Stanisław Sosabowski Droga wiodła ugorem (Wspomnienia) Tom Całość w tomach Polski Związek Niewidomych Zakład Wydawnictw i Nagrań Warszawa 1993 Tłoczono w nakładzie 10 egz. pismem punktowym dla niewidomych w Drukarni PZN, Warszawa, ul. KOnwiktorska 9. Pap. kart. 140 g kl. III-Bą1 Całość nakładu 50 egz. Przedruk z "Wydawnictwa LIterackiego" Kraków 1990 Pisał R. Duń Korekty dokonały B. Krajewska i K. Markiewicz Generała Sosabowskiego znam od lat bardzo wielu. Łączy on w sobie dwie podstawowe cechy dobrego dowódcy bojowego: wiedzę i charakter. Karność i dyscyplinę wojskową oficera wyższego stopnia pojmuje on w sposób właściwy, nie identyfikując jej z biernym, mechanicznym potakiwaniem przełożonemu. Generał Sosabowski posiadając swe własne zdanie, umiejąc go bronić w sposób twardy, niekiedy nieco szorstki, rozumie, że ten rodzaj postępowania tylko dopomóc może rozsądnemu przełożonemu do powzięcia trafnej decyzji. Z chwilą jednak, gdy decyzja zapadła i rozkazy zostały wydane, generał Sosabowski staje się lojalnym i sumiennym ich wykonawcą. Surowy i wymagający dla siebie samego, żąda też wiele od swych podkomendnych; ojcowski i sprawiedliwy w osądach swych i w karaniu, umie pozyskiwać zaufanie i miłość żołnierzy, tak skłonnych płacić sercem za serce. Posiada on ów tajemniczy dar, który zawsze przynosi obfite plony na polu bitewnym - dar nawiązywania węzłów uczuciowych pomiędzy dowódcą a podkomendnymi. Nic więc dziwnego, że gdy generał Sosabowski w sposób tak niesłuszny i krzywdzący został pozbawiony stanowiska wkrótce po powrocie Brygady z operacji Reńskiej, jego żołnierze manifestowali swoje przywiązanie, odmawiając przyjmowania posiłków, i ustąpili jedynie perswazjom i wezwaniom "swego generała", który uczył ich dyscypliny i prowadził do boju. Wszyscy wiedzieli, że służy on Sprawie i stawia ją ponad wszelkie względy osobiste. Takim znałem gen. Sosabowskiego. Nie wiedziałem jednak, że ten wybitny żołnierz Rzeczypospolitej posiada również niemały talent literacki. Talentowi temu zawdzięczamy niniejszą książkę. Ze "Słowa wstępnego" gen. K. Sosnkowskiego napisanego do książki gen. St. Sosabowskiego "Najkrótszą drogą". Słowo wstępne W naszych czasach, gdy wydarzenia przeistaczają tak szybko oblicze świata i radykalnie zmieniają układ stosunków ludzkich, blednie wartość literackich fikcji, a coraz większego znaczenia nabiera pamiętnik. Przed paru laty zwrócił się do nas generał Stanisław Sosabowski, aby rozważyć sprawę wznowienia będącej już na wyczerpaniu jego książki "Najkrótszą drogą". Doszliśmy do zgodnego wniosku, że zamiast robić przedruk, lepiej wydać nowy pamiętnik, dający pełniejszy obraz żołnierskiej służby: zrodziła się książka "Droga wiodła ugorem..." Dobijaliśmy końca pracy wydawniczej; autorowi pomagało wielu chętnych; on sam pilnie czuwał nad wykończeniem książki. Widywaliśmy go często w drukarni. Nagle przyszła wiadomość: gen. Sosabowski nie żyje! Jeszcze przed paru dniami uzgadniał układ ilustracji... Prochy Dowódcy Spadochronowej Brygady powieziono do Polski. Spoczęły w Warszawie na cmentarzu Powązkowskim, żegnane przez byłych żołnierzy, ich rodziny i warszawiaków, którzy pamiętali, że zmarły był dowódcą 21_go pułku "Dzieci Warszawy". "Najkrótszą drogą" było zawołaniem Brygady. Twardą drogą wiodło życie jej dowódcę; do Polski nie dotarł, ale przyłożył rękę do pomnika polskiego męstwa, a jako dowódca i człowiek zaskarbił sobie miłość wielu. "A na to warto żyć" - pisał w ostatnich słowach pamiętnika. Nie doczekał się wydania książki - żołnierz_autor został odwołany... Nad mogiłą pochylały się sztandary, żegnali generała towarzysze broni. Naszym udziałem w pożegnaniu jest oddanie polskiemu Czytelnikowi opowieści o Jego pracy i walce. Dziękujemy wszystkim, którzy dopomogli i współdziałali w wydaniu książki: redaktorowi i grafikom, drukarzom i subskrybentom. Niechaj "droga wiodąca ugorem" powiedzie ku celowi, jakiemu służył autor, wszystkich Czytelników, zwłaszcza - jak pragnął - młode pokolenie, wzrastające na uchodźstwie i w Kraju. Londyn, październik 1967 Biblioteka Polska Część pierwsza~ Moje młode lata Część pierwsza MOje młode lata Hej strzelcy wraz, nad nami orzeł Biały... (Pieśń Polskich Drużyn Strzeleckich) W Stanisławowie Stanisławów, moje miasto rodzinne - dziś poza granicami państwa polskiego - staje mi nieraz przed oczyma. Widzę to miasto, a w nim siebie - chłopca, ucznia gimnazjum, niepozornego, nędznie ubranego, przebiegającego ulice z jednej lekcji na drugą. Widzę go w tajnych kółkach samokształceniowych, w harcerstwie i organizacji wojskowej. Widzę to miasto, gdzie w codziennym trudzie zdobywałem chleb dla siebie i mojej rodziny, kształtowałem swój charakter i uczyłem się łamać piętrzące się przede mną przeszkody; miasto, gdzie poznałem i pokochałem ideały, które stały się myślą przewodnią mojego życia. Stanisławów opuściłem na zawsze z chwilą wybuchu pierwszej wojny światowej. Gdy w późniejszych latach niekiedy tam bywałem, miasto to wydawało mi się już inne - nie takie, jak w moich latach młodzieńczych, widziane przez pryzmat własnych przeżyć. Ojca straciłem bardzo wcześnie. MIałem wtedy zaledwie lat jedenaście; brat mój siedem, a siostra cztery. Ojca pamiętam jak przez mgłę. Najbardziej utkwiły mi w pamięci jego oczy. Miały wyraz głębokiej dobroci, a w razie potrzeby umiały być surowe. Nie podniósł na nas nigdy ręki; popatrzył tylko, i to wystarczyło. Jego serce czułe na ludzkie kłopoty, zbytnie zaufanie do otoczenia i łatwowierność, a przy tym, niestety, "słaba głowa" były źródłem trosk i niepowodzeń materialnych. Nieraz wracał do domu z pustą kieszenią. Mimo że byłem dzieckiem, już wtedy zrozumiałem, czego robić nie należy. Śmierć ojca stała się przyczyną mojej przedwczesnej dojrzałości. Utraciłem beztroskę i radość dzieciństwa i młodości. Pensja wdowia matki nie wystarczała na nasze potrzeby. Z obszernego mieszkania przenieśliśmy się do jednego pokoju z kuchnią. Matka, zajęta dziećmi, nie mogła podjąć się żadnej dodatkowej pracy. Było źle. Czasami głodno. Zrozumiałem wtedy, że ja muszę przecież pomagać matce. Ale jak? Wspomnienia z gimnazjum Chodziłem do Szkoły Realnej w Stanisławowie (późniejsze gimnazjum matematyczno_przyrodnicze). Był to okazały, dwupiętrowy budynek w głębi ogrodu, przy głównej ulicy Sapieżyńskiej. Byłem już w klasie III i miałem trzynaście lat. W lutym panował ostry mróz. Na przerwach między lekcjami chłopcy bawili się na podwórzu szkolnym lub na korytarzach. Stałem i ja na korytarzu. Byłem zziębnięty i skulony. Ktoś dotknął mego ramienia. Obróciłem się. Przede mną stał nasz katecheta, ks. prof. Andrzej Nogaj. - Stachu, czemu nie włożysz płaszcza? Trzęsiesz się z zimna. Chciałem zaprzeczyć, on nalegał. Wtedy wydusiłem: - Ja, księże profesorze, nie mam płaszcza. - Jak to, nie masz płaszcza, na to zimno? Na Boga, jak dostajesz się do szkoły? - Ja biegnę, księże profesorze. Dzwonek zakończył przerwę. Na dalszą indagację nie było czasu. - Słuchaj, Stachu, przyjdź do mnie wieczorem - rzekł ks. Nogaj. Wieczorem opowiedziałem księdzu wszystko o sobie i że przecież ja, jako najstarszy, muszę pomóc mojej rodzinie, a chyba jedyne rozwiązanie byłoby w udzielaniu korepetycji słabszym kolegom. Ks. Nogaj słuchał i milczał. Wreszcie rzekł: - Pomyślę, naradzę się z profesorami, coś uradzimy. I pamiętam jego twarz, jak z pewnym zakłopotaniem sięga do sutanny i wciska mi do ręki kilka koron: - Weź to, chłopcze, przepraszam, że tak mało. I ja mam na utrzymaniu matkę staruszkę. Wzdragam się, nie chcę przyjąć, on zaś: - Nie wstydź się, to nie jałmużna, to pożyczka jedynie. Zwrócisz mi ją, gdy będziesz mógł. I wciskając mi w dłoń pieniądze, omal że nie wyrzucił mnie za drzwi. A potem znalazł się dla mnie płaszcz... Był to dzień św. Józefa. Marzec, pocieplało. Ks. Nogaj wezwał mnie do kancelarii szkolnej: - Stachu, czy potrafisz pomóc twemu koledze M. we francuskim i matematyce? - Tak jest, księże profesorze, podołam! - Idź zaraz po szkole do niego. Poszedłem. Po drodze wstąpiłem do kościoła oo. Jezuitów. Klęknąłem przed ołtarzem, na którym św. Józef trzymał Dzieciątko. Popatrzyłem i bez słów pomyślałem jedno: "Pomóż!" Do domu wpadłem jak burza. - Mamciu, będzie nam lepiej! Przyniosę pieniądze, będę dawał lekcje! Tak więc w trzynastym roku życia rozpocząłem pracę korepetytora i oddawałem matce zarobione pieniądze. Nie byłem łatwym korepetytorem. Jakkolwiek umawiałem się na godzinę, nie wypuściłem delikwenta z mych rąk tak długo, aż nie umiał lekcji. Byłem twardy, nieustępliwy, nieraz