzin w wielkim i pustym domu. Nie lubiła tłumu służby - zupełnie obcych jej ludzi. Nawet nie znała nazwisk służących, z wyjątkiem Marie_claire. Trudno było wynaleźć dość zajęć dla tej hałastry - właśnie kucharka poskarżyła się, że Dawn nie wydaje żadnych przyjęć, a lokaj stoi cały dzień niczym kołek w płocie, nie mając nic do roboty. Kiedy wreszcie przyjedzie Charles? Z zewnątrz dobiegł ją jakiś hałas - podeszła do okna. Na podjeździe zatrzymał się samochód, z którego wysiadł jakiś mężczyzna. Obszedł wóz, otworzył drzwi od strony pasażera i pomógł wysiąść Marie_claire. Wziął ją w ramiona i pocałował. Dawn wcale nie miała ochoty zabawiać się w śledzenie życia erotycznego służby, a tym bardziej nie chciała, by ktoś ją na tym przyłapał. Zasłoniła zatem szybko okno, wzięła herbatę i ruszyła po schodach na piętro. Właściwie dlaczego w życiu takiej Marie_claire nie miałby się pojawić mężczyzna - czy nawet paru mężczyzn. Nigdy przedtem jednak ich nie zauważyła. Poczuła się jeszcze bardziej samotna. Było w tym coś nienormalnego - ona, Dawn Avalon, usycha nocami z tęsknoty, podczas gdy jej pokojówka leży w objęciach mężczyzny. Pomyślała, że to, co robi Marie_claire, gdy nie jest na służbie, jest jej prywatną sprawą. Lecz sprowadzanie amantów do domu to coś zupełnie innego. Jutro porozmawia z nią o tym. Nie zaszkodzi pokazać służbie, że Dawn zdaje sobie psrawę z tego, co się dzieje za jej plecami. Nastawiła budzik na piątą - o świcie miała zebranie w wytwórni. Usiłowała zasnąć, lecz przed oczami ciągle miała Charlesa. Leżała z otwartymi oczami, wsłuchując się w szelest eukaliptusów za oknami. Teraz dopiero zrozumiała, dlaczego Morgan tyle pił. Bo utrata tego, czego najbardziej się pragnie - czegoś, co, jak się wydaje, słusznie ci się należy - zawsze jest udręką. Nawet gdy żyje się w luksusie. Pragnęła tylko jednego, żeby Charles leżał tu, u jej boku. Siła jej namiętności przerażała ją. Nigdy jeszcze nikogo nie darzyła tak silnym uczuciem. Wszystkie jej myśli krążyły wokół Charlesa. Świadomość tego raniła jej dumę - bardziej nawet niż przekonanie, że Charles za jej plecami dogaduje się z wrogiem. - Pierwsze ujęcia wcale mi się nie podobają. - Lacey też nie jest zachwycony - powiedział Kraus pojednawczym tonem. - Chociaż on się do tego nie przyzna. - Wolałabym, żeby zastąpił go Cukor. - Lacey jest równie dobry. Może nawet lepszy. Dostał dwa Oskary. To reżyser światowej sławy. - Skoro jest taki dobry, dlaczego na filmie wyglądam tak okropnie? - Początki zawsze są trudne. Za to teraz jakość zdjęć na pewno się poprawi. Osman to pierwszorzędny operator. Lacey ufa mu całkowicie. - Ale on będzie fotografował mnie, a nie Lacey'a. Kraus przewrócił oczami - był to upiorny widok. To on spowodował, że do reżyserowania "Miejsca kobiety", wybrano Roberta Rowlanda Laceya. Lacey miał klasę i wysokie mniemanie o sobie. Poza tym był dżentelmenem. Przybył do Hollywood z "prawdziwego" teatru i cieszył się sławą wielkiego intelektualisty. Nawet w Hollywood ubierał się w ciemne garnitury i białe koszule, a na głowę niezmiennie zakładał churchillowski melonik. Wyreżyserował dwa obsypane nagrodami, kasowe filmy. Jednocześnie otworzył przy Santa Monica Boulevard eksperymentalny teatr. Kraus poznał go w jego nadmorskiej posiadłości w Malibu. Można tam było spotkać przebywających na wygnaniu najsłynniejszych europejskich intelektualistów - Isherwooda, Manna, Brechta, Remarque'a. Kraus pozostawał pod urokiem Laceya i przekonał do niego Dawn, mimo że miała wiele wątpliwości. Nie można było odmówić Lacey'owi talentu, a jego pomysłom oryginalności. Miał jednak tę wadę, że chciał równocześnie sukcesu artystycznego i pełnych kas. Dlatego w końcu trafił do Hollywood, drogo sprzedając swą artystyczną duszę. Lacey odnosił się do Dawn z pełnym szacunkiem. Nigdy jeszcze nie kręcił filmu z prawdziwą gwiazdą, a doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że nie będzie traktowany w Hollywood poważnie do chwili, gdy tego nie zrobi. Obchodził się z Dawn tak ostrożnie jak z ładunkiem wybuchowym. Lacey miał świetne wyczucie scenariusza, dialogów, tempa akcji, nie zdawał sobie jednak sprawy z tego, że dla Dawn - i dla wytwórni - najważniejszy był wygląd gwiazdy. Wszystkie inne rzeczy były zupełnie drugorzędne. Kiedy to zrozumiał, starał się, jak mógł, spełniać życzenia aktorki, ale najwyraźniej sobie z tym nie radził. Dlatego często musiał całkowicie zdawać się na operatora. Osman był ostatnim odkryciem Krausa, ale i z niego Dawn nie była zadowolona. Uważała, że nie jest wystarczająco zdolny. Poza tym nie przypadło jej do gustu jego zamiłowanie do światłocieni i dziwaczne operowanie perspektywą. - On nie potrafi filmować kobiet - powiedziała Krausowi. - Jeżeli każesz mu zrobić scenę uliczną, to zdobędzie Oscara. Ale tutaj... - Lacey uważa, że ostatnie ujęcia są lepsze. - Lacey'owi także brakuje wyczucia w pracy z aktorkami. Powinnam była o tym pomyśleć, nim zaangażowałam tego intelektualistę. - Zrobił pierwszorzędne filmy... - Niech diabli wezmą jego filmy! - Osman otrzymał Oscara za... - Niech diabli wezmą jego nagrodę! Na chwilę zapadła cisza. Dawn rzadko klęła, a już nigdy w rozmowie z Krausem. Spojrzała w lustro. Jej twarz, zdawała się być piękniejszą niż zwykle. Reżyser miał to tylko sfotografować, utrwalić, nic więcej! Wszyscy, którzy widzieli na ekranie poszczególne ujęcia, byli zadowoleni z ostatecznego efektu. Wszyscy z wyjątkiem jej samej. Ona widziała delikatne blizny, nawet jeśli inni ich nie dostrzegali. Ale któż znał jej twarz lepiej od niej... Spojrzała na Krausa, który zdawał się być bliski płaczu. - Przepraszam - powiedziała. Melancholijnie wzruszył ramionami. - Nie ma za co, masz rację. To moja wina. - To wcale nie twoja wina, Kraus. Lacey ma, oczywiście, świetne referencje. Ale po prostu brak mu wyczucia, to wszystko. - Porozmawiam z nim. - Oboje z nim porozmawiamy. Westchnęła. Kolejny konflikt. Powinna unikać tego rodzaju konfrontacji, zwłaszcza że i tak miała dość kłopotów, z którymi prędzej czy później będzie musiała się zmierzyć. Dzień zaczął się od niemiłej sceny. Marie_claire wpadła w szał, kiedy się dowiedziała, że Dawn widziała ją z jej przyjacielem, żonatym mężczyzną. Histerycznie oskarżyła gwiazdę o szpiegowanie służby. Dawn zagroziła, że wyrzuci ją z pracy. Niestety - pomyślała - łatwiej się pozbyć pokojówki niż Laceya. - Będzie musiał odejść - powiedziała. - Lacey? To niemożliwe. Nie znajdziemy reżysera, który zgodzi się przejąć po nim film w połowie roboty. Wiesz o tym. - Więc znajdziemy przynajmniej nowego operatora. - Osman?... To już trzeci z rzędu... - Po czyjej ty jesteś stronie? Kraus popatrzył wzrokiem krótkowidza. - Oczywiście, że po twojej - odparł, po czym na chwilę pogrążył się we własnych myślach. - A także po stronie wytwórni - dodał. - Za dużo zerwanych kontraktów jak na jeden film. Musimy dowieść, że jesteśmy w stanie zrobić film, który będzie wielkim sukcesem kasowym... szybko i tanio... W przeciwnym razie ludzie zaczną mówić, że Empire było lepsze w czasach Bravermana. Nie zapominaj, że wszyscy tylko czekają na naszą klęskę. Nie jesteś jedynym udziałowcem... Posłuchaj, Lacey czeka na nas w dużej sali projekcyjnej. - Może poczekać. - On nie zechce czekać. Daj się przekonać, potrzebujesz go. Wszyscy go potrzebujemy. To dobry reżyser. Jeśli z nim zerwiemy, ludzie tacy jak Cukor, Wyler czy Houston nigdy nie zechcą tu pracować. Zlecą się za to miernoty w rodzaju tych, które zalały wytwórnię za rządów Bravermana i Cantora. Chcesz pozbyć się Osmana? W porządku. Ale nie przykręcaj śruby Laceyowi. Dawn spojrzała na Krausa. - Nigdy jeszcze nie słyszałam ciebie mówiącego w ten sposób - zawołała rozbawiona. Kraus poczerwieniał. - Przepraszam. Człowiek szybko się tego uczy... - Ależ nie, nie! To bardzo obrazowe. Mówiłeś, jakbyś był szefem studia. I, oczywiście, masz rację. Lacey zostanie, musi jednak nauczyć się robić dobre zbliżenia. Nie zamierzam kręcić filmu, w którym będę brzydka, nawet gdyby miało to przysporzyć Empire górę pieniędzy. - Wierz mi. Lacey dobrze zdaje sobie sprawę z własnych słabości. To rozsądny człowiek. - Więc dlaczego korzystamy z wielkiej sali projekcyjnej? Przyprowadził wszystkich tych mędrków, z którymi przesiaduje w Malibu? Potrzebuje świadków? - Świadków? Sam nie wiem. Po prostu zapytał mnie, czy może przyprowadzić ze sobą kilka osób. - To mi się nie podoba. Będzie miał nad nami przewagę. Przegłosują nas. - Daj spokój. Przecież to nie posiedzenie rady nadzorczej. Słowa Krausa przypomniały jej, że ma większe problemy od sporu z reżyserem - znów pomyślała o Charlesie. Kraus poprowadził ją przez montażownię. Z wielkiej sali projekcyjnej korzystano bardzo rzadko, w istocie rzeczy była niewiele większa od małomiasteczkowego kina. Została jednak luksusowo wyposażona - był tutaj nawet barek, zaś z tyłu, kilka rzędów obitych skórą foteli. Już zgaszono światła. Dawn weszła do ciemnej sali i usiadła w fotelu w pierwszym rzędzie. Właśnie na ekranie pojawiło się zbliżenie jej twarzy. Na większości widzów musiało to zrobić dobre wrażenie, Dawn jednak wiedziała swoje: kąt został źle dobrany, oświetlenie było zupełnie nieodpowiednie. Cień wokół nosa, choć sam w sobie nie był niczym złym, szpecił ją wyraźnie - sprawiał wrażenie, że Dawn ma zmarszczki. Przemknęło jej przez myśl, że Osman źle dobrał ogniskową. Na brzegach obraz był wyraźnie zniekształcony. Było to typowe spłaszczenie obrazu występujące przy filmowaniu szerokokątnym obiektywem. Powodowało że twarz Dawn wydawała się szersza niż w rzeczywistości. Żałowała, że nie wie więcej o technice fotografowania. Była jednak pewna, że David K~onig nie puściłby płazem tego rodzaju błędów. Prawie słyszała: "Weźcie dłuższy obiektyw, inną przesłonę... ciekawe, jakby to wyglądało z filtrem Wrattana... może numer dwa, z odrobiną wazeliny na brzegach, żeby rozproszyć światło..." Lacey zauważył, że Dawn zajmuje miejsce w pierwszym rzędzie, przesiadł się zatem bliżej niej. Podobnie jak jego srebrzyste włosy, opadające mu na kark, tak i timbre jego głosu był nieco teatralny. Wymowę trudno było uznać za angielską lub amerykańską. W jego scenicznym głosie brzmiała szekspirowska fraza, nawet podczas zwykłej rozmowy. Jego szept zdawał się przenikać cały dom. - Czyż nie cudowne? - zapytał. Dawn chrząknęła. - Jak pan sądzi, czy nie można poprosić tych ludzi, by nie palili? Tu nie można oddychać. - Oczywiście, oczywiście, droga pani - rzekł Lacey, pospiesznie gasząc papierosa. W ciemnym pomieszczeniu wszyscy na gwałt szukali popielniczek, żeby zdusić w nich cygara i papierosy. Po chwili tylko w rogu sali można było dostrzec czerwony ognik. Siedział tam ktoś, kto nie miał zamiaru spełnić jej życzenia. Postanowiła udawać, że tego nie widzi. Nie było sensu wszczynać o to kłótni. Lacey niewątpliwie poczytałby to za ba bską histerię. Chodziło w końcu o dym z jednego papierosa. Spojrzała na ekran. - Nie podoba mi się to - powiedziała wyraźnie. Lacey sprawiał wrażenie przerażonego. - Ależ to jest naprawdę dobre. Osman to geniusz. To, co usiłowałem tutaj ukazać... - To cień na mojej twarzy. - Ale to tworzy pewną całość, nie rozumie pani? Światło i cień... - Nie przypuszczam, by publiczność była skłonna zapłacić za oglądanie cieni - odpowiedziała na tyle głośno, żeby wszyscy mogli ją słyszeć. - Nie, nie, oczywiście, że nie... ale to bardzo piękne zbliżenie. Dawn, niech mi pani uwierzy... Przypomina to Murnau'a... niezwykłą grę jego światła i cienia... - Jak dzieła Bu~nuela w jego wcześniejszym okresie - z ciemności dobiegł czyjś gardłowy głos o najwyraźniej środkowoeuropejskim akcencie. - Reinhardt zwykł to nazywać "Der Lichtkegel des Bildes". Dawn spojrzała na swoją twarz na ekranie. - Nic mnie to nie obchodzi - rzekła. - Publiczność nie płaci za Bu~nuela. Płaci, żeby zobaczyć mnie. Chcą mnie widzieć piękną. A ja płacę Osmanowi za to, żeby pokazał moją urodę. - Jest pani piękna, Dawn - automatycznie westchnął Lacey, jak gdyby płaskie komplementy były najlepszą metodą na niezadowolenie kobiet. - Dziękuję, panie Lacey. Sama o tym wiem. Tylko proszę mi powiedzieć, dlaczego nie jestem piękna na tym kadrze? - Pozwoli pani, że wyjaśnię. Osman zamierzał uzyskać tu efekt daleki od... hm... konwencjonalnego wdzięku. - Nie rozmawiam z panem o konwencjonalnym wdzięku, Mr Lacey. Dawn zawsze trzymała Laceya na dystans. Zwracając się do niego zachowywała wszelkie formy towarzyskie. - Niech pan wraca do filmoteki i obejrzy sobie filmy, które zrobiłam dla Davida K~oniga - powiedziała po dłuższej chwili milczenia. - To, że coś jest brzydkie, wcale nie znaczy, że jest kunsztowne lub oryginalne. - Oczywiście, że nie. - I proszę sobie nie myśleć, że mówię to dlatego, bo jestem próżna. Wszystkie kobiety są próżne i ja nie stanowię wyjątku. Ale tu nie chodzi o próżność, a o to, jak dać publiczności to, czego oczekuje, przychodząc na mój film. - Jasne. Znakomicie to pani ujęła, jeśli wolno mi tak powiedzieć. Myślę jednak, że te ujęcia oddają bardzo wiernie pani urodę. - Lacey, ona ma rację. To ohydne! Głos, który dotarł do nich, był tylko nieco głośniejszy od szeptu. Dochodził z tego kąta sali projekcyjnej, gdzie skryty w ciemności siedział samotny palacz. Był to ochrypły głos zmęczonego człowieka, utrudzonego, nadwerężonego chorobą albo może po prostu przepalonego. Lacey zmarszczył brwi - znał tego człowieka. Spodziewał się, że grono jego przyjaciół, a w każdym razie jego współpracownicy, udzielą mu poparcia. Dawn, która całą uwagę skupiła na tym, co działo się na ekranie, usłyszała - lub odniosła wrażenie, że słyszy - jakieś znajome tony w tym szepcie, pewien specyficzny dobrze jej znany sposób wymowy. Chciała się odwrócić w kierunku, skąd dobiegał ten głos, nie miała jednak dość odwagi. - Twarz kobiety to nie jest fragment scenografii, Lacey. Obiektyw widzi przedmioty w dwóch wymiarach, lecz twarz to obiekt trójwymiarowy. Wciąż musimy odkrywać ją na nowo. Na taśmie musimy ukazać, że tak powiem, duszę twarzy. Poza tym każdy głupiec po wykonaniu zdjęć próbnych powinien wiedzieć, że Miss Avalon zawsze trzeba filmować z lewego profilu, nigdy z prawego. Jej lewy profil jest lepszy. Kamera powinna być nieco opuszczona, obiektyw niżej koniuszka nosa, może nieco pod kątem, żeby podkreślić kark. Czoło jest wprawdzie w rzeczywistości bardzo piękne, ale w filmie odbija za dużo światła, zwłaszcza w zbliżeniach. I skąd, do diabła, wzięły się na jej twarzy te cholerne zmarszczki? Zapadła cisza. W kącie sali nadal żarzył się czerwony ognik papierosa. Mężczyzna zaciągnął się dymem. - Rzecz jasna makijaż, kamera, światła, wszystko to musi ze sobą współpracować. Reżyser musi wiedzieć, czego chce, czy nie mam racji, Queenie? Teraz cisza trwała bardzo długo. Na ekranie ciągle jeszcze migotała twarz Dawn, lecz po paru sekundach i ona znikła, zastąpiona plamą bieli. Taśma skończyła się, rozbłysły światła. Dawn, która, niczym sparaliżowana, ciągle siedziała ze wzrokiem wbitym w ekran, powoli odwróciła głowę. Widziała, jak Kraus zrywa się z fotela - pobladły, jakby ujrzał ducha. Ludzie Laceya - wszyscy ci intelektualiści_emigranci i jego znajomi z teatru zaintrygowani szeptali coś do siebie. W fotelu siedział zgarbiony, szczupły, wysoki mężczyzna. Dawn zerwała się z miejsca, i rzuciła się ku niemu, przecisnąwszy się obok Laceya. Kraus usiłował utorować jej drogę. Z oczu płynęły jej łzy - tym razem prawdziwe. W jednym błysku, jak przed oczyma tonącego człowieka, stanęła przed nią przeszłość. On także zerwał się z fotela. - Lucien! - zawołała, przełykając łzy. - Nie mogę uwierzyć, że to ty! 24. Lucien odchylił się na fotelu i spojrzał w kierunku basenu. Podziwiał długość trawnika - przynajmniej ćwierć mili, powiedział sobie z niezawodnym instynktem fotografa, na oko oceniającego odległość. Zaraz też pobieżnie obliczył obszar posiadłości w akrach, a otrzymaną liczbę przemnożył przez cenę, jaką płacono za jeden akr ziemi w Bel Air. Gdy uświadomił sobie wysokość sumy, zagwizdał. - Szczęśliwa jesteś, Queenie - powiedział. - Szczęśliwa? Straciłam ciebie, David umarł... Nie wierzę w szczęście. - Nie? A ja tak. Wiesz, byłem na pustyni, zaraz po Bir el Hakim. Wkopywaliśmy się w piasek... własnymi rękoma. Zdziwiłabyś się, jak trudno jest wgryźć się w piasek. Kopiesz jak opętany, żeby wreszcie wygrzebać jamę, a tu piasek zasypuje dziurę prawie tak szybko, jak szybko kopiesz... Niemcy ostrzeliwali nas z haubic. Od samego wstrząsu krew puszcza ci się z nosa i uszu, wybuch podrzuca tobą niczym kawałkiem szmaty, piasek cię zasypuje. Niektórzy nie wytrzymywali i zrywali się do ucieczki. Ale zaledwie zdążyli wygrzebać się z piasku i wybiec w otwartą przestrzeń, szrapnele powalały ich na ziemię. Lucien zapatrzył się na ogród, jak gdyby widział tam coś więcej niż tylko dobrze wypielęgnowane trawniki i klomby, jakby miał przed sobą obraz odległej w miejscu i czasie bitwy. Potrząsnął głową. Wolną ręką otarł pot zalewający mu oczy. - Celem - ciągnął nie dokończoną myśl - prawdziwym celem jest szczęście. Niektórzy z nas umarli. Inni żyją. W pewnych sytuacjach przeżywa silny, sprytny, bezwzględny. To także widziałem. Ale w sytuacjach krańcowych życie i śmierć to tylko kwestia szczęścia. Mój sąsiad, polski malarz nazwiskiem Komarowski, został trafiony przez pocisk. Szrapnel wylądował dokładnie w jego okopie. Przez chwilę słyszałem, jak podniesionym głosem modli się po polsku, a potem ogłuszający huk... i nie ma Komarowskiego. Zamknął oczy. - Widzisz - podjął po chwili - on miał pecha. Mnie sprzyjało szczęście. Nie ma innego wyjaśnienia. Dawn spojrzała nań, usiłując dostrzec w jego twarzy rysy tego ugrzecznionego młodego człowieka, który wyciągnął ją z nory Goldnera i postawił na pierwszym szczeblu drabiny, po której wspięła się do Bel Air. Oczy miał takie same - błękitne jak zawsze - lecz twarz była obca. Zeszczuplał, odnosiło się wrażenie, że skóra przyschła mu do kości. W jego rysach była pewna surowość - coś, czego nie widziała u niego wcześniej. Zapuścił wąsy - nie było mu z nimi do twarzy. Tuż pod prawym okiem miał długą bliznę. Zmienił się przerażająco. Przez pięć lat wyobrażała go sobie takim, jakim go znała. Teraz zaś, gdy stanął przed nią, okazało się, że jest zupełnie inny. Wyciągnęła rękę i pogłaskała go po dłoni, by odwrócić jego uwagę, odniosła bowiem wrażenie, że popadł w jakiś trans. - Sądziłam, że nie żyjesz - powiedziała spokojnym tonem. - Szczerze mówiąc, ja też. - Kiedy Francuzi cię aresztowali, David usiłował cię wyciągnąć. Wiedziałeś o tym? Lucien wzruszył ramionami. - Nawet K~onig nie umiał czynić cudów. Zwłaszcza w walce z przeznaczeniem. - Zmusiłam go, żeby spróbował cię uwolnić, gdy tylko usłyszałam, że zostałeś aresztowany. - Tyle razy byłem aresztowany - odpowiedział wymijająco. - Przez jakiś czas siedziałem w więzieniu we Francji. Potem byłem w armii francuskiej. Potem w niemieckim obozie jenieckim. Bezwiednie zadrżał. - A potem uciekłem do Północnej Afryki. To było najgorsze. - Znowu więzienie? - Nie - roześmiał się. - Legia Cudzoziemska. Pochwycono mnie jako dezertera i miałem do wyboru: więzienie lub Legię. Zrobiłem zły wybór. Wypił łyk alkoholu, dotykając ustami kostki lodu tak, jakby całował świętą relikwię. - Za karę, wcielono mnie do batalionu karnego - zaczął po chwili. - Z plecakami pełnymi kamieni kopaliśmy rowy w piachu. Oczywiście, już następnego dnia w okopach znów był piach, więc kopaliśmy jeszcze raz. Wieczorami kopaliśmy groby dla tych, którzy umarli. Niektórzy zwariowali z upału i pragnienia. Ja najbardziej nienawidziłem much. Nie rozumiem, dlaczego wszyscy myślą, że pustynia jest czysta. W rzeczywistości to jeden wielki śmietnik. - Ale przeżyłeś. I to się liczy. - Czyżby? Pewnie tak. To rozczarowujące z moralnego punktu widzenia, ale do tego się to sprowadza. Przez całą wojnę starałem się to zrozumieć... przypuszczam, że ty zawsze zdawałaś sobie z tego sprawę, prawda? - Ubóstwo bardzo pomaga. - Przynajmniej tego mi oszczędzono - powiedział, po czym wstał, nieco sztywno trzymając się na nogach. - Zupełnie się nie zmieniłaś, Queenie - powiedział. - Ale widzę na twojej twarzy zmarszczki... nie, to nie zmarszczki, raczej małe bruzdy. Trzeba by się zastanowić, jak cię filmować, żeby nie były widoczne w świetle reflektorów. Mówił głosem beznamiętnym, bez zainteresowania czy współczucia. Zajmował się czymś, co stanowiło dlań problem techniczny, nic więcej. - Miałam wypadek samochodowy. Większość ludzi nie zauważy. - Ludzie na ogół niczego nie zauważają. Ale w fotografii najważniejsze jest oko... widzące oko. Wszystko inne to technika. Ujął dłońmi jej twarz. - Nie ma powodu, żeby te bruzdy były widoczne na ekranie. Westchnął. - Tyle już czasu minęło, Queenie. W gruncie rzeczy minęło nam życie. Ale ty jesteś piękna, jak zawsze, mimo blizn... Nie masz tu gdzie pod ręką drugiego drinka? Wskazała na barek. - Piękna robota! - zachwycił się Lucien, a w jego głosie pobrzmiewały echa dawnego entuzjazmu. - Boulle! Przebiegł palcami po ornamentach i ozdobach z pozłacanego brązu, kiwając z uznaniem głową. Zawsze miał słabość do ładnych mebli, a na widok tego barku jego twarz aż pojaśniała z zadowolenia. Przez chwilę, gdy się uśmiechał, przypominał dawnego Luciena, którego znała sprzed lat. Ale potem podobieństwo znikło, jakby to była tylko gra światła albo przypadek. Coś takiego zdarza się, gdy widzimy na ulicy znajomego, z którym chcemy się przywitać - i w ostatniej chwili okazuje się, że to pomyłka. - Jak ci się udało uciec stamtąd? Lucien uniósł ze stoliczka na kawę jakiś bibelot, dokładnie obejrzał go w świetle i położył na miejsce. Przebiegł palcami po blacie. - Majolika - szepnął. - Zadziwiające, że coś tak zmysłowego może być równie twarde i zimne. - David kupił to dla mnie... przed laty. Zastanawiała się, czy w zachwycie Luciena nie było jakiejś goryczy. Miał do tego prawo... - K~onig zawsze miał gust, trzeba przyznać... Jak się tu dostałem, pytasz? Kradłem, popełniałem oszustwa, kłamałem. Uciekałem. I wyświadczyłem drobną uprzejmość wywiadowi alianckiemu w Północnej Afryce... - Czy to było niebezpieczne? - Kiedy ratujesz własną skórę, odwaga przychodzi ci łatwo. Nie sprawiał wrażenia człowieka skorego do wdawania się w szczegóły. Podszedł do barku i nalał sobie drugą szlaneczkę scotcha z kryształowej karafki z manufaktury Waterforda. Wyglądało na to, że większą przyjemność czerpie z możności trzymania w dłoni pięknej karafki niż myśli, że za chwilę znowu się napije. - Bardzo piękna - westchnął. - Zatem znowu wyszłaś za mąż? Kiwnęła głową. - Jesteś zakochana? - Tak. - To dobrze. On też jest bogaty, jak słyszałem. - Tak. Bardzo. - Tym lepiej. Lucien usiadł na białej sofie, tuż przy Dawn, po czym postawił szklankę na stoliku z laki. Dawn wsunęła pod szklankę podstawkę. Uniósł brwi - w czym znowu przypomniał jej dawnego Luciena. Dawn, wiedziona instynktem, położyła rękę na jego dłoni. - Dawniej nie dbałaś tak o dom - zauważył. - Podstawki! Najwidoczniej za sprawą tego małżeństwa stałaś się inna. Może jeszcze nauczyłaś się gotować. - O, nie. Nie mam aż takich ambicji. - Przy tak dużej służbie nie jest to wcale konieczne... Ilu masz służących? - Czworo. Wszyscy kretyni. - Trudno to dostrzec. Zresztą, chociaż kretyni... pewnie jak wszyscy służący potrafią nie rzucać się w oczy. - Mają dzisiaj wychodne. - A Charles? On też ma tego wieczoru wychodne? - Charles jest w Nowym Jorku. Ostatnio pracuje jak maniak. - Najwyraźniej nie wprawia cię to w zachwyt. - Nie. Skąd wiesz? - Znam cię równie dobrze, jak siebie... Gazety piszą, że zwaliły się mu na głowę wszelkie możliwe kłopoty. To prawda? - Szybko da sobie z tym radę. - Czyżby? Najwyraźniej nie jesteś co do tego przekonana. Wiesz, w Algierze dużo się o nim mówiło. - Co takiego? - To wstrętne. Powszechnie uważa się, że pracownicy wywiadu trzymają język za zębami, a tak naprawdę to z nich potworni plotkarze. Krążyły plotki, że Charles pracuje dla wywiadu amerykańskiego. Ponieważ ma doskonałe stosunki w Niemczech i we Włoszech, nie powinno to nikogo zaskakiwać. I, oczywiście, jeśli to prawda, oskarżenia o współpracę z nazistami, którymi go obciążano, mają swój cel. Rozumiesz, Niemcy, słysząc o tym, zaczną mu ufać jeszcze bardziej niż przedtem... Z drugiej jednak strony mówiono, że Charles już od lat jest agentem niemieckim. Moim zdaniem jest to równie prawdopodobne. Niewykluczone też, że Charles jest podwójnym agentem, równie cennym dla jednej, i dla drugiej strony... Czy on cię kocha? - Bardzo. - Sprawiasz wrażenie jakbyś nie była o tym w pełni przekonana. Nie zamierzała wdawać się z nim w dyskusję na ten temat. Znał ją aż nazbyt dobrze, by wiedzieć, co myśli. - Właśnie przechodzimy trudny okres - powiedziała, nagle uświadamiając sobie, z jaką łatwością się z nim rozmawia. Namiętność, którą kiedyś w niej rozpalał, już dawno wygasła, lecz pozostała zażyłość. Brakowało jej tego od lat. Z Lucienem nie musiała niczego udawać, ani martwić się przeszłością. Jemu mogła ufać. Czuła to. - Dlaczego tu przyjechałeś? - Wojna. Londyn tak zarządził. Amerykanie z wdzięczności za to, co dla nich zrobiłem, dali mi dokumenty. Przyjąłem je. - To jedyny powód? - Nie. Chciałem cię znowu zobaczyć. Ach, tylko nie zrozum mnie źle. To, co nas kiedyś łączyło, należy do przeszłości. Ale nie można powiedzieć, że to już nic nie znaczy... Poza tym, chcę pracować. Kiedy usłyszałem, że jesteś właścicielką wytwórni i że Kraus trzęsie interesem, uznałem, że powinienem tu przybyć. A potem, gdy już się tu znalazłem, nie mogłem zdobyć się na telefon, coś mnie powstrzymywało... aż spotkałem Laceya. - Rozmawiał z tobą o tym filmie? - Trochę. Wiesz, co to za miasto, właściwie wszyscy i zawsze mówią tylko o kinie. Powiedział mi, że mu się trudno z tobą pracuje. Uznałem więc, że najlepiej będzie, kiedy na własne oczy przekonam się, o co chodzi. - Zrobiłbyś to lepiej? - Oczywiście. Osman to dobry operator, ale nie ma wyczucia do kobiet. Szczerze mówiąc, nie tylko umiałbym to zrobić lepiej, ale też bardzo bym chciał to zrobić. Szukam pracy. - Potrzeba ci pieniędzy? - Nie, nie... Dziękuję. Po prostu potrzebuję zajęcia. Muszę odbudować nadszarpniętą reputację. - Będziesz musiał się postarać o legitymację związkową. - To prawda. - A żeby ją dostać, będziesz musiał wydać sporo pieniędzy. O część rzeczy zadbam sama. Aaron Diamond i jego przyjaciele też mogą nam pomóc. Poproszę Krausa, żeby się pozbył Osmana. Jutro możesz zaczynać zdjęcia próbne. Wstał, pocałował ją w rękę. - Dziękuję - powiedział. - Po raz pierwszy pocałowałem cię w rękę w norze Goldnera. - A ja wtedy po raz pierwszy zostałam pocałowana w rękę. - Pamiętam. Sfilmuję cię tak, jak zawsze filmowałem, nie martw się. To będzie dokładnie tak jak za starych, dobrych czasów. - Stare, dobre czasy? Lucien, chyba wiesz dobrze, że dawne czasy nie były wcale takie dobre... - Ale lepsze od dni spędzonych w Bir el Hakim. Roześmiała się. - W to nie wątpię. Potem jednak na jej twarz wróciła powaga. - Jest jednak coś, o czym powinieneś się dowiedzieć. David kazał Krausowi przejmować twoje listy do mnie. I jestem pewna, że Kraus nie oddawał ci moich. Lucien nie wyglądał na wstrząśniętego, ani nawet zainteresowanego tym, co słyszał. - K~onig był bardzo przebiegłym człowiekiem - powiedział. - Powinienem był domyślać się tego. Ty też. Nie walczył fair, jak zwykliśmy to nazywać w szkole. Ale wątpię, czy w języku węgierskim istnieje odpowiednik amerykańskiego "niech wygra najlepszy". - Nie wydajesz się wściekły. - A co by mi z tego przyszło? Wyszłaś za niego. Potem on umarł. Później wyszłaś za Corsiniego. Powinienem uciec do domu. Przynajmniej skończyłbym z tobą raz na zawsze. Ale kariera wydała mi się ważniejsza, więc... Zawsze cię kochałem, wiesz przecież. I sądzę, że zawsze będę cię kochać. Ale to jeszcze nie powód, żeby powtarzać szaleństwa przeszłości. Co do dawnych dni, to myślę, że jesteś w błędzie. Wspominam je z rozrzewnieniem. W pewnym okresie tylko te wspomnienia utrzymywały mnie przy życiu. Czuła, że zaraz się rozpłacze. Objęła go ramieniem i pocałowała delikatnie, niczym siostra. Była przerażona, że jest taki chudy, ale jeszcze bardziej przeraziło ją to, że i on płakał. Przez chwilę zdawało się jej, że słyszy trzask, jak gdyby ktoś zamykał drzwi. Ale kiedy odwróciła głowę, nikoko nie spostrzegła. Dom był pusty i cichy. Znowu spojrzała na Luciena. Sprawiał wrażenie, jakby nie zauważył niczego niezwykłego. Przez chwilę dręczyło ją poczucie winy, minęło parę sekund, nim zdała sobie sprawę, że to absurd. - No, dość już tego - powiedziała. - Odwiozę cię do domu. Niewiarygodne, ile przyjemności czerpała z faktu, że ich role się odwróciły i że teraz Lucien będzie jej pasażerem. Uśmiechnął się. Wiedział, o czym pomyślała - jemu też przyszło to do głowy. Pragnęła, by Charles zrozumiał, dlaczego tak dobrze czuła się z tym mężczyzną. - Charles żąda zwołania posiedzenia rady nadzorczej - powiedział Kraus. Zatrzymał się w progu i przestępował z nogi na nogę. Dawn spojrzała na własne odbicie w lustrze. Już dwa tygodnie minęły od dnia, gdy po raz ostatni słyszała jakieś nowiny od Charlesa, odkąd wrócił. Była wściekła, że zatelefonował do Krausa, a nie do niej. Uznała jednak, że skoro tak uczynił, to widocznie miał swoje powody. Sypiała źle i było to widać. Charakteryzator urobi się po łokcie, pomyślała złośliwie. Na pewno dojdzie do wniosku, że to miłość tak ją wyczerpuje, albo że się przepiła. Była w parszywym nastroju. Pragnęła zaszyć się gdzieś w samotności i przeczekać, aż minie chandra. Ale oczywiście było to zupełnie niemożliwe. Przyszedł Kraus. Gdzieś w pobliżu kręcił się charakteryzator z wszystkimi swymi pudełeczkami, pędzelkami i słoiczkami, i na dobitkę z tym swoim nieustannym ględzeniem o niczym. Widziała też Laceya, który tylko czekał, by wręczyć jej scenariusz z naniesionymi przez noc zmianami tekstu. Pierwotna, odbita na powielaczu wersja leżała już na stole w jej garderobie - plik jasnożółtych kartek, wbrew wyraźnemu poleceniu Dawn, by jej kwestie drukować na różowym papierze. Chciała od razu wiedzieć, które partie tekstu należą do niej. Ponadto czekał jeszcze Dany Zegrin z plikiem dokumentów do podpisania... Dzień zaczęła od kłótni z Marie_claire, która nie dość, że spóźniła się ze śniadaneim, to jeszcze jak zwykle pyskowała. Dawn musiała przywołać ją do porządku i zrobiła to ostrzej niż zamierzała. Uznała, że powinna rozejrzeć się za nową pokojówką, inaczej obie będą się męczyły. - Żąda posiedzenia rady? Kiedy? - W ciągu najbliższych tygodni. - Wrócił? Nic mi o tym nie mówił. Gdzie on się, u diabła, podziewa? - Powiada, że trudno się z nim kontaktować. Podróżuje. Najpierw jedzie do Miami, gdzie zamierza kupić jakieś grunty, potem do Houston, a później to już sam nie wiem, gdzie... - Czy w ogóle wspomniał o mnie choć słowem? - Bardzo się spieszył. Odniosłem wrażenie, że nie podoba mu się to zainteresowanie, jakim Polly Hammer obdarza cię w swojej rubryce. W przypadku Charlesa w ogóle trudno o tym mówić, ale, sądząc z jego głosu, czuje się urażony. - Nie mam pojęcia, czemu się złości. Przecież to wszystko dla jego dobra. Kraus zamyślił się przez cchwilę. Wieloletnie doświadczenie w pracy wyostrzyło jego spostrzegawczość, wykształciło intuicję. Rozumiał innych. Dawn brakowało tej umiejętności. Rozumiał próżność, wiedział, co to zraniona duma, zazdrość i egotyzm. Pracował z wieloma ludźmi, samemu nie będąc ani Adonisem, ani gwiazdą. - Czy pomyślałaś o tym, że im lepiej Polly przedstawia ciebie, tym gorzej wypada Charles? - Polly czasem koloryzuje. - Charles mógł dojść do wniosku, że tworząc własną legendę oddzieliłaś swoje sprawy od jego kłopotów. - Ale to wcale nie było zamierzone, sam przecież wiesz. - Ja wiem. Ale czy Charles wie? - To pomysł Aarona. Mówiłam o tym Charlesowi. Był zachwycony. - Hm... teraz już nie jest. Oczywiście, trzeba go zrozumieć, ten człowiek walczy o przeżycie. Nic w tym zaskakującego, że to, co mówił, brzmiało nieco dziwnie. - Dziwnie?... - Zasypywał mnie swoimi projektami jak maszyna. Początkowo nawet myślałem, że jest pijany. - Charles nie pije dużo. - Wiem, wiem. Ale mówił o interesach jak... jak szaleniec. Wyglądało, że więcej ma pomysłów niż możliwości. Była w nim jakaś niezdrowa niecierpliwość. - Czasami daje się ponieść fantazji. - Aha. Pocieszyłaś mnie. Bo ja już myślałem, że jest na mnie wściekły. Dopiero po jakimś czasie uświadomiłem sobie, że on po prostu nie chce, by mu przerywać. - Omówiłeś z nim propozycję Vale'a? - Nie było żadnej dyskusji. Charles kazał mi, żebym wpisał ten punkt do porządku dziennego. W ogóle nie był w nastroju do omawiania czegokolwiek. Skoro już o tym mowa... czy rozważyłaś, co dalej z Lacey'em? Przyszedł tu jeszcze przed świtem i czeka, aż poświęcisz mu chwilę czasu. - A Osman? - Siedzi przy kamerze i opieprza asystentów. Zegrin usiłuje go uspokoić. Osman przypuszcza, że zastąpi go ktoś inny. - To dobrze przypuszcza. Lucien zajmie jego miejsce. Kraus strzelił palcami, po czym skinął głową. - Jeśli nie stracił wyczucia, będzie znakomity - powiedział, lecz Dawn zauważyła pewne wahanie w jego głosie, jakby się zastanawiał, czy warto było wszczynać z nią kłótnię. - Skończmy z tym - westchnęła. Wierzyła w lojalność Krausa, mogła mu więc pozwolić na jawne okazywanie dezaprobaty, wobec decyzji, które podejmowała. Na jego twarzy pojawił się wyraz lekkiego zakłopotania. - To nie moja sprawa - zaczął niepewnie - ale bądź ostrożna. Charles to mężczyzna bardzo, bardzo... zazdrosny. Może nie zrozumieć. - Nie zrozumieć?... Czego? Lucien to mój stary przyjaciel. I najlepszy z operatorów, jakich znam. Podjęłam decyzję tylko ze względów profesjonalnych. - O ile to sprawa czysto zawodowa... - Oczywiście, że zawodowa! - parsknęła niecierpliwie. - W takim razie, w porządku - powiedział Kraus, lecz Dawn, sądząc po jego minie, była przekonana, że wcale tak nie myśli. - Wspomniałem o tym - dodał jakby chciał rozproszyć wszystkie jej wątpliwości - bo kiedy rozmawiałem z Charlesem, sprawiał takie dziwne wrażenie. Może dlatego, że dzwonił z budki telefonicznej. - Charles?... Z budki?... - Najwidoczniej obawia się, że jest na podsłuchu. Mówił mi, że jego szofer nosi za nim całą torbę drobnych, tak by mógł dzwonić z automatów... - To chyba wyjaśnia, dlaczego ostatnio wcale do mnie nie dzwonił. Pewnie nie chce, żeby moje nazwisko trafiło do raportów Fbi. Dawn starała się robić dobrą minę do złej gry - ze względu na Krausa. Charles niewątpliwie pragnął trzymać ją z dala od wszelkich swoich kłopotów, lecz znając go wiedziała, że nie zatelefonował raczej dlatego, iż nie chciał wdawać się z nią w dyskusję co do swoich planów wobec wytwórni. Chciał działać szybko i z zaskoczenia, zdawała sobie z tego sprawę. Ale ona pragnęła więcej. Chciała tego samego, czego w swoim czasie pragnął David K~onig. Charles nie rozmawiał z nią o tym, co zamierzał zrobić. Jeśli wiedział, że będzie się przeciwstawiać jego planom, po prostu unikał jakichkolwiek dyskusji na ten temat. Stawiał ją przed faktem dokonanym, by następnie - z właściwym sobie wdziękiem i trafiającymi do serca słowami przeprosin - przekonać ją do swoich pomysłów. Ta metoda jeszcze nigdy go nie zawiodła. Ale tym razem postanowiła, że mu nie ulegnie. Stopniowo, krok po kroku, niczym człowiek wchodzący do basenu, Lucien na nowo uczył się sztuki robienia zdjęć. Posłał po szefa studia. Pop Deigh - nadęty, patrzący złym okiem na niedawnego totumfackiego Danny Zegrina - był na przemian oklapły ze strachu, i wezbrany nienawiścią. Lucien kazał mu wziąć się do roboty. Deigh gniewnie pomrukiwał i protestował. Do jego obowiązków należało obniżać koszty. Wiedział zaś, że Zegrin usiłuje zdobyć sobie renomę jako jeszcze większy niż on tępiciel "nieuzasadnionych" wydatków. Wkrótce jednak rozpoznał w Lucienie profesjonalistę. Poza tym wystarczyło jedno spojrzenie na twarz Dawn, by zaczął posłusznie wypełniać polecenia nowego operatora. - Ta suknia jest okropna - skrzywił się Lucien. - Za dużo w niej ozdób. To film, nie pokaz mody. W drzwiach ukazała się głowa Krausa. - Mam nadzieję, że wiesz, co robisz - powiedział. - Ta suknia to majątek. - Kraus, wszystkiego, co wiesz, nauczyłeś się ode mnie. Powinieneś się wstydzić, że wokół Queenie krzątają się same miernoty. - To są zawodowcy - łagodnie zauważył Kraus. - Zawodowcy są najgorsi, bo myślą, że zjedli wszystkie rozumy. Lepiej mi daj zdolnego amatora. Dawn siedziała spokojnie. Zawsze wiedziała, czego tu brak: mężczyzny, który umiałby zrozumieć jej urodę. Gorączkowa krzątanina wokół ani jej nie przeszkadzała, ani nie wzbudziła w niej zainteresowania. Jej praca polegała na tym, by pozostać sobą. Nie spojrzała na własne odbicie w lustrze. Nie musiała. Zerknęła na twarz Luciena i dostrzegła uśmiech. To wystarczyło. Więcej nie musiała wiedzieć. Spojrzał na nią przez obiektyw, który trzymał na ramieniu. Wykadrował jej twarz, i skinął głową. - Dobrze - powiedział. - Bardzo, bardzo dobrze. W jego słowach słychać było spokojne zadowolenie człowieka, który chwali własne dzieło. - Proszę położyć parę kropli wody na jej wargi - powiedział do charakteryzatora. - Tak, żeby odbijały światło. Ma pan atropinę? Mężczyzna wyjął buteleczkę z kroplami - miał ją pod ręką. - Po dwie krople do oka - polecił Lucien. - Chcę tak powiększyć źrenice, żeby oczy były jeszcze ciemniejsze niż teraz. - To potrwa minutkę lub dwie. Pani Avalon musi zachować szczególną ostrożność, bo po zakropleniu atropiny straci ostrość widzenia. - Nie szkodzi. Wystarczy, jeśli kamera zachowa ostrość widzenia. Proszę, niech pan zaczyna. Poczekamy. Dawn odchyliła głowę, czując, jak krople spadają jej na źrenice. Starała się, by kropelki nie rozmazały jej makijażu. Lucien chwycił charakteryzatora za nadgarstek i spojrzał na jego zegarek. Nawet zegarka nie ma uświadomiła sobie Dawn. Musi mu kupić. Kiedy minęły dwie minuty, Lucien z trzaskiem otworzył drzwi i krzyknął: - Światła! Rozbłysły reflektory. Charakteryzator miał rację, pomyślała Dawn, gdy ruszyła przed siebie, czując żar bijący od reflektorów. Wszystko było nieostre. Twarz Luciena, rozmazana i widziana podwójnie, sprawiała wrażenie młodszej, niemal takiej, jaką zapamiętała z dawnych czasów. Weszła w krąg światła i ujrzała wpatrzone w nią twarze. Twarz Lacey'a - nalaną tłuszczem i zaczerwienioną. Twarz Zegrina - służalczą jak zawsze. Jego czarne włosy błyszczały w półmroku. Stał za zwierzchnikami. Twarz Krausa - oczy skryte za szkłami okularów, odbijającymi błyski lamp, usta rozwarte w podziwie. Twarz Deigha - zasłonięta przez stary, zniszczony filcowy kapelusz, nisko opuszczony na czoło. Jego ludzie przerwali pracę, by móc widzieć, jak gwiazda zstępuje ze schodów, ciągnąc za sobą tren swojej sukni. W studio nagle zapadła cisza. Wysoko, nad głowami wszystkich, na pomostach pod sufitem zamarli w bezruchu technicy oświetlenia. Dwie setki ludzi spoglądały na Dawn w milczeniu. Wśród nich większość stanowili mężczyźni, dla których handel pięknem był częścią zawodu. Obcowali z najpiękniejszymi kobietami świata, nawet jeśli były tylko ruchomym fragmentem dekoracji lub osobami, którym trzeba przykleić znaczek na podłodze, wskazujący, jak mają się poruszać na planie. Empire już od lat nie miało gwiazdy pierwszej wielkości. Mgm miała Garbo, Paramount miała Dietrich, gdy tymczasem Empire uległo obsesji Marty Bravermana, który koniecznie chciał wykreować na gwiazdę Inę Blaze. Bez powodzenia. Ów dodatkowy brak symbolizował podupadającą kondycję wytwórni. Dawn zatrzymała się w milczeniu - dobrze znała historię tego miejsca. Znakomicie rozumiała, co tak naprawdę znaczy jej wejście. Poza tym prawie zupełnie straciła ostrość widzenia, nie chciała więc sama schodzić po schodach w obawie, że się potknie i przewróci. Ta krótka chwila wydała się trwać wieczność. Nagle z wszystkich stron studia dobiegły ją głośne brawa. Nie słyszała gwizdów. Zdawała sobie sprawę, że nie jest gwiazdą, którą wita się gwizdami. Była symbolem kina: uosabiała piękno, o jakim marzyli zwykli ludzie. Jakże pragnęła, by Charles mógł widzieć ją w tej chwili. Ale czy on by coś z tego zrozumiał? Prawdopodobnie nie. Uśmiechnęła się triumfalnie, po czym z pomocą Luciena zeszła na dół tuż przed kamerą, którą teraz ledwo widziała. Słyszała, jak krzyk Luciena przebija się przez gwar głosów: - W porządku! A teraz zróbmy z tego film! Zwróciła się w stronę, skąd dobiegał jego głos i przesłała mu pocałunek. Teraz już wszystko pójdzie jak po maśle. - Piękny zegarek - rzekł Lucien, podnosząc rękę ku światłu. - Czy zbytnio nie rzuca się w oczy? - Ani trochę. Dawn wybierała zegarek długo i starannie, trochę zawstydzona tym, że już zapomniała, jaki kształt zegarka Lucien lubił. Może zresztą nie zapomniała, tylko nigdy tego nie wiedziała, bo nie zwracała na to uwagi? Sądziła, że powinien nosić staromodny zegarek ze złotą bransoletą, ale nie była tego pewna. Van Clef and Arpels nie miał niczego, co by jej odpowiadało. Uznawszy zatem, że Charles miał wszystko w najlepszym gatunku i najmodniejsze, kupiła Lucienowi zegarek podobny do tego, jaki nosił jej mąż. Nie była zaskoczona, kiedy się okazało, że jest to najdroższy model, jaki był w sprzedaży. Przed laty, w Londynie, kiedy była bez grosza przy duszy, Lucien zabrał ją na Bond Street na pierwsze zakupy w jej życiu. Teraz ona była w stanie zrobić to samo dla niego. Zrobiła zresztą więcej: poleciła Krausowi, by wynajął mu dom niedaleko jej posiadłości i postarał się o jakiś samochód. Możliwości wytwórni były nieograniczone: nie minęły dwadzieścia cztery godziny, a Lucien wprowadził się do umeblowanej w stylu hiszpańskim willi z basenem w Bel Air. Lucien nie miał prawa jazdy? Nic prostszego. Wystarczyło parę telefonów z Empire, a nazajutrz do studia osobiście pofatygował się nadinspektor z Kalifornijskiego Wydziału Ruchu Drogowego. Zrobił Lucienowi krótki sprawdzian i z miejsca wystawił mu stosowny dokument. Była wojna i kupno nowego samochodu zdawało się niemożliwe. Nie minęły jednak dwa dni, a biały crysler_limuzyna zajechał przed wytwórnię. Wewnątrz wozu leżały kartki na benzynę. Studio wypłaciło Lucienowi zaliczkę i otworzyło mu konto bankowe. Zadbano o ubezpieczenie, załatwiono mu wizytę u jednego z najlepszych dentystów w Bel Air, wyznaczono mu miejsce do parkowania wozu podpisane jego imieniem i nazwiskiem. Wszystko to było w Hollywood tak powszechne, że nikt się już temu nie dziwił. Dawn myślała, że nie ma powodu, dla którego nie miałaby puścić w ruch całej tej machiny. Po raz pierwszy od wielu tygodni, a nawet miesięcy, była zadowolona z samej siebie. Tęskniła za Charlesem - tęskniła za nim rozpaczliwie, gdy późną nocą sama leżała w łóżku. Ale starała się ciągle być zajęta, starała się dobrze bawić, przekonana, że Charles tego właśnie dla niej pragnął. Niekiedy Lucien pytał, co by pomyślał Charles, gdyby wiedział, jak dużo czasu spędzają razem. - A dlaczego miałby się tym przejmować? - spytała, wyśmiewając samą formę, w jakiej zadał jej to pytanie. W głębi ducha pragnęła jednak, by Charles się tym przejął. Czuła się dotknięta jego milczeniem, niezależnie od powodów, dla których się nie odzywał. Oburzało ją to, że kieruje Empire z daleka, że zostawił ją samą na tak długo. Szczypta zazdrości - niewielka, bardzo niewielka szczypta - nie powinna mu zaszkodzić. Może w ten sposób nauczy się czegoś, o czym dotąd nie wiedział. Nie chciała, by ktokolwiek uważał ją za swoją własność, a już na pewno nie jej mąż. A poza tym, powtarzała sobie, nie ma powodów, by czuła się winna. - Kim są Patsonowie? - spytał Lucien, zapinając zegarek na przegubie dłoni. Jechali właśnie krętymi drogami w okolicach Santa Monica. - Patsonowie? - powtórzyła. - Od pokoleń są milionerami. Oczywiście, w tym stwierdzeniu nie zamykała się cała prawda o klanie Patsonów. Ich majątek był rzeczywiście olbrzymi. Wielu ludzi sądziło, że do Patsonów należy cała Kalifornia, co jednak - jak zapewniła Dawn Polly Hammer - było zwykłą przesadą. "Na pewno nie cała Kalifornia" - oburzała się Polly. "Co najwyżej jedna czwarta". I mówiła zupełnie serio. Norman Patson przychodził codziennie do swego biura w budynku należącym do Fundacji Patsonów. To co tam robił, pozostawało dla wszystkich tajemnicą. W tym samym czasie Billie Patson z energią, przerażającą każdego, kto ją spotkał, zarządzała redakcjami gazet, rozdzielała zapomogi dla instytucji dobroczynnych, podejmowała ostateczne decyzje co do nowych inwestycji, nękała rektora uniwersytetu, założonego przez Patsonów, spełniała swe obowiązki stanowego senatora. W młodości, gdy jeszcze nie musiała zająć się rodzeniem dzieci, znalazła nawet dość czasu, by zrobić karierę filmową. Poza tym grała w tenisa lub w golfa i interesowała się stajnią Patsonów. Z niej to pochodziły dwa konie, które zwyciężyły Kentucky Derby. Norman znany był z tego, że stale miał błędne spojrzenie, opowiadała Polly, lecz Billie nie spuszczała z niego oka. Na przyjęcia do Patsonów zapraszano ludzi, których rodziny były bogate i posiadały władzę na długo przedtem, nim wynaleziono kino. Byli to bogacze z urodzenia. Jeśli więc na liście gości znalazła się także Dawn, to nie dlatego, że była gwiazdą filmową, ale dlatego, że była żoną bankiera o międzynarodowych koneksjach i posiadała większość udziałów Empire Pictures. Goście Patsonów byli w znacznej części ludźmi w średnim wieku. Kobiety miały opaloną cerę, dużo czasu spędzały na słońcu. Mężczyźni byli czerwoni na twarzach od nieustannego pociągania martini i gry w golfa. Opuściwszy Luciena, by osobiście przedstawić się Normanowi Patsonowi, miała okazję przekonać się, że gospodarz wcale nie miał tak błędnego wzroku, bowiem natarczywie wpatrywał się w jej piersi. Dawn niejednokrotnie mogła się przekonać, że gwiazdy amerykańskiego kina nie umiały zachować się w towarzystwie. Pod tym względem Dawn różniła się od większości z nich i była tego świadoma. Wiedziała, co robić, by oczarować towarzystwo. Urzekła wszystkich, których przedstawiała jej Billie Patson. Wszystkich oprócz patrzącej na nią wrogo swymi zielonymi, kocimi oczyma, Penelopy Daventry. - Już kiedyś zostałyśmy sobie przedstawione - chłodno stwierdziła pani Daventry. - Miło mi spotkać panią ponownie - mechanicznie wyrecytowała Dawn, która najchętniej ukryłaby się gdzieś w najodleglejszym zakątku salonu. Nie mogła jednak zrobić kroku, trzymana pod ramię w żelaznym uścicku Billie Ptson. - Czyżby? - wycedziła pani Daventry. Jej opalona kalifornijskim słońcem cera pociemniała. Nadal kusiła mężczyzn i niewielu potrafiło oprzeć się jej urokowi. Zawsze udawało się jej przekonywać ich, że dużo dla nich znaczyła. Niski, ochrypły głos i chłodne spojrzenie działały niczym wyzwanie. Właściwie nie kusiła, lecz rozkazywała. Aż do momentu, gdy pojawiła się Dawn, pozostawała w centrum zainteresowania wszystkich mężczyzn. - Słyszałam, że mieszka pani u Dominique'a Vale'a - powiedziała Dawn. - Chwilowo. To miły człowiek, ale niełatwo wytrzymać z nim pod jednym dachem. Zbyt wielu młodych mężczyzn przepływa przez ten dom... wie pani, co mam na myśli. Zamierzam wynająć jakiś miły domek w Beverly Hills, przynajmniej na czas, gdy mój biedny mąż poci się w Indiach. Teraz, gdy Amerykanie przystąpili do wojny, wiem przynajmniej tyle, że Japończycy nie wejdą do Kalkuty. A szkoda, prawdziwa szkoda, bo to przynajmniej nauczyłoby tubylców, że istnieją ludzie jeszcze gorsi od Anglików. Oczywiście, teraz wszędzie tam kręcą się Amerykanie i nie znajdziesz dziewczyny, która nie miałaby ochoty poślubić jankeskiego żołnierza. Dawn roześmiała się z przymusem. Właśnie w tej chwili u jej boku pojawił się Lucien w swoim nieskazitelnie białym garniturze. Wziąwszy ją pod rękę zawołał głosem prawie tak żywym jak dawniej: - Och, Queenie, tyle się już nasłuchałem o polityce, że mam na dzisiaj dosyć... I wtedy zauważył panią Daventry. Ukłonił się lekko, gotów pocałować ją w rękę, lecz ona nie wyciągnęła ku niemu dłoni. Triumfująco popatrzyła na Dawn. - Queenie! - syknęła. Przez błękitny obłok papierosowego dymu Dawn widziała jej ostry wzrok. - No, tak! Powinnam była sama się domyśleć. Siostrzenica Morgana Jonesa. Długą drogę przeszłaś, nim zdołałaś wspiąć się tak wysoko, nieprawdaż, Queenie? - Nie wiem, o czym pani mówi - powiedziała Dawn. - O, dobrze wiesz! - Pani Daventry roześmiała się skrzypliwie. - Właśnie zastanawiałam się, kogo też przypomina mi ta twarz, gdy nasz miły Lucien Chambrun odświeżył mi pamięć. Wychowanica domu maharadży! Coś takiego. - Bardzo zabawne! Nie zamierzam dłużej tego znosić! - O, myślę, że będziesz musiała, moja mała - pani Daventry zniżyła głos. - Już ja zadbam o to, by wszyscy, nie wyłączając Charlesa, poznali prawdę o Dawn Avalon. Co za szkoda, że nie mogę doprowadzić do tego, by cię aresztowano jako złodziejkę. Ale też nie przypuszczam, żeby cię tolerowano w salonach, gdy wszyscy z towarzystwa dowiedzą się, że jesteś pół_hinduską. Amerykanie nie lubią takich niespodzianek tak samo, jak nie lubią ich ludzie w Indiach. Zgniotła papierosa w popielnicy i spojrzała na Luciena. - Wygląda pan, jak ktoś, kto dopiero co powrócił z wojny - zauważyła drwiąco. - Niemniej jednak i panu udało się w końcu stanąć na nogach, prawda? Ale radzę zachować ostrożność. Niech pan tylko zapyta Queenie, co przydarzyło się wujowi Morganowi. Jestem przekonana, że wszyscy chętnie usłyszelibyśmy odpowiedź. - Nie mam najmniejszej ochoty rozmawiać o tym - odpowiedział Lucien, wyraźnie akcentując słowo po słowie. - Ani w ogóle o niczym innym. - Jeśli chodzi o kobiety, zawsze był pan skończonym durniem - stwierdziła pani Daventry, odwróciła się i odeszła. - Szalona kobieta - mruknął Lucien, prowadząc Dawn pod rękę. - Chorobliwie zazdrosna. To pewnie klimakterium. Gdy jednak spojrzał na ciągle drżącą ze złości czy też ze strachu Dawn, uświadomił sobie, że przynajmniej jeden z pocisków, wymierzonych przez panią Daventry, trafił w cel. Siedzieli w mroku w ogrodzie otaczającym wynajęty dom Luciena. Dawn nie chciała wracać do swojej wielkiej i pustej posiadłości w Bel Air. Wiedziała, że już dłużej nie wytrzyma samotności. Wieczór u Patsonów dłużył się jej nieznośnie. Zwłaszcza że musiała wysłuchiwać szczebiotania i głośnego śmiechu pani Daventry, siedzącej z drugiej strony stołu i znosić spojrzenie jej zielonych oczu. Na ramiona narzuciła biały płaszcz Luciena z wielbłądziej wełny. Wieczorami bywało już chłodno, nie chciała jednak wchodzić do domu, jakby na przyjęciu u Patsonów nabawiła się chwilowej klaustrofobii. Wilgoć w powietrzu zniszczyła jej fryzurę, ale nie przejęła się tym. Lucien siedział obok niej. W milczeniu palił papierosa. Co pewien czas kiwał głową na znak, że słyszy, co do niego mówi. Wyrzucił niedopałek i zapalił nowego papierosa. - To tylko mały skandal - powiedział w końcu spokojnie. - Nic więcej z tego nie wyniknie. - Nie mogę sobie pozwolić nawet na mały skandal - odparła, lekko zirytowana. - Zwłaszcza teraz. - Martwisz się o karierę? Jeśli tak, to wystarczy, że będziesz dementować wszystkie pogłoski. Gorsze rzeczy przydarzały się dawniej gwiazdom. Na przykład już od lat wszyscy plotkują, że Greta Garbo jest lesbijką. A jej karierze nie zaszkodziło to w najmniejszym stopniu. - Bycie pół_hinduską to o wiele gorsza sprawa. - Możliwe. Ale i to zdarzyło mi się słyszeć o gwiazdach... Poza tym to, że jesteś gwiazdą, powinno cię uchronić przed atakami tej Daventry, która w porównaniu z tobą jest zerem. Polly Hammer mamy po swojej stronie. Charlesa również. - Czyżby? Nie znasz go. Ja czasami myślę, że też go nie znam. On sam znajduje się teraz w trudnej sytuacji. Nie znosi skandali. Kto wie, jak się poczuje, kiedy się dowie, że poślubił Anglo_hinduskę? - Nonsens. Najprawdopodobniej Charles nie ma nawet pojęcia o tym, co to takiego "Anglo_hinduska". - W ogóle niczego nie rozumiesz! - Nie rozumiem, dlaczego wyładowujesz na mnie swą złość. Przecież staram ci się pomóc... O co chodziło tej Daventry, kiedy wspomniała o Morganie? Mówiłaś mi, że był twoim opiekunem. Nie wspomniałaś, że to krewny. Zresztą, zdążyłem już o nim zapomnieć. - Ja też - powiedziała, zdając sobie sprawę z tego, że musi pohamować swoją szczerość. Z miny Luciena odczytała, że i on pohamował ciekawość. - Skoro tak, to niech go diabli - mruknął. - Zatem najbardziej niepokoisz się o Charlesa? Skinęła głową. - Nie rozumiem, co on właściwie zamierza. I nie mam do niego zaufania, choćbym chciała... i chociaż powinnam. Ale nie mogę nic na to poradzić. - Myślisz, że ma inną kobietę? - Skądże, nic podobnego! - zawołała z lekką irytacją w głosie. - Charles jest wierny aż do przesady, jak zresztą większość ludzi zazdrosnych. Ja też, więc dobrze się rozumiemy. Ale on ma przede mną tajemnice. Wydaje mi się, że Charles mnie wykorzystuje... wykorzystuje moje związki z Empire. Nie chcę, by zaczął kierować Empire. Próbowałam mu zaufać. Ale nie mogę. - Może się jednak mylisz? Może Charles, nie dopuszczając cię do interesów, usiłuje cię chronić. Instynkt podpowiada mu, żeby trzymać cię z dala od wszystkiego. Wzruszyła ramionami. Nie wierzyła w to wyjaśnienie. - Bardzo go kocham. I myślę, że on o tym nie wie. Nie sądzę, żebym potrafiła sama mu o tym powiedzieć. Nie jestem do tego zdolna. To tak, jak gdybym obawiała się ujawnić mu mój słaby punkt albo bała się uzależnić od niego... A niech go diabli! Potoczyła wzrokiem po ogródku. - Wiesz, on chce mieć ze mną dzieci. - Jak wszyscy Włosi. - Ale ja nie mogę rodzić. Od tego poronienia jestem bezpłodna. - Nie wiedziałem. Czy Charles wie? Potrząsnęła głową. - To niedobrze. Ale, ostatecznie, możecie adoptować jakieś dziecko, skoro to takie ważne. Popełniłaś błąd ukrywając to wszystko przed człowiekiem, który kocha cię tak mocno. Przecież nie musiałaś kłamać. Jeśli ty ukrywasz prawdę przed nim, to dlaczego on nie miałby ukrywać jej przed tobą? Ani nie powiedziałaś mu o swoim dzieciństwie, ani o tym, że nie możesz mieć dzieci... których i tak byś nie chciała mieć, o ile cię znam, ale to już zupełnie inna sprawa. On z kolei nie mówi ci o interesach, które prowadzi, ani nie zdradza ci swoich zamiarów wobec Empire. Ty się obawiasz, że on jest chorobliwie zazdrosny, a jego trapi myśl, że bycie gwiazdą jest dla ciebie ważniejsze niż bycie jego żoną. Istna komedia omyłek... tylko że nie ma w niej nic śmiesznego. - Co powinnam według ciebie zrobić? - Sama wiesz, że przebywając na pustyni nie zyskałem szczególnej mądrości. Co najwyżej parę blizn. Sądzę jednak, że byłoby dobrze, gdybyś poszła do niego i powiedziała mu, że go kochasz. A skoro już zdobędziesz się na to, opowiedz mu też o pani Daventry. Z tego, co wiem o Corsinim, jest to człowiek, który lubi znać prawdę. A znając ją, może wielu rzeczom zaradzić. Nie sądzę, żeby lubił niespodzianki. Bankierzy z reguły ich nie lubią. - Nikt nie lubi być zaskakiwany, Lucien. Położyła nogi na ogrodowym krześle. Wilgoć pomarszczyła jej suknię, mgła w powietrzu zgęstniała tak bardzo, że zaczął padać deszcz. Zdjęła pończochy i położyła je obok krzesła, przy biżuterii, która, gdy założyła płaszcz Luciena, tylko jej przeszkadzała. Lucien zapalił następnego papierosa. - To prawda - westchnął. - Ale ciągle jesteśmy narażeni na niespodzianki. Przed tym nikt nie ucieknie. W sinawej poświacie przesłoniętego chmurami księżyca błyszczała mokra nawierzchnia. Palmy sprawiały wrażenie rozczochranych, jak kobiety, które właśnie umyły włosy, lecz nie zdążyły ich rozczesać i wysuszyć. W niektórych miejscach ulice były zalane wodą, bowiem Los Angeles budowano wychodząc z założenia, że deszcze nigdy tu nie padają. Wyglądało to tak, jak gdyby rynsztoki nie spełniały swojej roli. Cała ta sceneria przypominała Dawn Kalkutę w porze monsunowej, tyle że tutaj ulice były puste, a deszcz uważano raczej za rzadkie zjawisko, niż za błogosławieństwo. W Kalkucie, jak pamiętała, gdy padał deszcz, miliony ludzi, pokrzykując z radości, wybiegały na ulice, by czuć padające krople. W Los Angeles deszcz uważano za wybryk natury, przypominający ludziom, którzy uciekli z Nowego Jorku, Chicago czy Berlina, że nawet w leżącej tak daleko Południowej Kalifornii zdarzają się nie tylko przyjemne rzeczy. Ale akurat Dawn nie trzeba było o tym przypominać. Czuła się brudna. Najbardziej pragnęła teraz filiżanki herbaty, ciepłej kąpieli i czystego ubrania na zmianę. Ciągle miała na sobie mocno wydekoltowaną suknię, którą założyła idąc na przyjęcie do Patsonów. Na ramiona zarzuciła pożyczony od Luciena płaszcz z wielbłądziej wełny. Nawet nie zawracała sobie głowy biżuterią - po prostu wsunęła kosztowności do kieszeni. Nie przejmowała się podartymi pończochami, które, zwinąwszy, włożyła do drugiej kieszeni. Otworzyła drzwi samochodu i stanęła na szerokim, mokrym stopniu marmurowych schodów, szczęśliwa, że służba już śpi. Otworzyła drzwi domu i zrzuciła z nóg pantofle. Ku swej irytacji spostrzegła, że w salonie pali się światło. Już ona porozmawia o tym z lokajem. Oczywiście, to wcale nie takie proste. Jeśli odezwie się zbyt szorstkim tonem, jak niedawno do Marie_claire, służba może się obrazić i próbować się zemścić, na przykład udając, że nie rozumie, co się do niej mówi. Albo niszcząc jej rzeczy. Całkiem niedawno Marie_claire, prasując którąś z jedwabnych sukni spaliła ją zbyt rozgrzanym żelazkiem. Chociaż przepraszała roniąc łzy, Dawn i tak była przekonana, że zrobiła to naumyślnie. Powinna ją odprawić. Wzdychając, poprawiła krzywo wiszący obraz i weszła do salonu, by zgasić światło. Stanęła w progu i znieruchomiała. - Wreszcie wróciłaś - powiedział Charles. W jego głosie nie było ani śladu gniewu. - Przyjęcie się udało? - spytał. - Nie spodziewałam się, że dzisiaj wrócisz, kochanie. Wstał, pocałował ją, po czym znowu usiadł za biurkiem w stylu Ludwika XIV, na widok którego Billy Sofkin wpadł w zachwyt. Dawn podzielała jego entuzjazm, lecz teraz, gdy za biurkiem siedział Charles, zdała sobie sprawę z tego, że był to mebel zbyt filigranowy, by go swobodnie używać. Powinien się raczej znaleźć w którejś z sypialni, zaś na potrzeby Charlesa należałoby poszukać czegoś solidniejszego, odpowiadającego mu wielkością. Corsini siedział właśnie nad górą dokumentów. Obity wytłaczaną i złoconą skórą blat tonął w powodzi teczek, kopert i kartek. By zrobić miejsce dla swoich papierów - a także dla tacy z karafką whisky i szklanką - Charles przeniósł wszystkie bibeloty na stół, zaś wazon z kwiatami zestawił na podłogę. Przez chwilę czuła pokusę postawienia wszystkiego na właściwe miejsce. Z ilości whisky w karafce można było wnioskować, że Charles popijał już od dłuższego czasu - co zupełnie było do niego niepodobne. Czyżby spodziewał się trudnego wywiadu z nazbyt dociekliwym dziennikarzem? A może wyobrażał sobie Dawn w ramionach innego mężczyzny? Niemało było takich, którzy sądzili, że Charles Corsini jest w stanie całkowicie zapanować nad swymi uczuciami i bardzo go za to podziwiali. Byli też i tacy, którzy uważali, że Charles w ogąle nie żywi żadnych uczuć. Ale Dawn znała prawdę: Charles trzymał swe uczucia na wodzy jedynie siłą woli. Wiedziała, że dwukrotnie znalazł się na granicy wytrzymałości nerwowej. Po raz pierwszy, gdy zdradziła go Alana. Po raz drugi - już nie tak silnie - gdy zaprowadził Dawn do sypialni żony i wyrzucił do ogrodu wszystko, co do niej należało. Żył w ciągłym strachu, że straci nad sobą kontrolę. W tej chwili był tego bliski. Może dlatego na zewnątrz widziało się ten jego lodowaty spokój. - Znam Patsonów - powiedział Charles. - Norman to zero... znakomity argument, żeby żyć z procentów od kapitału odziedziczonego po przodkach. Bilie stanowi głowę rodziny. Jest energiczna, lecz nie dość inteligentna. Zamiast kolekcjonować kochanków, popiera polityków i wydaje pieniądze na wspieranie różnych "_izmów". Któregoś dnia pożałuje tego. W każdym razie nie jest w zwyczaju Patsonów tańczyć do białego rana, chyba że zrobili jakiś dobry interes. Ale ty, moja droga, też nie zwykłaś przesiadywać na przyjęciach do świtu... w każdym razie mam nadzieję, że dobrze się bawiłaś. - Tak się cieszę, że wróciłeś - odparła, wściekła, że zepsuł jej scenę powrotu do domu, o której tak długo marzyła i na którą tak czekała. - Zbyt długo mnie nie było - odpowiedział, jak gdyby głośno myśląc. Mówił to takim tonem, jakby tłumaczył się przed samym sobą, a nie przepraszał ją. - O wiele za długo - dodał. - To dlaczego, na miły Bóg, nie zadzwoniłeś? Minęły już dwa tygodnie od naszej ostatniej rozmowy. - Miałem swoje powody. - Ale do Krausa mogłeś zadzwonić... - Nie jestem jego mężem. O pewnych sprawach nie mogę ci powiedzieć. Każda moja rozmowa jest nagrywana. - Nawet zwykłe "kocham cię"? Potarł dłonie z wyrazem irytacji na twarzy. - Czy podpisałaś dokumenty, na mocy których przejęłaś pakiet kontrolny akcji Pacifica? - zapytał. Nie czekając na odpowiedź stwierdził. - Podpisałaś. Dla własnego dobra niczego nie powinnaś wiedzieć Nikt nie może się domyślić, że te akcje nadal są w moich rękach. Wiesz doskonale, że gdybym mógł, to bym zadzwonił. Ale ryzyko było zbyt wielkie. Powinnaś mi ufać. - Jakie kłopoty masz z akcjami Pacifica? Wzruszył ramionami. - Po co mówić? Najwyraźniej nie miał ochoty na dyskusję, a może ciągle błądził myślami, gdzie indziej. - Przecież odpowiadam za Pacifica, prawda? - Na papierze - przyznał niechętnie. - Nawet nie wiem, co robiłeś. - Likwidowałem pewne przedsiębiorstwa. Co nieco kupiłem. Nie chciałbym zanudzać cię szczegółami. - Skąd ta pewność, że szczegóły mnie nudzą? Wyczuła, że drażni go mówienie o akcjach Pacifica. Uważał, że ma prawo milczeć na ten temat, podobnie jak nie widział niczego niestosownego we wtrącaniu się w sprawy Empire, które było jej własnością. - Może cię nie nudzą - przyznał. - Ale porozmawiamy o tym jutro. Teraz na pewno jesteś zmęczona. - Nie - odparła, choć tak naprawdę ten wieczór był bardzo wyczerpujący. Zdawała sobie sprawę, że Charles usiłuje wzbudzić w niej poczucie winy. Chciał by to ona zaczęła przepraszać, a nie na odwrót. Właśnie dlatego uparcie milczała. Uniósł brwi. - Jest już druga w nocy. Ja też padam ze zmęczenia... Nie sądziłem, że taki z ciebie nocny marek. - Skoro nie mogę z tobą, usiłuję bawić się sama. - I, najwyraźniej, z powodzeniem - rzucił krótko. - Jestem gwiazdą. Pokazywanie się należy do moich zawodowych obowiązków. I to nie jest moja wina, że cię tu nie było tak długo i że sama musiałam chodzić na przyjęcia. - Gdybym mógł wrócić wcześniej, na pewno bym to zrobił, uwierz mi. Teraz widzę, że to był błąd z mojej strony. Spojrzał na jej nadgarstek, jakby dopiero teraz o czymś sobie przypomniał. - Nie założyłaś swoich diamentów? - spytał, nagle obrzucając ją uważnym spojrzeniem. - Zdjęłam je, gdy tańczyłam. Te nowe tańce są takie... takie gwałtowne. Choćby jitterbug! Wyobrażasz sobie, jak wygląda! Obawiam się, że nie najlepiej by ci to wyszło. Cały plac pełen był żołnierzy i marynarzy, pewnie jeszcze teraz tańczą. Mili chłopcy, ale tancerze z nich marni. Spojrzała na nogi. - Podarłam pończochy. - Widzę, że będę się musiał przygotować na nowe formy życia towarzyskiego - zauważył cierpko. - Tańce do białego rana... Gdzie, jak powiadasz, tak się bawiłaś? - Nie mówiłam, gdzie - prychnęła. Nie chciała być wypytywana, chociaż nie miała niczego do ukrycia. Najbardziej jednak bolała nad tym, że powrót Charlesa wypadł tak niezręcznie. Tyle razy wyobrażała sobie, jak to będzie wyglądać. Tymczasem wybuchła między nimi idiotyczna kłótnia, w której, na domiar złego, ona była stroną słabszą. Opanowała gniew. Nie chciała awantur z Charlesem. - Prace przy filmie idą dobrze? - zapytał. - Teraz tak. Na początku nie obyło się bez kłopotów. Musieliśmy zmienić operatora. - Słyszałem - mruknął Charles, nie tając swego niezadowolenia. Najwyraźniej nie zamierzał zdradzić Dawn, jak dużo o tym słyszał, ani od kogo. Postanowiła przejść nad tym do porządku dziennego. - Służba zajęła się twoimi rzeczami? Dostałeś coś do jedzenia? Machnął ręką, jakby zamierzał powiedzieć, że nie przywiązuje wagi do spraw tego rodzaju, choć Dawn doskonale wiedziała, że kładzie na nie duży nacisk. - Quayle mi towarzyszył - powiedział. - Przyjechałem późno, ale twoja pokojówka jeszcze była na nogach. Zrobiła mi kolację. Jest bardzo gadatliwa. Dawn zastanawiała się, co Marie_claire zdążyła wypaplać Charlesowi? Na ogół Charles niewiele robił sobie z gadania pokojówki, lecz dzisiaj, gdy Dawn nie było w domu, mógł zwrócić na nie baczniejszą uwagę. Zwłaszcza jeśli miał jakieś podejrzenia. - Marie_claire stała się trudna do wytrzymania - powiedziała. - Chcę się jej pozbyć. - Czyżby? Na mnie sprawia wrażenie dobrej pokojówki. I jest spostrzegawcza. - Nie można mieć do niej zaufania. - Och, czy podejrzewasz ją, że kradnie? Do głowy by mi nie przyszło, że może się odważyć na coś takiego. - Nie, nie kradnie. Ale przysparza niemałych kłopotów. Rozsiewa plotki i opowiada niestworzone historie. I puszcza się. Już nie jestem pewna, czy chociaż pół dnia poświęca pracy, za którą bierze pieniądze.. - Nawet służba ma swoje prywatne życie, no, może z wyjątkiem Quayle'a, który zdaje się go nie mieć. - Podoba się ci dom? - spytała w nadziei, że przynajmniej pochwali ją za to, co zrobiła podczas jego nieobecności. - Nawet nie zdążyłem go obejrzeć - powiedział. Zastanawiała się, czy to jej późny powrót tak go zirytował, czy też specjalnie przyjechał bez uprzedzenia, by ją zaskoczyć? - A ta część domu, którą zdążyłeś obejrzeć? - Miła. Sofkin ma dobry gust. Ten operator... ten Lucien... Chambrun?... on też tańczył? Nie ulegało wątpliwości, że do Charlesa dotarły jakieś informacje. Dawn uznała, iż w tym momencie kłamstwo mogłoby być niebezpieczne. W Hollywood roiło się od ludzi, którzy całe życie spędzali na plotkowaniu, w dodatku dobrze im za to płacono. O tym, że zabrała Luciena na przyjęcie do Patsonów i że wyszli razem wiedziało zbyt wiele osób. - Tak - odparła. - No właśnie. A ten... Chambrun... dobrze tańczy? - Prawdę mówiąc, nie. Jest niewiele lepszy ode mnie. - Ale kiedyś tańczyłaś całkiem nieźle - Charles znowu przywołał na twarz drwiący uśmieszek. - Mówiłaś, że gdy przybyłaś do Anglii, pracowałaś jako tancerka. A poza tym, chyba żyłaś z Chambrunem, jeszcze nim wyszłaś za K~oniga? O tym też kiedyś mi mówiłaś. Myślałem, że on siedzi teraz w jakimś obozie jenieckim... - Uciekł. - Szczęściarz. Najwyraźniej nie ja jeden przeżywam powrót na łono rodziny. Jeszcze nigdy przedtem nie odczuła na sobie zazdrości Charlesa. Przez chwilę rozumiała Alanę. - Charles, to wcale nie tak, jak myślisz... - Tylko nie ośmielaj się mówić mi, co mam myśleć! - zerwał się zza biurka i zaczął długimi krokami przemierzać salon. Był to znak, że coraz więcej miał kłopotów z opanowaniem się. Dawn była zmęczona. Nie miała dość sił, by zareagować tak, jak tego wymagała powaga sytuacji. Może gdyby podbiegła do niego, objęła go i powiedziała, jak bardzo go kocha - może wtedy udałoby się uniknąć kłótni. Wtedy poszliby razem na górę, do sypialni, do łóżka, i wszystko stałoby się łatwiejsze. Seks to zazwyczaj najlepszy sposób na zakończenie kłótni małżeńskiej. Wielu mężów uważało, że kończąc sprawy w ten sposób, odnoszą triumf. Dawn jednak, choć wyczerpana, nie zamierzała ustępować. Charles nie miał powodu, by ją szpiegować, nie miał też do tego prawa. Kiedy nie wiodło mu się w interesach, odsuwał się, prawie o niej zapominał. Zniknął gdzieś na długie tygodnie, nie dając znaku życia. Teraz zaś, gdy uporał się z kłopotami, ale potrzebował jej podpisu, pojawił się nieoczekiwanie, grając rolę skrzywdzonego męża. - Nie obchodzi mnie co myślisz - powiedziała. - Idę spać. Wstała i ruszyła w stronę drzwi, starając się nie zwracać uwagi na Charlesa. Kącikiem oka ciągle widziała, że stoi przy kominku, spoglądając na nią z nie tajoną wściekłością. Jeszcze nigdy nie widziała go w takim stanie. Był blady. Sprawiał wrażenie człowieka, który nie bardzo wie, co zrobić z rękoma. Włożył je do kieszeni, po chwili wyjął, wyciągnął rękę, jakby zamierzał strzelić palcami - wiedział, jak bardzo Dawn nie cierpi tego dźwięku. Każdy, kto nie znałby go równie dobrze, jak ona, pomyślałby, że Charles jest co najwyżej zirytowany. Ona jednak widziała, że szaleje z wściekłości. W każdym razie nie miał zamiaru dać mu się zastraszyć. - A więc nawet nie zaprzeczasz temu? - spytał. Odwróciła się ku niemu. - Nie będę o tym rozmawiać. W tej samej chwili zorientowała się, że popełniła błąd. Miała przewagę. Gdyby w salonie znajdował się bezstronny sędzia, to jej przyznałby zwycięstwo. Ale teraz tę przewagę straciła. Charles oderwał się od kominka i stanął, między Dawn a drzwiami. Jeśli nawet dotychczas zdołał się, choć z trudem, opanować, teraz puściły mu nerwy. - Jak śmiesz mi dyktować, o czym będziemy dyskutować, a o czym nie! - krzyknął, po raz pierwszy podniósłszy na nią głos. Dawn przestraszyła się i rozgniewała. Mężczyzna, który podniesionym głosem rozkazuje jej, co ma robić, nieodłącznie kojarzył się jej z Szabothym, Cantorem, Morganem - z wrogami. Nie ruszyła się z miejsca. - Zejdź mi z drogi - zażądała. - Nie zejdę, dopóki nie porozmawiamy. - Dobrze. Skoro tak, to porozmawiajmy, na przykład, o Alanie. Czy i wobec niej byłeś równie podejrzliwy? Najwyraźniej nie doprowadziło to do niczego dobrego. A co powiesz mi o Luckmanie? Jeśli już mamy rozmawiać o naszych tajemnicach, to może od tej byśmy zaczęli. - Luckman? - powtórzył Charles, zaskoczony. - Co z Luckmanem? - Nie bierz mnie za idiotkę, mój drogi. Przecież kazałeś go zabić, czy nie tak? Źrenice Charlesa zwęziły się. Wyglądały teraz jak dwa czarne łebki od szpilek. Dawn gniew zawsze kojarzył się z czymś gorącym, tymczasem Charles, mimo że wściekły, mówił lodowatym tonem, tak, jak gdyby jego twarz skuł mróz. Przez chwilę stał bez ruchu. Trwało to zaledwie parę sekund, choć Dawn wydawało się, że upłynęło wiele minut. Podniósł rękę tak szybko, że nie zobaczyła nawet tego ruchu - poczuła tylko uderzenie. Przez moment stała jak skamieniała, jednak strach wziął górę nad bólem. Nie spojrzawszy nawet w jego stronę, rzuciła się do drzwi i wybiegła z salonu. Wbiegła po marmurowych schodach na górę, przebiegła przez korytarz, zatrzymując się dopiero w sypialni. Kiedy zamknęła za sobą drzwi, rozpłakała się. Płakała nie tyle z gniewu i upokorzenia, co ze strachu przed Charlesem - nie nadchodził jednak. Wkrótce usłyszała przed domem trzask drzwiczek w samochodzie. Zastanawiała się, dokąd mógł pojechać i ogarnął ją jeszcze większy ból. Uświadomiła sobie bowiem, jak bardzo jej na nim zależy. Ranek nie przyniósł Charlesowi uspokojenia. Spał godzinę, może dwie, a i to nie najlepiej, w swoim bungalowie w Beverly Hills Hotel. Obudziwszy się, zażądał śniadania do sypialni. Nie tknął go jednak. Sądząc, że jest głodny, zamówił stek, ale sama myśl, że miałby go zjeść, wywoływała mdłości. Bolała go głowa, zdawał sobie sprawę, że nie powinien pić tak dużo, szczególnie teraz, gdy żył w ciągłym stresie. Wypił parę łyków soku pomarańczowego, spojrzał na drugie łóżko. Puste. Leżała na nim tylko jego otwarta teczka, a w niej góra kłopotów. Będzie musiał spotkać się z Vale'em. Może w ten sposób da się rozwiązać choć niektóre problemy. Westchnął. Popełnił kilka błędów. Trzeba spojrzeć prawdzie prosto w oczy. Największy polegał na tym, że uległ panice i rozmawiał z Vale'em. Gdyby Vale nie skontaktował go z Faustem, gdyby nie usiłował postraszyć Luckmana, gdyby nie starał się dopiąć wszystkiego na ostatni guzik... gdyby... gdyby... - potarł dłonią czoło. Ból głowy przybierał na sile. Myślał o dokumentach w teczce. Liczył na to, że może polegać na informacjach młodego Zegrina, któremu kazał opowiedzieć, co się dzieje w wytwórni. Kraus pewnie nadawałby się do tego lepiej, ale był zbyt lojalny wobec Dawn. Czy Zegrinowi można ufać? Zegrin powtórzył mu plotki, że Dawn często widuje się z Chambrunem. Czy to może być prawda? Dawn nie zdradziła się nawet mrugnięciem oka. Oczywiście, to aktorka, płacą jej za udawanie. Znał ją jednak dobrze. Gdyby tak można było cofnąć czas i sprawić, by zapomniała o policzku! W końcu to nie jej wina, że uwierzyła opowieściom o tym, jakoby kazał zabić Luckmana. Ostatecznie wszyscy uznawali to za fakt... Czy sypia z Chambrunem? Może się w nim zakochała? Dobrze rozumiał, że te dwie rzeczy niekoniecznie muszą iść w parze. Ojciec powiedział mu kiedyś, że mężczyzna, który zbyt długo pozostawia kobietę samą, może mieć pretensje tylko do siebie. Z całą pewnością sprawdziło się to w przypadku Alany. Czyżby popełnił ten sam błąd po raz drugi? To możliwe. Jeśli nawet człowiek uczył się na własnych błędach, rzadko udawało mu się przezwyciężyć nawyki całego życia. W rezultacie ciągle powtarzało się te same błędy, i on, Charles Corsini, nie był wyjątkiem od tej reguły. Jeżeli od razu wyłoży się większość atutów na stół, nie można wygrać - każdy gracz zdaje sobie z tego sprawę. Tak postępują amatorzy. Popełnił błąd, nadmiernie inwestując, powołując do życia nowe firmy i w tym samym czasie poślubiając światowej sławy gwiazdę filmową, której większość mężczyzn poświęciłaby chętnie całe swoje życie. Ten sam błąd popełnił już przed laty, gdy zafascynowany bankowością oddał się jej bez reszty, Luckmanowi pozostawiwszy troskę o szczegóły. Ten błąd popełnił też z Alaną. Za daleko, za szybko - mruknął pod nosem. Tak mogłaby brzmieć jego życiowa dewiza. Hm... jego główne zajęcie, które, gdy się dobrze zastanowić, polegało na wychodzeniu bez szwanku z różnego rodzaju opresji, mogło go jeszcze uratować. Zmoczył policzki ciepłą wodą i zaczął się golić. Zerknąwszy do lustra, nie dostrzegł na twarzy ani śladu emocji. I bardzo dobrze. Tak być powinno. Najważniejsze to samodyscyplina. Szybko się ogolił i ubrał bez pomocy Quayle'a. Nie chciał patrzeć na uprzejmą, lecz pełną dezaprobaty twarz lokaja. Quayle lubił Dawn i zdenerwował się tym, że jego pan wyjeżdża z domu w środku nocy. A nawet, o zgrozo, dał wyraz swym uczuciom. Charles połknął dwie aspiryny, podniósł słuchawkę i wykręcił numer Dawn. Żałobny głos, pewnie lokaja, poinformował go, że pani nie ma w domu. Telefon wytwórni nie odpowiadał - było jeszcze za wcześnie. Ogarnął go lęk. W przyszłym tygodniu odbędzie się posiedzenie rady nadzorczej Empire - do tego czasu musi przekonać Dawn, by zgodziła się spełnić życzenia Vale'a i Fausta. A z każdą upływającą minutą jej gniew i poczucie krzywdy przybierały na sile. Znowu bez rezultatu spróbował połączyć się z wytwórnią. Czy Dawn go unikała? Spojrzał na stół, na różowy obrus, obowiązkowy flakonik z kwiatami i na nie tknięte śniadanie. Próbował uporządkować myśli. Pogrążony w rozmyślaniach trzykrotnie okrążył stół. Zapach jedzenia omal nie przyprawił go o mdłości. Wystawił ruchomy stolik na werandę - niech chociaż ptaki mają z tego pożytek. Przypomniał sobie, jak Dawn karmiła ptaki w Meksyku - sypała okruszyny chleba na trawnik i zaśmiewała się, słysząc ćwierkanie czerwono_żółtych ptaków o złotych oczach. Te, które teraz zleciały się do jego śniadania, miały ciemne pióra. Było w nich coś złowieszczego. Ostrymi dziobami kruszyły pieczywo w koszyku. Te ptaki nie śpiewały. Gdy zbliżył się do stołu, nie rzuciły się do ucieczki. Zostały na swoich miejscach, nastroszyły tylko groźnie pióra. Jeden z ptaków rozdarł dziobem stek i potrząsał kawałkiem mięsa, rozpryskując po różowym obrusie drobne krople krwi. Charles widząc to wzdrygnął się i wycofał do pokoju, zamykając za sobą drzwi. Musi znaleźć Dawn, porozmawiać z nią i zawrzeć rozejm, o ile to jeszcze możliwe. Zadzwonił do Diamonda, wyciągnął go z łóżka, lecz okazało się, że ten o niczym nie wie. Od Krausa dowiedział się, że Dawn nie będzie dzisiaj w wytwórni. Telefon w domu Polly Hammer milczał jak zaklęty. Zajrzał do teczki, grzebiąc w stercie papierów. Zegrin nie przeoczył faktu, że Dawn upoważniła wytwórnię do kupna samochodu i wynajęcia domu dla Chambruna. To właśnie ta wiadomość obudziła w Charlesie najgorsze podejrzenia. Na skrawku papieru zapisał adres wynajętego domu filmowego operatora. Potem zadzwonił po samochód. Jeśli ona tam jest, to przynajmniej pozna prawdę. Modlił się jednak o to, by jej tam nie zastać. - Nie ma jej tutaj mon ami. I, jeśli pan nie weźmie mi tego za złe, pozwolę sobie zauważyć, że pora jest nieco za wczesna jak na wizytę. - Rozumie pan, bardzo się o nią martwię - wykrztusił, czując się jak ostatni dureń. Rola zazdrosnego męża niezbyt mu odpowiadała, zwłaszcza gdy miał ją grać w obecności domniemanego kochanka swojej żony. Następny błąd - zanotował w myśli. Zrobił z siebie błazna. Czyżby instynkt zaczął go zawodzić? Lucien nalał mu filiżankę kawy. - O ile wiem, ostatniej nocy poszła do domu - powiedział. - Tak. I dotarła tam bezpiecznie. - O! Nie pojmuję więc, w czym problem. Pewnie jeszcze śpi. Charles upił łyk kawy. Ku jego wielkiemu zdziwieniu, ciemnobrunatny napój był znakomity, co w Ameryce zdarzało się rzadko. Pijano tu bowiem pozbawioną smaku lurę. Wypił jeszcze jeden łyk. - Prawda, że dobra? - spytał Chambrun. - Mieszanka kawy kolumbijskiej i algierskiej. Sam paliłem. To, co sprzedają w tutejszych sklepach, nie nadaje się do picia. Charles pokiwał głową. Na podstawie tych niewielu informacji, które udało mu się zebrać na temat Chambruna, spodziewał się spotkać przystojnego młodego Anglika, beztroskiego bawidamka. Owszem, Lucien był przystojny, lecz w niczym nie przypominał typowego fotografa kobiet, jakiego wyobrażał sobie Charles. Wygląd miał dość surowy. Widać było, że wiele przeżył. Przypominał raczej żołnierza, niż młodego fotooperatora i chociaż mówił z angielskim akcentem, jego zachowanie, podobnie jak smak kawy, którą podał, były z gruntu europejskie. Charles chrząknął. - Ostatniej nocy mieliśmy małą sprzeczkę - wyjaśnił. - Cóż, zdarza się. - Nie sądzę, żeby tym razem wszystko ot, tak sobie, rozeszło się po kościach. Dlatego jej szukam. Lucien pokiwał głową. - I myślał pan, że znajdzie ją tutaj? - Przyszło mi to do głowy. - Rozumiem. Czy to o mnie poszło w tej... sprzeczce? Charles zawahał się. Nie zamierzał wprowadzać w swoje prywatne sprawy jakiegoś obcego człowieka. Ale ponieważ i tak już zrobił z siebie durnia, niewiele miał do stracenia. Poza tym Lucien wywarł na nim raczej miłe wrażenie. Ani nie zapewniał go o swojej niewinności, ani nie grał roli znieważonego. - Obawiam się, że tak. Lucien wzruszył ramionami. - Ostrzegałem ją - westchnął. - Ale ona zawsze była uparta. Gdyby nie miała w sobie tyle uporu, nadal tańczyłaby w klubie. Zaś wracając do naszej sprawy... wybrał pan nieodpowiednią chwilę na kłótnię małżeńską, mon ami. Wczoraj na przyjęciu u Patsonów Dawn przeżyła bardzo niemiłe chwile... doznała strasznego wstrząsu. - Jakiego? - Pewna okropna kobieta wywlekła na światło dzienne przykre sprawy z jej przeszłości. Usiłowałem ją uspokoić, lecz gdy ode mnie wychodziła, ciągle była bardzo zdenerwowana... - Więc jednak tutaj była? - Oczywiście. Niech pan mnie posłucha, Corsini. Gdyby nas łączyło coś innego niż tylko przyjaźń, Dawn pierwsza by panu o tym powiedziała. Charles ku swemu zdziwieniu stwierdził, że nagle to on musi się tłumaczyć. - Pomyślałem, że to wszystko nieco dziwne, gdy zjawiła się w domu prawie o świcie, ubrana w męski płaszcz. - Merde alors. Corsini, przecież to dojrzała kobieta! Gdyby naprawdę chciała pana oszukiwać, na pewno by to zrobiła i wcale by się pan o tym nie dowiedział. Każda kobieta wie, jak się do tego zabrać, nawet Queenie. - Queenie? Dlaczego pan ją tak nazywa? - Mój Boże, pan właściwie prawie nic o niej nie wie... Zresztą powiedziałem jej, że to błąd. Zawsze była tak zajęta ukrywaniem swej przeszłości, że nigdy nawet nie miała czasu pomyśleć o tym, o ileż jej życie byłoby prostsze, gdyby wszystko o sobie powiedziała. "Queenie" - tak miała na imię, zanim zaczęła się nazywać Dawn Avalon. Niech pan mnie wysłucha uważnie. Dawn, pomogła mi teraz stanąć na nogi. Ja zaś, gdy miała szesnaście czy siedemnaście lat, wyciągnąłem ją z plugawego nocnego klubu w Soho. Uczyniłem ją sławną, przedstawiłem Davidowi K~onigowi... O, tak, oczywiście, byłem w niej zakochany. Może zresztą zawsze będę... Nawet pan nie podejrzewa, kogo pan poślubił. Queenie jest pełna energii, odwagi. Pewnie bardziej niż ja lub pan. Jest to najambitniejsza osoba, jaką zdarzyło mi się spotkać. Ale ponieważ ciągle jest zajęta ukrywaniem przeszłości, zaniedbuje teraźniejszość i przyszłość. - Nigdy mi o tym nie mówiła. - Jasne. Bo uważa, że gdyby poznał pan jej przeszłość, przestałby pan ją kochać. Nie może sobie z tym dać rady. Nie sądzę, żeby kiedykolwiek naprawdę mnie kochała... może ją fascynowałem, ale nie była to prawdziwa miłość. Nie sądzę, żeby kochała K~oniga. Oczywiście, szanowała go, ale od szacunku do miłości daleko. Za to pana... pana kocha naprawdę. I ta miłość ją rani. Usiłowała wywołać w panu zazdrość. Mówiłem jej, że to głupota. Ale ona naprawdę chciała, żeby pan wrócił. Trzeba pamiętać, że Queenie jest kobietą światową. Nie może pan od niej oczekiwać, że będzie sama chodziła na przyjęcia, ani że za każdym razem poprosi starego Aarona Diamonda, by jej towarzyszył... Powinien był pan do niej zadzwonić, wyjaśnić swoją nieobecność, poświęcić jej trochę uwagi. Może pan winić tylko siebie, mój drogi Corsini. Charles wstał, przeszedł się po pokoju. Na biurku dostrzegł oprawione w ramki zdjęcie Dawn. Przyjrzał mu się bacznie. Czymś się różniło od zdjęć, które znał, ale nie umiał jednak określić czym. - To pan zrobił to zdjęcie? - zapytał. Lucien skinął głową. - Tak. Prawie osiem lat temu. - Niewiele się zmieniła. To dobrze. - Ja jednak widzę zmiany. Jest teraz piękniejsza. Zawsze będzie piękna. Jesteś szczęśliwym mężczyzną, posiadając taką kobietę. - Czy wiesz, gdzie ona jest? - Nie wiem, ale jeśli do mnie zadzwoni, powiem jej, żeby się z tobą skontaktowała. Może jest u Diamonda. Zamartwia się tym posiedzeniem rady nadzorczej, którego zażądałeś. - Zadzwonię do Diamonda. - Próbuj. A tak przy okazji, o co w tym wszystkim chodzi? Jakby nie było, oboje jesteście bogaci? Pozwól by sprawy toczyły się własnym torem. Jak sądzisz, co stałoby się z Empire? Masz ważniejsze rzeczy na głowie, dużo ważniejsze od pieniędzy. Przede wszystkim liczy się twoje szczęście. Corsini skinął głową i spojrzał na zegarek. Nie mógł się spóźnić na kolejne spotkanie. Wiele od niego zależało. Na wzgórzach Hollywood, za Bulwarem Zachodzącego Słońca drogi pomiędzy wysokimi ścianami skał wiły się tak stromo, że chwilami przypominały tor przeszkód. Znaki drogowe ostrzegały kierowców, aby podczas parkowania skręcili koła maksymalnie w prawo, a następnie położyli pod tylnymi kołami kamienie. Te ostrzeżenia były jednak zbyteczne. Nikt nie zostawiał samochodu w tej części Los Angeles. W latach dwudziestych, jeszcze nim Beverly Hills stało się tak duże, gwiazdy filmowe budowały ogromne rezydencje w stylu mauretańskim. Ale od roku 1930 zaniechano rozmachu i domy te przeszły w ręce bogatych ekscentryków albo gangsterów - ludzi owładniętych manią posiadania. To tutaj właśnie zlicytowano marmurowy trzypoziomowy i wyposażony w sztuczne wodospady basen Vilmy Banky. To tutaj Valentino wyłożył swój garaż kafelkami i umieścił w nim kolekcję Rolls_royce'ów. Hazardzista Mickey Costanzo, wicekról Hollywood, poparzył się śmiertelnie w swojej własnej saunie, a Rayana Lang została zagryziona przez swojego ulubionego geparda, który następnie uciekł z posiadłości i przez lat kilka żył wśród wzgórz, zagryzając okoliczne psy i koty. Kiedyś pożarł nawet japońskiego ogrodnika. W końcu odnaleziono go martwego w basenie Lazslo Spinka. Na szyi miał wciąż złotą obrożę wysadzoną diamentami i opatrzoną inicjałami Rayany. Ci, którzy mieszkali na wzgórzach Beverly, przysięgali, że dusza tego zwierzęcia błąka się wciąż jeszcze wśród skrzypiących palm, eukaliptusowych gajów i pnączy dzikiego wina. Było to wymarzone miejsce, aby ukryć się przed prasą. Nie znalazłby się taki redaktor, który poważyłby się wysłać reportera do osoby mieszkającej na wzgórzach. Dlatego właśnie Vale zdecydował się zamieszkać tutaj, mimo że miał już dom wypoczynkowy w Palm Springs. Tam właśnie Charles widział go po raz ostatni. Słońce stało wysoko. Dzień był upalny. Charles znalazł Vale'a siedzącego pod plażowym parasolem obok basenu. U jego stóp leżała na materacu zgrabna kobieta ubrana w głęboko wycięty kostium kąpielowy. Miała zawiązane w koński ogon blond włosy. Jej natarta olejkiem do opalania skóra była tak brązowa, że przypominała Charlesowi kawałek mięsa upieczonego na rożnie. Vale miał na głowie słomiany meksykański kapelusz o szerokim rondzie, z białą wstążką. Nosił słoneczne okulary i skórzane marokańskie klapki z wyżłobieniami na palce. Najwidoczniej nie lubił siedzieć na słońcu. Poprawił szlafrok, aby zakryć kostki stóp i szczelnie owinął szalem szyję. Nie wyglądał najlepiej. Charles usiadł obok niego, starając się ukryć swoją niechęć. Gapił się na leżącą na brzuchu kobietę. Vale wstał i skinął na Charlesa, aby poszedł za nim. Przy barku stał młody mężczyzna. Przyrządzał cocktail grzechocząc pojemnikiem wypełnionym lodem i alkoholem. - Nie teraz Tony - poprosił Vale. - Mamy poważne sprawy do przedyskutowania. - Rozumiem - odpowiedział grzecznie Tony. - Telefon do pani Daventry. Norman Patson chce z nią mówić. - Ten biedak pewnie dopiero teraz odkrył seks. Ma się z nią spotkać o drugiej. Ale nie stójmy tutaj. No, idź już stąd. Vale przyglądał się, jak chłopak, mizdrząc się, odchodzi brzegiem basenu. - To trochę ryzykowne z twojej strony, że tutaj przyszedłeś - powiedział do Charlesa. - Nie chciałem rozmawiać przez telefon. Ktoś może podsłuchiwać. - Z tego, co wiem, nie ma kogoś takiego. Przyjmijmy, że otrzymasz pomoc, tak jak obiecano. - Ludzie Fausta posunęli się za daleko. - Takie rzeczy się zdarzają. Nie chciałeś, żeby Luckman zeznawał. W porządku. Nie będzie. - Prosiłem Fausta, żeby się nim zajął, zanim zacznie mówić. Nie prosiłem o zabicie Luckmana. Nie było takiej mowy. - Ale przez cały czas istniała taka możliwość, Corsini. Możliwe, że ludzie, którzy złapali Luckmana, posunęli się za daleko. I proszę, nie wspominaj już więcej o Fauście. On nie spotka się już nigdy z tobą, ani ty z nim. - Domyślasz się chyba, jakie są konsekwencje? Nawet Dawn oskarża mnie o zamordowanie Luckamna. - Chyba dla niej to nie był szok, prawda? Charles podszedł do Vale'a. Wziął do ręki szal owinięty wokół jego szyi i pociągnął do siebie. - Co chcesz przez to powiedzieć? - Ją o to zapytaj. Spytaj ją o wuja Morgana i głosuj właściwie w przyszłym tygodniu, jeśli chcesz, aby ci się wszystko udało. Charles zacisnął szal tak mocno, aż Vale krzyknął z bólu. Z tyłu dobiegł ich dźwięk otwieranych drzwi. Charles odwrócił się i zobaczył kobietę, którą wcześniej widział na basenie. Zapalała papierosa. Jej ciało okrywała przezroczysta, jedwabna suknia, uwydatniając jej pełne piersi. W oczach miała więcej ciekawości niż lęku. - Mam nadzieję, że nie przeszkadzam. Myślę, drogi książę, że jeśli masz zamiar udusić biednego Dominique'a, powinieneś czynić to w bardziej odludnym miejscu. Charles puścił szal. Vale, kaszląc, cofnął się i oparł o bar, z trudem łapiąc powietrze. - Rozmawialiśmy właśnie o interesach, droga pani... - Moje nazwisko Daventry, Pempa Daventry. Spotkaliśmy się już w Nowym Yorku. - Oczywiście, przypominam sobie. Na przyjęciu u Esterhazych. - Właśnie. Dominique'u, mój drogi, twoja twarz jest bladozielona. Może chcesz łyk wody? Czy nie przesłyszałam się? Mówiliście o Morganie? Vale poczerwieniał. Nalał sobie brandy i opróżnił szklankę jednym haustem. - Mówiliśmy o Dawn - powiedział, odsuwając się od Charlesa. - O przeszłości czy teraźniejszości? - spytała uprzejmie pani Daventry. Usiadła przy barze na stołku, tuż obok Charlesa. Wyjęła następnego papierosa z papierośnicy, wyciągnęła w jego stronę, czekając, aż poda jej ogień i pwiedziała: - Poznałam ją przed laty w Kalkucie... - Gdyby cię nie kochał, nigdy by cię nie uderzył - powiedziała Polly Hammer. - On jest Włochem. To ludzie porywczy. Oczy Dawn płonęły. Polly myślała romantycznymi schematami: udręka kochanków, bicie się po twarzy, łzy i wybaczenie. Spędziła swoje życie na preparowaniu słodkich historyjek dla czytelników i ckliwych panienek z Hollywood. W rezultacie wszystko traktowała tak, jakby było romantyczną historią z jej romansów. Myślała tak nawet o najgorszych rzeczach. W pierwszym odruchu Dawn pobiegła do Polly. Okazało się to pomyłką. - Pokazujesz, jak bardzo ci na nim zależy - powiedziała do Dawn. - Założę się, że poszedł już do jubilera, żeby kupić na przeprosiny wielki diamentowy naszyjnik. Natomiast Aaron Diamond, gdy się w końcu pojawił, dawał praktyczniejsze rady. - Masz od razu powód do rozwodu - powiedział. - "Powód do rozwodu" - zasmuciła się. - Kiedyś występowałam w takim filmie. Reżyserował go David. Ale to było dawno temu. Diamond nalał sobie kawy do filiżanki i zaczął pilnie studiować twarz Dawn. Był prawnikiem, więc nic nie mogło go zaszokować. Każdy czyn ma swoją cenę. Uderzenie w twarz mogłoby w sądzie kalifornijskim kosztować Corsiniego fortunę. - Czy byli świadkowie? Dawn zaprzeczyła. - Cholera! Szkoda. Powinnaś była pójść na policję i złożyć skargę. Później do lekarza, a potem się sfotografować. Kolorowe zdjęcie! Poczekaj... Przyjrzyjmy się temu od drugiej strony. Możemy go oskarżyć o fizyczne i psychiczne okrucieństwo. Dołączyć do tego wyniki obdukcji... - zatarł ręce z zadowolenia. - Nie jestem pewna, czy tego właśnie chcę. - Przecież ty nie wiesz, czego chcesz. Wciąż jesteś pod wpływem szoku. - Poczekaj - powiedziała Polly. - Zadzwonię do niego. Założę się, że złamię mu tym serce. - Nie zniosę jego telefonów, Polly. - O rany, kobieto! - krzyknął Diamond. - Zmień zamki w drzwiach. Uzyskamy wyrok sądowy zabraniający mu spotkań z tobą. Pójdziesz na obserwację do "Cedrów Libanu". Szok, wyczerpanie, promienie rentgena, wszystko, co szkodzi zdrowiu... Zadzwonił telefon. Polly podniosła słuchawkę i przyłożyła ją również do ucha Dawn. - Mówi Kraus - jego głos brzmiał ostro, jakby rozmawiał z kimś, kogo nie zna. Dawn dobrze to rozumiała. - Charles cię szuka - powiedział. - Chcesz z nim mówić? - To wykluczone... - potrzebowała czasu na zastanowienie się, co ma powiedzieć. - Dobry pomysł! - Nie teraz w każdym razie. - Czekał przy telefonie cały ranek. - Co ci powiedział? - Spędził ranek z Vale'em i z jakąś kobietą o nazwisku Daventry. Naopowiadali mu niestworzonych rzeczy o tobie. Powiedział, że teraz wszystko rozumie. - Wszystko? - Dawn oddychała z trudem. - Tak powiedział. Chce się z tobą jak najszybciej zobaczyć. - Jestem pewna, że to zrobi - powiedziała gorzko Dawn. Wyobraziła sobie tę scenę: zagniewany Charles usiłuje rozmawiać z Vale'em przy świadkach. A do tego pani Daventry! O, ta z pewnością nie miała kłopotów w wyjaśnieniu innym tego, o czym ci dwaj mówili. Na pewno zrobiła to z rozkoszą. Czy Charles zbierał informacje o niej, by wykorzystać je na posiedzeniu rady nadzorczej, albo w sądzie? A może chciał w ten sposób wywrzeć na Dawn presję? Myśl o Charlesie rozmawiającym z dwojgiem ludzi, których bała się najbardziej w świecie, zdenerwowała ją jeszcze bardziej niż to, że ją uderzył. - Czy zamierzasz zobaczyć się z nim? - Nie. - Jesteś pewna? A jeśli zrobi scenę na posiedzeniu rady? - Nie chcę scen. - Dobrze, ale... - Jeśli Charles ma zamiar robić sceny, to jego sprawa. - Myślałem tylko, że dobrze byłoby porozmawiać z nim przed posiedzeniem, aby uniknąć awantur przy świadkach. Być może mógłbym zaaranżować prywatne spotkanie... - Nie. Nie wiem, do czego zmierza Charles, ale nie chcę słuchać jego pogróżek. - Posłuchaj, życie wymaga kompromisów. Spróbuj się z nim pogodzić. - Jeżeli życie mnie do czegoś zmusza, to jeszcze nie znaczy, że mam się dać terroryzować. Nawet jeśli terrorystą jest Charles. - Jak chcesz - mruknął niezadowolony. - Tak, tego właśnie chcę. - Jest jeszcze inna sprawa. Obawiam się, że... Dawn czekała, aż Kraus zdobędzie się na odwagę i powie jej wszystko. Gdyby Charles znał jej tajemnice mógłby wykorzystać je przeciwko niej. Czy Vale powiedział mu o śmierci Morgana? O jej poronieniu? O tym, że nie mogła mieć dzieci? "Wszystko" zawierało w sobie tak wiele. Bała się o tym myśleć. - To koniec - powiedziała ponuro. - Dom jest otoczony przez reporterów - powiedział Kraus. - Czy to sprawa Charlesa? - zapytała. Przez chwilę usiłowała zrozumieć, dlaczego Charles miałby informować o wszystkim prasę, ale nie mogła znaleźć żadnego racjonalnego wyjaśnienia. To nie w jego stylu. A Vale? Jeszcze mniej prawdopodobne. - To nie Charles ich tu sprowadził - powiedział Kraus. - Chodzi im o to, że Charles uderzył cię podczas kłótni. Na pewno sam nie chciałby, by to trafiło do gazet. Reporterzy zadawali mi wiele pytań: "Czy odniosła jakieś poważne obrażenia", "W którym leży szpitalu", "Czy podda się operacji plastycznej", "Czy ma pan już zdjęcia", to nie jest odpowiednia chwila na twój powrót do domu. - Nie bądź babą, Kraus. Ci reporterzy stoją na ulicy? Weź eskortę. To jest w końcu mój dom. Ale nawet mówiąc to wiedziała, że to nic nie da. Najlepszą taktyką, jedyną taktyką, było pozostać w ukryciu. Jeśli nie będą mogli jej znaleźć przez 48 godzin, stracą zainteresowanie i cała ta historia umrze śmiercią naturalną. Odłożyła słuchawkę. - Muszę z tobą porozmawiać - powiedziała do Diamonda. - Poważnie porozmawiać. - Jak z prawnikiem? - Jak z prawnikiem. Podejrzewam, że Charles będzie postępować nieuczciwie. Polly potrząsnęła głową. - Jestem pewna, że się mylisz, kochanie. Kiedy zobaczy gazety, opamięta się - na jej twarzy pojawił się błogi uśmiech, jakby ujrzała Charlesa z bukietem róż w ręku. Dawn nagle z całą jasnością pojęła, kto poinformował o wszystkim prasę. Zawodowy instynkt Polly i jej skłonności do koloryzowania zadziałały w odpowiednim momencie. Postawić na nogi wszystkich reporterów, powtarzając sobie, że robi się to dla dobra gwiazdy. Dawn przeklinała chwilę, w której zdecydowała się jej zaufać. Ale teraz wojna z Polly mogła tylko pogorszyć sprawę. Poprosiła Polly o tabletkę aspiryny, aby w ten sposób zostać przez chwilę z Diamondem sama. Im wcześniej pozbędzie się Polly, tym lepiej. - Nie wiem, gdzie ona jest. Wyszła z Diamondem. Dlaczego jego nie spytasz? - Nienawidzę prawników - Charles z ponurą miną siedział na tylnym siedzeniu swojej limuzyny. Na nosie miał okulary przeciwsłoneczne, pomimo przyciemnionych szyb samochodu. Dziennikarze nie odstępowali go ani na krok. Przyłapał pokojówkę w hotelu na tym, że grzebała w koszu na śmieci, szukając podartych papierów z jego biurka. Kelner obsługujący pokój okazał się przebranym reporterem. Wystarczyło, że wszedł do restauracji, a już w pięć minut później reporterzy i dziennikarze zbierali się wokół niego, niczym kibice przed meczem bokserskim. Dlatego właśnie zdecydował się spotkać z Polly Hammer na parkingu koło Brown Derby, niedaleko jej biura. Nalegał, aby przyszła pieszo. W ten sposób mógł łatwo sprawdzić, czy naprawdę jest sama. - Bolą mnie nogi - żaliła się. Jak większość ludzi w Los Angeles nie przywykła do poruszania się pieszo. Nie interesowały go jej nogi. - Spotkała się pani z nią? - Nie. Chyba jest na mnie obrażona. Jak pan zamierza załatwić tę sprawę? - Jeszcze nie wiem. - Chcę, żeby mi pan wszystko opowiedział. Musi mi pan przyrzec, że będę pierwszą osobą, która wszystkiego się dowie. - To nie zostanie opublikowane? - Nie. Ale mała Polly musi coś z tego mieć. - Dostaniesz swoje. Co powiedziała o mnie? - Powiedziała Aaronowi Diamondowi, że gra pan nieczysto, książę. - To nieprawda. Nie chcę z nią walczyć. Nie ma o co walczyć. To ja mam kłopoty, nie Dawn. - Czego ona się boi? Chciałabym to wiedzieć. - Cieni - Charles zapalił papierosa i uchylił okno samochodu, żeby wypuścić dym. - To wszystko jest jednym wielkim nieporozumieniem. - Pan ją wciąż kocha. Mówiłam jej, że tak właśnie jest. - Tak. Jeśli będziesz z nią rozmawiać, powiedz jej o tym. Powinna o tym wiedzieć. Powiedz jej, że przeszłość nie ma znaczenia. - Jaka przeszłość? - Ona już będzie wiedziała, co miałem na myśli. Po każdym zdaniu zaciągał się dymem z papierosa. Chciał, żeby Dawn miała do niego więcej zaufania, ale tylko siebie mógł winić za jego brak. Bo przecież jego życie było jeszcze bardziej skomplikowane niż jej. On też miał przed nią tajemnice. Zastanawiał się nad tym, jakwielką wagę przykładała do swego pochodzenia. Z pewnością miało to dla niej wielkie znaczenie, skoro zdecydowała się przez wszystkie minione lata kłamać, choć życie w kłamstwie było dla niej i niewygodne, i ryzykowne. Łatwo mógł zrozumieć, dlaczego Dawn wymyśliła na użytek publiczny baśń o dzieciństwie spędzonym w pałacu maharadży, nie pojmował jednak, czemu i przed nim ukrywała prawdę. Miał wujów i kuzynów, którzy pożenili się z Metyskami, Żydówkami, a któryś z nich nawet z Brazylijką, wprawdzie wielkiej urody, lecz o tak ciemnej karnacji skóry, że na pewno nie można byłoby jej uznać za opaleniznę. Co za absurd przejmować się podobnymi sprawami. Poza tym opowieściom, którymi uraczyła dziennikarzy pani Daventry, łatwo było zaprzeczyć. Kradzież bransolety również nie była niczym strasznym. Możliwe, że wielbiciele Dawn pomyślą inaczej, ale na nim nie zrobiło to wrażenie. Wprawdzie bezpłodność to wielkie nieszczęście w małżeństwie, w końcu jednak zawsze istniała możliwość adopcji. Już z Alaną się nad tym zastanawiali... Śmierć Morgana to już poważniejsza sprawa. Vale znał szczegóły prawdopodobnie dlatego, że sam był w to wplątany. Charles znał życie na tyle dobrze, by przypuszczać, że wiele było przyczyn tej śmierci, chociaż niektóre z nich Dawn uważała za ważniejsze od innych. Przecież w końcu nie otruła go, ani nie zastrzeliła. Doszło do szamotaniny. Uderzyła go pogrzebaczem. Właściwie był to wypadek. Chociaż, rzecz jasna, można to było przedstawić także w zupełnie innym świetle... W każdym bądź razie mógł przedsięwziąć pewne kroki - powinien to zrobić natychmiast. Vale'a, niewątpliwie, można było kupić lub postraszyć. Wystarczy go przycisnąć. Co do pani Daventry, nic prostszego, niż zniszczyć jej reputację. Osoba, którą mógłby się w tym celu posłużyć, siedziała tuż obok w samochodzie. Przysunął się bliżej do Polly, co nie było rzeczą prostą, bowiem dziennikarka założyła kapelusz o wyjątkowo szerokim rondzie. - Mam dla pani skandal... o niebo lepszy od ostatniego. - Do opublikowania? - Oczywiście. Tylko bez wymieniania mojego nazwiska. - Jasne. - Zna pani Normana Patsona? Polly skinęła głową. Wszyscy znali Patsonów. Patsonowie byli właścicielami gazety rywalizującej z tą, dla której pracowała. Nic bardziej nie mogło uradować jej naczelnego niż skandal, w który byliby uwikłani konkurenci. - Zna pani niejaką Penelopę Daventry? Polly znowu skinęła głową. Pani Daventry regularnie gościła w rubryce Polly, bowiem chadzała tylko na te przyjęcia, na których należało się pokazać i ubierała się w stroje zwane przez Polly "bajkowymi". - Daventry jest kochanką Patsona. Wie pani o tym? - Nie wierzę, żeby Norman aż tak ryzykował. Billie Patson pilnuje go jak oka w głowie. - Widocznie nie dość dokładnie. W pobliżu biura, w należącej do niego kamienicy Norman Patson ma garsonierę. Wszystko odbywa się bardzo dyskretnie. Mówi, że idzie do klubu, podczas gdy naprawdę idzie na randkę. Nawet szofer o niczym nie wie. - Skąd w takim razie pan się o tym dowiedział? - Odkryłem to zupełnie przypadkowo, po czym, dla pewności, poleciłem komuś przeprowadzić małe śledztwo. Jak pani sądzi, co by się stało, gdyby nakryła ich prasa? - Dla Normana to koniec. To jasne. A co do tej Daventry, to Billie już by się postarała, żeby drzwi wszystkich domów w mieście zamknęły się dla niej na zawsze. Tylko skąd ja mam wiedzieć, że to prawda? Charles wręczył jej skrawek papieru. - Proszę, to ten adres. Wydaje się, że druga po południu to odpowiednia pora dla fotografa... Przekaże pani Dawn wiadomość ode mnie? - Jeśli będę mogła. Niczego nie mogę obiecać. - Nie oczekuję obietnic - odparł Charles. - Do posiedzenia rady nadzorczej został prawie tydzień. To mnóstwo czasu. Polly posłuży jego celom nawet wtedy, jeśli nie będzie mogła dotrzeć do Dawn. Skandal z Normanem Patsonem przyćmi skandal Dawn Avalon i Charlesa Corsiniego, i to w ciągu jednej nocy. Wytrąci broń z ręki Penelopy Daventry. Bankierskim okiem rzucił na książeczkę czekową Dawn - nagłe zniknięcie poważnej sumy dowodziło, że ktoś ją szantażuje. Już on się z tym kimś policzy, ktokolwiek by to był. Teraz musi dowieść Dawn, jak bardzo ją kocha. Boi się przeszłości? Bardzo dobrze. Zniszczy jej przeszłość, rozbije ją, kawałek po kawałku. W swoich staraniach, by uniknąć "nieprzyjemności", Kraus urządził wszystko tak, że Dawn weszła na posiedzenie rady nadzorczej w chwili, kiedy już wszyscy inni zajęli miejsca. W czarnym, jedwabnym kostiumie i poszerzonym w ramionach żakiecie, o lekko hiszpańskim kroju wyglądała zupełnie inaczej niż zwykle. Na głowie miała czarny aksamitny kapelusz z krótką woalką. Zastanawiała się, czy nie przesadziła - strój był surowy, sprawiał niemal wrażenie żałobnego, co wcale nie leżało w jej zamiarach. Ponieważ była bez makijażu, sinawe miejsce na policzku delikatnie odcinało się na tle bladej cery. Długo się zastanawiała, czy nie przykryć tego warstwą pudru, postanowiła jednak tego ne robić. Jeśli Charles poczuje się zakłopotany, tym lepiej. Przez prawie pięć dni "dochodziła do siebie" - jak to ujął Aaron Diamond - na ranchu Campbellów w Victorville. Opiekowała się nią miła pani Campbell, która w swoim czasie udzieliła schronienia Clarkowi Gable, kiedy rozwodził się z pierwszą żoną, Vivien Leigh, gdy zawiodły ją nerwy i Orsonowi Wellesowi, gdy uciekał przed prasą. Pani Campbell matkowała Dawn traktując ją jak córkę. Przyniosło to Dawn prawdziwą ulgę. Gdy prywatnym samolotem wróciła do Hollywood, ze zdumieniem oglądała nagłówki gazet. Jej skandal zniknął z prasy, zastąpiony skandalem pani Daventry. Gazety opublikowały zdjęcie, na którym ubrana w kostium Chanel Penelopa usiłuje zasłonić twarz torebką, podczas gdy Norman Patson, z przerażeniem na twarzy, niczym królik przestraszony światłami samochodu ucieka w poszukiwaniu kryjówki. Gazety donosiły, że pani Daventry opuściła Los Angeles i przeniosła się do Nowego Jorku, z zamiarem powrotu do Indii, gdzie przebywa jej mąż. O Normanie wiedziano tylko tyle, że przebywa "w gronie przyjaciół". Nawet gazety należące do Patsona musiały skomentować to zdarzenie, choć podały je w wersji mocno "oczyszczonej". Wśród łowców skandali palmę pierszeństwa dzierżyła Polly Hammer, przedstawiająca całość afery z najdrobniejszymi szczegółami. Krótkie chwile wytchnienia poszły natychmiast w zapomnienie, gdy przy stole posiedzeń rady nadzorczej Dawn ujrzała Dominique'a Vale'a z głupawym uśmieszkiem na twarzy. Zauważyła, że obok uginającego się pod nim fotela jest wolne miejsce. - Nie ma Charlesa? - zapytała. Kraus wzruszył ramionami. Jeśli chodziło o nadzorowanie, czy chociażby wyjaśnienie kolejnych posunięć Charlesa, czuł się całkowicie bezradny. Usiadła obok niego i czekała. Czy Charles postanowił nie przyjść? Nie miał odwagi spojrzeć jej w oczy? Czy chciał jej pokazać, że się gniewa? Ale obecność tutaj leżała przecież w jego interesach - westchnęła w duchu. Zerknęła na zegarek. - Trzeba będzie zaczynać bez niego - szepnął Kraus. - Znakomicie się składa. Nie mógł nam wyświadczyć większej przysługi, niż w ogóle się tutaj nie pokazując. - Jeszcze minuta. Ale minuta minęła, a Charles wciąż nie nadchodził. - Zaczynajmy - powiedziała. Liczyła na spotkanie z Charlesem jeszcze przed rozpoczęciem posiedzenia. Myślała, że porozmawiają chociaż przez minutę. Była przekonana, że zdołają się porozumieć i pogodzić. Teraz jednak nie było już na to szansy. Prawie nie zwróciła uwagi na to, że posiedzenie naprawdę się zaczęło. Myślami ciągle była przy Charlesie. Nagle drzwi się otworzyły i Charles wszedł do środka, uśmiechnięty, jak gdyby między nimi wszystko było w porządku. - Stokrotnie przepraszam - zwrócił się z właściwym sobie wdziękiem do członków rady nadzorczej, ale nie do Dawn! - Samochód odmówił posłuszeństwa. Pochylił się, żeby ją pocałować. Odsunęła głowę. - Nie bądź głupia - szepnął. - Musimy porozmawiać. Nie rozumiesz, o co tu chodzi. Rozmawiałem z Vale'em i Daventry... Udała, że nic nie słyszy, oburzona jego słowami, które wzięła za kolejną pogróżkę. Czy teraz, gdy wie już "wszystko", ma zamiar całej radzie nadzorczej wyjaśnić tajemnice jej przeszłości? Dostrzegła uśmiech Dominique'a - czy Charles dobił z nim targu? - Lepiej usiądź - powiedziała chłodno. - Nie ma powodu, by robić tu scenę. Charles spojrzał na nią, po czym wzruszył ramionami. Wiedziała, że Charles ma własne wyobrażenie o godności osobistej, dlatego możliwość awantury w obecności członków rady nadzorczej powinna z góry wykluczyć. Potrząsnął głową, a następnie wrócił na swoje miejsce obok Vale'a. Usiadł, nie starając się nawet udawać, że przysłuchuje się temu, co mówią zebrani. Dawn przywiązywała niewiele więcej uwagi niż on do kolejnych punktów dyskusji, udawała jednak żywe zainteresowanie kolejno podejmowanymi tematami. Na końcu posiedzenia zarządzono głosowanie. Nigdy nie interesowały jej zebrania rady nadzorczej i dawniej całkowicie zdawała się w tych sprawach na Krausa i Charlesa. Kraus, o czym wiedziała, był przekonany, że większość członków rady będzie głosować przeciwko sprzedaży jakichkolwiek nieruchomości należących do Empire, chyba że ona sama głosowałaby "za". Gdy jednak spojrzała na słabo znane jej twarze, spostrzegła, że kilka osób wpatruje się w twarz Vale'a. Czy ich kupił? Całkiem możliwe. Znała się na interesach na tyle, by wiedzieć, że posiadanie kontrolnego pakietu akcji nie zawsze gwarantuje możliwość swobodnego podejmowania decyzji. Odbyła telefoniczne rozmowy z wszystkimi zasiadającymi w radzie dyrektorami, z wyjątkiem Dominique'a, lecz to tylko zwiększyło jej niepewność. Bo chociaż większość udziałowców podzielała jej punkt widzenia, nie ulegało wątpliwości, że wszyscy boją się Charlesa i Vale'a - choć każdy z innych powodów - liczą na kompromis. A ona kompromis z góry wykluczała. W każdym razie było już na to za późno, bo właśnie Charles zaczął wyjaśniać, ile dobrodziejstw spłynie na wytwórnię, gdy pozbędzie się niektórych parceli i filmoteki. Recytuje wyuczoną lekcję, pomyślała. Pytanie tylko, czy sam to ułożył, czy też ktoś zrobił to za niego - ktoś zorientowany w sprawach Empire. Na moment ogarnęły ją wątpliwości. Czy naprawdę ma jakieś znaczenie to, że Vale i jego przyjaciele dostaną te działki i filmotekę? Gdyby tydzień temu miała wybierać między tą transakcją a ratowaniem związku z Charlesem, co by wybrała? Dobrze znała odpowiedź. Wybrałaby Charlesa, gdyby tylko ją o to poprosił. Zamiast tego usiłował ją zastraszyć. Ośmielił się jej grozić. Nienawidziła go za to, że zmusił ją do przyjęcia takiej pozycji. Cały czas walczyła z pragnieniem by mu ustąpić. Stłumiła je w sobie. Nie ulegnie Charlesowi. Była zdecydowana wygrać. Może po tym wszystkim uda się jakoś ocalić małżeństwo. Zdarzały się już dziwniejsze rzeczy. Jeśli Charles uzna w niej równego sobie partnera, czemu nie? - To prawdziwa gratka - powiedział Charles. Wyprostował się w fotelu, przystojny, promieniujący pewnością siebie, odprężony. Mógłby wywieść w pole każdego, ale nie Dawn, która umiała czytać w jego oczach. Poczuła, jak wzbiera w niej gniew. - Dla kogo? - spytała. Charles wykonał gest zniecierpliwienia, najwyraźniej lekceważąc pytanie. - Wytwórnia potrzebuje gotówki. Banki grają na zwłokę. Kręcimy obecnie tylko jeden duży film. Jeśli nie będzie sukcesem, banki już się postarają, żeby dobrać się nam do skóry. W tej sytuacji sprzeciw graniczy z szaleństwem. Dawn potoczyła wzrokiem po twarzach członków rady. Parę osób potakująco kiwało głowami. W końcu Charles był bankierem. Posiadał także dar przekonywania. To, co mówił, brzmiało rozsądnie. Gdyby chciał, wszyscy jedliby mu z ręki. Członkowie rady nadzorczej w większości przypuszczali, że ona, Dawn Avalon, pojawia się na posiedzeniach jedynie po to, by zrobić przyjemność mężowi. Radę nadzorczą stanowili mężczyźni - oni na pewno będą skłonni wysłuchać Charlesa i uznać, że wszystkie nieporozumienia między nim a Dawn to tylko najzwyklejsza, małżeńska kłótnia. Charles zaczął opisywać sytuację finansową Empire, sypiąc liczbami jak z rękawa. Miał prawdziwy talent, wiedziała, że nie potrafi mu dorównać. To był jego świat, nie jej - świat wpływów, dochodów z inwestycji, spadku wartości, cen akcji - spoglądając na twarze siedzących przy stole mężczyzn, widziała, jak bardzo im się to podoba. To jest język, który rozumieją - a w każdym razie udają, że rozumieją. Dawn miała po swojej stronie zdrowy rozsądek, nie władała jednak językiem liczb i finansów. Gdyby przyszło jej dyskutować o cyfrach, przegrałaby. Charles świetnie o tym wiedział. - Mam nadzieję, że jasno wyłożyłem moje racje - podsumował. - Jakieś pytania? Dawn skinęła głową. Poczekała, aż twarze wszystkich zwrócą się ku niej - jeśli nawet nie pozostało jej już nic innego, umiała przynajmniej przyciągać uwagę. - Czy nie uważasz - zaczęła - że powinieneś powiedzieć tym panom, że jednym z tych, którzy zyskają na tej transakcji, jest Harry Faust? Zapadło ciężkie milczenie. Widziała, jak Vale posyła Charlesowi wściekłe spojrzenie. Niewątpliwie ostrzegano Charlesa, by nie wspominał jej o Fauście. Prawdopodobnie jego nazwisko nawet nie powinno paść w jej obecności. Z wyrazu twarzy Dominique'a można było wnioskować, że jest bardzo niezadowolony. - Co panią skłania do przypuszczenia, że w tę sprawę uwikłany jest Faust? - spytał Vale, groźnie marszcząc czarne brwi. Roześmiała się. - Jak to, panie Vale. Między mężem a żoną nie ma tajemnic. Charles zbladł. Nie wiedziała, czy jego oczy błyszczą z wściekłości, czy raczej z przerażenia? - To niedorzeczne - mruknął, lecz bez przekonania. - Nawet nie znam tego Fausta. Uśmiechnęła się do niego ironicznie. - Oczywiście, że znasz kochanie. Miesiąc temu, zaraz potem, gdy przejęliśmy Empire, rozmawiałeś o nim z Vale'em. Dominique umówił was na spotkanie. Nie pamiętasz? Vale przyłożył do czoła jedwabną chusteczkę. - Bzdury! - parsknął. - Czyżby? Czy mam rozumieć, że i pan nie zna Fausta? - Tego nie powiedziałem. - Cieszę się. A zatem to on kryje się za tą transakcją? Vale posłał jej jadowite spojrzenie. - To korporacja - wycedził. - W korporacji pracuje wielu ludzi. Nie znam ich wszystkich osobiście. - Ale Harry'ego Fausta znają wszyscy? - Nie posuwaj się za daleko, Queenie - wysapał Vale. - Dobrze wiesz, co mogę zrobić. Dawn rzeczywiście dobrze wiedziała, co może. Ale w sali posiedzeń rady nadzorczej mógł raczej niewiele. W każdym razie jej gniew wziął górę nad lękiem, nawet w obliczu Dominique'a Vale'a. Potoczyła wzrokiem po twarzach członków rady. Intuicja podszepnęła jej, że zyskała chwilową przewagę. Samo nazwisko Fausta wystarczyło, by zmrozić krew w żyłach tych ludzi. Faust oznaczał kłopoty. Ci, którzy wchodzili z nim w interesy, z reguły kończyli w sądzie. - Czy możemy to przegłosować? - zapytała. Wiedziała - teraz, albo nigdy. Harry Warmfleisch - jedyny, który zasiadał w radzie jeszcze za czasów Bravermana - poparł wniosek, tak jak się tego spodziewała. Tak mu się spieszyło na pole golfowe, że poparłby wszystko, co mogło skrócić posiedzenie. Czworo rąk głosowało "za". No tak. Vale i Charles nie mogli jej poprzeć. Pewnie przekonali jeszcze dwóch dyrektorów. "Przeciw" głosowało także czterech członków rady. Wszyscy spoglądali na nią, czekając na decydujący głos. Ale ona widziała tylko Charlesa. Wstrzymywała się, czekając, czy nie zechce czegoś powiedzieć, ale on po prostu uśmiechał się do niej. Czy stroił sobie z niej żarty? W jego uśmiechu nie dostrzegła serdeczności. Podniosła rękę. Odwróciła się do Krausa. Usiłował jej coś powiedzieć - że zwyciężyła, że jest z niej dumny, że wszystko dobrze się skończy... Gdy znowu popatrzyła na siedzących przy stole mężczyzn, poczuła na sobie wzrok Vale'a. Fotel Charlesa był pusty. Wyszedł tak szybko i cicho, że nikt nawet nie zauważył jego odejścia. - Udało ci się, ty dziwko! - powiedział Dominique Vale. Był nieosiągalny. Nikt w Nowym Jorku nie wiedział, gdzie się podziewa. Służba w Cuernavaca twierdziła, że wrócił do domu. Czyżby wrócił do Argentyny? Kraus zadzwonił do amerykańskiego ambasadora w Buenos Eires, ale i ten niczego nie wiedział o Corsinim. Po prostu zniknął. - Jest wściekły - powiedział Kraus. - Trudno go za to winić. Nie winiła go za to, że jest wściekły. Ale chciałaby zamienić z nim przynajmniej kilka słów. - Przeciągnęłaś strunę - powiedział Lucien. - On mi się podobał. Irytowało ją to, że Lucien powtarzał zarzuty, które sama sobie stawiała. Przeciągnęła strunę. Gdy przypominała sobie scenę z posiedzenia rady, musiała przyznać, że nie zostawiła Charlesowi nawet cienia szansy. Powinna jednak porozmawiać z nim, gdy ją o to prosił. Teraz, gdy zniknął, nie potrafiła cieszyć się zwycięstwem. Jej film był już prawie ukończony - pozostało zrobić jedynie zdjęcia wnętrz i dłuższe ujęcia, w czym zupełnie zdała się na Laceya i Luciena. Zaczynano mówić, że będzie to nie tylko przebój kasowy, ale że wręcz wejdzie do klasyki kina. Oczywiście, każdy nowy film reklamowano w ten sposób, lecz w przypadku "Miejsca kobiety" nie były to puste słowa. Niezależnie od tego, jak głośna stała się sprawa ostatniego skandalu, jej sława pomogła Lucienowi. W ciągu jednej nocy stał się jednym z najpopularniejszych reżyserów zdjęć. W tym mieście mężczyzna, który umiał fotografować piękne kobiety - a może raczej: który umiał tak je fotografować, by stały się piękne - mógł być pewny sukcesu. Sprawy wytwórni powierzyła Krausowi - teraz, gdy kryzys już minął, mogła sobie na to pozwolić. Kraus także był wschodzącą gwiazdą. Wprawdzie unikał przyjmowania hołdów należnych mu z racji faktycznego kierowania Empire, lecz jego nazwisko zaczęto wymieniać jednym tchem wraz z nazwiskami sławnych szefów wytwórni. Przeniósł się do dawnego biura Bravermana. Jeździł limuzyną będącą własnością wytwórni. Na premierach pojawiał się w towarzystwie gwiazd (nigdy dwa razy z tą samą, bowiem przeraźliwie bał się plotek). W bufecie wymyślono nawet specjalne danie nazwane jego imieniem. Dawn wstawała późno. Nie była w stanie myśleć o czymkolwiek innym niż o Charlesie. - Nigdy nie dałaś mu szansy - powiedziała Polly Hammer. - Sama jesteś sobie winna. Dawn zaprosiła Polly na plotki. Polly należała do osób, w których lepiej było nie mieć wroga. Dawn dobrze zdawała sobie z tego sprawę, Diamond wprost błagał ją, żeby zechciała się spotkać z Polly. W końcu Dawn dała się uprosić - ostatecznie wykonywała tylko swój zawód. - Uderzył mnie. A później jeszcze miał czelność mi grozić. - W porządku, uderzył. Zdarza się. Czy jesteś pewna, że ci groził? Z tego, co mi mówił, wcale nie wynikało, że ma taki zamiar. - Kiedy rozmawialiście? - spytała Dawn, zaskoczona, że Charles widział się z Polly. - Zaraz potem, gdy ode mnie wyszłaś. Prosił mnie o spotkanie w samochodzie w pobliżu Brown Derby. - Czego on chciał, na Boga? - Żebym cię przekonała, żebyś do niego zadzwoniła. I napuścił mnie na Patsona i Daventry. - To on ci o nich powiedział? - Tak. Najwyraźniej sądził, że ten skandal zrobi ci przyjemność. - Pewnie wiedział, co się wtedy stanie z Penelopą. - Oczywiście. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że Billie ją stąd wykurzy. Co ty właściwie masz przeciwko tej Daventry? - To stara historia. Wolałabym o tym nie rozmawiać. - Charles ma bzika na twoim punkcie, chyba zdajesz sobie z tego sprawę? Ja wiem o tym najlepiej. Zrobiłby dla ciebie wszystko. Ale zniknął. Poszłam do madame Very, myślałam, że z kart dowiem się, gdzie go szukać. - I dowiedziałaś się? - Nie. To zabawne. Wyobraź sobie, Vera też zniknęła. Dom zamknięty na głucho. Jeden z sąsiadów powiedział, że Vera dostała masę pieniędzy. Aż trudno sobie wyobrazić, że taka osoba miała krewnych, którzy zostawili jej w spadku fortunę, prawda? Dawn milczała. Skoro Charles potrafił rozwiązać problem pani Daventry, mógł także poradzić sobie z Magdą. Czy kupił jej milczenie? Przez chwilę zdawało się jej, że wtedy, przed posiedzeniem rady, wcale jej nie groził. Ale w jaki sposób dowiedział się, gdzie szukać Magdy? Nagle uświadomiła sobie, że jeśli Charles naprawdę miał informatora w wytwórni, to bez przeszkód mógł dowiedzieć się wszystkiego, na czym mu zależało. Ktoś przecież doniósł mu, że zapłaciła za dom i samochód Luciena. Ktoś w najdrobniejszych szczegółach poinformował go o stanie finansów Empire, o którym, rzekomo, miał wiedzieć tylko Kraus. Ten ktoś musiał uzyskać łatwy dostęp do jej papierów, albo też sfotografował jej książeczkę czekową, powierzoną opiece jednej z dziewcząt w biurze Zegrina... Postanowiła przy pierwszej sposobności porozmawiać z Krausem na temat Zegrina. Jeśli się okaże, że to właśnie on jest wtyczką Charlesa - a była tego prawie pewna - znajdzie się sposób, by skorzystać z jego usług. Chociaż w salonie Dawn panował chłód, Zegrin był mokry od potu. W czarnym garniturze, z przylizanymi czarnymi włosami wyglądał jak karawaniarz, który zgubił nieboszczyka. Sprawiał także wrażenie, jakby był bliski płaczu. - Wiem, co zrobiłeś - powiedziała Dawn. Na czole Zegrina pojawiły się kolejne kropelki potu. Jabłko Adama na jego szyi poruszało się nerwowo. - Nie wiem, o czym pani mówi, księżno. - Chyba jednak wiesz. Jeszcze nie rozmawiałam z Krausem na ten temat, ale pewnie go to rozzłości. - Jestem niewinny. - Wątpię. Niewielu jest ludzi niewinnych, a ty raczej się do nich nie zaliczasz. - Nie ma pani żadnych dowodów. - Może nie mam, a może mam. Czy to takie ważne? Wystarczy, jeśli szepnę Krausowi słówko, a wyrzuci cię na bruk. I jestem przekonana, że już on postara się o to, żebyś w tym mieście nie dostał pracy. Nawet nie będę musiała go o to prosić. Sam wiesz, jaki jest Kraus. Zaufał ci, Danny. Zegrin smętnie pokiwał głową. Wiedział, że Dawn ma rację. Kraus był nieprzejednany. Gdy się zawziął, niczym nie można było go przekupić. Nie należało też liczyć na jego litość. Mając Krausa przeciwko sobie musiałby wracać do Nowego Jorku i zaczynać wszystko od nowa w biurze pośrednictwa pracy. Zresztą nawet tam Kraus mógł go dopaść. - Co mam zrobić? - zapytał. Jego zalękniony głos irytował Dawn, ale starała się nie zwracać na to uwagi. W świecie filmu roiło się od ludzi pokroju Zegrina. Wielu takich, jak on, rządziło wytwórniami. - Przekazywałeś informacje mojemu mężowi? Potwierdził skinieniem głowy. - Od początku? - Tak, to znaczy... Pan Corsini najpierw prosił mnie, żebym nie spuszczał z oczu Krausa. Pani nie szpiegowałem. - A czy mój mąż chciał, żebyś mnie śledził? - Nie. Ale zwracałem mu uwagę na sprawy, które, jak sądziłem, mogły go zainteresować. Nigdy mi nie powiedział, żebym przestał się tym zajmować. - Jesteś z nim nadal w kontakcie? - Niezupełnie. Mam nowojorski adres, pod który wysyłam różne... I numer telefonu. Dzwonię i zostawiam informacje. Co jakiś czas książę do mnie telefonuje. - Zapisz ten adres i telefon - podała mu kartkę papieru i pióro. - Czy miałeś jakiś kontakt z Charlesem od ostatniego posiedzenia rady nadzorczej? - Tak, kilka razy. - O co chodziło? - O drobnostki, naprawdę. Prosił, żebym sfotografował pani książeczkę czekową. Obawiał się, że ktoś panią szantażuje i dlatego chciał wiedzieć, czy wystawia pani czeki na jakieś większe sumy i czy podejmuje pani pieniądze z konta. Bardzo się tym interesował. Wynajął detektywa, żeby śledził jakąś wróżkę na West Pico, udało mi się to podsłuchać. - Czy poszedłeś do tej wróżki? - Nie. Sam do niej poszedł. W ogóle trzymał to w wielkiej tajemnicy. Przyjechał do Los Angeles, by osobiście wszystko załatwić. Widziałem się z nim. Wynajął pokój przy Bulwarze Zachodzącego Słońca. Taka obskurna dziura, na pewno nie jest to miejsce, gdzie można byłoby się spodziewać gościa w rodzaju Corsiniego. - Jak się zachowywał? - Był bardzo zdenerwowany. Towarzyszył mu lokaj. Obaj byli uzbrojeni. Szofer też. - Co mówił? - Nic takiego. Dałem mu fotokopie dokumentów, na których mu zależało. "Dziękuję", powiedział i dodał: "Jeśli dbasz o własną skórę, to pamiętaj; nigdy mnie tu nie widziałeś". Zanim wyszedłem, odebrał telefon z Anglii. Zapamiętałem to, bo rozmawiał z jakimś Goldnerem... księciem, lordem czy kimś takim... - Sir Solomonem Goldnerem? - Tak. Corsini mówił z nim o jakiejś posiadłości, którą kupił w Londynie. Jakieś apartamenty... w każdym razie coś, co się tam tak nazywa. - Na Shepherd's Market? - Właśnie. Bardzo się spieszył. Powiedział Goldnerowi, że nie ma czasu na targowanie się. "Zapłać, ile zażądają", powiedział. "Pieniądze nie są ważne". Czy Charles miał zamiar pogrzebać całą jej przeszłość? Najpierw pani Daventry - wygnana z miasta na skutek skandalu, który wywołał posługując się Polly Hammer. Potem Magda - przekupiona lub zastraszona. Teraz Corsini kupił dom, w którym zginął Morgan. Ciekawe, po co to zrobił? Czy chce rozebrać ten dom? Gdyby budynek, gdzie umarł Morgan przestał istnieć, nikt nie mógłby dowieść, że zbrodnia w ogóle miała miejsce. Przeszłość bez ciemnych plam - czyżby to właśnie chciał jej podarować? - Przed czym on się ukrywa, Danny? Spojrzał na nią ze zdumieniem. - Jak to, pani nie wie? Dwukrotnie przejechał po czole wilgotną chusteczką, lecz pot ciągle zalewał mu oczy. - Nie chce wystawić się na cel, księżno. Harry Faust wysłał za nim list gończy. - List gończy? - Tak. Mówią, że daje za niego pięćdziesiąt. To góra forsy. Przeciętnie za sprzątnięcie kogoś dają piątkę. - Sprzątnięcie? - Za zabójstwo - wyjaśnił Zegrin, w jego głosie brzmiała satysfakcja. - Każdy, kto zabije Charlesa Corsiniego, zgarnie pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Głosując przeciwko niemu, podpisała pani na niego wyrok śmierci. - Mogę spróbować. Powiem tylko tyle. - Można go kupić? Diamond zerknął na biurko - obity złotem, inkrustowany skórą blat, jak zwykle, tonął w powodzi papierów. - Kupić Fausta? - jęknął. - Jezu, sam nie wiem... Wątpię. Faust to pieprzony maniak. - A co by było, gdybyśmy podpisali kontrakt? - Faust nie działa w filmie. To, na czym mu zależy, nie jest objęte kontraktem. - A gdybyśmy dali mu to, na czym mu zależy? Diamond złożył wargi, jakby miał zagwizdać. - Może tak. Może nie. Naprawdę byłabyś na to gotowa? - Tak. - Jak chcesz to osiągnąć? Przecież jest już po posiedzeniu rady. - Jakoś to załatwię. Złóż Faustowi propozycję. - Faust lubi działać z zaskoczenia. Teraz, gdy cię ma w garści... no, wiesz, o czym myślę. - Wiem. Odszukaj go. Diamond wyjął z kieszeni kluczyk i otworzył górną szufladę biurka. Założył okulary, po czym zaczął przeglądać notes w skórzanej okładce. - Jego numeru nie znajdziesz w książce telefonicznej - wyjaśnił. - Faust nie życzy sobie, by ktokolwiek nawet go zapisywał. Ja jednak nie pamiętam nawet swojego numeru telefonu, cóż dopiero mówić o numerze Fausta. Nakręcił numer. - Halo! Tu Aaron Diamond! - krzyknął do słuchawki. - Oczywiście, że doskonale się orientuje, kim, do cholery, jestem. Wszyscy mnie znają, do cholery! Aha... Co? Szlag by trafił!... No dobrze. Odłożył słuchawkę. Zdjął okulary, przetarł szkła. Obejrzał je uważnie. Nie patrzył na Dawn. - Harry leży w szpitalu - powiedział spokojnym głosem. - W szpitalu? - Tak. W szpitalu "Cedry Libanu". Atak serca. Wykonał jakiś bliżej nieokreślony ruch ręką. - Dają skurwysynowi pięćdziesiąt procent szansy, że przeżyje. - Nie możesz zadzwonić do kogoś innego? Przecież chyba ma jakichś wspólników, współpracowników. - Dawn, pamiętaj się , Harry Faust nie prowadzi wytwórni filmowej! To gangster. W tej branży obowiązują nie zależności formalne, lecz osobiste. Tylko on jeden może wydawać polecenie i podejmować decyzje. Oczywiście, mogę zadzwonić do paru osób w Chicago, ale i tak jestem przekonany, że dopóki Harry oddycha, nawet nie kiwną palcem. Gdzie Charles? - Nie wiem dokładnie. Chyba jest teraz w Nowym Jorku, ale to tylko moje domysły. - Niedobrze. Powiedz mu, żeby gdzieś wyjechał. - Zostawiłam dla niego wiadomość. Zegrin dał mi numer telefonu. - Zadzwoń jeszcze raz. Potrzebuję paru dni na rozmowy z kilkoma osobami, może uda mi się coś załatwić. Charles zrobiłby najlepiej, gdyby wyjechał do Meksyku. Niech się tam gdzieś zaszyje, znajdzie ludzi, którzy będą go bronić... jedź razem z nim. - Jechać z nim? - Przecież chyba go kochasz? Jeśli tak, powinnaś mu towarzyszyć. Diamond robił wszystko, by nie patrzeć Dawn w oczy. - Dopóki będziesz przy nim, jest bezpieczny. Gangsterzy nie zabijają kobiet. Będziesz dla niego najlepszą osłoną, w każdym razie w ciągu najbliższych dni. Uwijała się jak w ukropie. Ludzie, do których dzwoniła, doprowadzali ją do szału. Byli spokojni, rzeczowi, obiecywali, że "spróbują skontaktować się z Charlesem". Domyślała się, że Corsini usiłuje na własną rękę dojść do porozumienia ze wspólnikami Fausta oraz że uznał, iż jedyne, co może zrobić, by przeżyć, to dobrze się ukryć. Modliła się, by Faust umarł. Jeśli umrze, być może jego ludzie będą skłonni "zrewidować" wyrok, oczywiście nie za darmo. Tymczasem, dopóki żył, musieli spełniać jego polecenia. Ale Faust nie umierał. Leżał na oddziale intensywnej terapii, a przed drzwiami separatki, w której go ulokowano, na wszelki wypadek stali jego goryle, gotowi unicestwić zamiary każdego, kto chciałby wyręczyć naturę. Dawn usiłowała nawet porozumieć się z Vale'em, z nikłą nadzieją, że może jakoś uda się jej go przekonać, ale on także zniknął. - On też nie będzie mógł skontaktować się z Faustem - powiedział jej Diamond. - I, prawdopodobnie, też leży w łóżku. Chory albo nieżywy. Żyła z dnia na dzień, zgodnie z od dawna ustalonym rytmem, jak gdyby tylko w ten sposób mogła pozostać przy zdrowych zmysłach. Śniadanie jadała na tarasie, rzucając okruchy ptakom. Potem jechała do wytwórni, by uczestniczyć w posiedzeniach, dyskutować na temat nowych scenariuszy, metod udźwiękowiania, ponownego nakręcania niektórych scen - jednym słowem robiła to wszystko, czym zajmowała się przez całe dorosłe życie. Lecz teraz widziała w tym nie tylko pracę - te zajęcia pozwalały skupić uwagę na czymś innym, oderwać myśli od Charlesa. Obiady kazała sobie podawać do pokoju, czekała na telefon. Gdy dzwonił, bała się sięgnąć po słuchawkę ze strachu przed złymi wieściami, kiedy zaś nie dzwonił, martwiła się, bo był to znak, że Charles jej nie przebaczył. Teraz już rozumiała, dlaczego ludzie piją - omal sama nie dała się wciągnąć w ten nałóg. Wieczorami bywało najgorzej. Mimo to nie mogła zdecydować się, czy wyjść z domu, czy złagodzić napięcie lampką koniaku. Nocami, po raz pierwszy w życiu, brała środki nasenne, ale i one nie na wiele się zdały. Czwartego dnia tego dobrowolnego czuwania w buduarze pojawił się Kraus, dźwigając ogromną pakę. Nie wzbudzało to w niej zainteresowania. Wielbiciele ciągle przysyłali jej najróżniejsze rzeczy. Dział listów Empire otrzymał polecenie, by odpisywać nadawcom, że prezenty zostały przyjęte z wdzięcznością, choć żadnego z nich nigdy nie widziała na oczy. Istniały po temu poważne powody, bowiem niekiedy niewinne podarunki okazywały się niebezpieczną pułapką. W cieście owocowym mogła się kryć ość, szarlotka mogła być nafaszerowana sodą kaustyczną, a buteleczka perfum mogła zawierać ług. - Cokolwiek to jest - powiedziała - nie chcę tego widzieć. - To niegroźne. Obraz. - Obraz? - Dawn przecięła sznurek nożyczkami do paznokci, podniosła papier i zajrzała do środka. Zaraz potem szybko rozerwała resztę papierowego opakowania czując, jak szybciej bije jej serce. Van Gogh. Ten sam obraz, który sprzedała po śmierci Davida - obraz, który dostała od K~oniga w prezencie ślubnym. Położyła go na toaletce. Nie musiała się długo zastanawiać nad tym, kto jest ofiarodawcą. Charles przysłał jej ten obraz na przeprosiny. Do ramy przyklejona była koperta. Otworzyła. W środku znajdował się jakiś gruby dokument opatrzony znaczkami i pieczęciami, które Anglicy z takim upodobaniem przybijają na każdym skrawku urzędowego papieru. Spojrzała na pierwszą stronę: staranne, kaligrafowane pismo głosiło, że księżna Dawn Avalon Corsini nabyła nieruchomości przy Shepherd's Market. Był tutaj także list, niewyraźna bazgranina Charlesa, tak trudna do odczytania. Nie miała okazji poznać jego charakteru pisma, gdyż rzadko do niej pisywał. Przeczytawszy, poczuła, jak po policzkach płyną jej łzy. - Jutro ląduje w Palm Springs - powiedziała. - Prosi, żebym sprowadziła tam Aarona, bo chce z nim porozmawiać. Potem polecimy do Meksyku. Kraus poprawił krawat. Poczerwieniał. - Bardzo się cieszę - wymamrotał. - Ze względu na ciebie się cieszę. Czy, gdyby to było konieczne, mam sprzedać działkę i filmotekę podczas twej nieobecności? Dawn otarła policzki. Będzie musiała zawołać charakteryzatora. Co on sobie pomyśli? Nieważne. - Sprzedaj wszystko - powiedziała. - Zrób, cokolwiek poradzi ci Aaron. Po raz drugi otrzymała szansę. W tej chwili tylko to jedno było dla niej ważne. - Jak on załatwił czarter w środku wojny? - zapytał Aaron Diamond. Dawn spojrzała w oślepiająco jasne niebo i założyła okulary słoneczne. - Jak to Charles. Zawsze potrafi dostać to, na czym mu zależy. - Nienawidzę prywatnych samolotów, jeśli chcesz znać prawdę. Nie lubię też samolotów wielkich linii lotniczych. W ogóle nie lubię samolotów. I nigdy nie powierzyłbym mego życia jakiemuś zwariowanemu pilotowi, który wyciąga rocznie dziesięć, piętnaście tysięcy. Wiesz, co mam na myśli? - Charles nie musi się tym przejmować. Sam pilotuje. - Szczerze mówiąc, i to mi się nie podoba. Za dużo spraw bierze na siebie... ty, banki, pieniądze... Jeśli już lecę, to chcę, żeby pilot myślał wyłącznie o mnie. - Aaronie, przestań wreszcie zrzędzić. Gdy miał dwadzieścia lat, własnym samolotem ustanowił rekord szybkości. - Pewnie masz rację. Właśnie słyszę, jak nadlatuje. Tym razem mu się uda, chyba że Japończycy zbombardują Palm Springs. Diamond był ubrany w strój do gry w golfa: białe spodnie i hawajską koszulkę. Co chwila przypominał, że zabrano go z pola golfowego - tylko ze względu na Dawn zgodził się spełnić prośbę Charlesa. - Zostawiłem na polu Binga Crosby'ego. Budynek lotniska w Palm Springs niewiele różnił się od obskurnej sauny wzniesionej w samym środku dyszącej żarem pustyni. Ciemnozielona limuzyna Diamonda lśniła w słońcu. W rozgrzanym powietrzu drżała i falowała niczym fatamorgana. Dawn spoglądając na packarda domyślała się, że siedzenia rozgrzały się tak, iż każdy, kto spróbuje na nich usiąść ulegnie poparzeniu drugiego stopnia. Diamond, parkując, zawsze przykrywał swój fotel ręcznikiem, ale pasażerowie zmuszeni byli siedzieć na rozgrzanej skórze. Trzeba będzie ostrzec Charlesa, pomyślała. W oddali ukazał się jego samolot - ciemna plama na tle białego nieba. Cień maszyny przesuwał się po piasku. Nagle, gdy pas startowy już się kończył, maszyna dotknęła kołami ziemi. Dawn pchnęła furtkę w ogrodzeniu i wybiegła ku kołującej maszynie. Teraz, na ziemi, samolot lśnił niczym kula srebra, blask słońca odbijał się od srebrzystego korpusu i bliźniaczych skrzydeł. Mogła już dostrzec Charlesa: siedział na fotelu pilota w koszulce z krótkimi rękawami. Nosił okulary przeciwsłoneczne. Uśmiechał się szeroko, może do niej, może z zadowolenia, że wylądował bezbłędnie. Pomachała do niego ręką. Oplatająca kapelusz szarfa z różowego szyfonu załopotała w powietrzu niczym flaga. Charles otworzył pleksiglasowe okno i uśmiechnął się do niej, a potem, jakby za sprawą jakichś strasznych czarów po prostu zniknął. Cały samolot nagle został połknięty przez ognistą kulę, najpierw białą, a potem - na ułamek sekundy - różową. Dawn przyszła do głowy niestosowna myśl, że jest to kolor marmurowych kafelków w łazience. Rozległ się huk przypominający uderzenie pioruna, tyle, że głośniejszy, bardziej ostry. Gorący podmuch uderzył w Dawn - słyszała, jak ze świstem przelatują obok niej kawałki rozerwanego wybuchem samolotu. Wśród huku ognia i wycia syren słyszała czyjś krzyk. Ocknęła się na wysokiej brudnej kanapie w poczekalni. Gdy otworzyła oczy ujrzała pochyloną nad sobą twarz Aarona Diamonda. Wtedy uświadomiła sobie, że to on krzyczał. Nie pytała, co się stało z Charlesem. Już wtedy, gdy wybuch rozerwał samolot wiedziała wszystko, wiedziała, że nie żyje. Potwierdził to wyraz twarzy Diamonda. Podniosła się z trudem i spojrzała przez okno. Na białym pasie startowym, tam, gdzie widziała samolot Charlesa, ziała czarna dziura. Płonęły w niej kawałki aluminium, niczym dopalające się kości na stosach pogrzebowych w Kalkucie. Chciała się rozpłakać, lecz - nie wiadomo dlaczego - łzy nie chciały popłynąć. - Miejsce wypadku jest otoczone przez dziennikarzy - powiedział Diamond. - Jakoś będziemy musieli się przebić. Może gdybyś położyła się na nosze... Ale Dawn przecząco potrząsnęła głową. To ona będzie stawiać warunki. Spojrzy w oczy światu tak, jak chce. Popatrzyła w lustro, chłodnym wzrokiem oceniła swoją twarz. - Torebka... Paroma krótkimi ruchami poprawiła makijaż. - Już - szepnęła. Obiegła wzrokiem poczekalnię w nadziei, że znajdzie ciemne okulary, zaraz jednak uświadomiła sobie, że pewnie stłukły się, gdy upadła. Trudno. Jeszcze wiele lat później, ludzie będą mówili, że była bezduszna, chłodna i nieporuszona, bardziej przejęta własnym wyglądem niż śmiercią męża. Dawn jednak wiedziała, jak było naprawdę. Mając dwadzieścia pięć lat przeżyła więcej, niż niektórzy do późnej starości. W chwili, gdy szczęście było w zasięgu ręki, przeszłość, która zawsze ścigała Dawn, zdołała ją dopaść. I chociaż nawet Charles niemało zrobił, by zniszczyć to fatum, przeszłość ciągle trzymała ją w żelaznym uścisku. Przesądzała o tym, co miała zrobić, wpływała na jej uczucia i postanowienia. Poczucie winy oraz strach - oto cena, którą zapłaciła za to, że stała się tym, czym jest: bogatą i sławną gwiazdą filmową. Zawsze stawiał na swoją urodę. Teraz tylko ona jej pozostała. Trzymała głowę wysoko, gdy wsparta o ramię Aarona Diamonda, weszła w krąg oślepiających fleszy. Księga VI Uśmiech Mony Lisy 25. Była bajecznie bogata - tyle o niej wiedziano. Resztę stanowiły plotki. Sława Dawn Avalon była tym większa, im rzadziej pojawiała się publicznie. Na całym świecie zyskała sobie opinię samotniczki - bogatej, eleganckiej, pięknej, lecz najwidoczniej unikającej pokazywania się publicznie. Powiadano więc, że nie ma takiej części ciała, której nie poddałaby operacji plastycznej, że stosuje specjalną dietę, że większą część roku spędza w swej samotni. Powiadano też, że miała wiele romansów, lecz jeśli nawet tak było, jej kochankowie pozostali dyskretni. Miała tylu mężów, że nawet dziennikarze zawodowo trudniący się plotkami z życia wyższych sfer stracili rachubę. Po raz trzeci wyszła za mąż za bogatego przemysłowca - było to we wczesnych latach pięćdziesiątych. Stało się to tak nagle, że nawet prasa dała się zaskoczyć - równie nagle i tajemniczo, rok później małżeństwo to rozpadło się. Przyjaciele Dawn twierdzili, że ów Meksykanin bardzo przypominał Charlesa i że było to "białe małżeństwo". Dwa lata później poślubiła księcia Filipa von Krosig - niemieckiego bankiera, który miał jakieś związki z Południową Ameryką. Krosig był bogatym wdowcem, siwowłosym i dystyngowanym. Byli tacy, którzy twierdzili, że gdyby Corsini dożył sześćdziesiątki, byłby do niego podobny. Ale i to małżeństwo rozpadło się w ciągu niespełna roku. Dawn Avalon obracała się wśród ludzi bogatych i sławnych, którzy umieli uszanować jej samotność. Jak ognia unikała wszystkiego, co miało związek z show_businessem. W swoim domu w Bel Air wydawała wspaniałe przyjęcia, niekiedy też przyjmowała gości w Malibu i w Meksyku. Powiadano, że w Cuernavaca wzniosła sobie bajeczny pałac, trudno to było jednak sprawdzić, bowiem posiadłość otaczał wysoki mur i nikomu nie udało się zrobić zdjęcia. Powiadano też, że architektowi, który wzniósł dla niej tę posiadłość, zapłaciła sto tysięcy dolarów tylko za to, by nie włączał zdjęcia tego obiektu do albumu swoich prac. On też podobno był jej kochankiem. Ci, którym dane było obejrzeć posiadłość, twierdzili, że jest równie piękna jak właścicielka. Gdy książę Filip odwiedził Meksyk, zatrzymał się u niej, podobnie jak Aga Khan i król Belgii - powszechnie uważano ją bowiem za seniorkę Cuernavaca. Cieszyła się sławą najcierpliwszej spośród bogatych i ustosunkowanych wielbicielek doktora Echeverii. Powiadano wreszcie, że Dawn rządzi Empire, lecz nigdy nie słyszano, by brała udział w posiedzeniach rady nadzorczej. Powszechnie wiedziano, że posiada akcje Charlesa - już to wystarczyło, by uczynić ją najbogatszą kobietą na świecie. Wtajemniczeni twierdzili, że E. P. Kraus nie zabierał się do produkcji żadnego poważniejszego dzieła, nie zasięgnąwszy przedtem jej opinii - całkiem możliwe, że tak właśnie było. Na pewno ktoś patronował działalności Empire, jedynej wytwórni posiadającej własną filmotekę. Dzięki temu studio zrobiło majątek na tantiemach z projekcji telewizyjnych, a w końcu, w latach sześćdziesiątych, stało się prawdziwym konsorcjum z własną siecią telewizyjną i hotelami. Empire miało nawet własne wydawnictwo. Tylko Kraus i lord Goldner - angielski przedsiębiorca, członek Izby Lordów, który połączył swoją firmę z Empire - znali prawdę o Dawn i o tym, czy i na ile zajmowała się sprawami wytwórni. Lord Goldner był niewątpliwie jej bliskim przyjacielem. Często odwiedzał Dawn w Cuernavaca. Uważano, że razem z nią buduje na miejscu wyburzonych czynszówek dom w Londynie, przy Shepherd's Market, przeznaczony na luksusowe apartamenty i biura. Chociaż kryła się przed dziennikarzami, publiczność zawsze wiedziała, że Dawn odmawia powrotu do filmu. Dlatego gdy w roku 1975 zgodziła się zagrać trzydziestoletnią kobietę, cały świat był zdziwiony. Jej partner był aktorem zupełnie nieznanym, miał dwadzieścia lat i był niezwykle przystojny. Ale nawet genialny Lucien Chambrun nie umiał ukryć widocznej różnicy wieku między Dawn Avalon i Timmy Tyronem, choć Dawn nadal była tak piękna, że jeden z krytyków nazwał ją "ostatnią prawdziwą gwiazdą, przypominającą dawną epokę elegancji i wdzięku". Co do Timmy'ego, nie zabrakło takich, którzy widzieli w nim zaskakujące podobieństwo do Charlesa Corsiniego. Fakt, że Tyrone ożenił się z Dawn, uczynił go o wiele bardziej sławnym niż jego rola w filmie. Nawet jeśli małżeństwo go rozczarowało, nigdy się z tym nie zdradził. Już nigdy więcej nie nakręciła żadnego filmu. O Tyrone mawiano, że Dawn traktuje go jak lokaja. Ci jednak, którzy gościli w domu Dawn (nigdy nie nazywano jej posiadłości "mieszkaniem państwa Tyrone") twierdzili, że oboje tworzą uroczą parę, choć może niekiedy gwiazda istotnie traktuje męża nieco z góry. Dawn Avalon miała w sobie coś monarszego, każdy chętnie to przyznawał. Miała uśmiech Mony Lisy, zarazem tajemniczy i prowokujący, choć podobno ciągle poddawała twarz operacjom plastycznym. - Pewnie nawet, gdy śpi, uśmiecha się jak Mona Lisa - szepnął po którymś z przyjęć Billy Sofkin. Przeszłość Dawn Avalon była równie tajemnicza jak jej teraźniejszość. Odrzuciła zaproszenie rządu Indii do uczestnictwa w otwarciu Indyjskiego Instytutu Filmowego, pomimo powszechnie znanego faktu, że wychowała się w Indiach jako córka angielskiego oficera. Poprosiła amerykańskiego ambasadora w Indii, by przekazał tamtejszemu rządowi wyrazy jej najgłębszego ubolewania. Jak twierdziła, nie mogła wybrać się w ten podróż ze względu na stan zdrowia. Jej dom nie przypominał mieszkań większości gwiazd. Nigdy nie rozstawała się z obrazem Van Gogha - prezentem ślubnym od jej pierwszego męża sir Davida K~oniga. Na kominku, ujęte w srebrną ramkę, stało zawsze zdjęcie przystojnego mężczyzny o smagłej cerze ubranego w staromodny garnitur. Niektórzy ze spoglądających na zdjęcie zauważali, że twarz tego człowieka, zwłaszcza zaś jego oczy, przypominają twarz i oczy Dawn, nikt jednak z zaproszonych do jej domu nie był na tyle nietaktowny, by zapytać, kto to jest. W ostateczności, cóż za znaczenie miała przeszłość Dawn Avalon? Ta kobieta była przecież tym, kim chciała być. Powołała do życia Fundację Corsiniego i była jej spiritus movens. Choć w muzeum, które założyła, wiele było dobrych obrazów, ją naprawdę interesował tylko jeden - portret Charlesa witający gości u szczytu szerokich marmurowych schodów. Ujęty w złoconą ramę portret wykonany był z fotograficzną dokładnością. Spoglądając na obraz pod pewnym kątem można byłoby odnieść wrażenie, że Charles ma sardoniczny wyraz twarzy - patrząc z innej perspektywy można było dojść do wniosku, że jego uśmiech ma w sobie coś upiornego. W szaroniebieskich oczach bnkiera malarzowi udało się uchwycić wyraz rozbawienia. Przed obrazem stawiano codzienie świeże kwiaty. Gdy nagrodzono ją Oscarem za całokształt dokonań artystycznych, pojawiła się, by odebrać nagrodę, ubrana w obcisłą suknię zaprojektowaną przez Armanda Silka. Suknia miała wysoki kołnierz i długie rękawy. Nie pozwalała dziennikarzom na porównywanie jej szyi i ramion z szyjami i ramionami kobiet o czterdzieści lat młodszych. Założyła wspaniały diadem z diamentów i diamentowo_szmaragdowy naszyjnik. Wyglądała tak pięknie, że zgromadzona w Chandler Pavilon publiczność umilkła na jej widok. Ciszę przerwały dopiero gromkie oklaski. Siedzący w pierwszym rzędzie mieli okazję przekonać się, że w oczach Dawn błyszczały łzy. Po wręczeniu nagrody nie poczekała, by udzielić wywiadów prasie, ani nie wzięła udziału w żadnym z przyjęć, których wiele urządzono po ceremonii. Nikt nie mógł zgadnąć, ile bólu ją to kosztowało. Z wielkim wysiłkiem, jakby każdy krok był dla niej torturą, wsiadała do swojej limuzyny. Jakaś ładna dziewczyna przerwała policyjny kordon, przepchnęła się wśród goryli i dyrektorów wytwórni, stanęła twarzą w twarz z Dawn. - Panno Avalon - krzyknęła. - Chciałabym być tak piękna, jak pani. Ale Dawn Avalon nawet się nie uśmiechnęła. Wsiadła do samochodu i, nie zwracając uwagi na dziewczynę, zamknęła oczy. Sprawiała wrażenie wyczerpanej, jak gdyby utrzymująca ją na nogach siła znikła. Nigdy więcej jej nie widziano. Co zdarzyło się naprawdę? Jedna z najbardziej tajemniczych i fascynujących karier Hollywoodu! Nie wolno nam ujawnić, kim naprawdę była Queenie Kelley, choć rozwiązanie tej zagadki nie powinno sprawić większych trudności czytelnikom zainteresowanym historią amerykańskiego kina. Tym bardziej, iż możemy zdradzić, że książkę napisał bratanek wielkiego reżysera i męża aktorki, kryjącej się w powieści pod imieniem Queenie. Powieść Michaela Kordy jest równocześnie kolejną realizacją mitu hollywoodzkiego Kopciuszka - opowiada o niezwykłej karierze biednej i pięknej dziewczyny, która w ciągu kilku lat zrealizowała wszystkie swe marzenia: o sławie, bogactwie i miłości. Kim była Queenie Kelley? Jej losy opowiedziane w powieści Michaela Kordy są tak niezwykłe, że wydać się mogą literacką fikcją. Jeszcze jedną piękną, lecz nieprawdziwą baśnią. A jednak nie ma wątpliwości, że Queenie była postacią realną. `ty Księga I (cd.) Queenie (cd.) 4. Dręczący Queenie wstyd sprawił, że nie dostrzegła tego, co normalnie niezwykle by ją przeraziło. Nie zauważyła, że Kalit Singh otwierając bramę szkoły wyraził ogromny żal, że Morgan nie zostanie z nim, by rozbić kilka muzułmańskich łbów. Rzuciła się na fotel w samochodzie i patrząc niewidzącym wzrokiem na roztrzaskaną przednią szybę, marzyła o śmierci. Potem przyszło jej na myśl, że jeśli rozruchy są rzeczywiście tak straszne, jak opisywał to Morgan, jej marzenie może się szybko spełnić. Kątem oka spoglądała na wuja. Prowadził nieuważnie. Jechali ciemnymi, bocznymi drogami, samochodem mocno zarzucało na zakrętach i skrzyżowaniach. Nie czuła lęku. Była zbyt przejęta rozważaniem, co może zrobić Morgan, żeby czegokolwiek bać się naprawdę. Minęli grupkę policjantów i żołnierzy, zmierzających szybkim krokiem w stronę, skąd dobiegały strzały. Naprzeciwko anglikańskiego kościoła Morgan musiał zatrzymać się, by przepuścić kolumnę pomalowanych na kolor khaki wojskowych ciężarówek wyjeżdżających z miasta w stronę Ishapore Turnpike. Kilka z nich wypełniali aresztowani Hindusi. Wielu było pokrwawionych, dotkliwie pobitych policyjnymi |lathi. W końcu policjant kierujący ruchem przepuścił Morgana, który z hałasem wrzucił bieg. - Co się z nimi stanie? - zapytała Queenie, próbując przerwać panujące między nimi od chwili wyjazdu ze szkoły milczenie. Morgan wzruszył ramionami. - Nic wielkiego. Zostaną zatrzymani na parę dni. Ludzie mówią wiele bzdur o niepodległości tych cholernych Indii, ale powiem ci tylko jedno: gdy Brytyjczycy stąd odejdą, a może się to zdarzyć w każdej chwili, kto zdoła powstrzymać takie rozruchy? Nikt! - Co się stało z twoim samochodem? Uderzyłeś w coś? - Czy w coś uderzyłem? Tak, do cholery! Rąbnąłem w jakiegoś parszywego tubylca. Twoja matka tak się martwiła. Żeby cię ochronić przed niebezpieczeństwem, przejechałem przez oszalały tłum, a ty mnie pytasz, co się stało? Nieomal mnie nie zabito, potem przejechałem człowieka, a kiedy dotarłem do szkoły, zastałem cię w ramionach pieprzonego Cyrila Fitzroya Pugha! Piękna noc, nie ma co! - Przepraszam, Morgan. - Przepraszasz? Wypisałbym ci to przepraszam pasem na tyłku. Twój dziadek sprałby cię tak, że byłabyś cała sina. Jestem tego cholernie pewien. Queenie siedziała skulona, z podbródkiem na kolanach i zamkniętymi oczami. Nie miała wątpliwości, że Morgan ma rację. Jej dziadek zbiłby ją bez litości, ojciec także, ale cóż mogło ją to obchodzić? Stary człowiek kojarzył się tylko z brunatną fotografią w salonie. Wyjechał z Indii, gdy mama i Morgan byli jeszcze dziećmi. Nawet babcia z trudem go sobie przypominała. Ojciec zaś pewnego dnia przepadł po prostu w jakimś zakamarku Imperium Brytyjskiego. Dziewczynka poczuła, że znów zbiera jej się na płacz. Zdołała jednak powstrzymać łzy. Czy to rzeczywiście jej wina, że pan Pugh ją pocałował? To prawda, że z nim flirtowała - czuła się dzięki temu taka silna - ale nigdy nie przypuszczała, że zaprowadzi ją to aż tak daleko. Nie podejrzewała, że uczucia zawładną Pughiem do tego stopnia, ponieważ sama ich nie podzielała. Przynajmniej nauczyciel traktował ją jak dorosłą - choć, trzeba przyznać, z niemiłym rezultatem - teraz Morgan odnosił się do niej znów jak do dziecka. Co gorsza sam z powrotem zaczął się zachowywać jak surowy dorosły. Przypuszczała, że powinna być wdzięczna Morganowi za zjawienie się w samą porę, ale nie czuła wdzięczności. W klasie przez chwilę myślała, że Morgan i Pugh będą o nią walczyć. Każdej sobotniej nocy w klubie Instytutu Kolejowego pijani mężczyźni w podobny sposób bili się o kobiety. Znała te bójki z opowiadań. Zastanawiała się, czy rzeczywiście gniew Morgana był tylko skutkiem urażonej rodzinnej dumy i oburzenia. Czy to możliwe, by Morgan był zazdrosny? Popatrzyła na niego uważnie, jakby widziała go po raz pierwszy w życiu, ale z jego twarzy niczego nie mogła odczytać. Wyglądał na zmęczonego i przygnębionego. Zahamował i wyłączył warczący silnik. Nie śpieszył się z wysiadaniem. Queenie bez trudu odgadła, o czym myśli. - Co powiesz mamie? - spytała. Westchnął ciężko. - Nie mam pojęcia, jeśli mam być szczery. To wszystko stawia mnie w bardzo niezręcznej sytuacji. - Już mówiłam, że jest mi przykro. - Do cholery, mam nadzieję, że jest! Tylko co z tego? - przerwał, nie wiedząc zupełnie, co powiedzieć dalej. Nie czuł się dobrze w roli rodzica - nie odpowiadało to zupełnie uczuciom, jakie żywił do Queenie. - To wszystko przez ucieczkę twojego ojca - westchnął smutno. - Tej nocy, kiedy wyjeżdżał, poprosił mnie: "Morgan, zaopiekuj się Queenie. Zrób to dla mnie. Bądź dla niej jak ojciec". Cóż powiedziałby mi teraz? - Czy rzeczywiście był aż tak przystojny jak na zdjęciu? - Na litość boską, nie mamy czasu na rozmowy o jego urodzie. Ale rzeczywiście był przystojny. Jesteś do niego bardzo podobna, przynajmniej jeśli idzie o rysy twarzy. Zamknął oczy, wspominając szczęśliwsze czasy. - Lubiłem go. Pożyczył ode mnie pięćset rupii - dodał. - Nigdy już nie zobaczę ich z powrotem. - Wolałabym, żeby nie uciekał. - Ja też. Ale miał do wyboru wyjazd i więzienie. Tak czy inaczej, co za wstyd! Dziewczyna potrzebuje ojca tak samo jak chłopak, jeśli nie bardziej. Queenie uświadomiła sobie, że mają z Morganem coś wspólnego - on także został opuszczony przez swojego ojca. Zastanawiała się, jak wyglądałoby ich życie, gdyby ojciec nie uciekł, ale nie umiała sobie tego wyobrazić. Co powiedziałby jej na temat Pugha? Co w takiej sytuacji zrobiłby z nauczycielem? Queenie opowiadano nieraz o gwałtowności irlandzkiego temperamentu jej ojca. Wiedziała, że jest do niego trochę podobna. Dlatego właśnie nawet mama nie potrafiła dać sobie z nią rady. Odziedziczyła też jego dumę. Matka lubiła to podkreślać. Dziewczynka nie była jednak zupełnie pewna, czy to prawda. - Muszę rzucić szkołę - powiedziała. - Nie mogę tam wrócić. Nie po tym, co się stało. Morgan skrzywił się mocno zirytowany. Zawsze szukał kompromisowych rozwiązań i okrężnych dróg. Queenie natomiast była uparta jak osioł, tak samo jak jej ojciec. Rzucała się przed siebie na oślep, nie dbając o skutki. - Nie zrobisz tego - powiedział twardo. - Zrobię. Muszę. - Posłuchaj. Jeśli rzucisz szkołę, pojawią się pytania. Ludzie będą ciekawi, dlaczego odeszłaś. Ten cholerny sikh z pewnością zacznie plotkować. Ktoś się w końcu domyśli. I wszystko skończy się piekielnym skandalem. - Nic mnie to nie obchodzi. Jeśli wrócę, Pugh wyrzuci mnie z kółka teatralnego i ze swojej klasy. Wszystkie dziewczyny dowiedzą się, że coś się stało. - Musisz wrócić! Wiesz, co będzie, jeśli nie skończysz szkoły? Nie znajdziesz pracy. Chcesz wałęsać się po domu, czekając, aż będziesz miała dość lat, by wyjść za mąż. Pomyśl, co powiedzą ludzie? Queenie patrzyła na niego uważnie, próbując wyczytać z jego oczu, co oznacza ten niespodziewany wybuch gniewu. Przyglądała się zaczerwienionym powiekom i wspaniałym wąsom, z których skapywał pot. Wyczuwała, jak bardzo jest spięty i zdenerwowany. Wystarczyłoby jedno niewłaściwe słowo, by jego nerwy odmówiły posłuszeństwa. Podejrzewała, że chodzi mu nie tyle o jej, co o własną reputację. To on nie chciałby być człowiekiem, którego siostrzenicę wyrzucono ze szkoły za niemoralne zachowanie. Z pewnością obawiał się Vicky, ale jeszcze bardziej przerażała go wizja plamy na honorze rodziny. Być może zajmie mu trochę czasu wybaczenie jej tego, co stało się pechowego wieczoru, ale później nie powinna mieć kłopotów ze zrobieniem zeń swojego sojusznika. Delikatnie przykryła jego dłoń swoją. - Nie chcę wracać z ogonem schowanym pod siebie. Morgan popatrzył na nią posępnie, nie odsuwając jednak ręki. - Jaka dumna! Zupełnie jak ojciec! - W dumie nie ma nic złego. - Tylko ci, którzy mogą sobie na nią pozwolić, mają prawo tak myśleć. Queeenie zacisnęła pięści. - Wrócę, pod warunkiem, że zagram w sztuce - brzmiące w jej głosie zdecydowanie przypominało Morganowi Vicky. Opadł na oparcie, czując, jak pot spływa mu po plecach. Nie potrafił sprzeciwiać się kobietom. Nigdy tego nie umiał. Ze smutkiem zdał sobie sprawę, że Queenie już to odkryła. - Porozmawiam z Pughiem - powiedział znużonym głosem, zastanawiając się jednocześnie, co właściwie ma mu powiedzieć i dlaczego w ogóle to robi. Choć nie przyznawał się do tego sam przed sobą, wiedział dlaczego. Wystarczyło spojrzeć na Queenie, by zdać sobie sprawę, jaką miała nad nim władzę. - Jest jeszcze matka - szepnął. Zapalił papierosa i rzucił okiem na werandę, potem znów popatrzył na Queenie. Przeciągała się leniwie. Otworzyła szeroko oczy i spojrzała nań przez ramię. Nawet przy słabym świetle wskaźników na desce rozdzielczej widział łzy kołyszące się na jej długich rzęsach. - Czy musimy mówić jej cokolwiek? - zapytała. Przebiegłość i jednocześnie prostota tego pytania zaskoczyła go do tego stopnia, że nie musiał nawet udawać zdumienia. Queenie nauczyła się już zawsze wyprzedzać go o krok. - Myślę, że masz rację - przyznał niechętnie. Potem dotknął dłonią jej policzka, ocierając łzy, i zapytał: - Queenie, powiedz mi tylko jedno. Czy ty go prowokowałaś? Dziewczynka myślała o tym, rozbierając się przed snem. Nie potrafiła znaleźć zadowalającej odpowiedzi. Na szczęście mama cieszyła się tak bardzo, widząc, że Queenie wróciła do domu cała i zdrowa, iż umknęło jej uwadze zakłopotanie Morgana. W normalnych okolicznościach Morgan nie potrafił kłamać. Vicky z łatwością domyśliłaby się, że coś przed nią ukrywa, jednak wiadomość o tym, że jej brat potrącił i prawdopodobnie zabił uczestnika rozruchów, przeraziła ją do tego stopnia, że nie pytała o nic więcej. Oczyma wyobraźni Vicky widziała już policjantów pukających do drzwi. Musiała wziąć krople na uspokojenie i położyć się wcześnie do łóżka. Zdenerwowanie często kończyło się u Vicky migrenowym bólem głowy, który zdawał się urągać propagowanym przez Chrystian Science metodom leczenia. Queenie rozebrała się i złożyła porządnie ubranie. Powiesiła na wieszaku szkolny mundurek i spódnicę, wygładzając wcześniej wszystkie fałdki i usuwając szczotką najmniejsze nawet pyłki kurzu. Ustawiła równo znienawidzone sandały, których brzydota, zdaniem Queenie, była wprost nadzwyczajna. Zanim założyła nocną koszulę, przyjrzała się sobie w lustrze. Ten widok zawsze wprawiał ją w zakłopotanie. Nie uważała, że jest jakoś szczególnie piękna. Oczywiście nie miała takiej nadwagi jak wstrętna Beryl O'brien, mała dziewczynka o pokaźnym brzuszku i grubych wałkach tłuszczu w pasie. Nie była również tak chuda i koścista jak Heather Gomes. Dość się sobie podobała, w budowie swego ciała nie widziała żadnej wady. Ale nie widziała też nic, co w tak widoczny sposób podniecało mężczyzn. Oglądała się w lustrze, próbując wydać obiektywny sąd. Miała szczupłą talię, długie nogi i biust, będący jedną z tych rzeczy, o które się martwiła. Zmieniał płaski wygląd jej dziecięcej klatki piersiowej i stanowił przyczynę różnego rodzaju nieoczekiwanych kłopotów. Być może podniecał mężczyzn, ale na pewno nie Queenie. Wciąż jeszcze budziła się rano ze zdziwieniem odkrywając, że ma już piersi. Oczywiście zauważyła, że były jędrniejsze i ładniejsze niż u innych dziewcząt. Przerażeniem napawało ją jednak to, że pewnego dnia znów mogą się zmienić - zwisać bezwładnie, kołysząc się niepotrzebnie, jak wielkie, obwisłe piersi babci, czy mamy. Sutki miała małe i różowe pozbawione niemal ciemniejszej otoczki. Niestety jedynym celem ich istnienia było, jak sądziła Queenie, przypominanie jej o przeznaczeniu wszystkich kobiet, o całym tym okropnym zawracaniu głowy z rodzeniem dzieci i karmieniu ich piersią, jak jakieś zwierzę. Przesunęła dłonią po biuście, tak jak robił to Pugh, ale nie potrafiła zrozumieć, co też mogło w tym być podniecającego. Dotknęła sutek i pogładziła je lekko. Musiała przyznać, iż wywołało to dreszcz rozkoszy. Matka przestrzegała ją kilka razy przed dotykaniem się, jednak robiła to w sposób tak ogólny, że dla Queenie nie miało to zbyt wiele sensu, szczególnie, że Vicky nie chciała powiedzieć, gdzie nie powinno się siebie dotykać. Queenie wciąż patrzyła na swoje odbicie w lustrze. Mały trójkącik włosów łonowych wydawał jej się brzydki. Tak jak piersi pojawił się sam z siebie i zdaniem Queenie wcale nie był piękniejszy, ani nawet lepszy od gładkiej skóry, którą miała w tym miejscu wcześniej. Jak ktokolwiek mógł uznać to za piękne? - zastanawiała się. Dziewczynka zwiedzała kiedyś muzeum w Kalkucie, obejrzała też kilka książek o sztuce w szkolnej bibliotece. Przedstawione na obrazach i rzeźbach piękne kobiety nie miały włosów łonowych. Jeżeli damy z najsłynniejszych dzieł sztuki stanowiły wzorzec tego, jak powinno się wyglądać, to owłosione łono musiało być brzydkie i wstrętne. Queenie uważała także, iż to, co zasłaniały jej włosy łonowe, nie było tak ciekawe, jak to, co w tym samym miejscu mieli mężczyźni. Wcale nie uważała, że tamto jest piękniejsze - nic podobnego. Było raczej jeszcze brzydsze - jak stwierdziła, oglądając tę rzecz u Morgana. Jednak robiło znacznie większe wrażenie. Obejrzała sobie dokładnie Morgana, kiedy rozbierała go po bójce. Zafascynowało ją, że to zdarzało się żyć własnym życiem. Rosło, zmieniało wygląd i kształt, sztywniało i trzęsło się jak żywe stworzenie, którym zdaniem Queenie bez wątpienia było. Zastanawiała się, czy wszyscy mężczyźni są zbudowani tak samo jak Morgan. Miał opinię "kobieciarza", mówiły o tym nawet Angielki. Ale to niczego przecież nie wyjaśniało - czy to u innych mężczyzn jest większe, czy mniejsze niż u Morgana? Na przykład jak ta rzecz wygląda u pana Pugha? Uznała, że nie powinna się nad tym dłużej zastanawiać. Tym bardziej że, jeżeli chodzi o Pugha, była już niebezpiecznie blisko poznania odpowiedzi... Podniosła wysoko jedną nogę, musiała przyznać, że nogi ma rzeczywiście ładne - i przytrzymując ją ręką, znów popatrzyła w lustro. Westchnęła i z powrotem stanęła normalnie. Usłyszała pukanie do drzwi. - Queenie, przebierasz się? - zapytała matka. - Już, już - zawołała dziewczynka, wkładając szybko nocną koszulę. Vicky weszła do pokoju otulona obszernym, obszytym koronką szlafrokiem. Wyglądała na bardzo przejętą. Queenie zrobiło się zimno ze strachu. Czy matka nie domyśla się czasem, co robiła przed chwilą? A może nawet podglądała ją przez dziurkę od klucza? Vicky spojrzała na córkę wzrokiem krótkowidza. - Jesteś zaczerwieniona, kochanie - powiedziała. - Nie masz gorączki? - Nie, czuję się dobrze. Czy coś się stało? - Zupełnie nie mogę zasnąć. To był taki męczący dzień. Twój wuj potrącił samochodem jakiegoś człowieka. - Jestem pewna, że nikt się o tym nie dowie. Zresztą, nikogo to nie obchodzi. Założę się, że zabito dziś mnóstwo Hindusów. Jeden mniej czy więcej - co to za różnica dla policji? - Sądzę, że masz rację, ale jednak... Jak twoje lekcje z panem Pughiem? - Powiedział, że robię postępy. - To świetnie, kochanie - wymamrotała Vicky - masz szczęście, że taki dżentelmen się tobą zainteresował. Twój ojciec powtarzał często, że prawdziwemu dżentelmenowi zawsze można zaufać. Niespodziewanie Vicky zaczęła cicho płakać. - Och, Queenie, co będzie z nami wszystkimi. Jak chciałabym, żeby twój ojciec był tu z nami. Dziewczynka objęła ją ramieniem. Matce rzadko zdawały się podobne załamania. Niekiedy jednak nie umiała sobie poradzić, szczególnie, gdy wspominała swego męża. Queenie z trudem przychodziło myślenie o matce jako o kobiecie potrzebującej mężczyzny, ale kobiecy instynkt podpowiedział jej, że dla Vicky jest to poważny problem. Od wyjazdu ojca Quenie minęło dwanaście lat - wystarczająco dużo, żeby Vicky mogła zacząć grać rolę wdowy, ale za mało, by przestała za nim tęsknić. Queenie widziała zdjęcie rodziców w wielkim, skórzanym albumie matki. Kobieta z tych zdjęć różniła się ogromnie od tej, którą teraz obejmowała ramieniem. Na fotografiach Vicky pozostała szczupłą, młodą dziewczyną wpatrującą się w swego męża wzrokiem pełnym miłości i zadowolenia. Tygrys Kelly dał matce coś cudownego - dzięki niemu poczuła się szczęśliwa - a potem zabrał to, uciekając przed grożącym mu więzieniem. Mnie żaden mężczyzna nie zrobi czegoś takiego, powiedziała do siebie Queenie, kładąc się do łóżka. Przytuliła się do matki, która nie chciała tej nocy spać sama, i zasnęła szybko, ciesząc się, że przez chwilę znów może być dzieckiem. Słysząc pukanie do drzwi, Pugh podniósł się zza biurka. Ku swemu przerażeniu w nie zapowiedzianym gościu rozpoznał Morgana. Mimowolnie skulił się ze strachu. Wciąż jeszcze miał posiniaczoną twarz. Przypuszczał, że Morgan zjawił się w jego domu, by dalej się mścić. - Jeśli podniesiesz na mnie rękę, wezwę policję. Na litość boską, zamknij drzwi. Jones posłusznie zamknął drzwi i obdarzył Pugha czymś, co w jego mniemaniu stanowiło pojednawczy uśmiech. Prawdę mówiąc, bał się o wiele bardziej niż nauczyciel- przez pół godziny siedział w samochodzie przed domem Pugha, próbując zdobyć się na odwagę, by wejść do środka. Gdyby nie obietnica złożona Queenie, już sto razy zapaliłby silnik i zawrócił do domu. Bał się przede wszystkim tego, że upokorzony nauczyciel zechce wytoczyć mu proces. I nie mylił się: pierwsze, o czym Pugh pomyślał, to wezwanie policji. Morgan zrobił pośpiesznie kilka kroków po wytartym dywanie w stronę gospodarza, mając zamiar go uspokoić. Gdy znalazł się przy biurku, uświadomił sobie, że zapomniał o zdjęciu z głowy kasku tropikalnego. Bardzo go zawstydził ten namacalny dowód własnych złych manier. Jego bladą skórę pokrył rumieniec zakłopotania. Pugh, który wziął to zaczerwienienie za oznakę wściekłości, doszedł do wniosku, że Morgan ma zamiar ciężko go pobić. - Nie bij mnie - poprosił błagalnym tonem. Gość, któremu bicie Pugha nawet przez myśl nie przeszło, zdjął kask. Trzymał go chwilę w ręku, po czym położył na biurku. Wydawało mu się, że źle zaczął to spotkanie. Zrobił na gospodarzu wrażenie człowieka gwałtownego, co w tej sytuacji nie było pożądane. Biedny Pugh kulił się niepewnie, na swoim krześle, ze wzrokiem utkwionym w leżący na biurku kask tak, jakby krył się w nim ładunek wybuchowy. - Bądź rozsądny, człowieku - powiedział Morgan. - Nie uderzyłem cię aż tak mocno. - Wystarczająco mocno. Miałem cholerne kłopoty z wyjaśnieniem tego wszystkiego. - Mówiłem ci, żebyś powiedział, że poturbowano cię w czasie zamieszek. - Zrobiłem tak. Prawdę mówiąc nie sądzę, by moja żona mi uwierzyła. Jest bardzo podejrzliwa, panie... - Jones. Morgan Jones. - ...panie Jones. Teraz też z pewnością ciekawi ją, o czym rozmawiamy. Proszę stąd iść. - Muszę z panem porozmawiać. Pugh zamknął oczy. Siedział w milczeniu, z rękoma opartymi na biurku. Nie chciał prowokować gościa. Z miną męczennika czekał na to, co zrobi Morgan. Wciąż miał nadzieję, że cały ten incydent uda się zatuszować. Queenie odejdzie z kółka teatralnego, nie będzie więcej dodatkowych lekcji. Może nawet znajdzie się sposób na to, by nie budząc niczyich podejrzeń, przenieść ją do klasy innego nauczyciela. - Obiecuję nigdy więcej nie spotykać się z pańską siostrzenicą - powiedział. - Ma pan na to moje słowo. - Wcale nie o to chodzi - głos Morgana zniżył się do poufałego szeptu. - Nie po to tu przyszedłem. Niech to diabli, w końcu obaj jesteśmy ludźmi. Pugh skinął głową, chociaż w rzeczywistości nie był wcale pewien, co jego gość rozumie przez "ludzi", i wątpił, by słowo to znaczyło to samo dla nich obu. Morgan usiadł, założył nogę na nogę podciągając lekko nogawki spodni, by nie wypychać kolan i odsłaniając parę wysokich butów, zapalił papierosa. - Zgodzi się pan ze mną, że najważniejszą rzeczą jest w chwili obecnej uniknięcie skandalu? - zapytał. - Z całą pewnością. - Queenie może złożyć na pana skargę, to może, jak sądzę, stać się dla pana przyczyną wielu kłopotów, prawda? - Niewykluczone. Jeśli jej uwierzą... - teraz, kiedy Morgan usiadł, Pugh odzyskał trochę pewności siebie. - Nawet gdyby jej nie uwierzono i tak stawiałoby to pana w złym świetle. Poza tym jest świadek przestępstwa. Członek rodziny, który na własne oczy widział pański łajdacki postępek. Nauczyciel zamknął oczy, myśląc intensywnie. MOrgan miał rację. Nawet gdyby go uniewinniono, już samo znalezienie się przed sądem miałoby dla niego poważne następstwa. Czuł, jak zalewa go pot. - Nie jestem człowiekiem bogatym - powiedział, zerkając na leżącą na biurku książeczkę czekową. Morgan poczerwieniał. - Nie przyszedłem tu po pieniądze, drogi panie. Obaj jesteśmy dżentelmenami. Nie chodzi o pieniądze. Mam dla pana pewną propozycję. Pugh bił się z myślami. Jeśli nie chodziło o zwykły szantaż, to o co? - Co pan ma na myśli? - zapytał. Drżały mu ręce, co usiłował ukryć, chowając je pod surdutem. - I bardzo proszę, niech pan mówi ciszej. - Queenie musi wziąć udział w tym cholernym przedstawieniu. I niech jej pan da lepszą rolę. Nauczyciel pochylił się do przodu nie wierząc własnym uszom. - Byłem pewien, że chce pan, bym więcej nie widział pańskiej siostrzenicy. - Osobiście sądzę, że tak byłoby najlepiej. To pomysł Queenie. Chce zagrać w pańskiej cholernej sztuce. I mieć w niej lepszą rolę. - Mówioną rolę? - Czemu nie? Mówi znacznie lepiej od czasu waszych lekcji. Czy rzeczywiście się nie nadaje? Pugh przybrał właściwą nauczycielowi pozę. Poczuł się znacznie pewniej, gdy poproszono go o wyrażenie opinii na temat uczennicy. To należało do jego obowiązków. - Jesteśmy tylko szkolnym kółkiem teatralnym. Nie stawiamy wysokich wymagań. Ale i tak przekraczają one możliwości Queenie. Ma wiele uroku i żywej inteligencji, ale może mi pan wierzyć, z pewnością nigdy nie będzie aktorką. - Człowieku, nie proponuję, żebyś zaangażował ją do występów w West Endzie. Inne dziewczęta też pewnie nie są zbyt dobre. - To prawda. Queenie jest tak piękna, że to całkowicie wyrównuje wszelkie jej aktorskie braki. Nie w tym leży problem. Jeśli dam jej główną rolę, powiedzą, że ją faworyzuję. Pojawią się właśnie takie plotki, jakich obaj chcielibyśmy uniknąć. - Te plotki będą niczym wobec tych, które pojawiłyby się po złożeniu skargi na nauczyciela, panie Pugh. Z powołaniem mnie na świadka. Proszę to przemyśleć. Nauczyciel już to zrobił. - To dostatecznie jasne - powiedział, mając nadzieję, że sprawa została w końcu załatwiona. - Gdybym był na pańskim miejscu - dodał Morgan po chwili milczenia - porozmawiałbym z głównym woźnym. Ma na pana oko. Musi pan uważać. - Rozumiem. Zrobił już kilka aluzji... - Te plotki tubylców, panie Pugh... Nic nie możemy na to poradzić. Mają to we krwi. Ja podobnie jak pan jestem dżentelmenem. Potrafię trzymać język za zębami. Szczególnie, gdy idzie o reputację Queenie. - Bardzo ją pan lubi, prawda? - Podejrzewam, że aż za bardzo. - To miła dziewczyna. - Tak, miła - westchnął Morgan. - I bardzo pewna siebie. - Jeszcze jak! - smutno przyświadczył Jones, niechętnie potwierdzając zdolności siostrzenicy do owijania go sobie wokół małego palca. Pugh był dostatecznie bystry, by się tego domyślić. Siedzieli przez chwilę w milczeniu. Obaj czuli, że przynajmniej pod jednym względem są do siebie podobni - należą do mężczyzn, którzy nie potrafią powiedzieć "nie" swoim kobietom. Nauczyciel uspokoił się. Biorąc pod uwagę wszelkie okoliczności, całkiem nieźle udało mu się z tego wybrnąć. Ciężko mu będzie trzymać się z daleka od Queenie, ale są przecież jeszcze inne dziewczęta... - Czy doszliśmy do porozumienia? - zapytał Morgan. - O tak - odrzekł nauczyciel, wstając z krzesła, by uścisnąć Morganowi dłoń na pożegnanie. Uśmiechnął się porozumiewawczo: - Może pan zapewnić siostrzenicę, że się dogadaliśmy. - Nigdy nie byłam taka szczęśliwa - powiedziała Heather Gomes do Beryl O'brien. Zdjęła swoje kimono, pozostając w gimnastycznej koszulce i szortach. "I pewnie już nigdy nie będziesz" - pomyślała Queenie patrząc na nie ponuro. Były parą zawistnych, złośliwych małych krów, ale nie czuła do nich specjalnej wrogości. Queenie wiedziała, że główna rola w sztuce powinna ją uszczęśliwić. Tak się jednak nie stało. Nie przeżywała swojego występu. Patrzyła na wszystko chłodnym okiem. Na trwającego w pijackim odrętwieniu Pugha, na ponurą salę Instytutu Kolejowego, z jego zakurzoną drewnianą podłogą i plakatami Kolei Brytyjskich na ścianach. Na wpatrującego się w nią Morgana, na matkę, która założyła na tę okazję swój najlepszy kapelusz, na błyszczące od potu twarze innych rodziców i krewnych rozkoszujących się chwilowym triumfem swoich córek. Wkrótce zostaną maszynistkami albo wyjdą za mąż. Po latach wrócą pewnie pamięcią do tej chwili, tęskniąc za dziewczynami, które tymczasem przemienią się w grube, wiecznie zmęczone mężatki, wyczekujące bez końca na werandach na powrót swych mężów z pracy. Nie wiedziała, czego właściwie sama chce, czuła jednak, że musi to być coś lepszego od takiego życia. Ojciec nazywał ją czasami "Księżniczką". Nie była pewna, czy to pamięta, ale wszyscy dookoła mówili jej o tym tak często, że stało się to częścią jej pamięci. Czasem - na przykład dzisiejszej nocy - czuła się jak księżniczka z bajki, którą zamieniono przy urodzeniu z innym dzieckiem i oddano złym rodzicom. Popełniono straszną pomyłkę. Nie należała wcale do tych ludzi, ani do tego kraju, gdzie wszyscy są biedni i zawsze jest gorąco i nieprzyjemnie. Nie miała nic wspólnego z tym światem zawężonym do wąskiego pasa ziemi przy linii kolejowej, zabudowanego rzędem ponurych domków, w których ludzie tacy jak ona udawali Anglików i ukrywali się przed Indiami. Tego wieczoru myślała tylko o jednym. W końcu, nawet jeśli nie potrafiła śpiewać ani grać na scenie ludzie i tak patrzyli na nią. Dostała więcej oklasków niż na to zasłużyła i sama była zaskoczona, że sprawiło jej to aż tyle radości. Starła makijaż, zastanawiając się, jak kobiety mogą codziennie nakładać na siebie tę lepką maź. Założyła normalną sukienkę i wymknęła się z garderoby. Za swoimi plecami słyszała inne dziewczęta, szczebioczące śpiewnymi głosami - prawdopodobnie rozmawiały teraz o niej. Niech sobie mówią, pomyślała. I tak kiedyś stąd ucieknę. Porzucę to wszystko. Pewnego dnia, powiedziała do siebie, pojadę do Kraju! 5. - Czyż nie byłoby wspaniale być bogatym? - spytała Queenie z westchnieniem. Długo musiała przekonywać Morgana, by zgodził się zabrać ją do Grand Hotelu na herbatę. Trwało to prawie sześć miesięcy. Uległ jej w końcu tylko dlatego, że potraktował to zaproszenie jako spóźniony prezent na jej piętnaste urodziny. Nie zmarnowała tych miesięcy. O ile Pugh nauczył ją, jak powinna mówić, o tyle Magda poszerzyła jej wiedzę o świecie. Magda nazywała go "le monde" i składał się on w jej pojęciu z ciuchów, mężczyzn i dobrych manier. Dziewczynka zasypywała ją wprost pytaniami, chociaż wiele wiadomości przekazywanych przez eks_aktorkę robiło, nawet na niedoświadczonej Queenie, wrażenie nieprawdziwych. Większość swoich doświadczeń dotyczących "le monde" Magda zdobywała w Europie Środkowej jeszcze przed wojną światową. Uczyła też dziewczynkę, gdzie w Europie są najlepsi krawcy - Worth i Molyneux w Paryżu, Krivitsky w Wiedniu, Baum w Budapeszcie, chociaż prawdopodobnie Queenie nigdy nie miała stać się klientką któregokolwiek z nich. Magda pokazywała też dziewczynie, jak należy wchodzić do pokoju: długim, wolnym i płynnym krokiem, z wyprostowanymi plecami i dumnie uniesioną głową. Demonstrowała jak trzeba siadać, by na mgnienie oka odsłonić nogę - tyle, ile trzeba, żeby zaintrygować, ale nie więcej. Uczyła ją, jak malować szminką usta, aby przyciągając uwagę, nie wyglądać równocześnie jak ktoś, kogo Magda nazywała "lafiryndą". Tłumaczyła, jak się ubierać, jak trzymać rękę, kiedy mężczyzna składa na niej pocałunek i jak nosić ciuchy, by dobrze układały się na figurze. Krótko mówiąc, uczyła Queenie, jak przyciągać wzrok i podobać się mężczyznom. Uczyła wszystkiego, poza jedną rzeczą, którą mężczyźni uważali oczywiście za najważniejszą. Magda nie mówiła o tym nie tylko z lęku przed Vicky, ale również dlatego, że, jej zdaniem, Queenie była na to wciąż jeszcze za młoda. Queenie na wyjazd do Grandu pożyczyła jedną z sukienek Magdy. Sukienka była jasnoróżowa, z krótkim, podszytym jedwabiem bolerkiem. Dziewczynka tak bardzo bała się ją pognieść, że z trudem zmusiła się, by w ogóle usiąść. Zeszła po ogromnych, bogato zdobionych schodach Palm Court tak przerażona, że wcale nie dostrzegła, iż wszyscy mężczyźni na sali patrzą tylko na nią. Popatrzyła przez wielkie okno. W dali potężna budowla Fort William, z jej kruszącymi się murami, górowała nad polami golfowymi i torem wyścigowym. Przesłaniał ją gęsty dym z kominów fabryk i zakładów tkackich, znajdujących się na drugim brzegu Hooghly River. Właśnie w tym mało obiecującym miejscu Job Charnock założył miasto, błyskawicznie zastępując starożytną hinduską świątynię jakiegoś opiekuńczego bóstwa fortem o murach z wyschniętej gliny. Pochowano go tutaj, lecz wkrótce potem jego ciało zostało wygrzebane przez stado dzikich psów, włóczących się wtedy tam, gdzie teraz rozpościerał się suchy, choć zadbany angielski park. Ustawiono tutaj - jak na ironię - pomnik założycieli kalkuckiego Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami. Wewnątrz Palm Court trudno było wyobrazić sobie pełną okrucieństwa historię Kalkuty. Łatwo za to zapominało się o wciąż panującej w mieście nędzy. Kelnerzy w białych bryczesach, szkarłatnych turbanach i granatowych, sięgających kolan koszulach, ze złotymi obszyciami i guzikami, roznosili na bambusowe stoły srebrne tace z herbatą. Hinduski zespół grał na instrumentach strunowych utwory Victora Herberta. Morgan wpatrywał się w swoją filiżankę, jakby zamierzał wróżyć z fusów. Był zdenerwowany. Kręciło się tu wielu ludzi, odwiedzających klub Firpa, którzy bez wątpienia uznaliby obecność mieszańca w Grand Hotelu za dowód wyjątkowej wprost bezczelności. - Być bogatym? - powtórzył. - Oczywiście. Wszyscy tego pragną. Ale nie jesteśmy znów tacy biedni. - Wiem, że nie głodujemy. Ale spójrz na te kobiety dookoła. Założę się, że ich sukienki nie zostały uszyte na maszynie do szycia w domu. Przypominają te od Wortha albo Molyneuxa. Queenie zastanawiała się, czy wymawia te nazwiska prawidłowo. Na Morganie nie zrobiły żadnego wrażenia, ale w końcu to nie on spędzał całe godziny, ślęcząc nad starymi żurnalami Magdy. - A ta diamentowa bransoletka, o ile jest prawdziwa, musiała kosztować fortunę. Jones odwrócił lekko głowę, nie chcąc, by ktoś zauważył jego spojrzenie. Kobieta, o której mówiła Queenie, siedziała przy sąsiednim stoliku. Była szczupła, wysoka i rzeczywiście bardzo elegancko ubrana. Pod perłowo_szarym, aksamitnym kapeluszem ozdobionym diamentową broszą kryły się jasne włosy. Wyglądała na trzydzieści pięć lat albo na dobrze trzymającą się czterdziestolatkę. Czas i Wschód nie obeszły się łaskawie z jej skórą. Miała piegi na rękach, a na szyi i w kącikach oczu pojawiły się już pierwsze oznaki głębokich zmarszczek. Z całej jej postaci emanowała jednak okrutna zmysłowość, co wyraźnie dostrzegali wszyscy poza towarzyszącym jej potężnym, otyłym, rumianym, ubranym w biały garnitur, Anglikiem. Pożerał kanapki tak zachłannie, jakby od dawna nie miał nic w ustach - choć z pewnością nie to było przyczyną jego łakomstwa. Miał wyłupiaste oczy, obwisłe zaczerwienione policzki i szczeciniaste, rude wąsy. Jego uwaga skupiała się całkowicie na znajdującym się przed nim talerzu oraz stojącym obok ręcznym wózku z jedzeniem. Robił wrażenie zupełnie nieświadomego obecności kobiety, pozwalając jej samotnie się nudzić. Zapalała właśnie złotą zapalniczką papierosa, strzepując niecierpliwie końcem języka osiadłą na wargach drobinkę tytoniu. Wsunęła papierosa w inkrustowaną koralem złotą cygarniczkę i popatrzyła przez okno na odlaną z brązu postać lorda Mayo, którego okrągłe, wyłupiastookie oblicze zdumiewająco przypominało twarz towarzyszącego jej mężczyzny. Morgan gwałtownie się zarumienił. - Te diamenty są prawdziwe - powiedział. - Możesz być tego pewna. - Skąd wiesz? - To Penelopa Daventry. Daventry Street została tak nazwana na cześć sławnego dziadka jej męża, który przybył tu w początkach osiemnastego wieku i założył pierwszą wielką fabrykę tekstylną. Wybudował stary Teatr Sans Souci przy Park Street, po czym, jeśli już o tym mówimy, uciekł z jakąś aktorką. - Ożenił się z nią? - Nie, nie, w tamtych czasach nikt nie żenił się z aktorkami. To było w ogóle nie do pomyślenia. Żyli razem przez kilka lat. Później zdarzyło się nieszczęście. Zapaliła się na niej sukienka, gdy czyściła ją przy lampie naftowej. Poparzoną aktorkę zaniesiono do znajdującego się w pobliżu pałacu arcybiskupa. Umarła w jego łóżku. Ludzie śmiali się, że było to jedyne łóżko w Kalkucie, którego nie znała wcześniej! - Skąd wiesz tak dużo o Daventrych? Morgan poczerwieniał jeszcze mocniej. - Pani Daventry jest moją przyjaciółką. No, powiedzmy, znajomą. - A pan Daventry? - Nie znam go. Choć oczywiście widuję go od czasu do czasu u Firpa. - Rozumiem. Queenie popatrzyła na Penelopę Daventry z nowym zainteresowaniem, nie zwracając uwagi na Morgana, który nerwowo wiercił się na krześle. Pani Daventry miała długie, spiczaste, jasnoczerwone paznokcie, z których każdy stanowił małe dzieło sztuki. Queenie pomyślała o własnych, czystych, krótko obciętych, nie polakierowanych paznokciach i westchnęła ciężko. Pantofelki Penelopy Daventry wykonane były z cienkiej skóry szaro nakrapianej jaszczurki. Miały obcasy cienkie jak zapałki i tak wąskie paski, że trudno było sobie wyobrazić, w jaki sposób zdołano zapiąć maleńkie złote klamerki. Queenie zastanawiała się czy w ogóle w takich butach można chodzić. Pani Daventry nosiła na palcu złotą ślubną obrączkę i wspaniały szmaragd w diamentowej oprawie, harmonizujący - bez wątpienia nieprzypadkowo - z kolorem jej oczu. Gdy się poruszała, na przegubie jej lewej ręki lśniła złota bransoletka wysadzana kwadratowymi diamentami. Penelopa Daventry miała wysportowaną sylwetkę charakterystyczną dla bogatych białych kobiet mieszkających w Indiach. Ich życie upływało na uprawianiu różnych sportów: jeździły konno, grały w tenisa i golfa, pływały. Obnażone ramiona pani Daventry były silne i muskularne. Bez zażenowania założyła nogę na nogę, co pozwoliło wszystkim dokładnie im się przyjrzeć. Były szczupłe, silne i zgrabne. Nie miała ani grama zbędnego tłuszczu. - Czy państwo Daventry są bardzo bogaci? - Bogaci i wpływowi. Decydują o wszystkim, co dzieje się w Kalkuckim Klubie Jeździeckim Należą do najwyższych sfer. - Czy często bywają u Firpa? - Czasami - powiedział wymijająco wuj. - To zależy. - Mam nadzieję, że sama też będę mogła tam kiedyś pójść. Morgan westchnął. - O tym nie ma mowy. Twoja matka nigdy się na to nie zgodzi. - Przecież wcale nie musi się dowiedzieć. - To nie jest miejsce dla młodych dziewcząt. - Ja nie jestem młodą dziewczyną. W każdym razie nie aż tak młodą. Och, to byłoby takie wspaniałe zobaczyć cię tam chociaż raz. Założę się, że wyglądasz wspaniale, gdy stoisz na podium dla orkiestry. - Proszę, Queenie... nawet nie myśl o tym! - Nie mogę przestać o tym myśleć. Siedziałabym sobie cichutko. Chciałabym tylko zobaczyć, jak tam jest. Proszę cię, mój drogi, mój kochany! Pochyliła się nad stołem i pocałowała Morgana, sprawiając, że znów poczerwieniał. Popatrzył na nią surowo, próbując komuś, kto zauważyłby ten pocałunek, dać swoim zachowaniem jasno do zrozumienia, że jest po prostu jej wujem, czy też ojcem. W każdym razie, że są rodziną i nie łączą ich żadne niemoralne związki, które w żadnym razie nie przystoją mającemu już swoje lata mężczyźnie i młodej dziewczynie. Queenie położyła łokcie na stole, podparła rękoma podbródek i ze zdziwieniem popatrzyła na Jonesa. Zsunęła ze stopy but, marząc o eleganckich pantofelkach pani Daventry i delikatnie dotknęła obnażoną stopą jego łydki. - Przestań! - syknął. - Nie, dopóki się nie zgodzisz. - Pomyślę o tym - powiedział, uświadamiając sobie, że na dobrą sprawę już ustąpił. Dziewczynka roześmiała się, wiedząc, że wygrała, a w każdym razie prawie wygrała. Jej dźwięczny śmiech rozbrzmiewał ponad dystyngowanym brzękiem filiżanek i graną przez muzyków melodią "Słowik śpiewa na Berkeley Square". Pochyliła się, by znów go pocałować, nie przestając równocześnie trącać go stopą pod stołem. Uśmiechnął się mimowolnie, a potem rozluźniony zaczął śmiać się razem z nią. - Och Morgan, jakże ja cię kocham - szepnęła dziewczyna. Przestał się śmiać. Ujął w swoją rękę dłoń Queenie i ściskając ją mocno powiedział. - Ja też cię kocham. Zastanawiał się czy dla niej "kochać" znaczy to samo co dla niego. Prawdę mówiąc bardzo w to wątpił. Siedzieli przez chwilę, trzymając się za ręce i patrząc na siebie. Państwo Daventry mijali właśnie ich stolik, kierując się ku wyjściu. Pan Daventry widocznie zaspokoił w końcu głód. Stąpał sztywno przed żoną. Szczupła sylwetka pani Daventry była tak wyprostowana, jak u stojącego na warcie strażnika. Schowała zapalniczkę i cygarniczkę do obszytej paciorkami małej torebki. Przechodząc obok ich stolika, utkwiła wzrok w Morganie. Oczy miała tak zimne i niespokojne jak wąż. I zanim zdołał podnieść się z krzesła, wyszła, skinąwszy wcześniej głową wszystkim na sali. Mężczyźni zdejmowali z kolan serwetki i zrywali się z miejsc, by ją pożegnać. - Co powie twoja biedna matka? - krzyczała Magda. - Nie dowie się. - Milcz! Dlaczego ja w ogóle rozmawiałam o tym z tobą? Musiałam zwariować! Dziewczynka w twoim wieku w nocnym klubie. Unglaublich - nie do uwierzenia! Wierz mi - nie mam nic przeciwko pożyczeniu ci sukienki, ale uważam cały ten pomysł za zupełnie szalony. - Och, nie przesadzaj. Chcę tylko zobaczyć, jak tam jest. Magda zgarnęła swoją tarotową talię. Odkryła jedną z kart. - Odwrócona "Królowa buław" - wymamrotała i pokazała ją Queenie. - Mściwa, despotyczna kobieta, niewierna i perfidna. Zła karta. - Kto to może być? - W każdym razie nie twoja matka. Tego jestem pewna - Magda ostrożnie złożyła karty, owijając je w kawałek żółtego jedwabiu i wsunęła do kieszeni kimona. Wyglądało na to, że "Królowa buław" wprawiła ją w przygnębienie. - Tak czy owak nie uważam tego za dobry pomysł. - Och, przecież obiecałaś. - Niczego nie obiecywałam! - Było tak, jakbyś obiecała. Magda westchnęła. Zgasiła niedopałek w mosiężnej popielniczce i zapaliła nowego papierosa. Ilekroć patrzyła na Queenie, przypominała sobie swoją młodość. Całe jej życie, nawet w dzieciństwie, było tak pełne rozczarowań, że za wszelką cenę chciała ich dziewczynce oszczędzić. Queenie, zagryzając z niepokoju wargi, z trudem hamowała błyszczące w kącikach jej ciemnych oczu łzy. Ileż serc złamie to dziecko - pomyślała Magda. - Jakże niebezpieczny dar ofiarowała jej natura. - Wydaje mi się, że robisz błąd. To nie jest dobry pomysł, ale skoro nalegasz weź tę różową sukienkę. I proszę cię - unikaj kłopotów... Queenie nie pozwoliła jej dokończyć. Rzuciła się Magdzie na szyję, śmiejąc się radośnie. Magda także uśmiechnęła się, Często w obecności tego dziecka wydawało się jej, że znowu jest młoda i popełnia swoje pierwsze, niewinne szaleństwa. W końcu klub Firpa nie jest palarnią opium - pocieszała się. Poza tym Queenie idzie tam pod opieką Morgana, więc nie może stać się jej żadna krzywda. - Twoja matka zabiłaby cię - z przerażeniem stwierdziła Peggy D'souza, próbując przekrzyczeć orkiestrę. - Jesteś już trzecią osobą, która mi to mówi. - A więc znasz przynajmniej trzy osoby, które mają trochę oleju w głowie. Chociaż, jeżeli masz na myśli także twojego cholernego wuja, to tylko dwie. Do twarzy ci w różowym, moja droga. Popatrzyła ze smutkiem na parkiet do tańca. - Niewiele się tu dzisiaj dzieje. Dzięki Bogu, że stąd wyjeżdżam. - Wyjeżdżasz? - zapytała Queenie, uszczęśliwiona zmianą tematu. - Tak, do cholery. Jadę do Kraju. Dziewczynka popatrzyła na nią ze zdziwieniem i zawiścią. - Do Kraju? Jak to? - Zaręczyłam się. Z Anglikiem. Prawdziwym biznesmenem. Mamy zamiar mieszkać w Londynie. - Czy mogę go poznać? Jest tutaj? Peggy rozejrzała się nerwowo. Umoczyła palec w swojej szklance i oblizała go. - Pojechał teraz do Bombaju. W interesach. To, że dziewczyna jest zaręczona, nie znaczy wcale, że nie może się trochę rozerwać. - Czy jest bogaty? - Będzie, kiedy znajdzie się w Londynie. Sid wyjaśnił mi wszystko, ale nic nie zapamiętałam. W każdym razie będziemy mieć mnóstwo pieniędzy, gdy tylko zamieszkamy w Anglii. - Jak on się nazywa? - Butts. Sid Butts. Peggy popatrzyła na parkiet. Wstała, wygładzając fałdy swojej satynowej sukienki. - Widzę kogoś znajomego - powiedziała. - Zostań tu i baw się dobrze. Zniknęła w ciemnościach, pozostawiając Queenie samą przy stoliku. Klub Firpa wcale nie wydawał się dziewczynce brzydki i niegustowny. Kolorowe żyrandole, wielkie lustra i brezentowy sufit - wszystko to wyglądało według niej jak świat z baśni, wymarzona kraina dorosłości. Nawet obecność Peggy, poczuwającej się do opieki nad młodszą koleżanką, ani trochę nie zmniejszyły entuzjazmu Queenie. Około północy na parkiecie zapanował tłok, a powietrze zgęstniało od dymu. Ochrypły śmiech prawie zagłuszał orkiestrę. Przez mgłę papierosowego dymu Queenie obserwowała Morgana, popisującego się przed nią pozdrawianiem znajomych uśmiechem lub skinieniem dłoni. Peggy nie wróciła z parkietu i pierwszy raz w życiu dziewczynka doświadczyła drażniącego uczucia rozczarowania. Poczuła się opuszczona - zrozumiała co to znaczy podpierać ścianę, gdy wszyscy wokół tańczą i dobrze się bawią. Przyglądanie się wszystkim z boku jest dość zabawne - pomyślała - ale prawdziwa zabawa zaczyna się wtedy, gdy samemu bierze się w niej udział. Jej rozmyślania przerwał gwałtownie uprzejmy głos jakiegoś Anglika. - Czy już kiedyś się nie spotkaliśmy? Queenie była tak zaskoczona, że zarumieniła się mimo woli. Nie zauważyła, że ktoś podszedł do jej stolika. Podniosła wzrok i zobaczyła wysokiego, młodego mężczyznę ubranego w biały, dobrze skrojony garnitur. Miał miłą, angielską twarz, wąsy, jakie często noszą w wojsku i sylwetkę żołnierza. - Nie, nie sądzę... Jestem tutaj pierwszy raz. Mężczyzna przysunął się bliżej. - Jakie to dziwne. Przysiągłbym, że już panią kiedyś widziałem... Może w Klubie Jeździeckim? Albo na boisku polo? - Obawiam się, że nie. - Moja droga, wiem, że gdzieś się spotkaliśmy... czekaj! Mam. Tydzień temu piłaś herbatę w Grandzie. Siedziałaś obok Pempy DaVentry? Queenie skinęła głową. Młody mężczyzna uśmiechnął się z wyraźną ulgą. - Miło widzieć cię tutaj. Nie mogłem przypomnieć sobie, skąd się znamy. W Palm ŃCourt wyglądałaś najpiękniej ze wszystkich kobiet. Wybacz, że pytam, ale dlaczego właściwie siedzisz tutaj sama? - Tylko się rozglądam. - Rozumiem. - Roześmiał się tak, jakby Queenie powiedziała coś szczególnie zabawnego. - A to dobre! Ależ jestem cholernie źle wychowany. Dotąd się nie przedstawiłem. Nigel GoodĂboys. Porucznik, pułk Murraya. - Pułk Murraya? - Dwudziesty pułk kawalerii. Sami wspaniali chłopcy. Widzisz, Murray był pierwszym dowódcą, co? Dlatego też nazywamy się pułkiem Murraya. Podobnie jest też pułk zwany "Końmi Skinnera" i tak dalej. Jesteś w Indiach od niedawna? - Nie, wcale nie. - No to świetnie. Co to ja chciałem powiedzieć. Aha, że chyba nie znam jeszcze twojego imienia, co? - Queenie. - Queenie! - roześmiał się. - Strasznie zabawne. Mam nadzieję, że podasz mi swoje prawdziwe imię, co? Nie tylko to chwilowe, co? Nie ma imion, nie ma karnych ćwiczeń, jak powiadamy w wojsku. Masz ochotę zatańczyć, Queenie, co? - zaśmiał się znowu, choć dziewczyna nie potrafiła dostrzec w swym imieniu nic zabawnego. - Cóż, nie wiem... Chciała zatańczyć, chciała tego bardziej niż czegokolwiek innego na świecie. Przyrzekła jednak Morganowi nie ruszać się z miejsca i unikać kłopotów. Jednak Goodboys, z jego różową twarzą i szczupłą sylwetką należał do tego rodzaju Anglików, o których zawsze marzyła: był młody i przystojny. I niewątpliwie był sahibem. Uniósł brwi, widząc wahanie dziewczyny i zaczął znów ją przekonywać, przerywając co chwilę, by wybuchnąć głośnym śmiechem. Większość jego wypowiedzi przerywały krótkie wybuchy śmiechu, albo nieustannie powtarzane słówko "co?". Mówił z najlepszym angielskim akcentem, wyłącznie krótkimi zdaniami - jak nakazywał wojskowy obyczaj. Lekko się jąkał, w tak charakterystyczny dla wielu absolwentów średnich szkół rządowych sposób. To wszystko sprawiało, że Queenie z trudem nadążała za potokiem jego wymowy. - Czy popełniłem gafę? - zapytał. - Pewnie czekasz na kogoś... Nie miałem zamiaru sprzątnąć dziewczyny facetowi, który właśnie poszedł do toalety, czy coś w tym rodzaju. Ale widziałem, że od dłuższego czasu siedzisz sama, więc pomyślałem... A poza tym - tak zupełnie szczerze - facet, który zostawia taką dziewczynę samą na dłużej niż minutę, zasługuje na to, żeby mu ją poderwać, co? Queenie parsknęła śmiechem i podniosła się z krzesła, dostrzegając w oczach Goodboysa głęboki podziw. - Chciałem powiedzieć... - zaczął, patrząc na nią, lecz cokolwiek chciał powiedzieć, zatrzymał to jednak dla siebie. - Przyszedł pan tutaj sam? - spytała grzecznie Queenie, przyjmując podane jej ramię i pozwalając Goodboysowi poprowadzić się na parkiet. - Nie, skądże - powiedział, obejmując ją w pasie i nieznacznie przyciągając ku sobie. - Przyszedłem z Daventrysami. Kiedy orkiestra zaczęła grać, Queenie dostrzegła kątem oka dwie znajome twarze. Przy stoliku obok parkietu siedział pan Daventry, wyglądający jak angielska wersja Buddy. Miał na sobie rozpiętą białą, wieczorową marynarkę, pod którą widać było wydatny brzuch, wypychający wyraźnie jego wykrochmaloną koszulę. Uwagę pana Daventry całkowicie przykuwała otwierana właśnie przez kelnera nowa butelka szampana. Stara, opróżniona do dna, leżała teraz na stole w pojemniku z lodem. Obok niego siedziała pani Daventry - szczupła, elegancka, ubrana w śmiało wydekoltowaną srebrną sukienkę z odsłoniętymi ramionami. Suknia sprawiała wrażenie, jakby namalowano ją na ciele. Nie spuszczała wzroku z wchodzącej na parkiet pod rękę z Goodboysem Queenie. Queenie nuciła pod nosem, idąc w stronę damskiej toalety. Przetańczyła z Nigelem Goodboysem trzy tańce z rzędu, pomimo karcących spojrzeń Morgana, stojącego na podium dla orkiestry. Goodboys zachowywał się jak prawdziwy dżentelmen, nie tak jak Pugh. Jego lewa ręka spoczywała pewnie na jej plecach, nie zmieniając ani na moment swego położenia. Chociaż jego koszula ocierała się o jej piersi, a jego policzek znajdował się tuż przy jej policzku, Queenie nie widziała w tym nic złego. Był uroczy. Tańczył tak dobrze, że Queenie poczuła się zmuszona do przeproszenia go za swoją niezgrabność. - Nie, nie - zaprzeczył. - Jesteś po prostu spięta, to wszystko, co? Przysunął się bliżej i zaczął cichutko nucić graną właśnie melodię. Przerwał, gdy Queenie złapała rytm i poczuła się swobodniej. - Widzisz - powiedział w przerwie między tańcami - to wszystko sprawa swobody. Myśl o tym, jak o braniu przeszkody. Jeśli się napinasz, koń cofnie się tuż przed przeszkodą, jeśli jesteś rozluźniona skacze i biegnie dalej. Dużo jeździsz? - Nie umiem jeździć konno. Goodboys ryknął śmiechem. - O rany! - powiedział. - Kpisz sobie ze mnie! Nagle zmienił się wyraz jego twarzy. Spochmurniał. W jego oczach pojawiło się poczucie winy. - Pomyślisz pewnie, że jestem strasznie źle wychowany, ale obiecałem zatańczyć z Pempy. Tak wspaniale bawiłem się z tobą, że zupełnie o tym zapomniałem. Przypuszczam, że będzie wściekła. Odprowadził Queenie z powrotem do jej skrytego za dekoracjami stolika, obiecując powrócić, gdy tylko będzie mógł i ruszył przeprosić panią Daventry. Nie wyglądał na naprawdę zmartwionego. Należał do tego rodzaju młodych ludzi, którzy uważają, że wszystko musi się zawsze dobrze skończyć. Był typowym sahibem, wierzącym, że Bóg jest podobnym do niego Anglikiem - tyle że starszym. Wszyscy uśmiechali się zawsze do Goodboysa: kobiety, starsi oficerowie, szczęście. Wyglądało na to, że nigdy nie przestaną się uśmiechać. Queenie wydawał się absolutnie wspaniały. Nigdy wcześniej nie spotkała nikogo takiego, nie miała więc pojęcia, że Anglików podobnych do Goodboysa jest całe mnóstwo i że, podobnie jak młode Anglo_hinduski, szybko się oni starzeją. Różowa twarz staje się czerwona, a szczupła sylwetka bezpowrotnie znika pod zwałami tłuszczu. Ich wesołość zostaje zniszczona przez alkohol, karierę i małżeństwo. Za dziesięć lat Goodboys będzie prawdopodobnie cholerycznym, łysym majorem. Rozwalony w swoim ulubionym fotelu będzie popijać małymi łyczkami koniak najlepszego gatunku, spoglądając spode łba na młodych oficerów, kawalerzystów i hinduskich żołnierzy, których serca zamierać będą ze strachu podczas jego inspekcji. Będzie grywał w polo do momentu, gdy dozna porażenia słonecznego, a zapewne i później. Jednak dla Queenie był księciem z bajki we własnej osobie, szczególnie od chwili, gdy uznał ją za kogoś ze swojej sfery. Patrzyła na niego, jak znika w ciemnościach, po czym ruszyła do toalety, by przejrzeć się w lustrze. Trudno jej było uwierzyć, że jest wciąż tą samą osobą. Wnętrze łazienki okazało się znacznie bardziej luksusowe niż tego oczekiwała. W wytapetowanym złotym papierem pomieszczeniu służącym do poprawiania makijażu znajdowała się pomalowana na złoty kolor toaletka z wielkim, dobrze oświetlonym lustrem. Spędziła kilka chwil w ustępie. Wychodząc zauważyła, że ktoś siedzi przy toaletce, zwrócony do niej plecami. Były to zdaniem Queenie wyjątkowo eleganckie plecy, zupełnie nagie, wyjąwszy dwa ledwie widoczne, srebrne ramiączka. Nagle zobaczyła w lustrze swoje odbicie tuż obok twarzy Penelopy Daventry. Pani Daventry także zorientowała się, że nie jest już sama. Przed nią leżała otwarta złota puderniczka. Malowała właśnie usta jasnoszkarłatną szminką. Wyglądała, jak ktoś wykonujący skomplikowaną, wymagającą wyjątkowej precyzji pracę. Wstrzymała oddech i dokładnie obwiodła wargi pomadką, podkreślając kontur ust. Gdy skończyła, zrobiła bardzo zadowoloną minę, po czym z głośnym trzaskiem schowała szminkę do torebki. Jak rozleniwiony kot przejechała koniuszkiem języka po wargach, by wygładzić szminkę. Uśmiechnęła się, sprawdziwszy efekt i włożyła papierosa do swej cygarniczki. Obok jej łokcia stała wypełniona do połowy szklanka. Wypiła łyk, zostawiając na brzegu naczynia czerwony ślad. Wolno odwróciła się od lustra. Na moment zamknęła oczy, jakby coś ją zabolało. Zdecydowanym ruchem odstawiła szklankę. Ciężka diamentowa bransoletka zadzwoniła uderzając o szkło. Pani Daventry wyglądała teraz na starszą niż w Palm Court. Jej zielone oczy robiły wrażenie nieco zamglonych. Dziewczyna pojęła od razu, że Penelopa Daventry jest pijana. Sama Queenie też nie czuła się zbyt dobrze, z powodu bólu w dole brzucha. Ruszyła teraz chyłkiem ku wyjściu. Pani Daventry wpatrywała się w nią takim wzrokiem, jakim według powszechnej opinii kobra paraliżuje swoją ofiarę. W ostrym świetle lamp umieszczonych wokół lustra Penelopa Daventry rzeczywiście przypominała węża - obwieszonego kosztownościami, czujnego i bezwzględnego. Gdyby zaczęła syczeć, Queenie nie byłaby specjalnie zaskoczona. Zamiast tego jednak pani Daventry zaciągnęła się po prostu papierosem, wydmuchnęła dym i zimnym głosem powiedziała: - No, no, królowa balu. - Właśnie wychodziłam. - Już idziesz? Przypuszczam, że Nigel Goodboys usycha z tęsknoty za tobą, moja droga. Zupełnie zawróciłaś mu w głowie. - Jej głos był jak śmiercionośna broń. Brzmiał wytwornie i grzecznie, tak jak brzmieć potrafią jedynie głosy Angielek z wyższych sfer, ale bez wątpienia dało się w nim wyczuć ledwie skrywaną wrogość. Tym głosem - nawet go nie podnosząc - mogłaby chyba łamać kości. - Zatańczyłam z nim tylko dwa razy - odpowiedziała Queenie tak spokojnie, jak tylko umiała, starając się, by jej usprawiedliwienia nie zabrzmiały zbyt płaczliwie. Nie miała zamiaru zrobić sobie wroga ze starszej od siebie kobiety, której świat był właśnie tym, do którego tak bardzo pragnęła wejść. Pani Daventry nie zareagowała, uśmiechnęła się tylko niemiło, unosząc swoje ładnie podkreślone, małe brwi. - Pozwól, drogie dziecko, że ci coś powiem - rzekła głosem brzmiącym jednocześnie groźnie i serdecznie. - Trzymaj swoje łapy z dala od niego, albo wydrapię ci twoje pieprzone oczy. Nie lubię kłusownictwa. - Ale to on poprosił mnie do tańca. - Oczywiście, że tak, moja droga. Ale, jak sądzę, nie bez małej zachęty z twojej strony. Westchnęła, po czym dodała złośliwie: - Mężczyźni! Wszyscy robią głupstwa, gdy tylko zobaczą piękną, młodą dziewczynę. Choćby nie wiem jak była pospolita. - Nie jestem pospolita - powiedziała Queenie, zaskoczona swoją odwagą. Penelopa Daventry w milczeniu zmierzyła ją wzrokiem od stóp do głów. - Ależ jesteś - rzekła w końcu. - Choćby ta okropna różowa sukienka. Nie ma chyba nic bardziej pospolitego. Widziałam cię już kiedyś wcześniej, prawda? - Nie, nie sądzę. - Ależ tak, moja droga. Nie mogłabym zapomnieć twarzy takiej jak twoja. Oczywiście! Jesteś tą dziewczyną, która towarzyszyła Morganowi w Palm Court. Nawet mój głupi mąż cię zauważył. Czy wiesz, mogę cię bardzo znielubić? Widziałam cię już z dwoma moimi mężczyznami. Czy nie mogłabyś znaleźć sobie chociaż jednego własnego? Queenie zastanawiała się, jakich mężczyzn pani Daventry miała na myśli. Nie przyszło jej do głowy, że mogła myśleć o Morganie jako o "swoim mężczyźnie". Nigdy dotąd dziewczynka nie odczuła takiej wrogości ze strony kogoś dorosłego - Penelopa Daventry była wszak w wieku jej matki, chociaż wyglądała dużo lepiej. Queenie, mimo że przerażona, postanowiła dalej być grzeczna. - Nie miałam na myśli nic złego - powiedziała słabo, uświadamiając sobie, że zabrzmiało to jak głos dziecka. Wyjaśnienie to nie zrobiło jednak żadnego wrażenia na pani Daventry. - Złego? Daruj sobie to głupie gadanie i nie zachowuj się jak bachor. Nie wiem, do diabła, kim jesteś, ale jeśli nie będziesz trzymała się z daleka od mojego klubu, pożałujesz. Tutaj jesteś już skończona, A tak przy okazji, jak się właściwie nazywasz? - Queenie. Pani Daventry przyglądała jej się z niedowierzaniem. - Queenie? A cóż to do diabła za imię? - Moje. - Nie żartuj ze mnie. Możesz mi powiedzieć, gdzie poznałaś Morgana? - To mój wujek. Penelopa Daventry uśmiechnęła się ponuro. Pochyliła się, chwyciła Queenie za rękę i przyciągnęła ją do siebie. Oglądała ją tak, jakby dziewczyna była towarem na sprzedaż. - Wyobraź sobie, że wierzę w to, co mówisz - powiedziała w końcu. - Siostrzenica Morgana! Powinnam się była domyślić. Te ciemne włosy, kości policzkowe, oczy - teraz dopiero widzę to podobieństwo. Niezły żart! Więc jesteś tylko pieprzonym, brudnym mieszańcem, pragnącym uchodzić za białą kobietę! Nie mogę się doczekać, żeby powiedzieć o tym Nigelowi. Kochany chłopiec nie znosi mieszańców. Ani jedno, ani drugie - powtarza zawsze - z obu ras wszystko, co najgorsze i nic, co najlepsze. Queenie próbowała wyrwać rękę z uścisku pani Daventry, ale ta trzymała ją mocno. Śmiech i złość przemieniły jej twarz w groteskową maskę i nagle Queenie zobaczyła, że pani Daventry jest stara i brzydka. Queenie poczuła, że drży, nie tyle nawet ze strachu, ile z upokorzenia. Tańcząc w ramionach Goodboysa przez kilka minut wierzyła, że jest tak samo biała jak on. Ale oczywiście tak nie było. I nigdy nie będzie, dopóki nie wyjedzie z Indii. - Mój ojciec był Anglikiem! - krzyknęła, w pełni świadoma tego, że nie jest to prawdą, gdyż w rzeczywistości był tylko Irlandczykiem. W uszach pani Daventry brzmiało to zapewne równie źle jak mieszaniec - jeśli nie gorzej. - Mogę to sobie wyobrazić. Jakaś kolejowa szumowina, jak sądzę. Posłuchaj mnie, mała kolorowa dziwko, od dziś trzymaj się z podobnymi sobie. Podniosła głos. Poprzednio brzmiał jak niski, nienawistny szept, a teraz stał się gniewnym wrzaskiem, podobnym do wycia wiatru podczas burzy. Po raz pierwszy Queenie bała się naprawdę. Pani Daventry jeszcze mocniej ścisnęła jej rękę. Łzy lub pot rozmazały tusz do rzęs, czerwone wargi wykrzywił grymas złości. - Myślisz, że dostaniesz ich wszystkich, parszywa dziwko, bo masz łóżkowe ślipia i jędrne cyce? I dlatego, że wszyscy głupi faceci na sali gapią się na ciebie? To jeszcze nic nie znaczy. Nie będziesz tak wyglądać wiecznie. Mając dwadzieścia pięć lat będziesz tłustą, czarną krową, karmiącą z pół tuzina bachorów. Zapewne tak jak twoja matka. Queenie nie zdawała sobie sprawy, że płacze. Próbowała uwolnić rękę z uścisku pani Daventry. Usłyszała krzyk, który brzmiał zupełnie inaczej niż jej głos. - Nie masz prawa mówić tak o mojej matce! Nigdy wcześniej nie zdarzyło jej się krzyczeć na kogoś, zwłaszcza na kogoś dorosłego. Odezwał się w niej nagle krewki charakter odziedziczony po walijskim dziadku i irlandzkim ojcu. Nie myśląc nad tym, co robi, zamachnęła się lewą ręką i uderzyła panią Daventry w twarz tak mocno, jak tylko potrafiła. Na moment zapadła cisza. Dziewczynka czekała na karę. Nie wiedziała, w jaki sposób pani Daventry zemści się na niej. Wezwie policję? Może niebiosa ześlą piorun, który przebije się przez brezentowy dach i zabije ją na miejscu. Była równocześnie zmieszana, przerażona i zaskoczona tym, co zrobiła. Nic się jednak nie stało. Jednak Penelopa Daventry siedziała bez ruchu, jakby przyrośnięta do krzesła. Zdawało się, że wymierzony przez Queenie policzek zupełnie ją sparaliżował. Jej oczy, otoczone smugami rozmazanego tuszu, pozostawały zimne i odległe. Przyglądała się dziewczynce jak komuś obcemu. Jakby Queenie była nieożywionym przedmiotem, w którym pani Daventry nie dostrzegła nic ciekawego ani wartościowego. Queenie uświadomiła sobie, że w oczach tej kobiety kolorowa dziewczyna była czymś niegodnym zainteresowania. - Muszę poprawić makijaż - powiedziała spokojnie do Queenie. Dziewczynka ruszyła do drzwi. Drżała. Robiło jej się na przemian gorąco i zimno, Marzyła tylko o tym, by znaleźć się w domu, z dala od tego miejsca. Pragnęła zapomnieć o wszystkim, co wydarzyło się tego wieczoru, ale wiedziała, że to niemożliwe. W końcu odkryła, co to znaczy być mieszańcem. Bała się, że zwymiotuje. Zdecydowanie jednak nie chciała, by Penelopa Daventry widziała jej łzy. Otworzyła drzwi i dźwięki muzyki wypełniły niewielkie pomieszczenie. Usłyszała, jak siedząca przy lustrze, odwrócona do niej tyłem pani Daventry mówi niskim, wyraźnym głosem: - Postaram się, żeby wszystkie drzwi w Kalkucie zamknęły się przed tobą. Tego możesz być pewna. Póki co, skończyłam z tobą. Nie będzie Anglika, ani żadnej angielskiej firmy, która odważyłaby się ciebie zatrudnić. Lepiej pośpiesz się i wyjdź za mąż za jakiegoś kolejarza - mieszańca, bo to wszystko, czego możesz spodziewać się od życia. A teraz zamknij za sobą te cholerne drzwi. Queenie biegła szlochając. Łzy spływały jej po twarzy. Minęła Alberta Firpa tak szybko, że nie zdążył nawet mrugnąć okiem i, nie zatrzymując się nawet na chwilę, przebiegła obok podestu dla orkiestry. Morgan przyglądał się jej zdumionym wzrokiem. Wyminęła portiera - potężnego sikha nie słysząc nawet jego pytania, czy życzy sobie taksówkę i wybiegła na ulicę. Otoczyły ją hałasy i zapachy Kalkuty. Poczuła się nagle osaczona. Niespodziewanie znalazła się w środku tłumu, zgniatana i ściskana ze wszystkich stron. Większość otaczających ją ludzi przyglądała jej się uważnie. Jedni ze zdziwieniem, inni zupełnie obojętnie. Żebracy siedzący bez ruchu w małych, ciemnych uliczkach zrywali się na jej widok - krzyczeli na nią, błagali o coś, przeklinali. Biegła na oślep mijając ich, starając się uciec tym żywym kłębowiskom szmat. Skręciła za róg i znalazła się na małym placyku tak pełnym ludzi, że aż przypominającym mrowisko. Mrowisko nędzy. Żebracy pokazywali swoje ohydnie zwyrodniałe członki, kobiety kołysały w chudych ramionach wycieńczone głodem dzieci, za słabe nawet na to, żeby płakać. Wymalowane prostytutki, z wytatuowanymi twarzami o czerwonych od żutego betelu ustach, śmiały się szyderczo i drwiły z zagubionej dziewczynki. Queenie przedostała się do ciemnej alejki, zderzając się po drodze z kobietą, której ciało i twarz były całkowicie zasłonięte. Na widok odkrytej twarzy i nagich ramion dziewczynki zaczęła syczeć jak gęś. Panował nieznośny upał - jak zawsze w ostatnim tygodniu przed monsunem. Całe miasto, całe Indie uwięzły w kokonie upału i nie mogąc złapać tchu czekały na deszcz. Na wschodzie, nad Zatoką Bengalską, ogromne czarne chmury unosiły się ponad groźnym, zanieczyszczonym morzem. Kiedy monsun przybierał na sile, błyskawice rozjaśniały niebo. Wystarczyło, by deszcz opóźnił się o parę dni, a ziemia umierała. Nie udawały się plony, wysychały studnie, atakował głód. Spóźnienie się monsunu dla milionów ludzi oznaczało śmierć. Sam monsun zresztą nie przynosił jeszcze ulgi, bowiem deszcz przychodził zbyt szybko i gwałtownie. Powódź niszczyła wtedy wsie, całe wyspy znikały w morzu razem ze swymi mieszkańcami. Queenie zatrzymała się bez tchu. Po wyczerpującym biegu czuła kłucie w piersi. Bolała ją głowa. Miała wrażenie, że spadł na nią cały ciężar tragedii Indii. Ten kraj miażdżył jej życie swoimi tradycjami i całkowitą obojętnością wobec życia i śmierci, niemożliwymi do złamania zwyczajami społecznymi, kpiącymi z każdej zmiany, nadziei i młodości. Nie czekało jej tutaj nic poza upokorzeniem i pustką. Jeśli miała jeszcze jakieś wątpliwości, ta noc ostatecznie ją od nich uwolniła. Wytarła oczy i z rozpaczą rozejrzała się dookoła. Znajdowała się w cuchnącej uliczce, jakich setki, może nawet tysiące biegły przez miasto, tworząc bezsensowny nie prowadzący donikąd labirynt, po którym potrafili się poruszać jedynie ci, którzy tu mieszkali. W ciemnościach zobaczyła niewielką grupkę ludzi, może kilkanaście osób, siedzących na gołej ziemi. Zajęci grzebaniem w jakichś starych szmatach, na widok Queenie zerwali się z miejsc, krzyczeli coś do niej, ale nic nie potrafiła zrozumieć. Odwróciła się, by uciec, lecz otoczyli ją ze wszystkich stron, wyciągając ku niej długie, chude ręce - nie wiedziała - błagalnie czy też z gniewem. Potknęła się na nierównych, śliskich kamieniach, gubiąc pantofel. Odwróciła się i zobaczyła w odległości kilku zaledwie centymetrów od swojej głowy ohydną twarz żebraka. Cofnęła się ze wstrętem przed pożółkłymi, zepsutymi pieńkami połamanych zębów, niewidzącym bielmem w oczach i szczątkami uszu. Queenie nie umiałaby nawet odgadnąć, jakiej płci była ta nieszczęsna istota. Chuda dłoń chwyciła ją za nadgarstek. Wyrwała się i rzuciła do ucieczki. Utykając w jednym pantoflu potknęła się i runęła w ciemność. Upadła na coś, czego w ciemności nie potrafiła zidentyfikować. Jakiś brudny, śmierdzący stos szmat. Jej ręka natrafiła na coś miękkiego, ciepłego i śliskiego. Nie wiedziała i nie chciała się dowiedzieć, co to mogło być. Zamknęła oczy. Brakowało jej tchu. Zdawała sobie sprawę, że w każdej chwili może zostać zgwałcona lub zamordowana, ale nawet to wydawało się jej mniej straszne od konieczności dotykania tych ludzi. Poczuła, że jakaś ręka musnęła jej ramię. Próbowała krzyczeć, ale z jej ust wydobyło się jedynie skomlenie o litość. Czyjaś dłoń chwyciła ją mocno za ramię. W tej samej chwili głęboki, miły głos powiedział: - Proszę się nie bać, panienko. I iść ze mną. Queenie pozwoliła, by jej wybawiciel - jeżeli człowiek, którego spotkała, nim rzeczywiście był - pomógł jej wstać. Kulejąc, podążyła za nim. Szedł wolno, lekko szurając nogami. Ani na chwilę nie wypuszczał z dłoni jej ręki, mamrotał przy tym coś do siebie i kołysał się na boki. Wyglądało to tak, jakby odgarniał ludzi siedzących na ulicach, który teraz posłusznie odsuwali się na boki, pozwalając im przejść. - Dokąd idziemy? - zapytała Queenie, wciąż usiłując złapać oddech. - Cierpliwości, panienko - wyszeptał mężczyzna. Wydobył z przepastnej kieszeni olbrzymi żelazny klucz. Pokazał go jej, unosząc w górę gestem kuglarza. - Twój pokorny sługa, Bos Brammachatrarya prosi o zaufanie. Brammachatrarya otworzył niskie okute żelazem drzwi i królewskim gestem zaprosił ją do środka. Wsunął się tuż za nią i z powrotem szybko zamknął i zaryglował drzwi. Dźwięk zamykania masywnych rygli sprawił, że dziewczynkę ponownie ogarnęła panika, chociaż człowiek, który ją tu przyprowadził, nie robił wcale groźnego wrażenia. Po pierwsze, był potwornie, wręcz groteskowo gruby. Tak gruby, że wykazywał zaskakujące podobieństwo do złożonego z samochodowych opon człowieczka z reklam firmy Michelin. Po drugie, jak wielu Hindusów choć zaczął nosić europejskie ubrania, wciąż nie czuł się w nich najlepiej. Zachowywał się tak, jakby musiał okazywać szacunek brytyjskim zwycięzcom poprzez noszenie niektórych części ich egzotycznych strojów. Tak więc - miał na sobie czarną rozpiętą kamizelkę od garnituru, założoną na białe dhoti.»* Sięgające do łydek białe bryczesy nadawały jego nogom wygląd wielkich serdelków. Nosił czarne, jedwabne skarpetki, podtrzymywane ładnymi, szkarłatnymi podwiązkami i starannie wypastowane angielskie buty. Na głowie miał białą czapkę Partii Kongresowej, za to w lewej ręce trzymał rozłożony czarny parasol, będący jakby symbolem jego pozycji społecznej. Dhoti: tradycyjny indyjski strój męski, noszony np., przez Gandhiego (przyp. tłum.). Uśmiechnął się nieśmiało do Queenie i ostrożnie powiesił parasol na wieszaku przy drzwiach. Jego twarz była tak pucołowata i nalana, że oczy wyglądały w niej jak małe, ciemne szparki. Nawet w takim stanie, w jakim znajdowała się, dziewczynka dostrzegła w nich błysk inteligencji i stanowczości. Na wydatnym nosie lśniły oprawione w cienką złotą ramkę okulary. Ramka wrzynała się w ciało tak głęboko, że chwilami stawała się zupełnie niewidoczna. Podniósł wyszywaną koralikami zasłonę i Queenie znalazła się w małym, kwadratowym pokoju, którego okna wychodziły na ciemne podwórze. Podłogę pokrywały dywany i duże wytarte poduszki. Wewnątrz pokoju nie było żadnych europejskich mebli z wyjątkiem staromodnej kasy pancernej. Na sejfie stała para olbrzymich kaloszy - najwidoczniej pan domu przygotował się na nadejście monsunu. Kolejna zasłona odgradzała pokój od innych pomieszczeń. Dochodził zza niej czyjś ciężki, urywany oddech. - Brammachatrarya ukłonił się tak nisko, jak tylko pozwalała mu na to tusza i usiadł na jednej z poduszek. Z wyraźnym wysiłkiem skrzyżował nogi i dał Queenie znak, by także usiadła. - Dobrze będzie napić się czegoś orzeźwiającego - powiedział. Nie czekając na odpowiedź zawołał coś i klasnął w dłonie. Po chwili krzyknął jeszcze raz, znacznie głośniej. Zza zasłony dobiegł potok gniewnych protestów i utyskiwań na próby budzenia kogoś o tak późnej porze. - Za chwilę będzie herbata - powiedział uprzejmie i, zdaniem Queenie, dość optymistycznie, bo nic nie wskazywało na to, że jego prośba zostanie spełniona. - Gdzie ja jestem? - zapytała. - To nie takie ważne, panienko. Ważniejsze dlaczego. Ulica złodziei to najmniej odpowiednie miejsce dla młodej damy. - Zabłądziłam. Brammachatrarya uśmiechnął się do niej życzliwie, tak jakby widok młodej kobiety w jednym bucie i wieczorowej sukience - teraz żałośnie poplamionej i zszarganej - był dlań czymś zupełnie naturalnym. Skrzyżował ręce na potężnym brzuchu. - A dokąd panienka szła? - Byłam "U Firpa" i wyszłam na chwilę na dwór, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza. Gospodarz roześmiał się. - Ach, Firpo. Znam to miejsce. Tam się tańczy, prawda? To bardzo dobrze. Przez moment Queenie wydawało się, że Brammachatrarya kpi sobie z niej w żywe oczy, lecz jego entuzjazm i dobry humor wydał się jej tak szczery, że szybko porzuciła tę myśl. - Zna pan klub Firpa? - Oczywiście, że znam. Kto mógłby nie znać? Naturalnie nigdy nie byłem wewnątrz. Zwykli biedni Hindusi nie są tam mile widziani. Przyjemności takich miejsc nie są dostępne dla nas biednych, panienko. Widzi panienka - jesteśmy nieokrzesanymi dzikusami. Nasze kobiety nie tańczą razem z mężczyznami ani nie "podróżują w powodzi światła", jak pisze poeta. Mówiłaś, że jak masz na imię? - Jeszcze się nie przedstawiałam. Jestem Queenie. Queenie Kelley. Skinął głową, jakby od samego początku znał jej nazwisko. - Bardzo dobrze - powiedział nie wiadomo czy dlatego, że spodobało mu się imię, czy też zadowolony, iż wreszcie przyniesiono im herbatę. W tej właśnie chwili bowiem w drzwiach pojawił się nadąsany młodzieniec w dhoti niosąc przed sobą tacę. Z hałasem postawił na podłodze przed nimi filiżanki. - Dziękuję - zawołał pogodnie gospodarz do pleców wychodzącego już z pokoju służącego. Podał dziewczynce filiżankę z chińskiej porcelany bez spodeczka. - Nic nie dorównuje filiżance herbaty. - Dziękuję za to, że mnie pan uratował. - W rzeczywistości nie groziło panience żadne poważne niebezpieczeństwo - odrzekł, wsypując cukier do swojej filiżanki. - Dla mnie to wyglądało bardzo groźnie. - Tak? To oczywiście bardzo biedni ludzie. Zwykle wydają się bogatym groźni, ale najczęściej wcale tacy nie są. To tylko szmaciarze, żebracy, może drobne złodziejaszki. Nic poważnego... ale to ich ulica. Przypuszczam, że twój strój zrobił na nich złe wrażenie - tak samo oni budziliby niechęć, gdyby znaleźli się koło twojego domu. Powiedz mi, czy nikt cię teraz nie szuka? Po raz drugi Queenie przyszło na myśl, że Brammachatrarya może być tak dobroduszny, jak jej się wydawało. Słyszała o białych handlarzach żywym towarem i choć w żadnym wypadku ten człowiek nie był biały - jego skóra miała jasnobrązowy odcień, niewykluczone, że handlował białymi kobietami. Powąchała herbatę, zastanawiając się, czy nie dodano do niej narkotyku. Pan domu robił wrażenie szczerze zaniepokojonego tym gestem. - Czy coś jest nie w porządku? - zapytał. W jego głosie zabrzmiała troska. Queenie zawstydziła się. Skinęła głową. - Przypuszczam, że mnie szukają. - Mówiąc to, zdała sobie sprawę, że Morgan prawdopodobnie zbyt się na nią rozzłościł, by wybrać się na poszukiwania. Z pewnością też nie przyszłoby mu do głowy zapuszczać się tak daleko w głąb starej części miasta. Pomyśli, że jakoś poradziła sobie z powrotem do domu. Brammachatrarya odgadł, że nie powiedziała prawdy, ale nie poczuł się urażony. - Tak, tak, z pewnością - przytaknął życzliwie. - Twoim przyjaciołom bez wątpienia będzie cię brakowało. Ale nie martw się, panienko. Wypij swoją herbatę i umyj się. Każę mojemu chłopcu odprowadzić cię do domu całą i zdrową. Uśmiechnął się uspokajająco, ukazując wprawione z przodu złote zęby. Podsunął Queenie talerz ze słodyczami. Wyglądały nieapetycznie, posklejane ze sobą, z przyklejonymi muchami, które brzęczały bezsilnie, próbując się uwolnić ze słodkiej niewoli. Potrząsnęła przecząco głową. Położył sobie talerz na kolanach i zaczął jeść jednego cukierka za drugim. Wkładał je do ust z niespodziewaną gracją. Zdawał się nie zauważać przyklejonych much. - Lubię słodycze - wyjaśnił zupełnie niepotrzebnie, oblizując palce. - Przykro mi, że nie możesz poznać mojej lepszej połowy. Żona nie widuje się z nikim obcym. No i mówi tylko po hindusku. - Ależ ja znam hinduski - powiedziała Queenie, natychmiast żałując, że o tym wspomniała. - Naprawdę? - zapytał. - A to dobrze! Nie urodziłaś się w Anglii? - Nie. - A gdzie panienka mieszka? Jego szeroka twarz wyrażała autentyczne zaciekawienie, jakby zależało mu na poszerzeniu swej wiedzy o europejskich obyczajach i życiu społecznym. Dziewczynce przyszło na myśl, że miał on pewnie niewiele okazji, by rozmawiać z białymi i przez chwilę kusiło ją, żeby go okłamać. Jeśli powie mu prawdę, będzie wiedział, że jest Anglo_hinduską i zacznie się do niej odnosić z wielką pogardą, z jaką zawsze Hindusi z wyższych kast traktowali mieszańców. Ale okłamanie tego grubego człowieka wydawało się jej niemożliwe. Była w nim jakaś zmuszająca do szczerości dobroduszność. - Mieszkam w Chowringhee - wykrztusiła. - O! - Brammachatrarya pokiwał głową z zadowoleniem. Niewątpliwie cieszył się, że potwierdziły się jego podejrzenia. - Nie ma powodu, by się tego wstydzić - powiedział ciepło. Queenie poczuła, że obecność tego grubego Hindusa pomaga jej się uspokoić. Znała bardzo niewielu wykształconych Hindusów i na ogół podzielała poglądy Morgana na temat mieszkańców Indii. Jej obecny gospodarz był jednak z pewnością człowiekiem o wielkim uroku osobistym i inteligencji. Zupełnie naturalnie zaczął traktować ją jak kogoś dorosłego. Nie miał w sobie zarozumiałości Anglików ani drażliwości i pokory właściwych ludziom z jej społeczności. Wydawał się całkowicie zadowolony z tego, kim był. Zastanawiając się nad tym, popijała małymi łykami wyśmienitą herbatę. - Jeżeli urodziłaś się w Indiach, nic nie powinno cię tutaj przerażać. To twój kraj. Queenie przecząco potrząsnęła głową. - Anglia jest moim Krajem. - Ależ nie, moja droga. Wybacz mi, ale to nieprawda. Indie są częścią ciebie, panienko Queenie. Widzisz, że noszę czapkę Partii Kongresowej? - Tak. - Nie we wszystkim popieram Gandhiego. Jakże bym mógł? Jestem lichwiarzem. Bogacę się na nieszczęściu innych ludzi. Tak to przynajmniej wygląda z jego punktu widzenia. Ale jest kilka rzeczy, co do których wierzę, że ma zupełną rację. Anglicy nie zostaną tutaj na zawsze i kiedy odejdą, będziemy musieli poradzić sobie bez nich. Ludzie tacy jak ty również. - Nie jesteśmy Hindusami. Brammachatrarya wzruszył ramionami. - A kto jest? - zapytał poważnie. - Jesteśmy hinduistami, muzułmanami, sikhami i Bóg wie kim jeszcze. Niektórzy z nas są, tak jak to powiedziałaś o sobie, rodowitymi Europejczykami albo Anglo_hindusami. "Róża jest różą, jakkolwiek ją nazwiesz" - jak powiada poeta. Nikt z nas nie będzie Hindusem, póki Anglicy stąd nie odejdą. - Nigdy tego nie zrobią. - Zrobią, panienko. Oczywiście, że zrobią. Wielu ludzi waszej społeczności dobrze wie o tym. Oczywiście nie wszyscy. Ale wasi przywódcy tacy jak szanowny pan Frank Anthony, czy pan pułkownik Gidney - oni wiedzą. Podobnie jak ty, nie są z tego zbyt zadowoleni, wiedzą jednak, że ta chwila nadejdzie. A wtedy, panienko, staniecie się Hindusami, tak samo jak cała reszta. - Zostaliśmy wychowani na Anglików. - To prawda. Lecz moim zdaniem nic mądrego. Bo czy wy jesteście Anglikami? Czy witając się z wami Anglicy obejmują was serdecznie? Czy jesteście mile widziani w ich domach i klubach? Queenie miała właśnie zaprotestować, ale przypomniała sobie o pani Daventry i tylko potrząsnęła głową. - Jeśli pogodzicie się z tym, że jesteście Hindusami, przyjmiemy was z otwartymi ramionami. - Brammachatrarya rozwarł szeroko ramiona, jakby na potwierdzenie swych słów. - Może... - Nie "może", panienko. Twoja przyszłość jest tutaj. Im szybciej się z tym pogodzisz, tym lepiej. A gdy to zaakceptujesz, nic na ulicach nie wyda ci się przerażające, bo i czemu miałoby takie być? Ty także będziesz Hinduską. Pochylił się do przodu i poklepał ją po kolanie. Dziewczynka potrząsnęła głową. Nie mogła pogodzić się z taką przyszłością. - Mam zamiar pojechać do Kraju, do Anglii - powiedziała z uporem. I ku swemu własnemu zdumieniu odkryła, że naprawdę tak myśli. Nic nie mogło ją przed tym powstrzymać, szczególnie po tej nocy. - Dobrze, dobrze - odrzekł uspokajająco. - Jeśli chcesz być Angielką, powinnaś tam pojechać. Niektórzy spośród was wyjeżdżają stąd. Nie wiem wprawdzie, jak są tam przyjmowani... Ale przed tak piękną młodą damą z pewnością stoją otworem wszystkie możliwości. Niemniej bądź świadoma, że możesz nie mieć drogi usłanej różami. Zaklaskał w dłonie i naburmuszony chłopak pojawił się znowu, tym razem z miską wody i ręcznikiem. Gospodarz taktownie zamknął oczy, gdy Queenie myła twarz i porządkowała swój strój. Otworzył je dopiero, gdy skończyła. - Dużo lepiej - powiedział. - Chłopiec przyniesie ci jakieś buty mojej żony i wskaże drogę. Zanim się obejrzysz, już będziesz z powrotem. Brammachatrarya nie podniósł się z miejsca, by odprowadzić ją do wyjścia. Nie był to hinduski obyczaj. Zamiast tego złożył dłonie i skłonił głowę tak nisko, jak tylko pozwalał mu na to jego brzuch. - Miło mi się z panienką gawędziło - powiedział, gdy służący otwierał już przed nią drzwi. - Gdybym mógł się panience kiedyś na coś przydać, proszę dać mi znać. Wystarczy pójść na stary bazar i zapytać o mnie. Każdy wskaże drogę do mojego domu. - Podniósł się z zaskakującą wręcz szybkością i zniknął za zasłoną. Morgan poczuł wielką ulgę, widząc Queenie całą i zdrową. Przez ostatnią godzinę próbował wymyślić, jak wyjaśnić Vicky zaginięcie siostrzenicy. Pocił się niemiłosiernie. Queenie zastała go siedzącego przy małym stoliku z Peggy D'souza, u której niewątpliwie szukał pocieszenia. - Dałaś nam popalić, kochanie! - zawołała do niej Peggy. - Morgan wysłał dwóch sprzątaczy na poszukiwania. Tubylcy! Do niczego się nie nadają! Jedną z wielu rzeczy, których Queenie nauczyła się od Pugha, stanowiła zdolność rozpoznawania, z jakim kto mówi akcentem i wychwytywania różnic między sposobami mówienia. Teraz stała się na tym punkcie nieco przewrażliwiona. Przed lekcjami z Pughiem, nawet jeśli dostrzegała jakieś różnice, nie przywiązywała do nich żadnej wagi, nie oceniała innych po tym, jak mówili. Peggy mówiła w sposób beznadziejnie wulgarny. Z tak silnym, charakterystycznym dla mieszańców akcentem, że w żaden sposób nie mogła udawać Angielki. Queenie lubiła Peggy. I to, że nie potrafiła się uwolnić od myślenia o tym, jak ordynarna jest Peggy, sprawiło, że poczuła się nagle okropną, nielojalną snobką. W tej samej chwili uzmysłowiła sobie, iż ona sama mówi dużo lepiej. Poczuła się z tego powodu nieco winna. Poczerwieniała, zła na siebie za ten rumieniec. Ostatnio rumieniła się zdecydowanie za często. - Coś tak spiekła raka? - zapytał Morgan. - I dokąd na Boga pobiegłaś? Wracając do klubu Queenie rozważyła wszystko i uznała, że popełniłaby błąd informując Morgana o tym, że spoliczkowała panią Daventry. Morgan z pewnością doszedłby do wniosku, że to ona była winna, a nie bogata dama, której prawdopodobnie sam się bał. - Nie czułam się dobrze - powiedziała, ponownie czerwieniejąc, tym razem z powodu kłamstwa. - Nic dziwnego. Jest piekielnie gorąco - powiedziała Peggy, wachlując się małą chusteczką. Wyglądało na to, że nie ma humoru. Queenie zdała sobie sprawę, że ta noc jest dla Peggy prawdopodobnie zupełnie stracona, że cały czas tylko siedziała z Morganem dzieląc jego obawy. - Ok, Peggy, przepraszam - powiedziała Queenie i rzeczywiście czuła się winna. - A co ze mną? - Morgan z trudem hamował się, żeby nie wybuchnąć. Ton jego głosu ostrzegał, że jest naprawdę wściekły. Dziewczynka bez trudu rozpoznawała typowe dla niego oznaki gniewu: zwężone oczy, lekkie drżenie warg i nienaturalnie wysoki głos. Zawsze, kiedy się bał, robił jak najgorsze wrażenie. Wyglądał wtedy jak zupełny głupiec. Co prawda trudno się dziwić, że jej zniknięcie tak go przeraziło. - Przykro mi, że się martwiłeś - powiedziała ściskając go lekko za rękę. - Gdzie byłaś, do cholery? - Wyszłam, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza i zgubiłam się - wyjaśniła, starając się, by zabrzmiało to możliwie płaczliwie. Nie miała ochoty do nieszczęść, jakie spotkały ją tej nocy, dodawać jeszcze kłótni z Morganem. - Szczęśliwie pomógł mi pewien miły, stary hinduski dżentelmen. Jones zmarszczył brwi. - Tubylec? - Cóż... tak. Poczęstował mnie wspaniałą herbatą. - Poszłaś z nim do jego pieprzonego domu? - Ależ Morgan. To zupełnie niegroźny, gruby starzec. Wciąż jeszcze krążyłabym po starym bazarze, gdyby nie pan Brammachatrarya. Jones popatrzył na nią, ze zdumieniem przecierając oczy, jak człowiek, który otrzymał o jedną złą wiadomość za dużo. - Też sobie wybrałaś obrońcę, niech cię licho. Ten człowiek to złodziej. Taki hinduski Fagin. - Jaki Fagin? Morgan potrząsnął głową. - Powinnaś czytać książki, moja droga, zamiast martwić się bez przerwy o to, jak wyglądasz, czy jak mówisz. Nie miałaś w lekturach szkolnych "Oliviera Twista"? Queenie poczerwieniała. Czytanie zawsze ją nudziło. Rzeczywiście w szkole wymagano znajomości tej książki, ale jakoś dotąd udawało jej się wykręcić. - Nie doczytałam jeszcze do końca - skłamała. - Nawet nie zaczęłaś, inaczej wiedziałabyś, kto to jest Fagin. Szczerze mówiąc, Queenie, jeśli nie przyłożysz się do nauki - skończysz jak... Urwał nagle. Queenie spojrzała na niego w chwili, gdy oblewał się rumieńcem. Chciał zapewne dać Peggy D'souza za przykład tego, co dzieje się z dziewczętami, które nie zdały końcowych egzaminów w szkole i nie nauczyły się maszynopisania. - Ciągle jeszcze nie wyjaśniłeś mi, kto to jest Fagin - powiedziała, bardziej żeby mu pomóc niż z ciekawości. - Żyd. - Brammachatrarya jest Hindusem z wysokiej kasty. - Tak, tak. Ale to nie o to chodzi. Fagin z powieści jest paserem - powiedział niecierpliwie. Widząc, że dziewczyna nic nie rozumie i zaraz znów poprosi go o wyjaśnienie, dodał: - Człowiek, do którego złodzieje przynoszą swoje łupy. Ktoś, kto kupuje to, co inni ukradną. - Mówił, że jest lichwiarzem. - Jedno drugiemu nie przeszkadza. Gdyby twoja matka wiedziała... Gruby Anglik w średnim wieku podszedł do nich, położył dłoń na ramieniu Peggy. Nie zwrócił najmniejszej uwagi na Morgana - potraktował go jak powietrze. - Zatańczysz? - zapytał Peggy. Nosił binokle w złotej oprawce, przymocowane szeroką czarną wstążką do klapy marynarki. Zdjął je na chwilę, porażony widokiem piersi, odsłoniętych przez głęboki dekolt Peggy. Odwrócił się w stronę Queenie. - Mam nadzieję, że nie przeszkadzam? - zapytał ją, ponownie osadzając binokle na spłaszczonym nosie, by się jej dokładnie przyjrzeć. Przez chwilę zatrzymał się niezdecydowany, jakby zastanawiał się, czy czasem nie dokonał niewłaściwego wyboru. Jednak, gdy jego oczy spotkały się z rozwścieczonym wzrokiem Morgana, pośpiesznie odsunął krzesło i pomógł Peggy wstać. Jones zapalił papierosa i spróbował puścić kółko dymu. Nic z tego nie wyszło. Najwyraźniej nie miał do tego talentu. Queenie podejrzewała zresztą, że było to jedno z jego małych przyzwyczajeń, mających na celu ukrycie tego, że wciąż się w nią wpatrywał. Czasami w domu, gdy wychodziła w szlafroku z przybudówki, w której mieściła się łazienka, widziała Morgana siedzącego na werandzie, ćwiczącego puszczanie kółek i udającego, że patrzy na drzewa. Jeśli jednak dostatecznie szybko odwracała głowę, udawało jej się zawsze napotkać jego uważny wzrok. Podobnie działo się podczas podwieczorków, kiedy Morgan demonstracyjnie czytał gazetę. Teraz znów wykorzystywał kółka z dymu, by się jej przyglądać. Wyraz jego twarzy nie wróżył nic dobrego. Queenie wydawało się często, że Morgan właśnie ją wini i potępia za to, że nie potrafi oderwać od niej wzroku. Czuła, że to niesprawiedliwe. Nie mogła przecież nic poradzić na swój wygląd, ani na to, jakie robiła na nim wrażenie. Nie umiała także powstrzymać się od tego, by od czasu do czasu trochę z nim nie poflirtować - ku jego zadowoleniu zresztą. Wynikało to jednak tylko stąd, że nie było nikogo innego, z kim mogłaby tak postępować - a w każdym razie nikogo takiego, kto wydawałby jej się równie "bezpiecznym" partnerem w tej fascynującej grze. Stojąca przed Morganem szklanka była pusta. Pstryknął palcami na kelnera i zamówił następnego drinka. Queenie wydawało się, że jest już lekko pijany. - Szkoda, że nie do góry dnem - powiedział, gdy nieuprzejmy kelner z hałasem postawił przed nim na stole nową szklankę alkoholu. - Bezczelny skurwysyn. Pochylił się do przodu i ściszył głos do poufałego szeptu. - Na miłość boską, teraz gdy nie ma Peggy, powiedz mi prawdę. Czy ten facet, Goodboys zrobił coś, co cię przeraziło? Posunął się za daleko? - Zachowywał się jak absolutny dżentelmen. - To najgorszy rodzaj. Popatrzyła na zatłoczony parkiet za jego plecami. Peggy D'souza, także ubrana na różowo, całowała się z grubym Anglikiem. Siedzące przy stolikach Angielki nie spuszczały z niej wzroku i chichotały złośliwie. Queenie nagle ogarnęło przygnębienie. Poczuła się zmęczona. - Chcę znaleźć się u siebie - powiedziała. - Musisz poczekać. Nie mogę stąd wyjść ot tak sobie. To potrwa jeszcze co najmniej godzinę. - Miałam na myśli Kraj, nie dom. W Anglii będę u siebie. Opadł na oparcie krzesła, wzdychając ciężko. - Wszyscy chcemy tam pojechać, Queenie. - Wszyscy o tym mówimy. Ale nikt tego nie robi. Przymknął oczy i powiedział cicho: - To nie takie proste. - Peggy jedzie do Kraju. - Ma szczęście, wychodzi za mąż za Anglika, tego całego Buttsa. - Gdybym musiała, bez wahania wyszłabym za Anglika. Za każdego, który zgodziłby się zabrać mnie do Kraju. Poza tym, co jest złego w małżeństwie z Anglikiem? - Myślę, że nic. Wszystko zależy od tego, co to za Anglik. - Wszystko mi jedno. Poślubiłabym każdego, żeby pojechać do Kraju. I zrobiłabym wszystko. - Nie mów tak. Nie patrzył na nią teraz. Oczy miał smutne i czułe, na chwilę stał się znów ukochanym wujkiem Morganem z jej dzieciństwa. - Nie sprzedaj się tanio, dziewczyno. Nigdy - powiedział. - Ja wcale nie żartuję. Zrobiłabym wszystko dla człowieka, który zabrałby mnie do Kraju. Nienawidzę życia tutaj. Jones położył dłoń na jej czole jakby chciał sprawdzić, czy nie ma gorączki. - Co stało się dzisiejszej nocy, Queenie? - zapytał miękko. - Mam prawo wiedzieć. - Zagryzła wargi. Bez wątpienia miał prawo coś wiedzieć. Poza tym, będzie lepiej, jeśli dowie się od niej o zdarzeniach tego wieczoru, zanim ktoś przedstawi mu wersję pani Daventry. - Pani Daventry skrzyczała mnie w damskiej toalecie za to, że tańczyłam z Nigelem Goodboysem. Roześmiał się serdecznie. - I to wszystko? Ma naprawdę ostry język. Rzeczywiście wyglądała na cholernie wściekłą, kiedy wróciła na salę. Zatańczyła raz z Goodboysem, a potem wyniosła się stąd. Ten tłusty idiota Daventry musiał poprosić o rachunek, zanim zdążył zjeść kolację. - Morgan, to wcale nie było zabawne. Nazwała mnie cholernym małym mieszańcem. Nigdy nie widziałam nikogo tak rozwścieczonego. Poza tym ona mi groziła. - Groziła ci? - Powiedziała, że zamknie przede mną wszystkie drzwi w Kalkucie. Morgan nerwowo gładził dłonią swój sztywny, biały kołnierzyk. - Jestem przekonany, że tak nie myślała - rzekł niepewnie. Potem westchnął głęboko i z wyrazem beznadziejności w oczach zapatrzył się w swój kieliszek. - Mój Boże, co to się nawyprawiało... - Myślisz, że mówiła serio? Wzruszył ramionami. - Sądzę, że ona mówi znacznie gorsze rzeczy niż robi - odrzekł Morgan smutnym głosem, który pozwolił Queenie domyślić się, że pani Daventry robi równie złe rzeczy jak te, o których mówi albo nawet jeszcze gorsze. - Ludzie nie zawsze myślą to, co mówią - próbował ją pocieszyć. - Nie wtedy, gdy jest to coś złego - sprzeciwiła się Queenie, zadowolona, że nie zdradziła mu całej prawdy. - Och, cóż za okropna noc. - Przykro mi, przepraszam. - To nie twoja wina - zaprotestowała Queenie. Zabrzmiało to ostrzej niż chciała. Morgan miał denerwujący zwyczaj mówić, że jest mu przykro z powodu rzeczy, za które nie był odpowiedzialny. To ona przekonała go, żeby zabrał ją tutaj, to ona tańczyła z Goodboysem, ona uderzyła panią Daventry i uciekła z klubu. Najbardziej drażniące było to, że gdy Morgan rzeczywiście coś źle zrobił, gorąco temu zaprzeczał i wynajdował dla siebie dziesiątki przeróżnych usprawiedliwień. Tym razem wyglądał, jakby mu było rzeczywiście bardzo przykro, dlatego Queenie przeprosiła go za swoją opryskliwość. - Brammachatrarya powiedział mi coś, gdy piliśmy herbatę - powiedziała. - Twierdził, że gdy Indie odzyskają niepodległość, wszyscy będziemy musieli nauczyć się być Hindusami. Czy myślisz, że ma rację? - Nie, na pewno nie. Coś takiego może mówić tylko bezczelny tubylec. - Morgan opróżnił do dna swoją szklankę. Zerknął na dziewczynę i smutno pokiwał głową. Nigdy nie nauczy się jej okłamywać. - Przypuszczam, że to możliwe - przyznał. - Oczywiście niepodległość nie przyjdzie wcale tak szybko. Jeśli w ogóle przyjdzie... - Zawsze mówiłeś mi, że kiedyś nadejdzie... - Tak, no cóż, myślę, że tak będzie. Skończy się to wszystko krwawą łaźnią - zapamiętaj moje słowa. - Szkoda, że nie mogę stąd wyjechać tak po prostu. - Jesteś jeszcze za młoda. - Nie chcę przez całe życie czekać. Czy ty w moim wieku nie chciałeś stąd wyjechać? - Jasne. Dalej tego chcę, do diabła. - I wciąż jesteś tutaj. Zapadła krępująca cisza. Odkąd Queenie mogła sięgnąć pamięcią, Morgan wciąż mówił o wyjeździe do Kraju, ale zawsze dodawał, że trzeba "poczekać na odpowiedni moment". Queenie była pewna, że jeśli pozostawi się inicjatywę w jego rękach, "właściwy moment" nigdy nie nadejdzie. Nie planował podróży do Kraju, nie oszczędzał na nią pieniędzy. Marzył raczej o czymś w rodzaju wygranej na loterii. Każdego dnia wydawało mu się, że szczęście jest tuż_tuż, ale mijał rok po roku, a on nie wyjeżdżał z Indii. Teraz poczerwieniał gwałtownie. Spuścił oczy, próbując uniknąć jej wzroku. - To nie takie proste - powiedział łagodnie. - Pomijając wszystko inne, jest to także sprawa pieniędzy. - Możemy zacząć oszczędzać. Spojrzał na nią zaskoczony. Za plecami Queenie zobaczył Alberta niecierpliwie postukującego palcem w zegarek, dając znak, że przerwa się skończyła i muzyk powinien wrócić do pracy. - My? - zapytał szeptem Jones. - Pojedziemy razem - stanowczo oświadczyła Queenie. - Alberto pokazuje, że masz już grać. - Cholera z nim! - Podniósł się nieco niepewnie. - Do diabła, dziewczyno, ty naprawdę tego chcesz! - Oczywiście, że chcę, Skinął głową. - Cóż, Ok - jak mawiają Amerykanie. - Przyrzekasz? Wyglądał na mocno zaskoczonego poważnym tonem jej głosu. Przyglądała mu się uważnie, póki nie odwrócił wzroku. Nie miała zamiaru pozwolić mu wykręcać się od odpowiedzi. Wiedziała, że Morgan dotrzymuje słowa. Uważał się za dżentelmena, zresztą nigdy nie zdobyłby się na złamanie złożonej jej obietnicy. - Przyrzekam - powiedział smętnie. Miał smutną minę człowieka, który dał się złapać w pułapkę. 6. Lubiła jasne kolory i słońce. Serce jej zamierało, gdy wchodziła do biura, z jego ciemną boazerią i opuszczonymi roletami, zatrzymującymi wpadające przez okno światło. Wielkie, wyściełane skórą mahoniowe meble czaiły się w półmroku jak wielkie i dzikie zwierzęta. Potężne kanapy i fotele robiły wrażenie zrobionych specjalnie dla jakichś olbrzymów. Nauczyła się już, że Anglicy, prawdziwi Anglicy, nienawidzili jaskrawych kolorów. Ich domy, biura, kluby i dworce kolejowe stanowiły wierne kopie wiktoriańskich budynków, do których przywykli w swojej ojczyźnie. Z wiszących na ścianach, oprawionych w ciężkie, metalowe, złocone ramy, olejnych portretów patrzyły na Queenie z wyniosłą pogardą twarze prawdziwych sahibów. Niektórzy mieli gładko wygolone twarze i pudrowane peruki, inni nieprawdopodobnie wielkie brody. Wszyscy zaś taką samą jasnoróżową cerę i błękitne lub zielone oczy. Przez chwilę Queenie bała się, że na widok jej ciemnych włosów i oczu postacie z obrazów zakrzykną chórem: "Ona jest mieszańcem!" Dopóki nie usiadła, nie zdawała sobie sprawy, że gruby Anglik za biurkiem jest tym samym człowiekiem, który poklepał Peggy po ramieniu, prosząc ją "U Firpa" do tańca. Jego okolona rudymi włosami pulchna różowa twarz z czerwonym nosem wyglądała bardziej poważnie teraz, gdy przemienił się we władzę, w człowieka, od którego coś zależało, Nosił biały, szyty na miarę garnitur, przepocony z powodu upału. Malujące się na twarzy poirytowanie miało dawać do zrozumienia, że jego czas jest najcenniejszy. Queenie ucieszyło, że prawdopodobnie jej nie rozpoznał. Nie mogło zresztą być inaczej. Zdała sobie sprawę, że widział ją zaledwie kilka sekund i to ponad rok temu. Poza tym teraz, gdy opuściła szkołę, nosiła zaczesane do tyłu włosy, dzięki czemu wyglądała bardziej dorośle. Wybierając się na rozmowę, pożyczyła od Magdy sznur sztucznych pereł. Pan Chubb, bo takie nazwisko widniało na błyszczącej mosiężnej tabliczce przymocowanej do jego drzwi, założył okulary, które natychmiast mu zaparowały. Queenie przyszło na myśl, że to raczej nogi, a nie twarz przyciągają jego wzrok - tak czy owak więc byłoby mu trudno ją rozpoznać. Chcąc lepiej je widzieć zaczął wiercić się niespokojnie, a w końcu niemal zgiął się w pół. Jego brzuch uciskał klatkę piersiową, a gruba czerwona szyja była tak wygięta, że sprawiała wrażenie złamanej. Założyła powoli nogę na nogę, wysuwając jedną stopę w stronę dywanu. Magda pokazała jej, jak ułożyć łydkę, by wydawała się okrąglejsza i podkreślała szczupłość kostki. Twarz Chubba potwierdziła, że Magda miała rację. Dopiero po kilku chwilach wziął do ręki jej podanie o pracę i pogrążył się w lekturze. Gdy skończył, znów przyjrzał się jej uważnie. - Czy ja panienki już gdzieś wcześniej nie widziałem? Queenie doszła do wniosku, że przypominanie spotkania "U Firpa" nie mogło przynieść jej nic dobrego. - Nie, myślę, że nie, proszę pana. - Mógłbym przysiąc, że tak... Zwykle nie zapominam twarzy, szczególnie takich jak twoja... No, nie szkodzi. Nazywasz się Kelley? Twój ojciec był Irlandczykiem? - Tak. - Cóż, jestem w takich wypadkach tolerancyjny... Będę uważał pannę za rodowitą Europejkę. Skinęła głową. - Oczywiście, jeśli mam być zupełnie szczery, w obecnej sytuacji wolimy zatrudniać Hindusów. Nie podoba mi się to tak samo jak pani, ale to sprawa polityki. Rząd wciąż mówi o niepodległości. Stek bzdur, ale jeśli to nie daj Boże nastąpi, będziemy potrzebowali wielu hinduskich pracowników. Barwy ochronne, że tak powiem. Parsknął śmiechem, wyciągnął z rękawa jedwabną chusteczkę i głośno wytarł nos. Zerknął na trzymaną w rękach kartkę papieru. Queenie obawiała się, że Chubb będzie miał kłopoty z odczytaniem jej pozostawiającego wiele do życzenia charakteru pisma. Prawdę mówiąc, im dłużej szukała pracy, tym mniej wierzyła w jakiekolwiek swoje umiejętności. Krótki kurs maszynopisania przekonał ją, że nie będzie nigdy dobrą maszynistką. Zawsze uderzała naraz kilka klawiszy, a gdy pisała przez kalkę, papier przesuwał się we wszystkie strony i linie wykrzywiały się pod dziwacznymi kątami. Także jej ortografia budziła spore zastrzeżenia. Mama zarzucała jej, że "nie wkłada w to serca". I miała rację. Queenie nienawidziła pisania na maszynie. Kalka brudziła palce, a cały pomysł bycia maszynistką wydawał się jej wyjątkowo głupi. Zupełnie dobrze mogła wyobrazić sobie, że pracuje jako recepcjonistka w eleganckim biurze, ale większość angielskich firm nie chciała rodowitych Europejczyków na takich stanowiskach, na których rzucaliby się w oczy wszystkim interesantom. - Chodziłaś do szkoły Świętego Antoniego? - zapytał Chubb. Potakująco skinęła głową. - Ale nie przystąpiłaś do końcowych egzaminów? - Przystąpiłam, proszę pana. Nie zdałam ich, to wszystko. - Zwykle wymagamy, by kandydatki do pracy były po egzaminach... cóż... nic nie szkodzi... test z maszynopisania... też nie najlepsze wyniki, co? - Maszyna się zacinała, proszę pana. Nie byłam do tego przyzwyczajona. - Tak przypuszczam. Nie znam się za bardzo na tych rzeczach. Wszystko jedno. Chyba przyzna pani, panno Kelley, że pani kwalifikacje do tej pracy są - zamilkł na moment szukając odpowiedniego słowa - niewielkie. Smutno pokręciła głową. - Jestem gotowa ciężko pracować. - Tak, tak, jestem tego pewien. - Chubb odłożył jej podanie i omiótł ją wzrokiem od stóp do głów. Podniósł się z fotela, obszedł dookoła biurko i położył wilgotną dłoń na jej ramieniu. - Naturalnie, takie umiejętności to nie wszystko - powiedział. - Są rzeczy ważniejsze od maszynopisania, prawda? - Tak myślę. - Biznes to nie zabawa, panienko. Czy mogę mówić do ciebie Queenie? Skinęła przyzwalająco głową. Miała nadzieję, że Chubb nie poplami jej sukienki swoją spoconą ręką. - Interesy to poważna sprawa. To ciężka praca i wielka odpowiedzialność. Zapewniam cię, że człowiek na moim stanowisku nie ma w ogóle wolnego czasu. Często siedzę tutaj do późna w nocy. Poza tym teraz są wakacje i rodziny wyjeżdżają na kilka miesięcy w góry... Zaczyna doskwierać samotność, ale przecież trzeba się trzymać. Potrzebny jest wówczas ktoś, z kim można podzielić się tym ciężarem, ktoś lojalny, chętny i dyskretny. Queenie zdawała sobie sprawę, że mężczyzna wkraczał na śliski grunt i że powinna bardzo uważać. Pamiętała jednak, że było to już dziesiąte, jeśli nie dwunaste miejsce, w którym bez powodzenia szukała pracy. Bez trudu odgadła, do czego zmierzał pan Chubb. Nie miała zamiaru wypełniać mu samotnych wieczorów po wyjeździe żony, ani zostawać do późna w pracy. Liczyła jednak na to, że gdy dostanie pracę, zdoła się z tego jakoś wykręcić. Magda coś wymyśli, zawsze wiedziała, co robić w takich wypadkach. - Jestem lojalna - powiedziała Queenie. - I dyskretna. Pominęła milczeniem, czy jest "chętna", ale Chubb zdawał się tego nie zauważać. - Wspaniale - stwierdził. - Świetnie. - Jego ręka zsunęła się wolno po jej plecach. - Oczywiście będziesz pracowała razem ze mną. Jako osobista sekretarka. A więc, jeśli ja pracuję do późna, ty również. Będziesz musiała nauczyć się lepiej pisać na maszynie. Zaczniemy od stawki pięciu funtów tygodniowo, ale jeśli wszystko pójdzie dobrze, a mam nadzieję, że pójdzie - mrugnął do niej - stanę się bardziej hojny. Zgoda? Pięć funtów tygodniowo! Wydawało się Queenie sumą wprost niewyobrażalnie wielką. W jej społeczności nawet wielu dorosłych mężczyzn nie zarabiało więcej. Mama będzie zachwycona, nawet na Morganie zrobi to wrażenie. Poza tym firma Chubba to jedno z najsławniejszych przedsiębiorstw handlowych w Kalkucie. Wszystkie dziewczęta z jej klasy pozielenieją z zazdrości, kiedy usłyszą, gdzie pracuje. I to w dodatku w towarzystwie prawdziwego Anglika! - Zgoda, proszę pana. Chubb zatarł ręce z radości. Wrócił za biurko, nucąc coś pod nosem i wziął do ręki jej podanie. - Zajrzę tylko do sąsiedniego pokoju i dam to mojemu szefowi - powiedział. - Potem zawołam chłopca, który zaprowadzi cię do księgowości. Trzeba wypełnić całą stertę papierków. Teraz poczekaj chwilkę. Rzucił na nią krótkie spojrzenie i wyszedł. Zostawszy sama, Queenie obejrzała stojące na biurku zdjęcia. Jedno z nich przedstawiało antypatyczną twarz kobiety z perłowymi kolczykami w uszach. Była to prawdopodobnie żona pana Chubba. Na drugim zdjęciu widniało dwoje grubych, brzydkich dzieci, siedzących na kucykach. Otworzyły się drzwi i do pokoju powrócił pan Chubb. Nie miał już tak zadowolonej miny. Robił nawet wrażenie człowieka mocno zakłopotanego. Usiadł ciężko za biurkiem i popatrzył na nią z jawną niechęcią. - Obawiam się, że mamy pewien kłopot - powiedział. Queenie wstrzymała oddech. - Chodzi o moje pisanie na maszynie? - Nie, nie... ale obawiam się, że nie możemy pani przyjąć, panno Kelley. - Dlaczego nie? Przecież powiedział pan, że dostanę tę pracę? Chubb westchnął ciężko. Był rozczarowany równie mocno jak ona. Choć trochę z innego powodu. - Nie mogę powiedzieć, dlaczego. Podejrzewam, że sama wiesz. Wiedziała. Teraz już zrozumiała dlaczego tak trudno było jej znaleźć pracę. - To pani Daventry? - zapytała szeptem. Chubb, zawstydzony, wyglądał przez okno. - Robimy wiele interesów z firmą Daventrych - przyznał niechętnie. - To wszystko, co mogę powiedzieć. Mądrej głowie dość dwie słowie. Wstała, za wszelką cenę starając się nie rozpłakać. Chubb nacisnął dzwonek na biurku, by zakończyć rozmowę. Nie ruszył się z miejsca. - Na twoim miejscu Queenie - powiedział - porzuciłbym Kalkutę, póki jesteś młoda. Masz wielką urodę, która może zaprowadzić cię daleko. Ale nie tutaj. Popatrzyła na niego ze złością, policzki jej pałały. - Czy nikt nie ma odwagi przeciwstawić się pani Daventry? - Sądzę, że ty miałaś. I zobacz, dokąd cię to zaprowadziło. W głosie Chubba brzmiała teraz pogarda. Zrobił z siebie głupca proponując jej pracę, a potem wycofując się z tego. Uważał, że to ona jest winna jego zakłopotaniu. - Poza tym - dodał - pani Daventry jest jedną z nas, czego nie można powiedzieć o tobie, prawda? Zamilkł ostatecznie i demonstracyjnie zagłębił się w leżące na biurku papiery. Uniósł głowę dopiero wtedy, gdy w drzwiach pojawił się goniec. - Wskaż pannie Kelley wyjście - nakazał chłodno pan Chubb. Nie obdarzył jej już spojrzeniem, nie powiedział nawet do widzenia. Queenie nie śniło się nawet, że będzie kiedyś czule wspominać dni spędzone w szkole. Jednak ostatni rok przyniósł jej tyle upokorzeń, nudy i rozczarowań, że w porównaniu z nimi szkoła wydawała się sielanką. Wciąż nie miała pieniędzy, poza niewielkimi kwotami, które dostawała od matki lub wypraszała od Morgana. Stało się jasne, że nie ma przed sobą przyszłości. Najgorsze, że Morgan nie uczynił nic, by spełnić daną jej obietnicę. Codziennie znajdował wymówki, by odsunąć na później zrobienie czegokolwiek w tej sprawie. Nawet nie oszczędzał pieniędzy - choć z drugiej strony, prawdę mówiąc, w żaden sposób nie mógł zaoszczędzić tak dużo, by starczyło na ich podróż. Jedyną rozrywką Queenie stało się kino. Gdy skończyła piętnaście lat, udało jej się przekonać mamę, że nie ma nic złego w obejrzeniu raz w tygodniu jakiegoś filmu. Vicky zgodziła się na to, pod warunkiem, że filmy nie będą zbyt "sensacyjne" i że Morgan albo Magda będą towarzyszyć Queenie. Od pierwszej chwili kino wydawało się Queenie bardziej realne od życia, a w każdym razie znacznie ciekawsze. Morgan lubił zabierać ją do kina. Kupował jej zwykle pudełko słodyczy. Siedzenie koło Queenie w ciemności sprawiało mu wielką przyjemność. Dziewczynę jednak dość często drażniło jego towarzystwo. Czepiał się drobiazgów, zawsze chciał wiedzieć, dlaczego coś się stało, albo jaki miało sens. Queenie czuła się zupełnie zadowolona, gdy filmowe zdarzenia po prostu przesuwały się przed jej oczami. Przyjemność tę psuła trochę świadomość, że jest równie piękna jak wiele filmowych gwiazd. To prawda, że nie wiedziała nic, ale to zupełnie nic o grze aktorskiej, ale czy to było rzeczywiście takie ważne? Jedno wiedziała z wielką pewnością: dopóki pozostanie w Kalkucie, nie ma najmniejszej szansy, by ktoś ją odkrył tak, jak to się zdarzało wielkim gwiazdom. Po upokarzającej rozmowie z Chubbem, Queenie była tak smutna, że Morgan wziął ją do kina w środku tygodnia. Zobaczyli Marlę Negresco w "Królewskim Ślubie". Film jednak rozczarował Queenie. Marla Negresco była niezaprzeczalnie piękna, chociaż pulchniejsza od innych gwiazd. Miała jednak duże trudności z wymową i z przechodzeniem od ciszy do filomowych dialogów. Mówiła ochrypłym głosem, z silnym europejskim akcentem - dlatego też większość jej słów była zupełnie niezrozumiała. Gdy wyszli z kina, na dworze było już ciemno. Padał deszcz. Po drugiej stronie Corporation Street plakat wiszący w witrynie firmy Thomas Cook and Son doradzał podróż do Anglii na pokładzie parowca "P. and O.". Na plakacie umieszczono zdjęcie statku z dymiącymi kominami na tle białego urwistego wybrzeża Dover. Umieszczony ponad nim czerwony napis głosił: "Rezerwacja możliwa w każdej chwili". - Czy widywałeś się ostatnio z panią Daventry? - zapytała Queenie, gdy wsiadali do samochodu. Morgan patrzył wprost przed siebie przez zalewaną strugami deszczu, pękniętą przednią szybę. Po przeciwnej stronie ulicy stał tłum ludzi. Ich białe dhoti wyraźnie kontrastowały z czarnymi parasolami. Wyglądali jak część architektonicznego wystroju budynku. Wzruszył ramionami. - Kilka razy. - Rozmawiała z tobą? - Szczerze mówiąc, trafiłem na jej czarną listę. - Przeze mnie? Skinął głową. Wyraźnie nie miał ochoty rozmawiać na ten temat. Queenie jednak okazała się nieubłagana. - Byliście oboje... - szukała właściwego słowa - kochankami, prawda? - Ależ Queenie! - Cóż, nazywaj to jak chcesz. Morgan utkwił wzrok w moknącej w deszczu ulicy. - Mieliśmy... coś w rodzaju romansu, można tak powiedzieć. - Czy ona cię kochała? - Odmawiam odpowiedzi! Spojrzała mu prosto w oczy. - No dobrze. Nie kochała mnie, do diabła. - A ty ją kochałeś? - Oczywiście, że nie - odpowiedział nieswoim głosem. - Cóż, a więc... - Ludzie miewają czasem romanse, choć się nie kochają. Penelopa Daventry miała wiele takich związków. - Rozumiem. Czemu zerwaliście? - Nie "zerwaliśmy", jak to nazywasz - zaprzeczył niecierpliwie. - Odwiedzałem ją od czasu do czasu. Kiedy po mnie przysyłała. Przez ostatnie lata nie zdarzało się to tak często jak kiedyś. Teraz wcale. - Tęsknisz za nią? - Ani trochę - obruszył się Morgan, ale Queenie odgadła, że nie mówi prawdy. Penelopa Daventry mogła być nie wiadomo jak okropna, ale należała do świata, o którym marzył. - Mówiła ci coś o mnie? - Westchnął. - Nie. Obawiam się, że postawiła sobie za cel zupełnie mnie ignorować. Widziałem ją tydzień temu, jak siedziała w kawiarni obwieszona wszystkimi swoimi brylantami. Pomachałem do niej, ale tylko z uśmiechem odwróciła głowę. - Pamiętam jej bransoletkę. Musi być warta majątek. - Zapewne. Kto wie, ile warte są takie rzeczy. - Zgadnij. - Nie mam pojęcia, na litość boską... Tysiące funtów. Więcej niż ty i ja kiedykolwiek zobaczymy na oczy. - Starczyłoby na naszą podróż do Anglii i jeszcze by zostało - powiedziała smutno Queenie. - To niesprawiedliwe. W samochodzie było gorąco, wilgotno i duszno. Queenie czuła, że bardzo się poci - nienawidziła tego uczucia. Z trudem potrafiła wyobrazić sobie Morgana w łóżku z Penelopą Daventry. Zerknęła na niego kątem oka. Ujrzała go nagle w nowym i bardziej interesującym świetle. Bez wątpienia należał do przystojnych mężczyzn. Z wyglądu przypominał trochę pewnego aktora, Johna Gilberta - był jednak od niego szczuplejszy. Miał także zupełnie inne oczy - podobne do oczu Queenie: ciemne źrenice w kształcie migdałów. Oczy zdradzały jego pochodzenie. Po dziadku Queenie, starym człowieku z fotografii w salonie, odziedziczył szerokie ramiona i wąską talię. Pomimo że rzadko się gimnastykował, miał sylwetkę żołnierza. W jego twarzy było coś zmysłowego. Czaił się w niej także nieodgadniony smutek. Queenie przypuszczała, że Morgan musi podobać się wielu kobietom, choćby dlatego, że tak bardzo się różni od ich oschłych, agresywnych i zadowolonych z siebie mężów. Queenie osobiście nie przepadała za "miną winowajcy" - jak po cichu nazywała wyraz twarzy Morgana, mogła sobie jednak wyobrazić, że dla kobiety związanej z kimś takim jak pan Daventry może to być mile widziana odmiana. Morgan miał typowe ręce muzyka - o długich palcach, dłuższych nawet od palców Queenie. Dziewczynka była dumna ze swoich rąk - jeszcze jeden powód, dla którego nienawidziła pisania na maszynie. Zamknęła oczy i usiłowała przypomnieć sobie dłonie Penelopy Daventry, smukłe, muskularne, z jasnoczerwonymi paznokciami, których długość uniemożliwiała nie tylko pisanie na maszynie, ale i wykonywanie niemal wszystkich innych czynności. Jednak tym, co Queenie pamiętała najlepiej, była błyszcząca bransoletka: kwadratowe diamenty odbijały jasne promienie światła, podczas gdy szmaragdy żarzyły się głęboką zielenią. Dziewczyna usiłowała odgadnąć, czy pani Daventry, idąc z Morganem do łóżka, zdejmowała swoją drogocenną biżuterię... Otworzyła oczy. Policjant, który jedną ręką trzymał nad głową czarny parasol, a drugą kierował ruchem na skrzyżowaniu, kazał Morganowi zatrzymać samochód. Stróż porządku nosił turban. Między jego zębami tkwił mały srebrny gwizdek. Po przeciwnej stronie ulicy na bruku rzędem leżeli żebracy, chroniąc się przed deszczem pod parasolami. Potrząsali swoimi miseczkami, prosząc o jałmużnę. - Czy nie byłoby wspaniale wyjechać z miasta? Policjant machnął ręką, pozwalając im jechać dalej. Morgan ruszył wolno, przyglądając się żebrakom. Jeden z nich wyglądał jakby już nie żył. Białe, niewidzące oczy spoglądały w górę, na padający deszcz. Miał otwarte usta, jak gdyby próbował chwytać nimi spadające krople. Sztywną, czarną ręką ściskał uchwyt parasola. Wyglądało na to, że inni żebracy niczego nie zauważyli. Albo, co bardziej prawdopodobne, żadnego to nie obchodziło. - Wyjechać z miasta? Co masz na myśli? - Możemy urządzić sobie piknik. Tylko we dwoje. - Spuściła skromnie powieki i lekko dotknęła kolanem nogi Morgana. Miała nadzieję, że to wystarczy. Nie chciała posuwać się dalej. - Piknik? I co jeszcze? - Dlaczego nie? - Pochyliła się i cmoknęła go w policzek. - Proszę - wyszeptała. - No, może - odrzekł przyglądając się brzydocie dzielnicy, przez którą jechali. - Jeśli kiedykolwiek przestanie padać. - Nie mogę się doczekać. - Jeszcze nie powiedziałem "tak". - Tak jakbyś powiedział - oświadczyła triumfalnie Queenie. W jego oczach wyczytała, że ustąpił. Czuła, że teraz, gdy Morgan przyzwyczaił się spełniać jej małe prośby, może nadejść czas spełniania wielkich. Musi tylko być cierpliwa. Jak większość Anglo_hindusów Morgan w istocie rzeczy był mieszczuchem. Indie, wyłączając ulice Kalkuty, stanowiły dlań wielką |terra |incognita. Piknik, podobnie jak polowanie na tygrysy, jawił mu się jako coś egzotycznego - choć Anglicy kochali właśnie takie rzeczy. Wyruszali do zapomnianych przez Boga i ludzi miejsc, znosili niewygody, upał i obecność tubylców, tylko po to, by na świeżym powietrzu zjeść potrawy, które rozsądni ludzie woleli wygodnie jadać w swoich domach. Jednakże Morgan z powodów, do których nie przyznawał się nawet sam przed sobą, lubił spełniać zachcianki Queenie. Poza tym wstydził się, że nie poczynił żadnych kroków w sprawie wyjazdu do Anglii. Związane z tym trudności przerażały go i zdawały się być nie do pokonania. I im bardziej chciał stąd wyjechać, tym łatwiej pozwalał sobie na nierobienie czegokolwiek. Morgan myślał o wybraniu się na piknik do Ogrodu Botanicznego, ale dobrze wiedział, że to nie zadowoli Queenie. Zwrócił się o radę do Bisrama Chauduriego, podobnie jak on pracującego "U Firpa". - Jest kilka ładnych ogrodów w Chitpore - po namyśle powiedział Chauduri. - Nie wygłupiaj się, człowieku. Chitpore to wciąż Kalkuta. Możesz stamtąd zobaczyć te przeklęte Wschodnie Zakłady Paliwowe. Chauduri bezradnie rozłożył ręce. Rzadko proszono go o radę w takich sprawach. - Chciałem tam zabrać pewną młodą damę - powiedział Morgan, próbując wyjaśnić dziwaczność swojej prośby. Chauduri uśmiechnął się szeroko, jakby nagle wszystko stało się dla niego jasne. - Shivapur! - zawołał. - Tam powinieneś ją zabrać. Przejechanie miasta Howrak zabrało im prawie pół godziny. Utknęli w korku spowodowanym przez tłoczących się pieszych, żebraków, autobusy, samochody i ciągnięte przez woły wozy. Udające styl z czasów króla Jerzego budynki sprawiały, że wschodni brzeg rzeki Hooghly wyglądał jak tandetna imitacja Londynu. Oczywiście poza porą monsunową. Wtedy przepełnione kanały występowały z brzegów, wypełniając wodą ulice i upodobniając to miejsce raczej do Wenecji. Zachodni brzeg był gorszy. Wzdłuż rzeki ciągnęły się doki, fabryki i tkalnie juty. Dymy z ich kominów mieszały się z wonią ciał palonych na stosach pogrzebowych przy przystani. Szeroki labirynt bezimiennych ulic ciągnął się całymi milami. Brudne czynszowe kamienice stopniowo zastępowane były przez rudery otoczone, zależnie od pory roku, błotem lub tumanami kurzu. Niewiele dalej kończyły się zabudowania. Autostrada przecinała teraz zakurzoną równinę, usianą maleńkimi wioskami, nieomal tak nędznymi i brudnymi jak sama Kalkuta. Potem zaczynało się bezkresne pustkowie. Nastrój Queenie poprawił się. Jej wcześniejsze obawy znikły. Gdy tylko opuścili miasto, Morgan również się rozchmurzył. Gwiżdżąc przez zęby prowadził samochód jedną ręką. Kask tropikalny zsunął się mu na plecy. Wyglądał jak sahib i tak się też czuł. Na tylnym siedzeniu, w milczeniu patrząc przed siebie, siedział przysłany przez Chauduriego służący. Trzymał na kolanach piknikowy koszyk. Było nie do pomyślenia, aby sahib, lub ktoś roszczący sobie choć najmniejsze prawa do europejskiego pochodzenia, sam przyrządzał sobie jedzenie. Morgan niechętnie zgodził się na jego obecność, poświęcając przyjemność płynącą z bycia tylko we dwoje na rzecz obowiązków Białego Człowieka. Początkowo Queenie przerażała obecność Ahmeda, choć jak większość Europejczyków w Indiach potrafiła nie zwracać uwagi na służących. Było zwyczajem zachowywać się tak, jakby w ogóle nie istnieli. Szybko jednak doceniła korzyści płynące z jego obecności. Bez pomocy Ahmeda Morgan natychmiast zabłądziłby. Hindus odzywał się rzadko, ale ilekroć zbliżali się do skrzyżowania chrząkał z namaszczeniem i mamrotał "W prawo, sahibie", albo "W lewo". Podczas jazdy Queenie poczuła nagle coś jednocześnie znajomego i tajemniczego. Zobaczyła Indie znane jej dotąd z legend, nie skażone przez wpływ Brytyjczyków. W Indiach, w których żyła, nie było nic romantycznego. A jednak nawet w Chowringhee, może dlatego, że jej społeczność żyła w warunkach cięższych niż biali, nieujarzmiona przyroda próbowała wedrzeć się na schludne ulice. Zbliżała się do okalających domy ogrodów gotowa wtargnąć w każdej chwili. Przybierała postać sępa dziobiącego na trawniku ludzką kość, wściekłego psa włóczącego się po ulicach, szakala w ogrodzie lub kobry koło domu. Queenie westchnęła z zadowoleniem na widok małego chłopca prowadzącego po potoku dwa słonie, by je wykąpać. Potężne zwierzęta stąpały ciężko w ciszy panującej między drzewami. Ich trąby kołysały się leniwie na boki, a nogi podnosiły tumany kurzu. Słonie zdawały się ginąć w żółtej mgle. Głowy zwierząt pomalowano jasnymi farbami. Przypominało to dziecięce rysunki. Wokół oczu namalowano czerwone obwódki. Nadawało to im wygląd olbrzymich klaunów w workowatych pantalonach. - Czy to jakiś obrzęd? - zapytała Queenie. - Ale Morgan nie wiedział. Tak naprawdę, ku jej przerażeniu, najwyraźniej uważał słonie za jeszcze jeden przykład głupoty Hindusów. Ci ludzie tutaj zajmowali się malowaniem cholernych słoni, podczas gdy waliły się ich zaniedbane domy. Kilka kilometrów na wschód od Shivapuru droga zwężała się niemal do rozmiarów ścieżki, wijąc się między niskimi wzgórzami. Gdzieniegdzie pojawiało się coś co mogł obyć cmentarzem. Trudno to było orzec z całą pewnością, bo tu cmentarze, ze swymi niskimi kopczykami i malutkimi tabliczkami często stanowiły niczym nie wydzielone części pola. Życie i śmierć uważano tu po prostu za odmienne formy tego samego istnienia. Queenie dostrzegła w dali kępę drzew - prawdziwy cud w tym klimacie, jakby oaza na pustyni. Samochód zjechał w dół błotnistą ścieżką, ze wszystkich stron otoczoną bambusami, co zmieniało ją w rodzaj zielonego tunelu, po czym zatrzymał się na polanie. - Shivapur - oznajmił Ahmed. W pierwszej chwili Queenie nie dostrzegała niczego, co mogłoby usprawiedliwić tak długą podróż w upale i kurzu. Wysiadła z samochodu i rozejrzała się. Znajdowali się na porośniętym bambusami szczycie niskiego wzgórza. Tuż pod nim leżała mała wioska. Plecione z trzciny dachy chatek miały ten sam kolor co liście, przez co domki stawały się prawie niewidoczne. Na skraju polany kryła się wśród drzew świątynia. Tworzyły ją trzy dziwne, kamienne bryły, albo coś, co je przypominało, Każda z nich miała inną wysokość. Sprawiały wrażenie nader pieczołowicie wyrzeźbionego weselnego tortu. Queenie przesłoniła ręką oczy i zobaczyła coś ruszającego się koło świątyni. - Małpy! - zawołała. Jakby na potwierdzenie jej słów rozległ się wrzask. Małpy przekrzykiwały się piskliwymi głosami. Brzmiało to tak, jakby ktoś wołał o pomoc. Przestraszone ptaki poderwały się z bambusowych zarośli. Jak zwykle w Indiach i tu wszystkiego było za dużo. Wystarczyłoby kilkanaście małp, żeby widok stał się malowniczy. Ale tu były ich setki, a sądząc z hałasu robionego przez ptaki, między drzewami kryły się ich tysiące. - Jakież to piękne - powiedziała Queenie. - Tak myślisz? Nie rozumiem, co ty w tym widzisz. To tylko tubylcza świątynia i kręcące się koło niej stado cholernych małp. Mój Boże, jak one się drą. - Myślałam o miejscu. To ono jest piękne. Możemy wejść do środka świątyni? - Ależ oczywiście. Dlaczego nie? Ale myślę, że najpierw przejdziemy się trochę i coś zjemy. Queenie rozejrzała się wokół i zobaczyła, że Ahmed z zawodową zręcznością doświadczonego służącego wypakowuje już piknikowy sprzęt. Wybrał rozległą płaską skałę z widokiem na świątynię i mały strumyk. Ułożył na niej dwie poduszki, obrus i wazonik z kwiatami. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki pojawił się w bambusowych zaroślach stary mężczyzna. Ahmed kazał mu chronić ich przed wścibstwem wieśniaków. Małemu chłopcu, prawdopodobnie wnukowi owego starca, zlecił wykonanie czynności, które byłyby poniżej godności służącego z miasta. Morgan pomógł Queenie wspiąć się na skałę, po czym oboje usiedli na poduszkach. Wiedzieli, że posiłek będzie się składał z kurczaka i jajek. Nic innego nie mogli dostać. Trudno było oczekiwać od Ahmeda - muzułmanina - że dotknie szynki. Jedzenie zaś wołowiny nie należało do dobrego tonu; mogło to bowiem urazić miejscowych Hindusów. - Co mamy do picia? - spytał Ahmeda Morgan. Służący otworzył koszyk i zajrzał do środka. - Dżin - odpowiedział. - Whisky. I butelkę wina. I jeszcze różowy dżin. - To się nazywa życie - Morgan ułożył się wygodnie na poduszce. W takich chwilach czuł się szczęśliwy pomimo życia w Indiach. - O tak... - Queenie przysunęła swoją poduszkę i położyła się koło niego. - Ale założę się, że piknik w Anglii jest jeszcze przyjemniejszy... zielone pola... I łabędzie zamiast małp. - I deszcz, Queenie. Tam pada przez cały czas. - Nie wierzę. A zresztą, nie chodzi przecież o deszcz. Jaka przyszłość czeka nas tutaj? To jest najważniejsze. - Wiem, wiem. Ale te rzeczy wymagają czasu. - Czasu? A co może tu zmienić czas? Wkrótce będę stara. - Bzdury - powiedział, wyciągając rękę ze szklanką i czekając, aż Ahmed znów ją napełni. - Morgan - powiedziała Queenie, zniżając głos - mam pewien pomysł, jak zdobyć pieniądze. - Pogadamy o tym później, dobrze? Teraz jest zbyt przyjemnie. Rozluźnił krawat i uśmiechnął się do niej. Queenie ani myślała ustępować tak szybko, stwierdziła jednak, że Ahmed wciąż kręci się w pobliżu i uznała, że będzie lepiej poczekać, aż zostaną sami. - Pójdziemy obejrzeć świątynię? - zapytała. Morgan skinął głową. Ahmed nie skończył jeszcze swoich przygotowań, a o ile Jonesa zupełnie nie interesowała hinduska architektura religijna, o tyle czuł, że trochę ruchu dobrze mu zrobi. Chciał również zostać przez chwilę sam na sam z Queenie. - Przejdziemy się do świątyni - powiedział Ahmedowi. - Zjemy dopiero po powrocie. Czy trudno dostać się do środka? Ahmed potrząsnął głową. - Nie, sahibie. To nic trudnego. Ale większość ludzi woli najpierw coś zjeść, a dopiero potem, gdy zrobi się chłodniej, zwiedzić świątynię. - Dla mnie jest już wystarczająco chłodno. Pójdziemy teraz. Queenie zauważyła, kiedy Morgan zeskakiwał ze skały, że lekko chwieje się na nogach. Nie zdawał sobie sprawy, jak mocno podziałały na niego dwa różowe dżiny wypite na pusty żołądek. Objęła go ramieniem, po czym wkroczyli w ciemny, chłodny tunel, utworzony przez zwieszający się nad brudną ścieżką bambusowy gąszcz. Morgan wsparł się na dziewczynie, jego twarz znalazła się blisko jej twarzy. Queenie miała wrażenie, że ściska ją nieco mocniej niż było to konieczne. W bambusowych zaroślach roiło się od małp. - To wygląda jak jakieś pieprzone zoo - narzekał Morgan, zdejmując tropikalny kask, by otrzeć pot z czoła. Queenie dostrzegła przed sobą jakąś barwną plamę i pobiegła zobaczyć co to takiego. Z bliska barwna plama okazała się olbrzymią papugą, która na widok dziewczyny wydała z siebie piskliwy okrzyk i gwałtownie zerwała się do lotu. W zaroślach w jednej chwili wybuchła nieopisana wrzawa - setki ptaków wszelkich rozmiarów i kolorów rozpostarły skrzydła i pofrunęły ku bezpiecznym, wyższym gałęziom. Hałas był tak wielki, że w pierwszej chwili przestraszył dziewczynę. Przez moment stała nieruchomo, osłaniając oczy dłonią. Ze wszystkich stron otaczały ją ptaki. Wpatrywały się w nią z góry okrągłymi, nieruchomymi oczami. Ich żółte, pomarańczowe i czerwone pióra wyglądały między gałęziami i liśćmi jak jasne, kolorowe kropki. Ścieżka przed nią rozwidlała się. Wybrała stopniowo zwężającą się dróżkę po lewej. Z każdym krokiem robiło się coraz ciemniej. Gałęzie zwieszały się tak nisko, że przechodząc musiała je odchylać. Zapach kwiatów był wprost duszący. Na końcu ścieżki przystanęła nagle oślepiona kręgiem słonecznego światła. Przed sobą zobaczyła świątynię. Otwarte wrota o dziwnym kształcie przypominały wejście do jaskini. Ściany były tak szczelnie zarośnięte dziką winoroślą, mchem i liśćmi, że sprawiały wrażenie dzieła natury, a nie czegoś stworzonego ręką człowieka. Dopiero po kilku chwilach dogonił ją Morgan. Był zaczerwieniony i rozgorączkowany. Stojąc przed świątynią, można sobie było wyobrażać, że panująca w niej ciemność i grube mury sprawią, iż we wnętrzu będzie chłodno. W środku było jednak jeszcze bardziej gorąco, tak upalnie jak w olbrzymim piecu. Na pierwszy rzut oka w świątyni nie znajdowało się nic godnego uwagi. Robiła wrażenie opustoszałej, ogołoconej ze wszystkich sprzętów. Oświetlały ją setki małych migocących lampek, przesycających pomieszczenie przenikliwym odorem zjełczałego masła i spalonego tłuszczu. Spod sufitu dochodził nieustanny suchy trzepot, jakby kłębiła się tam cała kolonia nietoperzy. Queenie pomyślała, że miała rację, zabierając na wycieczkę swój tropikalny kask. Morgan, zdając sobie sprawę z jej lęku, otoczył ją ramieniem. Jego ciało napierało na nią przez cienką bawełnę letniej sukienki. Pomimo upału, a może właśnie z jego powodu, poczuła coś na kształt podniecenia. Było coś szczególnie zmysłowego w przebywaniu z Morganem w tych ciemnościach, w otoczeniu jarzących się lampek. Przypuszczała, że Morgan czuje to samo. Obejmował ją mocno, jedna ręka zsunęła mu się, niby przypadkiem. dotykając jej piersi. Bez wątpienia nie było to zbyt przyjemne uczucie, lecz choć dziewczyna wiedziała, że powinna go odepchnąć, upał sprawił, że sprzeciw stał się wyjątkowo trudny. Queenie czuła się tak słaba, jakby to ona, a nie Morgan wypiła za dużo dżinu. Obejmując ją obiema rękoma, powoli wodził wargami po jej policzku. Kiedy jej oczy przywykły do półmroku dostrzegła, że ściany świątyni pokrywają niezliczone płaskorzeźby. Na przeciwległej do wejścia ścianie wisiał ogromny jedwabny portret Shivy. W słabym świetle trudno było dostrzec dokładnie kolory malowidła. Nagie ciało bóstwa miało barwę granatowo_czarną, a jego twarz wyglądała jak oblicze demona. Zdawał się tańczyć z majestatycznym wdziękiem, podczas gdy zebrani przed nim kobiety i mężczyźni, bogaci i biedni, ptaki i bydło klęcząc oddawali mu cześć. Płaskorzeźby pokrywające pozostałe ściany wyglądały zupełnie jak żywe. Splatały się i łączyły ze sobą, tworząc jedną całość. Potrzeba było dobrej woli, by odkryć, że cała świątynia stanowi bardzo pomysłowy katalog wyrzeźbionych w kamieniu pozycji seksualnych. Wszystkie figurki uśmiechały się pogodnie, nawet nieśmiało, jakby prezentowały publiczności pokaz swych niezwykłych sportowych możliwości. Queenie zaczęło kręcić się w głowie: rząd za rzędem rzeźb ciągnęły się penisy, biusty, pośladki. Seksualność zaklęta w olbrzymi las milczących kamieni. Rzeźby sięgały aż do niewidocznego sufitu. W rzucanym przez płomyki mrugającym świetle figurki zdawały się ociężale poruszać. Przez chwilę drgające cienie wywołały złudzenie życia i namiętności. Nie trwało to dłużej niż sekundę, ale i tak na Queenie zrobiło to ogromne wrażenie. Gdy oprzytomniała, uświadomiła sobie, że cała jest mokra od potu i że wciąż znajduje się w objęciach Morgana. Jego wilgotne wargi kleiły się do jej ust. Jego oddech przeszedł w krótkie, głośne sapanie zarówno z powodu panującego upału, jak i niedozwolonej namiętności. - Kocham cię, Queenie - wymamrotał ochryple. Mokra od potu bawełniana sukienka przylgnęła do jej ciała. Poczuła, że w ramionach Morgana jest jej po prostu niewygodnie. Był tak zajęty obmacywaniem dziewczyny, że nawet nie zauważył rzeźb w świątyni. Odepchnęła go mocno - mocniej niż zamierzała i przez chwilę bała się, że Morgan wpadnie w złość. Jones odzyskał jednak panowanie nad sobą i zdał sobie sprawę ze swego zachowania. - Mój Boże. Przepraszam cię - powiedział, ocierając twarz wyjętą z kieszeni chusteczką do nosa. - Głowa mi pęka - dodał po chwili stłumionym głosem. - Ten upał... - ...i ten dżin - dokończyła za niego Queenie. - Tak... Tak, być może. Ten cholerny Ahmed powinien ostrzec mnie, że tutaj jest tak gorąco. - Zrobił to. - Zrobił? Nie słyszałem - Morgan ujął jej dłoń i delikatnie uścisnął. - Nie mogłem się powstrzymać - wyszeptał tak cicho, jakby w mroku czaili się jacyś podsłuchujący ich ludzie. Popatrzył na ścianę ponad jej głową. - O mój Boże - jęknął. - Ale to wszystko sprośne. Co ty o mnie pomyślisz? - Daj spokój. To nieważne. - Nieważne? Ten pieprzony Chauduri powinien uprzedzić mnie... - Ale to są tylko rzeźby. Indie są pełne takich rzeczy. MOrgan otarł rękawem twarz z potu. - Wcale nie planowałem tego wszystkiego. Przez chwilę Queenie wydawało się, że Jones rozpłacze się z powodu szoku i poczucia winy. Być może także dlatego, że w końcu ujawnił swoje uczucie do niej - i to tylko po to, aby od razu zostało ośmieszone przez miejsce, które wybrał. Ujęła go pod ramię i poprowadziła do wyjścia. Promienie słońca oślepiały ich, gdy wynurzyli się z półmroku panującego w świątyni. Stali przez chwilę na schodach, oddychając gorącym, suchym powietrzem, które teraz, po wyjściu z dusznego pomieszczenia, wydawało im się niemal orzeźwiające. Panowała zupełna cisza. Bambusowe zarośla tworzyły przed nimi zieloną ścianę, zupełnie nieruchomą w bezwietrznym upale. Wysoko w górze szybował sęp. Bezmiar pustego krajobrazu zdawał się być groźniejszy niż ciemność wewnątrz świątyni. Kazał myśleć o bezsensowności ludzkich dążeń. Queenie poczuła się przytłoczona i zagubiona. Teraz, kiedy z powrotem znaleźli się na dworze, Queenie odzyskała zdolność myślenia. To, co stało się w świątyni nie było tylko skutkiem picia dżinu w czasie upału. Nigdy nie miała wątpliwości, że Morgan ją kocha. Była też wystarczająco dorosła, by wiedzieć, że jest to miłość przekraczająca ramy zwykłych uczuć wuja do siostrzenicy. Z drugiej strony aż do tej pory nie zdawała sobie sprawy, jak silna jest jego namiętność. - Morgan, czy zrobisz dla mnie wszystko? Wszystko, o co poproszę? Noc w noc Queenie łamała sobie głowę nad następnym posunięciem, za każdym razem zasypiała w końcu nie znalazłszy żadnego rozwiązania. Czasem udawało jej się popracować trochę dorywczo jako maszynistka, ale takie zajęcia rzadko trwały długo. Nawet mama zgodziła się, że to dreptanie w miejscu. Ku zaskoczeniu wszystkich z wyjątkiem Vicky, Peggy D'souza rzeczywiście wyjechała do Anglii z Buttsem. Raz na tydzień matka czytała na głos otrzymywaną od niej pocztówkę. Bazgrząc straszliwie, Peggy opisywała swoje cudowne nowe życie w Kraju. Raz w miesiącu, gdy matka położyła się spać, Queenie wymykała się z domu i jechała razem z Morganem do "Firpa", gdzie wreszcie mogła pokazywać się: tańczyć i słuchać muzyki. Choć Morgan odnosił się do tego z dużą niechęcią, rzadko narzekała na brak mężczyzn, którzy chcieliby zaprosić ją do tańca. Nabierała coraz większej wprawy w grzecznym odrzucaniu ich propozycji - nocnych przejażdżek samochodowych i wizyt w ich domach. Namówiła Morgana na systematyczne odkładanie pieniędzy na dwa bilety do Anglii, chociaż wiedziała, że sumy te są kroplą w morzu, pierwszym malutkim kroczkiem, który sam nie doprowadzi donikąd. W ten sposób zyskała jednak przewagę nad Morgnaem, który przynajmniej w myślach zaczął się przyzwyczajać do tego, że powinien pomóc w realizacji jej planów. Reszta wymagała czasu i szczęścia. I odwagi. Queenie zdawała sobie sprawę, że to ona będzie musiała natchnąć Morgana odwagą. Nie wątpiła, że jej odwagi z powodzeniem starczy na dwoje. Niepokoiła ją kwestia szczęścia. I konieczność ciągłego podtrzymywania Morgana na duchu. Czasami, kiedy wracali do domu, otaczał ją ramieniem, ulegając mimo poczucia winy swej szaleńczej namiętności. Queenie jak dotąd zawsze potrafiła przywołać go do porządku. Dawała mu jednocześnie do zrozumienia, że gdy znajdą się w Anglii, sprawy mogą zacząć wyglądać nieco inaczej - nic nie obiecywała, ale stwarzała wrażenie, jakby wszystko było możliwe... I Morgan zawsze wycofywał się - udręczony, pokorny człowiek o rozbieganych oczach, gotów przyrzec Queenie absolutnie wszystko. Widziała kiedyś film, opowiadający o mężczyźnie opętanym miłością do kobiety, której nigdy nie zdobył. Wtedy wydawało jej się to niezrozumiałe, nawet głupie, ale teraz pojęła już, na czym to polegało. Morgan był przecież w tej chwili tak samo opętany. A może tak było zawsze, tyle że dopiero teraz ujawnił swoje uczucia? Wiedziała, że nie chodziło o to, iż nie miał powodzenia u kobiet. Na swój sposób, w małym światku, w którym się obracał, wciąż uważano go za pociągającego i sympatycznego mężczyznę. Jeśli wierzyć plotkom, bez trudu zdobywał każdą kobietę, której pragnął. Ale pragnął tylko jednej - Queenie. Nawet w nocy przychodził do jej pokoju. Zatrzymywał się w drzwiach, przyglądając się jej w milczeniu. Wciąż jednak wahała się przed zrobieniem ostatecznego kroku - aż do pewnej nocy, kiedy pomimo obaw, że usłyszy ich matka, zdecydowała się załatwić to z nim do końca. Objęła go ramieniem i przykładając wargi do jego ucha, powiedziała, czego odeń oczekuje. Zbladł jak ściana. - Jesteś szalona - krzyknął tak głośno, że przerażona zatkała mu usta ręką. - Nie mogę tego zrobić - wyszeptał, gdy trochę oprzytomniał - za żadne skarby świata. - W takim razie wyjdę za pierwszego Anglika, który mi się oświadczy. Nawet gdybym musiała najpierw się z nim przespać. Dostrzegła, że w jego oczach pojawił się ból, wciąż jednak potrząsał przecząco głową. - Nie chcę o tym nawet rozmawiać - powiedział twardo. A jednak każdej następnej nocy rozmawiali właśnie o tym - w dusznej klitce stanowiącej jej sypialnię lub przy stoliku "U Firpa", koło rosnącej w doniczce palmy. Stopniowo Morgan zaczął oswajać się z jej pomysłem. W końcu uznał, że Queenie ma rację i że pozostaje jedynie rozstrzygnąć: "Kiedy?" i "Jak?" - Nie mogę tak ni z tego ni z owego do niej zadzwonić - oświadczył Morgan. - Czemu? Morgana ogarnęło zdumienie. - To po prostu niemożliwe. - A jednak będziesz musiał to zrobić. Napisz do niej liścik i każ go zanieść do jej stolika, kiedy przyjdzie tu następnym razem. - Queenie przyglądała mu się przez chwilę z irytacją. Wiedziała, że złoszczenie się na Morgana nie może pomóc. Mogło tylko jeszcze spotęgować jego lęk, a była to ostatnia rzecz, jakiej w tej chwili potrzebowali. Wiele czasu zabrało jej przekonanie Morgana, że jej pomysł jest wykonalny i że nie mają innego wyjścia. To jedyny sposób, by wyjechać do Anglii. Tylko pożądanie, jakie czuł, dodawało mu odwagi. Queenie jednak wcale nie miała pewności, na jak długo starczy mu sił. Ujęła jego rękę w swoje dłonie. - Powiedz, że chcesz ją przeprosić i wszystko wyjaśnić - zaproponowała. - Co wyjaśnić? - Moją obecność. - Tu nie ma nic do wyjaśniania. Przecież wie, że jesteś moją siostrzenicą. - Może w to nie wierzy. A nawet jeśli, i tak z pewnością pomyśli, że chcesz jej powiedzieć o tym coś więcej. - Wciąż myślę, że wcale nie zechce mnie widzieć. Queenie zaczynała tracić cierpliwość. W jej głosie dały się słyszeć nutki poirytowania. - Uwierz mi, Morgan. Ona zechce się z tobą zobaczyć. Nie zdoła się oprzeć. - O czym ty mówisz? Czemu nie będzie się mogła oprzeć? - Chęci upokorzenia cię. Będzie się rozkoszować tym, że czołgasz się u jej stóp. Morgan zdawał sobie sprawę, że Queenie ma rację. Próbował nawet ukryć swoje rozdrażnienie. - I co potem? - zapytał. - Poczekasz na dogodny moment. - Ale przecież ona będzie wiedziała, że to moja robota. Rozmawiali o tym kilkadziesiąt razy, ale Morgan wciąż miał wątpliwości. Chciał, żeby plan był dopracowany do najdrobniejszych szczegółów, minuta po minucie. Dlatego jej pomysł niepokoił go - pozostawiał zbyt wiele miejsca na improwizację. Jego powodzenie zależało w dużej mierze od szczęścia. - Jeśli będzie pijana, nie zapamięta, że to ty - zapewniła go Pueenie. - Poza tym nie jesteś jedynym mężczyzną, który ją odwiedza. O ile prawdą jest to, co mi o niej mówiłeś. Jest jeszcze służba... Przecież nie przyzna się, że u niej byłeś, prawda? Komu o tym może powiedzieć? - Dowie się - Morgan wzdrygnął się lekko. - Nie sądzę, abym mógł to zrobić. Queenie objęła go, ale tym razem nie zareagował od razu. - Wiem, że możesz - szepnęła. - Nawet, jeśli dowie się, że to ty, zanim zdąży zrobić cokolwiek, będziemy już w drodze do Anglii. Gdy Queenie przylgnęła do niego całym ciałem, Morgan poczuł nagły przypływ odwagi. - Och, psiakrew! Zrobię to! - wykrzyknął. Kiedy znajdą się już w Anglii, pomyślał, będą mogli zacząć nowe życie. Razem. Puścił na moment wodze fantazji. Znajdzie pracę w jednym z najlepszych klubów, będzie dobrze zarabiającym, elegancko ubranym, budzącym powszechny szacunek, człowiekiem. Rano, kiedy przez mokre od deszczu ulice wróci taksówką do domu, zastanie Queenie czekającą na niego w ich mieszkaniu. Będzie spać lub tylko udawać, że śpi w ich wielkim łóżku. Otworzy oczy, gdy Morgan wślizgnie się pod kołdrę i przytuli do niej. Za oknem zaczną bić kościelne dzwony Londynu. Ich dźwięk popłynie ku chłodnemu, szaremu niebu... - Cóż takiego strasznego może mi się stać? - zapytał z lekceważącym uśmiechem. Ale nawet mówiąc to, w głębi duszy znał odpowiedź. Może znaleźć się w więzieniu. Potwierdzenie rezerwacji biletów do Anglii spoczywało w kieszeni marynarki Morgana. Czuł, jakby go paliło. Kiedy wyjmował kopertę zaadresowaną do pani Daventry i wręczał ją kelnerowi, prosząc, by w odpowiednim momencie zaniósł list do jej stolika, przez pomyłkę o mało nie wręczył mu pokwitowania biletów. Zdawał sobie sprawę, że powinien być ostrożniejszy. Miał tak spocone ręce, że zostawiły na papierze mokre plamy. Czuł się jak kelner, którego kciuk tkwi w talerzu z zupą. - Tylko na litość boską nie zanieś tego listu na srebrnej tacy - poprosił kelnera, który uśmiechnął się i w milczeniu skinął okrytą turbanem głową. Jego oczy błysnęły w panującym półmroku. Morgan dał mu rupię, zawahał się, po czym dołożył jeszcze jedną. - Poczekaj, aż będzie sama. Zrób to dyskretnie. Poradzisz sobie? - Z całą pewnością, sahibie. Przez ponad godzinę Morgan nie mógł się zmusić, by spojrzeć w stronę stolika Pempy Daventry. Wieczór wlókł się niemiłosiernie. Przeklinał siebie za to, że zaufał jakiemuś cholernemu Hindusowi, który z pewnością zrobił sobie ze wszystkiego zabawę i teraz wszyscy przy stoliku wiedzą, że pani Daventry dostała list i może nawet pytają, od kogo. Grając popełniał tyle błędów, że pozostali członkowie zespołu patrzyli na niego ze zdumieniem. Nawet Alberto Firpo, którego muzyka zupełnie nie obchodziła, dopóki była dostatecznie szybka i głośna, by goście mieli ochotę przy niej tańczyć, teraz z niezadowoleniem zmarszczył brwi. Najgorsze, że pani Daventry była całkowicie zdolna do przeczytania tego listu na głos i wyśmiania go. Słyszał nieomal jej zimny, pewny głos mówiący: "Och, mój Boże, to od mojego adoratora - mieszańca z orkiestry". Mógł wyobrazić sobie, jakie żarty wymienia na jego temat z przyjaciółmi. O tak, znał ją dobrze. I właśnie dlatego cały ociekał potem. - Valencia - zasyczał mu do ucha skrzypek basowy, wpatrując się wzrokiem krótkowidza w skrawek papieru podany mu przez kelnera wraz z pięćdziesięciorupiowym banknotem. Uniósł go ostrożnie, tak, by mogli go zobaczyć także pozostali członkowie orkiestry. W zespole panował zwyczaj dzielenia się wszystkimi napiwkami pod koniec każdego wieczoru. Morgan westchnął. Noc w noc wciąż ta sama piosenka. W Anglii - był tego pewien - nikt nie poprosiłby o "Valencię". Tam domagano by się jakichś gorących podrywających do tańca kawałków. I on by je grał. Zwilżył usta, unosząc w górę swój saksofon. Zajęczał w duchu, gdy lider zespołu zaczął śpiewać "W moich snach wciąż wydaje mi się, że słyszę cię wołającego mnie czule". Kiedy Morgan usłyszał słowo "Valencia", dmuchnął w ustnik podchwytując rytm. Był to najtrudniejszy fragment utworu, dlatego starał się, jak mógł najlepiej. Przymknął oczy, aby się skupić. Prawie nie słyszał słów piosenki. Kołysząc ciałem, odwrócił się twarzą w stronę parkietu do tańca i znów otworzył oczy. Na parkiecie w jednej chwili zrobiło się ciasno - ta cholerna Valencia zawsze stawiała ich na nogi. Odważył się w końcu spojrzeć w stronę stolika pani Daventry. Skrupulatnie rozrywała kopertę, którą właśnie przed momentem wręczył jej kelner. Przeczytawszy list, zapaliła papierosa osadzonego w cygarniczce i przez całą salę rzuciła Morganowi spojrzenie pełne zaciekawienia. Pani Daventry napełniła szklankę i odstawiła karafkę na stół. - Na zdrowie. Za stare czasy! - powiedziała. - Jak się miewa twoja mała złośnica w różowej sukience? Nie jest dla ciebie trochę za młoda? - nadała swemu głosowi szydercze brzmienie, jak zawsze, gdy rozmyślnie używała języka ludzi niższego stanu. Starała się w ten sposób upokorzyć Morgana, który nie rozumiał, co takiego złego było w mówieniu "Na zdrowie" przy wznoszeniu toastu. Pani Daventry nalała sobie kolejnego drinka i usiadła przy toaletce, uważnie przyglądając się swojej twarzy w lustrze. Chwilami zachowywała się tak, jakby Morgana w ogóle nie było w pokoju. - Nie wiem, o czym mówisz - powiedział. - Pieprzysz! Dziewczyna z łóżkowymi oczami. Nie udawaj niewiniątka, mój chłopcze. - Queenie? To moja siostrzenica. - Queenie. - Pani Daventry wymówiła to imię, rozciągając je tak, jakby rozkoszowała się każdą sylabą. - Nieziemsko ordynarna. Wcale nie wierzę, że jesteś jej wujem - dodała złośliwie. - No cóż, mylisz się - zimno odrzekł Morgan. - Jestem. - To nie ma znaczenia. MOgę opowiedzieć ci parę historii o moim wujku Nedzie i o mnie, kiedy byłam małą dziewczynką... Siadywałam mu na kolanach. Miał dla mnie zawsze kieszenie pełne słodyczy. Czy wiesz, że byłam tak niewinna, że zanim nie skończyłam szesnastu lat, nie miałam pojęcia, co on robił? Roześmiała się. Jej donośny głos wypełnił po brzegi olbrzymią sypialnię. Pociągając ze szklanki spory łyk, popatrzyła na odbicie Morgana w lustrze. - Dlaczego przysłałeś mi ten list? Morgan utkwił wzrok w swoich dłoniach. To był dla niego najcięższy moment. Musiał coś wymyślić. Penelopa Daventry przerażała go do tego stopnia, że zaledwie mógł zmusić się do popatrzenia na nią. Przed natychmiastową ucieczką powstrzymywała go jedynie świadomość, że nie potrafiłby spojrzeć Queenie w oczy, gdyby wrócił z pustymi rękoma. - Tęskniłem za tobą - powiedział. Roześmiała się. - Pieprzysz! Czyżby twoje sprawy stały aż tak źle? Jesteś bez grosza, tak? Masz nadzieję jak za dawnych czasów wyżebrać ode mnie trochę pieniędzy. Nic z tego. Wynoś się! Morgan zacisnął zęby. - Wcale nie chodzi mi o pieniądze - zaprotestował. - Jeśli już o tym mówimy, to powodzi mi się całkiem nieźle. - Czyżby? Za granie "U Firpa" dostajesz tyle co kot napłakał. A Anglia wciąż pozostaje dla ciebie jedynie marzeniem. Nigdy tam nie pojedziesz. Jesteś człowiekiem bez charakteru. Podobnie jak ta twoja mała dziwka. Zamknęłam przed nią wszystkie drzwi. - Wiem. - Zwierzyła ci się? - Tak... oczywiście. Uparta dziewczyna. Tysiące razy namawiałem ją, żeby cię przeprosiła. - Przeprosiła? Nie chcę jej przeprosin. Nie potrzebuję ich. Nie potrzebuję także ciebie. - Więc dlaczego odpowiedziałaś na mój list? Penelopa Daventry spojrzała na siebie w lustrze. Wyglądała, jakby sama bezskutecznie szukała odpowiedzi na to pytanie. Wyraz jej twarzy świadczył, że jest całkowicie pochłonięta samą sobą. Uważnie przyglądała się swemu odbiciu. Diamentowa bransoletka na jej nadgarstku błyszczała oślepiająco, gdy poprawiała sobie włosy. Jej pokój był srebrny. Podobnie jak jej sukienka. Ściany pomalowano brokatową farbą, olbrzymie łóżko przykrywała narzuta ze srebrnego jedwabiu, na której leżały srebrne poduszki. Pomimo celowo przyćmionego światła, pokój robił wrażenie niezwykle jasnego. Wyglądał jak jaskinia pełna skarbów, zdawało się, że cały jarzy się jasnym światłem. Wszędzie stały kosztowne przedmioty z kryształu, złota, srebra i szylkretu. Pani Daventry wciąż miała na sobie wieczorową sukienkę, odsłaniającą plecy. Gdy pochyliła się nad toaletką, Morgan łakomym wzrokiem przyglądał się jej umięśnionym ramionom i wdzięcznie wygiętemu kręgosłupowi. - Chciałam zobaczyć, jak przyczołgasz się z powrotem - powiedziała w końcu. - I właśnie to zrobiłeś. Teraz możesz się wynosić. Morgan czuł, że ogarnia go panika. Serce zamarło mu na myśl, co będzie z resztą ich planów, jeżeli teraz stąd wyjdzie. I jak pokaże się Queenie na oczy. Oczywiście, że Penelopa chciała go upokorzyć! I jak zwykle udało jej się to, co zamierzyła. Przez tydzień po otrzymaniu listu pojawiała się "U Firpa" codziennie, zupełnie go ignorując. Piątej nocy przesłała mu liścik nabazgrany kredką do oczu na papierowej serwetce. Kiedy ją rozwinął, znalazł tylko jedno słowo: "Czekaj". Następnej nocy postanowiła zobaczyć się z nim na chwilę w korytarzu prowadzącym do damskiej toalety. Przez kelnera przekazała mu wiadomość, by czekał tam na nią. Ściany wybito tu czerwonym aksamitem. W półmroku jej oczy zdawały się również lśnić purpurowym blaskiem, co Morganowi wydało się wyjątkowo przerażające. - Jutro - powiedziała chłodno. - Mój mąż jedzie do Bombaju. - Jak dostanę się do środka? Żachnęła się ze zniecierpliwienia. Była mistrzynią w organizowaniu schadzek i oczekiwała od mężczyzn równie wielkiego sprytu. - Zostaw swój samochód kilka ulic dalej - szepnęła. - Moja służąca będzie czekać na ciebie przy bocznym wejściu. Czyżbyś tak szybko o wszystkim zapomniał? - Nie. Myślałem tylko, że sporo mogło się zmienić. Dotknęła jego warg długim zimnym paznokciem. Gwałtownie zacisnęła palce, szczypiąc go boleśnie. - Czyżbym rozkrwawiła ci usta? - zapytała z udawaną troską. - Oczywiście, że dużo się zmieniło. Wszystko ciągle się zmienia. Ale rzeczy, które ja przygotowuję, są zawsze doskonałe i niezmienne. Nie lubię, gdy ktoś próbuje przewrócić mój mały ustalony porządek do góry nogami, szczególnie, kiedy już do niego przywykłam. Morgan wiedział, co miała na myśli. Zawsze wiedział o czym myślała. Życie tej kobiety było jak olbrzymi labirynt, w którym tylko ona potrafiła się zorientować. Morgan nie odgrywał w nim dużej roli - był jednym z wielu mężczyzn gotowych na każde jej zawołanie. Przyjmował to jako rzecz zupełnie naturalną. Jednak pani Daventry potrafiła w przeszłości zadać mu wiele bólu. Jak przypuszczał, teraz przyjdzie mu przecierpieć jeszcze więcej. Zdawał sobie sprawę, że jeśli chce pozostać w jej sypialni na noc, będzie musiał o to błagać. Choć myśląc o tym buntował się w duchu, wiedział, że nie ma wyboru. - Proszę - powiedział, podchodząc do niej - pozwól mi zostać. - Jesteś tylko bezczelnym mieszańcem, co gorsze - nudnym. Nie znasz swojego miejsca. Nigdy nie zapomnę, że zabrałeś tę swoją dziwkę na herbatę do Grandu. To mój, a nie twój klub jeździecki. Tańce w Instytucie Kolejowym powinny jej wystarczyć. To coś w sam raz dla niej. - Masz rację - powiedział Morgan, klękając przy niej. Nadal oglądała w lustrze swoje brwi z taką uwagą, z jaką jubiler przygląda się przez lupę diamentom. Zignorowała całkowicie to, co powiedział. - Wybacz mi, błagam. Pozwól, że ci to wynagrodzę. - Wynagrodzisz? Jak? Nie wstając z kolan, Morgan pochylił się do przodu i przycisnął głowę do jej uda. Przejechała delikatnie ręką po jego włosach, po czym niespodziewanie wbiła mu paznokcie w szyję. - Biedny mały Morgan - zagruchała nieco ochryple. - Był takim niedobrym chłopcem. - Tak, tak - wyszeptał, z trudem przełykając ślinę. Przez chwilę czuł do siebie autentyczny wstręt. Zrobiło mu się niedobrze. Ale po chwili to minęło. Jak zawsze. - Niedobry chłopiec musi zostać ukarany - powiedziała pani Daventry wciąż patrząc w lustro, jak gdyby mówiła do siebie. Wypiła do końca drinka, odstawiła szklankę i odwróciła się w stronę Morgana. W prawej dłoni mocno ściskała posrebrzaną szczotkę do włosów. Miała szeroko otwarte oczy i usta lekko wygięte w dziwnym uśmiechu. - Rozepnij moją sukienkę - powiedziała rozkazującym tonem do wciąż klęczącego Morgana, kłując go z całej siły szczotką w policzek. - Rozepnij ją ostrożnie, a potem zdejmij z siebie te swoje cholerne ciuchy. Mam zamiar udzielić ci lekcji, jakiej nie zapomnisz przez całe życie. `ty Księga I (c.d.) Queenie (c.d.) 6. (c.d.) Morgan leżał rozbudzony w ciemnym pokoju, wsłuchując się w równy oddech kochanki. Ciągle jeszcze bolała go rozdrapana jej paznokciami skóra na plecach. Zastanawiał się, czy zakrwawił prześcieradło. Bez wątpienia służba nie będzie zaskoczona - zdążyła przywyknąć do takich rzeczy, stwierdził w duchu. W świetle nocnej lampki przyglądał się leżącej obok kobiecie. Pilnował, by przez cały czas miała pełną szklankę. Obliczył, że wypiła co najmniej cztery podwójne whisky i to bez wody. Kilka razy zaciągnęła się również opium. Pani Daventry miała bardzo pragmatyczny sposób patrzenia na Wschód - sprowadzał się on do korzystania z każdej przyjemności, jakiej tylko Orient mógł dostarczyć. Spała na boku, nawet we śnie pełna wdzięku. Jedno jej ramię spoczywało rozciągnięte wzdłuż jej ciała, drugie podłożyła sobie pod głowę. Uśmiechała się przez sen. Jej równo złożone ubranie leżało na krześle. Penelopa Daventry mogła mieć bałagan w swoim życiu seksualnym, ale pod każdym innym względem była wielbicielką porządku. Nawet przed pójściem do łóżka z mężczyzną znajdowała chwilę czasu na poskładanie swojej bielizny, wygładzenie fałd i ułożenie wszystkiego w porządny, równy stosik, jakby spodziewała się jakiejś wojskowej inspekcji. Z wierzchu przykrywała to przeznaczoną właśnie do tego celu, naperfumowaną srebrną poduszką. Biżuterię zdejmowała zawsze na samym końcu. Przed wejściem do łóżka lubiła przez chwilę stać naga przed lustrem... Poza pierścionkiem i bransoletką nie miała wtedy na sobie nic innego. Morgan westchnął, rozważając możliwość uczynienia następnego kroku. Pomyślał o Queenie, po czym ostrożnie wstał z łóżka. Leżąca obok kobieta poruszyła się. Delikatnie okrył ją prześcieradłem. Jęknęła cicho, poruszyła się jeszcze raz, po czym znów znieruchomiała. Bywał tutaj w przeszłości, miał zatem wprawę w wychodzeniu stąd w środku nocy, gdy pani Daventry już spała. Nie dbała specjalnie o to, co może uczynić lub powiedzieć jej służba. Mogła być pewna milczenia swojej pokojówki - kupiła je już dawno. Morgan zdawał sobie sprawę, że między osobą, którą Penelopa Daventry staje się w nocy, a tą, którą jest w ciągu dnia, nie ma żadnego związku. Ubrał się po cichu. Odwlekając chwilę, której się tak obawiał, spojrzał jeszcze raz na łóżko, by upewnić się, że Penelopa wciąż śpi. Spróbował zebrać się na odwagę, pomimo iż drżały mu kolana, a koszulę pod pachami miał mokrą od potu. Zdawało mu się śmierdzi strachem. Trzymając w ręku buty, podszedł do nocnego stolika i po kilku sekundach wahania chwycił bransoletkę. Jego wzrok padł na szmaragdowy pierścionek, ale jarzący się zimną zielenią kamień tak bardzo przypominał mu oczy Penelopy Daventry, że nie mógł zmusić się, by go dotknąć. Poza tym bransoletka im wystarczy. Wystarczy również związanego z jej zabraniem niebezpieczeństwa. Włożył ją do kieszeni obok pokwitowania za bilety. Wsunął na nogi swoje wieczorowe lakierki i podszedł do drzwi. Usłyszał dochodzące z łóżka mamrotanie i zatrzymał się w panice, trzymając rękę na gałce od drzwi. Modlił się, żeby się nie obudziła. Miał tak mokrą od potu dłoń, że nie mógł przekręcić gałki. Zapragnął odłożyć skradzioną bransoletkę z powrotem na stolik, albo po prostu rzucić ją na podłogę i uciec. Z łóżka dobiegło go niskie, długie westchnienie i szelest ciała ocierającego się o pościel. Potem znów zapadła cisza. Jedynym dźwiękiem w ciemnym pokoju był równy oddech śpiącej kobiety. Morgan poradził sobie w końcu z przekręceniem gałki i po chwili znalazł się na schodach. Siedział w sypialni Queenie, patrząc ponuro na połyskującą obok nogi jej łóżka diamentową bransoletkę. Ten widok paraliżował go do tego stopnia, że nie był w stanie się poruszyć. Nie mógł nawet myśleć o swoim strachu... - Zauważy jej brak, gdy tylko się zbudzi - powiedział, przymykając oczy, tak jakby miał nadzieję, że bransoletka zniknie, kiedy otworzy je ponownie. - Już o tym rozmawialiśmy. Ona w żadnym wypadku nie może pójść na policję i powiedzieć, że u niej byłeś. Poza tym mógł to zrobić jeden ze służących. Musimy się pospieszyć, to wszystko, - Złapią nas, kiedy będziemy chcieli to sprzedać. Jestem tego pewien. - Niekoniecznie. Znam kogoś, kto może nam pomóc. Podniosła bransoletkę, zapięła ją na swoim przegubie i przez chwilę napawała się tym oLśniewającym widokiem. Bransoletka wyglądała jak jasny okręg brylantowego blasku otaczający skórę dziewczyny. Queenie widziała swoje wyraźne odbicie w każdym załamaniu kamieni, jakby składały się z tysiąca maleńkich lusterek. Westchnęła ciężko i niechętnie zdjęła bransoletkę z ręki. - Pewnego dnia - powiedziała - będę miała taką samą. Czemu nie wziąłeś także pierścionka? - Nie mogłem. - Może to i dobrze. Jeśli znajdzie pierścionek, pewnie pomyśli, że po prostu zgubiła gdzieś bransoletkę. Gdyby i on zniknął, nie byłoby wątpliwości, że dokonano kradzieży. - I tak się domyśli! - Głowa do góry, Morgan - powiedziała Queenie, rzucając mu z powrotem bransoletkę. Jedno z ramiączek jej nocnej koszuli zsunęło się nieco, ukazując pierś. Pomimo seksualnego wyczerpania i strachu, zdobył się na cień uśmiechu. - Wreszcie jedziemy do Kraju - powiedziała Queenie, wybuchając głośnym śmiechem i nagle Morgan niespodziewanie dla siebie samego także zaczął się śmiać. Właściwie wcale nie jestem przestępcą - pomyślał, odzyskując na chwilę dobry humor. - Czyż za czas spędzony w łóżku Penelopy Daventry nie należy mi się sto razy więcej, niż warta jest ta cholerna bransoletka? - Co teraz? - zapytał i kiedy Queenie zaczęła wtajemniczać go w swój plan, ze ściśniętym sercem zastanawiał się, ile razy jeszcze przyjdzie mu ryzykować, zanim bezpieczny i wolny znajdzie się w Kraju. - Cóż - powiedziała Queenie, dostrzegając jego wahanie. - Nigdy nie twierdziłam, że to będzie łatwe. Zgasiła światło, odwróciła się i zamknęła oczy. Morgan chciał z nią jeszcze porozmawiać, ale najwyraźniej nie miała nastroju. Należała do tych nielicznych ludzi, którzy zasypiali wtedy, gdy tylko tego chcieli. Zupełnie jak pani Daventry - zauważył nieprzyjemnie zaskoczony. Nigdy nie przestało go dziwić, że kobiety zawsze potrafią zasnąć, niezależnie od tego, co przed chwilą robiły. Wydawało mu się, że nigdy nie cierpią z powodu wstydu czy poczucia winy, co jakże często zdarzało się mężczyznom. Trochę im tego zazdrościł. Na palcach podszedł do drzwi i otworzył je po cichutku. Wiedział, że spędzi bezsenną noc, martwiąc się o to, co przyniesie następny dzień. - Morgan - szepnęła Queenie - będzie lepiej, jeśli zabierzesz stąd bransoletkę. Chyba nie chcemy, żeby mama ją zobaczyła. Wrócił od drzwi, wsunął klejnot do kieszeni i zatrzymał się na chwilę, mając nadzieję, że Queenie jeszcze się odezwie. Ale usłyszał tylko jej cichy oddech. Zasnęła. Brammachatrarya siedział na swojej podziurawionej przez mole poduszce, jak gdyby cierpliwie czekał tu na Queenie od czasu jej ostatniej wizyty. Na jego pulchnej, okrągłej twarzy nie widać było zdziwienia, że widzi ją ponownie. Uśmiechał się jak zawsze. Wobec Morgana zachowywał się z tak wielką uniżonością, że gdyby Jonesa nie dręczył ogromny niepokój, bez trudu zorientowałby się, że Brammachatrarya kpi sobie z niego w żywe oczy. Na szczęście - pomyślała Queenie - Morgan w ogóle nie zdaje sobie z tego sprawy, mimo że gruby lichwiarz uznał za właściwe zwracać się nie do niego, lecz do Queenie. - Czemu zawdzięczam to przyjemne spotkanie po tak długim czasie? - zapytał swym aksamitnym głosem. - Chyba nie zgubiłaś się po raz drugi? - Tym razem chcę z panem zrobić interes. Powinnam powiedzieć chcemy. Brammachatrarya uśmiechnął się ciepło i drapiąc się w palce u nogi powiedział: - Sztuka handlu cywilizuje nas wszystkich. Pokiwał potakująco głową, jakby podkreślał swoje przekonanie o słuszności tego stwierdzenia. - Łączy wszystkich: mężczyzn i kobiety. Zza wzorzystej zasłony dobiegł Queenie szepczący po hindusku głos "Włóż to". Brammachatrarya nie zwracał na to uwagi. Jak rybak na brzegu rzeki czekał spokojnie, aż ryba sama przypłynie do niego. - To poufna sprawa - powiedziała Queenie, zerkając na kwiecistą zasłonę. - I niezwykle delikatna - dodał Morgan, usiłując zwrócić na siebie uwagę lichwiarza, który jednak zupełnie to zlekceważył. Uśmiechnął się do Queenie, błyskając zębami. - A czy w ogóle istnieją inne interesy? - zapytał. - Moje usta potrafią milczeć jak grób. Queenie skinęła na Morgana, który wyjął z kieszeni i podał jej zwiniętą chusteczkę do nosa. Położyła ją na dywanie i rozwinęła. W oczach Brammachatraryi pojawił się błysk - było to jednak zwyczajne odbicie światła tańczącego na diamentach. Wyraz twarzy lichwiarza nie zmienił się ani na jotę. Siedzieli przez kilka minut w zupełnym milczeniu. Brammachatrarya wyraźnie nie miał zamiaru odezwać się pierwszy. To Morganowi nie starczyło cierpliwości. - No i co ty na to, człowieku? Lichwiarz ignorując tak Morgana, jak i bransoletkę, rzucił przelotne spojrzenie na Queenie. - Oto z czym do pana przyszliśmy - powiedziała z szacunkiem, kłaniając się lekko. Brammachatrarya z powagą skinął głową. - Postąpiliście słusznie. Naprawdę dobrze znam się na kamieniach, jeśli wypada mówić tak o samym sobie. Jak przypuszczam, to rodzinna pamiątka? - A co to ma za znaczenie? - zapytał niecierpliwie Morgan. - Proszę nam, do cholery, powiedzieć, ile to jest warte? Brammachatrarya pochylił się z wyraźnym trudem i ostrożnie przysunął bransoletkę do światła. Przyglądał się uważnie wszystkim kamieniom. - Ktoś mógłby zapytać, skąd to pochodzi - powiedział z powrotem podając bransoletkę Queenie. - Ale ciekawość to pierwszy stopień do piekła. Jak dużo, miła panienko, chcesz pożyczyć ode mnie pod zastaw tego cacka? - Prawdę mówiąc, mieliśmy nadzieję to sprzedać. - A to zupełnie inna para kaloszy. Jestem zwyczajnym biednym Hindusem, pożyczającym ludziom pieniądze. Zakup tak cennego przedmiotu przekracza, jak sądzę, moje możliwości. - Słyszeliśmy o panu co innego - powiedziała Queenie pełnym szacunku głosem. - To zwykłe, podłe plotki. Oszczerstwa rzucane przez złośliwych i zawistnych konkurentów. Nie mają nic wspólnego z prawdą. Wszystkie niedobre rzeczy biorą się z takiego mielenia językiem. - Lichwiarz zamknął oczy i siedział przez kilka chwil w milczeniu, rozmyślając nad złem panującym na tym świecie. Splótł ręce na swym ogromnym brzuchu. Po chwili otworzył oczy i spojrzał na Queenie. - Oczywiście panienka rozumie, że interesują mnie tylko kamienie. Bransoletka niestety zostanie zniszczona... Wspominam o tym jedynie na wypadek, gdybyś była do niej przywiązana. - Nie - odpowiedział Morgan. - To świetnie. Bardzo trudno przeliczyć sentymenty na pieniądze. Za kamienie byłbym, jak sądzę, skłonny dać wam pięć tysięcy rupii. Morgan zbladł z wściekłości. - Ależ człowieku, to mniej niż