bardzo niecierpliwy. I tak rosła moja sława jako korepetytora. Gdy matka czy ojciec, stroskani złymi postępami syna, pytali profesora o radę, często słyszeli odpowiedź: "To leń i nieuk, koniecznie potrzebuje pomocy i twardej ręki. Jest korepetytor, nazywa się Sosabowski; jeżeli on nie pomoże, to chyba nikt". Były okresy, że miałem po pięć korepetycji dziennie. Nauka w szkole odbywała się od godz. #/8 rano do #/1 po południu. Wpadałem do domu, by się nieco pożywić, i już od godz. #/2 biegałem z lekcji na lekcję. Około #/9 wieczorem wracałem do domu. W piecyku czekała kolacja. Połykałem ją i rzucałem się na łóżko, by zapaść w kamienny sen. - Stasieńku, już siódma, wstawaj, czas do szkoły! - budziła mnie matka. Tak biegł tydzień za tygodniem, miesiąc za miesiącem - przez całe gimnazjum i okres studiów w Krakowie. Nasze skromne bytowanie na granicy głodu polepszyło się nieco od chwili, gdy zarabiałem lekcjami. Gdy dziś, po tylu latach, wspominam stosunki, jakie panowały w byłym zaborze austriackim, muszę przyznać, że wolność osobista, swoboda manifestowania polskości była całkowita. Oczywiście była również znana tzw. nędza galicyjska. Kraj był eksploatowany przez przemysł austriacki i czeski. Handel przeważnie w rękach żydowskich. Majątki ziemskie zadłużone i w większości w pachcie u Żydów. Większość inteligencji stanowili pracownicy państwowi i samorządowi. Galicja rządzona była w ramach pewnej autonomii. Administracja składała się prawie wyłącznie z Polaków, w części z Ukraińców. Oficjalnym językiem był oczywiście niemiecki, ale w szkolnictwie np. obowiązywał język polski. W moim gimnazjum dyrektorem był Polak, pan NOwosielski. Z wyjątkiem dwóch profesorów Ukraińców, cały personel nauczycielski stanowili Polacy. Minąłbym się z prawdą, gdybym twierdził, że w szkole istniały tendencje do wynaradawiania uczniów. Raczej wprost przeciwnie. Poza oficjalnym pomijaniem w nauce historii dziejów Polski porozbiorowej, tolerowano i przymykano oczy na nie zawsze lojalne wyskoki młodzieży. Na przykład w 1908 r. podczas uroczystości szkolnej z okazji 50_lecia panowania cesarza Franciszka Józefa, rzucone przez uczniów podczas akademii bomby cuchnące nie spowodowały żadnych konsekwencji karnych. Nie było też tajemnicą dla władz szkolnych, że młodzież skupia się w tajnych kółkach samokształceniowych. I tu też nie było reakcji. Jako ilustracja tego stanu rzeczy niech posłuży charakterystyczny moment z mojego egzaminu dojrzałości. Z historii Polski zadano mi temat: "Rządy pruskie na ziemiach polskich za czasów Bismarcka". Czyż znałem ten temat, którego pzecież nie uczono w szkole? Jakże dobrze go znałem, i umysłem i sercem. Mówiłem o Bismarcku, o Komisji Wywłaszczeniowej, o Hkt, o twardym, nieustępliwym ludzie polskim na terenie zaboru pruskiego. Zapomniałem, gdzie jestem, przed kim się znajduję; że głową tego audytorium jest - mimo że Polak - urzędnik jednego z państw zaborczych. I z ust, i z serca płynęły słowa niepowstrzymanym potokiem, nasycone uczuciem tego, co jest nam Najdroższe. Aż w pewnej chwili usłyszałem głos inspektora: "Panie profesorze - rzekł on zwracając się do historyka - gratuluję panu takiego ucznia" - a do mnie: "Dziękuję, abituriencie". Wyszedłem na korytarz. Po chwili zjawił się ks. Nogaj: - Stachu, zdałeś maturę z odznaczeniem. Tajne organizacje szkolne Towarzystwo Gimnastyczne "Sokół" skupiało polskie warstwy średnie - inteligencję i mieszczaństwo. W reprezentacyjnym gmachu "Sokoła" mieściły się również: Towarzystwo Młodzieży Polskiej i Towarzystwo Szkoły Ludowej. Ideologia "MŁodzieży Polskiej" była narodowo_demokratyczna. Grupowała się w tej organizacji przede wszystkim młodzież akademicka i część młodej inteligencji. Rekrutowano również do tajnych kółek samokształceniowych uczniów szkół średnich. Nie pamiętam, w której klasie zostałem zwerbowany do takiego kółka. Wiem natomiast, że już w 5 klasie zostałem przewodniczącym kółek na terenie mojego zakładu naukowego - Szkoły Realnej. Na czele tych uczniowskich organizacji stał zespół złożony z przewodniczących wszystkich pięciu szkół średnich. Jakież rozeznanie lub kryteria społeczno_polityczne mógł mieć chłopak garnący się do tajnej pracy samokształceniowej, gdy wgłębiał się np. w "Myśli nowoczesnego Polaka", "Egoizm Narodowy" Dmowskiego czy "100 lat walki o niepodległość" Bolesława Limanowskiego, gdy studiował Mochnackiego, Lelewela, czy Kutrzebę? Łatwiej strawne były "Dzieje porozbiorowe Polski" Siemiradzkiego. Atrakcją zaś - "Dzieje Oręża Polskiego w dobie Napoleońskiej" Kukiela. Ale uświadamialiśmy sobie, że przed narodem istnieją problemy i że w rozwiązywaniu tych problemów weźmiemy aktywny udział. Byliśmy zadowoleni, że nikt ze starszego społeczeństwa nie próbował narzucać nam swoich rozwiązań, że sami będziemy musieli znaleźć właściwą drogę. Zdawaliśmy sobie sprawę, że problemy te przekraczają granice zaborów, że tam, za kordonem rosyjskim czy pruskim, są tacy sami Polacy, jak my w naszym kresowym mieście. Że mają takie same dążenia. Jednym z zewnętrznych przejawów naszej działalności była doroczna manifestacja w Dzień Zaduszny. Pod naszym kierownictwem cała polska młodzież szkolna zbierała się w określonym miejscu. W zwartych szeregach, po wysłuchaniu przemówień okolicznościowych, maszerowaliśmy ze śpiewem przez ulice miasta w stronę pobliskiego cmentarza. Tam już uprzednio były udekorowane i iluminowane groby zasłużonych i krzyże pamiątkowe. Przy świetle pochodni i pieśniach patriotycznych składaliśmy im hołd. I znowu przemaszerowaliśmy z powrotem przez miasto. Innym przejawem działalności był bojkot uroczystości jubileuszowych cesarza Franciszka Józefa ze strony młodzieży szkolnej. I tu nie było żadnych represji ze strony władz. Rozłam wśród młodzieży narodowej w latach 1906_#1907 nie mógł pozostać bez echa wśród organizacji stanisławowskiej. Młodzież akademicka, skupiona w Towarzystwie "Młodzież Polska", pozostała wierna swej ideologii narodowo_demokratycznej. Przed organizacją szkolną stanął problem, do której z grup przystąpić. Po długich konferencjach i obradach "Piątka" zdecydowała na przystąpienie do "Zarzewia" - odłamu młodzieży narodowo_niepodległościowej. Przysposobienie wojskowe Powstały w 1908 r. Związek Walki Czynnej o zabarwieniu lewicowym nie odpowiadał ideologicznie ruchowi narodowo_niepodległościowemu "zarzewiaków", którzy mieli również w swoim programie przygotowanie narodu do walki zbrojnej z zaborcami. Istotna różnica ideowo_polityczna polegała na tym, że Zwc i jego jawna emanacja Związek Strzelecki przygotowały kadry rewolucyjne, grupując elementy lewicowe, zaś wyłoniona z "Zarzewia" tajna organizacja wojskowa "Armia Polska" i jej jawna emanacja Polskie Drużyny Strzeleckie - kadry regularnego Wojska Polskiego, grupując elementy młodzieżowe o nastawieniu narodowo_niepodległościowym. Wszystkie stanowiska w tej organizacji miały charakter funkcyjny. Najwyższym stopniem był stopień podchorążego. KOmendantami Naczelnymi byli kolejno podchorążowie: Januszajtis i Neugebauer; KOmendantem okręgu krakowskiego - podchorąży Janusz Gąsiorowski; Komendantem miejscowym w Stanisławowie - podchorąży Węglarz_Sosabowski itd. W Stanisławowie zalążek "Armii Polskiej" mieścił się w organizacji "Zarzewie". Początkowo brak było instruktorów. W 1909 r. rozpoczęliśmy szkolenie wojskowe. Ponieważ spośród "Piątki", kierującej "Zarzewiem" mnie robota wojskowa najbardziej interesowała, kierownictwo jej przypadło mi w udziale. Insturktorem został inż. Miedziobrodzki. Na pierwsze pamiętne zebranie przybył z walizeczką, w której po raz pierwszy w życiu ujrzeliśmy pistolet automatyczny Browninga i pistolet karabin Mausera wraz z wydanymi przez Frakcję Rewolucyjną Pps instrukcjami o obchodzeniu się z bronią. Nie ulega wątpliwości, że inż. Miedziobrodzki oraz kilku innych działaczy było w kontakcie z Zwc i dotarli do naszej organizacji z propozycją prowadzenia szkolenia wojskowego. Zgodziliśmy się na to z zastrzeżeniem, że nasza organizacja nie może być terenem infiltracji politycznej Zwc. Umowa stanęła. Dla modego prężnego elementu przysposobienie wojskowe było niezaprzeczalnie bardziej atrakcyjne niż samokształcenie. Objęło ono dwie najwyższe klasy gimnazjum. MŁodsi prowadzili samokształcenie aż do czasu powstania skautingu (harcerstwa). Oprócz młodzieży szkół średnich garnęli się do nas młodzi pracownicy kolejowi, urzędnicy, starsi uczniowie Szkoły Przemysłowej, tak że z biegiem czasu powstała konieczność ujawnienia naszej organizacji jako Stowarzyszenia "Odrodzenie". Wynajęliśmy domek na peryferii miasta przy ul. Króla Jana III. Były tam izby wykładowe, magazyn na broń, a nawet zakratowana spiżarka, która służyła za areszt koszarowy. Ostre strzelania odbywały się w podziemiu "Sokoła" na kręgielni. Wprowadzono również jednolite mundury strzeleckie. W tym okresie przez kilkanaście miesięcy przebywałem na studiach w Krakowie. Tymczasem "Armia Polska" zamieniła się na jawne Polskie Drużyny Strzeleckie. Drużyna stanisławowska otrzymała numer 24 i na "blachach" naszych czapek drużyniackich wokół orła jagiellońskiego wytłoczony był napis: "24 Polska Drużyna Strzelecka w Stanisławowie". Komendantem mianowany został podchorąży Stanisław Węglarz_Sosabowski. Moja nominacja nadeszła w styczniu 1912 r.; w tym czasie powróciłem do Stanisławowa. Pewnego dnia zastałem w lokalu Drużyny pełną zbiórkę. Przed frontem stał najstarszy z podoficerów, Stanisław Lityński. Po złożeniu raportu ze słowami: "KOlego Komendancie, aby dać wyraz naszej radości i uczuć, jakie dla ciebie żywimy, z okazji nominacji na podchorążego wręczamy ci tę oto szablę". I szabla została mi wręczona. Po jednej stronie klingi wyryty był napis: "Za Wolność i Sławę", po drugiej - "24 Polska Drużyna Strzelecka w Stanisławowie", na głowicy zaś data. Ogarnęło mnie wzruszenie. Płacili sercem za serce. I - rzecz dziwna - z szablą tą nie rozstawałem się nigdy, przez cały czas mojej służby żołnierskiej. Z nią odbyłem kampanię wrześniową. Obecnie znajduje się ona na przechowaniu w Polsce, z nią chyba spocznę, gdy przyjdzie chwila. Początki~ polskiego harcerstwa~ (skautingu) Pod koniec roku 1911 rozpoczęliśmy pod auspicjami Polskich Drużyn Strzeleckich tajnie organizować skauting. Rozwijający się spontanicznie - zwłaszcza po ukazaniu się książi Andrzeja Małkowskiego pt. "Skauting jako system wychowania młodzieży" - ruch młodzieżowy zaktualizował pilną potrzebę związania go z jedną z jawnych organizacji polskich. Na postawie porozumienia między komendą Drużyn Strzeleckich a "Sokołem_macierzą" ustalono, że skauting zostanie przyłączony do tej ostatniej. Patronat nad skautingiem objął kpt. Józef Haller z ramienia "Sokoła_macierzy". Kierownictwo i organizacja pozostała w rękach Małkowskiego. W dniu 11 listopada 1911 r. otrzymałem mandat zorganizowania skautingu na terenie Stanisławowa. Formalnie skauting podlegał "Sokołowi" i korzystał z jego lokali i urządzeń. Wkrótce powstały trzy drużyny skautowe. Na czele pierwszej stanął drużynowy druh Stanisław Lityński. Tak się złożyło, że gdy skauci doszli do przepisowego wieku, zgłaszali się natychmiast do Drużyny Strzeleckiej. Stąd w 1913 r. powstał konflikt z okręgowymi władzami "Sokoła". W wyniku tego konfliktu złożyłem rezygnację ze swych obowiązków, co zostało przez władze przyjęte. W wyznaczonym dniu w sali "Sokoła" zebrał się cały hufiec. Stanąłem przed frontem, obok mnie wyznaczony następca, druh Chorzemski. Bez żadnych wstępów, nie chcąc wytwarzać napiętej sytuacji, oświadczyłem skautom, że od dziś będzie nimi dowodzić druh Chorzemski. Przed front wystąpili kolejno drużynowi wszystkich trzech drużyn, prosząc o zwolnienie z obowiązków. Mimo wszystko nie spodziewałem się takiej reakcji. Bez względu na motywy, które nimi kierowały, nie mogłem dopuścić do rozbicia skautingu. Odpowiedziałem krótko i stanowczo: - Żadnych rezygnacji nie przyjmuję. Nakazuję wam pozostać w szeregach; komendantem będzie druh Chorzemski. Macie mu być lojalni i oddani. Gdy zaś przyjdzie czas, że będziecie mogli opuścić szeregi skautingu - od was tylko będzie zależało, gdzie się znajdziecie. Przekazałem komendę nowemu hufcowemu. W rezultacie później wszyscy, lub niemal wszyscy, znaleźLi się w Drużynie Strzeleckiej. I wojna światowa Rok 1914 Mobilizacja zastała mnie w mundurze austriackim w cesarsko_królewskim 58 pułku piechoty w Stanisławowie. Na terenie Lwowa - skąd miały przychodzić rozkazy dotyczące mobilizacji Drużyny i wyruszenia w pole - wrzało. Dziś wiemy, że tam, we Lwowie, toczyła się rozgrywka polityczna, czy iść z Piłsudskim, czy też nie. Do nas, do Stanisławowa, wieści te nie dochodziły i oczekiwaliśmy na rozkazy. I to na rozkazy tak jasne, jak na przykład otrzymał Związek Strzelecki, którego członkowie pewnego dnia zniknęli ze Stanisławowa. My, lojalni w stosunku do Komendy Naczelnej Drużyn, nie mogliśmy zrobić tego samego. Czekaliśmy, aż przyjdzie rozkaz. Wreszcie nadszedł ten rozkaz, nakazujący wysłanie do Krakowa plutonu drużyniaków w składzie jedynie podoficerów i wyszkolonych strzelców. Równocześnie na kilkakrotny urgens, co mają robić ci z naszych drużyniaków, którzy znajdują się już w mundurach austriackich, otrzymaliśmy wyraźny zakaz samowolnego opuszczenia szeregów, bo zwolnienie nas z wojska austriackiego jest w toku. Jeszcze przed otrzymaniem rozkazu wysłania strzelców do Krakowa zarządziłem mobilizację Drużyny i jej pogotowie bojowe. Z mobilizacją ludzi nie było trudności. Mobilizację materiałową przeprowadziliśmy w sposób nader specyficzny. Jednym z punktów mobilizacyjnych właśnie 58 pułku piechoty był gmach "Sokoła". Jednym z oficerów mobilizujących był chorąży (a podchorąży Drużyny) Karol Strusiewicz. Przy znanym "bałaganie austriackim" nasi drużyniacy wyekwipowali się całkowicie, oczywiście nielegalnie, z zapasów mobilizacyjnych c. i k. Nie było drużyniaka, który by nie posiadał austriackiego karabinu Manlichera i mobilizacyjnej dotacji 250 naboi oraz pełnego ekwipunku bojowego. Tak, że pluton stanisławowskich drużyniaków, złożony, o ile pamiętam, z około 40 ludzi, w pełni umundurowany i uzbrojony, pod dowództwem podchorążego Stanisława Lityńskiego wyruszył do Krakowa. Żegnałem ich osobiście, będąc pewnym, że wkrótce do nich dołączę. W kilka dni po wyjeździe pierwszego eszelonu drużyniaków, gdy oczekiwaliśmy na dalsze rozkazy co do reszty ludzi, a również i na naszą reklamację z szeregów austriackich, niespodziewanie zjawił się Lityński wraz z plutonem. Zostali odesłani z powrotem. Według raportu Lityńskiego sprawa przedstawiała się następująco: Przybyli do Krakowa i z innymi oddziałami pomaszerowali do Krzeszowic. Tam przemawiał Piłsudski i nastąpiła symboliczna wymiana orzełków "Strzelca" na "blachy drużyniackie" i na odwrót, jako manifestacja jednolitości Wojska Polskiego. W czasie postoju Lityński otrzymał rozkaz - jak mu oświadczono - z polecenia Piłsudskiego, że jego pluton ma zdać manlichery z amunicją innemu oddziałowi, a w zamian otrzyma jednostrzałowe karabiny Werndla. Nie pomogły tłumaczenia Lityńskiego, że karabiny są osobistą własnością żołnierzy, bowiem zgodnie z prawdą - niezależnie od tych, które "nabyliśmy" od Austriaków podczas mobilizacji - wielu naszych drużyniaków już dawniej kupiło z własnych oszczędności takie karabiny. Nie pomogły perswazje, że odebranie broni dobrej i wymiana na złą jest ubliżeniem godności żołnierskiej; że o ile ma być wykonane jakieś poważne zadanie bojowe, w którym nowoczesna broń jest potrzebna, to oni zadanie to wykonają; że zabranie broni bez sprawdzenia i uzasadnienia jest dyskwalifikacją żołnierzy itp. - Lityński upatrywał, że tylko formalnie i zewnętrznie zatarły się różnice między związkowcami i drużyniakami; że rzeczywiście różnice te istnieją i że w tym konkretnym wypadku są dowodem braku zaufania do nas, drużyniaków. W konsekwencji zameldował, że nie może wydać takiego rozkazu swym podkomendnym, który byłby równoznaczny z ich dyskwalifikacją żołnierską. Odpowiedzią na to było rozbrojenie oddziału. Pozostawiając broń na miejscu, oddział wrócił do Stanisławowa. Nie mogłem nie przyznać racji Lityńskiemu. Drużyna więc znalazła się znowu prawie w całości w Stanisławowie. Niedługo potem przyszły rozkazy związane z formowaniem tzw. Legionu Wschodniego. Do tego Legionu wyruszyła Drużyna stanisławowska w sile 250 chłopa w pełnym umundurowaniu, wyekwipowaniu i uzbrojeniu. Dzieje Legionu Wschodniego są zbyt dobrze znane, by je tu powtarzać. W szeregach austriackich Zwolnienie z wojska austriackiego nie nadchodziło. Tymczasem ofensywa rosyjska postępowała szybko. Baon zapasowy 58 pp został już we wrześniu ewakuowany na Węgry. W pierwszych dniach października znalazłem się na froncie pod Przemyślem. Tu nastąpił mój chrzest bojowy wśród ciężkich walk, toczących się wokół tej twierdzy. A potem odwrót przez Podkarpacie aż nad Dunajec w rejonie Zakliczyna. Listopad. Przejmujący chłód jesienny. Deszcz ze śniegiem. Rozmokłe drogi, rozdeptane tysiącami nóg maszerujących żołnierzy, rozbite kołami wozów i zaprzęgów artylerii. Marsz w pełnym obciążeniu. Szerząca się czerwonka. NOclegi w otwartym polu lub w szopach, w których hulał wiatr. Śmiertelne zmęczenie - odpoczynki w mokrych przydrożnych rowach, gdzie z miejsca się zasypiało. Posiłek w nocy, gdy kuchnia polowa dołączała do kompanii. I wreszcie najcięższa plaga żołnierzy - wszy, wszy i jeszcze raz wszy... Nie było ani miejsca, ani czasu na ich tępienie. Tak wyglądał w 1914 r. odwrót cesarsko_królewskiego wojska austriackiego, a w nim podchorążego Sosabowskiego, w tym czasie kaprala c. i k. 58 pułku piechoty. W rejonie Zakliczyna w nieco lepszych warunkach przetrwaliśmy do stycznia 1915 r. Stamtąd droga wiodła przez Krynicę na Słowację. W rejonie Przełęczy Dukielskiej w walce na bagnety zdobyliśmy ~cerną Gorę. Zima w całej pełni. Brniemy w śniegu po pas. Pod śniegiem skała. Spaliśmy w śniegu przez szereg dni, zanim przysłano oskardy umożliwiające wykuwanie nor w skalistym podłożu. I znowu czekaliśmy w zimnie, aż przyszły polowe piecyki i koce. Szeregi żołnierskie dziesiątkował tyfus. Przy braku środków zaradczych i wszach, które nas nie odstępowały, nie mogę pojąć, jak uniknąłem zarazy. Dla zdrowych i podejrzanych była wspólna latryna. Przełom gorlicki na wiosnę 1915 r. i stąd wynikająca ofensywa wiodła mój pułk w kierunku północno_wschodnim, wzdłuż Sanu. W ciężkich warunkach w rejonie Mościc, na mniej więcej połowie drogi między Przemyślem i Lwowem, o mało nie dostałem się do niewoli. Dość wysoko wyrosłe zboże, w którym toczyła się walka, zdecydowana wola niepoddawania się i szczęście żołnierskie, w które wierzyłem i wierzę, uchroniły mnie od tego, co wydawało się już nieuniknione. A potem szliśmy w walkach przez Lubelszczyznę, przez Świdnik i Kock, na północ i wschód. W rejonie Brześcia przekroczyliśmy Bug, aż wreszcie 15 czerwca 1915 r. nad rzeką Leśną zakończyłem swoją austriacką wojaczkę. Zostałem ranny w kolano z porażeniem nerwu. Unieruchomiło to moją prawą nogę na szereg lat, zanim odzyskałem pełną władzę. W wojsku austriackim przeszedłem wszystkie stopnie podoficerskie do starszego sierżanta włącznie. Pierś moją pokryły wszystkie dostępne podoficerom medale za waleczność łącznie z dodatkami do żołdu. Ponieważ moje ówczesne władze wojskowe wiedziały o tym, że jestem polskim oficerem strzeleckim, postawiono wniosek awansowania mnie do stopnia oficerskiego, mimo że nie miałem za sobą szkoły dla oficerów rezerwy. NOminację otrzymałem już w szpitalu. Z moich 250 współtowarzyszy broni, którzy wyruszyli razem ze mną w pole, pozostało zaledwie trzech. Etapem dostarczono mnie do LUblina. Stąd już pociągiem sanitarnym jechałem w głąb kraju, do tzw. Hinterlandu. W pociągu sanitarnym dowiedziałem się, że lekko ranni mają być wyładowani w Ołomuńcu, na ówczesnych Morawach, zaś ciężko ranni, wymagający długiego leczenia - w Pradze. Ja byłem zaliczony do ciężko rannych. Wiedziałem, że w Ołomuńcu, w tamtejszym garnizonowym szpitalu, naczelnym aptekarzem jest stryj mojej narzeczonej, którą pozostawiłem w Stanisławowie. Decyzja moja była jasna. Wyładuję się w Ołomuńcu, ściągnę narzeczoną ze Stanisławowa i pobierzemy się. Pociąg zatrzymał się w Ołomuńcu. Rozpoczęto wyładowywanie rannych. Nieznacznie zsunąłem się z piętrowego łóżka. Przez otwarte drzwi wagonu ześlizgnąłem się na tor i leżałem spokojnie. Nikt mnie o nic nie pytał. Przyszli sanitariusze, wpakowali mnie na nosze i wkrótce potem leżałem już w szpitalu i planowałem ze stryjem mojej narzeczonej dalszy tok postępowania. Uzyskaliśmy pozwolenie na wyjazd jej ze Stanisławowa. Także biskup lwowski udzielił dyspensy na równoczesne ogłoszenie 3 zapowiedzi. Narzeczona przybyła do Ołomuńca i zamieszkała u stryjostwa. W niespełna miesiąc po jej przybyciu byliśmy po ślubie, który brałem, opierając się na dwóch kulach. Rana zagoiła się stosunkowo szybko. Władzy jednak w nodze od kolana w dół nie posiadałem. Wedle orzeczeń lekarskich uzyskanie pełnej władzy miało trwać długo. Z kul przeszedłem na dwie laski i zacząłem wędrować już wspólnie z małżonką po zakładach ortopedycznych na Morawach. Wreszcie zdecydowano, że czas zrobi swoje i powinienem być użyty w służbie kancelaryjnej. Otrzymałem więc przydział do Urzędu Cenzury w ZŁoczowie, a więc w ówczesnej strefie frontowej, zabronionej dla osób cywilnych. Stanąłem wobec problemu, co zrobić z żoną. Dojechaliśmy do Lwowa. Żonę zostawiłem na dworcu. Sam poszedłem do dowództwa armii, które mieściło się w gmachu Sejmu Krajowego. Postanowiłem uzyskać przepustkę dla żony. Był wczesny ranek. W dowództwie jeszcze nie było nikogo. Czekałem przed drzwiami szefa sztabu. Nadszedł pułkownik, czy nawet generał. - Pan do kogo? - zapytał. - Do pana - odrzekłem. - Proszę! Wszedłem do gabinetu. Przedstawiłem moją prośbę, że jako inwalida potrzebuję pomocy i opieki, i proszę o przepustkę do ZŁoczowa dla żony. Po chwili miałem przepustkę. W Złoczowie wzbudziłem tym wyczynem sensację. Ruszyła ofensywa Brusiłowa w 1916 r. OPuściłem wtedy Złoczów, przeszedłem kurs wyszkolenia archiwalnego w lwowskim korpusie, który wtedy stacjonował w Morawskiej Ostrawie, i w tymże korpusie otrzymałem przydział. Styczeń 1917 r. powiększył naszą rodzinę. Urodził się mój syn - Stanisław. MIał zaledwie 4 tygodnie, gdy otrzymałem nowy przydział, także w strefie wojennej. Tym razem w południowym Tyrolu. Rozkaz był lakoniczny: "Ppor. Sosabowski zamelduje się niezwłocznie w najwyższym dowództwie w Bozen" (obecnie Bolzano). I znowu powstał problem - żona i dziecko. Zabrać ich nie mogłem, przynajmniej na razie. Był luty, ciężka zima. Nie pozostawało mi nic innego, jak tylko odwieźć żonę z maleństwem do Stanisławowa. Każdy zrozumie, jak wyglądała ta podróż w warunkach wojennych w wagonach nie opalanych, z powybijanymi szybami. A jednak wszystko udało się dobrze. Pojechałem do Bozen. LInia bojowa przebiegała w niedalekich Dolomitach. KOniec lutego był wiosną w tamtejszym terenie. I znowu starania o przepustkę i pozwolenie na sprowadzenie żony i syna. Wyjazd po nią i prawie całoroczny pobyt w pięknym Południowym Tyrolu. Zajęty byłem w archiwum sztabu. Przez moje ręce przechodziły akta tajne. Wiedziałem, co się dzieje na frontach. Czułem i wiedziałem, że wszystko ma się ku końcowi. Prosiłem o przeniesienie do Generalnego Gubernatorstwa w Lublinie. Nie mogłem być z dala od Kraju. Z początkiem roku 1918 znalazłem się w Lublinie. Koniec wojny w Lublinie Zarząd cywilny Generalnego Gubernatorstwa w Lublinie składał się prawie wyłącznie z Polaków, urzędników z Galicji. W sztabie, do którego zostałem przydzielony, było również wielu Polaków w mundurach austriackich. Przeważnie oficerowie rezerwy. W LUblinie zacząłem nawiązywać kontakty z oficerami_Polakami. Zaczęliśmy się organizować. Specjalną okazją ku temu była manifestacja protestacyjna społeczeństwa polskiego w Lublinie z powodu zawarcia traktatu brzeskiego przez rząd austriacki z tzw. Ukraińską Republiką LUdową w dniu 9 lutego 1918 r. W tej olbrzymiej manifestacji protestacyjnej wzięli udział oficerowie w mundurach i urzędnicy Polacy, pracujący w Generalnym Gubernatorstwie. Nawiązałem kontakt z komendantem Pow Okręgu LUbelskiego, Burhardt_Bukackim, dobrze mi znanym z czasów drużyniackich, ówczesnym majorem (w niepodległej Polsce generałem, inspektorem armii). Czesi również zaczęli się organizować. I z nimi nawiązałem kontakt. Jasne już było, że zbliża się koniec Austrii. Część druga W Polsce niepodległej Część druga W Polsce niepodległej "My, Pierwsza Brygada, strzelecka gromada..." (Pieśń Legionów śpiewana w Polsce niepodległej na równi z hymnem narodowym) Pierwsze dni wolności Wypędzenie okupanta~ z Lublina I nadeszły pamiętne końcowe dni października i pierwsze dni listopada 1918 r. Zrzucenie bączków z czapek austriackich i zastąpienie ich orzełkami. Przybycie z Warszawy do LUblina przedstawiciela Rady Regencyjnej, w osobie płk. Pasławskiego. Przysięga jej na wierność na Placu Katedralnym. Urzędowałem w gmachu Generalnego Gubernatorstwa i miałem pełne ręce roboty. Chodziło przede wszystkim o to, by zabezpieczyć opuszczone przez Austriaków obiekty wojskowe, a zwłaszcza magazyny. Jakkolwiek w Gubernatorstwie było wielu oficerów i urzędników wojskowych - Polaków, to jednak w kompaniach wartowniczych, będących w dyspozycji Gubernatorstwa, jeżeli nawet był pewien procent Polaków, to jedynym ich pragnieniem było jak najrychlej wrócić do swoich domów. Oficerów był właściwie nadmiar, tym bardziej że coraz liczniej już zgłaszali się przebrani w mundury dowborczycy, ukrywający się dotychczas przed