półtora tysiąca funtów szterlingów. Ta cholerna rzecz jest warta dziesięć razy więcej! - Czyżby? Wobec tego, drogi panie, powinien ją pan zanieść do jubilera na Corporation Street. Koniecznie z dowodem zakupu. Musi pan dowieść, że jest to pańska własność. - Lichwiarz najwyraźniej stracił całe zainteresowanie rozmową. Spuścił powieki. Zdawało się, że za chwilę zapadnie w drzemkę. - To rozbój w biały dzień - powiedział Morgan podniesionym głosem. Brammachatrarya otworzył jedno oko i wzruszył ramionami. - Rozbój nie jest odpowiednim słowem - powiedział. - Szczególnie w tym wypadku. Queenie pochyliła się w stronę lichwiarza. Położyła swoją małą dłoń na jego ręce i powiedziała po hindusku: - Mówiono nam także, że jest pan uczciwym i hojnym człowiekiem. - Powiedziano wam prawdę. - Dowiedzieliśmy się także, że nie należy pan do ludzi, którzy próbowaliby wykorzystać to, że młoda kobieta znalazła się w kłopotach. - To też prawda - wymamrotał niewyraźnie. - Czy da się przeliczyć wdzięczność na pieniądze? Być może pewnego dnia nawet ja będę w stanie zaofiarować pomoc w jakiejś małej sprawie. Młode dziewczyny dorastają. Czasem wychodzą za mąż za wpływowych ludzi... - To prawda. - Nawet piętnaście tysięcy to dobry interes dla człowieka, który wie, gdzie sprzedać kamienie. Dla człowieka mądrego, cierpliwego i subtelnego... Brammachatrarya sięgnął po bransoletkę, wstał i kołysząc się podszedł do zasłony, podając klejnot komuś ukrytemu za nią. Niski głos za kotarą zaszeptał coś, pulchna dłoń ujęła bransoletkę z powrotem. - Dziesięć tysięcy. Tylko dla ciebie, panienko - powiedział Brammachatrarya, odwracając się w stronę Queenie. Skinęła głową. Zważywszy wszystkie okoliczności, propozycja była rozsądna. Szurając nogami lichwiarz podszedł do sejfu, otworzył go dużym mosiężnym kluczem i wyjął zwitek banknotów. Odliczył dziesięć tysięcy rupii, poślinił palec i przeliczył pieniądze jeszcze raz. Potem położył je przed Queenie. Znów wziął bransoletkę i podszedł do kwiecistej zasłony. Pulchna, delikatna dłoń równie ciemna jak jego pojawiła się na chwilę, chwyciła bransoletkę i natychmiast zniknęła. Queenie przyszło na myśl, że pomieszczenie za zasłoną jest bardziej bezpieczne niż jakakolwiek kasa pancerna. Nikt, nawet policjant, nie odważyłby się przeszukiwać tego miejsca. - To przyjemność robić z tobą interesy - powiedział z entuzjazmem Brammachatrarya. - Powodzenia w Anglii. - Skąd pan wie, że wybieramy się do Kraju? - zapytał Morgan. - Mam dobrą pamięć. Ta młoda dama zwierzyła mi się ze swego marzenia przy naszym pierwszym spotkaniu. Całe wieki temu. - Nie ustaliliśmy dokładnej daty. Lichwiarz potrząsnął głową. - Radziłbym szybko. Bardzo szybko. Jeżeli to możliwe, jeszcze dziś wieczorem - powiedział. - Pogłoski dotarły nawet do tego skromnego domu. Słyszałem, że żonie czcigodnego pana Daventry skradziono jakiś niezwykle cenny klejnot. Wszystko wskazuje na to, że pewien niski mężczyzna włamał się do domu państwa Daventry i przeraził tę biedną kobietę. Cóż za nikczemny napad! Pani Daventry broniła się, ale ten łotr okazał się silniejszy. Uciekł razem z bransoletką. - Brammachatrarya zakaszlał lekko. - Bez wątpienia - dodał ciepłym tonem - była zupełnie inna niż ta tutaj. Morgan robił wrażenie, jakby miał zemdleć. - Czy wiadomo, kto to zrobił? - zapytał słabym głosem. - Muzyk. Oczywiście zupełnie pijany. Jego nazwisko wyleciało mi z głowy, ale z całą pewnością to Europejczyk, a nie jeden z naszych ludzi. Lichwiarz uśmiechnął się radośnie, jak gdyby przynosił dobre wiadomości, podczas gdy Morgan ukrył głowę w dłoniach i zajęczał. Krople potu ściekały mu po twarzy. Queenie nie zwracała na niego uwagi. Nigdy nie przyszłoby jej na myśl, że pani Daventry tak sprytnie wyjaśni obecność Morgana w jej pokoju. Nie doceniła tej kobiety. Zerwała się na nogi, chwyciła Brammachatrarya za rękę i zbliżywszy twarz do jego twarzy zapytała: - Czy jest sposób, by ktoś, kto szybko chce opuścić to miasto, mógł to zrobić? - Oczywiście, że tak, panienko - przytaknął. - A jeśli będzie z nim kobieta? Lichwiarz spojrzał w kierunku zasłony i roześmiał się. - Czemu nie? - zapytał. - Kiedy ma się pieniądze, wszystko staje się możliwe. - Jak ja znajdę pracę bez tego pieprzonego saksofonu? - Na litość boską, przestań. Jak już będziemy w Londynie, kupisz sobie nowy. Nikt nie uwierzy w Hindusa podróżującego z saksofonem. Powłócząc ciężko nogami, Morgan skierował się w stronę zatłoczonego peronu. Miał na sobie białe dhoti, europejską marynarkę i czapkę Partii Kongresowej. Dźwigał dwie wielkie walizy oraz przymocowane do nich dwa koce i parasolkę. Queenie ze zdziwieniem pomyślała, że Morgan w indyjskim ubraniu wygląda zupełnie jak Hindus. Zdawała sobie sprawę, że lepiej o tym nie mówić. Taka pochwała wcale by go nie ucieszyła, przeciwnie nawet - sprawiłaby mu przykrość. Ze swego własnego przebrania Queenie była bardzo zadowolona. Jej ciało spowijało różowe jedwabne sari, a głowę zupełnie zasłaniał noszony przez wysoko urodzone Hinduski, tradycyjny welon. Dzięki temu twarz Queenie stała się całkiem niewidoczna. Tego właśnie potrzebowała. Wszyscy hinduiści mijali ją z szacunkiem, podobnie postępowali muzułmanie - i dla nich welon stanowił świętość. Europejczycy widzieli w niej zwykłą Hinduskę, którą nie warto zawracać sobie głowy. Wyciągnęła rękę w kierunku Morgana, ale ten cofnął się przed nią. - Na litość boską, dziewczyno - szepnął. - Dobrze wiesz, do cholery, że Hinduska w welonie nigdy nie dotknęłaby publicznie swego męża. - Chciałam cię tylko ostrzec - wskazała głową na wielką żelazną bramę, przy której urzędnik kolejowy sprawdzał bilety. Obok niego znajdowało się dwóch policjantów. Za nimi stał pan Daventry, w naciśniętym mocno na oczy kapeluszu, spod którego badawczo przyglądał się pasażerom wsiadającym do pociągu odjeżdżającego do Bombaju. Wyglądało na to, że jest w złym humorze. Łatwo było zgadnąć, że to żona odkomenderowała go do wypełnienia tego niemiłego obowiązku. - On mnie pozna - jęknął po angielsku Morgan. - Mów po hindusku, na miłość boską - syknęła Queenie. Jak dotąd wszystko szło gładko dzięki Brammachatrarya'owi i Magdzie, którą powiadomiono na prośbę Queenie. Magda przyniosła im z domu wszystko, czego mogli potrzebować w drodze. Zabrała także list do Vicky, w którym obiecali napisać z Anglii i wszystko wyjaśnić. - Złamiesz jej serce - bezlitośnie stwierdziła Magda. Queenie wiedziała, że to prawda. Ale jak mogła wyjaśnić matce to, co zrobili? I czyż mogła wrócić do domu, ryzykując, że wpadnie prosto w ręce czekającej policji? Queenie nigdy nie przypuszczała, że przyjdzie im podróżować przez Indie, uciekając przed policją, ale teraz, gdy już do tego doszło, była absolutnie przekonana, że im się powiedzie. Obiecała sobie, że kiedy tylko będą bezpieczni, uczciwie wyjaśni wszystko matce w liście. Charakter Morgana zawsze ją irytował, ale tym razem ze ściśniętym sercem podejrzewała, że jego pesymizm jest usprawiedliwiony. Daventry rzeczywiście rozpoznałby go, nawet ubranego w czapkę Partii Kongresowej, choćby dlatego, że strach Morgana widać było gołym okiem. Jego mocno podkrążone oczy błyszczały jakby miał wysoką gorączkę. Trupioblada twarz niezbyt pasowała do człowieka, pragnącego uchodzić za Hindusa. Queenie bezskutecznie próbowała coś wymyślić. Jeśli chcieli jechać pociągiem do Bombaju, musieli przejść przez tę bramę. - Nie mogę tego zrobić - powtarzał, sparaliżowany strachem Morgan. Queenie zdała sobie sprawę, że w każdej chwili może zwątpić w samego siebie i zrezygnować z całego wyjazdu. Nie wiedziała jednak, co mogłaby powiedzieć, by dodać mu otuchy. - Czy my się nie znamy, przyjacielu? - zapytał łagodnie jakiś głos. Morgan odwrócił się przerażony i stanął oko w oko z człowiekiem o chyba znajomej twarzy. Twarz tę w dużym stopniu skrywała broda, troskliwie zrolowana pod specjalną siateczką. Znajomo wyglądały też mocno wybrylantynowane wąsy i wielki granatowy turban. - Co pan tu robi, panie Singh? - zapytała Queenie i widząc jego zdumienie, o chwilę za późno uświadomiła sobie, że nie zachowuje się w sposób właściwy dla kobiety, którą udawała. Singh ukłonił się, ujął rękę Morgana i przyjrzał się jego twarzy. - To naprawdę pan! Dzielny zabójca muzułmanów. A pod tym welonem kryje się, jak sądzę, panna Kelley! Ale czemuż podróżujecie przebrani za bengalskich Hindusów? Wydawało się, że strach odebrał Morganowi głos. Przyglądając się woźnemu przez wąską szparę w swoim welonie, Queenie zwróciła uwagę na jego strój. Był ubrany w niebieski mundur ze złotymi guzikami i naszywkami z emblematami Kolei Indyjskich. Dostrzegła nagle promyczek nadziei. - Pracuje pan teraz na kolei? - zapytała. - Tak, panienko. Pan Pugh poskarżył się, że go szpiegowałem. Powiedział także dyrektorowi, że jestem ordynarny i bezczelny. No i zwolniono mnie - splunął na peron, wzruszając ramionami. - Ale i on z pewnością dostanie kiedyś za swoje. To człowiek zupełnie pozbawiony zasad, jak powiedziałem mojemu guru... - Tak, z pewnością - przerwała mu Queenie, zanim popadł w typowe dla sikhów gadulstwo. - Czy może nam pan pomóc w dostaniu się do tego pociągu? Spojrzał na nią zakłopotany. - Musicie kupić bilety - wyjaśnił. - Mamy bilety. Nie chcemy tylko spotkać się z kimś, kto stoi przy wejściu. Singh rzucił okiem na Daventry'ego i policjantów. - Dla mojego brata, pogromcy muzułmanów - wszystko. Wzruszony uścisnął Morgana i mrugnął okiem na Queenie. - Idźcie za mną - powiedział. - Ale panno Kelley, jedna rada: proszę iść powoli kilka kroków za nami. Rozumie panienka, kobiety ubrane w ten sposób zawsze drepczą pokornie za swoimi mężami. Queenie odczekała chwilę i ruszyła za nimi, obserwując, jak sikh prowadzi Morgana za rękę przez labirynt utworzony przez piętrzące się na stacji bagaże. Starała się dreptać tak skromnie, jak tylko potrafiła, aż do chwili, gdy minąwszy kilkoro drzwi, znowu znaleźli się na peronie, tyle że już za bramą. Popatrzyła w tamtą stronę. Daventry uważnie lustrował każdego przechodzącego przez bramę pasażera. Wmieszali się w kłębiący się na peronie tłum. Przepychając się, potrącając innych i krzycząc wywalczyli sobie przejście do pociągu. Zdali sobie sprawę, że w końcu są wolni. Udało im się! Jej się udało! Queenie zawsze wydawało się, że wyjazd z Kalkuty będzie najszczęśliwszym momentem w jej życiu. Miasto jednak pozostało daleko w tyle, zanim zdała sobie sprawę, że już jadą. Księga II Rani 7. Przez chwilę widziała jasnoniebieskie niebo. Czuła, że jest jej gorąco. Słyszała dobiegający z werandy świergot ptaków buszujących w winorośli. Potem otworzyła oczy i zobaczyła sufit z plamami wilgoci. Poczuła odór spleśniałego, stęchłego jedzenia. Uświadomiła sobie, że leży pod cienkim, tandetnym prześcieradłem, stanowiącym własność pensjonatu. Zadrżała. Niezależnie od tego, ile warstw ubrania zakładała, przy wstawaniu było jej zawsze zimno. Poranki były najgorsze - nienawidziła chwili, w której jej stopy dotykały lodowatego linoelum, wybrzuszonego i pofałdowanego niczym powierzchnia wzburzonego morza. Z kolei popołudnia okazywały się najposępniejszą porą dnia. Niszczyły resztki jej optymizmu, drwiły z marzeń, które sprowadziły ją tutaj. Queenie zbierało się na płacz, ale rozumiała, że to tylko pogorszy jej nastrój. W dodatku będzie brzydko wyglądać - jeśli to w ogóle miało jakieś znaczenie. Zawsze wierzyła, że dzięki swej urodzie zdoła przyciągnąć czyjś wzrok. Ale w tym wielkim, szarym i mglistym mieście nikt nie zwracał na nią uwagi. Z wyjątkiem może wystających na rogach ulic włóczęgów. Nienawidziła Londynu od pierwszego wejrzenia. Budziły jej niechęć tonące we mgle ulice i bezbarwni, spieszący do domów ludzie. Nie lubiła słabo oświetlonych o zmierzchu sklepowych witryn. Nie znosiła ogromnych autobusów, które sprawiały wrażenie niewyraźnych, jeżdżących z turkotem czerwonych brył. Pojawiały się znikąd, by zniknąć po chwili w dymie i mgle. Szczególną nienawiścią darzyła zaś ten obskurny, ciemny i brzydki pokój, zastawiony rozklekotanymi meblami. Stał tutaj wiecznie syczący piecyk gazowy, który wyłączał się, jeśli zapomniało się o wrzuceniu doń odpowiedniej liczby jednoszylingowych monet. Pomyślała o tym, że będzie musiała założyć ciężką spódnicę, wełnianą kamizelkę i parę grubych pończoch - nie znosiła, gdy wełna stykała się z jej skórą. Jej wełniane rękawiczki, których nie lubiła jeszcze bardziej niż pończoch, wisiały na drucie tuż przed bladoniebieskimi płomykami piecyka gazowego, susząc się po kolejnym porannym nieudanym poszukiwaniu pracy. Śmierdziały wprost ohydnie. Wszystko w Anglii zdawało się pachnieć wilgotną wełną - jakby ten kraj zamieszkiwały wyłącznie przemoknięte owce. Owinęła się szlafrokiem, postawiła czajnik na zatłuszczonym gazowym palniku i westchnęła. Gdyby tylko znalazła pracę - pomyślała. Gdyby tylko Morgan mógł znaleźć pracę. W momencie, w którym zaczęła o nim myśleć, poczuła, że jej gniew powraca, rośnie jak płomień palnika. Gdyby Morgan nie postępował tak głupio na statku, żyliby teraz wygodnie i spokojnie rozglądali się za pracą. Queenie wiedziała, że zawsze łatwiej jest znaleźć pracę, jeśli nie wygląda się na kogoś, kto bardzo jej potrzebuje. Liczyła na to, że dzięki bransoletce pani Daventry, będą mieli co najmniej sześć miesięcy, żeby stanąć na własnych nogach. To jasne, że nie stać by ich było na królewskie luksusy. Ale nie skarżyliby się na brak wygód i żyli jak ludzie godni szacunku. Gdyby tylko Morgan nie zaprzepaścił wszystkiego... Nalała sobie kubek herbaty i usiadła przy małym stoliku koło wykuszowego okna. Z ulicy dobiegały ją odgłosy samochodów pędzących w strugach deszczu. Morgan wróci przemoknięty - chyba że zatrzyma się w pubie, by zmarnować jeszcze kilka drogocennych szylingów, wydając swoje pieniądze na alkohol. Ich pieniądze. Queenie rzuciła okiem na leżącą przed nią kartkę liniowanego papieru, na której od kilku dni próbowała napisać list do mamy. Za jej plecami rozległ się cichy trzask - wyłączył się piecyk gazowy. Sięgnęła do stojącego na stole słoika w poszukiwaniu sześciopensówki i po chwili odkryła, że słoik jest zupełnie pusty. Miała nadzieję, że Morgan będzie pamiętał o przyniesieniu do domu chociaż kilku monet. Kraj - pomyślała, gdy zimno zaczęło wypełniać pokój - w końcu znalazła się w Kraju - i już tęskniła za Indiami. Podróż z Bombaju do Port Saidu była prawdziwym piekłem. Ze względów bezpieczeństwa podróżowali drugą klasą na egipskim frachtowcu "Pyramid Lines". Tutaj hinduska para nie zwracała niczyjej uwagi. Upał w ich kabinie o cienkich ściankach był tak wielki, że Queenie spędzała noce na pokładzie, nie dbając o sadzę i popiół spadające na nią z komina. Drzemała niespokojnie, podczas gdy Morgan niemal umierał z powodu morskiej choroby. Na Oceanie Indyjskim kilku pasażerów z trzeciej klasy doznało udaru słonecznego. Jeden z nich zmarł. Statek zatrzymał się w Basrze, skąd zabierał ładunek. Podczas dwudniowego postoju pokład stał się tak gorący, że nieostrożni pasażeroewie, chodząc po nim boso, poparzyli sobie stopy. Odór pyłu węglowego, tłustego baraniego łoju i ropy naftowej unosił się wokół okrętu. W końcu dopłynęli do Egiptu. Panujący tam brud i hałas przewyższał wszystko, co Queenie dotąd widziała. Nawet wrzawę Kalkuty. Francuski parowiec płynący z Aleksandrii do Marsylii okazał się niewiele lepszy - na statku roiło się od robactwa, a w dodatku śmierdziało czosnkiem. Dobrze chociaż, że po wyjeździe z Port Saidu mogła pozbyć się swego przebrania. Morgan zdołał się jakoś pozbierać. W miarę zbliżania się do Europy czuł się coraz lepiej. Poza tym nie musiał już ubierać się jak Hindus. Znalazłszy się z powrotem między Europejczykami stał się lekkomyślny i arogancki. Być może spowodowała to ulga, jaką poczuł uniknąwszy aresztowania. Albo też wstydził się tego, że Queenie widziała jego strach. Zostawiał ją teraz samą w kabinie i szedł pić do baru na pokładzie drugiej klasy. Mężczyźni, którzy się tam zbierali, stanowili podporę francuskiego kolonializmu. Byli to pozbawieni skrupułów, twardzi faceci, którzy spędzili całe życie w tropikach, starając się utrzymać w ryzach tubylców. Patrzyli na Queenie z nieukrywanym podziwem i chociaż nie znała francuskiego, czuła, że rozmawiają właśnie o niej. Pierwszego dnia już po pięciu minutach miała dość - wszyscy wokół szeptali i nieustannie gapili się na nią. Wyszła więc, zostawiając Morgana samemu sobie. Przecież kilka kieliszków mu nie zaszkodzi - pomyślała. Ale myliła się. Zjawił się w kabinie dopiero o pierwszej w nocy. Przespał na swojej koi chrapiąc i jęcząc prawie cały następny dzień. Queenie wyszła na pokład i przysiadła się do grupy kobiet i dzieci. Piły bulion i herbatę, jakby już przygotowywały swój system trawienny na spotkanie z następnym posiłkiem. Spoglądano tu na nią z nieukrywaną nienawiścią zarówno dlatego, że była Angielką, jak i z powodu jej młodości i urody. Ale przynajmniej nie czuła się zagrożona niewybrednymi zalotami mężczyzn. Kolejnej nocy Morgan wrócił dopiero o trzeciej nad ranem. Usiadł na koi, i wzdychając ciężko i na chwilę znieruchomiał. Wpatrywał się w swoje buty, jak gdyby zapomniał, w jaki sposób się je zdejmuje. Queenie wydawało się, że jest mniej pijany niż poprzedniej nocy. Było w nim jednak coś, co ją zaniepokoiło. Otaczała go aura wstydu, strachu i poczucia winy - bardziej przerażająca od alkoholowego zamroczenia. - Morgan? - szepnęła. Stęknął głośno. Queenie zaczęła się obawiać, że coś może go boleć. Czytała kiedyś o zapaleniu wyrostka robaczkowego. Czy Morganowi wycięto wyrosek? Czy trzeba go będzie operować, zanim dopłyną do Marsylii? Na tym ohydnym statku? - Gdzie cię boli? - zapytała, siadając na swojej koi. - Przepraszam - powiedział. Jego głos tłumiła poduszka. - Jestem głupcem. - Przepraszasz? Za co? - Wypiłem za dużo... Powinienem bardziej się pilnować... - Morgan, co się stało? - Oni oszukiwali, Queenie. To była zwyczajna kradzież. Wierz mi. Queenie wpatrywała się w jego plecy. Nagle poczuła silne mdłości. - Nie grałeś chyba w karty? - zapytała cichutko, choć już znała odpowiedź. - Przyjacielska zabawa... nic złego, Queenie. - Ile straciłeś? W kabinie na długo zapadła cisza. - Bardzo dobrze mi szło - powiedział w końcu. - Podwoiłem nasze pieniądze. Powiedziałem sobie, że po przyjeździe do Kraju zamieszkamy w tym całym cholernym Savoyu i będziemy pić szampana. Queenie objęła się ramionami, jakby miała dreszcze. Powinnam to przewidzieć - pomyślała - i powstrzymać go. - Ile? - zapytała lodowatym głosem, starając się ukryć swój strach. - Tysiąc funtów - wyszeptał tak cicho, że musiała wytężyć słuch, by usłyszeć cokolwiek. Tysiąc funtów! Stracili więcej niż połowę wszystkich pieniędzy. Nie powiedziała ani słowa. Nie było nic do powiedzenia. Milcząc, wstała i ubrała się szybko. Starała się nie słuchać próśb o wybaczenie i usprawiedliwień Morgana. Wyszła na korytarz i zatrzasnęła za sobą drzwi kabiny. Wahała się przez chwilę, potem ruszyła cichym i dusznym korytarzem prowadzącym na pokład drugiej klasy. Zaspany, nie ogolony steward w rozpiętej białej służbowej kurtce uniósł brwi na jej widok. Zignorowała go i podeszła do baru. Siedziało przy nim trzech, groźnie wyglądających mężczyzn. Odwróceni do niej plecami obserwowali ją w lustrze. Gdy zbliżyła się, poczuła duszący dym francuskich papierosów i słodkawy zapach pernodu. - Chcę dostać z powrotem swoje pieniądze - powiedziała. Przez dłuższy czas nikt się nie odzywał. Barman postawił na kontuarze szklankę, którą właśnie wycierał i błyskawicznie zniknął na zapleczu, zamykając za sobą drzwi. Największy spośród trzech mężczyzn z papierosem przyklejonym do warg odwrócił się wolno w jej stronę. Jego czarne włosy, gładko zaczesane do tyłu były tak tłuste, że błyszczały jak cerata. Grubo ciosana i silnie umięśniona twarz zdawała się być zrobiona ze źle dobranych skalnych odłamków. Queenie poczuła, że Francuz rozbiera ją wzrokiem i tylko dzięki swej wściekłości nie spłonęła ze wstydu. - S'il vous pla~it? - zapytał. - Mes excuses. Je ne comprends pas l'Anglais. (Słucham? Przepraszam, ale nie rozumiem Anglików.) - Wzruszył ramionami. Queenie zobaczyła w lustrze, że jego dwaj towarzysze uśmiechają się złośliwie. - Znał pan angielski dostatecznie dobrze, żeby grać w karty z moim wujkiem. Potężnie zbudowany mężczyzna roześmiał się. - No, może troszeczkę znam - przyznał. - On jest twoim wujkiem? Skinęła głową. Miała ściągnięte z gniewu usta. - I mieszka w jednej kabinie ze swą małą siostrzenicą? Merde, alors! Chciałbym należeć do twojej rodziny. - Pan oszukiwał w czasie gry. Źrenice mężczyzny zwęziły się. - Co to znaczy "oszukiwał"? - Pan go okantował. - Elle dit que tu l'as trich~e (Ona mówi, że oszukiwałeś) - przetłumaczył jeden z milczących dotąd przyjaciół olbrzyma. Wyraz twarzy Francuza nie zmienił się. Podszedł do Queenie i swoją wielką dłonią ujął ją pod brodę. Ścisnął tak mocno, że niemal nie mogła się poruszyć. Pochylił głowę i popatrzył jej prosto w oczy. - Staraj się nie mówić takich rzeczy mężczyznom, ma petite. Smutne byłoby, gdyby ktoś mniej miły ode mnie uszkodził kiedyś twoją piękną twarzyczkę. - Pójdę do kapitana. Wybuchnął głośnym śmiechem. - Idź, idź. Zobaczysz, co ci to da, mademoiselle. Graliśmy w karty. On przegrał. Tant pis, c'est la vie. (Tym gorzej, takie jest życie.) Powiem ci coś - wyszeptał chrapliwie. - Proponuję pari. - Przez chwilę szukał odpowiedniego słowa w języku angielskim. - Zakład? Rzucam monetę, rozumiesz? Orzeł - dostaniesz z powrotem tysiąc funtów. Reszka - idziesz do mojej kabiny. Pokręciła głową tak energicznie, że Francuz puścił ją zaskoczony. - Dumna - powiedział. - To mi się podoba. Wyciągnął z kieszeni plik banknotów i pomachał jej przed nosem. - Założymy się? - Idę do kapitana - powtórzyła. Schował pieniądze do kieszeni marynarki, uśmiechając się kpiąco. - I co mu powiesz, petite? Że twój "wujek" jest hazardzistą i że nie umie przegrywać? Zmrużył oczy, jakby taksując ją wzrokiem. Zapalił nowego papierosa. - Osobiście nie podejrzewam, żeby kapitan przedkładał słowo m~et~eque»* - nawet tak ładnej - nad słowo Francuza, jego rodaka. Pogardliwe określenie cudzoziemca - (przyp. tłum.) Queenie nie znała francuskiego, ale bez trudu zrozumiała, co znaczyło określenie użyte przez olbrzyma. Usłyszała pogardę w jego głosie. Mrugnął do niej okiem. - To ma się we krwi, ma fille. Nie zdołasz tego ukryć przed takim starym kolonizatorem, jak ja. Wracaj do wujka - jeśli w ogóle to twój wujek. I powiedz mu, żeby w przyszłości nie grał w karty z nieznajomymi. Gdy skończył, odwrócił się do niej plecami. Stała bezradnie między pustymi stolikami, na których steward skończył właśnie ustawiać krzesła i wpatrywała się w swoje odbicie w lustrze. Zastanawiała się, co ją zdradziło. Jej ciemne włosy? Kształt oczu, twarzy, wykrój ust? A może sposób, w jaki chodziła? Nie potrafiła znaleźć odpowiedzi. Będzie się tego musiała dowiedzieć w Anglii. Powstrzymała się od łez, odwróciła i odeszła z godnością - taką przynajmniej miała nadzieję. Resztę nocy spędziła na pokładzie, owinięta w prześcieradło. Nad ranem odnalazł ją w końcu Morgan. Dygotała z zimna. Bez słowa wziął ją za rękę i zaprowadził do kabiny. Nie opuściła jej do momentu, gdy statek zawinął do Marsylii. Nie powiedziała Morganowi, co się stało. W ogóle nie odzywała się do niego podczas długiej podróży pociągiem z Marsylii do Calais. Milczała nawet wtedy, gdy prom minął białe urwisko Dover i przybił do angielskiego brzegu. Zmiękła dopiero, kiedy znaleźli się na Victoria Station. Stojąc wśród kłębiącego się i przepychającego tłumu, uświadomiła sobie nagle, że aby tutaj przeżyć, będzie potrzebować pomocy Morgana. Miasto wydało jej się tak ogromne, zimne, ciemne i ruchliwe, że poczuła zawroty głowy. Autobusy mknęły obok niej, niespodziewanie wynurzając się z mgły. Wpatrywała się w tabliczki informacyjne - ale nazwy docelowych przystanków nic jej nie mówiły. Wszystkie te miejsca równie dobrze mogły znajdować się tuż za rogiem, jak i wiele mil stąd. "Elephant and castle", "Hammersmith", "Camberwell" - zaniepokojona odczytywała kolejne nazwy, w miarę jak autobusy podjeżdżały na zatłoczone przystanki. Zastanawiała się właśnie, czy kiedykolwiek nauczy się tutaj nie błądzić, gdy nagle dostrzegła autobus z napisem "West End - Piccadilly". Bez namysłu chwyciła Morgana za rękę i powiedziała: "Jesteśmy w Kraju!" Skinął głową, zadowolony, że w końcu odezwała się do niego. - Najlepiej będzie, jeśli spróbujemy odszukać Peggy D'souza - powiedział. Próbował się rozgrzać, rozcierając dłonie. Obydwoje nie mieli rękawiczek. Queenie zaczęła dygotać z zimna. Bawełniana sukienka i cienki płaszcz nie chroniły przed chłodem. Morgan szukał w kieszeniach adresu Peggy. Queenie zdawało się, że mgła przenika ją do szpiku kości, zimno wprawiło ją w stan zupełnego odrętwienia. Peggy - pomyślała - da nam przynajmniej filiżankę herbaty i poradzi, gdzie zamieszkać. Na samą myśl o herbacie poczuła się mniej nieszczęśliwa. Trwająca bez końca jazda taksówką na Bayswater Road sprawiła jej nawet przyjemność. Fotele w samochodzie pokryte były prawdziwą skórą. Kierowca mówił cockneyem,»* przez co Queenie w ogóle nie mogła go zrozumieć. Ciekawiło ją, czy rozpoznał w nich cudzoziemców, ale kierowca bez słowa schował do kieszeni napiwek, dotknął palcem daszka swej czapki i po chwili zniknął we mgle, pozostawiając ich przed niską, zardzewiałą bramą. cockney - londyńska gwara (przyp. tłum.) Mały, ubogi domek widoczny zza bramy nie różnił się niczym od sąsiednich. Rząd identycznych domów ciągnął się wzdłuż ulicy. Na dźwięk dzwonka drzwi otworzyła starsza kobieta o farbowanych henną włosach, owiniętych postrzępionym ręcznikiem. Na ręku trzymała pekińczyka. Z jawną wrogością popatrzyła przez okulary na Queenie, Morgana i ich walizki. - Czego chcecie? - zapytała. - Nie mamy wolnych pokoi. - Pies otworzył zaropiałe oko i zaszczekał na ich widok. - Jak ma na imię? - Queenie starała się być miła. - Nie twój interes, panienko. - Szukamy pani Butts. Stara kobieta popatrzyła na nich zdumiona. Nosiła opadające, kwieciste pończochy i podniszczone pantofle. - Kogo? - zapytała. - Pani Butts. Peggy Butts. - Pani Butts, czy tak? A to dobre! - zachichotała szyderczo, odsłaniając sztuczne zęby. - Czy to nie jej dom? - zapytał grzecznie Morgan. Queenie była świadoma tego, że akcent Morgana - inaczej niż jej - zwraca uwagę. - Jeszcze czego! To mój dom. I jeśli myślicie, że wpuszczę tu więcej takich ludzi jak wy, to jesteście w błędzie. - Chcemy się z nią tylko zobaczyć - powiedział Morgan. - Czy jest w domu? - Chyba tak. Jesteście krewnymi? - Przyjaciółmi. Mieszkaliśmy w sąsiednich domach. - Domach? Ciekawe, gdzie też to było? W Bombaju czy Kalkucie? Trzecie piętro na lewo. I proszę zostawić swoje bagaże na dole. Nie zostaniecie tutaj na noc. Gdy wchodzili po stromych schodach, z trudem odnajdując drogę w nikłym świetle słabej żarówki, stara kobieta zatrzasnęła i zaryglowała drzwi. Pies znów zaszczekał. Uspokoiła go szybko. - Już dobrze, dobrze - do uszu Queenie dobiegło mamrotanie gospodyni. - To tylko jeszcze jeden przeklęty kolorowy, kochanie. Nie masz się czego bać. Kolorowy z taką dziewczyną! Sama już nie wiem, dokąd zmierza ten świat. To, że udało jej się ukryć swe pochodzenie przed okiem podejrzliwej kobiety, sprawiło Queenie wielką przyjemność. Po chwili jednak zawstydziła się swego egoizmu. Zapukała do zniszczonych drzwi na trzecim piętrze. Nie było odpowiedzi, zapukała więc głośniej. Drzwi uchyliły się lekko. - Kogo diabli niosą? - zapytała Peggy D'souza. Queenie wpatrywała się w nią osłupiałym wzrokiem. Peggy straszliwie się postarzała. Jej oliwkową skórę pokrywała gruba warstwa białego pudru. Miała mocno podkrążone oczy i usta pomalowane jaskrawoczerwoną szminką. Makijaż jednak nie zdołał usunąć wyrazu goryczy odciśniętego na jej twarzy. Sztuczne rzęsy pokrywała gruba warstwa rozmazanego tuszu. Queenie pomyślała, że Peggy wyglądała tak, jakby właśnie płakała. Na widok Morgana Peggy uśmiechnęła się mechanicznie, ale gdy w ułamek sekundy później dostrzegła Queenie, zaparło jej dech w piersiach. Owinęła się szczelnie brudnym, kwiecistym kimonem, starając się zakryć piersi. - Chyba mnie oczy mylą. To przecież nie mała Queenie pani Kelley? Queenie skinęła głową. - Kto by przypuszczał - powiedziała Peggy. - I Morgan - akurat wy dwoje spośród tych ludzi. - Czy możemy wejść? Peggy westchnęła, potem wzruszyła ramionami i otworzyła szerzej drzwi. Queenie rozejrzała się szybko po małym, ciemnym i brudnym pokoiku. Wewnątrz kominka stał grzejnik elektryczny o dwóch żarzących się spiralach. Miał wbudowany licznik. Na gazowym palniku stał przypalony czajnik. Umywalkę wypełniały brudne garnki, talerze i szklanki. Na łóżku, w wymiętej pościeli, Queenie dostrzegła mężczyznę w spodniach i podkoszulku. Spał z twarzą zasłoniętą brudną chusteczką do nosa. W powietrzu czuło się duszący odór stęchłego dymu papierosowego i tanich perfum. Mężczyzna na łóżku stęknął i przewrócił się na bok. - Kto to jest, do cholery? - zapytał stłumionym przez chustkę głosem. - Przyjaciele - powiedziała Peggy. - Gówno, a nie przyjaciele. Powiedz, żeby się wynieśli. - Poczekaj chwilę - powiedziała Peggy. - Dostałeś dosyć za swoje pieprzone pieniądze. Odwróciła się w stronę Queenie. Na jej twarzy wstyd walczył z zaciętością. - Co tutaj robicie, do cholery? - zapytała. - Przyjechaliśmy do Kraju - powiedział Morgan. - Myśleliśmy, że będziesz mogła nam trochę pomóc. Musimy znaleźć pracę, mieszkanie... Peggy uśmiechnęła się smutno. - Kraj? Prawdziwy Kraj to Kalkuta, człowieku! - Co się stało z panem Buttsem? - zapytała Queenie. - Mama mówiła, że żyjesz jak ksiźżniczka. Dostawała twoje listy. - Cóż, musiałam coś pisać, prawda? Nie mogłam powiedzieć prawdy. Butts porzucił mnie bez najmniejszych skrupułów i zwiał z moimi pieniędzmi. Nie miałam ich zbyt dużo, ale jednak więcej niż on. Kłamliwy skurwysyn. Słuchajcie, staram się wiązać koniec z końcem najlepiej, jak umiem, ale nie mogę wam pomóc. Musicie już iść. - Iść? Ale gdzie? - zapytał Morgan. - Gdzie możemy się zatrzymać? - Spróbujcie na Fulham ĂRoad. Naprawdę jest mnóstwo miejsc, w których przyjmują takich jak my. Poradzicie sobie. W każdym razie Queenie na pewno da sobie radę. Z jej twarzą to nie powinno być trudne. - Przestań pleść, Peggy. Nie będę tu tracił całego dnia - mruknął leżący na łóżku mężczyzna. - Sądziliśmy, że znasz jakichś ludzi... - Queenie nie zdążyła skończyć zdania, bo Peggy przerwała jej gwałtownie, zalewając się łzami. - Czy żyłabym w takich warunkach, gdybym znała jakichś ludzi? - krzyknęła. I gdy łzy, rozmazując makijaż, zaczęły spływać po jej policzkach, zatrzasnęła im drzwi tuż przed nosem. Zamieszkali w nędznym pensjonacie na Fulham Road. W dziurawych butach Morgan wyruszał codziennie na poszukiwanie pracy. Już po chwili miał przemoczone nogi. Z kieszeni płaszcza wystawała mu postrzępiona mapa centrum Londynu. Każdego ranka Queenie wędrowała od jednego biura pośrednictwa pracy do drugiego. Dawno już opuścił ją entuzjazm. Nie miała doświadczenia ani siły przebicia. Wszędzie tłumaczono jej, że panuje kryzys. Nie było pracy, nie było pieniędzy. Ludzie przez długie tygodnie godzinami wystawali w kolejkach czekając, aż ich ktoś zatrudni. Nędzne zarobki ledwie starczały na przeżycie. W Indiach, oczywiście, mówiło się o załamaniu gospodarczym w Kraju, ale na tle wielkiego ubóstwa Kalkuty nie dostrzegało się skutków światowego kryzysu. Queenie - tak samo jak Morgan - nie była przygotowana na długie, szare kolejki bezrobotnych. Szokował ją widok smutnych, uprzejmych mężczyzn w wyświechtanych marynarkach z przypiętymi wojennymi medalami, sprzedających na ulicach ołówki czy sznurowadła. Zdumienie budziły wywieszone w oknach sklepów kartki: "Przepraszamy. Brak pracy. Nie dajemy kredytu." Anglicy - rasa sahibów wymuszających szacunek samym kolorem skóry - tutaj, u siebie, żyli w straszliwej, beznadziejnej nędzy. Po południu Queenie robiła zwykle zakupy, by przygotować kolację. Dopiero tu uświadomiła sobie w pełni, jak niewielkie miała dotąd pojęcie o zajęciach domowych. W Indiach zawsze znajdował się ktoś uboższy, kto chętnie robił zakupy, gotował i sprzątał... Teraz, pośród nieustannych narzekań Morgana, poczesne miejsce zajmowało wypominanie Queenie, że żyją na peklowanej wołowinie, czekoladowych ciastkach i herbacie. Najgorszą rzeczą w ich kolacjach było zdaniem Queenie, to, że tak szybko się kończyły. Zaraz po jedzeniu nie pozostawało im już nic innego, jak tylko czekać na zawsze krępujący moment kładzenia się spać. Queenie chowała się za zasłonkę, zdejmowała ubranie i pośpiesznie zakładała koszulę nocną. W tym czasie Morgan z ociąganiem przebierał się w piżamę. Mieli tylko jedno łóżko i nie odważyła się prosić go, by spędzał wszystkie noce na podłodze. Tak więc spali razem. Queenie nie cierpiała zbytnio z tego powodu, za to Morgan znosił to z wyraźnym trudem. Czasem przysuwał się do niej tak, że ich ciała stykały się ze sobą - zawsze udawał, że stało się to zupełnie przypadkowo. Za każdym razem Queenie odpychała go bez słowa. Zdarzało się też, że Morgan niespodziewanie wyciągał rękę, dotykał jej i pytał: - Queenie, kochasz mnie? Gwałtownie siadała wtedy na łóżku i ostrym tonem nakazywała mu, by zachowywał się właściwie. Najczęściej prowadziło to do kłótni. Gdy Morgan pił w drodze powrotnej do domu, tracił niekiedy panowanie nad sobą. Którejś nocy w ciemnościach nagle objął Queenie i spróbował ją pocałować. Zaczęła się wyrywać i szarpać. Odwróciła głowę, chcąc odsunąć się jak najdalej od jego warg. Oddech Morgana śmierdział whisky - przez chwilę myślała, że zwymiotuje. - Przyrzekłaś mi - szepnął. - Niczego ci nie przyrzekałam! - A właśnie, że tak, do diabła! Niewiele brakowało, a trafiłbym przez ciebie do więzienia, a teraz nawet nie pozwalasz mi się dotknąć! - Morgan, to coś złego... - Coś złego? Kradzież tej przeklętej bransoletki to też było coś złego, a jednak zrobiłem to. - Zrobiliśmy. I gdybyś nie stracił naszych pieniędzy, nie musielibyśmy żyć w takich warunkach. - Gówno! - Morgan puścił ją. Usiadł na łóżku i zapalił papierosa. Męczył go suchy kaszel. - Zawsze musisz mieć ostatnie słowo - powiedział. - Zupełnie jak twoja matka. - Przecież mówię prawdę. Siedzieli w milczeniu przez kilka minut. W końcu Queenie zdecydowała się wyciągnąć rękę do zgody - bądź co bądź dzielili to samo łóżko. - Wciąż nic? - zapytała. Morgan wzruszył ramionami. - Zupełnie. Równie dobrze mogłem nie wydawać w lombardzie czterdziestu funtów na saksofon - nikt nawet nie chce posłuchać, jak gram. Jeżeli dalej tak pójdzie, znajdziesz pracę szybciej niż ja. - Akurat. Nie chcą mnie nawet na ekspedientkę w sklepie - westchnęła. - A te nocne kluby, do których chodzisz? Może one potrzebują dziewczyn? - Cóż, tak. Przypuszczam, że... ale nie powinnaś nawet myśleć o robieniu tego rodzaju rzeczy, Queenie. - Dlaczego nie? To może okazać się lepsze od bycia ekspedientką. - Niektóre z nich to zupełnie okropne miejsca. Chyba zdajesz sobie sprawę, że różnią się trochę od Caf~e de Paris. - Tam są tancerki, prawda? Umiem tańczyć. Morgan chrząknął znacząco. - Tańczyć? To nie wszystko, co te dziewczyny zwykle robią - powiedział. - Rozumiem. - Oczywiście artystki to zupełnie inna sprawa. Niektóre z nich, jak sądzę, cieszą się szacunkiem. Ale to z pewnością nie jest zajęcie dla ciebie... - Dlaczego nie? - Chyba nie chcesz znaleźć się na scenie niemal zupełnie bez ubrania, prawda? To nie jest Gilbert ani żaden cholerny Sullivan. A poza tym, musiałabyś być piosenkarką albo tancerką. - Umiem tańczyć. I mogę nauczyć się śpiewać. - Wszystko to wariactwo. Nie mówimy o tańczeniu w balecie. Taniec egzotyczny to zupełnie coś innego. - Czy to trudne? - Nie przypuszczam... ale skąd mogę wiedzieć? Przeważnie tańczące dziewczyny przybierają jedynie jakieś teatralne pozy i po kolei zdejmują z siebie części ubrania. Jeśli są jakieś trudniejsze role, dostają je zawodowe tancerki. Tak czy inaczej to wszystko jest poza dyskusją. Co powiedziałaby twoja matka? - Nie ma jej tutaj. Poza tym nie sądzę, by uznała to za coś gorszego niż kradzież. - Musisz do niej napisać. Przebaczy ci. Tylko mnie nigdy nie przebaczy. Queenie pokiwała głową. Pomyślała, że to bez wątpienia prawda. - Wciąż próbuję pisać do niej, ale nie bardzo wiem, co jej powiedzieć. - Pociesz ją. - To właśnie najtrudniejsze. Och, Morgan, zabierz mnie ze sobą do klubów. Gdybym tylko mogła dostać pracę tancerki albo jakąkolwiek inną... będzie to przynajmniej krok we właściwą stronę. - Krok w złą stronę - powiedział Morgan stanowczym głosem. Zgasił papierosa, kończąc rozmowę. Queenie wpatrywała się w pobrudzoną, noszącą ślady łez kartkę, na której próbowała napisać list do matki. Czuła, jak ogarnia ją coraz mocniej poczucie beznadziejności i zagubienia. Dzień po dniu siadywała nad tą kartką, wciąż nie wiedząc, co właściwie mogłaby napisać. Że żałuje? Tak było rzeczywiście, ale czy mogło to wynagrodzić matce cierpienia, na które ją skazała? Policja pewnie kręciła się po ich domu, zadając wiele pytań. Queenie próbowała zmusić się, by o tym nie myśleć. I jak zdoła matce wytłumaczyć, że przyszłość tutaj rysuje się jeszcze czarniej niż w Indiach? Postanowiła zaczekać z listem do czasu, gdy będzie miała lepsze wiadomości - kiedyś tak przecież będzie. Podarła rozpoczęty list. Czy mama jej przebaczy? Co powiedziałaby, gdyby mogła zobaczyć swą córkę teraz? Żyjącą z każdym dniem w większej biedzie, podczas gdy Morgan przepija nędzne resztki ich pieniędzy. Queenie nie wiedziała zbyt wiele o alkoholu. Właściwie jego działanie znała tylko z opowieści o swoim ojcu. Była jednak pewna, że wódka Morganowi nie służy. Rano drżały mu ręce. Golił się niestarannie, zacinając się i pozostawiając kępki włosów na policzkach. Miał także przekrwione i podkrążone oczy, a to czyniło zdobycie pracy jeszcze mniej prawdopodobnym. Stał się nałogowym palaczem, bo papierosy były tańsze od jedzenia. Queenie stopniowo zaczęła nienawidzić zapachu tytoniu, którym przesiąkły jej włosy. Myła je często, ale bez rezultatu. Zdawało się, że ten okropny zapach przenikał cały pokój, wszystkie meble, nawet jej ubrania. Queenie nigdy wcześniej nie zaznała nędzy i teraz jej widmo przerażało ją. W Indiach, szczuególnie wśród Anglo_hindusów, zawsze byli ludzie, na których w ciężkich czasach można było liczyć. Nawet najbiedniejsi mieli przyjaciół, krewnych, sąsiadów. Wiedzieli, że w najgorszym razie będą się mieli na kim oprzeć, bo w niczyim interesie nie leżało, by Anglo_hindus stoczył się do poziomu tubylca. Niezależnie jak bardzo biedni byli Anglo_hindusi i tak szło im lepiej niż Hindusom. Poza tym ubóstwo w ciepłym klimacie nigdy nie było tak przerażające jak tutaj, gdzie sprawy mieszkania, ubrania i pieniędzy okazywały się decydujące. Czasem Queenie wpadała w panikę na myśl o tym, co może się z nimi stać, gdy skończą się pieniądze. Wstała i otworzyła pudełko czekoladowych herbatników. Z wieczka popatrzył na nią gruby mężczyzna w hinduskich szatach. Znajdujący się nad nim napis głosił: "Czekoladowe herbatniki Cadmana - czarne i wspaniałe jak Aga Khan". Queenie odgryzła kawałek ciastka i odsłoniła okno, by popatrzeć na moknącą wciąż w deszczu ulicę i jarzące się światła. Usłyszała klucz obracający się w drzwiach i odwróciła się szybko. Ku jej zdziwieniu Morgan uśmiechał się radośnie. To z pewnością nie był jego zwykły, zakłopotany, przepraszający grymas, lecz prawdziwy uśmiech. W jednej ręce trzymał futerał ze swoim saksofonem, w drugiej opakowaną w przemokły brązowy papier butelkę. - Niespodzianka! - powiedział. Zdjął swój mokry płaszcz i rzucił go na krzesło. Chybił jednak i płaszcz łagodnie zsunął się na ziemię. Nie przejmując się tym, Morgan odwinął butelkę. - Szampan! - Po co, na litość boską? - Ach - powiedział, szczerząc zęby. - To niespodzianka. Mam pracę. Queenie poczuła w jednej chwili ogromną ulgę. Przebiegła przez pokój, objęła Morgana i uścisnęła go mocno. - Jaką pracę? - zapytała. - Gdzie? Ile ci będą płacić? - Chwila cierpliwości, jedna chwila - wołał Morgan, rozluźniając jednocześnie drucik zabezpieczający korek butelki. Roześmiał się uszczęśliwiony, gdy korek wystrzelił, opryskując oboje szampanem. Napełnił dwa wyszczerbione kubki do mycia zębów i podał jeden z nich Queenie. Stuknęli się na szczęście. Morgan opróżnił swoje naczynie jednym haustem i natychmiast powtórnie je napełnił. - Pięć funtów tygodniowo - powiedział z dumą. - W zespole jazzowym grającym w nocnym klubie! - Jak się nazywa? - "Paradise". W Soho, na Greek Street. - Czy jest ładniejszy niż "U Firpa"? Morgan łyknął szampana i zamyślił się. Cień niezadowolenia przemknął przez jego twarz. - Nie - powiedział. - Wypij. Queenie piła szampana po raz pierwszy w życiu. Prawdę mówiąc, nigdy wcześniej nie piła żadnego alkoholu. Jego smak wydał się jej wyjątkowo nieprzyjemny. Pęcherzyki powietrza wyglądały bardzo sympatycznie, przyjemnie było również dotykać nosem piany. Ale szampan sam w sobie okazał się obrzydliwie słodki. W dodatku pozostawiał na języku okropny posmak lekarstwa. Morgan musiał zauważyć jej konsternację, bo natychmiast zaczął się usprawiedliwiać. - Obawiam się, że to nie jest prawdziwy francuski szampan - powiedział. - Mimo to jest bardzo dobry - Queenie zdecydowała się być uprzejma, nie chcąc powiedzieć czegoś, co mogłoby zmienić jego nastrój. Ociągając się opróżniła swój kubek - Morgan od razu napełnił go po brzegi. Queenie usiadła na łóżku. Nagle poczuła się słaba, drżały jej nogi. Słyszała kiedyś, że nie należy pić na pusty żołądek. Najwyraźniej była to prawda. Próbowała zebrać myśli, ale ogarnęło ją zmęczenie. - Sądzisz, że znalazłaby się tam jakaś praca dla mnie? - zapytała. Jej głos brzmiał dziwnie - był stłumiony i ochrypły. Zastanawiała się, czy Morgan to zauważył. Nie wyglądało jednak na to - alkohol, który wypił przed powrotem do domu, sprawił, że teraz rozpierała go energia. Był wyraźnie podniecony. - Nie chcę o tym słyszeć, Queenie. Dobrze się czujesz? - Oczywiście, że dobrze - skłamała. W rzeczywistości czuła się chora, była jednak zbyt dumna, by to przyznać. - Pytam, bo wyglądasz na trochę zmęczoną. No, pozwól, że ci pomogę... Morgan usiadł obok niej na łóżku. - Połóż stopy wyżej - powiedział. Chwycił jej nogi za kostki i troskliwie ułożył na łóżku. Queenie westchnęła z ulgą. Najwyraźniej - być może rozmyślnie - źle zrozumiał ten cichy jęk rozkoszy. Rozchylił poły jej szlafroka, rozwiązując przy nim pasek. - Tak będzie ci wygodniej - powiedział. Wypił łyk szampana i odstawił kubek na podłogę. Queenie widziała jego oczy - były ciemne i mętne. Nie takie jak zwykle: łagodne i nieśmiałe. Próbowała owinąć się szlafrokiem, ale jej palce były sztywne i nie mogła zawiązać paska. Nagle poczuła na sobie ciężar jego ciała. Starała się go zepchnąć. Bezskutecznie. Twarz Morgana zbliżyła się tak mocno, że nie widziała już dokładnie rysów jego twarzy. Poczuła jego wargi na swoich, język zagłębiający się w jej usta. Wąsy Morgana drapały delikatną skórę jej policzków. - Queenie - jęknął. - Queenie, kocham cię! Przydusił jej piersi tak, że nie mogła złapać tchu. Jego gorące wargi ciągle kleiły się do jej ust. Musiała walczyć o oddech. Znów próbowała go odepchnąć, ale Morgan nie zwracał na to uwagi. Jedną dłonią chwycił ją za kark, drugą próbował ściągnąć z niej nocną koszulę. Nie rozluźniając swego uchwytu, zsunął się niżej i zaczął całować jej piersi. Miał wilgotne usta i dyszał głośno. Queenie widziała czubek jego głowy i czuła zapach brylantyny, którą wcierał we włosy. Jego wargi smakowały tytoniem, likierem i słodkim szampanem. Przez chwilę Queenie wydawało się, że nie wytrzyma i zwymiotuje. W tym właśnie momencie poczuła rękę Morgana wsuwającą się między jej uda. Obce palce zagłębiły się w jej ciało, wtargnęły brutalnie do środka. Ból nadszedł tak nagle, że Queenie natychmiast zapomniała o mdłościach. - Chcesz tego tak samo mocno jak ja - szepnął ochryple. Pokręciła głową, ale to niczego nie zmieniło. Ciężar Morgana przygniatał ją nadal. Jęknęła z bólu i uderzyła go z całej siły, sama zaskoczona swym gniewem. - Dziwka! - krzyknął Morgan i uderzył ją w twarz. Potem, jakby miał już dosyć przygotowań, zatkał jej usta ręką. Przyciskając głowę Queenie do poduszki, rozpiął spodnie. Uniósł się lekko na łokciach i otwierając ją palcami, brutalnie wszedł w nią tak głęboko, jak tylko mógł. Kiedy zwalił się na nią, głośno krzyknęła. Zaczęła walić go po plecach zaciśniętymi pięściami. Próbowała też kopać, ale na nic się to nie zdało. Pchał dalej, jęcząc cicho, bo odruchowo zacisnęła mięśnie, ściskając go mocno. Kiedy dotarł głębiej, jej wnętrzności przeszył straszliwy ból. Wiedziała, że Morgan przerwał błonę dziewiczą. W chwilę później osiągnął orgazm i Queenie poczuła w środku lepką maź. - Mój Boże, jakże cię kocham - zabełkotał. Zsunął się z niej i głęboko wciągnął powietrze, jakby miał zamiar nurkować. Zamknął oczy i natychmiast zaczął chrapać. Jego spodnie były wciąż rozpięte. Queenie odważyła się w końcu otworzyć oczy i wytrzeć łzy. Zobaczyła jego zwiotczałego penisa, poznaczonego plamkami krwi. Przypuszczała, że ona sama jest jeszcze bardziej zakrwawiona. Teraz, gdy było już po wszystkim, poczuła narastającą panikę - jakby tonęła. Nie mogła znieść widoku Morgana i tego ohydnego pokoju, w którym przez niego wylądowali. Dość. Ani chwili dłużej! Wstała i ubrała się szybko. Nie spojrzała w lustro - bała się tego, co mogła w nim zobaczyć. Zbiegła po schodach i gwałtownie wypadła na ulicę. Nie czuła nawet przenikliwego chłodu. Szła szybko, nie dbając o kierunek marszu. Chciała tylko znaleźć się jak najdalej od Morgana. Deszcz moczył jej włosy, wielkie krople spływały po twarzy. Nie zwracała na to uwagi - nawet gdy zaczęła drżeć na całym ciele. Słyszała już o gwałcie - dziewczynki często szeptały o tego rodzaju rzeczach w szkole. Czy Morgan ją zgwałcił? Na podstawie tej niewielkiej wiedzy, jaką dysponowała, przypuszczała, że tak. W takim razie, dlaczego odczuwa taki wielki wstyd? Dlaczego czuje się winna? Przecież to z pewnością była jego wina, nie jej. Nie miała nikogo, kogo mogłaby o to zapytać. Spacerowała do czasu, gdy zdenerwowanie nieco ją opuściło. Ludzie otwarcie gapili się na nią. Poświęcała im tak samo mało uwagi, co jasno oświetlonym witrynom sklepów na KnightsĂbridge. Starała się spokojnie przemyśleć swą sytuację. Wiedziała, że teraz liczy się tylko jedno: musi uwolnić się od Morgana. Ale jak? Jeśli po prostu odejdzie, to gdzie się schroni? Nie znała tu nikogo, nie miała pracy. Będzie samotna w tym wielkim, obojętnym mieście. Przejeżdżająca taksówka ochlapała ją, ale Queenie nie przejęła się mokrymi butami i pończochami. Stanęła na chwilę w bramie, by strząsnąć wodę z włosów. Jaskrawo umalowana gruba kobieta popatrzyła na nią gniewnym wzrokiem. - Hej ty! - krzyknęła. - Wynoś się z mojego terenu! Queenie nie miała ochoty na kłótnie. Słyszała o prostytucji. W Indiach istniały całe dzielnice zamieszkane przez prostytutki, noszące specjalne stroje. Jednak nawet nie śniło jej się, że coś takiego zdarza się także w Anglii i że biała kobieta również może to robić. Zastanawiała się, co ta spotkana prostytutka powiedziałaby, gdyby Queenie wyznała jej, że właśnie straciła dziewictwwo. Po chwili uświadomiła sobie, że zaczyna histeryzować. Przeszła na drugą stronę ulicy. Przed koszarami na Knightsbridge wartownicy chronili się przed deszczem w swych budkach. Queenie czuła ciepłą, ostrą woń koni dolatującą ze stajni za bramą. Jeden z wartowników zmierzył ją wzrokiem. Była ciekawa, czy wygląda teraz inaczej, czy ludzie jakoś mogą się domyślić... Zerknęła na swe odbicie w oknie wystawowym. Była przemoczona do suchej nitki, ale poza tym w jej wyglądzie nic się nie zmieniło. Odwróciła się od witryny i popatrzyła na drugą stronę ulicy. Przez wysokie okna hotelu "Hyde Park" widziała tańczących ludzi. Ubranych we fraki mężczyzn i kobiety w długich, sztywnych sukniach, wirujących w świetle niezliczonych kandelabrów. Mimo ulicznego zgiełku, do jej uszu docierała muzyka. Wszystko, czego pragnęła w życiu, było właśnie tam, takie bliskie, że niemal mogła tego dotknąć. I tak zupełnie nieosiągalne. Elegancki sportowy wóz zatrzymał się gwałtownie na czerwonym świetle, rozpryskując wodę z kałuży aż na chodnik, na którym stała Queenie. Kierowca otworzył okno, wychylił się i powiedział: - Hej! Bardzo przepraszam. Czy wszystko w porządku? Przyjrzała mu się uważnie. Był ubrany wieczorowo - dostrzegła czarny krawat i biały jedwabny szalik pod wysoko postawionym kołnierzem trencza. Miał długie jasne włosy i przystojną twarz - ale nie pospolicie przystojną, jak to się zdarza aktorom. Raczej interesującą. Tym, co uderzyło Queenie najbardziej, nie była jednak uroda, lecz uprzejmość, z jaką ją potraktował. - Tak, tak. Dziękuję. - Powinna pani wrócić do domu i wysuszyć się - powiedział mężczyzna łagodnie. W tej właśnie chwili światło zmieniło się na zielone. Queenie usłyszała głos kobiety siedzącej obok kierowcy. Typowy głos angielskiej arystokratki - wysoki i zimny. - Och, jedźmy wreszcie, Lucien. Spóźnimy się! Mężczyzna obdarzył Queenie rozbrajającym uśmiechem, jakby chciał przeprosić, że zostawia ją tutaj, w strugach deszczu. Puścił sprzęgło i gwałtownie ruszył, by w chwilę później zahamować przed głównym wejściem hotelu. Do zatrzymującego się samochodu podbiegł portier z parasolem i otworzył drzwi. Z auta wysiadła młoda kobieta. W Queenie zmagały się ze sobą uczucia smutku i radości. To, że młody mężczyzna zwrócił na nią uwagę, zdawało się zwiastować nadejście lepszych czasów. Nie wróci zapłakana do mamy. Teraz wiedziała to już z całkowitą pewnością. Pójdzie z powrotem do ich pokoju, wypije filiżankę herbaty i umyje się. Myśl o stanięciu twarzą w twarz z Morganem już jej nie przerażała. Na razie musi z nim mieszkać, zanim nie będzie mogła wynieść się stamtąd. To zapewne okaże się niełatwe i bolesne. Niemniej konieczne. Wiedziała, że Morgana dręczyć będzie poczucie winy - mogła się zatem nie obawiać, że znów ją zaatakuje. I od tej pory będzie sypiał na podłodze. Przynajmniej - powiedziała sobie zawracając do domu - najgorsze już się stało. Nie jest Morganowi nic winna. Nagle uświadomiła sobie, że jednak jest coś gorszego od gwałtu. Mogła zajść w ciążę. - Nu, co tam? Pracujesz tu zaledwie od tygodnia i już masz problemy? Solly Goldner westchnął ciężko i usiadł obok Morgana przy małym stoliku w pobliżu parkietu tanecznego. Grubymi paluchami zapalił cygaro, dokonując tej dość skomplikowanej operacji z zaskakującą zręcznością. Wsunął zapałki i gilotynkę do kieszonki w kamizelce. Krytycznym okiem przyjrzał się czubkowi cygara. Goldner był gruby. Goldner był mały. Goldner był brzydki. Goldner był łysy, choć wcale nie stary. Ale uwagę ludzi spotykających go po raz pierwszy przyciągało coś innego: jego oczy. Rozważne, zawsze szeroko otwarte, intensywnie wpatrujące się w rozmówcę. Nim skończył dwadzieścia jeden lat, w swej węgierskiej ojczyźnie przeżył Czerwony Terror Beli Kuna, Biały Terror Admirała Horthy'ego, głód, antysemickie pogromy i finansowy chaos. Zanim zjawił się w Londynie, zdążył kilka razy zbankrutować: w Wiedniu, Berlinie i Paryżu. Zawsze sprytnie wymykał się swym wierzycielom, choć czasem byli oni o włos od dopadnięcia go. W Paryżu prowadził międzynarodową agencję fotograficzną, która szybko zwróciła uwagę "Brigade de Moeurs". Nie dość szybko jednak. W czasie gdy zafascynowani funkcjonariusze obyczajówki kończyli sortować olbrzymie pudła pornograficznych zdjęć, które nawet na nich zrobiły wrażenie, Goldner na pokładzie parowca płynącego do Anglii zapalał trzecie tego dnia cygaro. Był z siebie bardzo zadowolony. W Anglii powrócił do swej wcześniejszej profesji właściciela nocnego klubu. Nie tęsknił do zawarcia znajomości z wydziałem obyczajowym Scotland Yardu. Przynajmniej do czasu, gdy zgromadzi dość pieniędzy, by kupić policjantów. Jak większość ludzi pozbawionych wszelkich skrupułów, był sentymentalny. Dlatego właśnie zgodził się usiąść i posłuchać o problemach swego pracownika. Wątpił, czy wdawanie się w rozmowę z Morganem może przynieść mu jakieś pożytki, ale nigdy nie uważał słuchania za stratę czasu. Większość ludzi lubi mówić. On wolał słuchać. - Panie Goldner - powiedział Morgan, zaciągając się papierosem, by uspokoić nerwy. Goldner nie spuszczał z niego oka. - Chciałbym, żeby pan wiedział, że nie mam żadnych zastrzeżeń do mojej pracy. Goldner leciutko skinął głową. Uniósł jedną powiekę jakby chciał pokazać, że to dla niego nic nowego. Takie nic jak ten Anglo_hindus musi być szczęśliwe, że w ogóle ma pracę - pomyślał - i z pewnością nie będzie narzekać. Nie teraz, gdy na ulicach bezrobotni tłoczą się w poszukiwaniu pracy. Rozejrzał się szybko po sali. Zwykle o tak wczesnej porze większość stolików była pusta. Instynkt mówił mu, że dzisiaj przez całą noc nie będzie w klubie tłoku. Nawet dziewczyny przy barze, których praca polegała na przysiadaniu się do klientów i nakłanianiu ich do zamawiania butelek szampana, wyglądały na przygnębione. Goldner zanotował w pamięci, że trzeba nieco przygasić światła i znów skoncentrował się na słowach Morgana. - Mam kłopoty rodzinne, panie Goldner - wyjaśnił Morgan. Oczy Goldnera znów skierowały się w stronę baru. Chciał upewnić się, że dziewczyny piją tylko piwo imbirowe. Nie miał czasu na cudze problemy z rodziną. Wynajął Morgana, bo jemu można było zapłacić najmniej. Teraz Goldner zaczął podejrzewać, że ten nędzny saksofonista, pół_czarnuch, będzie próbował pożyczyć pieniądze, wymyślając jakąś łzawą rodzinną historię. Jeśli sądził, że coś takiego może się udać, Goldner szybko wybije mu to z głowy. - Rodzina to kamień młyński u szyi - powiedział Goldner, rozpościerając szeroko ręce, by pokazać, jak olbrzymi jest to ciężar. - Któregoś dnia Bruno, ten kelner, przyszedł do mnie tonąc we łzach. Jego dziewczynka musiała pójść do szpitala. Ogromny wydatek. Powiedziałem mu: "Bruno, powiedz mi, co twoja córeczka zrobiła dla mnie ?" W przyćmionym różowym świetle wydawało się, że Goldner ma chorobliwie ziemistą, niemal przezroczystą twarz i brodę o dziwnym zielonym odcieniu. Zaciągnął się cygarem, potem pomachał nim Morganowi przed nosem, chcąc podkreślić wagę swych słów. - Każdy musi martwić się o siebie - dodał. - Im szybciej dzieci nauczą się tego, tym lepiej. Morgan otarł sobie pot z czoła. - Tak, tak - zgodził się chętnie, lekko podnosząc głos. - Jestem tego samego zdania. Mam młodą siostrzenicę, która chce stanąć na własnych nogach. Potrzebuje pracy. - Siostrzenica? A co ona potrafi? - Jest bardzo piękną, młodą kobietą. - To niekoniecznie musi być zawód. - Umie trochę śpiewać i tańczyć... ale przede wszystkim jest bardzo piękna. Znacznie piękniejsza od tych wszystkich dziewczyn tutaj. Goldner westchnął. - To akurat niezbyt trudne, mój przyjacielu - powiedział. - A poza tym to i tak nie ma znaczenia. Zanim goście przyjdą tutaj, są już tak pijani, że wszystkie dziewczęta wydają im się piękne. - Gdyby ją pan zobaczył, panie Goldner, wiedziałby pan, że jest niezwykła. Wystarczy ją tylko wpuścić na scenę, to niech mnie diabli, jeśli klienci nie wyłamią drzwi, żeby się tutaj dostać. W tej dziewczynie są pieniądze. - Pieniądze? - zapytał Goldner, wolno cedząc słowa. Zmrużył oczy i popatrzył w stronę małej sceny, gdzie właśnie pojawiła się gruba kobieta o tlenionych włosach i pomalowanej na biało twarzy, przypominającej maskę Kabuki.»* Z tyłu sceny włączono reflektor. Snop światła oświetlił jej desperacki uśmiech i głębokie cienie pod oczami, nieskutecznie ukrywane pod makijażem. Sztuczne rzęsy przypominały grube czarne gąsienice. Kabuki (jap.) - tradycyjny japoński teatr ludowy, posługujący się maskami. (przyp. tłum.) Goldner oszczędzał na artystach - pieniądze, jego zdaniem, kryły się w szampanie, a nie w występach estradowych. W końcu większość ludzi w Anglii odwiedzało nocne kluby wyłącznie dlatego, że po jedenastej wieczorem tylko w nich można było dostać drinka. Nie oczekiwali, że jacyś artyści będą ich zabawiać. Zresztą większość z nich nawet nie zauważała, że ktoś dla nich tańczy. Tak czy inaczej Goldner musiał przyznać, że interes szedł kiepsko. Nie sądził jednak, by występy estradowe mogły tu coś pomóc. Zasępiony obserwował kobietę, rozbierającą się na scenie do błyszczących majteczek i stanika. - No dobrze - powiedział smutno. - Przyprowadź ją, mój przyjacielu. Nie może być gorsza od Mavis. Ale pamiętaj, że niczego nie obiecuję. Czy zgodzi się rozebrać? Morgan wyglądał na wstrząśniętego. - Zupełnie? - Nie bądź głupcem. To nie Berlin czy Paryż. Musi zdjąć tylko tyle ciuchów, by klienci nie spali, lecz pili. - Jeśli chce jeść, będzie musiała robić, co się jej każe - powiedział twardo Morgan. Właściciel klubu pokiwał głową. Striptiz zbliżał się do żałosnego finału, a to znaczyło, że Morgan musi wracać do zespołu. - To właśnie główny kłopot wynikający z posiadania krewnych - powiedział Goldner. - Zawsze chcą jeść. Trzy razy dziennie! W taksówce, w czasie jazdy na - jak to nazywał Morgan - "próbę", Queenie siedziała w milczeniu. Nie wiedziała zbyt dobrze, czego mogą od niej oczekiwać, ale postanowiła, że zrobi wszystko, co jej każą. Chciała wreszcie odnieść sukces. Czuła się, jak żeglarz tonący w morzu, chwytający koło ratunkowe, które da mu ostatnią, choć też nikłą szansę przeżycia. - Uszy do góry - powiedział Morgan, głaszcząc ją po ramieniu. Bez słowa odsunęła się od niego w najdalszy kąt samochodu i utkwiła wzrok w tonącej w deszczu ulicy za oknem. Na chwilę zamknęła oczy. Dwa ostatnie tygodnie były takim koszmarem, że myślenie o nich wywoływało mdłości. Nie płakała. Nie dąsała się. Po prostu przestała odzywać się do Morgana. Zachowywała się tak, jakby nie dostrzegała jego obecności. Spał na podłodze i codziennie błagał ją o przebaczenie. - Przebaczę ci - powiedziała mu w końcu - gdy znajdziesz mi pracę. Taksówka wjechała w Greek Street, gwałtownie skręciła i zatrzymała się. Kierowca złamał chorągiewkę. - Pięć szylingów, szefie - powiedział. Morgan wysiadł, wręczył mu dwie półkoronówki»* i sześciopensową monetę. Kierowca obejrzał sześciopensówkę, wychylił się przez okno i splunął z rozmachem. W obowiązującym dawniej w Anglii systemie pieniężnym 1 korona =5 szylingom (przyp. tłum.). - Dzięki, koleś - powiedział szyderczo. Morgan wsadził głowę do środka. - To wszystko, do cholery, co ci się należy! - zawołał. - Jechałeś okrężną drogą. Myślałeś, że jestem cudzoziemcem, który nie orientuje się, jak jechać? Pomyliłeś się. Bierz sześć pensów i zjeżdżaj. Kierowca nie robił wrażenia poruszonego atakiem wściekłości Morgana. Jego bryłowata, czerwona twarz nabrała pogardliwego wyrazu. Wyjął papierosa z kącika ust i trzymając niedopałek między palcami, próbował odgadnąć, skąd pochodzi akcent Morgana. - Nie sądzę, żebyś był cudzoziemcem - oświadczył w końcu triumfalnie. - Sądzę, że jesteś cholernym mieszańcem. Zerknął na Queenie i mrugnął do niej okiem. - Dlaczego nie wracasz tam, skąd pochodzisz, koleś? - warknął. - Wcale nie potrzebujemy tu twojego kurewskiego gatunku. Zwiększył obroty silnika i puścił sprzęgło. Morgan odskoczył gwałtownie. - I zostaw nasze kobiety w spokoju! - wrzeszczał kierowca. - Rzygać mi się chce, gdy widzę czarnucha z białą dziewczyną. Cisnął sześciopensówkę Morganowi pod nogi i ruszył gwałtownie. Jego śmiech zagłuszył pisk opon. Morgan zatrzymał się na chwilę na chodniku. Próbował przybrać minę człowieka statecznego, którego nie obchodzą wyzwiska bezczelnego taksówkarza. Zwracanie na nie uwagi byłoby rzeczą poniżej jego godności. Spojrzał na Queenie, szukając u niej pomocy lub współczucia. Patrzyła prosto przed siebie, jakby w ogóle nie istniał. Wzdychając weszła za nim na schody. - Dobry wieczór, panienko - powiedział portier, zdejmując na powitanie poplamiony kapelusz. Odwzajemniła jego uśmiech. Setki razy mogła się już przekonać, że Anglicy bez wahania uznają ją za jedną z nich, podczas gdy w Morganie od razu rozpoznawano mieszańca. A w każdym razie mieszkańca kolonii. Decydowały o tym przede wszystkim maniery i akcent, a nie jego wygląd. W Anglii dobre wychowanie i poprawny akcent znaczyły równie wiele jak pieniądze i uroda. Zostawiona sama sobie Queenie z łatwością mogłaby uchodzić za Angielkę, pod warunkiem, że nie zadawano by jej zbyt wielu pytań. I pod warunkiem, że nie byłoby w pobliżu Morgana. Przeszli przez wąski hall ozdobiony oprawionymi fotografiami nadętych, wyzywająco umalowanych, blondynek. Napis nad obrazkami głosił: "Najpiękniejsze dziewczęta Londynu - wstęp tylko dla członków klubu". W szatni zmęczona, tleniona blondynka, która z pewnością nie była jedną z dziewczyn z fotografii, wstała na ich powitanie. Uśmiechnęła się teatralnie, odsłaniając spróchniałe, krzywe zęby. Uśmiech w jednej chwili znikł z jej twarzy, gdy spostrzegła, że to nie klienci, lecz Morgan. Pochyliła się do przodu napierając całym ciężarem ciała na kontuar. - Coś tak wcześnie? - zapytała Morgana. Queenie wciąż zdumiewało, jak złym angielskim mówi większość londyńczyków. Oczywiście nie przypuszczała, że wszyscy będą wyrażać się jak pan Pugh, ale terez miała wrażenie, że nikt tutaj nie mówi poprawnie. Przysłuchiwała się ludziom w Anglii z poczuciem wyższości. Londyńczycy bełkotali w swojej gwarze. Szkoci i mieszkańcy hrabstwa Yorkshire mamrotali niezrozumiale, a Walijczycy mówili z dziwnym zaśpiewem. Myślała o tym, że jej angielski jest lepszy, pomimo że przybyła z Indii. Kobieta z szatni także mówiła cockneyem. - Gdzie jest Solly? - zapytał Morgan. - Pan Goldner jest w środku. Kazał sobie nie przeszkadzać. - Czeka na mnie. - Naprawdę? Wcale mi o tym nie wspominał. - Przypuszczam, że to mnie oczekuje pan Goldner - powiedziała cicho Queenie. Kobieta przyjrzała się jej badawczym wzrokiem. - O, na pewno. Sądzę, że bardzo się ucieszy na twój widok. Pewność siebie - jeśli w ogóle ją miała - opuściła Queenie, gdy wspięła się na zniszczone i strome schody prowadzące na małą scenę. Potknęła się i przez chwilę myślała, że upadnie. Jakimś cudem utrzymała się na nogach i z głośnym hukiem wpadła na scenę. Czuła, że było to wyjątkowo niezgrabne wejście. Na szczęście nikt poza Morganem nie zwrócił na nią uwagi. Rozejrzała się po sali. Nie był to widok zachęcający. Goldner siedział odwrócony tyłem przy małym stoliczku, przeglądając księgi rachunkowe. O dziwo, zdołał jakoś, mimo tuszy, wcisnąć na siebie elegancki i modny dwurzędowy garnitur - garnitur, który byłby elegancki, gdyby założył go ktoś inny. Wyglądało na to, że Goldner jest z czegoś niezadowolony. Morgan usiadł obok, próbując zwrócić uwagę pracodawcy na Queenie. Przez kilka sekund czuła się jak sprzedawany znudzonemu kupcowi niewolnik. Rozzłościło ją to. Mimo że była dopiero siódma, w lokalu paliły się światła, Oślepiający blask nagich żarówek sprawił, że Klub "Paradise" wydał się jej groteskowy. Był zdecydowanie w złym guście. Goldner uważał, że mrok starczy za wszystkie dekoracje. W godzinach otwarcia w lokalu panowały egipskie ciemności. Pod sufitem umieszczono kilka warstw sieci rybackich, z których zwieszały się kolorowe szklane kule i zakurzone, wypchane ryby. Gdy przygasły światła, cały lokal upodabniał się do gigantycznego akwarium. Przy włączonych światłach kojarzył się raczej z targiem rybnym. Wrażenie to wzmacniał jeszcze wygląd Goldnera - ciemne, wodniste, wypukłe oczy i niezdrowa bladość cery nadawały jego twarzy rybi wygląd. Gdy zaciągnął się cygarem, jego usta również poruszyły się jak pysk ryby. Nie podniósł głowy znad papierów. Morgan siedział obok Goldnera z komicznie zadowoloną miną. Jego początkowe obawy znikły, choć Queenie dostrzegła, że niepokoi go brak zainteresowania pracodawcy. Tylko barman i dwaj kelnerzy zwrócili na nią uwagę. Zbici w kupkę za kontuarem wymieniali opinie na temat urody Queenie. Wymachiwali przy tym rękami, by wyrazić swój podziw. To, że wszyscy trzej przerwali pracę, zwróciło w końcu uwagę właściciela klubu. Wyprostował się i rzucił im surowe spojrzenie. Natychmiast powrócili do wycierania szklanek. Goldner odwrócił się w stronę Queenie. - No i co pan na to, panie Goldner? - zapytał Morgan. Goldner zacisnął usta i zamrugał oczami. Nie miał zamiaru okazywać podziwu. Za podziw płaci się pieniądze. Pierwszą zasadą handlu było pozwolić sprzedającemu wychwalać zalety jego towaru. Zadanie kupującego to znaleźć wady. Goldner popatrzył na Queenie poważnie, ale nie dostrzegł w jej urodzie żadnej skazy. Na pierwszy rzut oka wyglądało na to, że Morgan sprzedaje ją poniżej prawdziwej wartości. Właściciel klubu nie spuszczał z niej oka. Nie wyglądała na siostrzenicę Morgana - jej skóra miała kolor kości słoniowej. - Umiesz śpiewać, kochanie? - zapytał. Queenie skinęła głową. - A więc zaśpiewaj. Queenie nie miała specjalnych złudzeń co do swojego głosu, ale stanęła wyprostowana, zamknęła oczy i zaśpiewała: "Każda chwila spędzona z tobą jest szczęśliwa.@ A kiedy cię nie ma dopada mnie smutek..."@ Bez narzucającej rytm orkiestry zuchwała piosenka z Mr Cinders brzmiała bezbarwnie. Musiała to przyznać nawet sama Queenie. Jej głos zdawał się ginąć pomiędzy wypchanymi rybami. - Oczywiście, z orkiestrą wypadłoby lepiej - powiedział Morgan chytrze. Z twarzy Goldnera nie można było niczego wyczytać. Rzucił Morganowi niecierpliwe spojrzenie, potem potarł brodę pulchną ręką, jakby zastanawiał się nad czymś głęboko. - Czy umiesz tańczyć, kochanie? Spróbuj zrobić kilka kroków. Jego gardłowy głos brzmiał uprzejmie, nawet łagodnie, ale słyszalne w nim znużenie nie pozostawiało wątpliwości, co myślał o śpiewie Queenie. Po kilku sekundach wahania zebrała się na odwagę, wyrzuciła w górę nogę i spróbowała zrobić obrót. Nagle poczuła, że jej pięta utkwiła w szczelinie między nierównymi deskami parkietu. Potknęła się, z trudem odzyskując równowagę. Ponownie zrobiła nogą wymach, widząc ku swemu przerażeniu, że jej prawy but zsunął się i przeleciawszy przez całą salę spadł u stóp Goldnera. Właściciel lokalu podniósł go ignorując Morgana, który starał się wytłumaczyć wszystko zdenerwowaniem Queenie - wstał, przeszedł przez parkiet i podał dziewczynie. Zupełnie absurdalnie skojarzyło się jej to z księciem przynoszącym Kopciuszkowi zgubiony na balu pantofelek. Zachichotała. Była to nerwowa reakcja wywołana głęboką rozpaczą. Goldner spojrzał na nią zaskoczony i Queenie poczuła się jeszcze gorzej. - Nie najlepiej, prawda? - zapytała cichutko. Goldner wzruszył ramionami. - No, Reitą Nugent z pewnością nie jesteś - oświadczył. - Ale, szczerze mówiąc, komu potrzebna tutaj Reita Nugent? Rozbierzesz się, kochanie. - Mam się rozebrać? - Tak, jeśli łaska - powiedział grzecznie. - Myślałam, że będę mieć kostium. - I będziesz. Jeśli dostaniesz pracę. Ale najpierw chcę zobaczyć, jak wyglądasz. Myśl o rozebraniu się w obecności kogoś obcego - kilku obcych, jeśli policzyć barmana i kelnerów - sparaliżowała Queenie. Dotąd nigdy nie zdejmowała ubrania w obecności mężczyzny. Popatrzyła w sufit, wprost w szkliste oczy wypchanych ryb. - Czy muszę? - Jeśli chcesz dostać pracę. Chciała. Spojrzała na Morgana, wciąż siedzącego przy stoliku. Pokiwał głową, chcąc ją zachęcić. Jeśli pragnie się od niego uwolnić, musi zrobić pierwszy krok. A jeśli pierwszym krokiem jest rozebranie się, zrobi to. Pomyślała o swojej bieliźnie. Była czysta, ale z pewnością nie najpiękniejsza. - W porządku - powiedziała. - Czy muszę to robić przy Morganie i kelnerach? Godlner westchnął. Zawsze zaskakiwało go, że kobiety czepiają się najbardziej nawet błahych szczegółów. Miał już wyjaśnić dziewczynie, że jeśli dostanie pracę, będzie co wieczór zdejmowała ubranie przed salą pełną obcych ludzi, coś jednak go powstrzymało. Przyjrzał się jej jeszcze raz. Była znacznie młodsza niż początkowo przypuszczał - miała najwyżej siedemnaście lat. Z tonu jej głosu dawało się odczytać, że między nią i Morganem zaszło coś niedobrego. Goldner nie zastanawiał się dotąd nad ich pokrewieństwem. Łatwo było rozpoznać, że Morgan ma domieszkę obcej krwi. Za to dziewczyna mogła być Angielką - choć w jej urodzie kryło się coś jednocześnie intrygującego i tajemniczego. Coś egzotycznego. Goldner błyskawicznie zrozumiał, że to coś jest na wagę złota. Miała śliczną twarz. Tak doskonałą, iż na samą myśl, jakim cennym nabytkiem może stać się ta dziewczyna, na chwilę zakręciło mu się w głowie. Oczywiście musi się znaleźć w dobrych rękach. I z daleka od Morgana, który będzie tylko przeszkadzał, wciąż przypominając o jej pochodzeniu. Trzeba się z nią obchodzić delikatnie - zdecydował. Sapiąc z wysiłku wszedł po schodach na scenę i zatrzymał się o krok od Queenie. Jego potężne ciało zasłoniło ją przed Morganem. Starał się być uprzejmy, opiekuńczy, niemal ojcowski. Położył swą grubą, wilgotną rękę na jej ramieniu. - Rozumiem - powiedział, zniżając głos do szeptu. Nie odwracając się, wrzasnął. - Wyjść! Wszyscy! Odczekał chwilę, potem odwrócił się. - Ty też, Morgan. Morgan wstał, równocześnie rozdrażniony i zdezorientowany. - Dlaczego? Jestem jej wujkiem, do cholery. Odpowiadam za... Goldner wzruszył ramionami. - Młoda dama nie potrzebuje przyzwoitki. Bardzo jasno dała do zrozumienia, czego sobie życzy. Morgan zawahał się. Czuł, że ogarnia go gniew. Szybko ochłonął i skierował się w stronę drzwi. - Poczekam na zewnątrz - powiedział, próbując zachować godność. - Zrób to, mój przyjacielu - uprzejmie odrzekł Godlner. W oczach Queenie dostrzegł mieszaninę wdzięczności i szacunku. Uśmiechnął się, słysząc trzask zamykanych drzwi. Jakież to zdumiewające - pomyślał - że kobiety tak gorąco reagują na każdą, najdrobniejszą nawet uprzejmość. Jeszcze bardziej zdumiewało go jednak to, że tak niewielu mężczyzn zdawało sobie z tego sprawę. I nieliczni tylko gotowi byli zadać sobie trud, by okazywać uprzejmość damom. - Teraz możemy zaczynać - powiedział miękko, kierując się z powrotem do stolika. - Jesteśmy tu tylko we dwoje. Spróbuj myśleć o mnie - hm, może jak o swym lekarzu. - Nigdy nie rozbierałam się przy lekarzu - zgodnie z prawdą oświadczyła Queenie. W Indiach lekarze wciąż hołdowali tradycji wiktoriańskiej - badali swe pacjentki przez suknie, by nie narażać na szwank ich wstydliwości. Tylko mama, babcia i oczywiście niania widziały dotąd Queenie nagą. - Co mam zrobić z moim ubraniem? - zapytała. Goldner założył nogę na nogę, odsłaniając parę ładnych prążkowanych, fioletoworóżowych jedwabnych skarpetek. - Podaj mi je po prostu. Zajmę się nim. Siedział niepewnie na małym, chybotliwym krześle. Chwilami zdawało się, że lewituje. Wyglądał, jak człowiek przygotowujący się do oglądania odsłonięcia pomnika albo umieszczonej w parku miejskim rzeźby. Na jego twarzy malowały się równocześnie cierpliwość, uprzejmość i lekkie znudzenie. Robił wrażenie znudzonego widza, który pragnie nagrodzić aktorów zdawkowymi oklaskami i wrócić do domu, zanim zacznie padać. - Czy chce pan, żebym rozbierała się w jakiś specjalny sposób? - Po prostu rozbierz się. Tak jak to zwykle robisz - powiedział Goldner, zaciągając się cygarem. - Bez ekstrawagancji. Trzeba nauczyć się chodzić, zanim zacznie się biegać. Queenie skinęła głową. Zawsze wierzyła, że pewnego dnia otrzyma swoją szansę, że nadejdzie czarodziejska chwila, która zmieni jej życie. To przede wszystkim ta wiara sprawiła, że znalazła się w Anglii. Nie wiedziała, jak to się stanie i dokąd ją to zaprowadzi. Nigdy nie przyszłoby jej na myśl, że będzie to oznaczało rozbieranie się do naga na scenie w nocnym klubie w Soho. Ale zdawała sobie sprawę, że to jedyna szansa, na jaką może liczyć. Z jednej strony był Goldner, z drugiej mały pokój, który dzieliła z Morganem i dręczące poczucie winy za to, co w nim się stało. Właściciel klubu, skrzyżowawszy ręce na brzuchu, czekał cierpliwie, by zaczęła się rozbierać. Nie wahała się dłużej. Na dobrą sprawę nie miała wyboru. Rozpięła zamek z tyłu sukienki, pochyliła się i ściągnęła ją przez głowę. Wyraz twarzy Goldnera nie zmienił się. Starannie złożył podaną mu przez Queenie sukienkę. - Teraz halka - powiedział. Zawahała się. Nie czuła zbyt wielkiego wstydu stojąc przed nim w samej halce, ale teraz żądał od niej, by posunęła się znacznie dalej. Chwyciła halkę za ramiączka i ściągnęła ją przez głowę. Kiedy podawała ją Goldnerowi, zamknęła oczy. Stała nieruchomo, ze skrzyżowanymi na piersi rękami. Była pewna, że właściciel klubu zauważy, że nosi tanią bawełnianą bieliznę - stanik i białe majtki w różowe różyczki. Jej zrolowane ponad kolanami pończochy podtrzymywały elastyczne podwiązki. Poczuła, że się czerwieni. Spojrzała na Goldnera, ciekawa jego reakcji. Nie było żadnej. Nie wyglądał ani na zainteresowanego, ani na poruszonego. Queenie wiedziała bardzo mało o sztuce striptizu. Widziała oczywiście kilka filmów, ale żaden z nich nie przekraczał granic przyzwoitości. Obdarzyła Goldnera prowokującym, według niej, uśmiechem, po czym uniosła nogę, by powoli zwinąć pończochy. - To niepotrzebne - powiedział. - Jeśli dostaniesz pracę, nauczę cię, co masz robić. Nieco rozczarowana, rozbierała się dalej. Miała trochę kłopotów ze stanikiem. Odwróciła się tyłem do Goldnera. Przez chwilę mocowała się z haftkami. Gdy w końcu udało jej się zdjąć biustonosz, nie miała odwagi znów odwrócić się w stronę właściciela klubu. Słyszała, jak wydmuchuje dym z cygara. Myśl o tym, że miałaby stanąć przed nim rozebrana do pasa, zupełnie ją sparaliżowała. Dobrą chwilę zajęło jej przekonanie samej siebie, że nie ma innego wyjścia. Zamknęła oczy, skrzyżowała ręce na piersi i odwróciła się wolno. - Proszę dalej - powiedział cicho Goldner. Mimo że na scenie panował chłód, poczuła, że oblewa ją fala gorąca. Jakby miała wysoką temperaturę. Zastanawiała się, czy to możliwe, by całe jej ciało spłonęło rumieńcem. Wtedy gdzieś z zakamarków jej pamięci wynurzył się pewien obraz. W sali balowej wirowały w świetle kandelabrów taneczne pary. Błyszczący rolls_royce zatrzymywał się pod hotelem. Wysiadające z samochodów kobiety majestatycznie zmierzały w stronę hotelu. Nosiły drogie futra i kosztowną biżuterię. Opuściła ręce i zaczęła ściągać majtki. - Bardzo, bardzo ładnie - dobiegł ją zadowolony głos Goldnera. - Możesz przerwać. Wystarczy. Pośpiesznie znów założyła majtki. Goldner zobaczył tyle, ile mu było trzeba - odrzucił ją, zanim jeszcze skończyła się dla niego rozbierać. Wydało jej się to wyjątkowo niesprawiedliwe. Otworzyła oczy. Jej starannie złożone rzeczy spoczywały na kolanach Goldnera. - Wystarczy? - Upewniła się. - Tak. Oparła ręce na biodrach, zapominając na chwilę o swych nagich piersiach. Była wściekła na siebie - a także na Goldnera, siedzącego z jej ubraniem przy stoliku. Przypominał żabę albo pływający po stawie liść wodnej lilii. Czuła, że zmarnowała swoją szansę. Chciała przynajmniej wiedzieć, dlaczego. - Co zrobiłam źle? - zapytała, zaskoczona stanowczością swego głosu. Goldner spojrzał na nią zdumionym wzrokiem. - Źle? - Powtórzył. - Nic nie było źle. Po prostu widziałem już dostatecznie dużo. - Dostanę pracę? - Oczywiście, że tak. Zdradzę ci tajemnicę - od początku nie miałem co do tego żadnych wątpliwości. - Więc dlaczego kazał mi się pan rozbierać? - To był test, kochanie. To wszystko. Niektórym młodym kobietom robienie tego rodzaju rzeczy sprawia wiele trudności. Inne to lubią. - Nie ja. - Wiem. To dobrze. Z tymi, które to lubią, zawsze są problemy. Kończą na sypianiu z klientami. Wstał, wszedł na scenę i podał jej halkę i sukienkę. - Możesz się teraz ubrać, Queenie - powiedział. - Jesteś dobra. Przycisnęła ubranie do piersi, nie mogąc uwierzyć, że naprawdę jej się udało. - Naprawdę mam pracę? - zapytała. - Jasne! Masz piękne ciało. Sama wiesz... a twoja twarz jest po prostu nadzwyczajna! Oczywiście będziesz musiała poznać całe mnóstwo rzeczy. Nie szkodzi, wszystkiego cię nauczę. - Czy będę musiała rozbierać się do naga? - Nie, nie. Dostaniesz kostium, który mieści się w granicach dopuszczanych przez prawo. Anglicy w głębi serca są bardzo pruderyjni. Wolą złudzenie nagości od kogoś naprawdę rozebranego. - Kiedy zaczynam? - Przyjdź jutro po południu - zamilkł na chwilę. - Nie musisz przyprowadzać ze sobą Morgana. Queenie skinęła głową. Przyszłość wydawała jej się teraz o wiele jaśniejsza. Odwróciła się tyłem do Goldnera i zaczęła wkładać ubranie. Zdziwiło ją to, że czuła się bardziej zażenowana ubieraniem się niż rozbieraniem w obecności mężczyzny. Schowała się za zasłoną rozwieszoną z boku sceny i szybko wciągnęła przez głowę sukienkę. Stanęła na palcach i zerknęła na Goldnera. Stał na środku sceny, zacierając ręce, jak człowiek, który właśnie znalazł na ulicy szylinga. Zbierała się na odwagę, by zadać mu najważniejsze pytanie. - Ile będę zarabiać? - zapytała w końcu nienaturalnie głośno. - Siedem funtów tygodniowo - powiedział, nerwowo mrugając oczami. Milczała. Wielkość sumy odebrała jej głos. O takich zarobkach nawet najlepiej wyszkolona maszynistka mogła tylko marzyć. Queenie nie wierzyła w swoje szczęście. Goldner kręcił się nerwowo, czekając na odpowiedź. - No dobrze - powiedział. - Dziesięć funtów. To wszystko, co mogę ci dać. I będziesz musiała na to zapracować. Popatrzyła na niego, zawstydzona, że błędnie zrozumiał jej milczenie. Potem uśmiechnęła się promiennie. - Dziękuję - szepnęła. Goldner odetchnął z ulgą. Zrobił niezły interes, dając jej dziesiątkę. Podobał mu się też sposób, w jaki sprawdziła, czy da jej więcej niż siedem funtów. Być piękną to ważne, ale to jeszcze za mało. By zrobić karierę, dziewczyna musiała również mieć głowę na karku. Głupie dziewczyny szybko zachodziły w ciążę, albo uciekały z niewłaściwymi mężczyznami. Pomógł Queenie założyć płaszcz. - Morgan czeka na zewnątrz - powiedział. - Sądzę, że będzie zadowolony. - Tak - odparła posępnie. - Powiesz mu, ile zarabiasz? Queenie zawahała się przez moment. - Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, wolałabym chyba przyznać mu się tylko do siedmiu funtów. Goldner poklepał ją po ramieniu. - Bardzo rozsądnie - uśmiechnął się pogodnie. Dziewczyna ma głowę na karku - powiedział do siebie. Daleko zajdzie. - Siedem funtów tygodniowo! - zawołał Morgan. - Powinnaś zażądać piętnastu. Dlaczego wcześniej nie naradziłaś się ze mną? Queenie nie odpowiedziała. W istocie rzeczy wcale go nie słyszała. W "Painted Lady" panował nieopisany tłok i hałas. Queenie rzadko odwiedzała puby. Akurat te angielskie instytucje nie miały dla niej żadnego uroku. Morgan natomiast potrafił siedzieć w pubie całymi godzinami. Ona zawsze czuła się pomiędzy tymi wszystkimi hałaśliwymi i pewnymi siebie ludźmi wyjątkowo niezręcznie i samotnie. Nie znała nikogo w tym kraju. Wszystko, co o nim dotąd wiedziała, pochodziło z lektury "Daily Express" i wysłuchiwanych co wieczór opowieści Morgana. - Dlaczego nie porozmawiałaś ze mną, zanim przyjęłaś pracę? - powtórzył. Zastanawiała się, czemu Morgan jest tak przygnębiony. Dopiero po chwili uświadomiła sobie, gdzie leży problem - jej pensja była wyższa niż jego. Za zdejmowanie ubrania dostawała tyle, co on za grę na saksofonie - mając w dodatku lepsze widoki na przyszłość. Goldner wypłacił jej tygodniową pensję jako zaliczkę - po namyśle zdecydowała się zataić to przed Morganem. - Zaproponował mi pracę. Przyjęłam ją. O czym tu rozmawiać? - Nie dostałabyś tej cholernej pracy beze mnie. Powinnaś pozwolić, bym pomówił z Goldnerem. Queenie łyknęła imbirowego piwa. Morgan poczerwieniał. Był wyraźnie rozdrażniony. Nie miała zamiaru dać mu pretekstu do zrobienia sceny w zatłoczonym pubie. Wiedział, że w oczach Goldnera stracił twarz i podejrzewał, że w oczach Queenie także. - Wiem o tym - powiedziała łagodnie, próbując go uspokoić. - Jestem ci bardzo wdzięczna. - Nie potrzebuję twojej cholernej wdzięczności - zachrypiał. Alkohol zawsze zwalniał jego reakcję. Z wyraźnym trudem zapalił zapałkę. Ręce drżały mu jednak tak mocno, że nie mógł trafić nią do papierosa. Próbował do czasu, aż oparzyła mu palce. Krzyknął z bólu, wypuszczając ją z ręki. - Sparzyłem się - powiedział cieniutkim i zdziwionym głosem małego dziecka. W oczach Queenie nie znalazł współczucia. Niezależnie od tego, jak bardzo był pijany, doskonale wiedział, co to oznacza. - Myślałem, że będziemy ze sobą szczęśliwi - szepnął. - Po to tutaj przyjechaliśmy. Teraz obydwoje mamy pracę. Możemy znaleźć sobie ładne mieszkanie. Zacząć życie na nowo... Wciąż cię kocham, Queenie. Wiesz o tym. Przepraszam cię za to, co się stało. Tak, Queenie dobrze o tym wiedziała. Morgan sto razy dziennie mówił, że ją kocha. Przepraszał jeszcze częściej. W Indiach wydawał jej się starszy, mądrzejszy, inteligentniejszy. Nawet pociągający. Tutaj jednak, odkąd wiedziała, że poradzi sobie sama, przemienił się w jej oczach w śmiesznie patetyczną postać. W małego, ubogiego, zastraszonego człowieka, który pił stanowczo za dużo i marzył tylko o uczciwych, a zarazem nudnych rzeczach. Co gorsza, nie wyglądało na to, że będzie umiał zrealizować którekolwiek ze swych marzeń. Queenie popatrzyła na niego chłodno. Spod przekrzywionego krawata widać było spinkę do kołnierzyka. Miał szkliste oczy i źle przystrzyżone wąsy. Owinął poparzone palce chusteczką do nosa. W pobliskich teatrach musiała kończyć się przerwa, bo wielu ludzi zaczęło w popłochu opuszczać pub. Świeże powietrze, które wdarło się do środka przez szeroko otwarte drzwi, na moment otrzeźwiło Morgana. - Często marzę o powrocie do Indii - powiedział miękko. - A ty? Przez chwilę panowała cisza - czasem w zatłoczonych barach wszyscy niespodziewanie jednocześnie milkną. Dzięki tej ciszy Queenie usłyszała, jak jakaś kobieta przenikliwym szeptem strofuje swego towarzysza. - Basil! Przestań się wreszcie gapić na tę ciemnowłosą piękność. To wulgarne. Hałas w pubie znów się nasilił i odpowiedź owego Basila nie dotarła już do niej. Dobiegł ją jednak śmiech kobiety i jej słowa: - Dużo bym dała za taką twarz! Queenie odwróciła głowę, by móc zobaczyć rozmawiającó parę w lustrze. Właśnie wychodzili. Jeśli chodzi o "Basila", zdołała jedynie ujrzeć szerokie plecy w dobrze skrojonym płaszczu z aksamitnym kołnierzem. Strój jego towarzyszki był tak błyszczący i kolorowy, jak złote broszki, które Queenie oglądała na wystawie "Aspreya" na Bond Street. Na długą, zieloną suknię narzuconą miała futrzaną kurtkę. Nosiła złoty naszyjnik i mały kapelusik, mieniący się różnymi odcieniami zieleni. Kobieta zatrzymała się przy drzwiach i jeszcze raz spojrzała na Queenie. W jej wzroku nie było zazdrości ani wrogości. Na małej twarzy w kształcie serca malował się raczej podziw niż zawiść. Miała absurdalnie wyskubane cienkie brwi, mocno pomalowane tuszem rzęsy i pociągnięte szkarłatną szminką usta. Zniknęła w nocnych ciemnościach. W stęchłym powietrzu pubu unosiła się jeszcze przez chwilę woń jej kosztownych perfum. Queenie z zazdrością chłonęła ten zapach. Był słodki, trochę przypominał piżmo. Jakże różnił się od woni zwiędłych kwiatów, jaką zwykle pachniały tanie perfumy. Postanowiła pamiętać ten zapach aż do dnia, w którym będzie mogła sobie pozwolić na kupno drogich perfum. Morgan wciąż z nadzieją czekał, że Queenie odezwie się do niego. Patrzył na nią bez słowa. Było to spojrzenie pełne miłości i poczucia winy. Niewykluczone, że dla niego obie te rzeczy niczym się nie różniły. - Przecież możesz wrócić - powiedziała cicho. Roześmiał się ironicznie. - Do więzienia? - Możesz przekonać panią Daventry, by wycofała skargę. Zwróć jej pieniądze za bransoletkę. W ratach. To możliwe. - A wróciłabyś ze mną? - zapytał. Przecząco pokręciła głową. - Nigdy tam nie wrócę. Morgan podniósł szklankę i wychylił ją do dna. Gdy whisky dotarła do żołądka, przymknął na chwilę oczy. Otrząsnął się gwałtownie, jakby kopnął go prąd. Potem milczał kilka sekund, czekając, aż przyjemne ciepło rozejdzie się po całym ciele. - No cóż, trudno. Zabrzmiało to tak, jakby powiedział: "Nigdy się mnie nie pozbędziesz" - pomyślała Queenie. Uciekła do Anglii, by nie ugrzęznąć w ciasnym, małym anglo_hinduskim świecie. Morgan natomiast przyjechał tu dla niej. Niezależnie od tego, jak wiele razy ją przepraszał, była pewna, że gdzieś w jego umyśle kryje się przekonanie, iż miał prawo zrobić to, co zrobił. W Indiach przecież uwodziła go obietnicą nagrody. - Chcę już wracać do domu - oświadczyła. - Mamy dużo czasu. Zamówię jeszcze jednego drinka. - Morgan wstał, chwiejąc się lekko. Potem wyprostował się i popatrzył w stronę kontuaru. Dojście do baru zdawało mu się wyczynem, wymagającym pełnej koncentracji. Zerknął na Queenie. - Możesz dać mi funta? Queenie potrząsnęła głową. - Goldner nie dał ci kilku funciaków zaliczki? - Oczywiście, że nie. Kołysał się w przód i w tył. Przez chwilę Queenie sądziła, że Morgan nie wytrzyma i wybuchnie. Z trudem powstrzymała się od ucieczki. Nie obawiała się tego, że Morgan mógłby ją uderzyć, lecz bała się kłótni w miejscu publicznym, na oczach obcych ludzi. Wtedy, niespodziewanie, z taką godnością, na jaką tylko mógł się zdobyć, Morgan usiadł przy stole. - Och, Queenie - powiedział smutno. - Cholernie źle kłamiesz. - Zaufaj mi, kochanie. Queenie zastanawiała się, czy ma jakiś wybór. Siedzieli w biurze Goldnera, w suterenie klubu. Przez małe okienko pod sufitem widać było jezdnię i buty przechodniów. Namalowany jaskrawymi farbami szyld nad wejściem głosił: "Klub "Paradise" - Egzotyczne pokazy - tylko dla członków klubu!" W godzinach otwarcia lokalu przed wejściem stał portier, który wyjaśniał wszystkim zainteresowanym, że kartę członkowską można od ręki kupić za gwineę.»* Tajemnicze angielskie zasady przyznawania koncesji wymagały tego niewielkiego, lecz równocześnie dochodowego wybiegu. Kluby "tylko dla członków" miały prawo sprzedawać alkohol o każdej porze dnia i nocy. Jedyną niedogodnością było to, że musiały także podawać jedzenie - dla Goldnera oznaczało to konieczność utrzymywania kuchennego personelu, a co za tym idzie, zwiększenie wydatków. Rozwiązał ten problem, doliczając automatycznie do wszystkich rachunków opłatę za kolację. Każdy klient czy prosił o to, czy nie, otrzymywał teraz talerz kanapek z wołowiną z puszki. Kosztowało go to jedną gwineę. 1 gwinea =21 szylingów (przyp. tłum.) Często taki talerz kanapek wędrował od stolika do stolika przez całą noc, bo tylko najbardziej roztargniony i nieostrożny gość odważyłby się go dotknąć. Jeśli zaś dokładnie odkurzyło się kanapki, można było użyć ich ponownie kolejnej nocy. - Co jest złego w imieniu, które mi nadano? - zapytała Queenie. - Nie ma w nim nic złego, moja droga. Jednak jak na imię sceniczne brakuje mu klasy. - Zawsze nazywano mnie Queenie. - Tak, i z pewnością twój ukochany także będzie chciał cię nazywać w ten, pełen uroku, sposób. Ale potrzebujesz scenicznego pseudonimu. Poza tym wierz mi, że zmienianie nazwisk to nic złego. Popatrz na Lorda Montague - kiedyś nazywał się Samuel Isaacs. Albo, na przykład ja - zaczynałem jako Zoltan Goldschmeidner. Zdarzyło mi się po drodze kilka razy zmienić swoje personalia. Potrzeba nam czegoś, co podkreśliłoby twoje - jak to powiedzieć - egzotyczne cechy. Queenie brzmi zbyt zwyczajnie, wierz mi. Przemyślałem to i wydaje mi się, że najodpowiedniejsze byłoby coś orientalnego. Queenie poczuła się urażona. - Orientalnego? - zapytała. - Jestem Angielką. Goldner popatrzył na nią. Jego twarz znajdowała się od jej tylko o kilka cali. Sceptycznie przygryzł dolną wargę. - Ja również - powiedział. - Z dumą noszę brytyjski paszport - jest o tyle lepszy od moich wszystkich poprzednich. Chcę cię tylko przekonać, że twoje występy powinny mieć orientalny posmak. - Proszę, panie Goldner... Mamie się to z pewnością nie spodoba. Goldner opadł na oparcie i wzniósł oczy ku górze. Wpatrywał się w sufit, jakby szukał w nim natchnienia. - Ach, matki - powiedział ponuro, głęboko wzdychając. - Powiedz, czego najbardziej pragnie twoja matka, kochanie? Chce, żeby ci się udało! Czyż wszystkie matki nie tego chcą dla swoich dzieci? - Tak, ale z pewnością nie pragnie, by ludzie myśleli, że jestem ze Wschodu. - Czy mieszka w tym kraju? Nie? Więc nie musi nic wiedzieć, prawda? Czy pisujesz do niej? - No, cóż... - Musisz. Musisz! - skarcił ją Goldner. - Matki się martwią, jeśli nie mają wiadomości od swych córek. Bardzo się tym przejmują. - Policzki Goldnera błyszczały. - Czasem nawet zaczynają prowadzić małe śledztwa, piszą listy do władz... i tak dalej, i tak dalej. - Położył rękę na sercu. - Czy kochasz swoją matkę, Queenie? - Oczywiście. - Więc musisz mi przyrzec, że napiszesz do niej. - Próbowałam, ale to takie trudne. Widzi pan... - Wiem, że trudne. Nie miałem na myśli jakiegoś specjalnie długiego listu, moja droga. Wcale nie. Jestem pewny, że twoja matka nie pragnie wiedzieć o wszystkim, co tutaj robisz. Wyślij jej pocztówkę, Queenie. Jeszcze dzisiaj. I odtąd wysyłaj mnóstwo pocztówek. "Czuję się dobrze. Jestem szczęśliwa. Mam nadzieję, że ty też. Kocham cię". Po prostu pisz zawsze coś w tym rodzaju... Twoja matka mieszka w Indiach? - Tak - powiedziała. Zastanawiała się, dlaczego nigdy sama nie pomyślała o pocztówkach. Postanowiła kupić kilka w drodze do domu. Mimo okazywania sentymentalnych uczuć, Goldner ani na chwilę nie tracił swej dobrotliwej przenikliwości. - Czy Morgan jest rzeczywiście twoim wujkiem? - Tak. - Ze strony matki czy ojca? - Jest bratem mojej matki. - Rozumiem. A ojciec? Też mieszka w Indiach? - Nie, był Irlandczykiem - zamilkła na chwilę. - Nie wiem, gdzie jest teraz. Goldner zapalił cygaro. Problemy i zwyczaje Indii były mu całkowicie obce, ale bez trudu zrozumiał sytuację i niechęć Queenie do pojawiania się w "egzotycznych" rolach. Ciekawiło go, jak ciemną skórę miała jej matka, ale uświadomił sobie, że dopóki przebywała w Indiach, nie miało to żadnego znaczenia. Zamyślony, zaciągnął się cygarem. - Musisz zrozumieć jedno - powiedział. - Wynająłem cię i zgodziłem się na tak wysoką - jak dla początkującej aktorki - pensję, tylko dlatego, że jesteś niezwykła. Wyglądasz inaczej niż wszystkie dziewczyny tutaj. Gdybym potrzebował Angielki o blond włosach, miałbym w czym wybierać. I z pewnością zapłaciłbym znacznie mniej niż dziesięć funtów tygodniowo. To, że masz trochę egzotyczną urodę, stanowi twój kapitał, jak nazywamy to w biznesie. Poza tym, szczerze mówiąc, mam już kostium dla ciebie. Rozumiesz? Woalki i tak dalej. Kosztował mnie znacznie więcej niż dziesięć funtów. Szukałem do niego odpowiedniej dziewczyny. Łatwiej mi znaleźć nową aktorkę niż zmienić kostium. Czy to jasne? Queenie kiwnęła głową. - Dobrze. Powiem ci coś o Anglikach, Queenie. Nie mają żadnych romantycznych iluzji co do swoich kobiet. Moim zdaniem Angielki są całkiem atrakcyjne, problem w tym, że przeciętny Anglik wcale tak nie uważa. Nie wiedzieć czemu, pragnie odrobiny tajemniczości. I dlatego musimy postarać się, byś była tajemnicza. Nie zbyt tajemnicza, oczywiście - ten sam Anglik nie przepada za cudzoziemcami. Będziemy mówić, że jesteś angielską dziewczyną, która nauczyła się tańczyć w Indiach. Weźmiemy to, co najlepsze z obu krajów. Queenie nie musiała się długo nad tym zastanawiać, by stwierdzić, że jest to bez sensu. W Indiach dziewczyny z angielskich rodzin nie zadawały się z tubylcami - to było nie do pomyślenia. A taniec, o którym myślał Goldner, wykonywały profesjonalne tancerki, na życzenie bogatych muzułmanów. Z drugiej strony z każdą chwilą coraz bardziej stawało się dla niej jasne, że Goldner stworzył jej możliwość wymyślenia sobie nowej przeszłości - przeszłości bez Morgana. A jeśli on zniknie z jej życia, któż poda w wątpliwość jej angielskie pochodzenie? Niewiele dobrego wynikało z bycia Anglo_hindusem w Indiach. Jeszcze mniej zaś w Anglii. Starała się wymyślić sposób, w jaki Angielka mogłaby nauczyć się tańczyć jak muzułmanka, ale nic nie przychodziło jej do głowy. - Nie wiem, jak mogłoby się to zdarzyć - powiedziała posępnie. - Och, daj spokój. Wszystko może się zdarzyć. Tym bardziej w kraju takim jak Indie. Przeczytałem swoją porcję Kiplinga, kochanie. Queenie także przeczytała swoją porcję - w szkole książki Kiplinga stanowiły obowiązującą lekturę. Jednak jej Indie bardzo różniły się od Indii pisarza. - Kalkuta w niczym nie przypomina "Księgi dżungli" - wyjaśniła. - Ani "Kima". - Zapomnij o Kalkucie! Gdy ludzie mówią o Indiach, myślą o maharadżach, polowaniach na tygrysy, klejnotach, pomalowanych słoniach, a nie o Kalkucie. - Kiedyś widziałam pomalowanego słonia. Nawet dwa. - No widzisz. Bądź rozsądna. Nikt nie pozna prawdy, nikt też nie będhie zadawał zbędnych pytań. Poza tym mogłaś wychować się w pałacu maharadży. Któż zaprzeczy? - Nie rozumiem, jak coś takiego mogłoby się zdarzyć? - Adoptowane dziecko? - Dlaczego maharadża miałby adoptować angielską dziewczynkę? To nie jest możliwe, panie Goldner. A w Anglii żyje wielu ludzi, którzy wiedzą sporo o Indiach. Goldner westchnął. - Ja tylko staram się ci pomóc - powiedział nieco rozżalonym głosem. - Czy w pałacach maharadżów nie mieszkają żadni Anglicy? - Nie wiem. Nigdy nie widziałam maharadży. Przypuszczam, że Anglicy dowodzą ich wojskami... Mówiąc to, Queenie uświadomiła sobie, że tak było prawie zawsze. Oznaczało to, obniżenie statusu miejscowych książąt, którzy nieustannie narzekali na naruszanie ich praw. Takie historie opisywano zwykle na pierszych stronach gazet, przynoszonych przez Morgana na podwieczorek. Queenie czytała je, gdy Morgan przerzucał kolejne kartki w poszukiwaniu wyników gonitw na wyścigach. - Twój ojciec mógł być pułkownikiem. Jak to ich tam nazywają? - Sahibami. - O, właśnie. - Jeśli był pułkownikiem, dlaczego miałabym tam tańczyć? Goldnera zaskoczył zdrowy rozsądek dziewczyny. Nie miał jednak zamiaru rezygnować. - Uciekłaś z domu - zaproponował. - Najlepiej nie wdawać się w szczegóły. Wyrastałaś w olśniewającym pałacu maharadży... - Którego? - To jedna z tych rzeczy, które pominiemy milczeniem - zniecierpliwiony Goldner strzelił palcami. - Otoczona przez bogactwo, przepych, zawieszona pomiędzy dwoma światami. Znana jako... Byłaś znana jako? - Nie mam pojęcia. - Lakszmi? Queenie zachichotała. - Trudne do wymówienia - wymamrotał Goldner, porzucając tę myśl. - A co sądzisz o Rani? Czy nie tak w Indiach nazywa się członków rodziny królewskiej? Queenie zastanawiała się przez chwilę. - Wydaje mi się, że maharani to tytuł, który nosi żona maharadży - wyjaśniła. Księżniczka nazywałaby się więc maharanji. Przypuszczam, że o angielskiej księżniczce mówiono by maharanji_sahib, czy coś w tym rodzaju... Goldner machnął cygarem, chcąc pokazać swój brak zainteresowania językiem Hindusów i etykietą obowiązującą na dworze w Indiach. - Rani pasuje jak ulał. Nie podamy im twojego prawdziwego nazwiska. Nie chcesz przecież przynieść wstydu swojemu ojcu. Coś w tym stylu... Queenie zawahała się. Nie była pewna, czy nie da się komuś złapać na kłamstwie. Wymyślona historia była bardzo skomplikowana. Im dłużej jednak o niej myślała, tym mniej wydawało jej się prawdopodobne, by ktoś próbował ją podważyć. Wszystko to brzmiało w jej uszach niewiarygodnie, ale miało też pewne dobre strony. Trudno byłoby przez całe życie udawać, że nie urodziła się w Indiach, czy też, że przeżyła dzieciństwo w jakimś innym kraju. Zbyt wiele jej wiedzy pochodziło z Indii - nie mogła zupełnie się tego wyprzeć. Była dostatecznie rozsądna, by zdać sobie sprawę, że nie uda się jej przez dłuższy czas obstawać przy całkowicie wymyślonej historii. Mówiono jej, że niektóre anglo_hinduskie dziewczyny, przyjechawszy do Anglii utrzymywały, że są Hiszpankami czy Włoszkami, próbując w ten sposób wyjaśnić swoją ciemną, egzotyczną karnację. Queenie wiedziała jednak zbyt mało o Hiszpanii i Włoszech, by podjąć takie ryzyko. Poczuła ulgę. Wszystko, co musiała zrobić, to tylko oddać się w ręce Goldnera. To wystarczy, by w jednej chwili przestać być Anglo_hinduską. Cała rzecz była tak prosta, że wyglądała na prawdziwy cud. Doskonałe wyjście z kłopotliwego położenia pod warunkiem, że nikt nie okaże się zbyt dociekliwy. I jeśli Morgan będzie milczał - pomyślała z nagłym lękiem. Od pierwszej chwili rozumiała, że dla niego w ogóle nie ma miejsca w tej historii. - A co z Morganem? - zapytała. - To mu się nie spodoba. - Zajmę się nim. Jeśli chce pracować, musi robić to, co mu każę - w głosie Goldnera brzmiała nikła, lecz zauważalna groźba. Queenie uświadomiał sobie, że istnieje jeszcze inna strona jego osobowości, o której dotąd nie miała pojęcia. Goldner nie był wcale taki łagodny, na jakiego wyglądał - postanowiła zawsze o tym pamiętać. - Oczywiście, jest twoim krewnym i trzeba go szanować. Ale im dalej będzie się od ciebie trzymał, tym mniej potrzebne będą nowe wyjaśnienia. Rozumiesz? Rozumiała. Mogła udawać, kogo tylko chciała, z dużą szansą, że jej się uda. Morgan nie mógł. Pokiwała głową. - To nic niezwykłego. Mam krewnych, których darzę głębokim szacunkiem, nawet ich kocham, a mimo to wolę, żeby trzymali się ode mnie z daleka, przynajmniej na kilometr. Na przykład moja ciocia Sara... ale to teraz nieważne... - Goldner wzdrygnął się. - Pozwól, żebym to ja z nim rozmawiał. Przekonam go, że jest to w tym samym stopniu w jego co w moim i twoim interesie. Poza tym, co rodzina to rodzina. Powinien być z ciebie zadowolony. To wydawało się Queenie raczej nieprawdopodobne, ale chętnie powierzyła Goldnerowi załatwienie wszystkiego. - Wspaniale. - Na czole Goldnera perlił się pot. - To twój najbliższy krewny mieszkający w Anglii, prawda? Queenie zawahała się. Trudno jej było myśleć o Morganie w ten sposób, ale Goldner miał rację. Zastanawiała się, o co może mu chodzić. Właściwie zupełnie bez powodu zrobiła się podejrzliwa. Choć z drugiej strony niby przypadkowe pytanie Goldnera było tak starannie przygotowane, że podejrzenia wprost same się nasuwały. Queenie żałowała, że nie zna nikogo, komu mogłaby całkowicie ufać. Za nic nie zaufałaby Morganowi. Chciała wierzyć Goldnerowi, ale był tylko obcym człowiekiem, pragnącym zarobić na niej jak najwięcej pieniędzy. Przez chwilę poczuła się ogromnie samotna. Szybko jednak otrząsnęła się z tego. Przebyła tysiące mil w poszukiwaniu takiej szansy - jakiejkolwiek szansy - i w tej chwili nie ulegnie strachowi. Teraz musiała sama decydować o sobie. - Przypuszczam, że tak - odpowiedziała. - Czemu pan pyta? - Lubię wiedzieć jak najwięcej o ludziach, którzy dla mnie pracują, kochanie. Szczególnie o tych, w których karierę chcę zainwestować dużo pieniędzy. Jak w twoją na przykład... A tak przy okazji, ile ty masz właściwie lat? - Dziewiętnaście. Goldner uśmiechnął się smutno. - Nigdy nie powinno się okłamywać swojego wspólnika, kochanie. A chciałbym, żebyś zawsze myślała o mnie jako o swoim partnerze. - Mam prawie osiemnaście. - To już bardziej prawdopodobne. Zaufanie, moja droga, to najważniejsza rzecz w biznesie. Pochylił się nad biurkiem i zaczął grzebać w rozrzuconych na nim papierach. Podał Queenie krótki, pisany na maszynie dokument. - Papiery, papiery - westchnął. - Tyle absurdów: podatki, znaczki skarbowe, zezwolenia na pracę. Wszystkie rzeczy istnieją tylko po to, by utrudniać życie biznesmenom. Gdybyś mogła podpisać się na dole strony... Podał je złote wieczne pióro. Queenie już miała odkręcić skuwkę, lecz w ostatniej chwili zatrzymała się. - Co to jest? - zapytała. - Pokwitowanie na dziesięć funtów, które dostałaś ode mnie jako zaliczkę. Poza tym zgoda na to, żebym publikował twoje zdjęcia, reklamując w prasie występy. I tak dalej... zwykła formalność. Przeczytaj to sobie, kochanie. Przeczytaj. - Czy nie powinnam wcześniej porozmawiać z Morganem? - Jeśli chcesz... - Goldnerowi wyraźnie nie robiło to różnicy. Jednak jego głos stał się nieco chłodniejszy. - Szczerze mówiąc, sądzę, że zrobisz lepiej słuchając moich, a nie jego rad. Wyglądał na trochę rozczarowanego, ale nie poirytowanego. - Mogę dla ciebie zrobić naprawdę dużo, Queenie. I bardzo się staram. Ale nie zdołam nic uczynić, jeśli będziesz biegała do Morgana z każdą bzdurą. Poza tym, jeśli nawet jest twoim wujem, to nie znaczy przecież, że jesteś jego własnością. Prawda? - Nie, nie znaczy - potwierdziła Queenie i żeby to udowodnić - zarówno Goldnerowi, jak i sobie - energicznie podpisała się na podsuniętym jej dokumencie. W jednej chwili właściciel lokalu odzyskał dobry humor. - Jeszcze tu - poprosił. - Doskonale. Porozmawiam z Morganem trochę później. Zostaw to mnie. Poczekaj, aż zobaczysz swój kostium! Wyjął wieczne pióro z jej ręki, zamknął je dokładnie i schował do kieszeni. Wpiął podpisany dokument do leżącego na biurku jasnoniebieskiego skoroszytu. Queenie uświadomiła sobie, że jak dotąd nie padło ani słowo o tym, co właściwie ma robić na scenie. Goldner zdawał się tym nie niepokoić. Postanowiła go jednak o to zapytać. Nie miała zamiaru w żaden sposób wygłupiać się na oczach widzów. Nawet za dziesięć funtów tygodniowo. Wyglądał na zaskoczonego. - Co robić? - powtórzył bezwiednie. - Moja droga, po prostu wejdziesz na scenę i bardzo powoli rozbierzesz się. Musisz to robić z wdziękiem. Potem jeszcze wolniej ubierzesz się. To wszystko. - Nie muszę tańczyć? - Żadnego tańca. Będziesz robiła to, co ci powiem. Pamiętaj tylko, żeby zawsze wybrać sobie spośród publiczności jednego mężczyznę. I patrz na niego przez cały czas. To ci pomoże. - To nie przypomina gry na scenie. - Rzeczywiście nie, moja droga. Ludzie będą przychodzić, by zobaczyć ciebie, a nie grę. Zjawią się, by obejrzeć najpiękniejszą dziewczynę w Londynie, Queenie. I powiem ci coś jeszcze - choć prawdopodobnie wcześniej czy później będzie mnie to drogo kosztować - nie odejdą stąd rozczarowani. 8. Przy stoliku, stojącym obok sceny, siedziały cztery osoby. Ujrzawszy je przez okienko w drzwiach swego biura Goldner pośpieszył, by osobiście się z nimi przywitać. Na pierwszy rzut oka umiał rozpoznać w kobietach damy, choć nieczęsto zdarzało mu się gościć je u siebie w lokalu. Obie siedzące przy stoliku kobiety miały na sobie wieczorowe suknie i futrzane etole. Podejrzewał, że wybrały się na zwiedzanie slumsów, a gdy usłyszał ich śmiech, był pewien, że się nie pomylił. Nie czuł się dotknięty. Bogaci miewają okropne maniery, tym gorsze im są bogatsi, ale to nie było już jego zmartwieniem. Skoro kilku bogatych ludzi pojawiło się w jego lokalu, to nawet jeśli przyszli tylko po to, by się pośmiać, po nich przyjdą następni. Kiedy szybkim krokiem ruszył w ich kierunku, jego nalaną twarz rozjaśniał uśmierch. Wyciągnął przed siebie ręce, jakby chciał objąć i przytulić nowych gości. Jak wielu grubasów miał małe stopy. W swoim roboczym stroju - popołudniowej marynarce, wykrochmalonej białej koszuli i kamizelce wyglądał jak pingwin spieszący na powitanie grupy badaczy, stojących na krawędzi jego kry. W drodze do stolika spocił się tak bardzo, że musiał przystanąć i otrzeć twarz. Skłonił się nisko w stronę kobiet, cmokając przy tym cicho, co miało wyrażać zachwyt nad ich modą i elegancją. Ukradkiem przejechał dłonią po ich futrach. Z pewnością żadne z nich nie było fałszywe. Jedno z nich okazało się nawet futrem z norek. Końce jego palców powiedziały mu, że te dwie kobiety są bardzo bogate. Albo też mają bogatych ojców lub kochanków. Nie mężów, bo żadna z nich nie nosiła obrączki. Wyglądały na bardzo niedoświadczone, choć jak ocenił, miały około dwudziestu pięciu lat. Coś teatralnego, tkwiącego w ich zachowaniu sugerowało, że mogły być aktorkami. Ale z rodzaju tych, co swoją karierę opierają na bogactwie ojca. Ucałował dłoń każdej z nich i zajął się zapalaniem im papierosów. Dopiero, gdy to uczynił, wymienił uścisk dłoni z wyższym z towarzyszących damom mężczyzn. - A co ciebie tutaj przyniosło, Lucien? - zapytał. Młody człowiek roześmiał się. Był tak wysoki, że znacznie górował nad Goldnerem i tak przystojny, że tylko malujące się na jego twarzy samozadowolenie stanowiło w jego urodzie niejaką skazę. Jego usta zdradzały, że ma skłonności do pobłażania samemu sobie, a w ciemnoniebieskich oczach tańczyły iskierki inteligencji i autoironii. Nasuwało to przypuszczenie, że jest czymś więcej niż tylko rozpieszczonym ładnym chłopakiem - chłopakiem zbijającym kupę forsy. Swój dobrze skrojony garnitur nosił z niedbałą elegancją, częściej cechującą artystów niż ludzi z towarzystwa. - La nostalgie de la bale, mon cher (Chandra, mój drogi (przyp. tłum.)) - powiedział. - Cóż więcej dodać? - Mówił nieskazitelną francuszczyną - jak rodowity paryżanin. Jednak powściągliwość jego gestów była typowo angielska. - Te młode damy chciały zobaczyć prawdziwe Soho. Są znudzone Mayfairem»* i tęsknią za tym, by popatrzeć na społeczne niziny. To oczywiste, że w tej sytuacji przyprowadziłem je właśnie tutaj. Podejrzewam, że będą rozczarowane. Chyba nawet już są. Czy jest jakaś szansa, że policja urządzi dzisiaj nalot na twoją budę? Elegancka część West_endu, dzielnicy Londynu (przyp. tłum.) - Raczej niewielka, zważywszy, ile im płacę. - Szkoda. Z tego punktu widzenia, oczywiście. Dodałoby to pikanterii naszej wizycie tutaj. Pozwolisz, że cię przedstawię, cher Goldner - Lady Cynthia Daintry, panna Margot Feral - i pan Basil Goulandris. Jestem pewien, że znasz to nazwisko. - Oczywiście! - wykrzyknął Goldner tonem nabożnego szacunku. Zerknął na butelkę szampana, którą kelner obracał w pojemniku z lodem. Jego ręka zręcznie zasłoniła nalepkę. Goldner skrzywił się. - Przynieś butelkę francuskiego szampana - powiedział. - Z wyrazami szacunku ode mnie. Lucien uniósł brwi i obdarzył właściciela lokalu ironicznym uśmiechem. Basil Goulandris zupełnie nie zwrócił na to uwagi. Przywykł, że gdziekolwiek się pojawi zostaje obdarowany butelką szampana. Nie było w Londynie takiej restauracji czy nocnego klubu, w którym ośmielono by się podać mu rachunek. Nigdy nie płacił za papierosy, kwiaty, alkohol, jedzienie, bilety teatralne, samochody i hotele. Zawsze towarzyszyła mu jakaś piękna kobieta, choć ta, z którą był dziś wieczorem - panna Feral, nie rzucała się specjalnie w oczy. Jej urodę przyćmiewał blask bijący od przypominającej rajskiego ptaka Lady Cynthii. Goulandris miał nalaną czerwoną twarz. Jego cera oraz lekkie poirytowanie, widoczne w jego zachowaniu, wskazywały, że nie stronił od kieliszka. Wymownym wzrokiem popatrzył teraz na paczkę cygar, wystającą Goldnerowi z kieszeni. Właściciel restauracji natychmiast po nią sięgnął i podsunął Goulandrisowi uniżonym gestem. Gość wyjął jedno z cygar, powąchał, obciął koniuszek i poczekał, aż Goldner poda mu ogień. Zaciągnął się kilka razy, wziął drugie z cygar i wkładając je sobie do kieszeni zwrócił właścicielowi lokalu puste pudełko. Nawet nie podziękował. - Nie wiem, co będziemy robić w tej dziurze. Tu nie ma nic ciekawego - powiedział. - Panie chcą zobaczyć Soho. - To tylko cholerna strata czasu. - Nie, nie dzisiejszego wieczoru - zaprotestował Goldner. - Mam nową artystkę. Z kciuka i palca wskazującego utworzył kółeczko, po czym zbliżywszy dłoń do ust głośno cmoknął. Zachowywał się jak ktoś, zachwycający się własnym dziełem. - Będzie pan zdumiony - mówił dalej - w życiu nie widział pan takiej dziewczyny. Goulandris ziewnął. - Jak ten cud ma na imię? - Rani. Mężczyzna wybuchnął chrapliwym śmiechem. Jego zgrzytliwy rechot w pierwszej chwili zagrzmiał tak, jakby to kelner strzelił korkiem od szampana. - To rzeczywiście musi być dzielna dziewczyna, jeśli dała sobie radę z takim imieniem. Lucien zdjął ze swego ramienia dłoń Lady Cynthii, ucałował ją i delikatnie uścisnął. Był to bardziej sposób na powstrzymanie jej przed dotykaniem go, niż gest przywiązania. Wstrzymując oddech Queenie stała przed zakurzoną kurtyną. Nie podzielała zachwytu Goldnera nad swym kostiumem, składającym się głównie z utrudniającej ruchy, grubej warstwy przezroczystego i jasnokolorowego tiulu ze złotym haftem na brzegach. Na głowie miała klejnoty wzorowane nieco na orientalnych. Przypięta doń woalka przesłaniała jej twarz. Cały ten strój wygląda jak namiot, pomyślała. Nawet po tygodniu nie przywykła jeszcze do gryzącego w dotyku materiału. Pod spodem nosiła jasnokolorowy pas do pończoch i dwa błyszczące krążki na piersiach, ledwie zasłaniające sutki. W uszach dźwięczały jej ostrzeżenia Goldnera: miała poruszać się wolno, nie wykonywać żadnych nieprzemyślanych gestów i patrzeć cały czas na publiczność. - Dziesięć minut - powiedział jej na samym początku. - To wszystko, co dostaniesz i to wszystko, czego potrzebujesz. I miał rację. Jakiś czas Queenie zastanawiała się, co Goldner każe jej robić później. Życzył sobie, by kostium skrywał dokładnie błyszczący pas i biustonosz. Na początku ukazywała się więc publiczności w przypominającym namiot stroju, spowita w układający się w fałdy, falujący tiul, przylegający do niej jednak na tyle, by wyraźnie rysowało się pod nim jej ponętne ciało. Goldner liczył, że odrobina niepewności może tylko pomóc w wywołaniu w widzach napięcia, gdy Queenie pojawi się na scenie. - Spraw, żeby na to czekali - pouczał ją. - Nie śpiesz się. Gwałtownie sprzeciwiał się, gdy próbowała zachowywać się jak striptizerka. - Mamy tu striptizerki. I kogo one obchodzą? - powiedział. W jego lokalu Queenie miała wyglądać - powtarzał - jak klejnot od Aspreya lub Cartiera. - Jeśli pójdziesz do taniego sklepu z biżuterią - objaśnił - pokażą ci szklaną witrynę pełną kolorowych błyskotek. Tak jakby chcieli cię nimi oślepić, żebyś nie mogła przyjrzeć się żadnej zbyt dokładnie. Ale jeśli wybierzesz się do takiego sklepu jak Cartier - głos opadł mu jak gdyby opisywał Lourdes - pokażą ci na raz tylko jedną rzecz, ułożoną na czarnym aksamicie. To wszystko. Rozumiesz? To właśnie jest klasa. Queenie słuchała go uważnie. Rozumiała, co mówił. Zresztą nie miała wyboru. Tylko w ten sposób mogła na razie się pokazać. I jeśli już stanowiło to jedyną rolę, jaką jej zaproponowano, zdecydowana była zagrać ją najlepiej jak umiała. Ukryta za kulisami oglądała inne występy. Wkrótce dokładnie zrozumiała, co Goldner miał na myśli. Nie chodziło o to, że dziewczyny nie potrafiły jej dorównać. Duszą i sercem walczyły o zwrócenie na siebie uwagi publiczności. Potrząsały piersiami przy zdejmowaniu bielizny, rozrzucały po całej sali części swojej garderoby, lecz im bardziej się starały, im więcej chciały się podobać, tym mniejsze budziły zainteresowanie. Jeśli ona zacznie zachowywać się w ten sposób, stanie się wkrótce jeszcze jedną striptizerką. Zdecydowała więc, że nie będzie na siłę podejmować prób przypodobania się klientom. Podbije ich serca. Największą atrakcją jej występu musi być ona sama. Nic więcej nie miała do dyspozycji. Ćwiczyła w domu, przyglądając się sobie w popękanym i popstrzonym lustrze, starając się, by każdy ruch stał się tak płynny i pełen wdzięku, jak to tylko możliwe. To, co chciała naśladować, nie było "występem bajadery" - wirującym pląsem pulchnej tancerki ze Wschodu, demonstrującej taniec brzucha. Przypominało raczej ruchy tancerek ze świątyni na wyspie Bali, których zdjęcia wyszperał dla niej Goldner. Powiedział ogólnie, jak ma wyglądać jej występ, ale szczegóły musiała ustalić sama. Wczesnym rankiem pojechała do muzeum, w którym, zdaniem Goldnera, znaleźć mogła więcej potrzebnych jej fotografii. Pierwszy raz w życiu, ku swemu własnemu zaskoczeniu, czymś się zainteresowała. I również po raz pierwszy ze smutkiem uświadomiła sobie braki w swym wykształceniu. Zdała sobie sprawę, że na całym świecie istnieją kultury, dla których piękno samo w sobie jest godne najwyższej czci. Z podziwem patrzyła na kostiumy, fantazyjny makijaż i dopracowany do najmniejszego gestu rytualny taniec. Często przychodziło jej na myśl, że gdyby tylko ktoś pokazał jej, jak te wszystkie pojedyncze ruchy mają wyglądać razem w tańcu, szybko nauczyłaby się tańczyć lepiej. Stojąc w śmierdzącym stęchlizną hallu muzeum, albo samotnie przyglądając się sobie w lustrze w swoim pokoju, zaczynała wierzyć, że jest to możliwe. Teraz, kiedy miała przed sobą jakiś cel, życie z Morganem stało się łatwiejsze. Oprócz tego różniły się godziny ich pracy. Wychodziła na cały dzień, na próby pod kierunkiem Goldnera, gdy Morgan jeszcze spał. Kiedy zaś oboje przebywali w domu, spała z kolei ona. Czasami nawet nie słyszała go, gdy jęcząc siedział na podłodze. Cokolwiek Goldner mu powiedział, Morgan robił to bez szemrania. Był wyraźnie obrażony, lecz zachowywał się bez zarzutu. Czasami wychwytywała w jego głosie nutkę triumfu albo dostrzegała krótkie, ukradkowe spojrzenia rzucane w jej kierunku. Wyglądało to tak, jakby Morgan chciał jej dać jasno do zrozumienia, że trzyma coś przed nią w sekrecie. Była jednak zbyt zajęta, by zwracać na to uwagę. Zdarzało się, że nie wracał na noc do domu, ale nigdy nie pytała go, gdzie był. To, że miała pokój tylko dla siebie, sprawiało jej ulgę. Pierwszej nocy przed występem trema niemal zupełnie ją sparaliżowała. Na sali jednak było tak mało ludzi, że różnica między tańczeniem dla nich a ćwiczeniem w domu wydała jej się niewielka. Poruszała się przesadnie wolno, obawiając się potknięcia i uważając, by nie zrobić jakiegoś głupstwa. Im wolniej się poruszała, tym ciszej robiło się na sali. Cisza trwała aż do chwili, gdy po jej występie opadła kurtyna. Czuła, że się jej udało. Bez uśmiechu i kręcenia biodrami wyszła na scenę i stanęła w świetle reflektorów. I sprawiła, że patrzyli na nią. Więcej, sprawiła, że zaczęło im się wydawać, iż patrzenie na nią jest dla nich zaszczytem. Nie przestała jednak być ostrożna. Każdej nocy z duszą na ramieniu czekała aż do przerwy, czy ktoś nie wyśmieje jej, nie wygwiżdże, albo też nie zrobi pod jej adresem jakiejś ordynarnej uwagi. Jak dotąd nic takiego się nie wyydarzyło. Ale tego wieczoru, jak zawsze, Queenie trzęsła się ze strachu, że coś takiego może się stać. Kurtyna uniosła się. Orkiestra - Queenie słyszała w niej saksofon Morgana - zaczęła grać tęskną orientalną melodię. Weszła na scenę i zatrzymała się w miejscu, na które padał snop ostrego światła. Oślepiona stała chwilę na środku sceny i oddychając głęboko czekała, aż jej oczy przywykną do blasku reflektora. Czuła, że wszyscy na sali patrzą teraz tylko na nią. Tak było każdej nocy. Wciąż jeszcze to ją dziwiło. Powoli wciągnęła powietrze, czując, że z powodu tremy ma zupełnie miękkie kolana. Potem nie spiesząc się, ostrożnie zdjęła welon i upuściła go na podłogę. Zrobiła to szalenie wolno, obracając się jednocześnie. Dopiero, gdy znalazła się na powrót przodem do widowni, publiczność mogła po raz pierwszy zobaczyć jej twarz. Stała bez ruchu. Olbrzymimi ciemnymi oczami wpatrywała się w zgromadzonych w lokalu ludzi. Idąc za radą Goldnera, starała się jak zawsze znaleźć jedną osobę, na którą patrzyłaby podczas całego występu. W ciemnościach panujących poza sceną wszystkie twarze na widowni jawiły jej się jako lekko jaśniejące plamy. Snop światła przesunął się, dzięki czemu zobaczyła młodego człowieka, siedzącego blisko sceny, zaledwie kilka centymetrów od niej. W jego ciemnoniebieskich, szeroko otwartych oczach malowało się zdziwienie. Miał długie, jasne włosy, gładko zaczesane do tyłu i ładny prosty nos. Jego usta, bardzo jak na mężczyznę zmysłowe, były wąskie i pięknie wykrojone, górna warga przypominała kształtem literę V. W świetle reflektora jego cera wydawała się blada, w rzeczywistości jednak miała zdrowy odcień, właściwy ludziom przebywającym dużo na świeżym powietrzu. Queenie nieoczekiwanie uświadomiła sobie, że widziała już kiedyś tę twarz. Było to tej deszczowej nocy, kiedy zaatakował ją Morgan. Rzuciła mu krótkie spojrzenie, po czym sięgając przez ramię zdjęła pierwszą warstwę swojego stroju. Rozbierała się dla niego. - Gdzieś już widziałam tę dziewczynę - powiedziała Lady Cynthia. - Basil, kochanie, czy myśmy już jej kiedyś nie spotkali? Goulandris zerknął na postać na scenie i wzruszył ramionami: - Możliwe. Wygląda znajomo. Ma niezłą twarz. Ciekawe, kto to jest. - Według mnie wygląda zupełnie zwyczajnie - stwierdziła panna Feral. - Trochę orientalnej krwi, to wszystko. "Łóżkowe oczy", jakby powiedział mój ojciec. Goulandris zignorował ją. Pomyślał, że dziewczyna zasługuje na kilka linijek w jego kronice. Rozejrzał się po sali, sprawdzając, czy wśród gości nie ma kogoś ważnego. Pusto. Nie zdziwiło go to. - Chodźmy do "Czterystu" - zaproponował. - Albo do "C de P". - O tak, chodźmy - zgodziła się Lady Cynthia. Jej czysty wysoki głos zabrzmiał jak dźwięk dzwonu. - Oprócz tej dziewczyny, wszystko tutaj jest takie przygnębiające. I dlaczego, na Boga, kelner przyniósł nam ten upiorny talerz z kanapkami? Lucien nie zwracał jednak uwagi na słowa swej towarzyszki. Utkwił wzrok w tańczącej na scenie Queenie. Zdjęła już wierzchnią warstwę swego kostiumu i pochylając się z wdziękiem kładła ją właśnie na podłodze. Ani na chwilę nie spuszczała Luciena z oka. - Mój drogi - przenikliwym szeptem zwróciła się doń Lady Cynthia. - Ona wpatruje się w ciebie zupełnie bezwstydnie! Znasz ją? Może robiłeś jej zdjęcia? Lucien potrząsnął głową. Wciąż trzymał Cynthię za rękę. - Nie mogę przestać myśleć o tym, że już musiałem ją gdzieś spotkać. Przestań ściskać mi palce. Połamiesz je. Pozwolił, by zabrała rękę. Nawet nie zauważył, że ją trzymał. - Wszystko poszło dobrze - powiedział Goldner. - Siedział bez marynarki, sprawdzając rachunki. Przed nim stała butelka brandy. Na rękach miał czerwone zarękawki. Queenie czuła, że miał rację, choć nie wiedziała jeszcze dlaczego tak się stało. Publiczność siedziała spokojnie i prawie zupełnie cicho. Nawet wtedy, gdy zrobiło się już tak późno, że jedynymi pozostałymi w lokalu gośćmi byli ludzie gotowi pójść dokądkolwiek, byleby tylko móc dalej pić. - Robiłam tylko to, co mi pan kazał - powiedziała. Goldner podniósł wzrok znad swoich rachunków: - Dobra z ciebie dziewczyna. - Za każdym razem wybieram sobie z widowni jakiegoś mężczyznę i patrzę cały czas na niego. Kim był ten młody człowiek siedzący tuż przy scenie podczas pierwszego występu? - zapytała. - Młody mężczyzna? - zawahał się Goldner. - Który? - Ten przystojny. Siedział obok wspaniale ubranej kobiety. Restaurator westchnął. - Lucien Chambrun. Czyżbyś patrzyła na niego? Jedynym, na którego powinnaś patrzeć, był Basil Goulandris. Tylko skąd mogłaś wiedzieć... To całkowicie moja wina. Muszę pamiętać, żeby wskazywać ci właściwych ludzi. Queenie zamierzała zapytać, dlaczego Lucien Chambrun nie jest takim "właściwym człowiekiem", ale zobaczyła, że Morgan stoi w drzwiach i patrząc na zegarek pokazuje jej, że powinni już wyjść. Goldner spojrzał na niego i zmarszczył brwi. - Lepiej jak już pójdziesz - powiedział. Uznał, że nie ma sensu drażnić Morgana. Przynajmniej tak długo, jak długo będzie potrzebny. - Co to, do cholery, ma znaczyć? - zapytał Morgan następnego ranka. Przysunął Queenie gazetę do oczu tak blisko, że nawet nie mogła zobaczyć, co też w niej wyczytał. Wyjęła mu ją z ręki i odsunęła na rozsądną odległość. Nagłówek nad szpaltą głosił: "Kącik Basila". Pod spodem znajdowało się zdjęcie mężczyzny o nalanej, czerwonej twarzy, tego samego, którego widziała wczoraj w towarzystwie Luciena Chambruna. Na gazetowej fotografii gruby mężczyzna prezentował się nadspodziewanie korzystnie. Szybko przeczytała całą szpaltę. Po kilku chwilach dotarła do krótkiej notatki, na której wilgotne palce Morgana pozostawiły brudne ślady. "W tych dniach, a raczej nocach, modne jest bywanie w Soho. Tam właśnie w Klubie "Paradise" (nie, nigdy wcześniej nie słyszeliście tej nazwy), widziano przemiłą Lady Cynthię Daintry, córkę markiza Arlingtonu z jego drugiego małżeństwa. Towarzyszyła jej panna Margot Feral, "bliska przyjaciółka Dominique'a Vale'a oraz znany fotograf Lucien Chambrun... Cóż zwabiło tę malowniczą grupę do najmroczniejszego zakątka Greek Street? Zrobiła to słodka Rani, której egzotyczny taniec i oszałamiająca uroda rozjaśniają nawet najciemniejszą noc. Kim jest ta dziewczyna o łóżkowych oczach i z przyszłością wartą miliony funtów? Jak zwykle, tylko piszący te słowa zna jej losy. Jej ojciec przebywa w Indiach, gdzie uważany jest za wielkiego sahiba. Rani wychowała się w pałacu maharadży, gdzie traktowano ją jak księżniczkę. Plotki mówią, że maharadża pragnął zatrzymać tę ognistą angielską różę w swoim haremie. Aby uniknąć dyplomatycznego incydentu, wysłano ją do Anglii. Gdyby ojciec odkrył kiedykolwiek, czym się tutaj zajmuje jego córka, pewno by tego nie przeżył. Dlatego właśnie Rani nie zdradza swego prawdziwego nazwiska". W pierwszej chwili Queenie nie mogła w to uwierzyć. Z wypiekami na twarzy przeczytała notatkę jeszcze raz. To był znak - pierwszy znak, że naprawdę jej się udało. Że opłaciło się ponieść ryzyko i odbyć tę długą podróż. Że jej przyszłość może być taka, o jakiej zawsze marzyła. Pragnęła wyciąć ten tekst z gazety i wysłać go matce. Jednak, ponieważ składał się z samych kłamstw na temat jej pochodzenia, uznała, że byłoby to niemądre. Matce zrobiłoby się przykro, gdyby to przeczytała. Queenie nie była tak głupia, by sądzić, że jedna wzmianka w gazecie całkowicie zmieni jej życie. Nie liczyła też, że stanie się to z dnia na dzień. Przez moment kusiło ją, żeby ze szczęścia uściskać Morgana. Chciała, by dzielił z nią jej radość. Jones jednak patrzył na nią ponuro. - Jak mogłaś naopowiadać takich kłamstw? - zapytał. - I to nie wspomniawszy mi o tym ani słowem. - Przecież to tylko taka historyjka. Nie ma nic złego w robieniu komuś reklamy. Poza tym to nie ja, lecz Goldner opowiedział to wszystko Goulandrisowi. - Goldner to, Goldner tamto... - powiedział ze złością Morgan. - Owinęłaś go sobie wokół palca, jak kiedyś Pugha. - To coś zupełnie innego! - wykrzyknęła, wściekła na Morgana za to, że psuje jej chwile szczęścia. On sam też zdał sobie sprawę, że posunął się za daleko i zaczął mamrotać jakieś przeprosiny. Queenie westchnęła. Morgan zdawał sobie sprawę, że został za nią daleko w tyle. Nie pozostawiono co do tego żadnych wątpliwości, kiedy powiedziano mu, że jego praca zależy od tego, czy będzie trzymał gębę na kłódkę. Trudno oczekiwać, żeby w tej sytuacji cieszył się moim sukcesem, pomyślała Queenie. Czuła, że możliwie szybko musi zacząć żyć bez Morgana, wiedziała jednak, że rozstanie będzie dla niego bardzo bolesne. Zaciekawiło ją, że Lucien Chambrun jest fotografem. Myślała o tym, jak czułaby się, gdyby jej zdjęcie znalazło się w gazecie. Uznała, że byłoby to wspaniałe. Następnej nocy pojawił się znowu. Tak jak poprzedniego dnia miał na sobie frak i biały krawat, ale tym razem był sam. W trakcie całego występu Queenie siedział nieruchomo. Nawet nie tknął swojego szampana. Goldner nie dbał specjalnie o garderoby dla występujących u niego dziewcząt. Kawałkami dykty i tkanin podzielił po prostu część sutereny na kwadratowe pomieszczenia, wstawiając do każdego z nich krzesło i toaletkę z lustrem. Queenie przesiadywała w swej garderobie w starym aksamitnym szlafroku. W jej kostiumie bowiem nie sposób było usiąść wygodnie. Goldner ostrzegł ją, by nigdy nie przysiadała się do przebywających w lokalu gości. W przerwach między występami czytała czasopisma filmowe i eksperymentowała ze swoim makijażem. Zawsze była sama. Inne dziewczęta zazdrościły jej solowej roli i ignorowały ją. Miały jej też za złe to, że jest taka piękna. Większość z nich straciła figurę na skutek picia alkoholu, ciężkich warunków życia i taniego, tuczącego jedzenia. Z daleka na sześciocalowych obcasach i w czarnych siatkowych pończochach wyglądały nawet seksownie. Kiedy jednak pomiędzy występami zdejmowały pończochy, ich nogi przybierały natychmiast kształt tłustych kiełbasek z odciśniętym na skórze wzorem siateczki. Ich życie polegało na ciągłej - i wciąż przegrywanej - walce z nadwagą. Jedno spojrzenie na Queenie wystarczyło, by uświadomić im bezsens podejmowanych przez nie wysiłków. Nienawidziły tego, jak wyglądała. Na sam jej widok czuły wstręt. Queenie tęskniła za jakimś towarzystwem, wiedziała jednak, że nie może oczekiwać przyjaźni ze strony swych miedzianowłosych współpracowniczek. Nie uważała siebie za osobę traktującą innych z rezerwą i nieustannie zaskakiwała ją wrogość tych dziewcząt. Czuła się tym bardzo zakłopotana. Raniło ją to podwójnie, bo właśnie teraz rozpaczliwie potrzebowała przyjaznej duszy. Nie miała nawet nikogo, komu mogłaby powiedzieć o tym, co zrobił jej Morgan. Zasłona jej maleńkiej garderoby uchyliła się i skrofuliczny młodzieniec w błękitnym uniformie wręczył jej olbrzymi bukiet róż. Do celofanu przypięta była koperta. Dała posłańcowi sześciopensówkę, którą, nie mówiąc dziękuję, schował do kieszeni. Dawania napiwków musiała się dopiero nauczyć. Papier listowy był tak cienki, że musiał kosztować co najmniej szylinga za akrusz. Rozwinąwszy go, znalazła w środku niedbale wydartą z gazety notatkę Basila Goulandrisa. Sam list napisany mocnym, wyrobionym charakterem pisma składał się z kilku zaledwie słów: "Dla Rani - na początek!" Nie było podpisu. Queenie powąchała kwiaty. Nikt dotąd nie przysyłał jej kwiatów. Gładkie, lśniące płatki róż zdawały się być obietnicą nowego życia. Próbowała odgadnąć ile mógł kosztować taki bukiet, ale zupełnie się na tym nie znała. Nie miała żadnego naczynia, do którego mogłaby wstawić kwiaty, zostawiła je więc na toaletce, oparłszy o słoik kremu. Następnie wbiła się ponownie w swój kostium. Zanim zasłoniła twarz welonem, przyjrzała jej się jeszcze raz w popękanym i popstrzonym lustrze. Zawsze będę piękna - postanowiła. To była kwestia silnej woli. Kiedy po raz ostatni pojawiła się tego wieczoru na scenie, z rozczarowaniem dostrzegła, że Lucien Chambrun wyszedł. Stolik, przy którym siedział, był teraz pusty. Zdejmując welon zdała sobie sprawę, że cały czas wpatruje się w puste krzesło, jakby młody człowiek wciąż tam siedział. Wkrótce stolik zajęło dobrze ubrane, grube małżeństwo w średnim wieku. Para ta patrzyła na nią obojętnie. Tak, jakby była jakimś kościołem czy muzeum, które oglądają jedynie dlatego, że leży na trasie ich wycieczki. Queenie rozejrzała się dookoła, dostrzegając, że całą salę wypełniają dobrze ubrani ludzie. Większość z nich, podobnie jak para przy pierwszym stoliku, okazywała uprzejme znudzenie samymi sobą i światem. Było dość tłoczno. W ciemności, z daleka od światła rampy, zobaczyła uwijającego się między stolikami Goldnera. Chuchał w dłonie i zacierał ręce jak człowiek, do którego w końcu uśmiechnął się los. Po występie publiczność nagrodziła ją rzęsistymi brawami. Wypełniający tego wieczoru salę goście mieli nienaganne maniery, w przeciwieństwie do tych, którzy zwykle bywali u Goldnera i którzy w trakcie występów krzyczeli lub chrapali, zależnie od tego, jak bardzo byli pijani. Wyjrzała przez kurtynę i zobaczyła stojącego wśród członków orkiestry Morgana. Wyglądał na ponurego i rozzłoszczonego. Pragnął odnieść sukces prawie tak bardzo jak ona sama. Ujął swój saksofon i zaczął grać - za głośno i nie do taktu. Może zrobił to dlatego, że był pijany. A może chciał w ten sposób wyrazić swój sprzeciw. Brudnymi kręconymi schodami z zardzewiałego żelaza zbiegła w dół do sutereny. Odciągnęła zasłonę i zdała sobie sprawę, że w jej garderobie czegoś brakuje. Nie od razu zorientowała się czego. Potem uświadomiła sobie, że zniknęły jej kwiaty. Razem z listem. Uniosła zasłonę sąsiedniej, większej garderoby. Tylko ona korzystała z przywileju przebierania się we własnym, choć niewielkim pokoiku. Przy długiej, zbitej z dykty toaletce siedziały trzy dziewczyny. Jedna z nich nosiła poplamione kimono. Dwie pozostałe były prawie nagie - nie miały na sobie nic poza rozpinanymi majteczkami do striptizu. Wysoka blondynka imieniem Mavis pochylała się, ostrożnie obcinając paznokcie u nóg. W kąciku warg trzymała papierosa. Nie podnosząc wzroku, zapytała: - Czego, u diabła, tutaj szukasz? - Kto zabrał moje kwiaty? - Słyszałyście? Ona chce wiedzieć, co stało się z jej pieprzonymi kwiatami. Dwie pozostałe kobiety wzruszyły ramionami. - Oskarżasz nas, że ukradłyśmy twoje kwiaty, parszywa panno Rani. Mavis odłożyła obcinacz do paznokci i wyprostowała się powoli. Nagle opuściła striptizowe majtki i zaczęła się nieśpiesznie drapać. Wulgarna intymność tego gestu wzbudziła w Queenie wstręt. Nie przywykła oglądać nagich kobiet. W nieprzyjemnym świetle wiszącej pod sufitem gołej żarówki tlenione włosy Mavis miały martwy, żółtawy odcień, nie przypominający żadnego naturalnego koloru. Zaskakująco kontrastowały one z jej ciemnymi włosami łonowymi. - Odpieprz się, zarozumiała kurwo! - wrzasnęła Mavis, a pozostałe wybuchły ochrypłym śmiechem. - Nie wyjdę stąd, dopóki nie dowiem się, kto zabrał moje kwiaty. - Nie muszę zabierać kwiatów tobie, ani żadnym innym czarnuchom. Te ostatnie słowa zmroziły Queenie. Miała ochotę uciec, wiedziała jednak, że się nie podda. Przy pomocy kciuka i wskazującego palca lewej dłoni Mavis wyjęła z ust papierosa i wypluła drobinki tytoniu na podłogę, tuż obok złotych pantofelków Queenie. - Córka angielskiego oficera, myślałby kto! Wychowana na pieprzoną księżniczkę. Akurat! Wiem o tobie wszystko. Morgan opowiedział mi całą twoją cholerną historię. Gumka od majtek strzeliła głośno, gdy Mavis wciągała je z powrotem. Queenie patrzyła na nią bez słowa. Ze zdenerwowania tak zaschło jej w gardle, że przez dobrą chwilę nie była w stanie wykrztusić z siebie ani słowa. - Nie rozumiem, o czym mówisz. - Nie rozumiesz, gówno! Mavis obiema rękami podniosła swój ciężki biust i skierowała sterczące sutki w stronę Queenie. - Morgan na pierwszy rzut oka umie rozpoznać prawdziwą kobietę - zaśmiała się chrapliwie. - Powiem ci, co się stało z twoimi kwiatami. Twój ukochany Morgan wywalił je do pieprzonego kubła ze śmieciami. A teraz wynoś się, panno Rani! Mavis odwróciła się plecami i usiadła przy toaletce. Queenie widziała, że wszystkie trzy kobiety utkwiły swój wzrok w jej odbiciu w lustrze. Ich oczy były zimne, wrogie i triumfujące. Czuła, że zbiera jej się na płacz. Zagryzła wargi aż do bólu. Nie dopuści, by te suki zobaczyły jej łzy. Słyszała śmiech, kiedy prawie po omacku wychodziła z ich garderoby. Stała przez chwilę w korytarzu, czując się bardziej niż kiedykolwiek samotna. Nie zaskoczyło jej to, że Morgan sypia z Mavis - pomijając już wszystko inne, ona sama wyraźnie dała mu do zrozumienia, że nie będzie się z nim kochać. Ale to, że wyjawił Mavis prawdę o pochodzeniu Queenie, było czymś równie wstrętnym, jak to, że ją zgwałcił. Nie przyszło jej nawet na myśl, że mógłby to zrobić. Zdradził i wiedziała, że nigdy mu tego nie wybaczy. Drżąc na całym ciele uchyliła zasłonę u wejścia do swojej garderoby. Niski cichy głos dobiegający z półmroku zapytał: - Nie widzę tu moich kwiatów, czy to zły znak? Queenie była zbyt zaskoczona obecnością kogoś obcego w jej pokoiku, by zdobyć się na jakąś odpowiedź. Jednak głos, który usłyszała, wydał jej się znajomy. Otarła z oczu łzy i ku swemu zdumieniu ujrzała Luciena Chambruna. Siedział na jej krześle trzymając nogi na toaletce. Zauważyła, że nosił czarne, przeznaczone do tańca lakierki. Zobaczyła też butelkę szampana stojącą w wypełnionym lodem wiaderku, dwa kieliszki i leżący obok cylinder. W jednej chwili Morgan wyleciał jej z głowy. Z bliska Chambrun wydał się jej jeszcze przystojniejszy niż wówczas, gdy widziała go ze sceny albo wcześniej, na ulicy. Miał ciepły, łagodny, lekko ironiczny uśmiech. Zdawał się być świadom, że jego obecność w tej nędznej garderobie i trzymanie nóg na prowizorycznej toaletce było czymś dość zabawnym. Stanowiło jedną z tych romantycznych i spontanicznych rzeczy, które bez wątpienia wzbudziłyby śmiech jego przyjaciół. Miał wyjątkowo kształtne stopy. Queenie nigdy dotąd nie widziała tak wąskich stóp u mężczyzny. Zdawało się, że on sam też tak myśli. W każdym razie wpatrywał się w swoje nogi z pewnym zadowoleniem... i wystarczająco długo, by zauważyć, że znajdują się w nieodpowiednim miejscu. Pośpiesznie zdjął je ze stołu i wstał. Złożył jej krótki ukłon. Przez chwilę jego głowa znajdowała się na tej samej wysokości, co głowa Queenie, od której był znacznie wyższy. - Mój Boże - powiedział. - Jesteś taka piękna, że zapominam przy tobie o dobrym wychowaniu - zaśmiał się tak, jakby spłatali razem jakiegoś figla. Potem ujął jej dłoń, podniósł ją do ust i pocałował. Jego wargi były przyjemnie ciepłe i suche. - Podając rękę, postaraj się nie trzymać jej tak sztywno - powiedział. - Gdy mężczyzna ujmie twoją dłoń, rozluźnij mięśnie. Ręka nie powinna być ani bezwładna ani sztywna. Większość Angielek nie ma o tym pojęcia. Robią to tak, jakby podawały na powitanie kawałek suchego drewna. - Musisz dużo wiedzieć na ten temat - Queenie była równocześnie zaskoczona i zaciekawiona swobodą, z jaką Chambrun udzielał jej rad. Mówił właśnie o tych rzeczach, których chciała się nauczyć. - Jestem pół_francuzem. Mam to we krwi. Anglicy nie wiedzą nic o całowaniu w rękę. Ani o jedzeniu. Ani o kobietach. Z widoczną wprawą, nie robiąc najmniejszego nawet hałasu, otworzył szampana. Odkorkowując go, owinął szyjkę butelki serwetą. Fachowo napełnił kieliszki, podał jeden Queenie i stuknął weń swoim. - Czemu płakałaś? - zapytał. Chciała zaprzeczyć, ale rozmyśliła się. - To bez znaczenia. - Czyżby nieszczęśliwa miłość? Nie widziała potrzeby mówienia mu prawdy. - Nie, nie. Nic z tych rzeczy. Czy to ty wymyśliłeś tę całą historyjkę o mnie? - Nie umiem kłamać. W każdym razie nie wtedy, gdy rozmawiam z tobą. Tak, to ja. - Czy Basil Goulandris jest twoim przyjacielem? Na panu Goldnerze zrobiło to wielkie wrażenie. - Słowa "przyjaciel" nie można wymawiać jednym tchem z Basilem. On nie ma przyjaciół. Ale oczywiście zna go każdy, kto się w tym mieście liczy. Wyświadczyłem mu kilka przysług. Dostał również z pięćdziesiąt funtów od Goldnera. Queenie rozczarował nieco mechanizm dostawania się do gazetowej kroniki towarzyskiej. Miała nadzieję, że naprawdę zrobiła na Goulandrisie wrażenie. Zamiast tego, okazało się, że to sprawa długów wdzięczności i łapówek. Chambrun zauważył jej rozczarowanie. - Nie przejmuj się - powiedział. - Naprawdę zrobiłaś na Basilu wrażenie. Jest przekupny, ale to nie znaczy, że zupełnie pozbawiony zasad. - Dlaczego to dla mnie zrobiłeś? Chambrun dał jej znak, że nie powinna zapominać o swoim szampanie. Uniósł kieliszek w górę i opróżnił go jednym haustem. - To trudne pytanie - odrzekł. - Miałem przeczucie, że to ci sprawi przyjemność. Poza tym, powiem uczciwie: podobają mi się piękne, młode kobiety. Queenie roześmiała się. Chambrun był rozbrajająco szczery. Nie umiała odgadnąć, ile ma lat - z całą pewnością mniej niż trzydzieści. W każdym razie był, bez wątpienia, człowiekiem zupełnie dorosłym. I bardzo wesołym - chociaż nie mogła odgadnąć, czy rzeczywiście miał takie usposobienie, czy tylko ze względu na jej młody wiek grał taką rolę. - Podoba ci się mój występ? - zapytała. Chambrun roześmiał się. - Jak mogłoby nie podobać mi się, kiedy się rozbierasz? Nagle jego twarz spoważniała. Queenie dostrzegła zmianę w jego oczach. Wpatrywał się w nią ze skupieniem. Jego zainteresowanie nią stało się teraz czysto zawodowe. Nikt dotąd nie patrzył na nią w ten sposób, z takim natężeniem uwagi. Czuła się tym zaskoczona. W zamyśleniu pocierał brodę, potem uniósł głowę i przechyliwszy się na bok, przyglądał się z bliska jej profilowi. Zdjął z lampy abażur, by widzieć Queenie wyraźniej w świetle gołej żarówki. Nie powiedział ani słowa. Przez całą minutę wpatrywał się w nią tak, jakby była eksponatem na jakiejś wystawie. W końcu westchnął, przerywając ciszę. - Występ? Zapomnij o takich występach. Masz ogromne możliwości. Taka twarz jak twoja to skarb. Bóg jeden wie, ile jest warta. Uśmiechnij się. Uśmiechnęła się posłusznie. - Nie, nie. Zrób to tak, jakbyś się z czegoś ucieszyła. Spróbowała jeszcze raz. - Lepiej - powiedział, ale wyraźnie nie był zadowolony. - Ten makijaż jest oczywiście do niczego. Mówił do siebie, czym Queenie poczuła się nieco urażona. Spojrzała w lustro. Nie dostrzegła nic złego w swoim makijażu. Spojrzenie jego przepastnych, fiołkowych oczu znów stało się ciepłe i pogodne. - Wybacz mi - uśmiechnął się, ujmując jej dłoń. - Myślałem o fotografowaniu cię. Ale to nie jest powód, dla którego tu przyszedłem. - W takim razie czemu się zjawiłeś? - zapytała. - Musiałem. Coś w twojej twarzy nie dawało mi spokoju. Tak, jakbym gdzieś już cię widział... Kiedy pierwszy raz zobaczyłem cię na scenie, w tych wszystkich śmiesznych welonach, pomyślałem, że jesteś najpiękniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek widziałem. Od tamtej chwili myślę o tobie bez przerwy. Nie mogłem ani spać, ani jeść, ani pracować. Tak więc przyszedłem tutaj. Czy zjesz ze mną kolację? - Jest bardzo późno... - A co to ma do rzeczy? Jesteś głodna? - Tak. Nie. Nie wiem. - Niemal zawsze była tak głodna, że zdarzało jej się czasami skusić nawet na nieśmiertelne kanapki Goldnera. Dochodziła druga nad ranem i Queenie z przykrością pomyślała, że jest nieprawdopodobne, by jakaś restauracja była jeszcze czynna. W chwili, gdy Chambrun przypomniał jej o jedzeniu, poczuła, że naprawdę umiera z głodu. - Zjadłabym konia z kopytami - wyznała w końcu. - To nie będzie konieczne. Zresztą tu, w Anglii, pewnie by cię za to ukamienowali. Napij się wreszcie szampana - dotąd nawet nie umoczyłaś warg. - Nie przepadam za szampanem. - Bzdura! Wszyscy lubią szampana. To nie rumuński sikacz Goldnera. To Dom Perignon. Spróbuj. Queenie wypiła mały łyk. W niczym nie przypominał "szampana" przyniesionego do domu przez Morgana. Wypiła do dna. - No widzisz? Queenie przyszło na myśl, że urok Chambruna w dużej mierze bierze się z tego, że przywykł zawsze stawiać na swoim. Uważał za rzecz oczywistą, że ludzie dostosują się do niego i zgodzą z tym, co im powie. I najprawdopodobniej zwykle tak właśnie się działo. Szczególnie, gdy miał do czynienia z kobietami. - Nie mogę się przebrać, dopóki stąd nie wyjdziesz - powiedziała. Ale wcale nie wyglądało na to, że Chambrun ma zamiar wyjść. - Widziałem już, jak się rozbierasz. I to dwa razy - powiedział. - To co innego. - Odwrócę się tyłem i zamknę oczy. Obiecuję. Ale pośpiesz się. Ja też jestem piekielnie głodny, moja Rani. - To nie jest moje prawdziwe imię. - Ach tak? Szczerze mówiąc, nigdy nie przypuszczałem, że jest. Jak w takim razie nazywasz się naprawdę? Zawahała się. - Queenie Kelley. Z ulgą stwierdziła, że go to nie rozśmieszyło. - Jestem Lucien Chambrun - powiedział, lekko się kłaniając. - A teraz, kiedy już się sobie przedstawiliśmy, bądź tak miła i zdejmij swój kostium. Odwrócę się tyłem i będę rozmyślał o naszej kolacji. Obrócił się twarzą do ściany. Queenie zawahała się, po czym zaczęła odpinać zwoje tiulu, wieszając je ostrożnie na wieszaku. Przez chwilę stała prawie zupełnie naga, po czym delikatnie ściągnęła ze swoich sutków małe kółeczka z górskiego kryształu. Musiała robić to uważnie, jeśli chciała uniknąć bólu - kółeczka przymocowane były bowiem plastrem. Przerwała na moment, ciekawa, czy Chambrun widzi ją w lustrze. Po chwili uznała, że właściwie wcale jej to nie przeszkadza. Rura nad ich głową zadźwięczała. Ktoś w znajdującym się wewnątrz piwnicy ustępie z hukiem spuścił wodę. Queenie poczuła jak ogarnia ją wstręt do tego ordynarnego miejsca. Zapragnęła wyjść stąd jak najszybciej. Włożyła bieliznę i wciągnęła pończochy. Obejrzała się dokładnie w lustrze, sprawdzając czy ich szwy leżą prosto i zaczęła przez głowę zakładać sukienkę. Po drugiej stronie zasłony ktoś zakaszlał. - Co tam jeszcze robisz, do cholery? - usłyszała zniecierpliwiony głos Morgana. - Czas do domu. Dobiegł ją odgłos podnoszonej zasłony. Zaskoczenie i gniew na chwilę odebrały głos stojącemu w wejściu Morganowi. Queenie wciąż jeszcze szamotała się z sukienką, która nie chciała przejść jej przez głowę. Bez trudu wyobraziła sobie, jak cała ta scena może wyglądać z punktu widzenia Morgana i jak na to zareaguje. Szybko wciągnęła sukienkę, nie zważając na trzask pękającego szwu. - Kto to jest, do diabła? - zapytał Morgan. Dopiero teraz Queenie zobaczyła, że jest pijany. Twarz miał zaczerwienioną, a w oczach, pomimo wściekłości, czuło się poczucie winy. Chambrun odwrócił się, otworzył oczy i uśmiechnął się, jak gdyby jego życzliwość obejmowała nawet Morgana. - Nie miałem chyba przyjemności...? - powiedział ostrożnie wyciągając ku niemu rękę. Morgan jednak zlekceważył ten gest. - Co on tutaj robi? - zapytał grubym głosem. Queenie wydawało się, że Morgan wprost dusi się ze złości. - Poprosiłam go do środka. - W takim razie, do cholery, poproś go teraz do wyjścia! Queenie popatrzyła na Jonesa z nagłą furią. - Akurat to zrobię! - krzyknęła. - Ty sam się stąd wynoś! Słowa, których nigdy przedtem nie używała, dziwnie zabrzmiały w jej ustach. Ale anglo_hinduski akcent i ton, przypominający głos jej matki, wystarczyły, by przestraszyć Morgana. W jednej chwili spuścił z tonu, jak człowiek, którego przyłapano na tym, że bluffował. Chambrun sięgnął po swój jedwabny cylinder, zawadiacko założył go na bakier i okręcił szyję szalikiem. - Miło mi było pana poznać - zwrócił się do Morgana, jak gdyby stali się najlepszymi przyjaciółmi. Zdjął z wieszaka płaszcz Queenie i pomógł go jej założyć. W geście tym widoczne były równocześnie i rycerskość, i dobre wychowanie. Następnie wziął ze stołu wiaderko lodu z butelką szampana. - Musimy już iść - powiedział i nie czekając na żadną odpowiedź ani nie bawiąc się w dalsze wyjaśnienia, ujął Queenie pod ramię i skierował się w stronę wyjścia. Bez słowa przeszli koło Morgana i wyszli na korytarz. - Chwileczkę - zawołał Morgan, idąc za nimi. Chambrun jednak przyśpieszył tylko kroku, prowadząc Queenie ku schodom, jakby w ogóle go nie słyszał. Jego ręka mocno ściskała jej łokieć. Nie zwalniając kroku otworzył drzwi do kuchni, podszedł do myjącego podłogę kucharza i wręczył mu napoczętą butelkę szampana i jednofuntowy banknot. - Gdyby ktoś pytał, nigdy nas tutaj nie było, przyjacielu - powiedział. Kucharz rzucił okiem na butelkę i potakująco skinął głową. - Tylne drzwi nie są zamknięte na klucz - szepnął, mrugając znacząco. Na ulicy przed knajpą stał długi, niski, sportowy samochód. Chambrun otworzył drzwiczki od strony pasażera i pomógł Queenie wsiąść do środka. Wyrzuciwszy do rynsztoka lód z trzymanego wciąż w ręku wiaderka, zajął miejsce obok niej. Zapalił silnik i z piskiem opon ruszył z miejsca. - Kto to był, na Boga? - zapytał. Queenie wiedziała, że prędzej czy później będzie musiała odpowiedzieć na to pytanie. Teraz jednak, gdy to się stało, postanowiła skłamać. Zawsze zdąży wszystko Chambrunowi wyjaśnić, jeśli to kiedyś będzie konieczne. - Przyjaciel rodziny - powiedziała. - Twój opiekun? Strażnik? - Tak. Coś w tym rodzaju. - Ten twój przyjaciel rodziny wyglądał na bardzo zagniewanego. - Był pijany. To długa historia. Chambrun pokiwał głową. Doświadczenie nauczyło go, że jeśli kobieta w oczywisty sposób kłamie, nie należy jej naciskać. - Ostatecznie nie jest twoim mężem - stwierdził. - A myślałeś, że jest? - Nie, ale nic nie wiadomo. Posłuchaj - nie ma przyzwoitego miejsca, które byłoby jeszcze czynne o tej porze. Pojedziemy do mnie i tam zjemy kolację, dobrze? Queenie zawahała się. Chciała pojechać do Chambruna, zresztą nie miała innego miejsca, do którego mogłaby się udać. Chyba że wróciłaby do domu i stawiła czoła Morganowi. Mimo wszystko jednak poczuła instynktowny lęk, który kazał jej zaprotestować. - Nie jestem pewna... - powiedziała. Chambrun prowadził samochód z taką samą swobodą, z jaką rozmawiał z nią w garderobie. Queenie nigdy jeszcze nie jechała sportowym samochodem. Szybkość z pewnością wzbudziłaby jej lęk, gdyby nie to, że podniecenie wywołane bliskością Chambruna przytępiło jej uczucia. Nie śniła - siedziała obok niego, w samochodzie, który musiał kosztować kilka tysięcy funtów. Świadczyły o tym choćby zrobione z prawdziwej skóry fotele. Wykonana z polerowanego drewna deska rozdzielcza połyskiwała w ciemności. Wewnątrz tego samochodu, pędzącego opustoszałymi ulicami, bez trudu mogła sobie wyobrazić, że jest bogata. - Oh, daj spokój - powiedział Chambrun. - To nic złego zjeść z mężczyzną kolację w jego mieszkaniu - nie w dzisiejszych czasach. Musiało ci się to już zdarzyć. - Ależ oczywiście - oburzyła się. Miała nadzieję, że nie zorientował się, że kłamała. `ty Księga II (c.d.) Rani (c.d.) 8. (c.d.) Mieszkanie Chambruna oczarowało Queenie. Jeden róg salonu stanowił bez wątpienia jego miejsce pracy. Umieszczony na trójnogu aparat fotograficzny zwrócony był przodem do białego, wykorzystywanego jako tło, ekranu i złożonego z trzech części lustra. W pozostałej części pokoju stały kosztowne meble. Podłogę pokrywały perskie dywany, ułożone jeden na drugim w dwóch albo trzech warstwach. Naturalnej wielkości, naga marmurowa postać służyła jako wieszak na kapelusze. Kanapy uginały się pod stosem poduszek, kilimów, futrzanych narzut, gazet, książek, czasopism i ubrań. Było to bez wątpienia mieszkanie kawalerskie. Wszystko świadczyło o tym, że gospodarz lubi wygodne życie i ma wyjątkowo dobry gust. Niezwykłe zaabsorbowanie Chambruna pięknymi kobietami znalazło wyraźne odbicie w wystroju wnętrza. Na ścianach wisiały w ramkach liczne, powiększone fotografie kobiet - portrety i akty. Na jednym ze zdjęć Queenie dostrzegła leżącą na plecach szczupłą, elegancką blondynkę. Jej twarz wyrażała zachwyt. Queenie rozpoznała ją. To ta właśnie kobieta towarzyszyła Chambrunowi, kiedy pierwszy raz przyszedł do klubu Goldnera. Pod zdjęciem umieszczono podpis "Cynthia". Za imieniem ciągnął się długi rządek iksów. Podczas gdy gospodarz zajmował się czymś w kuchni, Queenie z ciekawością oglądała salon, zastanawiając się nad upodobaniami mieszkającego tu człowieka. Jasne byŁo, że prowadzi bogate życie towarzyskie. Na kominku leżały liczne, pozłacane na brzegach zaproszenia wszystkich rozmiarów i kształtów. Niektóre z nich brzmiały oficjalnie ("Markiza i Markiz Arlingtonu mają zaszczyt zaprosić pana Luciena Chambruna..."), inne były osobistymi liścikami skreślonymi w pośpiechu kobiecą ręką ("Kochanie, przyjdź, proszę..."). Do jednej z kart informujących o proszonym obiedzie przypięto podwiązkę do pończoch. Na wydrukowanym tekście ukośnie, czerwonym atramentem napisano odręcznie: "Jesteś bydlę, ale zostanie ci przebaczone, jeśli przyjdziesz. Nie spóźnij się więc, Całuję". Składając pod tym podpis "Cynthia", przyciśnięto pióro tak mocno, że tuż obok imienia zrobił się olbrzymi kleks. Queenie dostrzegła, że było to zaproszenie na dzisiejszy wieczór. Odłożyła je i zaczęła szybko przerzucać inne. Pod jej palcami migały zaproszenia na obiady, na tańce oraz, tak liczne, że nie dało się ich zliczyć, zaproszenia na przyjęcia. Mnóstwo kartoników zapraszało też na wystawy sztuki, premiery filmów i wernisaże. Co to, u diabła, takiego ten wernisaż, zastanawiała się. Niecierpliwiła ją własna ignorancja. Tylu jeszcze rzeczy będzie musiała się nauczyć! Nad kominkiem wisiał zupełnie nie pasujący do tego otoczenia olejny obraz. Przedstawiał wspaniale ubraną, młodą damę o łabędziej szyi, klasycznym profili i szczupłej talii - ideał kobiecej urody z czasów króla Edwarda. Oczy i twarz miała zupełnie identyczne jak Chambrun. Podobieństwo widziało się nawet w jej lekko zmysłowym uśmiechu, czy raczej cieniu uśmiechu, igrającym w kącikach ust. Tuż pod obrazem wisiała mała fotografia w sepii, oprawiona w bogato zdobioną ramkę. Było to zdjęcie pulchnego, brodatego mężczyzny, trzymającego na kolanach małego psa i palącego cygaro. Twarz tego człowieka wydała się Queenie znajoma, podeszła, by przyjrzeć mu się z bliska. Napis na zdjęciu głosił: "Najdroższej Elsie z wyrazami miłości - Bertie". Aż podskoczyła z wrażenia, uświadamiając sobie, że twarz na fotografii wydaje się jej tak znajoma, ponieważ przez całe życie widywała ją na monetach i pomnikach w Indiach. Była to bez wątpienia podobizna króla Edwarda VII. Znajdujące się w salonie eleganckie staromodne biurko musiało być warte majątek. Nawet nie znająca się zupełnie na meblach Queenie nie miała co do tego najmniejszych wątpliwości. Blat biurka zarzucony był gazetami, listami, wycinkami z "Bazaaru" i "Vogue". Aparat fotograficzny leżał na stosie korespondencji, niczym przycisk do papieru. Na samym wierzchu spoczywał napisany na maszynie list z łatwo rozpoznawalnym firmowym nadrukiem, przedstawiającym ryczącego lwa. Pod wytłoczonym, pozłacanym znakiem widniał złożony ze złotych liter napis "Wytwórnia Filmowa Metro Goldwin - Mayer". Widoczna była tylko część niedbale złożonego listu. Wstydząc się trochę swojej ciekawości, Queenie zaczęła czytać: "...ale cóż więcej można powiedzieć o Los Angeles? O sauve qui peut chciwości? O braku intelektualnych bodźców? Twój drogi ojciec nienawidziłby tego miejsca. Jeśli chodzi o mnie, czuję się tu jak Józef w Egipcie - pomijając to, że Faraonem jest tutaj także Żyd..." Nie miała odwagi odwrócić strony, by przeczytać dalej. To zupełnie co innego przeczytać list, który zobaczyło się