władzami okupacyjnymi. Służbę wartowniczą objęli harcerze i pełnili ją z godnym wyróżnienia poświęceniem. Nie doszło więc do rabunku mienia poaustriackiego przez męty czyhające tylko na okazję. Straż Obywatelska łącznie z dowborczykami objęła i czynności policyjne, i bezpieczeństwa w mieście. Kompania Pow w cywilnych ubraniach, początkowo licho uzbrojona, była jedyną bojową siłą dyspozycyjną. Ze względu na odruchy komunistyczne, tendencyjnie odśrodkowe, jak nowo powstałe republiki, radomska i iłżecka, sytuacja była na terenie LUblina nieco napięta. Nie doszło jednak do wybuchu jakichkolwiek ekscesów. Na pewno przyczyniło się do tego przybycie z Warszawy baonu tzw. Polskiego Wehrmachtu, pod dowództwem majora Zarzyckiego. Taki był okres poprzedzający przybycie do LUblina majorów PIskora i Kasprzyckiego, a później pułkownika Rydza_Śmigłego, jako wstęp do utworzenia tzw. rządu lubelskiego pod kierownictwem Daszyńskiego. MOja rola się skończyła z przybyciem obu majorów. Przedtem jednak łącznie z komendantem Pow, majorem Burhardt_Bukackim, rozwiązaliśmy dwie poważne trudności. PIerwszą z nich było usunięcie z rejonu LUblina zbrojnego obozu Ukraińców z obu jednostek zapasowych. Ukraińcy widocznie nie mieli wśród siebie odpowiedniego kierownika i czekali na naszą inicjatywę. Z majorem Burhardt_Bukackim wybraliśmy się do ich obozu. Przyjęli nas oficerowie austriaccy, dotychczasowi ich dowódcy. W ciągu krótkich pertraktacji osiągnęliśmy następujące porozumienie: 1. Mają zdać nam wszelką broń indywidualną i maszynową oraz magazyny broni w stanie nienaruszonym. 2. W ciągu najdalej 3 dni zobowiązujemy się ich odtransportować do Galicji Wschodniej. 3. Zezwala się każdemu żołnierzowi na zabranie umundurowania indywidualnego wraz z żywnością i wyekwipowaniem. Wozy i wyekwipowanie zbiorowe pozostaną na miejscach. 4. Opuszczą LUblin w zwartych szeregach pod dowództwem swych oficerów. Umowa została podpisana obustronnie. Niedługo po tym na furmanki prowadzone przez peowiaków zabrano z magazynów m.in. kilkadziesiąt karabinów maszynowych z amunicją. Pow była więc teraz dobrze uzbrojona. Stanął przed nami drugi, nader ważny problem, a mianowicie, jak odtransportować tysiąc czy więcej ludzi do Galicji. I znów z majorem Burhardt_Bukackim postąpiliśmy jak poprzednio. Przy Zamojskiej, prowadzącej na stację kolejową w Lublinie, kwaterował 5 czy 7 austriacki baon kolejowy, złożony z Węgrów. Tam też udaliśmy się. Przedstawiłem ich dowódcy naszą sytuację, która się tym bardziej komplikowała, że od strony Kowla nadchodziły transporty rozkładających się na Ukrainie wojsk armii austriackiej. Uzyskaliśmy zgodę dowódcy, by jeszcze przez dni kilka jego baon obsługiwał linie kolejowe i przekazywał równocześnie swe funkcje polskim kolejarzom. Nie było nawet godziny przerwy w komunikacji kolejowej ze wschodu na zachód i na południe z kierunku Lwowa. Węgrzy okazali się jeszcze raz prawdziwymi przyjaciółmi Polaków. Zachowanie zaś polskich kolejarzy zasługiwało na najwyższe uznanie. Problem ewakuacji Ukraińców był właściwie rozwiązany. Następnego dnia lub może dzień później opuścili LUblin. Wkrótce po tym, po usunięciu Niemców z Warszawy i utworzeniu rządu obejmującego całą Polskę, zostałem przeniesiony do Warszawy i przydzielony do MInisterstwa Spraw Wojskowych. Służba w wojsku polskim W sztabie MOje kalectwo uniemożliwiło mi udział w walkach na froncie. Jeszcze podpierając się laską w pierwszych dniach lipca 1920 r., jako ekspert w sprawach materiałowych, wyjechałem z delegacją wojskową, którą prowadził szef sztabu gen. Rozwadowski, na konferencję międzyaliancką do Spa w Belgii. Nastąpił pokój, a z nim normalna pokojowa praca oficera. Zweryfikowany zostałem do stopnia majora i w 1922 r. znalazłem się na ławie szkolnej w Wyższej Szkole Wojennej. Grono współtowarzyszy słuchaczy było nie byle jakie. Na tej ławie szkolnej znalazły się ze mną takie osobistości, jak: płk Sławek, towarzysz i przyjaciel Piłsudskiego, przyszły premier, płk Przedrzymirski, późniejszy generał i dowódca armii w wojnie światowej, mjr Ulrych, stary towarzysz zarzewiacki i drużyniak z Krakowa, późniejszy minister, płk Janusz Gąsiorowski, późniejszy generał i szef Sztabu Głównego, Ujejski, późniejszy generał i szef lotnictwa podczas II wojny, kpt. Umiastowski, pisarz wojskowy, późniejszy minister w krytycznych dniach 1939 r., mjr Heller, późniejszy dowódca lotnictwa myśliwskiego podczas kampanii wrześniowej, i szereg innych, którzy wybili się podczas późniejszej służby tak w czasie pokoju, jak i podczas II wojny światowej. Jako słuchacz, nie przypuszczałem, że w parę lat później znowu zawitam do tej szkoły już w charakterze wykładowcy, że spędzę w niej sześć lat i wyniosę jak najlepsze wspomnienia. Planowanie materiałowych rezerw strategicznych na wypadek wojny i ich rozmieszczenia było tym działem, który prowadziłem w Sztabie Głównym po ukończeniu Wyższej Szkoły Wojennej. JUż wtedy była to kwadratura koła. Istotą trudności był brak środków na właściwe utworzenie rezerw oraz brak dostatecznego zainteresowania się tymi sprawami ze strony marszałka Piłsudskiego, a - bądźmy szczerzy - nie było właściwie osoby o dostatecznym autorytecie i odwadze cywilnej wobec Marszałka, by w sprawach tych wywrzeć na niego odpowiedni nacisk. Nie jest tajemnicą, że Marszałek nie lubił wgłębiać się w sprawy materiałowe, które przecież są tak ważne i bez których nie można wojny prowadzić. W linii Długo czekałem na awans na podpułkownika, bo do marca 1928 r., i tegoż roku odszedłem do linii. Najpierw dowództwo baonu w 75 pp w Chorzowie, następnie detaszowany baon w tym samym pułku w Rybniku na Śląsku. Tam też wyrobiła się o mnie opinia surowego i wymagającego dowódcy. W małym mieście, jakim był Rybnik, wśród mieszanej ludności, gdzie Niemcy stanowili bardzo poważny odsetek inteligencji, jako kierownicy, personel techniczny i administracyjny kopalni węgla, oczywiście ciążący ku pobliskim Gliwicom, będącym już w Rzeszy, utrzymanie prestiżu wojska polskiego było sprawą zasadniczą. Poszanowanie wojska, mimo że przez nich uważani byliśmy za obcych, leżało we krwi Niemców i dlatego tym bardziej musieliśmy uważać, by prestiżu tego nie naruszyć nieodpowiednim zachowaniem. Harmonijna współpraca starosty, burmistrza i komendanta garnizonu była konieczna. A do Rybnika zostałem wysłany w tym czasie, gdy za mojego poprzednika stosunki wzajemne tych trzech władz bardzo były naprężone. Nastąpiła konieczność natychmiastowego przeniesienia mego poprzednika. Nie od rzeczy wspomnieć, że rywalizacja pomiędzy Związkiem Powstańców Śląskich i "Strzelcem", faworyzowanym przez władze cywilne w sposób jaskrawy, objawiała się przede wszystkim podczas uroczystości, w których między innymi obie te organizacje były zobowiązane brać udział. I tu, gdy starosta nie mógł sobie dać rady, mediatorem oczywiście był komendant garnizonu. Gdy po pół roku odchodziłem z Rybnika na zastępcę dowódcy 3 pułku strzelców podhalańskich do Bielska na Śląsku, zresztą nie bardzo odległego od Rybnika, opinia o mnie jako o bezwzględnym i surowym dowódcy wyprzedziła moje przybycie. W Bielsku stał 3 pułk strzelców podhalańskich, który jak wszystkie garnizony śląskie otrzymywał 40% dodatku do uposażenia. PUłkiem dowodził były oficer armii austriackiej, płk Zagórski, wzorowy żołnierz, który jednak bał się panicznie gen. Przeździeckiego, dowódcy 21 Dywizji Górskiej, stacjonującej również w Bielsku. Gen. Przeździecki cieszył się opinią "satrapy". Tak się złożyło, że zaledwie się zameldowałem, płk Zagórski odszedł na 6_miesięczny kurs dowódców pułku, więc zacząłem dowodzić pułkiem. W odróżnieniu od dowódcy pułku nie byłem potulny i nie raz, nie dwa, specjalnie w sprawach garnizonowych, meldowałem się przy szabli (meldowanie ściśle służbowe) u generała: nie przeczę, że w granicach służby i dyscypliny następowała niejednokrotnie ostra wymiana słów. W Dywizji utarło się przekonanie, że "stawiam się" generałowi i że on mi w wielu rzeczach ustępuje. Płk dypl. Tadeusz Malinowski (obecnie generał), wówczas zastępca dowódcy Dywizji, gdy tylko widział mnie przy szabli w dowództwie Dywizji, zwracał się ze słowami: - Stachu, na Boga, tylko nie terroryzuj generała. Prawdą być może, że generał bardziej panował nad sobą wobec mnie niż wobec mojego dowódcy pułku. Nie miałem najmniejszej intencji w niczym uchybić memu dowódcy pułku, a jednak bez mojej winy wytworzyła się przykra atmosfera na tle różnicy w ustosunkowaniu się generała do mnie i do niego, tak że z westchnieniem