przypadkowo, a zupełnie co innego świadomie zaglądać do cudzej korespondencji. Tak czy owak powrót Chambruna oszczędził jej dalszych pokus. Lucien otworzył kopnięciem drzwi kuchni i wszedł, niosąc przed sobą srebrną tacę. - Znalazłaś coś ciekawego? - spytał uprzejmie. - Niewiele tego tutaj jest, ale to najlepsze, co udało mi się przygotować w tak krótkim czasie. Queenie poczerwieniała. - Nie, nie... ja nie zaglądałam... - Oczywiście, że zaglądałaś. I dobrze zrobiłaś. Zawsze czytam korespondencję innych ludzi. Jest dużo ciekawsza od własnej...! Chambrun otworzył butelkę szampana. Oprócz niej na tacy znajdował się półmisek, na którym obok pokrojonego w cienkie plasterki kurczaka, leżały chleb, ser i owoce. - Staram się trzymać tutaj tylko proste potrawy, bo zwykle i tak jadam poza domem. Moja gospodyni, panna Hamlyn, piecze mi codziennie kurczaka, kroi go i wstawia do lodówki. Czasami go zjadam, a czasem nie, ale najważniejsze, że zawsze mam go pod ręką. - A co jeśli twoja gospodyni ma wychodne? Lucien spojrzał na nią z lekkim zaskoczeniem. Ta dziewczyna miała niezwykle praktyczny umysł. - Touch~e! - zawołał, śmiejąc się. - Przed wolnym dniem piecze dwa kurczaki. - To twoja matka? - zapytała Queenie, wskazując wzrokiem na wiszący nad kominkiem olejny obraz. - Tak. Była wielką pięknością. - A czyż to nie jest zdjęcie króla? Chambrun skinął potakująco. - Masz rację, to on. Moja matka była jedną z jego ostatnich kochanek. Młoda, piękna, wyszła za mąż za wielce szanowanego dżentelmena, który teraz jest członkiem parlamentu. Król zwrócił na nią uwagę w czasie pewnego proszonego obiadu. Zakochali się w sobie. Oczywiście jej mąż z właściwym mu wdziękiem godził się na wszystko. To była sprawa honoru. Dzięki temu został baronetem, a później parem. - W nagrodę za to, że pozwolił, by jego żona sypiała z królem? - Wcale nie. Po prostu okazano mu wdzięczność, że nie zrobił z tego publicznego skandalu. Skandal zrobił się później. Po śmierci króla matka miała złamane serce. Wyjechała do Francji, tam zakochała się we francuskim malarzu, Leonie Chambrunie. Zupełnie niezłym malarzu, jeśli już o to chodzi. Lucien wskazał na przeciwległą ścianę, gdzie wisiał olbrzymi jasny obraz, przedstawiający piknik w oliwnym gaju. Złotowłosa kobieta trzymała na kolanach małego chłopca w marynarskim ubranku. Na ziemi leżał kraciasty obrus, na nim stały koszyk z owocami i serami oraz wazon z kwiatami. Tłem obrazu było ciągnące się aż po horyzont, jasnoniebieskie morze. - To ja - powiedział Chambrun. - Mój ojciec zawsze lubił malować rzeczy mu bliskie. Był miłym, utalentowanym człowiekiem. Przyjaźnił się z Picassem, ale nie miał w sobie tego samego, co Picasso, gniewu. Ani też, jak myślę, tego geniuszu. Projektował za to bardzo dobre dekoracje sceniczne. Robił je nawet do kilku filmów Davida K~oniga. K~onig bardzo go lubił. Jak wszyscy zresztą. - Mówisz o Davidzie K~onigu? Tym słynnym reżyserze? - Oczywiście. Znasz jakiś jego film? - Widziałam "Królewskie wesele". Marla Negresco była okropna. Chambrun wzruszył ramionami. - Naprawdę tak myślisz? Była bardzo piękna. Niestety ten rodzaj urody szybko przemija. "Królewskie wesele" mogłoby być bez niej zupełnie dobrym filmem, ale biedny K~onig nie miał wyboru. Była jego żoną, musiał więc dać jej tę rolę. A szkoda. Jego poprzednie filmy to arcydzieła - weź choćby "Miłość o poranku". A "Ostatnie pożegnanie" jest chyba jeszcze lepsze. - Tych filmów nie widziałam. Pracujesz w filmie? Machnął ręką. - Trochę. Chciałbym robić coś więcej. I może będę... Czy wiesz, że masz bardzo piękne ręce? Ujął jej prawą dłoń, przysunął ją blisko swojej twarzy i obejrzał uważnie. Potem usiadł na kanapie obok Queenie i pocałował ją delikatnie w rękę. Całował jej nadgarstek i przedramię, aż do łokcia. Były to pierwsze w życiu pocałunki, które sprawiły Queenie przyjemność. Nie zaprotestowała, gdy Chambrun w końcu pochylił się ku niej i delikatnie pocałował ją w usta. Nie poruszyła się, kiedy podniósł głowę. To, co robił, zupełnie nie przypominało tego, czego się obawiała. Siedziała zakłopotana, nie wiedząc, co ma robić. Odchyliła do tyłu głowę i zamknęła oczy zastanawiając się, czy Chambrun domyśli się w końcu, jak bardzo jest w tych sprawach niedoświadczona. - Otwórz oczy, gdy mnie całujesz - wyszeptał. - Jeśli kobieta zamyka oczy, to znaczy, że coś ukrywa, albo że myśli o kimś innym. - Nie myślę o nikim innym. - To dobrze. Od lat Queenie zastanawiała się, jak to będzie, kiedy znajdzie się w łóżku z mężczyzną. Nie chciało jej się wierzyć, że zawsze wygląda to tak, jak jej nieszczęsne doświadczenie z Morganem. Lucien objął ją, poczuła jego usta na swoich. Uznała to za bardzo przyjemne. Tak przyjemne, że pragnęła, by nigdy nie skończył. Przypuszczała, że powinna mu się opierać - z pewnością tego właśnie od niej oczekiwano. Wcale jednak nie miała ochoty. - Zostaniesz na noc? - zapytał szeptem i, kiedy całowała go, usłyszała swój własny głos: - Zostanę. Cieszyła się na myśl, że ma przed sobą jeszcze całą noc. Była gotowa pozwolić mu na wszystko, czego by tylko zechciał. - Myślę, że będzie nam wygodniej na łóżku, bez naszych ubrań - powiedział łagodnie. Podniósł się i zdjął krawat, ani na chwilę nie spuszczając z niej oka. - Nie robiłaś tych rzeczy zbyt często, prawda? - zapytał. Wyglądał na szczerze rozbawionego. Zarumieniła się. Bała się, że Chambrun może odmówić kochania się z nią, a nawet nie pozwolić zostać jej na noc. Nie chciała się przyznać, że nigdy jeszcze tego nie robiła, z drugiej strony mogło być jeszcze gorzej, gdyby skłamała mówiąc, że ma już za sobą wiele takich doświadczeń. - Chodzi ci o to, czy jestem dziewicą? - powiedziała odważnie. - Szczerze mówiąc, wcale nie. Zdjął lakierki i wzdychając z ulgą, zaczął poruszać palcami u nóg. - Ale teraz, gdy o tym wspomniałaś, taka myśl rzeczywiście przychodzi mi do głowy... - No więc nie jestem. Czy to ma znaczenie? - Najmniejszego. - Pochylił się i delikatnie pocałował ją w czoło. - Sypialnia jest na prawo. Idź tam i rozgość się. Dołączę do ciebie za chwilę. Queenie popatrzyła na niego zdumiona, że tak łatwo odgadł, iż nie chce iść do sypialni razem z nim i rozbierać się na jego oczach. Podał jej torebkę. - Łazienka jest wewnątrz. Trafisz na pewno. Wzięła od niego swoją torebkę i zastanawiając się, czemu uznał, że będzie jej potrzebna. Nieśmiało weszła do sypialni. Zanim wślizgnęła się do łóżka, poskładała porządnie swoje ubranie i zgasiła światło. W szarym świetle świtu, sączącym się przez na wpół odsłoniętą firankę, Queenie przyglądała się śpiącemu Lucienowi. Sama nie była śpiąca. Nie była w stanie nawet myśleć o spaniu. Nie czuła winy ani wstydu. Czegokolwiek spodziewała się po seksie, nie było tym na pewno owo głębokie zadowolenie i przyjemność, jakiej doznało jej ciało. Lucien pomógł jej to odkryć. Nie zrobił niczego siłą, przeciwnie: głaskał ją i dotykał, szeptem dodając odwagi tak długo, aż sama naprowadziła go ręką, by mógł w nią wejść. Potem kierował jej ruchami, mocno obejmując rękoma pośladki, tak długo, aż odkryła rytm, sprawiający jej największą przyjemność. Wiedziała, że nic już nie zdoła przed nim ukryć, nawet gdyby próbowała. Przez cały czas miała szeroko otwarte oczy. Teraz także wpatrywała się w niego, pogrążonego w błogim śnie. Po raz pierwszy przyszło jej na myśl, że mężczyźni mogą być na swój sposób piękni. Oczywiście tylko nieliczni, ale tak samo było przecież z kobietami. Ciało Luciena fascynowało ją, ale jeszcze bardziej ciekawiło to, w jaki sposób ich ciała dopasowywały się do siebie, miękko, naturalnie, bez żadnej niezręczności. Tak jakby gdzieś w duszy wiedzieli, że są sobie przeznaczeni. Teraz, nad ranem, jasną twarz Luciena pokrywał złotawy meszek zarostu. To dobrze znane Queenie zjawisko zdało się jej nagle czymś magicznym. Tak, jakby Lucien spowodował pojawienie się zarostu, po to, żeby zrobić jej niespodziankę. Wyciągnęła rękę i pogładziła go po policzku. Otworzył oczy. - Powinnaś spać - powiedział. - Nie jestem zmęczona. Przeciągnął się leniwie, pocałował ją i obejmując ramieniem przytulił do siebie. Ból przeniknął Queenie od stóp do głów, ale był to przyjemny, ciepły ból zmęczonego ciała. Teraz, kiedy wiedziała już, co to znaczy kochać się z kimś, z trudem przychodziło jej zrozumieć, jak mogła dotąd bez tego żyć. Lucien dotykał takich miejsc jej ciała, o których nie wiedziała nawet, że istnieją. Jeszcze kilka godzin temu nie uwierzyłaby, że rzeczy, które z nim robiła, są w ogóle możliwe. Mężczyzna wzdychając potarł brodę. - Muszę odwieźć cię do domu - na jego twarzy pojawił się wyraz skupienia. - Będziesz mieć kłopoty? Niechętnie zastanowiła się nad jego pytaniem. Nie chciała wracać do codziennych kłopotów zwyczajnego życia. - Nie chcę wracać do domu - powiedziała. Uniósł brwi. - Czy mieszkasz z tym twoim - hm, opiekunem? Tym ciemnym wąsatym dżentelmenem? - Tak. To długa historia... - Mamy dużo czasu. Queenie poczuła się nagle tak rozbudzona, jakby ktoś oblał ją lodowatą wodą. Jak dużo może mu powiedzieć? Ile by z tego zrozumiał? Dzięki Lucienowi posmakowała życia, o jakim zawsze marzyła. Nie tylko w łóżku. Przede wszystkim zachwycała ją swoboda, z jaką zachowywał się w przeróżnych sytuacjach. Niewiele o nim wiedziała. Jednak ze sposobu, w jaki żył, łatwo było rozpoznać, że jest człowiekiem z towarzystwa. Utrzymywał znajomości nawet z ludźmi takimi jak David K~onig. W jego obecności czuła się jak ktoś, kto właśnie postawił nogę na pierwszym szczeblu drabiny. Pragnęła wspiąć się wyżej. I nie chciała, by ktoś zabrał drabinę. - Miał się mną opiekować po moim przyjeździe tutaj. - Z Indii? Potaknęła. Starała się wymyślić sposób dopasowania Morgana do historii, która ukazała się w rubryce Basila Goulandrisa i uznała, że im mniej powie, tym lepiej. - Na początek zachowywał się bez zarzutu - szepnęła, przytulając się do Chambruna tak mocno, jak tylko mogła. - Ale potem zaczął się zmieniać. - Zmieniać? Objęła go ramieniem. - Zaczął patrzeć na mnie bez przerwy. Czasem, gdy był pijany, bił mnie. - Żałowała, że nie może powiedzieć mu prawdy. Bała się jednak, że poczułby do niej odrazę. Chambrun głaskał ją delikatnie. - Myślę, że rozumiem - powiedział cicho. - Czy on, hm... Wybrała półprawdę: - Próbował. - Rozumiem - powiedział. Doznała ulgi, widząc, że jego zainteresowanie jej przeszłością jest wyraźnie ograniczone. - Teraz nie ma się już czego bać. Nagle rozległ się przenikliwy dzwonek stojącego obok łóżka telefonu. - Do diabła! - powiedział, podnosząc słuchawkę. Słuchał przez moment i Queenie widziała, jak zmienił mu się wyraz twarzy. Miał teraz pełną zakłopotania minę winowajcy. Domyśliła się, że wolałby zostać sam na czas tej rozmowy, ale nie ruszyła się z miejsca. Zamknął oczy, starając się skupić. - Myślałem, że to dzisiaj... Nie, jasne, że nie mogłaś mnie znaleźć. Pracowałem w ciemni. Oczywiście, że jest mi przykro, kochanie... Naturalnie wiem, że przeprosiny nic tu nie pomogą... Nie, nie... Bóg mi świadkiem, że chciałbym, ale jeśli chodzi o dzisiejszy lunch, to nie ma mowy... Obawiam się... mam nieprzekraczalny termin... Nie wiem jeszcze, co z obiadem... Och, daj spokój... Nie ma powodu, żeby wpadać w histerię... halo...? Odłożył słuchawkę i otworzył oczy. - Rozłączyła się - powiedział. - Och, kochanie. To moja wina. - Wcale nie. Wyłącznie moja. - Kto to był? - zapytała, uświadamiając sobie jednocześnie, że być może posuwa się za daleko. Jednak z ulgą dostrzegła, że Lucien nie zareagował złością na jej pytanie. - Cynthia Daintry. Wściekła. Powinienem być u niej na proszonym obiedzie wczoraj wieczorem. - To ta blondynka, z którą byłeś w klubie? Ta, co miała na sobie te wspaniałe klejnoty? - Ta sama. - Jest piękna. Czy ona ci wybaczy? - Możliwe. Bardzo prawdopodobne. Myślę, że będzie to zależało od tego, jak będę się zachowywał w przyszłości. Queenie zastanawiała się, czy łzy przyniosłyby jej ulgę. Nie można było nie płakać na myśl o konieczności powrotu do domu, do Morgana. O tym, że świat Luciena brutalnie ją odepchnął. - Ubiorę się - szepnęła, mając nadzieję, że Chambrun zaprotestuje. - I wrócisz do tego faceta... Morgana? Nie chcę o tym słyszeć. Zostaniesz tutaj. - A Cynthia? Lucien wstał z łóżka i założył szlafrok. - Jeśli mam być szczery, mam już serdecznie dość jej scen zazdrości. Wyjrzał przez okno, szczęśliwy, że może skupić się na czymś innym. - Światło jest dobre - powiedział. - Wstyd byłoby je marnować. Zrobimy kilka zdjęć. - Ale nie jestem ubrana. Ani umalowana. - O to właśnie idzie. - W jego głosie dźwięczała niecierpliwość. Był teraz zawodowcem, przemawiającym nie znoszącym sprzeciwu tonem. - Na wszystko przyjdzie czas - wyjaśnił niechętnie, jakby z urazą. - Załóż koszulę, szlafrok, cokolwiek... W łazience znajdziesz zapasową szczoteczkę do zębów i szczotkę do włosów. Ale pośpiesz się. Nie lubię tracić dobrego światła. Zrobiła, co kazał. W łazience znalazła nie jedną, lecz całe pudełko nowiuteńkich, opakowanych w celofan szczoteczek do zębów. Myjąc zęby, zastanawiała się, czy Cynthia nie miała czasem jak najbardziej uzasadnionych powodów do zazdrości i to na długo przed ostatnią nocą. Kiedy wyszła z łazienki, Lucien rozstawiał właśnie aparat fotograficzny. Spojrzał na nią i z zadowoleniem skinął głową. - Dziś po południu pojedziemy na zakupy - powiedział. - A potem poznasz pewnego mojego przyjaciela. - Kogo? - Dominique'a Vale'a. Myślę, że wiele może dla ciebie zrobić. Stań na tle tej białej zasłony... o tak, właśnie... Dużo masz w domu swoich rzeczy? - Nie nazwałabym tego domem - powiedziała, uświadamiając sobie nagle, że błędem byłoby informowanie Luciena, że ona i Morgan dzielili ze sobą mały pokoik. Musiała coś wymyślić, by uniknąć konieczności pokazywania go Chambrunowi. - To małe mieszkanie - wyjaśniła. - Mam tam parę walizek, to wszystko. Czemu pytasz? - Ponieważ jeśli nie masz zamiaru wracać do domu, musimy zabrać stamtąd twoje rzeczy. Albo kupić absolutnie wszystko. - Wolałabym chyba to drugie. - Tak zawsze jest najlepiej - powiedział poważnie. Zaczął pstrykać migawką aparatu, przesuwając się to w przód, to w tył, by zmieniać kąt i ogniskową. - Uśmiechnij się teraz - zażądał. - Tak jak wtedy, gdy poprosiłem cię o to w twojej garderobie. Teraz mam już coś, z czego mogę się rzeczywiście cieszyć - pomyślała. Chambrun pozwolił jej zostać. - Czy pan Vale oczekuje pana? - Powiedz mu, że to ja. I że to ważne. - Dobrze, proszę pana. Człowiek w liberii lokaja skłonił się niedbale. Pomimo upudrowanej peruki i jedwabnych bryczesów miał wygląd zawodowego boksera. Kiedy szeptał coś do wykonanego z kości słoniowej aparatu telefonicznego, słuchawka ginęła niemal całkowicie w jego olbrzymiej dłoni, jakby była zabawką. Znajdowali się na obszernym holu. Telefon, przez który rozmawiał służący, zupełnie nie pasował do inkrustowanego, osiemnastowiecznego stolika, na którym go umieszczono. - Pan Vale prosi na górę, panie Chambrun. Zna pan drogę. Queenie trwożnie rozejrzała się dookoła. Całymi latami Morgan snuł swoje fantazje na temat Caf~e de Paris. Znała historię tego miejsca. Wysłuchała jej niezliczoną ilość razy siedząc w upalne wieczory na werandzie z Morganem. Wszyscy bogaci, znani i sławni ludzie w Londynie spotykali się wieczorem w tej pięknej, utrzymanej w stylu króla Jerzego rezydencji. Tańczyli pod kandelabrami, będącymi własnością Jego Królewskiej Wysokości Księcia Yorku. Jadali w słynnej "sali luster", oświetlonej błyszczącymi żyrandolami. Przychodzili też, by oglądać "podłogowy pokaz" (ta, jakże prawdziwa, nazwa powstała właśnie tutaj), który śmiało mógł konkurować z najlepszymi programami w Paryżu. Książę Walii ilekroć był w Londynie, bywał tu co noc. Towarzyszył mu zawsze komiczny major Metcalfe - zwany "Owocowym". Książę tańczył zawsze z panią Dudley Ward, której nieszczęśliwy mąż zmuszony był drzemać niespokojnie przy stoliku tak długo, aż Jego Wysokość miał już dość zabawy. Maharadża Baroda miał tu swój stolik, podobnie jak maharadża Kaszmiru i Jaipuru. Dotyczyło to także Aga Khana, którego obecność ożywiała zawsze atmosferę w klubie, miał bowiem zwyczaj rzucać złote monety dziewczętom z chóru. Powiadano, że zanim ta zabawa go znudziła, wyrzucił w ten sposób równowartość dziesięciu tysięcy funtów. Większość rzeczy, które pisano o Dominique Vale'u, było jedynie przypuszczeniem. Miał obsesję utrzymywania w tajemnicy swojego pochodzenia. Jedni twierdzili, że jest rodzonym synem kogoś z rodziny królewskiej, drudzy zaś, że dzieckiem armeńskiego imigranta, handlującego dywanami. Nie zaprzeczał żadnej z tych plotek. Przypuszczano, że sam rozpuszczał wiele z nich. Nawet najbogatsi bali się go - był znany z gwałtownego charakteru. Ludzie szeptali nawet, że przechowuje u siebie pistolet. Powiadano, że jest zdolny do wszystkiego, jeśli zechce zniszczyć człowieka, który stanął mu na drodze. Wszystko jedno mężczyznę czy kobietę. Jak rekin pływał w ciemnych wodach życia towarzyskiego, od czasu do czasu pożerając jakąś ofiarę. - Cóż za nieoczekiwana przyjemność - powiedział cicho Vale, podnosząc się zza biurka, by przywitać się z Lucienem i ucałować dłoń Queenie. Był niezwykle wysoki. Miał klatkę piersiową i ramiona sztangisty. Eleganckie ubranie, które nosił, nadawało jego silnemu ciału wygląd dziwnie ponury. Jeszcze bardziej ponure wrażenie robiły cienkie czarne brwi, schodzące się ze sobą w środku czoła. Zawsze wyglądał na naburmuszonego. Wyblakłe oczy w obramowaniu wspaniałych rzęs miały w sobie tyle ciepła, co para ostryg w otwartych muszlach. Żałobny głos w połączeniu z eleganckim urzędowym garniturem kojarzył się raczej z przedsiębiorcą pogrzebowym niż z właścicielem nocnego klubu. - Czy nie przeszkadzamy ci, Dominique'u? - zapytał Lucien. - Zupełnie nie - odrzekł uprzejmie Vale. - Jestem sam. Męczył go katar. Oddychał chrapliwie, a co jakiś czas głośno wydmuchiwał nos. Zdawał się nie być świadom panujących w tym względzie obyczajów albo też po prostu nie dbał o nie. Z posrebrzanego pudełka wyjął pachnącego lekarstwem miętowego cukierka. Queenie zauważyła dwie szklanki stojące na biurku. Napełniono je niedawno, bo pływały w nich jeszcze nie rozpuszczone kostki lodu. Drzwi z tyłu za biurkiem były lekko uchylone. Tak jakby ktoś, wychodząc nimi pośpiesznie, zapomniał je zamknąć. Vale wpatrywał się w leżącą na biurku złotą, wysadzaną diamentami zapalniczkę. Wziął ją do ręki, robiąc wrażenie zaskoczonego jej widokiem. Pstryknął nią kilkakrotnie, po czym głośno chrząknął. Drzwi zostały bezszelestnie zamknięte przez jakąś niewidzialną dłoń. Wszystko, co dotyczyło Vale'a, było drogie i błyszczące. Nawet paznokcie u rąk miał wypolerowane do najwyższego połyskku. Odłożył zapalniczkę z powrotem na biurko. Przez chwilę patrzył na nią tak, jakby nigdy wcześniej jej nie widział, i zastanawiał się, jak trafiła na jego biurko. Queenie także jej się przyglądała - na tego rodzaju rzeczy nie sposób było nie patrzeć. Dostrzegła, że diamenty na zapalniczce układały się w inicjały "R. B.". Odgadła, że to osoba, którą Vale gościł przed chwilą, zapomniała o tym cacku, chowając się w pośpiechu. - Chcę, byś poznał moją przyjaciółkę - powiedział Lucien. - Queenie Kelley. Gospodarz z powagą skinął głową, głośno pociągając nosem. - Bardzo mi miło - powiedział. Queenie nie dostrzegła jednak na jego twarzy żadnych oznak tego, że rzeczywiście jest mu miło. Przeciwnie, wyglądał jak człowiek, któremu przerwano w połowie jakieś ważne zajęcie. Rzucił ukradkowe spojrzenie na drzwi, upewniając się, że są zamknięte. - Czy panna Keley szuka pracy? - zapytał. - Mam pracę - zdobyła się w końcu na odwagę, by coś powiedzieć. Nie wiedziała czemu, lecz w obecności Vale'a skóra cierpła jej ze strachu. - Queenie pracuje u Goldnera - wyjaśnił Lucien. Vale uniósł brwi. - Słynna Rani? Ta, która zrobiła takie wielkie wrażenie na Basilu Goulandrisie? - popatrzył na nią z nieco większym zainteresowaniem. - Muszę powiedzieć, że nawet on nie ocenił cię właściwie. Odchylił się do tyłu i zerknął na Luciena, jak gdyby to, co dotąd w niej zobaczył, w zupełności mu wystarczyło. - Ma możliwości - przyznał niechętnie. - Możliwości? Ależ ona jest doskonała! - Jesteś romantykiem - powiedział Vale z niesmakiem, jakby romantyzm był chorobą zakaźną. - Istnieje taka rzecz jak doskonały diament, nie ma czegoś takiego jak doskonały człowiek. Niestety. Jakkolwiek panna Kelley jest znacznie bliższa doskonałości niż ta młoda dama, którą przyprowadziłeś do mnie poprzednio. Queenie spojrzała na Luciena zaskoczona. Nie przyszło jej do głowy, że może nie być pierwszą dziewczyną, którą przyprowadził do Vale'a. Właściciel klubu uśmiechnął się porozumiewawczo. Queenie podejrzewała, że chciał wprawić Chambruna w zakłopotanie. Jeśli tak, doskonale mu się to udało. Zrobiwszy to jednak, spróbował od razu uratować sytuację. - Chyba powinienem coś wyjaśnić - powiedział. - Lucien wyławia dla mnie czasami jakieś talenty. Nic oficjalnego, rozumie pani, panno Kelley. Jesteśmy starymi przyjaciółmi. Ręka rękę myje. Moja klientela jest bogata, sławna i znudzona. Nawet bardzo dobre rzeczy nie są dla nich dość dobre. Przywykli otrzymywać to, co najlepsze. Wciąż żądają nowości, ciągłych zmian, czegoś innego. Pracować tutaj to znaczy zostać zauważoną przez wszystkich, którzy coś znaczą. - To może być początek wielkiej kariery - powiedział Lucien. - Któż to może wiedzieć? - odrzekł Vale, podnosząc się z miejsca, dając tym samym sygnał, że "audiencja" została zakończona. Queenie zauważyła, że ani razu nie zapytał jej, co sama sądzi na ten temat. Widocznie nawet nie przyszło mu do głowy, że ona może nie chcieć pracować u niego. Nie otworzył im drzwi. Przycisnął po prostu jakiś guzik na biurku i drzwi otworzyły się same. Kiedy z lekkim trzaskiem zamykały się za nimi, Queenie usłyszała, że Vale głośno pociągał nosem. Chwilę później głęboki, ciepły, nie znany jej, teatralnie brzmiący głos zapytał: - Poszli już? Intrygowało ją, czyją obecność Vale tak bardzo starał się ukryć. Queenie siedziała w samochodzie otoczona pudłami, na których widniały nazwy kilku najdroższych sklepów na Bond Street. Znano je nawet w Indiach. Wciąż była zła na Luciena i przypuszczała, że jego hojność jest jedynie formą milczących przeprosin. - Mogłeś mnie uprzedzić, że to będzie rodzaj egzaminu - powiedziała rozdrażniona. - Już ci to wyjaśniłem. Chciałem cię zwyczajnie przedstawić przyjacielowi. Nie miałem pojęcia, że natychmiast zechce rozmawiać o pracy. Powinnaś się cieszyć - to dowodzi, jak wielkie wywarłaś na nim wrażenie. - Nie lubię go. - Nikt go nie lubi. No, może tylko ja... trochę... Ale to nie ma znaczenia. Od czasu do czasu polecam Dominique'owi kogoś, kto może przydać się w klubie. Czy to takie straszne? Po prostu wyświadczam przysługę przyjacielowi. - A co on robi dla ciebie? Lucien zahamował gwałtownie. Zaciągnął hamulec ręczny i odwrócił się w jej stronę. - Płaci mi prowizję. Skoro już pytasz. Człowiek musi z czegoś żyć. - Rozumiem. - Sądzisz, że dlatego przyszedłem do ciebie za kulisy? Mylisz się. Mógłbym pójść do Dominique'a nawet się z tobą nie spotykając. A poza tym ta prowizja ledwo wystarcza na pokrycie moich rachunków w jego klubie. Nie mam zamiaru zarabiać na tobie. Zrozum. Czy tak właśnie pomyślałaś? - Przyszło mi to do głowy. - Jak na kogoś tak młodego, jesteś wyjątkowo podejrzliwa. Będziesz musiała nauczyć się ufać ludziom. A w każdym razie musisz nauczyć się mieć zaufanie do mnie. Ponownie uruchomił samochód. - Jeśli pan Vale mnie zechce... - zaczęła. - Zechce cię. - ...co zrobię z Goldnerem? - Dasz mu dwutygodniowe wymówienie. W najgrzeczniejszy z możliwych sposobów. Queenie żałowała, że nie była ostrożniejsza, gdy podpisywała pokwitowanie za swoją pierwszą tygodniową pensję. Gdy sobie to teraz przypominała, zdawało się jej, że ten dokument był zbyt obszerny, by sporządzono go tylko w takim celu. Wahała się, czy nie zapytać o to Luciena, on jednak zatrzymywał właśnie samochód przed kolejnym sklepem, który zwrócił jego uwagę. Kupował w ten sam sposób, w jaki prowadził samochód. Robiło to na Queenie tak wielkie wrażenie, że prawdopodobnie wszystko wybaczyłaby mu pod koniec dnia, nawet gdyby niczego jej nie wyjaśnił. Wpadał do sklepu jak tornado, skupiając na sobie od razu uwagę całego personelu. Nie interesowały go rzeczy robione na zamówienie, ani nawet takie, które wymagały niewielkich przeróbek. W chwili, gdy coś przykuło jego uwagę, podawał to Queenie i wysyłał ją do przymierzalni. Kiedy wracała przebrana, oglądał ją uważnie. Jeśli był zadowolony, natychmiast dokonywał zakupu. Jeśli zaś nie, dokładnie wyjaśniał, dlaczego jest jej w tym nie do twarzy. Miał sprecyzowaną opinię o wszystkim. Nie znosił zbyt bogato zdobionych materiałów i sztucznej biżuterii. - Lepiej nie nosić nic, niż zakładać na siebie fałszywe brylanty - tłumaczył. - Bardzo szybko będzie cię stać na prawdziwe klejnoty. Queenie nie przyszło do głowy spytać go, czy może sobie pozwolić na takie szastanie pieniędzmi. Lucienowi ceny kupowanych rzeczy zdawały się być obojętne. Jego ekstrawagancja obudziła w niej lekki niepokój. Gorąco pragnęła dowiedzieć się jak najwięcej o życiu. Instynktownie czuła jednak, że z pieniędzmi należy zawsze postępować ostrożnie. Choć jeszcze ich nie miała. Tymczasem uczyła się nowych rzeczy o strojach. W "Molyneux" Lucien kupił jej wieczorową suknię z czarnego, jedwabnego szyfonu. Kolor ten tak mocno kontrastował z jej jasną skórą, że przez pół godziny Chambrun musiał przekonywać Queenie, by kupili właśnie tę suknię, nie zaś różową, którą sama wybrała. U "Aspreya" kupili dwie torebki - z błyszczącej krokodylej skóry, do noszenia w ciągu dnia i wieczorową, naszywaną złotymi i srebrnymi paciorkami, u "Rayne'a" Lucien starannie wybrał dla niej buty. Wybierając bieliznę w "Marie de France" niechętnie pogodził się z jej zamiłowaniem do różowego koloru. W sklepie "Masseya and Cunnibghama" kupili kosmetyki. Wiedział znacznie więcej od niej na temat różu, pudru, pomadek i tuszu do rzęs. Sprawiało mu przyjemność uczenie jej jak najlepiej nakładać makijaż: - Twarz kobiety jest dziełem sztuki - powiedział, delikatnie wodząc po jej skórze opuszkami palców, pokazując jej, jak znaleźć najjaśniejszy odcień różu, który podkreśli jej kości policzkowe. Queenie wypróbowała kilkanaście gatunków perfum. Ekspedientka nauczyła ją, że musi najpierw wetrzeć kropelkę w przegub dłoni, by rozgrzać je, a dopiero później oceniać zapach. W końcu Queenie rozpoznała perfumy, których zapach poczuła tamtego wieczoru w "Painted Lady". Ich woń przywodziła na myśl kosztowne i tajemnicze rzeczy, było w niej wszystko, za czym Queenie tęskniła. - "Schiaparelli"? - zapytał Lucien, ze zdziwienia unosząc brwi. - Jesteś pewna, że nie wolisz "Chanel"? Potrząsnęła głową. Wiedziała dokładnie, czego chce i zdecydowana była to zdobyć. Chambrun skinął na ekspedientkę, która natychmiast zajęła się pakowaniem eleganckiej małej buteleczki z matowego szkła z precyzyjnie pomalowaną w kwiaty nakrętką. - To dziwne - powiedział. - Cynthia używała zawsze tych samych perfum... Podniosła nadgarstek do nosa. Po raz pierwszy uświadomiła sobie jak musi się czuć człowiek pijany ze szczęścia. Z radości kręciło jej się w głowie. Objęła Luciena i pocałowała go. Chciała tego właśnie teraz, w tym zamieszaniu, jakie wnieśli oboje do staromodnego, eleganckiego sklepu. Nie zważała na zdziwienie malujące się w oczach ekspedientki ani na skrępowanie Chambruna. - Czy mam rozumieć, że zostało mi wybaczone? - zapytał. Pocałowała go znowu. - Wybaczam. - I ufasz mi? - Ufam. - Zatem zaufaj mi jeszcze bardziej i pozwól zabrać się do domu - powiedział. - Będziemy mieli dość czasu, by to wszystko rozpakować i pokochać się, zanim będę musiał odwieźć cię do Goldnera na pierwszy występ. Być może znajdziemy też chwilę, by coś przekąsić i obejrzeć zdjęcia. Po raz pierwszy dał do zrozumienia, że jego mieszkanie jest także jej domem. Przez to wszystko zapomniała prawie, że za kilka godzin znów zobaczy się z Morganem. - Zniknął - powiedział Goldner. - Wylałeś go? - Postraszyłem. Nawet więcej. Lepiej o tym nie mówmy. Umówiliśmy się, że nie będzie gadał na twój temat. Ostatnio pozwoliłem sobie przypomnieć mu o tym. Dosyć ostro. Queenie przyszło do głowy, że Goldner ma na myśli pobicie Morgana, choć wcale nie wyglądał na kogoś, kto poradziłby sobie z czymś takim. Uchwycił jej spojrzenie i wzruszył ramionami. - Nie ja - powiedział. Wyglądał na zranionego. - I nic poważnego mu się nie stało. Zwykłe ostrzeżenie. Za tydzień lub dwa powinien, jak sądzę, móc znowu grać na saksofonie. Może nawet wcześniej. Pomimo iż Queenie miała do Morgana głęboki żal, myśl, że został pobity przez zawodowego bandytę, przeraziła ją. - Gdzie on jest? - zapytała. - Oto jest pytanie. - Myślę, że trochę źle oceniłem sytuację. Uciekł razem z Mavis. - To mała strata. Ale Morgan zanim uciekł, zabrał z kasy sto funtów. Oprócz tego, co sam mu dałem. Przypuszczam, że jest już daleko stąd. - Ucieknie do Indii? - Wątpię. Nie z Mavis. Przez chwilę Queenie poczuła zimny dreszcz samotności. W porównaniu z Morganem, Goldner, a nawet Lucien byli obcymi ludźmi. Niezależnie jak okropnie postępował, był przecież członkiem rodziny. Nie chciała, żeby znalazł się w więzieniu. - Zawiadomiłeś policję? - Jeszcze nie. - Proszę, nie rób tego. - To mój obowiązek. - Wyświadcz mi przysługę... Goldner westchnął. - Rodzinne sentymenty! Szanuję je. Rozumiem. Podzielam. Ale uleganie im jest zawsze błędem. Wierz mi, że będzie ci lepiej bez niego. Cóż, zrobię to dla ciebie. Oddasz mi te sto funtów ze swoich zarobków. Co sądzisz o dwóch funtach tygodniowo? Zapomnę wtedy o moim obywatelskim obowiązku. - To chyba nieco zbyt wygórowane wymagania? - Wygórowane? Nie sądzę. Nie zawiadamiając policji, nie mogę dostać odszkodowania. Sto funtów to spora suma. Queenie chciało się płakać na myśl o stracie stu funtów. Wiedziała jednak, że to ona w pewnym stopniu popchnęła Morgana na złą drogę. Potem zastanowiła się nad tym, co powiedział Goldner i uświadomiła sobie, że wymknęło mu się coś zaskakującego. - Jeśli już mowa o pieniądzach - powiedziała spokojnie - wspomniałeś, że coś mu dałeś? Oprócz tych, które ukradł? Goldner uśmiechnął się. - Powinienem ugryźć się w język. Ale przypuszczam, że prędzej czy później i tak byś się dowiedziała. Odkupiłem jego udział w twoim kontrakcie. Popatrzyła na niego kamiennym wzrokiem. - O jakim kontrakcie mówisz? - No cóż, moja droga... o kontrakcie, który Morgan zawarł ze mną w twoim imieniu. Przecież jesteś niepełnoletnia. Jako twój najbliższy krewny, wuj był upoważniony do podpisania go za ciebie. W twoim własnym interesie, możesz być tego pewna. - To jakieś kpiny - powiedziała gniewnie Queenie. - Wcale nie. Zresztą sama podpisałaś oświadczenie, że się na to zgadzasz. Razem ze zgodą na dolną stawkę dziesięciu funtów. Wszystko jest całkowicie legalne. Żaden sąd w tym kraju nie znalazłby nic, do czego można by się przyczepić. Kolejna zdrada, pomyślała Queenie. Gorączkowo zastanawiała się, kto mógłby jej pomóc. Nie było nikogo takiego. Morgan podpisał za nią kontrakt, nawet jej o tym nie mówiąc, a potem uciekł pozostawiając ją na pastwę losu. - Musisz nauczyć się patrzeć na rzeczy z jaśniejszej strony - powiedział Goldner. - Mam udział w twoich dochodach. Możesz więc być pewna, że postaram się pomóc ci w karierze. - Ile wynosi twój udział? - zapytała, zdecydowana poznać całą, choćby najgorszą prawdę. - Pięćdziesiąt procent - skromnie odrzekł Goldner. - I ja i Morgan mieliśmy po dwadzieścia pięć. Biedak potrzebował gotówki, więc odkupiłem jego część. Niewiele mu to pomoże, jak sądzę. Mavis jest wyjątkowo chciwą babą. - Zabierasz więc połowę wszystkiego, co zarobię? - Właśnie tak. Oczywiście nie tego, co zarabiasz tutaj. To jest twoje, moja droga. Ale musimy myśleć o przyszłości. Kto to wie? Może się wydarzyć wiele wspaniałych rzeczy. Dla nas obojga - powiedział, rozkładając szeroko ramiona, jakby chciał zademonstrować ogrom potencjalnych możliwości. Nie zrobiło to na niej wrażenia. Wszyscy mówili o jej świetlanej przyszłości i każdy chciał mieć w niej swój udział. Ale ona wciąż zarabiała dziesięć funtów tygodniowo, z czego w dodatku Goldner chciał jej zabrać dwa. Zdawała sobie sprawę, że stoi na przegranej pozycji. Dokument został z pewnością starannie przygotowany i sama, bez niczyjej pomocy, nie zdoła pokonać Goldnera. Była jednak zdecydowana odnieść przynajmniej jakieś małe zwycięstwo. - Jak długo mam być twoją niewolnicą? - zapytała, sama dziwiąc się ostremu tonowi swego głosu. Goldner również był zaskoczony. Oczekiwał histerii i łez. Przeczuwał, że jej stanowczość i zimna wściekłość wróżą mu na przyszłość nie lada kłopoty. - Nie myśl o tym w ten sposób, moja droga - powiedział. - Jesteś moją wspólniczką, a nie niewolnicą. Kiedy skończysz dwadzieścia jeden lat, będziesz całkowicie wolna. Mamy trzy - cztery lata, by poznać się nawzajem. A potem - kto wie? Może będziesz tak wdzięczna staremu Solly'emu za to, co dla ciebie zrobił, że zechcesz odnowić kontrakt... Teraz wiedziała już wszystko. Będzie musiała przełknąć tę gorzką pigułkę. Nie miała wyboru. Jedno jest pewne - postanowiła - nie ma zamiaru nazywać go "Solly", ani myśleć o nim "stary Solly". Zawsze pozostanie dla niej "Panem Goldnerem". - Jeśli już jesteśmy wspólnikami, panie Goldner - powiedziała - to jest kilka rzeczy, o których chciałabym pomówić. - O czym tylko chcesz - Goldner uśmiechnął się z przymusem. - Chcę mieć przyzwoitą garderobę. - Załatwione. Co jeszcze? Nie odwzajemniła jego uśmiechu. Zastanawiała się, jak daleko może się posunąć. - I oczywiście, skoro jesteśmy wspólnikami, powinniśmy podzielić się odpowiedzialnością za skradzione przez Morgana pieniądze. To będzie uczciwe. Goldner uniósł brwi. Żałował, że użył słowa "wspólnik". - Nie widzę w tym nic uczciwego, moja droga - powiedział. Queenie podeszła do drzwi i spojrzała przez wizjer na widownię, gdzie już zaczynali gromadzić się ludzie. Całkiem sporo osób jak na pierwszy występ - pomyślała. Wiedziała, że nie ma sensu dąsać się czy krzyczeć. Jeszcze mniej pomógłby płacz. Tego właśnie mógł oczekiwać Goldner. Poza tym miała - jak powiedziałby biedny Morgan - jeszcze jednego asa w rękawie. Goldner wierzy w swój kawałek papieru, nie wie jednak, że teraz Queenie ma już gdzie się schronić. I kogoś, kto by się nią zaopiekował. Głód jej nie grozi. - To wszystko przyprawiło mnie o ból głowy - stwierdziła. - Dostaniesz aspirynę, moja droga - powiedział życzliwie Goldner, szperając w szufladzie biurka. - Weź ją, a od razu poczujesz się lepiej. - Nie sądzę, by to pomogło. To nie jest sposób na moją głowę. Goldner siedział przez chwilę z wyciągniętą dłonią, na której jak religijna ofiara, spoczywały białe tabletki. - Nie możesz zawieść swojej publiczności, moja droga. - Owszem, mogę. - Jeśli nie będziesz występować, nie zapłacę ci. - Nie dbam o to. Przyjrzał się jej uważnie i po raz pierwszy dostrzegł, że ma na nogach nowe buty - kosztowne nowe buty, sądząc po bijącym od nich blasku. Napełnił szlankę wodą i sam połknął aspirynę. Ciekaw był, kto kupił jej te pantofle. Miał nadzieję, że nie jakiś prawnik. Spodziewał się oczywiście, że w życiu Queenie szybko pojawi się jakiś mężczyzna. To było nieuniknione. Nie przyszło mu jednak na myśl, że stanie się to tak szybko... Odbiło mu się lekko. - Chyba masz rację - ustąpił. - W dowód przyjaźni mogę podzielić między nas te sto funtów, które ukradł Morgan. Queenie nie odezwała się. Zamknęła oczy, jakby ją straszliwie bolały. - Albo nawet zapomnieć o całej tej sprawie - ciągnął dalej. - W końcu co znaczy sto funtów pomiędzy wspólnikami. - Lepiej się przebiorę - powiedziała. Uradowana, usłyszała jak Goldner oddycha z ulgą, gdy zamykała za sobą drzwi. W drodze do sutereny zatrzymała się koło automatu telefonicznego. Jeśli chciała tu dalej pracować, nie mogła naciskając Goldnera przekroczyć pewnej granicy. Ale była jeszcze przynajmniej jedna osoba, która potrafiłaby, gdyby tylko zechciała, przydusić go znacznie mocniej. Wrzuciła do aparatu dwupensówkę, wykręciła numer Caf~e de Paris i zapytała o Dominique'a Vale'a. Odkrycie, że Queenie żyje z Lucienem Chambrunem, nie zabrało Goldnerowi więcej niż dwadzieścia cztery godziny. Przyjął to z zadowoleniem. Interesy Chambruna w niczym nie kolidowały z jego własnymi, ani też w żaden sposób im nie zagrażały. Przeciwnie, przy odrobinie szczęścia jego fotografie mogły uczynić Queenie jeszcze cenniejszą. Postanowił przy najbliższej okazji odbyć z Lucienem męską rozmowę. Chambrun - powiedział do siebie Goldner - jest rozsądnym człowiekiem. Może pomóc w utrzymaniu Queenie w ryzach. Sprawdzając rachunki z ostatniej nocy, rozmyślał o swoim szczęściu. Przeliczone pieniądze układał w pliki, spinając każdy z nich gumką. Dźwięki wydawane przez strzelającą cicho gumkę brzmiały mu w uchu jak najwspanialsza muzyka. Podniesiony tym na duchu, nalał sobie brandy i zapalił nowe cygaro. Ktoś zapukał do drzwi. Szybko wsunął pieniądze do kieszeni i kołysząc się w biodrach podszedł do drzwi. Spojrzał w wizjer. Zobaczył jasnoszare, całkowicie pozbawione wyrazu, oko. Wspiął się na palce, żeby lepiej widzieć, stojący za drzwiami człowiek nosił biały krawat. Goldner zobaczył też błysk diamentowych spinek do mankietów. Bandyci nie noszą w czasie napadu wieczorowych strojów ani diamentowych spinek, pomyślał. Otworzył drzwi i przez moment prawie żałował, że to jednak nie rabuś. Dominique Vale znacznie przewyższał go wzrostem. Na ramiona miał narzuconą wieczorową pelerynę. W lewym ręku elegancko trzymał rękawiczki i cylinder. W prawej zaskakująco grubą laskę zakończoną złotą gałką. Wyglądała na tyle solidnie, że z pewnością mogła służyć jako broń. Goldner podejrzewał, że tak właśnie było. Witając się Vale głośno pociągnął nosem. - Co za niespodzianka, panie Vale. Pan tutaj? - powiedział Goldner, udając zachwyconego. - Czemu zawdzięczam ten zaszczyt? - Jesteś szczęśliwym człowiekiem, Goldner. - Jeśli pan tak uważa, panie Vale. - Tak uważam. Pomyśl tylko. Masz dwie nogi, żeby chodzić. Jesteś właścicielem ładnego małego klubu, który dotąd nie spłonął. To zdumiewające, jak łatwo zaprószyć ogień w tych starych budynkach. Nie masz też żadnych kłopotów z policją. Ja uważam to wszystko za szczęście. A ty nie? - Nie mam się czego obawiać. - Daj spokój, Goldner, każdy ma coś, czego się boi. Ty z pewnością także. - I czegóż to miałbym się bać? - Mnie. Goldner zadrżał, jakby przyznawał mu rację. Zastanawiał się, czego Vale może chcieć. Pomyślał jednak, że i tak wkrótce się dowie. - Jestem człowiekiem rozsądnym - powiedział. - Oczywiście, że jesteś. Ja też. Chcę panny Kelley. - Aha... Chyba pan wie, że podpisała ze mną kontrakt. - Wiem. Znalazłeś jakiegoś faceta nazwiskiem Morgan Jones, aby podpisał go za nią. Potem wykupiłeś za grosze jego udział. To obrzydliwe. Ale, przyznaję, dalekowzroczne. - Jest pan doskonale poinformowany. - Tak. Ta młoda dama opowiedziała mi całą tę smutną historię. Goldner usiadł. Znowu nie docenił Queenie. Sięgnął do szuflady i wyjął z niej kontrakt. - Jest całkowicie zgodny z prawem - powiedział, kładąc go na biurku. Vale odepchnął dokumenty końcem swojej laski. - Papier! - prychnął lekceważąco. - Papier nie krwawi, nie może też mieć siniaków. Goldner wiedział, że przegrał. Należał jednak do ludzi pomysłowych, których wyjątkowo trudno jest zastraszyć. W swoim życiu dostawał pogróżki od ludzi silniejszych niż Vale. Dawno już odkrył, że zazwyczaj można się z nimi targować. Wziął dokument do ręki. - To prawda - powiedział. - Ale atrament kosztuje drożej niż krew. Wyobraźmy sobie, że podrę ten dokument - razem ze złożonymi na nim podpisami. Później i tak musi pan sporządzić nowy. Dziewczyna nie jest głupia. Może iść do adwokata. I ma doradcę w Chambrunie, choć z niego żaden biznesmen. Poza tym jest chyba pańskim przyjacielem. Tak czy owak, czy może pan liczyć na tak dobre warunki w nowym kontrakcie? Szczerze wątpię, drogi panie. Queenie jest niepełnoletnia. Kto za nią podpisze umowę, skoro Morgan zwiał? Musiałby pan odnaleźć jej matkę. Kto może wiedzieć, co przy tej okazji mogłoby wyjść na jaw. Czemu więc drzeć całkiem dobry dokument, jeśli jest wciąż ważny. Vale pociągnął nosem. Wyjął małe złote pudełeczko z kieszonki swojej białej kamizelki i wziął do ust miętowego cukierka. - Mów dalej. Słucham - powiedział. - Oprócz tego, Kelley będzie bardziej przyciągać uwagę w pańskim klubie niż w moim. Nie mam nic przeciwko sensownemu podziałowi moich udziałów, ani zastrzeżeń do bycia pańskim wspólnikiem. Vale przyglądał się swoim paznokciom. W końcu kiwnął głową. - Sześćdziesiąt dla mnie - czterdzieści dla ciebie - powiedział. Z twojej połowy. - Po pięćdziesiąt. - Szukam właśnie człowieka, który pomógłby mi w robieniu interesów, Goldner. Mam udziały w różnych klubach. Innego rodzaju niż Caf~e de Paris. Nie chciałbym, by moje nazwisko łączono bezpośrednio z niektórymi z nich... z większością z nich - poprawił się szybko. - Potrzebuję człowieka, który poprowadziłby je za mnie. - Przypuszczam, że odpowiednim człowiekiem byłby ktoś, kto siedzi już w tym biznesie i sam ma jakiś klub? Ktoś, kogo powiązania z panem nie rzucałyby się w oczy? Ktoś dyskretny? - Coś w tym rodzaju. - Sześćdziesiąt - czterdzieści. Zgoda! - powiedział uszczęśliwiony Goldner. Dzięki Queenie stanie wreszcie na nogi. Nadeszły dla niego w końcu wielkie czasy. 9. W ciągu następnego miesiąca Queenie po raz pierwszy posmakowała prawdziwej sławy. Rozgłos nie wynagrodził jej jednak odkrycia, że Vale, zamiast unieważnić kontrakt Goldnera, po prostu dogadał się z nim za jej plecami. Zarabiała teraz bardzo dużo: sto funtów tygodniowo: sumę, o jakiej wcześniej nawet nie śniła. Choć Goldner zabierał z tego połowę i tak czuła się oszołomiona. Bez sensu byłoby wściekać się na coś, czego i tak nie można zmienić. Lucien wielokrotnie ją o tym przekonywał. Musi być cierpliwa. Jej czas jeszcze nadejdzie. Cierpliwość nie należała do zalet Queenie. Wytłumaczyła sobie jednak, że nie ma wyboru. Ostatecznie, nie było tak źle. Miała kochanka, pieniądze, szybko uczyła się lodnyńskiej wymowy. Jej nowa, elegancka garderoba, znajdująca się na tym samym piętrze co gabinet Vale'a, wprost tonęła w kwiatach. Przynoszono je bez przerwy, razem z wizytówkami sławnych ludzi, maharadżów, milionerów, parów i arystokratów z wielu nie istniejących już europejskich monarchii. Pod koniec pierwszeg tygodnia przysłał jej róże sam książę Walii. Przyniósł je osobiście cierpliwy major Metcalfe. Tydzień później Aga Khan przysłał tak wielki bukiet, że wniesienie go przez drzwi okazało się niemożliwe. Od rumuńskiego księcia Michała dostała wieniec w kształcie królewskiego herbu. Przypięto do niego kopertę, w której znajdował się, przedarty na pół, stufuntowy banknot. W dołączonym liście książę taktownie obiecywał jej także drugą połowę banknotu, jeśli zdecyduje się odwiedzić jego apartament w hotelu Connaught. Jeden z wielbicieli przysłał jej nawet oswojoną papugę kakadu. Odesłano ją do zoo, odczepiwszy uprzednio od jej łapek diamentową broszkę, którą Queenie z wielkim żalem zwróciła właścicielowi. Liczne propozycje, które otrzymywała, pochlebiały jej, ale nie przewróciły w głowie. Nie była naiwna, a w każdym razie, jak sądziła, mniej naiwna niż kiedyś. Mężczyźni, którzy przysyłali kwiaty, wizytówki i szampana, chcieli z nią sypiać. Ona jednak wcale nie chciała sypiać z nimi. Gdyby to robiła, stałaby się tylko jeszcze jedną piękną dziewczyną w Londynie. Poza tym była naprawdę szczęśliwa z Lucienem. Pierwszy raz w życiu czuła się bez przerwy podniecona seksualnie. Nie mogła myśleć o niczym innym. Bardzo rzadkie chwile, w których ona i Lucien nie kochali się, ani nawet - w ostateczności - nie dotykali i nie całowali, uważała za całkowicie stracone. Ta niewyczerpana potrzeba rozkoszy zaskoczyła ją samą. Czasami zapadała w sen natychmiast po kochaniu się z Lucienem. Czuła się wtedy, jak ktoś nurkujący w ciepłym, spokojnym morzu. Nawet jeśli spała tylko kilka godzin, co zdarzało się dość często, nigdy nie była zmęczona. Seks zdawał się napełniać ją energią. I to do tego stopnia, że często w nocy niezmordowanie wędrowała nago po domu, czasami zatrzymując się w kuchni i podjadając jakieś znalezione tam resztki jedzenia. Nad ranem narzucała na siebie aksamitny szlafrok, wiszący w łazience obok ręcznika i wyglądała przez okno. O świcie jako pierwszy pojawiał się mleczarz. Lubiła patrzeć na jego konia i wsłuchiwać się w stukot kopyt o mokry od deszczu bruk ulicy. Uwielbiała teraz spędzać czas na zajmowaniu się swoim ciałem, które dostarczało jej ostatnio tak wiele rozkoszy. I nie tylko jej - także Lucienowi. Zawsze uwielbiała się myć. Teraz jednak jej dbałość o czystość, jak sama przyznawała, graniczyła z manią. Codziennie myła włosy - nadawało im to piękny połysk i puszystość. Miała starannie wypielęgnowane i doskonale polakierowane paznokcie u nóg. Podeszwy stóp tak często oglądały pumeks, że nawet na chwilę nie przestawały być gładkie i miękkie. Po każdej kąpieli wcierała w skórę wazelinę, cierpliwie wykonując palcami niewielkie, delikatne, koliste ruchy. Nie dopuszczała, by jej cera stała się zbyt sucha. Nigdy nie myła twarzy mydłem. Zamiast tego wcierała w nią krem "Nivea". Robiła to tak długo, aż policzki i czoło zaczynały lśnić jak biały nefryt. Stojąc przed lustrem poznawała dokładnie swoją własną urodę. Stanowiła ona jej najcenniejszy, niemożliwy do zastąpienia skarb. Musiała więc o nią dbać. Bez końca szukała w niej jakichś wad. W końcu znalazła kilka. To zajęcie pochłaniało Queenie niemal w tym samym stopniu co seks. Nie zawsze zresztą te dwie rzeczy udawało się rozróżnić. Któregoś dnia Lucien, fotografując ją, zwrócił uwagę, że Queenie ma lekkiego zeza. Zaniepokoiło ją to głęboko. Na szczęście z daleka było to właściwie niewidoczne. Jednak, gdy przyglądała się sobie z bliska, w powiększającym twarz lusterku do golenia, wada wydawała się jej bardzo widoczna. Z tego powodu zaczęła w ciągu dnia nosić ciemne okulary. Łatwo było przywyknąć do wygodnego życia i drogich przedmiotów. Queenie zauważyła jednak, że to tylko zaostrzyło jej apetyt, by zdobyć jeszcze więcej. Lucien był hojny. Miała też teraz własne pieniądze. Wciąż jednak czuła ukłucie zazdrości, widząc kobiety ubrane w piękne futra lub noszące kosztowną biżuterię. Co noc występowała dla bogatych ludzi. I co noc tęskniła za tym, by stać się jedną z nich. Uroda była jej paszportem. Nie miała nic więcej, lecz nie traciła nadziei, że to w zupełności wystarczy. Dlatego właśnie tyle uwagi poświęcała jej każdego dnia. Przyglądała się jej oczami Luciena, dokładnie analizowała każdą fotografię. Zachowywała się jak bankier zdobywający wiedzę o pieniądzach. Zaczęła też rozumieć, jaki naprawdę jest Lucien. W swoim zawodzie okazał się prawdziwym perfekcjonistą. Lubił udawać, że wiedzie próżniacze życie playboya i ktoś, kto go nie znał zbyt dobrze, mógł tak rzeczywiście o nim myśleć. W rzeczywistości jednak, kiedy Chambrun siadał do pracy, pochłaniała go ona bez reszty. Mógł całymi godzinami szukać takiego ujęcia fotografowanego obiektu, jakiego potrzebował. Był ulubionym fotografem redaktorów najlepszych czasopism. Nikomu w Londynie nie płacono wyższych honoriariów. Potrafił odkryć piękno nawet w najpospolitszych kobietach. Technika pracy Luciena pozostawała dla Queenie tajemnicą. Inaczej niż efekty jego wysiłków. Kiedy więc mówił o liniach, formach, detalach i oświetleniu, starała się tego wszystkiego nauczyć. Stojąc przy aparacie, Chambrun cierpliwie tłumaczył jej, na czym polega jego praca. Krok po kroku, dzień po dniu, zaczynała rozumieć, że Lucien jest posiadającym własny styl artystą. Powiedział jej, że jako jeden z pierwszych znanych fotografów zrezygnował z szerokokątnego aparatu fotograficznego, umieszczonego na trójnogu. Taki sprzęt zmuszał artystę do trzymania się przez cały czas na określony dystans od fotografowanego obiektu. Człowiek robiący zdjęcie musiał w dodatku chować się pod czarną zasłoną. Lucien wierzył w ruch, w swoją zręczność i kontakt między artystą a modelem. Uwolniwszy się od nieporęcznego, zamontowanego na stałe w jednym miejscu aparatu, bez przerwy krążył wokół fotografowanego obiektu. Przyklękał, kładł się, wskakiwał na drabinę i zeskakiwał z niej, ani na chwilę nie przestając robić zdjęć. Na początku czasopisma, szczególnie "Vogue", upierały się przy tradycyjnych negatywach osiem na dziesięć. Nie wierzyły, że zdołają bez nich uzyskać w piśmie najwyższą jakość odbitki. Lucien nie dbał jednak o ostrość i wyrazistość zdjęć. Kochał ruch - jak wyjaśnił Queenie - falowanie ubrania, nagłe, dramatyczne efekty. Stopniowo przekonał redaktorów. Jego zdjęcia tchnęły energią, seksem, życiem. Były czymś nowym. A w prasie to liczyło się najbardziej. Teraz zdawał się już być tym nieco znudzony. Może właśnie dlatego, że tak szybko odniósł sukces. Dla odmiany zafascynował go film. Miał tak olbrzymie możliwości naśladowania ruchu, szybkości, życia. Ale producenci filmowi byli, jak się wydawało, jeszcze bardziej przywiązani do tradycyjnych metod fotografowania niż redaktorzy czasopism. Lucien opowiedział Queenie o filmie, który nakręcił w Paryżu razem z Cocteau. Wpadli na pomysł, by kamera utożsamiła się z oczami głównego bohatera. Całą historię opowiedziano z jego punktu widzenia. Publiczność oglądała to samo co on. Chambrun skarżył się, że ten film jeszcze pogorszył jego szansę na pracę w wielkich wytwórniach. Eksperymenty tego rodzaju wywoływały tam jedynie zmarszczenie brwi albo lekceważenie. Fotografował Quueenie dzień i noc. Jej twarz stała się jego obsesją. Stanowiła wyzwanie, które jednocześnie pochłaniało i pobudzało jego energię. Uparł się wyrazić nieuchwytny czar jej urody, odkryć jego sekret. Pragnął stworzyć wizerunek, który byłby prawdziwym obrazem Queenie. Nigdy jednak nie czuł się zadowolony z wyników swojej pracy. Na innych udało mu się jednak zrobić duże wrażenie. Jedno ze zdjęć Queenie stało się prawdziwą sensacją w redakcji "Vogue'a". Lucien sfotografował ją w momencie, gdy odwracała głowę w stronę obiektywu. Wyglądała tak, jakby coś ją zaskoczyło. Wysokie, okrągłe czoło, olbrzymie, otwarte szeroko ze zdziwienia oczy, pełne, ciemne usta - to wszystko zdołał uchwycić Lucien na jednym zdjęciu. Fotografia była nieco zamazana, jak zawsze, gdy Lucien próbował fotografować ruch. Tylko oczy Queenie wyszły ostro. Patrzyły ze zdjęcia ze zmysłową intymnością, zmuszającą do natychmiastowego myślenia o seksie. Dla "Bazaaru" Chambrun sfotografował ją w stawie. Stała w wodzie po szyję, tak że na zdjęciu widać było jedynie głowę. Miała uniesioną ku górze twarz, rozchylone usta i błyszczące oczy. Wyglądała jak jedna z otaczających ją wodnych lilii. W rzeczywistości była zmarznięta, przemoczona i przerażona słonawą wodą. Jednak żadne z tych uczuć nie znalazło swego odbicia na zdjęciu. Znaczyło to, że Queenie staje się prawdziwą, zawodową modelką. Co kilka dni Lucien przeglądał swoje fotografie, wybierając te, które uważał za bliskie ideału, do którego dążył. Wkładał je do koperty i zanosił na pocztę przy King's Road. Śmiałym, niedbałym charakterem pisma kreślił na kopercie adres: W. Pan David K~onig Mgm Studio Culver City Los Angeles, Kalifornia Usa Poczta lotnicza Do rąk własnych Przez długi czas nie było żadnej odpowiedzi. Goldner wręczył Queenie list. Na poplamionej i pogniecionej na skutek długiej podróży, bladoniebieskiej kopercie dostrzegła indyjskie znaczki. Pod nimi znajdowało się jej nazwisko i adres klubu Goldnera. Kiedy zaczęła wysyłać matce pocztówki, wydawało jej się, że najbezpieczniej będzie podać właśnie ten adres. Zgodnie z radą Goldnera pisała krótko: "Kocham cię, mam tu pracę, przepraszam". Mijały jednak tygodnie i żadna odpowiedź nie nadchodziła. Queenie doszła do wniosku, że matka nigdy do niej nie napisze. Widocznie nie była w stanie jej przebaczyć. Ten list dowodził, że się myliła. Rozerwała kopertę i badawczym wzrokiem przyjrzała się zwartym rzędom starannie wykaligrafowanych liter. (Charakter pisma Vicky był równie wypracowany i dokładny, jak wszystko, co w życiu robiła). Queenie przeczytała list do końca, zanim zorientowała się, że matka po prostu nie przyjęła do wiadomości tego, co się stało. Zastosowała wobec ucieczki Queenie te same zasady, które Mary Baker Eddy zalecała na wypadek choroby. W liście nie było ani słowa o kradzieży, ani o jej konsekwencjach. Żadnych wyrzutów, żadnych skarg, żadnego gniewu. Mama pisała tak, jakby Queenie i Morgan wyjechali do Kraju w sposób jak najbardziej godny szacunku. Pytała o zdrowie Peggy D'souza i przesyłała jej pozdrowienia. Wyglądało na to, że matce udało się zupełnie stracić kontakt z rzeczywistością. Queenie zastanawiała się, czy stało się tak dlatego, że Vicky po prostu nie dała rady żyć ze świadomością tego, co się wydarzyło. Nie miało więc sensu pisanie matce prawdy, skoro tak zdecydowanie ją odrzucała. Być może pewnego dnia Queenie wyjaśni jej swoje postępowanie i postara się wszystko naprawić. Tymczasem jednak nie było powodu, by nie pozwolić mamie cieszyć się z sukcesu jej córki, niezależnie od tego, co o tym myślała. Queenie postanowiła wysłać jej wycinki z gazet. Wiadomości o tym, że Queenie stała się sławna, mogły mamie sprawić przyjemność. Coś jednak w tym liście ją niepokoiło. Poczekała, aż Goldner pożegna się i wyjdzie, po czym przeczytała list jeszcze kilka razy, szukając najlżejszej choćby aluzji, pozwalającej odkryć, co matka naprawdę myśli. Nic jednak nie udało jej się znaleźć. Wsunęła list do kieszeni sukni, będącej prezentem od Luciena. Martwiła się nie tylko matką. Po ich drugiej, spędzonej razem nocy, Chambrun zapytał ją, czy przedsięwzięła jakieś "środki ostrożności". Udawał, że pyta o to przypadkowo, ale zdaniem Queenie kłamał niezbyt przekonywająco. Wiedziała, że "ostrożność" jest konieczna, nie miała jednak pojęcia, jak się do tego zabrać. Przypuszczała, że to mężczyzna powinien o to zadbać. Matka nie rozmawiała z nią nigdy na takie tematy. Zmieszanie musiało być widoczne na jej twarzy, bo Lucien, po raz pierwszy odkąd go spotkała, zaczerwienił się. - Kiedy poszłaś do łazienki z torebką... - wymamrotał zakłopotany - nie założyłaś... Potrząsnęła głową. - Czy nie masz... jak to powiedzieć... nie byłaś u lekarza? - Nie, oczywiście, że nie. A czemu miałabym tam iść? - Rozumiem. W takim razie lepiej, żebym to ja się zabezpieczył. Ale z czasem i ty powinnaś wybrać się do lekarza. Jest taka zupełnie prosta metoda... wiele kobiet ją stosuje... Lekarz wyjaśni ci to lepiej niż ja. Max Drymond będzie odpowiednim człowiekiem. Zadzwoń do niego i powiedz, że jesteś moją przyjaciółką. Skinęła głową. Na razie czuła się tak szczęśliwa, że z łatwością przychodziło jej odsuwanie wizyty u Drymonda. Zresztą wyglądało na to, że Lucien zajął się już tą sprawą, z którą Queenie miała się udać do lekarza. Od czasu do czasu Chambrun narzekał na konieczność używania tego, co nazywał "prezerwatywą". Początkowo Queenie również niechętnie odnosiła się do tego "środka ostrożności". Podobnie jednak jak do wielu innych rzeczy, szybko do niego przywykła. Obawiała się, że jakakolwiek zmiana może tylko zepsuć jej szczęście. Każdego dnia obiecywała sobie umówić się na wizytę u doktora Drymonda, ale wciąż to odkładała. Wiedziała, że brak okresu może być pierwszą oznaką ciąży. Miała jednak nadziejeę, że opóźnienie miesiączki spowodowało coś zupełnie innego.... Kiedy Lucien pracował w nocy, Queenie czuła się samotna. Żałowała, że nie ma nikogo, z kim mogłaby porozmawiać. Vale nie zachęcał swoich pracowników do zawierania przyjaźni we własnym gronie, ani też do nawiązywania znajomości z "gośćmi", jak nazywał swoich klientów. By przywołać garderobianą lub służącą, wystarczyło nacisnąć guzik. Jednak, podobnie jak cały personel Vale'a, kobiety te wydawały się Queenie mało komunikatywne. Obecność Vale'a była zawsze wyczuwalna, choć niewidoczna. Od czasu do czasu z korytarza dobiegało głośne pociąganie nosem. Znaczyło to, że Vale idzie do swego biura, pozostawiając za sobą słaby, ledwie uchwytny zapach mięty. Jeśli Vale miał w ogóle jakieś prywatne życie, potrafił doskonale je ukrywać. Wydawało się, że mieszka w klubie, ale to, gdzie mieściły się jego prywatne pokoje - o ile takie miał - stanowiło jedną z wielu tajemnic jego lokalu. - Przepraszam - Queenie usłyszała nagle czyjś dźwięczny, głęboki i ciepły głos. Zdawało jej się, że już go kiedyś słyszała, nie mogła sobie jednak przypomnieć, gdzie. Nie potrafiła też dopasować do niego żadnej twarzy. A jednak czuła, że się nie myli - takiego głosu po prostu nie dało się zapomnieć. Odwróciła się, by zobaczyć, kto wchodzi bez pukania do jej garderoby. W drzwiach stał dobrze ubrany mężczyzna. Miał rozpięty rozporek, w ręku trzymał penisa. Była zbyt zaszokowana, by cokolwiek powiedzieć. Dotąd jeszcze nigdy nie miała do czynienia ze zboczeńcami, choć oczywiście sporo o nich słyszała. Człowiek w drzwiach zresztą nie wyglądał jej zdaniem szczególnie groźnie. Nie robił wrażenia prawdziwego zboczeńca. Miał rozbiegane oczy człowieka, który jest bardziej pijany, niż mu się wydaje. Mimo to wyglądał sympatycznie. W masywnej, kwadratowej i ślicznie uśmiechniętej twarzy tkwił zaskakująco miły, zdawałoby się kobiecy nos. - Musiałem otworzyć niewłaściwe drzwi - wyjaśnił, przeciągając uwodzicielsko ostatnią sylabę. - Myślałem, że to męska toaleta. - Cóż, jak pan widzi, nie. - Racja. Przede wszystkim za dużo tu kwiatów. Och... chciałem powiedzieć... proszę mi wybaczyć - schował członek i zaczerwienił się, niezgrabnie starając się szybko zapiąć guziki rozporka. Dopiero po dwóch nieudanych próbach, trafiły na właściwe dziurki. - Jestem pani winny przeprosiny - powiedział. - Nie chciałem pani przestraszyć. - I nie przestraszył mnie pan. Nie zobaczyłam nic, czego nie widziałabym już wcześniej. Roześmiał się głośno. Jego śmiech zabrzmiał teatralnie, jakby stanowił część wyuczonej przez niego roli. Zamilkł na chwilę niczym aktor dający publiczności czas na oklaski. - Co by pani powiedziała, gdybym usiadł? - zapytał i nie czekając na odpowiedź, zwalił się ciężko na stojące obok toaletki krzesło. Na jego twarzy malowała się ulga. - Powinienem szybko znaleźć męską toaletę, ale cholernie dobrze jest choć na chwilę dać odpocząć nogom. Mówił z tak nienagannym wiktoriańskim akcentem, że przez chwilę Queenie była nieomal przekonana, że jest jednym ze starych, cierpiących na podagrę bohaterów Dickensa (którego w końcu musiała w szkole przeczytać). Zamrugał oczami, rozwiewając to złudzenie i bez wysiłku zaczął mówić prawdziwym cockneyem. - Ha! Ładna z ciebie babka. Poprawił się na krześle i zupełnie płynnie powrócił do literackiej, poprawnej angielszczyzny. - Przypuszczam, że to ty jesteś ta słynna Rani? - To nie jest moje prawdziwe imię. Kimkolwiek był ten człowiek, Queenie doszła do wniosku, że jest po prostu uroczy. - To oczywiste, moja droga. Ja również nie nazywam się naprawdę Richard Beaumont. - Ten Richard Beaumont? Słyszała o Beaumoncie. W Londynie dużo się o nim mówiło. Był aktorem, grywającym z powodzeniem role amantów, a jednocześnie wypadającym doskonale w wielkich rolach tragicznych. Nawet znający go dobrze Lucien mówił o nim z nabożnym lękiem. Wszystkie gazety pełne były przypuszczeń na temat jego nowej roli. Premiera "Romeo i Julii" miała nastąpić w rozpoczynającym się właśnie sezonie. W prasie pojawiały się też liczne plotki na temat jego nowego romansu. Wielokrotnie widziano go w towarzystwie Cynthii Daintry. Queenie przyglądała się aktorowi z rosnącym zainteresowaniem. Lucien unikał rozmów na temat Cynthii, choć Queenie naturalnie pragnęła dowiedzieć się czegoś więcej o kobiecie, której miejsce zajęła. Zdecydowała, że nie stanie się nic złego, jeśli trochę poflirtuje z Beaumontem. - Tak, ten Richard Beaumont - powiedział poważnie. - Nikt inny. Z tą różnicą, że naprawdę nazywam się Sidney Lumley. Jak widzisz, mamy ze sobą coś wspólnego. Niewielu ludzi rodzi się z nazwiskami, które dobrze wyglądają na afiszu. Wcale więc nie przypuszczałem, że przyszłaś na świat jako "Rani" albo "Dziewczyna o łóżkowych oczach". Zaczerwieniła się. To określenie chyba przylgnęło już do niej na dobre. Klub Vale'a był zbyt elegancki, by wywieszać reklamy przed wejściem, ale jego właściciel postarał się wylansować ją jako "dziewczynę o łóżkowych oczach" w gazetach. - Och, nie chciałem zrobić ci przykrości - powiedział, utkwiwszy spojrzenie w jej twarzy. - Dzięki seksowi dobrze sprzedają się bilety. Nawet na "Hamleta". Jeśli obsadzi się w roli Ofelii piękną dziewczynę, to dwa razy więcej ludzi pójdzie do teatru. To dobrze znana zadada. A tak przy okazji, jakie jest twoje prawdziwe imię? - Queenie. - Znacznie lepiej niż Sidney. Ale rzeczywiście wciąż nie takie, jakie powinna nosić artystka. Muszę wyznać, że bardzo chciałem cię poznać. - Naprawdę? - Najzupełniej szczerze. Cynthia nieomal doprowadziła mnie do szaleństwa, opowiadając o tobie, moja droga. Nie przypuszczała, by ktokolwiek mógł tak szybko zawrócić Lucienowi w głowie. Patrząc na ciebie, zaczynam rozumieć, jak to było możliwe. - Czy jest bardzo przygnębiona? - Żadna kobieta nie lubi tracić mężczyzny, kochanie. Nawet takiego, którego ma już po dziurki w nosie. W pewnym momencie Cynthia była gotowa nawet wyjść za Luciena. Gdyby tylko się oświadczył. I wszyscy, nie tylko biedna Cynthia, oczekiwali, że to zrobi. Jej ojciec jest markizem Arlingtonu, sama rozumiesz - mnóstwo pieniędzy i słynne nazwisko. Jest prezesem mnóstwa przeróżnych instytucji, wpływową osobą w Partii Konserwatywnej, wszystkim... A ona jest diabelnie atrakcyjna, choć może nieco nerwowa. Skoro już o tym mówimy, powiedz - co słychać u Luciena? Jakby zapadł się pod ziemię. - Wszystko w porządku. Nie mogłoby być lepiej. - Świetnie. Nietrudno zgadnąć dlaczego. Czy często siedzisz tutaj sama wieczorami? - Jeśli nie ma Luciena, to tak. - Ja tak samo. Czasem wydaje mi się, że garderoba jest moim domem. Nie masz przypadkiem czegoś do picia? - Obawiam się, że nie. Mogę zadzwonić, żeby coś przynieśli. Lekki wyraz obawy pojawił się na twarzy Beaumonta. Zachmurzył się. - Nie, nie. Nie rób tego. Queenie była oczarowana jego uwodzicielskim głosem i minami, które bez przerwy robił. Gdy zaczynał się śmiać, odgrywał małe przedstawienie, jakby starał się, by na jego twarzy malowały się dokładnie te uczucia, które pragnął wyrazić. Ciekawa była, czy ćwiczył przed lustrem. - Widziałem, jak grasz - powiedział. - I co o tym myślisz? - zapytała, zbierając się na odwagę. - To cholernie sprytne, mówiąc między nami zawodowcami. Podobnie jak ja nie umiesz tańczyć. Wiele lat temu doszedłem do kilku wniosków na swój temat. Albo ktoś jest tancerzem, albo nie. Ralph Richardson powiedział mi kiedyś: "Jestem cholernie niezgrabny, Dickie, dlatego twardo stoję na swoim miejscu, jak jakiś cholerny posąg. I zmuszam publiczność, by na mnie patrzyła". Ty też, moja droga, nauczyłaś się, jak zmusić widownię do tego, by ani na chwilę nie spuszczała z ciebie oka. To połowa sukcesu. - A może zawsze wiedziałaś, jak to robić? - dodał bystrze. - Czy kiedykolwiek uczyłaś się aktorstwa? - Cóż, tak... Ale nie teatralnego. - Filmowego? Filmy, w przeciwieństwie do teatru, są nudne. Za to są z nich całkiem niezłe pieniądze. Prawdopodobnie dobrze poszłoby ci w Hollywood. Wszyscy tamtejsi dżentelmeni doskonale znają cenę piękna - Beaumont wymówił słowo "dżentelmeni" przeciągle, z jawną ironią i lekką pogardą. - Braverman, Mayer, Cohn, K~onig - ci wszyscy ludzie cenią przynajmniej "peen_knoo". Mrugnął do niej okiem, kiedy naśladował właściwą cudzoziemcom wymowę tego słowa. - Sam tam byłem, żeby nakręcić kilka filmów. Braverman uważał, że jestem zbyt ładny, a Mayer, że zbyt brzydki. Nikt nie dbał o to, co potrafię. Nikt nie zastanawiał się, co mogę, a czego nie powinienem grać. Oczywiście, poza K~onigiem. Ale on właśnie wtedy "nurkował", jak to tam nazywają. Trzy klapy z rzędu i nieudane małżeństwo... Wprost nie umiem wyrazić, z jaką radością wróciłem na teatralną scenę. - Chciałabym zobaczyć pańską grę. - Ależ już ją widziałaś! Roześmiała się. Miał oczywiście rację. Richard Beaumont był po prostu jedną z jego ról. Zastanawiała się, jaki naprawdę człowiek kryje się za tą misternie wykonaną maską. I czy kiedykolwiek ją zdejmuje. Niezależnie od wszystkiego polubiła go. Był pierwszym człowiekiem, który rozmawiał z nią jak zawodowiec z zawodowcem. - Odwiedzi mnie pan jeszcze? - Jeżeli zaopatrzysz się w butelkę dżinu, z przyjemnością. I namów Luciena, żeby zabierał cię wszędzie ze sobą. Powinien pokazać cię innym. Nie zatrzyma cię przecież na zawsze tylko dla siebie. Poza tym najlepszym sposobem, żeby pójść naprzód, jest pozwolić, by widywano nas we właściwych miejscach. - Myślałam, że to właśnie jest odpowiednie miejsce. - Tak, jedno z nich, Bogu dzięki. Czy Lucien wciąż stara się dostać pracę w filmie? - Z tego, co mówił, wynika, że tak. Beaumont uśmiechnął się. - Teraz, kiedy cię spotkał, może otrzymać ją szybciej niż przypuszczał. Twoja twarz powinna zaprowadzić cię bardzo, bardzo daleko. Dalej niż myślisz. Dalej nawet niż on sam myśli, jeśli już o tym mowa. Nie twierdzę, że będziesz taką znakomitością jak Duse lub Bernhardt - to sprawa geniuszu i niekończących się ćwiczeń. Ale jak na potrzeby filmu grasz bardzo dobrze. Zrób następny krok. Zrób go szybko. Zanim publiczność poczuje się znudzona tym, co teraz robisz. - Czy zawsze udzielasz obcym dobrych rad? - Zostawiam to sobie na stare lata. Stanę się wtedy wielką gwiazdą, obleganą przez młodych aktorów i aktorki, którzy chłonąć będą każde moje słowo. Zgarbił się i w jednej chwili bez widocznego wysiłku przemienił się w próżnego, pompatycznego starca. Nadął policzki, przybierając jednocześnie przebiegły i starczy wyraz twarzy. - Powtórzę im wszystkie bzdury, które sam kiedyś usłyszałem od starszych ode mnie. Zmienił pozycję równie szybko, jak ją przybrał. - Tak naprawdę, spodziewałem się po twoim występie, że będzie jeszcze jedną ponurą próbą podniecenia widzów. Przesłodzonym deserem dla bogaczy. Zamiast tego zobaczyłem coś, co mnie naprawdę poruszyło. No, no - powiedziałem sobie - ta dziewczyna ma prezencję i jest stanowczo zbyt dobra dla tej zbieraniny. Dla tych zarozumiałych facetów i ich upiornych żon lub przyjaciółek. Pomyliłem się co do ciebie. Zapewne Cynthia także. - A co ona o mnie myśli? - Że jesteś uwodzącą mężczyzn dziwką, oczywiście. Ja jednak przypuszczam, że to nieprawda. Lucien od dawna szukał swojej Galatei. Zanim Queenie zastanowiła się, czy powinna zapytać go o to, kim lub czym była Galatea, Beaumont sięgnął do kieszeni i wyjął stamtąd zapalniczkę. Obracał ją przez chwilę w palcach, jakby była czymś więcej niż tylko kosztownym cackiem. Jakby stanowiła talizman albo może pamiątkę jakiegoś osobistego związku. Queenie uświadomiła sobie, że widziała ją już wcześniej. To ta sama, którą miał w ręku Vale podczas pierwszego spotkania. Teraz już wiedziała, czemu głos Beaumonta brzmiał w jej uszach tak znajomo. To on ukrywał się w sąsiednim pokoju. - Często pan tutaj przychodzi? - zapytała, płonąc z ciekawości. Mężczyzna błysnął płomieniem z wysadzanej diamentami zapalniczki i zaciągnął się papierosem. Zerknął na zegarek, który Queenie wydał się jeszcze kosztowniejszy od zapalniczki. Skomplikowany wzór bransoletki był złotniczym arcydziełem. Nigdy dotąd nie widziała czegoś podobnego. Zdawało się, że nagle Beaumont uznał, iż przebywa już zdecydowanie za długo w jej garderobie. Podniósł się z krzesła. Jego zegarek znikł pod mankietem koszuli. - Bardzo rzadko - powiedział. - Jestem tu dziś po raz pierwszy od niepamiętnych czasów. Spojrzała mu prosto w oczy. Z pewnością jest lepszym aktorem niż kłamcą - pomyślała. Chociaż Vale pokazywał się w klubie nadzwyczaj rzadko, zdarzało się jednak, że niespodziewanie wyrastał jak spod ziemi. Nadchodził po cichu, bez ostrzeżenia. Jeśli zauważył coś, z czego nie był zadowolony, nie mówił ani słowa. Ciemne, zawsze szeroko otwarte, nieruchome oczy rejestrowały wszelkiego rodzaju przewinienia. Obserwując przestrach personelu, Queenie przypuszczała, że kara następowała nieco później. Prawdopodobnie dopiero wtedy, gdy winowajca zapomniał już o swoim uchybieniu. Vale zjawił się następnego dnia po wizycie Beaumonta. Queenie usłyszała nagle ciche pociągnięcie nosem. Przez chwilę stała nieruchomo za kulisami, gotowa do wyjścia na scenę. Do jej występu było jeszcze kilka minut. Vale zatrzymał się blisko niej. Miał na sobie to samo robocze ubranie, co zawsze - wieczorowy garnitur, czarny krawat i lakierki. - Dobra publiczność - powiedział. Skinęła głową. - Oczywiście to nie na tym robi się pieniądze - dodał, przysuwając się bliżej. - A na czym w takim razie? - Queenie bardzo chciała się tego dowiedzieć. - Na grach hazardowych. Kasyno jest na piętrze. Najpierw jednak trzeba wprawić ich w dobry humor. Kilka butelek szampana, trochę kawioru, dobre występy i zanim się zorientują, już są gotowi zagrać w ruletkę czy pokera. - To znaczy, że moja praca polega na wprawianiu ich w dobry nastrój? - Dokładnie tak. Wciągasz ich w pewną grę i zostawiasz w odpowiednim nastroju... zakazane przyjemności... Na ogół nic nie wydaje się Anglikom równie zabawne, jak to, co jest nielegalne. Spojrzał na zegarek, cienki złoty krążek na bransoletce wykonanej z maleńkich, podobnych do skóry węża, nachodzących na siebie łusek. Queenie zauważyła, że był taki sam jak zegarek Beaumonta. - Jaki piękny zegarek - powiedziała. Vale spojrzał na niego tak, jakby zobaczył go po raz pierwszy w życiu. Na jego twarzy pojawił się blady, nerwowy uśmiech. Nigdy w jej obecności nie był aż tak blisko ujawnienia, że coś sprawiło mu przyjemność. - Niezwykły, prawda? Zrobiono go na moje osobiste zamówienie u "Cartiera" w Paryżu. Jest tylko jeden taki zegarek na całym świecie. Starzec, który go wykonał, już nie żyje. Nigdy nie zrobił drugiego. Queenie już miała powiedzieć, że widziała zegarek bliźniaczo podobny do zegarka Vale'a, ale w ostatniej chwili ugryzła się w język. Cokolwiek łączyło tych dwóch mężczyzn, Vale'owi bez wątpienia zależało na zachowaniu tego w tajemnicy. Nie trzeba było wielkiej wyobraźni, żeby zrozumieć, że nie uszczęśliwiłoby go odkrycie, że ona wie coś na ten temat. - Musimy ponownie opracować twój występ. Potrzebujemy także nowego kostiumu - powiedział. - Zanim jeszcze publiczność znudzi się tym, w którym się teraz pokazujesz. Queenie pomyślała, że jego słowa bardzo przypominają to, co poprzedniego wieczoru mówił Beaumont. Uświadomiła sobie nagle, że aktor wstąpił do niej niejako po drodze - naprawdę szedł do Vale'a. Zastanawiała się, czy rzeczywiście szukał męskiej toalety, czy też było to jeszcze jedno z jego uroczych kłamstw. - Porozmawiam o tym z Lucienem - ciągnął Vale. - Może mieć jakieś pomysły. Czy będzie tu dziś w nocy? - Pracuje. Przyjdzie dużo później. - Zupełnie zmienił się przy tobie. Miał zwyczaj bywać na wszystkich przyjęciach w mieście. Teraz, dla odmiany, zawsze pracuje. - A Cynthia nie pozwalała mu pracować? - Lubiła się z nim pokazywać. Głównie, jak sądzę, po to, by drażnić swojego ojca. - Ja też nie miałabym nic przeciwko bywaniu w towarzystwie. Vale pokiwał głową. - Nie ma nic bardziej męczącego od miłosnego gniazdka po upływie pierwszego tygodnia. Lucien jest na swój sposób artystą. Trzeba traktować pobłażliwie jego szaleństwa. Jeśli coś go wciągnie, nie może się od tego oderwać. I oczywiście jest zakochany w swojej pracy. - Mina Vale'a świadczyła o tym, że bycie zakochanym w czymkolwiek uważa on za nieco wulgarne. Pociągnął nosem. - Pewnie chce cię mieć tylko dla siebie. Nie pozwól mu na to. Powiedz mu, żeby czasami jednak gdzieś się z tobą wybrał. Księżna Tania Uspieńska wydaje w niedzielę przyjęcie. Jestem pewien, że Lucien został zaproszony. A nawet jeśli nie, i tak nie ma to znaczenia. - Nic o tym nie wspominał. Przypuszczam zresztą, że i tak będzie chciał zostać w domu. Vale roześmiał się. - Dużo jeszcze musisz się nauczyć. Nakłoń go, moja droga. Mężczyzna nigdy nie wie, czego chce, dopóki nie powie mu tego kobieta. - Kim jest księżna Uspieńska? - Queenie miała pewne trudności z wymówieniem tego nazwiska. Zdawało jej się jednak, że poszło jej wcale nieźle. - Pierwsza dama artystycznej bohemy. Przyjęcie w sam raz na twój towarzyski debiut, jak myślę. Poza tym to wielka przyjaciółka ojca Cynthii. To zastanawiające, ale on kocha teatr. Sądzę, że to dlatego Cynthia zdecydowała się zostać aktorką. - Czy jest dobra? - Trochę kręciło jej się w głowie od niezliczonych powiązań między ludźmi należącymi do świata Vale'a i do świata Luciena. Zaświtało jej, że do londyńskiej śmietanki towarzyskiej należy bardzo mało ludzi. Zdała sobie sprawę, że jeśli nie ma zamiaru spędzić reszty życia w mieszkaniu Luciena, musi się szybko znaleźć pomiędzy nimi. Vale w zamyśleniu ssał miętowy cukierek. - Cynthia? Nie jest zła - przyznał. - Utalentowana amatorka, jak większość angielskich aktorek. Królewska Akademia Teatralna jest elitarną, znakomitą i snobistyczną szkołą. Pełno tam bogatych dziewcząt, które nie bardzo wiedzą, co innego mogłyby ze sobą zrobić. Co jakiś czas zdarza się wśród studentów prawdziwy aktor, jak na przykład Dickie Beaumont. Obawiam się jednak, że biedna Cynthia jest raczej typową, przeciętną absolwentką. Oczywiście pomaga jej uroda. Nie jest tak piękna jak ty, ale jednak bardzo ładna. Jak naczynie z dobrej porcelany. Ma równie olśniewającą, przyrodnią siostrę, która przed laty wyjechała z Anglii i poślubiła w Indiach jakiegoś bogatego niezdarę. Jak ona się nazywała...? - przymknął na chwilę oczy. Penelopa - powiedział - Penelopa Daventry. Może spotkałaś ją kiedyś? Queenie poczuła, że oblewa się zimnym potem. Zastanawiała się, czy Vale z niej drwi, ale na jego twarzy nie było śladu kpiny. - Nie wyglądasz dobrze - powiedział. - Musisz uważać, żeby się nie zaziębić. Nie potrzebuję chorych. Odchylił nieco kurtynę i zerknął na widownię. - Czas, byś trochę poruszyła tych leniwych bogaczy. Pierwszy raz, odkąd zaczęła pracować w Caf~e de Paris, przez cały występ nie patrzyła na publiczność. Wydawało jej się, że pani Daventry może w każdej chwili pojawić się w klubie i oskarżyć ją o to, że jest oszustką - albo nawet złodziejką. Jeszcze przed końcem występu odzyskała jednak panowanie nad sobą. Przesunęła się ku przodowi sceny i spojrzała w dół, na najbliższe stoliki. Na środku sali dostrzegała Richarda Beaumonta i Dominique'a Vale'a. Naprzeciw nich, trzymana za rękę przez Beaumonta, siedziała Cynthia Daintry. Nawet z tej odległości Queenie widziała migoczące w świetle lamp diamenty na jej palcach i przegubach dłoni. Cynthia wpatrywała się w scenę, natomiast obaj mężczyźni siedzieli zwróceni twarzami ku sobie. Queenie zdawało się, że z czegoś żartują. Zauważyła, że wymienili porozumiewawcze spojrzenie - tak szybko, że Cynthia niczego nie zauważyła. Po chwili Beaumont pochylił się ku niej i zaczął coś szeptać. Queenie pomyślała, że świat bogatych londyńczyków jest bardziej skomplikowany niż się jej dotąd wydawało. - Gdzieś się ruszyć? - zapytał Lucien z ciemni, wycierając dłonie ręcznikiem. - Oczywiście, że możemy wyjść. Tyle tylko, że miałem zamiar zrobić ci kilka zdjęć dla niedzielnego "Vogue". - Wolałabym raczej dokądś pójść - uśmiechnęła się do niego, ale głos miała poważny. Podciągnęła nieco brzeg sukni i założyła nogę na nogę. Nigdy nie przyszło jej na myśl, by w jakiś określony sposób posługiwać się seksem, gdy chciała coś dostać od Luciena. Te rzeczy działy się zupełnie spontanicznie. Poza tym lubiła seks równie mocno jak on. Ale chciała jasno, choć nie wprost, dać mu do zrozumienia, że jej życzenia także się liczą. Ku jej zaskoczeniu, uległ od razu. Postanowiła zapamiętać to na przyszłość. - Masz coś konkretnego na myśli? - zapytał. Queenie od niechcenia przerzucała stos zaproszeń leżących na gzymsie kominka. - Słyszałam, że księżna Uspieńska wydaje w niedzielę przyjęcie - powiedziała tak nieśmiało, jak tylko potrafiła. Lucien wzniósł oczy do nieba. - Mój Boże. To będzie prawdziwy dom wariatów. Setki ludzi. Znów te same, dobrze znane twarze. - Dla mnie to nie będą znane twarze. - No tak. Rzeczywiście, dla ciebie nie. Teraz, kiedy już ustąpił, zdawał się być lekko nadąsany. Queenie cmoknęła go w policzek, co najwyraźniej podniosło go trochę na duchu. - To doskonała okazja, żebyś założyła swoją suknię od "Molyneuxa"... - Na zaproszeniu napisano "stroje nieoficjalne". - Zaglądałaś do mojej korespondencji... cóż, dlaczego nie? Bóg mi świadkiem, że nic mnie to nie obchodzi. Pozwól, że zwrócę ci uwagę, iż pojęcie Tani o "nieoficjalności" odnosi się zapewne do nienoszenia tiary. Queenie roześmiała się. - Kim ona jest? - Była wielką i sławną pięknością. Teraz jest starą kobietą, ogromnie bogatą i wytworną. Zna wszystkich. Urodziła się w książęcej rodzinie, ale jej mąż przed rewolucją handlował futrami w Rosji. Zajmował się także ropą naftową, bankami... Bóg wie czym jeszcze... Został pokrojony na kawałki przez śrubę motorówki, podczas kąpieli w morzu. Stało się to w Cannes. Później Tania została kochanką lorda Fleeta, magnata prasowego. Fleet ożeniłby się z nią, gdyby nie to, że oszalał. Zakończył życie uwięziony w jednym z pokoi swej rezydencji, ubrany w kaftan bezpieczeństwa. Zdawało mu się, że jest Marią Antoniną, czekającą na zgilotynowanie. Biedny człowiek. W każdym razie jeszcze gdy był w stanie podpisać cokolwiek, zostawił Tani wielki majątek. - Jak wiele wiesz o ludziach, kochanie - stwierdziła Queenie. Wiedziała, że to mu pochlebi, poza tym było to całkowitą prawdą. Lucien znał mnóstwo plotek o wszystkich ludziach z towarzystwa. Jako fotograf robiący zdjęcia pięknym kobietom, albo kobietom, które chciały wyglądać na piękne, miał otwarte prawie wszystkie drzwi. - To prawda, że znam wielu ludzi - potaknął, jakby stanowiło to krzyż, który musi, straszliwie cierpiąc, dźwigać na grzbiecie. Londyn jest pod tym względem wyjątkowo kłopotliwy. To duże miasto, ale bardzo mały świat. Z wielu powodów lepiej byłoby zamieszkać w Paryżu. Queenie pokiwała głową. Lucien często o tym mówił. Zrozumiała po jakimś czasie, że Paryż jest dla niego ideą, a nie konkretnym miejscem. Mówił też często o posiadaniu małego studia i poświęceniu się "poważnym" zdjęciom. Rozumiał przez to fotografowanie nie pięknych kobiet, lecz innych rzeczy. Ale jednocześnie czuł się jak ryba w wodzie w światku londyńskiej elity i wcale nie miał zamiaru rezygnować ze swojej pozycji i wysokich zarobków. Queenie tak mocno pragnęła dla siebie takiego samego splendoru, że było dla niej nie do pojęcia, jak Lucien może w ogóle mówić o porzuceniu takiego życia. Jak może marzyć o przeprowadzeniu się do pozbawionej ciepłej wody mansardy. Ona sama nie miała żadnych romantycznych złudzeń na temat ubóstwa. - Czy Richard Beaumont będzie na tym przyjęciu? - Beaumont? Być może. Kolekcjonuje utalentowanych ludzi jak wielki łowca. Poznałaś go? - Przychodzi czasem do klubu. - Naprawdę? Do głowy by mi nie przyszło, że to możliwe. Cynthia musi mieć na niego silny wpływ. - Vale jest jego przyjacielem? - Och, nie. Vale jest zdecydowanie zbyt pospolity jak dla Beaumonta. Richard jest na pewno genialnym aktorem, ale w towarzystwie wychodzi z niego kawał zarozumialca. Poza tym jest zbyt opętany pragnieniem zdobycia tytułu szlacheckiego, żeby przyjaźnić się z człowiekiem takim jak Dominique. To dlatego Cynthia tak mu odpowiada: jest córką para. - Z pewnością musi działać bardzo szybko - powiedziała Queenie. Była zaskoczona - po raz pierwszy wiedziała coś, o czym Lucien nie miał pojęcia. - Rozpoznaje wschodzące gwiazdy od pierwszego wejrzenia. - W głosie Luciena wyczuwało się lekie rozgoryczenie. Queenie przypuszczała, że poczuł się nieco rozczarowany tym, iż tak szybko Cynthia zastąpiła go kimś innym. Zastanawiała się, czy z kolei dumna Cynthia nie została zadraśnięta jeszcze mocniej - Lucien miał czelność porzucić córkę para. Queenie wyciągnęła przed siebie nogi, ufna, że są o niebo ładniejsze od nóg Cynthii. Była najpiękniejsza na całym przyjęciu. Choć czuła się tu przerażająco nie na miejscu, między błyszczącymi, olśniewającymi ludźmi, którzy znali się nawzajem od wielu lat. Choć miała lekkie mdłości, co ostatnio przytrafiało jej się coraz częściej. Choć sukienka od "Molyneuxa", która w sklepie wyglądała tak elegancko, tutaj nieco przyblakła, zaćmiona efektownymi kreacjami wprost z Paryża. Choć na sali pełno było kobiet, których szyje i nadgarstki błyszczały jak światła sygnalizacyjne podczas gdy Queenie w ogóle nie miała biżuterii. Choć cierpiała ze wszystkich tych powodów, nie miało to jednak większego znaczenia. Liczyło się tylko to, że gdy weszła na salę, na jej widok wszyscy zamilkli. Po chwili znów zapanował hałas. Goście rozmawiali demonstracyjnie głośno, udając, że wcale nie patrzą w jej stronę. Lucien prowadził ją przez tłum tak szybko, że ledwie zdążała rozróżnić pojawiające się przed nią twarze. W całym swoim życiu nie widziała tak wielu pocałunków - choć oczywiście jej nikt nie całował na powitanie. Nigdy też nie słyszała tak często powtarzanego słowa "kochanie". Była onieśmielona. Czuła się nieswojo, stojąc w milczeniu obok Luciena, który przedstawił ją tak wielu ludziom, że ich nazwiska mieszały się jej w głowie. Milczenie Queenie wywołało niezamierzoną sensację. Ze swymi długimi, czarnymi włosami, ogromnymi ciemnymi oczami i doskonałą urodą Queenie wydawała się wszystkim równocześnie tajemnicza i wyniosła. Wszystkim, oprócz Tani Uspieńskiej, która bezbłędnie rozpoznała przyczynę niezwykłego zachowania dziewczyny: towarzyską tremę. Mimo otyłości i siwych włosów, jej twarz wciąż nosiła ślady dawnej urody. Ozdobiona falbanami czarna jedwabna sukienka, którą księżna miała na sobie, była tak obszerna, jak sporej wielkości namiot. Upierścieniona dłoń ujęła mocno nadgarstek Queenie i pociągnęła ją w stronę małej sofy, z daleka od hałaśliwego tłumu. Uspieńska opadła ciężko na poduszki i westchnęła z ulgą. Wskazała niewielki kawałek miejsca, jaki pozostał obok niej, dając znak, żeby Queenie także pozwoliła trochę odpocząć swoim nogom. Księżna zapaliła papierosa, po czym założyła okulary w złotej oprawce i z bliska przyjrzała się dziewczynie. Jej oczy, powiększone przez grube szkła, patrzyły zaskakująco przenikliwie. - Jesteś nawet jeszcze piękniejsza, niż mi mówiono. Kochasz Luciena? - Cóż... - Nie, nie zaprzeczaj. I nie mów mi, że mam się zająć własnymi sprawami. W moim wieku sprawy innych ludzi są bardziej interesujące od własnych. Lucien to dobry chłopak. I naprawdę utalentowany. To zupełnie naturalne, że się w nim zakochałaś, ale z taką twarzą jak twoja będziesz miała wielu mężczyzn na każde swoje skinienie. Będzie w czym wybierać, więc, na litość boską, nie wychodź za niego. Przyjmij moją radę: wyjdź za pieniądze. Lucien nie jest, jak ja to nazywam, "materiałem na męża". Jego ojciec kiedyś mnie malował. Też, jak pamiętam, nie należał do mężczyzn, którzy powinni się żenić... Chociaż nic nie powstrzyma człowieka, który postanowił zrobić ten desperacki krok.... niestety. Ach, jest tu ktoś, kogo powinnaś poznać. Skinęła władczo ręką. Warstwa czarnego jedwabiu na jej otyłym ramieniu zatrzepotała jak chorągiew. Na jej polecenie z tłumu wyłonił się niski, ciemnowłosy mężczyzna. - Czy poznałeś już pannę... ach... Rani? - zapytała księżna. Queenie nie potrafiła stawić czoła trudności, z jaką przychodziło jej publiczne przedstawianie się scenicznym pseudonimem. Nienawidziła cudzoziemskiego brzmienia imienia Rani. Postanowiła zadbać o to, by odtąd przedstawiano ją jako Queenie Kelley. Mężczyzna, lekko zezując, spojrzał na nią przez przydymione szkła okularów w złotej oprawie. - Nie miałem jeszcze zaszczytu - powiedział. Miał dziwny akcent, mówił przy tym tak ochrypłym głosem, że Queenie z trudem go rozumiała. Przypuszczała, że jest Amerykaninem - pierwszym, jakiego kiedykolwiek spotkała. Dotychczas sądziła, że Amerykanie są wyżsi i poczuła się nieco rozczarowana. Jego skóra miała brązowy odcień starego mahoniu. Czarne, zaczesane do tyłu włosy lśniły jak wypolerowane szkło. Na każdej ręce nosił duży złoty pierścień. Prawy przegub zdobił mu złoty łańcuszek, na lewym zaś nadgarstku miał złoty zegarek. Błyszczał cały jak wystawa u jubilera. Mimo że był niski, sprawiał wrażenie nadzwyczaj silnego i wytrzymałego. Nie chodziło tu o siłę fizyczną, lecz o nieugiętość człowieka przywykłego do stawiania zawsze na swoim. - To jest Myron Cantor - powiedziała księżna Uspieńska. - Agent filmowy z Ameryki. Rani tańczy w Caf~e de Paris. - Nie żartujesz? Nie widziałem cię jeszcze na scenie, Rani, ale miałem to zaplanowane. Przybyłem wczoraj na pokładzie "Mauretanii". Mój przeklęty brzuch wciąż myśli, że jest na morzu. Cóż za podróż! Przegoniłem nawet samego Barneya Balabana, który wymiotował bez przerwy nawet wtedy, gdy zjawiliśmy się u "Claridge'a". Przerwał, być może dla zaczerpnięcia oddechu, bo mówił piekielnie szybko, nie robiąc przerw między słowami. Jakby próbował powiedzieć tak dużo, jak tylko się da, zanim ktoś mu przerwie. - Wspaniale wyglądasz, Rani. Jeśli równie dobrze grasz, mogę w Nowym Jorku załatwić ci pracę, gdzie tylko zechcesz. Przyjrzał się jej dokładniej, po czym uśmiechnął się, odsłaniając najpiękniejsze zęby, jakie Queenie kiedykolwiek widziała. - Powiem ci prawdę, do cholery. W rzeczywistości mogę ci załatwić wszystko, nawet jeśli grasz fatalnie. Ile ci tutaj płacą? Zawahała się. Wychowywano ją w przekonaniu, że nie rozmawia się o pieniądzach i to tym bardziej z nieznajomymi. - Daj spokój - powiedział Cantor. - Nie bądź taka nieśmiała. Pieniądze! To największy kłopot z wszystkimi ludźmi tutaj - uważają, że pieniądze są brudnym słowem. Ja jestem pewien, że to najczystsze ze słów. Jak brzmi w twoich uszach suma pięćdziesięciu tysięcy dolarów rocznie? Queenie popatrzyła na niego pytającym wzrokiem. - To dziesięć tysięcy funtów - objaśniła życzliwie księżna, przymykając, jakby z zachwytu, oczy. - Brzmi jak bardzo dużo pieniędzy, panie Cantor - powiedziała zaciekawiona dziewczyna. - Bez trudu dostaniesz pięćdziesiąt, moja droga. Przyjdę do Caf~e de Paris zobaczyć, jak grasz. I przyprowadzę ze sobą Barneya. O ile przestanie rzygać. - Kim jest Barney? - Kim jest Barney? Producentem filmowym, do cholery! Ten sukinsyn przyjechał tutaj w poszukiwaniu talentów. Ale powiem ci, że nawet gdyby podsunąć mu taki talent pod same oczy i tak by się nie zorientował. Natomiast całkiem dobrze zna się na dziewczynach wyglądających tak jak ty. - Cantor zapalił papierosa i popatrzył na nią przez obłoczek dymu. - Powiem mu, że jesteś niesamowicie ładna. To zwróci jego uwagę. Słyszałaś kiedyś o Davidzie K~onigu? Skinęła głową. - Szuka dziewczyny. Przypuszczam, że mógłbym sprzedać mu ciebie. Spotkajmy się jutro o czwartej po południu w hotelu "Claridge". Porozmawiamy dłużej. Tylko we dwoje, kochanie. Zanim zdążyła mu odpowiedzieć, pojawił się Lucien. Nietrudno było dostrzec, że widok Queenie pogrążonej w rozmowie z Cantorem specjalnie go nie ucieszył. - Witaj, Myron - powiedział chłodno. Wymienili uścisk dłoni. Cantor był dobre piętnaście centymetrów niższy od Chambruna. Chcąc jakoś zrekompensować tę różnicę wzrostu, przybrał pozę Napoleona. Lucien skrzywił się, poczuwszy stalowy uścisk ręki Amerykanina. - Poznaliście się? - zapytał Lucien. Cantor skinął potakująco. Włożył obie ręce do kieszeni, zadźwięczały drobne monety. Jego oczy czujnie obserwowały Luciena. - Rozmawialiśmy. To twoja przyjaciółka? - Tak. Można to tak nazwać. Myron Cantor wyszczerzył zęby w uśmiechu. Mrugnął porozumiewawczo do Luciena, chcąc w ten sposób dać do zrozumienia, że nie należy do facetów podrywających cudze dziewczyny. - Zadzwoń do mnie do "Claridge'a", Lucien - powiedział taktownie, dowiedziawszy się o związku Queenie z Lucienem. - Może zrobimy jakiM mały interes. Wiesz, widziałem ostatnio w Los Angeles twojego przyjaciela K~oniga. - Naprawdę? - w głosie Luciena można było wyczuć napięcie. - Poszukuje talentów. Chociaż sądząc po kilku ostatnich filmach, które zrobił, jest spłukany. - Cantor mrugnął do Queenie, po czym znów zwrócił się do Luciena. - Masz tutaj wspaniałą dziewczynkę. Trzymaj się jej. A ty Rani nie zapomnij, o czym rozmawialiśmy. Jeszcze się zobaczymy. Cantor skłonił się lekko księżnej i zniknął ponownie w tłumie. - Nie wygląda na to, żebyś go lubił - powiedziała Queenie. - Dawno go znasz? Lucien wzruszył ramionami. - Spotkałem go przelotnie w Paryżu, parę lat temu. Prowadził interesy murzyńskich jazzmanów. Wyjątkowy cwaniak. - Mnie wydał się całkiem interesujący. Powiedział, że mogłabym zarabiać pięćdziesiąt tysięcy dolarów w Ameryce. Myślisz, że to prawda? - Jeśli tak, Cantor okradłby cię do ostatniego pensa. Czy prosił cię o spotkanie w "Claridge'u"? - Tak. - Jeśli tam pójdziesz, spróbuje owinąć cię sobie wokół małego palca. Świetnie się na tym zna. - Osobiście - wtrąciła się księżna - raczej go lubię. To taki energiczny młody człowiek. Przypomina mi trochę mojego ostatniego męża. Postanowiła wstać, co wymagało pomocy Luciena. - Muszę krążyć wśród gości - jęknęła. Wsparła się na ramieniu Queenie. - Ty też musisz, ch~erie. To pierwsze prawo bywania w towarzystwie. Piękna, młoda kobieta nie może siedzieć i plotkować ze starą kobietą, taką jak ja. To nie fair wobec mężczyzn. - Nachyliła się bliżej. - Jeśli kiedykolwiek będziesz potrzebować rozmowy z przyjazną duszą, przyjdź do mnie. Sans c~er~emonie - dodała, nie zadając sobie trudu, by zapytać, czy Queenie zna francuski. - Zrobię to z pewnością - powiedziała dziewczyna, całując księżnę w policzek. - Szczególnie, gdybyś miała jakieś kłopoty - twarz Uspieńskiej na chwilę spoważniała. - Jakie znów kłopoty? - zapytał Lucien. - Ma przecież mnie. Księżna postukała go okularami w nadgarstek i podsunęła mu dłoń do pocałowania. Zrobiła to z wdziękiem godnym kobiety, która była niegdyś jedną z największych piękności Imperium. - Wszyscy mężczyźni są tacy sami - powiedziała. - Kiedy kochają kobietę, wydaje im się, że są wszystkim, czego ona potrzebuje. Lucien roześmiał się, całując ją posłusznie w rękę. Pokazała okularami na Queenie. - Kiedy będziesz mieć kłopoty z tym mężczyzną, przyjdź do mnie. A jeśli chodzi o miłość, w moim wieku rozumie się już, że to nic innego jak same kłopoty. Bezsenne noce, dramaty, kłamstwa... mnóstwo problemów! - mrugnęła do Queenie. - Ale jak się za tym tęskni. Ruszyła przed siebie, kierując się ku innym gościom. Po chwili odwróciła się i jeszcze raz spojrzała na Luciena. - Bądź ostrożny - powiedziała. - Nie trzymaj jej w klatce. Ptaki uwięzione w klatce uciekają natychmiast, gdy tylko ktoś otworzy drzwiczki. Wczesnym rankiem następnego dnia, kiedy Queenie jeszcze spała, Chambrun pojechał na pocztę na Haymarket - czynną całą dobę. Wręczył zaspanemu urzędnikowi tekst depeszy: "David K~onig Metro Culver City California Usa stop czy widziałeś zdjęcia, które wysłałem stop Balaban jest w mieście razem z Cantorem stop chcą ci ją sprzątnąć sprzed nosa stop przyjeżdżaj natychmiast stop Chambrun". Lucien zastanawiał się przez chwilę, czy nie napisał telegramu w tonie zbyt kategorycznym. K~onig nie lubił, gdy go naciskano albo poganiano. Po namyśle zdecydował jednak, że tekst depeszy jest taki, jaki być powinien. Chambrun miał przeczucie, że K~onig przyjedzie. A kiedy już zjawi się w Londynie, zrobi z Queenie gwiazdę. Lucien mógłby nią pokierować. Oboje staliby się bogaci i sławni. Nie miał co do tego najmniejszych wątpliwości. Oczywiście Queenie była bardzo młoda. To go czasem niepokoiło. Łatwo ulegała wpływom innych ludzi. Mogła stać się więc łupem kogoś takiego jak Cantor. O włos uniknąłem nieszczęścia, pomyślał. Muszę się postarać, by tacy ludzie w przyszłości trzymali się od niej z daleka... Queenie nie lubiła, gdy ktoś mówił jej, co ma robić. Nawet Lucien. Była jednak dostatecznie rozsądna, by wiedzieć, kiedy musi ulec. To, że Cantor może próbować ją "upolować", wydawało jej się prawdopodobne, ale nie uważała tego za coś specjalnie groźnego, coś, z czym nie mogłaby sobie poradzić. Poza tym chciała usłyszeć więcej o tym czarodziejskim świecie, do którego podobno należał, albo zdawał się należeć. Dręczyło ją to, że Cantor spędzi całe popołudnie w hotelu, bezskutecznie czekając na nią. Uznała jednak, że nie ma sensu prowokować Luciena. Zresztą miała inny, znacznie poważniejszy problem na głowie. Było to coś, o czym w żadnym wypadku nie mogła porozmawiać z Lucienem. Nawet nie wiedziałaby, jak zacząć. Potrzebowała przyjaciółki. Dlatego też, choć pełna obaw, zebrała się na odwagę i zadzwoniła do księżnej Uspieńskiej. Czuła się nieco winna, że nie powiedziała Lucienowi, dokąd się wybiera. Wielki dom na Eaton Place przypominał bardziej ambasadę niż prywatną rezydencję. Drzwi otworzyła Queenie okropna, zrzędliwa klucznica. Queenie uświadomiła sobie, że zupełnie nie pamięta, jak wygląda wnętrze tego budynku. Mały salonik, do którego służąca ją wprowadziła, umeblowany był taką liczbą krzeseł, kanap, stolików do kawy, pulpitów do pisania i taboretów, że prawie niemożliwe zdawało się poruszanie w nim po linii prostej. Uwagę dziewczyny przykuły ściany, zresztą zwróciłyby uwagę każdego, kto znalazłby się w tym pomieszczeniu. Powieszono na nich mnóstwo zadziwiających i zaskakujących obrazów współczesnych malarzy. Większość z nich nie została nawet oprawiona w ramy. Kontrast między starymi meblami i płótnami na ścianach był tak niesamowity, że Queenie stanęła jak wryta. Zupełnie oszołomiona rozglądała się wokoło. Zatrzymała się tak nagle, że znienacka wpadła na nią służąca, która, jak się zdawało, mistrzowsko opanowała sztukę chodzenia we śnie. - Widzę, że podziwiasz moje obrazy, dziecko - powiedziała księżna. Leżała na sofie w rogu pokoju, spowita w zwoje szala z afgańskiej wełny. Najwidoczniej wciąż jeszcze pracowicie robiła go na drutach, bo trzymała je mocno w swoich upierścienionych palcach. Na nosie miała dwie pary okularów, założonych jedna na drugą. - Zupełnie mnie zaskoczyły. - Doskonale! Tego się właśnie po nich spodziewałam. - Herbata, proszę pani? - zapytała pokojówka, przestępując z nogi na nogę. - Oczywiście. Co ty na to, kochanie? Usiądź koło mnie i powiedz, który z nich uważasz za najlepszy? - Nie wiem. Chyba żaden mi się nie podoba. - To dobrze! Większość ludzi czuje się zobowiązana do powiedzenia czegoś miłego. To głupie. Te obrazy wcale nie mają się podobać. Powinny szokować. Ludzie oczekują, że malarstwo będzie piękne. Szczególnie tutaj, w Anglii, tak się dzieje. Ale sztuka nie jest piękna, - Nie wydaje mi się, żeby pasowały do mebli. - To bez znaczenia. Weź na przykład tego Kandinskiego, tutaj nad nami - powiedziała księżna, wskazując drutem do robótek ręcznych obraz, który zdaniem Queenie przedstawiał kolorową i być może wulgarną plamę. - Nie pasuje do niczego. Prawda jest taka, że mój ostatni mąż kolekcjonował antyczne meble, a ja zbierałam nowoczesne malarstwo. On lubił spędzać czas na licytacjach, ja wolałam odwiedzać artystów. Tajemnica dobrego małżeństwa tkwi w tym, żeby mieć odmienne zainteresowania. I dużo pieniędzy, oczywiście. Jakie masz kłopoty? Zanim Queenie zdążyła coś powiedzieć, pojawiła się służąca, niosąc na srebrnej tacy herbatę. Księżna napełniła filiżankę swego gościa, potem z osobnego czajniczka nalała samej sobie. Uwadze dziewczyny nie umknęło to, że "herbata" pani domu była bezbarwna i pachniała tak samo jak dżin. - Dlaczego sądzi pani, że mam kłopoty? - zapytała. - Jesteś młoda. Jesteś piękna. Przystojny młody mężczyzna kocha się w tobie. Cóż innego mogłoby skłonić cię do odwiedzenia takiej starej kobiety jak ja w samym środku popołudnia? Chyba Lucien nie znudził się tobą tak szybko? Queenie milczała przez chwilę, siedząc na swoim krześle wyprostowana jak uczennica. Ściskała razem kolana, trzymając na nich dłonie. - Myślę, że jestem w ciąży - powiedziała w końcu. Stara kobieta popatrzyła na nią przez dwie pary swoich okularów. - To rzeczywiście problem. Nie sądzę, by Lucien był tym uszczęśliwiony. Trudno dostrzec w nim jakieś ojcowskie instynkty. - To może nie być jego dziecko. Księżna przyjęła to spokojnie. - Jeszcze większy problem. Oczywiście, jak wiesz, mężczyźni nigdy nie wiedzą tego na pewno... Żony mówią im: spójrz ono ma twoje usta, albo coś w tym stylu i mężowie nie mają wyjścia - wierzą w to, albo muszą w to uwierzyć. Każde dziecko Glazunova jest zupełnie niepodobne do swego rodzeństwa. Ani też do swojego biednego ojca. Queenie nie wątpiła że to prawda. Zarówno, jeśli chodzi o rodzinę Glazunova, kimkolwiek był, jak i w ogóle. Ale w jej przypadku rzecz wyglądała jeszcze gorzej. Jeśli to było dziecko Morgana, a daty wskazywały, że tak właśnie jest - mogło urodzić się czarne. Przekleństwem Anglo_hindusów było to, że nawet, jeśli mieli zupełnie inną skórę, wciąż rodziły im się czarne dzieci. Często w dużych rodzinach zdarzało się, że niektóre dzieci były tak jasne, że z powodzeniem mogły uchodzić za Anglików, zaś inne miały skórę równie ciemną co tubylcy. Albo nawet ciemniejszą. Dla Chambruna mogłoby być oczywiste, że to nie on jest ojcem. Dlatego też zdecydowanie nie chciała urodzić tego dziecka. - Nie chcę mieć dziecka. - Zdumiałabyś się wiedząc, jak niewiele kobiet chce. Dlaczego sądziłaś, że mogę ci pomóc? - Nie znam nikogo innego. Naprawdę. Jedna z dziewcząt z Caf~e de Paris namawiała mnie na wypicie butelki dżinu i leżenie w gorącej kąpieli. Ale zwymiotowałam, zanim cokolwiek się stało. Lucien powiedział, żebym poszła do doktora Drymonda. Ale ja obawiałam się, że jestem w ciąży. Wolałabym nie wiedzieć tego na pewno. Nie przypuszczam, żeby on... - Nie. Zapomnij o Drymondzie. Znam go. Dobry lekarz, ale zupełnie nie ten człowiek, którego ci potrzeba. Od jak dawna nie masz okresu? - Dwa miesiące. - Dwa? Przychodzisz trochę za późno. Queenie poczerwieniała. - Myślałam, że pierwszego nie miałam z powodu zdenerwowania. Kiedy nie pojawił się kolejny, nie mogłam się dłużej okłamywać. - Wkrótce nie będziesz już w stanie okłamać nikogo. Zobaczę, co da się zrobić. - Tak mi głupio. - Daj spokój. Idź już. Znajdę kogoś zaufanego. Możesz mnie pocałować w policzek. - Pani jest bardzo miła. - Wcale nie. Uwielbiam wtrącać się w życie innych ludzi, dziecino. To ciekawsze od robienia na drutach. Jutro albo pojutrze prześlę ci wiadomość. - Telefon, panno Rani. - Goniec, zasuszony karzeł w liberii (Vale gustował w grotesce) wskazał na wyściełaną teatralną lektykę, służącą w Caf~e de Paris jako telefoniczna kabina. Łypnął okiem na Queenie, kiedy owinięta szlafrokiem wciskała się do środka. Zatrzasnęła mu tuż przed nosem cienkie drzwi. Nie chciała, by to, co księżna Uspieńska miała jej do powiedzenia, usłyszał ktoś z ludzi Vale'a. A już szczególnie ten karzeł, którego tak bardzo nie lubiła. Podejrzewała, że podgląda ją przez dziurkę od klucza w drzwiach garderoby. Zasłoniła ją w końcu bawełnianą szmatką. - Księżna? - zapytała. Ale głos, który usłyszała, był tak nieoczekiwanie znajomy, że Queenie omalże nie upuściła z wrażenia słuchawki. - Halo? - powiedział Morgan. - Halo? Queenie? Słyszysz mnie? Potrzebuję twojej pomocy. Queenie nieomal wpadła w panikę, znalazłszy się w labiryncie ulic wokół Shepherd's Market. Pospieszne i bezładne wskazówki Morgana niewiele jej pomogły, prawdopodobnie rozmawiając z nią był pijany. Ale nawet gdyby dokładniej określił miejsce, zdenerwowanie nie pozwoliłoby jej wysłuchać go uważnie. Zerknęła na numery domów wzdłuż ulicy. Osiemnastowieczne budynki chyliły się ku upadkowi, zresztą pewnie i wtedy wydawały się być w ruinie. Cegły pociemniały ze starości, czas poznaczył tynk liszajami przypominającymi trąd. Domy przygarbiły się, pochyliły ku sobie, jakby chciały wesprzeć się jeden na drugim. Kilka gazowych lamp stanowiło jedyne oświetlenie ulicy. Ich słabe, pomarańczowe płomyki nie mogły rozproszyć panującego mroku. Żeby zobaczyć numer na budynku, trzeba było zapalać zapałkę. Obok wszystkich drzwi znajdowały się rzędy matowych dzwonków. Przy większości z nich umieszczono wytarte i postrzępione wizytówki albo skrawki papieru, na których na przykład napisano: "Doreen udziela lekcji francuskiego, dzwonić trzy razy", albo "Maureen uczy kaligrafii, trzecie piętro na lewo". Śmierdzące boczne uliczki wyglądały jak jaskinie. Ledwie widoczne postacie przemykały jak cienie pod ścianami. Przechodnie zasłaniali twarze albo udawali, że uważnie oglądają wizytówki i dzwonki, kryjąc się w ten sposób przed wzrokiem innych ludzi. Queenie znalazła w końcu numer, którego szukała. Przy jednym z dzwonków znajdował się napis: "Mavis - czwarte piętro". Nie było żadnej informacji o profesji Mavis - jeśli jakąkolwiek miała. Queenie pchnięciem otworzyła drzwi i weszła na wąskie schody. Jakiś mężczyzna wypadł nagle z ciemności i zatrzymał się, kiedy Queenie przeciskała się koło niego. Zasłonił twarz kapeluszem i powiedział: - Żałuję, że nie spotkałem cię, zanim wydałem wszystkie pieniądze, kochanie. Na czwartym piętrze znajdowały się nie zamknięte drzwi. Queenie nacisnęła klamkę i weszła do środka. Pokój był tak mały, że niemal całą powierzchnię zajmowało łóżko, umieszczone za rozwieszoną na drucie, zrobioną ze starych prześcieradeł, zasłoną. Absurdalnie wielkie rozmiary kominka wskazywały, że gospodarz domu przedzielił niegdyś olbrzymią sypialnię na dwa pokoje, pozostawiając kominek nietknięty. Teraz wewnątrz paleniska znajdował się jedynie zardzewiały, okrągły gazowy palnik, żarzący się słabym niebieskim płomieniem. Na rurze doprowadzającej gaz przymocowano licznik, pomimo że żelazny pogrzebacz i szczypce wciąż stały oparte o ścianę, przypominając o lepszych czasach. Na ścianach nie było nic poza kalendarzem ze zdjęciem zakładającej pończochy blondynki o nieprawdopodobnie długich nogach. - Morgan? - szepnęła Queenie. Zasłona poruszyła się i po chwili wyszedł zza niej lekko chwiejący się na nogach Morgan. - Witaj, Queenie - powiedział. - Byłem cholernie głupi. Potem zaczął płakać. Queenie także chciało się płakać, jednak siłą powstrzymywała łzy. Morgan, który zawsze, nawet w najgorszych dla siebie czasach, był niezwykle elegancki, teraz wyglądał jak włóczęga. Miał nastroszone, zaniedbane wąsy i głębokie cienie pod oczami. Był nie ogolony. Jego poplamione, wymięte i podarte ubranie wskazywało niedwuznacznie na to, że ostatnio przestał je zdejmować do spania. W marynarce brakowało kilku guzików. W miejscach, gdzie się kiedyś znajdowały, zwisały teraz same nitki. Przy koszuli nie miał kołnierzyka, zgubił też gdzieś spinki od mankietów. Jedno ze sznurowadeł zerwało się i zostało niezręcznie zawiązane na supeł. Queenie bez słowa patrzyła na brudne, nie pościelone łóżko i stojącego pośrodku obskurnego pokoju Morgana. Trzęsły mu się ręce, a po wychudłych, żółtawych policzkach spływały łzy. - Masz szylinga, żeby włączyć automat gazowy? - zapytał. - Zimno mi. Wyciągnęła z torebki monetę i wrzuciła do automatu. Grzejnik zasyczał obrzydliwie, po czym zaczął płonąć większym płomieniem, co jednak tylko nieznacznie zwiększyło temperaturę w pokoju. - Co się stało? - zapytała. Morgan sięgnął do kieszeni, wyjął papierosa i zapalił. Łapczywie wciągnął dym. Przymknął oczy, jakby miał nadzieję rozgrzać się dymem od środka. - Mavis zwiała - powiedział. - Ze wszystkimi moimi pieniędzmi. Nie zostawiła nawet szylinga na ten cholerny gaz! - Kiedy ostatni raz jadłeś? - Zjadłem dzisiaj puszkę sardynek. Albo może wczoraj, nie pamiętam. Szurając nogami podszedł do stołu i wziął stojącą na nim butelkę dżinu. Obejrzał ją z mocno zaaferowaną miną. Na dnie zostało jeszcze trochę alkoholu. Napełnił nim brudny kubek i wrócił do Queenie. Poruszał się jak stary człowiek, ale dżin nieco go ożywił. Wyciągnął kubek w stronę dziewczyny, w geście ironicznego toastu. - A więc pracujesz w Caf~e de Paris - powiedział. - Moje gratulacje. To zabawne. Całe życie marzyłem, żeby grać w tym klubie. I teraz ty w nim pracujesz, a ja jestem tutaj! Potrząsnął kubkiem i zaczął chodzić po pokoju, wychlapując dżin na rękę. - Na samym dnie, Queenie - zawołał, najwyraźniej popadając w nastrój ckliwego sentymentalizmu. - Pożyczę ci pieniądze, Morgan. Na wzmiankę o pieniądzach, jego nastrój zmienił się gwałtownie. Ku jej zaskoczeniu, wybuchnął gniewem. Zapomniała już, jak należy postępować z pijanymi. - Pożyczysz? Powinnaś mi dać pieniądze, dziewczyno! Beze mnie wciąż siedziałabyś na dupie w Kalkucie. Wypchaj się ze swoją cholerną pożyczką! - Dobrze, dam ci je. To ci pozwoli wrócić do Indii. - Odpada. Nie mogę wsiąść na statek. Czekaliby na mnie z kajdankami. - Goldner nie wniósł oskarżenia. - Nie? Tak ci powiedział? Z całą pewnością poszedł na policję. - Obiecał, że nie pójdzie. Prosiłam go o to. - Cóż, jeśli nie on, to ktoś inny to zrobił. Rozeszło się po całym Londynie, że szukają mnie gliny. Dlatego właśnie Mavis nawiała. No, może to był jeden z powodów. Cholerna dziwka. Zapamiętaj sobie jedną rzecz: nie mam zamiaru wylądować w więzieniu. - Zrobię z tym porządek. - No pewnie. Wielka mi przysługa, też coś. Nie potrzebuję, żebyś porządkowała moje sprawy. Zbierz parę setek funtów i jedź ze mną. Uciekniemy do Francji. Nikt nie zwraca uwagi na statki na kanale La Manche. Poza tym nie szukają małżeństwa, tylko pojedynczego człowieka. - To śmieszne. Nigdzie nie pojadę. Dlaczego miałabym z tobą uciekać? Sprzedałeś moją przyszłość. Podpisałeś idiotyczny kontrakt, nawet nie mówiąc mi o tym. Morgan przymknął oczy. Jego gniew osłabł, jakby nagle stracił siły, by złościć się dalej. - Zrobiłem to dla ciebie - powiedział cicho. - ... Bałem się, że cię utracę. Ku swemu przerażeniu Queenie uświadomiła sobie, że prawdopodobnie Morgan mówił prawdę. Nie chciał jej oszukiwać i wykorzystywać. Po prostu pragnął przywiązać ją do siebie, zachować kontrolę nad jej życiem. - Nigdy mnie nie miałeś, Morgan - zawołała. Rąbnął kubkiem o podłogę i odwrócił głowę w jej stronę. Jego gniew powrócił i to znacznie silniejszy. - Jesteś moja, Queenie. Zawsze byłaś. Już miała ruszyć w stronę drzwi, kiedy nagle poczuła, że Morgan chwycił za jej płaszcz. - Mnie to zawdzięczasz - wysyczał. - Zdobądź pieniądze. Szybko! Wyjedziemy jutro. Queenie wyrwała mu się, ale Morgan, choć pijany, okazał się od niej znacznie szybszy. Chwycił ją za nadgarstek i napierając całym swoim ciężarem na jej ciało, odepchnął ją od drzwi. Znalazła się w pułapce. Waliła go po głowie torebką. W trakcie szamotaniny torebka rozpięła się i wszystko wypadło z niej na podłogę. W końcu Morgan zdołał wyrwać Queenie torebkę z ręki i pchnął ją w stronę łóżka. Wsunął nogę między jej uda i przewrócił dziewczynę na brudną pościel. - Czy naprawdę jest tak dużo lepszy w łóżku ode mnie? - zapytał. Dyszał ciężko. - Pozwól mi odejść, Morgan. - Nigdy, do cholery, nie dałaś mi najmniejszej szansy. Rozdarł jej sukienkę, kiedy próbowała kopnąć go w jądra. Znowu okazał się od niej szybszy. Jego twarz zmieniła się nie do poznania. Furia, rozczarowanie i niepowodzenie dodały mu strasznej, nadnaturalnej siły. Po raz pierwszy Queenie przyszło do głowy, że znajduje się w prawdziwym niebezpieczeństwie. Bała się, że może zostać zgwałcona lub pobita. Albo nawet zamordowana w tej brudnej, śmierdzącej tanimi perfumami Mavis, pościeli. Umierając, czułaby ten odór w nozdrzach. Skamieniała ze strachu. Bała się nie tylko tego, co Morgan może jej zrobić. Przerażało ją także to, że znów może zostać zepchnięta do cuchnącego brudem, szarego, niechlujnego świata nędzy, z którego tak niedawno się wyrwała. Pomyślała, że jest tylko jedna rzecz, która może go powstrzymać. - Przestań! - krzyknęła. Jestem w ciąży! Zaskoczony, znieruchomiał na moment. Nie puścił jej jednak. - Jesteś co? - Będę miała dziecko. Myślę, że twoje. - Nasze, chciałaś powiedzieć. To jeszcze jeden powód, żeby uciekać do Francji. Dostaniesz w Paryżu pracę. I ja znajdę coś do roboty... Queenie skorzystała z tej przerwy. Wyślizgnęła się spod Morgana i pobiegła do drzwi. Ku swemu przerażeniu poczuła, że traci równowagę. Morgan złapał ją, nim zdążyła wyjść. - Queenie! - krzyknął. - Kocham cię! Spojrzała mu prosto w twarz. Malowały się na niej równocześnie namiętność i nienawiść, jakby Morgan nie umiał oddzielić jednego od drugiego. Wpatrywał się w nią, szukając jednocześnie sprzączki od swego paska. Wyrywając się rozpaczliwie, chwyciła błyszczący, żelazny pogrzebacz. Mięśnie jej ręki napięły się pod jego ciężarem. Zamachnęła się i z całej siły uderzyła nim Morgana. Rozległ się dźwięk przypominający odgłos spadającego z drzewa na ziemię dojrzałego owocu. Morgan przewrócił oczyma tak, że widać było tylko ich białka. Cienka strużka różowej piany pojawiła się w kąciku jego ust. Robił wrażenie, jakby próbował ją połknąć. Po chwili jabłko Adama przestało się poruszać. Westchnął, jak człowiek budzony przed świtem z głębokiego snu. Ale zamiast obudzić się, opadł najpierw ciężko na kolana, a potem upadł bezwładnie twarzą do ziemi. Przez chwilę koniuszki jego palców bezgłośnie drapały podłogę. Stopy w zdartych butach kilkakrotnie drgnęły spazmatycznie. Wydał z siebie głos nie przypominający niczego, co Queenie kiedykolwiek słyszała. Był to niski, głęboki, ciężki kaszel, wolny i nieskończenie smutny, jakby jego ostatni oddech niechętnie opuszczał ciało. Potem znieruchomiał. Vale patrzył na ciało ze źle skrywanym niesmakiem. Zdawał się mieć Morganowi za złe, że swoją śmiercią wykroczył poza zasady dobrego wychowania. Zaciśnięte pięści wsunął głęboko w kieszenie swego czarnego płaszcza. Na głowie nosił, nasunięty głęboko na oczy, filcowy kapelusz, którego rondo dotykało nieomal jego ciężkich brwi. - Dobrze, że do mnie zadzwoniłaś - powiedział. Queenie nie była w stanie wyrzec ani słowa. Czuła, że ogarniają ją mdłości. Przez godzinę leżała na podłodze, umierając ze strachu. Wiedziała, że potrzebuje pomocy. Najbardziej bała się tego, że Chambrun mógłby zobaczyć ją w tym stanie. Głęboko wewnątrz swojego ciała czuła ostry, przeszywający ból, który sprawiał, że chciała głośno krzyczeć o pomoc. Powstrzymując się od krzyku, zagryzła wargi do krwi. Odgadła, co się z nią stało i ogarnął ją tak straszny wstyd, że przerażenie spowodowane śmiercią Morgana niemal wyleciało jej z głowy. Wiedziała, że Lucien nie będzie umiał jej pomóc. Vale był jedyną osobą, która potrafiła zająć się tym, co zrobiła. Właściciel klubu rozejrzał się po pokoju, jakby widok Morgana przestał już go interesować. - Skąd ta krew? Jesteś pewna, że uderzyłaś go pogrzebaczem, a nie zadźgałaś nożem? - Myślę, że to moja krew. Chyba poroniłam - Queenie skuliła się w kącie, owinięta w prochowiec Morgana. Niewielki wysiłek, potrzebny do doczołgania się ciemnym korytarzem do telefonu, pochłonął resztki jej odwagi. Vale wziął do ust miętowy cukierek i ssał go w zamyśleniu. - Cóż za zamieszanie - powiedział z niejakim zadowoleniem. - Jak na kogoś tak młodego, zdajesz się prowadzić niezwykle interesujące życie. - Nie chciałam go zabić. - Chciałaś czy nie, to nie ma najmniejszego znaczenia. Zrobiłaś to. - Co teraz? - Na początek przestań płakać. To mi działa na nerwy. Czy ktokolwiek wiedział, że się tu wybierasz? - Nie. - Bardzo dobrze. Jedyną rozsądną rzeczą, jaką można zrobić jest posprzątanie tego miejsca i pozbycie się twojego wuja. - A co z policją? - Z policją? Chcesz stanąć przed sądem, oskarżona o morderstwo? Potrząsnęła głową. Wsunął rękę do kieszeni, w której zadźwięczały drobne pieniądze. Queenie spojrzała na Vale'a. Wyglądało na to, że świetnie się bawił. - Mój szofer i ja zajmiemy się Morganem - powiedział, trącając ciało czubkiem buta. - Tymczasem nasz przyjaciel Goldner zaopiekuje się tobą. Jest już w drodze. - Przyjedzie tutaj? - Goldner to doświadczony człowiek. Coś takiego go specjalnie nie przerazi. Odwiezie cię do mieszkania Luciena. Po drodze wymyśli dla niego jakąś historię. Poczułaś się źle w klubie i zabrał cię do lekarza... Im mniej ludzi będzie wiedzieć, co się tu stało, tym lepiej. Luciena dotyczy to w pierwszej kolejności. - Vale przez chwilę gwizdał niemelodyjnie. - Mam interes w ochranianiu cię. Nie zapominaj o tym, dziewczyno. Pewnego dnia będziesz warta kupę pieniędzy. Poza tym nie życzę sobie nagłówków na pierwszych stronach gazet, informujących, że najsłynniejsza tancerka mojego klubu zabiła własnego wuja w jakimś obskurnym mieszkaniu. Tego rodzaju rzeczy odstraszają klientów. A kiedy w coś wmiesza się policja, robi się gorąco i zaczynają się kłopoty. Co się stało, to się nie odstanie. Twój przyjaciel będzie musiał po prostu zniknąć. To wszystko, co trzeba zrobić. - Jak? W mętnych oczach Vale'a pojawił się lekki błysk. Uśmiechnął się do niej blado. - Im mniej wiesz, tym lepiej dla ciebie. Queenie pomyślała, że jest w tym trochę racji. Ciekawa była, ile z tego, co mówi Vale, jest prawdą. To oczywiste, że chciał uniknąć skandalu. Pragnął też skorzystać z okazji, by jeszcze bardziej związać ją ze sobą. Przypuszczała jednak, że kierują nim również inne, nieczyste motywy. Przemoc i niebezpieczeństwo nie przerażały go - nigdy nie widziała go w lepszym humorze. Nie wątpiła, że gdy będzie to konieczne, wykorzysta to wszystko przeciwko niej. Ale teraz było już za późno, żeby się o to martwić. Potrzebowała pomocy. Nawet jeśli Vale nie był Dobrym Samarytaninem teraz liczyło się tylko to, że chciał jej pomóc. Vale uniósł do ust palec w rękawiczce i zmarszczył brwi. - Chyba przyjechał Goldner - szepnął. - Mam nadzieję, że nie ktoś inny. Prawą ręką w obcisłej, dobrze leżącej, zamszowej rękawiczce sięgnął do kieszeni. Po chwili jego dłoń ukazała się ponownie, trzymając błyszczący, niklowany, automatyczny pistolet. - Schowaj się za tę cholerną zasłonę - syknął. Oparł się o ścianę. Gdyby ktoś otworzył drzwi, w pierwszej chwili nie mógłby dostrzec Vale'a. Z głośnym trzaskiem odbezpieczył broń i skierował lufę w stronę wejścia. Queenie usłyszała odgłos kroków na korytarzu i zamarła w bezruchu. Pomyślała, że to policja, albo - co gorsza - Lucien. Czuła, że krew spływa jej po nogach i przesiąka przez sukienkę. Z niechęcią myślała o tym, że Vale, który tak wielką wagę przykładał do kobiecego wyglądu, widzi ją w tym stanie. - Wejdź za tę cholerną zasłonę - szepnął. - Albo cię zastrzelę. Popatrzyła na niego. Stał w swoim eleganckim ubraniu, mierząc do niej z błyszczącego małego pistoletu. Wstała. Zastanawiała się, czy po tym wszystkim kiedykolwiek zdoła się od niego uwolnić. Pomimo panującego na dworze zimna, Goldner ociekał potem. - Powinnaś zadzwonić do mnie - zwrócił się do Queenie. Vale uśmiechnął się szyderczo, odsłaniając na chwilę zęby. Przypominał rekina podpływającego do powierzchni wody. - Cóż, zadzwoniła do mnie - powiedział. - I słusznie. Posłuchaj, stary, tak samo jak ja nie chcesz skandalu. Zabierz tę młodą damę z powrotem do Luciena. - Ona potrzebuje lekarza. Nawet w stanie, w jakim była, Queenie bez trudu dostrzegła, że Goldner wyraźnie nie lubi Vale'a, chociaż podobnie jak on nie wydawał się szczególnie przerażony widokiem ciała. Niewątpliwie w swoim życiu widział już sporo trupów. Vale schował pistolet do kieszeni. - Zabierz ją do Drymonda. Jest mi winien przysługę. To dobry lekarz. Powiedz mu, że to ja cię przysłałem. - To mi się nie podoba. - Nie zachowuj się jak stara baba. Jesteśmy teraz wspólnikami. Nic tak nie łączy, jak wspólna tajemnica. Dlaczego nie chcesz okazać się użyteczny? Pozbieraj jej rzeczy i zawieź ją do Drymonda. I wymyśl jakąś historię dla Luciena. To dobry chłopak. Pozwól, że ja z Braddockiem zajmiemy się resztą. W głosie Vale'a brzmiała ledwie skrywana radość. Zawołał szofera i wskazał mu leżące na podłodze ciało. Queenie rozpoznała w kierowcy człowieka, który zawsze był przy wejściu do klubu. Tyle że zamiast codziennej liberii, miał na sobie czarny garnitur z szerokimi bryczesami i sztylpy z lakierowanej skóry. Nosił czarne rękawiczki i ozdobioną czarną rozetą szoferską czapkę z daszkiem. Był tak potężnie zbudowany, że zdawał się wypełniać swoim ciałem całe drzwi. On także nie wyglądał na zaskoczonego widokiem trupa. Pochylił się i jednym szarpnięciem odwrócił Morgana na plecy. Spojrzał na jego twarz i gwizdnął z podziwem. - Dobra robota - powiedział z uznaniem. - Obejdziemy się bez twoich fachowych ocen, Braddock. Ta dama zrobiła to w obronie własnej. - Bardzo słusznie, proszę pana. Czy mogę zapytać, czym go uderzyła? - Pogrzebaczem - odrzekła Queenie. Popatrzył na nią, kiwając głową. - Na pogrzebacze zawsze można liczyć - rozejrzał się po pokoju. - Zrobimy najlepiej, jeśli wytrzemy tutaj wszystko, zanim wyjdziemy. Odciski palców. - Właśnie - powiedział Vale. - O tym samym pomyślałem. Goldner, jedź już. Braddock, zejdź na dół i zajrzyj do piwnicy. - Policja z pewnością będzie zadawała wiele pytań, kiedy znajdą ciało - zastanawiał się Goldner. Vale roześmiał się. Queenie nigdy nie widziała go w tak doskonałym humorze. - Nie martw się o to - powiedział. Odwróciła głowę i spojrzała na leżące na ziemi ciało. Chciała zamknąć oczy, ale czuła nieprzeparte pragnienie, by popatrzeć na Morgana po raz ostatni. Miał szeroko otwarte oczy i zastygłą w krzywym uśmiechu twarz obcego człowieka. Wyglądał, jakby znał jakąś tajemnicę i próbował ukrywać ją tak długo, jak to tylko możliwe. - Przez całe życie największym jego pragnieniem było zamieszkać w Anglii - wyszeptała. - No to, przynajmniej zostanie tutaj pochowany - powiedział pogodnie Vale. Queenie usłyszała dźwięk dzwonka. Zdawało się, że pochodzi on gdzieś ze środka jej głowy. Niechętnie balansowała na krawędzi snu i jawy. Gdzieś w zakamarkach jej umysłu przesuwały się niewyraźne, nocne koszmary. Próbowała ułożyć je razem, jak elementy układanki, ale odłączały się od siebie z każdym kolejnym odgłosem dzwonka. Pamiętała łagodną i spokojną twarz doktora Drymonda, patrzącego na nią z góry i ostre ukłucie podskórnego zastrzyku. Jak przez mgłę przypomniała sobie także jakąś błyszczącą, białą salę, wypełnioną szkłem, chromem i szczękiem medycznych instrumentów, odkładanych do wysterylizowanego pojemnika. Brzęk narzędzi lekarskich łączył się w jej umyśle z uporczywym, wysokim dźwiękiem dzwonka telefonu. Rozbrzmiewał wciąż od nowa, zdając się przewiercać jej mózg. Przypominała ptaka doprowadzonego do szaleństwa przez upał w gorącej porze w Indiach. Pomyślała o Morganie i ogarnął ją nagle ogromny smutek, tak że z trudem mogła oddychać. Z każdym dzwonkiem czuła ból, jakby wyszczerbiony kawałek tłuczonego szkła zagłębił się w jej mózg. Nie mogła już tego dłużej wytrzymać. Zamierzała przewrócić się na bok, ale przeszył ją ostry ból, tym razem w dole brzucha. Jęknęła i spróbowała unieść rękę. Zdawało jej się, że jest przywiązana. Otworzyła oczy i zobaczyła igłę wbitą w swój nadgarstek. Cienki gumowy wężyk łączył igłę z wiszącą nad jej głową butelką. Uczuła nagle potrzebę położenia kresu hałasowi dzwonka. Zdołała przesunąć się na brzeg łóżka, na tyle, by strącić słuchawkę z widełek i umieścić ją przy uchu na poduszce. Nieznajomy głos powtórzył dwa razy: - Halo? Queenie próbowała wykrztusić odpowiedź, ale miała tak zaschnięte w gardle, że nie potrafiła mówić inaczej niż szeptem. W ustach czuła dziwny, wywołujący mdłości, smak lekarstwa. Przez chwilę nie była w stanie wydobyć z siebie głosu. Próbowała powiedzieć: "przepraszam", ale nawet w jej własnych uszach nie zabrzmiało to jak ludzki głos. - Czy to Flaxman 5165? - zapytał mężczyzna w słuchawce. - Tak. Jestem. Chora - wymamrotała Queenie. Wymówienie tego trwało wieki. Jej język zdawał się być zrobiony z ołowiu. - Co powiedziałaś? - Słowa na drugim końcu linii brzmiały nisko i spokojnie, jakby wymawiał je człowiek rzadko zmuszany do podnoszenia głosu. Pomimo dokładnej angielskiej wymowy słyszało się w nim ślad jakiegoś innego, egzotycznego gardłowego języka. - Halo? Co powiedziałaś? - powtórzył. - Zostaw. Mnie. W spokoju. - Czy to mieszkanie pana Chambruna? Queenie usiłowała odpowiedzieć. Jej umysł pracował z takim samym trudem co język. Usłyszała, że otworzyły się drzwi. Pochyliła się nad nią pielęgniarka. - Och, moja droga. Nikt nie sądził, że będziemy rozmawiać przez telefon. Doktor zalecił nam odpoczynek. - Telefon. Zadzwonił. - Myślałam, że został przełączony - pielęgniarka okrążyła łóżko i wyjęła słuchawkę z ręki Queenie wpatrzonej w jej wykrochmalony fartuch. Władcza postawa opiekunki budziła jej strach. Nie potrafiła zaufać nieznajomej kobiecie. Świadomość dziewczyny znów zaczęła odpływać. - Mamo - powiedziała, chwytając pielęgniarkę za rękę, - Ja nie chciałam. Zamknęła oczy i wróciła do swoich koszmarów. - Rezydencja Luciena Chambruna - powiedziała ochryple pielęgniarka do słuchawki. - Co się stało z tą drugą damą? Tą, która chciała, żeby zostawiono ją w spokoju? - Młoda pani odpoczywa. - Proszę posłuchać. Chcę zostawić wiadomość dla pana Chambruna. Czy pani będzie mogła ją przekazać? - Oczywiście. - Proszę mu powiedzieć, żeby zadzwonił do mnie do hotelu "Claridge". Mówi David K~onig. - Cohen? Głos rozmówcy był cierpliwy, jakby ów człowiek przywykł do tego, że jest źle słyszany. Nie miał jednak zamiaru zlekceważyć pomyłki w swoim nazwisku. - K~onig - powiedział z naciskiem. Przeliterował to powoli. - K jak król? - zapytała pielęgniarka. - Dokładnie - potwierdził David K~onig, chichocząc z zadowoleniem. - Jak król. Księga III Dawn 10. - Mój drogi chłopcze, wszyscy mamy rodzinne kłopoty. Nie masz za co przepraszać. - Mała operacja, nic poważnego. Zachorowała w pracy. Będzie na nogach za parę dni. Przekonasz się na własne oczy. Jest taka, jak obiecywałem. - Mam nadziejeę. Mój Boże, co za straszny klimat. Zapomniałem już jaka jest Anglia. Kto jest tu teraz najlepszym krawcem? - Huntsman, jak sądzę. A może Poole. - Powinienem zamówić sobie kilka garniturów. I oczywiście buty. Co grają w teatrze? - Nic godnego uwagi. Jedyną prawdziwą sensacją jest Dickie Beaumont w roli Romea. Wszyscy o nim mówią. - Taki dobry? - Basil Goulandris zdołał wślizgnąć się na próbę generalną. Był zdruzgotany. - Goulandris jest tylko redaktorem plotkarskiej kroniki towarzyskiej, a nie krytykiem. Pamiętaj o tym Lucien. - To prawda, ale Basil nie jest głupi. Beaumont gra Romea z ogromną erotyczną namiętnością - nie jak chory z miłości młodzieniaszek. Margot Feral gra Julię, nie mam pewności, jak. Trudno mi wyobrazić ją sobie jako zakochaną dziewicę. - Bardzo niewiele aktorek potrafi przekonywająco zagrać niewinność. ... Powinienem zobaczyć znowu Beaumonta. - To nic trudnego. Jest moim starym przyjacielem. Prawdę mówiąc, on i Cynthia Daintry mają teraz... romans. Co wieczór Cynthia siedzi na widowni. Chyba po to, żeby upewnić się, że Margot, całując go, nie przekracza granic zawodowego obowiązku. - Cynthia Daintry to ta z bogatym ojcem? - Tak. Córka markiza Arlingtonu. - To ciekawe. Szekspir jest intrygujący. Po co płacić duże pieniądze za nowe historie, skoro można mieć za darmo stare. Seks i kultura, cóż za nieodparte połączenie. Jak myślisz, kto jest najlepszym szewcem. Lobb czy Peal? - Obaj są dobrzy. Barney Balaban chodzi do Peala. Ktoś widział go tam ostatnio, gdy próbował przekonać ich, żeby zrobili mu parę czarnych, zamszowych, wieczorowych butów. - Jeśli Peal robi buty dla Barneya, ja zamówię u Lobba. Nie chcę, żeby jego i moje najnowsze buty stały na jednej półce. Lucien zerknął na stertę bagażu, wypełniającą róg salonu. Najbardziej zwracały uwagę dwa wielkie, wypchane kufry. Wydawało się, że całkowicie wypełniały je buty. Każdy był ozdobiony drewnianym drzewkiem i chroniony przez dopasowany, zrobiony na drutach pokrowiec. Cicho zadzwonił telefon. - Proszę wybaczyć - powiedział gospodarz, po czym podniósł słuchawkę. Przymknął oczy. Może ze zmęczenia, a może po prostu po to, by się skoncentrować. W tym czasie Lucien dokładnie obejrzał bagaż. Zobaczył, że mała aktówka z pozłacanym zamkiem i pokrowcem z szarego zamszu jest otwarta. Wewnątrz wyłożono ją cedrowym drewnem, a w wieko wmontowano aparat regulujący wilgotność. Zawierała dwanaście pudełek papierosów Dunchill Montecristo, po jednym szylingu za pudełko. Skórzana torba na ubranie była częściowo odpięta. Dzięki temu Lucien mógł się przekonać, że jej właściciel podróżuje z własną pościelą z naszytymi monogramami, własnymi poduszkami i poszewkami. - Tu David K~onig - powiedział. Głos miał niski, melodyjny, pełen uroku. Mówił bez wysiłku i przekonywająco. - Mój drogi przyjacielu, jak to miło z twojej strony... Co za nieoczekiwana radość. Pomimo płynnej wymowy słyszało się cudzoziemski akcent. W jego głosie brzmiała głęboka szczerość, która bynajmniej nie odzwierciedlała się w wyrazie twarzy, kiedy mówił, bądź słuchał. - Oczywiście, jesteś jedyną osobą w Londynie, z którą chcę się zobaczyć - zapewniał. - Właśnie zbierałem się, żeby do ciebie zatelefonować, kiedy zadzwoniłeś. K~onig słuchał przez chwilę. Lucien zapomniał jak bardzo K~onig przypomina renesansowego księcia albo kardynała. Jego twarz była jednocześnie zmysłowa, przebiegła i pełna siły. - Nawet nie śniło mi się przychodzić do ciebie z taką sprawą - kontynuował uprzejmie - to zbyt ryzykowne. Tak. Tak? Cóż, oczywiście, możliwości są fantastyczne. Nie mogę zaprzeczyć. Ale będą potrzebne poważne kwoty. No i filmy to ryzykowny interes. Szczerze mówiąc, nie myślałem, że byłbyś tym zainteresowany i miał taki kapitał do dyspozycji... K~onig mrugnął do Luciena. Mocno przyciskał słuchawkę do prawego ucha. - Oczywiście - ciągnął. W jego głosie dźwięczały wyrzuty sumienia. - Nie miałem zamiaru ranić twoich uczuć. Problem w tym, że rozmawiałem już o tym z Victorem Rothshildem. Przypadkowo spotkałem się z nim na statku... Czy mogę się z tego wykręcić? Spróbuję. Drogi przyjacielu, po co w końcu istnieją przyjaciele? Obiad? Z największą przyjemnością. Ukłony dla twojej uroczej małżonki... - Naprawdę rozmawiałeś z Rothshildem o swoich planach? - zapytał Lucien. K~onig z westchnieniem odłożył słuchawkę. - Był na statku - odrzekł enigmatycznie. - Nie pamiętam jak ma na imię żona tego faceta. Muszę się dowiedzieć przed obiadem. - Wciąż nie rozumiem, czemu nie można by zacząć po prostu od jednego filmu. - Nikt nie chce inwestować tylko w jeden film. Potrzebują ambitnego planu: wysokonakładowych filmów, studio, szansy na rozkręcenie wielkiego interesu. Potrzebują także gwiazdy. Angielskiej odpowiedzi na Garbo albo Dietrich czy Crawford... Gazety kochają to. Brytyjski przemysł filmowy ledwie zipie. Dlaczego? Bo nikt nie chce oglądać angielskich filmów. A czemu tak się dzieje? Bo jedyne cokolwiek warte gwiazdy brytyjskie są w Hollywood. Jeśli ma się dobrą twarz, nie ma problemu ze zrobieniem pieniędzy. Mężczyzn więcej obchodzą piękne dziewczyny niż zestawienia finansowe. Nawet bankierów. - Mówię ci, David, że ona ma twarz wartą miliona. Jest niewiarygodnie fotogeniczna. - Potrafi grać? - A czy to ma jakieś znaczenie? K~onig poważnie się nad tym zamyślił. - Nie. Tak naprawdę, czasem jest lepiej, kiedy kobieta nie potrafi grać. Mniej trzeba ją oduczać. - W tym kraju nie ma nikogo, kto wiedziałby, jak zrobić z niej gwiazdę - powiedział taktownie Lucien. - Masz pole do popisu. - Zrobić gwiazdę - to sztuka, nie biznes. Niewielu ludzi wie, jak się do tego zabrać. Zaczyna się od zera. Jak rzeźbiarz od bryły gliny. Wybierając Marlę, popełniłem ten właśnie błąd - była już sławna, przynajmniej w Europie Środkowej. - Rozwód jest ostateczny? - Nic w małżeństwie nie jest ostateczne, z wyjątkiem śmierci - powiedział K~onig z krzywym uśmiechem. Milczał przez chwilę. - W chwili, kiedy pozwolisz, by gwiazda zaczęła być ważniejsza niż ty, jest już po wszystkim. Popatrz na Mauritza Stillera i Garbo. Gdy ona stała się w Hollywood wielką gwiazdą, z nim nikt nawet nie chciał rozmawiać. Kiedy przyszedł na lunch do kantyny Metro Goldwyn Mayer, kelnerka nie przyjęła nawet jego zamówienia. Albo Josi von Sternberg i Dietrich. On ją odkrył. A teraz po nią przysyłają rolls_royce'a, podczas gdy biedny Sternberg nie ma nawet swojego własnego miejsca na parkingu przed studio. Oczywiście obaj, i Stiller i Sternberg, popełnili ten sam błąd. - Jakiż to? K~onig uśmiechnął się. - Zakochali się w swoich gwiazdach. Reżyser nigdy nie powinien kochać swojej pierwszej damy. To zawsze źle się kończy. - To starszy mężczyzna, - Starszy od kogo? - Ode mnie, na przykład. Ale bardzo dystyngowany. - Ale ja czuję, że wyglądam okropnie. Nie chodziło tak bardzo o to, że Queenie zbrzydła, jak o to, że wyglądała odrobinę inaczej - nawet w swoich własnych oczach. Przez kilka pierwszych dni po tym, co określano jako "operację", była zbyt słaba, żeby przejrzeć się w lustrze. Obawiała się tego, co zobaczy. Tak jakby w wyrazie jej twarzy lub oczach można było odczytać, jak wyglądała śmierć Morgana. Czuła się napiętnowana. Jej oczy sprawiały wrażenie większych i ciemniejszych, a skóra bardziej przezroczystej niż kiedykolwiek. Kości zaznaczały się pod skórą mocniej i wyraźniej. Zeszczuplała - nigdy nie była gruba i teraz strata kilku kilogramów zmieniła ją znacznie. Wyglądała tak, jakby zdobyła głębokie doświadczenie, jakby odcisnęło się na niej piętno tragicznych wydarzeń. Nie była już zwyczajnie piękna. Była kobietą - kobietą zdolną do wielkiej namiętności, skrywającą swoje tajemnice, kobietą, która dowiedziała się o życiu czegoś ważnego. Intrygowało to Luciena, który przypisywał tę zmianę poronieniu. - Nie bądź głupia, Queenie - powiedział. - Jesteś piękniejsza niż kiedykolwiek. Cmoknęła go w policzek. Zasłużył na to. Był naprawdę przemiły podczas jej choroby. Sądziła, choć Lucien nie lubił o tym rozmawiać, że strata dziecka specjalnie go nie unieszczęśliwiła. Nie wątpił, że to on jest ojcem. Mimo to postanowiła zachować dla siebie to, co powiedział jej doktor Drymond - że nigdy nie będzie mieć już dzieci. Nie spytała, jakiego koloru było dziecko. Ale mina Drymonda i zaintrygowany wyraz twarzy pielęgniarki kazał jej przypuszczać, że musiało mieć ciemną karnację skóry. W takich okolicznościach oświadczenie Drymonda sprawiło jej ulgę. Ciąża nie należała do rzeczy, których chciałaby doświadczyć ponownie. Nie tylko z powodu niewygody i upokorzenia. Tak dużo chciała osiągnąć. Posmakowała już, jakie to uczucie, gdy stoi się na progu świata, o którym kiedyś nie miało się odwagi nawet śnić. Czarne dziecko zniszczyłoby to całkowicie. Zawsze będzie istnieć ryzyko. To część jej dziedzictwa, życia, które tak gwałtownie zostawiała za sobą. Poprawiła dekolt różowej jedwabnej wieczorowej sukni. Lucien ofiarował ją jej na pocieszenie, pomimo że nie lubił tego koloru. Weszła za nim do prywatnej windy. Wyglądał doskonale w swoim popołudniowym garniturze. Nacisnął guzik i winda z przytłumionym szumem ruszyła do góry. Gdy zatrzymała się, wysiedli i Lucien zapukał do drzwi. Na chwilę odsłonił się wizjer, a potem drzwi otworzyły się wolno. Stał w nich Braddock w liberii i upudrowanej peruce. Skłonił się, zapraszając ich gestem do środka. Na jego widok Queenie na moment owładnął strach. Jednak twarz lokaja była zupełnie pozbawiona wyrazu. Za nim, znajdował się wielki pokój wyłożony boazerią z jasnego drewna i oświetlony kandelabrami. Ustawiono w nim kilka stolików do gry. Panował tu lekki hałas. Słyszało się cichy szum rozmów, stukot kuleczki na stole z ruletką oraz dźwięk tasowanych kart i liczonych żetonów. Powietrze było chłodne, przesiąknięte zapachem ciętych kwiatów, drogich cygar i brandy. Leżące na podłodze wschodnie dywany miały taką grubość, że stopy Queenie wprost się w nich zapadały. - Rien ne va plus - zawołał cicho jeden z krupierów. Uśmiechnął się przy tym do starszej Amerykanki o siwych włosach. Nadgarstki, palce i szyję tej kobiety pokrywała gruba warstwa diamentów. Przypominała bajkowego gada o drogocennej łusce. Queenie patrzyła przez chwilę na jej żylastą szyję i piegowate ze starości ręce. Kobieta wydmuchnęła przez nos dym z papierosa. Postukiwała szponiastym purpurowym paznokciem w zielone sukno, podczas gdy kulka turlała się dookiła ruletki. Siedziała nieruchomo jak potężny drapieżny ptak, patrząc jak koło zwalnia i zatrzymuje się. - Vingt_et_un - powiedział krupier. Zgarnął duży stos żetonów, posyłając kobiecie krótki, zawodowo miły uśmiech. Następnie popchnął jeszcze większą kupkę żetonów w stronę siedzącego naprzeciw niej mężczyzny. Kobieta podniosła wzrok znad stołu. Jej szare zimne oczy popatrzyły na Queenie. Obróciła się ku mężczyźnie, który wygrał i chrapliwym głosem nałogowej palaczki warknęła: - Różowy kolor musi przynosić panu szczęście. - Mam nadzieję - odrzekł mężczyzna, zaciągając się cygarem. - Faites vos jeux - zawołał krupier. - Proszę żetony za dziesięć tysięcy dolarów - powiedziała kobieta. - Kto to jest? - spytała szeptem Queenie. - Pani Sigsbee Wolff. Z Los Angeles. Jej mąż jest właścicielem połowy miasta. Człowiek, który wygrał, to K~onig. Ach, już nas zauważył. K~onig wstał, wsunął krupierowi kilka żetonów jako napiwek i ruszył ku nim. W żadnym razie nie był stary, pomyślała Queenie. Jednak starał się iść powoli, z pewną godnością, jak jakaś wysoko postawiona osobistość na procesji. Wyobraziła go sobie ubranego w szaty liturgiczne i niosącego biskupi pastorał. Szedł lekko przygarbiony. Dopóki nie znalazł się zaledwie kilka metrów od nich, Queenie nie mogła określić, jakiego jest wzrostu. Jego twarz przypominała jej oblicze starzejącego się i życzliwego lwa. Grzywa piaskowego koloru zaczynała już siwieć. Duży nos i wysokie kości policzkowe robiły wrażenie prawie orientalnych. Do potężnego nosa doskonale pasowała mięsista twarz o grubych rysach. Nawet w przyciemnionym świetle salonu gry Vale'a wyraźnie widziało się bladość K~oniga. Nie wyglądał jednak na chorego. Wręcz przeciwnie. Tak bardzo tchnął energią, że w porównaniu z nim wszyscy inni ludzie na sali zdawali się na wpół śpiący. Nawet pani Sigsbee Wolff, która założyła okulary, by lepiej przyjrzeć się Queenie. Okazywała tak niepohamowaną ciekawość, że jej oczy zdawały się błyszczeć równie mocno jak jej diamenty. - Czarująca - powiedział K~onig, całując dłoń Queenie. - Usiądźmy i porozmawiajmy. Poprowadził ich przez salę ruletki do sąsiedniego pokoju, w którym grano w karty. Zatrzymał się na chwilę, by cmoknąć w policzek panią Wolff. Miało to jej przynieść szczęście. Odpowiedziała mu skinieniem ręki. Jej bransoletki uderzając o siebie zazgrzytały jak suche kości. K~onig stanął na moment przed kominkiem, by się ogrzać. Choć nie wydał żadnego zauważalnego polecenia, dwóch lokai pojawiło się natychmiast, ustawiając krzesła w wygodne półkole wokół kominka. W tym samym czasie kelner przysunął stolik ze srebrną tacą, na której stała w kubełku z lodem butelka szampana. Na srebrnym półmisku położono puszkę kawioru. Obok leżały zawinięte w wykrochmaloną serwetkę gorące tosty. Prhyniesiono także wazon z jedną czerwoną różą. K~onig uniósł butelkę szampana i obejrzał ją uważnie. Przysunął butelkę do twarzy tak blisko, że Queenie pomyślała, iż ma zamiar ją pocałować. Najwyraźniej był krótkowidzem. Jego okulary miały tak grube soczewki, że ukryte za nimi nieruchome oczy wyglądały jak oliwki w słoiku. K~onig wysunął dolną wargę. - 1929 to lepszy rocznik, ale będziemy musieli ścierpieć ten, który mamy. Muszę powiedzieć o tym Vale'owi. Queenie zauważyła, że K~onig zerka na nią kątem oka zza butelki. Zastanawiała się, czy całe to przedstawienie nie jest podstępem, dzięki któremu mógł patrzeć na nią z bliska. Wezwany skinieniem kelner otworzył butelkę i napełnił kieliszki. K~onig powściągliwie okazał zadowolenie. Spróbował szampana, jeszcze bardziej wysunął dolną wargę i wypił do dna. - Czy interesują panią wina, moja droga, młoda damo? - zapytał, kiedy Queenie upiła trochę ze swego kieliszka. Coś w zachowaniu K~oniga ostrzegło ją przed udawaniem, że posiada wiedzę, której w rzeczywistości nie miała. - Niewiele o nich wiem - powiedziała. - Jak dotąd piłam tylko szampana. - Doskonały początek. Nie powinno popadać się w kosztowne nałogi w zbyt młodym wieku. Niestety, jeśli zaczekasz, aż będziesz sobie mogła na to pozwolić, będzie już za późno, by się nimi cieszyć. Miło jest wiedzieć co nieco na temat wina. Byle nie za dużo oczywiście. Nikt nie jest tak nudny jak specjaliści od wina. Za grubymi szkłami jego orzechowe oczy patrzyły czujnie, nawet nieco złośliwie. Queenie zastanawiała się, czy czasem nie stworzył okazji, by zrobiła z siebie idiotkę. Nie wątpiła ani przez chwilę, że K~onig w ten właśnie sposób ją sprawdza. - Nie urodziłaś się w Anglii - powiedział. Nie było to pytanie. Miał ucho do języków, tak samo jak miał oko do kobiet. Pomyślawszy szybko, zdecydowała się powiedzieć mu prawdę. - Nie. W Indiach. - To cudownie! Jako dziecko uwielbiałem czytać Kiplinga. "Kim". Mój Boże, cóż to za książka. Oczywiście, czytałem ją po węgiersku. Kiedy kilka lat temu przeczytałem ją ponownie po angielsku, wydawała mi się już inna. Potem dopiero zdałem sobie sprawę, że to nie dlatego, że zmieniła się książka, czy też język - to ja się zmieniłem. Smutne, prawda? Zawsze wierzyłem, że gdy się zestarzeję, stanę się bardzo mądry. Ludzie zaczną przychodzić do mnie po radę, a ja będę wszystko wiedział. Teraz mam pięćdziesiąt lat i nikt do mnie po nic nie przychodzi. I, do cholery, zupełnie nic nie wiem. Nałożył sobie kawioru. Queenie była zafascynowana. Nigdy wcześniej nie widziała, by ktoś jadł kawior tak, jak nazwyklejszą potrawę. K~onig pokrył tosta grubą warstwą kosztownego przysmaku. Ostrożnie wycisnął kilka kropel soku z cytryny i pochłonął, jakby miał do czynienia ze zwyczajną kanapką. Popił to jeszcze jednym kieliszkiem szampana. - Hazard zaostrza mi apetyt - powiedział. - Mnie tak samo. To strach przed przegraną - powiedział Lucien. K~onig zamyślił się na chwilę i potrząsnąął głową. - Nie sądzę, żebyś miał rację - zaprzeczył. - Zawsze oczekuję, że wygram. Czy wiecie, że w Kalifornii jedzą doskonały kawior przykrywając go wcześniej kwaśną śmietaną, siekaną cebulą i siekanymi jajkami na twardo? - wzdrygnął się z obrzydzenia. - Ameryka musi być fascynująca - powiedziała Queenie okazując entuzjazm, który wydawał jej się bardzo na miejscu. Na K~onigu nie zrobiło to żadnego wrażenia. Wzruszył ramionami. - Cóż, oczywiście. To miejsce, gdzie są pieniądze. Osobiście uważam ten kraj za nadzwyczaj mało interesujący. Jeśli chce się spotkać ciekawych Amerykanów, trzeba pojechać do Paryża. Freud odwiedził Amerykę. Kiedy zapytano go, co o niej myśli, powiedział: "Ameryka to olbrzymia pomyłka". Miał rację. Oczywiście prawdą jest też, że cały dwudziesty wiek to pomyłka. I to w niemałej części z powodu Freuda. Kiedy byłem w Wiedniu, odwiedziłem go. - Jako pacjent? - zapytała Queenie. Jak przez mgłę przypomniała sobie nazwisko Freuda. Wspominał o nim Pugh. Zastanawiała się, czy nie popełniła nietaktu. Bo przecież Freud zajmował się chyba w jakiś sposób sprawami płci. Odetchnęła z ulgą, zobaczywszy, że K~onig nie poczuł się urażony. - Nie, nie. Chciałem, żeby napisał scenariusz do filmu o psychoanalityku. Człowieku, który przeżywa historię Edypa we współczesnym Wiedniu albo Berlinie. Freud miał kilka dobrych pomysłów. Niestety, nie mogliśmy uzgodnić warunków umowy. Szkoda... Spojrzał na Queenie ponad swoimi okularami. Jego oczy zwęziły się. - Cudowne czoło - powiedział do Luciena. - Prawdziwie renesansowe czoło. Madonna Andrea del Sarto. - Bardzo dobre czoło. Cała twarz... Przez chwilę Queenie czuła krótki błysk nienawiści. Dyskutowali o niej jak o wystawionym na pokaz przedmiocie albo o cennym zwierzęciu. K~onig zauważył to i uśmiechnął się do niej przepraszająco. - Musimy się przekonać - powiedział. - Próbne zdjęcia. Bez nich nic nie możemy powiedzieć. Nieruchome fotografie niewiele znaczą. Film to zupełnie inny środek przekazu - zerknął w jej stronę, jakby chciał upewnić się, że nie wyłączyła się z rozmowy. - Widziałem piękne kobiety, okropnie prezentujące się na ekranie. Czasami dzieje się na odwrót. W Berlinie miałem kontakt z Marleną Dietrich. Przeciętna aktorka. Sternberg zobaczył ją i powiedział: "Drogi Davidzie, chcę ją do mojego filmu". Pomyślałem, że jest szalony i pozwoliłem mu ją zaangażować. I wtedy nagle: "Błękitny anioł"! K~onig miał ponurą minę. - Oczywiście dostałem dziesięć procent od wszystkiego za to, że miałem kontrakt. Brutto. Ale straciłem gwiazdę. Wyciągnął rękę i delikatnie pogładził Queenie po policzku. - Masz cudowne kości policzkowe. - Zaczekaj, aż zobaczysz, jak wyjdą zdjęcia - powiedział Lucien, ale K~onig zignorował go. Skupił uwagę na Queenie. Przez chwilę dziewczyna myślała, że K~onig znajduje się w jakimś transie. Jak na mężczyznę miał wyjątkowo delikatne palce. Wodził nimi po jej policzku. W końcu pokiwał głową, znów wysuwając dolną wargę. - Cóż, chciałabyś zostać gwiazdą, prawda? - zapytał miękko. - Tak - odpowiedziała zdecydowanie. - To nie jest takie, jak wszyscy myślą. Nic takie nie jest. Mimo wszystko, to nie najgorszy los. Cofnął rękę od jej policzka i wziął ze stolika swój kieliszek. Wydawało się, że nagle popadł w ponury nastrój. Queenie zastanawiała się, czy powiedziała coś niewłaściwego. - Oczywiście to wymaga czegoś więcej niż tylko urody. - Kto będzie robił próbne zdjęcia? - zapytał Lucien, nie kryjąc lekkiego niepokoju. K~onig uśmiechnął się do niego jak kot. - Vilmos Szabothy jest w Paryżu. Jeśli go poproszę, przyjedzie. Dla nikogo innego by tego nie zrobił. Tylko dla mnie. Szabothy jest wciąż najlepszy. Czy wiesz, że to on odkrył, iż lepiej fotografować prawy profil Garbo niż lewy? Nikt inny tego nie zauważył. Oczywiście pracować z nim jest niemal niemożliwe. Został na zawsze wyrzucony z Hollywood. Lucien pochylił się do przodu. Poczerwieniał. - Chcę sam zrobić Queenie zdjęcia - powiedział głośno. K~onig uśmiechnął się. - Szabothy jest dobry. - Ja jestem lepszy. - Szabothy jest tani. Nie może więcej pracować w HollyĂwood. Można go mieć prawie za darmo. - Ja zrobię to za darmo - powiedział Lucien. Zapalił papierosa, po czym natychmiast go zgasił. - Oprócz tego, Queenie nie zgodzi się na próbne zdjęcia beze mnie. Popatrzyła na niego zaskoczona i rozzłoszczona. Był jednak tak skupiony na K~onigu, że niczego nie zauważył. Dostrzegł to natomiast zachowujący zupełny spokój K~onig. Nie zmienił wyrazu twarzy, ale jego oczy wpatrywały się w nią intensywnie. Była tak wściekła, że nie mogła wydobyć z siebie głosu. Podobnie jak Morgan, Lucien chciał egoistycznie zmarnować jej szansę. I postępował z nią tak, jakby była dzieckiem albo idiotką. Nie mogła jednak kłócić się z nim przy K~onigu. Na chwilę zapadła cisza. K~onig mrugnął do niej i uświadomiła sobie, że to też jest rodzaj próby. - W porządku - powiedział reżyser, kierując swoje cygaro w stronę Luciena. - Może to nie jest taki głupi pomysł. Twoje fotografie były dobre, nawet wspaniałe. Powiem ci, co zrobimy. Szabothy zrobi jej próbne zdjęcia i ty też. Potem zobaczymy, które są lepsze - odwrócił się do Queenie. - Wszystko w porządku, moja droga? - Zrobię wszystko, co pan zechce - powiedziała zdecydowanie, posyłając Lucienowi lodowate spojrzenie. - Świetnie. W takim razie wszystko załatwione. - Czy powinnam się przygotować? Jakieś próby? Muszę nauczyć się roli. K~onig wstał. Serwetką strzepnął kilka pojedynczych kuleczek kawioru ze swojej wieczorowej marynarki. Wydawało się, że nagle stracił zainteresowanie całą sprawą. Tak jakby szczegóły go nudziły. Queenie żałowała, że w ogóle zadała mu to pytanie. - Zostaw to wszystko mnie - powiedział niecierpliwie. - Nie lubię robić planów na długo naprzód. W życiu najważniejsze sprawy trzeba pozostawić przypadkowi. Teraz wybaczcie mi, muszę wracać do gry. Obiecałem pani Wolff kilka partyjek bakarata, zanim skończy się noc. K~onig podał Queenie ramię. Ten miły gest widywała dotąd tylko w kinie. Nigdy w realnym życiu. Mając nadzieję, że postępuje właściwie wsparła się na jego ramieniu. Podeszli do drzwi. Lucien ruszył za nimi. K~onig szedł spokojnym, statecznym krokiem. Ustawieni w szpaler służący w liberii kłaniali się z szacunkiem. K~onig zatrzymał się przed wejściem do wielkiego pokoju i nachylił się do Queenie. Stali w drzwiach między dwoma kandelabrami. - Zawsze kiedy wchodzisz na salę, rób to tak, by wszyscy zwrócili na ciebie uwagę. Trzymaj głowę wysoko - podniósł ręką swój podbródek, żeby pokazać, co ma na myśli. Uśmiechnął się lekko. - Zrozum, wszystko, co robisz, powinno być sztuką. Nawet wchodzenie na salę. Kochasz Luciena? Skinęła głową bez entuzjazmu. Nagła zmiana tematu wytrąciła ją nieco z równowagi. Nie miała zamiaru ani szybko, ani łatwo wybaczyć Lucienowi, tego, że potraktował ją jak dziecko. - To dobry chłopak - powiedział K~onig dwuznacznie. - Oczywiście on także musi się jeszcze wiele nauczyć. Swoją drogą, nie powinnaś się na niego gniewać za to, co powiedział. - Skąd pan wie, że się gniewam? - Znam kobiety. Koniec końców to jedyna rzecz, na której warto się znać. Lucien to młody człowiek. On też pragnie zrobić karierę. Jak dotąd on ci pomagał. Może pewnego dnia ty będziesz musiała pomóc jemu. Tak powinno być. Energicznie podszedł do stołu z ruletką, wciąż trzymając pod ramię Queenie. Popatrzył na obracające się koło. - Ile masz lat? - zapytał. - Osiemnaście. Uniósł brwi. - Siedemnaście. - Wszystkie kobiety kłamią na temat swojego wieku. Kiedy są młode dodają sobie lat, kiedy kończą dwadzieścia pięć, ujmują ich sobie. Nie wiem, co robią po czterdziestce. Jak dotąd nigdy nie spotkałem kobiety, która przyznałaby się, że ma czterdzieści lat... Masz szczęście do gry? - Nigdy nie miałam dość pieniędzy, żeby zagrać. I z pewnością nienawidziłabym przegrywania. - Bzdura. Mogłaś nie grać w karty albo ruletkę, ale wszyscy uprawiamy jakiś hazard. Hazardem było twoje przyjście tutaj, by się ze mną zobaczyć. Lucien grał, kiedy powiedział, że nie możesz bez niego mieć próbnych zdjęć. Hazard to synonim życia. Tutaj, przy ruletce, można sprawdzić, czy ma się szczęście w jego najczystszej postaci. Tu nie potrzeba inteligencji. Dix_sept! K~onig położył na stole stos żetonów, nawet ich nie przeliczywszy. Krupier sięgnął po nie swoimi grabkami i przesunął w stronę siedemnastki. Przeliczył je i ułożył w równy stosik. - Tysiąc funtów, panie K~onig? Reżyser wzruszył ramionami. - Jeśli tyle tam jest. - Siedemnastka wyszła dwukrotnie w ciągu ostatnich piętnastu minut - powiedziała pani Wolff. - Lubię nierówne szanse. - Możesz pocałować swoje tysiąc funtów na pożegnanie. - Rien ne va plus! - zawołał krupier i zakręcił ruletką. Queenie poczuła mimowolny skurcz podniecenia i strachu. To nie były jej pieniądze ani jej zakład. Czuła jednak, że w jakiś sposób chodzi tu o coś znacznie ważniejszego niż pieniądze. Ruletka wirowała. Wyraz twarzy K~oniga nie zmienił się. Zdawało się, że myślami jest gdzie indziej. Oczywiście, powiedziała do siebie Queenie, dla człowieka takiego jak on tysiąc funtów to nie tak dużo pieniędzy. Ale mimo wszystko można by oczekiwać, że okaże jakieś zainteresowanie. Ścisnęła jego ramię. Kulka podskakiwała turkocząc dookoła kręcącej się ruletki. Jej suchy grzechot zdawał się być jedynym odgłosem na sali. Zamknęła oczy. - Dix_sept - powiedział krupier. - Mazel tov, David - wykrzyknęła pani Wolff. - Trzymaj się tej dziewczyny. - Sądzę, że możesz mieć rację - odrzekł K~onig, całując Queenie w rękę. `ty Księga III (c.d.) Dawn (c.d.) 10. (c.d.) - Nie bój się - przekonywał ją K~onig. - Połowa tego, co mówią o Szabothym, to kłamstwa. - Która połowa? - Szczerze mówiąc, ta dobra. Ale on wie, co robi. To ważna rzecz. Wszyscy reżyserzy są w jakiś sposób szaleni. Oprócz mnie. Ale ja nie chcę już więcej reżyserować. - Czy to prawda, że on nienawidzi kobiet? - Nie, nie. Nienawidzi wszystkich. Jest ze starej szkoły. Żąda posłuszeństwa. W Hollywood przezywano go "Wieprz". Groźniejsze jednak jest jego poszczekiwanie niż ukąszenie. Przekonasz się. Siedzieli na płóciennych krzesłach w ciemnym korytarzu, prowadzącym do przypominającego pieczarę studia dźwiękowego. Znajdowali się w budynku Elstree Studios, poza granicami Londynu. K~onig przywiózł ją tutaj na próbne zdjęcia. Krzesło K~oniga miało po jednej stronie płócienną kieszeń służącą do trzymania scenariusza. Z tyłu namalowane było jego nazwisko. Krzesło Queenie nie miało żadnego napisu. K~onig przeglądał katalog rzadkich książek, sprzedawanych u Sotheby'ego. Trzymał książkę blisko oczu. Złotym ołówkiem podkreślał interesujące go pozycje. - Pierwsze wydanie "Podróży do kresu nocy"... Celine'a. Ta książka miała na mnie wielki wpływ, gdy jako młody chłopak znalazłem się w Paryżu. Jak sądzisz, czy to warte sto funtów? - Dużo pieniędzy jak na starą książkę. Popatrzył na nią przez grube szkła swoich okularów. - Masz całkowitą rację. To dużo jak za książkę - podkreślił - Celine'a. - Muszę częściej prosić cię o radę. No, oto idzie. Queenie podniosła wzrok. Przez chwilę nie wiedziała: śmiać się czy płakać. Szabothy stał