ulgi przyjąłem wiadomość i rozkaz przenoszący mnie na początku 1930 r. do Wyższej Szkoły Wojennej na stanowisko wykładowcy. Pożegnałem się z pułkiem i dowódcą Dywizji. Charakterystyczne było pożegnanie z zastępcą dowódcy, płk. dypl. Malinowskim, który, ściskając mnie i gratulując wyróżnienia, powiedział: - Jak ty ze swoim kanciastym usposobieniem dasz sobie radę w Wyższej Szkole Wojennej, gdzie słuchaczami mogą być oficerowie nawet w twoim stopniu? Chłopie, uważaj na siebie. - Drogi Tadeuszu - a przyjaźnimy się po dziś dzień - dziękuję ci za radę; nie można zmienić swojej natury. Zapewniam, a potwierdzi to na pewno daleko ponad setkę sięgająca liczba oficerów dyplomowanych - legitymować się mogę takimi osobistościami, jak np. wówczas ppłk, obecnie generał Tatar_Tabor lub ówczesny major, obecnie gen. dyw. Duch, czy inni - nie miałem ani jednego krótkiego spięcia ze słuchaczami, a po ukończeniu Szkoły żaden z nich nie wytknął mi, żem był w stosunku do kogokolwiek nie w porządku. A przecież byłem tam wykładowcą przez bitych sześć lat. W Wyższej Szkole Wojennej A jednak do Szkoły Wojennej przybyłem z opinią "wierzgającego". Bo tak mnie przywitał KOmendant Szkoły, niezapomnianej pamięci gen. Tadeusz Kutrzeba. - Sosabowski - generał miał zwyczaj odzywania się po nazwisku dla zaznaczenia swojego serdecznego stosunku - Sosabowski, do końca roku będzie pan prowadził katedrę Służby Sztabu razem z dotychczasowym jej kierownikiem płk. D. Od nowego roku szkolnego obejmie pan katedrę samodzielnie. W tym roku będzie to tak, jak wóz zaprzężony w dwa konie o nierównym temperamencie i chodzie. Jeden koń spokojny, drugi zaś może skłonny do wierzgania. Uważajcie, by się wóz nie przewrócił. Generał miał wspaniały sposób przemawiania przykładami oraz dar uderzenia w sedno, w najdotkliwszej nawet sprawie, bez urażenia delikwenta. Wspaniały, niezapomniany człowiek. I tak przeszło 6 lat w Wyższej Szkole Wojennej. Niezapomniane, piękne lata, wspaniały przydział, zwłaszcza przy tak wspaniałym komendancie, jakim był śp. gen. Kutrzeba. Dając nam, wykładowcom, pełną swobodę w wydobyciu z siebie wszystkiego, co należało przekazać słuchaczom, dawał ogólne dyrektywy tam, gdzie zachodziła potrzeba. O jedno można by mieć żal do niego: zaabsorbowany sprawami Szkoły, był być może niechętny w zmienianiu wykładowców, których uważał za dobrych, i wydaje mi się, że za mało pilnował ich spraw osobistych. Jako ppłk dypl. nie mogłem zaawansować na pełnego pułkownika bez odbycia 2_letniego stażu dowodzenia pułkiem. Na wyznaczenie mnie na dowódcę pułku czekałem przez rok 1933 i 1934. Aż wreszcie, gdy w roku 1935 pułku nie otrzymałem, zameldowałem się u szefa Sztabu Głównego, gen. Stachiewicza. MOja rozmowa z nim miała przebieg następujący: - Melduję się u pana generała w sprawie mego odejścia na pułk. Czekam na to już trzeci rok. - I dopiero teraz przychodzi pan do mnie w tej sprawie? - zdziwił się generał. Na te słowa żachnąłem się wewnętrznie: - Panie generale - powiedziałem - rozumiem, że moim obowiązkiem jest robić, obowiązkiem zaś moich przełożonych jest dbać o moje sprawy osobiste, takie jak awans i przydziały. Generał nie mógł nie przyznać mi racji. Było to w sierpniu 1935 r. - PUłkowniku, w tym roku obsada profesorska Wyższej Szkoły Wojennej jest już zatwierdzona i pan do niej należy, ale zapewniam, że w roku następnym otrzyma pan pułk. Zostałem wyznaczony na dowódcę 9 pp Legionów w Zamościu. Gen. Stachiewicz uprzedził mnie, że pułk ten ma opinię jednego z najbardziej "pijących" i że będę miał ciężką robotę, by pijaństwo wyplenić. "Nie wątpię jednak - powiedział - że da pan sobie radę". Gen. Kutrzeba pożegnał mnie serdecznie. - Sosabowski - powiedział - nie taję, że dobrze mi było z panem pracować, a na odchodne chciałbym dać panu jedną koleżeńską radę. "Nie każdego dowódcę stać na to, by usłuchać choćby najsłuszniejszych rad swoich podkomendnych" - niech pan weźmie to jako wiatyk na swoją liniową robotę. Nie mylił się generał - ale jakoś obeszło się bez znaczniejszych krótkich spięć. 9 Pułk Piechoty Legionów Dowództwo pułku objąłem w początku 1937 r. Nie ma w czasie pokoju piękniejszego przydziału nad dowodzenie pułkiem. Dowódca jest pełnoprawnym panem swojego pułku, odpowiedzialnym za wszystko, co się w nim dzieje. Kieruje nie tylko służbowym życiem pułku, ale z natury rzeczy - zwłaszcza gdy pułk znajduje się na prowincji - wywiera wpływ na całokształt życia i wychowuje swoich podkomendnych. Z takim nastawieniem rozpocząłem pracę. Na pierwszej odprawie poruszyłem aktualny temat pijaństwa w korpusie oficerskim i podoficerskim: - Tak, możecie pić - rzekłem między innymi - nie wolno natomiast upijać się. Za to będę karał. Każdy powinien znać i zachować swoją miarę, której przekroczyć mu nie wolno. Picie na kredyt wzbronione. W skład garnizonu zamojskiego wchodziły: dowództwo 3 Dp Legionów, 9 pp Legionów oraz 3 pal Legionów. Wszystkie te formacje były skomasowane w jednym kompleksie zabudowań. Koszary i budynki gospodarcze pułku piechoty, kwatery oraz mieszkania podoficerów i oficerów łącznie z mieszkaniem dowódcy Dywizji po jednej stronie drogi. Koszary, stajnie i pomieszczenia pułku artylerii - po drugiej. Ten stan rzeczy, przy naszych polskich temperamentach, nie zawsze był przedmiotem zgodnego współżycia. Życie w małym miasteczku nie było atrakcyjne. Młodsi oficerowie, zwłaszcza kawalerowie, zajęci byli od #/6 rano do #/9 wieczór w kompanii. Poza tym służba inspekcyjna i szereg innych czynności; rzadko w ciągu tygodnia popołudnie wolne. A zresztą, co mieli robić w chwilach wolnych? Pieniędzy na wyskoki nie mieli, na kredyt pić zabroniłem. Znajomości z płcią piękną ryzykowne, by nie psuć niewieściej opinii. W Zamościu żadnych rozrywek - jedno kino, telewizji jeszcze nie było. Toteż mnożyły się podania o zezwolenie na zawarcie małżeństwa, z którymi niejednokrotnie było wiele kłopotu, ze względu na niewłaściwy wybór partnerki. Znalazłem rozwiązanie. Zapewniłem każdemu z młodszych oficerów jedno wolne popołudnie w tygodniu, kawalerowie zaś otrzymali stałe przepustki na sobotę i niedzielę na wyjazd do Warszawy, Krakowa lub Lublina. Chodziło mi o to, aby poznali większe miasta, aby horyzont ich myśli rozszerzył się poza Zamość. Do czasu mojego przybycia stosunki towarzyskie z miejscową inteligencją niezbyt dobrze się układały. Z czasów rosyjskich, gdy Zamość był również miastem garnizonowym, pozostało wśród miejscowego ziemiaństwa uprzedzenie do oficerów piechoty. Podczas gdy na zabawy organizowane przez pułk artylerii goście okoliczni zjeżdżali się masowo, zabawy pułku piechoty nie cieszyły się takim wzięciem. I tu musiałem przełamać dawne uprzedzenia i trochę czasu upłynąło, zanim pękły lody. Poważne zatem kłopoty spadają na barki dowódcy pułku poza jego zwykłymi obowiązkami służbowymi. Szczególnie komplikuje się sprawa, gdy na tym samym podwórku ma swojego dowódcę Dywizji, który z natury rzeczy, a często nawet bezwiednie ingeruje w sprawy będące wyłącznie atrybutem dowódcy pułku; gdy żołnierz zasalutuje nieco niedbale - wpływa to na opinię całego pułku; gdy małżonka dowódcy Dywizji jest niezadowolona z ordynansa - to przecież jest żołnierz z tego pułku itd. I tak drobnych, a jak dotkliwych spraw mógłbym mnożyć setki. Uposażenie wojskowych było niskie. Z trudem wiązali koniec z końcem. Jako pomoc w doraźnych i nieprzewidzianych potrzebach istniał fundusz koleżeński, na który składało się opodatkowanie całego korpusu oficerskiego. Nadzór nad tym funduszem należał z urzędu do dowódcy pułku. Za zasadę przyjąłem, że pożyczki z tego funduszu nie mogły służyć na pokrycie długów kasynowych czy bufetowych. MŁody podporucznik przydzielony do pułku otrzymywał 300 zł na wyekwipowanie. Nie była to suma wystarczająca na koszty umundurowania i choćby skromne umeblowanie pokoju. Toteż młody oficer prawie zawsze wpadał w długi u miejscowych lichwiarzy. Celem funduszu oficerskiego było udzielanie bezprocentowych pożyczek na możliwe zagospodarowanie się nowo przybyłego. Podoficerowie zawodowi z rodzinami i kawalerowie mieszkali w obrębie koszar. Na podwórzu koszarowym roiło się od dzieci. Gdy podoficer żonaty zaglądał do kieliszka, w domu panowała bieda. I znowu dowódca pułku był tą instancją, do której żony zwracały się o ingerencję. Kłopotów było co niemiara. Wszelkie sprawy z remontami mieszkań podoficerskich i oficerów też spadały na dowódcę pułku. Trzeba było staczać boje o materiał i pieniądze na ten cel w szefostwie budownictwa korpusu. Wobec faktu, że