na scenie w świetle reflektorów, spoglądając na K~oniga, jakby postanowił zachowywać się w sposób odpowiadający sławie, którą się cieszył. W swoich kawaleryjskich butach miał ponad sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu. Nosił bryczesy do jazdy konnej i czarny skórzany trencz. Był tak mocno ściśnięty w talii paskiem, że przypominał osę. Zdawało się, iż najlżejszy ruch spowoduje, że będzie skrzypiał i trzeszczał jak drzewo na wietrze. Na szyi nosił długi, lekko związany lotniczy szalik. Queenie słyszała, że w zimie przykrywał głowę skórzanym hełmem pilota, latem zaś, kiedy pracował w żarze bijącym od reflektorów, zawiązywał na czole czerwoną, jedwabną chustkę. Tym razem założył hełm. W dłoni w czarnej rękawiczce trzymał szpicrutę. Powolnym ruchem wsunął ją sobie pod pachę. Zdjął hełm, ukazując błyszczącą, wygoloną skórę głowy. Jego twarz wydawała się stworzona, by wzbudzać strach. Miał kwadratową szczękę i skórę poznaczoną bliznami po pojedynkach. Budowa i kolor tej twarzy przypominały beton. Z tyłu szyi, na karku, zbierały się fałdy tłuszczu. W jednym oku nosił monokl. Wyglądał jak pruski generał. Pozłacana bransoletka, noszona na rękawiczce, iskrzyła się w świetle reflektorów. - Wybacz mi - szepnął K~onig. - Góra musi pójść do Mahometa. Podniósł się i rozłożył ramiona jak gdyby udzielał papieskiego błogosławieństwa. Podszedł do stojącego nieruchomo Szabothy'ego i objął go. - Servus, mój przyjacielu - powiedział. Szabothy nie odpowiedział na powitanie. Rozglądał się po studiu. Światło odbijało się w jego monoklu. - Nie mogę tu pracować - powiedział. Ku zaskoczeniu Queenie miał wysoki i piskliwy, karykaturalnie brzmiący głos. K~onig zdobył się na gest sympatii. - Przyznaję, że to nie jest Mgm. - Zapomnij o Mgm! Nawet Path~e Studio w Paryżu jest lepsze. - To tylko próbne zdjęcia, Vilmos. - Co to znaczy "tylko"? Próba jest próbą. To film. Wyjątkowo prymitywne studio. Anglicy nie mają pojęcia o filmie. - Oczywiście masz rację. Ale nauczą się od ciebie. Szabothy obnażył zęby. - Myślą, że ja, kurwa, nie wiem nic - powiedział. - Pokażę im, kurwa, że wiem wszystko. Zapadła głucha cisza. Słychać było jedynie nerwowy chichot Queenie. Szabothy odwrócił się i wskazał ją swoim monoklem. - Co to jest? - zapytał z niesmakiem. - Panna Kelley. Zrobi dla ciebie próbne zdjęcia. Szabothy skrzywił się. - Oczy są w porządku, ale profil mi się nie podoba. Wyciągnął przed siebie szpicrutę i pociągnął nią nieco w dół stanik od kostiumu Queenie. Zajrzał w dekolt. - Piersi są jakie_takie. Widywałem lepsze. Powinniśmy wziąć Sigrid Berg. Dlaczego zawracamy sobie głowę próbnymi zdjęciami? - Bo ja tego chcę, Vilmos. Myślę, że ona może być dla nas odpowiednia. - Nie będzie nawet za milion lat. - Z całym szacunkiem i podziwem, jednak się z tobą nie zgodzę. Szabothy wzruszył ramionami. Przez chwilę kołysał się w przód i w tył na swoich obcasach, skrzypiąc jak statek pod pełnymi żaglami. - To twoje pieniądze, K~onig - powiedział w końcu. Queenie instynktownie czuła, że ten człowiek zrobi wszystko, by próbne zdjęcia źle wypadły. Żar i blask świateł stanowił dla niej niemiłą niespodziankę. Wysoko nad nią, jak się domyślała, znajdowało się wąskie przejście. Wskazywał na to ciemny zarys uchwytów dostosowanych do skupiających światło w jednym punkcie jupiterów. Stała teraz oszołomiona w powodzi gorącego światła. Szabothy nie wydawał się zadowolony. - Zgaś dwójkę, piątka wyżej, gdzieniegdzie to przeklęte światło przygasa - krzyczał przez swój megafon, podczas gdy pomocnik sceniczny ustawiał reflektory. Włączał je i wyłączał, próbując dopasować jedne do drugich. Przeklinał przy tym swą pracę monotonnym głosem. Queenie przez chwilę drżała w ciemności. Czuła gęsią skórę na swoich nagich ramionach, które pokrywały się kropelkami potu natychmiast po zapaleniu światła. Robotnicy i technicy palili papierosy, gawędzili ze sobą i odchodzili do własnych spraw nie zwracając na nią najmniejszej uwagi. Czasami tylko ostrzegali ją, by nie potknęła się o kable i uważała, gdy będą przenosić jakieś duże, należące do wyposażenia studia przedmioty. K~onig robił wrażenie zajętego swoją książką. Zastępca kierownika produkcji siedział koło niego ze stoperem w ręku. Za nimi zajęła miejsce piłująca paznokcie sekretarka. Na jej kolanach leżał papier do stenografowania. Obok stał młody mężczyzna z aparatem telefonicznym. Koło krzesła K~oniga ustawiono stolik z termosem gorącej kawy, świeżymi gazetami i kilkoma papierowymi teczkami z pocztą. Szabothy nie patrzył na Queenie. Stał obok kamery, klnąc niezrozumiale w kilku językach i zupełnie ignorując jej obecność. Queenie miała na sobie głęboko wyciętą wieczorową suknię, wybraną przez K~oniga w garderobie. Jej włosy zostały ułożone w kunsztowną fryzurę. Zobaczywszy to, K~onig odesłał ją z powrotem do garderoby, domagając się prostszego uczesania. Kiedy godzinę później wróciła na scenę, przerwał na chwilę swoją rozmowę z Szabothym tylko po to, żeby znów ją odesłać. Teraz kazał jej powrócić do poprzedniej fryzury. Spodziewała się, że ktoś będzie jej doradzał, powie, co ma robić, doda odwagi. Zamiast tego traktowano ją jak dostarczony pod niewłaściwy adres mebel. Charakteryzator, który kilkanaście razy poprawiał jej makijaż, z sympatią wzruszał ramionami, pudrując mocno jej ramiona, aby ukryć błyszczące kropelki potu. - To zawsze tak wygląda - wyszeptał. - Nigdy nie wiedzą, czego, do cholery, chcą... Wczoraj K~onig robił próbę z Margot Feral. Siedzieliśmy tu do północy! Cóż, niby to nadgodziny, ale chętnie zrezygnowałbym z tych pieniędzy i poszedł do domu na kolację. Dziękuję bardzo za takie przyjemności. Zawsze to samo. - K~onig robił próbne zdjęcia z Margot Feral? - zapytała Queenie, starając się ukryć zaskoczenie. - I z Cynthią Daintry - odrzekł charakteryzator. - Cóż za cudowna angielska skóra... Ogarnęła ją wściekłość, chociaż nie dała tego po sobie poznać. Nie przyszło jej do głowy, że K~onig mógł grać na dwie strony. Wyglądał tak sympatycznie. Bez trudu odgadła, że zachowywał się równie miło wobec wszystkich kandydatek. Po raz pierwszy zastanawiała się, czy rzeczywiście ma szansę. Margot Feral była przecież doświadczoną aktorką. Podobnie jak Cynthia Daintry, która w dodatku miała jeszcze bogatego ojca. Czy to, że K~onig zgodził się na próbne zdjęcia nie było tylko dowodem przyjaźni dla Luciena? Pozwoliła sobie na chwilę zaufać K~onigowi. Teraz była na siebie wściekła, że okazała się tak głupia. Wściekła do tego stopnia, że nie dostrzegła, iż Szabothy stanął nagle koło niej, wyginając swoją szpicrutę. - Jesteś gotowa? - zapytał. - Czekamy na ciebie. Nie miała zamiaru pozwolić, by Szabothy odniósł nad nią całkowite i tak łatwe zwycięstwo. Poza tym doszła do wniosku, że niewiele ma do stracenia. - Jestem gotowa od wielu godzin. - Masz coś lepszego do roboty? Praca aktorki polega na czekaniu. A ty nie jesteś jeszcze nawet aktorką - Szabothy przyjrzał się jej badawczo. - Uroda - wypowiedział to słowo, jakby rzucał obelgę. - Myślisz, że wszystko się do niej sprowadza? Uroda nic nie znaczy. Dobra, zaczynajmy. Poproszę o zrobienie czegoś prostego. Staniesz tutaj. Kiedy powiem "zaczynamy" podejdziesz do mojego pomocnika. Odwrócisz się w moją stronę, wyciągając ramiona i uśmiechając się tak, jakbym był człowiekiem, którego kochasz. Czy to jasne? Queenie spojrzała w dół na skrzyżowane na podłodze dwie wstęgi białych elektrycznych kabli. Skinęła głową. Szabothy zlustrował ją wzrokiem. - Sądzisz, że rozumiesz? Grubo się mylisz - warknął i wrócił do kamery. - Na stanowisko! - wrzasnął. Nawet z daleka Queenie widziała, że teraz, gdy wszystko czekało już gotowe do filmowania, jego zachowanie zupełnie się zmieniło. Był całkowicie skoncentrowany. Oglądał ją przez obiektyw pod kilkoma różnymi kątami. Za każdym razem kucał, żeby sprawdzić, co widać przez okienko kamery. W końcu westchnął głęboko: - Światła! - zawołał. Od zapalonych w całym studio świateł natychmiast wzrosła temperatura. - Kamera! Młody chłopak ostro uderzył o siebie dwoma kawałkami drewna i zaraz po klapsie usunął się z pola widzenia kamery. Widocznie jednak nie zrobił tego na tyle szybko, by Szabothy poczuł się usatysfakcjonowany. Reżyser obdarzył go ponurym spojrzeniem, po czym wskazując egzemplarzem scenariusza na Queenie, wrzasnął: - Jazda! Kiedy Szabothy powiedział, co ma robić, nie wydawało jej się to zbyt trudne. Prawdę mówiąc, pomyślała, że to śmiesznie łatwe. Teraz jednak, gdy ze wszystkich stron padało na nią światło i gdy skierowano w jej stronę kamerę, której szklany obiektyw był równie czarny i groźny jak lufa pistoletu, Queenie poczuła się głupio i niezręcznie. Wiedziała, że spoza świateł patrzy na nią przynajmniej kilkunastu ludzi, doświadczonych profesjonalistów. Znajdował się między nimi także K~onig, który przynajmniej teraz musiał odłożyć swoją książkę. Każdy krok zdawał się trwać wieczność. Czuła się tak, jakby jej stopy ważyły po sto kilo. Wskazany przez Szabothy'ego znak, do którego miała dotrzeć, znajdował się o całe mile od niej. Zaczęła się właśnie zastanawiać, czy w ogąle kiedykolwiek tam dojdzie, kiedy nagle usłyszała wrzask reżysera. - Cięcie! Przeoczyłaś znak, do cholery! Queenie spojrzała za siebie i ku swemu zdziwieniu zauważyła, że znajduje się o dobry metr od krzyżujących się kabli. Poczuła skurcz w dole brzucha. To wcale nie było tak proste, jak jej się początkowo wydawało. - Czekamy! - zawołał Szabothy. Podeszła z powrotem do krzesła, gdzie stał charakteryzator. Zaczynała zdawać sobie sprawę, że każde "ujęcie", choćby nie wiadomo jak krótkie, może przeciągnąć się i potrwać całe wieki. Zgaszono światła. Jej kostium poddano oględzinom, makijaż odświeżono, zakrywając wszelkie ślady potu, a włosy ponownie uczesano, choć tylko jeden kosmyk wymknął się spod spinek. Szabothy wpatrywał się w przestrzeń, przybrawszy pozę niezwykle cierpliwego człowieka. Nikt się na to nie nabrał. Tym razem Queenie przysięgła sobie, że zrobi to dobrze. Ruszyła ku zaznaczonemu miejscu zdecydowana postępować jak zawodowiec. Posuwając się ku kamerze, obserwowała błyszczące w świetle jupiterów kable. Prawie do nich dochodziła, gdy Szabothy krzyknął: - Cięcie! Popatrzyła w jego stronę. Uśmiechnął się do niej spode łba. - Wciąż patrzysz w podłogę. Czyżbyś obawiała się, że wdepniesz w psie gówno? - zapytał. - Szukałam zaznaczonego miejsca - odpowiedziała, zgrzytając zębami. - Ach tak? Sądzisz, że publiczność chce oglądać, jak wpatrujesz się w swoje stopy? Twój kochanek wchodzi właśnie do pokoju. Gdzie wtedy patrzysz? W podłogę? Nie jesteś dziewicą, prawda? Queenie poczuła, że się czerwieni. Z ciemności dobiegł ją śmiech. - Będziesz się rumienić, kiedy każę ci się rumienić. Nie wcześniej. Kobieta, która czeka na kochanka, nie jest dziewicą. Jest przejęta, uradowana, oczekująca. Kiedy podnosi wzrok i widzi go, jej twarz się rozjaśnia. Rozumiesz? Skinęła głową. - Nic nie rozumiesz. Rusz się i zrób to. Spójrz na mnie. Wyobraź sobie, że jestem kimś, kogo lubisz. Zaczynaj, nie mamy na to całego dnia. Wróciła do krzesła. Podeszła do Szabothy'ego, uśmiechając się i otwierając ramiona. - Rób małe kroki, do cholery! Nie grasz w hokeja. Jesteś damą. Wiesz, co to jest dama? Jeszcze raz, jeszcze raz i jeszcze! Popatrz! Ku jej zdumieniu Szabothy przecisnął się koło niej, podszedł do krzesła i sam z łatwością zrobił to, o co mu chodziło. Przybrał uszczęśliwiony wyraz twarzy i dotknął znaku dokładnie w tym miejscu, w którym powinien, otwierają ramiona w geście powitania. - Makijaż! - wrzasnął. - Spróbujemy jeszcze raz. Następne trzy próby przerwał, zanim jeszcze zdążyła dojść do wyznaczonego miejsca. Odwrócił się, by krzyknąć coś w jakimś obcym języku do K~oniga. Na twarzy K~oniga, co było widoczne nawet z tej odległości, odbijała się święta nieomal cierpliwość i sympatia dla całego świata. Wzruszył ramionami i uniósł w górę ręce. Wyglądał jak człowiek, który na ochotnika zgłasza się na ukrzyżowanie. Ścisnął ręce Szabothy'ego w swoich dłoniach, potem wstał, objął go i skierował się w stronę kamery. Próby mijały Queenie jak we śnie. Nie miała pojęcia, która jest godzina. Wciąż od nowa ćwiczyła tę samą, nic nie znaczącą scenę. Wiedziała, że robi to coraz lepiej, pobudzana przez rosnącą nienawiść do Szabothy'ego. Jego zimna pogarda była dla niej trudniejsza do zniesienia niż chwile, kiedy się złościł. - Jeśli chcesz płakać, to płacz! - krzyknął. Popatrzyła na niego. - Nie mam zamiaru płakać - powiedziała to głosem twardszym niż zamierzała. Szabothy poklepał się scenariuszem po udzie. - Powinnaś płakać! Nie ma tuk dla ciebie miejsca. To wszystko jest pomyłką. Idź do domu. Wyjdź za mąż i miej dzieci. Dlaczego marnujesz swój czas? I, co ważniejsze, mój! Jeszcze raz, proszę. Prawdę mówiąc, zbierało jej się na płacz. Czuła łzy napływające jej do oczu, ale z uporem je powstrzymywała. Była tak zdecydowana wreszcie dobrze zrobić ujęcie, że tym razem poruszała się za szybko. Usłyszała, że Szabothy wrzeszczy, nieprzytomny ze złości. Rąbnął w kamerę trzymanym w ręce scenariuszem. Dwie próby później dłońmi w eleganckich rękawiczkach rozdarł scenariusz na pół. Nawet zza kulis Queenie słyszała, jak zgrzyta zębami. Westchnęła z ulgą, kiedy zniszczył scenariusz. Jej radość trwała jednak krótko. Po chwili zjawił się pomocnik, by wręczyć mu nowy egzemplarz. Wciąż z trudem powstrzymywała się od płaczu. Czuła się bezradna i prześladowana. Miała za złe K~onigowi, że nie zwrócił uwagi na zachowanie Szabothy'ego. Potem przestała o nich myśleć i ślepo powtórzyła scenkę jeszcze raz. Wiedziała, że to beznadziejne. Tak beznadziejne, że gdy tylko skończyła, wybuchnęła głośnym płaczem, chcąc uprzedzić wrzask Szabothy'ego. - Nieźle - usłyszała szept K~oniga, kiedy przygasły światła. Zza kamery dobiegł ją ochrypły ze zmęczenia głos Szabothy'ego. - To wciąż jeszcze gówno - wymamrotał - ale to najlepsze, co mogliśmy zrobić. Wywołaj tę pieprzoną kliszę! W małej, ciemnej salce, służącej do projekcji filmów K~onig, Lucioen i Szabothy przeglądali nakręcony materiał. K~onig rozsiadł się wygodnie w skórzanym, klubowym fotelu i zapalił cygaro. Nie zdjął kapelusza ani peleryny. Mogło się wydawać, że śpi, ale to okazało się tylko złudzeniem. Był w swoim żywiole. Jego ukryte za grubymi szkłami oczy bez zmrużenia powiek wpatrywały się w ekran. Zaciągał się cygarem, wzdychając z cicha. - Pokaż jeszcze raz ostatnie ujęcie - rzucił polecenie człowiekowi obsługującemu projektor. Przyglądali się w milczeniu. Szabothy gapił się w ekran jak człowiek obserwujący pluton egzekucyjny. Albo jakby był jego dowódcą. - Powtórka. Jeszcze trzy razy obejrzeli ostatnią próbę. Potem K~onig wcisnął znajdujący się koło niego guzik. Natychmiast zapaliło się światło. - Jesteś geniuszem - powiedział do Szabothy'ego. - Tak. Ale to wciąż gówno. - Nie, nie. Niezupełnie. Jakoś udało ci się wydobyć z niej to, o co chodziło. Pierwsze ujęcia są okropne, przyznaję. Ale to ostatnie nie. Zaczyna się wierzyć, że jest młodą, zakochaną dziewczyną. - Być może. Ale jest brzydka. - Żartujesz? - Ma zeza. K~onig zastanawiał się przez chwilę. Zgasił światła i jeszcze raz obejrzał ostatnie ujęcie. Westchnął z żalem. - Masz rację. Ma lekiego zeza. Szkoda. Lucien chrząknął. - To nie zez - sprzeciwił się - Queenie leciutko, leciusieńko patrzy ukośnie jednym okiem. Może zresztą jest krótkowidzem. Nie jestem pewien. Trzeba wiedzieć, jak fotografować ją z bliska. Jeśli robi się to we właściwy sposób, wychodzą zdjęcia przepełnione erotyzmem. - Zez jest zezem - powiedział Szabothy. - Gwiazdy nie miewają zeza. - Nie możesz być obiektywny, Lucien - powiedział z sympatią K~onig. - Trudno o to, kiedy jest się zakochanym. - Pozwól mi ją jutro filmować. Znam ją lepiej niż ktokolwiek inny. Wiem dokładnie, co mogą zrobić jej oczy. Szabothy ziewnął. - To strata czasu. Możemy tu mieć jutro Sigrid Berg. Wystarczy jeden mój telefon. K~onig siedział przez chwilę bez ruchu, najwidoczniej głęboko się nad czymś zastanawiając. Unikał wzroku Luciena. - Obiecałeś mi, że będę mógł zrobić jej próbne zdjęcia - powiedział Chambrun. K~onig wzruszył ramionami. - Naprawdę? - Tak. - Przy świadkach? - W obecności Queenie. K~onig wahał się jeszcze chwilę. Skinął głową. - No dobrze, Lucien. Możesz spróbować. - Jesteś sentymentalny, David - powiedział z pogardą Szabothy. - Nie, nigdy - odrzekł uprzejmie K~onig. Zastanawiał się jednak, czy Szabothy nie ma racji. Z jakiegoś powodu chciał, żeby ta dziewczyna odniosła sukces. O szóstej rano Queenie była już w studio. Kiedy myślała o kręceniu filmów, sądziła, że aktorki żyją w niewyobrażalnych wprost luksusach. Ale spanie do późna najwidoczniej do tych luksósów nie należało. Ponieważ tym razem miał ją filmować Lucien, zdecydowała się zrobić dokładny makijaż. O ile Szabothy'ego interesowało przede wszystkim to, jak Queenie się porusza, o tyle Lucien skoncentrował się na jej wyglądzie. Kiedy zobaczył jej makijaż, potrząsnął głową. Nie podobały mu się ciemne smugi, podkreślające kości policzkowe. Ku irytacji charakteryzatora wytarł je kawałkiem materiału. Spróbował w tym samym miejscu użyć biało_srebrnego pudru. Po obu stronach jej twarzy biegły teraz śmiałe pręgi wielkości ptasiego pióra. Charakteryzator pokiwał głową. Był zawodowcem i w jednej chwili zrozumiał, do czego zmierza Lucien. Queenie wydawało się to zbyt jaskrawe. Czuła się jak klaun. Powiedziała o tym Lucienowi, ale on cierpliwie wyjaśnił: - Próbujemy zadowolić kamerę, a nie ciebie. Włożył palec do słoiczka z tuszem i namalował dwie smugi po obu stronach jej nosa. Zdaniem Queenie wyglądało to tak, jakby miała brudny nos. Postanowiła jednak więcej mu się nie sprzeciwiać. Lucien wytarł palec i przyjrzał się jej z bliska. Trzymał Queenie za podbródek i odchylał jej głowę we wszystkie strony, dokładnie oglądając ją w jasnym świetle padającym na stół do makijażu. - Staramy się teraz stworzyć pewne złudzenie, coś co będzie na ekranie wyglądało jak prawdziwe albo nawet lepiej niż prawdziwe. Na przykład, jeśli fotografować cię z bliska, twój nos wydaje się zbyt płaski. Zauważyłem to wczoraj. Nie chcę go krytykować, jest przepiękny, ale kamera tego nie widzi. Dlatego robię cienie, żeby go podkreślić. W lustrze wygląda na przesadnie wielki, ale w filmie będzie po prostu doskonały! Kiedy przyszła kolej na jej oczy, obaj z charakteryzatorem pochylili się nad nią, niemal stykając się głowami. Wyglądali jak dwaj handlarze diamentów precyzyjnie oceniający wartość brylantu. Jej rzęsy zostały pokryte warstwą półprzezroczystego białego tuszu. Teraz mocno kontrastowały z ciemnymi oczami. Lucien wciąż jednak nie był zadowolony. - Rybia łuska - szepnął. Charakteryzator wyciągnął mały słoik i odkręcił pokrywkę. W jednej chwili wszyscy poczuli silny odór nieświeżej ryby. Lucien wziął szczyptę sproszkowanej rybiej łuski między palce, rozrobił ją z odrobiną srebrno_białego tuszu do rzęs Maxa Factora i za pomocą sobolowego pędzelka rozprowadził tę mieszankę na rzęsach Queenie. - Cudownie - pochwalił Luciena charakteryzator. W jego głosie brzmiała zazdrość. Lucien okazał się równie kapryśny przy wybieraniu kostiumu Queenie. Nie dbał o to, jak bardzo niewygodny był wybrany przez niego strój. Kazał garderobianej rozpruwać szwy i zszywać je ponownie tak, by na materiale nie powstały żadne zmarszczki. Po tych zmianach jedwabna sukienka Julii leżała na Queenie jak ulał. - Nie będzie się mogła ruszyć, proszę pana - protestowała garderobiana. - Szwy puszczą, gdy zrobi pierwszy krok. - No to będzie to pani zszywać po każdym ujęciu - odrzekł Lucien, wzruszając ramionami. - Posłuchaj - szepnął później pochylając się tak, że jego usta niemal dotykały ucha Queenie. Ich twarze odbijały się w lusterku do makijażu. Twarz Luciena była poważna i skupiona. Swoją własną, wymalowaną jak twarz lalki, Queenie z trudem tylko mogła rozpoznać. - Kiedy podjeżdżam kamerą, by zrobić zbliżenie, nie patrz w obiektyw. Patrz w dal, trochę ponad nim. - Dlaczego? Szabothy kazał mi patrzeć w kamerę. - Dlaczego i dlaczego. Zaufaj mi! Kiedy patrzysz na coś, co jest blisko ciebie, twoje źrenice lekko zbliżają się ku sobie. Zauważyłaś to? Oczywiście, że zauważyłaś! Tyle godzin spędzasz przed lustrem! Kamera wyolbrzymia, pokazuje to tak, jakbyś miała zeza. Normalnie to nie ma znaczenia. Ale to jest film. Tu wszystko ma znaczenie. Nawet doskonałość nie jest wystarczająco dobra. - Z pewnością nie była dość dobra dla Szabothy'ego. - Zapomnij o Szabothym. To skurwiel. K~onig jest dwukrotnie lepszym fachowcem od niego, choć jeszcze tego nie pokazał. Poza tym, mówię ci, ostatnie ujęcie nie było złe. Zrobiło na K~onigu wrażenie. A jeśli nawet nie, to zrobi po tym, co nakręcimy dzisiaj. Uwierz mi. - Szkoda, że nie widziałam tego, co nakręcił Szabothy. Przynajmniej wiedziałabym, co robię źle. - Zobaczysz to, co ja nakręcę. Posłuchaj, co stało się z twoim opiekunem? No z ... jak on właściwie miał na imię? Queenie popatrzyła na niego z nagłym przerażeniem. Czuła, że zaschło jej w gardle. Zastanawiała się, czy Vale powiedział coś Lucienowi? Spojrzała uważnie na Chambruna, ale w wyrazie jego twarzy nie odkryła nic poza lekkim zaciekawieniem. Zdała sobie sprawę, że jej gwałtowna reakcja może tylko obudzić podejrzenia Luciena. - Z Morganem? - zapytała, starając się, żeby jej głos brzmiał naturalnie, a nawet obojętnie. - Przypuszczam, że uciekł za granicę po tym, co się stało u Goldnera. Czemu pytasz? - Tak, bez powodu - odrzekł, chociaż najwyraźniej miał jakiś powód, żeby pytać. Rozległo się pukanie i głos zza drzwi powiedział: - Pan K~onig czeka. Lucien i charakteryzator ustawili się przed światłami. - Rób, co mówię i o nic się nie martw - nakazał Lucien i ruszył w stronę kamery. Niezliczoną ilość razy biegła w jego stronę, zatrzymując się w wyznaczonym miejscu i patrząc ponad jego ramionami. Wciąż jednak nie był zadowolony. Zaczęła zdawać sobie sprawę z tego, że nie może osiągnąć tego wyrazu twarzy, o który mu chodzi. To musiało pojawić się zupełnie naturalnie, płynąć z jej wnętrza. Ale świadomość, że od tej próby zależy jej, a być może także jego, kariera, sprawiała, że nie potrafiła do końca zapomnieć o tym, gdzie jest i co robi. Poprzedni dzień mocno ją wyczerpał. Okazało się, że dzisiejszy wymagał jeszcze większego wysiłku. Słyszała Szabothy'ego, niepożądanego świadka jej zmagań. Bawił się palcami i mamrotał coś po niemiecku do K~oniga. Najpierw usłyszała szyderczy śmiech Szabothy'ego, a w chwilę potem kolejny klaps. Miała pustkę w głowie, jakby nic już do niej nie docierało. Zaczynała grać tę scenę już chyba po raz dwudziesty. Od dawna straciła rachubę. Po chwili, zupełnie nagle, usłyszała cichy szept niewidocznego poza światłami Luciena. - Popatrz Queenie, Morgan jest tutaj. Bezradnie odwróciła się do kamery. Miała lekko rozchylone usta i szeroko otwarte ze zdziwienia i przerażenia oczy. - Cięcie! - zawołał Chambrun. - Wywołać to. Patrzyła na niego, rozwścieczona. Była pewna, że nic nie wiedział o Morganie. Ale zdawał sobie sprawę, że na samo wspomnienie jego imienia, Queenie zareaguje zaskoczeniem i lękiem. - Oszukałeś mnie - powiedziała drżącym głosem. - Jeśli kiedykolwiek zrobisz to jeszcze raz, zabiję cię. Lucien objął ją. Czuła na piersi chłód wiszącego na jego szyi wizjera. - Nigdy nie będę już musiał tego robić. Queenie siedziała z tyłu sali projekcyjnej i w zdumieniu wpatrywała się w ekran. Nie mogła uwierzyć, że to rzeczywiście jej własna twarz wypełniała teraz cały ekran. Ciemne, błyszczące oczy były szeroko otwarte ze zdumienia. Lekko rozchylone wargi wydawały się więcej niż piękne. Wyglądały niemal nierealnie. Zbyt cudownie, by stanowić część ludzkiej twarzy. Skazy, które sama odkryła patrząc w lustro, zostały dokładnie ukryte przez charakteryzację i wybrane przez Luciena oświetlenie. Ukryte albo nawet wręcz zmienione w zalety. Jej oczy zdawały się wpatrywać w jakiś niewidoczny przedmiot, który przerażał i budził pożądanie. Przed nią, w milczeniu, siedziało trzech mężczyzn. Oglądali ujęcie kilka razy. K~onig palił cygaro. Lucien gwizdał przez zęby, a Szabothy wyginał palce. Obejrzeli film jeszcze raz. Nikt nie odezwał się ani słowem. K~onig włączył światło. Wstał, owinął się peleryną i przeszedł między krzesłami. Posuwał się pochylony, jakby zupełnie wyczerpany. Lucien i Szabothy nie ruszyli się z miejsc, by pójść za nim. Coś w twarzy K~oniga jasno świadczyło o tym, że nie życzy sobie towarzystwa. Podszedł do Queenie i zatrzymał się. - Mam coś dla ciebie - powiedział, jakby właśnie w tej chwili o tym sobie przypomniał. Sięgnął do kieszeni i wydobył stamtąd mały pakunek zawinięty w brązowy papier. Podał go Queenie i wpatrzył się w sufit. - Oczywiście będziemy musieli zmienić ci imię. Pomówimy o wszystkim jutro po lunchu. Queenie nie wiedziała, co powiedzieć, ale nie miało to znaczenia, bo K~onig, wymijając krzesła, szedł już w stronę wyjścia. Otworzyła paczkę. Wewnątrz znajdował się egzemplarz pierwszego wydania "Podróży do kresu nocy" Celine'a. Do książki przypięto wizytówkę, na której K~onig napisał swoje inicjały. 11. Kiedy Queenie zjawiła się o pierwszej na przeszklonym tarasie apartamentu K~oniga w hotelu Claridge, zastała tam nakryty na dwie osoby stół. Lucien był tu już od kilku godzin. Siedział zagłębiony w rozmowie z Szabothym i trzema mówiącymi ze swadą, smutnookimi ludźmi z Europy Środkowej. Kiedy weszła do pokoju, poderwali się z miejsc. Uśmiechali się, mamrocząc jakieś słowa pochwały lub, być może, powitania. Najwyraźniej słabo znali angielski. K~onig także wstał, pocałował ją dwukrotnie w rękę i przedstawił tym, którzy widzieli ją po raz pierwszy. Nazwiska mężczyzn pochodzących z Europy Środkowej wydawały się jej niemożliwe do wymówienia. Ich akcent i sposób, w jaki rozmawiali z K~onigiem, kazały jej przypuszczać, że to Węgrzy. Skinieniem ręki gospodarz wyczarował kelnera, niosącego na srebrnej tacy napełnione szampanem pucharki. - Toast na cześć Queenie - powiedział. - Za Kveeny! - wymamrotali Węgrzy z wyrazem zachwytu na twarzach. Nastąpiła chwila przerwy, podczas której wszyscy podchodzili do niej i uśmiechając się promiennie stukali się kieliszkami z nią i z K~onigiem. - Pracują nad fabułą - wyjaśnił K~onig. - Czy znają angielski? - A muszą? Weźmiemy kogoś, kto zna, żeby z nimi pracował. Fabuła jest fabułą. Chodź, zjemy lunch. - A co z Lucienem? - Teraz pracuje. Może zjeść z nimi. Poza tym on i Szabothy muszą nauczyć się ze sobą przebywać. Reżyser i operator kamery zawsze się nienawidzą. To normalne. Ale nie wolno im sobie nawzajem przeszkadzać. - Lucien będzie operatorem? Zauważyła, że K~onig nie zwykł nikogo przekonywać do swych decyzji. Po prostu uważał, że wszyscy się im podporządkują. Wzruszył ramionami. - Skoro stanowicie parę, to dlaczego nie? Poza tym dla ciebie to lepiej, gdy on, a nie Szabothy stoi przy kamerze. Operatorowi wolno kochać gwiazdę. Reżyserowi nie. Lucien wie, co zrobić, byś wyglądała pięknie. Szabothy pokieruje twoją grą. Ja zrobię z ciebie gwiazdę. Nie wspomniał ani słowem, co ona miałaby robić. Kiedy usiedli, K~onig uśmiechnął się z zadowoleniem na widok nakrytego stołu. Na półmiskach leżały plastry zimnego mięsa i wszelkiego rodzaju kiełbasy, wędzona gęś, pasztety i więcej gatunków pieczywa niż kiedykolwiek widziała. Podano również rzodkiewki, zieloną paprykę, kilka rodzajów szynki i pieczonego kurczaka na zimno. - Obawiam się, że jadam raczej prosto - usprawiedliwił się K~onig. - Zamówiłem dla ciebie rosół, smażoną solę i fraises de bois (franc. - poziomki) - sprowadziłem je dziś rano z Paryża. To chyba najbardziej odpowiednie jedzenie dla gwiazdy. Po raz pierwszy została nazwana "gwiazdą". Wiedziała, że przedwcześnie, ale i tak delektowała się tą chwilą. - Czy zawsze tak pan jada? - Tak. To nie znaczy, że jadam dużo. Chociaż, Bogu dzięki, mam dobry apetyt. Kiedy się było tak biednym jak ja, widok takiej ilości jedzenia sprawia przyjemność. Pieniądze mogą się skończyć, diamenty i złoto ktoś może ukraść. Kobiety zawsze odchodzą. Ale pełny żołądek jest zawsze twój. - Był pan bardzo biedny? - Bardzo. Czasami brakowało jedzenia. Szczerze mówiąc, zdarzało się to dosyć często. Moja matka chowała swoje porcje i dawała mi je później. Biedna kobieta! Kochała mnie tak, jak tylko matka to potrafi. Bezinteresownie, całą sobą. Niczego w zamian nie oczekując. Umarła, zanim stałem się dostatecznie bogaty, by zapewnić jej wygodne życie. K~onig wypił łyk szampana. Miał ponurą minę - rozmowa na chwilę wprawiła go w zły nastrój. - Myślę o niej codziennie przez dziesięć minut - powiedział po prostu. Ciekawiło ją, czy robi to planowo, każdego dnia o tej samej porze. Uznała jednak, że nie powinna o to pytać. - Moja matka była taka sama. - Była? Nie żyje? - zapytał K~onig z niepokojem. - Nie, nie. Po prostu dawno jej nie widziałam. - Czy też byłaś biedna? - Nie tak biedna jak pan, ale raczej biedna, jak sądzę. - Więc mamy ze sobą coś wspólnego. Cieszę się. Nigdy nie ufałem ludziom, którzy urodzili się bogaci. Wolałem nuworyszy. Oni nigdy nie czują się znudzeni pieniędzmi. Wiedzą o ile nowobogactwo jest lepsze od braku bogactwa. - Nie mam takich pieniędzy, o których warto byłoby mówić. - Będziesz mieć. I to wielkie, obiecuję ci. Nie podnosiła wzroku znad talerza, kiedy to mówił. Przypuszczała, że powinna pomówić z nim o pieniądzach, ale z trudem przychodziło jej na myśl, jak to zrobić. - Czy nie powinnam mieć swojego agenta? - zapytała, nakładając sobie kawałek soli. Wyrosła w Indiach i nie przepadała za rybami. Postanowiła spróbować tylko przez grzeczność. Ku jej zaskoczeniu ryba okazała się przepyszna. Powiedziała to K~onigowi. Rozpromienił się. - Wszystko, co drogie, jest zazwyczaj dobre. Znam tylko kilka wyjątków. Ludzie myślą, że to wulgarne wybierać najdroższe wina i najkosztowniejsze dania z karty. Ale dziewięćdziesiąt dziewięć razy na sto to, co najdroższe, okazuje się najlepsze... Nie potrzebujesz agenta. Nie mówię tego, żeby cię oszukać. Tak po prostu jest. Podpisałaś kontrakt z Vale'em, a także Salomonem Golnerem. Gdybym mógł odkupiłbym go od nich, ale nie zechcą sprzedać swoich udziałów. Dlatego będę musiał z nimi negocjować. Możesz być pewna, że zażądają najwyższej możliwej ceny. - Oni biorą połowę. - Wiem. To nic niezwykłego. Ja mam kontrakt z Caresse Rosay opiewający na sto tysięcy dolarów rocznie. Ale wypożyczyłem ją na dwa lata Cukorowi z wytwórni Paramount. Za dwieście tysięcy rocznie. Zyskałem dwieście tysięcy. Była wściekła, ale pamiętaj o tym, że to ja zrobiłem z niej gwiazdę. Miałem prawo, żeby dostać coś w zamian. Cukorowi nie przyniosło to niczego dobrego. Zrobiła dwie klapy... - Vale i Goldner nie zamierzali zrobić ze mnie gwiazdy - powiedziała, starając się nie okazywać, jakie wrażenie zrobiły na niej liczby od niechcenia rzucone przez K~oniga. Reżyser popatrzył na nią przez grube szkła okularów. - Jesteś sprytniejsza niż myślałem. To prawda. Dostają - jak to wy mówicie po angielsku? Bezpłatny bieg? - Bezpłatną przejażdżkę. - Dziękuję. Pozwól mi, żebym sam zajął się Vale'em i Goldnerem. Queenie nie wątpiła w zdolności K~oniga w radzeniu sobie z takimi ludźmi. Nie umiała jednak powiedzieć mu, że boi się Vale'a - a przede wszystkim dlaczego się boi. - Niełatwo jest robić interesy z właścicielem Caf~e de Paris - ostrzegła. - Zostaw to mnie. Tymczasem będę ci płacił dziesięć tysięcy funtów rocznie - za pierwszy rok. Podpiszemy trzyletni kontrakt. Jeśli nakręcimy film, za drugi rok dostaniesz piętnaście, a za trzeci dwadzieścia... Nie wyglądasz na rozradowaną. W rzeczywistości Queenie myślała o tym, że Vale i Goldner zabiorą z tego połowę. - Caresse Rosay dostawała dużo więcej - powiedziała. K~onig zmierzył ją surowym wzrokiem. - Była już gwiazdą. Przyznaję, że nico przyblakłą. Ale jednak kimś znanym. Posłuchaj mnie. Chcesz zarobić dużo pieniędzy. Obiecuję, że tak będzie. Mam zamiar na tobie oprzeć wiele filmów, które teraz planuję. Bądź cierpliwa. Poza tym, po co masz zarabiać teraz olbrzymie sumy, jeżeli musisz dzielić się nimi po połowie z Vale'em i Goldnerem? Poczekaj trochę. Najpierw się od nich uwolnij. Queenie skinęła głową. Przemówienie K~oniga zrobiło na niej wrażenie. Nie przyszło jej to do głowy. Wydawało jej się, że K~onig ma odpowiedź na wszystko. Zastanawiała się, czy nie chce po prostu zyskać nad nią przewagi. Ale miał tyle uroku, że czuła, iż mu ufa albo przynajmniej, że bardzo chce mu zaufać. Poza tym ofiarowywał jej znacznie więcej niż tylko pieniądze. - Skoro pan tak mówi - wymamrotała, skromnie spuszczając oczy. K~onig uniósł swój pucharek z szampanem. - Za nasz wspólny sukces! Wypił i popatrzył na nią z miną mądrej sowy, którą zresztą nieco przypominał, kiedy patrzyło się na niego z przodu. To wrażenie wywoływały okrągłe okulary i lekko obwisłe policzki. - Myślisz teraz, "on jest uroczy, ale czy mogę mu ufać"? Prawda? Z pewnością tak. Posłuchaj mnie: nie oszukuję aktorek i aktorów, dopóki nie odniosą sukcesu. Wtedy mają już prawników, agentów i mogą troszczyć się sami o siebie. Jestem jak Robin Hood. Okradam tylko bogatych. - Czy rozdaje pan też biednym? - Ach, nie. Tak daleko jeszcze nie zaszedłem. Upił łyk kawy i zamówił koniak. - A teraz o twoim imieniu... - Którym? - Obu. Rani nie jest imieniem odpowiednim dla gwiazdy. - To pomysł Goldnera. Dlatego, że urodziłam się w Indiach. K~onig nie przejawiał żadnego zainteresowania okolicznościami narodzin Queenie. Doświadczenie nauczyło go, że większość aktorek i wszystkie gwiazdy nie mówią prawdy na ten temat. Zazwyczaj mają po temu ważne powody. - Zapomnij o tym - powiedział. - Amerykanie nienawidzą brytyjskich kolonizatorów. - Naprawdę nazywam się Queenie Kelley. Dlaczego nie może tak zostać? - Brzmi z irlandzka. Anglicy nienawidzą Irlandczyków. - Moja matka nazywała się Jones, jeśli to coś pomoże. K~onig skrzywił się. - Nienawidzą także Walijczyków. Siedzieli w milczeniu. Mężczyzna wstał, podszedł do okna przyglądając się dachom Mayfairu. - Te rzeczy zawsze są trudne - wymamrotał, odwracając się do niej plecami. - Ale mają duże znaczenie. Kiedy po raz pierwszy spotkałem Marlę, nazywała się Esther Weisz. Wziąłem Negresco z nazwy mojego ulubionego hotelu w Cannes - dodał z nutką dumy. - A Marla? - Ach, to była pomyłka. Albo raczej przypadek. Wpadłem na pomysł nazywania jej "Marią", ale charakter mojego pisma jest tak okropny, że sekretarka przeczytała to jako "Marlę". I w ten sposób podała to w prasie. Esther wpadła we wściekłość. Pocięła brzytwą kilkanaście moich najlepszych jedwabnych koszul od Knize'a. Było już jednak za późno. W końcu pokochała to imię. - I pana? - Tak. Chociaż był to specjalny rodzaj miłości. Jak korona cierniowa. - Ale stracił ją pan? Skinął głową. - To przypominało włosienicę. Gryzie przez dwadzieścia lat, a kiedy się ją zdejmie zamiast ulgi odczuwa się stratę... Zadzwonił telefon. K~onig uśmiechnął się przepraszająco i podniósł słuchawkę. - Z Kalifornii? Pan Fairbanks? Przyjmę rozmowę - słuchał z natężeniem, przyłożywszy rękę do drugiego ucha. - Douglas, mój chłopcze. Jaką masz pogodę? Jesz śniadanie w basenie? Nie, nie, tu oczywiście pada. Co jeszcze? Słuchał przez kilka minut, podczas gdy Queenie bawiła się łyżeczką od kawy. Myśl o telefonowaniu z Kalifornii do Londynu zdumiała ją. Wiedziała oczywiście, że to możliwe, ale pomysł marnowania pieniędzy na rozmowę o pogodzie wydawał jej się trudny do pojęcia. Z drugiej strony K~onig robił wrażenie, jakby się nie spieszył. Zawsze wierzyła, że pewnego dnia będzie należeć do jego świata. Dzięki K~onigowi znalazła się blisko tej zaczarowanej krainy. Wciąż nie wiedziała prawie nic o reżyserze. Ciekawiło ją, jakie jest jego życie prywatne, o ile naturalnie w ogóle takie miał. - Straciłem owoce avocado - powiedział do słuchawki. - I oczywiście ciebie, drogi przyjacielu.... Dystrybucja? Dotąd jeszcze o niej nie myślałem... Cóż, jeśli mam być zupełnie szczery, rozmawiałem krótko z L.B. przed wyjazdem, ale nic nie zostało postanowione... Mój drogi chłopcze... Byłbym raczej za United Artists. To się rozumie samo przez się. Ale czy Charlie się zgodzi? K~onig zamknął oczy. Z telefonem w ręku wyglądał na tak bardzo skoncentrowanego, że Queenie nie miała pewności, czy pamięta, że ona wciąż tu jest. - A więc porozmawiaj z Chaplinem. I z Samem. Gwiazda? Mam gwiazdę. Przekaż pozdrowienia Mary. Powiedz, że brakuje mi jej ról. Nie, nie, wrócę, to się zobaczy... Załatwię skurwieli ich własną bronią! - dodał z takim okrucieństwem, że Queenie poczuła lęk. Pierwszy raz uświadomiła sobie, jak rozległe i skompliikowane są interesy K~oniga. Dominique Vale był potężniejszy od Goldnera, ale reżyser żył wśród ludzi przewyższających bogactwem ich obu. Wiedziała bardzo niewiele o przemyśle filmowym. Znała jednak nazwiska Douglasa Fairbanksa, Mary Pickford i Charlie Chaplina. K~onig najwidoczniej przyjaźnił się z nimi na równych prawach. Odwiesił słuchawkę i nalał sobie filiżankę kawy. - To zabawny biznes. Czy wiesz, że powiadają, iż Fairbanks jest węgierskim Żydem? Kto to wie? W filmie wszystko, co wydaje się prawdą, jest fałszem. I naturalnie to, co wygląda na największe kłamstwo, jest czasami prawdą. Parę lat temu zamierzałem nakręcić razem z Fairbanksem film. Jak on się nazywał? "Darkest Before Dawn" (ang. - "Najciemniej przed świtem"). K~onig spojrzał na Queenie. Odstawił szklankę i klasnął w dłonie, jakby bił brawo samemu sobie. - Dawn! (ang. - świt) - oświadczył triumfująco. - Niezłe imię. - Dawn? - Tak, tak - zrozum, kiedy wstaje słońce... - Dawna Kelley brzmi głupio. - Oczywiście. Dawn Kelley jest poza dyskusją. To ma być Dawn jakaś tam... Rozejrzał się dookoła, ale nie zaświtał mu żaden pomysł. Utkwił wzrok w swoich mankietach, ściągnął usta, jakby dostrzegł spinki i powiedział: - Sapphire? (ang. - szafir). - Przepraszam, jak? - Taki kamień. Jak w moich spinkach do mankietów. Dawn Sapphire - wcale nie brzmi źle. To ma klasę. Patrzył przez chwilę na Queenie, jak gdyby chciał sprawdzić, czy to imię rzeczywiście do niej pasuje. Potem westchnął z żalem. Zgasił cygaro. - Nie nadaje się - powiedział smutno. - Brzmi żydowsko. Ludzie będą myśleć, że to się pisze S_a_f_i_r_e. Szkoda. - Mnie się podoba. - Zaufaj mi. I Anglicy i Amerykanie nienawidzą Żydów. Odpada. - A Emerald (ang. - szmaragd)? Zawsze chciałam mieć szmaragdy. - Diamenty są lepszą lokatą kapitału, kochanie. Nigdy nie kupuj kolorowych kamieni. Zawsze tracą na wartości. Nie, Dawn Emerald również nie brzmi dobrze. Nie mogła nie zauważyć tego, że nazwał ją "kochanie" - choć rozumiała, że to tylko teatralna konwencja. - Czasem pomaga czytanie poezji - powiedział K~onig. W tej samej chwili umysł Queenie przeszyła wyraźna wizja dusznej klasy szkolnej. Kurz wpadał do środka przez otwarte okna, a pan Pugh wpatrywał się w nią, stojąc przy tablicy. Pot spływał mu po twarzy. Przez moment Queenie dostrzegła w oczach K~oniga to samo pożądanie, które kiedyś widziała u nauczyciela. Był to tylko krótki błysk światła, jakby promień słońca odbijał się w lustrze. To poruszyło jej pamięć. - "Wyspa Avalon" - wyrecytowała - "Gdzie nie padają deszcze, ni grad, nawet śnieg..." - Avalon? - zapytał K~onig zaintrygowany. - Popłynąłem tam kiedyś na jachcie Jesse Lasky'ego. To koło wyspy Santa Catalina. Wyjątkowo nieprzyjemny dzień. Jedna z dziewczyn na pokładzie próbowała popełnić samobójstwo, zjadając pucharek od szampana. - To z Tennysona - Queenie poczuła przypływ dumy. - Przeciętny poeta. K~onig zamknął oczy zamyślony. Potem otworzył je i wstał. Przespacerował się do okna i z powrotem. Usiadł i ujął dłoń Queenie. Ucałował ją delikatnie. - Masz piękne ręce - powiedział. Wciąż trzymał jej dłoń, jakby puszczenie ręki Queenie było ponad jego siły. - Musimy się postarać, by Lucien filmował twoje ręce w zbliżeniu tak często, jak to tylko będzie możliwe. Myj je świeżą śmietaną. A więc postanowione: Dawn Avalon! Miejmy nadzieję, że reszta pójdzie równie gładko. Poprowadził ją do drzwi i otworzył je szeroko. Telefon dzwonił bezustannie. Portier w liberii czekał cierpliwie pod drzwiami, trzymając srebrną tacę, na której piętrzył się stos listów. Dwóch mężczyzn w ciemnych garniturach siedziało na sofie, nerwowo ściskając rączki aktówek. - Bankierzy - szepnął K~onig. - Jest tyle do zrobienia... Czy masz wystarczającą ilość ubrań? - No cóż, nie wiem, czy... - Żadna kobieta nie ma tylu strojów, ilu potrzebuje. A gwiazdy filmowe muszą ich mieć jeszcze więcej. Zrób zakupy. Sięgnął po portfel i wyciągnął z niego ogromny plik pięciofuntowych banknotów. Wręczył je Queenie, nawet nie rzuciwszy na nie okiem. Potem, zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, zwrócił się w stronę bankierów, szeroko otwierając ramiona w geście powitania. K~onig - pomyślała - przypomina czarodzieja, który z pomocą magicznej różdżki wyczaruje dla niej nową, olśniewającą przyszłość - tak inną od tego, co przeżyła dotąd. Przeszłość zostanie całkowicie wymazana... Nie mogła się tego doczekać. Queenie nigdy jeszcze nie jechała rolls_royce'em i teraz starała się ze wszystkich sił, by się z tym nie zdradzić. K~onig - który bez wątpienia nigdy nie jeździł niczym innym - siedział z przodu, obok kierowcy. Zaproszenie, by towarzyszyła mu do teatru, doręczono w ostatniej chwili i Queenie musiała ubrać się w pośpiechu. Założyła długą, różową wieczorową suknię, białe rękawiczki, różowe pantofle i biały przypominający pelerynę płaszcz, wybrany przez Luciena. Miała nadzieję, że efekt był na tyle olśniewający, by zadowolić K~oniga. Żałowała, że nie ma futra z norek i odpowiedniej, gustownej biżuterii. Nie mogła nie zauważyć, że ozdobiony karakułowym kołnierzem płaszcz K~oniga podszyty był norkami. Siedziała razem z Lucienem na tylnym siedzeniu wielkiego samochodu. Po obu stronach drzwi znajdowały się małe kryształowe wazony. W każdym z nich znajdowała się jedna czerwona róża. Wnętrze samochodu przesiąknięte było zapachem skóry, cygar i perfum. K~onig zerknął na nią w bocznym lusterku. - Dobrze ci w różowym - powiedział. - Powinnaś zawsze nosić rzeczy w tym kolorze. Lucien wzniósł oczy do góry. Od dawna toczył z nią zawsze przegraną wojnę o różowy kolor. Teraz został ostatecznie pokonany. Queenie uśmiechnęła się triumfalnie. - "Romeo i Julia" udowadniają, że nic nie przebije dobrej historii. Chłopiec i dziewczyna spotykają i zakochują się w sobie. Rodziny są temu przeciwne. Czego więcej potrzeba? Oczywiście, skoro gra Beaumont, sztuka będzie o Romeo. Margot Feral nie dorównuje mu klasą. W filmie powinno być inaczej. - Zamierza pan zrobić film z tej sztuki? - zapytała Queenie zuchwale. - Przyszło mi to na myśl. Po co piec nowe ciasto, kiedy doskonały placek stoi już na półce? Oczywiście w filmie na co innego trzeba będzie położyć nacisk. Dziewczyna zakochuje się, dojrzewa zbyt szybko, w końcu umiera z miłości... Cóż, dlaczego nie? Mogę się postarać, by Cecil Beaton zrobił kostiumy. Jest dobry... Albo Bakst. Wyciągnę go z Ballet Russe. - Z Beatonem łatwiej będzie pracować - wtrącił Lucien. - Nie dbam o to. Z ludźmi utalentowanymi zawsze trudno się pracuje. Bakst zaprojektował dla mnie cudowne kostiumy, gdy w latach dwudziestych w Berlinie kręciłem "Szeherezadę". Niestety były tak ciężkie, że aktorzy mdleli, gdy włączaliśmy światła. W końcu musieliśmy rozłożyć wszędzie bloki lodu. Chłodziliśmy też powietrze za pomocą wielkich elektrycznych wentylatorów. Być może rzeczywiście Beaton to lepszy pomysł... K~onig zamilkł. Palił cygaro, nie zwracając uwagi na tłumy zmierzające w stronę teatru w strugach deszczu, ani na ludzi tłoczących się przy wejściu. Tkwili w ulicznym korku. Światła Piccadilly odbijały się w mokrych ulicach i chodnikach, wypełniając samochód oślepiającym blaskiem. Queenie skuliła się, skrępowana widokiem ludzi dookoła. Zaglądali do środka przez szyby. Na ich twarzach widać było mieszaninę zaciekawienia i zazdrości. A nawet - jak jej się chwilami wydawało - nienawiści. Postanowiła nie pozwolić, by popsuli jej przyjemność. Samochód posuwał się wolno w stronę teatru, przyciągając uwagę dziesiątek ludzi szukających schronienia przed deszczem. Portier na widok rolls_royce'a, ruszył w ich stronę, otwierając parasol. Trzymał go nad głową Queenie, gdy wysiadała. Jej jedwabne pantofelki odbijały światło latarń oświetlających wejście do teatru, a różowa suknia błyszczała na tle posępnej czerni rollsa jak jaskrawe pióra ptaka. Tłum jęknął z zachwytu na jej widok. Rozległ się szum, który wzrósł jeszcze, gdy z samochodu wynurzyli się Lucien i K~onig. Szli za Queenie, oddając jej - jak nakazywało dobre wychowanie - parasol portiera. - Kim ona jest? - wybił się z tłumu głos jakiejś kobiety. W momencie, gdy wchodziła do teatru, Queenie dobiegło jeszcze jedno głośno wypowiedziane zdanie. Ktoś mówił cockneyem. W jego głosie słychać było pogardę i rozczarowanie. - Nie zwracaj na nią uwagi, kochanie. Ona jest nikim! Ale już niedługo - powiedziała do siebie Queenie. Beaumont na scenie stał się dla niej prawdziwym objawieniem. Nie tylko głos robił wrażenie - jego energia, precyzja gestów, całkowite panowanie nad ciałem przy jednoczesnej naturalności ruchów budziły podziw. Dostrzegła jego mistrzostwo, jednocześnie uświadamiając sobie własne braki. Jego ciało i twarz przypominały orkiestrę, którą dyrygował zgodnie ze swoją wolą. Dlatego właśnie gra Beaumonta wydawała się tak naturalna i niewymuszona. Beaumont miał przyprawiony wydatny nos i wypchane ramiona kostiumu. Ściśnięty mocno w talii pasem wyglądał jak atleta. Grał Romea, wkładając w to tak wiele energii, że gdy po przedstawieniu odwiedzili go w garderobie, był mokry od potu i drżał ze zmęczenia jak zawodnik po biegu na tysiąc metrów. Powitał Queenie przyjacielsko, lecz bez większego entuzjazmu. W stosunku do K~oniga zachowywał się z daleko posuniętą rezerwą i ostrożnością, graniczącą wręcz z otwartą wrogością. K~onig nie zwracał na to uwagi. Przeżywał wielki wybuch lirycznego entuzjazmu. Opowiadał o innych Romeach, których widział na scenie i na ekranie. Zdaniem K~oniga wszystkie porównania wypadały na korzyść Beaumonta. Aktor słuchał go, lecz jego twarz pozostawała nieprzenikniona. Ignorując K~oniga, nalał drinka tylko sobie. Wypił do dna i znów napełnił swój kieliszek. - Jest pan zbyt uprzejmy - powiedział, ignorując pochlebstwa reżysera. Niezrażony tym K~onig wzruszył ramionami. - Wciąż niedostatecznie uprzejmy. Był pan wspaniały. Powiedziałem sobie: gdyby tylko można to było sfilmować. W Hollywood powiedzieliby, że to niemożliwe. Zbyt teatralne. Stwierdziliby, że publiczność nie chce już więcej oglądać klasyków... - Przypuszczam, że mają rację. - Mylą się. Wydaje im się, że publiczność jest głupia. Osobiście wcale tak nie myślę. Beaumont tamponem z waty ścierał z twarzy makijaż, wykonując ręką koliste, precyzyjne ruchy. - Jak pan wie, byłem tam - powiedział cicho. - Nienawidziłem każdej spędzonej tam minuty. Barney Balaban zjawił się tutaj kilka tygodni temu w towarzystwie małego, okropnego faceta nazwiskiem Cantor. Nie mogłem się go pozbyć. Siedział u mnie w garderobie godzinę, opowiadając, jak bardzo podobała mu się moja gra. Chociaż nie wiem, co zdołał z niej zobaczyć. Widziałem go w trzecim rzędzie w czasie przedstawiennia - chrapał! Beaumont wmasował w twarz śmietankę kosmetyczną, po czym starł wacikiem jej nadmiar. Queenie dostrzegła, że aktor znów zmienia swą osobowość, wciela się w nową rolę. Nalał sobie kolejnego drinka i bez wysiłku przemienił się w jedną ze swych ulubionych postaci: zakłopotanego angielskiego dżentelmena wprost z powieści P. G. Wodehouse'a. Niezbyt błyskotliwego, trochę lękającego się cudzoziemców, ale za to grzecznego aż do przesady. Zrobił to całkiem dobrze - pomyślała Queenie - ale zdradzały go błyszczące niezdrową ciekawością oczy. To była tylko gra. Zastanawiała się, czy K~onig wie, że Beaumont żartuje sobie z niego. Nawet jeśli coś takiego podejrzewał, niczego nie dał po sobie poznać. - Czy Balaban złożył panu jakąś ofertę? - zapytał. Skoro już pan o tym wspomniał - tak, złożył. W dodatku dość szczodrą. - Beaumont uśmiechnął się zarozumiale. - No cóż, szczodrzy z nich ludzie, prawda? Pytanie zawisło w powietrzu. Ktoś mniej niż Queenie wyczulony na rasistowskie aluzje nie zwróciłby na nie uwagi. Ona sama nie miała żadnych uprzedzeń do Żydów. W Indiach, gdzie prawie nie było Żydów, pośród niezliczonych rasowych i religijnych konfliktów, kwestia żydowska nie wydawała się zbyt palącym problemem. Gdyby Morgan nie podkreślał, że Goldner jest Żyydem, nie zwróciłaby na to uwagi, a nieco egzotyczny charakter K~oniga uważała za najbardziej europejski ze wszystkiego, co widziała. Ciekawiło ją, czy K~onig poczuje się urażony, ale tylko uśmiechnął się i powiedział: - Amerykanie? Zawsze tak uważałem. Sprytnie przekręcił sens złośliwości Beaumonta, potem wyciągnął z papierośnicy z krokodylej skóry cygaro i uważnie je obejrzał. - Niezależnie od tego, ile zaproponował panu Balaban, podwajam to. Przybrana przez Beaumont poza komicznego Anglika znikła w jednej chwili. - Podwaja pan? - Niezależnie ile tego było. Jeśli chodzi tylko o pieniądze. Beaumont zaczął niecierpliwie grzebać w stercie leżących na stole rzeczy. Po chwili odnalazł drugi kieliszek i nalał K~onigowi whisky. - Oczywiście, że przede wszystkim chodzi o nie. Wszyscy dobrze o tym wiemy. Ale ja jestem aktorem, a nie tresowaną foką. Pojechałem już raz do Hollywood, lecz nikt nie miał pojęcia, co ze mną robić. Nie chcę tam wracać. A na pewno nie teraz. K~onig jak nauczyciel uniósł w górę palec. - Po pierwsze - proszę zapomnieć o Hollywood. Zamierzam robić filmy tutaj. Wyprostował drugi palec, tworząc literę V. - Po drugie - nie jestem idiotą jak Balaban. Pan jest artystą. Będzie pan miał decydujący głos w sprawie swojej roli. - Mamy już tutaj przemysł filmowy, K~onig. Romantyczne komedie. "Maj w Mayfair". Tajemnicze morderstwa i zabawni lokaje. Bzdury. - Do kręcenia filmów nie potrzeba palm. Tylko pieniędzy - i talentu, oczywiście. Pieniądze to sprawa łatwiejsza. - Na pewno nie w teatrze - Beaumont wpatrywał się posępnym wzrokiem w palec K~oniga, potem pokręcił głową. - Nie przeczę, że pomysł jest kuszący - ale prawda jest taka, że mam inne plany. - Mój drogi chłopcze, jestem pewien, że to uda się ze sobą pogodzić. Powiedz mi tylko o nich. Beaumont chrząknął. - Przyrzekłem zagrać z Cynthią Daintry, rozumie pan... Reżyser westchnął ciężko. Przybrał taki wyraz twarzy, jakby rozumiał wszystkie problemy wiążące się ze składaniem obietnic kobietom. Jak przypuszczała Queenie, właśnie o to teraz chodziło. - Więc zamiast tego zrób z nią film - powiedział niespodziewanie. Queenie poczuła się zdradzona. Cios przyszedł tak nagle, że niemal przygryzła sobie język. Zaufała K~onigowi, a teraz on sprzedawał ją tylko po to, by zdobyć Beaumonta. Wbiła w niego wzrok pełen wściekłości - nie umiała jej ukryć. On jednak zdawał się tego wcale nie dostrzegać. Zadowolony z siebie zaciągał się cygarem, jak człowiek, który właśnie dostał do ręki wygrywającą kartę. Beaumont owinął się szczelnie szlafrokiem i wstał. - Nie lubię mówić nie, ale tym razem muszę. Obawiam się, że ktoś już zdecydował się sfinansować moją grę w teatrze. - Kto? Zawsze można uwolnić się od takich zobowiązań. Beaumont przecząco pokręcił głową. - Nie od tego - powiedział twardo. - Nie mogę o tym mówić. Pomimo swego gniewu, Queenie dostrzegła w głosie Beaumonta cień strachu. Tak jakby powiedział więcej niż zamierzał. Zerknął na wyciągnięty z kieszeni szlafroka zegarek. Ten gest zwiększył jeszcze jego niepokój. - Muszę się ubrać - odezwał się oschle, Gdy wyszli, K~onig zatrzymał się na chwilę w obskurnym korytarzyku za sceną. - Chyba się starzeję - powiedział. - Wydawało mi się, że już go mam. Byłem tego pewien. Spojrzał na Queenie. - Nie sądziłaś, że chciał się zgodzić? - Nie mam pojęcia. Starała się ukryć urazę, którą czuła. K~onig był gotów rozstać się z nią bez namysłu, gdy tylko służyło to realizacji jego planów. Uniósł brwi ze zdziwienia. - Jesteś wściekła. - Nie, wcale nie. Wiedziała, że nie ma sensu zaprzeczać, zwłaszcza że pragnęła, by K~onig zrozumiał, że jest zła. Z drugiej jednak strony wcale nie chciała, by K~onig dowiedział się, jak bardzo czuła się słaba i bezbronna. Jej kariera była w jego rękach, miała nad nim równie mało władzy jak dziecko nad swoimi rodzicami. Popatrzył na nią surowo. - Nie okłamuj mnie - powiedział. Otworzył drzwi i nie zatrzymując się, by ją przepuścić, wyszedł na ulicę. Było to małe uchybienie, w którym Queenie dostrzegła natychmiast dowód jego rozdrażnienia. - Lucien - powiedział - idź po ten przeklęty samochód. Patrzył na nią niecierpliwie ponad swymi okularami, podczas gdy Lucien posłusznie ruszył na poszukiwanie kierowcy. - Musisz to zrozumieć - potrzebuję Beaumonta. Oczywiście są inni, ale on jest najlepszy. Nie mogę zrobić filmu z dwójką nieznanych aktorów. To zbyt ryzykowne. Nawet jedna nowa twarz stanowi problem. - Cynthia nie jest zupełnie nieznana - wyrzuciła z siebie wreszcie. - Cynthia? - westchnął K~onig. - Pozwól, że powiem ci coś wprost, zanim wróci Lucien. Jest tylko jedna rzecz, której nie mogę znieść u kobiet - głupoty. To głupota nie wierzyć mi. I głupota nie słuchać uważnie. Powiedziałem Beaumontowi, że zrobię film z nim i Cynthią, czy tak? Ale nie powiedziałem, że to będzie pierwszy, ani nawet drugi film. Rolls zatrzymał się tuż obok nich. K~onig wsiadł do środka nie troszcząc się o otworzenie drzwi Queenie. - Poza tym - powiedział, sadowiąc się wygodnie na miejscu obok kierowcy - zupłenie nie rozumiem, dlaczego w ogóle zawracam sobie głowę wyjaśnianiem ci swojego postępowania. Najpierw do hotelu Claridge - polecił kierowcy. Queeni wyraźnie ulżyło. Jednocześnie jednak czuła się niewypowiedzianie głupio. Tak, jakby obraziła ojca, choć akurat ona nie miała prawa dokonywać takich porównań. - Przepraszam - powiedziała cicho. - Przepraszam? Za co? - zapytał Lucien, gdy rolls dołączył do długiego szeregu wozów na Piccadilly. - Nieważne - rzucił przez ramię K~onig. Nie odwrócił się do tyłu. - Kto jest tajemniczym protektorem Beaumonta? - Trudno odgadnąć - wahał się Lucien. - Wielu producentów byłoby szczęśliwych, gdyby zdobyli Beaumonta. - Jednakże nie mieliby powodu robić z tego tajemnicy. Pierwszą rzeczą, którą zrobiłby każdy producent, byłoby publiczne ogłoszenie tego. A więc to musi być ktoś niezwykły. Queenie wpatrywała się w tył głowy K~oniga, a raczej w jego czarny, mocno naciśnięty na głowę, kapelusz. - Sądzę, że mogłabym odgadnąć - powiedziała, gorąco pragnąc zawieszenia broni. K~onig milczał. Wydmuchnął tylko obłoczek dymu z cygara. - Myślę, że to Dominique Vale. Lucien obruszył się. - Bzdura - powiedział. - Vale zupełnie nie interesuje się teatrem. Poza tym prawie nie zna Beaumonta. Zostali sobie przedstawieni, to wszystko. - Niezupełnie, Lucien. Są - przyjaciółmi. - Nonsens. Nie mają ze sobą nic wspólnego. Już miała powiedzieć Lucienowi, że i pod tym względem się myli, gdy w końcu K~onig odwrócił głowę w jej stronę. - Dlaczego uważasz, że to Vale? - zapytał. - Intuicja. Nie miała ochoty dokładnie wyjaśniać K~onigowi, jak bliscy sobie byli ci mężczyźni - zwłaszcza w obecności Luciena. - Życie nauczyło mnie wielu rzeczy - odezwał się K~onig. - Między innymi tego, że kobieca intuicja nie istnieje. To tylko kobieca metoda ukrywania sposobu, w jaki się czegoś dowiedziały. Powiedziałaś, że Vale i Beaumont są przyjaciółmi. Jak bliskimi? - Bardzo bliskimi. W dodatku widać było, że Beaumont boi się o tym mówić. To ma sens. Większość ludzi boi się Vale'a. - Naprawdę? Interesujące. Nie wydawał mi się specjalnie przerażający. Inna sprawa, że pracowałem z takimi ludźmi jak Marty Braverman i Louis B. Mayer, więc mogłem tego nie zauważyć. Czy ty też się go boisz? Queenie zdecydowała się zataić prawdę. - Nie, ale tylko dlatego, że nie mam powodu, by się go bać. Żałowała, że w rzeczywistości wcale tak nie jest i że w ogóle odważyła się rozmawiać na ten temat z kimś tak bystrym jak K~onig. - Najwyraźniej zatem Beaumont ma powód, żeby się bać, prawda? Zachichotał, zadowolony z wyciągniętego przez siebie wniosku i znów odwrócił się do nich tyłem. Samochód zatrzymał się przed hotelem. K~onig wysiadł, zatrzymał się na chodniku i uchylił kapelusz. - Opiekuj się Dawn, Lucien. Wkrótce stanie się bezcennym skarbem. Lucien wziął ją za rękę i uśmiechnął się. - Dawn! Nie potrafię się przyzwyczaić. Dla mnie to wciąż Queenie. K~onig odwzajemnił uśmiech. - Nie, nie, Lucien. Ona już wyrosła z Queenie. Przekonasz się. Przywykniesz do tej zmiany szybciej niż myślisz. Potem, z niezwykłą prędkością jak na człowieka prowadzącego siedzący tryb życia, odwrócił się i zniknął w hotelu. Stało się to tak szybko, że Queenie niemal wyobraziła sobie, że jego uśmiech pozostał po nim, jak uśmiech Kota_dziwaka, rodem z Cheshire z "Alicji w Krainie Czarów". Powiedziała mu bardzo mało o Beaumoncie i Vale'u, ale komuś takiemu, jak on, prawdopodobnie zupełnie to wystarczyło. Mógł domyślić się reszty i dobrze wiedział, jak to wykorzystać. Była tego pewna. Na zamglonej szybie wypisała palcem "Dawn Avalon". Uznała, że podoba jej się to znacznie bardziej od Queenie. K~onig miał rację, pomyślała. Lucien będzie się musiał przyzwyczaić. Queenie popatrzyła na pierwszą stronę "Evening Standard". "Dziewczyna o twarzy wartej milion funtów" "K~onig otwiera "Stajnię" brytyjskich aktorów" Przeczytała kawałek Lucienowi, kiedy siedzieli w jego samochodzie. "Podczas udzielonego jedynie mnie wywiadu - pisał Basil Goulandris - potentat filmowy David K~onig zdradził mi swą Wielką Tajemnicę. W jego filmowej wersji szekspirowskiego dramatu "Romeo i Julia" zagrają Richard Beaumont oraz piękna debiutantka, Dawn Avalon. Waszemu reporterowi ze "Standardu" rozmawiającemu z nim w apartamencie na najwyższym piętrze hotelu Claridge, słynny reżyser powiedział: "Ona ma twarz wartą miliony. Wszystkie studia w Hollywood chciały ją mieć za wszelką cenę. Ale powiedziałem: nie. Chcę zrobić angielski film z angielskimi gwiazdami". K~onig prowadzi obecnie negocjacje z Georgem Bernardem Shawem w sprawie napisania scenariusza do "Romea i Julii". O przygotowanie scenografii zwrócono się do Pabla Picassa. Kostiumy zaprojektuje Leon Bakst z Ballet Russe. "Strawiński chce napisać muzykę" - wyjawił K~onig - "ale rozmawiam też z Benjaminem Brittenem i Williamem Waltonem, ponieważ wolałbym brytyjskich kompozytorów..."" Lucien parsknął z oburzenia: - To typowe dla K~oniga! Powie wszystko, byle tylko znaleźć się na pierwszych stronach gazet. Nawet nie rozmawiał z Picassem. Wiem to na pewno. Queenie nie zwracała na niego uwagi. Przyglądała się swojemu zdjęciu. Było jednym z tych, które zrobił jej Lucien. W tym właśnie momencie, pomyślała, patrzyły na nią miliony ludzi. Dokładnie pięć milionów, dwieście trzydzieści cztery tysiące osiemset dziewięćdziesiąt cztery osoby, jak głosił napis nad winietą "Standardu". Prawdopodobnie przyglądali się jej z zazdrością. Nie mogła się doczekać chwili, w której wyśle wycinek matce. - Dobry wieczór, panno Avalon! Szwajcar stojący przed wejściem do Claridge'a zdjął z rozmachem swój brązowy cylinder. Dał znak odźwiernemu, by otworzył drzwi. Queenie nie musiała zatrzymywać się ani na sekundę od momentu, w którym wysiadła z samochodu. Weszła do holu. - Dobry wieczór, panno Avalon - powiedział, kłaniając się odźwierny. - Dobry wieczór, panno Avalon - szepnął ubrany w liberię, jedwabne skarpetki i upudrowaną peruczkę lokaj, wioząc ich windą na górę. - Bon soir, mademoiselle Avalon - powiedział ma~itre d'h~otel, otwierając drzwi apartamentu K~oniga. Odebrał od niej futro. Na życzenie K~oniga z należącej do studia garderoby wypożyczono jej futro z norek. Reżyser uważał, że każda gwiazda powinna je nosić. - Dobry wieczór, moja droga - K~onig szeroko rozłożył ramiona na powitanie. Uścisnął ją, pocałował w oba policzki i objął ramieniem. Potem, jakby przypominając sobie o mało istotnym obowiązku, skinął głową Lucienowi. Queenie wiedziała, że Lucien nienawidzi proszonych obiadów u K~oniga. Wciąż narzekał, że są nudne, drętwe i w dodatku trwają w nieskończoność. Przyznawała, że w pewnym stopniu miał rację. Prawdziwym powodem, jak się domyślała, było jednak to, że Chambrun wiedział, iż jest na nie zapraszony tylko ze względu na nią. Reżyser zawsze sadzał ją po swojej prawej stronie, obok najważniejszych gości. Tymczasem Lucienowi wskazywano miejsce przy drugim końcu stołu między mniej znaczącymi bankierami i ich bez umiaru obżerającymi się żonami. Kiedy K~onig prowadził ją dookoła sali, Queenie zauważyła tych samych co zwykle gości - ludzi mających pieniądze bądź wpływy. Dostrzegła sir Hugha Pomfretta z Banku Hambro'a, sir Conopa Guthrie, prezesa Rady Nadzorczej, Victora de Rothshilda oraz parę finansistów z City o twardych rysach twarzy. Ci ostatni wydawali się raczej skrępowani tym błyszczącym towarzystwem. Byli tu także politycy, wschodzące gwiazdy Partii Konserwatywnej oraz Basil Goulandris, któremu towarzyszył jakiś magnat prasowy. K~onig odnosił się do niego co najmniej jak do papieża. Dbając, by jego goście się nie nudzili, K~onig zaprosił także księżnę Uspieńską, Cecila Beatona, wybitnego powieściopisarza oraz dyrygenta londyńskiej filharmonii. W tym samym celu, jak przypuszczała Queenie, wysłano zaproszenie także do niej i do Luciena. K~onig prowadził ją od jednego gościa do drugiego, szepcząc na ucho polecenia. - Powiedz pani Pomfrett, że bardzo podoba ci się jej broszka... Bądź szczególnie miła dla lorda Woodlake'a - jest właścicielem trzech gazet... Jeśli ten pompatyczny Gorse będzie rozmawiał z tobą o polityce, postaraj się wyglądać na zainteresowaną... - Wiem z gazet, że zdołał pan przekonać Dickiego Beaumonta. - Przekonać go? To niedokładnie tak. Dzięki tobie znalazłem osobę, która mogła go przekonać, jakkolwiek... - Vale? Okazał się pomocny? - Pomocny? Tak przypuszczam. Jak większość ludzi, ma swoją cenę. - Jakąż to? K~onig zachichotał. - Chciał mieć w tym swój udział. Cóż, czemu nie? Równie dobrze mogę sprzedać trochę udziałów Vale'owi, jak i komuś innemu. - Nie jestem pewna, czy rozumiem. - Sprawy finansowe? Na szczęście nie musisz się nimi zajmować. Ale to rzeczywiście bardzo proste. Jeśli próbujesz pożyczyć sto tysięcy funtów, albo coś koło tego, od ludzi takich jak Vale, z pewnością wyrzucą cię ze swego biura. Ale jeśli sprzedasz im sto tysięcy ładnie wydrukowanych udziałów swojego przedsiębiorstwa i pozwolisz zasiadać w radzie nadzorczej - to już całkiem inna historia. Tak przy okazji, Beaumont i Cynthia przyjdą tu dziś wieczorem. Jeśli istniał ktoś, kogo Queenie nie chciała spotkać, to osobą tą była Cynthia. Queenie bała się, że Cynthia zrobi jej scenę albo wywoła ośmieszającą ją kłótnię. Z pewnością jednak nie zdarzy się to przed końcem obiadu, kiedy kobiety odejdą pozostawiając dżentelmenów sam na sam z ich brandy, cygarami i polityką. Taka była angielska tradycja, która nudziła zarówno Luciena jak i K~oniga, chociaż reżyser lepiej potrafił ukrywać swoje prawdziwe uczucia. Dopiero wtedy Queenie stanie przed koniecznością rozmowy z Cynthią. - Usiądź koło mnie - powiedziała księżna swoim normalnym, władczym głosem. Queenie posłusznie usiadła na kanapie wciskając się między księżnę i Cynthię Daintry. - Tutaj - wskazała księżna. - Bóg chroni mnie przed żonami bankierów i polityków. Czy znasz Cynthię, moja droga? Przemądrzałość i ponurość panny Daintry, które Queenie obserwowała z daleka, zawsze ją przerażały. Cynthia była niebieskooką blondynką o niewątpliwie angielskiej urodzie, ubraną z bezpretensjonalnym, ekstrawaganckim szykiem. Uczyniło ją to ulubienicą "Tatlera" i "Vogue'a". Jako córka bogatego markiza miała zapewnione miejsce w angielskim systemie klasowym. Wcale tego nie ukrywała albo, co równie prawdopodobne, nie potrafiła tego ukryć, niezależnie jak bardzo się starała. Queenie widziała w swoim życiu niewielu arystokratów. A jednak od pierwszego wejrzenia, zanim jeszcze dowiedziała się kim jest Cynthia, zazdrościła jej niewzruszonego poczucia wyższości - perlistego śmiechu właściwego damom z wyższych sfer, wypowiadania się z ostrą jak nóż precyzją, chłodu niebieskich oczu, które zdawały się uważać cały świat za rzecz zrobioną tylko dla jej zabawy. Queenie nie miała wątpliwości, że jest piękniejsza od Cynthii, mimo to jednak córka markiza przerażała ją. Nie chodziło o to, że Cynthia była przyrodnią siostrą Penelopy Daventry, chociaż i o tym nie dało się zapomnieć, Queenie bała się, że Cynthia, podobnie jak pani Daventry, może wskazać jej słowem, pełnym wzgardy spojrzeniem, uszczypliwym śmiechem "właściwe miejsce". Queenie wiedziała, że potrafi się obronić przed wieloma rzeczami, ale nie przed śmiesznością. Podejrzewała Cynthię o wyjątkową bystrość umysłu. Jednakże Cynthia najwyraźniej nie miała nastroju, by demonstrować ją na użytek Queenie. - Tak się cieszę, że w końcu cię poznałam, kochanie. Jesteś znacznie piękniejsza niż myślałam - powiedziała. - Dobrze ci w różowym. Lucien, gdy zobaczył cię w tym okropnym małym klubie nocnym, zachowywał się jak człowiek rażony piorunem. Byłam na niego piekielnie wściekła. Nie spuszczał z ciebie oka. Ale co tam, nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło... - Mam nadzieję, że mężczyźni się pośpieszą - powiedziała księżna, niecierpliwie kołysząc swoim kieliszkiem. Nienawidziła chwil, gdy oddzielano ją od mężczyzn równie mocno, jak K~onig nie znosił nieobecności kobiet. - Ja nie. To taka ulga, pozbyć się ich na trochę. Cynthia zapaliła papierosa, choć poprzedni tlił się jeszcze na popielniczce. - Czy K~onig cię podrywał, Queenie? - zapytała. - Nie masz chyba nic przeciwko temu, żebym nazywała cię Queenie? - Szczerze mówiąc, wolałabym Dawn. Cynthia uniosła brwi. - Tak. Mogę to zrozumieć. Nazywano mnie Muffin. Ojciec do dziś tak do mnie mówi. Nie znosiłam tego, gdy byłam dzieckiem i tak samo nie cierpię teraz. Co zresztą, jak przypuszczam, jest powodem, dla którego wciąż to robi. A więc, Dawn. - Dziękuję ci. Nie, nawet nie próbował. - Dzięki Bogu. Rozumiesz: spodziewałam się, że będzie ze mną flirtował, tymczasem on zachowywał się przez cały czas jak doskonały dżentelmen. Myślałam już, że mnie nie lubi. Widzisz, większość producentów filmowych zaczyna to robić, zanim jeszcze powie "dzień dobry". Być może rzeczywiście K~onig jest doskonałym dżentelmenem. Jakież to nudne. Queenie poczuła ulgę, zrozumiawszy, że Cynthia zamierza ją traktować jak równą sobie. Z bliska widziało się, że Cynthia jest zbyt ożywiona, zbyt nerwowa i napięta. Przypominała kosztowny kryształowy przedmiot, który może się rozsypać w drobny mak pod wpływem lekiego dotknięcia. Jej skóra była blada, niemal przezroczysta. Coś w jej oczach świadczyło, że przez cały czas znajduje się o krok od histerii. - O Boże, jak ja nienawidzę takich przyjęć - powiedziała, dając równocześnie znak kelnerowi, by ponownie nalał brandy do jej kieliszka. Queenie przyszło do głowy, że Cynthia może być trochę pijana. - A ty? Queenie zastanawiała się przez chwilę i doszła do wniosku, że wcale ich nie nienawidzi. - Właściwie, raczej je lubię. - Ależ masz szczęście. Jak, u diabła, udało ci się zmusić do przyjścia Luciena? Bardzo chciałabym to wiedzieć. Zazwyczaj musiałam poruszyć niebo i ziemię, żeby wyciągnąć go na jakiś proszony obiad. - Myślę, że to robota K~oniga, a nie moja. Lucien nie potrafiłby mu odmówić. - Najwidoczniej inni też nie. Wygląda na to, że wszyscy będziemy dla niego pracować. Jedna wielka, szczęśliwa rodzina. Gdzie jest ten przeklęty kelner? Wypiła do dna i uniosła kieliszek do góry. Kelner natychmiast pośpiesznie go napełnił. Queenie, której kręciło się w głowie po jednym kieliszku szampana, była jednocześnie zafascynowana i przerażona. - Czy Lucien wciąż jeszcze trzyma na ścianach moje fotografie? - zapytała Cynthia. - Trzymał. Prawdę mówiąc, kazałam mu je zdjąć. - Dzięki Bogu! Musiałam zwariować, skoro zgodziłam się pozować. Czy te wszystkie historie o twoim życiu na dworze maharadży są prawdziwe? Queenie kusiło, by powiedzieć prawdę, ale wiedziała, że nie wolno jej tego zrobić. Skinęła głową. - Masz szczęście - stwierdziła Cynthia. - Moje dzieciństwo było niesamowicie nudne - nic tylko niańki, kucyki i internaty. Zawsze pragnęłam uciec z Cyganami, ale nie starczyło mi odwagi. Dlatego znalazłam się na scenie. Chociaż tatuś pozornie był wściekły, w skrytości ducha bardzo się cieszył. Niestety przeoczyłam to, że sam fascynuje się teatrem. Tak więc z buntu nic nie wyszło. Przypuszczam, że dlatego właśnie związałam się z Lucienem - to ojca straszliwie irytowało. - Byłaś w nim bardzo zakochana - Queenie dziwiła się, że Cynthia tak otwarcie rozmawia o swoim życiu z kimś zupełnie obcym. Jakby zapomniała o tym, że nie jest sama. - Tak, zakochana do szaleństwa. Dosłownie. No cóż, jest cudowny w łóżku... jak wiesz. Ale nie przypuszczam, żeby on kochał się we mnie. Oczywiście, gdy kocha się bez wzajemności, wszystko dzieje się bardzo szybko i bardzo źle. Czyż nie tak, kochanie? Gdy go poderwałaś, byłam tak wściekła, że mogłam cię zabić. Ale oczywiście trzymałam się kurczowo uczuć, których wcale nie było. Istniały tylko w mojej wyobraźni. - Całe to gadanie o miłości sprawia, że czuję się jeszcze bardziej stara niż rzeczywiście jestem - powiedziała księżna. - Gdy będziecie w moim wieku, zobaczycie, że jedzenie jest ważniejsze. Czyż K~onig nie jest wspaniałym gospodarzem? Tak rzadko podaje się naprawdę dobry kawior... Oczywiście, to Żyd. Osobiście, nigdy nie rozumiałam antysemityzmu. To jeden z najgłupszych pomysłów tego nieszczęśnika cara. Żydzi byli właśnie tym, czego Rosja potrzebowała najbardziej... ach, a oto i mężczyźni. Nareszcie. Cynthia odstawiła kieliszek. - Musimy jeszcze ze sobą pomówić, kochanie - szepnęła do Queenie zdyszanym głosem. Potem, chwiejąc się lekko, wstała i ruszyła przez pokój w stronę Beaumonta. Objęła go czule. Ten wybuch uczuć bardziej go zawstydził niż ucieszył. - Mam nadzieję, że Cynthia nie zamierza powtórzyć swego błędu - powiedziała księżna, obserwując tę scenę przez okulary. - Choć przypuszczam, że to nieuniknione. Ludzie zawsze popełniają te same błędy. Wciąż i wciąż od nowa. Queenie zastanawiała się, jak dużo księżna wiedziała o Beaumoncie. - Na czym polega jej błąd? - zapytała, świadoma, że oczekuje odpowiedzi, która potwierdziłaby jej podejrzenia. - Na tym, że Beaumont jest Anglikiem. Jest utalentowany, przystojny, czarujący - i nic nie wie o kobietach. Ona namiętnie go kocha. Jest piękna, ma bogatego ojca, który uwielbia teatr - to wygląda na bardzo atrakcyjną ofertę dla Beaumonta. Ale przypuszczam, że ten biedny chłopiec nie ma pojęcia, co go czeka. Być obiektem czyjejś wielkiej namiętności, to los nie do pozazdroszczenia. Przez chwilę Queenie myślała o Morganie. "Wielka namiętność" wydawało się zbyt wzniosłym wyrażeniem na określenie jego uczuć do siostrzenicy. Ale przypuszczała, że był to ten sam stan, niezależnie od tego, jakich słów się używało. Czy mogła się uważać za "wielką namiętność" Luciena? Być może w pewnym stopniu tak. Czy ona sama kiedykolwiek czuła "wielką namiętność"? Musiała żrzyznać, że nie, o ile oznaczało to gotowość poświęcenia wszystkiego dla dobra ukochanej osoby. Zauważyła, że stojący po drugiej stronie pokoju K~onig daje jej znaki. - Idź, idź - powiedziała księżna. - K~onig chce cię pokazać. Nie zdobędziesz dla niego pieniędzy, siedząc tutaj z taką starą kobietą jak ja. - Siedzenie z panią jest bardziej interesujące. - Oczywiście, że tak, kochanie, ale nie po to tu jesteś. Pochyliła głowę, jakby nakazując, by Queenie pocałaowała ją w policzek. Pokój zaczął wypełniać się nowymi gośćmi, zaproszonymi na spotkanie po obiedzie. K~onig - jak właśnie odkryła - nie lubił kłaść się spać i był gotów zrobić niemal wszystko, byle tylko opóźnić chwilę, gdy zostanie sam w swoim apartamencie. Zamiast pozwolić, by jego przyjęcia kończyły się w sposób naturalny około jedenastej, zapraszał zwykle drugą grupę gości. Stanowili ją widzowie i aktorzy, którzy wychodzili właśnie z teatru, politycy wracający z ciągnących się długo w noc posiedzeń Izby Gmin, artyści i pisarze. Gdy z kolei i oni wychodzili, K~onig siadał do pokera albo bakarata. Towarzyszyli mu bogaci, cierpiący na bezsenność ludzie, których zdołał namówić, by zostali na kilka partyjek. Z reguły gra ciągnęła się aż do świtu. Gdy przechodziła przez pokój, jakiś człowiek odwrócił się gwałtownie i w jednej chwili znalazła się twarzą w twarz z Vale'em. Nie wyglądał na uszczęśliwionego. - Wścibiasz nos w moje sprawy - powiedział cicho. - Nie wiem, o czym pan mówi. - Myślę, że wiesz. Kręciłaś się za kulisami, szpiegując mnie? - Oczywiście, że nie. - Więc jak wytłumaczysz to, że K~onig zjawił się w moim biurze przeświadczony, iż Dickie Beaumont nie zrobi żadnego ruchu bez naradzenia się ze mną? - Wygląda na to, że miał rację. David robi film. Powiedział, że włożyłeś pieniądze w jego spółkę. - Och, a więc teraz to już David, czy tak? Tak się składa, że od czasu do czasu rzeczywiście doradzam Beaumontowi. W interesach. Nie jest to rzecz powszechnie wiadoma. I ja nie pragnę, żeby była wiadoma. Czy to jasne? - Oczywiście. - Bardzo się cieszę. Wszyscy mamy nasze małe tajemnice - Vale obdarzył ją lekkim, kwaśnym uśmiechem. - Twoja tajemnica jest bardziej delikatna niż sekrety innych. K~onig wciąż machał jej niecierpliwie, ale jeszcze chwilę stała w miejscu, zupełnie sparaliżowana ze sktrachu, wpatrując się w szerokie plecy Vale'a. Wiedziała o tym, że jedyną drogą do bezpieczeństwa było iść naprzód. Musi odnieść wielki sukces. Stać się tak sławna, żeby Vale nie ośmielił się jej grozić. Zbierając całą swoją odwagę uśmiechnęła się promiennie do K~oniga, po czym podeszła i ujęła go pod ramię. 12. Ponieważ K~onigowi brakowało pieniędzy, zdecydował, że zacznie zdjęcia od ostatniej sceny z "Romea i Julii". Kosztowniejsze zbiorowe sceny zostawił na później. W filmowym biznesie takie postępowanie nie było bynajmniej niczym niezwykłym. Jednak teraz Queenie z trudnością przychodziło zrozumienie, co robi i dlaczego. Przypuszczała, że nieco sympatyczniejszy reżyser wyjaśniłby jej te rzeczy. Ale traktowanie ludzi z sympatią nie należało do metod Szabothy'ego. Wymagał absolutnego posłuszeństwa. Nienawidziła, gdy na nią krzyczano i traktowano jak idiotkę, albo nawet gorzej. Na domiar złego czuła się zdradzona. K~onig, po wprawieniu wszystkiego w ruch, zniknął. Spędzał całe dnie z finansistami i bankierami. Jego myśli wybiegały już ku następnemu filmowi, albo nawet dalej - ku ambitnym planom, nazywanym przez prasę "Hollywood nad Tamizą". Pozbawiony nadzoru K~oniga, Szabothy skupił na niej całą swą uwagę. Pewnego pamiętnego dla niej dnia wykonała trzydzieści siedem prób jednominutowego ujęcia. Żadna go nie zadowoliła. W którymś momencie puściły jej nerwy i uciekła ze sceny. Wróciła, prowadzona przez charakteryzatora i garderobianą niczym dziewica, która ma być złożona w ofierze bóstwu. Kiedy ponownie znalazła się na scenie, Szabothy uniósł brwi i zapytał: - Czy teraz, kiedy już sobie zdrowo popłakałaś, jesteś wreszcie gotowa przyłożyć się do pracy? Dawn spojrzała na niego chłodno. - Nie uciekłam dlatego, że chciałam płakać - powiedziała i zamilkła na chwilę. - Uciekłam, bo miałam ochotę cię zabić. - Brawo! - powiedział Szabothy bezbarwnym głosem, w którym brzmiał niesmak. - Jest jeszcze nadzieja, że będzie z ciebie aktorka. Denerwującą rzeczą było to, iż Queenie wiedziała, że gra coraz lepiej. Pomimo Szabothy'ego, a nie dzięki niemu. Jego żądania zdawały się służyć wyłącznie temu, by było jej niewygodnie. Miał obsesję małych stóp u kobiety. Zmuszał ją, by nosiła buty o jeden numer za małe. W dodatku miały one dziwne, wysokie i krzywe obcasy - Szabothy upierał się, że takie w tamtym okresie noszono. Queenie przypuszczała jednak, że po prostu chciał dostarczyć jej jeszcze jednej trudności do pokonania. W tych okropnych butach chwiała się i kołysała jak statek na wzburzonym morzu. Cierpiała dzień w dzień, niezdolna zadecydować, co powinna zrobić, gdzie szukać ratunku. Nie ośmieliła się naskarżyć K~onigowi na Szabothy'ego. Podświadomie podejrzewała, że może to być kolejny test, któremu poddaje ją K~onig, jakby sprawdzał, czy zdoła to wszystko znieść. Narzekanie uznałby pewnie za dowód braku profesjonalizmu. Ani Lucien, ani Beaumont, nie mogli jej pomóc. Szabothy pogardzał operatorami i chełpił się, że "nigdy nie przyjmuje żadnego gówna od aktorów". Nawet od najwybitniejszych. Siedziała, zagłębiona w ponurych myślach, masując obolałe stopy. Zaczynał się właśnie trzeci tydzień kręcenia filmu. Wiedziała, że jej kariera z powodu Szabothy'ego wisi na włosku. Teraz znów wydzierał się na nią z głębi olbrzymiego studia. Dopiero, gdy usłyszała ten przypominający zgrzyt mechanicznej piły głos, uświadomiła sobie, jak bliska była zrezygnowania ze wszystkiego. - Wszyscy czekamy, panno Queenie, aż zrobisz to dobrze - krzyczał. - To nie takie trudne. Dziecko by sobie z tym poradziło. Słyszysz hałas. Myślisz, że to niania, która przynosi wieści o twoim kochanku. Podnosisz wzrok. Odwracasz twarz na prawo, bo tam właśnie są drzwi. Czy żądam zbyt wiele? Czy sądzisz, że ludzie przyjdą oglądać film, dlatego, że mrugasz oczami jak głupia krowa? Czekasz na wiadomości. Queenie przygryzła wargę. Mniejsza o to, że Szabothy nazywał ją "Queenie" albo "panną Queenie" zamiast Dawn. Prawdziwym problemem było to, że skoro on to robił, pozwalała sobie na to także większość zespołu. - Wyglądam tak smutno, jak tylko potrafię. - Smutno? Jesteś niczym! Jesteś piękną twarzą, to wszystko. Rób to, co ci każę. I - panno Queenie - nie patrz na Chambruna, kiedy do ciebie mówię. To nie on reżyseruje ten film, tylko ja. Przeklinała w duchu nieobecność K~oniga. Ze znużeniem jeszcze raz powtórzyła scenę. Wiedziała, że cokolwiek uczyni, nie zadowoli Szabothy'ego. Ogarnęło ją gorzkie poczucie triumfu, kiedy usłyszała, że znów krzyczy: "Cięcie". Podszedł do niej, jego skórzany płaszcz skrzypiał złowieszczo. Zatrzymał się tuż przy niej w milczeniu. Na chwilę owładnął nią strach. Instynktownie wyczuła, że jedynym sposobem pokonania Szabothy'ego jest sprowokowanie go. Wyciągnął w stronę Queenie egzemplarz scenariusza. Niemal dotykał nim jej twarzy. - Ty głupia krowo - wysyczał. Zastanawiała się, czy odważy się na więcej. Był tylko jeden sposób, by się o tym przekonać. Chwyciła ręką scenariusz, wyrwała Szabothy'emu i rzuciła tak daleko, jak tylko potrafiła. Na scenie w jednej chwili zapadła zupełna cisza. Słychać w niej było jedynie odgłos upadającego na podłogę scenariusza. Spojrzała Szabothy'emu prosto w oczy. Jego twarz zmieniła swój zwykły kolor na szkarłatny, a potem biały. Mięśnie policzków drżały mu tak, jakby przeżuwał swój język. Wyprostował się nagle ukazując, jak bardzo jest wysoki, po czym zdjął lewą rękawiczkę i z rozmachem uderzył Queenie w twarz. Odgłos policzka rozniósł się echem po wszystkich zakamarkach studia. Mistst~uck! - wrzasnął. - Was F~allt dir ein! Queenie poczuła, że płoną jej policzki. Zwycięska czy przegrana, wiedziała tylko tyle, że Szabothy ją uderzył. Przekroczył granicę, posunął się za daleko. Popełnił niewybaczalny błąd. Popatrzyła na niego z taką nienawiścią, że aż cofnął się o krok. - Jesteś skończona! - zasyczał, ale w jego oczach malował się strach. Reżyser miał prawo krzyczeć na aktorkę, obrażać ją i wyśmiewać, ale nie zdarzało się, by ją bił. Tak było wszędzie, nie tylko w Hollywood. Szabothy z powrotem założył rękawiczkę. Przez sekundę Queenie miała wrażenie, że ma zamiar uderzyć ją po raz drugi. Zobaczyła, że Lucien, który najwidoczniej przyszedł już do siebie po tym, co się stało, rzucił się na Szabothy'ego. Nagle z odległego, ciemnego końca sceny dobiegł ich głęboki znajomy głos. W świetle reflektorów ukazał się David K~onig. - Spokój! Bez bójek, proszę - powiedział cicho. Jego szary, filcowy kapelusz przechylił się zawadiacko do tyłu, odsłaniając czoło. Wymachiwał laską. Narzucony na ramiona płaszcz sprawiał wrażenie peleryny magika. Schylił się i podniósł scenariusz. Wręczył go z powrotem Szabothy'emu. Popatrzył na niego znużonym wzrokiem i potrząsnął głową. - Słyszałem, że nie jesteś zadowolony z tej roboty - stwierdził spokojnie. - Nic lepszego nie da się zrobić z tego, co dostałem. Potrzebujesz nowej gwiazdy. - Tak? Rozumiem, że nie czujesz się szczęśliwy widząc efekty swojej pracy. Perfekcjoniści nigdy nie są z siebie zadowoleni. Ale tu, obawiam się, problem jest znacznie większy. - Jaki? - Ja nie jestem zadowolony. Nienawidzę mówienia takich rzeczy, ale myślę, że potrzebujemy nie nowej gwiazdy, ale nowego reżysera. - Nikt nie jest równie dobry jak ja, K~onig. To pewne. - To prawda, Vilmos. Przyznaję. Ale ty nie wydobywasz z Dawn tego, co w niej najlepsze. To także pewne. Przepraszam, to była moja pomyłka. Mówiąc bez ogródek: zwalniam cię. Szabothy patrzył przez chwilę na K~oniga, po czym wzruszył ramionami. Umiał rozpoznać nieodwołalną decyzję. - Bardzo dobrze - powiedział spokojnie. - Skończę tylko dzisiejsze zdjęcia. Potem możesz zastąpić mnie kimś innym. Ale robisz błąd. - Być może. Prawdopodobnie. Ale nie musisz zostawać dziś tutaj, Vilmos. Prawdę mówiąc, ktoś, kto cię zastąpi, już tu jest. Gotowy do pracy. Szabothy poczerwieniał. - Już kogoś zatrudniłeś? - zapytał z oburzeniem, jego oczy błyszczały z wściekłości. - Kogo? Z jakiego śmietnika wyciągnąłeś tego drugorzędnego reżysera? Powiedz mi, żebym mógł na niego napluć! - To ja - odrzek K~onig spokojnie. Zapadło długie milczenie. Szabothy westchnął, łapiąc powietrze jak wyciągnięta z wody ryba. - Długo się tym nie zajmowałeś. Zbyt długo. Stał się nagle grzeczny, nawet miły. W jego głosie brzmiała szczera troska. - Tak czy owak nie możesz finansować, reżyserować i jednocześnie być producentem filmu, Davidzie. Nikt tego nie potrafi. Zbyt wiele lat siedziałeś za biurkiem, spędzałeś czas na dyskusjach w radach nadzorczych, spotykałeś się z bankierami. Zapomniałeś, mój przyjacielu, jak wygląda taka praca. Szabothy wskazał ręką na stygnące światła, trzeszczące nieprzyjemnie, na kamerę i na podłogę z krzyżującymi się elektrycznymi kablami. Tylko ktoś doświadczony mógł przejść przez studio nie potykając się o nie. Na środku sceny, oświetlona punktowym, używanym przy próbnych zdjęciach, reflektorem, stała Queenie. Miała zaciśnięte pięści. Dookoła niej w półmroku znajdowała się co najmniej setka ludzi. Byli wśród nich inspicjenci, rekwizytorzy, majstrzy i robotnicy, specjaliści od dźwięku i technicy. Słowem, mężczyźni i kobiety, których umiejętności dawały im wstęp do tajemniczego świata kina. Czekali, aż ktoś każe im wracać do pracy. Zachowywali się, jak mała armia chwilowo pozbawiona swego dowódcy. - To cię zabije - powiedział Szabothy. - Nie rób tego sam. - Nie boję się reżyserować swoich filmów, Vilmos. Nie jestem jeszcze taki stary. - Nie o tym myślałem - Szabothy popatrzył na Queenie i smutno potrząsnął głową. - Jesteś za stary na to, drogi przyjacielu. K~onig zbladł. - Serwus, Vilmos - powiedział szorstko. Po raz pierwszy w jego głosie zadźwięczał gniew. Szabothy wzruszył ramionami. Zdjął czerwoną chustkę, którą miał zawiązaną na czole. - Wezmę tylko mój kapelusz. - Nie musisz. Zaniosłem go już do twojego samochodu. K~onig podszedł do krzesła Szabothy'ego. Asystent reżysera zdjął już płócienne oparcie i zastąpił go kawałkiem materiału, na którym widniał napis: "David K~onig". Ktoś inny wręczył K~onigowi scenopis. K~onig pstryknął palcami. Podnoszony fotel z kamerą z hałasem zjechał na dół. Reżyser usiadł na nim, zapiął pasy bezpieczeństwa i skinął głową. Queenie zobaczyła, jak unosi się wysoko ponad nią na ruchomym fotelu operatora. Prawdopodobnie K~onig pragnął popatrzeć na scenę z pewnej odległości. A może po prostu chciał przez chwilę zostać sam, wysoko ponad studiem. Westchnął głośno, zapalił cygaro i uniósł megafon. Wzmocnionym przez głośnik miękkim głosem zawołał: - Światła. Zrobić makijaż pannie Avalon. Wracamy do pracy. - Przybliż mnie tam - powiedział i kołysząc się, zjechał na dół. Fotel wisiał teraz tuż nad podłogą. Głowa reżysera znajdowała się na wysokości twarzy Queenie. - Ujdzie - ocenił jej charakteryzację. - Dlaczego stoisz na palcach? - Bolą mnie nogi. K~onig uniósł brwi. - Mam za małe buty - wyjaśniła. - Zdejmij je. W tym ujęciu w ogóle nie widać twoich stóp - wydmuchnął dym z cygara. - Jestem ci winien przeprosiny - oświadczył i nie czekając na odpowiedź, dodał: - Szabothy to był zły wybór. W tym cholernym biznesie zdarzają się takie rzeczy - zamknął oczy. - No dobrze, jest późna noc - powiedział. - Jesteś zmarznięta, samotna i wystraszona. Czekasz na wieści od człowieka, którego kochasz. I który kocha ciebie! Słyszysz hałas za drzwiami. Reagujesz na to całą sobą. - Ale co mam robić? K~onig okazał się cierpliwy. - Nie ma znaczenia, co robisz. Liczy się to, co czujesz. Jeśli będziesz czuła to, o czym mówię, automatycznie zrobisz to, co powinnaś. Sama z siebie. Czy byłaś kiedyś przerażona i samotna, Dawn? - Tak - powiedziała niepewnym głosem. - No widzisz. Więc teraz też bądź wystraszona i samotna. Zszedł na dół, ustępując miejsca Lucienowi. - Daj inną przesłonę - polecił, siadając na płóciennym krześle z rękoma złożonymi na swojej lasce. - Akcja! - zawołał. Queenie usłyszała klaps i spojrzała na K~oniga. Na jej twarzy malowała się głęboka wdzięczność - czyż nie wylał w końcu tego wstrętnego Szabothy'ego? Odwracając głowę, szeroko otworzyła oczy. Reżyser uśmiechnął się do niej z aprobatą. A może było w tym uśmiechu coś więcej? - zastanawiała się przez ułamek sekundy. Nagle zrozumiała, czego od niej oczekuje. Poczuła to. Wyciągnęła ramiona ku drzwiom, jakby za nimi znajdowało się wszystko, czego w życiu pragnęła - sława, bogactwo, sukces i bezpieczeństwo. Pobiegła ku nim. Lucien przesuwał za nią wózek z kamerą. Znajdował się tak blisko, że mogła go dotknąć. - Cięcie - usłyszała głos K~oniga. Brzmiało w nim zadowolenie. - Gotowe. Wywołajcie to. Ze wszystkich stron studia rozległy się brawa. Na początku ciche, potem coraz głośniejsze. Queenie wiedziała, że po części są to oklaski dla K~oniga. Po latach bycia producentem powrócił do punktu, z którego zaczynał - jeszcze zanim ona przyszła na świat. Cały zespół stał się właśnie świadkiem wielkiego powrotu, który miał stać się legendą. Oglądali scenę reżyserowaną przez jednego z pionierów kina, człowieka, który swój pierwszy film nakręcił przed wojną światową. Ale Dawn wiedziała również, że po części klaskano także jej. K~onig podniósł się sztywno i również zaczął klaskać. Wkroczył na zalaną światłem scenę, ujął jej dłoń i złożył na niej pocałunek. Popatrzył na nią z uśmiechem. - Dziękuję, Dawn - powiedział po prostu. - Udowodniłaś, że się nie myliłem. Queenie miała teraz swoje własne krzesło. Z tyłu umieszczono na nim jej imię i nazwisko: "Dawn Avalon". W ten sposób stała się gwiazdą. Siedziała teraz na nim skulona, zziębnięta i odrętwiała ze zmęczenia. Na ramiona miała narzucony płaszcz. Obok niej, na krześle K~oniga leżał egzemplarz "Daily Express". Wzięła go do ręki, by spojrzeć na fotografię reżysera. "David K~onig uruchamia King Films" - głosił podpis pod zdjęciem. Odwróciła stronę, "Impresario David K~onig" - przeczytała słowa, od których zaczynał się artykuł - "oświadczył dzisiaj, że utworzył ogólnobrytyjskie przedsiębiorstwo filmowe, z kapitałem wynoszącym ponad milion funtów. Pan K~onig reżyseruje osobiście pierwszy z planowanych przez tę wytwórnię filmów - "Romea i Julię". Grają w nim Richard Beaumont i pełna uroku debiutantka, Dawn Avalon. W kolejnych filmach zagrają lady Cynthia Daintry i Margot Feral. Zostały one zaangażowane do filmowej wersji: "Wojny i pokoju". Wśród dyrektorów King Films Ltd., znajdują się: Markiz Arlingtonu (honorowy prezes), pan Dominique Vale i pan Solomon Goldner. Więcej informacji na stronach z notowaniami giełdowymi". Przekartkowała gazetę, szukając dalszego ciągu. W końcu znalazła tekst z pierwszej strony rozszerzony o liczne szczegóły. Wiele z nich było dla niej niezrozumiałych. Dowiedziała się, że K~onig z wdzięcznością przyjął posadę naczelnego dyrektora i ogłosił, że King Films kupiło stare studio filmowe "Path~e - Gaumont" w Teddington od Sigsbee Wolffa, bardzo bogatego kalifornijskiego potentata filmowego, który krótko flirtował z brytyjskim przemysłem kinowym. K~onig obiecywał, że zrobi z "Path~e - Gaumont" "najnowocześniejsze studio na świecie". Corbusier - wyjawił - już pracuje nad rysunkami. Bohater tych wszystkich prasowych notatek stał teraz w rogu ciemnego studia, pogrążony w rozmowie z szefem stolarzy. Stolarz skarżył się K~onigowi, że jego ludzie się przemęczeni. Biorąc pod uwagę akcent K~oniga i cockney, którym mówił stolarz, wydawało się, że ci ludzie nie mogą się ze sobą porozumieć. Jednak Queenie widziała z daleka, że jakoś się dogadywali. Wcale jej to zresztą nie zdziwiło. Reżyser błagał, usprawiedliwiał się, przymilał i pochlebiał rozmówcy. Gdy skończył, stolarz palił jedno z wielkich cygar K~oniga, a jego ludzie znów zaczęli stukać młotkami. K~onig uwielbiał rzeczy wielkie. Kiedy zobaczył miejsce przeznaczone do kręcenia sceny balu, po prostu potrząsnął głową i powiedział: - Musi być większe. Następnego dnia pokazano mu dekoracje dwa razy większe. Spojrzał na nie z niezadowoleniem. - Jeszcze większe - zażądał i ponownie utkwił wzrok w katalogu rzadkich książek. Stolarze pracowali przez całą noc, a rano K~onig zwrócił się do zmęczonego kierownika artystycznego i powiedział po prostu: - Dziękuję, drogi chłopcze. Ale kiedy ja mówię duże, mam na myśli naprawdę duże! I po raz kolejny wszystko przebudowano, tworząc największe dekoracje w historii angielskiego kina. Reżyser nie liczył się z kosztami. Kiedy zobaczył kostiumy Queenie, nie krył swego niezadowolenia. - Coś jest nie w porządku - narzekał. - Ona nie wygląda na dostatecznie szczęśliwą. Przyjrzał się jej sukni, fryzurze. Usiadł, przygnębionym wzrokiem wpatrując się w jej makijaż. Po chwili jego oczy zabłysły za grubymi szkłami okularów. - Naszyjnik - powiedział. - Ta cholerna sztuczna biżuteria. - Oczywiście, że jest sztuczna - zaprotestował projektant. - Ale na filmie będzie wyglądać zupełnie jak prawdziwa. - Być może. Ale nie czuje się, że jest prawdziwa. Żadna kobieta nie może być naprawdę szczęśliwa, mając na sobie fałszywe brylanty, mój przyjacielu. W ciągu godziny przybył człowiek od Cartiera. Nosił czarny wizytowy płaszcz i ściągnięte paskiem spodnie. W ręku trzymał małą czarną kasetkę. Otworzył ją kluczem, ukazując bezcenny naszyjnik ułożony na czarnej aksamitnej poduszeczce. - Jest ubezpieczony na sto tysięcy funtów - powiedział nerwowo. - Nie zawracaj mi głowy szczegółami - K~onig założył Dawn naszyjnik, z wprawą zapinając zameczek. - Tak lepiej - stwierdził. Ku jej zaskoczeniu miał rację. Scena "zagrała się sama". I nigdy Queenie nie wyglądała piękniej. K~onig zawsze ma rację, pomyślała Queenie, kiedy podszedł i cicho usiadł obok niej. Wyglądał na zmęczonego, ale zawsze robił takie właśnie wrażenie. - Przeczytałam wszystko, co o panu piszą - powiedziała. - Tak? Niezła historia, czyż nie? Niektóre fakty są nawet prawdziwe. - Brzmi to bardzo intrygująco. Co to wszystko znaczy? Wzruszył ramionami. - Prawda nie jest tak intrygująca. Nie mam dostatecznie dużo pieniędzy, żeby zrobić to, co zamierzam. Ale zdobędę resztę. Bardzo ważne jest, żeby skończyć ten cholerny film. Jeśli ludzie włożyli już swoje pieniądze w interes, nie trzeba wielkiego oszustwa, by dostać od nich więcej. Ale należy im pokazać, że coś się dzieje. Inaczej robią się nerwowi. - Do czego, na Boga, potrzebny był panu Goldner? - Namówiłem go, żeby zainwestował w to trochę pieniędzy. Sądzę, że dobrze jest mieć kogoś takiego w Radzie Nadzorczej. Ma dużo zdrowego rozsądku. Oprócz tego potrzebujemy Żyda. Nikt w Anglii nie zaufa przedsiębiorstwu, w którego władzach nie zasiada co najmniej jeden człowiek o żydowskim nazwisku. Anglicy wierzą w żydowską rozwagę w interesach. Wkrótce nadejdzie czas, kiedy będziemy musieli trochę się tobą popisać. Rozmawiałem z Basilem. Wynająłem go, jak wiesz. Lis pilnujący kurczaków. No cóż, zobaczymy. Przez ten czas załatwiliśmy ci już kilka kolumn. - Popisać się mną? Jak? - ciekawiło ją, o jakich kolumnach jest mowa, ale nie chciała zadawać zbyt wielu pytań naraz. - Powinnaś się pokazywać na przyjęciach, w teatrze i na premierach filmów. To, co robisz tutaj przed kamerą, jest ważne. Ale to tylko połowa roboty. Jak spędzasz wieczory? - Wracam razem z Lucienem do domu. Po dziesięciu czy dwunastu godzinach pracy tutaj oboje jesteśmy śmiertelnie zmęczeni. I szczęśliwi, że możemy położyć się do łóżka - dodała, uświadamiając sobie w tym momencie, że nie powinna była tego mówić. - Mazel tov - powiedział K~onig. Na jego twarzy wyraźnie odmalowała się zazdrość. - Niestety, nie wolno tak robić. Po pierwsze - gwiazdy nigdy nie są zmęczone. W każdym razie nie okazują tego publicznie. Oczekuje się od nich także, że nie będą chorować, ani wpadać w depresję. Publiczność żąda, by gwiazdy były zawsze piękne i szczęśliwe. I ma prawo tego oczekiwać. To oni kupują bilety. Możesz robić, co ci się żywnie podoba, bylebyś tylko nie odbierała im złudzeń. Poproszę Basila, żeby zaplanował dla ciebie towarzyskie spotkania. - Lepiej będzie, jeśli uprzedzę Luciena. K~onig wzruszył ramionami. - Och, nie ma potrzeby zawracać mu głowy - powiedział lekko, przykrywając ręką jej dłoń. - On gwiżdże na to, ile te rzeczy kosztują - stwierdził z zachwytem Basil Goulandris. - Kiedy mnie wynajmował, ucięliśmy sobie krótką pogawędkę na temat moich wydatków. Czy wiesz, co powiedział? Będę się martwił tylko wtedy, jeśli okażą się za małe! Oczywiście K~onig nie wydaje swoich pieniędzy, ale zawsze... - W takim razie czyje to pieniądze? - zapytała Queenie, rozglądając się po nowym biurze Goulandrisa przypominającym galerię sztuki. Najwyraźniej dziennikarzowi bardzo służyła nowa zdobyta zamożność. W dziurkę od guzika w klapie marynarki wpięty miał kwiatek. Przybrał na wadze z pięć kilogramów. Mrugnął okiem do Queenie. - Vale'a. Twojego przyjaciela Goldnera. Arlingtona. Wydałby i moje, gdyby udało mu się namówić mnie do kupienia kilku udziałów. I twoje. Większość pieniędzy dostał od banków i Towarzystwa Ubezpieczeniowego. K~onig, jeśli się tylko postara, potrafi wyczarować pieniądze z pustego sejfu. - Wygląda na to, że panu też nieźle się wiedzie. Goulandris z nieskrywaną satysfakcją rozejrzał się po gabinecie. - Dziękuję, nie najgorzej. Powiem ci, czego się nauczyłem. Ludzie tacy jak K~onig są bardzo dumni. Chcą tylko tego, co najlepsze. W rezultacie nie szanują ludzi, którzy nie potrafią tego zrozumieć. Nie ma sensu oszczędzać, jeśli pracuje się z człowiekiem gardzącym oszczędnością. Ty nieźle sobie radzisz, jeśli wolno mi to powiedzieć. - Przypuszczam... Nie miałam czasu zbyt dużo o tym myśleć. Zawsze myślałam, że będę szastać pieniędzmi na zakupach, gdy tylko będzie mnie na to stać. Ale teraz jestem albo zbyt zajęta albo zbyt zmęczona. - Taka jest cena sławy, moja droga. Ciężko pracowałem, żeby uczynić cię sławną. Możesz więc mnie za to winić. Szczerze mówiąc, myślę, że K~onig nie zmarnował pieniędzy, które mi zapłacił. Widziałaś to? - przekartkował "Daily Express" i podsunął jej stronę z tekstem Williama Hickeya. Zobaczyła swoje zdjęcie z K~onigiem zrobione na premierze nowej sztuki Noela Cowarda. Queenie przyjrzała się badawczo fotografii. Uznała, że zbyt często nosi różową suknię od Molyneuxa. Potrzebowała więcej ubrań. Dużo więcej. Zapamiętała, że musi porozmawiać o tym z K~onigiem. - Jak się miewa Lucien? - zapytał Goulandris. - Dobrze. - Nie było to całkowicie zgodne z prawdą. Chambrun robił wrażenie solidnie poirytowanego. K~onig przetrzymywał ją do późnej nocy, "popisywał się nią", jak to nazywał. Lucien tymczasem pracował samotnie w studiu, zajęty montażem filmu. - To dobrze. Pytam tylko dlatego, że niektórzy dziennikarze mogliby mu dokuczać. - Z jakiego powodu? Goulandris wręczył jej plik prasowych wycinków. Peter Pindar z "Daily Mail" także zamieścił fotografię Dawn. Umieszczony nad zdjęciem tekst głosił: "Wszystkie głowy odwracały się na widok słodkiej Dawn Avalon, kiedy przybyła na wytworne przyjęcie, by pożegnać żonę Sigsbee Wolffa, która wraca jutro do Kalifornii. Panna Avalon, ubrana na różowo, zjawiła się pod rękę z panem K~onigiem. Plotki mówią, że jego głowa także odwracała się w jej stronę. I nic w tym dziwnego..." "Evening Standard" wydrukował zdjęcie Dawn, Beaumonta i K~oniga na tle dekoracji do "Romea i Julii". Reżyser stał między ubranymi w kostiumy aktorami trzymając rękę na nagich ramionach Dawn. Patrzyła na niego, uśmiechając się. Jej oczy błyszczały z podziwu. Widoczne to było nawet na tej niewyraźnej, gazetowej fotografii. Cygaro K~oniga przechyliło się beztrosko. Za nimi, na drugim planie stał Lucien. Kamera częściowo zasłaniała jego twarz. Podpis pod fotografią głosił: "Czy dla trzech nie jest za ciasno?". - Teraz rozumiem, co miał pan na myśli - powiedziała, wręczając mu z powrotem wycinki. - Czy i za to mam panu podziękować? - Nie. Moi współpracownicy - byli współpracownicy - wyciągają własne wnioski. Nie ma romansu, nie ma tematu. Takie są reguły tej gry. Oczywiście skandal jest lepszy, ale my tego nie chcemy, prawda? Ach, otóż i Wielki Człowiek we własnej osobie. Spóźniony jak zwykle. Drzwi otworzyły się i do gabinetu wkroczył K~onig. Pocałował Dawn w rękę, skinął głową Goulandrisowi i z widoczną ulgą usiadł w skórzanym fotelu. - Zanim zapomnę - powiedział - potrzebujesz trochę nowych ubrań. Ostatnio dwukrotnie fotografowano cię w tej różowej sukni od Molyneuxa. To niewskazane. Gwiazda nie powinna nigdy zakładać tej samej sukienki dwa razy z rzędu. Jak zwykle, pomyślała, wyprzedzał ją o krok. Ciekawiło ją, czy to K~onig wymyśla historie dla prasy i podsuwa je dziennikarzom. Jednak w gruncie rzeczy wątpiła w to. Nie dlatego, by uważała, iż nie jest do tego zdolny. Patrząc na fotografię widziała jednak, że jej uczucia w stosunku do K~oniga, aczkolwiek niejasne, są po prostu zbyt silne, żeby można je było ukryć. Nie mogła z całkowitą pewnością określić, jakie to uczucia. Zresztą wcale nie miała ochoty ich analizować. Bez wątpienia K~onig ją fascynował. Imponowało jej, że jak czarnoksiężnik potrafi sprawić, by działy się różne niewiarygodne rzeczy. Jak mogłaby nie czuć wdzięczności do człowieka, który zdecydował się zrobić z niej gwiazdę? I wydał fortunę, by udowodnić, że ma rację. - Wszystko, jak dotąd, idzie bardzo dobrze, Davidzie - powiedział Goulandris, potrząsając wycinkami prasowymi. - Ale gazety chcą wiedzieć więcej o Queenie. Jej dzieciństwie i tak dalej... - Po pierwsze, pamiętaj, że to Dawn. Ile razy muszę to mówić? Sprawa "Queenie" skończyła się. Spojrzał na Dawn i zmarszczył brwi. - Ty także. Tak długo, jak będziesz myślała o sobie jako o Queenie, wszyscy inni też będą tak o tobie myśleć. A jeśli chodzi o dzieciństwo, mamy to, czego nam potrzeba. Angielscy rodzice w Indiach. Pałac maharadży. To naprawdę doskonałe. - Który maharadża? Ludzie na pewno o to zapytają. K~onig popatrzył na nią pytająco. Przyszło jej na myśl, żeby skłamać, ale uznała to za zbyt ryzykowne. Jeśli wymieni któregoś z maharadżów, a on wszystkiemu zaprzeczy, może to mieć niekończące się i kłopotliwe skutki. - Wolałabym tego nie mówić. K~onig zapalił cygaro. Nie wywierał na nią nacisku. - Myślę, że to oczywiste, iż Dawn nie chce sprawiać kłopotu swoim rodzicom... i tak dalej. Trochę tajemniczości nie zaszkodzi. - Nie, przynajmniej tak długo, jak nie będzie nieprzyjemnych niespodzianek. K~onig uznał słuszność uwagi Basila. - Czy kryje się w tym jakaś nieprzyjemna niespodzianka? - zapytał. - Nie - skłamała. Łatwo było zauważyć, że reżyser jej nie wierzy. Ale słuchając go nauczyła się, że i on ma własne sekrety, jeśli chodzi o te sprawy. Jego dzieciństwo stanowiło temat, którego twardo unikał. Rzadko zdarzały się okazje, przy których powracał do przeszłości. A kiedy już to robił, starał się tak pogmatwaŁ sprawę swojego pochodzenia, że często beztrosko przeczył samemu sobie. Kiedy pewien reporter zapytał go, czy ma coś do ukrycia, K~onig, być może zgodnie z prawdą, powiedział: "nie coś, mój drogi przyjacielu - wszystko!". Pomyślała, że K~onig prawdopodobnie rozpoznaje w niej pokrewną duszę. Sam zmyślał na swój temat, a teraz zajmował się wymyślaniem jej życiorysu. W ogóle nie interesowało go, kim była naprawdę, ani co robiła wcześniej. Wolał zaczynać od czystej kartki. Przynajmniej na tyle czystej, na ile tylko zdołał ją wytrzeć. - Zbyt dużo szczegółów zawsze rodzi niebezpieczeństwo - powiedział. - Publiczność interesuje się teraźniejszością. I może trochę przyszłością. Ale z pewnością nie przeszłością. Nikogo nie obchodzi to, że pracowałaś u Goldnera. Nie uwierzyłabyś, w jakich miejscach odkrywano gwiazdy. To w niczym nie przeszkadza być dobrą aktorką. Tego już się od niego nauczyła. K~onig nie wierzył, by ktoś mógł rozpoznać w gwieździe kogoś zwyczajnego, twarz z przeszłości. Gwiazda bowiem była istotą zupełnie różną od zwykłych zjadaczy chleba. Z jego punktu widzenia gwiazdy nigdy nie jeździły autobusami, ani nawet taksówkami. Nie miewały dzieci, nie zakładały przypadkowych, starych ubrań i nie pozwalały, by widywano je publicznie, a tym bardziej fotografowano bez makijażu. Nalegał, by Dawn przywożono do studia samochodem. Postanowił także, że powinna to być biała a nie zwyczajna czarna limuzyna. Zdecydował również, że jej ulubionymi kwiatami mają być białe gardenie. Wydawało mu się, że mają one nieco egzotyczny urok. Gdziekolwiek się teraz ruszyła, Queenie znajdowała je pływające w kryształowych wazach. - Pytają, jakie są teraz twoje plany - powiedział Goulandris. - Powiedz im, że właśnie kupiłem "Powód rozwodu". - Za ile? - Pięćdziesiąt tysięcy funtów. - To mnóstwo pieniędzy jak na kupno sztuki! - Miałbyś rację, gdyby to była prawda. Ale któż temu zaprzeczy? Na pewno nie autor. Biedny facet. Następnym razem podniesie cenę. Goulandris wydął policzki. - Jest nieźle. Cynthia Daintry chce dostać tę rolę, wiesz o tym. - Wiem. Ale to coś dla Dawn. Salonowa komedia pełna seksu - Anglicy kochają rzeczy tego rodzaju. Weź dla nas bilety na jutrzejszy wieczór. Lepiej, żeby Dawn to zobaczyła. Nie zapytał jej, czy ma czas. Nie mogła nic poradzić na to, że zachowywał się, jakby był jej właścicielem. Nie miała zresztą nic przeciwko temu. Pozwalała mu kierować jej życiem, ponieważ robił to naprawdę dobrze. - Czy będzie pan to reżyserował? - zapytała, obdarzając K~oniga uśmiechem, który był jednocześnie porozumiewawczy i pełen uroku. Zwykle nienawidził pytań zadawanych wprost. Jednak jej najczęściej na nie pozwalał. Czasami, kiedy nie miał ochoty odpowiadać, wysuwał dolną wargę i marszczył brwi. Tym razem wyraźnie pytanie sprawiło mu przyjemność. - Możliwe - odrzekł. - Chciałabyś, żeby tak było? Skinęła głową. Nie kłamała, K~onig wiedział, jak nią pokierować. Następny Szabothy stanowił ostatnią rzecz, jakiej by sobie życzyła. - Zobaczymy - powiedział. - Bóg mi świadkiem, że nigdy nie czułem się młodszy. To lepsze niż wyjazd do wód. Możemy dodać kilka wspaniałych scen w sypialni. Erotycznych, ale w bardzo dobrym guście. Spodobają się w Hollywood, moja droga. Znajdziemy kogoś, kto uszyje dla ciebie najcudowniejszą bieliznę. Basil, dowiedz się, kto jest najlepszy w Paryżu... - na chwilę zamknął oczy. - Dlaczego nie ma dobrych opowiadań? - zapytał, jakby to Goulandris był za to odpowiedzialny. - Parę dni temu czytałem całkiem dobre opowiadanie - powiedział dziennikarz. - O kobiecie, która zabiła swojego męża podczas wycieczki na safari. - To chyba Hemingwaya? Czytałem. Też mi to przyszło do głowy. Można by zmienić tę historię tak, by uczynić ją bardziej angielską. - Coś w sam raz dla Beaumonta. Trochę się niecierpliwi. - To mu nie zaszkodzi. W końcu znajdziemy coś i dla niego. Goulandris nie miał jednak zamiaru ustąpić. - Nie w tym rzecz. On chce zrobić film z Cynthią. Wiesz, że jej to obiecał. A ty obiecałeś to jemu. - Proszę, przestań przypominać mi o moich obietnicach. Nie ma nic bardziej męczącego. - K~onig wstał i zaczął spacerować po pokoju. - Obraz Afryki powinien przypominać szkic Guysa, rozumiesz... Oszczędny, szorstki, z dokładnymi szczegółami, oddającymi strach. "Lęk w drobinie pyłu", jak napisał Browning... - Yeats - poprawiła automatycznie Queenie. Popatrzył na nią. - Najpierw Tennyson, teraz Yeats! Jesteś pełna niespodzianek. Interesowałaś się poezją? - Nie. Ale miałam w Indiach nauczyciela, który czytał to dla mnie na głos. - W pałacu maharadży? - zapytał K~onig z chytrym uśmiechem. Podszedł i położył dłoń na jej ramieniu. - Podoba mi się pomysł nakręcenia filmu w koloniach. To takie tanie i bardzo patriotyczne. Nie ma lepszego sposobu na zrobienie pieniędzy, niż pokazać przez chwilę trzepoczącą flagę. Cynthia także może być dobra w roli kobiety. Jest niebieskooką blondynką. Doskonale nadaje się na zepsutą, bogatą angielską dziwkę... - Wcale nie sądzę, żeby była kimś takim - powiedziała Queenie. - Zgoda. Ale tak wygląda. Beaumont mógłby zagrać męża, jeśli rozbudujemy rolę. Albo może białego myśliwego? - Białego myśliwego - zdecydowała Dawn. - Czy to romantyczna rola? - Brawo! Zaczynasz rozumieć filmowy biznes. Możemy dostać wielkiego amerykańskiego aktora do roli męża. To sposób, by zapewnić sobie rozpowszechnianie filmu w Stanach Zjednoczonych. Tutaj powiemy, że to film Beaumonta, a w Ameryce, że Gary Coopera, czy kogoś tam innego. Pytanie tylko, czy Richard zechce pojechać do Afryki. Szczerze mówiąc, nie sądzę, żeby uszczęśliwił go pomysł spędzenia dwóch czy trzech miesięcy w buszu... - Nairobi wcale nie jest buszem - powiedział Goulandris. - Mogłabym porozmawiać z Cynthią - zaproponowała Queenie. - Być może ona potrafi go namówić. - Doskonale. Zrób to. Powinienem cię zrobić moim zastępcą. Byłaby to jednak wielka strata. Czy nie pora już na lunch? Umieram z głodu. Goulandris zerknął na zegarek. - Wpół do pierwszej. - Zamów stolik u Ritza, Basilu. Dawn powinna się tam pokazać. Nie zapomnij zapisać mi nazwisko szefa kelnerów, żebym go nie zapomniał. Jest tylko jeden problem. - Z Ritzem? - Nie, nie, z Afryką. Kto będzie reżyserował? Cokolwiek powiesz o Nairobi i tak nie pojadę tam osobiście. To zajęcie dla młodego, energicznego człowieka. Chciałbym znaleźć kogoś nowego. Queenie poczuła, że delikatnie przesunął ręką w dół po jej plecach. Wyglądało to tak, jakby nie zdawał sobie sprawy z tego, co robi. Robił wrażenie bardzo zamyślonego - przypominał sobie wszystkich znanych mu reżyserów. Z drugiej strony jednak Dawn wiedziała, że K~onig nie należy do ludzi, którzy robią cokolwiek przypadkowo. Dotknięcie jego ręki nie było wcale nieprzyjemne. Stanowiło dowód ich zażyłości i zaufania. Wiedziała, że gdyby tylko poruszyła się lub pochyliła do przodu, K~onig cofnąłby rękę. Nie drgnęła jednak. - Oczywiście, jest jeszcze jedna możliwość... - powiedział K~onig z naciskiem. Zachowywał się, jak człowiek uspokajający konia. - Myślę o tym, by dać Chambrunowi szansę. Mógłby nakręcić ten film. Goulandris popatrzył na niego ze zdziwieniem. - Czy to nie zbyt ryzykowne? - Nie dbam o ryzyko. Chłopak chce reżyserować. Jest młody i zdrowy - klimat i niespodziewane kłopoty nie będą miały dlań większego znaczenia. Oprócz tego, że musimy kręcić całość za jednym razem. Teraz pojedzie do Afryki tylko po to, by sfilmować miejsce akcji, plenery. To nam pozwoli rozstrzygnąć, czy da sobie radę z całym filmem. Jeśli zrezygnujemy, zawsze mogę na pniu w Hollywood sprzedać nakręcony materiał. W najgorszym razie można by po prostu przerwać zdjęcia. Potrzebuję doświadczonego kierownika produkcji, ale to nie problem. Znam odpowiedniego człowieka. Uśmiechnął się do Queenie. Jednak jego oczy patrzyły twardo zza okularów. Poddawał ją kolejnej próbie. Gdyby zaprotestowała, Lucien straciłby szansę na reżyserowanie. Bardzo prawdopodobne, że K~onig zacząłby się interesować jakąś inną kobietą. Nie należał do tych, którzy by bez powodu zawracali sobie głowę ludźmi strojącymi fochy. Jeśli Queenie się zgodzi, miałby ją tylko dla siebie przez kilka miesięcy. Dobrze to wymyślił. - Co o tym sądzisz, Dawn? - zapytał. Jego długie zmysłowe palce błądziły po jej plecach. Były zaskakująco silne. - Myślę, że bez namysłu skorzysta z takiej okazji. Zawsze marzył o czymś takim. - A co z tobą? Wy dwoje będziecie przez jakiś czas rozdzieleni. Nie mogę cię z nim puścić. Musimy dbać o to, żeby o nas pisali. I zacząć kręcić nowy film. Wiem, że dużo wymagam... to wielkie poświęcenie. Czy to nie będzie ponad twoje siły? Podniosła wzrok na K~oniga. - Nigdy nie stanę mu na drodze, Davidzie - powiedziała. Nigdy wcześniej nie nazywała go Davidem. - Poza tym to nie będzie trwało wiecznie. K~onig popatrzył na nią i skinął głową. Usłyszał to, co chciał usłyszeć. - Z pewnością będziesz za nim tęskniła. Ale podobnie jak jego, czeka cię dużo zajęć. Taki już jest nasz zawód. W każdym razie będziesz pod moją opieką... Zdjął rękę z jej pleców. - Pójdziemy teraz na lunch - ujął dłoń Dawn, lekko ściskając palce. - Czuję, że podjąłem słuszną decyzję - powiedział pogodnie. Objął ją ramieniem i poprowadził ku drzwiom. Wiedziała, że była to nie tylko decyzja K~oniga, lecz także jej decyzja. - Rozmażesz mi makijaż. Stała w skupieniu przed lustrem w łazience. Źrenice jej oczu zwęziły się ze zniecierpliwienia. Lucien zawiązał ręcznik dookoła bioder, ukrywając erekcję. Zmieniając temat, próbował ukryć swoje zakłopotanie. - Dokąd się wybierasz? - zapytał ostro. - Na lunch z jakimiś amerykańskimi dziennikarzami. Zawiozą mnie tam samochodem K~oniga. - Może to odwołasz, Queenie? Pójdziemy do łóżka. Albo po prostu spóźnisz się trochę. Ludzie są przekonani, że gwiazdy filmowe zawsze się spóźniają. W każdym razie tak z pewnością uważają amerykańscy dziennikarze. Queenie nigdy się nie spóźniała. Pewne nauki matki pozostały dla niej święte. Spośród nich szczególnie wzięła sobie do serca grzeczność, schludność, czystość i punktualność. Vicky wbiła jej to do głowy tak mocno, że teraz stało się już częścią jej osobowości. Nie umiała się spóźniać, tak samo jak nie umiała przestać oddychać. - Nie mogę tego zrobić - stwierdziła stanowczo, jednocześnie malując pomadką usta. Zabrzmiało to tak, jakby chciała wyrzucić go z pokoju. Chambrun nie poruszył się. - Kilka miesięcy temu nie powiedziałabyś "nie". Z uwagą przyglądała się swoim brwiom. - Kilka miesięcy temu nie byłam gwiazdą filmową. Posłuchaj, Lucien. Nie powiedziałam, że nie chcę iść z tobą do łóżka. Nie powiedziałam, że to nie sprawia mi przyjemności. Powiedziałam tylko, że teraz nie mogę iść z tobą do łóżka. - Nie pojmuję już, czego chcesz, Queenie. Przerwała robienie makijażu, westchnęła i popatrzyła na jego odbicie w lustrze. - Między innymi nie chcę być uważana za czyjąś własność. Pochyliła się lekko, zakładając biustonosz. Robiła to w sposób zupełnie dla niej naturalny. Nie uświadamiała sobie, że w Lucienie taki gest budzi liczne erotyczne skojarzenia. Być może dlatego, że kiedy się pochyliła jej raczej niewielki biust zdawał się być większy, jędrny, delikatnie drżący, o doskonałym kształcie. Lucien nie poruszył się, wpatrując się w nią intensywnie. Miała na sobie tylko biustonosz. - Ach, Queenie - powiedział. - Cóż się z nami stało? Była na niego wściekła. Podobnie jak Morgan, Lucien nie potrafił ukryć, że ma jej za złe to, iż odniosła sukces. Pragnął ją mieć tylko dla siebie. I sam dyktować warunki ich związku. Z trzaśnięciem gumki wciągnęła majtki. - Dawn - poprawiła go twardym głosem. Tydzień później siedzieli obok siebie w białej limuzynie. Chociaż raz nie padało. Wielki samochód przepychał się powoli przez uliczny korek. Skręcili w Leicester Square. Posuwali się w stronę Teatru Odeon. Z przodu widziała światła dwóch olbrzymich reflektorów, krzyżujące się w niskich chmurach. K~onig ściągnął ten pomysł z Hollywood. Cały plac pełen był samochodów i ubranych wieczorowo ludzi. Gapie tłoczyli się za barierkami. Porządku pilnowali konni i piesi policjanci. Prowadzone przez szoferów limuzyny podjeżdżały kolejno, by wysadzić swoich pasażerów przy jarzącym się światłami, ozdobionym kwiatami wejściu do teatru. Na wielkiej tablicy nad wejściem zobaczyła swoją twarz. Miała piętnaście metrów wysokości i ogromne oczy, błyszczące w światłach reflektorów. Jej długie na metr usta rozchylały się lekko, jak do pocałunku. Ubrany w błyszczący mundur szwajcar otworzył drzwiczki samochodu. - Powodzenia, kochanie - szepnął Lucien. Nie usłyszała go jednak. Wysiadła z samochodu. David K~onig już na nią czekał. Miał na sobie biały krawat i frak. Ustawieni w szeregu trębacze, ubrani w średniowieczne kostiumy, podnieśli do ust instrumenty. Rozległy się fanfary. Światła oślepiły ją, właściwie nic nie widziała. Ze wszystkich stron rozlegały się trzaski migawek aparatów fotograficznych. Błyskały flesze. Niektóre aparaty znajdowały się o kilka centymetrów od jej twarzy. Uśmiechnęła się w stronę tych oślepiających błysków. Widziała lśniące siwe włosy K~oniga. Skierowała się ku niemu. Myślała tylko o tym, by nie nadepnąć na uszyty z piór kraj długiej, wieczorowej sukni. Z tłumu dobiegł ją czyjś głos: - Kto to jest? W ciszy zapadłej po umilknięciu fanfar drugi głos, tak czysty i głośny jak dźwięk dzwonu, odpowiedział: - Nie bądź durniem, do cholery. To oczywiście Dawn Avalon! Kiedy K~onig ujął ją pod ramię i poprowadził do foyer, usłyszała burzę oklasków. W końcu udało jej się uwolnić od Queenie Kelley. 13. - Nigdy nie czytałem takich recenzji - powiedział K~onig, wycierając jedwabną chusteczką swe okulary. Zawsze zakładał je do czytania. - "Daily Express" pisze: "Brytyjski przemysł filmowy wreszcie osiągnął dojrzałość". O mnie: "Kapelusze z głów przed Davidem K~onigiem"!. To miłe. O tobie, Dawn, piszą: "Dzięki swej błyskotliwej grze, Dawn Avalon w jednej chwili znalazła się na najwyższych szczytach królestwa gwiazd!" Nieźle. Koło południa zacznie tu dzwonić cały świat. Lepiej uprzedź sekretarki, Basil. - Pozwoliłem sobie wynająć dwie dodatkowe telefonistki, by obsługiwały centralę i odbierały gratulacje. - Brawo! Widać, że myślisz. I w dodatku jesteś optymistą. To mi się podoba. Dawn, kochanie, chodź, usiądź tu przy mnie i czytaj o swoim triumfie. Nie każdego dnia zdarza się, by wszystkie gazety w kraju miały o tobie coś miłego do powiedzenia. A więc chodź tu i ciesz się sukcesem. Mój Boże, czuję się o dwadzieścia lat młodszy! - Wyglądasz młodziej - powiedziała Dawn. - Choć nie mam pojęcia, jak to możliwe o tak wczesnej godzinie. - Jesteś zbyt uprzejma - K~onig pocałował ją w rękę, gdy usiadła na sofie obok niego. Wciąż nie wypuszczał jej dłoni z uścisku. - Dobrze się bawiłaś? - Nigdy w życiu nie bawiłam się lepiej! Mówiła prawdę. Zdecydowała o tym obecność publiczności. To zmieniło wszystko. Wcześniej widziała już siebie na ekranie, oglądała fragmenty nie zmontowanych scen ze swojego filmu, ale dopiero teraz przyznawała K~onigowi rację. Nie wiedziało się nic o nakręconym filmie, dopóki nie zobaczyła go publiczność. Po raz pierwszy Queenie obejrzała swój film w całości i czuła się naprawdę poruszona. Zdawała sobie sprawę, jak wiele w tym zasługi K~oniga. Ile zależało od jego reżyserii i montażu. Inaczej niż Szabothy, był wystarczająco bystry, by odgadnąć, że najlepsze co można zrobić, to pozwolić jej być sobą. Wyraz twarzy, sposób zachowania i gesty - to wszystko pochodziło od niej. I to ją a nie Julię oklaskiwała widownia. Oglądając film i sprawdzając równocześnie reakcje publiczności, zdawało jej się chwilami, że patrzy na siebie po raz pierwszy w życiu. Rzuciła okiem na "Daily Mail". "Triumf K~oniga!" - głosił nagłówek. "Angielscy Romeo i Julia stawią czoło Hollywood". Pod spodem umieszczono zdjęcie, na którym Queenie obejmowała Richarda Beaumonta. Jeszcze niżej podpis: "Dawn Avalon - brytyjska odpowiedź na Garbo?" - Wygląda na to, że wygrałeś. K~onig spojrzał na nią i zaśmiał się cicho. Pochylił się, przysuwając wargi do jej ucha. - Zdradzę ci tajemnicę - szepnął. - Gazety się mylą. Stąd nie można zwyciężyć Hollywoodu. Co najwyżej można go troszkę zaniepokoić. Trzeba tam wrócić i pokonać tych skurwieli na ich własnym polu. Ale to dopiero początek. Lepiej będzie, jeśli szybko zaplanujemy dla ciebie następne filmy. Najpierw jednak mamy co innego do zrobienia. Nie tutaj. - Cóż to takiego? - Jedziemy do Nowego Jorku, Dawn. Zorganizujemy jeszcze większą premierę niż tu. Byłaś kiedyś w Ameryce? - W Ameryce? Nigdy. Jeszcze się nawet nie przyzwyczaiłam do mieszkania w Anglii. - Prawdopodobnie znienawidzisz Amerykę jak większość inteligentnych ludzi. Ale w naszym biznesie, kochanie, jest to miejsce, gdzie wszyscy prędzej czy później musimy pojechać. Pięć dni na morzu pozwoli nam trochę porozmawiać. To bardzo przyjemna podróż, zobaczysz. - Byłam tylko raz na pokładzie statku i wcale mi się to nie podobało. - Cierpiałaś na chorobę morską? - Nie - skłamała. - Byłam wściekła i przerażona. Czy pojedziemy wszyscy? K~onig uniósł brwi. - Wszyscy? Ty i ja. I oczywiście Basil. - Wiesz dobrze, że to się Lucienowi wcale nie spodoba. - Czy ma to dla ciebie znaczenie? - Zawahała się, nim odpowiedziała. Tak, miało to dla niej znaczenie. Może nie tak wielkie, jak powinno, ale jednak. - Nie chcę, by gniewał się na mnie. - Nie bęzdie. Szczerze mówiąc, już mu powiedziałem. Rozmawiałem z nim także o Afryce. Jest zachwycony. Nie chce cię tutaj zostawiać - obawia się, że będziesz samotna. Ale wyjaśniłem mu, że zabiorę cię w promocyjną podróż do Ameryki, żeby wynagrodzić ci jego nieobecność. Obiecałem mu także, że Basil i ja będziemy się tobą opiekować... A więc, jak widzisz, wszystko jest w porządku. Czy pogawędziłyście sobie z Cynthią? - Tak. - I? - Porozmawia z Beaumontem. Sądzi, że będzie się opierał, ale w końcu pojedzie. - Co jej powiedziałaś? - Że nigdy nie zmusi Beaumonta do tego, by się oświadczył, o ile nie wyciągnie go z Londynu. K~onig roześmiał się. - To prawda - powiedział. - To zdumiewające jak krótka nawet podróż wszystko zmienia. Wiedziała, że mówiąc to wcale nie myślał o Cynthii i Beaumoncie. - Afryka! - zawołał Lucien pełnym entuzjazmu głosem. - Mój Boże, cóż za wielka szansa! Pomyśl o wspaniałych warunkach naturalnych - dzicz, barbarzyństwo, zupełny brak cywilizacji. Czuję się jak Gauguin. I czy wiesz, co jeszcze powiedział mi K~onig? "Lucien - oświadczył - nie spiesz się i nie ograniczaj wydatków na film..." Muszę natychmiast poczynić przygotowania. K~onig już wyznaczył asystenta, który będzie mi towarzyszył w podróży i zatroszczy się o szczegóły. Facet nazwiskiem Kraus. Właściwie już wszystko przemyślałem. Kenia moim zdaniem może być zbyt spokojna, zbyt zepsuta przez cywilizację... Jeśli nie znajdę tam tego, czego szukam, być może ruszę do Konga albo do Ugandy. Dawn ściągnęła sukienkę przez głowę. Żałowała, że Lucien mniej entuzjazmuje się jej triumfem niż swoją podróżą do Afryki. Była zmęczona, ale równocześnie tak szczęśliwa, że całe jej ciało drżało z podniecenia. Rzuciła suknię na ziemię, wyciągnęła ramiona i pocałowała go. Jednak, choć przytulił ją do siebie i odwzajemnił pocałunek, miała wrażenie, że prawie wcale nie zwraca na nią uwagi. Jego myśli krążyły wokół Afryki i wielkiej szansy, którą w końcu otrzymał - możliwości reżyserowania filmu. Nawet nie zauważył, jak bardzo jest podniecona. - To był długi dzień - powiedział. - Ty też musisz być zmęczona. Mówiąc to, położył się na łóżku i zamknął oczy. Dawn leżała przez godzinę, nie mogąc usnąć. Nie była zła na Luciena. W ogóle nie była zła, ale czuła, że część jej życia, którą jeszcze do niedawna uważała za najważniejszą, odsuwa się od niej. K~onig ofiarował im obojgu szansę odniesienia sukcesu. I obydwoje gotowi byli podjąć wyzwanie, nawet jeśli miałoby to oznaczać utracenie siebie nawzajem. Postanowiła, że będzie się kochać z Lucienem rano. Ale o świcie obudził ją telefon. Dzwonił K~onig, prosząc, by szybko przygotowała się do konferencji prasowej. Potem zatelefonował Basil Goulandris, żeby omówić z nią długą listę planowanych lunchów i proszonych obiadów. Gdy kończyła rozmawiać z Basilem, Lucien wstał i ogolił się. Miał umówione spotkanie w Królewskim Towarzystwie Geograficznym - pragnął, by w zaplanowaniu afrykańskiej wyprawy pomogli mu prawdziwi eksperci. Później zamierzał pojechać do laboratorium Technicoloru w Islington, gdzie przygotowywano dla niego taśmę filmową. Umieszczono ją w szczelnie zamkniętych pudełkach dla ochrony przed wysokimi temperaturami i wilgocią. Tego dnia był równie zajęty jak Queenie. Któregoś ranka specjalny posłaniec doręczył im dwie ogromne koperty. Koperta Luciena zawierała czeki podróżne o wartości pięciu tysięcy funtów, plik biletów i kilka grubych teczek z dokumentami. Queenie znalazła w swojej bilet pierwszej klasy do Nowego Jorku na statek "Mauretania" i brytyjski paszport wystawiony na nazwisko "Dawn Avalon". Zastanawiała się, jak K~onig zdołał to załatwić. W rubryce miejsce urodzenia wpisano Kalkutę, rodziców Queenie określono jako obywateli brytyjskich. Gdyby tylko mama wiedziała - pomyślała dziewczyna - że w końcu udało jej się uwolnić od ciążącego na Anglo_hindusach piętna. Przynajmniej na papierze. Ironią losu wydało jej się to, że David K~onig mógł jednym pociągnięciem pióra dać Queenie to, o czym marzyły całe pokolenia Anglo_hindusów. Patrzyła na swe zdjęcie - wspaniałe studium portretowe zupełnie nie przypominające zwykłej paszportowej fotografii, kątem oka obserwując Luciena. Wyciągnięty na łóżku, przeglądał jakieś papiery. Wokół niego leżały stosy przewodników, prac etnologicznych w różnych językach, katalogi producentów taśmy filmowej i kamer. Na wielkich mapach zaznaczał ołówkiem miejsca, których nazwy nic jej nie mówiły. Całkowicie pochłonęła go nowa przygoda. Czuła się nieco rozczarowana tym, że Lucien wyjeżdża bez żalu. Zachowywał się prawie obojętnie. Wiedziała o tym, że ją kocha. Ale jak większości mężczyzn, tak i jemu bez trudu przychodziło stawianie swojej kariery wyżej od miłości do kobiety. Z łatwością zapominał o niej, gdy był zajęty. Jednak czy ona sama była inna? Impulsywnie przytuliła się do niego. Pocałowała go, odciągając od rozłożonych papierów i przewracając na łóżko. Czuła się tak, jakby mówiła do widzenia nie tylko Lucienowi, lecz pewnemu okresowi swojego życia. Przez chwilę żałowała, że nie może mić obu rzeczy - wspaniałej przyszłości proponowanej przez K~oniga i Luciena. Rozumiała jednak, że to niemożliwe. - Pierwszego wieczoru będziemy jeść przy stoliku kapitana. Potem, mam nadzieję, obejdzie się bez ceremonii - K~onig przeglądał listę pasażerów podróżujących pierwszą klasą, gestem krótkowidza zbliżając ją bardzo do oczu. Kichnął. - Za dużo tych przeklętych kwiatów - narzekał. Godzinę albo dłużej zajęło stewardesie ułożenie ich w wazonach. Teraz rozpakowywała bagaż Dawn. W sąsiednim pokoju steward K~oniga układał jego wieczorowe stroje. Właściciel "Mauretanii" przesłał im szampana i kawior. Kapitan zaprosił ich, by zjedli kolację przy jego stoliku i ofiarował kolejną butelkę szampana. - Tina von Arx jest na pokładzie - powiedział K~onig. - Słyszałem, że miała miłosną przygodę z kimś w Nowym Jorku. Gunther Dobrolyubov. Ktoś powiedział mi, że jego chłopak go rzucił... Płynie też z nami Jaimo Trist~an Cuehna y Platino... Rozegraliśmy kiedyś kilka interesujących partyjek w karty. Wydawało się, że K~onig zna wszystkich pasażerów. Zachowywał się niezwykle taktownie. Mówił o wszystkich tak, jakby Queenie wiedziała o ludziach na pokładzie tyle samo co on. - Hmm - zamruczał. - Jest też twój stary przyjaciel. Pan Solomon Goldner. Queenie stłumiła kiełkujący w niej lęk. - Po co, do diabła, jedzie do Nowego Jorku? - Kupił kilka kin. Chce zostać właścicielem całej sieci - może nawet dystrybutorem. Bardzo go do tego zachęcałem. Związek z brytyjskim dystrybutorem, nawet małym, zainteresowanym King Films, w przyszłości będzie bardzo pożyteczny. Jeśli nie masz nic przeciw temu, zjemy z nim kolację - prawdopodobnie jutro. Nie przypuszczam, żebyśmy mogli go spotkać przy kapitańskim stole. K~onig spojrzał na koszyk owoców. Wstał, odkładając listę. Wyrwał kartkę z notatnika i napisał na niej kilka zdań. Zadzwonił po stewarda. - Proszę to zanieść do kabiny pana Goldnera - polecił. - Z wyjątkiem ciebie, Basila i Goldnera na całym statku nie znam żywej duszy. - Hm. Ale oni znają ciebie. Takie są pożytki płynące z bycia gwiazdą. Wyjrzał przez iluminator. - Robi się ciemno. Wezmę kapelusz i przebiorę się. Czy mam zamknąć drzwi łączące nasze pokoje? - To chyba niekonieczne. - Rzeczywiście. Jeśli będziesz mnie potrzebować, zapukaj. K~onig wstał, dostosował swoje kroki do rytmu, w jakim kołysał się statek i ruszył do drzwi. Zatrzymał się nagle. Wziął do ręki drewniane pudełko. - Pomyłka - powiedział. - To od amerykańskich dystrybutorów. Skoro ty dostałaś pudełko cygar, przypuszczam, że ja znajdę w swojej łazience butelkę perfum. - Wezmę ją później. Skinął głową i zabierając cygara wyszedł. Drzwi zamknęły się za nim cicho. Dawn zadzwoniła po stewardesę i kazała przygotować sobie kąpiel. Nauczyła się już, że przygotowywanie kąpieli nie należało do rzeczy, które, podróżując pierwszą klasą, robi się osobiście. Dawn przywykła już do tego, że budzi zainteresowanie, jednak to, że znalazła się w centrum uwagi bogatych pasażerów "Mauretanii" nieco ją oszołomiło. Idąc głównymi schodami słyszała, jak w całym salonie powtarzano "Dawn Avalon, Dawn Avalon...". Była osobliwością, ciekawostką, podobnie jak miejsca, które zaznacza się na turystycznych mapach. To, że wszyscy ją rozpoznają, sprawiało jej autentyczną przyjemność. Czuła się wspaniale. Myślała o tym, czy z czasem jej to nie spowszednieje. Wątpiła w to jednak. Szła w kierunku stolika kapitana, udając, że nie zwraca uwagi na narastający wokół niej szmer. K~onig sobiście wybrał jej wieczorową, bladoróżową suknię. Jedwabny szyfon szumiał, gdy szła przez salę, majestatycznie, z podniesioną głową. Goulandris pożyczył dla niej na podróż diamentowy naszyjnik. Wystarczająco duży, by wywołać komentarze nawet tutaj, gdzie kobiety były wprost obwieszone diamentami. Kapitan podniósł się na powitanie. Kelner odsunął jej krzesło. Odłożyła na stół wyszywaną srebrnymi paciorkami torebkę i zamieniła kilka słów z kapitanem, który obiecał jej spokojną podróż, z taką pewnością, jakby ustalił to osobiście z Panem Bogiem. Przyjrzała się innym pasażerom zaproszonym do kapitańskiego stołu. Chudy, elegancki i siwy mężczyzna o wytrzeszczonych oczach i ufarbowanych na czarno wąsikach przedstawił się jako Jaime Trist~an Cuehna y Platino. Ku zaskoczeniu Dawn, Gunther Dobrolyubov, pomimo utraty "przyjaciela", okazał się pogodnym, zażywnym sześćdziesięcioparoletnim dżentelmenem. Nic nie zdradzało jego homoseksualizmu. Może z wyjątkiem masywnej złotej bransoletki noszonej na prawym przegubie i skłonności do rzucania kelnerom pełnych uczucia spojrzeń w chwilach, gdy zdawało mu się, że nikt go nie obserwuje. Gdy rozmawiało się z K~onigiem, łatwo było zapomnieć, że większość ludzi, których znał, miała tyle lat co on. Opowiadał o ich przygodach miłosnych i problemach w taki sposób, jakby byli dwudziestolatkami. Oczekiwała, że spotka się z olśniewającymi i błyskotliwymi ludźmi - tak przynajmniej wynikało ze słów K~oniga. Teraz czuła się rozczarowana. Odkryła, że są tylko bogaci i starzy. K~onig rozmyślnie opóźniał jej wejście tak, że zjawili się w jadalni kilka minut później niż inni goście. Mimo to jednak naprzeciw Dawn wciąż pozostawało przy stole jedno puste krzesło. Odwróciła się właśnie, by podziękować kelnerowi za podanie kawioru, gdy zauważyła, że mężczyźni przy stole wykonują dziwne ruchy. Zginali lekko kolana i z wyraźną trudnością podnosili się ze swych krzeseł na kilka centymetrów, udając, że powstają na widok nowego gościa, Tylko kapitan poczuł się zobowiązany, by rzeczywiście wstać. Dawn odwróciła się z uśmiechem w stronę przybysza. Patrzyła prosto w oczy Penelopy Daventry. Na krótki moment owładnąła nią panika. Źrenice intensywnie zielonych oczu pani Daventry, przypominających oczy kota, zwęziły się na widok Dawn. W końcu stały się tak małe, jak główki szpilek. Dawn z wrażenia zaparło dech. Zaskoczona, przewróciła swój kieliszek szampana. Czuła, że płoną jej policzki. Jednocześnie jej nagie ramiona drżały, jakby owionął je lodowaty wiatr. Mimo swego wielkiego zmieszania, Dawn nie mogła nie zauważyć, że ona i pani Daventry są w salonie jedynymi kobietami o obnażonych ramionach. Suknia pani Daventry odsłaniała niemal do sutków jej małe, jędrne piersi. Także jej plecy pozostawały nagie, całość trzymała się dzięki cudowi dokonanemu przez krawca. Nosiła wielkie szmaragdowe kolczyki. Dawn, wciąż lekko drżąc, obserwowała, jak kelnerzy kładą świeże serwetki tam, gdzie rozlała szampana. Mimowolnie spojrzała na nadgarstek pani Daventry i ku swemu przerażeniu zobaczyła znajomą bransoletkę. Szmaragdy miały ten sam kolor, co oczy Penelopy, a diamenty lśniły równie mocno, jak wtedy, gdy Morgan - całe wieki temu - położył bransoletkę na jej łóżku. Wpatrywała się w klejnot, szeroko otwartymi ze strachu oczami. Pani Daventry zatrzepotała rzęsami. - To piękna bransoletka, prawda? - zapytała swym niskim, gardłowym głosem. Zapaliła papierosa, ignorując pełen dezaprobaty wzrok kapitana i przyjrzała się siedzącym przy stole mężczyznom. Najdłużej wpatrywała się w K~oniga, ale w końcu przeniosła wzrok na siedzącego obok niej Jaime Cuehna y Platino. Uśmiechnęła się do niego, nie rozchylając warg. Przyciągnąwszy jego uwagę, rozluźniła się i znów zwróciła się do Dawn. - Nie mogę przestać się nią zachwycać. Dawn ścierpła z przerażenia na myśl o tym, że pani Daventry bawi się z nią w kotka i myszkę. Nie wiedziała jednak, jak tego uniknąć. - Od lat stanowiła własność rodziny. Skradziono ją kiedyś i musieliśmy ją potem odkupić. Czułam się bez niej tak, jak gdybym chodziła nago. Pani Daventry roześmiała się głośno. Dawn nie umiała się zdobyć na odpowiedź inną niż wymuszony uśmiech. Bolała ją głowa i zaschło jej w gardle. - Musi pani znać moją przyrodnią siostrę, Cynthię Daintry, prawda? - Tak, znam ją dość dobrze. - Słyszałam, że wyjechała do Afryki z Richardem Beaumontem. Szczęśliwa dziewczyna. Mój ojciec powiedział mi, że pani urodziła się w Indiach. To prawda, pani Avalon? - Tak. Dawn wbiła wzrok w swój talerz, czekając na chwilę, w której pani Daventry wybuchnie. Zaczęła nawet marzyć, by Penelopa pośpieszyła się - chciała już mieć to za sobą. Kelner zabrał jej talerzyk z zupełnie nietkniętym kawiorem. Stał teraz przed nią talerz z zupą, ale na nic nie miała apetytu. - Och, tak się cieszę. Jestem tu sama. Skoro mamy tylu wspólnych znajomych, jestem pewna, że musimy być do siebie bardzo podobne. Mam nadzieję, że będziemy miały szansę porozmawiać ze sobą podczas podróży. Dawn nie odważyła się podnieść wzroku znad talerza, choć na widok zupy ogarnęły ją mdłości. - Byłoby miło... chociaż nie pamiętam zbyt dużo z Indii. Od czasu, gdy tam mieszkałam, minęło już wiele, wiele lat. - Ach - powiedziała pani Daventry - lecz przecież dziecięce wspomnienia są najtrwalsze, czyż nie? Wracając do diamentów, ma pani bardzo piękny naszyjnik. - Dziękuję - Dawn walczyła z pragnieniem wyjawienia, że biżuteria nie jest jej własnością. Pani Daventry sięgnęła przez stół i dotknęła ręki Dawn. Wielki pierścień zamigotał, odbijając światło świec. Ręka starszej kobiety była sucha i zimna, ale Dawn wydawało się, że ten dotyk ją parzy. Czekała na nieunikniony wybuch gniewu, ale pani Daventry tylko uśmiechnęła się lekko. - Ma pani przed sobą wielką karierę. Mogę to powiedzieć. Zazdroszczę pani. Być piękną i mieć wielki talent - to rzadko idzie w parze. Wprost trudno mi wypowiedzieć, jak bardzo się ucieszyłam, dowiedziawszy się, że będzie pani na statku. Gdy zobaczyłam pani zdjęcie, powiedziałam sobie - w tej dziewczynie jest coś niezwykłego, czuję się tak, jakbym ją znała. I teraz rzeczywiście znam. Ale powinnam również innym dać szansę porozmawiania z tobą, kochanie. Obdarzyła Dawn jeszcze jednym uśmiechem i zwróciła się w stronę Jaime'a Cuehna y Platino, który od pięciu minut podziwiał jaj piersi i ramiona z takim natężeniem, że Dawn była zaskoczona, iż w ogóle trafiał łyżką do ust. Pani Daventry wyciągnęła w jego stronę papierosa. Patrzyła mu prosto w oczy, gdy podawał jej ogień. Zimne, beznamiętne zielone oczy przyglądały się mężczyźnie uważnie. Dawn odwróciła się w stronę Gunthera Dobrolyubova, by zamienić z nim kilka słów. Usłyszała, że pani Daventry, najwyraźniej zadowolona z wyników obserwacji walorów Platina, prosiła go: - Musi mi pan opowiedzieć wszystko o Ameryce Południowej. Wprost umieram z ciekawości... Dawn rzadko wypijała więcej niż kilka łyków alkoholu. Teraz opróżniła swój kieliszek szampana i poprosiła o następny. Potrzebowała trzech kieliszków, by przestać drżeć. Leżała na łóżku, nie mogąc zasnąć. Za każdym razem, gdy zamykała oczy, dręczyły ją koszmarne wizje. Gdy otwierała je, czuła się jeszcze gorzej. Przypominała sobie nieskończoną ilość razy swoją rozmowę z panią Daventry, szukając w niej podtekstów i aluzji. Penelopa Daventry była dostatecznie złośliwa, by dręczyć ją utrzymywaniem w niepewności. Dawn wiedziała o tym dobrze, zdawała sobie taż sprawę, że Penelopa ma na tę zabawę aż pięć dni. Wcześniej czy później rozpozna w Dawn Queenie. Nawet, jeśli nie zrobiła tego od razu. Przez chwilę myślała o Morganie. Był jedyną osobą, z którą mogła rozmawiać o tym okresie swego życia. Jednak myśl o nim tylko pogorszyła jej samopoczucie. Zmusiła się, by odepchnąć złe wspomnienia. Wypity szampan w połączeniu z kołysaniem statku zaszkodził jej - miała mdłości. Obietnica kapitana okazała się zdecydowanie zbyt optymistyczna. "Mauretania" miotała się po wzburzonym morzu. Przy każdym gwałtownym ruchu ciszę przerywał dźwięk tłuczonego szkła i porcelany. Wciąż rozlegało się też wściekłe wycie syreny okrętowej. Dawn wstała i chwiejąc się na nogach ruszyła w stronę drzwi do łazienki. Poślizgnęła się i padła na kolana, zawadzając o stolik i wywracając wazon z kwiatami. Woda opryskała jej nagie stopy. Próbowała podnieść się, ale nogi ślizgały się po mokrej podłodze, gdy statek pochylał się i niebezpiecznie kołysał na falach. Nagle odzyskała równowagę. Pod wpływem wstrząsu kolejny wazon runął na podłogę. Dawn uciekła z salonu tuż po obiedzie, usprawiedliwiając się bólem głowy. Pomyślała, że im szybciej zejdzie pani Daventry z oczu, tym lepiej. Teraz jednak okazało się to błędem. W salonie przynajmniej było towarzystwo. Działo się tam dostatecznie dużo, by uwolniła się od swych lęków. K~onig spędzi zapewne w salonie całą noc, siedząc ze swą brandy, kawą i cygarami w głębokim fotelu, pochłonięty grą w karty z Jaime Trist~anem Cuehna y Platino. Dawn wahała się, czy wypada o tak późnej porze wzywać stewardesę. Potem jednak uświadomiła sobie, że przecież jest już gwiazdą. Zresztą praca stewardesy polegała właśnie na tym. W zupełnych ciemnościach zaczęła na ślepo szukać wokół siebie dzwonka. Zanim jednak go odnalazła, usłyszała pukanie do drzwi. Myśląc, że to prawdopodobnie stewardesa przyszła sprawdzić, czy pani Avalon czegoś nie potrzebuje, Dawn zawołała: - Proszę wejść! Ale otworzyły się nie drzwi prowadzące na korytarz, lecz te łączące jej kabinę z pokojem K~oniga. W kręgu łagodnego światła zobaczyła sylwetkę Davida i usłyszała jego głos: - Mój Boże, nic ci się nie stało? - Upadłam - jęknęła. - Pozwól, że ci pomogę. Wszedł do pokoju, trzymając się cały czas poręczy. Pomógł jej wstać z podłogi. - Usłyszałem hałas i uznałem, że ciągle jeszcze nie śpisz - wyjaśnił. - Pomyślałem, że sprawdzę, czy wszystko w porządku i oddam ci twoje perfumy. Zachowując równowagę z podziwu godną zręcznością cofnął się do swojej kabiny. Wrócił chwilę później z wielką butelką Schiaparelli i dwoma kapsułkami. Nalał Dawn szklankę wody mineralnej. - Połknij to - nakazał. Posłusznie wzięła tabletki. - Myślałem, że nigdy nie cierpiałaś na morską chorobę? - Wypiłam za dużo szampana. - Tabletki nasenne ci pomogą. Sen jest czasami najlepszym lekarstwem. - Jeszcze nigdy nie brałam środków nasennych. - Masz szczęście. Ja biorę je często - zwłaszcza od rozwodu. - Nie możesz spać? - Powiedzmy, że sypiam źle. Gdy jest się samotnym, trudno zasnąć. Co przeraziło cię w czasie obiadu? - Dlaczego sądzisz, że byłam przerażona? - Znam się na tym. Nie przypuszczam, żeby powodem był któryś z mężczyzn. Dobrolyubov jest pedałem, Platino tylko bogatym facetem z Ameryki Południowej. Kimś w rodzaju Don Juana ~a rebours - to kobiety polują na niego, by go uwieść. A on zawsze ucieka... Więc może Pani Daventry, kobieta o ostrych zębach i ciele seksualnego wyczynowca? Czy to ona jest osobą, która cię przeraziła? - Może. Przypomniała mi kogoś innego. Jej samej nigdy dotąd nie spotkałam. K~onig pokiwał głową. Nie uwierzył jej, ale był zbyt dobrze wychowany, by to okazać. - Zmarzłaś - powiedział, zmieniając temat. - Tu jest mokro. - Wywróciłam wazon. - Chodź do mojej kabiny, żeby wysuszyć stopy. Zawołam kogoś, kto to posprząta. Zaprowadził ją do swojej sypialni. Usiadła na łóżku. K~onig poszedł po ręcznik. Obok niej leżała jego bladożółta jedwabna, równo złożona piżama z niebieskimi inicjałami "D.K." wyszytymi na kieszonce na piersi. Wrócił i podał jej ręcznik. - Dobrze się czujesz? - zapytał. - Nie. - Ciągle chora? Czy mam wezwać lekarza? - Nie jestem chora. Boję się. - Niełatwo być gwiazdą w twoim wieku. Bycie piękną też czasem jest trudne. To wszystko zdarzyło się bardzo szybko, prawda? Pamiętaj, że nie chcę się wtrącać, ale czy żałujesz czegoś, co zrobiłaś? Skinęła głową i rozpłakała się. - Każdemu się to zdarza. To nie takie straszne. Zamknęłaś pewien rozdział w swoim życiu i rozpoczynasz następny. To jedyna możliwa droga. Cofanie się w przeszłość, poczucie winy, jest tylko stratą czasu. Niczego nie pragnęła mocniej niż tego, by ktoś ją pocieszył. Objęła K~oniga i przytuliła się do niego. - Spokojnie, spokojnie - przyciągnął ją do piersi. - Popłacz troszkę. To nic złego. - Nienawidzę płakać. - Czasami to jedyna rozsądna rzecz, którą można zrobić. Statek szarpnął nagle mocno, gwałtownie się zanurzając. K~onig z przekrzywionymi okularami na nosie upadł na łóżko z takim impetem, że jęknął ze zdziwienia. Jęknął po raz drugi, gdy upadła na niego Dawn. Leżał, przygniatając całym ciężarem ciała swoje cygara i rozrzuconą na łóżku korespondencję. Poczerwieniał na twarzy. Otworzył oczy i powiedział: - Przez ciebie zupełnie straciłem oddech. Myślę, że zgniotłaś cygara, które mam w kieszeni. - Przepraszam. - Nie szkodzi. Usiadł, zdjął płaszcz i rozluźnił krawat. Miał trudności z dosięgnięciem butów. Dawn wyciągnęła rękę i zsunęła je. Po zdjęciu marynarki wydawał się znacznie grubszy. Nawet niewielkki wysiłek związany z rozbieraniem się spowodował, że dyszał ciężko. Dawn przylgnęła do niego. Przeniknęło ją przyjemne ciepło jego ciała. Nagle poczuła coś twardego i zimnego, wrzynającego się w jej brzuch. - Mój zegarek - powiedział K~onig. - To głupie. Wstał, zataczając się pod wpływem coraz bardziej gwałtownego kołysania statku. Wziął piżamę i skierował się do łazienki. Przez cały czas trzymał się poręczy, by nie upaść. Wrócił chwilę później, ubrany w żółtą piżamę, z porządnie uczesanymi włosami. Znów położył się obok Dawn. Spojrzeniem krótkowidza omiótł nocny stolik i przesuwające się po nim z każdym ruchem statku liczne butelki i flakoniki. Wybrał dwie tabletki i połknął je, popijając wodą mineralną. Dawn przytuliła się do niego jeszcze mocniej, otaczając go ramionami. Leżeli tak przez pewien czas - K~onig wyciągnięty na plecach, Dawn na boku, przyciskając się do niego z całych sił. Statek wznosił się i opadał na wzburzonym morzu. Mężczyzna miał otwarte oczy, lecz Dawn wydawało się, że usnął pomimo panującego hałasu: stukotu uderzających o siebie przedmiotów, trzeszczenia burt i ostrego, przenikliwego brzęku pękającego szkła. Nie czuła pożądania, co najwyżej ciekawość. Bardziej z wdzięczności niż z innego powodu pogładziła pierś K~oniga. Zaskoczyło ją, że jest tak bardzo owłosiony. Nie umiała powiedzieć, czy to jej się podoba. Ciało pod włosami było miękkie. Pozbawione dobrze skrojonego garnituru, wydawało się trochę obwisłe. Właściwie nie był gruby - ale z pewnością zbyt otyły, by mogło to nie mieć wpływu na jego zdrowie. Przesunęła swą rękę ku dołowi, rozpinając równocześnie piżamę. Prowokowała go, chcąc zobaczyć, jak na to zareaguje. Westchnął ciężko. - Jesteś bardzo słodka. Ale nic z tego nie będzie. - Dlaczego? Kolejne westchnienie. - Szczerze mówiąc, drogie dziecko, od rozwodu... Nie wiem, jak ci to powiedzieć... to wstydliwa sprawa... - Mnie nic nie zdziwi. Nie jestem dzieckiem. - Jesteś. I to bardzo ślicznym dzieckiem... Mówiąc wprost, odkąd rozstałem się z Marią, jestem impotentem. K~onig wpatrywał się w niebieskie światełko za oknem. Na jego twarzy malowały się stoicki spokój i rezygnacja. W tych okolicznościach zdawało się to nieco śmieszne. Dawn oparła podbródek na jego piersi. - Zupełnie? Za późno uświadomiła sobie, że ciekawość pobrzmiewająca w jej głosie mogła mu się wydać niegrzeczna, może nawet okrutna. - Przepraszam - dodała szybko. - Nic nie pomoże - powiedział. - Leż tutaj cichutko. Będę głaskał cię po plecach. Uśniesz. - Czy jest coś, co mogłabym zrobić? - Już inni próbowali. Beznadziejna sprawa. Vandergraf w Nowym Jorku dał mi zastrzyki z witamin. B#1, B_diabli wiedzą ile... i nic. Obawiam się, że to psychiczna blokada. Napięcie, przepracowanie, wiek, rozwód... - Mój biedny David... Przyglnęła do niego całym ciałem. - To miłe z twojej strony, ale nic z tego nie wyjdzie. Nie męcz mnie już, proszę. - Chcę ci tylko pomóc. Pozwól mi spróbować. - Jeśli nalegasz. Ale to nic nie da. Zsunęła się niżej. Lucien nauczył ją rzeczy, które lubią mężczyźni. Chociaż wciąż jeszcze miała pewne opory przed robieniem tego, nie czuła już wstrętu. - Mój Boże - szepnął K~onig tak żarliwie, jakby się modlił. - Wydaje mi się, że coś czuję! Cieszyła się, że mu pomogła. Jeszcze bardziej, że może już przestać. Wyciągnęła się obok niego. Oszołomiona szampanem i tabletkami nasennymi, usnęła uspokojona. Rano statek znów łagodnie kołysał się na falach. Obudziły ją ciche wibracje turbin i chrapanie K~oniga. Spał na plecach z szeroko otwartymi ustami. Gdyby nie to, że chrapał, z powodzeniem można by uznać go za przygotowanego do pogrzebu nieboszczyka. Czy to także - zastanawiała się - oznaka starości? Wstała i poszła do łazienki. Zmyła z twarzy makijaż i wsunęła się w jeden z jedwabnych szlafroków K~oniga. Nic nie mąciło jej myśli. Miała zupełnie jasną głowę, żadnego kaca - pomimo szampana. Niezależnie od tego, jakie pigułki dał jej K~onig, jedno było pewne: działały. Tak cicho jak tylko potrafiła, otworzyła drzwi prowadzące do jej kabiny. Jednak hałas zbudził K~oniga - poruszył się majestatycznie i otworzył jedno oko. - Która godzina? - zapytał. - Ósma. - Tak wcześnie? - Ja jestem ranny ptaszek. - Ja - nie. Chodź i usiądź tutaj. Zamówimy śniadanie. Posłusznie usiadła obok niego. Dostrzegła swoje majtki wciśnięte pod poduszkę. Postanowiła nie myśleć o tym, jak się tam znalazły. - Nie będę przepraszał za ostatnią noc - powiedział K~onig, biorąc ją za rękę. - Było cudownie. I powiem ci coś: pociągałaś mnie od samego początku. - Wiem. - Tak przypuszczałem. Kobiety zawsze to wiedzą - westchnął. Pogrzebał wśród swoich buteleczek i wyciągnął dwie duże czerwone kapsułki. Połknął je, popijając łykiem wody. - Tabletki na przebudzenie - wyjaśnił. - Za pół godziny będę w stanie zrobić wszystko. No, prawie wszystko... Nie wyglądasz na zbyt szczęśliwą. Wzruszyła ramionami. K~onig miał wyjątkowo denerwującą zdolność odgadywania tego, co myślała i czuła. - Myślisz o Lucienie, jak przypuszczam. - No cóż... tak - potwierdziła niechętnie. Znów położył swoją rękę na jej dłoni. - Umówmy się w ten sposób: ostatniej nocy byłaś zmęczona, przerażona, trochę pijana. To, co zdarzyło się między nami - to przecież nic wielkiego. Nawet Lucien potrafi zrozumieć, że raz mogło ci się to przytrafić. Szczególnie na statku... A więc, jeśli powiemy sobie: to się stało tylko raz i więcej się nie powtórzy, nikogo tym nie skrzywdzimy. Rozumiesz? - Tak. - Cały problem w tym, że ja nie chciałbym z tego rezygnować. A to już niełatwo będzie wyjaśnić Lucienowi. - Wiem. - Chcę cię tylko dla siebie, Dawn. Mam świadomość tego, że nie jestem młody. Ale mogę ci to jakoś zrekompensować. - Nie jesteś stary, Davidzie - powiedziała Dawn, chociaż jego ziemista skóra i siwe włosy sprawiały, że K~onig rzeczywiście wyglądał bardzo staro. Wiedziała, o jakiej rekompensacie mówił. Mógł zrobić z niej gwiazdę. Pewnie zresztą tak czy owak by ją z niej zrobił. Leżało to w jego interesie. Ale gdyby zostawiła Luciena, dałby jej o wiele więcej. Wprowadziłby ją do swego świata, między bogatych potężnych ludzi. Znalazłby tam dla niej miejsce. Nie musiałaby się nikogo bać - nawet pani Daventry. Pochyliła się i pocałowała go. - Pomyślę o tym. Obydwoje wiedzieli, że podjęła już decyzję. `ty Księga III (c.d.) Dawn (c.d.) 13. (c.d.) - Twoje zdrowie - Solly Goldner uniósł kieliszek do ust i upił łyk wina. - Niezłe. - Niezłe? Wspaniałe! Zamawianie najdroższych win na statku nie ma sensu. Kołysanie im nie służy. Tylko mocne, proste wino potrafi to przeżyć... - Tak samo jak my - powiedział Goldner z lekkim uśmiechem. K~onig kiwnął głową. - Dokładnie tak, Goldner. Ja i ty nauczyliśmy się trudnej sztuki przeżywania. Ja też ją poznałam - pomyślała Dawn. Wszyscy troje - K~onig, Goldner i Dawn - siedzieli przy stole na środku salonu. Załatwienie tego z płatnikiem kosztowało K~oniga dwadzieścia funtów. Musiał też odbyć długą rozmowę z kapitanem, któremu wyjaśnił, że Dawn zależy na prywatności. I choć jest bardzo wdzięczna za zaproszenie do kapitańskiego stołu, wolałaby jeść bez konieczności prowadzenia konwersacji z obcymi. Uwolnił Dawn także od pani Daventry - przynajmniej na pewien czas - posyłając Jaime'owi Trist~anowi Cuehna y Platino dwuipółlitrową butelkę Dom Perignonu i kilogram kawioru. Słusznie przewidywał, że połączenie szampana, kawioru i seksu zatrzyma ich oboje w jego lub jej kabinie co najmniej przez dwa dni. Goldner nie zmienił się od czasu, gdy Dawn tańczyła dla niego w klubie "Paradise", choć dostrzegało się pewne oznaki jego rosnącej zamożności. Na pulchnych policzkach pojawiły się rumieńce. Miał nową marynarkę, z przypiętą orchideą. Była pewna, że kwiat został troskliwie dobrany tak, by pasował kolorem do skarpetek i chusteczki restauratora. K~onig traktował Goldnera z typową dla siebie uprzejmością, choć nie jak kogoś równego sobie. - Dawn i ja byliśmy zachwyceni, odkrywając, że jesteś na pokładzie - powiedział K~onig, przyglądając się krytycznym wzrokiem leżącemu przed nim na talerzu wędzonemu pstrągowi. Zawsze panicznie bał się udławienia ością. Dawn zabrała się do jedzenia. Wcale nie podzielała zachwytu K~oniga. - Widać, że dobrze panu idzie, panie Goldner. - Twoje sukcesy są moimi, Queenie - rzucił jej chytre spojrzenie. - Powinienem oczywiście powiedzieć "Dawn". To prawda - pomyślała. Dała Goldnerowi szansę wejścia w poważne interesy z Vale'em. Teraz był na drodze do jeszcze większych i lepszych przedsięwzięć. Bez niej i bez kontraktu, który tak sprytnie wyciągnął od Morgana, wciąż sprzedawałby kanapki w swoim klubie. Ponownie uświadomiła sobie, jak bardzo została wykorzystana. Wciąż jednak nic nie mogła na to poradzić. - Jestem pewna, że w przyszłości będzie tak samo - uśmiechnęła się olśniewająco. - Ja także - odwzajemnił uśmiech. K~onig z powagą przyglądał się tej wymianie uprzejmości. - Muszę przyznać zupełnie szczerze - powiedział, że lojalność Dawn nigdy nie przestała mnie zdumiewać. Większość gwiazd nie może się doczekać momentu, w którym mogą zapomnieć o ludziach pomagających im w początkach kariery. Zwłaszcza, jeśli wiązało się to z wątpliwym kontraktem, który je sporo kosztował. - To wcale nie jest wątpliwy kontrakt - powiedział twardo Goldner. K~onig wzruszył ramionami. - Proszę nie obrażać mojej inteligencji. Właśnie przyniesiono mu na srebrnym półmisku pasztet z wątróbki. Przyjrzał mu się z uwagą. - Ładny, różowy kolor. W Ameryce pasztet jest zawsze szary tak samo jak to świństwo z puszek... Wziął tosta i z dezaprobatą popatrzył na kelnera. - Tost nie jest dostatecznie gorący. Proszę przynieść więcej... Oszukałeś ją, Goldner. Ty i ten cały Jones. A swoją drogą, co się z nim stało? Przecież na dobrą sprawę powinien się zjawić, gdy tylko zaczęło być głośno o sukcesach Dawn. - Wyjechał za granicę - powiedział Goldner. - Nie wiem, gdzie go szukać. I wcale nie chcę wiedzieć. Dawn posłała mu ostrzegawcze spojrzenie. Na szczęście ciekawość K~oniga była ograniczona - albo też rozmyślnie ją hamował. - Co sprowadza cię do Nowego Jorku? - zapytał K~onig. Zmiana tematu sprawiła jej ulgę. - Loew ma w Anglii kilka przynoszących straty kin. Można by je kupić po bardzo korzystnej cenie. Pod nieobecność właściciela wszyscy pracownicy okradają go. Ktoś, kto byłby na miejscu, mógłby z tych kin wyciągnąć sporo pieniędzy. K~onig robił wrażenie głęboko poruszonego. - Chcesz, żebym szepnął Schenckowi parę słów w twojej sprawie? Ma u mnie dług wdzięczności. - To byłoby wspaniałe, Davidzie. Ale jest coś jeszcze, o czym chciałbym z tobą porozmawiać. W cztery oczy. K~onig obserwował w milczeniu podających befsztyki kelnerów. Po chwili zapytał: - O czym chcesz mówić? Goldner spojrzał na Dawn. - Wszystko w porządku. Ona jest nie tylko piękną kobietą. Potrafi też milczeć. - Wiem - Goldner spróbował swej pieczeni w cieście i odsunął ją widelcem na brzeg talerza. - A więc niech to zostanie między nami. Vale rozmawiał z ludźmi z City o przejęciu King Films. K~onig nie okazał zdziwienia. - Czy przyszedł z tym także do ciebie? - Tak. - I co mu powiedziałeś? - Wysłuchałem go. K~onig skinął głową. - Z odpowiednim poparciem - ciągnął Goldner - Vale może to zrobić. Nie masz wystarczającej ilości udziałów, żeby samemu go pokonać. - To prawda. Kiedy korzysta się z cudzych pieniędzy, zawsze trzeba się liczyć z takim niebezpieczeństwem. Dlaczego się do niego nie przyłączyłeś? - Nie powiedziałem, że tego nie zrobię. Ale nie lubię go. To niebezpieczny człowiek. W końcu i mnie się pozbędzie. Goldner znów zerknął na Dawn. - Jesteś pewny, że powinniśmy rozmawiać o tym przy niej? - Najwyższy czas, żeby się nauczyła, jak to wszystko działa. Nie mam przed nią tajemnic. W każdym razie niezbyt dużo. Westchnął. - Wspólnicy to zawsze bardzo podły interes. Potrzebowałem Dawn, dlatego zawarłem umowę z tobą i z twoim przeklętym przyjacielem, Vale'em. Potrzebowałem studia i dużych pieniędzy, dlatego porozumiałem się z bankami, z kilkoma przyjaciółmi Vale'a z City i z Towarzystwem Ubezpieczeniowym... Sięgnął do koszyka ze świeżymi owocami i wybrał jabłko. Wręczył je kelnerowi, każąc obrać ze skórki. - Dopóki moje filmy nie zaczną przynosić poważnych zysków - dodał z niespodziewaną wściekłością - trzymają mnie za jaja! To nie jest dla mnie odpowiedni czas, by walczyć z Vale'em. - On o tym wie. To bandyta. Łajdak, który zna mnóstwo wpływowych ludzi. - Którzy się go w dodatku boją. No cóż, znam wielu drani, ale na drugim brzegu Atlantyku. I to nie jest właściwy moment. Gdy dysponuje się już wielkimi pieniędzmi, można poprosić o pomoc i dostać ją - ale nie wcześniej. Jeśli zwrócisz się o pomoc wcześniej, skończy się tak, że stracisz wszystko. K~onig zjadł jabłko i otarł usta. - Jestem ci wdzięczny za to, że mi o wszystkim powiedziałeś. Możliwe jednak, że wybrałeś przegrywającą stronę. Goldner pochylił się nad stołem, ściszając głos do szeptu. - Vale ma swoje słabości. Prowadzi wiele podejrzanych interesów... nocne kluby, które są jedynie pretekstem dla uprawiania hazardu i prostytucji i tak dalej. Niestety takie rzeczy trudno udowodnić. Jest zbyt sprytny na to, by któryś z tych klubów był z nim oficjalnie związany. Oczywiście, jeśli przyjrzeć się dokładniej, każdy ma coś do ukrycia, prawda? Finansowe skandale, małe dziewczynki... - zakaszlał. - W przypadku Vale'a nie chodzi o małe dziewczynki, ale wiesz, co mam na myśli. - Rozumiem cię doskonale. Czy nie sugerujesz czasem, że powinienem go zaszantażować? Goldner wziął koniak z tacy trzymanej przed nim przez stewarda. - To nieładne słowo - powiedział z wyrzutem. - Chciałem tylko pomóc. K~onig wskazał na brandy. Powąchał ją i westchnął. - Czy to podziała? Jak myślisz, kochanie? - zapytał. Zastanawiała się, czy wszystkie interesy robi się takimi metodami. Nie wiedziała, co powiedzieć. Nabrała sporego zaufania do instynktu przetrwania K~oniga, ale nie była pewna, jak daleko gotów jest się posunąć. Pomysł szantażowania Vale'a najwyraźniej go nie zaszokował. Dawn wiedziała jednak lepiej od niego, jak niebezpieczne może się to okazać. Vale mógł także uderzyć - i zdawała sobie sprawę, w kogo uderzy w pierwszej kolejności. Czy nadal byłaby potrzebna K~onigowi, gdyby dowiedział się o okolicznościach śmierci Morgana? Na to pytanie także znała odpowiedź. Spojrzała na Goldnera, który powinien mieć dość rozumu, by nie zaczynać rozmowy na ten temat. - Nie - powiedziała twardo. - To się nie uda, Davidzie. Nie można zastraszyć Vale'a. Można go albo kupić, albo całkowicie zniszczyć. - Słyszysz, Goldner, co mówi ta młoda dziewczyna? - zapytał rozpromieniony K~onig. - Przemyślę to. Pożyjemy, zobaczymy. Nie chciałbym podejmować takiego ryzyka. Wokół człowieka takiego jak Vale, zawsze znajdzie się ktoś lękający się go do tego stopnia, że będzie gotów zaryzykować. Uśmiechnął się znacząco do Goldnera. - Problem to tylko znalezienie odpowiedniej osoby. - Uniósł kieliszek w górę, jakby w geście błogosławieństwa. - Kogoś, kto ma wiele do stracenia. Dawn i Goldner wymienili spojrzenia. Zdawała sobie sprawę, że obydwoje wiedzieli, kto ma najwięcej do stracenia - jeśli tylko poddany presji Vale stanie się naprawdę groźny. Zastanawiała się, czy reżyser także o tym wie. K~onig siedział w saloniku Dawn, trzymając nogi na stole. Zdjął buty i czarny krawat. Palił cygaro. - Usiądź obok mnie. Czy myślałaś o tym, o czym rozmawialiśmy dziś rano? Najwyraźniej już zapomniał o Vale'u. - Trochę. Ale nie mam wprawy w podejmowaniu długoterminowych decyzji. - A więc zapomnij o odległej przyszłości. Zróbmy to krok po kroku. Otoczył ją ramieniem i przyciągnął do siebie. Pocałował ją delikatnie. - Czy spędzisz ze mną kolejną noc? Skinęła głową. Tę decyzję podjęła już wcześniej. Poszła za nim do jego kabiny. Wszystko wokół świadczyło o dręczącej K~oniga bezsenności. A także o tym, że mieszka tu człowiek, który przywykł, że wszystko jest dokładnie takie, jak tego chce. Zauważyła, że nawet tutaj, pomimo wszystkich luksusów, jakie przysługiwały pasażerom pierwszej klasy, przywiózł swoją bladoniebieską pościel z wyhaftowanymi inicjałami. Zastanawiała się, czy wszyscy bogaci ludzie podróżują w ten sposób. Wyciągnęła się na łóżku. Dotyk chłodnego, gładkiego prześcieradła K~oniga sprawił jej prawdziwą przyjemność. Z pewnością także życie było nie do pogardzenia. Spojrzała na zegarek, który K~onig położył obok koszyka z owocami. Był złoty, bardzo cienki z dwunastoma diamentami zamiast cyfr. Pierścień diamentów otaczał też tarczę. Wyciągnęła rękę i dotknęła zegarka. Diamenty pod jej palcami były zimne i twarde. "Wschodząca gwiazda Dawn" "K~onig powraca!" - "Variety" nas uwielbia - skomentował K~onig. Czuł się w hotelu St. Regis jak u siebie w domu - zresztą każdy luksusowy hotel był dla niego domem. Goulandris, bardziej pulchny i ulizany niż zwykle, podsunął K~onigowi kolejną gazetę, starannie wypielęgnowanym paznokciem wskazując recenzję. - To nie tylko układy. Popatrz na "The Times". K~onig założył okulary do czytania i przejrzał wskazany tekst. Zmarszczył brwi. - Co w tym takiego cudownego - zapytał i odczytał notatkę na głos. - "Weteran kina David K~onig powrócił do reżyserowania. Nakręcił filmową wersję "Romea i Julii". Jest to tylko zręczna ekranizacja sztuki Szekspira. Jednak chwilami można w niej dostrzec ślady geniuszu Vilmosa Szabothy'ego. Żałować należy, że nie możemy zobaczyć efektów jego pracy bez k~onigowskiego "Schlagu""... - Co to jest "Schlag"? - przerwała Dawn. - Bita śmietana. - Mówiąc innymi słowy, ktoś zapłacił za tę recenzję - powiedział Basil. K~onig trzymał "The Times" blisko twarzy. - "Najbardziej fascynująca twarz dziesięciolecia - wymarzona Julia" - przeczytał. - Na to nie możesz narzekać - wtrąciła się Dawn. K~onig uśmiechnął się łaskawie. - Kochanie. Jestem zachwycony twoim sukcesem. Bardzo długo byłem producentem wciąż uskarżającym się na silne ego reżyserów - ale teraz sam nie znoszę, gdy ktoś mnie krytykuje. Ale jako producent... K~onig wstał, szeroko otwierając ramiona. - Moje gratulacje. Szturmem zdobyłaś Nowy Jork - zamilkł na krótką chwilę. - I nie tylko Nowy Jork. Dziś wieczorem jemy kolację z Sigsbee Wolffem. - Jezu - szepnął Goulandris. Dawn nigdy nie widziała go równie poruszonego. Była ciekawa, co nim tak wstrząsnęło. Nagle uświadomiła sobie, że Basil był nie tyle poruszony, co przerażony. Nawet w "#21" Dawn przyciągała uwagę wszystkich gości. - Mężczyzna z telefonem na stoliku to Walter Winchell - szepnął jej K~onig. - Wygląda na łajdaka. - On jest łajdakiem. Uśmiechnij się do niego. Uśmiechnęła się. Winchell rozmawiał przez telefon. Jego szafirowe, zaskakująco martwe oczy, rzucały niespokojne spojrzenia we wszystkich kierunkach, jakby w obawie, że coś umknie ich uwadze. Dostrzegł uśmiech Dawn i pomachał jej ręką, po czym znów pogrążył się w rozmowie. K~onig pomógł Dawn usiąść i skinął w stronę Winchella, chcąc dać mu do zrozumienia, że bardzo się cieszy ze spotkania, i że przyjdzie z nim później porozmawiać. Potem usiadł i zamówił wytrawne martini. - W Ameryce - powiedział - postępuję tak samo jak Amerykanie. Biorąc pod uwagę, jakie jest tutaj jedzenie, najlepsze, co można zrobić to zagłuszyć jego smak, wypijając przed kolacją koktajl. Jedyną rzeczą nadającą się tutaj do przełknięcia są hamburgery... A oto i Wolff. K~onig wstał. W drzwiach pojawił się wysoki, czarny szofer, toczący przed sobą fotel inwalidzki. Człowiek na wózku wyglądał tak staro, że odgadnięcie jego wieku wydało się Dawn niemożliwe. Mógł być schorowanym siedemdziesięciolatkiem, lecz równie dobrze mógł mieć dziewięćdziesiąt czy nawet sto lat. Trudno było to określić. Od pasa w górę ubrany był w elegancką ciemnoniebieską marynarkę, białą koszulę i krawat w groszki. Od pasa w dół jego nogi przykrywał granatowy, kaszmirowy szal. Wystawały spod niego tylko stopy w staromodnych, czarnych, sznurowanych butach do kostki. Prawdopodobnie dlatego, że Wolff nie mógł chodzić, wypastowano je razem z zelówkami. Twarz kaleki była bezbarwna, odznaczały się w niej jedynie sine usta. Zdeformowane, pokryte wątrobianymi plamami ręce drżały. W obu uszach miał zamontowany aparat słuchowy. Jednakże jego jasne oczy świadczyły, że pierwsze wrażenie było mylne. Wbrew pozorom, Wolff nie był beznadziejnie chorym pacjentem kliniki geriatrycznej. Szofer przysunął jego fotel do stołu, po czym odszedł. Wejście Wolffa wzbudziło równie wielkie zainteresowanie, co pojawienie się Dawn. Nawet większe - Winchell odłożył słuchawkę, jakby widok tego kaleki już sam w sobie był wiadomością. - Jesteś jeszcze piękniejsza niż na ekranie - powiedział Wolff do Dawn, pochylając się, by ucałować jej dłoń. Jego palce wydały jej się nieprzyjemnie zimne. Głos miał niski i zgrzytliwy. Mówił z dziwnym akcentem, typowym dla mieszkańców Nowego Jorku - "piękny" brzmiało w jego ustach jak "pieen_kny". - Sprawiłaś, że żałowałem, iż nie jestem znów młody - zaskrzeczał. - Inna sprawa, że wszystko powoduje, iż cholernie tego żałuję. Głos Wolffa wznosił się i opadał tak, że fragmenty wypowiadanych przez niego zdań zdawały się dudnić jak w jakiejś głębokiej studni. Ponieważ on sam był głuchy, nie miało to dla niego znaczenia. W końcu on wiedział, co mówi. Dawn uznała jednak, że człowiek ten stara się jej schlebiać i uśmiechnęła się do niego. Odwzajemnił uśmiech - a przynajmniej w dziwnym grymasie odsłonił swe doskonale białe, sztuczne zęby. Przyniesiono mu martini. Spróbował i odesłał je do kuchni. Przyniesiono drugie. Pokiwał głową z zadowoleniem. - Wydaje im się, że można mnie oszukać. - Sigsbee zrobił majątek w czasie prohibicji - wyjaśnił K~onig. - Daj temu, kurwa, spokój. - To musiał być twardy biznes. Wolff pogładził jej dłoń. - Był twardy tylko dla tych facetów, którzy próbowali mi przeszkadzać. - Pan Joseph Kennedy był jednym ze wspólników Sigsbeego. Kiedyś wykupili razem Rko. - Joe był początkowo moim przeciwnikiem. Ale to sprytny facet. Dogadaliśmy się. Sprytni faceci zawsze wiedzą, kiedy się dogadać. Wychylił się z fotela i uszczypnął Dawn w policzek. Zagdakał, co zapewne miało oznaczać śmiech. - Twój przyjaciel David, panno Avalon - też jest sprytnym facetem. Dogaduję się tylko ze sprytnymi facetami. - Sigsbee i ja próbowaliśmy kilka lat temu przejąć razem wytwórnię Empire Pictures. K~onig uśmiechnął się do Wolffa. Ten, w odpowiedzi, zaczął kiwać głową. Robił to tak długo, iż Dawn podejrzewała, że nie potrafi przestać. - I co się stało? - Przegraliśmy. Zwrócili się o pomoc do grubych ryb. Takich jak Bank Amerykański czy Bank Morgana. Ktoś z naszych przeciwników postarał się, by kilka dokumentów na temat Sigsbeego przeciekło z Fbi do komisji senackiej. - To były same bzdury. Nie robiłem nic gorszego niż inni. - Oczywiście, że nie robiłeś. Wiem o tym. Wszyscy o tym wiedzą. Teraz mamy możliwość spróbować jeszcze raz. Jeśli wciąż jesteś tym zainteresowany... - Pewnie, że jestem - zamruczał poirytowany Wolff. - Inaczej by mnie tu nie było. - Czy zawsze interesował się pan przemysłem filmowym? - zapytała grzecznie Dawn. Z ust mężczyzny wydobył się dźwięk, który w niewielkim stopniu przypominał ludzką mowę. Potrząsnęła głową, chcąc dać znak, że nic nie zrozumiała i pochyliła się w jego stronę. Przypominającymi szpony palcami chwycił ją za sukienkę i przyciągnął ku sobie. - Gówno mnie teraz obchodzą filmy, kochanie - mówił wolno, wymawiając osobno każdą sylabę. - Chcę tylko załatwić tych skurwieli, którzy wypierdolili mnie ostatnim razem. - Wypiję za to - powiedział reżyser i strzelił palcami, by przywołać kelnera z menu. Większość rzeczy, które K~onig i Wolff mieli sobie do powiedzenia, dla Dawn była zupełnie niezrozumiała, chociaż zaczynała pojmować z tych spraw więcej, niż obaj mężczyźni mogli przypuszczać. Starała się mieć oczy i uszy szeroko otwarte. Dzięki swej dobrej pamięci, gdy czegoś ważnego nie zrozumiała, mogła później poprosić K~oniga o wyjaśnienia. Z przyjemnością spełniał jej prośby, cierpliwie wszystko tłumacząc. Orientowała się w tym wszystkim wystarczająco dobrze, by odgadnąć, że Wolff uważa K~oniga za swego protegowanego. Od Goulandrisa dowiedziała się, że siedzący na wózku człowiek jest niezwykle bogaty. Przybył do Los Angeles razem z pionierami kina. Dostrzegł jednak dobry interes w wykupieniu gajów pomarańczowych znajdujących się na małych farmach w dolinie San Fernando. Dookoła nich były nieurodzajne wzgórza, zamieszkałe przez węże, kojoty, jadowite jaszczurki i kilku pijanych Indian. Kupił tę ziemię za bezcen. Goulandris dawał do zrozumienia, że aby zmusić prawowitych właścicieli do sprzedaży gruntów, posłużył się brutalnymi i niegodziwymi metodami. Teraz zamiast owoców znajdowały się tam biura, domy, szyby naftowe i supermarkety. Wolffowi pozostała jeszcze jedna, wciąż żywa pasja - zainteresowanie przemysłem filmowym. Chciał mieć wytwórnię. O tym wszystkim wiedziała wcześniej. Z rozmowy wywnioskowała, że angielskie przedsięwzięcie K~oniga stanowiło trampolinę, za pomocą której zamierzał powrócić na wielką scenę. Został pokonany, gdy próbował przejąć Empire. Zmuszony był pracować jako producent w wytwórni Mgm. Z trudem znosił despotyczne rządy szefującego wytwórni Mayera. Jak Napoleon na Elbie, K~onig budował małe imperium, równocześnie planując, w jaki sposób je rozszerzyć. Utworzenie King Films było ryzykownym, może nawet desperackim, posunięciem. Jednak sukces pozwoliłby K~onigowi wziąć udział w większej, choć również ryzykownej, grze z Wolffem bynajmniej nie jako cichym wspólnikiem. Mężczyzna na wózku jadł niewiele. Dawn przypuszczała, że powodem był nie tyle brak apetytu, ile trudności w posługiwaniu się nożem i widelcem. Starzec próbował ukryć drżenie rąk, zamawiając potrawy nie wymagające krojenia. - Jak radzi sobie Empire? - zapytał K~onig. - Nędznie. Marty Braverman to shmuck.»