w państwie naszym znajdował się poważny procent mniejszości narodowych, wśród których szerzyła się propaganda odśrodkowa, uświadomienie obywatelskie ludności, bez względu na narodowość i język, było sprawą pierwszej doniosłości. Szkoła nie była w stanie podołać tym obowiązkom. Naturalnym zbiegiem rzeczy młody chłopak, który został powołany do wojska i przez półtora roku lub dwa lata przebywał pod stałym nadzorem swych przełożonych, miał możność zapoznania się nie tylko ze swoimi obowiązkami żołnierskimi, ale także z prawami i obowiązkami obywatelskimi. Wojsko więc było ważną szkołą wychowania obywatela. Chodziło o to, by go przywiązać do państwa, aby na podstawie znajomości historii naszej przeszłości był dumny z przynależności do państwa polskiego i z tego, że jest jego obrońcą. Jeszcze jako dowódca baonu, widząc jak bardzo oficerowie pułku są zaabsorbowani codzienną pracą w pułku, uważałem za bardzo pilne i konieczne opracowanie podręcznika na temat wychowania żołnierza_obywatela. Doskonałe skądinąd książki o cnotach żołnierskich Porwita i Rzepeckiego wydawały mi się niedostateczne, bo omawiały jedynie niektóre zagadnienia wychowania żołnierskiego. GDy tylko dostałem przydział do Wyższej Szkoły Wojennej, opracowałem podręcznik pt. "Wychowanie żołnierza_obywatela", który został wydany nakładem Wojskowego Instytutu Wydawniczego. Ministerstwo Spraw Wojskowych poleciło książkę do użytku służbowego. Tak więc dowódca kompanii miał ułatwienie w swych czynnościach wychowawczych. Dowódca kompanii, a nie oficer oświatowy pułku. Jedynie ten oficer, który zna dobrze swoich żołnierzy, może ich wychowywać - każdego indywidualnie. Uważałem, że rolą oficerów oświatowych jest urozmaicenie życia żołnierzy poza służbą przez odpowiednio zorganizowaną świetlicę, zabawy, przedstawienia itp., z których żołnierz może korzystać jedynie z własnej woli i chęci, znajdując tam przyjemność. Wszelkie zajęcia oświatowe z przymusem uczestniczenia w nich poza służbą, zdaniem moim, wychowawczo mijały się z celem. Mój pogląd na te sprawy wprowadziłem w życie w całej rozciągłości w pułku. PUłk, jak bodaj wszystkie jednostki w Polsce przedwojennej, miał skład narodowościowo mieszany. Uzupełniał się bowiem w części z centralnych powiatów Polski, w tym wypadku z Olkuskiego i okolicy, skąd rekrutowali się rdzenni Polacy, oraz w części z samego wołyńskiego nadgranicza, z powiatu kostopolskiego, skąd przybywali świadomi lub nie uświadomieni Ukraińcy. Na nich rozciągała się sieć nacjonalistycznej agitacji Ukraińców. Nie było moją intencją polszczenie Ukraińców, którzy odbywali służbę wojskową. Natomiast chodziło mi bardzo o to, aby przez zżycie się z pułkiem, przez odpowiednie uświadomienie przywiązać ich i ich rodziców do państwa polskiego i uodpornić na wywrotową agitację nacjonalistów ukraińskich. Pragnąłem, by właściwie uświadomiony żołnierz_Ukrainiec, uważał pułk za swój oddział i był na stałe z nim związany nie tylko obowiązkiem służby, ale i sercem. W pułku miał się czuć dobrze. I o tym, że jest mu dobrze, mieli wiedzieć jego rodzice. I przeprowadziłem taki eksperyment. Poprzez MInisterstwo Spraw Wojskowych uzyskałem z MInisterstwa KOmunikacji pewną ilość bezpłatnych biletów kolejowych dla rodziców tych żołnierzy, którzy przejdą okres rekrucki z wyróżnieniem. Bilety miały służyć na przyjazd do pułku w dniu przysięgi rekrutów. Zniżkę kolejową, bodajże połowę ceny biletu, miałem prawo wystawić dla reszty rodziców, którzy w dniu przysięgi zechcą przybyć do pułku. Zniżki te miały mieć zastosowanie przede wszystkim dla mieszkańców pow. olkuskiego, z uwagi na odległość. Rekruci mieli zawiadomić rodziców o dniu przysięgi i o tym, że na ten uroczysty dzień ich zapraszam i ugoszczę. Pamiętny był ten dzień przysięgi. Przed świtem zaczął się ruch. Hen, znad granicy sowieckiej zjeżdżały się furmanki. Podwórze koszarowe i specjalnie na to przeznaczone pomieszczenia zaroiły się ludźmi. Jak na najbardziej świąteczny odpust czy jarmark. Na wyznaczonym miejscu odbyła się przysięga w obecności zgromadzonej ludności. Rodzice zarówno ci, którzy przybyli z Olkuskiego, nie mówiący słowa po ukraińsku, jak i ci, którzy mówili tylko po ukraińsku, w zgodzie i skupieniu patrzyli, jak ich synowie składają przysięgę na wierność Rzeczypospolitej i Sztandar PUłku. Po tym nastąpiła defilada nowo zaprzysiężonych przed Sztandarem, dowódcą pułku i rodzicami. Na przedzie maszerowali nowo zaprzysiężeni, za nimi pułk, za pułkiem zaś rezerwiści - starsi bracia lub krewni, którzy przybyli na święto. Na zakończenie zaś święta wspólny obiad żołnierski pod gołym niebem, na podwórzu koszarowym. Stoły rozłożone były kompaniami. W każdej kompanii przy stole siedzieli nowo zaprzysiężeni wraz ze swoimi rodzicami. Polak obok Ukraińca, rozradowani, w serdecznej zgodzie; Polak mówił do Ukraińca po polsku, ten zaś odpowiadał swoim językiem. Tak jak jedna wielka rodzina. Po obiedzie rodzice oglądali pomieszczenia żołnierskie. Każdy z chłopców pokazywał matce swoje łóżko, które w wielu wypadkach różniło się znacznie od "barłogu", na którym sypiał w domu. A później rodzice rozjechali się do domów. Niejeden z ojców, dziękując mi za przyjęcie, bez ogródek prosił, że gdyby jego syn źle się prowadził, to on, ojciec, upoważnia mnie, by "mu dać baty". A potem długo jeszcze przychodziły do żołnierzy listy rodziców o ich wrażeniach z uroczystości, które dowódcy kompanii podawali mi do wiadomości. Interesowały mnie specjalnie listy z nadgranicza sowieckiego, pisane po ukraińsku. W niektórych ojciec dziękował Panu Bogu, że syn jego dostał się do pułku, w którym był "Józef Piłsudski". Pewnie wyprowadził ten wniosek z nazwy pułku Legionów. Zagadnienie to wypłynęło w Senacie Rzeczypospolitej Polskiej. Na jednym z posiedzeń senator Kazimierz Fudakowski, właśnie z Zamojszczyzny, zaproponował wprowadzenie systemu wiązania pułku z rodzicami żołnierzy odbywających służbę na sposób zastosowany w Zamościu. W okresie letnim pułk wymaszerował na przedobozie w rejonie Lasów Tomaszowskich koło Krasnobrodu. LUdność miejscowa, chłopi, chyba sami Polacy, przyjęli pułk chłodno, z niedowierzaniem. Nawet proboszcz, u którego zakwaterowałem, patrzył z początku na mnie spod oka i trzymał się w rezerwie. Wieś była biedna, jak w większości w Tomaszowskiem. Upłynęło nieco czasu, zanim znikła nieufność i nastąpiła serdeczność we wzajemnym obcowaniu. Odkryłem tajemnicę. Wyjawił mi ją sam proboszcz: - Panie pułkowniku - powiedział - tu nigdy wojsko polskie nie kwaterowało. Kwaterowali "ruskie". Pamiętam, jak to było. Żadnej dziewce nie przepuścili. Żadnego pola nie uszanowali dla swoich ćwiczeń czy spasania koni. My, biedni, baliśmy się. Ale teraz, to co innego. Bo istotnie, było coś innego. Wieś była biedna. Więc trzeba przyjść z pomocą. Przede wszystkim dzieciom. Karmiliśmy je z własnego kotła. W chwilach wolnych od zajęć zezwoliłem chłopcom, by pomagali chłopom w ich robotach polnych. No, i oczywiście zabawy - orkiestra była do dyspozycji. Opuszczaliśmy przedobozie, a cała wieś żegnała nas, prosząc, byśmy przybyli w roku następnym. Na ćwiczenia przybyli oficerowie rezerwy. MIeli obowiązek dowodzenia swymi kompaniami czy plutonami bez posługiwania się podoficerami zawodowymi; przecież właśnie oni podczas wojny odpowiadają na równi z oficerami służby stałej za wykonywanie zadania bojowego. Szkolenie biegło równocześnie z wychowaniem. Już drugi rok z rzędu pułk zdobył proporzec strzelecki w zawodach dywizyjnych o najlepsze strzelectwo. Proporzec dawno w pułku nie widziany. W dywizyjnych zawodach narciarskich na długodystansowym płaskim biegu narciarskim pułk zajął pierwsze miejsce. Praca w pułku absorbowała mnie całkowicie. I gdy tak byłem zaangażowany w pracy po same uszy, spadły jak gromy dwa ciosy w moje szczęście rodzinne. Uderzenia, które zadecydowały o moim dalszym pobycie w Zamościu. Pierwszym - był nieszczęśliwy wypadek mego starszego syna, już podchorążego w Zawodowej Szkole Podchorążych Sanitarnych, który wybijał się nie tylko jako żołnierz i przyszły lekarz, ale również jako sportowiec. W skoku do wody, podczas obozu letniego Szkoły, uległ ciężkiemu obrażeniu i szereg tygodni przeleżał w szpitalu urazowym im. marszałka Piłsudskiego w Warszawie. Zaledwie on opuścił szpital, mój drugi syn, uczeń gimnazjum w Zamościu, uległ śmiertelnemu wypadkowi. Było to jesienią 1938 r. Obydwa te rodzinne nieszczęścia załamały mnie. Dalsze pozostawanie w Zamościu było ponad moje siły. Zameldowałem się osobiście u Ministra Spraw Wojskowych, gen. Kasprzyckiego. On zrozumiał dobrze mój stan psychiczny i zostałem przeniesiony do Warszawy. W pierwszych dniach stycznia 1939 r. objąłem dowództwo 21 pp "Dzieci Warszawy". Dziś jeszcze trudno zachować mi spokój, gdy wspominam o tych tragicznych wypadkach. Ci wszyscy, którzy mnie znają, wiedzą, czym dla mnie była i jest rodzina. Synowie moi byli nie tylko moimi dziećmi, ale również moimi przyjaciółmi. Nie ukrywali swych przewinień. Nie znali kłamstwa wobec mnie. I trudno nie być przesądnym. Poprzednik mój, dowódca 9 pp Legionów, popełnił samobójstwo. Mnie spotkało tak ogromne nieszczęście, a pułk podczas minionej wojny nie miał szczęścia żołnierskiego. Zaledwie się zmobilizował i wymaszerował z garnizonu, na własnym poligonie strzeleckim, tak zwanej Pańskiej Dolinie, został zaskoczony przez Niemców i poniósł ogromne straty. Szczątki tego pułku w końcowych dniach kampanii wrześniowej walczyły w zgrupowaniu pułkownika Tatara. 