* Wiesz o tym. Z jidysz (shmock = penis) w slangu amerykańskim: głupiec. - Ten shmuck umiał jednak utrzymać swoją wytwórnię. - Nie powiedziałem, że nie jest mocny. Jest, jak najbardziej. Ale gdy idzie o prowadzenie wytwórni to shmuck. Dwa miliony dolarów wpakował w "Messalinę", do diabła! Z Iną Blaze w roli głównej i scenariuszem, na który byś się nawet nie wyszczał. I wiesz, dlaczego to zrobił? - Wiem. - Marty pieprzy Inę Blaze. Pieprzenie za dwa miliony! Ściągnął swojego bratanka - pieprzonego elegancika, żeby zajmował się finansami. I bratanek zajmuje się finansami - to znaczy kradnie, ile wlezie. Żona jego kuzyna jest rewidentem księgowym. Podrzucają pieniądze w powietrze i to, co się przyklei do sufitu, uznają za dywidendę dla akcjonariuszy. K~onig, najwyższy czas załatwić Marty'ego. Wierz mi. - Wierzę. - Lepiej zrób to zamiast potakiwać. Czy to czasem nie Winchell tam, przy stoliku? Macha do ciebie. Dobrze zrobisz, jeśli pójdziesz z nim porozmawiać. Kłopotliwy skurwiel. Idź i daj temu kutasowi coś, co mógłby wydrukować na temat Dawn. I powiedz mu, żeby w artykule pominął moje nazwisko. - Zrobi to? Wolff zachichotał. Nie było w tym jednak ani śladu wesołości. Chichot przeszedł w kaszel i przez chwilę Dawn zdawało się, że mężczyzna zakrztusi się na śmierć. Uderzyła go w plecy. Zacharczał, zaczął jednak znów oddychać normalnie. - Zrobi! Mam na niego więcej haków niż on na mnie. I doskonale o tym wie. Powiedz mu, żeby zadzwonił do mnie do "Plaza". Dostarczę mu trochę kompromitujących wiadomości o Marty Bravermanie. K~onig wstał, uśmiechnął się do Dawn i torując sobie drogę w tłumie, podszedł do stolika Winchella. - Rżniesz się z K~onigiem? - zapytał Wolff. Zamówił sernik i teraz z zadowoleniem zajadał go łyżeczką. Pytanie zupełnie ją zaskoczyło. - Nie wiem, dlaczego pan tak myśli. - Dlatego, że wciąż mam oczy. To proste. Reszta mojego ciała może nie działać, dziecino, ale wciąż widzę. - Nie sądzę, żeby to był pański interes. - I pod tym względem się mylisz. Wszystko, co dotyczy K~oniga, to mój biznes. Nie zrozum mnie źle. Nie mam nic przeciw temu, że K~onig cię posuwa. Szczęściarz. Żałuję, że ja już nie mogę tego robić. Mnie już pozostał tylko ten pieprzony sernik. Starość cuchnie. Wierz mi. Dawn ostrożnie skinęła głową. Pragnęła, by K~onig pospieszył się i wrócił do ich stolika. Nie miała ochoty na rozmowy z Sigsbeem Wolffem. - K~onig uważa, że możesz stać się wielką gwiazdą. Wiesz o tym? - Tak. - A czy ty myślisz, że możesz nią być? On potrzebuje prawdziwej gwiazdy. - Mam nadzieję, że tak. Wolff znów wybuchnął śmiechem. Charczał i dyszał. Miał rozbiegane oczy. Wyglądał na bardzo z siebie zadowolonego. - Masz nadzieję, dzieciaku? Musisz w to wierzyć. Jak chcesz być gwiazdą, musisz być bandytką. Jesteś nią? Spojrzała na niego spokojnie, nawet nie próbując ukryć swej niechęci. - Mogę być - powiedziała stanowczo. Popatrzył na nią uważnie i skinął głową. - Wierzę ci, dziecino. Wytarł usta serwetką, strącając okruszyny na kolana. - K~onig myśli, że staniesz się wielką gwiazdą. Nie przeczę, że masz możliwości. Widzę to dobrze, pomimo tego, że jestem prawie ślepy. Ale potrzebujesz K~oniga, mała damo. Nie zapominaj o tym. I pamiętaj o czymś jeszcze: ja też go potrzebuję. A więc bądź dla niego miła, jasne? - Postaram się, by David nie był nieszczęśliwy. - To także mój cel - wykrzyknął z mocą kaleka. Gdy K~onig wrócił do stolika, zjawił się szofer Wolffa, by odwieźć go do stojącej przed wejściem limuzyny. Żegnając się z Dawn, starzec oświadczył, że był to jak dla człowieka w jego wieku bardzo długi wieczór. Złożył na jej dłoni suchy, zimny pocałunek. Dotknął ręką jej policzka. Palce drżały mu tak, jakby każdy z nich żył swoim własnym życiem. Opuścił rękę i lekko dotknął jej piersi. - To naprawdę wspaniały wieczór. Rozkoszowałem się każdą minutą - zamruczał. Potem dał znak kierowcy, który zaczął popychać fotel. Zalękniony tłum rozstępował się przed nim. Po chwili wózek zniknął za drzwiami. Przez moment Dawn zdawało się, że mężczyzna pozostawi po sobie zapach siarki. Ale o jego niedawnej obecności świadczyły tylko nikłe ślady opon na dywanie. Przez okno apartamentu K~oniga w hotelu St. Regis Dawn obserwowała światła Nowego Jorku. Reżyser stał obok kominka, czytając doręczone mu depesze. - Co myślisz o Wolffie? - Że to najbardziej przerażający człowiek, jakiego kiedykolwiek spotkałam. - Mmm - K~onig nie robił wrażenia zaskoczonego czy zasmuconego. - Często sprawia takie wrażenie w czasie pierwszego spotkania. - Więc twoim zdaniem jest sympatyczny? - Nie, nie tak. Osobiście raczej lubię tego starego diabła. Ale to jest dokładnie tak samo jak z węgierską kuchnią - nie wszyscy w niej gustują. - Ufasz mu? - Nie, oczywiście, że nie. Jeśli chce się robić biznes z ludźmi, którym się ufa, nigdy się go nie zrobi. Ma niezawodny instynkt - to jemu ufam. - Naprawdę go potrzebujesz? - Żeby pozostać w Anglii - nie. Ale, żeby tutaj zrobić to, czego chcę - tak. W Kalifornii jestem sam. Tak jak Wolff - dlatego jesteśmy naturalnymi sojusznikami. "Wróg mojego wroga jest moim przyjacielem" - jak chyba mówią Arabowie... Słuchaj, jestem ci bardzo wdzięczny. Oczarowałaś go. To nie takie łatwe. Za pomocą gilotynki do cygar otworzył kopertę i zmarszczył brwi. - Depesza od Luciena - powiedział. - Jest w Kongo. Mój Boże, jego zespół jeszcze nie przybył, a on już prosi o więcej taśmy filmowej. Wysłałem Krausa, żeby go kontrolował, ale chyba obaj poszaleli! - Czy dobrze się miewa? - starała się, by to pytanie zabrzmiało maksymalnie obojętnie. - Wygląda na to, że tak. "Przyjazd do Kongo stop cudowne zdjęcia stop wyślij więcej taśmy filmowej do Leopoldville stop i przynajmniej 5»000 dolarów stop łodzie i tragarze drogie stop z moim zdrowiem w porządku stop pozdrowienia Chambrun". - Ani słowa o mnie. Mógłby przynajmniej napisać, że tęskni za mną. - Dlaczego miałby tęsknić? Pierwsze pytanie brzmi, czy ty za nim tęsknisz! Popatrzyła mu prosto w oczy. - Szczerze mówiąc, tak - przyznała. - Czasami. K~onig podarł depeszę i nalał sobie kieliszek brandy. Zdjął okulary. - W porządku. Gdybyś powiedziała "nie", by sprawić mi przyjemność, wiedziałbym, że kłamiesz. Kochasz go? - Nie wiem. - A mnie? - Tego także nie wiem. Jeszcze nie. - Wiesz o tym, że nie mówię o wielkiej namiętności. To dobre w filmie. Przywiązanie i szacunek - jeśli dać im wystarczająco dużo czasu - mogą stać się miłością. - Przywiązanie i szacunek - czuję jedno i drugie. I wiem, że jesteśmy sobie potrzebni. K~onig wyglądał na usatysfakcjonowanego. Sięgnął do kieszeni i wyjął czerwone pudełko ze skóry. - Uczyniłaś mnie bardzo szczęśliwym. A poza tym gwiazdy powinny nosić diamenty. Poszedłem więc do Cartiera i kupiłem ten drobiazg. Podał pudełko Dawn. Otworzyła je i wpatrzyła się w leżący na jedwabnej poduszeczce diamentowy naszyjnik. Był znacznie większy od tego, który nosiła pani Daventry. Kochali się tej nocy, lecz mimo kosztownego prezentu, Dawn nie czuła seksualnego pożądania. Próbowała, ale po prostu nic nie czuła. Nie winiła za to K~oniga. Był delikatnym i doświadczonym kochankiem. To jednak wcale nie pomagało. Zskoczyło ją, że tak bardzo się rozczarowała. Wstała wcześnie rano, przeszła do salonu i stanęła nago przed ozdobnym lustrem. Założyła naszyjnik. Lśnił na jej skórze zimnym blaskiem. Wyjrzała przez okno. Rozumiała, że musi ponieść pewne ofiary - przystosować się, jak nazywał to K~onig. Brakowało jej w łóżku Luciena. Przypuszczała, że to samo musi czuć narkoman pozbawiony narkotyków. Zdjęła klejnot i wzięła do ręki pozostawioną w holu świeżą gazetę. Rzuciło jej się w oczy nazwisko Winchella. Odnalazła jego kronikę. "Filmowy potentat, David K~onig, wyglądał oLśniewająco, gdy wchodził do "#21". Cóż w tym dziwnego? Towarzyszyła mu przepiękna dziewczyna, gwiazda angielskiego filmu. Sądząc ze sposobu, w jaki na niego patrzyła, "jej serce należy do Taty". Czyż miłość nie jest czymś cudownym?" Poniżej dostrzegła jeszcze jedno znajome nazwisko. "Dobrze poinformowani twierdzą, że życie prywatne kierującego Empire Pictures Marty Bravermana budzi poważne zdziwienie, szczególnie wśród głównych akcjonariuszy przedsiębiorstwa. Widzowie nie przyszli na epicką "Messalinę", Marty'ego. Mimo klęski finansowej zamierza on dwa następne filmy z Iną Blaze... Być może Marty powinien przeczytać, co przydarzyło się Neronowi..." Sigsbee Wolff nie został wymieniony ani razu. 14. Dawn wkroczyła zamaszystym krokiem do poczekalni biura K~oniga na Grafton Street. Obie sekretarki wstały z miejsc. - Och, panno Avalon - zawołały chórem. - Jak pięknie pani wygląda! Uśmiechnęła się. K~onig zwrócił jej uwagę, jak ważne są kontakty z ludźmi. Spytała o zdrowie matki panny Bigelow i chorującego ostatnio kota panny Musgrave. Pulchna panna Bigelow dobiegała już sześćdziesiątki. To ona kierowała sekretariatem. Strzegła K~oniga jak pies łańcuchowy. Jej pierwszą nieuniknioną reakcją na pojawienie się Dawn, była podejrzliwość i nieskrywana, milcząca wrogość. Queenie próbowała przekonać ją do siebie małymi prezentami i pogawędkami. Z czasem uświadomiła sobie jednak, że jedynym kluczem do serca panny Bigelow było dzielenie jej troski o zdrowie i dobre samopoczucie K~oniga. - Jak on się czuje? - zapytała. W życiu panny Bigelow był tylko jeden "on". - Wygląda dziś dużo lepiej. Wczoraj czuł się taki zmęczony. Biedaczek. Cóż, oni nawet na chwilę nie zostawiają go w spokoju, jak pani wie. Dawn z sympatią pokiwała głową. Od razu zorientowała się, że "oni" to bankierzy i księgowi, naturalni wrogowie K~oniga. - Czy hotel skończył już pracę nad pani garderobą? - dopytywała się panna Bigelow. Od chwili powrotu do Anglii reżyser narzekał na to, że Dawn mieszka - "obozuje", jak to nazywał - w mieszkaniu Luciena. To wprost nie do pomyślenia, przekonywał. Uważał, że w jej nowej sytuacji nie jest to odpowiednie dla niej miejsce. Nie było tam nikogo, kto odbierałby przekazywane wiadomości. Nie miała swojej służącej. Poza tym piękna, młoda dziewczyna nie powinna mieszkać sama ze względu na swoje bezpieczeństwo. Nalegał, by przeniosła się do apartamentu w hotelu Claridge. Byłoby jej tam wygodnie, pod opieką licznych służących i portierów. Mogłaby także korzystać z hotelowej restauracji i usług pokojówki. Uległa prawie bez wysiłku, jakby przekazała już K~onigowi prawo podejmowania zasadniczych decyzji dotyczących jej życia i zamieszkała w apartamencie przylegającym do pokojów K~oniga. Po tygodniu ledwo pamiętała, że kiedyś obywała się bez gotowej na każde jej skinienie przez dwadzieścia cztery godziny na dobę służącej, która prała, prasowała i sprzątała. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, ilość strojów posiadanych przez Dawn powiększyła się znacznie, szczelnie wypełniając szafy apartamentu. K~onig, któremu nic nigdy nie sprawiało równej przyjemności co luksus, zlecił służbom hotelowym przebudowanie jej garderoby. Jego zdaniem nie była dostatecznie wspaniała, jak dla gwiazdy. Chciał, by całą pracę ukończono w ciągu dwóch dni. I zrobiono to, czego żądał. Kiedy dokonano już przebudowy, Dawn ze zdziwieniem spostrzegła, że teraz apartamenty jej i K~oniga są bezpośrednio połączone lustrzanymi drzwiami. Stanowiło to doskonały przykład tego, jak reżyser okrężną drogą osiąga to, czego chce. Zapewniła pannę Bigelow, że wszystkie prace już wykonano. - Jestem pewna, że on za chwilę skończy - powiedziała sekretarka. - Cóż za śliczna sukienka. Dawn podziękowała za komplement. Miała na sobie nową pelerynę ze srebrnych lisów, zarzuconą na czarny elegancki kostium. Woalkę jej czarnego kapelusza podtrzymywała diamentowa spinka. Z boku kapelusza znajdowało się pojedyncze lśniące czarne pióro, przypięte diamentową gałązką. Był to jeszcze jeden prezent od K~oniga. O tym, co właściwie oznaczały te dary, wolała nie myśleć. Każdy kosztowny podarunek, który przyjmowała, powodował, że miała wobec niego coraz więcej zobowiązań. K~onig wyraźnie dawał do zrozumienia, że nie ma ochoty o tym rozmawiać. Zresztą czemu miałby rozmawiać? Takie zachowanie było dla niego typowe. Dawn spędzała długie noce, leżąc bezsennie obok K~oniga. On sam spał twardo, odurzony środkami nasennymi. Czasami zastanawiała się, czy tego rzeczywiście chciała. Zaszedłszy jednak tak daleko, zdecydowana była robić wszystko najlepiej, jak potrafiła. - Czy bardzo jest dzisiaj zajęty? - zapytała. - Zawsze jesteśmy zajęci. I mieliśmy bardzo trudny poranek. Panna Bigelow uwielbiała mówić o sobie i K~onigu w liczbie mnogiej. - Pan Wolff rozmawiał z nami przez telefon z Kalifornii. Trwało to całe wieki - ciągnęła. - I byli tu także księgowi. Zadawali wszelkiego rodzaju pytania na temat jego afrykańskiego filmu... Najwidoczniej pan Chambrun wydaje tam fortunę. To wszystko sprawia mnóstwo kłopotów biednemu panu K~onigowi. - Czy pan Chambrun przysłał dużo listów? - Nie, wcale nie. Tylko zwykłe depesze. - Czy nie przysłał przy okazji jakiejś wiadomości dla mnie? Panna Bigelow potrząsnęła głową. - Zupełnie żadnej. Sekretarka nie pochwalała przejawianego przez Dawn zainteresowania Lucienem. W jej oczach panna Avalon należała teraz do K~oniga. - Słyszałam, że pan Beaumont i lady Cynthia mają zamiar pobrać się przed wyjazdem do Afryki? - zapytała panna Bigelow. Uwielbiała romantyczne plotki. Nigdy nie miała ich dosyć. Dostarczanie takich wiadomości stanowiło najlepszy sposób wprawiania jej w dobry nastrój. - To prawda - potwierdziła Dawn. Nie była to cała prawda, co wciąż wprawiało ją w lekkie zakłopotanie. Wiedziała o panu młodym więcej niż jego narzeczona. Zdziwiła się, usłyszawszy, że Beaumont w końcu się oświadczył. Kiedy odkryła, że aktor nie ma żadnych planów na spędzenie miodowego miesiąca zaproponowała K~onigowi, by wysłał ich na własny koszt do Afryki, na parę tygodni przed rozpoczęciem zdjęć. Uznała, że byłby to ładny gest. Wspaniałomyślność takiego posunięcia bez trudu przemówiła do reżysera. Natychmiast zajął się całą sprawą. Będą mieli królewski miesiąc miodowy! - obiecał. Wysłano depesze, odbyto telefoniczne rozmowy z najdalszymi zakątkami świata i pod koniec dnia na Beaumontów czekał już luksusowy rejs w górę Nilu i dwuosobowa wyprawa na safari w Kenii. - Ma dziewczyna szczęście - powiedziała panna Bigelow. - Pan Beaumont jest takim przystojnym mężczyzną. I takim, jak na aktora, dżentelmenem. Czy słyszała pani, jaki prezent ofiarował im pan Vale? Dawn nie miała pojęcia. - Prześliczny mały dom: tuż obok swojego. Wiem, że ludzie powiadają, iż ma złą reputację. Muszę jednak przyznać, że to wprost królewski dar, nieprawdaż? Z pewnością miała rację. Dawn pomyślała o po mistrzowsku wymyślonych przez K~oniga drzwiach łączących ich apartamenty. Zastanawiała się, czy Vale'owi nie chodziło czasem o to samo. Panna Bigelow podniosła wzrok znad papierów. - Oto i on - wyszeptała, jakby zapowiadała nadejście Sądu Ostatecznego. Drzwi otworzyły się i z głębi pokoju dobiegły ich odgłosy prowadzonej po angielsku rozmowy. W niektórych głosach dźwięczał sprzeciw. - Ależ panie K~onig, ja naprawdę muszę zaprotestować... Ktoś inny przerwał: - Prędzej czy później udziałowcy na pewno zapytają, co stało się z ich pieniędzmi... K~onig pojawił się w drzwiach. Beztrosko palił cygaro. - Dziękuję panom - powiedział. - Ach, oto i panna Avalon - zachowywał się tak, jakby zaskoczyło go to, że czekała w sekretariacie. - Proszę wejść, proszę wejść. W pokoju siedziało kilka osób. Wszyscy obecni mieli napięte twarze ludzi, których cierpliwość wystawiono na ciężką próbę. Miny mieli równie ponure i pogrzebowe, jak garnitury. Jednak na widok Dawn wstali, uśmiechając się z zakłopotaniem. Wiedziała, o czym myślą - spotkania w sprawach finansowych nie były ich zdaniem odpowiednim miejscem dla kobiety. Wcale jej to nie obchodziło. Zauważyła, że David wygląda na wyczerpanego. Miał bladą cerę, a kiedy zapalał nowe cygaro, jego dłonie drżały. Zastanawiała się, ile już tego dnia zdążył ich wypalić. - Rozmawiałem właśnie z sir Conopem Guthrie i jego współpracownikami o naszych planach - powiedział, rzucając jej ostrzegawcze spojrzenie. W oku sir Conopa błyskał monokl. Gość K~oniga miał wysoki, sztywny, biały kołnierzyk i kwiatek w butonierce. W kieszonce kamizelki nosił na łańcuszku złoty zegarek z emblematami wolnomularskimi. Jego twarz zdawała się być wyrzeźbiona z kawałka taniego mydła. K~onig uśmiechnął się pogodnie. - Przypuszczam, że wszyscy prawie widzieliście "Powód do rozwodu" - zapytał. - Nie? W takim razie musicie to zobaczyć. Przyślę wam wszystkim bilety - dla panów i dla waszych małżonek oczywiście. Panna Avalon przygotowuje się do zagrania w filmowej wersji tej sztuki. Mąż pięknej kobiety jest przekonany, że żona go zdradza, myli się jednak... Zaczniemy od pokazania twarzy Dawn. Wypełnimy nią cały ekran. Potem cięcie i jej mąż siedzący w swoim biurze... Jak w tym kraju nazywacie biura prawników? - Notariaty - wakrnął sir Conop. - Dziękuję, dziękuję panu, drogi panie Conop. Powinien pan przyjść do mnie i pisać scenariusze. A więc jest on w swoim notariacie, tak właśnie. Otwiera list. Jest na nim napisane "do rąk własnych". Czyta go szybko. Na jego twarzy maluje się przerażenie. Rwie kartkę na strzępy. Potem ten dobrze ubrany mężczyzna na czworakach zbiera z dywanu skrawki papieru i ponownie składa je razem. Tak, jakby to były - jak wy nazywacie te przeklęte zabawki z obrazków? - Układanki. - Dziękuję panu, przyjacielu. Więc składa je razem jak układankę i czyta list jeszcze raz. Potem ciężko siada za biurkiem i płacze. A ekran ponownie wypełnia twarz Dawn... - Co dzieje się potem? - zapytał sir Conop, wbrew samemu sobie, czując zaciekawienie. - Nie chcę zepsuć panu przyjemności oglądania sztuki. Ale wystarczy tylko spojrzeć na pannę Avalon, by wiedzieć, że odzyskamy nasze pieniądze wyświetlając film tylko tutaj, w tym kraju. To, co zarobimy gdzie indziej, na całym świecie, stanowić będzie czysty zysk. Jak cukier na cieście. - Lukier - poprawił go sir Conop. - Czy dużo będzie kosztować zrobienie takiego filmu? K~onig wzruszył ramionami. - Koszty? Są takie same, gdy robi się zły film, jak i wtedy, gdy robi się dobry. Najważniejsze jest to, że mamy pannę Avalon. W chwili, gdy zobaczyłem tę sztukę, wiedziałem już, że to rola dla niej. Czy nie tak, kochanie? Trzymając się jego wskazówek, uśmiechnęła się łagodnie. - To moja życiowa rola - powiedziała. Podeszła do Conopa i położyła dłoń na jego ramieniu. - Koniecznie musi pan przyjść i zobaczyć mnie, kiedy będziemy kręcić ten film. - Dobry pomyał - podchwycił K~onig. - Panowie powinni przyjść do studia i zobaczyć, gdzie podziały się wasze pieniądze. Oczywiście będziecie moimi gośćmi na lunchu. Siedzący w kącie szczupły mężczyzna chrząknął nerwowo. - To bardzo miło z pana strony - powiedział. - Ale wciąż pozostało do wyjaśnienia kilka poważnych spraw. Myślę, że powinniśmy kontynuować nasze spotkanie. Włożyliśmy już w to majątek i nie widzimy żadnych efektów. A teraz pan prosi o więcej. Poza tym ten człowiek... Vale wykupuje udziały. Wkrótce straci pan kontrolę nad własnym przedsiębiorstwem. Dawn popatrzyła na niego. Zamrugała szybko rzęsami, jakby hamowała napływające do oczu łzy. Wyjęła z kieszeni koronkową chusteczkę do nosa i otarła nią oczy. Rzuciła mu spojrzenie tak namiętne, pełne bezradności i uroku, że nie powstydziłoby się go dziecko żebrzące na ulicach Kalkuty. Mężczyzna poczerwieniał. - Oczywiście rozumiem, że to ryzykowny interes - wyjąkał. - Nic nie ryzykując, niczego się nie zyskuje - dodał sir Conop. Jego towarzysze pokiwali głowami, jakby poraziła ich oryginalność tej myśli. Wzrok K~oniga był poważny. Podszedł do okna i wyjrzał na ulicę. - Nie chcę, byście myśleli, że nie jestem wam wdzięczny - powiedział smutno. - Dźwigam bardzo ciężkie brzemię, a jednym z największych ciężarów jest wasza hojność. Ale to wasze zaufanie, a nie pieniądze są dla mnie ważne. Czasami zadaję sobie pytanie, czy jestem właściwym człowiekiem do takiej pracy. Może jestem za stary? Jestem rozrzutny - to prawda. Ale to rozrzutny interes. Posłuchajcie: najlepsza rzecz, jaką możecie zrobić, to doprowadzić King Films do bankructwa. Dostaniecie szylinga za każdego zainwestowanego funta. Jeśli w ogóle da się uratować jakieś pieniądze. To nieszczęście, ale tak właśnie sprawy się mają. Wyjadę i zamieszkam na południu Francji. Może napiszę książkę. Albo będę coś uprawiał. Na przykład oliwki. Lub winogrona na moje własne wino. Czemu nie? Urodziłem się na farmie. Wyświadczycie mi tylko przysługę. - Mój drogi przyjacielu - przerwał mu sir Conop. - Nawet nie wolno panu o tym myśleć. - Myślę o tym nieustannie. To nie byłoby wcale takie złe życie. Może moi przyjaciele - moi prawdziwi przyjaciele, jak pan, panie Conop - odwiedzaliby mnie od czasu do czasu. Zjedliby ze mną jakąś prostą potrawę, wypili szklaneczkę wina własnej produkcji... Tęskniłbym oczywiście za panną Avalon, ale nie stanąłbym jej na drodze do kariery. Mogę już jutro sprzedać jej kontrakt Mayerowi lub Selznickowi za ćwierć miliona funtów... Umilkł, jakby zagłębił się w myślach. - Oczywiście, to jest drobiazg. Po "Powodzie do rozwodu" zamierzam obsadzić ją w wielkim historycznym filmie. Może w "Cyrano". Obok jakiegoś wielkiego gwiazdora amerykańskiego kina... Na przykład Douglasa Fairbanksa, jeśli nie jest za stary. - Lady Gutherie jest jego wielką wielbicielką. - O właśnie! Lady Gutherie skompletuje dla mnie całą obsadę. Potem lekka komedia. Jest taka mała sztuka zatytułowana "Szampan dla dam". Piękna kucharka uknuła intrygę by rozbić małżeństwo. I zostaje za to... jak brzmi to cholerne słowo? - Ukarana? - zaproponowała Dawn. - Właśnie. Kupiłem także "Kusicielkę". To nowa powieść, o której teraz wszyscy mówią... znacie to panowie? - Lady Gutherie czytała ją. Nie mogła się od tej cholernej książki oderwać. Ja sam nie jestem wielkim miłośnikiem powieści. Ale przepadam za Johnem Buchanem. K~onig z zachwytem klasnął w dłonie. - To tak jak ja! Zawsze chciałem sfilmować jedną z jego książek przygodowych. Musimy umówić się na jakiś spokojny lunch w pańskim klubie i pogadać o Buchanie. "Zagadka piasków" - jakiż film można by z tego zrobić. Oczywiście marzę o nakręceniu "Anny Kareniny" z Dawn w roli głównej. Cóż to byłaby za Anna - proszę sobie wyobrazić tę twarz okoloną futrami. I te oczy wyglądające przez okno powozu - wprost niebywałe. Po raz pierwszy Dawn usłyszała, jak ambitne plany K~onig wiąże z jej przyszłością. Przyjmowała to wszystko z lekkim sceptycyzmem. - Oczywiście teraz to wszystko należy już do przeszłości - powiedział K~onig głosem, w którym brzmiała gorycz. - Szkoda. Panna Avalon pojedzie do Ameryki i będzie robić pieniądze dla Mgm. Ja się wycofam... No cóż, nie pierwszy raz przegrywam. - Nie przegrywasz - zaprotestowała Dawn. K~onig objął ją. - Mylisz się, kochanie - stwierdził. - Zapytaj tych dżentelmenów. Sir Conop chrząknął. - Może zbytnio się pospieszyliśmy - oznajmił. - Jak pan słusznie zauważył, to nie jest zwykły interes. Przyjrzymy się tej sprawie po następnych sześciu miesiącach... czy tyle czasu panu wystarczy? - Czas nie jest problemem - wzruszył ramionami K~onig. - Tak, zupełnie się z panem zgadzam. Czy dwieście tysięcy funtów wystarczy, by posunąć sprawę naprzód? Jeśli w jakiś sposób je znajdziemy? - Jeśli znajdziecie sposób na włożenie w ten interes pięciuset tysięcy funtów, szanse powodzenia wzrosną. - Trzysta pięćdziesiąt - powiedział twardo Conop. - Ale chcemy, by pan sam tym kierował. I w przyszłości żadnych kłopotów z Vale'em - jego towarzysze z powagą pokiwali głowami. - Zgoda, panowie - odrzekł uprzejmie K~onig. Zrozumiał, że to ostatnie słowo Conopa. - Przekonaliście mnie. K~onig powoli, jak stary człowiek zszedł po schodach na podwórze. Z trzymającą go pod rękę Dawn wyglądał na inwalidę. To wrażenie potęgowała jeszcze jego laska. - Czy nie powinienem zaprosić ich na lunch? Potrząsnęła głową. - Nie, nie. Chwila, w której zaproponowali pieniądze, była najwłaściwszym momentem, by uścisnąć im dłonie i powiedzieć do widzenia. Przy lunchu ten temat powróciłby na nowo. Mogliby chcieć jeszcze raz przemyśleć wszystko. Podjechał ich rolls_royce. K~onig opadł gwałtownie na siedzenie. - Pojedziemy do Ivy - powiedział znużonym głosem. - Będziesz mogła pokazać Neolowi Cowardowi swój nowy kapelusz. Byłaś cudowna podczas rozmowy z sir Conopem. Powinniśmy zostać wspólnikami. Ty i ja. Ujęła jego dłoń. - Prawie jesteśmy. Milczał. Wiedziała, że małżeństwo jest jedną z rzeczy, których K~onig lęka się najbardziej. Miał za sobą nieudany związek - to, że jego małżeństwo się rozpadło, przeżył bardzo głęboko. Żartował czasem na ten temat, ale w tych żartach kryła się jakaś niepewność. Podejrzewała, że nie jest pewny nawet samego siebie. Przetarła zaparowane okno i popatrzyła na ulicę. - Co masz zamiar zrobić z Vale'em? - zapytała. K~onig skrzywił się, jakby połknął cytrynę. - Niełatwo współpracować z człowiekiem takim jak twój przyjaciel Vale. Jest bystry i chciwy. On ma - jak wy to nazywacie - pretensje do całego świata. Zrobił straszną awanturę o to, że wysłałem Dickie Beaumonta i Cynthię do Afryki na ich miodowy miesiąc przed rozpoczęciem kręcenia filmu. Wspomniałem mu, że to był twój pomysł. To go jeszcze bardziej rozzłościło. - Jak bardzo był zły? - zapytała, starając się nie okazać swego przerażenia. - Wprost wściekły. Zrobił wyjątkowo nieprzyjemną scenę, jeśli już o tym mowa. Cóż, nie obchodzą mnie robione przez niego sceny, ale nie mam zamiaru patrzeć z założonymi rękoma na próby podporządkowania sobie mojej wytwórni. Dawn zadrżała, pomimo że w samochodzie było ciepło, a ona miała na sobie futro. - Zawsze lubił dramatyzować i być brutalny. - Zgadzam się co do brutalności. Jeśli chodzi o dramatyzowanie - nie byłbym taki pewien. Znam ten typ. Hollywood jest pełen ludzi tego rodzaju. Aaron Diamond, Lon Bioff, nawet Sigsbee Wolff, jak sądzę. To gangsterzy. Albo eks_gangsterzy. Oczywiście tylko w Anglii spotkać można gangstera - homoseksualistę. Ale gangster pozostaje gangsterem, niezależnie od tego, co robi w łóżku... Ty drżysz - postukał w szybę oddzielającą ich od szofera. - Włącz mocniejsze ogrzewanie - zawołał. - I jedź szybciej, do diabła! Jest po pierwszej, ponownie zerknął do swojej tekturowej teczki z korespondencją. - Kolejna depesza od Luciena... Ten chłopak nakręcił dostatecznie dużo taśmy, by opasać nią kulę ziemską dookoła. Za moich czasów liczyło się ją w calach. Miałaś od niego jakieś wieści? - Żadnych. K~onig westchnął. - Jest młody, zajęty, robi karierę... i oczywiście cierpi na tym jego korespondencja. Wiem o tym od Krausa. Próbki z Kenii i Konga są cudowne. Wyświetlę je dla ciebie. Lucien chce się teraz udać do Sudanu - widocznie tam tubylcy wciąż są zupełnie nie zepsuci. Chociaż nie wiem dlaczego o braku cywilizacji myśli się jako o niezepsuciu. - Sudan. To chyba bardzo daleko. - O tak - potwierdził K~onig z nutką zadowolenia w głosie. - Jak najbardziej. Pomimo zimna Goldner pocił się obficie. Ledwo go widziała w ciemnościach. Co chwilę przerywał rozmowę, by otrzeć czoło jedwabną chusteczką. Wewnątrz Fusiliera panowały prawie nieprzeniknione ciemności. To właśnie dlatego zaproponował, by spotkali się właśnie tutaj. - Mam równie dużo do stracenia co ty - zaczął. Skinęła głową. - Pewnie, że masz. Byłeś tam. Zabrałeś mnie do lekarza swoim samochodem. Jeśli Vale zechce narobić mi jakichś kłopotów, oznacza to problemy także dla ciebie. Popatrzył na nią jak zbity pies. - Ja tylko ulitowałem się nad tobą. Pomogłem ci, gdy tego potrzebowałaś. Poza tym, jestem pewien, że nikt nie widział mnie, gdy przyjeżdżałem i odjeżdżałem. - To wcale nie takie pewne. Chcę tylko powiedzieć, że jeśli ja będę mieć kłopoty, ty też będziesz je miał. Zarobiłeś na mnie jak dotąd mnóstwo pieniędzy. I zamierzasz zarobić dużo więcej. Musisz powstrzymać Vale'a. - Usłyszałem to samo od twego przyjaciela K~oniga. Najwyraźniej sam nie chce sobie brudzić rąk. - Chyba rozumiesz, że im mniej on o tym wie, tym lepiej? Dla nas wszystkich. Jeśli wybuchnie jakikolwiek skandal, K~onig po prostu wróci do Ameryki albo pojedzie do Francji i tam będzie kręcił filmy. Musi być coś, co możesz zrobić. - Nie mam pojęcia, co. Nie jestem gangsterem jak Vale. Albo jak Sigsbee Wolff. Nie mogę go "skasować". Czy jak to tam nazywają Amerykanie... - Można mu zagrozić. Prywatne życie bez wątpienia stanowi jego piętę achillesową. - Vale jest dyskretny. A tak poza tym musisz przyjąć do wiadomości, że w Anglii nikt nie traktuje homoseksualizmu poważnie. Na litość boską, nawet w rządzie są homoseksualiści. Dopóki nie zostaną złapani na gorącym uczynku, nikt nie zwraca na to uwagi. Dawn położyła dłoń w czarnej rękawiczce na ręce Goldnera. - A gdyby Vale został na tym przyłapany? - zapytała cicho. - Publiczny skandal mógłby oznaczać jego koniec. Nikt nie chciałby robić z nim żadnych interesów. Goldner jednym haustem dopił swoją szkocką whisky. - To ryzykowne - powiedział. - I trudne. - Nie tak ryzykowne, jak siedzenie z założonymi rękoma. - Niełatwo byłoby znaleźć odpowiednią... przynętę. - W twoich klubach? Z pewnością znajdziesz kogoś takiego. - Kosztowałoby to mnóstwo pieniędzy. - Traktuj to jak inwestycję. Co byś powiedział na umowę o dystrybucję z King Films? - Mówisz już naszym językiem. To kuszące, ale nie sądzę, by K~onig mi to zaproponował. - Zrobiłby to, gdybym to ja go poprosiła. - Tak - odrzekł w zamyśleniu Goldner zerkając na nią z ponurą miną. - Przypuszczam, że masz rację. Cóż, zrobię, co tylko w mojej mocy. - Mam nadzieję. Dla dobra nas obojga. Wstała, zakładając ciemne okulary i opuszczając nieco niżej woalkę kapelusza. Gdy wyszła z lokalu, nawet nie poczuła, że owionął ją lodowaty wiatr. Zanim doszła do hotelu Claridge, przemarzła. Kiedy po raz pierwszy spotkała się z Lucienem, rozgrzewał ją, przytulając do siebie i kładąc do łóżka. Wiedziała, że K~onig będzie na jakimś spotkaniu, otoczony przez scenarzystów, księgowych albo dekoratorów. Przez krótki moment zatęskniła do innego rodzaju ciepła. Wkroczyła do holu hotelu i stała przez chwilę przy kominku. Nic nie pomogło. W Leopoldville temperatura była prawie o trzydzieści stopni wyższa niż w Londynie. Upał unosił obłoki pary z tłustej, nieruchomej powierzchni rzeki Kongo. Na skutek tego całe miasto okrywała gorąca, gruba, cuchnąca mgła. Leopoldville robiło wrażenie olbrzymiej pralni. Słońce powoli przebijało się przez tę mgłę, powietrze stawało się coraz bardziej wilgotne. W ciągu kilku godzin jaskrawy, oślepiający blask wybielił całe miasto. Szczyty dachów, popękany bruk i wielka rzeka błyszczały jak płynny metal. Nawet najzwyklejsze przedmioty, takie jak noże, łyżeczki czy kawiarniane krzesła, stawały się tak gorące, że parzyły i migotały blaskiem. W końcu ilość wilgoci stała się zbyt duża, by powietrze potrafiło ją unieść. Zebrała się w wielkie, czarne, mętniejące burzowe chmury. Pioruny błyskały ponuro, rozświetlając ciemniejsze niebo. Odgłosy grzmotów w oddali zagłuszyły skrzeczenie ptaków i małp. W pewnej chwili runęła gwałtowna ulewa. Sądząc po niekończących się strugach deszczu, można by uwierzyć, że to sama rzeka uniosła się ku niebu, tworząc w górze gigantyczny zbiornik wody. Gdy deszcz w końcu ustał, znów wyszło słońce i cały proces zaczął się od początku. Lucien siedział na tarasie hotelu Albert. Jego lunch gnił na talerzu przed nim , nakryty chmarą much. Sączył letnie piwo. Pstryknął palcami na jednego z kelnerów bezczelnie rozwalającego się na tarasie. - Encore une bi~ere - zażądał. - Bien glac~ee cette fois!. (franc. - Jeszcze jedno piwo, tym razem dobrze schłodzone). Chłopak wzruszył ramionami. Na jego czarnej twarzy błyszczały kropelki potu. Na policzkach miał rytualne blizny. - Pas de glace - powiedział. - L'~el~ectricit~e est en panne. (franc. - Nie ma lodu. Elektryczność wysiadła). Lucien skinął głową. Nie dziwiło go to. W Leopoldville wszystko zawsze było "en panne". Rzeczy psuły się bez przerwy wskutek upału, wilgoci i działalności ospałych i drażliwych tubylców. A może po prostu sprawiał to ponury bezmiar samego Konga. Prawie wszyscy, którzy odwiedzali ten kraj, nienawidzili go. On pokochał Kongo. Tutaj, w Afryce, jak wielu Europejczyków przed nim, odkrył na nowo samego siebie. Pomimo upału, zmęczenia i braku wygód ten kontynent rozbudził w nim znowu artystę. Czuł się dziesięć lat młodszy. Nie potrzebował płynących z Londynu od K~oniga pochwał. Wiedział, że to, co robi, jest dobre. Więcej niż dobre, jeśli chodzi o ścisłość. Wyglądało na to, że upał oczyścił go z dziesięciolecia łatwych, powierzchownych sukcesów. Dokonała się w nim wewnętrzna przemiana. Czasami, podczas długich nocy, gdy leżał wsłuchany w dobiegające z dżungli odgłosy, żałował, że nie dzieli tej przemiany z Queenie. Pisał do niej na ten temat, ale nie odpisała mu. Pisał nie dlatego, iż sądził, że ona go zrozumie. Jej gwiazda wschodziła dokładnie w tym samym świecie, od którego on się odwracał. Usłyszał, jak zatrzasnęły się drzwi taksówki. W chwilę później na stopniach tarasu ukazał się Kraus. Jak zwykle miał na sobie garnitur z jakiegoś ciężkiego, sztywnego, szarego materiału, zapiętą pod szyją koszulę i krawat. W ręku trzymał kapelusz panama. Pod pachą niósł zniszczoną, wypchaną, skórzaną teczkę, z rodzaju tych, z jakimi europejskie dzieci chodzą do szkoły. I istotnie w Krausie było coś dziecięcego. Miał niemowlęcą, okrągłą głowę, pokrytą rzadkimi, dziwnie cienkimi, jasnymi włosami. Pod nimi znajdowała się jasna, wąska, mało wyrazista twarz o spiczastej brodzie. Kiedy się go spotykało po raz pierwszy, myślało się przede wszystkim o tym, że potrzebuje odżywienia, dopóki nie dostrzegło się jego oczu, ukrytych za grubymi, okrągymi okularami w drucianej oprawce. Te oczy z całą pewnością należały do dorosłego, jakkolwiek słabowitego człowieka. Wszystko w Krausie było małe i chłopięce: nadgarstki i kościste palce z poobgryzanymi w pośpiechu paznokciami, nawet bezbarwne brwi. Wszędzie na świecie tego człowieka uważano by za uchodźcę. Był energiczny, zdolny, niezmordowany i niezawodnie spokojny. Lucien znienawidził go od pierwszego wejrzenia. Jednak czas i wspólna podróż złagodziły nieco początkową niechęć Chambruna. Kraus nie miał żadnych romantycznych złudzeń na temat Afryki ani czegokolwiek innego. Jego praca polegała na załatwianiu różnych spraw, choćby wydawały się niemożliwe, trudne czy bezsensowne. Był doskonałym kierownikiem produkcji. Mówił sześcioma czy siedmioma językami. Nawet jeśli nie znał jakiegoś języka, potrafił targować się o rachunek, pertraktować na temat dodatkowych usług. Potrafił załatwić ściągnięcie na plan filmowy pięciuset członków pierwotnego plemienia w pełnym rynsztunku, stado słoni czy też cokolwiek innego, czego tylko zażądał Chambrun. K~onig sprowadził go z jakichś niejasnych powodów przed paroma laty z Europy. Odkrył jego zdolności i znalazł mu pracę. Kraus nawet z daleka uwielbiał swego dobroczyńcę. Ostrożnie położył kapelusz na stole i pstryknął palcami na kelnera. - Sprzątnij to - rozkazał, wskazując z niesmakiem stojące na stole jedzenie. - Natychmiast. Tak, jakby Kraus obudził go do życia, chłopak szybko uprzątnął talerze. Wytarł stół i położył na nim świeżą serwetę. Uśmiechnął się od ucha do ucha. Luciena nigdy nie przestawał dziwić fakt, że Kraus cieszył się takim naturalnym autorytetem. Pomimo swego wyglądu. - Trzeba krótko trzymać tych ludzi - powiedział. - Nie mają pojęcia o dyscyplinie. Lucien wzruszył ramionami. To właśnie najbardziej lubił w tubylcach. - Jakieś wieści? - zapytał. - Depeszował pan K~onig. Mamy pojechać do Sudanu. - Do Sudanu? Ależ to tysiące kilometrów stąd. Po co? Teraz Kraus wzruszył ramionami. - Wyraził się zupełnie jasno. Powiedział, że tubylcy są tam nieskażeni cywilizacją. - Jaki jest najszybszy sposób, by się tam dostać? - Nie ma szybkiego sposobu. Nikt nawet nie wie na pewno, czy należy to robić. Tak czy owak rozmawiałem już z szefem "Cooka". Typowy przykład belgijskiego kolonizatora - ale wszystko mu wytłumaczyłem. Wyjeżdżamy jutro. Stąd do Ugandy mamy pociąg. - Jaki? - Dla Europejczyków są wagony pierwszej klasy. To oczywiście niewiele znaczy. Przenocujemy w Kikiwisha. Jest tam rządowa rezydencja, zupełnie prymitywna, jak sądzę. Następnego dnia przetniemy prowincję Kasai i znajdziemy się w Bakavu. Znajdziemy tam kilka różnych hoteli. Potem udamy się do Komombo, leżącego o parę dni drogi od Ruandy. Tam spróbujemy znaleźć transport do Kampali. Później będzie cholernie ciężko. - Jak ciężko? - Nikt nie umie powiedzieć. Być może będziemy musieli spędzić trochę czasu w Jubie. Nie ma tu nikogo, kto wiedziałby coś więcej o tamtejszym rozkładzie jazdy. - A co jest w Jubie? - Nic. - Przecież coś musi być. - Nie sądzę. To kilkaset kilometrów od Chartumu. I od jednej granicy do drugiej jest tylko piasek. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że łatwiej byłoby nakręcić ten film w Kalifornii. - Nie miałbyś tam tubylców. Czy przyszły jakieś inne wiadomości? Kraus wyciągnął z kieszeni kartkę papieru. - Tylko depesza od pana K~oniga. - Nic od panny Kelley? - Słucham? - Panny Avalon. - Obawiam się, że nie. - Wysłałeś moją depeszę? - Oczywiście - zmiął kartkę i dał znak służącemu, żeby ją uprzątnął. Miał manię czystości. Wolałby sam umyć popielniczkę, niż siedzieć przy stole, na którym stała brudna. Kelner przyniósł mu herbatę. Kraus zastanawiał się, co będzie, gdy Lucien odkryje - a był pewny, że tak się stanie - że jego depesze i listy do Queenie nigdy nie zostały wysłane. Bez wątpienia wybuchnie potworna awantura - lecz przecież Kraus wykonywał polecenia K~oniga i robił tylko to, co mu kazano. Instrukcje K~oniga były jasne, a sumienie Krausa czyste. Zdobywszy nowe fundusze, K~onig gorączkowo zajął się nowym filmem. Dawn uważała, że tempo, w jakim pracował, mogłoby zabić nawet młodszego og niego mężczyznę. Ona też znosiła to z trudem. K~onig wyznaczył do kręcenia "Powodu do rozwodu" dwóch reżyserów. Sam pojawiał się na planie zwykle późno w nocy, by reżyserować ważniejsze sceny z jej udziałem. W produkcji były równocześnie cztery filmy, w tym afrykańska historia Luciena. Dwa z nich kręcono w nowym, nie ukończonym jeszcze studio. K~onig nie zrezygnował też ze swych ciągnących się długo w noc przyjęć - nic nie mogło spowodować ograniczenia jego życia towarzyskiego. Właśnie ono bowiem stanowiło sposób uzyskiwania pieniędzy. Gdy wychodzili ostatni goście, K~onig siadał do pracy razem ze scenarzystami. Przeglądał scenariusze, nanosił poprawki, dyktował całe fragmenty. Miotał się przy tym po pokoju, kopcąc cygara tak długo, aż powietrze w salonie stawało się niebieskie i ciężkie od dymu. Choć jej życie należało do jego planów, rzadko go teraz widywała. Samochód z wytwórni przyjeżdżał po nią wcześnie rano przed hotel Claridge. O tej porze było jeszcze zupełnie ciemno. Najczęściej wracała późnym wieczorem, akurat by pojawić się na chwilę na dogorywających już przyjęciach K~oniga. "Jak dziewczyna wyskakująca z tortu" - śmiał się Goulandris. Z reguły zasypiała, zanim K~onig kładł się, stękając ze zmęczenia, do łóżka. Bawiło ją to, jak bardzo ich prawdziwe życie we dwoje różniło się od tego, co z pewnością wyobrażali sobie bywający u nich goście. Czasami zasypiała, marząc o silnym, muskularnym ciele Luciena. Czuła, że złość na Luciena to w jej wypadku coś zupełnie irracjonalnego - w końcu sama wybrała K~oniga. Jednak nie przestawała myśleć, jak to możliwe, że Chambrun porzucił ją z taką łatwością. Ledwie tylko wyjechał z Anglii. To bolało. I najbardziej niepokoiłok Jeśli popełniła taki błąd, w jaki sposób może w przyszłości zaufać swoim instynktom? Którejś nocy obudziła się, gdy K~onig wślizgnął się do łóżka. Westchnął ciężko, opadając na poduszkę, nalał sobie szklankę zimnej wody z karafki i połknął tabletkę. - Wróciłeś bardzo późno - ziewnęła. - Nie chciałem cię budzić. - Wziąłeś tabletkę nasenną? - Tak. Chociaż cholernie mało pomagają. Mówiłem temu głupcowi, mojemu lekarzowi, że potrzebuję czegoś mocniejszego. Ale on upierał się, że to, co mam, uśpiłoby nawet konia. Niestety, nie jestem koniem. Powinien zostać weterynarzem... Wiesz, zaczynam być zmęczony życiem w hotelu. Oczywiście jest tu bardzo wygodnie, ale nie miałbym nic przeciwko posiadaniu czegoś własnego - czegoś naszego. Być może w swoim łóżku lepiej bym się wysypiał. Cała senność Dawn znikła w jednej chwili. Usiadła na łóżku, okrywając się kołdrą. - Myślałem o mieszkaniu - ciągnął K~onig. - Ale niezbyt lubię apartamenty. Sąsiedzi. To jest do przyjęcia w Nowym Jorku czy Berlinie, gdzie wszyscy żyją w ten sposób. W Londynie jednak dom byłby o wiele lepszy. Co o tym myślisz? Dobrze znała odpowiedź. - Nie wiem, czy mi się to podoba, Davidzie. Uniósł brwi, wziął z koszyka kiść winogron. - Nie lubisz domów? - Lubię. Nie w tym problem. - W takim razie w czym? - Mój apartament sąsiaduje z twoim. Tu w Claridge'u ludzie mogą się domyślać naszego związku. Ale nie są tego pewni. Jeśli razem przeprowadzimy się do jakiegoś domu, absolutnie nikt nie będzie już miał wątpliwości, prawda? - Żadnych - powiedział. Po chwili milczenia dodał: - Wydaje ci się, że wyglądałoby to lepiej, gdybyśmy byli małżeństwem? - Nie sądzę, bym zamieszkała z tobą, jeśli się nie pobierzemy. - A jeśli poproszę cię, żebyś wyszła za mnie, jaka będzie twoja odpowiedź. - Nie wiem. Jak dotąd nie poprosiłeś. Chciała, by powiedział to jasno, bez typowych dla siebie uników i wykrętów. - Proszę teraz. - Nie sądzę, żebym wyszła za ciebie, tylko po to, by móc przeprowadzić się do twojego domu. Z pewnością małżeństwo to coś więcej. - O tak - westchnął ciężko. - Rozumiem cię. A gdybym przekonał cię, że cię kocham? Nie potrafię tego zbyt dobrze, ale wierz mi - to prawda. A gdybym powiedział, że cię potrzebuję? Ostatnio odwykłem od samotności. Nie chcę znowu być sam. - Zmarszczył brwi. - Nie chcę także zostać zraniony. Nie zamierzam cię pytać, czy mnie kochasz. Jeśli masz jakieś wątpliwości... powiedz, proszę. Teraz jest odpowiedni czas. Nie później. Czy ciągle jeszcze kochasz Luciena? - Nie wiem, czy kiedykolwiek go kochałam. I z pewnością on nie kochał mnie. - Dobrze. A więc, skoro tak, czy wyjdziesz za mnie? Powiedziała "tak". Zawsze wiedziała, że to zrobi. - Obawiam się, że to musi być cichy ślub. Bez prasy, bez rozgłosu. Jeśli Marla się o tym dowie, przypłynie tu pierwszym statkiem, by zrobić mi scenę... Mam nadzieję, że nie masz o to żalu? - Nie - powiedziała Dawn. Doskonale rozumiała, że różnica wieku pomiędzy nimi może stać się powodem złośliwych komentarzy, Z pewnością nie będzie to romantyczna ceremonia, o jakiej zwykły marzyć dziewczyny. Będzie to ślub z pięćdziesięciokilkuletnim panem młodym i jego papierami rozwodowymi z Kalifornii, na których nie zdążył jeszcze wyschnąć atrament. Zastanawiała się, co powiedziałaby mama, gdyby zobaczyła wycinki prasowe. Ale co właściwie matka rozumiała z jej nowego życia? Było to równie trudne do wyjaśnienia, jak zniknięcie Morgana. Początkowo mama pytała o niego, lecz później najwyraźniej postanowiła o nim zapomnieć. Postępowała tak ze wszystkim, o czym nie chciała wiedzieć. K~onig pochylił się i pocałował ją delikatnie. - Teraz powiem ci prawdę. Kupiłem już dom. I to na twoje nazwisko. Prawdziwa okazja. Był własnością hiszpańskiego ambasadora. Sprzedał go naprawdę tanio. Roześmiała się. - Wiedziałeś, że powiem "tak"? - Powiedzmy raczej, że zdecydowałem się zaryzykować. Wyciągnął z kieszeni szlafroka małe, czerwone, obciągnięte skórą pudełeczko. - Nawet kupiłem pierścionek. Otworzył pudełeczko i włożył pierścionek na jej palec. Pasował doskonale. Dawn pomyślała, że K~onigowi nigdy nie zdarzało się zapominać o takich szczegółach. Zamknął na chwilę oczy i potrząsnął głową. - A niech to - powiedział. Wziąłem moje pastylki na przebudzenie zamiast nasennych. Nic dziwnego, że nie jestem senny. Poczuła jego rękę na swoich piersiach, oddech na policzkach. Otoczyła go ramieniem. Pomimo że zawsze dokładnie mył zęby, wciąż czuła mdły zapach cygar. Postanowiła przestać o tym myśleć i zamiast tego wyobrazić sobie swoją przyszłość. Jako pani K~onig będzie bezpieczna i bogata. Pieniądze i wpływy K~oniga zawsze ją ochronią. Na chodniku przed Caxton Hall stali zbici w gromadę dziennikarze i fotoreporterzy. Tworzyli żywą barierę oddzielającą Dawn i Davida K~onigów od oczekującego na nich samochodu. Nawet K~onig nie zdołał utrzymać ślubu w zupełnej tajemnicy, chociaż udało mu się opóźnić publikację informacji na ten temat na tyle, by uniemożliwić przyjazd Marly. Gdy szli wśród błyskających fleszy, Dawn kurczowo chwyciła K~oniga za ramię. - Gdzie zamierzacie spędzić miodowy miesiąc? - krzyczał jakiś dziennikarz. - To tajemnica - powiedział K~onig. - Pragniemy odrobiny spokoju i ciszy. - Co ofiarował pan Dawn w prezencie ślubnym? - Postąpiłem zgodnie z tradycją: coś starego, coś pożyczonego, coś niebieskiego, coś nowego. - Co to było? - Pani K~onig dostała martwą naturę Van Gogha "Niebieskie rękawiczki i kwiaty". Poza tym diamentową bransoletkę i sobolowy płaszcz. - Zgadza się: coś starego i coś nowego - powiedział dziennikarz. - A co jest pożyczone? - Oczywiście pieniądze, żeby za to wszystko zapłacić - zawołał K~onig, wsiadając do Rollsa. Szybko okazało się, że K~onig zamierza spędzić miodowy miesiąc w naturalnym dla siebie, zwariowanym tempie. Gdy tylko znaleźli się w Paryżu, przylgnął do telefonu, organizując przyjęcia i umawiając Dawn z najgłośniejszymi projektantami mody. Postarał się też o to, by kilku dziennikarzy zajmujących się filmem przeprowadziło z nią wywiady. Dawn liczyła na jeden, dwa dni spokoju. Pragnęła cieszyć się wraz z K~onigiem swą pierwszą wizytą w Paryżu. Nie miała zbyt wielu złudzeń, ale nie traciła nadziei, że czas, bliskość i niedawny ślub sprawią, że pokocha go pierwszej czy choćby drugiej nocy spędzonej w Paryżu. Bardzo tego chciała. Z trudem mogła pogodzić się z myślą, że poślubiła go dla pieniędzy, kariery albo dlatego, że była wściekła na Luciena. Ale w chwili gdy zostali sami w swoim apartamencie w Ritzu, wśród kwiatów, szampana i kawioru - prezentów od dyrektora hotelu - K~onig natychmiast usiadł przy telefonie. Lubitsch jest w mieście? On także musi przyjść na obiad! I oczywiście Jean Renoir - o ile będzie miał czas. I Tania Uspieńska, jakżeby inaczej? Zanim ich samochód podjechał pod hotel, K~onig zamówił u Maxima stół na dwanaście osób. Nawet, gdy przyjechali do Hotel du Cap w Antibes, K~onig nie spoczął ani na chwilę. Potrzebował towarzystwa - towarzystwo żony, nawet młodej i pięknej, wcale mu nie wystarczało... Dawn zapomniała już, co to znaczy ciepło. Każdego dnia, wstawszy wcześnie, przechodziła między rzędami drzew pomarańczowych i oliviers, (franc. - drzewa oliwne) by poleżeć na skałach. Opalała się z prawdziwą przyjemnością. Słabo pływała - w Indiach nie miała okazji się tego nauczyć. Dlatego też codziennie, bardzo wcześnie, nim jeszcze hotel obudził się do życia, brała lekcje pływania w podgrzewanym hotelowym basenie. K~onig rzadko wstawał przed południem. Prawdziwe życie rozpoczynał zaś dopiero wieczorem. Czekająca na nich zawsze przed hotelem limuzyna zawoziła ich na kolację do Cannes, Nicei czy Monte Carlo, gdzie K~onig niezmiennie grywał w bakarata do drugiej w nocy. Do obiadu zasiadali zawsze w licznym towarzystwie, co jeszcze tak niedawno wprawiłoby Queenie w popłoch - lecz nie Dawn. K~onig nauczył ją sztuki konwersacji. Przede wszystkim zapewnił Dawn, że piękna kobieta nigdy nie może powiedzieć nic niewłaściwego. - Ludzie, niezależnie jak bardzo są bogaci, sławni i jak bardzo sprzyja im szczęście - tłumaczył - nigdy nie przestają zachwycać się pięknem. To jedyny demokratyczny instynkt, jaki pozostał ludziom z wyższych sfer. Miał rację, Cocteau zjadł z nimi obiad i naszkicował twarz Dawn na serwetce. Winston Churchill, który wraz z grupą ludzi z jachtu lorda Camrose'a przyjął zaproszenie na kolację w Hotel de Paris w Monte Carlo, opowiedział Dawn o swym ataku w czasie bitwy o Omdurman. Wyjawił K~onigowi, że jego zdaniem Dawn wie o Indiach więcej niż wicekról. Marcel Pagnol zaproponował, że napisze dla niej sztukę. Nawet Noel Coward, który przyleciał na przyjęcie z Villa Mauresque, gdzie przebywał z Willym Maugham, był tak zauroczony Dawn, że na poczekaniu napisał dla niej piosenkę i nalegał, by pozwolono mu ją zaśpiewać i zagrać na stojącym w restauracji fortepianie. To powinna być prawdziwa idylla i sądząc z pozorów rzeczywiście była. Leżąc na słońcu, Dawn uświadomiła sobie jednak, że małżeństwo z Davidem wiele zmieniło w ich związku. Nie dlatego, że nie budził w niej pożądania - z tym pogodziła się od samego początku. A raczej uznała, że nawet nie godząc się, jakoś zdoła z tym żyć. Gdy spotykali się nieregularnie, było to dość łatwe. Po ślubie okazało się jednak trudniejsze do zniesienia, niż to sobie wyobrażała. Szczególnie źle radziła sobie ze zmianami, jakie małżeństwo wywołało w K~onigu. Wcześniej odgrywała niezwykłą, choć z pewnością dwuznaczną - rolę w jego życiu. Teraz była jego żoną. Na skutek jednego pociągnięcia pióra, stała się częścią jego wizerunku. Tak samo jak rolls_royce, wieczorne przyjęcia i świetnie skrojone garnitury. Wciąż robił jej awantury o to, jak powinna się ubierać, co mówić i robić. Mając do niego zaufanie - a była zdecydowana mu ufać - wierzyła, że K~onig sam nie jest świadom zmian, jakie w nim zaszły. Wydawało się, że nie zauważał dystansu, jaki między nimi wytworzył. Być może zresztą po prostu nie umiał nic na to poradzić. Usiadł na leżaku obok Dawn. Służący ustawił parasol w taki sposób, by K~onig znalazł się w cieniu. Kelner postawił przed nim tacę z kawą i wodą mineralną z lodem. Boy hotelowy przyniósł mu telefon i doręczoną właśnie korespondencję. K~onig zapalił cygaro i zmienił swe zwykłe okulary na przeciwsłoneczne. Dawn wydawało się, że nie wygląda najlepiej - choć szczerze mówiąc nigdy nie wyglądał dobrze. Lecz tym razem coś wyraźnie go dręczyło: miał ściągnięte usta i lekko zaczerwienione policzki. Skłoniło ją to, by zapytać go, jak się czuje. Pomachał cygarem, dając znak, że jego zdrowie nie stanowi problemu. - Zostaniemy tu kilka dni dłużej niż przypuszczałem - powiedział. - Myślałam, że chcesz skończyć "Powód do rozwodu". - Chcę. Ale kilka dni więcej na słońcu z pewnością nam nie zaszkodzi. - Rozmawiałeś dziś rano z Londynem? - Dlaczego tak sądzisz? - Gdy schodziłam na dół, słyszałam jak recepcjonistka łączyła się z Londynem. - Mąż nie powinien mieć tajemnic przed żoną. Wiesz dlaczego? Bo przed nią niczego nie da się ukryć... W Londynie leje, temperatura 5) C, a prace nad wykończeniem domu potrwają dwa razy dłużej niż przypuszczałem - i będą kosztować trzy razy tyle niż sądziłem. O ile będziemy mieli szczęście. - To nie w twoim stylu martwić się o pieniądze, Davidzie. - Kto się martwi? - Ty, jak mi się wydaje. Widać to w twojej twarzy. K~onig podniósł się i rozejrzał wokół, sprawdzając, czy nikt ich nie słyszy. - To nie najlepszy moment na powrót do Londynu - powiedział. - Wygląda na to, że twój przyjaciel Vale ma kłopoty. Pomimo lejącego się z nieba żaru, Dawn zadrżała. Spojrzała w górę, sprawdzając, czy jakaś chmura nie przesłoniła nagle słońca. Lecz niebo było czyste, doskonale niebieskie. - Jakieś kłopoty, Davidzie? - Typowy brudny angielski skandal seksualny. Jakiś chłopiec oskarżył go przed policją o seksualne napastowanie. Vale miał pecha. Postanowiono go przesłuchać. Policjanci odnaleźli go w jednym z nocnych klubów dla mężczyzn o... specjalnych gustach... - Vale jest właścicielem kilku takich klubów. - Tak? Nie miałem o tym pojęcia - powiedział K~onig. Jego twarz wyrażała równocześnie szok i oburzenie. Widocznie nawet przed swoją żoną postanowił grać rolę niewiniątka. - Co się z nim stanie? Dawn nie potrafiła zapanować nad głosem. Zabrzmiała w nim panika. K~onig popatrzył na nią przenikliwym wzrokiem. - Jestem zaskoczony, że cię to w ogóle obchodzi. Zdawało mi się, że ty i Vale nie jesteście najlepszymi przyjaciółmi. Starała się zachować spokój. Goldner jej nie ostrzegł. - Po prostu jestem ciekawa. Wsadzą go do więzienia? - Najpierw musi zostać osądzony. W końcu Anglia to nie Niemcy. Poza tym Vale zachował się całkiem mądrze. Złapał nocny pociąg do Paryża i zniknął z pola widzenia. Przypuszczam, że pomogli mu jego przyjaciele. Podejrzewam nawet, że nakłonili go do tego. Może nawet zapłacili mu, by zrobił to szybko i cicho. Mnóstwo ludzi o znanych nazwiskach z pewnością czyniło desperackie wysiłki, żeby usunąć go z kraju, zanim zdąży porozmawiać z policją... Oczywiście musiał zrezygnować z pełnionych funkcji dyrektorskich i tak dalej. Włącznie z King Films. - To dobrze się składa. - Prawda? To przykre, że tego nieszczęśnika spotkały takie nieprzyjemności. Z drugiej jednak strony to prawdziwa ulga. Nie będzie się już kręcił w pobliżu, próbując wyrzucić mnie z mojej własnej firmy. - Gdzie pojedzie? K~onig wzruszył ramionami. - Jeśli jest sprytny - a jest - sprzeda wszystko i zacznie gdzie indziej od nowa. Wszędzie znajdą się chętni na to, co sprzedaje. Gdybym był na jego miejscu, pojechałbym do Ameryki. Tam na pewno z łatwością by sobie poradził... Im dalej, tym lepiej - pomyślała Dawn. Dziękowała Bogu, że Vale w żaden sposób nie może powiązać jej ze swoim upadkiem. W najgorszym razie może podejrzewać Goldnera. Nie ma jednak powodu przypuszczać, że ona także maczała w tym palce. Zrobiło jej się cieplej. Zaczęła także być głodna, Wychyliła się z leżaka i sięgnęła do koszyka z owocami. - To śmieszne - powiedziała. - Pamiętasz? Gdy płynęliśmy do Ameryki, w czasie obiadu rozmawialiśmy z Goldnerem o słabościach Vale'a. Powiedziałeś później, iż jeśli człowiek ma naprawdę coś do ukrycia, może mu się udawać przez całe lata, ale i tak w końcu go to zniszczy. - Nie przypominam sobie rozmowy o Vale'u - powiedział twardo K~onig. Zdawał się być zupełnie szczery. Zmarszczył brwi, jakby szukał czegoś w pamięci. - Nie - pokręcił głową. - Nic nie pamiętam. Ale to oczywiście prawda, co mówisz o ukrywaniu. Wcześniej czy później takie rzeczy wychodzą na jaw. Zamilkł na chwilę i zaciągnął się cygarem. - To dotyczy wszystkich mężczyzn - zawahał się. - Kobiet również. Wydmuchnął kółeczko z dymu w nieruchome, gęste powietrze. Zdawał się czekać na odpowiedź, lecz Dawn nie odezwała się ani słowem. Światła z kryształowego żyrandola odbijały się w polerowanym blacie długiego na cały pokój stołu. Na obiad zaproszono dwunastu gości. Dawn widziała większość z nich po raz pierwszy. Była gospodynią i główną atrakcją tego spotkania. Przy ustalaniu listy gości nie miała jednak nic do powiedzenia. Nie ona również wybierała potrawy i wino. O wszystkim zadecydował K~onig, który teraz siedział na samym końcu ogromnego stołu, pogrążony w rozmowie ze swymi nowymi politycznymi przyjaciółmi. Stół kosztował u Christiego dziesięć tysięcy funtów i przez pewien czas był ozdobą domu księcia Albany. Tysiąc dziewięćset trzydziesty ósmy był rokiem Monachium i wszędzie rozmawiano wyłącznie o wojnie. Cały Londyn podzielił się na zwolenników polityki ugodowej, którzy popierali Neville'a Chamberlaina, i na jej przeciwników, wierzących w stanowczy opór i Winstona Churchilla. K~onig przynajmniej raz znalazł się po mniej licznej stronie. Był w wystarczającym stopniu Żydem, by czuł, że żadne porozumienie z Hitlerem nie jest możliwe. W każdym razie nie dla ludzi takich jak on. Na swoich przyjęciach gościł teraz zwolenników twardego kursu i wojny - krępych mężczyzn o surowych twarzach, świadomych wielkich pieniędzy, które za nimi stoją. Ludzie, którzy w zbliżającej się burzy dostrzegli dla siebie szansę przejęcia władzy. Dawn nie interesowała się polityką. Lubiła Neville'a Chamberlaina. A przynajmniej wolała go od tych rozmawiających podniesionymi głosami, pewnych siebie polityków, którzy co wieczór zbierali się przy stole K~oniga, by szydzić z premiera i marzyć o przystąpieniu do wojny. A walczyć będą w niej musieli inni, młodsi mężczyźni. Dawn nie ujawniała swych poglądów, co wcale nie było trudne. Przyjaciele K~oniga traktowali ją tak, jakby stanowiła jakiś cenny i kruchy klejnot. - Nie mają okrętów! - Nie mają czołgów! - Nie mają odwagi! Słyszała ich podekscytowane głosy, gdy szła na górę do sypialni. Jej zniknięcie przeszło niezauważone. Churchill palił cygara, K~onig palił cygara. Tak samo Beaverbrook, Bracken, Duff Cooper i Arlington. Zdawało się, że niezależnie od tego, jak często kąpała się i myła włosy, zapach cygar przylgnął do niej na stałe. K~onig zwykle zjawiał się w sypialni, gdy już spała. Wstawał za to wiele godzin później od niej. Był wciąż zmęczony. Miał powody: budowa jego nowego studia została prawie ukończona, a w produkcji miał równocześnie sześć filmów. Nowe studio i ambitne plany wyczerpały jego fundusze. Pożyczał pieniądze, pomimo długów, licząc na to, że skoro zainwestowano już tak dużo, bankierzy nie dopuszczą do jego bankructwa. Nie pozwalał, by te kłopoty stanęły mu na drodze do realizacji innych ambitnych planów. Razem z Sigsbee Wolffem zajmował się skupywaniem udziałów Empire Pictures. Przeprowadzali transakcje bardzo ostrożnie, zawsze przez pośredników, by nie wzbudzić podejrzeń Marty'ego Bravermana. Z rozmów przy stole Dawn wiedziała, że Goldner był jednym z owych anonimowych inwestorów. Podejrzewała, że drugim jest Kraus. Zausznik K~oniga, mężczyzna o szczurzej twarzy. Kręcił się ciągle wokół domu i często konferował z K~onigiem. Raz czy dwa został nawet zaproszony na obiad. Zjawił się w o kilka numerów za dużym smokingu, z pewnością pożyczonym. - Skóra mi cierpnie na jego widok - stwierdziła któregoś wieczoru Cynhia Beaumont. Teraz, gdy Beaumontowie wrócili z ukończonym "Safari" - tak ostatecznie nazwano film Luciena - oni również stali się stałymi gośćmi na przyjęciach K~oniga. Film nie przyniósł Cynthii sławy - większość krytyków lekceważyła ją, określając jako "atrakcyjną blondynkę, bez większego talentu". Za to rola Beaumonta oszołomiła wszystkich. Nikt nie miał wątpliwości, że zrobi karierę i stanie się wielką gwiazdą. Jego rola, twierdził recenzent "Daily Express" "wprost kipiała rozpaloną do białości, męską energię". Chwalono także reżyserię Luciena. Kilku krytyków skarżyło się co prawda, że film przypomina zbiór pięknych przeźroczy przywiezionych przez jakiegoś podróżnika, ale wszyscy mówili o Lucienie jako o obiecującym reżyserze. Cynthia na pierwszy rzut oka była równie wyniosła i piękna, co zawsze. Jednak gdy przyjrzało się jej z bliska, widoczne stawały się cienie pod oczami i ściągnięte usta. Piła. Nie ukrywała tego i nie robiła z tego powodu żadnych dramatycznych scen. Ale, gdy wieczór dobiegał końca, potrzebowała zwykle pomocy, by dojść do samochodu. Jej śmiech brzmiał coraz bardziej histerycznie. Przypominał dźwięk tłuczonego szkła. Stała się nałogową palaczką - zdarzało się, że zapalała nowego papierosa zaledwie minutę po zgaszeniu poprzedniego. Obrus wokół niej błyskawicznie robił się brudny od popiołu i niedopałków. Tego wieczoru jednak jak dotąd panowała nad sobą. Dawn bardzo to cieszyło. - Mnie także skóra cierpnie na widok Krausa - powiedziała. Cynthia zachichotała. - W Afryce okazał się okropną świnią. Kręcił się koło nas jak detektyw od rozwodów. Lucien nienawidził go. - Nietrudno go zrozumieć. Jaki był Lucien? Wygląda na to, że zniknął. - Zapuścił brodę. Moim zdaniem, było mu z nią do twarzy. Przestał być buńczucznym, ładnym chłopcem. Afryka jakoś zmienia mężczyzn. Większość mężczyzn. Początkowo był bardzo przygnębiony. - To nie w stylu Luciena. - Został zraniony, kochanie. Przez ciebie. Ani słowa, żadnego listu - powtarzał mi każdego ranka przy śniadaniu. Ciężko to przeżywał, jak się chyba domyślasz... - To on nie pisał do mnie. Cynthia robiła wrażenie zaskoczonej. Wahała się przez chwilę, po czym opróżniła swój kieliszek. - Mnie mówił coś zupełnie innego. Jakie to dziwne... Kim jest ten okropny facet siedzący pośrodku? Wciąż wpatruje się we mnie. - Sir Conop Guthrie. Cynthia, dlaczego Lucien nie wrócił? Nie pokazał się nawet na premierze swego filmu. Starała się, by to pytanie zabrzmiało obojętnie, nie wiedziała jednak, na ile jej się to udało. Cynthia najwyraźniej nie zwróciła na to uwagi. - Cóż, kochanie, pojechał na zwiad. Szukać odpowiedniego miejsca do nakręcenia nowego filmu. Zapalił się do pomysłu zrobienia w Kongo filmu na podstawie "Jądra ciemności". Cholernie przygnębiająca książka moim zdaniem. I w dodatku żadnej roli dla kobiety. Oszalał na punkcie Afryki. Nie pojmuję dlaczego. Ja nienawidziłam tam każdego centymetra kwadratowego. Wszyscy są tam straszliwie, okropnie mieszczańscy. Z wyjątkiem czarnych, oczywiście... Cynthia pstryknęła palcami na lokaja, który uniósł brwi z dezaprobatą i napełnił jej kieliszek tylko do połowy. - Wieści szybko się rozchodzą - powiedziała Cynthia. - Widzę, że Dickie zdążył już porozmawiać z K~onigiem o moim piciu. - Proszę napełnić kieliszek lady Cynthii - nakazała Dawn. - Dziękuję ci, kochanie. Najbardziej wstydliwą rzeczą w piciu jest to, że służący dowiadują się o nim pierwsi. I w dodatku zawsze są tak cholernie świętoszkowaci... O co mnie pytałaś? - Dlaczego Lucien nie wraca do domu? - A tak, oczywiście. No cóż, głównym powodem, kochanie, jest to, że twoje małżeństwo nieco go zaskoczyło. Wciąż kocha. Ciebie, oczywiście. To musi ci szalenie pochlebiać. - Nie miało prawa go zaskoczyć. Napisałam do niego. Cynthia opróżniła swój kieliszek. Na chwilę zamknęła oczy, potem sięgnęła po kolejnego papierosa. Miała pewne kłopoty z odnalezieniem właściwego końca, wreszcie jednak udało jej się go zapalić. Zaciągnęła się nim głęboko, po czym ledwie zaczętego zgasiła na swoim talerzu. - Naprawdę, kochanie? - Cynthia wyglądała na bardziej zdenerwowaną niż zwykle. - Pisałam do niego. Nigdy nie odpowiedział. - Poczta działa tam naprawdę fatalnie. - Ale chyba nie aż tak fatalnie? Z pewnością Cynthia coś ukrywała. Nie umiała kłamać albo, co bardziej prawdopodobne, nie zamierzała tego robić. - Okropnie! Ciągle coś ginęło. Musiałaś dostać od niego choć kilka listów, kochanie. Początkowo niemal cały czas spędzał na pisaniu do ciebie. - Jak wysyłaliście wasze listy? - spytała Dawn, starając się ukryć drżenie głosu. - Przypuszczam, że nie ma tam czerwonych skrzynek pocztowych na każdym rogu, prawda? - Nie, nie. Dawało się listy Krausowi, on chował je do torby. Wszystkim się zajmował. - Rozumiem - powiedziała Dawn. I rzeczywiście rozumiała. To było tylko podejrzenie, ale miało sens. A jeśli coś ma sens, zwykle okazuje się prawdą. Dziwiła się, że wcześniej sama tego nie odgadła - być może po prostu nie chciała odgadnąć. - Gdzie jest Lucien teraz? Wciąż w Afryce? - Wybierał się do Paryża, jak mi się zdaje. Kilku francuskich producentów bardzo zainteresowało się jego pracą. Nigdy nie zgadniesz, kogo widzieliśmy w Paryżu, w drodze powrotnej z Afryki. Dominique'a Vale'a! Szczerze mówiąc wyglądał wspaniale. Żadnego poczucia winy. - Rozmawiałaś z nim? - zapytała Dawn, znów próbując nad sobą zapanować. - Zjedliśmy z nim kolację, Dickie i Vale - wiesz, jacy z nich kumple. Mówił o tobie sporo niemiłych rzeczy, kochanie. Wygląda na to, że wini cię za to, co się stało. - To nonsens! - Tak przypuszczam. Och, dlaczego ci okropni mężczyźni się nie zamkną? - W trzydziestym dziewiątym będzie wojna - dobiegł ich głos Brendana Brachena. Mówił tak głośno, że zagłuszał pozostałych gości. - Mówił mi o tym facet, który w zeszłym tygodniu był w Berlinie. Poczekają do jesieni. Zaczną po żniwach. Niebieskie oczy Cynthii były nieco zamglone, lecz wciąż patrzyły przytomnie. - Czy sądzisz, że będzie wojna, Dawn? - zapytała. - Mam nadzieję, że nie. - Naprawdę? Ja czekam na nią z utęsknieniem. Nie może być przecież tak nudna jak pokój, czyż nie? A co myśli David? - Twierdzi, że będzie wojna. - Dickie tak samo. Czy wiesz, co zrobił? Zgłosił się na komisję i dostał przydział do służb pomocniczych Raf_u. Szczerze mówiąc sądzę, że spodobał mu się mundur. - Nie powinnaś tak myśleć, Cynthio. - Tak uważasz? Ale to nie ty wyszłaś za niego, kochanie, prawda? A oto i on - najprzystojniejszy mężczyzna w Anglii. Wystarczy, że pojawi się na scenie w obcisłych spodniach, a wszystkie kobiety, niezależnie od wieku, mają mokro w majtkach. A gdy jesteśmy razem w łóżku nie - czuję - absolutnie nic. Cynthia zaczęła się śmiać - wysoki, pełen napięcia dźwięk nie zawierał w sobie ani odrobiny radości czy humoru. Wznosił się coraz wyżej i wyżej. Rozmowy umilkły. Na chwilę przy stole zapadła pełna zażenowania cisza. Potem, jak na komendę, wszyscy powrócili do konwersacji, udając, że nic się nie stało. - Nie rób scen - szepnęła Dawn. Cynthia rozkaszlała się, zasłaniając usta serwetką. W końcu zdołała się jakoś opanować. - Oczywiście, że nie - powiedziała z zaciętym wyrazem twarzy. - Żadnych scen. To jego Anglia. To całkowicie w porządku rozmawiać o wojnie, ale w żadnym razie nie powinno się robić scen. - Cynthio, kochanie, może po prostu nie dałaś mu szansy? Dlaczego gdzieś nie wyjedziecie tylko we dwoje? Cynthia zapaliła kolejnego papierosa i popatrzyła na Dawn w zamyśleniu. - Nie rozumiesz mnie - tym razem zniżyła głos. - Nie przeszkadza mi tak bardzo to, że Dickie nie może mnie zaspokoić. Choć nie przypuszczałam, że tak bardzo da się prosić. Najgorsze, że ja też nie mogę go zadowolić. Leżąc ze mną w łóżku naprawdę jest gdzie indziej. Jakby robił to z obowiązku. Nie potrafisz sobie wyobrazić, jak to jest. - Być może potrafię. - Dawn powiedziała to tak cicho, że Cynthia jej nie usłyszała. - To był błąd - powiedział K~onig. - Przyznaję. - Oszukałeś mnie. Nie musiałeś tego robić. - Nie wiedziałem. Ubezpieczyłem się na wszelki wypadek. Stał na środku ciemnego salonu. Rozluźnił swój czarny krawat. - Nie wydaje mi się, by było to wystarczające usprawiedliwienie. Po raz pierwszy Dawn odważyła się mu przeciwstawić. Poczerwieniał lekko. - To nie pierwsza rzecz w życiu, której się wstydzę - powiedział. Dawn zastanawiała się, czy K~onig czuje się winny dlatego, że przechwytywał listy jej i Luciena, czy też może dlatego, że ona dowiedziała się o tym. Ciekawa była, co pisał do niej Lucien. Tylko co to miało za znaczenie? K~onig nalał sobie drinka. Ostatnio pił coraz więcej. Nigdy nie było tego po nim widać. Alkohol spowalniał tylko jego ruchy. Wszystko robił jakby w zwolnionym tempie. - Wynagrodzę ci to. Milczała. David nie był na tyle głupi, by wierzyć, że z pomocą pieniędzy uniknie kłótni, lecz kiedy czuł się zmęczony - tak jak w ostatnich dniach - nie miał czasu ani cierpliwości na nic innego. - Myślę, że przez jakiś czas będę sypiać w moim pokoju - powiedziała. - Chcę być sama. K~onig nie zamierzał się z nią spierać. Znużony, wzruszył ramionami i odwrócił się do niej tyłem. Przygotował sobie whisky z wodą sodową. Wrzucił do szklanki jak zwykle jedną kostkę lodu - nigdy mniej, nigdy więcej. Gdy szła na górę, usłyszała syk syfonu. Zastanawiała się, czy to, że zdecydowała się spać osobno, nie przyniosło mu ulgi. Dotąd nie przyszło jej na myśl, że David może kochać się z nią z tego samego poczucia obowiązku, które sama czuła wobec niego. Rok tysiąc dziewięćset trzydziesty dziewiąty był rokiem ponurych przygotowań do wojny. Wszyscy wiedzieli, że ona nadchodzi, choć nikt nie chciał o tym myśleć. Ludności rozdano maski gazowe, razem z ulotkami, opisującymi różne makabryczne symptomy, których należało oczekiwać w przypadku ataku bronią chemiczną. Przy wejściach do hoteli i biur pojawiły się worki piasku, gaśnice, wiadra i łopaty. W parkach, w miejscach, gdzie od stu lat znajdowały się trawniki, teraz okopywano działa przeciwlotnicze. Budowa nowego studia K~oniga została w końcu ukończona. Teraz starano się je zakamuflować. W całym Londynie wścibscy maniacy wstępowali do dziwnych organizacji, określanych wyłącznie za pomocą skrótów: Arp i Cad. Nadęci autorytetem swych nowych opasek, stalowych hełmów, kręcili się teraz wszędzie, dręcząc sąsiadów pouczeniami na temat ochrony przeciwpożarowej, zaciemnienia i wykrywania szpiegów. Wystarczyło zapytać o drogę z cudzoziemskim akcentem, by zostać aresztowanym. Gorliwi poszukiwacze szpiegów niemal codziennie chwytali scenarzystów K~oniga. Reżyser rozwiązał w końcu ten problem przez zapisanie ich do ochotniczej służby przeciwpożarowej w jego studiu. Teraz sami nosili opaski i hełmy. Właściwie K~onig nie miał na co narzekać. Im bardziej zbliżała się wojna, tym więcej ludzi chciało o niej zapomnieć. Kina nigdy nie robiły lepszych interesów. Dawn - piękna, olśniewająca i wyrafinowana - okazała się dokładnie tym, czego pragnęli ludzie, by odwrócić ich myśli od niebezpieczeństw związanych z gazem paraliżującym i masowymi nalotami bombowymi. Zagłuszała ich lęk przed nazistowskimi wojskami desantowymi, zrzucanymi na spadochronach w Anglii i przemykającymi się w przebraniu zakonnic. W Ameryce Dawn dopiero stawała się sławna, ale w Anglii była już prawdziwą gwiazdą. Na Grafton Street zatrudniono nawet sekretarkę, by odpowiadała na listy wielbicieli. Po układzie monachijskim otrzymywała ich znacznie więcej niż brytyjski premier. Jednak zbliżająca się wojna nie była głównym zmartwieniem K~oniga. Niezależnie od tego jak wielkie sukcesy odnosiły jego filmy, nigdy nie przynosiły wystarczającego dochodu, by pokryć koszty, jakie wiązały się z jego wytwórnią. Nawet jego legendarna zręczność w żonglowaniu cyframi nie mogła ukryć przed akcjonariuszami tego, że budowa nowego studia i ekstrwaganckie nawyki naczelnego dyrektora poważnie nadwerężyły finanse King Films. Chcąc uratować sytuację, zrobił to, co podszepnął mu instynkt. Podwoił stawkę. Postanowił nakręcić wielki epicki film, który raz na zawsze zdobędzie wszystkie rynki świata dla brytyjskiej kinematografii. W filmie przewidział rolę dla Dawn Avalon i Richarda Beaumonta, co miało zapewnić sukces kasowy. Zdecydował się włożyć wszystkie swoje pieniądze w ten jeden projekt. Równocześnie zamierzał spróbować kupić Empire Pictures. King Films miał stanowić wygodną furtkę. Chciał przez nią wprowadzić do Hollywood swoich brytyjskich inwestorów. Zakładał, i miał do tego podstawy, że banki, Treasury i Bracken, a może nawet Goldner i jego nowi żydowscy przyjaciele z City będą tak zachwyceni możliwością zdobycia udziałów wielkiej hollywoodzkiej wytwórni, że zgodzą się patrzeć przez palce na finansowe kłopoty King Films. Przekonanie ich, że z siedzącym w kieszeni K~oniga Sigsbee Wolffem przyjęcie Empire Pictures jest możliwe, nie powinno okazać się zbyt trudne. Jeśli będą mieli trochę szczęścia i nowy kapitał, mogą zdobyć na własność nie tylko wytwórnię, lecz także przedsiębiorstwo dystrybucji Empire. To otworzyłoby cały amerykański rynek dla brytyjskich filmów i równocześnie uratowałoby angielską wytwórnię. Ponieważ Goldner zajmował się właśnie przejmowaniem angielskich kin, przymierzając się do roli niezależnego dystrybutora, kontrolowaliby cały anglojęzyczny świat. Przełamana zostałaby hegemonia amerykańskich potentatów filmowych w dziedzinie dystrybucji na świecie i za jednym zamachem Brytyjczycy zdobyliby silną pozycję w samych Stanach. Uwadze Dawn nie umknęło to, że sukcesy Goldnera - a częściowo także K~oniga - są jej zasługą. Nawet teraz, gdy skończyła dwadzieścia jeden lat i jej stary kontrakt wygasł, wciąż zarabiała pieniądze dla K~oniga. W tych okolicznościach nie dziwiło jej, że mąż ma dla niej tak mało czasu. Zresztą sama była bardzo zajęta jako gwiazda. Znacznie bardziej niepokojące wydawało się Dawn, że nie miał dość czasu, by naprawdę zaangażować się w przygotowania do kręcenia wielkiego filmu, w którym miała zagrać. Po odrzuceniu "Cyrana" jako zbyt subtelnego dla anglojęzycznej widowni i "Wojny i pokoju", jako zbyt ambitnej, K~onig wybrał "Kopalnie króla Salomona". Prawa do sfilmowania tej książki kupił tanio rok wcześniej. Kilkakrotnie przymierzał się do tego pomysłu i im więcej o tym myślał, tym bardziej mu się to podobało. Ucieczki, przygody, romans - było tam wszystko, czego chcieli ludzie w przededniu wojny. Oczywiście realizacja takiego filmu musiała być kosztowna i trudna, ale K~onig nie chciał o tym dyskutować, ani myśleć. Zachowywał się jak człowiek, który wyznaczywszy sobie wielkie zadanie, ma teraz nadzieję uciec od niego, przez ciągłe opóźnienia. W końcu jednak zdecydował się ogłosić swój ambitny plan publicznie. Gazety, a nawet rząd wychwalały jego odwagę. Znalazł się w pułapce. Jedyne, czego się obawiał, to nacisków, by sam ten film reżyserował. Wiedział, że to ponad jego siły. Robił już wcześniej wielkie, epickie filmy - lecz było to wiele lat temu. Zdawał sobie sprawę, ile to kosztuje zdrowia. Poza tym narzekał, że to nie jego gatunek - nie był w końcu Cecilem B. De Mille. Znalezienie reżysera wcale jednak nie było łatwe. Żaden wielki amerykański reżyser nie chciał przyjeżdżać do Anglii w czasie, gdy w każdej chwili mogła wybuchnąć wojna. Z kolei żaden angielski reżyser nie miał doświadczenia w kręceniu takich filmów. Czy raczej - precyzował K~onig - mają wyłącznie złe doświadczenia. Przywykli robić małe filmy, byli ostrożni i nieśmiali. Tymczasem K~onig potrzebował człowieka potrafiącego myśleć i działać z prawdziwym rozmachem. Roztrząsał ten problem bez końca, także z Dawn. Wciąż jednak nie przychodziło mu do głowy żadne rozwiązanie. Którejś nocy znalazła go w gabinecie siedzącego z zamkniętymi oczami w fotelu koło kominka. Słysząc ją, poruszył się lekko. Podeszła bliżej i zatrzymała się za jego plecami. - Jest późno. Jeszcze nie śpisz? - zapytał. - Nie mogłam zasnąć. Zeszłam, by wziąć sobie filiżankę herbaty. - Wiesz dobrze, że mamy służących. - Wiem. - Nie powinnaś się wzdragać przed budzeniem ich. Płacimy im zawrotne sumy. - To także wiem. Po prostu wolę sama zrobić sobie herbatę. Nawyk. Położyła dłoń na jego karku. Stęknął. - Będę to musiał zrobić sam - powiedział. - Czy John Mammon nie jest dobry? - zapytała. K~onig obejrzał kilka filmów Mammona. Pojechał nawet na kolację en deux do jego wiejskiego domu. Świadczyło to o jego zdesperowaniu, bowiem K~onig prawie nigdy nie jadał w domach innych ludzi i nie jeździł na wieś. - Wszyscy mówią, że jest bardzo doświadczony. - Doświadczony? Ma duże doświadczenie w kręceniu filmów, które robią klapę. Doświadczeni reżyserzy idą na łatwiznę. Naśladują innych albo, co jeszcze gorsze, samych siebie. Potrzebujemy kogoś z prawdziwym talentem, kogoś, kto potrafi nieprawdopodobną powieść przygodową nakręcić tak, by wydawała się prawdziwa. Na kilka chwil zapadła cisza, przerywana tylko ciężkimi westchnieniami K~oniga. - Jest jeszcze Lucien - zaproponowała nieśmiało. Nie odezwał się ani słowem. - Jeśli jego nowy film jest równie dobry co "Safari"... - Prawdę mówiąc, jest. Kazałem go sobie wyświetlić. - Może on da radę to zrobić. - Rzeczywiście jest właściwym człowiekiem. - K~onig pokiwał głową w zamyśleniu. - Ale - uniósł ręce, jakby chciał zasłonić się przed napastnikiem. - Ale... - Ale co? - Ale! Czy naprawdę chcesz, żeby to on reżyserował? Naprawdę tego chcesz? Zazdość jest komicznym, ale w moim wieku także bolesnym uczuciem. Nie chciałbym dodawać jeszcze i tego do moich kłopotów. - To właściwy człowiek, Davidzie. Właściwy człowiek do tej pracy. Nie zapytał, czy może zaufać jej i Lucienowi. Cieszyło ją to, bo sama nie znała odpowiedzi. K~onig, który wysłał Luciena daleko i starał się zatrzymać w Afryce jak najdłużej, musiałby teraz ściągnąć go z powrotem, ryzykując utracenie jej. Jakby dosięgła go kara - pomyślała. - Ale czy on wróci? - zypytał K~onig. - Ma mnóstwo zobowiązań. Poza tym słyszałem, że nasze małżeństwo sprawiło mu przykrość. Przynajmniej na to pytanie umiała odpowiedzieć. - Przyjedzie, jeśli go o to poproszę. K~onig skinął głową. - To prawda - powiedział z ponurym wyrazem twarzy. Wiedział, że Dawn ma rację. Wiedział, że nie ma wyboru. Wiedział, że właściwie zdecydował się na podjęcie tego ryzyka. - Napisz do niego. Albo lepiej wyślij telegram. Nie chcę wiedzieć, co napiszesz i jak to zrobisz - po prostu sprowadź go tutaj. Ja zajmę się resztą. Wstał, otoczył ją ramieniem i poprowadził w stronę wielkich, ozdobnych schodów. Był tak zmęczony, że w połowie drogi zatrzymał się, by złapać oddech. Ścisnął ją za rękę. - Minęło wiele czasu, odkąd nie śpimy razem - powiedział. - Bardzo wiele. W przyćmionym świetle wyglądał na człowieka tak wyczerpanego, że trudno było uwierzyć, jak energiczny i czarujący potrafił być w czasie spotkań z innymi ludźmi. Nie pragnęła spać z nim, ale rozumiała - albo wydawało jej się, że rozumie - powód, dla którego zaczął o tym mówić. Zawsze był zazdrosny o Luciena. Pragnął potwierdzenia swojego prawa do Dawn. Postanowiła nie spierać się o to. W małżeństwie zdarzały się takie chwile, w których najlepiej okazać uległość. To była właśnie jedna z nich. Wszedł za nią do jej sypialni, wciąż dysząc ciężko. Usiadł na łóżku i zdjął buty. - Zdradzę ci tajemnicę - powiedział. - Nikt nie powinien o tym wiedzieć, ale zaproponowano mi tytuł szlachecki. Spojrzała na niego zupełnie zaskoczona. K~onig cieszył się opinią człowieka, który może załatwić wszystko. Ale tytuł wydawał się poza zasięgiem nawet jego wpływów. - To naprawdę cudownie, Davidzie! Uśmiechnął się, jakby zrobił to tylko po to, by ją ucieszyć. - W zasadzie jest to sposób wyrażenia przez władze zaufania do rodzimej kinematografii. Mały gest, by rozbudzić patriotyzm. Poza tym, z politycznego punktu widzenia, to nie wygląda źle - przyznać tytuł szlachecki węgierskiemu Żydowi. Amerykanom bardzo się to spodoba - szczególnie amerykańskim Żydom. Mały prztyczek dla Hitlera. - Zasłużyłeś sobie na to. - Jesteś bardzo miła. Szkoda, że to nieprawda. Chamberlain był winny Churchillowi przysługę - mniejsza o to, dlaczego. Kilka razy pomogłem Churchillowi, więc był mi to winien. W Anglii tytuły szlacheckie są tradycyjną walutą, w której politycy spłacają swoje długi. Nie przeczę, że jestem zadowolony. Odtąd oczywiście będą cię nazywać lady K~onig - dodał. - Przypuszczam, że trudno mi się będzie przyzwyczaić. - Nonsens. Migiem się tego nauczysz. Do imienia Dawn przywykłaś dostatecznie szybko. Oczywiście obydwoje musimy być ostrożni. Pałac ma pod tym względem wyjątkowo przestarzałe poglądy. Jeden artykuł w gazecie, nawet jakieś plotki mogą wszystko zepsuć. Równie dobrze mógł powiedzieć "Proszę: żadnych przygód miłosnych, bo zniszczysz wszystkie moje szanse". Poczuła się dotknięta tym ostrzeżeniem. Usiadła i zaczęła ścierać swój makijaż. - Nie musisz się o mnie martwić - powiedziała. - To tylko spostrzeżenie - w jego głosie słychać było zmęczenie. - Nie martwię się. Odwróciła się i popatrzyła na niego. Niezależnie od tego, jakie mieli ze sobą wzajemne kłopoty, K~onig jeszcze raz dokonał cudu. I przynajmniej po części zrobił to dla niej. Dzięki niemu stała się gwiazdą Dawn Avalon. Teraz zamierzał przemienić ją w lady K~onig. Jakże długą drogę przebyła od Queenie Kelley! Wstała, zdjęła ubranie, założyła nocną koszulę i położyła się obok niego. Nie spać z nim tej nocy, gdy przyniósł jej wiadomość o tytule szlacheckim, oznaczałoby powiększenie przepaści między nimi. Przerzucenie mostu stałoby się wtedy niemożliwe. Tej nocy spali razem po raz pierwszy od kłótni o listy Luciena. David nie kochał się z nią równie czule i delikatnie od czasu, gdy na "Mauretanii" robili to po raz pierwszy. Kiedy skończył i usnął, Dawn wysunęła się z łóżka i poszła do łazienki. Przyjrzała się sobie w lustrze i wybuchnęła płaczem. Listonosz, posiwiały weteran z południowym akcentem, przyjechał na rowerze z Antibes, kierując się wskazówkami konsjerżki z Hotelu Cap. Miał doręczyć telegram. Jechał wolno - droga wznosiła się coraz wyżej po stromych wzgórzach. Panował niemiłosierny upał. Nie skarżył się jednak, kiedy w końcu odnalazł Luciena. Bez słowa, ale niezwykle ceremonialnie, wręczył mu złożoną kartkę cienkiego bladoniebieskiego papieru. Rozpiął przewieszoną przez ramię torbę z lakierowanej skóry i grzecznie poprosił o pokwitowanie telegramu. Lucien uznał, że powinien zaprosić go na drinka. - Cóż, nie odmówię, monsieur Chambrun. Wymawiał jego nazwisko w sposób typowy dla ludzi tego regionu: Chembrung. Zdjął kepi, przygładził wąsy i usiadł. Z wdzięcznością przyjął szklaneczkę wina. Sączył je powoli w czasie, gdy Lucien czytał telegram. - Mam nadzieję, że to nie złe nowiny? - zapytał listonosz wycierając kilka kropel, które zawisły mu na wąsach. - Najgorsze w tej pracy jest przywożenie ludziom złych wiadomości. - Żadnych złych wiadomości. Absolutnie wspaniałe! Wiedziałem, że wcześniej czy później nadejną. Muszę wracać do Anglii, to wszystko. - Radzę szybko zarezerwować sobie miejsce w pociągu. Amerykanie wracają do Ameryki, Anglicy jadą do domu - wkrótce nie będzie tu żadnego biznesu. Biedna Francja! - Wojna nie została jeszcze wypowiedziana, prawda? - Jeszcze nie, ale będzie dzisiaj. Między nami mówiąc, większość telegramów to rozkazy powołania do służby czynnej dla rezerwistów. Jutro będziemy zmobilizowani. Jakiż to będzie bałagan! Dzięki Bogu, jestem już za stary na wojnę. Brałem udział w poprzedniej. - Mam nadzieję, że ta nie potrwa aż cztery lata. - W żadnym razie, monsieur. Wtedy Germańce napadły na Francję. Teraz tylko na Polskę. Jeśli chcą Polski, niech ją sobie biorą. Wszystkich to gówno obchodzi. Lucien pokiwał głową. Właściwie zgadzał się z listonoszem. Poszedł na górę, żeby się spakować. Na nicejskim dworcu kolejowym to, co listonosz mówił o cudzoziemcach, okazało się prawdą. Pociąg do Paryża wypełniał kolorowy, wielojęzyczny tłum ludzi, pragnących powrócić do swych krajów. Korytarze były zapchane stertami walizek, powietrze było ciężkie od aromatu dobrych cygar i drogich perfum. Ściany pokrywały obwieszczenia mobilizacyjne, rozklejone w ciągu nocy. Gdzieniegdzie widać było patriotyczne hasła. W Lyonie ktoś rozwiesił transparent, który głosił: "Nous gagnerons parce que nous sommes les plus forts". (franc. - Wygramy, ponieważ jesteśmy najsilniejsi). To wcale nie ma, pomyślał Lucien, napoleońskiego brzmienia - w rzeczywistości nawet przeczy powszechnie panującej opinii. Można mieć nadzieję, że Francja zwycięży dlatego, że słuszność leży po jej stronie, czy po prostu dlatego, że jest Francją, ale nie dlatego, że jest silniejsza. Wystarczyło tylko popatrzeć na smutne, cyniczne twarze żołnierzy, by zrozumieć, że w nic takiego nie wierzą. W Paryżu Lucien czekał godzinę na swój pociąg. Zaczynał się wojenny rozgardiasz. Tysiące mężczyzn w mundurach z czasów ostatniej wojny kręciło się nieustannie w poszukiwaniu kogoś kompetentnego, kto potrafiłby skierować wszystkich do ich jednostek. Hałas, upał i chaos zaczynały być trudne do zniesienia. Lucien doszedł do wniosku, że skoro już w pierwszych godzinach po ogłoszeniu mobilizacji wszystko wymyka się spod kontroli, francuska armia musi mieć liczne niedostatki. Niosąc swój bagaż - nigdzie nie było ani śladu bagażowych - Lucien utorował sobie drogę do pociągu jadącego do Calais. Wcisnął się w kąt i natychmiast zasnął. Jutro będzie w Londynie. Od razu pójdzie zobaczyć Queenie. Gdy znalazł się w Calais, było już ciemno. Specyficzna, groźna ciemność po pochopnie zarządzonym, w obawie przed nalotami, zaciemnieniu. Nikt nie pomyślał o tym, w jaki sposób podróżni mają odnaleźć drogę do portu. Gare maritime (franc. - dworzec morski), także pogrążył się w niemal całkowitych ciemnościach. Nie sposób było poruszać się nie potrącając ludzi, nie potykając się o ich bagaże i śpiących żołnierzy. Ze wszystkiczh stron słychać było przekleństwa, okrzyki bólu i pytania o drogę w wielu językach. Wojenne straty ograniczały się na razie do niezliczonej ilości zwichniętych kostek, skaleczeń i siniaków. Lucien posuwał się wolno, otoczony ze wszystkich stron przez angielskich turystów i ich dzieci. W przyćmionym świetle zobaczył w pewnej chwili małą dziewczynkę z wiaderkiem i łopatką - przypomniała mu Queenie. Zupełnie nagle zatęsknił za nią tak mocno, że zakręciło mu się w głowie. Znalezienie się na początku kolejki zajęło mu prawie godzinę. Podał żandarmowi swój niebieskozłoty paszport. Żandarm zajrzał do środka, po czym skierował snop światła na twarz Luciena, by porównać ją ze zdjęciem w paszporcie. Położył paszport na stoliku i sięgnął po swoją pieczątkę. - Jak długo przebywał pan we Francji, monsieur? - Kilka miesięcy. - Gdzie? - W Paryżu i w Antibes. - Wakacje? - Les vacances, oui. - Ach, monsieur mówi po francusku. - Mój ojciec był Francuzem, monsieur le gendarme. - To wszystko wyjaśnia. Chambrun to francuskie nazwisko. - Był malarzem. Ciemne oczy żandarma uważnie obserwowały Luciena. Wyglądał na zachwyconego. - Chyba nie ten Chambrun? Ten, który namalował "La femme nue avec des fleurs" (franc. - "Naga kobieta z kwiatami"). - Exactement. (franc. - Dokładnie tak). Żandarm dotknął kciukiem wskazującego palca tworząc małe kółeczko. Ucałował palce, wyrażając swój podziw, po czym uścisnął mocno dłoń Luciena. - Naprawdę utalentowany malarz. Jakie wyczucie kobiecej sylwetki! Tylko stać i podziwiać. Pan urodził się w... - W Paryżu. Wszystko jest napisane w paszporcie. Żadnarm obejrzał jeszcze raz paszport, zwilżając koniuszki palców, by łatwiej przewracać strony. - Tr~es, tr~es bien. Rzeczywiście, tak jest napisane. A mimo to monsieur jest Anglikiem? - Moja matka była Angielką. Zaraz po urodzeniu zostałem zarejestrowany w konsulacie w Paryżu jako poddany angielskiej królowej. Takie było życzenie mojej matki. Żandarm wzruszył ramionami. Zamknął paszport i położył go na stoliku. - Pomimo tego, że szanuję subtelne uczucia pana matki, muszę zauważyć, że monsieur jest obywatelem Francji. - Niech pan myśli, co chce. Paszport dowodzi, że jestem rodowitym Anglikiem. - Tak. To wynika z pańskiego paszportu. Ale monsieur znajduje się na francuskiej ziemi. W oczach Republiki monsieur jest takim samym Francuzem jak ja. Pańskim ojcem był Francuz - wielki francuski artysta. Urodził się pan we Francji. A więc jest pan Francuzem. Żeby sprawić przyjemność pańskiej matce, ojciec zgodził się, by uzyskał pan drugie obywatelstwo - jej kraju. To jest zupełnie w porządku. Ale narodowość pańskiego ojca - z punktu widzenia prawa, liczy się przede wszystkim. - Proszę posłuchać, nawet jeśli ma pan rację, jestem pewny, że można to jakoś rozwiązać. Zatrzymam się we francuskim konsulacie w Londynie i wszystko wyjaśnię. Ale na razie muszę wracać do kraju. Dostałem telegram od Dawn Avalon, tej gwiazdy filmowej. Żandarm uniósł brwi. - Moje gratulacje - powiedział. - Jest pan szczęściarzem. Ale, mówiąc wprost, jest pan również dezerterem. Jako obywatel francuski podlega pan rejestracji wojskowej. Czy monsieur się zarejestrował? - Niech pan posłucha, oczywiście, nie miałem... - Ach! - westchnął żandarm. Dał znak dwóm mężczyznom w skórzanych płaszczach i melonikach, kryjącym się dotąd w cieniu. Wziął paszport Luciena i podał go im. Szepnął coś wyższemu mężczyźnie. - To skandal - powiedział Lucien. - Domagam się natychmiastowego spotkania z brytyjskim konsulem. W kraju czekają na mnie bardzo pilne sprawy. Dwaj mężczyźni stanęli po obu jego stronach. Byli znacznie mniej przyjacielscy od żandarma, który przepraszając rozłożył ręce, dając Lucienowi do zrozumienia, że w żaden sposób nie może mu pomóc. - Pańskie pilne sprawy, niezależnie od tego jakie, będą musiały poczekać, aż skończy się wojna - powiedział wyższy z detektywów. - Żądam rozmowy z konsulem! W tym momencie Lucien poczuł na swym nadgarstku żelazny uchwyt ręki drugiego detektywa. - Zamknij się, kurwa twoja mać, esp~ece de con, albo kopnę cię w jaja. W przyćmionym świetle latarni zawieszonej na ścianie szopy Lucien zobaczył, gdzie go prowadzą. W pobliżu drzwi znajdowała się szara furgonetka z okratowanymi oknami. Obok stali dwaj potężni mężczyźni w mundurach francuskiej żandarmerii wojskowej. Gdy zobaczyli zbliżających się detektywów, zgasili papierosy. Jeden z żandarmów zdjął z ramienia karabin, drugi sięgnął do pasa i odpiął coś błyszczącego. Ku swemu przerażeniu, w błyszczącym przedmiocie Lucien rozpoznał kajdanki. - Wydaje się, że nikt za diabła nie wie, gdzie on może być - powiedział K~onigowi Basil Goulandris. Siedzieli w biurze przy Grafton Street. Obowiązywało zaciemnienie. Zasłony były zaciągnięte, a na szybach i lustrach naklejono krzyże z pasków papieru. Miało to zapobiec rozpryskiwaniu się odłamków szkła w razie wstrząsu po uderzeniu bomby. W rogu pokoju stało wiadro piasku i gaśnica. K~onig wpatrywał się ponuro w ukrytą w brązowym, płóciennym pokrowcu swoją maskę gazową. - Myślisz, że to działa? Goulandris zerknął na swoją maskę. - Nie przypuszczam - powiedział. - Bracken nie sądzi, by rzeczywiście użyli gazu. - Skąd do diabła może wiedzieć? - K~onig niecierpliwie pstryknął palcami. - Racja. Ktoś mi powiedział, że Cecil Beaton usłyszał, że naziści wysyłają homoseksualistów do obozów koncentracyjnych. Próbował przekonać swojego lekarza, by dał mu tabletki z trucizną - jedną dla niego, drugą dla jego chłopaka. Gdy chłopak się o tym dowiedział, strasznie się wściekł. Powiedział, że Cecil może robić, co mu się żywnie podoba, ale on nie ma zamiaru umierać, trzymając Cecila za rękę. Odszedł, zabierając wszystkie krawaty Cecila i kilka bardzo ładnych klejnotów... - Obłęd! Wciąż nie mogę pojąć, dlaczego Lucien zniknął akurat wtedy, gdy go potrzebujemy. - Jest wojna. Wszystko jest możliwe. - Wojna - nie mów mi o wojnie. Pamiętam ostatnią, na litość boską! Jeśli nie zrobimy tego cholernego filmu, zbankrutujemy! A jeśli zbankrutujemy, nie przypuszczam, żebyśmy mieli dużo szans na przejęcie Empire Pictures, prawda? - Żadnej szansy. - Sam widzisz. Jeśli tak się stanie, wielu ludzi się wścieknie. Gdy coś jeszcze się nie uda, przypuszczam, że poproszę swego lekarza o tabletkę z trucizną jak ten nieszczęsny Beaton. Mój lekarz jest niemieckim Żydem, więc prawdopodobnie sam postarał się o coś takiego... K~onig wyjął cygaro z leżącego na biurku pudełka, zapalił je i wydmuchnął obłoczek dymu. Wyglądało na to, że cygaro tchnęło w niego nowe życie. - Przeżyłem już jeden upadek - powiedział. - Tym razem nie jestem pewien, czy zdołam się podnieść. Jestem w nieodpowiednim wieku. A wojna jeszcze bardziej wszystko komplikuje. Nie lubię o tym myśleć, ale być może będziemy musieli pojechać do Kalifornii. - Ludzie powiedzą, że uciekamy. - Ależ tak właśnie jest, drogi chłopcze. Ale nie uciekam przed wojną. Tu mam związane ręce. Tam mogę zrobić film i prawdopodobnie przejąć Empire Pictures. To jedyny sposób, by uspokoić akcjonariuszy. Ludzie mogą mówić, co im ślina na język przyniesie. Moja praca polega na robieniu filmów - i pieniędzy. Poza tym Dawn jest teraz naszym największym atutem. Jak możemy ją wykorzystać tutaj? Możecie ją sobie wyobrazić, jak gra w filmach instruktażowych dla żołnierzy albo przygotowuje bandaże? Nadszedł czas, by zabrać ją do Kalifornii i uczynić z niej prawdziwą gwiazdę. Wojna, czy nie wojna, mniejsza o to. - To nie wzbudzi entuzjazmu wśród angielskiej publiczności, zapewne zdajesz sobie z tego sprawę. - Nonsens, Basilu. Nie ucz mnie mojego zawodu. Ludzie wszystko potrafią wybaczyć prawdziwej gwieździe. Dawn była już zmęczona wysłuchiwaniem polecień K~oniga, co ma robić, choć zawsze, niemal automatycznie je akceptowała. Nie bała się wyjazdu do Hollywood - rozumiała, że to jedyne miejsce, gdzie można stać się gwiazdą w pełnym znaczeniu tego słowa. K~onig miał zupełną rację. Nie żal jej było wyjeżdżać z Anglii - w końcu inni również wyjeżdżali. Vivien Leigh i Laurence Olivier przebywali w Kalifornii, tak samo jak Leslie Howard. Dickie Beaumont także zgodził się jechać. Bez wątpienia będą ją krytykować, ale z tym można sobie poradzić... Powodem, dla którego czuła się źle, był Lucien. Pojawiły się pogłoski, że został aresztowany jako szpieg i uwięziony, bo jego papiery nie były w porządku. Francuzi, uświadomiwszy sobie, że popełnili błąd, zacierali ślady, udając, że nic się nie stało. Nie potrafiła uwolnić się od myśli, że jest za to odpowiedzialna. Gniewnie spojrzała na K~oniga. Ani na chwilę nie opuszczało go zmęczenie i poirytowanie. Teraz nie mógł już ją fascynować. I choć brała pod uwagę jego obecną trudną sytuację, zaczęła czuć, że jej życie pozbawione jest właśnie tych przyjemności, do których predestynowały ją młodość, uroda i sława. - Wyślij Krausa, żeby dowiedział się, co się stało - powiedziała stanowczo. - Nie potrafię obejść się bez Krausa! Poza tym on nie może ryzykować. Jeśli Niemcy napadną na Francję - a nic nie jest bardziej prawdopodobne, wbrew temu, co piszą gazety - gestapo go aresztuje i wyśle do obozu. - W takim razie niech jedzie Goulandris. K~onig wzniósł oczy ku niebu. - Czy mogę zapytać, skąd to nagłe zainteresowanie Lucienem? Myślałem, że między wami wszystko skończone. - Tak, skończone. Ale przynajmniej tyle jestem mu winna. Dawn zdawała sobie sprawę, że to coś poważniejszego. Była odpowiedzialna za śmierć Morgana. Choć nauczyła się z tym żyć, nie pragnęła ponosić odpowiedzialności za to, co stało się - albo co miało się stać - z Lucienem. Nie chciała myśleć o sobie, jako o kimś przynoszącym pecha swoim mężczyznom. Był to nie tyle problem winy, ile nieokreślonego, zabobonnego lęku, że i jej szczęście zostanie zniszczone. Wciągnęła długie, czarne rękawiczki i przyjrzała się sobie w lustrze. Samochód czekał już na dworze, by odwieźć ich do domu. Czarny kapelusz z woalką i sobolowy płaszcz leżały na krześle. K~onigowi udało się przekształcenie jej w to, co chciał - damę i równocześnie w gwiazdę. Następny krok będzie musiała zrobić już sama. Stała spokojnie, gdy podawał jej płaszcz. Widziała w lustrze jego twarz - szarą, pokrytą zmarszczkami. Malowała się na niej nieskrywana zaciętość. Nie lubił się z nią targować. Ale musiał ustąpić. - Wyślij Goulandrisa na poszukiwanie Luciena, a wtedy pojadę do Kalifornii - powiedziała. Przez chwilę na twarzy K~oniga zagościł gniew. Potem stłumił złość, tak jak przypuszczała wszystko przemyślał i w końcu poddał się, ze znużeniem kiwając głową. Przyjęła podane jej ramię i zeszła z nim na dół. Przy samochodzie czekała grupka dziennikarzy. Słyszała, jak krzyczeli "To Dawn Avalon". Rozbłysły flesze. Uśmiechnęła się triumfalnie i zatrzymała się na chwilę, pozując do zdjęć. K~onig pomógł jej wsiąść do rollsa. Kiedyś fotografowali K~oniga i pytali, kim ona jest - jeśli w ogóle się tym interesowali. Teraz ignorowali reżysera, jakby był tylko jej towarzyszem. 15. - Czyż nie jest boski? - zawołał podekscytowany Snayde, gdy samochód zatrzymał się przed domem. Dawn zdjęła ciemne okulary. To było dokładnie to życie, o którym zawsze marzyła. Dom stał pośród palm i eukaliptusów, miał otoczony wysokim murem wielki ogród. Wydawało się, że architekt próbował połączyć wszystkie europejskie style w jednym budynku. Witrażowe okna tkwiły w charakterystycznych dla epoki Tudorów wykuszach. Normandzkie kolumny podpierały gotyckie łukowe sklepienia, a podłogę mauretańskiego w stylu dziedzińca wyłożono hiszpańskimi kafelkami. Gigantyczny garaż, w którym z powodzeniem, zmieściłoby się dwanaście samochodów, przypominał kryty strzechą wiejski dom z bluszczem pnącym się po ścianach. Przed nimi znajdował się klomb pełen róż. Kopuła nad basenem miała kształt greckiej świątyni. Sam basen, wypełniony niebieską, chlorowaną wodą, otaczały rzymskie marmurowe posągi. Na Dawn wszystko to robiło wielkie wrażenie. Snayde wyskoczył z samochodu jak płynący w powietrzu Piotruś Pan. Był drobnym, małym człowieczkiem, ubranym w garnitur uszyty z błyszczącego szmaragdowozielonego jedwabiu. Nosił różową koszulę i złotą bransoletkę. Jego niewyczerpany entuzjazm przyprawił Dawn o ból głowy. - Dom Louisa B. Mayera stoi zaraz obok, na tej ulicy - oznajmił uniżenie. - A następny jest dom pana Cukora. Nie widać go stąd. Tam mieszka Marty Braverman. Cóż mogę panipowiedzieć? Elita jest elitą. K~onig ponuro pokiwał głową. Dawn pragnęła, by przejawiał nieco więcej entuzjazmu. - Francis X. Bushman przywykł do życia tutaj - wyglądało na to, że Snayde zamierza się przeżegnać. - Jest tam oczywiście minikino, sala gimnastyczna i kręgielnia w suterenie. - Podoba mi się - stwierdziła Dawn. - Wiedziałem, że tak będzie - oznajmił z zachwytem Snayde. - Bardzo do pani pasuje. K~onig spojrzał na dom, westchnął i wrócił do limuzyny. Z ulgą opadł na miękkie oparcie. - Mój Boże, mam nadzieję, że nie - mruknął, po czym zerknął na Dawn. - Weźmiemy go - warknął. Rozkład dnia planowano dla Dawn tak, jak dla osoby z rodziny królewskiej. Typowy dzień rozpoczynał się od lunchu z Heddą Hopper w restauracji klubu polo w Beverly Hills. Potem udawała się na sesję zdjęciową, po której czekała ją herbata z Lonellą Persons. Wracała do domu, by przebrać się w wieczorową suknię i jechała na premierę do Chińskiego Teatru Graumana. Po spektaklu uczestniczyła w oficjalnej proszonej kolacji u Chasena. Tę odrobinę czasu, którą miała dla siebie, poświęcała, nie mówiąc nic K~onigowi, na lekcje jazdy samochodem. W ciągu kilku dni po przyjeździe do Los Angeles zdała sobie sprawę, że ktoś, kto nie potrafi prowadzić, nie czuje się w tym mieście wolny. K~onig wprowadził się do swego nowego domu bez żadnych ceremonii. Wieczorem limuzyna zawiozła go nie do hotelu, lecz do domu. Wydawało się, że ledwie zauważył tę zmianę, co było zasługą zapobiegliwej panny Bigelow. Przypłynęła z Anglii, by dalej troszczyć się o życie K~oniga. Jak za sprawą czarów jego garnitury i koszule przeniosły się z hotelu do szaf w jego nowej sypialni. Pojawiła się wynajęta przez sekretarkę służba, która zajęła się domem i kuchnią. Oczyszczono basen. Koło umywalki położono jego szczoteczkę do zębów. Kiedy stanął przed drzwiami domu, otworzył mu je angielski lokaj, którego nigdy wcześniej nie widział na oczy. Służący skłonił się głęboko. - Dobry wieczór, sir Davidzie. W salonie czekała już gotowa taca z drinkami. Panna Bigelow stała obok niej. - Czy ze wszystkiego jest pan zadowolony? - zapytała. - Tak, tak - zapewnił niecierpliwie. Rozejrzał się po salonie. - Wydaje mi się, że Van Gogh powinien wisieć trochę niżej. Jakieś pięć centymetrów. - Zajmę się tym, sir Davidzie. - Kim są te przeklęte żółtki w ogrodzie? Kiedy wjeżdżaliśmy na podjazd, myślałem, że znalazłem się w Japonii. - Ogrodnicy. Wszyscy są Japończykami. - Na litość Boską, powiedz im, żeby nie kłaniali się, kiedy wracam do domu. Nie jestem cesarzem Japonii. - Zajmę się tym, sir Davidzie. - Gdzie jest moja żona? - Na górze. K~onig podszedł do drzwi i zatrzymał się. - Jak mam się, do stu diabłów, dostać na górę? - zapytał. - Nie wiem nawet, gdzie jest moja własna sypialnia. Panna Bigelow weszła na schody, które z powodzeniem mogłyby służyć średniowiecznym mnichom do procesji. Wskazała mu drzwi. Otworzył je. - Powiedz, żeby przynieśli mi na górę whisky - poprosił. - Jedno z nas będzie jej potrzebować. Dawn leżała w wannie. Jej długie włosy owinięte były ręcznikiem. - Mogę wejść? - zapytał. Skinęła głową. Usiadł na łazienkowym krześle. Usłyszeli pukanie do drzwi. Otworzył je z trzaskiem, wyciągnął rękę i wziął od lokaja tacę z whisky. Na powrót zatrzasnął drzwi. - Przyjemnie spędziłaś dzisiejszy dzień? - zapytał. - Strasznie. Same nudne rzeczy, jedna po drugiej. - To część twojego zawodu. Będzie ci łatwiej, jeśli to polubisz. - Picie herbaty w towarzystwie dziennikarki z kobiecego pisma? Chciała wiedzieć, jak to jest być żoną starszego człowieka. - Mam nadzieję, że jej nie powiedziałaś - uśmiechnął się z przymusem. Był to drażliwy temat. Do tego stopnia drażliwy, że oboje doszli do wniosku, iż nie należy o tym rozmawiać. K~onig wypił łyk whisky. - Panna Bigelow powiedziała, że nie mogła cię zastać dziś po południu. Nie potrafię odgadnąć, co też znalazłaś tutaj do roboty. Dawn przyrzekła sobie dogadać się z sekretarką. Nie miała nic do ukrycia, ale czuła się dotknięta tym, że ludzie K~oniga ją szpiegują. - Uczyłam się prowadzić samochód - odrzekła. Spojrzał na nią zdziwiony. Sam nie umiał prowadzić i uważał, że jest to rzecz równie groźna i tajemnicza jak pilotowanie samolotu. - Powinnaś to ze mną przedyskutować - powiedział. - To bardzo niebezpieczne. Gdybyś miała wypadek... mój Boże! - Wszyscy tutaj sami jeżdżą samochodami, Davidzie. - Marlena Dietrich nie. Wozi ją szofer. Albo mąż, jeżeli szofer ma wolny dzień... A swoją drogą, jaki samochód zamierzasz prowadzić? Masz służbowy samochód z wytwórni i kierowcę. - Chcę wychodzić i wracać, kiedy tylko przyjdzie mi na to ochota. - Wychodzić i wracać? Dokąd? Dlaczego? Ludziom zdarzają się wypadki, awarie... Nie chcę o tym słyszeć! - Nie chcę być wszędzie wożona, jak jakaś staruszka. Kierowanie samochodem to nic nadzwyczajnego. Mam zamiar zdobyć prawo jazdy. I chcę mieć swój samochód. Jeśli nie dostanę go od ciebie, kupię sobie sama. - Nie masz konta bankowego. - Je również chcę mieć. - Na litość boską! Po co? Możesz liczyć na mnie we wszystkim. - Ponieważ chciałabym mieć coś własnego. Przez kłęby pary usłyszała jego westchnienie. - Może błędem był przyjazd tutaj, do Ameryki... zgoda, poddaję się. Nie mam siły, by cię przekonywać. W każdym razie, mam wiadomości... - Dobre? - Ani dobre, ani złe. Wrócił Goulandris. Jadąc tutaj wstąpił wczoraj po drodze do Nowego Jorku. Rozmawiałem z nim. Dawn usiadła w wannie. K~onig widział teraz jej piersi. - Znalazł Luciena? Wszystko u niego w porządku? - Nie rozmawiał z nim, ale dowiedział się, że wszystko w porządku. Wygląda na to, że aresztowali go Francuzi. Twierdzą, że jest francuskim obywatelem. - Czy jest w więzieniu? - Nie, nie. Nie jest aż tak źle. Wcielili go do wojska i wysłali na ćwiczenia do Algierii. Nie pozwolili Goulandrisowi pojechać tam i zobaczyć się z nim. To wojskowa strefa. Ale godni zaufania ludzie twierdzą, że jest zdrowy. - Jest jakiś sposób, by go stamtąd wydostać? - Chyba tak. Goulandris rozmawiał z Duffem Cooperem z Ambasady Brytyjskiej, zjadł także obiad z Ren~e Poissonem, który przypuszczalnie będzie mógł porozmawiać z kochanką Reynauda. We Francji można coś załatwić jedynie wtedy, gdy zna się kochanki właściwych osób. W sumie, nie wdając się w szczegóły, Francuzi pozwolą Lucienowi wrócić do Anglii. Będzie musiał pozostać w wojsku przez jakiś czas. Rozumiesz, chodzi o to, by Francuzi mogli zachować twarz. Ale zostanie zwolniony z powodu kłopotów ze zdrowiem. - Jak długo to potrwa? - Niezbyt długo. Z pięć, sześć miesięcy, może mniej. Jest nadzieja, że wyślą go wkrótce z powrotem do Francji. Tam przynajmniej będzie mu wygodnie. Dawn zakryła piersi pianą z mydła, uświadomiwszy sobie, że K~onig nie spuszcza z nich oka. - Jestem ci bardzo wdzięczna. - Zaraz zmienisz zdanie. Jemy obiad u Davida Selznicka. Ci sami ludzie, to samo okropne jedzenie, pospolita zbieranina drugorzędnych impresjonistów. Pospolity film po obiedzie... Wyszedł, zamykając za sobą drzwi i udał się do swojej łazienki. Dawn namydliła się energicznie. Jak zwykle, nie uzgodnił z nią swoich planów. Domyślała się jednak wielu rzeczy, które robił. K~onig przypominał jej magika. Publiczność widziała jedynie oszałamiającą szybkość jego ruchów. Ale Dawn wiedziała, że kryją się za tym cierpliwość, zręczność i tupet. Oszukiwał wszystkich, ale nie samego siebie. Jedyną rzeczą, która działa się, mimo że tego nie chciał, było narastające w Dawn przekonanie, że to ona stanowi podstawę jego planów. Potrzebował jej teraz - wiedziała to. Dostrzegała to w jego twarzy, gdy z nią rozmawiał. Zwykle potrafił ukryć swój strach. Ale teraz po raz pierwszy czuła, że K~onig się boi. Zszedł na dół ubrany w biały smoking. Hollywoodzki potentat filmowy w każdym calu. Nie lubił tego stroju, ale takie panowały tutaj obyczaje. Zobaczył czekającą na niego w holu pannę Bigelow. - Wieszak na ręczniki w moim pokoju nie jest dostatecznie gorący - poskarżył się. - Potrzeba więcej pary czy jakiegoś innego świństwa. - Zajmę się tym, sir Davidzie. - Jutro rano porozmawiamy z kucharzem. Powinniśmy zaplanować kilka proszonych kolacji. Będziemy potrzebować szampana - całe skrzynki szampana... Aha, zanim zapomnę. Kup jutro samochód dla mojej żony. - Jakiej marki? - Skąd mam wiedzieć? Nie powinien być zbyt wielki... jeden z tych - jak oni je nazywają? Te, ze składanym dachem? - Kabriolety, jak mi się wydaje. - Dokładnie. Kup jej kabriolet. Cadillaka. I bardzo proszę - żadnych jaskrawych kolorów. Może biały. Nie chcemy przecież, żeby ludzie patrzyli na samochód. Mają patrzeć na Dawn. U Selznicka wszyscy bez wątpienia patrzyli na nią. W mieście, w którym uroda stanowiła najnormalniejszą rzecz pod słońcem i była bez przerwy kupowanym i sprzedawanym towarem, Dawn budziła zachwyt. A nawet przerażenie. Dawn nie zwróciła uwagi na należący do Selznicka obraz Picassa pochodzący z błękitnego okresu. Po przyciśnięciu guzika kwadratowy obraz unosił się, odsłaniając okienko projektora. Dawn nie znała się na sztuce na tyle, by zrozumieć lekki uśmiech, który na widok obrazu przemknął przez twarz K~oniga. Lubił w Hollywood tylko jedno - wulgarność. Była jedyną rzeczą, która - jego zdaniem - wyrównywała niedostatki tego miejsca. Jedzenie wydało jej się równie dziwne, co umocowany na niby_szynach obraz Picassa. Po powierzchni zupy owocowej pływał kwiat. Do sałaty dodano łuskanych orzechów, a jagnię przybrano plasterkami ananasa. Na deser podano wielkie, pozbawione smaku truskawki, polane kwaśną śmietaną i posypane cukrem. - Chcę ją wypożyczyć - usłyszała szepczącego do K~oniga Selznicka. - Jeszcze nie teraz, mój chłopcze. Kiedy będę gotów, słono za nią zapłacisz. Nadstawiła uszu, mając nadzieję usłyszeć coś więcej. Hałas rozmów bardzo jej to utrudniał. Nie zwracała uwagi na siedzącego po jej prawej stronie niskiego, łysiejącego mężczyznę w okularach. Wyglądał trochę na chochlika, a trochę na gnoma. Przysłuchiwała się rozmawiającemu z Selznickiem K~onigowi, płonąc z ciekawości. Była wściekła - traktowano ją jak rzecz, którą można kupić lub sprzedać. Sukces gwiazdy mierzyło się liczbą "wypożyczeń" i stawkami, które za to płacono. K~onig, tak naprawdę, nie miał zamiaru pożyczać jej teraz komukolwiek - a co dopiero takiemu swojemu konkurentowi jak Selznick - ale bez przerwy kontrolował, jak stoją na rynku jej akcje. Odwróciła się, skupiając całą uwagę na siedzącym obok niej mężczyźnie. Zauważyła, że jest równie niski co Selznick. Przewidujący gospodarz zadbał o to, by na krześle, na którym miał usiąść niski gość, znalazły się dwie małe poduszki. - Czy K~onig ma zamiar wypożyczyć cię Selznickowi? - zapytał grobowym głosem. - Zabierz moją zupę i przynieś ją z powrotem bez tego przeklętego kwiatu - warknął do kelnera. - Jak będę jadł kwiaty, urosną mi skrzydła i stanę się jakąś cholerną pszczołą. Nazywam się Aaron Diamond. Sądzę, że o mnie słyszałaś. - Szczerze mówiąc, nie. Popatrzył na nią z niedowierzaniem. Przyszło mu to z niezwykłą łatwością, dzięki największym okularom, jakie Dawn kiedykolwiek widziała. Miały ramki z litego złota i wyglądały na tak ciężkie, że trudno było wyobrazić sobie, jak jego nos potrafi je unieść. Grube szkła powiększały oczy, w których kryła się niezwykła mieszanina uroku i przebiegłości. - Nie żartuj - powiedział. - Musiałem się chyba przesłyszeć. Cóż, oczywiście, jesteś tu nowa. Jestem prawnikiem. Trzeba nim być, jeśli chce się robić interesy z którymś z tych obrzydliwych typów. Reprezentuję Gable'a. I Crawforda. Samych najlepszych. Żadnych włóczęgów ani przegranych. Na nich się nie zarabia. Hej, czy ci, co właśnie wchodzą, to czasem nie Beaumontowie? Pomachał Cynthii i Dickowi, którzy odwzajemnili powitalny gest. Przeprosili za spóźnienie i usiedli. - Wyglądają, jakby wciąż ze sobą walczyli - powiedział Diamond. - Kłopoty w raju. Jego głos brzmiał jak ćwierkanie ptaka, chociaż Dawn nie mogła się zdecydować, z jakim gatunkiejm ptaka się jej kojarzył. Ukryte za grubymi szkłami oczy patrzyły z przenikliwością sokoła. W kształcie jego bezbarwnych, cienkich ust było rzeczywiście coś drapieżnego. Miał obowiązkową w Beverly Hills opaleniznę. Wyglądało to tak, jakby jego twarz upieczono w piecyku i ostudzono. Olśniewająca biel zębów budziła podejrzenie, że nie są prawdziwe. Pomimo burkliwości i zjadliwości, intuicyjnie wyczuwała skrywającą się pod nimi sympatyczną osobowość. Minął miesiąc albo i więcej od czasu, gdy po raz ostatni widziała Cynthię. Aktorka miała ciemne sińce pod porcelanowo_niebieskimi oczami i wypieki na policzkach. Uniosła w górę kieliszek, dając znak, że zauważyła Dawn. Zawadziła serwetką o naczynie z wodą i przewróciła solniczkę. Sól prysnęła w twarz kelnera. Cynthia próbowała zrzucić na niego winę za własną niezgrabność. Zajęty opowiadaniem o trudnościach z uruchomieniem samochodu, Beaumont popatrzył na nią ponurym wzrokiem. Cynthia robiła wrażenie, jakby chciała zaprzeczyć temu, co mówił. Na wszelki wypadek rzucił jej groźne spojrzenie, chcąc, by się nie odzywała. - Czy ona lubi się oliwić? - zapytał Diamond. - Oliwić? - Dawn wciąż jeszcze miała kłopoty z rozumieniem Amerykanów. W dodatku słowa, których używał Diamond, były jeszcze dziwniejsze, niż te, którymi posługiwała się większość ludzi w Kalifornii. Prawnik mówił niskim, gardłowym głosem, przypominającym warkot. Wypowiadał słowa wyjątkowo szybko. Podczas rozmowy jego usta zdawały się w ogóle nie poruszać. Sprawiało to wrażenie, jakby uważał, że należy zachować w tajemnicy nawet zwykłą wymianę uprzejmości. - No, co z tobą? Oliwić! Ona pije, prawda? Diagnoza Diamonda wydała się Dawn zbyt uproszczona, zanim jednak zdołała cokolwiek powiedzieć, warknął ponownie. Uwadze jego małych, twardo patrzących oczu nic nie mogło umknąć. Był szybki jak sprinter - do przejęcia inicjatywy wystarczała mu mała przerwa, jaką jego rozmówca robił dla nabrania oddechu. Bardzo szybko wypowiadał to, co miał do powiedzenia, często w trakcie jednego monologu całkowicie zmieniając temat. Doszła do wniosku, że żeby go przegadać, potrzeba wielkiej praktyki. - Nie pieprz, moja droga - powiedział. - Na pierwszy rzut oka rozpoznaję pijaków. Połowa tego miasta tankuje przez większą część parszywych czasów, jakie teraz nastały. Nie zrozum mnie źle. Nie mam nic przeciwko pijakom, ale są jak wrzód na dupie. A ty pijesz? Głęboko wciągnęła powietrze. - Cóż, nie... - Tak myślałem. Jesteś na to zbyt sprytna. Lubię sprytnych ludzi. Spryciarze trzymają świat za jaja. Rozumiesz, co mam na myśli? Mówiąc, przyglądał się uważnie srebrnym sztućcom. Podnosił je i odczytywał wybitą na nich próbę. Kiedy skończył mówić, chuchnął na nóż, widelec, łyżkę, po czym zaczął polerować je serwetką. - Jako żona K~oniga będziesz musiała być sprytna. Z zainteresowaniem popatrzła na swego rozmówcę. Miał wielkie jak na swój wzrost i niezwykle wypielęgnowane ręce. Nie mogła zgadnąć, w jakim Diamond jest wieku, już choćby dlatego, że nie potrafiła go sobie wyobrazić jako młodego człowieka o bujnej czuprynie. Najwidoczniej z dużym powodzeniem udało mu się zmienić samego siebie w coś ponadczasowego. Kojarzył się z pieszczotliwie polerowanym i pieczołowicie chronionym antycznym meblem, wciąż znajdującym się w codziennym użytku. - Dlaczego nie ufa pan mojemu mężowi? - zapytała. - Mów mi Aaron. Nie ufam żadnym producentom. Wszyscy są, w głębi duszy, prostakami. Mają to we krwi. K~onig jest od większości z nich sprytniejszy i ma klasę, to prawda. Ale przez to jeszcze trudniej mu zaufać. Myślę, że trzyma sztamę z Sigsbee Wolffem. - Nie lubisz Sigsbeego Aaronie? - Czy jest w nim coś, co można by polubić? Chce kupić Empire. Moim zdaniem, ma rację. Marty Braverman to głupiec. Ale gdyby Wolff chciał osobiście nabyć przedsiębiorstwo, wszyscy podnieśliby krzyk, że to morderca. W końcu facet jest gangsterem. Dlatego używa K~oniga i Brytyjczyków jako zasłony dymnej. - Prawdę mówiąc, mało mnie to obchodzi. Ale dla Davida ma to znaczenie. - No i szczęść mu Boże! Jeśli Sigsbeemu uda się pozostać przy życiu, może im się udać. - Cóż, jest oczywiście stary, ale nie wygląda ani trochę gorzej niż wtedy, gdy widziałam go po raz pierwszy. - Nie ten rodzaj pozostania przy życiu miałem na myśli, dziecino. Sigsbee ma wspólników. Chce włożyć pieniądze w filmy, ale inni jednak sądzą, że lepszą inwestycją są salony gier hazardowych w Vegas, Reno, Tahoe... Byłaś kiedyś w Reno? - Nie. Niewiele jeszcze widziałam tu, w Ameryce. - Powinnaś odwiedzić to miejsce. Byłem tam w zeszłym tygodniu. Jest tam taki facet, który buduje wielki hotel. Fantastyczne miejsce. Poznałem go, ale nie pamiętam, jak się nazywa. Wiem, że jest Anglikiem. - Naprawdę? - Na pewno. Posłuchaj, gdybyś kiedyś potrzebowała agenta, zgłoś się do mnie, dobrze? Tak długo jak pracujesz dla swego męża, nie potrzebujesz mnie. Ale gdyby kiedykolwiek były jakieś... ehem... - Kłopoty w raju? - Gdyby się coś takiego zdarzyło - a nie są to znowu tutaj rzeczy tak rzadkie - dzwoń do mnie. Bez oporów. I nie pozwól mu wypożyczać się bez porozumienia ze mną. Nie policzę ci za usługę, dziecino. Zrobię to za darmo. Diamond odwrócił się, by porozmawiać z siedzącą po jego prawej stronie kobietą. Dawn z kolei pogrążyła się w uprzejmej konwersacji z siedzącym po drugiej stronie stołu wyłupiastookim producentem filmowym o ciężkiej sylwetce. Przypominał egzotyczną japońską złotą rybkę. Przez cały czas, odkąd podano zupę, gapił się bezwstydnie na jej biust. Zanim jednak zdołali zamienić więcej niż kilka słów, Diamond pstryknął palcami i poklepał ją po ramieniu. - Przypomniałem sobie - powiedział. - Ten Brytyjczyk z Reno nazywa się Vale. Dominique Vale. Dawn nie zdążyła się jeszcze przyzwyczaić do hollywoodzkiego zwyczaju pokazywania filmu natychmiast po kolacji. Kawę podano u Selznicka dopiero wtedy, gdy Picasso uniósł się do góry i na jego miejscu pojawiło się okienko projektora. Ku zadowoleniu większości zebranych przygasły światła i umilkły rozmowy. Zmęczeni goście cieszyli się na drzemkę przed jazdą do domu. Wiedziała, że jest możliwe, i w mieście aktorów uważano za zupełnie naturalne, przyjechać na kolację o siódmej, siedzieć przy stole do ósmej, obejrzeć film i wrócić do domu przezd jedenastą. Większość ludzi musiała wstawać o świcie, a to skutecznie ograniczało życie towarzyskie. K~onig, gdy tylko zaczął się film, zniknął w pokoju, gdzie grano w karty. Zbierali się tu ci, którzy z racji swej wysokiej pozycji nie musieli wstawać wcześnie rano, by zjawić się w studio. Mogli więc wieczorem pić, zabawiać się hazardem i rozmawiać o interesach. Gdy światła zaczęły gasnąć, Dawn usiadła koło Cynthii. Ku swemu przerażeniu spostrzegła, że Cynthia trzyma w ręce kieliszek pełen brandy. Cynthia rozłożyła się wygodnie na sofie. Pod długą, obcisłą sukienką z jedwabiu wyraźnie rysowały się jej uda. Zdjęła buty, by dać odpocząć stopom. - Wyglądasz bardzo ładnie - powiedziała Dawn. - I prowokująco. - Prowokująco także. - Dziękuję ci. Dużo mi to nie pomoże. Słyszałam o różnych seksualnych ekscesach mających miejsce w czasie prywatnych pokazów filmów. - Wszystko po cichu, oczywiście. Ale jak na razie jestem rozczarowana. Wszyscy zdają się być piekielnie zmęczeni. Dawn przysunęła się bliżej, by lepiej ją słyszeć. - Połowa z obecnych tu mężczyzn to pedały. Oczywiście trzymają to w tajemnicy - żaliła się Cynthia. - Druga połowa bez przerwy sypia z dziewczynami, które chcą dostać się do filmu. Są zepsuci powodzeniem. - Czy między tobą i Dickie rzeczywiście układa się aż tak źle? - Och, moja droga, nie mogłoby być gorzej. Wszystkie noce spędza poza domem. Nie mam z niego żadnego pożytku. Oczywiście twierdzi, że pracuje - dyskutuje nad produkcją filmów, czyta scenariusze... Całkiem dobrze zaciera ślady, ale jestem pewna, że spotyka się z inną kobietą. Zawsze się wie o tym, kiedy mąż ma kochankę. To smutne, bo oczywiście jest to jedyna rzecz, o której nie powinno się wiedzieć. - Skąd możesz mieć pewność, Cynthio? - Cóż, w ogóle ze mną nie sypia, kochanie. A poza tym - tydzień temu wyjechał na kilka dni. Twierdził, że udaje się do San Francisco na spotkanie z ludźmi, którzy chcieli sfinansować tam festiwal szekspirowski. A wiesz, co znalazłam w jego kieszeni, gdy wrócił? - Nie. Co? - Pudełko zapałek z jakiegoś hotelu w Reno. Sama powiedz, po co mnie, do cholery, okłamuje? Dawn odsunęła się w bok i popatrzyła na ekran. Było jej słabo. Doskonale wiedziała, dlaczego Dickie Beaumont wyjechał do Reno. Dominique Vale znów pojawił się w jego życiu. Zastanawiała się, ile minie czasu, nim pojawi się także w jej. Film okazał się nudny, ale Dawn była zadowolona, bo stanowił doskonałą wymówkę, żeby przerwać rozmowę z Cynthią. Podczas projekcji Cynthia kilkakrotnie wstawała, by napełnić swój kieliszek. Dawn bardzo ją lubiła, uważała jednak rozmowy z mężczyznami za znacznie bardziej interesujące. Mężczyźni kontrolowali cały świat - filmy, banki, prasę. Panowali nawet tutaj - w Hollywood, gdzie wszystko kręciło się wokół seksu i uroku kilku kobiecych gwiazd. Piękna kobieta zarabiała fantastyczne sumy - dziesięć tysięcy dolarów tygodniowo nie było czymś niezwykłym. Ale niezależnie od tego, ile zarabiała, nigdy nie podejmowała żadnych decyzji i nie uczestniczyła w podziale zysków. Dawn wiele nauczyła się na temat pieniędzy od K~oniga. Wciąż jednak nie umiała wyzbyć się obaw o nie. Właściwie nie miała swoich pieniędzy. Mimo że skończyła dwadzieścia jeden lat, K~onig wciąż decydował o jej sprawach, prowadził finanse, negocjował kontrakty. Należała do niego - w każdym sensie tego słowa. Dopóki była żoną reżysera, mogła szastać pieniędzmi jak milionerka, bez żadnych uwag z jego strony, Ale gdyby go zostawiła - albo gdyby coś mu się stało - łatwo wpadłaby w ręce kogoś takiego jak Marty Braverman czy David Selznick. Postanowiła porozmawiać z Aaronem Diamondem, tak szybko, jak to tylko możliwe, choć miała pełną świadomość, że K~onig potraktuje to jako zdradę. Jakiś głos przerwał jej rozmyślania. Zorientowała się, że Cynthia wciąż szepcze jej do ucha. - Jezu, nie uwierzysz, jak bardzo się starałam - jej głos pod wpływem alkoholu stał się nieco bełkotliwy. - Jakie to upokarzające, uwodzić swego własnego męża i zostać odrzuconą. Jej głos ścichł do tego stopnia, że Dawn ledwie ją słyszała. Cynthia opróżniła swój kieliszek do dna i wstała, by nalać sobie następny. Zachwiała się lekko. - To wystarczy, by wprawić dziewczynę w ponury nastrój. Dawn przyglądała się aktorce, gdy ta szła przez pokój, potykając się i depcząc ludziom po nogach. Nagle rozległ się stłumiony trzask - Cynthia upuściła swój kieliszek na dywan. - Cholera! - syknęła głośno. W ciemnościach ktoś podniósł się, żeby jej pomóc. - Odpierdol się - powiedziała i wyszła z pokoju, trzaskając drzwiami. Dawn westchnęła. Zastanawiała się, czy w ogóle był tu ktoś, kto mógłby się pochwalić szczęśliwym życiem seksualnym? Cynthia miała poważne problemy, ale nie ona jedna. Ciężko pracujący mężczyźni szukali łatwych i szybkich przyjemności w objęciach gwiazdek. Ich żony piły, szastały pieniędzmi, miewały romanse z mężczyznami "z branży", równie zajętymi jak ich mężowie. Albo z przystojnymi, młodymi chłopakami, wynajmowanxmi do czyszczenia basenu. Czy sama była dużo lepsza? Zdecydowała, że poszuka Cynthii. - Zasnęła w łóżku Selznicka? - I to szybko. - Któregoś dnia będą kłopoty. - Już są. - Jeszcze nie takie, by naprawdę miały znaczenie. - K~onig wyglądał przez okno limuzyny. - Jak ja nienawidzę palm - powiedział posępnie. - Cynthia jest strasznie nieszczęśliwa. K~onig pokiwał głową. - Nie rozumiem, czemu Dickie nie próbuje jej powstrzymać od picia. Wręcz przeciwnie - poprosił lokaja o przyniesienie jej podwójnej szkockiej, gdy tylko przyjechali. - Nie zauważyłam. - A ja tak. To zupełnie nie ma sensu - chyba, że on ją zachęca do picia. - Dlaczego, na Boga, miałby to robić? - Och, znalazłoby się kilka powodów. Może dzięki temu uchodzić za męczennika. Poza tym to go bez wątpienia uwalnia od odpowiedzialności. Ty i ja wiemy, co jest nie w porządku w tym małżeństwie. Ale wszystkim innym wydaje się, że to jej, a nie jego wina... Choć trudno mi uwierzyć, by Dickie miał tak diaboliczną wyobraźnię. Limuzyna zatrzymała się tuż przed marmurowymi schodami ich domu. K~onig wyglądał na bardziej zmęczonego niż zwykle. Jego twarz była przezroczysta jak pergamin. Wolno, z wyraźnym trudem wspinał się na schody. Wzięła go pod ramię, chcąc mu pomóc, ale odepchnął ją. - To niepotrzebne - powiedział. - Nie jestem kaleką. Czekając, aż K~onig ją dogoni, Dawn zatrzymała się w holu. Nagle zauważyła stojące obok dwie walizki z nalepkami słynnych hoteli. K~onig przyśpieszył kroku. Kimkolwiek byli goście, najwyraźniej oczekiwał ich - choć po raz kolejny o niczym jej nie powiedział. Otworzył drzwi salonu. Basil Goulandris uniósł kieliszek na powitanie. Z ustawionego tyłem fotela podniósł się, strzelając obcasami, Kraus. - Jakie wiadomości z Nowego Jorku? - zapytał niecierpliwie K~onig. Kraus łagodnie poruszył ręką. Zachowywał się jak pilot demonstrujący wykonany przez siebie manewr. Popatrzył wymownie na Dawn, jakby dawał do zrozumienia, że nie chce mówić w jej obecności. - Nie takie złe - powiedział, ze zwykłym dla siebie ponurym wyrazem twarzy. - Sądzę, że możemy liczyć na wystarczającą ilość akcji. - A więc to dobre nowiny? - No, nie najgorsze, sir Davidzie. Ale wygrana będzie wisieć na włosku. K~onig wyglądał teraz trochę lepiej. Na jego twarz powróciły rumieńce. Dawn popatrzyła na Goulandrisa, który mrugnął do niej porozumiewawczo. - Słyszałaś, że znalazłem dla ciebie Luciena? - zapytał. Choć czuła, jakby te nowiny dotyczyły bardzo odległej przeszłości, chciała poznać wszystkie szczegóły. Były dni, gdy wcale nie myślała o Chambrunie. Ale czasem, szczególnie w nocy, zdarzało się, że nie potrafiła myśleć o niczym innym. - Czuje się dobrze, naprawdę dobrze. Nie da się opowiedzieć, co przeżyłem tropiąc go aż w Afryce Północnej! Chcą go wysłać w jakieś ciche, spokojne miejsce we Francji. W Ardenach, jak przypuszczam. Obóz wypoczynkowy. Batalion artystów, pisarzy, rzeźbiarzy, laureatów Nagrody Nobla i tak dalej... Oczywiście, wszystko to farsa. Obie strony szukają sposobu, by jakoś z tego wybrnąć. - Kiedy go wypuszczą? - zapytała Dawn. - W kwietniu. Albo w maju. Nie później. K~onig wstał. - Idę do łóżka - powiedział. - Porozmawiamy jutro. ~a propos, John Mammon przyjedzie tu z Anglii. Postanowiłem znów zacząć zdjęcia. - Mówiłeś, że jest miernotą. Poczuła się zaskoczona, że K~onig podjął tak poważną decyzję, nie mówiąc jej o tym. Zdumiało ją też, że w ogóle ruszył z nowym filmem. - Owszem to miernota. Ale jest szybki. Poza tym teraz nie ma czasu, by się zatrzymywać. Mam ciebie, mam Dickie'go, dostałem pieniądze na film. Mamy więc wszystko, żeby zacząć kręcić. - I musimy zrobić go szybko. Zwrócił się do Krausa. - Braverman ledwie zipie. Jeszcze jeden cios i zdobędę miejsce w radzie nadzorczej - z dostateczną ilością udziałów, by przejąć Empire. Nie ma czasu na odpoczynek. Nie możemy sobie pozwolić na porażkę, czy ataki prasy. Zbyt wiele mamy do stracenia. Przede wszystkim nie życzę sobie teraz żadnych niespodzianek. Liczę, Kraus, że tego dopilnujesz? - Z pewnością, sir Davidzie. - A więc dobranoc - K~onig zaczął wolno wchodzić po schodach na górę. W połowie drogi zatrzymał się, by zaczerpnąć tchu. - Nie wygląda najlepiej - powiedział Goulandris do Dawn. - Jest zmęczony. Kraus podszedł do okna, wpatrując się w nocne ciemności. - To zdumiewające miejsce - oświadczył. - Wyobraź sobie - można tu kupować świeże pomarańcze prosto z drzew. Tuzin za ćwierć dolara! - Gadał o tym przez całą drogę z Nowego Jorku - wyjaśnił Goulandris. - To była cholernie przygnębiająca podróż. Kraus nie poczuł się urażony. Odwrócił się w ich stronę. Jego szczupła, ściągnięta twarz wyglądała tak, jakby tylko on odczuwał powagę sytuacji. - Chodziło mi tylko o to, że tutaj wszystko wydaje się możliwe. Przypuszczam, że sprawia to słońce. Sir David skończy swój film, zdobędzie miejsce w radzie nadzorczej Empire - chłopiec spotyka dziewczynę, szczęśliwe zakończenie... Jednakże ci w Nowym Jorku widzą to w mniej różowych kolorach. Myślą, że K~onig jest za stary i nie poradzi sobie z wielkim filmem. A gdy go nakręci, zaczną się martwić, że zrobi klapę. Poza tym dużo mówią o Sigsbee Wolffie. Nie wiedzą, czy powinni zaufać sir Davidowi, ale wiedzą, że nie wolno im ufać Wolffowi. - Ludzie zawsze dużo mówią o Sigsbeem - powiedział Goulandris, próbując jak zwykle zbagatelizować złe nowiny. - Tak, lecz tym razem mówią o nim w czasie przeszłym. Rozeszły się plotki, że jego wspólnicy nie podzielają entuzjazmu, z jakim traktuje on przemysł filmowy. Bardziej interesuje ich hazard. - Biznesmeni czasem się ze sobą nie zgadzają. W końcu zawsze dochodzą do kompromisu. Co z tego? - Wspólnicy Wolffa nie są zwyczajnymi biznesmenami, Basilu. Chcą budować kasyna gry. On chce kręcić filmy. Nie ma żadnych szans na kompromis. Ludzie z Banku Morgana mówili mi, że wybuchła straszliwa kłótnia o plany budowy hotelu w Reno. Sigsbee sprzeciwiał się temu pomysłowi. Przegrał. Hotel zostanie zbudowany. Kraus zamilkł na chwilę i złożył razem swe wątłe ręce. - Szczerze mówiąc, najbardziej niepokojące jest to, że jak się okazało, na czele przeciwników Wolffa stoi Dominique Vale. Goulandris nalał sobie drinka. Robił wrażenie jakby ta wiadomość wcale go nie zaskoczyła. - Mam nadzieję, że sir David wie, co robi - powiedział Kraus. - Tak samo jak my wszyscy. Swoją drogą, lepiej będzie, jeśli powiesz mu o Vale'u dopiero jutro. Jeszcze jedno zmartwienie dla starego człowieka... - Czy to poważne zmartwienie, Basilu? W porównaniu z innymi? - zapytała Dawn. - Vale wie, jak zarabiać na hazardzie. Bardzo cenna umiejętność. To brudny interes - bukmacherzy, ruletka, oszustwa... Vale prowadzi lokal, w którym ktoś bogaty może stracić sto tysięcy dolarów w ciągu jednej nocy - i dobrze się przy tym bawić. Jeśli chodzi o twoje pytanie, moja droga, Vale należy do tych facetów, którzy bardzo dużo wiedzą o innych ludziach. - I nie zawaha się wykorzystać tego, co wie. Dawn patrzyła na niego przez chwilę w zupełnym milczeniu. Zdawała sobie sprawę, że ma do ukrycia więcej niż inni znajdujący się w tym pokoju. - Chyba się napiję - powiedziała, łamiąc swe żelazne zasady. Kraus i Goulandris spojrzeli na nią zaskoczeni. Siedzieli na tarasie od strony ogrodu. Basen migotał w słońcu. Kwiaty, ptaki i słońce przypominały jej Indie. Cała Kalifornia zdawała się być Indiami, tyle że bez ich nędzy, kłopotów i niewygód. Ułamała kawałek tosta i rzuciła w stronę ptaków. Zatrzepotały skrzydełkami, ale po chwili znów usiadły na krzakach. - Nie wydaje mi się, żeby tu w Bel Air były równie głodne co w Indiach - powiedziała. - Tak przypuszczam - przytaknął Goulandris. - Zresztą kto tu jest głodny? Popatrz na to. Goulandris, który przez całe śniadanie przeglądał gazety, podał jej "Variety". "Braverman dementuje plotki" - głosił nagłówek. W długim artykule cytowano Marty Bravermana, nazywając go "gotowym do walki carem Empire". - "K~onig dostanie się do rady nadzorczej wyłącznie po moim trupie" - przeczytała Dawn na głos. - "Nie ma kwalifikacji, a poza tym jego finansowe poparcie pochodzi od bandy gangsterów i cudzoziemców. Rozsiewano o mnie złośliwe plotki. W stu procentach są one kłamstwami. K~onig nie zasługuje nawet na moją pogardę". W "Los Angeles Times" Dawn znalazła zdjęcie Marty Bravermana i Iny Blaze. Braverman biegł w stonę fotografa. Miał wściekłe spojrzenie i szeroko otwarte usta. Ina Blaze trzymała na ręku małego pudelka i próbowała zasłonić twarz torebką. Podpis pod zdjęciem brzmiał: "Czy tylko dobrzy przyjaciele"? Artykuł, utrzymany nieco w tonie paszkwila sugerował, że Braverman za pieniądze Empire kupił Inie Blaze dom w Malibu wartości miliona dolarów. W "Herald Examiner" sprytniejszy reporter sfotografował panią Braverman, pulchną, zaniedbaną matronę o blond włosach. Musiała mieć już pod pięćdziesiątkę. Nosiła spodnie i długie futro z norek. Wsiadała do samochodu w towarzystwie potężnego mężczyzny o surowym wyrazie twarzy. Podpis pod zdjęciem wyjaśniał, że jest to "adwokat zajmujący się rozwodami gwiazd". - Jest ładny artykuł o buncie akcjonariuszy w Empire. Piszą o tym na stronach z notowaniami giełdowymi - powiedział z satysfakcją Goulandris. - W "The New York Times" jest też tekst na temat kilku udziałowców, oskarżających Bravermana o malwersację. Dobra robota, jeśli wolno mi się tak wyrazić. - Z pewnością byłeś zajęty, Basilu - stwierdziła Dawn. - Pracowałem jak mróweczka. - Co się teraz stanie? - To nie moja sprawa. K~onig i Wolff mają ciężki orzech do zgryzienia. Ja po prostu piszę artykuły. - Myślę, że będzie lepiej, jeśli już pójdę. Mam przymiarkę kostiumu. - Ach, tak. Film. Cieszysz się, że wracasz do pracy? - Chyba tak. To odwróci moją uwagę od pewnych rzeczy... Goulandris złożył gazetę. - Pierwsze prawo Basila: nigdy nie rozmyślaj. Ale jeśli chcesz, stara przyjaciółko, mojej rady, bądź szczęśliwa, ciesz się tym, co masz. - Czemu sądzisz, że nie jestem szczęśliwa? - Nie wiem. Ale tu nikt nie jest szczęśliwy. Nie wygląda na to, żeby z tobą miało być inaczej. Szczęście, nie jest czymś, co może dotyczyć ludzi takich, jak K~onig. Zrozum to. - Goulandris wstał i strzepnął okruszki ze spodni. - Tacy jak on myślą, że to coś, czym zajmą się w życiu później. Kiedy będą na emeryturze. Tak jak golfem. Nie popełnij tego samego błędu, Dawn. - Nie popełnię - odpowiedziała. Zastanawiała się jednak, czy już go nie zrobiła. - On jest jak facet, który nie może wyjść z domu, ponieważ nie potrafi podjąć decyzji, czy ma ze sobą zabrać swój parasol - powiedział Aaron Diamond, - Będzie padać, czy nie będzie? To putz. - Ma dobre oko - lojalnie powiedziała Dawn; chociaż tak naprawdę doszła już do wniosku, że Mammon jest przeraźliwym nudziarzem. Jak się okazało, stanowił typ doskonałego, kompetentnego reżysera. Miało się jednak wrażenie, że niewiele rozumie z fabuły i wcale nie kontroluje nakręcanego materiału. Pozostawało tajemnicą, w jaki sposób Diamond zawsze potrafił dostać się na plan podczas kręcenia zdjęć. Przychodził nawet na "zamknięte" próby. Wydawało się, że jest w posiadaniu swego rodzaju nieformalnej przepustki, umożliwiającej wstęp do wszystkich wytwórni. Cieszył się taką popularnością, że witano go serdecznie tam, gdzie innych agentów zatrzymaliby strażnicy. Teraz, gdy był agentem Beaumonta, miał dostateczne powody, by bywać na planie nowego filmu K~oniga. Większość czasu spędzał siedząc z Dawn, o ile nie zajmował się prowadzeniem jakichś interesów przy pomocy znajdującego się w studiu telefonu. Zachowywał się tak, jakby już był jej impresariem, zaufanym i bliskim doradcą. W ten właśnie sposób zazwyczaj zdobywał klientów. Ludzie po prostu przywykali do myślenia o nim jako o swoim agencie. Zrobił kilka rzeczy dla Gable'a i były to dobre interesy - zanim aktor w końcu się zorientował: - Hej, ale ty przecież nie jesteś moim agentem! - Nie jestem? - zapytał chrapliwym głosem Diamond. Gable wzruszył ramionami, zamówił kolejnego drinka i powiedział: - Myślę, że teraz już jesteś. Dawn znalazła się w podobnej sytuacji. Diamond zachowywał się tak, jakby była jego klientką i sama powoli przyzwyczajała się do tego. - Myślę, że dziś wieczorem będziesz świętować - jego krzesło stało obok krzesła Dawn. Na płóciennym oparciu, zamiast nazwiska, ktoś wymalował "#10". - Czemu? - Nie czytałaś gazet? - Nie. - Jezus Maria! Przynajmniej wynajmij kogoś, kto co rano powie ci, co w nich jest. Ja mam sekretarkę, która kiedy kąpię się, czyta mi wszystko, o czym powinienem wiedzieć. - Stoi za drzwiami i czyta głośno? - Skądże. Siedzi w łazience. Nie jestem wstydliwy. Tutaj, popatrz na to. Dawn spojrzała na artykuł w "Variety". Przez chwilę nic nie rozumiała. Patrzyła na nagłówek, który brzmiał: "Układ K~oniga i Bravermana". Przeczytała znajdujący się poniżej tekst: "Marty Braverman, prezes Empire Pictures oświadczył dzisiaj, że sir David K~onig, naczelny dyrektor brytyjskiej wytwórni King Films natychmiast wejdzie do zarządu Empire. Żywię najwyższy podziw dla sir K~oniga - powiedział specjalnie dla "Variety" pan Braverman. - Jest genialnym producentem filmowym. Jego doświadczenie i mądrość będą dla naszej wytwórni cennym nabytkiem. Przy jego udziale Empire natychmiast stanie na nogi. Do uzgodnienia pozostały jeszcze pewne szczegóły finansowe, nad którymi teraz będziemy pracować. Sir Davida zastaliśmy w jego domu w Bel Air. Powiedział nam: "Marty Braverman jest bardzo sympatycznym człowiekiem. Spodziewam się, że pracując z nim, zrobimy z Empire jeszcze lepszą wytwórnię". Plotki mówią, że gdy tylko sir David i jego wspólnicy uzupełnią swoje finansowe wkłady przejmie on, mając większość udziałów, kontrolę nad wytwórnią. Mówi się także, że Braverman zgodził się pełnić w zarządzie rolę Honorowego Prezesa Rady Nadzorczej, pozostawiając rzeczywiste kierownictwo w rękach sir Davida. Wśród zasiadających w tej radzie są także Sigsbee Wolff, prawdziwy potentat finansowy z Los Angeles, pan E. P. Kraus, kierownik produkcji, wiele lat pracujący razem z K~onigiem, oraz pan Solomon Goldner, angielski dystrybutor..." Dawn popatrzyła na niego ze zdziwieniem. Nic o tym wszystkim nie wiedziała. - Czy K~onig nie uprzedził cię, co się stanie? Nie chciała, by Diamond dowiedział się, że David utrzymł przed nią wszystko w tajemnicy. Nie powiedział jej nawet o Goldnerze. By pokryć swoje zmieszanie, odezwała się szybko: - Miał zamiar przekazać mi wiadomość, ale właśnie, kiedy zadzwonił, byłam na planie. Muszę do niego zatelefonować. - Pieprz to. Idź prosto do domu i go ucałuj. Nigdy nie przypuszczałem, że mu się to uda. Powiem ci prawdę: wciąż mam wątpliwości, ale sądzę, że się myliłem. Sigsbee musi być silniejszy niż myślałem... `ty Księga III (c.d.) Dawn (c.d.) 15. (c.d.) Tej samej nocy K~onig zjawił się w sypialni Dawn. Był całkowicie ubrany. Nie patrzył na nią. Kręcił się po pokoju, jakby szacował wartość mebli. - Przepraszam, że ci przeszkadzam - powiedział - ale musimy porozmawiać. Dawn usiadła. K~onig wziął do ręki buteleczkę zmywacza do paznokci i przeczytał naklejkę. O czymkolwiek chciał mówić, rozpoczęcie rozmowy przychodziło mu z wyraźną trudnością. - O czym? - Rozmawiałem z Selznickiem - odezwał się K~onig. - I z kilkoma innymi ludźmi. O tobie. - Z jakimi ludźmi? - Przede wszystkim z Marty Bravermanem. Jest zainteresowany wypożyczeniem cię na długo. Cztery filmy. Może pięć. Mocno wierzy w to, że twoje nazwisko zrobi kasę. Dawn była oburzona. - Nie mówisz poważnie! Sam mi mówiłeś, że Braverman to świnia! - Bo rzeczywiście jest świnią. Ale teraz już naszą świnią. Bądź rozsądna. Dostanę dwa albo trzy miliony dolarów za umowę na cztery filmy, może więcej. To niestety nie rozwiąże wszystkich moich problemów. Ale przynajmniej pozwoli złapać oddech. - Davidzie, nie chcę być sprzedawana Marty Bravermanowi. Zwłaszcza jemu. Nie możesz mną handlować jak jakimś meblem. - Jak meblem? Nie. Ale mogę tobą handlować. Zawarliśmy kontrakt. - I małżeństwo. Westchnął ciężko. - Posłuchaj, to sprawa życia i śmierci. Nie podoba mi się to równie mocno jak tobie. - Czyjego życia i śmierci? Twojego czy mojego? - Naszego. - Davidzie. Jeden film - to do przyjęcia. Nie jestem nierozsądna. Jestem ci wdzięczna za tak wiele rzeczy. Ale niech to będzie jeden film i na litość boską nie z Bravermanem. Niechże to przynajmniej będzie ktoś niezupełnie pozbawiony smaku. Ktoś, z kim damy radę dogadać się w sprawie scenariusza, reżysera... Opuścił głowę, unikając jej wzroku. Uświadomiła sobie, że tym razem K~onigowi z wyjątkowym trudem przychodzi powiedzenie prawdy. - Właściwie już dogadałem się z Bravermanem - powiedział cicho. - Zawarliśmy umowę. Trzeba tylko jeszcze uzgodnić szczegóły. - Nie zrobię tego. K~onig wzruszył ramionami. - Zobaczymy. Miałem nadzieję, że to nie będzie potrzebne. Skoro jednak o tym mówisz, pozwól, że ci przypomnę, że mam twój kontrakt. Nie ma w nim żadnej klauzuli, która zabraniałaby mi zawarcia umowy z Bravermanem. Poczuła zimną nienawiść. Od zdradzieckiego czynu Morgana nic nie rozwścieczyło jej równie mocno. K~onig - człowiek, który utrzymywał, że ją kocha - był gotów, gdy tylko znalazł się w opałach, rzucić ją wilkom na pożarcie. - A więc zrobię cztery filmy, a ty dostaniesz dwa albo trzy miliony dolarów? - Dostaniemy. Mając te pieniądze zdołam zapewne utrzymać nad wszystkim kontrolę. Przynajmniej do czasu znalezienia nowych inwestorów. Pokręciła głową. - Wezmę adwokata, Davidzie, jeśli będę musiała. Zerwę kontrakt. - Możesz próbować. Proszę bardzo. Pobladł. Odwrócił się na pięcie i wyszedł, trzaskając drzwiami. Dawn podniosła słuchawkę i nakręciła numer Aarona Diamonda. Poinformowano ją, że Diamond przebywa w Polo Lounge. Już miała tam zadzwonić, gdy uświadomiła sobie, że skoro i tak nie uśnie, równie dobrze może tam od razu pojechać i zobaczyć się z nim. Nigdy nie posunęła się równie daleko. Zgadzała się na tyle kompromisów, ryzykowała tyle razy - i wszystko po to, by znów znaleźć się w pułapce. K~onig, kierując się własnym interesem, chciał ją sprzedać Bravermanowi! Ubrała się szybko, zeszła na dół i wsiadła do samochodu. Poczuła się lepiej, jadąc szybko Bulwarem Zachodzącego Słońca. Nie czuła się zbyt pewnie za kierownicą, uwielbiała jednak szybkość. W pewnej chwili zdała sobie sprawę, że jedzie z prędkością stu kilometrów na godzinę, znacznie przekraczającą jej umiejętności i doświadczenie. Była to jedna z dziwnych cech życia w południowej Kalifornii - ruch uspokajał lepiej niż cokolwiek innego. Jazda przez Beverly Hills z opuszczonym dachem, z włosami tańczącymi na wietrze, w oszałamiającym zapachu drzew i kwiatów działała ożywczo. Przez kilka chwil Dawn zdawało się, że jest absolutnie wolna. Dlatego niechętnie zatrzymała się przed wejściem do hotelu Beverly Hills. Przynajmniej pod jednym względem Los Angeles było rzeczywiście magicznym miastem, Przez dłuższą chwilę błądziła w ciemnościach Polo Lounge, szukając Diamonda znalazła go w końcu przy małym stoliku z telefonem. Siedział w towarzystwie młodej, atrakcyjnej kobiety, ubranej pomimo gorąca w futro z norek. Nie okazał zdziwienia na widok Dawn. Nie robił też wrażenia przygnębionego tym, że przerwano mu randkę. Na pierwszy rzut oka dostrzegał powagę sprawy, którą miał się zająć i bez oporów przedkładał sprawy zawodowe nad przyjemności, nawet w nocy. Był profesjonalistą. - Pospaceruj sobie trochę - polecił swej towarzyszce. Wzruszyła ramionami i bez urazy wstała od stolika. Najwyraźniej zdążyła się przyzwyczaić do tego, że jest odsyłana. - Miałeś rację - powiedziała Dawn. - Tak przypuszczałem. Posłuchaj, facet jest twoim mężem. Węgier, wiesz, co mam na myśli? Nic się na to nie poradzi. Wiesz, co mówią o Węgrach? Dawn ze złością pokręciła głową. Co ją obchodzili jacyś Węgrzy? Diamond miał wyjątkowy talent do popadania w dygresje akurat wtedy, gdy Dawn pragnęła, by skoncentrował się na jej sprawie. - Węgrzy wchodzą w obrotowe drzwi za tobą, ale wychodzą przed tobą. - Wybuchnął śmiechem. - Co się stało, dziecino? Mówiąc szczerze, cały problem leży w tym, że K~onig sprzeda cię bez wahania, jeśli uzna, że to dla niego jedyny sposób na przetrwanie. Może być szlachcicem, ale w głębi duszy pozostał oszustem - jak wszyscy Węgrzy. Do diabła, gdy K~onig był tu poprzednim razem, uwodził dziewczyny, opowiadając im, że jest impotentem. Mówił: "Przykro mi kochanie, ale to nic nie da... Od lat to mi się nie udaje... nic nie pomaga..." One współczuły mu - biedny facet, prawda? Ale dla kobiety to coś w rodzaju wyzwania. A więc, zanim ktoś zdążył się obejrzeć, dziewczyny zdejmowały swoje pieprzone ubrania, a K~onig szeptał: "Mój Boże, to cud - zaczynam coś czuć..." Co się stało? Wyglądasz tak, jakbyś właśnie zobaczyła ducha. Dawn zagryzła wargi. Kolejne upokorzenie. Była do tego stopnia naiwna, że dała się nabrać oszustwu tak dobrze znanemu, że stało się częścią hollywoodzkiego folkloru, częścią wielkiej legendy K~oniga. Nie miała jednak zamiaru informować o tym Diamonda. - Aaron - powiedziała, próbując zachować spokój. - Powiedz mi tylko, co robić. Wzruszył ramionami. Uwielbiał błaznować, ale wiedział dobrze, kiedy należy przejść do poważnych spraw. Pochyliła się nad stolikiem, by usłyszeć, co mówi. Kiedy Diamond rozmawiał o sprawach zawodowych, jego głos przemieniał się w zgrzytliwy szept. Zobaczyła nagle w antycznym lustrze wiszącym na ścianie naprzeciw niej, że trzech mężczyzn, pogrążonych dotąd w cichej rozmowie, wstaje i wychodzi z sali. Jednym z nich był Kraus, którego okulary błyszczały w przyćmionym świetle lamp, drugim Basil Goulandris. Pomiędzy nimi z rękami w kieszeniach kroczył potężny, dobrze ubrany, ciemnowłosy mężczyzna. Zanim wyszedł, rzucił podejrzliwe spojrzenie w stronę lustra. Dawn pomyślała, że jest bardzo podobny do Dominique'a Vale'a. Popatrzyła na stolik, od którego przed chwilą wstali. Zdążyła dostrzec podpisującego rachunek Marty Bravermana. Po chwili on także zniknął w drzwiach. Zdała sobie sprawę, że K~onig jest w jeszcze większych tarapatach, niż mu się wydaje. Wahała się, czy nie powinna go ostrzec, ale jej gniew na niego jeszcze nie wygasł - postanowiła poczekać i zobaczyć, co się stanie. - Po prostu musimy wciąż pokazywać się publicznie. Jakby nigdy nic - powiedział sztywno K~onig. - To leży w równym stopniu w twoim jak i w moim interesie. Dawn nie odezwała się ani słowem. Teraz, gdy trochę ochłonęła, musiała spojrzeć prawdzie w oczy. Statek K~oniga tonął. Czy powinna iść z nim na dno? Czy powinna go ostrzec? Czy było jakieś wyjście, jakaś szansa? Oczywiście w przypadku K~oniga, zawsze istniała możliwość, choć niewielka, że zdoła się uratować w ostatniej chwili. Byłby to jeszcze jeden jego triumfalny tours de force (franc. - czyn będący dowodem zręczności albo siły). Diamond wyrażał się zwięźle. - Odejdź od niego. Sama zajmij się swoimi sprawami. Wystąp o rozwód. Wszystkie te angielskie kontrakty prawdopodobnie się tutaj nie utrzymają. Dostaniesz połowę tego, co ma K~onig. Jeśli w ogóle coś posiada. Łatwiej powiedzieć, niż zrobić - pomyślała. K~onig posunął się za daleko i nie mogła mu tego wybaczyć. Ale wciąż jakaś część jej umysłu widziała w nim sir Davida K~oniga, cudotwórcę. Bała się nieuniknionych kłopotów, ale była zdecydowana sama podyktować warunki zawieszenia broni. - A więc, żeby nie było nieporozumień - oświadczyła. - Nie zgodzę się na wypożyczenie mnie. Będę z tobą walczyć, Davidzie, jeśli to okaże się konieczne. - Rozumiem - powiedział ponuro. W przyćmionym świetle wnętrza limuzyny wyglądał okropnie. Jego twarz była szara, pełna zmarszczek, jakby w ciągu jednej nocy postarzał się o dziesięć lat. Miał sine wargi i przekrwione oczy. Gdy zapalał cygaro, jego ręce drżały. Ciemny garnitur, który miał na sobie, nadawał mu żałobny wygląd. Dawn ubrała się zgodnie z panującą tutaj modą - w jedwabną różową sukienkę, szerokie luźne spodnie i złote sandały. Na jej szyi lśnił diamentowy naszyjnik, na ramiona zarzuciła futro z norek. Jej oczy skrywały ciemne okulary. Nosili je tutaj wszyscy i to nawet w nocy. Dawn pomyślała, że stanowią dość osobliwą parę - K~onig ubrany tak, jak ktoś pogrążony w głębokiej żałobie, i ona, błyszcząca od stóp do głów. Przed Chasenem czekała mała grupka wielbicieli filmu i łowców autografów. Wiedziała, że nie przyszli tu specjalnie dla niej. Niczym rozbójnicy gotowi byli napaść na każdego aktora, który przechodził obok nich. Dawn wynurzyła się ze swego samochodu, zdjęła okulary i obdarzyła ich oślepiającym uśmiechem. Z trudem utorowała sobie drogę do drzwi. K~onig postępował tuż za nią. Szedł tak, jakby zrobienie każdego kroku wymagało od niego wprost nadludzkiego wysiłku. Zwykle, gdy otaczali ich wielbiciele, brał ją pod ramię, przywołując na twarz uśmiech posiadacza. Czasem nawet żartował razem z łowcami autografów. Tego wszak wieczoru najwyraźniej nie był w nastroju, by to robić. Jednak, gdy tylko znaleźli się w restauracji, zdawało się, że odżył. W końcu jego publiczność była tutaj - nie na zewnątrz. Na policzki powróciły rumieńce, uśmiechał się wesoło, witał się ze znajomymi. Przygotowano kolację na dwanaście osób - przyjechali Beaumontowie, Selznickowie i kilku ludzi, których Dawn prawie nie znała. K~onig dzięki sile woli i swej osobowości zdołał doskonale odegrać rolę gospodarza. Nikt, kto by go teraz zobaczył, nie uwierzyłby, że K~onig balansuje na skraju przepaści. Lub, że pokłócił się z Dawn. Jego anegdoty nigdy jeszcze nie były równie zabawne. I nigdy w ich opowiadanie nie wkładał tyle energii. Wszyscy szybko ulegli jego urokowi - siedząc u szczytu stołu wyglądał jak ktoś okrzyknięty właśnie przez swych towarzyszy królem. Na deser zamówił płonący suflet. Z widoczną przyjemnością przyglądał się niosącemu go kelnerowi. Brandy zajęła się ogniem i nagłym błyskiem oświetliła cały stół. Twarz K~oniga zaczerwieniła się. Zesztywniał, jakby ze strachu przed oparzeniem. Gdy półmisek z deserem, wciąż błyskający niebieskimi płomyczkami, znalazł się na stole, z przepraszającym uśmiechem wstał. - Muszę zadzwonić - usprawiedliwił się. Przeszedł na drugi koniec stołu, pochylił się i pocałował Dawn w rękę. Trzymał przez chwilę jej dłoń. W jego oczach błysnęły wesołe iskierki. Tak jakby poznał jakąś tajemnicę, albo przygotowywał się do zrobienia żartu. Przeszedł szybko przez zatłoczoną salę, witając znanych sobie ludzi skinieniem głowy. W końcu zniknął za drzwiami. W pół godziny później pojawił się główny kelner z bladą z przerażenia twarzą. Zatrzymał się przy ich stole, kurczowo zaciskając dłonie. Milczał przez chwilę, potem pochylił się nad Dawn i szepnął: - Mamy... problem, pani Avalon. - Przykro mi, pani Avalon - szofer stał na parkingu, trzymając czapkę w dłoni. - Co się stało? - Sie David wyszedł z restauracji i wsiadł do samochodu. "Dokąd?" - zapytałem. "Do szpitala, ty idioto - powiedział. - Miałem atak serca". Więc zawiozłem go tam tak szybko, jak tylko mogłem. - I... - Umarł w samochodzie. Dawn popatrzyła na limuzynę. Drzwi były otwarte. Na podłodze poniewierał się jeden z lakierków K~oniga. Uświadomiła sobie, że David prawdopodobnie miał atak serca jeszcze przy stole, w chwili gdy podawano deser. Zmusił się, by wstać, podejść do niej, pocałować ją w rękę, na własnych nogach wyjść z lokalu i umrzeć w swoim samochodzie. Godność aż do samego końca była dla niego czymś najważniejszym. Księga IV Księżna 16. - Potrzebuję pomocy. Aaron Diamond pochylił głowę. Jego łysa czaszka świeciła jak nawoskowana piłka do gry w bilard. Chociaż raz, ku zadowoleniu Dawn nie dowcipkował i nie skakał z tematu na temat. Pogrzeby wpędzały go w depresję - nawet pogrzeb K~oniga, którego prawie nie znał. W czasie uroczystości nie potrafił powstrzymać łez. Poraziła go - jak zwierzył się jej później - świadomość, że człowiek, który miał pieniądze, sławę i piękną żonę mógł umrzeć tak samo jak ktokolwiek inny. Po pogrzebie, bocznymi drzwiami, wyprowadził Dawn z Kaplicy Gwiazd, sprytnie unikając spotkania z dziennikarzami i zawiózł ją do swego biura. Pozostawił ją na chwilę samą i poszedł się przebrać, jakby bał się, że zniszczy sobie ubranie. Za oknami usychały w kalifornijskim słońcu palmy. Powietrze w biurze przesycone było zapachem garbowanej skóry i drewna. Stary zegar szafkowy głośnym tykaniem odmierzał czas. Matowe rzeźbione klamki i uchwyty z polerowanego mosiądzu połyskiwały z lekka. Biuro Diamonda na South Rodeo Drive przypominało gabinety pracowników widywane na filmach. Ciężkie wiktoriańskie meble w czarnym dębie obito czerwoną skórą. Wszystko w tym pokoju, włącznie z miedzianymi lampami i myśliwskimi trofeami na ścianach zostało pomyślane tak, by budzić wrażenie solidności, zamożności i powagi. Wszystko, z wyjątkiem samego Diamonda. - Jakiej pomocy? Jesteś bogatą wdową. Pokręciła głową, unosząc woalkę. Zdjęła kapelusz i położyła go na biurku razem z ogromną czarną torbą, bardziej odpowiednią na podróż niż na pogrzeb. - Tylko pozornie. Miałam spotkanie z księgowymi, Aaronie. Nie pozostawił nic poza długami. - Jest jeszcze dom. Obrazy. Biżuteria. - Dom jest własnością banku. Ma poważnie obciążoną hipotekę. Za obrazy z wyjątkiem mojego Van Gogha nie zapłacono. Przypuszczam, że wierzyciele K~oniga już jutro położą na nich łapę. Podobnie stanie się z biżuterią, chyba że będę działać szybko. - Jezu. Oceniałem K~oniga przynajmniej na milion. - Tak samo jak wszyscy. Starał się zachować pozory bogactwa. Zamierzam robić to samo. - Czego chcesz ode mnie? - Żebyś rozpoczął negocjacje z Marty Bravermanem. Diamond uniósł brwi - czy raczej miejsce, gdzie znajdowałyby się, gdyby je miał. - Myślałem, że to był główny powód kłótni z K~onigiem. - Rzeczywiście był. Nie chciałam, żeby sprzedawał mnie Bravermanowi. Ale teraz potrzebuję kontraktu, Aaronie. Jeśli uda się zawrzeć umowę na cztery filmy, jakoś to zniosę. Za godziwą opłatą. I z prawem wyboru filmów. Diamond gwizdnął z podziwu. - To nie będzie łatwe, dziecino. - Wszystko, co trzeba zrobić, to negocjować z pozycji siły. - Jakiej siły, na Boga? - On mnie potrzebuje. Wiesz o tym. Empire nie może bez końca kręcić filmów tylko z Iną Blaze. - To prawda. Punkt dla ciebie. Ale ty także go potrzebujesz. Film K~oniga nie zostanie ukończony. Zdajesz sobie chyba sprawę, że Marty nie jest zupełnym głupcem. Jeśli usłyszy, że masz kłopoty finansowe, zaproponuje nam grosze. - Aaronie - szepnęła. - On się o tym nie dowie. Czegoś się w końcu nauczyłam od K~oniga podczas naszego małżeństwa. Dlatego właśnie potrzebuję twojej pomocy. Gwałtownie uniósł głowę. - No mów. - Zamierzam sprzedać biżuterię, Aaronie. Skrzywił się. - W chwili, kiedy to zrobisz, wszyscy w mieście dowiedzą się, że idziesz na dno. - Wcale nie, jeśli co wieczór będę na przyjęciach nosić kopie. Nikt nie musi wiedzieć, że prawdziwe kamienie są w Nowym Jorku. Diamond założył swoje ciemne okulary. - Ciekaw jestem, od jak wielu lat używa się takich sposobów, by zataić stan majątkowy przed wierzycielami. Cóż, pieprzyć to... Znam dwóch facetów, którzy mogą to załatwić. To handlarze diamentów z Amsterdamu. Uchodźcy. Pytanie tylko, jak zdołasz je wyciągnąć z bankowego sejfu. Wszystko zostało pewnie opieczętowane. - Wiem - powiedziała Dawn ponuro. - Zdążyłam już być w banku. - Gdy ktoś umiera, przeklęte banki plombują wszystkie jego skrytki. - Byłam tam o dziewiątej rano, nazajutrz po śmierci Davida. Przypuszczałam, że zanim się dowiedzą, zanim przeczytają gazety i wykonają kilka telefonów, będzie południe, a w najlepszym razie jedenasta. Nie pomyliłam się. Wzięłam mój klucz, otworzyłam sejf i już. Wyczyściłam go do cna. - I gdzie teraz są te kosztowności? - zapytał Diamond. Dawn otworzyła swoją torbę i wysypała jej zawartość na biurko. Przez długą chwilę w milczeniu wpatrywał się w klejnoty. Potem wziął naszyjnik i zważył go w dłoni. - Jezu - szepnął. - Ile to jest właściwie warte? W przybliżeniu? - Wszystko w sumie zostało ubezpieczone na trzy miliony dolarów. - Będziesz mieć szczęście, jeśli dostaniesz jedną trzecią. Zdajesz sobie z tego sprawę? - Wiem. Wielka szkoda, ale nic nie można na to poradzić. Twoi przyjaciele muszą po prostu wyjąć kamienie z oprawy i zastąpić je sztucznymi. W ten sposób mogę mieć całą biżuterię z powrotem w ciągu dwudziestu czterech godzin. Nikt się nie zorientuje. - Robiłaś już kiedyś coś takiego? - Tak, mam trochę doświadczenia - powiedziała ostrożnie. - To było dawno temu. W innym kraju. Aaronie, jest jeszcze jedna sprawa - chcę sprzedać Van Gogha. Jest mój, niezależnie od tego, co powiedzą wierzyciele Davida. - Nic prostszego. Ale jak chcesz to wynieść z domu? Założę się, że przez cały czas nie spuszczają z niego oka. - Masz rację. Po przeciwnej stronie drogi stoją wciąż dwa samochody. Ludzi z banku, jak przypuszczam. - Albo Irs (Internal Revenue Service - Urząd Skarbowy). A może spadkobiercy Sigsbee Wolffa. Zresztą diabli wiedzą kto... Chociaż szczerze mówiąc w podobnych przypadkach największym problemem są służący. Pierwszą rzeczą, którą zwykle robią wierzyciele, jest przekupienie służby, żeby informowała o znikaniu cennych przedmiotów. Dawn wyjęła z torby kolorową fotografię i podała ją Diamondowi. - To fotografia obrazu. Podałam też wymiary - powiedziała. - Czy możesz znaleźć kogoś, kto z dnia na dzień mógłby namalować kopię. Skinął głową. - W Wytwórni Disneya są chłopcy, którzy za pięćset dolarów zrobią wszystko. Masz jednak chyba świadomość, że nie oszukasz znawców. - To nie będzie potrzebne. Chodzi o to, by nie zorientowała się służba. Niech zrobią to na płótnie. Przyniesiesz je w swojej teczce. Gdy będziemy pili herbatę, zamienimy obraz, pozostawiając te same ramy. Dzięki Bogu, jest mały. Jak oszacujemy jego wartość? - Mayer Meyerman może się zająć wszystkim - otworzył tutaj galerię. Przypuszczam, że dostaniesz dwieście, góra dwieście pięćdziesiąt. Powiedzmy, że jeśli dopisze ci szczęście, będziesz miała w sumie koło miliona. Co masz zamiar zrobić z tymi pieniędzmi? - Żyć jak bogata wdowa w czasie, gdy ty będziesz prowadził negocjacje. Na jakiś czas zatrzymać dom i służbę. Rozejrzeć się za mniejszym domem, bo ten jest dla mnie za duży. Nie dlatego, że nie mogę sobie na niego pozwolić, ani dlatego, że zabierze mi go bank. Im mniej będę potrzebować Bravermana, tym bardziej będzie mu na mnie zależeć. Diamond uśmiechnął się. - K~onig powinien częściej słuchać tego, co mówisz. - Nie mógł. Zrobił ze mnie gwiazdę. Nie potrafił o tym zapomnieć. I nie pozwalał, bym ja o tym zapomniała. - Więc nie rozmawiał z tobą o interesach? - Oczywiście, że rozmawiał. O czym innym mogliśmy właściwie mówić? Ale najważniejsze rzeczy zachowywał w tajemnicy, jeśli o to ci chodzi. - Nie wiem, o co mi chodzi. Po prostu pytam. Wyjaśnienie wszystkiego zajmie prawnikom całe lata. K~onig prawdopodobnie prowadził równocześnie mnóstwo interesów. I pewnie należał do tych facetów, którzy wszystkie szczegóły zawieranych transakcji zapamiętywali, a nie zapisywali. - Rzeczywiście tak było. - Czy kiedykolwiek prosił cię o podpisywanie czegoś? - Oczywiście. - Papiery spółek? Dokumenty? Rzeczy wymagające składania podpisu w obecności świadków, albo notariusza? - Czasami. Nie lubił pytań na ten temat. Przepisał niektóre rzeczy na mnie - mówił, że tak będzie lepiej ze względu na podatki. Postarał się też dla mnie o amerykańskie obywatelstwo. - Jak, do diabła, zdołał to załatwić? - Pociągnął za odpowiednie sznurki. Wiesz, jaki był David. Znał Boba Sherwooda i Harry Hopkinsa z Białego Domu. Uważał, że to dobry pomysł, by jedno z nas zostało Amerykaninem. Zjawił się więc jakiś miły człowiek z Departamentu Sprawiedliwości i wypełnił wszystkie formularze. Następnego dnia musiałam pojechać do sądu. - Muszę dostać wszystkie akta, jeśli mam ci pomóc w rozplątywaniu interesów K~oniga. Diamond otworzył biurko i schował biżuterię. Z głośnym hukiem zatrzasnął szufladę z klejnotami i popatrzył uważnie na Dawn. - Chcesz pokwitowanie? - zapytał. Pokręciła głową, świadoma, że Diamond poddaje ją próbie. Przypuszczała, że należy on do tego rodzaju ludzi, którzy zrobią wszystko dla kogoś darzącego ich zaufaniem. I nie zrobią nic dla tego, kto im nie ufa. Uznała, że warto zaryzykować. - Nie potrzebuję pokwitowania - powiedziała. Diamond wstał i odprowadził ją do drzwi. - Szybko się uczysz. Jeśli ktoś mnie zapyta o klejnoty, powiem, że nie widziałem na oczy nawet jednego pieprzonego kamienia. Wracając do samochodu, Dawn zastanawiała się, jak mogła tak po prostu wręczyć Aaronowi Diamondowi biżuterię wartości trzech milionów dolarów. Znała na to pytanie odpowiedź: czasem trzeba zaryzykować i postawić wszystko na jedną kartę. Zaufać swojej intuicji. Wszedłszy do gabinetu K~oniga przekonała się, że szafki, w których David trzymał dokumenty są zupełnie puste. Ktoś myślał równie szybko, jak ona. Półkoliste białe biurko Bravermana stało na podwyższeniu. Było tak wielkie i masywne, że wystawały zza niego jedynie ramiona i łysa głowa Marty'ego. Na biurku stał długi rząd lśniąco białych telefonów, Plotki głosiły, że Braverman nigdy nie wstawał na powitanie gości. Jednak gdy Dawn weszła do gabinetu, podniósł się z miejsca. Zszedł nawet z podwyższenia, by uścisnąć jej dłoń. Nie zadał sobie trudu, by podać rękę Diamondowi. Ten przywilej rezerwował tylko dla tych, z którymi zawierał umowy. Przez ostatnie trzy tygodnie ciągle rozmawiał z Diamondem. W tym czasie, każdego wieczoru Dawn bywała w towarzystwie, na przyjęciach w modnych lokalach. Jej sztuczne diamenty połyskiwały oślepiająco. Diamond ogłosił, że Dawn myśli o wycofaniu się z filmu. Napomknął też prasie, że lady K~onig myśli o ofiarowaniu kolekcji obrazów K~oniga muzeum w Los Angeles. Oświadczył również, że Dawn zwraca wszystkie scenariusze nie przeczytane. Wszystko to dowodziło, że aktorka nie ma żadnych kłopotów finansowych. Równocześnie Diamond dał do zrozumienia Marty Bravermanowi, że jego klientka może zgodzić się na kontrakt, jeśli zostaną jej zaproponowane rozsądne warunki. Diamond wiedział, że za fasadą zarozumiałości Bravermana kryje się wytwórnia bez gwiazdy. Przed laty Braverman popełnił podstawowy błąd, zostając kochankiem Iny Blaze. Pogorszył jeszcze sprawę obsadzając ją w głównych rolach w jednym filmie po drugim, nie zwracając uwagi na katastrofalny spadek wpływów kasowych i okropne recenzje. Kariera Iny Blaze, a z nią cała wytwórnia Empire staczała się po równi pochyłej. Coraz gorzej wyglądały też reputacja Bravermana i jego małżeństwo. Empire należała do największych wytwórni w mieście. Lecz za wysokimi, białymi, pseudohiszpańskimi murami prawie nic się nie działo. Połowa mieszczących się pod mauretańskim dachem studiów dźwiękowych stała zupełnie pusta. Spuszczono wodę z wielkiego zbiornika - dostatecznie dużego, by kręcić w nim bitwy morskie, przy użyciu okrętów naturalnej wielkości. Wiatr hulał po opustoszałych zabudowaniach westernowego miasteczka. Wzięła w łeb nawet zatytułowana "Młode Talenty" akcja Empire, której celem miało być uczenie początkujących gwiazdek aktorstwa. Owa "Akademia" stała się najlepiej znaną w mieście instytucją zajmującą się prostytucją. W żaden sposób nie zmniejszyło to dumy Bravermana. Był wielkim potentatem filmowy, carem, szefem ogromnej wytwórni. Człowiekiem przywykłym pod wpływem kaprysu pomagać ludziom w robieniu kariery, albo ich niszczyć. Ustępował krok po kroku przed żądaniami Diamonda miotając się wściekle, grożąc mu i dramatyzując sytuację. Diamond z kolei postarał się, by wszyscy wiedzieli, że Dawn bywa na przyjęciach organizowanych przez Selznicków, Mayerów, Goldwynów i braci Warnerów. Braverman zgodził się na kontrakt na trzy filmy, ale przekonanie go, by zgodził się na sumę dwóch milionów dolarów dla Dawn, zajęło Diamondowi całe dwa tygodnie. Okazał się natomiast nieustępliwy w sprawie wyboru scenariuszy przez Dawn. Nigdy nie pozwalał na to żadnej aktorce i nie miał zamiaru tego robić. Grzeczność nie należała do cnót, których pielęgnowaniem Braverman szczególnie by się zajmował. Niechętnie zgodził się na spotkanie z Dawn i gdy się zjawiła, natychmiast przeszedł do rzeczy. - Nikt mi nie będzie mówił, co mam robić w moim pieprzonym studiu - warknął. - Wiemy o tym, Marty - powiedział Diamond. - Zamknij się, Diamond. Jak chcesz coś robić, idź do studia Disneya. Szukają chętnych do roli siedmiu krasnoludków, możesz zacząć nową karierę. Rozmawiam z twoją klientką. - To także wiemy - powiedziała Dawn, głosem pełnym szacunku. Uznała, że mądrze zrobi ubierając się na to spotkanie w rzeczy, które podobałyby się K~onigowi. Założyła ciemnoniebieski jedwabny kostium od Chanel i prosty, mały kapelusz. Zaczesane do tyłu włosy podkreślały jej kości policzkowe. Nie nosiła żadnej biżuterii poza sznurem pereł wokół szyi. Jej twarz pokrywał delikatny makijaż. W każdym calu była damą i wdową. Ręką w długiej zamszowej rękawiczce przykryła dłoń Bravermana. Z bliska Marty robił wrażenie dziwnej figury, wykutej z kamienia przez pozbawionego talentu rzeźbiarza. W branży filmowej, gdzie większość znanych ludzi nie różniła się wzrostem od Aarona Diamonda, Braverman był wyjątkiem. Miał ponad sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu, budowę ciała - i wygląd - podstarzałego goryla. Jego ręce były tak owłosione, że dotykając ich, Dawn poczuła wstręt. Uwagę zwracała jego mahoniowa opalenizna i małe, ciemne, chytre oczy w ciemnej oprawie. Przypominały oczy dzikiego zwierzęcia schwytanego w pułapkę. W gabinecie było chłodno. Pomimo to gospodarz pocił się jak w łaźni parowej. Ku swemu zaskoczeniu, Dawn zdała sobie sprawę, że Braverman się boi. Tylko czego? - zastanawiała się. Z pewnością nie jej. Sposób, w jaki Braverman traktował kobiety, stał się częścią hollywoodzkiej legendy. Dawniej, zanim Ina Blaze podcięła mu skrzydła, chełpił się, że spał z wszystkimi gwiazdami pracującymi dla Empire. Zachowywał się tak, jakby podpisywane przez niego kontrakty zawierały także droit de seigneur (franc. - prawo pierwszej nocy). To nie jej się obawiał. Bał się o swój stołek. Był o włos od utracenia kontroli nad wytwórnią. Gdyby nie śmierć Sigsbeego Wolffa, to David K~onig siedziałby w jego gabinecie. Braverman potrzebował kasowego filmu i gwiazdy. I na obu tych rzeczach zależało mu znacznie bardziej, niż ktokolwiek mógł przpuszczać. - David zawsze tak dobrze o tobie mówił - powiedziała. - Chciałabym, żebyśmy pracowali w ten sam sposób, w jaki robiłam to z K~onigiem. Braverman przyglądał jej się podejrzliwie. - To znaczy jak? - Byliśmy partnerami. - Mam partnerów. I bardzo tego, kurwa, żałuję. - Nie o takim partnerstwie mówię, Marty. Nie masz nic przeciwko temu, żebym mówiła do ciebie Marty, prawda? - Zupełnie nic. - Polegałam na zdaniu Davida. Ludzie mówią, że mnie stworzył. To niecała prawda, ale jest w tym sporo racji. David wiedział, co potrafię i umiał także zrobić z tego użytek. Rozumiał, że nie ma żadnego sensu obsadzanie mnie w rolach, w których nie mogę być sobą. Zawsze dyskutowaliśmy o tym. Razem podejmowaliśmy decyzje. Po prostu nie chcę dostać się w ręce producenta, którego nawet nie znam. Nie chcę też, by zmuszano mnie do ról, które nie są dla mnie dobre. To wszystko. Chcę, by moje stosunki z tobą były takie same jak z Davidem. Braverman przez chwilę w milczeniu rozważał jej słowa. - Jezu Chryste, przecież byliście małżeństwem. Nie jesteś moją żoną. - Cóż, nie zapominam o tym... Chcę tylko czuć, że ty sam osobiście się mną opiekujesz. Że mogę przyjść prosto do ciebie, jeśli nie będę zadowolona. - Przychodź, kiedy chcesz - powiedział. - Ale nie rób ze mnie durnia. Nie za takie pieniądze, jakie ci mam zapłacić. - Słyszeliśmy plotki, że zatrudniłeś nowego szefa produkcji, Marty - wtrącił Diamond. - Chcemy mieć tylko pewność, że Dawn będzie zależała od kogoś kompetentnego, a nie od jakiegoś faceta, zupełnie nowego w wytwórni. Braverman zdusił cygaro na popielniczce tak mocno, że je złamał. Wyciągnął nowe ze stojącej na szklanym stoliku srebrnej kasetki, odgryzł koniuszek i wypluł go do popielniczki. - Posłuchaj, Diamond - powiedział. - W tak ogromnym studiu musi być szef produkcji. Nie mogę robić samemu każdej pieprzonej bzdury, prawda? - Nikt tego nie neguje. - Wszyscy myślą, że ta cholerna rada nadzorcza wymusiła to na mnie. Całkowicie się mylą. - Nikt tak nie myśli, Marty - powiedziała Dawn. Nietrudno było odgadnąć, że właśnie tak musiało być. Ciekawiło ją, kogo Braverman przyjął na to stanowisko i dlaczego tego od niego chciano. - Powołałem szefa produkcji, bo to właśnie należało zrobić. Ale to wciąż ja tu decyduję. - Oczywiście, że tak - przytaknął Diamond uspokajająco. - Dlatego właśnie chcę, by w kontrakcie znalazła się klauzula, że tylko ty i ja, tylko my dwoje, będziemy decydować, w jakich filmach zagram. Nie przychodzę do Empire. Przychodzę do Marty Bravermana. - Selznick chciał ją dostać, Marty. Mayer chciał ją dostać. Tak samo Harry Cohn. Ona chciała ciebie. - Czy także chcieli jej dać dwa miliony? - zapytał bystrze Braverman. - Cohn to pieprzony dusigrosz, Selznick nie dysponuje takimi pieniędzmi. A Mayer nie zawrze takiego kontraktu, bo wszystkie inne jego gwiazdy natychmiast zażądają takich samych. - Pieniądze nie są problemem - stwierdziła Dawn. - David zostawił mi ich wystarczająco dużo. To tylko kwestia prestiżu. Chcę być pewna, że zrobimy razem wielkie filmy, że ty i ja wspólnie będziemy zatwierdzać moje role. Nie producent, szef produkcji czy jakieś rady. My. Obserwowała twarz Bravermana, który tymczasem zdążył przemienić cygaro w wilgotną papkę. Ofiarowała mu możliwość ubezwłasnowolnienia nowego szefa produkcji, zanim jeszcze zjawił się w wytwórni. Mógł podjąć wielką decyzję, jedyną, która liczyła się naprawdę. Dawała mu szansę powiększenia jego władzy w momencie, w którym wydawało się, że właśnie ją straci. - Umowa stoi. Braverman uścisnął dłoń Dawn, potem usiadł i uroczyście podał rękę Diamondowi. Marty był człowiekiem starej daty. Nie uważał za postanowione niczego, co nie zostało przypieczętowane uściskiem dłoni. Nie zastanawiając się długo, złamałby każdą klauzulę podpisanego kontraktu, ale nigdy nie wycofałby się z umowy, poświadczonej uściskiem dłoni. - A więc, kto jest tym nowym szefem produkcji, Marty? - zapytał Diamond. - A potrafisz zachować to w tajemnicy? - Braverman uśmiechnął się chytrze. - Jestem adwokatem. - To gówno znaczy. Ale mimo wszystko wam powiem. I tak zostanie to ogłoszone dziś po południu, więc mam w dupie. Zostawili mi prawo dokonania wyboru. Zatrudniłem zięcia. Diamond popatrzył na niego zaskoczony. - Ależ Marty - powiedział - przecież ty nie masz zięcia. Braverman roześmiał się. - To świeża sprawa. Niedługo będę miał. Moja córka zaręczyła się z Myronem Cantorem. - Chcesz powiedzieć, że to Myron Cantor będzie prowadził wytwórnię? - zapytała Dawn. - Ja będę rządził w wytwórni. On będzie mi podlegał. - Ależ to impresario. - Nikt nie jest doskonały. To bystry chłopak. Wszystkiego się nauczy. - Znam go - powiedziała Dawn. Zastanawiała się, czy Kantor wciąż pamięta, jak go potraktowała. Uświadomiła sobie jednak, że mało prawdopodobne jest, żeby po tylu latach skojarzył ją z Rani, egzotyczną tancerką. Zresztą, jeśli nawet sobie przypomni, cóż to szkodzi? Z pewnością równie mocno zależy mu na tym, by ludzie zapomnieli o młodym, sprytnym agencie próbującym dostać się na szczyt, jak jej na ukryciu czy przynajmniej zaciemnieniu swojej przeszłości. Gdy pomyślała o złożeniu swojej przyszłości w ręce Marty Bravermana i jego nowego zięcia, zdała sobie sprawę, jak bardzo brakuje jej Davida K~oniga. Zrobiło się jej smutno. Nie było to nagłe, gwałtowne uczucie, raczej rosnący ból, który nie chciał minąć. Bała się. Znalazła się w rękach obcych ludzi. Znów mogła ufać tylko sobie samej. Na pierwszych stronach gazet ogromne czarne strzałki pokazywały kierunki niemieckiego ataku na Francję. Gruba strzałka zakrywała Ardeny, gdzie główne niemieckie siły pancerne przełamały - jak pisano - "słabą francuską obronę". Dawn zastanawiała się, czy wśród pokonanych żołnierzy znajdował się Lucien. Artykuły informowały o całkowitym załamaniu obrony Francji, o wycofywaniu się wojsk, o panującym bałaganie. Spikerzy radiowi mówili o blokujących drogi długich kolumnach nieludzko zmęczonych żołnierzy, o nie napotykających żadnego oporu stukasach, pojawiających się nagle na upalnym bezchmurnym, letnim niebie i bombardujących francuskie oddziały. Opowiadano o katastrofie, upokorzeniu i śmierci. Nocami Dawn leżała rozbudzona w domu pozostawionym jej wraz ze wszystkimi długami przez K~oniga i myślała o Lucienie. Czuła się winna w stosunku do nich obu i czasem żałowała, że któregoś z nich nie ma obok niej. Z trudem znosiła samotność. Odprawiła w końcu pannę Bigelow i przyjęła zaproszenie Cynthii, by zamieszkała razem z Beaumontami do czasu znalezienia odpowiedniego dla siebie domu. Ku jej zaskoczeniu, okazało się, że potrzebuje Cynthii równie mocno jak Cynthia potrzebuje jej. W całym Los Angeles niemieccy uchodźcy i wygnańcy słuchali dochodzących z Europy wiadomości, gratulując sobie nawzajem słusznej i na czas podjętej decyzji o ucieczce. Jednocześnie jednak cierpieli, martwiąc się o los swych przyjaciół, rodzin, ukochanych. Francuzi dręczyli się klęską swej ojczyzny i poczuciem winy, że byli bezpieczni, podczas gdy ich rodacy przelewali krew. Najliczniejsi w Los Angeles, Brytyjczycy cierpieli najbardziej - bowiem wcióż mogli jeszcze decydować się na powrót do kraju. W Cricket Club C. Aubrey Smith, senior angielskiej społeczności zapewnił ich jednak, że więcej robią dla swej ojczyzny tutaj, świadcząc o wielkich brytyjskich talentach i wysokiej kulturze, niż prawdopodobnie zdołaliby zrobić w kraju. Nie wszyscy jednak dali się przekonać jego wygodnym argumentom. Sceptykom odpowiadał: - Popatrzcie na Beaumonta! Jeśli on chce tu zostać i pracować, wy także możecie to zrobić. Beaumont odmawiał udzielenia rodakom rad. Nie chciał także wyjaśnić swoich racji, zwłaszcza Cynthii, która wbrew sugestiom Dawn codziennie oskarżała go o tchórzostwo. Cynthia piła więcej niż kiedykolwiek, z rozpaczą, która przemieniała każde przyjęcie w dramatyczny, pełen napięcia spektakl. Każdy wieczór spędzony w domu - co nie znaczy, że Beaumont często w nim bywał - stawał się śmiertelną udręką. Cynthia, niezależnie od tego, czy była pijana, czy trzeźwa, chciała wracać do Anglii. Tak jakby dzielenie z nim wojennych doświadczeń mogło rozwiązać problemy związane z dzieleniem łóżka. Dawn próbowała się uśmiechać, gdy któregoś wieczoru jadła u Chasena kolację z Beaumontami i Aaronem Diamondem. W żaden sposób jednak nie umiała ukryć panującej między nimi wrogości. Cynthia wypiła właśnie drugą brandy - a wcześniej trzy podwójne whisky i co najmniej pół butelki wina. - Chcę jechać do domu - poprosiła. - Za chwilę, kochanie - odpowiedział nerwowo Beaumont, licząc, że uda mu się uniknąć sceny. - Nie chodzi mi o powrót do tego przeklętego domu tutaj. Mam na myśli prawdziwy dom, Anglię. - Porozmawiamy o tym później, najdroższa - powiedział Beaumont, zamierzając powrócić do rozmowy z Diamondem. - Pieprzyć to! Porozmawiamy o tym teraz. Jak nazwałbyś, Aaronie, mężczyznę, który nie chce wracać do domu, nawet wtedy, gdy jego ojczyzna go potrzebuje? Diamond zdjął okulary i zastanawiał się przez moment. - Człowiekiem ostrożnym? - zaproponował. Cynthia zaczęła się śmiać, coraz głośniej i głośniej. Drżały jej ręce. - Nie - powiedziała. - Tchórzem! Wypiła resztę alkoholu ze swego kieliszka i zamówiła kolejnego drinka. Jej głos rozbrzmiewał głośno w lodowatej ciszy, która po jej słowach zapadła przy stole. - Czy nie myślisz podobnie, Dawn? Przecież także jesteś Angielką. Nie chcesz wracać do kraju? - W moim wypadku to trochę inna sprawa - Dawn rzuciła Cynthii ostrzegawcze spojrzenie. - Nie jestem mężczyzną. - Oh, wszystko się zgadza, Dawn, kochanie - powiedziała Cynthia słodkim głosem. - Dickie też widocznie nie jest mężczyzną, gdy tylko idzie o króla i ojczyznę. Dawn w jednej chwili pożałowała tego, że zdecydowała się skorzystać z gościnności Beaumontów. Szybko zorientowała się, że obydwoje - Cynthia i Richard - chcieli mieć pod swoim dachem sędziego. Beaumont liczył na to, że Dawn zdoła uspokoić Cynthię. Cynthia potrzebowała kogoś, komu mogłaby wyjaśnić całą sprawę ze swojego punktu widzenia, zwłaszcza gdy trzeźwiała, co zdarzało się rzadko. Rola gościa w tej sytuacji nie należała do najłatwiejszych. Dawn szybko zapragnęła znaleźć dla siebie dom, kusił ją nawet powrót do olbrzymiego domu K~oniga. Beaumont zbladł pod wpływem zniewagi. Wstał. Cynthia obdarzyła go wyniosłym spojrzeniem, w jej ogromnych, bladoniebieskich oczach, czaiła się kpina. - Nie masz wystarczająco dużo odwagi, żeby mnie uderzyć - zachichotała. Cynthia myliła się. Dawn zdała sobie z tego sprawę chwilę wcześniej niż ona sama. Jednak coś zatrzymało rękę Beaumonta dziesięć centymetrów od twarzy żony. - Nie na oczach wszystkich - szepnął cicho Diamond popychając Beaumonta w stronę jego krzesła, z zaskakującą u tak małego człowieka siłą. - Chcesz ją zabrać do domu i porządnie sprać - proszę bardzo. Być może to całkiem sensowny pomysł. Ale jeśli zrobisz to tutaj, jutro znajdziesz się na pierwszych stronach wszystkich gazet w tym kraju. Beaumont skinął głową. Poczuł się nagle zmęczony. Na chwilę zapadło pełne napięcia milczenie. Potem Cynthia wyjęła puderniczkę, drżącymi palcami poprawiła makijaż, po czym zamknęła ją z trzaskiem. Wstała. - To był cudowny wieczór, kochanie - powiedziała wesoło. - Musimy go jak najszybciej powtórzyć! Zamknęła oczy i upadła na podłogę. Beaumont westchnął i zapalił papierosa. Oczy Dawn oślepił blask złota jego zapalniczki. Odgadła, czemu Beaumont nie chce wracać do Anglii. Zdumiewało ją, jak łatwo było się rozleniwić w Los Angeles. Jej wdowieństwo stanowiło rodzaj okresu przejściowego. Stan uśpienia, z którego bez wątpienia w przyszłości się wydobędzie. Na razie jednak niewiele miała do roboty. Diamond pracował nad szczegółami jej kontraktu z Empire, prawnicy wykłócali się o majątek jej męża, Kraus i Goulandris zniknęli, próbując niewątpliwie znaleźć się jak najdalej od wszelkich interesów K~oniga i zatrzeć wszelkie ślady świadczące o ich udziale w nich. Billy Sofkin, dekorator wnętrz w mieszkaniach gwiazd, znalazł w końcu dla niej odpowiedni dom, blisko plaży w Malibu. Zajmował się teraz przygotowaniem odpowiedniego wystroju wnętrz. Choć Dawn była bardzo zainteresowana efektami jego pracy, większość działań Sofkina nie wymagała jej obecności. Wstawała późno, opalała się na d basenem i czekała, aż Cynthia wstanie i zejdzie na dół, by wypić swą pierwszą tego dnia Bloody Mary. Dawn nie mogła się doczekać, kiedy prace w jej domu zostaną ukończone. Pragnęła w nim zamieszkać, zupełnie sama, mając za towarzystwo tylko przybrzeżne fale. Zatęskniła za swym domem szczególnie tej nocy, gdy Cynthia postanowiła nie kłaść się spać i poczekać na powrót Dickiego. - Musimy sobie wszystko wyjaśnić - oświadczyła. - On się spotyka z inną kobietą. Dawn westchnęła. Zastanawiała się, czy nie jest to czasem właściwy moment, by powiedzieć Cynthii prawdę o Beaumoncie. Im dłużej jednak o tym myślała, tym mniej wydawało się to dobrym pomysłem. Powiedzenie prawdy nie mogło chyba poprawić sytuacji. O północy Dawn uznała, że nie ma sensu dłużej czekać, usprawiedliwiła się jakoś i powlokła do swojej sypialni. Była prawie druga rano, gdy Cynthia zbudział ją. - Przed domem są jacyś mężczyźni - powiedziała. - Słyszałam głosy. Sądzisz, że to mogą być włamywacze? Dawn pokręciła głową. - Przypuszczam, że to Dickie - starała się przemóc senność. - Nie, wcale nie. Wyraźnie słyszałam głos jednego z nich. To nie był głos Dickiego. - Więc wezwij policję. Albo zbudź służących. Nie zrobiła jednak ani jednego, ani drugiego. Potykając się ruszyła do swojej sypialni. Dawn poszła za nią. Znienacka Cynthia włączyła wielki reflektor przed domem, Instynktownie Dawn odsunęła ją i rozchyliła ciężkie zasłony na tyle tylko, by sama mogła zobaczyć, co dzieje się na dworze. Trawnik, basen i długi podjazd zostały nagle oświetlone. W ostrym świetle rysowały się wyraźnie dwie sylwetki. Richard Beaumont i Dominique Vale stali w ogrodzie spleceni w namiętnym uścisku. Beaumont był odwrócony tyłem do okna. Całując Vale'a, mocno obejmował go ramieniem. W chwilę później Vale odsunął się lekko i spojrzał ponad ramieniem Beaumonta, prosto w okno, w którym stała Dawn. Jego zimne, wyblakłe oczy rozszerzyyły się nagle, jak na fotogrfii robionej z pomocą flesza. Uśmiechnął się i leciutko wzruszył ramionami, jakby przepraszając za niefortunny pokaz złych manier. Potem wykonał gest uchylania wyimaginowanego kapelusza, odwrócił się i zniknął w ciemnościach. Światła zgasły. Chociaż cała ta scena trwała zaledwie kilka sekund, a powietrze na dworze i wewnątrz było gorące i wilgotne, Dawn poczuła, że drży na całym ciele. Odwróciła się i spojrzała na pozbawioną wyrazu twarz Cynthii. Miała nadzieję, że jej przyjaciółka nic nie widziała - starała się przecież zasłonić widok. Ale z jej oczu nic nie mogła wyczytać. - Wypiję jeszcze jednego drinka i idę spać - powiedziała Cynthia. Jej ręce drżały. - Nie sądzisz, że masz już dosyć? - Daj spokój, kochanie. - Napełniła swój kieliszek. - Picie nic nie pomoże. - Łatwo ci mówić. Ty nie pijesz. Opróżniła kieliszek jednym haustem, zakaszlała i odstawiła go ostrożnie na srebrną tacę. Nawet pijana i zrozpaczon,a wciąż pozostawała osobą, która nie postawiłaby mokrego kieliszka na politurowanym meblu. - To nocy przede wszystkim nie mogę znieść - powiedziała. - Chcę go dotykać, a on nienawidzi, gdy to robię. Próbuje to ukryć, ale ja to wiem dobrze. - Więc nie dotykaj go. Sypiaj w innym pokoju. - Tego też nie potrafię zrobić. Czy masz jakieś tabletki nasenne? - Tak, w łazience. Dostałam je po śmierci Davida, ale nie używam ich. - Dzięki - powiedziała Cynthia. Wzięła butelkę i wyszła na korytarz, cicho zamykając za sobą drzwi. Jeszcze później Dawn obudziły odgłosy kłótni. Usłyszała uderzenie, potem zapadła cisza. Zdecydowała, że nie będzie się wtrącać. O piątej rano, gdy służący czyścił basen, Cynthia Beaumont po raz pierwszy próbowała popełnić samobójstwo. Odzyskała przytomność w szpitalu "Cedry Libanu" i ku swemu niezadowoleniu, stwierdziwszy, że wcióż jeszcze żyje, wzięła Dawn za rękę i ściszonym do szeptu głosem, osłabiona przez tabletki i pompowanie żołądka, powiedziała: - Nic nie szkodzi, kochanie. Przepraszam, że użyłam twoich tabletek. Wcześniej czy później mi się uda, jeśli tylko będę dalej próbować. Dawn nie miała wątpliwości, że tak właśnie się stanie. Wesele Shirley Braverman było wyjątkowo wystawne, nawet jak na dyrektora wytwórni. Wszyscy jednak zdawali sobie sprawę, że ostentacja Bravermana podyktowana jest nie tylko chęcią okazania ojcowskich uczuć. Marty świętował swoje własne zwycięstwo. Sigsbee Wolff i David K~onig próbowali przejąć Empire. Przegrali i umarli. Porażka tym większa, że ostateczna. Braverman przetrwał, choć utracił wiele ze swego autorytetu i prestiżu. To było warte kilkuset tysięcy dolarów, którymi zresztą mógł obciążyć wytwórnię. Poza tym pragnął w jak najlepszym świetle przedstawić zięcia, by zadowolić zarówno swoją córkę jak i żonę. Goście zjawili się po to, by spotkać się z Cantorem. I to jemu, a nie Shirley gratulowano. Wśród licznych dobrodziejstw, jakie wynikały z bycia szefem produkcji w Empire Pictures, małżeństwo z Shirley Braverman nie wydawało się szczególnie ważne. Dawn rozpoznała go natychmiast. Przybrał na wadze - niewiele, ale wystarczająco dużo, by nadało mu to wygląd odnoszącego sukcesy menedżera. Miał zaczesane do tyłu włosy, równie gładkie i błyszczące jak wtedy, gdy go widziała ostatnio. Przypominały polakierowane chińskie pudełeczko. Jego dziwne oczy wciąż patrzyły przenikliwie. - Spotkaliśmy się wcześniej - powiedział na jej widok. Pstryknął kilka razy palcami, próbując ożywić swoją pamięć. - Londyn. Jakieś wielkie przyjęcia. Byłaś z fotografem. Skinęła głową. Zaprzeczanie nie miało sensu. - Masz dobrą pamięć. To było tak dawno temu. - Cztery albo pięć lat. Byłaś najpiękniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek widziałem, więc nie mogłem zapomnieć. Zresztą szczerze mówiąc wciąż jesteś najpiękniejszą kobietą, jaką w swoim życiu spotkałem. Nie przyszłaś wtedy. Siedziałem w Claridge'u przez cały cholerny wieczór, czekając na ciebie... - Przykro mi, że zmarnowałeś przeze mnie wieczór. - Nic wielkiego. Zdarza się. W jego drapieżnych oczach pojawił się dziwny błysk. Dawn rozumiała, że go wówczas zraniła. Czuła, że Cantor nie należy do mężczyzn, którzy zapominają albo wybaczają najmniejsze nawet dowody lekceważenia ze strony kobiet. - Cieszę się, że będziemy razem pracować - powiedział. - Zatrudnienie cię było drugą najmądrzejszą rzeczą, jaką Marty zrobił od lat. - Co było pierwszą? - Zatrudnienie mnie. Stworzymy razem wspaniały zespół - ty i ja. Zobaczysz. Zamierzam robić rzeczy, o których K~onigowi nigdy się nie śniło. Chcę udowodnić, że możemy stworzyć gwiazdę tak samo jak Mgm. Dawn zmarszczyła brwi. - Ja już jestem gwiazdą, Myronie. Cantor wycofał się trochę. - Oczywiście, że jesteś... nie zrozum mnie źle. Ale chodzi mi o coś znacznie większego: fan_kluby, tłumy zbierające się, gdziekolwiek się pojawisz, ludzie nadający dzieciom imiona na twoją cześć... Bycie gwiazdą nie ma nic wspólnego z kręceniem filmów. Gloria Swanson jest gwiazdą, a od lat nie zagrała w żadnym filmie. - Wszystko zależy od roli, Myronie. Przede wszystkim znajdź dla mnie odpowiednie role. Wzruszył ramionami. - Mylisz się. Liczy się tylko reklama. Oto dlaczego K~onig mógł cię doprowadzić tylko do tego punktu. Wiedział wszystko o filmach, ale myślał, że reklama to coś, co się robi, gdy ukończony film spoczywa już w kasecie. Ja wierzę, że trzeba zaczynać od reklamy, wielkiej reklamy. - Zatrzymał się, by złapać oddech. - Dlaczego wtedy nie przyszłaś? - Nigdy nie mówiłam, że przyjdę. Cantor strzelił palcami. - Lucien Chambrun! Tak się nazywał ten fotograf, prawda? - Cantor nie dał jej czasu na odpowiedź. - Co się z nim stało? - Jest we Francji... w wojsku... - Pech. Był całkiem niezły. Gdyby zjawił się tutaj, z pewnością bym go wykorzystał. Czytałaś "Płomienie namiętności"? Nagła zmiana tematu była typowa dla Cantora - i w ogóle dla Hollywood. Tutaj, jak się przekonała, czas, w którym uwaga ludzi koncentrowała się na jednej rzeczy, mierzono w sekundach, albo nawet w ułamkach sekund. Poznała także zasadę: nigdy nie należy przyznawać się, że czegoś się nie widziało, czy nie czytało. - Co o tym myślisz? - zapytała, przerzucając, jak miała nadzieję, piłeczkę na podwórko Cantora. Na szczęście, nie odbił jej z powrotem. - Historia! - zawołał. - Patriotyzm! Świetny wątek miłosny. Ludzie pragną być dumni z Ameryki. Oto dlaczego książka stała się bestsellerem. Z tego może powstać wielki film, nie sądzisz? Uśmiechnęła się entuzjastycznie. - To była pierwsza rzecz, która mi przyszła na myśl. - Nic dziwnego. Jesteś bystra. - Kupiłeś ją? Cantor spochmurniał. - Marty ją kupił. Przypadkowo miał szczęście. Do diabła. Nawet jej nie przeczytał. Zniżył głos do szeptu. - Mówiąc między nami prawda wygląda tak, że Marty nie jest już taki sprytny jak kiedyś. - Mnie wydawał się bardzo bystry. Wkroczyli na niebezpieczny temat, a Dawn nie miała zamiaru popełnić jakiegoś błędu. Rozejrzała się po sali. - Która to Shirley? - zapytała. - O tam, stoi obok swego ojca. Cantor skinął głową w kierunku domu, gdzie wokół Marty Bravermana skupiła się mała grupka ludzi. Shirley była mała i pulchna. Miała ciemną karnację skóry. Odziedziczyła po matce surowe oczy i po ojcu haczykowaty nos. Miała w sobie urok młodości, o którym wiadomo było, że wkrótce przeminie. Nosiła diamentowy naszyjnik w kształcie obroży tak wielki, że z daleka wyglądał jak kołnierz chirurgicznego fartucha. - Jest urocza. Cantor wzruszył ramionami. Urok Shirley Braverman niewiele go obchodził. - Przypuszczam, że czujesz się samotna, teraz gdy sir David... odszedł - powiedział. - Musimy się spotkać, zjeść razem lunch albo kolację i porozmawiać o tym, co zamierzasz dalej robić. - Cóż gdy tylko mój kontrakt zostanie podpisany... - Nie musimy na to czekać. Wiesz, ile czasu zajmuje ustalenie szczegółów. Powiem ci coś. Chcę pogadać z Beaumontem. Zjemy razem kolację. - Przysunął się bliżej i otoczył ją ramieniem. - Hej! - szepnął. - Wtedy u Claridge'a. Żadnych złych wspomnień. Może spróbujemy to powtórzyć. Poczuła, że jego ręka przesuwa się po jej plecach. Odsunęła się na bezpieczną odległość. W drodze powrotnej do domu postanowiła kupić "Płomienie namiętności". Była tak pochłonięta swoimi sprawami, że nie miała pojęcia o niezwykłej historii, która doprowadziła do publikacji książki roku. Teraz Aaron Diamond, pokrótce opowiedział jej wszystko. Chwalił się, że to on pierwszy wspomniał o powieści Bravermanowi. "Płomienie namiętności" interesowały ludzi bardziej niż II wojna światowa. Autorką powieści była siedemdziesięcioletnia nauczycielka mieszkająca w Cleveland. Książka powstawała przez dziesięć lat - nauczycielka w wolnym czasie poprawiała ją, przerabiała i przepisywała. Zupełnie nie zdawała sobie przy tym sprawy, że większość wątków mimowolnie ukradła z "Wojny i pokoju", przenosząc akcję do Virginii w czasie wojny o niepodległość. Gdy manuskrypt został ukończony na kilka lat spoczął w kartonowym pudle na strychu. Zdarzyło się jednak tak, że Emmett Lincoln Starr, nowojorski wydawca, zjawił się w Cleveland, by wygłosić w Clevelandzkim Instytucie Sztuki wykład "Literatura w Ameryce" (znał się na tym równie mało, co jego słuchacze). Zachęciło to starą damę do odkurzenia dzieła swego życia i zaniesienia go do hotelu Starra. W normalnych okolicznościach Starr nigdy nie przeczytałby rękopisu Maybelle Faith Darling. Wcale nie miał zamiaru tego robić, gdy boy hotelowy wniósł do jego pokoju ciężkie pudło. Jednak tak się złożyło, że lekkie przeziębienie i rozstrojony żołądek zatrzymały go w łóżku. Stanęły przed nim zatem dwie możliwości: czytać manuskrypt pani Darling albo spędzić następne dwadzieścia cztery godziny śmiertelnie się nudząc. Otworzył pudło i wyciągnął kilka stron. Następnego ranka negocjował z zupełnie zaskoczoną panią Darling warunki kontraktu. Wypłacił jej pięć tysięcy dolarów zaliczki w zamian za prawa autorskie i wrócił z książką do Nowego Jorku. Jego współpracownicy, dowiedziawszy się o książce, byli pewni, że Starr musiał się w Cleveland straszliwie upić, albo też zupełnie zwariował. Ale już w sześć tygodni od momentu wydania, okazało się, że jest to najgłośniejsza powieść w historii amerykańskiej beletrystyki. Najgłośniejsza we wszystkich znaczeniach tego słowa. Ze względów obyczajowych zakazano jej rozpowszechniania w Bostonie, Atlancie i rodzinnym mieście pani Darling - Cleveland. Przez ponad rok książka zajmowała czołowe miejsce na liście bestsellerów. W całym kraju kobiety nazywały swe córki "Caresse" na cześć bohaterki powieści. "Strój Caresse" wpłynął na świat mody - kobiety nosiły teraz długie, marszczone spódnice. Fryzjerzy oferowali klientkom "Loki Caresse" na pamiątkę fryzury jasnowłosej bohaterki "Płomieni namiętności". Firmy budowlane pośpiesznie ozdabiały proponowane przez siebie domy wspartymi na białych kolumnach portykami, imitującymi fasadę "Almy", dworu Carsonów. Cały kraj, który dawno zapomniał o wojnie o niepodległośść, odkrywał ją na nowo. Zobaczył ją oczami kobiety zakochanej równocześnie w angielskim oficerze i amerykańskim bohaterze. Bohaterka powieści sypiała z obydwoma, ku przerażeniu kapłanów wszystkich religii, którzy ze swych ambon grzmieli przeciwko książce przyczyniając się jeszcze do jej sukcesu. Starr sprzedał Bravermanowi prawa do sfilmowania książki za nie spotykaną dotąd sumę dwustu pięćdziesięciu tysięcy dolarów. Braverman obiecał milionom czytelników "Płomieni namiętności" absolutnie wierną filmową wersję powieści. Obietnica ta szybko okazała się nierozważna i kosztowna. Wiedziony instynktem starego wyjadacza producent zapowiedział ogólnonarodowy konkurs, który miał wyłonić doskonałą odtwórczynię roli Caressy. Niestety konkurs przestał budzić entuzjazm, gdy tylko gazety odkryły, że kilka pracujących w Empire cwaniaków żąda, by co młodsze i ładniejsze uczestniczki konkursu w ramach testu rozbierały się do naga... Braverman wymyślił konkurs talentów. I znalazł się w opałach. Zwłaszcza że upór nie pozwolił mu wycofać się i przyznać do popełnienia błędu. - To nie ma sensu - tłumaczył mu Myron Cantor w czasie popołudniowego cocktailu w domu Marty'ego w Bel Air. - Jak się czuje Shirley? Cantor westchnął. Braverman był mistrzem w zmienianiu nie odpowiadających mu tematów rozmowy. - A jak miałaby się czuć? Świetnie. Posłuchaj Marty, zapomnij o konkursie talentów. To nie wypaliło, zgadza się? Faceci z wytwórni rżnęli je bez opamiętania. Cóż, kurwa, czego się spodziewałeś? Poza tym, w ten sposób nie można znaleźć gwiazdy do wielkiego filmu. Nawet jeśli będziemy kontrolować, kto wygra w tym pieprzonym konkursie, i tak skończymy z amatorką na planie zdjęciowym. Chcemy wydać cztery - pięć milionów dolarów, więc przynajmniej zacznijmy to robić z kimś doświadczonym. - Obiecałem amerykańskiej publiczności konkurs - powiedział Braverman kładąc ręce na sercu, jakby przysięgał na sztandar. - Wszyscy oczekują, że zaangażujemy zwyciężczynię. - Damy jej czteroletni kontrakt i znajdziemy dla niej rolę. Nie będzie się mogła skarżyć. Powiemy, że znaleźliśmy kogoś tak pasującego do roli, że nie mogliśmy powiedzieć nie. Widzowie się na to zgodzą. - Zlinczują nas. - Zapomną. Wiesz o tym. Braverman wiedział. Co ważniejsze, zdawał sobie sprawę, że nie ma wyboru. Akcje Cantora szły w górę. Przejęciu przez niego kierownictwa wytwórni towarzyszył wielki rozgłos, o który zresztą sam zadbał. Członkowie rady nadzorczej Empire byli równie poruszeni jego energią, co inni ludzie z branży. Cantor ogłosił siebie geniuszem. Braverman, którego nienawiść do zięcia rosła z każdym kolejnym entuzjastycznie chwalącym go artykułem w prasie, nie mógł mu się sprzeciwić. Pozycja Bravermana zależała teraz w dużej mierze od sukcesów zięcia i dlatego Marty nie zamierzał przyczyniać się do porażki Cantora. Chociaż taka porażka bez wątpienia sprawiłaby mu dużą przyjemność. Poza tym w tej akurat sprawie Cantor niewątpliwie miał rację. - No więc dobrze. Punkt dla ciebie. Ale komu możemy dać tę rolę. Jest Ina Blaze... Cantor popatrzył na swego teścia takim wzrokiem, że ten tylko smutno wzruszył ramionami. - Dobrze, zapomnijmy o Inie - powiedział. - Możemy kogoś wypożyczyć. L.B. być może da nam Joan Crawford na jeden film. - Za stara. - Tallulah Bankhead? - Chryste, zachowuje się jak lesbijka! - Rita Hayworth? - Nie pasuje do tej roli. - Cantor wziął głęboki oddech. - Chcę Dawn Avalon. Braverman wydął policzki. - Mam wobec niej inne plany. - Jakie inne plany? - Jest piękna i wyrafinowana. Powinna grać w takich filmach jak Garbo. Zupełnie się nie nadaje do "Płomieni namiętności". - Jest gwiazdą. Potrzebujemy gwiazdy. A więc zaangażujmy ją. - Nie jest blondynką. Widzowie oczekują blondynki. - Przerobimy powieść. Żaden problem. - Mimo wszystko nie zapominaj, że ona nie jest jeszcze wielką gwiazdą. Może na rynku międzynarodowym tak. Ale dopóki trwa ta przekLęta wojna, taki rynek nie istnieje. Jej sława musi być budowana powoli, żeby amerykańska publiczność mogła ją lepiej poznać. - Obejrzałem jej filmy, Marty. Da sobie z tym radę. - Ma zły akcent. - To film historyczny. Przygotujemy ją. To naprawdę dobry wybór. Twarz Marty'ego poczerwieniała. - To jest mój wybór. To ja decyduję, co ona robi. - Za jej zgodą. - Co gówno znaczy. Cantor westchnął. Przekonywanie Bravermana przypominało branie byka za rogi. Miał wyzywający sposób bycia, bardzo silne ego i wysokie mniemanie o sobie. Pozostał niewzruszony. Dawn Avalon stanowiła jego osobistą własność. Podpisał z nią kontrakt. Był całkowicie zdecydowany pozwolić jej raczej siedzieć bezczynnie, niż oddać ją Cantorowi. Kierownik produkcji przysunął do nosa swój inhalator i wciągnął powietrze. Uznał, że tylko jedna osoba może wymusić na Marty'm zmianę decyzji. Dawn nie miała zamiaru potulnie czekać. Zdziwiło to sekretarki Cantora, przyzwyczajone do narzekań gwiazd, z których wiele wyczekiwało godzinami w eleganckiej poczekalni. Ponieważ jego biuro miało bezpośrednie wyjście na zewnątrz budynku, często czekały na próżno, nie zdając sobie nawet sprawy, że nie ma go w gabinecie. W ciągu dwóch miesięcy, odkąd Cantor objął prowadzenie studia, jego arogancja i chamstwo stały się legendarne. W rzeczywistości był po prostu człowiekiem, który dokładnie trzymał się swojej własnej skali wartości. Jeśli pojawiał się jakiś problem w scenariuszu ważnego filmu, Cantor potrafił spędzić dwa dni i dwie noce zamknięty na klucz w gabinecie w towarzystwie scenarzystów. W tym czasie pod drzwiami bezskutecznie czekali, by się z nim zobaczyć, aktorzy, aktorki, producenki i agenci gwiazd. O energii Cantora zrobiło się w mieście głośno. Pracował na okrągło, dyktując dwudziesto_ czy trzydziestostronicowe notatki dotyczące wszystkich kostiumów do filmu. Zachowywał się jak człowiek, który nareszcie odkrył swoje prawdziwe powołanie: we wszystko wtrącać swoje trzy grosze - tak to przedstawił Dawn Aaron Diamond. Cantor uwielbiał mówić innym ludziom, jak mają wykonywać swoją pracę. - Przez cały czas, dwadzieścia cztery godziny na dobę szarogęsi się okropnie - dodał. - Przy odrobinie szczęścia spali się w ciągu roku lub dwóch. Rzadko zdarzały się okazje, kiedy drogi Cantora i Dawn krzyżowały się. Jednak za każdym razem, gdy miało to miejsce, Cantor wyglądał na kogoś, kto spali się znacznie wcześniej. Od czasu do czasu jego energia alarmująco słabła. Przypominało to przepalenie się żarówki. Czuł się wówczas tak wyczerpany, że nie miał nawet siły mówić. Budziło to liczne plotki. Co prawda dwóch pełnych werwy lekarzy w mgnieniu oka całkowicie przywracało go do życia, ale dla zatrudnionych w studio ludzi nie stanowił tajemnicy fakt, że Cantor używa benzedryny. Polecał ją każdemu. Sam inhalował się nią kilka razy dziennie, ilekroć tylko poczuł się załamany albo zmęczony. Nawet w gronie jego pochlebców i potakiwaczy przypuszczano, że goni resztkami sił. Dla wszystkich było aż nazbyt jasne, że chce jednym widowiskowym skokiem przejść do historii. Nikt nie miał prawa zrobić czegokolwiek bez jego zgody. W przeciwieństwie do swego zięcia, który interesował się wyłącznie tym, co nazywał "wielkim filmem", Cantora interesowało wszystko. Osobiście przydzielał miejsca na parkingu przed studiem. Sam przeglądał zrobione w studio fotosy i wybierał zdjęcia dla reklamujących wytwórnię gazet. Wyświetlał pierwsze ujęcia kręconych właśnie filmów, zatwierdzając je do montażu, lub dyktując przez całą noc liczne uwagi scenarzystom. Kiedy Dawn weszła do jego gabinetu, siedział odchylony do tyłu na fryzjerskim krześle. Jego twarz przykrywał biały ręcznik, który wyglądał jak całun okrywający zwłoki. Zatrudniony w studiu fryzjer właśnie go golił. W tym samym czasie manicurzystka zajmowała się jego paznokciami. U stóp Cantora klęczał, jakby modląc się, czyścibut, chuchając na ręcznie szyte, wykonane z cienkiej skóry, mokasyny, które w końcu zalśniły jak lustro. Cantor dał fryzjerowi znak, by usunął gorący ręcznik z jego zamglonych i przekrwionych ze zmęczenia oczu. - Usiądź - powiedział bezbarwnym głosem, po czym uświadomił sobie, że Dawn może pomyśleć, że jest źle wychowany i z nieco większym entuzjazmem dodał: - Wyglądasz świetnie, dziecino. Napijesz się czegoś? Kawy? - Poproszę o herbatę. - Herbata! - wrzasnął w stronę biurka. Stojący tam głośnik zakaszlał. Po czym wydobył się z niego stłumiony głos. - W tej chwili, panie Cantor. - Zapomniałem, że jesteś Angielką. - Już nie. Przyjęłam amerykańskie obywatelstwo. David sądził, że to dobry pomysł. - Tak? Ja też tak myślę. Posłuchaj. Przejdę od razu do rzeczy. Chcę, żebyś zagrała Caresse. Interesuje cię to? Dawn myślała nad tym całymi tygodniami. Z wielu względów byłby to skok w nieznane. Kiedy podpisywała umowę z Empire, myślała o trzech, czterech filmach, które zrobiliby najlepsi, najbardziej znani reżyserzy i producenci. Myślała o rolach kobiet pełnych uroku, w których zawsze wypadała znakomicie. Próbowała wyobrazić siebie jako postrzeloną córkę właściciela ziemskiego z Virginii. Nie przychodziło jej to łatwo. Cantor także stanowił pewien problem. Miał to być pierwszy samodzielnie wyprodukowany przez niego film. Na swój debiut wybrał największą, najbardziej skomplikowaną powieść, jaką kiedykolwiek sfilmowano. Zachowywał się jak człowiek, który zdecydował się nauczyć chodzenia po linie i na pierwszą próbę wybrał linę rozwieszoną nad wodospadem Niagara. Bardzo możliwe, że spadnie, szczególnie, iż Braverman nieświadomie chciał jego porażki. Tyle przemawiało przeciw. Z drugiej jednak strony Caresse stanowiła najbardziej pożądaną rolę w Hollywood. Jeśli Cantor odniesie sukces, ktokolwiek zagra główną rolę w jego filmie, ma szansę zostać największą gwiazdą w historii filmu. Zadawała sobie pytanie, co doradziłby jej w takiej sytuacji K~onig, ale w gruncie rzeczy dobrze znała odpowiedź. Wierzył, że warto ryzykować i angażować się w trudne przedsięwzięcia. Uznała więc, że lepiej będzie przyjąć tę ofertę. - To dobra rola - powiedziała. - To świetna rola, do diabła! - Co z konkursem Marty'ego? - Jeśli o mnie chodzi, właśnie go wygrałaś. - Nie jestem pewna, czy potrafię poradzić sobie z akcentem. - Damy ci nauczyciela. Poza tym zawsze możemy dopisać kilka linijek, objaśniających, że zostałaś wysłana do szkoły w Anglii... albo jakieś inne bzdury tego rodzaju. To nic wielkiego. Cantor inhalował się przez chwilę, jakby chcąc wzmocnić swój optymizm. Jego oczy rozjaśniły się nagle. Wstał i zaczął szybko spacerować po pokoju. Fryzjerski kitel ciągnął się za nim jak szata druida. - Do diabła, znowu mam chore zatoki - poskarżył się. - Powinienem na parę dni pojechać do Springs, nawdychać się świeżego powietrza... Chciałabyś wybrać się ze mną? Potrząsnęła głową. Nie miała zamiaru jechać z Cantorem do Palm Springs. Na szczęście benzedryna rozpalała w nim taką energię, że w ogóle nie zwrócił na to uwagi. - Posłuchaj - powiedział. - To jest rola, która zdarza się raz na sto lat. Jeśli jej nie przyjmiesz, będzie to twój życiowy błąd. - A jeśli ją wezmę? - Możesz sama wypisać sobie czek. Wyznaczyć własną cenę. Jeśli nam się uda, ucieknę z tego przeklętego przedsiębiorstwa, nie tylko ze studia. Podrę twój kontrakt - jakikolwiek on jest. Będziesz mogła sama stawiać warunki. Staniesz się najsławniejszą kobietą na świecie. - Myślę, że już jestem sławna. Jak zapewne wiesz, nie byłby to mój pierwszy film. Z westchnieniem usiadł obok niej. - Wiem o tym - powiedział. - Ale to nie to samo. W porządku, byłaś gwiazdą w Anglii. Tutaj też twoje filmy cieszyły się powodzeniem. Jeśli jednak ja się tobą zajmę, twoje nazwisko będzie znane większej liczbie ludzi niż nazwisko naszego pieprzonego prezydenta. W Anglii możesz iść ulicą, robić zakupy, robić tego typu rzeczy, prawda? Nikt nie zwróci na to uwagi. Tutaj, po tym filmie, wszędzie będą otaczały cię tłumy. Niecierpliwie wyginał palce rąk. Dał znak fryzjerowi, by zdjąć z jego ramion fartuch. - Chodź ze mną - powiedział. Skierował się ku drzwiom i otworzył je. Dawn poszła za nim. Znaleźli się w wielkiej łazience. Znajdował się tam szwedzki prysznic, sauna i stół do masażu. Cantor zamknął drzwi i opadł na łazienkowe krzesło. Gestem poprosił Dawn, by usiadła na brzegu wanny. - Tutaj możemy porozmawiać w cztery oczy - stwierdził. - A czy jest coś, o czym musimy rozmawiać w cztery oczy? - Założę się, że tak. W ten pieprzony film mamy zamiar włożyć cztery - pięć milionów dolarów. A może więcej. Caresse Carson to najukochańsza bohaterka od czasu Betsy Ross. - Kto to była Betsy Ross? - Uszyła pierwszą flagę. Zrobiła ją ze swojej własnej bielizny. Widziałem ten film, kiedy byłem dzieckiem. Posłuchaj. Są już fan_kluby Caresse Carson, wydaje się o niej komiksy i organizuje konkursy, w których idzie o to, by wyglądać tak jak ona. Nawet wyższa uczelnia w Richmond nosi jej imię. Wkrótce zostanie ogłoszona kobietą roku przez czytelników "Time'a". Ludzie wiedzą o niej wszystko. Nawet to, że ma pięćdziesiąt pięć centymetrów w talii i nosi buty numer sześć. Będą więc chcieli wiedzieć wszystko także o tobie, od rozmiaru biustu po oceny, jakie dostawałaś w szkole podstawowej. I to, gdzie się urodziłaś. Prasa będzie grzebać w przeszłości, w nadziei, że znajdzie jakieś brudy. Jeśli chcemy ze sobą pracować, muszę się od ciebie teraz dowiedzieć, czy mogą coś znaleźć. - Nie rozumiem, co masz na myśli - powiedziała twardo. Cantor patrzył na nią niecierpliwie. Pokrzepił się inhalacją, wyrzucił zużyty inhalatorek, otworzył nową tubkę. - To cholerstwo zawsze kończy się nie w porę - powiedział tonem skargi. - W porządku, co w takim razie im powiemy? - Że urodziłam się w angielskiej rodzinie w Indiach. Mój ojciec był oficerem w służbie maharadży. Umarł, kiedy jeszcze byłam dzieckiem. Przyjechałam do Anglii z krewniakiem, by studiować w szkole teatralnej. Wbrew woli rodziny zostałam tancerką. Potem spotkałam Davida - mówiła to wszystko z całkowitym przekonaniem. Z wielu powodów wymyślona przeszłość wydawała się jej teraz dużo prawdziwsza niż to, co naprawdę przeżyła. Uwierzyła w nią. Cantor patrzył na Dawn w zamyśleniu. - Indie mogą stanowić problem - powiedział. - Amerykanie nie mają takiego fioła na punkcie tych przeklętych kolonii jak Brytyjczycy. Ludziom wydaje się, że znęcanie się nad Murzynami na Południu jest w porządku, ale oburza ich to, że Anglicy maltretują swoich Murzynów w koloniach. - Dorastałam wśród Hindusów - powiedziała, całkowicie zgodnie z prawdą, mając nadzieję, że Cantor zrozumie to inaczej. - Jak Kim - odrzekł z pojaśniałą twarzą, jak zawsze, ilekroć udawało mu się znaleźć film, który ilustrowałby to, co on sam lub ktoś inny miał na myśli. Cała wiedza Cantora o życiu pochodziła z filmów. Bohaterstwo znał z "Bean Geste". Przyjaźń z "Czterech jeźdźców Apokalipsy", a macierzyństwo z "Stella Dallas". Filmy wyjaśniały wszystko i w końcu były wszystkim. - Albo "Wee Willie Winkle" - dodał uszczęśliwiony, wyobrażając sobie dzieciństwo Dawn na podstawie widywanej w tak wielu hollywoodzkich historiach sceny, kiedy Shirley Temple salutuje C. Aubrey Smithowi. Oczyma duszy widział to wyraźnie. Mała dziewczynka stoi w słońcu ubrana w białą sukienkę. Trzyma za rękę wyglądającego dostojnie ojca w błyszczącym mundurze. To surowy sahib, żelazną ręką trzymający tubylcze wojsko. Cantor myślał w tym momencie o "Elephant Boy", o "Ganga Din", o "Lives of a Bengal Lancer". - Czy jeździłaś na słoniach? - zapytał. - Niezbyt często - powiedziała, starając się zachować powagę. - Tadż Mahal, Radż - zaklinacze węży... to nie jest złe. Możemy coś z tym zrobić. Cantor przymknął na chwilę oczy, próbując wyobrazić sobie kampanię prasową. Jego entuzjazm powoli wygasał. Indie są egzotyczne, ale czy nie zbyt egzotyczne? Potem otworzył oczy, popatrzył na Dawn i uznał, że to warte rozważenia. - W porządku - powiedział. - Zrobimy trochę próbnych zdjęć. Dawn spojrzała mu w oczy. - Nie chcę próbnych zdjęć. - Każdy, na litość boską, musi przez to przejść. Przecież o tym wiesz. - Nie wiem. Miałam już próbne zdjęcia. Widziałeś moje filmy. Ku jej zaskoczeniu Cantor nie wyglądał na rozzłoszczonego. Przeciwnie, zrobiło to na nim wrażenie. - Wygrałaś - zdecydował. - Zresztą co tam. I tak pewnie to byłaby strata czasu. Poza tym - dodał, zapalając się do swojego pomysłu - możemy powiedzieć, że tak bardzo pasowałaś do tej roli, iż nie zawracaliśmy sobie głowy próbnymi zdjęciami. Znaleźliśmy Caresse! Po cholerę, jakieś próby? - zamilkł na chwilę, przykładając sobie do nosa inhalator. - Jest tylko jeden mały problem. Musisz porozmawiać z Marty'm. - Dlaczego ja? Po co? - zapytała ostrożnie. - Bo tak jest w twoim kontrakcie. I dlatego, że jeśli ja z nim pomówię, na pewno powie "nie". Choć Dawn nie uśmiechała się perspektywa rozmowy z Bravermanem, skinęła głową. - Jak bardzo jest przeciwny? - Mezzo_mezzo - powiedział, machając ręką. - Comme ci comme ~ca. Da się go przekonać. Ale mnie to się nie uda. Oczy Cantora stały się nagle szkliste. Dawn bała się, że Myron może zemdleć, ale po krótkiej chwili zdołał się otrząsnąć. Zupełnie niespodziewanie zmienił temat. - Czy pytałem cię, czy wybierzesz się ze mną do Palm Springs? - Tak. Powiedziałam nie, Myronie. - Naprawdę? Zapomniałem. Czasem to mi się zdarza. Prawdopodobnie masz rację. Zresztą i tak nie mógłbym wyjechać do Springs. Zbyt wiele jest do zrobienia. I Shirley chciałaby jechać razem ze mną... - westchnął. - Powinnaś wtedy przyjść do Claridge'a. Byłoby nam razem wspaniale. Nigdy się nie mylę w tych sprawach. Dawn uznała, że najwyższy czas, by wyjść. - Z pewnością masz rację - powiedziała ostrożnie. - Teraz jednak jesteś już żonaty, ja jestem wdową. Tak więc to jedna z tych rzeczy, której nigdy nie będziemy wiedzieć. Może tak lepiej. - Diabła tam. Ile czasu minęło od śmierci K~oniga? Dawn poczuła się zakłopotana. - Mniej więcej trzy miesiące... Cantor znów przez chwilę wdychał lekarstwo z inhalatora. Zdjął okulary, jak ktoś przygotowujący się do walki na pięści. - Biedne dziecko - powiedział. Zsunął się z krzesła i upadł na kolana przed Dawn. Objął ją mocno ramionami, usiłując przewrócić na podłogę. - Chcesz tego równie mocno co ja - szepnął chrapliwie. - Jezu, wiedziałem to już w Londynie! Dawn była zaskoczona i przerażona. Bała się, że straci równowagę i wpadnie do wanny, łamiąc sobie kark. Za bezpieczniejsze uznała upaść do przodu, nawet jeśli miałoby to oznaczać konieczność mocowania się z Cantorem na podłodze. Czuła, jak pęka błyskawiczny zamek jej sukni. Znalazła się na podłodze, wciąż walcząc z Cantorem, który próbował znaleźć się na niej. - Ty i ja jesteśmy dla siebie stworzeni - powiedział niewyraźnie, naśladując nieświadomie dialog z jakiegoś filmu. Zdarzało mu się to bardzo często, zwłaszcza w momentach szczególnego napięcia emocjonalnego. Dawn zdołała się chwycić brzegu wanny i odepchnęła go z całej siły. Ku jej zaskoczeniu, przeturlał się na drugi koniec łazienki i znieruchomiał. Leżał na plecach, z zamkniętymi oczami. Podejrzewała pułapkę. Bardzo ostrożnie podniosła się. Nagle Cantor zaczął cicho chrapać. Jego klatka piersiowa podnosiła się i opadała. Zrozumiała, że zasnął. Poprawiła sukienkę. Niewiele jednak mogła poradzić na pęknięty suwak i podarte pończochy. Wyszła z łazienki, pozostawiając Cantora sam na sam z jego snami. - Muszę się z nim dogadać - postanowiła. Wciąż chciała dostać tę rolę. - Myślę o tobie, jak o córce - powiedział Braverman, wynurzając się zza swego monstrualnego biurka. Miał tak ponury wyraz twarzy, jakby ojcostwo było wyjątkowym ciężarem. Położył rękę na sercu. - I gdybyś była moim dzieckiem, powiedziałbym ci: Nie rób tego, kochanie! - Pozwoliłeś swojej córce wyjść za niego. Braverman wzniósł oczy ku niebu. - Nie chodzi o to, że mam coś przeciwko Myronowi. To wspaniały, młody człowiek. Jest moim zięciem. Właściwie uważam go za syna. Ale postępuje zbyt pochopnie. Najpierw powinien nauczyć się prowadzić wytwórnię. Chciał osobiście być producentem "Płomieni" i zgodziłem się na to. Ale za bardzo się w ten film zaangażował. Tak jakby chciał oddać mu całe swoje przeklęte życie. - Nie sądzisz, że właśnie dlatego może mu się udać? Czytałam scenariusz. Jest dobry. - Za długi. Mówiłem mu to, ale on mnie nie słucha. Zresztą nikogo nie słucha. Wierz mi. Zapomnij o nim! Mam dwa, trzy scenariusze. Coś w sam raz dla ciebie. - Przeczytałam je. - I? - Są dobre, to prawda. Ale myślę, że mogłabym zagrać Caresse, Marty. - Chryste, przecież to Amerykanka. - To nie ma znaczenia. Kto wie, jak mówili Amerykanie w osiemnastym wieku? Zapewne ich wymowa nie różniła się wtedy specjalnie od angielskiej. Poza tym mogę popracować nad akcentem. Ważne jest co innego - Caresse jest młodą kobietą, na którą uroda sprowadza kłopty i która musi odnaleźć swoją drogę, nauczyć się sama troszczyć o swoje sprawy. Kocha dwóch silnych mężczyzn, stojących po przeciwnych stronach barykady. I choć o tym nie wie, sama jest silniejsza od nich obu. Ma umiejętność przetrwania. - Czy tak właśnie widzi tę historię Myron? - Nie. Ja ją tak widzę. Oczekiwała, że Braverman wybuchnie gniewem, jednak był wyraźnie rozproszony, jakby przez cały czas myślał o czymś innym. Podszedł do okna i popatrzył na palmy. Odwrócił się i znów podszedł do niej. Ile czasu minęło od śmierci Davida? - zapytał. Zastanawiała się, o co może mu chodzić. Miała nadzieję, że to pytanie nie stanie się wstępem do kolejnego ataku. - Około trzech miesięcy. Dlaczego pytasz? - Przypuszczam, że prawnicy ciągle jeszcze próbują się we wszystkim rozeznać. - Rzeczywiście. To dość skomplikowane. Dlatego właśnie chcę zabrać się do pracy. Męczą mnie codzienne spotkania i rozmowy z adwokatami. - Wszystko zostawił tobie? Dawn dokładnie rozważała treść pytania. Czy Braverman odkrył, że go oszukała? Że spadek po K~onigu składa się głównie z długów i problemów? Przybrała smutny wyraz twarzy, jakby temat był dla niej zbyt bolesny, by chciała o nim rozmawiać. Miała nadzieję, że Marty zada następne pytanie, nie czekając na odpowiedź i wyjawi w końcu, o co mu chodzi. - Musiał inwestować w mnóstwo przedsięwzięć. - O tak. I tutaj i w Anglii oczywiście. Samo King Films dostarczyłoby prawnikom zajęcia na wiele miesięcy. - Przyssają się do ciebie jak pijawki. Nienawidzę tych pieprzonych adwokatów. Posłuchaj, wiem o biznesie więcej niż prawnicy. Przychodź po radę, kiedy tylko chcesz. - To bardzo wielkoduszne z twojej strony... - Powiem ci coś: jesteś dla mnie jak córka. Na przykład, jeśli chodzi o udziały Davida. Nie słuchaj nikogo. Przyjdź do mnie. Powiem ci, co robić. Jak twój ojciec. - Udziały? - Akcje - jak chyba nazywacie je w Anglii. - David nie przepadał za grą na giełdzie. Poszło mu fatalnie w dwudziestym dziewiątym. Krach giełdowy kosztował go miliony dolarów. - Wiem. Pamiętam. Sigsbee Wolff poradził mu, by sprzedał co ma i wycofał się z giełdy, ale K~onig nie posłuchał. Zresztą, do diabła, mnóstwo ludzi nie posłuchało. Nie chodziło mi o takie akcje. David posiadał kawałek tego, kawałek tamtego... Marty ociekał wprost fałszywą dobrotliwością, co samo w sobie było alarmujące. Pogładził Dawn po dłoni i obdarzył ją uśmiechem, który prawdopodobnie uważał za ujmujący. - Nie słuchaj prawników - powiedział. - Przyjdź prosto do mnie. W istocie rzeczy Dawn za bardzo pochłonęły problemy wiążące się z długami K~oniga, by myślała o tym, co posiadał. Zainteresowanie Bravermana włączyło w jej głowie cichy, lecz uporczywy sygnał ostrzegawczy - musi się dowiedzieć, co Marty tak bardzo chciał zobaczyć. Tymczasem postanowiła wykorzystać jego ciekawość. - Z pewnością potrzebuję wszystkich rad, jakich tylko można mi udzielić - powiedziała dyplomatycznie. - Możesz na mnie liczyć. - Obiecuję - zamilkła na chwilę. - Jeśli chodzi o film, Marty... Otworzył szeroko ramiona, jakby zamierzał ją pobłogosławić. - Jeśli chcesz w tym grać, proszę bardzo. Pamiętaj tylko, żebyś zawsze przychodziła do mnie przed podjęciem jakiejkolwiek decyzji. Chcę, żebyśmy byli partnerami, Dawn - mrugnął niespokojnie. - Wiesz, co mam na myśli? Nie wiedziała. Ale zamierzała się dowiedzieć. Powierzenie tej roli Dawn było znakomitym posunięciem Cantora. Stało się także, w następnych latach, częścią historii filmu. Cantor z czasem zaczął twierdzić, że nigdy wcześniej nie spotkał Dawn. Opowiadał, że to Aaron Diamond przyprowadził ją z wizytą do studia, gdzie kręcono sceny plenerowe. Gdy Dawn stanęła na schodach zbudowanego w studiu dworu, Cantor miał szepnąć: Oto Caresse! Historia stała się częścią legendy, zarówno Cantora jak i Diamonda. Choć w wersji Aarona, to on miał powiedzieć Cantorowi: Oto twoja Caresse, Myron. Pod okiem Cantora, Dawn błyskawicznie stała się najczęściej fotografowaną kobietą w Ameryce. "Life" sfotografował ją w jej nowym domu (na plaży) w Malibu. Pamiętne zdjęcie pojawiło się na okładce: stała w wodzie, wpatrując się w widnokrąg. Wiatr unosił jej zwiewną plażową sukienkę. Wyglądało to tak, jakby aktorka płynęła w powietrzu. "Vogue" wysłał samego Munkacsiego, by zrobił jej cały cykl zdjęć. "Harper's Bazaar" sfotografował ją w złotym sari i diamentach, z zaczesanymi do tyłu włosami, co podkreślało rysy jej twarzy. Obok niej stał żywy bengalski tygrys, którego przed zrobieniem zdjęcia oszołomiono narkotykami. Heddzie Hopper, zgodnie z sugestią Cantora, Dawn zwierzyła się, że już jako dziecko marzyła o przyjeździe do Ameryki. Louelli Parsons zdradziła, że na razie nie zamierza powtórnie wychodzić za mąż. Jej dzieciństwo "baśniowej księżniczki" na dworze maharadży wzbudziło ogromne zainteresowanie zarówno wśród publiczności, jak i dziennikarzy. Ponieważ Indie były egzotyczne, dzikie i odległe, nie szukano i nie odkryto żadnych kłopotliwych szczegółÓw. Codziennie zjawiała się w studiu. Kręcenie filmu było tym trudniejsze że Cantor nie potrafił się zdecydować ani na ostateczną wersję scenariusza, ani na reżysera. Do tego stopnia utożsamił się z filmem, że zmieniał wszystkie decyzje reżysera, który zupełnie przestał się liczyć. Co godzina do studia przynoszono pisma, w których Cantor wyjaśniał szczegółowo motywy postępowania poszczególnych postaci albo w ostatniej chwili proponując zmiany w dialogach. Roddy Lackrack zrezygnował po dwóch tygodniach. Zoltan Daranyi załamał się pod wpływem zmęczenia i gniewu. Rozwścieczonego i przemęczonego odwieziono karetką do szpitala wprost ze studia. James Chase de Witt przetrwał prawie miesiąc, ale napięcie okazało się zbyt wielkie i po piętnastu "czystych" latach spotkań w klubie Anonimowych Alkoholików, odkryto go w barze na Sepulveda Avenue, pijanego w sztok o dziesiątej rano. Żaden znany reżyser nie chciał już mieć nic wspólnego z tym filmem. Powszechnie zaczęto go uważać za zupełnie - nieuniknioną - katastrofę. Dlatego Cantor zdecydował się w końcu na Rogera Aptgelda. - Ależ to tylko posłuszny dureń! - protestował Braverman. Cantor nie wydawał się poruszony. Wiedział, że Aptgeld nie jest specjalnie błyskotliwy, był jednak zawodowcem. Poza tym będzie posłusznie wypełniał polecenia i pozostawi wszystkie poważne decyzje w rękach Cantora. Z Aptgeldem praca nad filmem postępowała gładko. Także Dawn stosunki z nim układały się dobrze. Mówił łagodnym głosem, był cierpliwy i w pełni świadomy, co mu wolno i jakie ma zobowiązania. Dzięki temu, że Cantor doskonale wiedział, czego chce, jej zadanie stawało się jeszcze łatwiejsze. Każdej nocy powtarzała z nim swoją rolę. Myron sam odgrywał niektóre sceny. Zaczynała czuć, że jest Caressą. On też był zadowolony, choć od czasu do czasu narzekał, że Dawn nie wypada na zdjęciach równie dobrze jak kiedyś. Różnica zdawała się być jednak nieomal niedostrzegalna. Poza tym jej zdjęcia wciąż wyglądały lepiej niż kogokolwiek innego w Hollywood. Nie omieszkała, ostrym tonem zwrócić mu na to uwagi. Cantor wielokrotnie oglądał poszczególnie ujęcia na swoim domowym projektorze. W jej urodzie kryło się coś, co go przerażało i co jednocześnie stanowiło wyzwanie. W tej pięknej twarzy szczególną uwagę przyciągały ogromne, ciemne oczy. Miał wrażenie, że odbija się w nich dokładnie to samo, co przychodziło na myśl jemu, gdy na nią patrzył. Lecz kiedy próbował zyskać co do tego pewność, znajdował w nich najwyżej lekkie rozbawienie. Tak jakby Dawn mówiła mu, że nie ma żadnych szans, by ją zdobyć. Za każdym razem, gdy dotykał jej kolana swoim, uśmiechała się i odsuwała nogę. Po pracy Cantor odwoził ją do domu swoją limuzyną. Kierowca wysadzał go przed jego domem w Bel Air, zawracał bezszelestnie i jechał Bulwarem Zachodzącego Słońca, by zawieźć Dawn do Malibu. Każdej nocy Cantor modlił się, żeby Shirley spała już, gdy on zjawi się w domu. Mógłby wtedy wziąć tabletkę nasenną, podyktować kilka notatek, po ciemku wsunąć się do łóżka i zasnąć, gdy tylko lekarstwo zacznie działać. Jednak żona umiała walczyć z sennością. Wchodząc do sypialni Cantor najczęściej znajdował ją w ich wielkim łożu, opartą o stos atłasowych, jasnoniebieskich poduszek i pogrążoną w lekturze. Przed laty matka powiedziała jej, że najlepszym sposobem na trwałe małżeństwo jest dawać mężowi to, czego chce. A wszyscy mężczyźni zawsze chcą tego samego. Niezależnie jak bardzo był zmęczony i jak wielką odczuwał niechęć wchodząc do łóżka, musiał udawać namiętność. Oczekiwano tego od niego, więc to robił, uznając, że taki ma obowiązek. Nie łudził się, że sprawia Shirley jakąś przyjemność. Jednak gdyby zaczął uchylać się od współżycia z żoną, zażądałaby wyjaśnień. Odkrył, że myślenie o Dawn zawsze mu pomaga. Zamykał oczy i wyobrażał sobie jej twarz, szczupłą talię i długie nogi. Natychmiast miał erekcję. GDy myślał o tym, jak wygląda rozebrana, o jej gładkich, krągłych pośladkach, ciemnym trójkącie włosów między udami, małych, jędrnych białych piersiach - udawało mu się osiągnąć szczyt w ciągu jednej, najwyżej dwóch minut. Mógł wtedy zsunąć się z żony i nareszcie odpocząć. Miał wszystko, czego potrzebuje mężczyzna - powtarzał sobie często. Ale nie to, czego pragnął. - Co myślisz o Dicku Beaumoncie? - zapytał Cantor, siadając obok Dawn w samochodzie. W nocy limuzyna podjeżdżała pod ukryte wyjście z jego biura, dzięki czemu unikał przechodzenia przez poczekalnię. W drodze do samochodu towarzyszyli mu zawsze jego asystenci, których zasypywał ostatnimi instrukcjami. Zdarzało się, że nawet, gdy limuzyna już ruszała, otwierał okno i wykrzykiwał jakieś polecenia. Czasami sekretarka biegła obok odjeżdżającego samochodu, wsypując do środka listy i notatki, tak jak na ślubie sypie się konfetti. - To wielki aktor. - Ta... Chciałem wypożyczyć Gabla'a, ale ten skurwysyn L.B. odmówił. Cantor przejrzał kilka listów, zmiął je w kulki i wyrzucił. Z bliska jego niewygasająca energia zawsze drażniła Dawn. - Słyszałem, że rozpada mu się małżeństwo. - To nie ma wpływu na jego grę. Zresztą wygląda na to, że zaczął nowe życie. Spędza w domu więcej czasu. Do pewnego stopnia to prawda - pomyślała. Beaumont od czasu samobójczej próby żony odgrywał rolę czułego męża. I jako świetny aktor robił to naprawdę dobrze. Uwierzyli mu wszyscy, z wyjątkiem Cynthii. - Czy dobrze by ci się z nim pracowało? - Zawsze czuję się przy nim dobrze. Znamy się od dawna. - Czy wy... - Cantor w groteskowy sposób porozumiewawczo mrugnął okiem. - Nie. - Tak tylko pytam - dodał łagodnie. Zabrzmiało to, jakby zamierzał ją przeprosić. Za scenę w łazience przeprosił, przysyłając jej kwiaty i szampana. Przypuszczała, że wstydzi się nie tyle tego, że ją zaatakował, ile tego, że mu się nie powiodło. Dlatego teraz nigdy nie pomijał okazji, by poinformować ją, jak bardzo jest zmęczony. Nabrał zwyczaju zwierzania się jej. Zachowywał się tak poufale, jakby kiedyś stanowili parę. - Jezu, jestem wykończony - powiedział, opadając ciężko na siedzenie. Położył rękę na kolanie Dawn, jakby oczekiwał, że pogładzi jego dłoń. - Powinieneś odpocząć. - Zanudziłbym się na śmierć. Cały ten pieprzony biznes to zupełne wariactwo. Na dodatek - jakbym nie miał dość kłopotów - Braverman co pięć minut zwołuje posiedzenia tej przeklętej rady nadzorczej. Nie tylko, kurwa, nie potrafi zrobić filmu, który by go uratował, ale nawet, wyobraź sobie, nie umie się dowiedzieć, co się stało z tymi cholernymi udziałami. - W czym leży problem? - Problem? Problemem jest to, że muszę tam siedzieć, a nie mam na to czasu. Połowa zarządu to stare pierniki. Przesiadują całymi dniami w Hillerest Country Club, bo nie mają nic innego do roboty. Kumple Bravermana z łaźni. Reszta to bankierzy, którym płaci się za samą obecność... Co zrobił twój mąż ze swymi udziałami? - Jakimi udziałami? - uważnie nadstawiła uszu. - Kupował akcje Empire jak szalony. Razem z Sigsbee Wolffem. - Niewiele wiem o tych rzeczach - odparła z napiętą uwagą, udając lekkomyślność. - Kupował mnóstwo akcji, najczęściej w małych pakietach. Codziennie spędzał godziny przy telefonie kupując i sprzedając. Przypuszczam, że to wszystko przepadło. - Prawdopodobnie masz rację. Nie wyobrażam sobie, by facet taki jak K~onig ładował w cokolwiek własne pieniądze. Czy wykonawcy testamentu niczego nie znaleźli? - Wciąż starają się ustalić ile David posiadał przedsiębiorstw. Czemu pytasz? - słowa Cantora zaalarmowały ją, najwidoczniej jednak nie chciał dłużej rozmawiać o tej sprawie. - Tak sobie - odparł. - To pewnie jakaś gówniana pomyłka w papierkowej robocie. Marty wprowadził do zarządu tak wielu swoich przeklętych krewnych, że teraz nie można w wytwórni niczego znaleźć - szybko zmienił temat. - To, czego naprawdę potrzebuję, to asystent, któremu mógłbym zaufać - powiedział. - Ktoś z zewnątrz, kto niczego nie zawdzięcza Marty'emu. - To musi być ktoś z klasą. - O tak. Mam kłopot ze znalezieniem uczciwego i lojalnego człowieka. Limuzyna wjechała na podjazd przed domem Cantora. Po obu stronach drogi dojazdowej rosły rzędy palm. Myron spojrzał w górę i stwierdził, że w sypialni Shirley wciąż pali się światło. Westchnął. Pochylił się ku Dawn i położył rękę na jej kolanie, tym razem mocniej je ściskając. Dolatywał od niego słaby zapach tytoniowego dymu. Dawn przypominało to Davida i jego przyjaciół - niekończące się wielkie przyjęcia, trwające do późnej nocy rozmowy o pieniądzach, interesach i polityce. Przez moment ogarnęło ją dojmujące poczucie samotności. Jakby zmarnowała życie. Pragnęła znaleźć się gdziekolwiek indziej, byleby nie siedzieć w limuzynie z dyszącym w jej szyję Cantorem. - Daj mi jeszcze jedną szansę - wyszeptał. Wskazała głową szofera. - Nie tutaj, proszę! Choćby ze względu na to, że jestem wdową. Poza tym stoimy akurat na wprost drzwi wejściowych twojego domu. Nawet Cantor dostrzegł logikę tego stwierdzenia. Odchylił się lekko. - Posłuchaj. Umiem czekać. Nie ma sensu niczego przyspieszać na siłę. Zanim Dawn zdążyła powiedzieć mu, że całe jego czekanie też jest bez sensu, Cantor pocałował ją, otworzył drzwiczki i szybko wysiadł, stając na marmurowych schodach swojego domu. Jeszcze raz wsadził głowę przez otwarte okienko samochodu i wyszeptał: - Nie jestem takim facetem, jak myślisz, Rozumiem żałobę, szanuję ją. Osobiście nie uważam za konieczne, byś opłakiwała męża tak długo, ale płacz sobie, jeśli musisz. Ja poczekam. Gdy trzeba, jestem bardzo cierpliwy. - To miłe z twojej strony - odparła. - Ale tracisz czas. Zasunęła szybę, tak że Cantor, o ile nie chciał zostać zgilotynowany, musiał się cofnąć. Kiedy wielki samochód zawracał łagodnie na podjeździe, pomyślała, że mimo wszystko jest mu wdzięczna. Czy to możliwe, by David umierając, wciąż posiadał akcje Empire? Wydawało się jej to mało prawdopodobne, ale oczywiście było możliwe, jeśli wziąć pod uwagę, jak skomplikowane prowadził interesy. Bez wątpienia odpowiedź znajdowała się w jego papierach. Jest tylko jeden człowiek, który może się tego dowiedzieć. Postanowiła poprosić Aarona Diamonda o wyjaśnienie tej sprawy. 17. Kraus na tonącym w słońcu tarasie, położonego blisko plaży domu Dawn, wyglądał śmiesznie, mimo że w Hollywood nie brakowało dziwaków. Z trudem przyszło mu zrobienie kilku ustępstw na rzecz panującego tu klimatu i miejscowych zwyczajów. Wyraz jego wąskiej, poważnej lisiej twarzy pozostał niezmieniony, a cerę miał tak ziemistą jak zawsze. Nosił jednak na nogach meksykańskie sandały i trzymał w ręku kapelusz, panamę, który zdjął z wyraźną niechęcią. Dwurzędowy europejski garnitur zastąpił białą płócienną marynarkę z guzikami z masy perłowej. Wyglądał na zdenerwowanego. - Jesteś pewien, że nie chcesz niczego do picia? - zapytała Dawn. Skinął głową. - Jeśli jesteś taka miła - wymamrotał - to chciałbym dostać łyk wody. Zdawało się, że jest wdzięczny za to, że mu przerwano. - Czym się zajmowałeś? - Od śmierci sir Davida? - twarz Krausa posmutniała. - Programy artystyczne w hotelach. I w kasynach. Popatrzyła nań lodowatym wzrokiem. - Pracujesz dla Dominique'a Vale'a, prawda? Kraus otarł czoło. - Coś trzeba jeść - powiedział. Dawn wypiła łyk herbaty. - Nie rozumiem, czemu to zrobiłeś. Gdy tylko David zaczął mieć kłopoty, uciekłeś jak szczur opuszczający... - Tonącą łódź. Jak większość ludzi pochodzących z Europy Środkowej, Kraus cytował angielskie przysłowia pewnym głosem, lecz niezbyt poprawnie. - Tak, przyznaję. Byłem przerażony. Najpierw Sigsbee, potem K~onig... Cóż, wszyscy popełniamy pomyłki. Nawet sir David. Wiem, dlaczego po mnie posłałaś. Posłuchaj mnie, proszę. Czy w Empire martwią się o udziały? Zmrużyła oczy. - Być może. Co z Empire? Nikt nie chce go zostawić w spokoju. - To wyrzucony na plażę wieloryb. Wielkie studio z olbrzymim wyposażeniem i kiepskimi dyrektorami. Oprócz Cantora, oczywiście. Akcje Empire stoją nisko. Udziały Bravermana ledwo - ledwo wystarczają, by sprawować kontrolę nad przedsiębiorstwem. Ma w nim coś do powiedzenia tylko dlatego, że w radzie nadzorczej zasiadają jego przyjaciele, którzy pozwalają mu kraść, ile wlezie. Spójrz na to w ten sposób - ciągnął z rosnącym entuzjazmem. - Sposób, w jaki akcje są sprzedawane, powoduje, że ktoś mógłby przejąć kontrolę nad wytwórnią, wkładając w to stosunkowo małe pieniądze. Potem wystarczy wprowadzić nowych inwestorów i ma się całość na własność. Za darmo. Wszystko, co należy później zrobić, to rozkręcić interes. To nie takie trudne. Ameryka nie będzie wiecznie przyglądać się wojnie z boku. A co ludzie robią w czasie wojny? - Są zabijani, jak sądzę - powiedziała niecierpliwie. - Nie rozumiem, co to ma wspólnego z wytrórnią. - W Europie, owszem, są zabijani. Ale nie tutaj. Tutaj potrzebują rozrywki, ucieczki, czegoś, co odwróci ich uwagę od wojny. Będą chodzić na filmy. Zyski podwoją się. Empire może stać się kopalnią złota. - To samo mówił David. - Oczywiście. Nie był głupcem. - Mawiał też, że kiedy będzie się miało Empire na własność, można pożyczyć ogromne sumy pod zastaw rejestrów wyposażenia studiów i filmowej biblioteki, nawet jeśli zostały sporządzone wiele lat temu. Kraus zamrugał oczami. Napił się wody. - Moje gratulacje! Sporo nauczyłaś się od K~oniga. Dawn ubrana w plażową sukienkę wstała i przeciągnęła się leniwie. - To wszystko brzmi fascynująco - ziewnęła. - Zawdzięczam wszystko sir Davidowi! - powiedział Kraus. - Sam zadaję sobie pytanie, czego, gdyby żył, oczekiwałby ode mnie. Myślę, że chciałby, żebym postępował wobec ciebie uczciwie. - To bardzo miłe. I masz zamiar być uczciwy? - Mam wiele kłopotów... - Tak jak my wszyscy, Kraus. - Jeśli wybuchnie tu wojna, istnieje możliwość, że zostanę deportowany. Albo internowany. - Nie sądzę, by tak się stało. Nikt, kogo znam, tak nie myśli. Wzruszył ramionami. - Mam nadzieję, że masz rację. Jeśli chodzi o mnie, myślę, że to nastąpi. Vale obiecał mi pomoc w Departamencie Sprawiedliwości. Teraz się wycofał, znalazł jakąś wymówkę... - Co to ma wspólnego ze mną? - Potrzebuję kogoś, kto pomoże mi zdobyć amerykańskie obywatelstwo. Szukam pracy. Ty możesz mi załatwić obie te rzeczy. Ty, albo ktoś z Empire. Proponuję wymianę, lady K~onig. - Wymianę czego? - Na początek informacji. Kraus otworzył swoją teczkę. Wyjął z niej grubą kopertę, którą położył sobie na kolanach. Złożył razem koniuszki palców, jak nauczyciel mający zamiar rozpocząć wykład. - Jak dużo wiesz o udziałach K~oniga w Empire? - zapytał. Już po raz trzeci słyszała to pytanie. Jej podejrzenia okazały się słuszne. Jeśli to Kraus zna na nie odpowiedź, bezcelowe byłoby dalsze udawanie obojętności. - Przypuszczam, że ty mi to wyjaśnisz - odparła. - W końcu to ty opróżniłeś kartotekę Davida. Kraus poczerwieniał. - Zrobiłem to z ostrożności. - Przypuszczam, że zaoferowałeś ją Vale'owi. - Nie. Niedokładnie. Dałem mu do zrozumienia, że wiem, gdzie są te akta. To wystarczyło, żebym dostał pracę. Doszedłem jednak do wniosku, że Vale i ja raczej się nie zaprzyjaźnimy. Przejście na twoją stronę na dłuższą metę wydaje mi się bezpieczniejsze - umilkł, by znów napić się wody. - Czy sir David kiedykolwiek rozmawiał z tobą o udziałach? - Właściwie nie. Sądzę, iż uważał, że mnie to nie interesuje. Albo że nic nie zrozumiałabym. Może też myślał, że lepiej, bym o tym nie wiedziała. Kraus uśmiechnął się uprzejmie. - Jeśli o to idzie, prawdopodobnie miał rację. Biedny człowiek. Masz lepszą głowę do tych rzeczy, niż myślał - albo chciał myśleć... Pamiętasz, że założył dla ciebie spółkę? - Tak, oczywiście. To mi wyjaśnił. Pamiętam podpisywanie dokumentów. W tym samym czasie załatwił mi amerykańskie obywatelstwo. Ale chodziło po prostu o to, by zmniejszyć moje podatki. - Słusznie. To bardzo tutaj powszechne. Avalon Pictures Inc. posiada wyłączne prawo dysponowania twoją osobą. Jeśli Empire chciałoby zawrzeć umowę o wypożyczeniu cię na trzy filmy, a sir David wciąż by żył, to podpisywanoby kontrakt z Avalon Pictures, a nie z tobą osobiście. Kraus wziął do ręki cienką niebieską teczkę. Sir David nie wierzył, by miało sens ułatwienie życia wierzycielom. - Wiem to wszystko. Ale jakie to ma znaczenie? Jedynym kapitałem Avalon Pictures byłam ja sama. Chodziło tylko o zmniejszenie podatków. - Nie tylko. Sir David chciał ochronić siebie. Myślę, że z tego powodu życzył sobie, żebyś przyjęła amerykańskie obywatelstwo. Miał wiele zobowiązań, jak zapewne wiesz. Przed samą śmiercią przekazał swoje udziały w Empire Avalon Pictures. Bez wątpienia było to rozwiązanie czasowe. Gdyby to okazało się konieczne, mógłby ogłosić, że ich nie posiada. Tak czy owak umarł, zanim uczynił następny krok. A więc, moja droga damo, jesteś teraz właścicielką całego Avalon Pictures. A to przedsiębiorstwo ma na własność prawnie zarejestrowany blisko milion udziałów w Empire. Dawn popatrzyła na niego ze zdziwieniem. - To czyni cię poważnym udziałowcem Empire - ciągnął Kraus. - Nie masz wystarczająco dużych udziałów, by pozbyć się Bravermana, ale jeśli ktokolwiek chciałby przejąć kontrolę nad wytwórnią, będzie musiał się z tobą liczyć. - Rozumiem - odrzekła. Kraus położył teczkę na stole, jak człowiek układający żetony na numerze przy stole z ruletką. - Dogadamy się? - Potrzebuję jakiegoś dowodu, że rzeczywiście masz coś ważnego. Otworzył teczkę i wręczył jej plik fotokopii. Przyszedł na spotkanie dobrze przygotowany. Przejrzała dokumenty i dostrzegła spiczasty podpis Bravermana. - Myron Cantor szuka asystenta. - Liczyłem na coś lepszego. - Od czegoś trzeba zacząć. Praca dla głównego producenta Empire to niezły początek. Kraus uśmiechnął się. - Być może... to zależy od pensji i tak dalej... Chciałbym oczywiście dostać kontrakt. I ktoś musiałby się zająć moimi kłopotami imigracyjnymi. Dla wielkiego studia nie powinno to stanowić problemu. - Będziemy w kontakcie. - Jasne - skłonił się dwornie. - Będzie mi miło znów z tobą pracować. Jak za dawnych lat. Dawn popatrzyła na trzymaną w ręku fotografię. - Nie - odparła bez cienia smutku w głosie. - Nic nie będzie takie jak za dawnych lat. Aaron Diamond zbliżył fotokopię do oczu i przez chwilę siedział w milczeniu. Wyglądał jak chudy Budda. - Chryste Panie - wykrztusił w końcu. - Czy to czyni mnie bogatą kobietą? - Cóż. I tak i nie. Jedno jest pewne. To czyni cię kobietą, która ma wielu wrogów. - Z pewnością te udziały są warte mnóstwo pieniędzy? - Nie wiem, jak stoją dzisiaj akcje Empire. Polecę sekretarce, żeby sprawdziła to na giełdzie nowojorskiej. Ale nie będzie to dużo. Być może trzy, albo trzy pięćdziesiąt za akcję. Skoczyły do dziesięciu czy jedenastu, kiedy twój mąż i Sigsbee kręcili się koło tej wytwórni. Wielu ludzi się na tym przejechało. Wzrosły nieco, kiedy nabrała rozgłosu sprawa "Płomieni namiętności". Ale dopóki Braverman pozostaje prezesem, cena akcji nigdy nie skoczy zbyt wysoko. - W końcu to jednak trzy i pół miliona dolarów. - Jasne. Ale w chwili, kiedy zaczniesz sprzedawać poważne ilości akcji, ich wartość gwałtownie spadnie. Jeszcze raz z wyrazem niesmaku na twarzy przyjrzał się fotokopii. Odłożył ją z powrotem na biurko. - Jeśli chcesz je sprzedać, musisz zaproponować kupno Marty'emu Bravermanowi albo jednemu z jego wrogów. Trudny wybór. W sprzyjających okolicznościach, takich jak przejęcie przedsiębiorstwa mogłabyś dyktować własną cenę. Ale to wolny rynek i wszystko może się zdarzyć. - Braverman na pewno wie, że je mam? - Nie. Gdyby wiedział, natychmiast zadzwoniłby z jakąś propozycją. K~onig nie przerejestrował tych udziałów na siebie. Po prostu zakupił je na firmę Avalon. Marty wie tylko, że to część spadku Davida. Prawdopodobnie czeka na telefon od jakiegoś prawnika lub wykonawcy testamentu, gdy tylko sprawy majątkowe K~oniga zostaną trochę uporządkowane. Jeśli oczywiście to kiedykolwiek nastąpi. Tak wiele jest kwestii spornych, dotyczących tego, co posiadał K~onig, że Braverman liczy zapewne, iż jeszcze całe lata upłyną, zanim ktoś się w tym rozezna. Do tego czasu te akcje nie będą mu zagrażać. Co z oczu, to z pamięci. - Kiedy się zorientuje? - Kiedy je przerejestrujemy. O ile to zrobimy. - A nie musimy? - Nie. Możemy z tym trochę zaczekać. Po co mamy robić sobie kłopoty? Wcale ich nie potrzebujemy. Wcześniej czy później ktoś skojarzy jedno z drugim i szukając ich, przyjdzie do nas. Wtedy przekonamy się, ile są warte. Można to też rozegrać w inny sposób. - Jak? - Wybiegając w odległą przyszłość. Pewnego dnia możesz zasiąść w fotelu Bravermana - roześmiał się. Dopiero gdy Dawn wyszła z jego biura, uświadomił sobie, że nawet się nie uśmiechnęła. - Pierwsze zdjęcia wyglądają dobrze - powiedział Cantor, siedząc za kierownicą swego golfowego wózka. - Od dawna nie pracowałam. - O tym nikt nie będzie wiedział. Sceny miłosne są wspaniałe. Odwrócił się, uśmiechając się do niej, o mało nie gubiąc przy tym bitewnych rekwizytów - sztandarów i szabli, które ze sobą wieźli. Jak na ironię, pomyślała Dawn, wielką scenę w "Płomieniach namiętności stanowiła chwila, kiedy Caresse Carson obserwowała, jak ogień niszczy jej ukochaną Almę. Odwracała wówczas twarz od kamery i mówiła: "MIłość jest wszystkim". To zdanie podziałało na wyobraźnię milionów czytelników, zwłaszcza kobiet. Od chwili, w której Cantor poczuł, że cały jego kosztujący miliony dolarów film zależy od tego, jak kobiety zareagują na to zdanie i on, i Dawn powtarzali je tysiące razy. Aptgeld nakręcił tę scenę w zbliżeniu, potem w pełnym planie, następnie podświetlał scenę od tyłu, wreszcie użył szerokokątnego obiektywu. Mimo to Cantor wciąż zadręczał się tym ujęciem. Wiedział, że w tym właśnie momencie miliony kobiet skulą się w napięciu na swoich krzesłach i wstrzymując oddech, czekać będą na to jedno jedyne zdanie - i jeśli nie spodoba im się sposób, w jaki Dawn je powie, albo to, w jaki zostanie nakręcona cała scena - koniec z nim. Nacisnął hamulec, by zatrzymać się przed kotarą zasłaniającą drzwi kantyny. Siedział jeszcze przez chwilę bez ruchu. Dawn nie pozostawało nic innego, jak tylko czekać. Jej kostium składający się z licznych warstw jedwabiu uniemożliwiał wydostanie się z golfowego wózka bez pomocy Myrona. Żałowała, że nie zdecydowała się na samotne zjedzenie czegoś w swojej garderobie. - Jestem ci wdzięczny - powiedział Cantor. - Za co? - Ten facet, Kraus, to prawdziwy skarb. - Przecież ci mówiłam. - Miałaś rację. - To David go tak wyszkolił. - David to. David tamto... to wszystko, co od ciebie słyszę - westchnął. - Ale przyznaję, dzięki tobie, Marty przestał mi zawracać głowę. - To było łatwe. Uniósł brwi. - Ja wiem lepiej. Bądź łaskawa pamiętać, że jest teraz tak zajęty kurczowym trzymaniem się stołka, że zupełnie nie ma czasu włazić mi w drogę. Moja teściowa przypuszcza, że Marty wkrótce załamie się nerwowo. Nie zdziwiłoby mnie to. Ten biedny facet ma dokuczliwą żonę i gderliwą kochankę. Dwie najgorsze rzeczy na świecie. - Myślałam, że pogodził się z Estellą. - Przypomina to raczej zawieszenie broni. Nikt nie strzela, ale też nikt nie odkłada broni. Ina wściekła się na niego za to, że teraz ty zostałaś wielką gwiazdą Empire. A Estella ma nadzieję, że przysporzyła Inie nieco cierpienia, z powrotem godząc się z mężem. Shirley codziennie dostarcza mi najnowszych wiadomości. Trzyma stronę matki, co dowodzi, jak bardzo mylił się Freud, pisząc o córkach i ojcach. W tym przypadku córka jest taka sama jak matka. Powiadam ci, to nie są kobiety, które wybaczają lub zapominają. - Niewiele kobiet to robi. - Domyślam się... Chodźmy jeść. Cantor wysiadł i pomógł wydostać się z wózka ubranej w długą suknię Dawn. Objął ją przy tym w pasie. Kiedy znalazła się na chodniku, pochylił się ku niej i wykorzystując to, że znaleźli się tak blisko siebie, pocałował ją. Odepchnęła go lekko dłonią w rękawiczce. Wyprostował się z przepraszającym uśmiechem na twarzy. Ponad jego ramieniem Dawn dostrzegła wolno przejeżdżającą wielką limuzynę marki La Salle. Na tylnym siedzeniu, wpatrując się w nią z nieskrywaną nienawiścią, siedziały Estella Braverman i jej córka. Cantor złamał panujące w Hollywood zwyczaje. Nad większością filmów pracowano kolejnymi etapami, w sposób uporządkowany i systematyczny. On zaś robił dokrętki i wprowadzał zmiany, nawet wtedy, gdy film był w montażu. Wypróbowywał różne zakończenia. Odrzucał je i kręcił nowe. Potem znów zajmował się pierwszymi ujęciami. Miał tak wiele do stracenia, że nie potrafił uznać filmu za ukończony. Każdą nową wersję sprawdzał tak dokładnie, jakby miał do czynienia z prototypem samolotu. Robił to zawsze tak samo. Kraus wyszukiwał jakieś kino w Los Angeles i ogłaszał "przedpremierowy pokaz". Frekwencj zapewniała obietnica rozdawania za darmo... talerzy. Talerze i szklane naczynia stały się jedną z obsesji Cantora. Zwabiały do kina starszych ludzi, pary małżeńskie i odstraszały dzieci. - Zanim film wejdzie na ekrany, wszyscy w Los Angeles będą jeść ze szklanych talerzy - gderliwie powiedział Dawn Aaron Diamond. Dawn starała się unikać przedpremierowych pokazów choćby tylko dlatego, że po każdym z nich gwałtownie wzrastała nerwowość Cantora. Dystrybutorzy błagali o film - podobnie jak Braverman, rada nadzorcza Empire i właściciele kin. Ale Cantor codziennie jeszcze coś poprawiał. Zdarzało się, że wycinał całe sceny, a nawet pisał na nowo dialogi. Wartość akcji wytwórni zależała w tej chwili od sukcesu tego jednego filmu. Póki co ich cena na Wall Street codziennie spadała. Działo się tak z powodu pogłosek, że "Płomienie" są niewypałem, filmem tak złym, że wytwórnia celowo zwleka z wypuszczeniem go na rynek. Cnator nalegał, by Dawn pokazała się w Pasadenie, gdzie odbywał się pokaz dla zamożnej, mieszczańskiej publiczności. Uznała, że nie będzie z nim walczyć i zgodziła się. Postanowiła pojechać tam z Aaronem Diamondem. Siedzenie w lumuzynie obok Cantora, biorąc pod uwagę stan, w jakim się z powodu strachu znajdował, byłoby czymś na kształt przebywania w pobliżu bomby zegarowej. Sporo czasu upłynęło od chwili, gdy Dawn po raz ostatni była w kinie, pomijając uroczyste premiery. Ludzie zajmujący się robieniem filmów rzadko, jeśli kiedykolwiek, chodzili do zwyczajnego kina. Pomyślała, że to dziwne, iż wszystkie wspomnienia z jej dzieciństwa ożywają w tym pozłacanym hallu, wśród egipskich kolumn i rosnących w doniczkach palm. - Chcesz trochę prażonej kukurydzy? - zapytał Diamond, ale kukurydza nie stanowiła części jej kinowych wspomnień z dzieciństwa. Kiedy weszła do kina, zapadła cisza. Usłyszała, że publiczność szepcze jej imię i uśmiechnęła się, stojąc przez minutę bez ruchu tak, by wszyscy mogli ją zobaczyć. Potem usiadła, zupełnie rozluźniona. Wielkie organy Wurlitzera zabrzmiały na scenie. Grały przez minutę, po czym nagle umilkły. Kolorowe światła jarzyły się w półmroku. Zakurzona czerwono_złota kurtyna uniosła się w górę, ukazując ekran. Pojawiła się czołówka. Na jej nazwisko widownia zareagowała brawami. Potem pojawiło się nazwisko Cantora (napis brzmiał: "Film Myrona B. Cantora. Produkcja Myron B. Cantor" i Dawn zastanawiała się, czy sam wymyślił dopisanie inicjału drugiego imienia). Rozległy się stłumione syknięcia. Bez wątpienia kilku ludzi z Empire, korzystając z ciemności, odważyło się wyrazić swoje uczucia wobec Cantora. W końcu film zaczął się naprawdę. Zobaczyła powiększoną tysiąc razy własną twarz. Potem nastąpił odjazd kamery, ukazujący całą jej sylwetkę. Jedwabna - koronkowa osiemnastowieczna sukienka odsłaniała ramiona. Kamera cofnęła się jeszcze dalej. Teraz widać było, że Dawn schodzi po olbrzymich schodach rezydencji Carsonów. Wszystkie oczy spoczęły na niej, gdy znieruchomiała w połowie drogi i popatrzyła na tłum. Jej wzrok zatrzymał się na Richardzie Beaumoncie, wspaniale prezentującym się w złoto_szkarłatnym płaszczu brytyjskiego oficera. Potem spojrzała ponad nim na przystojnego młodego człowieka w prostym czarnym płaszczu. Spoważniała. Kamera zbliżyła się i jej twarz znów wypełniła ekran. Krótki błysk w oczach Caresse dał publiczności do zrozumienia, że ci dwaj ludzie są mężczyznami jej życia. Widziała już te zdjęcia. Powtarzała tę scenę wciąż od nowa. Kręcono ją w różnych ujęciach co najmniej dwadzieścia razy. Znała na pamięć każdy szczegół. Ale oglądanie siebie na ekranie w kinie, oczami zwykłego widza było zupełnie innym doświadczeniem. Patrzyła na film, jakby widziała go po raz pierwszy. Jednocześnie uświadomiła sobie, że grała nawet lepiej niż sądziła. Chodziło nie tylko o to, że kamera uchwyciła jej urodę. Było w tym coś więcej. W jednym krótkim, przelotnym spojrzeniu, prawie bez wysiłku wyraziła jednocześnie przebiegłość, fałsz i chytrość swojego charakteru. Przywołała na twarz uśmiech i zeszła po schodach na dół. Nie było żadnych wątpliwości, że dała Cantorowi to, czego chciał. Od reszty filmu zależało, czy jego przedsięwzięcie zakończy się powodzeniem. - Sukces pewny jak w banku - szepnął Diamond z ustami pełnymi prażonej kukurydzy. - Tanio cię dostali, dziecino. W ciemnościach widziała Cantora i Krausa pochylonych nad notatkami. Nie wątpiła, że producent planuje kolejne zmiany, ale w miarę rozwoju akcji filmu nabierała pewności, że nie będą one konieczne. Wszystko szło dobrze. Muzyka przybrała na sile i na ekranie ukazała się jej twarz. Zbliżała się finałowa scena. Postanowiła porozmawiać z Cantorem, by w ostatnim ujęciu ściszył nieco muzykę. Patrzyła na siebie samą, szepczącą: "Miłość jest wszystkim" i zdała sobie sprawę, że płacze tak samo, jak wszystkie kobiety na widowni. Kiedy zapaliły się światła, obróciła się w stronę Aarona Diamonda i ku swemu zdziwieniu stwierdziła, że on także płacze. Spod grubych okularów łzy spływały mu po gładkich policzkach. Nie musiała czekać, by przekonać się jak publiczność ocenia film. Wiedziała, że to będzie przebój. Objęła Cantora i pocałowała go. - Nie zmieniaj w nim już nic - poprosiła. Sztywno skinął głową. - Jeśli im się spodoba, to może tak zrobię... wciąż jest jeszcze milion rzeczy do poprawienia... - Spodoba się. W całym kinie panowała cisza jak makiem zasiał. David mówił zawsze, że po tym można poznać, co sądzi publiczność. Jeśli nie wiercą się na krzesłach i klaszczą na zakończenie, to znaczy, że film będzie przebojem. - Jest jeszcze parę scen, które chciałbym zmienić... - To nie jest konieczne. Chociaż muzyka na końcu jest za głośna. Zagłusza moje słowa. Cantor skinął na Krausa. - Zanotuj to - rozkazał. Uśmiechnął się. - Czy ty wiesz, że taką rzecz zauważyłaby tylko gwiazda? Zatem gratuluję. Jesteś gwiazdą! - Byłam nią już wcześniej. - Nie taką jak teraz, skarbie! Miał rację. Nie mogła przedostać się przez hall z powodu ludzi, którzy podchodzili do niej, prosząc o autograf, albo po prostu chcąc na nią popatrzeć. Czuła ich ręce, dotykające jej sukienki, szarpiące za futro, ciągnące ją za włosy. Jakiś człowiek wcisnął jej w dłoń miniaturową Biblię. Jakaś kobieta chwyciła za ramię. Na jej twarzy malował się wyraz ślepego uwielbienia, jak u kogoś oddającego w świątyni cześć swojemu bóstwu. Ludzie zaczęli przepychać się i szturchać, byle tylko znaleźć się blisko niej. Inna kobieta, szlochając przeraźliwie, rzuciła się w stronę Dawn i nagle upadła. Nikt nie próbował jej pomóc. Tłum napierał na nią taką samą masą ludzkich ciał jak na Dawn. Diamond miał wprawę w radzeniu sobie w takich sytuacjach. Ujął Dawn za ramię i popchnął w stronę drzwi, przy których strażnicy wywalczyli już wolną przestrzeń. Na chodniku na zewnątrz tłoczyło się jeszcze więcej ludzi. W tajemniczy sposób przez ściany kina przeniknęła pogłoska, która ściągnęła wielbicieli Dawn o właściwej porze, we właściwe miejsce. Plac przed teatrem wypełniało morze ludzkich twarzy. Tłum skandował "Dawn, Dawn, Dawn". Ustawieni w dwóch rzędach krzepcy policjanci utworzyli wąskie przejście do samochodu. - Uśmiechaj się, machaj do nich i śpiesz się jak diabli - rozkazał Diamond. Zrobiła, jak jej kazał. Póki nie wsiadła do samochodu, nie zdawała sobie sprawy, że dwóm czy trzem ludziom udało się obciąć po kawałku jej sukienki. Przymknęła oczy i położyła głowę na oparciu. Uzmysłowiła sobie, że trzyma coś w ręku. Otworzyła oczy i spojrzała na malutką Biblię. Na karcie tytułowej drżącą dłonią starannie i uważnie napisano maleńkimi literkami: "Ukorz się, nadchodzi dzień sprawiedliwości". Podała Biblię Diamondowi, który z niesmakiem przyjrzał się napisowi. Włożył ją do kieszeni i zapytał. - Czy wiesz, co teraz zrobię? - Nie - odparła. Większość zadawanych przez niego pytań miała charakter retoryczny i nie wymagała odpowiedzi. - Mam zamiar kupić sobie trochę akcji Empire. Oto, co zamierzam. Będzie to pierwsza rzecz, jaką zrobię jutro rano. Ponownie wyjął Biblię, wyciągnął złote pióro i napisał coś na tytułowej stronie, po czym wydarł ją. - A co z moimi udziałami? - Zajmę się tym. Ich wartość pójdzie w górę. W chwili, gdy ten film wejdzie na ekrany, znowu pojawią się ludzie, którzy zapragną przejąć Empire. Będziesz wtedy mogła dyktować warunki. Jeśli dobrze rozegramy nasze karty, to przeklęte studio bęzdie należeć do ciebie... Słuchaj, ty nie kręcisz z Cantorem, prawda? Pytanie zaskoczyło ją zupełnie. Myślami była wciąż przy akcjach. - Na miłość boską, nie. Skąd ci to przyszło do głowy? Ma ochotę przespać się ze mną, od pierwszego dnia, kiedy mnie zobaczył. Ale to tylko jedno z jego nierealnych marzeń. Diamond pokiwał głową. - Nie możesz mieć mu tego za złe. Dopóki to tylko fantazje, wszystko jest w porządku. Pytam jedynie dlatego, że Shirley Cantor rozsiewa o tobie w całym mieście plotki. Podobnie jak jej matka. Dawn roześmiała się. - To nonsens. Uwierz mi, Myron naprawdę nie jest w moim typie. - Byłabyś zdziwiona, gdybym opowiedział ci kilka historyjek... Gdyby kobiety wybierały tylko mężczyzn w swoim typie, ludzie w ogóle by ze sobą nie sypiali. - Aaron, Shirley nie ma powodów być o mnie zazdrosna. Poza tym, moje prywatne życie to moja sprawa. - Tak, z pewnością. Próbuję ci tylko powiedzieć, że powinnaś być ostrożna. To wszystko. Widziałaś tych ludzi w hallu i na ulicy. Wszyscy wielbiciele są szaleni. Nie zapominaj, że w jednej chwili mogą stać się okropni. Nazywają dzieci twoim imieniem, czekają godzinami na deszczu tylko po to, by cię zobaczyć - ale wystarczy jeden skandal, żeby zmienili zdanie. Właśnie dlatego masz w kontrakcie klauzulę dotyczącą moralności. - Jaką klauzulę? Wcale jej nie widziałam. - Łatwo coś przegapić w tej masie szczegółów. Nikt tego nie widzi. Ale to tam jest. Wytwórnia może unieważnić kontrakt, jeśli pojawią się jakieś wątpliwości, co do moralnego prowadzenia się gwiazdy. Nie przypuszczam, żeby doszło do czegoś takiego, ale nie sprawia mi przyjemności wysłuchiwanie, jak obgadują cię Shirley i Estelle. - To się skończy, Aaronie. Myron jest zakochany, ale dzieje się tak dlatego, że razem pracujemy. Myślę, że należy do tych mężczyzn, którzy zawsze muszą się kochać w swoich gwiazdach. Następny film zrobi już ktoś inny. - Może masz rację. Pamiętaj jednak, że o ile robienie sobie wrogów w interesach jest rzeczą normalną, o tyle nigdy nie należy robić sobie wrogów z żon - jeśli tylko można tego uniknąć. Zdobędziesz rozgłos pod każdym względem. I to jest wspaniałe. Zdziwiłabyś się jednak widząc, jak szybko może się to całkowicie zmienić, dziecino. Kiedy przejeżdżali Bulwarem Zachodzącego Słońca popatrzył na oświetlony księżycowym blaskiem Pacyfik. Potem skręcili na prowadzący do Malibu Coast Higway. - To może zmyć cię z pokładu i wrzucić do morza - powiedział niezwykle poważnym tonem, dziwnym u tak nonszalanckiego człowieka jak on. - Widywałem już takie rzeczy. - Będę ostrożna Aaronie - zapewniła. Poczuła nagle silną urazę, nie tyle do niego, ile do faktu, że jakaś pogłoska, idiotyczna plotka może zniszczyć jej karierę. Nawet gdyby nie było w niej ani cienia prawdy. Uznała, że nie dopuści do tego, by stać się kolejną ofiarą takich pomówień. Tak szybko, jak tylko nadejdzie odpowiedni moment, wykorzysta akcje zgromadzone przez Davida i zmierzy się z Bravermanem. W końcu najważniejszą rzeczą jest posiadanie dużych wpływów w wytwórni. Gwiazda jest zawsze tylko wynajętym pracownikiem, niezależnie od tego, ile jej się płaci. Ale główny udziałowiec to ktoś, z kim trzeba się liczyć. Ich przylot na lotnisko w Richmond, wywołał potworne zamieszanie. Wokół kina zgromadził się tak wielki tłum, że gubernator rozkazał, by Gwardia Narodowa otoczyła budynek. Przez pewien czas było to bardzo ekscytujące, lecz szybko wprawiło ich w przerażenie. Dawn czuła, że za histerią zgromadzonych gapiów kryje się zawiść. Pamiętała na tyle zamieszki w Indiach, by wiedzieć, jak szybko zmienia się nastrój tłumu, jak niespodziewanie świąteczna zabawa i wesołość przekształcić się mogą w brutalną walkę. Powtarzała sobie, że Amerykanie są inni, ale w głębi serca sama w to wątpiła. Jeszcze mocniej wzburzyło to Beaumonta. Tłumy przerażały go. Potrzebował dwóch czy trzech mocnych drinków, by odważyć się stawić im czoła. Co gorsza Cantor nalegał, by towarzyszyła mu Cynthia. Nie życzył sobie skandalu, który zepsułby premierę i dlatego ostro nakazał Beaumontom udawanie kochającej się pary. Właściwie dotąd nie było problemów. Towarzyszył im pielęgniarz z sanatorium, w którym Cynthia dochodziła do siebie po próbie popełnienia samobójstwa. Cynthia starała się go ignorować. Spała teraz w tyle wynajętego samolotu. Nie było w tym nic dziwnego, zważywszy na ilość tabletek, które wzięła, by wytrzymać podróż. Dawn odwróciła się i popatrzyła na nią. Przyjaciąłka nie dopuszczała do świadomości, że coś takiego jak próba samobójcza naprawdę się jej zdarzyła. To był wypadek - jakby spadła z konia - i im mniejszą wagę się do tego przykłada, tym lepiej. Nie rozmawiała o tym z nikim, nawet z Dawn, która zresztą miała poważne wątpliwości, czy zabranie Cynthii w męczącą i chwilami przerażającą podróż było mądrym posunięciem. Beaumont także nie czuł się najlepiej. Miał nerwy napięte do granic wytrzymałości. Starał się ukrywać dręczące go poczucie winy, złość i strach. Poza sceną, jak Dawn dobrze wiedziała, był człowiekiem chwiejnym. Dokładniej mówiąc nie potrafił się skupić, miało się wrażenie, że czeka na wskazówki, jak ma grać swoj ąrolę. Tak w życiu jak i na scenie potrzebował kogoś, kto by nim kierował. Cynthia nie mogła teraz tego robić, a Cantorowi Beaumont nigdy by na to nie pozwolił. Cynthia znosiła napięcie nadspodziewanie dobrze, dużo lepiej niż jej mąż być może na skutek działania tabletek. Dawn chwilami cieszyła się, że może zostać z nią sam na sam. Przyjaciółka niczego od niej nie chciała. Czasem Dawn dziwiła się sobie, że tak bardzo się o nią martwi. Niewiele miała doświadczenia w przyjaźnieniu się z kimś, zwłaszcza z innymi kobietami. Starała się nie tracić Cynthii z oczu. Przy okazji przyjaciółka spełniała rolę przyzwoitki. Przebywając ciągle w pobliżu Dawn, utrudniała Cantorowi podejmowanie kolejnych prób nawiązania romansu. Chociaż wyglądało na to, że nie jest to już potrzebne. Od wyjazdu z Los Angeles Cantor unikał jej towarzystwa, zachowywał się chłodno, jakby tłumił w sobie gniew za to, że został odrzucony. Przysuwał się do niej tylko wtedy, gdy otaczali ją dziennikarze i fotoreporterzy. Poza tymi chwilami trzymał się na uboczu. - Czuję się paskudnie - powiedział, rozczulając się nad sobą. - Nikogo to nie obchodzi. Dawn postanowiła udawać, że nie zrozumiała, o co mu chodzi, pomimo, bardzo dobrze zdawała sobie sprawę, co go martwi. Akurat na ten temat zupełnie nie miała ochoty rozmawiać. - Nie narzekaj na recenzje, Myronie. To nie ma sensu. Z tego, co widziałam, wynika, że są cudowne. - Wcale nie z ich powodu czuję się paskudnie. Dobrze o tym wiesz. Odkąd wyjechaliśmy z Los Angeles, traktujesz mnie raczej ozięble. Właściwie już nawet wcześniej mnie tak traktowałaś. - Miałeś kiepski nastrój. - Właśnie dlatego, do cholery! To mnie doprowadza do szaleństwa. Mieszkamy w tym samym hotelu, ale gdy dzwonię do tewgo pokoju, kto podchodzi do telefonu? Cynthia! Szlag by to trafił! Miej trochę litości. Przynajmniej ze mną rozmawiaj. Cierpliwość Cantora najwyraźniej się wyczerpywała. Dawn uświadomiła sobie, że tym razem znalazła się w pułapce. Nie mogła się nigdzie przesiąść. Cantor nieproszony usiadł na fotelu w przejściu i musiałaby przecisnąć się obok niego. Zastanawiała się, czy nie wezwać stewardesy i poprosić o filiżankę kawy, doszła jednak do wniosku, że to tylko jeszcze bardziej by go rozwścieczyło. - Szkoda, że nie zostawisz całej tej sprawy, Myronie - powiedziała twardo. - Dla dobra nas obojga. - Nie groź mi. Westchnęła. - Nie grożę... Staram się tylko dać ci do zrozumienia, że nie będziemy mieli romansu... - Chciałaś mnie w Londynie, jestem pewien. O co właściwie chodzi? Teraz, gdy jesteś gwiazdą i cholerną lady, wydaje ci się, że jesteś dla mnie za dobra, tak? - W ogóle nie o to chodzi... - Jasna cholera! Wcale tak nie myślałaś wtedy, w moim biurze. - Myronie, na miłość boską! Zaatakowałeś mnie w łazience. Odepchnęłam cię. Zasnąłeś. - Nie pamiętam, żebym to zrobił. - Ale tak właśnie było. Czy masz pojęcie, co Shirley i twoja teściowa mówią na mój temat? Ty do tego doprowadziłeś! Kręcisz się wokół, stwarzając wrażenie, że sypiamy ze sobą, choć nie ma w tym ani odrobiny prawdy. To podłe. I powiem ci coś: jeśli nie zostawisz mnie w spokoju, gdy tylko wrócę do Los Angeles, spotkam się z Shirley i powiem jej prawdę. - Do diabła z Shirley! Poradzę sobie z nią, jeżeli tym właśnie się martwisz. - Wątpię. Ale wcale nie tym się martwię. I mów ciszej. Chyba, że chcesz, by wszyscy dowiedzieli się, o czym rozmawiamy. Cantor poczerwieniał. Nie znosił, gdy go pouczano. Ściszył jednak głos do ochrypłego szeptu i pochylił się mocniej w jej stronę. - Za każdym razem, gdy idę do łóżka z Shirley - powiedział - myślę o tobie. To mnie zabija. - Nie chcę tego wiedzieć. Ale Cantora, składającego - jego zdaniem - romantyczną deklarację, nic nie było w stanie powstrzymać. - Cholera - ciągnął. - To się dzieje nie tylko wtedy, gdy jestem z Shirley. Zawsze, kiedy się pieprzę, wyobrażam sobie, że robię to z tobą. Czy masz pojęcie, jakie to uczucie? - No cóż, nie... - To piekło. Myślę, że cię kocham. - Powiedział to takim tonem, jakby cierpiał na rzadką i nieuleczalną chorobę. Stewardesa pochyliła się nad nim. - Podchodzimy do lądowania, panie Cantor. Czy mogłabym prosić, żeby pan i pani Avalon zapięli pasy? Cantor zrobił się czerwony ze złości. - Rozmawiamy, do diabła! - wrzasnął. - Jak śmiesz nam przerywać? - Proszę tylko o zapięcie pasów. - Wynająłem ten pieprzony samolot, do cholery. Razem z załogą. Pracujesz dla mnie! Jeśli nie będę chciał, nie zapnę pasów. - Jak pan sobie życzy - powiedziała stewardesa, rzucając mu pełne niesmaku spojrzenie. Dawn zapięła pasy z głośnym trzaskiem. Zrobiła to tylko po to, by pokazać, po czyjej jest stronie. - Nie lubię być zmuszany do czegokolwiek - wyjaśnił Cantor, gdy samolot wylądował na mokrym pasie startowym, na któtym czekał na nich tłum wielbicieli - przez nikogo! - Ja także - powiedzhiała twardo. Wstał, ignorując jej słowa i ostrzeżenie stewardesy, proszącej o pozostanie na miejscach, dopóki samolot się nie zatrzyma. - Nikt nie mówi "nie" Myronowi Cantorowi - warknął. Popatrzył na tył kabiny. - Lepiej idź tam i porozmawiaj z Cynthią. Wygląda na to, że piła. Jak do diabła zdobyła alkohol! Ten cholerny pielęgniarz miał jej pilnować. Dawn znała odpowiedź na to pytanie. Szklany flakonik perfum w kosmetyczce Cynthii był pełen brandy. - Pomóż jej wysiąść - nakazał Cantor, mimo surowego spojrzenia rzucanego mu przez stewardesę, zapalając cygaro. - Jeśli jest coś, czego nie lubię, to jakiegoś cholernego skandalu. Cantor wynajął główną salę baletową w Plaza, potem wystraszył się, że nie zdoła jej zapełnić, dlatego rozesłał dwa razy więcej zaproszeń, niż początkowo planował. W wyniku tego w tłumie zaproszonych gości prawie nie można było poruszać się ani oddychać. Dawn, Beaumont i Cynthia stali obok Cantora. Przed nim mrowili się dziennikarze i fotoreporterzy. Kraus z pomocą pracowników hotelu i szefa reklamy z wytwórni starał się utrzymać gości z daleka od gwiazd. Zanim prasa opuściła salę, wybiła pierwsza w nocy. Środki uspokajające podane Cynthii przestały już działać. Dawn i Cantor widzieli ją, gdy co jakiś czas wyłaniała się z kłębiącego się przed nimi tłumu... Tańczyła z nieznajomymi, w końcu nawet z kelnerem, przytulając się do niego całym ciałem. Dawn miała wyrzuty sumienia, że przestała zajmować się przyjaciółką. - Gdzie jest ten pieprzony Beaumont? - warknął Cantor. - Mamy kłopot. - Nie przypuszczam, by Dickie potrafił go rozwiązać. - Eh, wy Anglicy! Musimy ją stąd zabrać. - Myślę, że zrobiłaby scenę. - Ona właśnie teraz robi scenę, kochanie. Praktycznie rzecz biorąc rozszarpuje tego faceta na oczach połowy Nowego Jorku. Gdzie do cholery jest jej przeklęty pielęgniarz? - To ty zdecydowałeś, że może się dzisiaj bez niego obejść. - Musiałem postradać moje pieprzone zmysły. Mam zamiar poprosić ją do tańca. Spróbuję podprowadzić Cynthię do drzwi. Czekaj tam na mnie. Zaprowadzimy ją na górę i wpakujemy do łóżka. Gdy chodziło o jego własne interesy, Cantor był człowiekiem czynu. Dwie minuty zabrało mu dopchanie się do kelnera i wręczenie mu studolarowego banknotu. Bez większych problemów zamienił się z nim miejscami. Teraz to Myron mocno przyciskał Cynthię do siebie. Przepchnął ją przez tańczący na parkiecie tłum, tak jakby była sterroryzowanym zakładnikiem. Potem, kiedy zbliżyli się do drzwi, ujął ją pod ramię. Pod drugie ramię chwyciła ją Dawn. We dwoje wlekli Cynthię przez korytarz. Jakiś człowiek w smokingu poszedł za nimi w głąb holu. - Macie problemy? - zapytał. Miał pulchną ziemistą twarz organizatora hotelowych bankietów i ciemne, smutne oczy człowieka, który widział już wszystko, i któremu żadna z poznanych rzeczy nie przypadła do gustu. Cantor wcisnął mu następną studolarówkę. - Chcemy nie robiąc zamieszania zabrać tę damę do jej pokoju na górze - powiedział. - Nie czuje się zbyt dobrze. Mężczyzna skinął głową. - Idźcie za mną - odparł. Poprowadził ich wzdłuż korytarza, pchnął drzwi wyjścia awaryjnego i zadzwonił po windziarza. Dał mu dziesiątkę, kiwnięciem głowy dając Cantorowi do zrozumienia, że to należy do niego. - Które piętro? - Dwudzieste - odparł Cantor. - Trzymaj swoje pieprzone łapy z daleka ode mnie - powiedziała Cynthia. - Tego rodzaju rzeczy zdarzają się w hotelach bez przerwy - stwierdził filozoficznie mężczyzna. - Pierdol się - wybełkotała Cynthia. Winda zatrzymała się nagle i okratowane drzwi otworzyły się z trzaskiem. - Jesteśmy na miejscu - powiedział mężczyzna. Zerknął na ubranego w drelichowy fartuch windziarza i dodał: - Dziękuję, Harry. Poszedł za Cantorem korytarzem do apartamentu Beaumontów. Zaczął nerwowo grzebać w kieszeni. - Do diabła - powiedział. Nie mam klucza do tych drzwi. - Możemy przejść przez mój pokój - stwierdziła Dawn. Otworzyła swoje drzwi. Cyntzia i podtrzymujący ją dwaj mężczyźni kroczyli za nią. Dawn przekręciła klucz w drzwiach łączących jej pokój z apartamentem Beaumontów. Cynthia potykając się weszła do środka i stanęła jak wryta. Wydawało się, że wrosła w ziemię. Potem zaczęła krzyczeć. Na łóżku, oświetlonym stojącymi na nocnych stolikach lampkami do czytania, leżał na brzuchu Richard Beaumont. Nie miał na sobie nic poza czarnymi jedwabnymi skarpetkami i wieczorową koszulą. Na nim, z twarzą ściągniętą rozkoszą lub bólem podrygiwał pielęgniarz Cynthii. Krzyk urwał się i zapadła upiorna cisza. - O Jezu! - wyszeptał Cantor. - Będę rzygać - powiedziała cicho Cynthia. Dawn zaprowadziła ją do łazienki, po czym wróciła do pokoju, gdzie Cantor i organizator bankietów stali pogrążeni w rozmowie. - Mamy kłopot - powiedział Cantor. - Też bym tak to określił. - Mężczyzna udawał, że ich nie widzi. - Ile ten problem kosztuje? - Trudno powiedzieć. Cantor wyciągnął z kieszeni zwitek banknotów. Odliczył pięćset dolarów i podał je mężczyźnie. Ten nawet nie drgnął, jakby wcale nie zauważył tego gestu. - No więc ile, na litość boską? - zapytał Cantor. - A ile pan tu ma? - Nie bądź, do diabła, taki zachłanny. Mogę cię uciszyć. - A ja mogę pójść do Woltera Winchella i opowiedzieć mu o tym, co tu widziałem. - Nigdy tego nie wydrukuje. Nie mógłby. - Może tak, a może nie. Mógłby o tym napomknąć. Cantor westchnął. Wcisnął mężczyźnie do ręki zwitek banknotów, nawet ich nie licząc. Dawn wróciła do drzwi łazienki i nacisnęła klamkę. Były zamknięte na klucz. Zawołała Cynthię, ale po drugiej stronie drzwi panowała absolutna cisza. Zaczęła walić w drzwi. Słysząc hałas Cantor i organizator hotelowych przyjęć podeszli do niej. - Zamknęła się w środku - powiedziała. Cantor zapukał kilka razy w drzwi. - Otwórz te pieprzone drzwi, kochanie - krzyknął. Nie przyniosło to żadnego efektu, wobec czego pochylił się i przykładając usta do dziurki od klucza nie znoszącym sprzeciwu tonem wyszeptał: - Proszę, otwórz je dzieciaku. Jesteśmy tutaj, by ci pomóc. Nie było odpowiedzi. - Nic z tego! - powiedział, prostując się. - Mogę iść po zapasowy klucz - zaoferował się organizator przyjęć. Cantor skinął głową. Nagle dobiegło ich wycie policyjnych syren. Ziemista twarz szefa produkcji Empire zrobiła się w jednej chwili zupełnie biała. Zastukał w drzwi, potem odsunął się do tyłu i z rozmachem naparł na nie ramieniem. Syknął z bólu. Mamrocząc coś, co mogło być jego własną modlitwą, wyjął z kieszeni złoty pilniczek do paznokci i ze zręcznością człowieka, który robi to nie po raz pierwszy, wyłamał zamek. Drzwi stanęły otworem. Pchnął je i wszedł do środka. Za nim wsunęła się Dawn. Wyłożona białym marmurem łazienka była pusta. Przez ułamek sekundy myślała, że muszą się tu znajdować jeszcze jedne drzwi. Modliła się, żeby były. Ale nie było żadnych innych drzwi. Wiatr poruszał przezroczystą firanką wiszącą w szeroko otwartym oknie. Na parapecie leżał bladoniebieski, atłasowy, wieczorowy pantofelek Cynthii. - On chce się z tobą natychmiast widzieć - powiedział Kraus. Jego oczy były tak jasne, że białka wyglądały na ciemniejsze od źrenic. Pod oczami miał głębokie sińce. Dawn pomyślała, że sama pewnie nie wygląda o wiele lepiej. Jedyną rzeczą, jakiej nie zabrała ze sobą z Nowego Jorku, była czarna sukienka czy kostium. Zaczęła więc dzień od wyprawy do Mainbachera, gdzie pośpiesznie wybierała dla siebie ubrania odpowiednie na czas żałoby. Rozsądną rzeczą okazało się także pójście za radą Mainbachera i kupienie czarnego kapelusza z woalką. Wszędzie pełno było reporterów, a musiała wejść do budynku Empire Pictures na Piątej Alei głównym wejściem i wjechać do znajdującego się na piętnastym piętrze nowojorskiego biura Cantora. - Gorszych wiadomości już nie możemy dostać. - Można by tak myśleć. Ale sądząc z tonu głosu Myrona, takie jednak istnieją. - Gdzie jest Dickie? - Przynajmniej o to już zadbano, dzięki Bogu! Odleciał dziś rano do Anglii, samolotem linii Pan American. Ma zamiar wstąpić do Królewskich Sił Powietrznych. W ten sposób bezpiecznie zniknie z oczu. Kraus zdjął okulary i potarł oczy. - Lepiej żebyś już tam weszła. - Usiądź - poprosił Cantor. Drżały mu kąciki ust. Kilka skaleczonych miejsc na twarzy świadczyło o tym, że pozacinał się przy goleniu. Wyglądał na człowieka, znajdującego się na granicy nerwowego załamania. - Czy to wszystko wygląda aż tak źle? - zapytała, starając się być uprzejma. - Nie tak źle, jak może zacząć wyglądać w najbliższej przyszłości. - Cynthia nie żyje. Nie mogę myśleć o niczym innym. - To lepiej zacznij myśleć, i to szybko. Krążą plotki, że powodem, dla którego rzuciła się przez okno, było przyłapanie Beaumonta w łóżku z tobą. Dawn podniosła woalkę i popatrzyła na niego ze zdumieniem. - To śmieszne - powiedziała. Wzruszył ramionami. - Ludzie nie wiedzą, że Dickie jest pedałem. Do diabła, przecież nawet Cynthia tego nie wiedziała. Jeśli rozejdą się plotki, narobi to jeszcze więcej zamieszania. Po namyśle doszła do wniosku, że Cantor ma rację. Wszyscy wiedzieli o samobójczych skłonnościach Cynthii. Widok męża w łóżku z jej najlepszą przyjaciółką mógł wystarczyć, by spróbowała się zabić. Dla kogoś, kto nie znał prawdy, wszystko układało się w jedną całość. - Kto rozpuszcza te plotki? - zapytała cicho. Przyszło jej na myśl, że może to robić sam Cantor. Z jego punktu widzenia, wszystko było lepsze od homoseksualnego skandalu, w który wplątani byliby jego główni aktorzy. Złamał trzymany w ręku ołówek. - Nie jestem pewien... - Daj spokój Myron. Wiesz. Przecież to widać. Czy wymyślili to twoi ludzie? - Nie.. Wyglądał dostatecznie okropnie, by wierzyć mu, że mówi prawdę. - A co stało się z tym pielęgniarzem? - zapytała, przyglądając mu się z bliska. Cantor westchnął. - Dałem mu kilka tysięcy dolarów i kazałem zniknąć. Sądzę, że to zrobił. - Rozumiem. Pozwól mi zgadnąć. Ten facet z hotelu także zniknął? - Myślę, że to najmądrzejsza rzecz, jaką mógł zrobić. - A Dickie jest gdzieś w Anglii. A zatem jest tylko moje słowo przeciwko... No właśnie przeciwko komu, Myronie? Cantor wstał i podszedł do okna. - Jezu - powiedział, - Co za pomysł. Czy sądzisz, że wiedziała, co się stało, kiedy leciała w dół? - W ogóle nie chcę o tym myśleć. Zadałam ci pytanie. - W porządku. Plotki wyszły od Shirley. Rozmawiała z Lonellą i teraz wie o tym całe Hollywood. Jutro będzie wiedział cały kraj. - To tylko plotki. Zaprzeczę im. - Jasne. Im bardziej będziesz zaprzeczać, tym ludzie będą mieli większą pewność, że to prawda. Odwrócił się od okna i z rękoma w kieszeni, stanął naprzeciw niej. - Posłuchaj - powiedział. - Coś za coś, o ile rozumiesz, co mam na myśli. Każę Shirley się zamknąć. Mogę nawet sprawić, by odwołała te wszystkie plotki. Poradzę sobie z nią - a jeśli nie ja, to z pewnością poradzi sobie jej ojciec. Zrobię to dla ciebie - ale wyłącznie wtedy, gdy okażesz mi trochę zrozumienia. Zapalił cygaro, przypatrując się jej uważnie przez kłęby dymu. Potrząsnąła głową. Gotowa była zrobić dla swej kariery wiele rzeczy, ale sypianie z Myronem do nich nie należało. Uznała jednak, że w tej chwili lepiej dać mu wymijającą odpowiedź. - To nie jest odpowiedni moment, do rozmów na ten temat - odparła. - Biedna Cynthia jeszcze nawet nie ostygła w grobie. - Ona nie jest w żadnym przeklętym grobie. Wcióż leży u Franka E. Campbella. Cantor podszedł bliżej i stanął w rozkroku naprzeciwko niej. Wyglądał jak bokser na ringu. Przez sekundę myślała, że chce ją uderzyć. Zerwała się z miejsca, ale on tylko skierował w jej stronę koniec cygara. - Mogę ci pomóc - powiedział. - Ale mając mnie przeciwko sobie przepadniesz. Pomyśl o tym. Nie rób mi tego, dziecino. - Już ci to raz wcześniej mówiłam - nie lubię gróźb. - Wybrałaś niewłaściwego faceta do bawienia się w kotka i myszkę, moja mała. Mogę sprawić, że nigdy więcej nie będziesz pracować w Hollywood. - Odpieprz się - odparła. - Takie groźby możesz zachować dla statystek. W moim kontrakcie nie ma klauzuli, która mówiłaby, że muszę z tobą sypiać. - Podaj mi chociaż jeden przekonywający powód, dla którego nie chcesz tego robić - krzyknął w odpowiedzi. - Ponieważ jesteś obrzydliwym, zarozumiałym, aroganckim gnojkiem - to jeden powód. Poza tym dlatego, że - jeśli już mówimy o łóżku - prawdopodobnie więcej potrafisz o nim gadać, niż w nim robić. Odłożył cygaro do popielniczki i złapał Dawn za nadgarstek. Miał rozbiegane z wściekłości oczy. Wyglądał jak człowiek, który właśnie oberwał czymś ciężkim po głowie. Albo jak ktoś, kto założywszy się, wypił duszkiem butelkę likieru. Jego uścisk był silniejszy niż przypuszczała. Próbowała się z niego uwolnić, ale nie dała rady. Trzymając ją mocno, zbliżył twarz do jej policzka. Wiedziała, że jeszcze chwila, a przeskoczy ostatnią granicę i spróbuje ją zgwałcić. O dziwo, nie czuła strachu. Rok, dwa lata temu pewnie bałaby się potwornie. Teraz już nie. Chwyciła za leżące w popielniczce cygaro Cantora i z całej siły przycisnęła żarzący się koniec do jego krocza. W pierwszej chwili nie było żadnego efektu. Cantor był tak zajęty podejmowaniem decyzji, czy ma ją uderzyć, czy pocałować, że minęło kilka sekund, zanim poczuł smród palącego się ubrania. Nawet wtedy, chociaż go to zdziwiło, nie zareagował. Dopiero gdy cygaro wypaliło dziurę w ubraniu i dotarło do jego ciała, parząc go boleśnie, wydał z siebie mrożący krew w żyłach wrzask. Odskoczył do tyłu, uwolnił ją ze swego uścisku i chwycił się za krocze. Krzyknął ponownie, oparzywszy sobie rękę. Dawn spokojnie przyglądała się tej scenie. Miała nadzieję, że intymne miejsce ciała Cantora - cokolwiek było ono warte - nie zostało poważnie uszkodzone. Sądząc z przeraźliwie piskliwego wrzasku, dla samego Cantora miejsce to miało wyjątkowo dużą wartość. Usiłował coś powiedzieć, ale trudno było zrozumieć cokolwiek z jego jęków i głośnych, wymyślnych przekleństw, które wykrzykiwał przez cały czas. Zaczęła się mu przysłuchiwać uważnie i w końcu wyłowiła słowo "Ratunku!" Usłużnie zdjęła nakrętkę z pozłacanego termosu i wylała pełną szklankę wody na jego krocze. Wrzasnął jeszcze raz, po czym opadł na krzesło za swoim biurkiem. Na jego twarzy przerażenie ustąpiło miejsca upokorzeniu. Dawn wzięła swoją torebkę i ruszyła do drzwi. - Prześlę ci czek, żebyś kupił sobie nową parę spodni. Czy sto dolarów wystarczy? Siedzący za biurkiem Cantor nagle zdał sobie sprawę, że jest bliski zniszczenia krzesła obitego jasnokremowym zamszem ze świńskiej skóry. Poderwał się z miejsca. Krocze zasłonił dłonią, niczym listkiem figowym. Drżały mu ręce. - Pierdol się. Możesz pocałować Hollywood na do widzenia. Masz w kontrakcie klauzulę o moralnym zachowaniu się, mała. Plotki w zupełności wystarczą mi jako powód, żeby cię zwolnić. - Nie dbam o to. Empire nie jest jedyną wytwórnią w tym mieście. - Nie bądź taka cholernie pewna siebie. Nie masz już przy sobie K~oniga, żeby cię ochraniał. Możesz mi wierzyć, że jeśli się postaram, żadne studio nie będzie chciało mieć z tobą nic wspólnego. Uznała, że im szybciej wróci do Los Angeles, by porozmawiać z Diamondem, tym lepiej. W końcu wciąż miała jednego asa w rękawie. Wyszła, nie zadając sobie trudu, by się obejrzeć. - Spójrz na to z jaśniejszej strony - powiedział jej przez telefon Diamond. - Nawet Falty'emu Abruchlemu udało się wrócić - zamilkł na chwilę, po czym chrząknął: - Pod innym nazwiskiem, oczywiście - dodał ostrożnie. Jeśli była jakaś jaśniejsza strona, Dawn nie potrafiła jej w żaden sposób dostrzec. Większość ludzi w Hollywood lekceważyło Cynthię za jej życia. Teraz, kiedy umarła, traktowano ją jak męczennicę. Historia jej tragicznej śmierci zaczęła nagle żyć własnym życiem. Ludzie upiększali ją sobie szczegółami, zapewniali, że znają kogoś kto "tam był", zaklinali się, że od miesięcy już widzieli, iż Dawn i Dickie Beaumont mają romans... Postanowiła nie poddawać się bez walki. Jej akcje znajdowały się w rękach Aarona Diamonda. Nadszedł czas, by zrobić z nich użytek. Gdy tylko znalazła się w Los Angeles, nakazała adwokatowi odszukanie pielęgniarza Cynthii. Jeśli wziął łapówkę za to, by zniknąć, prawie na pewno da się przekupić, żeby powiedzieć prawdę - lub choćby tylko jej część. - To jest warte wysiłku - zgodził się Diamond, ale w ciągu trzech następnych dni nie miał jej na ten temat nic do powiedzenia. Wokół jej domu kręcili się reporterzy. Nie mogła wyjść na zewnątrz, by nie dosięgły jej błyski fleszy i nie otoczył jej zadający pytania tłum. Jednak nie prasa, a wielbiciele okazali się najgorsi. Tak jak przypuszczał Diamond, zwrócili się teraz przeciwko niej. Całymi dniami mała ich grupa stała przed jej domem, wpatrując się w białe ściany. Wyglądali jak chór występujący w greckiej tragedii. Czekali cierpliwie, by spojrzeć jej w twarz. Po drugiej stronie ulicy całymi godzinami jakiś człowiek trzymał transparent, który głosił: "Ukorz się, zapłatą za grzechy jest śmierć". Dawn miała dotąd w Los Angeles nieco swobody - teraz jej własny dom stał się pułapką. Nawet kilku przyjaciół "z branży", jakich miała, wolało się teraz trzymać od niej z daleka. Wewnątrz domu panowały ciemności. Starannie zaciągnięto zasłony. Ludzie spacerujący po plaży, zatrzymywali się, aby się pogapić. Niektórzy z nich przynosili ze sobą nawet lornetki. Dawn ze złością patrzyła na nich zza firanek. To już nie byli natrętni wielbiciele, ale mieszkańcy Malibu, podobnie jak ona, pracujący w branży filmowej. Próbowali naruszyć jej prywatność, tak samo jak mężczyzna na szosie z odręcznie wymalowanym transparentem, albo dziennikarze czekający na nią przy bramie. W środku trzeciej nocy zadzwonił telefon. Niechętnie podniosła słuchawkę. Jak większość gwiazd miała zastrzeżony numer telefonu. Ale dla ludzi, którzy chcieli taki numer zdobyć, nie było to niemożliwe. Figurował on przecież w książkach adresowych leżących na biurkach zbyt wielu sekretarek wytwórni, by był zupełnie nieosiągalny. Ostrożnie podniosła słuchawkę. Ulżyło jej, gdy usłyszała ochrypły głos Diamonda. - Znalazłem go, dziecino - powiedział. - Jest w moim biurze. Wyślę po ciebie samochód. - Czy powie prawdę? - Być może. Powie, że nie byłaś w łóżku z Beaumontem. Nie powie, że on w nim był. Trudno mieć o to do niego pretensję. - To początek. - Będzie to kosztować dziesięć tysięcy dolarów. Nic nie wytargujemy. - Zapłać. - Już to zrobiłem. Połowę teraz, połowę po tym, jak publicznie dla nas wystąpi. - Już jadę do ciebie. - Hej! Nie rób tego. Wyślę samochód, który zaparkuje kilka domów dalej. Zejdź na dół, na plażę. Kierowca będzie tam czekał. Nikt się nawet nie dowie, że wyszłaś z domu... Poczuła nagłą, nieprzepartą potrzebę wolności, uwolnienia się z krępujących ją więzów. Miała dość losu więźnia we własnym domu. - Daj spokój, Aaron. Będę u ciebie za pół godziny. Zawiązała chustkę na swoich długich włosach, założyła ciemne okulary i zeszła do garażu. Tak cicho, jak tylko mogła, otworzyła drzwi i zerknęła na tonącą w półmroku aleję. W oddali dostrzegła kilka ogników papierosów. Dziennikarze wciąż czekali. Ale teraz, bez wątpienia zostało tam tylko kilku cierpliwych, drugorzędnych reporterów. Nie zapaliła świateł w garażu. Coraz bardziej podniecona, wsiadła do wielkiego białego kabrioletu i uruchomiła zapłon. Wszystko, co musiała teraz zrobić, to oczyścić swoje nazwisko i wykorzystać swoje akcje. Nie mogła się doczekać widoku twarzy Cantora, kiedy powie mu, że odtąd pracuje dla niej. Teraz miała w swoim ręku wszystkie karty. Silnik pracował cicho. Ten samochód wart był pieniędzy, które David K~onig tak niechętnie za niego zapłacił. Nawet, gdy wrzuciła bieg, hałas nie stał się głośniejszy od szeptu. Ginął zupełnie w monotonnym szumie przybrzeżnych fal. Nie zapaliła świateł. Jeśli dziennikarze staną jej na drodze, przejedzie przez nich, podobnie jak wiele lat temu w Kalkucie Morgan przedarł się przez tłum demonstrantów. Wzięła głęboki oddech, zagryzła wargi i nacisnęła pedał gazu. Poczuła jak wielki samochód toczy się wąską aleją, niemal dotykając murów. Usłyszała krzyki. Rozbłysły flesze. Zobaczyła człowieka rzucającego w panice papierosa, jednym susem skaczącego na pręty ogrodzenia i pośpiesznie gramolącego się na jego szczyt. Ze strachu jego twarz stała się biała jak prześcieradło. Wydostała się z alei. Przyśpieszyła, bo reporterzy znowu próbowali zagrodzić jej drogę. Wzięła zakręt i ruszyła prosto przed siebie. Po chwili znalazła się na pustej autostradzie. Usłyszała czyjś śmiech i uświadomiła sobie, że to ona się śmieje. Drżały jej ręce, mimo to jechała z prędkością stu kilometrów na godzinę. Nagle wydało jej się, że znowu jest wolna. Pierwszy raz od trzech dni, poczuła, że wrócił jej optymizm. Mogła ukręcić plotkom łeb. Mogła zmierzyć się z Marty Bravermanem, ujawniając swoje udziały. Nic nie było w stanie jej pokonać. W wieczornym powietrzu czuła woń oleandrów. Zostawiła za sobą słony zapach morza i wjechała na przedmieście Santa Monica. Jadący za nią samochód zbliżał się szybko. Kiedy się z nią zrównał, wychylił się z niego człowiek z aparatem fotograficznym. Na chwilę oślepił ją blask flesza. Przyśpieszyła. Teraz dostrzegła za sobą jeszcze jeden samochód. Spojrzała w lusterko. Ciągnął za nią długi sznur samochodów, co najmniej kilkanaście. Prasa nie dawała za wygraną. Dawn nie czuła się zbyt pewnie za kierownicą, ale złość uczyniła ją lekkomyślną. Nie zwalniając, ostro skręciła w prawo, w ciemną uliczkę w dzielnicy willowej. Obróciła kierownicę w lewo, potem jeszcze raz w lewo, a następnie dociskając gaz do deski gwałtownie skręciła w prawo w ulicę Sunset. Nikt za nią nie jechał. Po chwili zobaczyła jednak przednie światła, skręcającego w tę samą ulicę samochodu. Domyśliła się, że jednemu z dziennikarzy udało się ją dogonić. Zobaczyła przed sobą kolejny zakręt i ponownie nacisnęła do oporu pedał gazu. Była zdecydowana uwolnić się od swego ostatniego prześladowcy. Prześlizgnęła się boczną uliczką i zerknęła w lusterko. Potem znów przed siebie i dostrzegła stary osobowy samochód jadący powoli środkiem jezdni. Biała linia rozdzielająca pasy ruchu biegła między jego kołami. W światłach reflektorów dostrzegła zdumioną twarz starej damy w okularach. Miała utlenione na biało włosy i szeroko otwarte ze strachu oczy. Nim jednak zdążyła otworzyć usta, by krzyknąć z przerażenia, Dawn skręciła cadilakiem w bok i minęła samochód zaledwie o kilka centymetrów. Otrzeźwiło ją to, strach usunął podekscytowanie. Do diabła z prasą! Będzie jechać z szybkością pięćdziesięciu kilometrów na godzinę, postanowiła. Ale kiedy nacisnęła hamulec, samochód szarpnął ostro i wjechał na chodnik. Zupełnie straciła nad nim panowanie. Ściskała kierownicę jakby walczyła na śmierć i życie. Nie miało to już jednak nic wspólnego z kierowaniem samochodem. Zobaczyła starannie wypielęgnowany trawnik, dziecięcy rowerek, pomalowany na czerwono hydrant, oświetlony białym światłem reflektorów. Samochód obracał się teraz prawie jak w zwolnionym tempie. Ujrzała przed sobą palmę, która zupełnie nagle wyrosła na jej drodze, jak na rysunkowym filmie Disneya. Zanim jednak zdała sobie sprawę, że zaraz w nią uderzy (a może to palma uderzy w nią?) usłyszała hałas, jakby ktoś potłukł tysiące talerzy i poczuła na twarzy ukłucia, jakby spadł na nią deszcz. Usłyszała czyjś jęk i ostry metaliczny zgrzyt. Jakaś chromowana część oderwała się od samochodu i potoczyła po betonowym chodniku. Uświadomiła sobie, że ma mokrą twarz i zastanawiała się, dlaczego nie zauważyła, że pada. Czy dlatego właśnie samochód wpadł w poślizg? Deszcz był ciepły - nawet gorący. W tym wszystkim tkwiła jakaś tajemnica, lecz myślenie zmęczyło ją. Zasnęła. Słyszała we śnie ludzi rozmawiających ściszonym szeptem i czuła igłę wbijającą się w jej ramię. Jej uszu dobiegły także odgłos dzwonka, wycie syreny. Na chwilę wszystko ucichło, a potem rozległo się ze zdwojoną siłą. Śniło jej się, że jest w błyszczącym białym pokoju, a dookoła jej głowy znajduje się rząd bardzo silnych świateł. Czy to jakieś nowe filmowe reflektory? Zobaczyła białe suknie o dziwacznych kształtach, poruszające się jak we mgle. Potem dobiegł ją twardy głos odliczający od dziesięciu. Dlaczego liczą do tyłu, zastanawiała się. Usłyszała chrapliwy rytmiczny odgłos czyjegoś głębokiego oddechu. Poczuła na twarzy coś zimnego i wilgotnego. Zdawało jej się, że słyszy, jak ktoś mówi: "Ale jatka". Nieznajomy, upiorny głos docierał do niej z bardzo daleka, jakby spod wody. Czyżby to właściciel tego trawnika, który zniszczyłam? Próbowała przeprosić, ale nie mogła wykrztusić ani słowa. Słyszała, jak ktoś powtarza w kółko "przepraszam", "przepraszam", "przepraszam". Głos wypowiadający to słowo był tak cichy i słaby, że zupełnie nie mogła go rozpoznać. `ty Księga IV (c.d.) Księżna (c.d.) 18. W klinice doktora Echeverria nie było luster. Pacjenci mogli oglądać swoje twarze tylko za jego zgodą, nie wcześniej. Przed przystąpieniem do leczenia, robił im zdjęcia, żeby w dniu płacenia rachunku mogli sobie przypomnieć, jak kiedyś wyglądali. Gdy doktor Echeverria uznał, że nadszedł właściwy moment, urządzał małą ceremonię w swoim biurze. Zdejmował ciężką kotarę z zakrytego zwykle lustra i pokazywał pacjentowi stworzoną przez siebie twarz - tak, jakby prezentował mu drogocenne dzieło sztuki. Dawn dojechała do kliniki w Cuernavaca rollsem doktora. Zaprowadzono ją prosto do biura. Siedzący za ciężkim, antycznym biurkiem mężczyzna, przywitał ją uprzejmym skinieniem głowy. Miał nieregularne rysy - nos przypominający ostry kawałek marmuru, potężną brodę i ciężkie zmysłowe wargi. Ciemne, smutne, uduchowione oczy zdawały się wchłaniać wszelkie cierpienia jego pacjentów. Z masywną głową i barkami zapaśnika czy ciężarowca kontrastowały niepokojąco długie, delikatne dłonie, dłonie skrzypka albo pianisty, ze smukłymi, pełnymi wdzięku palcami i krótkimi paznokciami chirurga. Od pierwszej chwili wiedziała, że jest z nich dumny, emanowało to z każdego jego gestu. Od czasu do czasu spoglądał na nie z zachwytem, jak gdyby należały do kogoś innego. Dopiero gdy wstał, uświadomiła sobie coś, co powinna zauważyć wchodząc do tego pokoju - Echeverria był karłem. Lwią głowę i olbrzymi tors utrzymywały wątłe nogi dziecka, przywodząc nieodparcie na myśl porzuconą przez rzeźbiarza figurę herosa. W jej oczach musiało pojawić się zaskoczenie, bo Echeverria uśmiechnął się szeroko - miał cudowne, mocne, białe, równe zęby - i lekko wzruszył ramionami. - Gdy zająłem się chirurgią plastyczną - powiedział - spotkałem się z ostrą krytyką. Chirurgia miała służyć ratowaniu życia, a nie trywialnemu uszczęśliwianiu i upiększaniu ludzi. Jeden z kolegów powiedział: "zmienianie dzieła natury z błahych powodów nie jest zadaniem medycyny". Echeverria roześmiał się głośno. Miał niski, głęboki głos, jego śmiech przypominał grzmot fal roztrzaskujących się o skały. - Któż lepiej ode mnie wie, że dzieła natury nie zawsze są doskonałe? Czasami trzeba jej pomagać. Za to z pewnością możemy poprawiać owoce działalności człowieka. Kiedy miała pani... wypadek? - Przed miesiącem. Gdy obudziła się z niespokojnego snu, przy łóżku siedział Aaron Diamond i gładził jej ręce. Nie czuła bólu, tylko mdlący, kwaśny smak środków znieczulających. Nagle przeszył ją paraliżujący strach - uświadomiła sobie, że jej twarz spowijają bandaże. Aaron ściskał jej dłonie i przysięgał, że wszystko będzie dobrze, ale to jego oczy mówiły prawdę. Unikał jej wzroku. Dwa dni później, podczas zmiany bandaży, zmusiła pielęgniarkę do przyniesienia lusterka. Przez sekundę wpatrywała się w zupełnie obcą upiorną twarz; szok i żal odebrały jej mowę. Twarz przecinały świeże blizny, oczy ginęły w fioletowych sińcach, opuchnięte wargi były prawie czarne. Odwróciła wzrok i od tego dnia nie spojrzała już więcej w lustro. Echeverria włączył baterię bardzo mocnych lamp i skierował je prosto na nią; przyniósł sobie taboret, uważnie ustawił wysokość i usiadł przed nią - tak blisko, jakby byli kochankami. Delikatnie zdjął jej woalkę, przeciął bandaże i pozwolił im opaść na podłogę. Przez pełną minutę po prostu na nią patrzył, a potem położył palce na jej policzkach, tak lekko, że właściwie nic nie poczuła. - Czy codziennie zmieniano bandaże? - zapytał. Przytaknęła. Pielęgniarka odwijała je codziennie, przemywała twarz jakimś słonym płynem i znów bandażowała. Dawn zamykała oczy, nie chciała na nią patrzeć. Nie chciała widzieć litości malującej się na twarzy pielęgniarki. Nie przyjmowała żadnych gości, z wyjątkiem Diamonda. Nie słuchała wiadomości. Prasa nie otrzymała żadnego oświadczenia - tylko najbliżsi wiedzieli o uszkodzeniu jej twarzy. Znalazła schronienie w domu Diamonda w Palm Beach, kryła się w mroku jak zranione zwierzę, zastanawiając się, czy jeszcze kiedyś pojawi się gdzieś publicznie. Uśmiech Echeverrii był pełen otuchy. - Czytała pani gazety? - zapytał. Zaprzeczyła. Chciała znać jego opinię o swojej twarzy. - Co za sensacja. "Tajemnicze zniknięcie gwiazdy". Szuka pani połowa dziennikarzy, a druga połowa wymyśla różne historyjki na temat pani zniknięcia... Miała pani wiele szczęścia. Głową wybiła pani szybę... Tak, to nie była wizyta w salonie piękności. - Wiem. Widziałam. - Ach. Patrzyła pani. Cóż, to nieuniknione, ciekawość jest naszą naturą. Nawet, jeśli nie chcemy wiedzieć, nie potrafimy nie spojrzeć. I co pani zobaczyła? Nie odpowiedziała. Zobaczyła koniec wszystkiego, co było dla niej ważne. - Zobaczyła pani coś obrzydliwego tam, gdzie przedtem było coś niezwykle pięknego. - Echeverria sam sobie odpowiedział na to pytanie. - Cóż, proces leczenia nie wygląda zbyt ładnie. Co powiedzieli lekarze z Los Angeles? - Że mam szczęście, bo przeżyłam. - To prawda. Lekarze zawsze tak mówią. Co jeszcze? - Że na zawsze zostaną mi blizny. Przypomniała sobie wielkiego, bezceremonialnego, ale serdecznego chirurga, niedzielnego żeglarza czy miłośnika golfa: "Mimo to nadal będzie pani piękną kobietą, więc proszę się nie martwić - powiedział. - Może mieć pani kłopoty ze zbliżeniami, ale, do diabła, od czego jest makijaż". Zapytała go o chirurgię plastyczną - w odpowiedzi wzruszył ramionami. "Niech pani żyje z bliznami", poradził, "przyzwyczai się pani do nich. Do diabła, nikt nie jest doskonały. Większość tych facetów to szarlatani". - Blizny, na zawsze! - zachichotał Echeverria. - Trochę nietaktowne, ale, poniekąd, prawdziwe. Nie możemy usunąć blizn ze skóry. Ale możemy je zmniejszyć, uczynić niewidzialnymi. Pani będzie wiedziała, że tam są. Bóg będzie wiedział i nikt inny, z wyjątkiem mnie. Pozszywali panią zupełnie znośnie. To dobrze. Gdyby była pani mężczyzną, powiedziałbym: "proszę iść do domu i dać temu spokój". Blizny będą delikatne, prawie niewidoczne. No, może w ostrym świetle... Nie ma sprawy, jak mawiają Amerykanie. - Chcę wyglądać dokładnie tak, jak przedtem. - Spodziewa się pani cudu? Cóż, właśnie tym się tutaj zajmujemy. Jednak muszę panią ostrzec, leczenie będzie długie i bolesne. Jest w nim również ryzyko. Może pani jeszcze żałować, że zapragnęła pani doskonałości. - Nie - powiedziała Dawn. - Właśnie po to tu przyjechałam. - A więc dobrze. Powinienem jeszcze dodać, że będzie to sporo kosztować. I nie ma żadnej gwarancji. - Nie dbam o cenę. - Nie chciałbym, żeby myślała pani o tym tylko w kategoriach mojej chciwości. Kto wie, ile warte są moje usługi? To może ocenić tylko pacjent. Zapewniamy tu otoczenie, w którym nasi pacjenci mogą się czuć jak w domu. Będzie pani miała kilka pokoi z widokiem na cudowny ogród, służącą, która właśnie rozpakowuje pani walizki, i własny taras. Dzięki temu, jeśli pani nie chce, nie musi się pani widywać z innymi pacjentami. Jest tu świetny kucharz, fryzjer, manicurzystka i kosmetyczka. Mamy saunę, basen z podgrzewaną wodą, korty tenisowe, salę gimnastyczną i dietetyka - aczkolwiek, wydaje mi się, że nie potrzebuje pani jego usług. Wszystko to kosztuje. Przykro mi, ale nic nie potrafimy poradzić na sieć telefoniczną - jest wojna i często się psuje. Meksyk. - Z telefonu będę korzystać bardzo rzadko. Tylko mój adwokat wie, że tu jestem. Skinął głową i zajrzał w swoje papiery. - Pod nazwiskiem... - Panna Kelley. - Zapewniam panią, że nasz personel jest bardzo dyskretny. Dobrze opłacany. - Echeverria usiadł wygodnie i znowu przyglądał się jej twarzy, tym razem z większej odległości. Wyjął z kieszeni długą, cienką igłę, zanurzył ją w słoju ze spirytusem i zaczął delikatnie nakłuwać powierzchnię blizn. - Czuje to pani? - Tak. - Dobrze! Tkanka jest jeszcze żywa. - Wyłączył światło. - Skóra! - wykrzyknął z entuzjazmem - to jeden z cudów natury. Może największy. Cieńsza niż najlepszy papier, elastyczna, niewiarygodnie mocna, gładka. Sama się leczy i ma nawet własną pamięć! Najtrudniej pracuje się ze skórą Anglosasów, szczególnie jasnych blondynów. Ich skóra jest wątła, niemal krucha. Nie chce się goić, szczególnie u tych, którzy często się opalali. Skóra ludzi z tropików i basenu Morza Śródziemnego jest znacznie mocniejsza i bardziej elastyczna, łatwiej poddaje się leczeniu. Czy pani jest Angielką? - Byłam. Teraz jestem Amerykanką. - Chodzi mi o to, czy urodziła się pani w Anglii. Słowa i paszporty nie mają wpływu na skórę. - Tak. Echeverria pogroził jej palcem jak nauczyciel. - Proszę posłuchać - powiedział. - Oboje nie mamy czasu na bzdury. Ja muszę wiedzieć, z czym mam pracować. To nie jest angielska skóra. Kolor, grubość, elastyczność, nieznaczna oleistość... To cudowna skóra, ma pani dużo szczęścia, ale pani rodzice nie byli Anglikami. - Mój ojciec był Anglikiem. Właściwie Irlandczykiem. - A matka? Zapadła cisza. Dawn doszła po chwili do wniosku, że nie może mu skłamać. Jego oczy domagały się prawdy. - Pół_hinduską - wyszeptała. - Urodziłam się w Kalkucie. - Ach! - powiedział triumfalnie. - Powinienem się domyślić. Kolorem przypomina nieco skórę niektórych Metysów, ale jest delikatniejsza, znacznie delikatniejsza. Nie ma się czego wstydzić. W Brazylii ludzie są dumni ze swojej mieszanej krwi. A pani, jak widzę, jest zakłopotana. - W Indiach to nie był powód do dumy. W Anglii też nie. Ani, tym bardziej, w Stanach Zjednoczonych. - Anglosaskie szaleństwo! Tylko mieszanka pewnych ras tworzy dobrą skórę, dokładnie tak, jak najlepsze wina robi się łącząc różne gatunki winogron. Anglosaska skóra rozwijała się w klimacie pozbawionym słońca. W Irlandii, w której ciągle pada, spotyka się młode kobiety z najpiękniejszą skórą przypominającą perły i mleko. Gdy przenoszą się one do miejsc o ciepłym klimacie, powiedzmy do Kalifornii, albo do Meksyku, kładą się na słońcu i opalają się, ich skóra robi się sucha, spękana i brązowa. Droga pani, biała skóra jest wybrykiem natury, genetyczną mutacją powstałą w złym klimacie. Gdyby pani matka nie była Hinduską, miałaby pani te blizny do końca życia. A tak, dzięki Bogu, mamy z czym pracować. Dawn roześmiała się po raz pierwszy od kilku tygodni. Nie zwracała uwagi na przejmujący ból poruszonej gwałtownie skóry. - Jest pan bardzo przekonujący - powiedziała. - Ale, tak czy inaczej, trudno mi o tym mówić. - Tak, widziałem. - Prawdę mówiąc, doktorze, jest pan pierwszą osobą, której się do tego przyznałam. - To dla mnie zaszczyt. Proszę posłuchać, nie jestem głupcem. Jest pani gwiazdą. Nie chce pani informować rzesz wielbicieli o swoim pochodzeniu. Może nawet nie chce pani mówić o tym swojemu mężczyźnie. Rozumiem, ale osobiście uważam, że to głupie. Cóż, przyznaję, że w handlu i miłości dyskrecja jest czasem niezbędna. Ale, lady K~onig, nie powinna pani myśleć, że oni mają rację. Należy pogodzić się z tym, czym się jest i nie wstydzić się tego, nawet jeśli czasami trzeba kłamać... - To nie takie łatwe... Echeverria wstał. Uśmiechnął się łagodnie do siedzącej na krześle Dawn. Ich twarze znajdowały się na tym samym poziomie. - Łatwe? - zapytał. W jego głosie była tylko wesołość i sympatia. - Kto powiedział, że to łatwe? Usiadł za biurkiem. Patrząc na jego szerokie ramiona i piękną twarz, nikt by nie zgadł, że jest kaleką. - Czy słyszała pani o ścieraniu naskórka? Zaprzeczyła. - To nowa technika. Wymaga czasu i wielkiej delikatności. Istnieje również pewne niebezpieczeństwo zakażenia. Będziemy poruszać się małymi krokami, żadnych dramatycznych operacji. Gdyby pani problemem był nos, albo większy uraz, mógłbym zrobić jedną operację, a pani uważałaby, że jestem geniuszem. Ale w tym przypadku będę musiał, dzień za dniem, zmniejszać pani blizny. Okaże się to nudne, męczące, a czasami bolesne. Będzie się pani niecierpliwić i zastanawiać, czy na pewno wiem, co robię. Uprzedzam panią o tym, bo to normalna reakcja. Zacznę od odcinania tych części tkanki blizn, które wystają ponad powierzchnię skóry - to najdelikatniejsza operacja chirurgiczna. Na nacięciach założę szwy, tak małe, że właściwie niewidoczne. Następnie wszystko musi się zagoić. Będziemy ciągle zmieniać bandaże. Gdy zacznie się proces gojenia, będziemy wcierać w pani twarz witaminę E, by nadać skórze elastyczność, oraz siarkowy roztwór soli, żeby zapobiec infekcji. Znienawidzi pani ten zapach - witaminę E uzyskuje się z tranu. Będzie pani musiała przestrzegać diety, zrezygnować z alkoholu i unikać słońca. Gdy uznam, że jest pani gotowa, zacznę bardzo powoli ścierać uszkodzoną powierzchnię skóry; dzień po dniu, jak cieśla zmieniający surowe drewno w przepiękny stolik. Muszę panią prosić o jedną rzecz. Podczas tego całego procesu nie może pani patrzeć na swoją twarz. To nie będzie miły widok, a szok czy depresja może stać się poważną przeszkodą. Nastrój wpływa na skórę tak, jak na inne części ciała. Musi mi pani zaufać. Ja zdecyduję, kiedy będzie pani mogła przekonać się, co zrobiłem. - Ufam panu - powiedziała Dawn. I po raz pierwszy od dnia wypadku poczuła nadzieję. Zrezygnuje ze wszystkiego, zapomni o wszystkim. Zostanie tu tak długo, jak będzie musiała. Pod tarasem apartamentu Dawn rozciągał się wspaniale utrzymany trawnik otoczony bujnym tropikalnym ogrodem. Egzotyczne ptaki - żurawie, papugi, pawie i chińskie bażanty - spacerowały majestatycznie po trawie i siadały na obsypanych kwiatami gałęziach drzew. Milczący ogrodnicy zamiatali, przycinali i pielęgnowali trawnik z taką troską i skupieniem, jak gdyby uczestniczyli w jakimś tajemnym religijnym rytuale. Dawn wychodziła na spacer, kiedy inni pacjenci jeszcze spali i cały ogród należał tylko do niej. Krystaliczna woda w wykutym w litej skale basenie parowała w promieniach porannego słońca. Przyglądały się jej marmurowe i brązowe posągi nagich muskularnych mężczyzn i nieskazitelnie pięknych kobiet. Dawn zastanawiała się, czy Echeverria osobiście wybierał posągi do tej świątyni młodości - symbolizowały wdzięk i doskonałość, których brakowało jego ciału. Ogród zamykała wysoka ściana, gaj eukaliptusowy i fragment czerwonego dachu rozległego hiszpańskiego pałacu kryjącego się w jeszcze piękniejszym ogrodzie. Wieczorami siadywała na swoim tarasie i przyglądała się ogrodowi. Często towarzyszył jej Echeverria. Uśmiechnął się, gdy służący wniósł kolację Dawn. Sam jadł bardzo prosto i zalecał to samo swoim pacjentom, aczkolwiek mogli zamawiać wszystko, na co mieli ochotę. - Owoce, warzywa, kawałek kurczaka - powiedział. - Bardzo rozsądnie. - Zawsze tak jadłam. - To dobrze. Często, po powrocie do domu, pacjenci niszczą moją pracę. Robię, co mogę, z ich ciałem i skórą, a oni piją, palą, obżerają się - i wszystko na nic. Oczywiście wracają, ale za każdym razem mogę zrobić mniej. - Myślę, że nikt nie może być wiecznie młody. Nawet z pańską pomocą. - Łatwo to pani powiedzieć. Ma pani dwadzieścia cztery lata. Z takiej perspektywy młodość wydaje się wiecznością. Proces starzenia właściwie się jeszcze nie zaczął. A jednak warto już o nim pomyśleć. Możemy być wiecznie młodzi, wymaga to jednak dyscypliny. - Jak? - zapytała, zafascynowana samą ideą, ale i namiętnością pobrzmiewającą w głosie Echeverrii. Zmieniał się mówiąc o pięknie: składał dłonie przy sercu, jego oczy nabierały hipnotyzującego blasku, a twarz zastygała, jak gdyby wygłaszał świętą przepowiednię. Nie umiała przestać się zastanawiać, czy jest taki jak inni. Czy jego męskość jest normalna, jak ramiona i głowa, czy też skarlała jak nogi. - Podzielę się z panią moją wiedzą - powiedział. - Ale proszę najpierw odpowiedzieć mi na jedno pytanie. Czy pani cieszy się życiem? Ma pani dwadzieścia cztery lata. Czytałem o pani życiu. Nie wątpię, że większość z tego to kłamstwa, ale część musi być prawdą. Wyszła pani za mąż za starszego o trzydzieści lat mężczyznę. Pracowała pani ciężko, żeby zostać gwiazdą, a teraz straciła to pani. Być może jest w pani życiu jakiś mężczyzna, ale nigdy pani o nim nie mówi. Zakładam więc, że go nie ma. Co powiedziała pani po przyjeździe? Że jedyną osobą, która może tu zadzwonić, jest pani adwokat! Nie nazwałbym tego rozkoszowaniem się życiem. Odcięła się pani od przeszłości, dzieciństwa i przodków. I czym wypełniła pani tę lukę? Karierą? Pieniędzmi? Sławą? Do czego to prowadzi? Oddam pani straconą urodę, lecz co pani z nią zrobi? - Myślałam o tym, żeby wrócić i zacząć od nowa - próbowała się bronić. Aaron Diamond dzwonił codziennie i również ją do tego namawiał. - Mogę naprawić pani twarz. Zresztą, zrobiliśmy już wielki krok naprzód. Mogę nauczyć panią, jak jeść, jak ćwiczyć, jak odpoczywać - to wszystko dziecinna igrasza. Ale żeby pozostać pięknym, ciało potrzebuje jeszcze czegoś. Potrzebuje miłości, szczęścia, seksu i radości tak samo, jak wstrzemięźliwości i powściągliwości. Może nawet bardziej. - Myślę, że już raz to miałam. Albo prawie miałam. - I? - Coś stanęło na drodze. Nie sądziłam, że to ważne. - Pragnienie piękna dla samego piękna jest zgubne. Jego cel to szczęście. Piękno powinno dawać pani szczęście. Powinno dawać szczęście innym. W przeciwnym wypadku staje się brzemieniem, ciążącym coraz bardziej wraz z upływem lat. Kiedyś chciałem być psychoanalitykiem. Leczenie umysłu jest znacznie ważniejsze niż naprawianie twarzy. Ale nie mogłem znieść niekończącego się strumienia win i obaw innych ludzi. Tyle poczucia winy. Tyle strachu. Przygniatało mnie to, nie mogłem oddychać. Nie ma pani dzieci, prawda? - Poroniłam. Lekarz powiedział, że nie mogę mieć dzieci. Echeverria potrząsnął głową. - Przeglądałem pani kartę. Sądzę, że ten lekarz się mylił. W tych sprawach Anglicy są opóźnieni o całe wieki. Dziś to tylko prosta operacja. Myślę, że mogłaby pani mieć tyle dzieci, ile pani zechce... - Nie chcę żadnego - ta wiadomość wyraźnie rozdrażniła Dawn. Tał długo, jak fizycznie nie mogła mieć dzieci, sprawa była zamknięta, nie ponosiła żadnej odpowiedzialności. Nie chciała wiedzieć że decyzja zależy od niej. Echeverria natychmiast to dostrzegł, nic nie umykało jego uwadze. - Dzieci mogą być wielką pociechą - powiedział. - Nie dla osoby mieszanej krwi, jak to pan taktownie ujął. - Ach - westchnął. - Osobiście jestem za życiem w każdej formie i każdym kolorze. Ale może pani powiedzieć, że nie jestem tu obiektywny. Jeszcze paręset lat temu porzucono by mnie na pustkowiu... Ale zgadzam się, nie ma nic gorszego, od robienia rzeczy, które nas unieszczęśliwiają. Marnowanie życia to wielki grzech... Widzi pani ten wielki dom przypominający pałac? Zmiana tematu sprawiła jej wyraźną ulgę. - Ten za murem? - Tak. La Casa de Oro. Dom księcia Charlesa Corsiniego. Zna go pani? Pokręciła głową. - Bankierska rodzina. Niezwykłe bogactwo. Książę cieszy się dwuznaczną reputacją, ale uważam, że jest czarujący. Mniej więcej przed rokiem jego żona zginęła w wypadku na jachcie, a Corsini nigdy się z tego nie otrząsnął. Czy raczej, sam świadomie nie dopuścił do tego. Rzadko tu bywa, dom stoi opuszczony. Porzucił swoje konie do polo, nie bywa na przyjęciach, zagrzebał się w bankach - tu, w Argentynie i Bóg jeden wie gdzie... Czuje się winnym i dlatego nie może się uwolnić od żalu. Bezsens. On chce cierpieć... Gdyby żal i poczucie winy mogły przywrócić życie, nie byłoby grobów... - Muszę panią opuścić, czas spać - powiedział niechętnie. - Jeszcze cztery, może pięć tygodni i będzie pani mogła znów zobaczyć swoją twarz. Potem może pani zacząć wychodzić, spacerować, przyzwyczajać się do świata. Stopniowo, dobrze? Dawn uśmiechnęła się do niego. - Będzie mi trudno opuścić to miejsce. - Nie - powiedział wstając. Ze śmiertelną powagą pocałował ją w rękę. - Gdy zobaczy pani swoją twarz, będzie pani chciała jak najszybciej wyjechać i wrócić do swego życia. To moja nagroda... I mój ból. Dawn zadzwoniła na służbę. Uprzątnięto tacę. Wpatrywała się w mrok. Meksyk przypominał Indie jej dzieciństwa - noc zapadała nagle, spowijając ziemię absolutną ciemnością. W oddali, za drzewami w domu Corsiniego - Casa de Oro, czy coś w tym rodzaju - błysnęło światło, ale gdy spojrzała ponownie, zobaczyła tylko ciemność. - To cud! - krzyknęła chwytając jego rękę. - Nie, to dyscyplina z pani strony i zręczność z mojej. Jeśli przyjrzy się pani uważnie w ostrym świetle, zauważy pani mikroskopijne ślady mojej ręki. Artyści podpisują swoje płótna, niech pani uważa te ślady za mój podpis. - To już nie moja twarz - powiedziała. - A raczej pańska. - Nasza - poprawił. - Niech pani teraz wychodzi, pójdzie na zakupy, na rynek, wszystko stopniowo. Niech się pani przyzwyczaja do pełnych ciekawości spojrzeń. Na początku może pani nosić woalkę. Skóra jest jeszcze delikatna. Nie chcę, żeby wystawiała ją pani na słońce i kurz. Żadnego makijażu. Nadejdzie na to czas, teraz skóra musi oddychać. Musimy ją jeszcze bandażować, ale tylko czasem. Moja praca jest skończona. Teraz pani kolej. - Szkoda, że nie mogę mówić, że to pańska praca. Przecież nikt nie będzie wiedział. Wzruszył ramionami i wyłączył lampy. - Pani będzie wiedziała. I ja. To wystarczy. Nacisnął dzwonek na biurku. Do gabinetu weszła pielęgniarka. Echeverria odwrócił się od Dawn i spojrzał w okno. Przez chwilę wyczuwała jego samotność, ale jej myśli zaprzątały już nowe plany i niecierpliwe oczekiwanie na powrót do Los Angeles. Chciała podbiec i pocałować go, ale wiedziała, że to niemożliwe. Zeszła po schodach za pielęgniarką. Tego wieczora nie zjadł z nią kolacji. Dzień za dniem jak nurek schodzący coraz głębiej pod wodę, zapuszczała się na zatłoczone ulice Cuernavaca. Towarzyszyła jej służąca. Początkowo Dawn śmiertelnie się bała, że ktoś ją rozpozna. Jeszcze bardziej bała się wypadku - tego, że ktoś dotknie jej twarzy, uderzy. Stopniowo jednak jej strach zanikał. W Cuernavace roiło się od cudzoziemcóąw. Rdzenni mieszkańcy mieli lepsze zajęcia niż przypatrywanie się turystom, poza tym nie pozwalała im na to tradycyjna gościnność. Żeby uniknąć wścibskich spojrzeń swoich rodaków, którzy mogliby ją rozpoznać albo chcieć z nią rozmawiać, Dawn przychodziła na rynek wczesnym rankiem. Nie musiała niczego kupować, ale odkryła, że zakupy mogą stać się rozrywką, na którą nigdy nie miała czasu w Londynie czy Los Angeles. W tłumie i między straganami czuła się jak w domu, jakby jej życie zatoczyło pełne koło - targ przypominał jej Indie. Kwiaty, hałasy, krzykliwi żebracy, a nawet zapachy były doskonale znajome. Nosiła długą, jasnoróżową suknię przypominającą sari, owijała głowę białym jedwabnym szalem. Gdyby nie przeciwsłoneczne okulary, mogłaby uchodzić za hinduską lady spacerującą w Purdah po bazarze. Wybrała mango, powąchała i delikatnie ścisnęła. Otuliła się szalem i sięgnęła do torebki po monetę, podniosła głowę i zobaczyła wpatrującego się w nią mężczyznę. Cholera! - pomyślała. Została rozpoznana. Przez chwilę zastanawiała się, czy jedt dziennikarzem, ale żaden dziennikarz nie byłby tak dobrze ubrany. Poza tym ten mężczyzna nie robił wrażenia zaciekawionego czy zaskoczonego. Był najwyraźniej wstrząśnięty, a nawet przerażony, jak gdyby zobaczył ducha. Czyżby go znała? Stał pod markizą, w cieniu, nie miała więc pewności. Wyglądał na jakieś czterdzieści lat, wysoki - mniej więcej sześć stóp - szczupłe biodra i szerokie ramiona sportowca. Jego twarz, ukryta w cieniu ronda drogiej panamy, sprawiała wrażenie bardzo przystojnej. Przez moment chciała coś do niego powiedzieć - tak długo nie rozmawiała z nikim prócz doktora Echeverrii - ale gdy się poruszyła, mężczyzna uśmiechnął się z zakłopotaniem, skinął przepraszająco głową, jakby wstydził się swego natarczywego spojrzenia. Zdawało jej się, że odetchnął z ulgą widząc, że Dawn nie jest duchem, odwrócił się i zniknął w cieniu między straganami. Podała mango służącej i powodowana ciekawością poszła przez targ za nieznajomym. Za rogiem, w wąskiej uliczce na tyłach kościoła stał stalowoszary metaliczny rolls_royce. Szofer w liberii zatrzaskiwał właśnie drzwi. Za przydymioną szybą ujrzała mężczyznę z placu. Miał pochyloną głowę i wycierał kurz chusteczką, tak jakby przed chwilą cudem tylko uniknął straszliwego wypadku. Wielki samochód ruszył powoli, głośno trąbiąc. Tłum rozstępował się przed nim pośpiesznie. Siedzący z tyłu mężczyzna nie podniósł głowy. Nie pojawił się na rynku następnego dnia. Dawn była zaskoczona swoim rozczarowaniem. Nie opowiedziała o tym Echeverrii, oddalała się od niego coraz dalej. Wiedziała, że zbliża się dzień wyjazdu, ale zwlekała, nie chciała podnieść słuchawki i zadzwonić do Aarona Diamonda. Prześladował ją obraz nieznajomego. Czuła, że nie będzie potrafiła stąd wyjechać, dopóki nie dowie się, kim on jest. Ale, jak na złość, obcy stał się niewidzialny; choć raz zauważyła rolls_royce posuwającego się majestatycznie boczną uliczką. Niemal straciła już nadzieję, gdy w tydzień po pierwszym spotkaniu, podczas jej porannego spaceru, nieznajomy wynurzył się nagle z małych drzwi w ogrodowym murze. Gdy ujrzała wysoką postać, pomyślała w pierwszej chwili, że to jeden z ogrodników. Mężczyzna zatrzymał się, opierając się o kute, żelazne drzwi. - Buenos dias - powiedziała, ale w odpowiedzi usłyszała obcy głos pozbawiony zupełnie hiszpańskiego akcentu. - Dzień dobry. Podniosła głowę i popatrzyła na niego. Mimo wczesnej pory był znów nienagannie ubrany - jasnoszary garnitur, biała koszula, czarny krawat - niecodzienny strój w letniskowej miejscowości. Tym razem nie miał kapelusza. Jasne włosy czesał do tyłu. Mocna, przystojna twarz nie była z pewnością atrakcyjna, przynajmniej nie w hollywoodzkim sensie. Zbyt duży, skrzywiony nos, duże usta obrysowane głębokimi liniami. Ale w tej twarzy najbardziej uderzały oczy i wysokie, wydatne kości policzkowe. To właśnie one i ostry nos nadawały mu wygląd drapieżnego ptaka, kryjącego się pośród skał z królikiem w szponach. Miał niepokojące oczy: zamglone, szaroniebieskie, zdawały się odbijać niebo; małe uszy przylegały ściśle do głowy i niknęły pod dwoma falami srebrzystych, jasnych włosów przypominających skrzydła. Dawn uznała to porównanie za trafne. Kimkolwiek był ten mężczyzna, wyglądał jak orzeł. - Książę Charles Corsini - przedstawił się. - Jestem pani winny przeprosiny. Roześmiała się - sprawiał wrażenie niezwykle poważnego. - Mógł mnie pan podwieźć do domu! Uśmiechnął się niepewnie. Zastanawiała się, czy jego angielski jest tak dobry, jak jej się wydawało. Bez wątpienia miał za to doskonałe zęby. - Musiała pani pomyśleć, że jestem cholernie niegrzeczny - powiedział. - Prawdę mówiąc przypomina mi pani kogoś, kogo znałem. Z drugiej strony jednak musi być pani przyzwyczajona do natrętnych spojrzeń... - Ale nie takich. Skąd pan wiedział, że tu jestem? - To małe miasteczko, lady K~onig - powiedział wymijająco. Podniosła brwi. - O mój Boże - powiedziała. - Miałam nadzieję, że nikt mnie nie rozpozna. Każdego ranka podziwiałam pański ogród. - Tak? W takim razie musi go pani obejrzeć. Ale chyba przeszkodziłem pani w spacerze. - Nic nie szkodzi. Może się pan do mnie przyłączyć, jeśli nie ma pan jakiegoś lepszego zajęcia. - Nie mam - powiedział. - Zwykle nie wstaję tak wcześnie - podał jej ramię. - Czy długo jest pani w Cuernavaca? - Prawie trzy miesiące. - Trzy miesiące! Musiała się pani śmiertelnie nudzić. To nie jest najbardziej ekscytujące miejsce na świecie. - Leczyłam się tu... - Ach. Echeverria to niezwykły facet, nieprawdaż? Sprzedałem mu ten dom, gdy zdecydował się otworzyć tu klinikę. - Zajmuje się pan nieruchomościami? - Nie, nie. Mam wiele nieruchomości tu i tam. Prowadzę bank inwestycyjny. Ludzie nie chcieli tu kliniki, bogacze nienawidzą zmian. Nie zgodziłem się z ich zdaniem. Echeverria jest geniuszem. A więc sprzedałem mu ten dom. Często spacerowałem z nim wieczorami, dużo rozmawialiśmy - zapalił papierosa. - Ale nie wziąłem sobie do serca żadnej z jego rad - dodał ze śmiechem. - Mówił mi, że pan już tu nie mieszka. - To prawda. To właściwie nie jest mój dom. Ojciec uciekał tu przed argentyńskimi zimami, nie dlatego, że są szczególnie ciężkie, ale ponieważ bardzo kochał słońce. Był Włochem, pochodził z Neapolu. - Sądząc po pańskim akcencie, kształcił się pan w Anglii. - To prawda. Swoją drogą to wyjątkowo przykre doświadczenie. Bicie i zimne kąpiele. Na szczęście pewien chłopak nauczył mnie symulowania objawów astmy. Potrafiłem tak kaszleć, że robiłem się siny. Sam się nawet przestraszyłem. Rodzice przenieśli mnie do szkoły w Szwajcarii, tam byłem znacznie szczęśliwszy. Nie ma pani pojęcia, jak trudno być młodym obcokrajowcem w Anglii. - Och, myślę, że trochę o tym wiem. Ale nigdy nie pomyślałabym, że włoski książę będzie traktowany jak cudzoziemiec... - To tylko pogarszało sprawę, zapewniam panią. W dodatku przyjechałem z Buenos Aires, a więc byłem hiszpańcem. Makaroniarz, hiszpaniec i książę... Ciężki krzyż dla uczniaka. - A więc jest pan Argentyńczykiem? Wzruszył ramionami. Widocznie na pytania dotyczące jego życia nie było prostych odpowiedzi. - Urodziłem się w Argentynie - wyjaśnił. - Mam tam ciągle wiele interesów. Prawdę mówiąc, mam zaszczyt być konsulem generalnym Monako w Argentynie. Na szczęście to stanowisko nie wymaga mojej stałej obecności w Buenos Aires. Mój zastępca wykonuje wszelkie, nieliczne zresztą, obowiązki, ale dzięki temu mam paszport dyplomatyczny. Jestem wszędzie mile widziany - przerwał i poprawił się. - Prawie wszędzie... Nikt nie nienawidzi Monako. W tym stuleciu najważniejszą kwestią jest wybranie właściwej narodowości. - Wygląda na to, że pomyślał pan o wszystkim. - Próbuję. To druga natura bankiera. - Nie wygląda pan na bankiera. - Potraktuję to jak komplement. Ale mój bank nie jest miejscem, w którym realizuje się czeki albo pożycza pieniądze na kupno samochodu. To mały prywatny bank inwestycyjny. Wiem, wiem, wszyscy myślą, że bankier to rodzaj tłustego tępaka, ale tak nie jest. To bardzo romantyczny interes. Wszyscy dobrzy bankierzy są romantykami. Czy zje pani ze mną jutro obiad? Po raz pierwszy od wielu lat mężczyzna obudził w niej nagłe podniecenie. Corsini odprowadził ją do bramy. Zza drzew wyrosły wieżyczki jego domu. Białe gołębie tuliły się do dachówek. - Tak - powiedziała. - Z rozkoszą. Pochylił się i pocałował jej dłoń, przytrzymał palce chwilę dłużej, niż wymagała tego zwykła uprzejmość. A potem zniknął. Ze zdziwieniem zauważyła, że następne godziny wloką się niemiłosiernie. - Corsini? Zapomnij o tym! - piszczał Aaron Diamond. Jego słowa ginęły w powodzi trzasków. Był wyraźnie poirytowany. Dodzwonienie się do niej kosztowało go kilka godzin. Połączenie przerwano już trzykrotnie. - Musimy omówić bardzo ważne sprawy - powiedział. - Powinnaś jak najszybciej przyjechać... fantastyczne biuro... - jego głos zanikał, chwytała tylko pojedyncze słowa. - Myron... Marty... akcje - nagle usłyszała go zupełnie wyraźnie. - Nie chcę mówić o szczegółach przez ten cholerny telefon. - Aaron, kim jest Corsini? Spotkałam go dzisiaj. Jutro mam zjeść z nim obiad. - Na miłość boską, daj sobie spokój z Corsinim, dzieciaku. Zrób sobie tę przysługę. Dawn leżała w łóżku i z całej siły przyciskała słuchawkę do ucha. - Nie "niepokoję" się nim Aaronie. Jestem po prostu ciekawa. Diamond albo tego nie usłyszał, albo nie uwierzył. Jego głos podniósł się gwałtownie, ale równie nagle, kolejne, bardziej szczegółowe ostrzeżenia, rozpłynęły się w potwornych piskach i zgrzytach hojnie produkowanych przez meksykańską centralę. Mimo to usłyszała w jego głosie szczere zaniepokojenie. - Bank Europy i Obu Ameryk... to tylko fasada... Bank Rio de Plata... omal nie doszło do rewolucji, a może i doszło, nie pamiętam... jego ojciec był z całą pewnością oszustem na wielką skalę... pieniądze Watykanu i jeszcze gorzej... - Aaron, pytałam tylko, kim on jest. Skąd tyle wiesz o jego interesach. - Na miłość boską, po prostu czytam "Wall Street Journal" i wiadomości ze świata biznesu, ty nie robisz nawet tego. Wszyscy wiedzą, kim jest Corsini. On oznacza złe wiadomości. Wiesz, mówią, że księżna Corsini popełniła samobójstwo. - Matka? - Jaka matka? Żona. Na pierwszy rzut oka dom Corsiniego wydawał się wystarczająco ponury, by stać się przyczyną rodzinnej tragedii. Ukryty wśród drzew i wyraźnie za duży w porównaniu z otaczającym go letniskowym miasteczkiem. Jego mury przywodziły na myśl bawarski zamek, a wieżyczki hiszpański klasztor. Corsini powitał ją w holu, który nadawałby się świetnie do pojedynków na kopie. - Niecodzienne, prawda? - powiedział, podążając za wzrokiem Dawn. - Ojciec kupił ten hol w Belgii, przywiózł tu i rozbudował. Trwało to dwa lata. - Musiał być niezwykłym człowiekiem. - Niezwykłym? O tak. To jeszcze nic. W Buenos Aires zbudował znacznie większy dom. Widzi pani, lubił solidne rzeczy... Corsini prowadził ją przez niezliczone wielkie sale wypełnione ciężkimi antycznymi meblami. Zatrzymali się dopiero w małym pokoju, którego okna wychodzi na ogród. Pomyślała, że Corsini urządził go osobiście. Pomalowane na biało ściany, oszczędne, nienaganne umeblowanie i kilka dekoracyjnych drobiazgów - to wszystko sprawiało wrażenie desperackiej próby udowodnienia, że pozostał niezależną jednostką nawet w domu swego ojca. W rogu stała szafa pełna sportowych trofeów. Sport dominował także w gąszczu oprawionych w srebrne ramki fotografii niemal dokładnie pokrywających ściany. Corsini grający w polo, Corsini na polu golfowym, Corsini dosiadający konia, Corsini strzelający do rzutków, Corsini w samochodzie wyścigowym, Corsini opierający się o skrzydło samolotu, Corsini solo i Corsini w towarzystwie kolegów z drużyny, Corsini w strojach odpowiednich do uprawiania dosłownie każdego drogiego i niebezpiecznego sportu. Na niektórych, mniej upozowanych zdjęciach, towarzyszyła mu młoda, modnie ubrana kobieta. Miała długie, ciemne włosy, pełne wargi i małą owalną twarz o wysokich kościach policzkowych. Jej oczy były dalekie, nawet gdy się uśmiechała, jak gdyby zupełnie nic jej nie łączyło z fotografowanym zdarzeniem, czy też może z samym Corsinim. Była jednocześnie piękna i niesamowita. Dawn przyglądała się jej z ciekawością, podczas gdy Corsini przygotowywał przy barku dwie Margarity. Zastanawiała się czy to jego żona, która popełniła samobójstwo, a jeśli tak - to dlaczego to zrobiła. Szukała jakichś wskazówek na jej twarzy, ale nic nie potrafiła dostrzec. I dopiero kiedy Corsini wrócił z drinkami, Dawn uświadomiła sobie, że umknął jej najważniejszy fakt dotyczący zmarłej księżnej Corsini. Oczywiście, jeśli to ją przedstawiały zdjęcia. Była niezwykle podobna do Dawn! Jedli w ogrodzie otaczającym basen, wystarczająco dużym, by znalazł w nim bezpieczne schronienie okręt wojenny. Przeszkodę mogły stanowić tylko liczne marmurowe wyspy, na których ustawiono potężne rzeźby, bogów, boginek, cherubinków, naturalnej wielkości koni, delfinów i dziwacznych, wijących się, walczących i tryskających wodą potworów. - Szaleństwo - usprawiedliwił się Corsini. - Urodzinowy prezent dla mojej matki. Od ojca. Niestety, właściwie bezużyteczny. Widzi pani, moja matka nie potrafiła pływać, więc to nie basen, a brodziki. - Pański ojciec musiał być bardzo bogaty. - Groteskowo bogaty. Przeważnie nawet jego błędy przynosiły spory dochód. Oczywiście nie innym - jemu. Ja jestem taki sam. Dotknięcie Midasa. Myślę, że dotyczy to również pani zmarłego męża. - Raczej nie. David miał dar wydawania pieniędzy. - Och, to rzeczywiście zupełnie inny talent. Mam szczęście. Los obdarzył mnie obydwoma. Ta wojna to cholerne utrapienie. Gdyby nie ona, nie byłbym tutaj. Mam śliczne mieszkanie w Paryżu. Mieszkałem tam od lat. Szczerze mówiąc, uważam, że Ameryka Południowa nie jest szczególnie podniecającym kontynentem. W Argentynie grają świetnie w polo. Ale nie da się tego robić przez cały dzień. A szkoda. - Nie przepada pan również za Cuernavacą? Corsini wzruszył ramionami. - Przyjechałem tu obejrzeć swoje posiadłości. Miałem tu spędzić dzień, może dwa - pochylił się, a w jego oczach zalśniło słońce przeglądające się w basenie. - Prawdę mówiąc - powiedział - zostałem tu tylko dlatego, że zobaczyłem panią. W wielkiej klatce stojącej za ich plecami wylegiwały się kakadu i ary. Ręka Corsiniego dotknęła dłoni Dawn. Była gorąca, silna i, z całą pewnością, budziła w niej miłe uczucia. - Czy zostanie tu pani dłużej? - Jego palce zacisnęły się delikatnie. - Jeszcze nie podjęłam decyzji. - Proszę zostać - powiedział cicho Corsini. - Z wielką radością pokażę pani okolicę. W Meksyku jest wiele interesujących rzeczy. Myślę, że nie będzie się pani nudziła. Zawahała się. Wiedziała, że powinna wrócić do Los Angeles i do swoich spraw. A potem spojrzała na Corsiniego i potrząsnęła głową. - Nic mnie nie nagli. Uśmiechnął się. - Wspaniale - powiedział. Wyjął papierosa ze srebrnej szkatułki. Stojący na tarasie służący podbiegł z zapałkami. - Jestem mistrzem w obmyślaniu planów. Miał rację. Choć nic nie pozostawiał przypadkowi, nigdy nie czuła pośpiechu ani zmęczenia. Z całą pewnością zadanie ułatwiały mu legiony ludzi pracujących dla niego, spłacających długi wdzięczności lub, po prostu, pragnących go zadowolić. W kraju, w którym o wszystkim decydowały pieniądze i wpływy, dysponował najwyraźniej jednym i drugim. Muzea w Mexico City otwierano dla nich nocą, by mogli podziwiać znajdujące się w nich skarby w ciszy i spokoju, a oprowadzał ich sam minister kultury. Klasztory i kościoły zamykały swe wrota dla zwiedzających, gdy tylko pojawiał się w nich Corsini, a rolę przewodników brali na siebie prałaci lub biskupi. Wszędzie gdzie się udali, czekał na nich samochód z ubranym na biało szoferem i obstawą w czarnych garniturach. W samochodzie czekała na nią zawsze kryształowa waza pełna kwiatów. W Guanojuato, w którym sto lat temu zauroczony Francją gubernator kazał zbudować kopię budynku paryskiej opery, oglądali - zupełnie sami - jeśli nie liczyć stojącej między nimi butelki szampana - "Cyganerię". Corsini, szczery miłośnik muzyki nie krył łez. Dawn zastanawiała się bez przerwy, czy Corsini chce się z nią kochać. Czy powinna go sprowokować? Czy tego potrzebuje i oczekuje? Czuła rosnącą namiętność i była pewna - a właściwie prawie pewna - że Corsini podziela jej uczucia, a jednak coś go powstrzymywało. Pewnego wieczoru wrócili z wytwornej kolacji w "Portages" do swojego hotelu w Mexico City. Corsini był, jak zwykle, troskliwy, uprzejmy i czarujący na swój zadziwiająco chłodny sposób. Pocałował ją na dobranoc i odszedł. Weszła do swojego apartamentu. Zmyła makijaż i wślizgnęła w jedwabną koszulę nocną. Usłyszała pukanie do drzwi. - Proszę - powiedziała, myśląc, że to służąca. Odwróciła się i zobaczyła stojącego w drzwiach Corsiniego. Miał na sobie garnitur i trzymał w dłoniach dwa kieliszki szampana. Postawił je na podłogę, podszedł powoli i pocałował ją. Zupełnie inaczej niż przed paroma minutami. Zastanawiała się, czy widzi jej blizny, w każdym razie nic na to nie wskazywało, - Pomyślałem... Przyglądała mu się badawczo. - Pomyślałem, że już najwyższy czas, żeby powiedzieć, że cię kocham. Wiedziałem o tym od pierwszej chwili. - Czemu więc tak długo milczałeś? Chciałeś się upewnić? - Nie, nie. Zawsze byłem pewny. Chciałem, żebyś ty była pewna. Czasem coś, co zaczyna się zbyt szybko, szybko się też kończy... Charles zdjął marynarkę i powiesił ją na krześle. Rzucanie ubrań na podłogę nie było w jego stylu. A potem wziął ją w ramiona i zaniósł do łóżka. Pomagając mu się rozebrać, wtulając się w obejmujące ją ramiona, wbijając palce w jego muskularne plecy, zastanawiała się przez chwilę, czy Corsini kocha się rzeczywiście z nią, czy może z kimś innym, z kobietą ze zdjęcia, z kobietą, która popełniła smobójstwo z kobietą, o której przez dziesięć dni ich znajomości nie wspomniał ani razu. A potem owładnęła nią rozkosz i uświadomiła sobie, że w ogóle o to nie dba. Jeśli coś niepokoiło Dawn, to właśnie miłość. Corsini powiedział, że ją kocha, ale co to dla niego znaczyło? Czymkolwiek było jej uczucie do Charlesa Corsiniego, przewyższało wszystko, czego dotąd doświadczyła. Było wystarczająco silne, żeby obudzić w niej strach - ponieważ pragnęła go, nie zważając na wszystkie tajemnice, na żonę, o której nigdy nie wspominał i, jeśli Diamond się nie mylił, na to, że być może książę jest oszustem na gigantyczną skalę. Nie chciała nawet poznać prawdy o nim, jeśli miałaby się ona okazać bolesna. Był bogaty, atrakcyjny, czarujący, fascynujący i kochał ją. A co ważniejsze, zaczynała wierzyć, że i ona go kocha. Służący Charlesa codziennie przynosił z kliniki wiadomości od Aarona Diamonda. Wiedziała, że musi wracać, jednak wciąż ulegała namowom Charlesa. Codziennie wspominała, że wkrótce będzie musiała wrócić do domu, a on codziennie uśmiechał się z aprobatą i codziennie znajdował coś nowego, co należało zwiedzić, nowe zajęcie, które nie mogło czekać. Pod koniec trzeciego tygodnia ich znajomości zmusiła się do stawienia mu czoła. Jedli kolację w ogrodzie jego domu otoczeni kwiatami i słodkim zapachem róż. Mówiła mu o przyszłości, o konieczności podjęcia poważnych decyzji. Powiedziała, że musi wyjechać najpóźniej pod koniec tygodnia. Przytaknął, jakby pogodził się wreszcie z faktami. Szepnął coś służącemu, który wrócił po chwili z małym pakunkiem. Charles wstał, podniósł ją i pocałował. Przeciął papier srebrnym nożem do owoców i podał jej szkatułkę pokrytą czarną skórą. Otworzyła ją. Na ciemnym aksamicie spoczywał naszyjnik z diamentów i szmaragdów. Wielkie, doskonałe kamienie biły na głowę wszystkie klejnoty, jakie kiedykolwiek widziała. Spojrzała na Charlesa, a on lekko wzruszył ramionami, jakby chciał ją przeprosić za ten podarunek. Sięgnął po naszyjnik, delikatnie zapiął go na jej szyi i uśmiechnął się z zadowoleniem. - Należał do mojej matki - powiedział. - Myślę, że dziś nie udałoby się zebrać takich kamieni. Nawet wtedy nie było to łatwe. Mój ojciec dał Sternowi z Amsterdamu pierwszy kamień i poprosił go, żeby znalazł tuzin podonych. Trwało to pięć lat. Stern odrzucił setki diamentów, które tylko nieznacznie różniły się kolorem, albo po prostu mu się nie podobały. Szmaragdy pochodzą z Brazylii. I znów Stern odrzucił przynajmniej kilkadziesiąt, nim uznał, że ma to, czego pragnie. Nawiasem mówiąc, złoto na oprawę pochodzi z jednej z kopalni ojca. Wiedział, że to sprawi matce radość. Był bardzo sentymentalny. Dawn czuła chłód naszyjnika spowijającego jej szyję. Początkowo kamienie były bardzo zimne, stopniowo jednak rozgrzewały, dostosowując się w końcu do temperatury jej ciała. Czuła, że zaraz zacznie płakać. - Nie mogę go przyjąć - powiedziała, choć w tej samej chwili uświadomiła sobie, że może i musi. Charles spojrzał na nią, tym razem niezwykle poważnie i powiedział bardzo niskim głosem: - Błagam cię. - A potem ujął jej dłoń, wsunął na palec pierścionek ze szmaragdem i szepnął. - Zostań moją żoną. - Dobrze - powiedziała Dawn, zaskoczona brzmieniem swego głosu. Zdjął pierścionek z jej palca. - Trzeba go trochę zmniejszyć - powiedział. - Należał do mojej matki. Zrobię to jeszcze dziś. Uderzyła ją łatwość, z jaką potrafił myśleć o praktycznych sprawach nawet w chwilach wielkiego uniesienia. Uświadomiła sobie, jak mało wie o mężczyźnie, który ma być jej mężem. Przez te trzy tygodnie nie dowiedziała się właściwie niczego. Zdecydowanie jednak odepchnęła od siebie tę myśl. Służący przyniósł list. Dawn wygrzewała się na słońcu, Charles wyszedł gdzieś, załatwiać znane tylko sobie interesy. Czasem zostawiał jej krótkie liściki, ale pismo na kopercie Las Ma~nanitas Hotel nie należało do niego. Przeczytała wiadomość. Przebrała się i po godzinie była już w hotelu. W Las Ma~nanitas podawano obiad. Przeszła przez zatłoczone patio, ignorując zaciekawione spojrzenia mężczyzn, ale przez dłuższą chwilę nie mogła dostrzec tego, którego szukała. Siedział samotnie przy małym stoliku, ukrytym pod parasolem, z dala od zgiełku i orkiestry. Zdjął okulary przeciwsłoneczne, pomachał jej gazetą, i gdy usiadła, wstał trzaskając obcasami. - Wyglądasz cudownie! - wykrzyknął Kraus. - Nie lepiej niż zwykle, bo to niemożliwe, ale jak zawsze wspaniale. Nie mogłem cię znaleźć. Nie mieszkasz już w klinice? Dawn zamówiła szklankę soku pomarańczowego. Kelner zniknął. - Byłam zajęta. - Tutaj? W każdym razie, zadzwoniłem do kliniki. Powiedzieli mi, że wyjechałaś. Wreszcie ktoś poinformował mnie, gdzie jesteś, ale nie mogłem nigdzie znaleźć twojego numeru telefonu. Wiem, że Diamond radził ci, żebyś trzymała się z daleka od dziennikarzy, ale chyba posuwasz się za daleko... - Prawdę mówiąc zapomniałam zupełnie o dziennikarzach. - Diamond wpada w szał. W końcu obiecałem mu, że tu przyjadę i cię znajdę. - Czy Cantor zmienił zdanie? Możesz mu powiedzieć, żeby poszedł do diabła. - Nie, nie... oczywiście jest ciągle wściekły, ale nie o to chodzi. - Ciągle dla niego pracujesz? - Niezupełnie. Myron nie ma temperamentu biznesmena czy menedżera, nie muszę ci tego mówić. Robię teraz w studio wszystkie rzeczy, które go nudzą. Oczywiście zdaję mu sprawozdania. Ale nie tylko jemu. Również Bravermanowi i radzie nadzorczej. Cantor nie ma o tym pojęcia. Dlatego tu jestem. Wytwórnia ma kłopoty. - Myślałam, że "Płomienie namiętności" są wielkim przebojem. - Są. Ten nieszczęsny rozgłos wokół twojej osoby pomógł nawet naszym interesom. Ale Cantor nie potrafi dostarczać nowych produktów. Żadna wytwórnia nie przetrwa z jednym dużym filmem na rok. I co? Minęło już kilka miesięcy. Klienci pytają, co dalej. Potrzebujemy wielu filmów, mocnego, rzetelnego towaru. Spadają akcje, mamy kłopoty z przepływem gotówki, Braverman wysyła na Wall Street sygnały dymne z prośbą o pomoc... - Nie rozumiem, jaki to ma związek ze mną? - Nie? Byłaś tu zbyt długo. Moja droga, nie zapominaj, że jesteś poważnym udziałowcem Empire. Jak tak dalej pójdzie, stracisz fortunę. Poza tym Braverman domyśla się, że masz akcje K~oniga. Obawia się, że sprzedasz je jednemu z krążących wokół niego rekinów. Na przykład twojemu staremu przyjacielowi Vale'owi. To chyba cię nie dziwi. Z zapałem wykupuje akcje. Tacy ludzie czują zapach krwi z odległości wielu mil... - Vale? Dlaczego on? - A dlaczego nie? Ma hotele, wspólników z dostępem do wielkich pieniędzy, głównie brudnych, ale przecież to nie problem. Z przyjemnością kupiliby wytwórnię. - Co, według ciebie, powinnam zrobić, Kraus? - Oczywiście sprzedać swoje akcje Bravermanowi. Zapłaci każdą cenę, możesz być pewna. W tej chwili jego kontrola nad wytwórnią wisi na włosku. Z twoimi udziałami byłby bezpieczny. Dzięki temu mógłby również zmusić Cantora do wycofania się z twojego kontraktu. To może być część umowy. - A jeśli nie zechcę sprzedać? - Zaczną cię naciskać i z pewnością nie będzie to przyjemne. Radzę ci sprzedać wszystko Bravermanowi, szybko i za dobre pieniądze. Będziesz bogata. Będziesz mogła znów zająć się swoją karierą i nikt ci w tym nie przeszkodzi. - A co myśli Diamond? - To samo. Dlatego... - Kraus powachlował się swoją panamą. Wędrowny gitarzysta zatrzymał się przy ich stoliku, uśmiechnął i zaczął grać. Kraus podał mu pięciodolarowy banknot. - Proszę odejść. Vaya! - Zastanowię się nad tym. - Jak długo? Sprawa jest pilna. Czy nie wyjaśniłem tego dostatecznie jasno? - Wystarczająco jasno. A jednak chcę to przemyśleć. I może porozmawiać z kimś o tym. Kraus wpadał w popłoch. - Wybacz, ale ta sprawa jest również poufna. Niezbędny jest pośpiech i dyskrecja. - Rozumiem. - Dawn, musisz mi zaufać. Wiele ryzykowałem, przyjeżdżając tutaj. - Doceniam to, Kraus. Kraus skinął głową. - Poza tym, jest jeszcze jedna wiadomość. Rozejrzał się. Podzielenie się tą informacją przychodziło mu najwyraźniej z wielkim trudem. - Musi tu być bardzo spokojnie - powiedział przyglądając się spacerującym po trawniku pawiom. - Ciągle się leczysz? Kiedy możesz wrócić do domu. - W każdej chwili. Podróżowałam, Kraus. A kilka dni temu zrobiłam coś... niezwykłego. Jesteś pierwszą osobą, której o tym mówię; myślę, że powinieneś wiedzieć... - Co się stało? - zapytał. Wahała się przez chwilę. - Wyszłam za mąż - powiedziała. Kraus wytrzeszczył oczy. - Za mąż? Co to znaczy "wyszłam za mąż"? - No wiesz, ślub. "Na dobre i na złe" i tak dalej. Tyle że w Meksyku tak nie mówią. Ślubu udzielał minister sprawiedliwości. Miał na sobie czerwono_biało_zieloną szarfę. Wyglądał biedaczek na bardzo zdenerwowanego. Uspokoił się dopiero, gdy wyjaśniłam, że jestem wdową. Myślał, że się rozwiodłam, bo jestem gwiazdą filmową. To bardzo katolicki kraj. Kraus był oszołomiony. - Fascynujące, Niech mi będzie wolno pogratulować... Kto jest, eee... twoim mężem? - Otarł czoło papierową serwetką. - Mam nowy tytuł. Kraus, nie nazywam się już lady K~onig, teraz jestem księżną Corsini. Co o tym myślisz? Cokolwiek o tym myślał, nie potrafił chwilowo zwerbalizować swoich uczuć. Nawet oddychanie sprawiało mu poważne trudności. Jego twarz nabrała koloru zsiadłego mleka, a oczy wyszły z orbit do tego stopnia, że przypominał rybę wyrzuconą nagle na piasek. - Charles Corsini, o mój Boże! - wykrztusił. - O co chodzi, Kraus? Kraus wreszcie odzyskał kontrolę nad swoim ciałem. - Zachowałem się bardzo niegrzecznie - jednak mówienie ciągłe sprawiało mu trudności. - Jestem przekonany, że Corsini to czarujący mężczyzna... Życzę wiele szczęścia... nie muszę dodawać... - Nie chciałam cię zaszokować. - Nie, nie. To moja wina. Z całą pewnością w większości plotek o nim nie ma nawet krzty prawdy. - Jakich plotek? - Mówi się, że jest bezlitosny w interesach, Dawn... z pewnością przesadzają... w Ameryce rozdmuchuje się takie rzeczy do niewiarygodnych rozmiarów. Myślę, że wyciągnął z tego wnioski. - Z czego? - Był zamieszany w wielki finansowy skandal. A potem, nagle, jego żona... eee... zmarła. - Aaron mówił, że popełniła samobójstwo. - Takie było orzeczenie, aczkolwiek... Posłuchaj, muszę wracać do Los Angeles. Czeka na mnie samolot w Mexico City. - Kraus wstał, jego jasne oczy unikały starannie spotkania ze wzrokiem Dawn. - Tak jak mówiłem, mam jeszcze jedną wiadomość nie związaną z interesami... Nie wiem, czy to właściwy moment. Zważywszy na okoliczności... Lucien żyje. - Żyje? Bogu dzięki! Gdzie? - właśnie tej wiadomości brakowało jej do pełnego szczęścia. - Jest jeńcem. - Dostałeś od niego jakąś wiadomość? - Nie, powiedział mi Basil Goulandris. Może to nie był najwłaściwszy moment... - Ależ skąd! Tak się cieszę, że nic mu nie jest! - To może być długa wojna - powiedział zagadkowo Kraus. Chciał jeszcze coś dodać, ale na schodach pojawił się szofer w liberiii. - Charles musi mnie szukać - powiedziała Dawn. Pocałowała Krausa w policzek. - Zastanowię się nad tym, co mi powiedziałeś. - Zrób to - powiedział z niezwykłą dla niego stanowczością. - Zastanów się. Bardzo poważnie. Wyszedł na ulicę, gdzie czekał na niego samochód z kierowcą. Wyobrażał sobie reakcję Bravermana. Wszyscy, z wyjątkiem najpotężniejszych finansistów z Wall Street, drżeli, słysząc nazwisko Corsiniego. Czuł nadchodzący falami ból głowy, otworzył okno. Jednak kurz spowijający wąską szosę okazał się jeszcze gorszy od panującego w samochodzie zaduchu. Zamknął okno i przygotował się w duchu na kilka godzin cierpienia. Zastanawiał się, co Dawn wie o swoim nowym mężu. Pocieszające w tym wszystkim jest tylko jedno - starał się myśleć jasno mimo pulsującego gwałtownie bólu, rozdzierającego mu czaszkę. Na szczęście Corsini nie będzie mógł wrócić do Stanów Zjednoczonych. Departament Sprawiedliwości nigdy nie da mu wizy. Nagle jęknął tak głośno, że kierowca odwrócił się i spojrzał na niego z niepokojem. Mimo swojej reputacji, mimo długiej listy najazdów, spekulacji, bankructw, podejrzanych emisji akcji i jeszcze bardziej podejrzanych powiązań zagranicznych, mimo niezliczonych skandali ciągnących się za jego interesami jak smuga dymu - Corsini mógł wyjechać bez żadnych przeszkód do Stanów Zjednoczonych. Wystarczyło, by się ożenił z obywatelką Stanów Zjednoczonych! 19. Charles Corsini lubił sprawiać wrażenie człowieka, który nie ma do roboty nic innego, jak tylko zabawiać siebie - i innych. Dawn wystarczyło jednak pięć dni małżeństwa, by zorientować się, że była to tylko myląca poza. Chętnie wróciłaby do Hollywood, do swojej kariery i udziałów, ale Charles wydawał się zupełnie szczęśliwy, pozwalając, by mijał im bezczynnie dzień za dniem. Wciąż zaskakiwał ją coraz to nowymi, szczegółowo obmyślonymi sposobami, które miały ją odwieść od myśli o powrocie. Od czasu do czasu zajmował się swoimi interesami, dzwonił dokądś, przyjmował gości. Najczęściej byli nimi mężczyźni ubrani w czarne garnitury, podjeżdżający pod bramę ogromnymi limuzynami. W głębi wielkiego domu krył się mały sekretariat, w którym pracowało kilka osób. Zjawiały się czasem ze skórzanym segregatorem pełnym papierów, które Charles miał przeczytać lub podpisać. Nie robił tajemnicy z faktu, że szczegóły i codzienna rutyna nudzą go. Większość finansowych interesów posuwało się gładko naprzód bez jego udziału. Nie interesowało go to, co nazywał "drobiazgami". Czasami kupował przedsiębiorstwa, nie wiedząc nawet, co produkują i wcale o to nie dbając. Zdawał się nie mieć żadnych specjalnych umiejętności ani władzy. Z pewnością nie obchodziło go odwiedzanie fabryk czy kontrolowanie ich produkcji. Interesowały go jedynie zestawienia finansowe - długie rzędy gęsto napisanych liczb, z odsyłaczami i dopiskami na końcu strony. Ich nieubłagana logika przemawiała do niego, zdawała się być poezją, na którą reagował w zupełnie naturalny sposób. - Tak jak czytanie nut - objaśniał. - Niektórzy ludzie widząc same nuty, słyszą w swoich głowach subtelności muzyki. Nawet zamierzone przez kompozytora niuanse. I wszystko to bez usłyszenia choćby fragmentu utworu. W rzeczywistości nikt nie potrafiłby zagrać muzyki równie pięknej co ta, która rozbrzmiewa w ich głowach. Prawdopodobnie prawdziwa muzyka nigdy nie zdołałaby jej dorównać. Popatrzył na swój ogród tak, jakby on także stanowił jakieś zestawienie finansowe. - Powiadają, że Beethoven grywał na klawiaturze bez strun - powiedział, bardziej do siebie niż do niej. - Muzyka ciszy... A ludzie powiadają, że bankierzy są nudni. Charles z pewnością nie był nudny. Miał bogatą osobowość. Stanowił typ człowieka z głęboką pasją. Pracował niezwykle dużo, starając się jednocześnie ukryć ten fakt. Pod jego niewymuszonym urokiem kryło się ziarenko zazdrości. Dawn odkryła to tego wieczoru, kiedy odwiedził ją Kraus. - Spotkałaś się dziś z przyjacielem? - zapytał. Uśmiechał się, ale jego szaroniebieskie oczy zwęziły się groźnie. Jakby oceniał, czy można uznać jej wyjaśnienia za wystarczające. Zapewne wiadomości o jej wizycie w Las Ma~nanitas dotarły do niego za pośrednictwem kierowcy albo służby hotelowej. Potwierdziła skinieniem głowy. - Znajomy z branży. Eberhart Kraus. Był kiedyś asystentem K~oniga. - Powinnaś go zaprosić na kolację, moja droga. - Nie mógł zostać. Wpadł tylko na chwilę, by przekazać mi wiadomości. Charles uniósł brwi. Rzucił kilka orzechów ptakom na trawniku. Na pierwszy rzut oka nie okazywał szczególnego zainteresowania, ale na jego twarzy widać było skupienie. - Czy ten człowiek, Cantor, ustąpił? Dawn często rozmawiała z nim o swoich kłopotach z Cantorem. Charles był miły i wyrozumiały. Powiedział jej, że ma doświadczenie w takich sprawach. Należy być cierpliwym. - Nie - odparła. - Cantor wciąż sprawia kłopoty. Tym, co martwi Krausa, są moje udziały w Empire. - Udziały? - na dźwięk tego słowa Charles wyraźnie nadstawił uszu. - Kiedy przyjechałam do Klifornii, David założył spółkę na moje nazwisko... Corsini pokiwał głową. - Bardzo rozsądnie - powiedział. - To z pewnością pomogło ci zaoszczędzić zupełnie ładną sumkę z podatków. Oczywiście, Kalifornia nie jest najlepszym miejscem do zakładania takich spółek. Czy to ona jest właścicielem twojego kontraktu? - Tak. - Jak dotąd, wszystko dobrze. K~onig nie był głupcem. - Oczywiście, domyślasz się, że nie powiedział mi o tym zbyt wiele. Przed jego śmiercią nawet nie wiedziałam, że mam tę spółkę. Po prostu dał mi do podpisu jakieś papiery. Nie sądziłam, że to coś ważnego. - To wielki błąd podpisywać coś, czego się nie czytało, kochanie. Nawet jeśli daje ci to twój mąż. - Teraz już to wiem. Wśród tych papierów podpisałam dokument, czyniący moją spółkę właścicielem należących do Davida akcji Empire Pictures. Nigdy nawet na to nie spojrzałam. Dopiero w jakiś czas po jego śmierci dowiedziałam się, że stałam się posiadaczką tych udziałów. Przypuszczam, że można by powiedzieć, że miałam szczęście, podpisując ten dokument. Ale jednak wolałabym o tym wiedzieć wcześniej... Wyraz twarzy Charlesa nie zmienił się ani na jotę. Milczał przez chwilę, najwidoczniej myśląc o usłyszanych właśnie wiadomościach. Może zresztą wcale nie było to takie widoczne. Gdyby Dawn nie znała go tak dobrze, nie odgadłaby, że jej opowiadanie bardzo go zainteresowało. - Tak więc, krótko mówiąc, jesteś właścicielką sporej części Empire? - zapytał obojętnie, jakby właśnie powiedziała mu, że ma psa albo kolekcję antycznych angielskich sreber. - Tak - jeśli to zostanie ujawnione. - Gdyby to były udziały Alcoa albo Duponta czy Ibm! Akcje Empire są... Wykonał gwałtowny ruch ręką, by wyrazić ich niepewność, po czym zatoczył dłonią łuk, jakby naśladował tor lądującego samolotu. - Tak właśnie mi powiedziano. - Cóż, spójrz na to od jaśniejszej strony. Nie jest to zupełnie nieinteresujące. Wydmuchnął kłąb papierosowego dymu w nieruchome, wieczorne powietrze i patrzył, jak dym rozpływa się przed jego oczami. - Wytwórnia filmowa - zadumał się. - Dużo można z czymś takim zrobić. - Kraus myśli, że powinnam sprzedać moje udziały Bravermanowi. Diamond się z nim zgadza. - Doprawdy? Ja osobiście tak nie sądzę, kochanie. Jeśli chcesz zarobić coś, co Amerykanie nazywają "szybkim dolarem" - mogłoby być to mądre i najmniej kłopotliwe posunięcie. Ale nie potrzebujesz robić takich interesów. Nie teraz, gdy zostałaś moją żoną. To, co trzymasz w swojej pięknej rączce, jest wytrychem otwierającym drzwi. Myślałem o powrocie do Ameryki za jakiś czas. Kapitał wycieka z Europy do Ameryki Południowej, ale to nie znaczy, że chcę tam zostać. Nikt nie ufa tamtejszym rządom. Wszyscy obawiają się chciwości, korupcji, możliwości wybuchu rewolucji i nacjonalizacji. Bankier, który obieca swoim europejskim klientom, że ich pieniądze trafią do Nowego Jorku, zrobi fortunę. Czy to dla ciebie jasne? - Tak, jak sądzę. Jakiego rodzaju klienci, Charles? Wzruszył ramionami. - Bankier nigdy nie chce wiedzieć zbyt dużo o ludziach, powierzających mu pieniądze, kochanie. Nie mamy w naszym banku konfesjonału. Może ludzie Kościoła. Może niektórzy bardziej przewidujący naziści i faszyści - dostatecznie bystrzy, by zgadnąć, że Hitler przegra. Może kilku bogatych Żydów wciąż mających nadzieję, że uda im się uciec z Europy Środkowej... Jeśli tylko ma się pieniądze, szuka się drogi, którą mogłyby wymknąć się z Europy. Spiętrzają się jak woda, której postawiono tamę. Ujął jej dłoń i pocałował delikatnie. - Pozwolisz, bym ci coś doradził? Przez chwilę zastanawiała się nad tym - najwidoczniej dla Corsiniego o chwilę za dużo. Lekko ścisnął jej palce. - Możesz mi zaufać - powiedział. - Kocham cię. - Ufam ci, Charles. Ale nie chcę, by istniały między nami jakieś tajemnice. - Tajemnice? Zapatrzył się w jakiś niewidoczny punkt nad jej głową. Wyglądało, jakby szukał odpowiednich słów, które powinien jej powiedzieć, w ogrodowym murze. Kiedy się w końcu odezwał, jego głos był bezbarwny i konkretny. - Nie mam przed tobą tajemnic. Twój przyjaciel Kraus powiedział ci, że miałem w Ameryce kłopoty? To prawda. Rząd oskarżył mnie o łamanie prawa bankowego. Popełniono błędy. Obdarzyłem zbyt dużym zaufaniem mojego wspólnika, Amerykanina, nazwiskiem Luckman. To wszystko można sprawdzić. Mogę ci pokazać wycinki prasowe. Przyznaję, że cała ta sprawa nie przynosi mi zaszczytu. Ale nie jest też czymś niezwykłym w świecie finansów. - Wierzę ci, Charles. Nie chcę oglądać wycinków. - Więc? Co jeszcze? - Opowiedz mi o kobiecie z fotografii. - O Alanie? Była moją żoną - powiedział cicho. Jego głos wydawał się tak bezbarwny, że albo nie czuł żadnych emocji, albo też zdobył się na heroiczny wysiłek, ukrywając je. - Umarła... - Była bardzo piękna. - Tak. Ale nie tak piękna jak ty. - Jaki był powód śmierci? - Życie. Miała bardzo zmysłową naturę. Małe rzeczy ogromnie ją przygnębiały, nieproporcjonalnie do ich wagi... Miała też nieokiełznany temperament... Chcieliśmy mieć dzieci. Rozumiesz, kiedy jeszcze żył mój ojciec wciąż naciskał na mnie, pragnąc, by ród nie wygasł. Chciał zobaczyć przed śmiercią, jak zapowiada się nowe pokolenie. Ale Alana nie mogła mieć dzieci. Rozpaczała. Po każdym poronieniu obciążała się winą za niepowodzenie. Być może zresztą i ja nie okazywałem jej wystarczająco dużo czułości. Byłem wtedy młodszy i mniej cierpliwy. Złożyły się na to jeszcze inne rzeczy - nie ma małżeństwa, w którym nie pojawiłyby się jakieś problemy. - Ale jak umarła? Przez chwilę nie odpowiadał. - Wypadek przy pływaniu - powiedział szybko, najwidoczniej nie chcąc wdawać się w szczegóły. - Nigdy nie znaleziono ciała. To jeszcze pogarsza sprawę. Nie wiem, dlaczego. - Była do mnie podobna. - Tak? Rzeczywiście dostrzegam pewne podobieństwo - przyznał niechętnie. - To coś znacznie większego. Mogłybyśmy być bliźniaczkami! Czy to dlatego chciałeś mnie poznać? Charles wstał. - Powinniśmy porozmawiać o tym wcześniej - stwierdził. Mocno chwycił ją za nadgarstek. - Nie, nie bój się. Nie mam zamiaru cię skrzywdzić. Jeśli jestem zły, to na siebie, a nie na ciebie. Pociągnął ją za sobą w głąb domu. Szybkim krokiem skierował się na górę, przeskakując na raz po dwa stopnie schodów. Wyciągnął z kieszeni klucz. - Możesz zobaczyć to na własne oczy - powiedział. - Potem sama zdecydujesz. Ale zanim to nastąpi, pozwól mi powiedzieć, że to wszystko nie ma już dla mnie żadnego znaczenia. Nie byłem tutaj, odkąd się pobraliśmy. Przekręcił klucz w zamku i popchnął drzwi, otwierając je. - Wejdź, wejdź - poprosił niecierpliwie. - Zajmę się światłem. Podszedł do wielkiego, podwójnego okna i otworzył je, rozsuwając wcześniej zasłony. Dawn usłyszała ćwierkanie ptaków. Odczuła ulgę nie widząc w pokoju nic szczególnie przerażającego. Rozejrzała się na wszystkie strony. Uświadomiła sobie nagle, że pomieszczenie przypomina do pewnego stopnia muzeum. Na toaletce stały całe rzędy kosmetyków i perfum, obok leżały srebrne szczotki i antyczny słoiczek z kredkami do brwi. Wszystkie te rzeczy nie wyróżniały się niczym specjalnym, jednak to, że najwyraźniej od dawna ich nie używano, nadawało im ponury wygląd. Na wprost łóżka wisiał portret tej samej młodej kobiety, której zdjęcia znajdowały się na dole. Trzymała w ręku bukiet kwiatów. Ciemne połyskliwe oczy błyszczały intensywnie. Choć obraz musiał powstać na długo przed jej śmiercią, malarz dostrzegł w pozującej mu kobiecie uważnie skrywany smutek. Corsini otworzył gwałtownie jedną z szaf. Wisiały w niej starannie ułożone sukienki. Później Dawn dostrzegła niezliczone, równe rzędy butów. Każdy but miał własne drewniane kopyto z monogramem. - Wyrzucenie stąd czegokolwiek było ponad moje siły - powiedział Charles. Pierwszy raz, odkąd Dawn poznała go, zrzucił pancerz. Wyglądał teraz na człowieka, którego łatwo jest zranić. - Nienawidziła tego obrazu. Sam nie wiem, czemu kazałem go tutaj powiesić. To jedyna rzecz, której nigdy nie chciała widzieć na oczy. - Wciąż ją kochasz. - Popatrz! Wziął z toaletki szczotkę o srebrnej rączce. Z precyzją sportowca i zupełnie bez wysiłku, cisnął ją za okno. Poruszał się szybko. Sięgnął po koszulę nocną, wziął ubranie z krzesła i kilka sukienek z szafy. Wszystko to powędrowało w ślad za szczotką. Dawn przypatrywała się, jak łagodny popołudniowy wiatr bawi się wyrzuconymi strojami. Przez chwilę trwały zawieszone w powietrzu, jakby wiatr nie chciał ich oddać. Potem delikatnie spadły do ogrodu. Natychmiast pojawili się tam służący, by pozbierać je w zupełnym milczeniu. Ich płaskie, meksykańskie twarze nie wyrażały żadnych uczuć. Nie było na nich nawet zdziwienia. Charles zgarnął kosmetyki do kosza na papiery, potem podszedł do ściany i zdjął obraz. Włożył go do szafy, tyłem do pokoju i głośno zatrzasnął drzwi. Wrócił na środek pokoju, do Dawn. Objął ją, pocałował i pociągnął na łóżko. Zadrżała, nigdy wcześniej nie osiągnęła orgazmu tak szybko. Szybciej, niż zdążyła pomyśleć, że to możliwe. Potem poprowadziła jego rękę umieszczając równocześnie jedną z obrębionych koronką satynowych poduszek pod swoimi plecami. Znowu zaczęli się kochać. Charles dostosował się do jej rytmu, odchylając się do tyłu, aż do chwili, gdy usłyszała siebie samą krzyczącą "Jeszcze, och, jeszcze, proszę". Jednocześnie doszli do szczytu. Zdawało się, że eksplozja rozkoszy będzie trwać wiecznie. Leżał w jej ramionach. Słońce zbliżało się do linii horyzontu powodując, że cienie w pokoju coraz bardziej się wydłużały. Dawn nigdy nie znalazła się tak blisko powtórzenia seksualnej namiętności, jaką odczuwała w czasie pierwszej nocy z Lucienem. Pod kilkoma względami seks z Charlesem okazał się nawet jeszcze lepszy i silniejszy, bowiem Dawn nie była już niedoświadczoną dziewczyną, którą należało uczyć czerpania z niego przyjemności. Przytuliła się mocniej do Charlesa. Pocałował ją w szyję, potem obsypał pocałunkami jej piersi. Położyła się na brzuchu i znów zaczęli się kochać. Tym razem delikatniej i dużo, dużo dłużej. - Kocham cię - wyszeptał. Dawn rozpaczliwie chciała mu uwierzyć - i uwierzyła. Wciąż jednak pragnęła zapewnień. - Naprawdę mnie kochasz? - zapytała zasypiając. - Nie Alanę? - Ciebie i tylko ciebie. Czeka nas cudowne życie we dwoje! Przekonasz się. I będziemy mieli dużo dzieci. Wszystkie piękne - to się rozumie samo przez się... Dawn poczuła nagły chłód. Nie wyglądało na to, żeby był to właściwy moment, by powiedzieć Charlesowi, że pod tym tak ważnym względem ona sma przypomina Alanę. A może nawet jest z nią jeszcze gorzej. Właśnie dzieci były tą rzeczą, której nie mogła mu dać. Musiałaby poddać się operacji, a postanowiła w żadnym wypadku jej nie robić. Póki o tym nie wie, to go nie rani - zdecydowała. Przynajmniej taką miała nadzieję. W szybko zapadającym w pokoju mroku przyciągnął ją do siebie. Przyszło jej na myśl, że tak naprawdę dziecko może być jedyną rzeczą, której Charles pragnie. I że to jedyna ułomność, jakiej nie potrafiłby wybaczyć kobiecie. Nie chciała o tym rozmawiać i miała po temu powody. - Wiesz, że nie mogę spędzić tutaj reszty swojego życia - powiedziała ostrożnie. - Czeka na mnie moja kariera. Nie mam zamiaru z niej zrezygnować. - Oczywiście - rzekł przymilnie, obejmując ją ramieniem. - Mam wyrzuty sumienia, że zatrzymuję cię tylko dla siebie. - Muszę wkrótce wracać. - Myślałem już o tym. Razem wrócimy do Ameryki. Mam dość tego domu - i dość myślenia o przeszłości. Kiedy w pokoju zrobiło się ciemno, Charles zasnął. Leżała obok wsłuchując się w jego oddech i delikatny szelest drzew za oknem. Zamknęła oczy i także próbowała usnąć. Jednak pod powiekami przesuwał się ciąg obrazów z przeszłości - Morgan, Lucien, but Cynthii na parapecie nowojorskiej łazienki. Potem wzburzone, gniewne morze, z rozpryskiwanymi przez wiatr falami. Kobieta bardzo podobna do niej płynęła na spotkanie śmierci. Zastanawiała się, czy w tajemniczej śmierci Alany, podobnie jak w śmierci biednego Morgana, nie kryło się coś, co sprawiłoby, że ona i Charles mieliby ze sobą dużo wspólnego. Wiedziała, że nigdy nie będą na ten temat rozmawiać. Przez chwilę wierzyła w to jednak całym sercem. Potem, wtulona w jego ciało, zasnęła. Dawn zdziwiło to, że w celu udowodnienia swego obywatelstwa, dzięki któremu Charles miał zyskać wizę, musiała osobiście stawić się w konsulacie. Jeszcze bardziej zdumiały ją reakcje urzędników konsulatu. Przywykła do tego, że takich ludzi przerażają gwiazdy filmowe, ale tym razem coś innego w ich zachowaniu zwróciło jej uwagę. Kiedy wyjaśniła, że celem jej wizyty jest uzyskanie wizy dla męża, wszyscy uśmiechali się do niej. Ale kiedy człowiek z wizowego okienka zobaczył Charlesa i pojął, kto jest mężem Dawn, pobladł, zerwał się z miejsca i wyszedł po konsula generalnego. Załatwianie tego, co Dawn wydawało się rutynową procedurą, zabrało im pół dnia. Sam Charles nie robił wrażenia zdziwionego tą zwłoką. Urzędnicy, szepcząc między sobą, oglądali ich dokumenty wciąż od nowa. Ukradkiem konsultowali się telefonicznie z Waszyngtonem. Dawn sądziła, że jej popularność i bogactwo Charlesa przyspieszą sprawę, ale wszystko wskazywało na to, że wyłania się coś na kształt kryzysu dyplomatycznego. Późnym popołudniem konsul odłożył wreszcie słuchawkę. Zwrócił się do nich tak, jakby robił im łaskę. - Sądzę, że musimy ją panu dać - powiedział nie kryjąc wcale niechęci, a nawet niesmaku. Wstemplował wizę w niebieski dyplomatyczny paszport Charlesa i wręczył mu go z powrotem, jakby pozbywał się czegoś brudnego. - Urzędnicy - westchnął Charles ze swoim zwykłym, spokojnym uśmiechem. - Na całym świecie są tacy sami. Jednak w oczach konsula Dawn wyczytała, że musiało chodzić o coś więcej. - Gdzie jest Corsini? - warknął Aaron. - W willi. Telefon nawet na chwilę nie przestaje dzwonić. Myślałam, że to ja jestem gwiazdą, ale dzwonią do niego znacznie więcej niż do mnie. - Czy w tej sałatce jest kurczak w plasterkach, czy siekany w majonezie? - zapytał kelnera Diamond, zerkając przez przydymione szkło monokla do karty dań. - W plasterkach. - Zawsze się tak mówi. Chcę białe, pokrojone w plastry mięso z kurczaka. Nie siekane. I żadnego cholernego ciemnego mięsa. Jasne? - Jasne, panie Diamond. - Nikomu nie można ufać - powiedział, odwracając się z powrotem ku Dawn. Nie wiadomo było czy mówi o Corsinim, obsłudze Polo Lounge czy też o całym świecie. Wyjął swój monokl, zanurzył na chwilę w stojącej przed nim szklance z wodą i wytarł do czysta. Chrząknął. - Mówiąc szczerze, poprzednio stałaś nad rynsztokiem, w którym płynęło gówno. Teraz po nim dryfujesz. I nie masz nawet cholernego wiosła. Najpierw trafiłaś na czołówki gazet oskarżona o cudzołóstwo i spowodowanie samobójstwa. Teraz poślubiłaś faceta, który jest oszustem. Albo czymś gorszym. Dawn popatrzyła na niego gniewnie. - Nie sądziłam, że usłyszę od ciebie coś takiego, Aaronie. - Dobrze, już dobrze. Może wyraziłem się zbyt ostro. Ale musisz mieć świadomość, że masz bardzo złą prasę. Jeśli chciałaś zniszczyć swoją karierę, nie mogłaś wykonać lepszego ruchu. To wszystko, co mam do powiedzenia. Machnął w jej stronę kromką chleba. - Czy ja cię kiedyś krytykowałem? - zapytał i zanim zdążyła odpowiedzieć, ciągnął: - Nigdy! Chciałaś wyjść za mąż? Świetnie! Krzyż na drogę. Powinaś żyć i być szczęśliwa. Ale pytam cię: dlaczego Charles Corsini? Powinnaś najpierw porozumieć się ze mną. - To stało się tak szybko. A poza tym, kocham go. - Miłość od pierwszego wejrzenia? - zapytał. - W porządku. Kupuję to. Ale teraz narobiłaś sobie prawdziwych kłopotów. - Jakiego rodzaju kłopotów? Diamond przerwał, by przyjrzeć się przez swój monokl sałatce z kurczaka, w poszukiwaniu dowodów, że znajduje się w niej ciemne mięso. Nad nim pochylał się, jak gotowy do operacji chirurg, szef kuchni, trzymający w ręku wypełnioną majonezem srebrną sosjerkę. - To wygląda mi na ciemne - triumfująco powiedział Diamond, trzymając jeden z kawałków mięsa na widelcu. Szef kuchni pstryknął palcami na kelnera i podejrzany kawałek w mgnieniu oka zniknął. Diamond wytarł widelec serwetką. - Gwiazdy wychodzące za mąż za bogatych facetów nigdy nie robią kariery - powiedział. - Przyjrzyj się Marion Davies albo Glorii Swanson. W chwili gdy została kochanką Joe Kennedy'ego, jej popularność zleciała na łeb na szyję. Faceci, kierujący wytwórniami nie lubią gwiazd, których mężowie mają większe wpływy od nich. Powinnaś spróbować sałatki z kurczęcia. Jest naprawdę dobra. - Dziękuję, nie jestem głodna - odrzekła, przysuwając sobie półmisek z owocami. Diamond nie zwrócił na to uwagi. Pstryknął palcami na kelnera i zamówił sałatkę dla Dawn. Odwrócił się z powrotem w jej stronę. - Jeśli chcesz mojej rady, zapomnij o filmach na jakiś czas. Próbowałem w całym mieście, ale nic nie udało mi się załatwić. Ludzie się boją. Powinnaś teraz sprzedać udziały. Możemy renegocjować twój kontrakt, traktując to jako część zapłaty za twoje akcje. - Charles nie chce, bym je sprzedawała. - Ale one należą do ciebie, a nie do niego. - Jest moim mężem. Poza tym, może mieć rację. Po co sprzedawać je Bravermanowi? - Pozwól, że zgadnę. Corsini sam chce przejąć kontrolę nad wytwórnią? Skinęła głową. - Sec nigdy do tego nie dopuści. Czy to dlatego wybiera się do Nowego Jorku? - Ma tam interesy. - Tam są pieniądze. Czy chce znowu zająć się bankiem? - Jest bankierem. - Nie znalazłabyś zbyt wielu bankierów, którzy zgodziliby się z tobą. Cóż, co się stało, to się nie odstanie. Myślę, że popełniłaś błąd. - Nie chciałabym utracić twojej przyjaźni, Aaronie. Diamond potrząsnął głową. - Możesz na mnie liczyć. Tylko bądź ostrożna. To wszystko, o co proszę. - Ostrożna? - Z Corsinim. Ma złą prasę, a to zawsze stanowi problem - dodał na zakończenie, spoglądając na nią przez monokl. - Przez jakiś czas by, na pierwszych stronach gazet. - Kiedy? - Dwa, trzy lata temu. Słyszałaś kiedyś o facecie nazwiskiem Luckman? - Nie - skłamała. Nie chciała zadawać Diamondowi żadnych pytań. Starała się sprawić wrażenie, jakby jej to w ogóle nie interesowało. Ale to nie powstrzymało adwokata. - Gruba ryba w świecie finansów. Prawdziwy macher. Dawał oszałamiające procenty. Sam się na nie nabrałem. A gdzie jest teraz? W więzieniu. Dostał dziesięć, czy piętnaście lat, jak sądzę. - Za coś. I co to ma wspólnego z Charlesem? - Był wspólnikiem Corsiniego i właścicielem akcji większości jego amerykańskich przedsiębiorstw. Sądzę, że Charles potrzebował amerykańskiego obywatela, a Luckman z radością na to przystał. W końcu, do diabła - Corsini zrobił z niego bogatego człowieka. Jedynym problemem było to, że gdy wkroczyło Fbi, przedsiębiorstwa należały do Luckmana, a nie do Corsiniego. Na papierze, rzecz jasna. Corsiniego deportowano, albo coś w tym rodzaju, a jego wspólnik powędrował do więzienia. Ten biedny skurwysyn nawet nie wiedział, kto go tak urządził. - Diamond odwrócił się do kelnera, - Czy jest dojrzały melon? - Jest doskonały arbuz... - Gdybym chciał arbuza, poprosiłbym o niego, do diaska. Znowu skupił uwagę na Dawn. - Corsini jest bystry, przyznaję, ale ludzi wokół niego często spotykają przykrości. To wszystko, co mam do powiedzenia. Czy kiedykolwiek rozmawiał z tobą o swojej żonie... jakże ona miała na imię? - Alana. - Właśnie, Alana. Wiedziałem to, do cholery. Zawsze irytował się, gdy zawodziła go pamięć, a jeszcze bardziej wtedy, kiedy ktoś próbował mu pomóc. - To straszna historia. Pieprzona prasa. - Charles opowiadał mi o tym. Diamond podpisał rachunek. - Ach tak? To było prawdziwe piekło. Wielkie nagłówki. Czy powiedział ci też, iż krążyły plotki, że jego żona miała romans z Luckmanem? Potrząsnęła głową. - A zresztą, któż to, do cholery, może wiedzieć? Po naszej rozmowie zasięgnąłem języka w paru sprawach. Znam w Nowym Jorku kilku facetów, którzy wiedzieli, co się stało. Niezbyt lubią Corsiniego. Nie można mieć im tego za złe - kosztował ich kilka ładnych milionów. Oni twierdzą, że Corsini z żoną wybrali się małą żaglówką na spacer po morzu. To jedna z tych szalonych rzeczy, które robił - lubił niebezpieczeństwo. W każdym razie łódka wywróciła się i oboje zaczęli płynąć z powrotem do brzegu. Ona nie dopłynęła. Jemu się udało. - Wiem o tym wszystkim - powiedziała spokojnie, choć zaczynała zdawać sobie sprawę, że wcale tak nie było. Miała nadzieję, że nie dała tego po sobie poznać. - No cóż - powiedział Diamond. - Jest tylko jeden mały szczegół, o którym powiedzieli mi ci faceci, o którym pewnie nic nie wiesz. - No mów. - Ona była olimpijską pływaczką, dziecino! Pływała jak ryba. Dawn chciała dowiedzieć się czegoś więcej, dostrzegła jednak nagle w lustrze przed sobą, wchodzącego do Polo Loungo Charlesa. Na jej widok jego twarz rozjaśniła się uśmiechem. Szeroko otworzył ramiona. Pomimo obaw czuła, że Diamond musi się mylić. Tak, z pewnością się myli. Nie miała powodów do strachu. Dawn nigdy nie jechała przez kraj pociągiem, ale jej mąż nie należał do ludzi, którzy lubią się spieszyć. Nie bał się samolotów - latał przecież swoim - wolał jednak poruszać się zgodnie z jakimś własnym rytmem. Jak szachista spokojnie rozważający swoje posunięcia. Jak zawsze planował wszystko bardzo skrupulatnie, choć w sposób nie rzucający się w oczy. Przykładał wagę do szczegółów. Nalegał, by Dawn zatrudniła służącą, która będzie jej towarzyszyć. W związku z tym zażądał od jednego z biur pośrednictwa pracy na Beverly Hills zaprezentowania kilkunastu ofert. Jego lokaj, elegancki siwowłosy Anglik nazwiskiem Quayle towarzyszył mu wszędzie, robiąc to wszak bardzo dyskretnie. W swoim ciemnym garniturze i z pogrzebową miną sprawiał wrażenie, jakby posiadł dar niewidzialności. Kiedy razem z Charlesem, by uniknąć dziennikarzy, wsiadła do Super Chiefa w Pasadenie, przejście między ich przedziałami zostało już otwarte tak, by tworzyły apartament. Przybory toaletowe i kosmetyki Dawn leżały starannie ułożone obok świeżo wyprasowanych, pachnących lnianych chusteczek w jej małej łazience. Srebrny dzbanek do kawy Charlesa, z jego monogramem czekał na stole razem z butelką Krug z 1934 roku, będącą prezentem od Aarona, Corsini zdołał go w końcu, choć nie bez wysiłku, trochę do siebie przekonać. Świeża paczka "Pall_malli", ulubionych papierosów Charlesa, ze starannie rozciętym i odwiniętym do tyłu srebrnym, papierowym wieczkiem, leżała obok dzbanka. Jeden z papierosów wysunięty był do połowy. Równie starannie ułożono puzderko na biżuterię Dawn i aktówkę Charlesa. Uwadze Dawn nie umknęło to, że jej mąż podczas całej podróży trzymał aktówkę bardzo blisko siebie, ani też to, że zawierała ona wielki niebieskoczarny automatyczny pistolet. W Meksyku ten pistolet zawsze mu towarzyszył - na nocnym stoliku w sypialni albo na biurku, gdy pracował. - To jest wciąż kraj przemocy - wyjaśnił jej, przy jakiejś okazji, gdy go o to zapytała. Widocznie to samo myślał o Ameryce. W przedziale Dawn ustawiono także białe, drewniane kufry o ponad półtorametrowej wysokości, mogła zatem powiesić w nich swoje wieczorowe suknie, zupełnie ich nie składając. Każdy z kufrów miał półokrągłe wieko, nie groziło zatem, że niedbali tragarze postawią go do góry dnem. Wszystkie kufry zaopatrzono w mosiężne plakietki z inicjałami Dawn i numerem. Marie_claire, służąca, sporządziła w języku francuskim dokładną listę, w której szczegółowo zaznaczyła, gdzie spakowano każdą rzecz. Przy każdej pozycji umieściła numer kufra, by bez trudu móc wszystko odnaleźć. Charles położył nogi na stole i zapalił papierosa. - Cieszę się, że znowu zobaczę Nowy Jork. - To nigdy nie było moje ulubione miasto. - Och, wszystkie miasta są takie same. Ale teraz, kiedy w Europie trwa wojna, Nowy Jork stał się stolicą świata, Berlin się skończył, Paryż jest okupowany, Londyn bombardowany, nie można pojechać do Rzymu, Genewy ani Zurichu. Więc życie toczy się w Nowym Jorku. Wpatrywał się w pustynię, przez którą właśnie przejeżdżali, oświetloną jaskrawym, porannym słońcem. Na zewnątrz temperatura sięgała prawdopodobnie ponad trzydzieści stopni Celsjusza, ale tutaj w srebrno_ i jasnozielonym wnętrzu przedziału panował przyjemny chłód. Czuli się jednak trochę jak w ruchomym akwarium. - Przekonasz się, że w Nowym Jorku kwitnie wspaniałe życie towarzyskie. Tak wielu tam różnych ludzi: stare pieniądze, nowe pieniądze, żydowskie pieniądze, pieniądze emigrantów i uchodźcy z pieniędzmi. To jak Rzym, zanim zdobyli go barbarzyńcy. Wynająłem apartament u Wildnersów. To teraz prawie jak w Palm Beach. Będziemy mieć wspaniały widok na park i znakomitą kolekcję obrazów. A co później - zobaczymy. Rozległo się pukanie i w drzwiach ukazała się ponura twarz Quayle'a. Wymamrotał przeprosiny i wręczył Charlesowi kartkę. Przeczytał ją, po czym z wyraźną złością zmiął i wyrzucił. Skinął głową służącemu, który cicho zamknął drzwi. - Czy widziałaś dwóch mężczyzn w ciemnych garniturach? Wsiadali razem z nami do pociągu? - zapytał Dawn. - Nie, nie zauważyłam. - A Quayle tak. Zajęli przedział tuż obok nas. Cóż za marnotrawstwo pieniędzy podatników! - Kim oni są? - Fbi, jak sądzę. Albo Urząd Skarbowy. Zauważyła, iż to, że jest śledzony, specjalnie go nie zaskoczyło. - Nie robisz wrażenia zbyt przejętego. Wzruszył ramionami. - A czemuż miałbym się tym przejmować? Tutaj rząd jest od tego, by przeszkadzać ludziom w robieniu interesów. Na szczęście nie działa zbyt skutecznie. Nie zwracał uwagi na obecność dwóch agentów siedzących w czasie kolacji w wagonie restauracyjnym przy sąsiednim stoliku. Wyglądali jak dwaj zakonnicy. Jedli w zupełnym milczeniu, mając nadzieję, że usłyszą jakiś fragment rozmowy. Charles mówił ze swadą, ale starannie omijał tematy wiążące się z biznesem. Miał ambitne plany towarzyskie, przede wszystkim dlatego, że jak sądziła Dawn, wciąż nie potrafił zapomnieć, w jaki sposób zmuszono go do opuszczenia kraju. A może jeszcze bardziej, choć nigdy o tym nie mówił, miał za złe to, jak szybko wielu ludzi odwróciło się od niego, gdy tylko wybuchł skandal. Teraz czuł się tak, jakby powracał z wygnania. Zresztą tak rzeczywiście było. Wracał ze znacznie większymi planami i słynną gwiazdą filmową jako żoną. W jeździe pociągiem było coś, co sprzyjało seksowi. Kochali się namiętnie i powoli przez całą długą noc. Słyszeli, jak Super Chief z długim, niskim, ponurym gwizdem przejeżdżał przez małe miasteczka na prerii. Przerażony tym, że Dawn nigdy nie trzymała w ręku kart, Charles uparł się, że nauczy ją grać w remika. Drugiego wieczoru, kiedy grali przy oknie na kanapie w wagonie restauracyjnym, jakiś siedzący obok nich człowiek zaczął im się przyglądać tak intensywnie, że Dawn opuściła w końcu karty i zagadnęła go. Mężczyzna był niski, pulchny, miał sztuczne zęby. Nosił okulary w drucianej oprawce. Dawn przywykła do otaczających ją zawsze wielbicieli. Ale w skupieniu tego człowieka wyczuwała coś niepokojącego. Nachalność jego spojrzenia wykraczała poza zwykłe zainteresowanie gwiazdą filmową, jakie tego typu człowiek mógłby przejawiać. Zerknęła na jego nienaturalnie białe zęby i granatowy garnitur. Przypuszczała, że chce dostać jej autograf. Mając nadzieję, że się od niego uwolni powiedziała: - Jestem Dawn Avalon. Nie pomylił się pan. Ale mężczyzna zdawał się jej nie słyszeć. Odrzucił do tyłu głowę i odsłonił prostokątne porcelanowe zęby w pozbawionym wesołości, przepraszającym uśmiechu. Miał twarz wziętego, małomiasteczkowego dentysty albo sklepikarza. Należał do ludzi, dumnych ze swego dobrego wychowania i noszących latem słomkowe kapelusze. Jego czarno_białe buty o spiczastych korkach mocno wbijały się w dywan. Bez wątpienia nikt nie wyjaśnił mu, że na całym świecie przestały być modne już dziesięć lat temu. Zresztą mało go to chyba obchodziło. Na jego policzkach pojawiły się czerwone rumieńce, które Dawn uznała za oznakę zmieszania, chociaż ukryte za grubymi szkłami okularów oczy błyszczały wściekłością. - Charles Corsini? - spytał cicho. Zwyczajem mieszkańców Środkowego Zachodu mówił przez nos, co niemal zupełnie skrywało napięcie w jego głosie. Charles podniósł wzrok znad kart i zerknął na odległy koniec kanapy, gdzie siedział, uważnie obserwujący wszystko, acz jak zwykle nie rzucający się w oczy, Quayle. Dawn zastanawiała się, czy służący ma przy sobie pistolet. W każdym razie wstał i szybko, jak na tak spokojnego człowieka, ruszył w ich stronę. - To ja - odparł Corsini. Przyglądał się mężczyźnie, uważnie obserwując szczególnie jego ręce. Ale dłonie mężczyzny nie poruszyły się. Trzymał je na kolanach, wbijając mocno kciuki w materiał spodni. - Tak myślałem, że to pan - powiedział. - Czy my się znamy? - zapytał ostrożnie Charles, dając jednocześnie Quayle'owi znak, by stanął z tyłu. Dawn uznała, że nie wygląda na przestraszonego. Kontrolował sytuację i nieznajomy mężczyzna zdawał się być tego w pełni świadomy. - Nie - odparł. - Nie zna mnie pan, bo i skąd. Mój brat złożył w pańskim banku inwestycyjnym dorobek całego swojego życia. Powtarzał mi, że muszę być szalony, nie robiąc tego samego. Podwoisz swoje pieniądze w ciągu roku lub dwóch - przekonywał mnie. - Zrobił to? - Ta! Jabłko Adama mężczyzny podskakiwało, gdy mówił. Jego okulary zaszły mgłą, jakby zaczął płakać. Charles patrzył na niego z chłodną uprzejmością. Wyraz jego twarzy nie zmienił się. Wyglądało na to, że już wie, co usłyszy. Czekał spokojnie, aż mężczyzna znowu zacznie mówić. Przez chwilę panowała cisza. - Kiedy ogłosił pan bankructwo, stracił wszystko. Każdego centa, którego kiedykolwiek zarobił. Corsini wzruszył ramionami. Ten gest miał wyrażać nie tyle jego obojętność, ile miał dać do zrozumienia, że zna już tę historię, że słyszał ją już setki razy. - I co potem? - spytał uprzejmie. - Potem się zastrzelił. Nie miał odwagi powiedzieć o tym żonie, jak sądzę. Albo mnie - zamilkł na chwilę. - Włożył do ust lufę swojego dwunastostrzałowego Winchestera i nacisnął spust - dodał, jakby te szczegóły uważał za ważne. - Lubił strzelać do ptaków. Polował każdego sezonu. - Rozumiem - powiedział Charles. - Czego pan oczekuje ode mnie? Mężczyzna wstał. Teraz, kiedy był już na nogach, stracił nieco ze swojej smutnej godności. Stał niepewnie, wspierając się jedną ręką na oparciu krzesła. Dawn nie przyszło wcześniej do głowy, że jest pijany. Teraz nie miała wątpliwości, że wypił trochę za dużo. Być może zrobił to dla dodania sobie odwagi. Stał sztywno wyprostowany, wciąż wpatrując się w Charlesa. - Niczego - odparł. - Po prostu chciałem poznać skurwysyna, który zabił mojego brata. - On zabił się sam - wyszeptał, biały jak prześcieradło, Charles. Zdawało się, że mówi do siebie. Ale mężczyzna odwrócił się już i potykając się, przeszedł między dwoma rzędami obracanych klubowych foteli. Zniknął w sąsiednim wagonie. Dawn siedziała sztywno, spoglądając na męża pytająco. Ale Charles nie przeprosił jej ani niczego nie wyjaśnił. Wziął ze stołu swoje karty. Jego niebieskie oczy jak zawsze pozbawione były wyrazu. - Teraz moja kolej, prawda? - powiedział spokojnie, dostrzegła jednak, że drżą mu ręce. Na jego twarzy pojawiły się kropelki potu. Uśmiechnął się ponuro, jakby za wszelką cenę chciał z pomocą siły woli opanować swoje uczucia. Jego dłonie posłusznie przestały drżeć. Wziął kartę, którą właśnie położyła na stole. - Wygrałem - powiedział uprzejmie i wyłożył swoje karty na stół. - Wygląda na to, że szczęście mi dopisuje. Tej nocy Charles nie mógł zasnąć, leżał, wpatrując się w niebieskie nocne światełko. Dawn wsłuchiwała się w stukot kół. Tej nocy, po raz pierwszy od ich ślubu, nie kochali się. Księga V Królestwo kłamstw 20. Tak, Virginio, istnieje tu coś, co się nazywa towarzystwem kawowym, całe wzdychające te swoje "och" i "ach" nad czarującą Dawn Avalon, gwiazdą z "Płomieni namiętności", przebojem roku. Na małym przyjęciu pod gołym niebem w Colony Bunny i Maggie Winterhalter wepchnęły w siebie dwieście haute_polloi, a wszystko dla uczczenia księcia Charlesa Corsiniego i jego żony powracających do Nowego Jorku. Książę i Księżna Windsoru na łeb, na szyję rzucili się z Bermudów (Bo_bo Esterhazy wysłał po nich swoją prywatną amfibię) - i książę zatańczył dwa tańce z dawną angielską gwiazdeczką, która, jak się zdaje, niepodzielnie zawładnęła pierwszymi stronicami gazet w miejscach, gdzie zwykle piszą o skandalach, milutki zbieg okoliczności, nie ma co, dziękuję... Był też obecny nasz lew salonowy Hamilton Thrush, projektant Billy Sofkin, Felix i Happy Wildnerowie (z Palm Beach i z Newport). Twój najwierniejszy, każdy i nikt... Cholly Knickerbocker New York, "Journal American" 10 listopada 1941 (...) Te uszy słyszały jedynie tyle, że cała Wall Street huczy od plotek o Charlesie Corsinim. Może to dlatego, że Charles ożenił się z piękną Dawn Avalon ("Płomienie namiętności"), słyszałem jednak, że Charles zwraca baczną uwagę raczej na kapitały. Tutaj przeczytacie o tym jako pierwsi. Walter Winchell New York, "Daily News" 20 listopada 1941 Czy to prawda, że piękna Dawn Avalon przestała być gwiazdą filmową, by zacząć grać rolę żony u boku swego nowego męża Charlesa Corsiniego? Panna Acalon kwituje to pytanie krótkim "No Comment", przyjaciele jednak stwierdzają, że jeszcze chwila, a zacznie brać lekcje gotowania lub szycia... Ludzie z branży powiadają, że to może opowieści o jej roli, jaką rzekomo miała odegrać w samobójstwie Cynthii Beaumont, sprawiły, iż straciła wigor, ale i dziwniejsze rzeczy zdarzały się w Tinseltown... "Variety", 25 listopada 1941 Książę Charles Corsini, dyrektor Rio de Plata Bank, Bank of Europe i Banco Americas w Buenos Aires, poinformował dzisiaj o powołaniu do życia Pacifica Investments Inc, spółki utworzonej wraz z Huggo Winterhalterem i Felixem Wildnerem. Na konferencji prasowej w nowych biurach firmy w Centrum Rockefellera książę Corsini podkreślał fakt, iż głównym celem Pacifica będzie zdobywanie lokat w "znacznych" przedsięwzięciach dużych firm, zaprzeczył jednak, jakoby zamierzał zmuszać przedsiębiorstwa do działania wbrew życzeniom ich kierownictw... Krążą pogłoski, że większość kapitału Corsiniego pochodzi z Europy. Departament Sprawiedliwości usiłuje zbadać źródła pochodzenia pieniędzy, o czym sam zainteresowany stanowczo wzbrania się rozmawiać. Cokolwiek by się stało - tylko rychłe przystąpienie Ameryki do wojny mogłoby podciąć Corsiniemu skrzydła. "Wall Street Journal" 1 grudnia 1941 - Charles - powiedział Felix Wildner, gdy w tańcu przyciskał pulchny policzek do jej policzka, łaskocząc ją w ucho małym białym wąsikiem - dobrze pojął tę lekcję. - Jaką lekcję? - zdziwiła się, choć wiedziała, że jej pytanie jest bezprzedmiotowe. Wildner był głupcem - nadętym, próżnym, bogatym złośliwcem, bezmyślnie powtarzającym rzeczy zasłyszane od innych, jako że sam nigdy nie zdobył się na własne myśli. Poza tym sama znała odpowiedź. Trzy tygodnie w Nowym Jorku to więcej niż dosyć, by dowiedzieć się, że przynajmniej w tym mieście Charles cieszy się opinią upadłego anioła. Obracał się tu w towarzystwie ludzi urodzonych do bogactwa, spoglądających z góry na każdego, kto zbrukał sobie ręce pracą. Wielu z nich nie zajmowało się niczym - Felix Wildner, na przykład "któremu doglądanie majątku zajmowało czas od świtu do nocy". Czuła się dziwnie, spędzając wszystkie wieczory wśród ludzi, z którymi nie dało się porozmawiać nawet o zakupach, i którzy, najwidoczniej, nie mieli powodów, by zwlekać się z łóżka wcześniej niż o dziewiątej rano. Najwidoczniej Charles miał talent, by wślizgnąć się do tego świata, lecz w jego rozpasaniu towarzyskim Dawn dostrzegła chłodne wyrachowanie. Ludzie, od których wyciągał pieniądze, dostępni byli jedynie na przyjęciach i proszonych obiadach. Jeśli nie usłyszeli czegoś, co chciało się im przekazać, w oparach brandy i smugach cygarowego dymu i to w dodatku od kogoś, kogo dobrze znali, trudno ich było przekonać, że to, co słyszą, jest prawdziwe. Początkowo cała ta karuzela przyjęć i kolacji zdawała się ją bawić, nie trwało to jednak dłużej niż parę dni, później jej entuzjazm wygasł. To, że była gwiazdą, niewiele znaczyło dla ludzi, którzy oceniali wszystkich po wielkości majątku i miejsca w towarzystwie, i uważali, że wszystko, co się wiąże z filmem, jest "wulgarne". Poza tym była niesforna. W czasie miesięcy spędzonych w Meksyku nie poddała się bólowi i samotności nie po to, by teraz wysiadywać co wieczór na każdym przyjęciu. Owszem, chciała dać Charlesowi szansę powrotu do "świata", ale gdy zaproponował kupno apartamentu w River House, ostro się sprzeciwiła. Choć była skłonna rozważyć możliwość zamieszkania w wynajętych pokojach, skoro wymagały tego nowojorskie interesy Charlesa, uświadomiła mu jednak, że Nowy Jork nie jest miejscem, gdzie chciałaby się osiedlić na stałe. Jeśli nawet jej odpowiedź zirytowała go, nie okazał swej złości. Dawn podejrzewała, że należał do ludzi. którzy godzą się na wszystko, by potem, w swoim czasie, przeforsować to, czego chcą. Charles chciał poznać wszystko, co dotyczyło jej stanu majątkowego, sam niewiele mówiąc o swoich finansach. Był zdziwiony, kiedy się przekonał, że nie posiada prawie nic z wyjątkiem udziałów w Empire i domu w Malibu - gdzie też była winna bankowi, firmie budowlanej i Billy'emu Sofkinowi całkiem spore pieniądze. - Ale przecież jesteś gwiazdą! - zawołał zdumiony. - Wszyscy czytają w gazetach o milionowych gażach. Sam czytałem o twoim kontrakcie wartym parę milionów. Westchnęła ciężko. Tak, ludzie spoza filmowego światka zawsze byli przekonani, że każda gwiazda jest milionerem. - Zgadza się - przyznała. - Kontrakt na dwa miliony. Zapłata rozłożona na trzy filmy albo na cztery lata pracy. Pamiętaj jednak, że zostałam zawieszona. Cantor zawiesił mnie tuż... przed wypadkiem. Zawieszona znaczy: ani centa. Gdyby mi jednak płacono, Aaron otrzymywałby dziesięć procent wszystkiego. To by znaczyło, że dla mnie zostaje na tydzień dziesięć tysięcy dolarów brutto minus podatki. Powiedzmy, że po opłaceniu podatków miałabym na czysto sześć tysięcy... jakoś tak. Przyznaję, to niemało... prawie cała góra dolarów. Gable, na przykład, dostaje dwanaście tysięcy na tydzień... Ale musisz pamiętać, że jeśli ktoś chce być gwiazdą, musi żyć jak gwiazda. Nikt nie poczyta ci za rozrzutność, gdy będziesz prowadzić dom w Bel Air, utrzymywać liczną służbę, mieć stałą rezerwację w Palm Springs... - Rozumiem - Charles strzelił palcami. Wystarczyło wspomnieć o Cantorze, a natychmiast opadała go wściekłość. - Ale na "Płomieniach namiętności" zrobiłaś fortunę? - O, tak. Dla Empire. Dla mnie została tylko sława. Gwiazdy to robotnicy najemni. Wprawdzie dobrze opłacani, ale nie mają udziału w zyskach. - A przedtem? - Przedtem miałam kontrakt z Davidem. Gdyśmy się pobrali, nie mógł zrozumieć, dlaczego miałby mi płacić najwyższe stawki. I nie płacił, Przynajmniej regulował za mnie rachunki. W rezultacie po opłaceniu wydatków na dom, po zapłaceniu długów Davida i rachunków za leczenie, na koncie zostały mi same zera. Echeverria nie był tani. - Wyobrażam sobie... Ale do głowy by mi to nie przyszło. Musisz mi podać wszystkie szczegóły... wysokość długu hipotecznego, ile mamy rachunków do zapłacenia i tak dalej. Rzecz jasna, wszystko, co jest moje, należy do ciebie. Wiesz o tym. Dawn spojrzała na niego. - Dokładnie to samo zawsze powtarzał David. - Tylko że ja jestem sporo bogatszy od Davida K~oniga. - Nie o to chodzi. Jestem aktorką. Chcę znowu pracować. Część Empire należy do mnie. Chcę z tego skorzystać. Nigdy więcej nie chcę się znaleźć w takiej sytuacji, że będę zmuszona wysłuchiwać człowieka w rodzaju Cantora, który mi zacznie dyktować, co mam robić. - Rozumiem - poważnie skinął głową Charles, choć wcale nie był przekonany, czy naprawdę coś z tego rozumie. Tymczasem jednak dbał, by zawsze była zajęta, żeby ani na chwilę nie mogła złapać oddechu. Jak gdyby uwziął się, żeby wszędzie go widziano. Charles mógł siedzieć godzinami i wysłuchiwać ględzenia Księcia Windsoru, Manolo Guzmana lub Co_bo Esterhazego bez śladu znudzenia, podtrzymując rozmowę na tyle, na ile czuł się do tego zobowiązany jako partner w interesach. Dawn jednak odkryła - lub wydawało jej się, że odkryła - nienawistne i groźne iskierki w jego oczach, tak, jakby za roześmianą fasadą coś się tliło, jakby za przyjazną powierzchownością czaił się żądny zemsty, zły, wyrachowany człowiek. Późnym wieczorem, po kolacji u Winterhalterów, Bunny Winterhalter, który stale błądząc gdzieś wzrokiem zwrócił uwagę na Dawn już pierwszego dnia, gdy pojawiła się w Nowym Jorku, wziął ją na stronę, żeby pogawędzić. W przeciwieństwie do swych licznych bogatych przyjaciół Bunny był inteligentny - zbyt inteligentny, by czuć się z nim bezpiecznie - pomyślała sobie Dawn. Bunny był bogaty. Na tyle bogaty, że mógł spędzić resztę życia w kompletnej bezczynności, ale jakiś instynkt drapieżcy ciągle trzymał go w wirze interesów. Niczym leniwy lew co jakiś czas zrywał się ze stanu błogiej próżności, by połknąć jakąś firmę lub kontrolny pakiet akcji nie zdającej sobie z niczego sprawy spółki. "Lubię zapach świeżej krwi" - powiedział kiedyś dziennikarzowi z "Wall Street Journal" w chwili zapomnienia. Nic więc dziwnego, że Winterhalter zdawał się naprawdę lubić Charlesa, a chociaż był starszy, dwaj mężczyźni najwyraźniej dobrze bawili się w swoim towarzystwie, dzieląc to samo, dobrze skrywane, uczucie pogardy dla reszty świata. W bibliotece jego manchattańskiego domu, z wyglądu przypominającego raczej twierdzę, znajdowało się tyle kłów, wypchanych wężów, rogów i myśliwskich trofeów, że jakiś żartowniś zauważył kiedyś: "To wygląda jak poczekalnia gabinetu pechowego weterynarza". Gdy jednak Dawn uznała za stosowne powiedzieć coś o bibliotece (było to miejsce, które mniej czy więcej, jednak domagało się jakiegoś komentarza), Winterhalter zaledwie wzruszył ramionami. - To po prostu jedyny, powszechnie akceptowany powód zejścia z drzew. Spojrzał na głowę niedźwiedzia amerykańskiego, do złudzenia przypominającą jego własną. - Ludziom potrzeba samotności - rzekł, po dłuższej chwili milczącego wpatrywania się w niedźwiedzia. - Odziedziczyliśmy tę potrzebę w spadku po Adamie. Bo Adam żył zupełnie sam, w dziczy, tylko ze zwierzętami. Bez kobiety. Bez towarzystwa innych mężczyzn. Oto, w czym tkwi sedno rzeczy, rozumiesz, o czym myślę. Charles ma tę samą potrzebę. Jak większość mężczyzn, którzy są cokolwiek warci. Charles jest niczym słoń samotnik, tak samo jak ja. To niebezpieczny człowiek. I dlatego go lubię. - Czy naprawdę jest tak niebezpieczny, jak mówisz? Winterhalter pokiwał głową. - O, tak - westchnął przeciągle. - Dobrzy ludzie zawsze są niebezpieczni. On ciebie kocha, wiesz o tym. - Wiem. - Rzecz jasna, miłość to bardzo niestałe uczucie. Ja, dzięki Bogu, zdołałem sobie tego oszczędzić. Raczej już wolałbym się zmierzyć w pojedynkę z bizonem z jednym jedynym nabojem w magazynku, jak ten człowiek tutaj... nie mając możliwości odwrotu. - To brzmi jeszcze groźniej niż opowieści o miłości Charlesa. - Och, wypluj te słowa! Miłość to gra najniebezpieczniejsza ze wszystkich. Prawdopodobieństwo śmierci jest tu o wiele wyższe niż na polowaniu. Winterhalter obiegł wzrokiem kolekcję trofeów, z taką miną, jakby spodziewał się, że któreś z nich nawiąże z nim rozmowę. - Znałem w Indii dziewczynę, która trzymała małego lamparta. Piękne zwierzę. Dziewczynka lubiła wchodzić do klatki i bawić się z nim niczym z wielkim kotem... Bo oczywiście, to był wielki kot. Karmiła to cholerne zwierzę prosto z ręki. Kochała tego drapieżnika, tak jak niektóre kobiety kochają koty... Ślepa miłość do kotów... znasz to uczucie? - Niespecjalnie. I co potem? Bunny spojrzał na nią szeroko otwartymi oczami. Miał niewinny, chłopięcy wyraz twarzy. Lubił robić z siebie durnia, zwłaszcza gdy służyło to jakimś ukrytym celom, teraz jednak w tej jego naiwności wyczuwało się odrobinę złośliwości - w istocie więcej niż odrobinę. Złośliwa satysfakcja czaiła się za jego szyderczym uśmiechem. - Co potem? - powtórzył. - A jak sobie wyobrażasz, moja ty mała dziewczynko? Potem lamparciątko zjadło dziecko... - umilkł na chwilę. - A co innego mogłoby się zdarzyć? Posunięcia Charlesa były równie nieprzewidywalne, jak on sam. Uwielbiał zaskakiwać Dawn, najczęściej obdarowując ją różnymi drobiazgami, które chował w najdziwniejszych miejscach. W ten sposąb pewnego ranka w grapefruitowym miąższu znalazła pierścionek z brylantem. Zresztą nie było dnia, żeby Charles nie zdołał jej jakoś zaskoczyć. Drobne kłamstewka i dowody obłudy, które za sprawą Charlesa stały się uroczą otoczką ich codziennego życia, były zaledwie - jak o tym Dawn z wolna zaczęła się przekonywać - drobnym odblaskiem zdolności Charlesa w tym kierunku, zdolności wykorzystywanych wobec wielkiego świata. Charles był człowiekiem, który najchętniej działał pod osłoną cienia - nie dlatego że musiał, po prostu konspiracja i podwójna gra bardzo go bawiły. Większość bogatych mężczyzn, których Dawn znała - K~onig oraz jego przyjaciele - posiadała jakieś jasno wytknięte cele, które potrafili wyjaśnić lub usprawiedliwić, przynajmniej wobec siebie samych. Jednak Charles, jak poważnie podejrzewała, lubił działać tylko dla samego działania. Należał do ludzi uciekających przed okropnościami nudy. Spekulacje umysłowe, budowanie imperium finansowego, przejmowanie spółek akcyjnych - dla Charlesa wszystko to było grą, taką samą jak polo - i jak w polo, jeśli któryś z graczy odniósł jakieś obrażenia, nic się nie działo - rany były częścią gry. Osiedlił się w Nowym Jorku dopiero wtedy, gdy stał się właścicielem prawdziwych majątków na Florydzie i w Kalifornii. Któregoś dnia kupił kontrolny pakiet akcji hotelu w Boca Raton i odsprzedał go Meyerowi J. Schine za kawałek Roney Piaza w Miami Beach, następnie pod zastaw Roney Piaza wziął pożyczkę z Clarence Davis's Florida Bank i za pięćdziesiąt pięć milionów dolarów nabył prawo do pierwokupu posiadłości w Fort Lauderdale, milę od brzegu. Miał rzadki dar ukrywania szczegółów swych transakcji i instynkt, podpowiadający mu zawsze, w której chwili sprzedawać i jak uciekać przed stratami. Niezależnie od wielkości sum, którymi operował, nigdy nie sprawiał wrażenia, że jest zakłopotany. Gdzieś po drodze, prawdopodobnie w szkole, nauczył się nie rezygnować z niczego. Dlatego, kiedy zasiadła do śniadania, pewnej zimowej niedzieli oboje późno zwlekli się z łóżka - i ujrzała, że Charles wygląda na zmartwionego, nie potrafiła ukryć zaskoczenia. Czytał tytułową stronę "The New York Timesa" i był do tego stopnia pochłonięty lekturą, że nawet nie podniósł głowy, gdy usiadła - było to tym niezwyklejsze, że jego maniery, podobnie jak zasady, nie pozostawiały nic do życzenia. Były nieskazitelne. W przeciwieństwie do większości żonatych mężczyzn Charles nie sądził, że zażyłość może zastąpić uprzejmość. Nawet, gdy czasami kochali się z samego rana, Charles zawsze pierwszy zrywał się z łóżka, golił się, brał prysznic, ubierał i zjawiał się przy stole, by przytrzymać dla niej krzesło z tą samą dworną elegancją, z jaką czynił to na proszonych obiadach. - Znowu jakaś opowieść o twoich interesach? - spytała, pociągając łyk soku pomarańczowego. Pomarańcze przysyłano im z plantacji Charlesa na Florydzie. - Japończycy zerwali rozmowy z Amerykanami. Dawn zastanowiła się. Nic jej to nie mówiło. - Ale nas nie zaatakują? - spytała po dłuższej chwili. Charles spojrzał na nią z posępnym wyrazem twarzy. - Czemu nie?... - westchnął przygnębiony. - Dlaczego nie?... Och, oczywiście nie sądzę, żeby tak od razu zbombardowali Nowy Jork czy choćby Los Angeles, ale jeśli jednak coś się stanie, będziemy mieli całą górę problemów na głowie. - Ale Japończycy są daleko stąd? - Japończycy? Oczywiście, że tak. Nasze kłopoty niekoniecznie muszą pochodzić od Japończyków. Amerykanie i tak ich pobiją, bez dwóch zdań. Kłopoty mogą pochodzić z Waszyngtonu. Gdy tylko przyjdzie komuś w Białym Domu do głowy wypowiedzieć Japonii wojnę, natychmiast zostanie wprowadzona kontrola zarobków i cen, no i oczywiście podatki od nadmiernych zysków... wszelkiego rodzaju kontrole rządowe i tak dalej. Wojna nie służy interesom. - Zawsze myślałam, że na dostawach wojskowych zbija się kokosy?... - O, tak. Niektórzy zbijają. Ale w moim przypadku to wcale nie takie pewne. W końcu jestem cudzoziemcem. I, na co słusznie zwraca uwagę "Times", nie wszystkie moje transakcje oprą się drobiazgowej kontroli. Ludziom, którzy utrzymują powiązania finansowe z Włochami lub Niemcami, trudno będzie liczyć na sympatię ze strony Fbi czy Departamentu Obrony. Wielu z moich klientów pracuje "po drugiej stronie". Nie pytam ich o poglądy polityczne, sama rozumiesz, ani nie dociekam, dlaczego chcą wywozić swoje kapitały z Europy do Stanów. Wielu z nich to Żydzi, obawiający się, że Hitler wygra wojnę. Bez wątpienia równie wielu jest nazistów lękających się klęski Niemiec... Do diabła, za handel z wrogiem mogę trafić do pudła, o ile Ameryka przystąpi do wojny... Może do tego nie dojdzie, ale obawiam się, że atmosfera mocno się pogorszy. - Mogę ci w czymś pomóc? Charles zmarszczył brwi. Był już coraz bliżej zdradzenia jej jednej ze swych tajemnic. Dobrze wiedziała, że nie znosi tego robić. - Prawda jest tak skomplikowana, że nawet nie mógłbym się zdobyć na to, by ci o tym w paru słowach sensownie opowiedzieć - rzekł, mnąc w dłoniach płachtę gazety. - Otóż już od paru lat dostarczam Amerykanom pewnych, powiedzmy... informacji. Amerykański wywiad, w porównaniu z niemieckim czy angielskim, jest o dobrych parę lat do tyłu, ale istnieje niewielka grupa... a zresztą, im mniej będziesz o tym wiedziała, tym lepiej. W każdym razie ci moi amerykańscy przyjaciele chcieliby się dowiedzieć możliwie dużo o niemieckich zakupach w krajach neutralnych. Rudy radioaktywne... ale nie mówmy teraz o tym. Jak powiedziałem: im mniej wiesz, tym lepiej. Dużo lepiej! - Czy ci twoi... przyjaciele... nie obronią cię w razie, gdybyś popadł w kłopoty? Kim oni są? Nigdy jeszcze nie widziała Charlesa równie zdenerwowanego. On, który nigdy się nie pocił, nawet w skwarze Meksyku, otarł lśniące od potu czoło serwetką, po czymm potrząsnął głową. - Obawiam się, że jestem bez szans. Przeciwnie; im bardziej będę podejrzany o szpiegostwo na rzecz Niemiec, tym lepiej, rzecz jasna, z ich punktu widzenia. I, oczywiście, ja naprawdę utrzymuję ścisłe kontakty z nazistami, w przeciwnym razie, jaki miałby ze mnie pożytek wywiad amerykański? Nie, obawiam się, że na własną rękę będę się musiał zmierzyć z panami z Departamentu Sprawiedliwości i przystojniakami z Fbi, o ile już do tego dojdzie. Oczywiście, nie jestem jedynym, który wystawia się na podobne ryzyko, ale waszyngtońscy biurokraci na pewno zaczną się rozglądać za jakimś kozłem ofiarnym, tak dla dobrego przykładu. I bądź pewna, że nie tkną ani Rockefellera, ani Sosthenesa Behna z Itt. W każdym bądź razie, cokolwiek by się stało, nie możesz puścić pary z ust o tym, co przed chwilą usłyszałaś. - Obiecuję. Sama wzmianka o tym, że Charles mógłby trafić za kratki, zdawała jej się raczej śmiechu warta, ale zapytała niejako czując się zobowiązana do współczucia: - Mogę coś dla ciebie zrobić? Charles ujął jej dłoń i złożył pocałunek. Podniósł stojącą obok krzesła dyplomatkę z czerwonej skóry, otworzył ją małym kluczykiem i wyjął plik wypisanych na maszynie dokumentów. Jego ruchy były szybkie, sprawne, celowe - ruchy prawdziwego człowieka interesu. - Wiedziałem, że mogę na ciebie liczyć - powiedział, pukając palcem w równo poukładane sztywne arkusze. - Są datowane wstecz, tak będzie lepiej. - Co to za papiery? - Pamiętasz, jak K~onig założył dla ciebie firmę i przeniósł część swoich udziałów? - Oczywiście. - To, co ci teraz proponuję, to w gruncie rzeczy taka sama transakcja. Jak wiesz, założyłem Pacifica Corporation, żeby móc kontrolować różne moje amerykańskie interesy. Do mnie należy większość udziałów. Należą do mnie tak samo, jak do ciebie należą akcje w Avalon Pictures. Teraz więc chcę przepisać te udziały na ciebie. Przejmiesz kontrolę nad moimi amerykańskimi inwestycjami... w każdym razie na papierze. - Czy to nie ryzykowne? Charles uważnie studiował bukiet róż ustawiony na samym środku stołu, starannie unikając jej wzroku. - Ryzykowne? - parsknął po chwili. - A dlaczego miałbym ryzykować? Ufam ci. Kochamy się. Jeśli nagle zdecydujesz się mnie porzucić, oczywiście miałbym kłopoty z odzyskaniem tych udziałów, ale tej ewentualności nie biorę w rachubę. Chyba mam rację. - Tak, ale... - Kochamy się - powtórzył. - Czasami przychodzą takie chwile, gdy trzeba powierzyć swój los w czyjeś ręce. W takich chwilach nie ma nic głupszego niż podejrzliwość. Poza tym, komu, jeśli nie tobie, mógłbym zaufać? Jeśli ci to w czymś pomoże, możemy wymienić oświadczenia: ty w swoim złożysz mi obietnicę, że odsprzedasz mi moje udziały, gdy tylko wojna się skończy... ale to musiałoby pozostać między nami, rozumiesz, ściśle poufne. Departament Obrony będzie oglądał te papierki pod lupą, zapewniam cię. Będą szukać najdrobniejszej furtki, żeby ci je odebrać. Jeśli więc mam odpisać te udziały na ciebie, muszę to zrobić bez najmniejszych zastrzeżeń, bezwarunkowo, w przeciwnym razie wszystko diabli wezmą. - Nie o takim ryzyku myślałam, kochanie. - O! A o jakim? - Kiedyś zabroniłeś mi podpisywać jakiekolwiek dokumenty, bez czytania... nawet gdyby mnie o to prosił mój mąż. Czy Pacifica Corporation to interes na tyle czysty, żebym nie musiała się obawiać żadnych poważnych kłopotów? - Nie musisz się niczego obawiać - zapewnił ją wyraźnie niezadowolony. - I masz rację, że jesteś ostrożna. Oczywiście, powinnaś się zapoznać z tymi dokumentami. - Czego się z nich dowiem? - Niczego interesującego. Posłuchaj, Pacifica Corporation to kryształowo czysty interes, nie musisz się obawiać żadnych kłopotów. To szczera prawda. To zupełnie zwykła spółka, do której należą bardzo różne rzeczy. Kapitał pochodzi z mojej kasy, ponadto zainwestowali tacy poważni i znani finansiści jak Winterhalter i Wildner. To zaś, skąd wziąłem swoje pieniądze, to już moje zmartwienie. Nikt nie będzie cię o to pytać. - Rozumiem. Ale czułabym się znacznie lepiej, gdybym mogła pokazać to wszystko komuś takiemu jak Aaron Diamond. - Proszę bardzo. Nie mam nic przeciwko temu. Powiem więcej: masz absolutną rację. Jest tylko jeden problem. Nie spodziewałem się, że sprawy z Japonią potoczą się tak szybko, dlatego z naszej strony również wskazany byłby pośpiech. Może się okazać, że pozostało nam niewiele czasu. - Chciałabym to wszystko przemyśleć. I trochę więcej o tym porozmawiać. - Jak sobie życzysz - odpowiedział Charles z jak zwykle czułym uśmiechem. Było w nim jednak coś, co trwało tylko przez ułamek sekundy - jakby groźny ognik gniewu, błysk irytacji - coś, co rozbłysnąwszy na moment w jego oczach znikło tak szybko, że Dawn nie była pewna, czy w ogóle to widziała, czy tylko się jej zdawało. Kochała Charlesa - co do tego nie miała najmniejszych wątpliwości - i czuła, że źle robi nie ufając mu bezwarunkowo, zwłaszcza gdy proponował jej, by przejęła pieczę nad jego fortuną. Wstała, objęła go ramieniem, pocałowała. - Przeczytam te dokumenty, kochanie - powiedziała. - I pomyślę o wszystkim. Jeśli Ameryka przystąpi do wojny, natychmiast je podpiszę, obiecuję. Co ty na to? - Wspaniale. Gdy będziesz myśleć nad tą sprawą, spójrz na nią z innego punktu widzenia: możemy być równie dobrymi partnerami w interesach, co w łóżku. - Interesująca propozycja. Charles wstał, objął ją ramionami i pociągnął do sypialni. - Co sobie pomyśli Quayle, gdy zobaczy, że nie skończyliśmy śniadania? - spytała, gdy zamykał drzwi. - To, co zwykle. Nieważne. Żaden mężczyzna nie jest w oczach swego lokaja bohaterem. Ani świętym! Przebiegła dłońmi po jego jędrnym, muskularnym ciele. Jak wielu bogatych mężczyzn, Charles umiał zachować dobrą kondycję bez konieczności ćwiczeń, może dlatego, że znaczną część swej młodości spędził aktywnie uprawiając sporty. - Czy to prawda, że żona nie musi zeznawać przeciwko mężowi? - roześmiała się, gdy przyciągnął ją bliżej siebie. Była tak blisko niego, że mogła śledzić każde drgnienie jego powiek. Czuła, jak nagle zesztywniał. Miała nadzieję, że nie zrozumiał jej pytania inaczej niż tylko jako próbę podrażnienia go. - Niezupełnie - odparł bardzo spokojnym tonem. - Nie może zostać wezwana do składania zeznań na niekorzyść męża. Ale jeśli sama chce, nic nie stoi na przeszkodzie. A potem kochał się z nią. Dawn miała wrażenie, że jest w łóżku dobry jak zawsze, choć może tym razem był nawet troszeczkę lepszy, jak gdyby postanowił jej udowodnić, jak bardzo ją kocha. Kiedy się obudziła, Charles leżał na wznak na poduszkach, spoglądając na obraz Caravaggia będący własnością Wildnera. Senna, przysunęła się bliżej niego, a on objął ją ramieniem. Pachniał potem i piżmem. Ta mieszanka zapachów wydała się Dawn tak zmysłowa, że zapragnęła kochać się raz jeszcze. Potarła palcami stopy jego łydkę. Ale Charles błądził myślami zupełnie gdzie indziej. - W monachijskiej kolekcji Ernsta von Salomona był drugi taki sam obraz - powiedział. - Identyczny, co do pociągnięcia pędzla. Gdy stary Wildner kupował ten, nie wiedział, że istnieje taki sam drugi. Zapłacił więc pół miliona dolarów, po czym dowiedział się, że istnieje duplikat i że nikt nie potrafi określić, co jest oryginałem, a co kopią. - I co wtedy zrobił Woldner? - mruknęła Dawn, przewracając się na bok, tak żeby Charles mógł ją podrapać po plecach. Niczym kocica lubiła być drapana, delikatnie, czubkami paznokci. Charles znosił to cierpliwie. Mógł ją drapać godzinami, nawet gdy rozmawiali i rozmyślali. Nie przestawał także wtedy, gdy palił papierosy. - Co zrobił? - powtórzył. - Proste. Odkupił obraz od von Salomona. Zdaje się że za siedemset pięćdziesiąt tysięcy dolarów. A potem go zniszczył. Pociął płótno na kawałki i spalił. Po czym, zadowolony z siebie, mógł powiedzieć: "Mam jedyny prawdziwy obraz". Ponieważ zaś był to teraz jedyny Caravaggio, z pewnością miał rację. W tej chwili jest wart parę milionów dolarów... może nawet paręnaście. Piękna sumka jak za malowidło. Charles zapalił papierosa. Zmrużył oczy, wpatrując się w dzieło Caravaggia przez zasłonę błękitnego dymu. - Gdy mówi się o pieniądzach, słowa takie jak "falsyfikat" czy "szwindel" są pozbawione sensu. Weźmy chociażby twoje udziały w Empire. W tej chwili są one dla ciebie niewiele warte, prawda? Wypuszczone na rynek spadłyby prawie do zera, mam rację? - Kraus mówił mi to samo. - Kraus?... Aha, ten z Europy, facet z zakłopotanym wyrazem twarzy? Lubiłem go. Inteligentny człowiek. Będę wobec ciebie szczery: najwyższy czas, żebyśmy coś zrobili z twoimi udziałami w Empire. - Chyba nie myślisz o wejściu do branży filmowej? - Owszem, zastanawiałem się nad tą sprawą. Och, tylko nie zrozum mnie źle... nie widzę się w roli producenta. Ale film to dobry interes, warto się tam pokręcić. Przejęcie kontroli nad jakąś dużą amerykańską wytwórnią byłoby zręcznym posunięciem. Widzisz Pacifica, to coś, co istnieje jedynie jako ciało prawne: ma adres, numer telefonu, sekretarkę... i miliony dolarów. Rząd zawsze podejrzliwie spoglądał na twory tego rodzaju. Urzędy zawsze wolą mieć do czynienia z czymś, co wytwarza rzeczy dające się dotknąć, obmacać, zmierzyć... coś, co posiada nieruchomości, towary, kawiarenkę firmową, sprzedawców, udziałowców... Ludziom z filmu nikt za bardzo nie patrzy na ręce. Nawet panowie z rządu uważają, że byłoby to czyste szaleństo... fabryką snów nie zarządza się jak hutą. A poza tym... Empire ma okropny styl zarządzania. Ale we właściwych rękach mogłoby przynosić krocie. - Już przez to wszystko raz przebrnęłam. Z Davidem. - Tak. Ale, z całym szacunkiem... w tej chwili mamy troszeczkę inną sytuację. David był doskonałym filmowcem, ale nie dorósł do spraw, z którymi przyszło mu się zmierzyć. Zaś Sigsbee Wolff był po prostu draniem do szpiku kości. Powiem ci, jak to rozegramy. Przede wszystkim: trzeba wszcząć proces. Cantor zawiesił cię przecież bez powodu i usiłował zniszczyć twoją karierę. Potem zażądamy miejsca w radzie nadzorczej. Po czym oskarżymy Cantora o nadużycie władzy. Zasypiemy ich pozwami do sądu. Twój przyjaciel Kraus nie będzie miał trudności z wynalezieniem paru pikantnych szczegółów o tym, jak Braverman i spółka okradali Empire. Wreszcie, włączymy do sprawy parę tuzów z Wall Street... powiedzmy Wildnera i Winterhaltera... parę nazwisk darzonych przez banki wielkim szacunkiem. Dawn znowu podrapała stopą jego stopę, tym razem jednak nie dlatego, że rozpierała ją potrzeba seksu. - Kogo proponowałbyś do rady nadzorczej? - spytała, starając się, by zabrzmiało to zupełnie normalnie. Charles wzruszył ramionami. - Na pewno nie mnie... z oczywistych względów. Może Winterhaltera? Ciekawe, czy jest coś w Kalifornii, co mógłby ustrzelić. - To moje udziały, kochanie. - Jasne... - Najchętniej wzięłabym to na siebie. Chcę zobaczyć, jaką minę zrobi Cantor... Charles zdusił niedopałek papierosa w popielniczce. Zapalił drugiego. W ciszy sypialni głośno trzasnęła zapalniczka. Zwykle nie zastanawiał się długo nad odpowiedzią, teraz jednak milczał, a kiedy wydmuchiwał dym w kierunku Caravaggia, jego twarz była zupełnie bez wyrazu. Wreszcie westchnął. - Nie jestem przekonany, że to dobry pomysł... - zaczął. Przerwała mu w pół słowa. - Dlaczego nie? Skoro mogłeś mi zaufać w sprawie Pacifica, możesz zaufać także z Empire. - Transfer udziałów z Pacifica to transakcja na papierze. Nie będziesz zarządzać firmą. Wiesz przecież o tym. - Wiem. Ale to nie znaczy, że nie mogę osobiście zaangażować się w kierowanie przemysłem filmowym. Szybko się uczę. A David był dobrym nauczycielem. Z całą pewnością nie użyję moich akcji Empire, żeby wepchnąć Bunny'ego Winterhaltera do rady nadzorczej. Po raz pierwszy sprzeciwiła się Charlesowi w czymś, co dotyczyło interesów. Bała się, że wybuchnie. Zdziwiłaby się, gdyby się wycofał. Ale Charles zachował spokój. Odwrócił się i spojrzał na nią. Z wyrazu jej twarzy wyczytał, jak poważnie traktuje tę sprawę. Uśmiechnął się. - W pewnym sensie twoja propozycja ma swoje zalety - powiedział spokojnym, opanowanym głosem. - Kobieta. Piękna kobieta. Gwiazda. Opinia publiczna powinna być usposobiona nadzwyczaj przychylnie. No a uroda... nikt nie będzie miał ci niczego do zarzucenia. Nim jednak Dawn zdążyła mu wyjaśnić, że nie całkiem o to jej chodziło, nim zdążyła sobie pogratulować, że jednak udało się jej przełamać jego początkową niechęć, ktoś zapukał do drzwi. Charles podniósł się z łóżka. Założył szlarok i wyszedł przekonać się, czego chce Quayle. Gdy wrócił, miał zasępioną twarz. W ręku trzymał skórzaną dyplomatkę - tę samą, którą otworzył przy śniadaniu. Teraz znów wyjął z niej plik papierów i cisnął na łóżko. Z kieszonki wyszarpnął wieczne pióro. - Przykro mi - powiedział. Japończycy zbomgardowali Pearl Harbour. Dawn wzięła pióro z jego dłoni. Palcami czuła chłód metalu. Jak daleko sięgały jej wspomnienia, nie pamiętała, by cokolwiek z tego, co zdarzyło się jej podpisać, uczyniło ją szczęśliwą lub przyniosło jakieś korzyści. Kiedy widzisz mężczyznę z dokumentem, który masz podpisać, bądź pewna: to zły znak - pomyślała. Ale obietnica zobowiązuje. Podpisała. - Wracasz do Kalifornii? - spytał Winterhalter. Potwierdziła skinieniem głowy. - Charles ci to mówił? - Trochę. O ile go znam, prawdopodobnie nie wszystko. Chcesz tam jechać? - Tak. Tam jest moje miejsce. Jestem aktorką. - Charles jedzie z tobą? - Mówi coś o kupnie domu. Trochę będzie mieszkał tam, trochę tutaj. - Nie sądzę, żeby był w stanie prowadzić interesy na odległość. I jakoś nie potrafię sobie wyobrazić Charlesa osiadającego w Beverly Hills, by tam dokonać życia. Wielkie pieniądze rodzą się na Wall Street. - Zobaczymy, Bunny. - Nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości. Moim zdaniem, niektórym małżeństwom okresowa separacja wychodzi tylko na dobre, nie jestem jednak pewien, czy dotyczy to także was. Gdybym ja cię poślubił, dziewczyno, nigdy bym cię nie spuszczał z oczu. - Ufam mu - odpowiedziała. - To dość zabawne, ale ja też... na tyle, na ile ufam każdemu, kogo lubię. Spojrzała na Charlesa, który stał nieco dalej z Felixem Wildnerem. Wildner był jednym z tych bogatych mężczyzn, którzy posuwając się w latach, wcale się nie starzeją. Był wciąż młody, mimo siwiejącego wąsa sterczącego nad odętą wargą. Żenił się pięć, może sześć razy - nikt tego nie wiedział na pewno - prawdopodobnie nawet ci, którzy go dobrze znali, stracili rachubę i zainteresowanie. W pewnym okresie jego życia małżeństwo na pewno kojarzyło mu się z dorosłością, było to jakby potwierdzenie własnej dojrzałości - wobec siebie i władnego ojca. Siateczki czerwonych żyłek na pulchnych policzkach Wildnera były niczym mapa potyczek, które stoczył w swoim życiu spędzonym głównie na używaniu przyjemności. Nosił aksamitne pantofle - białe, obwiedzione złotem, ze złotymi inicjałami. Miał też zeza rozbieżnego, co sprawiało, że, gdy patrzył, zdawało się, że spogląda jednocześnie w dwie różne strony, niczym flądra lub sola. Właśnie w tej chwili jego oczy - a w każdym razie jedno oko - łypało na Dawn. - Właśnie mówiłem Charlesowi, jaki szczęśliwy z niego facet - zawołał Wildner zaskakująco wysokim, piskliwym głosem. Dawn wsunęła rękę Charlesowi pod ramię, wskazując, że i ona czuje, że szczęśliwy z niego facet, po czym pocałowała go, jakby na dowód tego, że i ona jest szczęśliwa. - Żadna z mych żon nie wniosła w małżeństwo fortuny, z którą dałoby się coś zrobić - powiedział Wildner. - Nie poślubiłem Dawn dla jej akcji Empire, Felixie - odparł Charles. - Nie, nie, to tylko premia dla ciebie - odparł Wildner, którego żony najczęściej nie wyrastały ponad przeciętną. - Oczywiście tych ludzi trzeba pilnować od świtu do nocy - zwrócił się Wildner do Charlesa, wydymając wargi w grymasie niesmaku. - Okradną cię, zanim się spostrzeżesz, gdy tylko dasz im bodaj cień szansy - dodał szeptem. Dawn nie miała trudności w odgadnięciu, o jakich "ludziach" mówi Wildner, świadomość tego tylko wzmogła jej niechęć do niego. Nie potrafiła zrozumieć antysemitów, a ponieważ z powodu uprzedzeń rasowych nacierpiała się wiele w dzieciństwie, w tej chwili wszelkie tego rodzaju przesądy uważała za zgubne. Bogiem a prawdą, sama była outsiderem. Obrzuciła go chłodnym spojrzeniem. Ale Wildner zignorował jej jawną dezaprobatę i dalej rozmawiał z Charlesem. Corsini słuchał z powagą, lekko uniósłszy brew, by pokazać, że chociaż jest skłonny wysłuchać Wildnera do końca, pozostawia dla siebie ocenę tego, co mówi. Charles rzadko otwarcie nie zgadzał się ze swymi rozmówcami. Wysłuchiwał każdego z tym samym wyrazem obojętności i bardzo, bardzo lekkiego, uprzejmego zainteresowania na twarzy. Wildner co parę chwil przerywał potok słów dla zaczerpnięcia oddechu. - A zresztą, sam nie wiem, po co ci właściwie o tym mówię - rzekł w końcu, nadymając policzki. - Z tą twoją naturą samotnika i tak pójdziesz własną drogą. - On nie jest samotnikiem - powiedziała Dawn. Wildner zerknął na nią prawym okiem, podczas gdy spojrzenie lewego oka usiłował skupić na Charlesie. - Co? - zapytał, jakby nie rozumiejąc, co się stało, nie był bowiem przyzwyczajony do tego, by kobiety wtrącały się do rozmów, które prowadził - nawet sławne i piękne kobiety. - To znaczy, Felixie, że zamierzam wejść w ten interes. - Wejść? - Mam kilka pomysłów i wydaje mi się, że wiem, co należy zrobić. - Dawn zna się na obsadzie ról - podpowiedział Charles. - Zna cały filmowy światek. - Pewnie. Przecież to aktorka - odparł Wildner, spojrzenie jednego oka skupiając na Charlesie, drugiego na Winterhalterze, jakby w poszukiwaniu wsparcia. Winterhalter tylko wzruszył ramionami. Sprawiał wrażenie człowieka, który właśnie szampańsko się bawi. - Joe Kennedy nigdy nie zbliża się do Rko, nie pytając Glorii Swanson o radę. - Joe Kennedy jest zdrajcą swojej klasy. - Jest kanciarzem - melancholijnie oświadczył Winterhalter. - Na to się zgodzę. Ale nie sądzę, żeby był zdrajcą mojej klasy, Felixie. Skoro nie pochodzi z tej samej klasy co ja, to nie może jej zdradzić. - Przyjął od Roosevelta nominację na ambasadora. To mówi za wszystko. Wildner, wymawiając nazwisko prezydenta, odwrócił się w stronę ciemniejszego kąta, tam gdzie nikogo nie było. Pochylił się, jakby chciał powiedzieć coś bardzo poufnego, i zaśpiewał fałszywym falsetem: "Pocałuj Murzyna, ja Żydówce dam buziaka, a Biały Dom nasz będzie, na jak długo zechcemy". Roześmiał się, sapnął, mrugając do Dawn. - Eleonora i Franklin - wyjaśnił. - Oczywiście, to ona trzyma prezydenta w garści. A my wiemy, kto ją trzyma w garści... - Obawiam się, że nie znam się na polityce - taktownie powiedział Charles, pilnując, by jego twarz była kompletnie bez wyrazu. - Rozumiecie, nie mam obywatelstwa... - Ale ja mam - twardo powiedziała Dawn, skierowawszy na Wildnera chłodne spojrzenie. Wildner, zdaje się, zrozumiał, że posunął się za daleko. - Chciałem tylko powiedzieć, że finanse i polityka to nie są sprawy dla kobiet - oświadczył. - Mieć własny kapitał to jedna sprawa. Używać go, to całkiem coś innego. Moja matka, na przykład, posiadała ogromne kapitały, ale wszystkie decyzje podejmował za nią ojciec, pozwalała mu na to, bo to była jego działka. - Przypuszczam, że ta działka należy do mnie, Felixie. - Jest znakomita w pertraktacjach - spokojnie zauważył Charles. - Wyciągnęła ode mnie, co chciała. - Następnym razem zażąda całkowitej władzy nad wytwórnią - ponuro stwierdził Wildner, godząc się z klęską, jak zwykle, rozdrażniony. Zanim Dawn zdążyła otworzyć usta, Bunny Winterhalter wybuchnął śmiechem - głośnym, hałaśliwym śmiechem, który przerwał wszystkie rozmowy. Poklepując Wildnera po ramieniu z taką siłą, że omal nie rzucił niższego od siebie, pulchnego człowieka na kolana, zawołał nie przestając rechotać. - Wcale nie będę tym zaskoczony. Charles, czego Dawn nie mogła nie zauważyć, nie zawtórował Bunny'emu. Tak samo jak ona. Przyjęcie u Esterhazych w Colony odbyło się zgodnie z najnowszymi obyczajami nakazującymi równie serdecznie witać gości proszonych i intruzów. Atrakcją dodatkową miała być obecność księcia i księżnej Windsoru. Graziela Esterhazy (jedna z wielu wcześniejszych pań Wildner) wydała to przyjęcie dla uczczenia urodzin Bo_bo Esterhazego, a ponieważ książęca para była wielce zobowiązana Esterhazym za przysługi małe i duże, obiecała, że nie zawiedzie. Księżna w wieczorowej sukni z bladozielonego jedwabiu siedziała rozdrażniona przy jednym stole, podczas gdy książę z miną pacjenta, który właśnie dostał narkozę, został ulokowany między Dawn a Grazielą przy drugim stole. W bladych oczach księcia odbijało się coś, co przerastało zwykłe uczucie nudy. Te z zaproszonych pań, które wiedziały, jak się to robi, dygały przed nim w dworskim ukłonie, lecz równie dobrze mogłyby stawać na głowie, a i tak nie ściągnęłyby na siebie jego uwagi. Książę myślami był zupełnie gdzie indziej - może przy koronie, z której zrezygnował, a może, co znacznie bardziej prawdopodobne, przy niczym. Gdyby nie fakt, że palił papierosa za papierosem i pociągał scotcha, mógłby zostać uznany za człowieka w stanie śmierci klinicznej. Gdy wreszcie usiedli, Dawn podjęła się trudu konwersacji. Zmieniała tematy jak rękawiczki, lecz niczym nie mogła wzbudzić zainteresowania Jego Książęcej Wysokości. W pół godziny później do stołu podszedł lokaj. W ręku trzymał srebrną tacę, na której leżała złożona na pół karteczka. Książę zignorował liścik. Lokaj nie wytrzymał, odchrząknął i oznajmił: - List od księżnej, sir. Książę natychmiast zbudził się do życia, chwycił karteczkę, rozłożył i bardzo dbając o to, żeby się nie spieszyć, przeczytał. Ta jego wyreżyserowana powolność miała dowodzić, że ma na tyle słaby wzrok, iż właściwie powinien założyć okulary, lecz nie chce mu się tego robić dla takiej drobnostki. Szybciutko położył kartkę na stole, nie na tyle szybko jednak, by Dawn nie zdążyła zauważyć, że liścik składał się z czterech słów napisanych wyraźnym, z lekka spiczastym charakterem pisma księżnej: "Do diabła, rusz tyłek!" Spełniając rozkaz księżnej małżonki, książę ożywił się do tego stopnia, że jego wysiłki budziły przerażenie. Wyblakłe oczy natychmiast skierowały się w stronę księżnej sprawdzając, czy jest zadowolona. Nawet z tej odległości, pomyślała Dawn, ma minę godną Medei. - Co słychać u pani męża? - spytał rozpaczliwym tonem. - Dziękuję za troskę, sir - odpowiedziała Dawn. - Mój mąż siedzi naprzeciwko Waszej Wysokości. Książę uśmiechnął się do Charlesa, zaraz jednak wesołość znikła, a w jego oczach pojawiło się niezdecydowanie. - Znacznie się postarzał od czasu, gdy widziałem go po raz ostatni - skonstatował Jego Książęca Wysokość. Dawn poczuła zakłopotanie. - Lubię jego filmy - ciągnął tymczasem książę. - Zwłaszcza zaś te, w których można ujrzeć panią. - Obawiam się, że ma pan na myśli mego poprzedniego męża, sir - Sir Davida K~oniga. - Oczywiście, oczywiście. Bardzo przepraszam... No, a cóż z K~onigiem? Rozwód? Trudno ze wszystkim być na bieżąco. - Książę z irytacją zmarszczył brwi. - Bermudy to zabita dziura. - Sir David nie żyje, Wasza Wysokość. - Nie żyje? Ach, tak, teraz sobie przypominam. Oczywiście, że umarł. Lubiłem go. I, jeśli wolno mi to powiedzieć, lubię także panią. Kimże jest obecny mąż pani? - To Charles Corsini, sir. - Czyżby? Oczywiście, przecież o tym słyszałem. Tak. Grywałem z nim w polo. W czasach, kiedy grywałem w polo. Teraz już nie gram. Księżna nie pozwala mi uprawiać niebezpiecznych sportów. Sięgnął ręką przez stół, przewracając parę kieliszków, po czym lekko uścisnął Charlesowi dłoń. Wyglądało na to, że ten wysiłek go wyczerpał. - Chętnie zasięgnąłbym pana rady co do moich interesów - powiedział do Charlesa. - Człowiek, który się nimi zajmuje, wydaje mi się nazbyt ostrożny. Mondo Guzman twierdził, że mógłbym zarobić dwa razy tyle, gdybym tylko miał doradcę z głową na karku. - I prawdopodobnie ma rację. Jestem do usług, sir. - Porządny z ciebie gość. Wpadnij do mnie na pogawędkę. Bo_bo ulokował nas w Ritz Towers. - Czy Wasza Książęca Wysokość zamierza zabawić dłużej w Nowym Jorku? - spytała Dawn. - Nie wiem. To już zależy od tego, jakie plany co do zakupów ma księżna. Poza tym spotkaliśmy tu całkiem miłe towarzystwo. Billy Sofkin, Manolo i Nanette Guzman, Pempa Daventry... Dawn ogarnęło nagłe uczucie wielkiego niepokoju, zaraz jednak opanowała je siłą woli. Do tego stopnia pochłonęły ją próby nawiązania rozmowy z księciem, że nawet nie zdążyła zwrócić uwagi na innych gości. Przyjęcie właśnie zaczęło się rozpadać, goście krążyli od jednego stołu do drugiego. Mężowie, którzy początkowo nie odstępowali żon, przechadzali się swobodnie, kobiety miały teraz okazję zbliżenia się do kochanków... Dawn prawie słyszała bezgłośne, lecz jakże wyraźne ogólne westchnienie ulgi, że nareszcie każdy może robić, co chce. Obiad był ceremonialną formalnością. Prawdziwa zabawa zaczynała się dopiero wtedy, gdy posprzątano ze stołów i gdy niczym egzotyczne ptaki zaczęli przybywać następni goście - świergocząc głośno, strosząc jaskrawe piórka. Książę, zauważyszy, że Dawn ciągle siedzi obok, odwrócił się ku niej. - Zna pani Penelopę Daventry, prawda? - spytał, gdy kobieta, o której mówił, wyłoniła się z tłumu. - Tak - odpowiedziała. - Spotkałyśmy się, przed laty. Razem płynęłyśmy przez Atlantyk. Czuła, jak burzy się jej w żołądku na samo wspomnienie tej okropnej podróży. Pani Daventry była bardziej opalona niż zwykle. Zresztą wiek zrobił swoje, tak że wyglądała jak dobrze wysmażony plasterek bekonu. Dawn zauważyła to z przyjemnością, z nie mniejszą radością spostrzegła pierwsze plamy wątrobowe. Pani Daventry potrząsnęła jej dłonią. Spojrzenie zielonych oczu było twarde jak zawsze, Dawn odniosła wrażenie, że tli się w nich ta sama wrogość, którą widziała wtedy, przed laty, w damskiej toalecie Firpo. Książę ciężko opadł na krzesło. Pomachał prawą dłonią na znak, że i panie mogą - może nawet powinny - usiąść. Książę nie lubił stać. Przypominało mu to nieskończenie długie godziny ceremonii dworskich z czasów, gdy jeszcze był królem. - Pani Daventry jest z nami - wyjaśnił. - To przyjaciółka księżnej - dodał, jakby to rozróżnienie miało dlań jakąś szczególną wagę. Dawn zgadywała, że książę wcale nie chciał okazać w ten sposób lekceważenia Penelopie Daventry - po prostu przedstawiając atrakcyjną kobietę pragnął dać do zrozumienia, że nic ich nie łączy. Zazdrość księżnej była powszechnie znana, nawet najdrobniejsze oznaka zainteresowania ze strony męża wobec innej kobiety nie uszłaby jej czujności. Księżna znana też była z tego, że na proszonych obiadach sadzała przy księciu co atrakcyjniejsze kobiety z zaleceniem, by poflirtowały z nim nieco, a następnie wypytywała je, jak na to zareagował. Gdy książę raz czy dwa sparzył się na tych agentes provocateures, teraz z każdą atrakcyjną kobietą obchodził się jak z bombą zegarową. Nie znał Dawn na tyle, by móc jej zaufać, a już pani Daventry nie ufał ani trochę. - Wallis i ja znamy się od dawna - powiedziała Penelopa Daventry, wkładając papierosa do fifki. Przez chwilę siedziała, niema, z długą fifką zaciśniętą między ostrymi ząbkami, lecz książę ani drgnął. Albo uważał, że podając ognia okazałby pani Daventry zbyt wiele poufałości, albo, jako były król, nie czuł się w obowiązku nadskakiwać damom. - Była pani z moją siostrą, kiedy się zabiła, prawda? - spytała pani Daventry, pochylając się ku Dawn w ten sposób, jakby książę nie był niczym więcej niż przeszkodą w swobodnym prowadzeniu rozmowy. Dawn usiłowała przekonać się w duchu, że nie ma powodu obawiać się tej kobiety, ale jej wysiłki spełzły na niczym. W gardle jej zaschło, gdy tylko posłyszała w głosie pani Daventry tony pewnej siebie stanowczości. Pociągnęła łyk wody, powtarzając w myśli, że nie powinna zachowywać się głupio. Jest gwiazdą, księżną, jest sławna - tak sławna, że pani Daventry nigdy nie zdoła jej dorównać. Nie było w tym pokoju mężczyzny, który nie spoglądałby na nią kącikiem oka z wyrazem pożądania. Nie było kobiety, która by jej nie zazdrościła, A cóż takiego zrobiła pani Daventry z całym swoim życiem, z całą swą urodą? Poślubiła tłustego niezdarę z zabitej dechami dziury Imperium. - Nie widziałam tego na własne oczy, jeśli już o to pani chodzi - rzuciła ostro. Słysząc napięcie w jej głosie pani Daventry uniosła lekko brwi. - Może i tak - przyznała niechętnie. - Zawsze uważałam, że Cynthia popełniła błąd, wychodząc za mąż za Richarda Beaumonta. W swoim czasie powiedziałam jej, co myślę, ale nie słuchała mnie. Ani swego ojca. - Tak, to było trudne małżeństwo - zgodziła się Dawn w nadziei, że rozmowa jak najszybciej dobiegnie końca. - Wszystkie małżeństwa są trudne. Ale małżeństwo Cynthii było nieodpowiednie, i to z jednego powodu: nigdy nie należy poślubiać osoby nie ze swojej sfery. Pani Daventry skupiła na Dawn spojrzenie, w którym znowu rozbłysła wrogość. - Cynthia była głupia - powiedziała. - Niemniej jednak, zawsze to siostra, choć przyrodnia. Mogę jej przebaczyć ten skok przez okno. Ale nigdy tego nie zrozumiem. I nigdy nie wybaczę Beaumontowi. Albo jej tak zwanym przyjaciółkom. Dawn spojrzała jej prosto w oczy. - Wtedy, gdy to się stało, byłam jej najbliższą przyjaciółką. - No właśnie - skwitował pani Daventry. - I co ją popchnęło do tego skoku, może ktoś mi to wreszcie powie? - Czy to teraz ważne? Wie pani przecież, że była pijana. Nikt jej nie podejrzewał o to, że chce się zabić, nikt jej nie mógł powstrzymać. - Może nikt tak naprawdę nie usiłował. W końcu ludzie nie wyskakują przez okno tylko dlatego, że się upili. Nawet Cynthii nie przyszłoby to do głowy. Penelopa Daventry wyciągnęła drugiego papierosa, posłała księciu krótkie, oburzone spojrzenie, po czym sama zapaliła. - Proszę zauważyć - powiedziała, wydmuchując dym - że powiedziałam, iż nie mogę tego zrozumieć. Beaumont to atrakcyjny mężczyzna. Ale Cynthia sądziła, że w pani ma przyjaciółkę. Ufała pani. Wiedziała pani, że jjż raz usiłowała popełnić samobójstwo. Czy to dlatego, iż dowiedziała się, co łączy panią z Beaumontem? Moim zdaniem tak właśnie było. - Nie zamierzam znosić tych... - Szczera prawda. No i w dodatku została pani księżną. Cynthia mówiła mi, że po raz pierwszy spotkała panią w jakiejś nocnej spelunce w Soho, gdzie była pani tancerką... Dawn wpadła w prawdziwą wściekłość, gdy tymczasem starsza dama siedziała niewzruszona, uśmiechając się triumfalnie i spoglądając na Dawn błyszczącymi z emocji szmaragdowymi oczami. - Księżno, nie sądzę, by chciała nam pani tutaj urządzić scenę. Przypuszczam, że Corsiniemu byłoby to bardzo nie w smak, prawda? Zachowamy tę pogawędkę dla siebie, zgoda? Niechże więc pani wie, że niezależnie od tego czy jest pani gwiazdą filmową, czy księżną, i tak uważam, że to pani była przyczyną śmierci Cynthii. - To nie przeze mnie umarła! Z kimkolwiek Dickie Beaumont nie kładłby się do łóżka, na pewno nie robił tego ze mną. A poza tym to i tak nic panią nie obchodzi. - Jeśli nie z panią, to z kim? Z kim, u diabła? Pani tam była. Dawn drżąc z gniewu, zerwała się od stołu. - Jeśli już musi pani wiedzieć - wykrzyknęła - to z mężczyzną! Penelopa Daventry zaniosła się perlistym śmiechem. - Musi pani wymyśleć coś lepszego, księżno. Nie darzę Beaumonta sympatią, daleko mi do tego, ale nigdy nie słyszałam najmniejszych pogłosek, jakoby Dickie był pedałem. Cynthia na pewno by się zorientowała, lecz nigdy, nigdy mi o tym nawet nie szepnęła... Ach, otóż i pani ostatni mąż, nasz wspaniały książę. Pani Daventry spojrzała na zbliżającego się do stołu Charlesa. Uśmiechnęła się, jak gdyby właśnie ucięła sobie z Dawn jakąś miłą pogawędkę, po czym dała księciu kuksańca w bok, żeby go obudzić. - Proszę sobie wyobrazić - zaszczebiotała w świeżym przypływie energii - że zawsze, gdy panią widzę, nie mogę się oprzeć myśli, żeśmy się kiedyś spotkały. - Bośmy się spotkały - chłodno odpowiedziała Dawn. Nie było sensu robić sceny w obecności Charlesa. - Przed wojną. Na "Mauretanii". - Nie, jeszcze wcześniej. Zaraz... gdzież to pani mieszkała? W Indiach? - Nie. To było dawno temu... Pani Daventry podała Charlesowi rękę do pocałunku. Charles usiadł. - Właśnie gawędziłyśmy sobie o Indiach, książę... - Nigdy tam nie byłem. - Co za cudowne miejsce! Oczywiście, teraz już po wszystkim. Obiecali im samorząd. To zaś oznacza, że koniec wszystkiego, przekonacie się państwo. Westchnęła, wypiła łyk alkoholu. Bransoleta zadzwoniła o brzeg kieliszka. - Ładna - uprzejmie zauważył Charles, pragnąc skierować rozmowę na inne tory. Miał swoją opinię na temat Imperium Brytyjskiego i nie sądził, by mógł znaleźć wspólny język z Penelopą Daventry. - Prawda? - Pani Daventry uniosła rękę, by lepiej mogli widzieć bransoletkę. - Skoro już o tym mowa, to powiem państwu, że z tym cackiem łączy się pewna historia. Otóż bransoletę kiedyś mi ukradziono. Typek, który to zrobił, uciekł do Anglii. Taki "chee_chee" tramp. - Rozumiem słowo tramp. Ale "chee_chee"? - Euroazjata. Albo Anglo_hindus. Sami się tak nazywają. Charles kiwnął głową. Słuchał tylko jednym uchem, myślami był zupełnie gdzie indziej. - Fascynujące - powiedział, choć jego entuzjazm był najwyraźniej nieszczery. - Lubiłem Indie - wtrącił się książę. - W Hyderabadzie urządzono dla mnie wspaniałe polowanie na tygrysa. No, ale teraz się pewnie dużo zmieniło. Cholerna wojna. Opadł na krzesło w milczeniu. - Wraca pani do domu? - spytała Dawn, modląc się w duchu, żeby się okazało, że tak. - Do domu? - powtórzyła ze śmiechem pani Daventry. - Dla cywilów nie ma w konwojach miejsca. A nawet gdyby było, nie bawi mnie rejs w jednej kabinie z czterema obcymi albo z pokojówką. Przypuszczam, że zatrzymam się tu na dłużej. Tylu mam przyjaciół w Ameryce. Dopiła drinka, wstała. - Jestem pewna, że się jeszcze spotkamy, pani Avalon - obdarzyła ją uśmiechem, w którym było tyle ciepła, co w kostce lodu. - O, przepraszam, księżno. Trudno się połapać w tych prędkich zmianach... tytułów. Wygięła się w ukłonie przed księciem, który posępnie pokiwał głową w odpowiedzi, a następnie ruszyła przed siebie, przepychając się przez tłum gości. Jej odsłonięte plecy były zgrabne i jędrne tak samo jak kiedyś. - Wszystko w porządku? - szepnął Charles. Dawn kiwnęła głową. - Wyglądasz, jakbyś zobaczyła upiora. - Boli mnie głowa, to wszystko. Ta okropna kobieta... - Akurat ta wcale nie wydaje mi się okropna. Może troszeczkę nudnawa... - Odprowadź mnie do domu, Charles. Nie czuję się dobrze. Cień troski przemknął po jego twarzy. - Oczywiście - powiedział, po czym szybko przeprosił księcia. - Mam sprowadzić lekarza? - Nie, nie trzeba... - Może jednak na wszelki wypadek... - mówił, prowadząc ją przez tłum gości. - W pewnych sytuacjach odpoczynek jest niezwykle ważny. - Charles - przerwała mu. - To nie jest to, o czym myślisz. Nie jestem w ciąży. - I bardzo dobrze - skwitował uprzejmie. Ale wcale nie było ani bardzo, ani dobrze - Dawn zdawała sobie z tego sprawę. W głosie Charlesa słyszała rozczarowanie, mimo wszystkich jego wysiłków, by ukryć je pod płaszczykiem wyszukanej grzeczności. Raz w miesiącu, tuż przed jej okresem, Charles stawał się bardziej troskliwy niż zwykle, a kiedy, mimo wszystko, miesiączka pojawiała się regularnie, z trudem ukrywał, jak bardzo jest rozczarowany. Wcześniej czy później, i tak będzie musiała powiedzieć mu prawdę. Tej nocy, po raz pierwszy od wielu miesięcy, przyśniła się jej śmierć Morgana. Obudziła się, zlana potem, z obrazem pogrzebacza przed oczyma. Charles leżał obok. Spał. Ze ściany naprzeciwko spoglądały na nią postacie z obrazu Caravaggia, słabo widoczne w nocnej poświacie wpadającej przez okno. Młoda, androgyniczna twarz, wielkie rozszerzone strachem oczy... Na stole stała miska z owocami, obok przewrócona butelka po winie. Twarz okalały długie, ciemne, rozrzucone włosy ozdobione polnymi kwiatami, lecz w wyrazie twarzy tej postaci nie było śladu sielankowości. Jedną dłoń przyciskała do biodra, stłumionym blaskiem błyszczały złote pierścienie. Drugą rękę wyciągała przed siebie. Na ramieniu kołysał się wąż, łuska błyszczała jak roztopiony metal, zęby miękko wbijały się w białą dłoń, tuż przy nadgarstku. Śladem bladobłękitnych żył sączył się strumyczek krwi. Prawdziwy majstersztyk, oryginał czy falsyfikat. W oczach postaci czaiło się tyle strachu, że Dawn lada chwila spodziewała się usłyszeć krzyk przerażenia. Usiłowała przypomnieć sobie tytuł obrazu. Cichutko podniosła się z posłania i pochyliła nad mosiężną tabliczką przybitą do ramy. Było na niej wygrawerowane: "Bachantka ukarana za kłamstwo". Zgasiła światło nad obrazem, wróciła do łóżka, ale nie mogła zapomnieć widoku przerażonych oczu. Spojrzenie jej oczu miało taki sam wyraz. 21. - To wojna! - zawołał Myron Cantor, kiedy usłyszał, że Corsini zmobilizował swych ludzi na Wall Street. W nocy w wytwórni panował taki spokój, że sprawiał wrażenie spustoszonego królestwa. Przypominał jedno z widmowych miast w Indiach, na przykład Fetehpur Sikri, które mongolscy najeźdźcy rozbudowali, nie zapytawszy przedtem podbitych ludów, czy w mieście są wystarczające zapasy wody. Studio było odcięte od wewnętrznego świata, wyłączone z rzeczywistości - prawdziwe królestwo snów. Kraus przechadzał się tam i z powrotem, usiłując usunąć przykre mrowienie z nóg, ukoić ból głowy. Jeden dzień za drugim, noc za nocą przesiadywał na zwoływanych nagle spotkaniach i naradach, podczas których Marty Braverman i Myron Cantor szukali sposobu obrony przed Charlesem Corsinim. Parę tygodni po ataku na Pearl Harbour Cantor wydał lunch dla kierownictwa wytwórni. Zebrał wszystkich w Studio Dźwiękowym Nr 1, by przygotować ich na nadchodzącą walkę. Nie taił faktu, że udziały Dawn czyniły Charlesa Corsiniego groźnym przeciwnikiem. W pewnej chwili gwałtownie zerwał się z miejsca i mając przed sobą amerykańską flagę, wzniósł kieliszek. - W tej decydującej godzinie naszej historii - zawołał - proszę was, byście przyłączyli się do mojego toastu na cześć naszego wspaniałego prezydenta... - tu, dla większego efektu, zrobił pauzę - ...martina B. Bravermana! MInęło parę chwil, nim zebrani, którzy w większości spodziewali się toastu za prezydenta Roosevelta, zdołali się otrząsnąć z szoku, lecz Cantor dobrze wiedział, co robi. Przestrzegł ich, że wrogiem nie był ani Hitler, ani Tojo, lecz Corsini. Corsini oddał już pierwsze strzały, ale Cantor, który lubił o sobie myśleć jako o żołnierzu dobrym w walkach ulicznych, szybko przygotowywał kontratak. W gazetach zaczęły się ukazywać opowieści o przeszłości Corsiniego ze zdjęciem biednego Luckmana w kajdankach, z czasów, gdy toczyła się przeciwko niemu sprawa. Charles z godnością odrzucał oskarżenia. Owszem, przyznawał, popełnił parę błędów, ale kto ich nie popełnia? Dzięki temu sporo się nauczył, teraz zaś cieszył się niezaprzeczalnym szacunkiem swych nowych wspólników. Dał do zrozumienia, że nawet książę Windsoru trzyma jego stronę. W ciągu kilku następnych dni pojawiły się nowe artykuły, jeszcze bardziej kłopotliwe, tym razem o tym, skąd pochodzą pieniądze zasilające konta jego południowoamerykańskich banków. Krążyły pogłoski, jakoby banki te służyły za instytucje powiernicze dla "pewnych ludzi" z Europy, którzy lokując tam ogromne sumy, chcieli mieć pewność, że pieniądze znajdują się w bezpiecznym miejscu na wypadek, gdyby Hitler przegrał wojnę. W jednej z gazet pojawiło się nawet zdjęcie Corsiniego z Olimpiady w Berlinie - właśnie witał się z G~oringiem. Na innym zdjęciu widać było, jak jedzie konno z Baldurem von Schirachem - przywódcą Hitlerjugend. Wyrzucano mu, że w 1933 roku był w Rzymie, gdzie spotkał się z kilkoma czołowymi faszystami - ten cios jednak Charles zdołał odeprzeć, zamieszczając swoje zdjęcie, zrobione po audiencji u papieża, któremu przekazał dary od prezydenta Perona i jego żony. Corsini twierdził, że nie uczynił wiele więcej niż pułkownik Linderbergh - po prostu był uprzejmy dla swoich wrogów. Niezależnie od swoich osobistych sympatii (które starannie ukrywał) jako człowiek interesu był gotów współpracować z każdym. Może rzeczywiście wykazał się pewną naiwnością wobec faszystów, ale, jak się wydaje, nie był w tym odosobniony. Poza tym, co podkreślił we wzbudzającym ogromne zainteresowanie wywiadzie dla "New York Timesa" (jako że rzadko udzielał wywiadów) nie jest obywatelem amerykańskim - wszystko, co czyni, to zaledwie próba finansowego wsparcia żony, która ma zamiar już wkrótce powrócić do Kalifornii i zmierzyć się z kierownictwem Empire. Charles nie pozostawał też dłużny panom z wytwórni. Cantor, jego zdaniem, nie chciał powierzyć kierownictwa studia gwieździe Dawn Avalon z powodów czysto osobistych. Co zaś się tyczy Bravermana, Charles dowiódł, że już od lat pokrywa swoje osobiste wydatki pełną garścią czerpiąc z kasy wytwórni, opłacając i kochanki i, na przykład, wszystkie koszty związane z weselem córki. Wszystkie te oskarżenia nie wzbudziły na Zachodnim Wybrzeżu wielkiej sensacji - tutaj i tak powszechnie przyjmowano, że szefowie wytwórni filmowych mają niepisane prawo podkradania pewnych sum. Za to na Wschodnim Wybrzeżu, gdzie tego rodzaju operacje przeprowadzano w sposób bardziej wyrafinowany, rewelacje Charlesa wywołały poruszenie wśród bankierów i dziennikarzy pism poświęconych finansom. Doniesienia prasy wywołały u Krausa ostrą niestrawność, bo to przecież on dostarczył dowodów malwersacji w Empire. Właściwie wcale nie poczuwał się do szczególnej lojalności wobec Cantora, a już na pewno nic nie był winny Bravermanowi, nie mógł jednak spodziewać się po nich miłosierdzia, w razie gdyby wygrali tę potyczkę i odkryli, że pracował na dwie strony. Szedł słabo oświetloną uliczką "miasteczka z Dzikiego Zachodu" - filmowego miasteczka Empire. Mijał słupki do uwiązywania koni, stawiał kroki na drewnianym chodniku, wreszcie doszedł do salonu, pchnął skrzydła drzwi, minął bar, pokój gier, wyszedł na drugą stronę, tam, gdzie ciągnęła się uliczka średniowiecznego miasta, brukowana kocimi łbami, z rzędami domów tak stłoczonych i przycupniętych, że górnymi piętrami nachylały się ku sobie, niemal się stykając. Mimowolnie aż się wzdrygnął. Ten widok przypomniał mu Europę i getta. Ale na końcu uliczki stała zaparkowana bez wątpienia amerykańska czarna limuzyna. Podszedł do samochodu, otworzył drzwiczki, pocałował Dawn w rękę i wsiadł do środka. - Sprawiasz wrażenie zmęczonego - powiedziała. Wzruszył ramionami. - Cóż, czego oczekiwałaś? Ci ludzie walczą o przeżycie. Od dnia, gdy ujawniono matactwa Bravermana, banki wycofały swe poparcie. Właściwie to nikt nie miałby za złe Bravermanowi, gdyby kradł nadal. Pod warunkiem, że robiłby to po cichu, zaś firma przynosiła zysk. Teraz jednak wszyscy udają, że są wstrząśnięci. - To dobry znak. - Tak. Ale, z drugiej strony, mówimy o ludziach zdesperowanych. - Na ile zdesperowanych? - Na tyle, że Cantor zdobył się na rozmowę z twoim dobrym znajomym Vale'em. To już świadczy o desperacji. - A cóż, na miłość boską, mógłby dla niego zrobić Dominique? - Ma pewną ilość udziałów w Empire. W swoim czasie skupował je jak szalony. Ma forsy jak lodu, ponadto dostęp do kapitałów. Jego firma kontroluje hotele, kasyna, kina... Jeśli go do tego skłonią, Vale może przegnać Corsiniego. Oczywiście, cały problem w tym, że za plecami Vale'a skradają się jego wspólnicy, a nie są to zwyczajni ludzie interesu... - Gangsterzy? - Wolałbym określenie "dobrze ustosunkowani". Jeśli oni wejdą w ten biznes, rozszarpią Empire na drobne strzępy, a padlinę zostawią krukom na pożarcie. - Można ich jakoś powstrzymać? - Powstrzymać? Jeśli już zarzucili haczyki na Cantora i Bravermana, żadna siła nie jest do tego zdolna. Ale Vale'owi można się jakoś okupić, w każdym razie póki sprawy nie poszły za daleko. - W jaki sposób? - Na przykład obietnicą miejsca w radzie nadzorczej. Na początek to dosyć, przez jakiś czas będzie siedział cicho. Nie wda się w wojnę z twoim mężem, o ile nic go do tego nie zmusi. - Vale nie jest moim przyjacielem. - A kto tu mówi o przyjaźni? Jest realistą. Daj mu coś, czym nie będzie musiał się dzielić z kumplami, a będzie ci jadł z ręki. - W porządku, spotkam się z nim. Powiedz mu, że mieszkam w Beverly Hills. Bungalow numer jeden. Kraus odchrząknął. - Nie przyjedzie. - Dlaczego? - Bo się zmienił. Sama się przekonasz. Nieco... zdziwaczał. Czego to Los Angeles nie robi z ludzi. W każdym razie sama będziesz musiała się do niego wybrać. - Aha. W porządku - odpowiedziała Dawn. Czuła, że nadszarpnięte nerwy powoli dają o sobie znać. Teraz już doskonale rozumiała powody, dla których Charles powinien zostać w Nowym Jorku. To jednak oznaczało, że większość decyzji musiała podejmować na własne ryzyko, a chociaż częste rozmowy telefoniczne były dla niej niejakim wsparciem, czuła się bardzo zmęczona. Wprawdzie Charles usiłował jej nie pouczać, ale było to dla niego dość trudne, z zasady bowiem nie wierzył nikomu, a już na pewno nie ufał nikomu, z wyjątkiem samego siebie, gdy w grę wchodziły pieniądze. To zaś, że w tej sytuacji nie miał możliwości manewru, czyniło go jeszcze bardziej nieszczęśliwym. Wiedziała, że dla niej cała ta sprawa jest o niebo łatwiejsza. Przyświecała jej myśl o zemście - i pragnienie bezpieczeństwa. Gdy już wraz z Charlesem przejmie kontrolę nad wytwórnią, będzie mogła wrócić do filmu i to na własnych warunkach. Na Charlesa wywierano poważne naciski, ale nie bardzo zdawała sobie sprawę z tego, o co naprawdę chodziło. Corsini był bowiem, jak zawsze, niezwykle powściągliwy. Wiedziała tylko tyle, że rząd mógłby przystąpić do akcji przeciwko niemu, a im częściej Charles gościł na szpaltach gazet, tym bardziej było to prawdopodobne. Jakoś nie bardzo sobie wyobrażała, żeby człowiek jego pokroju trafił za kratki, najwyraźniej jednak on sam liczył się z podobną ewentualnością. W końcu kto, jeśli nie on, wiedział najlepiej, jakiego pochodzenia kapitały zasilały sejfy jego banku w Rio del Plata? Jednego była pewna: skoro już przystąpiła do tej bitwy, musi ją wygrać, tak ze względu na Charlesa, jak i na siebie. - Muszę już wracać - powiedział Kraus. - Mam jeszcze jedno spotkanie. Będą mnie szukać. - Jak znajdę Vale'a? - Będziemy w kontakcie.