21 Pułk Piechoty~ "Dzieci Warszawy" Objąłem 21 pp "Dzieci Warszawy" - pułk stołeczny z jego wszystkimi przywilejami i serwitutami. PUłk mieścił się na Cytadeli Warszawskiej. Skala możliwośi wyszkoleniowych pułku stołecznego jest tak diametralnie różna od skali pułku w małym garnizonie na prowincji, że nie sposób o tym nie wspomnieć. Stolica, władze centralne, Ministerstwo Spraw Wojskowych, Korpus, instytucje centralne, jak np. Państwowy Urząd Wychowania Fizycznego itd. itd. Służba garnizonowa, reprezentacyjna, kompanie honorowe z okazji uroczystości państwowych, przyjazdu dostojników obcych, a nade wszystko moloch odkomenderowań. Sztab Korpusu potrzebuje podoficera dla pewnych prac - oczywiście dać musi pułk. Podoficer zostaje odkomenderowany i wsiąkł. To samo dotyczy Ms Wojsk. w odniesieniu do oficerów i podoficerów. Państwowy Urząd Wychowania jest najżywiej zainteresowany specjalistą wychowania fizycznego i znanym szablistą, angażuje go do radia na poranne godziny gimnastyki i na częste wyjazdy za granicę, na mistrzostwa. Czy jest to potrzebne i użyteczne? Oczywiście tak. Ale dlaczego oficer ten nie przejdzie na etat Urzędu Wychowania Fizycznego? Nie może - bo nie ma etatu, a wszystkie inne są już obsadzone. Podobnie jest w 95% wypadków. Nie chcą wziąć na etat, ale żądają odkomenderowań. Więc jaki jest stan oficerów i podoficerów w pułku dla celów szkolenia? Jak jest w ogóle ze szkoleniem? Zrozumie każdy, że gdy tylko objąłem pułk, musiałem rozegrać bardzo ciężką i wyczerpującą kampanię z władzami przełożonymi, a zwłaszcza z Korpusem i Ms Wojsk., by wszyscy odkomenderowani bądź wrócili do pułku, bądź też definitywnie zostali przeniesieni z pułku, a w ten sposób odciążyli etaty pułku. Nie sposób opisywać batalię, którą toczyłem z uporem, gdyż upór aż do znudzenia był właściwie jedynym środkiem ściągnięcia kadry szkoleniowej z powrotem do pułku. I udało się ich wydobyć. Szeregowi pułku systemem stosowanym w naszym wojsku byli uzupełniani częściowo z Kresów, elementem niepolskim, w większości zaś - jako pułk przewidziany do mobilizacji alarmowej - z żołnierzy pochodzących z samej Warszawy i okolicy. PUłk mój uzupełniał Korpus Ochrony Pogranicza. Ten stan rzeczy powodował, że najlepsi z żołnierzy, Polacy, byli przeznaczeni do Kop i w "nagrodę" odbywali dodatkowych 6 miesięcy służby wojskowej. Było to niestety nieuniknione, nie było jednak przedmiotem zachwytu ze strony tych żołnierzy, którzy byli wyznaczeni do Kop. Żołnierz rekrutujący się ze Stolicy, ten z Czerniakowskiej, Solca, Powązek, Woli itd., nie jest łatwy do wprowadzenia w ramy dyscypliny wojskowej. Nie raz, nie dwa miałem w szeregach żołnierzy z "rekordem" kryminalnym, a gdy taki meldował się do raportu karnego, to dla dodania sobie ducha mówił memu adiutantowi: - Panie kapitanie - co g...o może mi zrobić stary? Siedziałem już 2 lata, 28 dni ciężkiego - fiukam na to... A jednak jest coś w człowieku - gdy bowiem stawał do raportu, to niejednemu z takich trzęsły się nogi z przestrachu czy emocji, a przecież rzeczywiście wyżej ukarać go nie mogłem. A więc nie kara i jej wysokość decydowała o psychicznym nastawieniu tego żołnierza. Notorycznie zdarzało się samowolne wychodzenie na miasto, mimo że bramy Cytadeli były pilnowane i bez przepustki nie mógł nikt wyjść z koszar. Ale do czego służyły skarpy okalające Cytadelę? Chodziło mi o to, by wytworzyć u żołnierzy poczucie odpowiedzialności za swoje czyny, a nie obawę, że będą karani. Chciałem również, by właśnie ci zabijacy z przedmieść Stolicy nabrali do mnie zaufania i przychodzili po radę, a nie próbowali załatwiać sami swoich spraw w konflikcie z dyscypliną i porządkiem wojskowym. Plagą, zwłaszcza w okresie rekruckim w niedzielę i święta, podczas dozwolonych wizyt ludności cywilnej, był alkohol. Oficer inspekcyjny pułku miał ciężką robotę z podchmielonymi rekrutami, którzy przecież, zgodnie z obowiązującym regulaminem, za pijaństwo, przekroczenie dyscypliny itd. do czasu przysięgi nie mogli być karani. Z początku nie pomagała nawet rewizja cywilów_gości na bramie Cytadeli, niestety, niewiasty przenosiły alkohol w dolnych częściach swej garderoby, aż postarałem się, aby policja obyczajowa je rewidowała. To dało częściowy rezultat, niepełny jednak, bo na sznurach spuszczanych na zewnątrz z murów Cytadeli wędrowały butelki czystej wyborowej na podwórze koszarowe. Zbliżał się 3 Maja i doroczny zwyczaj defilady garnizonu warszawskiego przed marszałkiem Rydzem_Śmigłym. Ja zostałem wyznaczony na dowódcę defilującej piechoty, tj. mojego pułku oraz 36 pp Legii Akademickiej. Defilada odbywała się w Alejach Ujazdowskich. Na trybunie stał marszałek Rydz_Śmigły w otoczeniu generalicji i dostojników państwowych. Pułki "z bagnetem na broń" defilowały w ósemkach. Mój pułk na czele. Po raz pierwszy bodajże w historii Warszawy defiladowym marszem była odpowiednio zaadaptowana przez kapelmistrza pułku "Warszawianka" przy współudziale werbli. Marsz ten sprawił wielkie wrażenie wśród publiczności. Nie przeczuwałem wtedy, że to była moja ostatnia defilada w Wolnej i Niepodległej Polsce. Była to również ostatnia defilada w wolnej Warszawie przed wybuchem wojny. Przed mobilizacją Gdy w lutym 1940 r., we Francji, na rozkaz gen. Sikorskiego, złożyłem pisemne sprawozdanie z działań bojowych oddziałów, dowodzonych przeze mnie w kampanii wrześniowej, tj. 21 pp "Dzieci Warszawy" oraz odcinka obrony "Grochów", rozpocząłem je od okresu przedmobilizacyjnego. "Przejmując dowództwo 21 pp z początkiem 1939 r., zastałem bardzo ciężkie położenie wyszkoleniowe i administracyjno_gospodarcze. Trudności szkolenia polegały na braku placów ćwiczeń i strzelnic. Powiększały je stałe i wielkie świadczenia w oficerach, podoficerach i szeregowych na rzecz Komendy Miasta, Korpusu i MInisterstwa Spraw Wojskowych (służba wartownicza, garnizonowa, asesorowie sądowi, delegacje na uroczystości, przyjmowanie dostojników, wręczanie broni, pogrzeby, odkomenderowania itd.). MUsiałem użyć ogromnego wysiłku i wykorzystać maksimum stosunków osobistych, by powyższe świadczenia zmniejszyć do możliwego minimum. Zużyłem wiele energii na to, by zlikwidować rozwielmożniony system protekcji, poleceń i poparć, by mieć swobodę kwalifikowania mych podkomendnych według mojej własnej oceny wartości ich przydatności. Trudności szkolenia opanowałem w ten sposób, że już w pierwszych dniach lipca pułk wyszedł na przedobozie w rejon pobliskiej, oddalonej o 167km od Warszawy, PUszczy Sierakowskiej, gdzie przeprowadzono intensywne szkolenie i odbyto wszystkie strzelania. Trudności administracyjno_gospodarcze leżały w specyficznych warunkach, w jakich znajdowały się wszystkie jednostki liniowe garnizonu warszawskiego. Warunki pomieszczenia były poniżej możliwych; na salach łóżka spiętrowane; brak świetlic pododdziałowych; w niektórych pododdziałach brak umywalni; niedostateczna ilość ustępów. Brak magazynów na pomieszczenie większej ilości środków żywnościowych. Zakupów żywności dokonywała garnizonowa KOmisja Zakupów. Utrudniało to czynienie oszczędności na ryczałcie żywnościowym, który stanowił podstawę funduszu gospodarczego pułku. Istota trudności w umundurowaniu polegała na jednakowych normach ryczałtu mundurowego dla garnizonu stołecznego i dla prowincji, bez uwzględniania większego zużycia w garnizonie stołecznym. Najskrupulatniej przeprowadzone przeze mnie obliczenie wskazywało, że stan umundurowania pułku przy istniejących normach będzie się stale pogarszał. Sprawa ta wyglądała tym gorzej, że umundurowanie stanu bieżącego wchodziło równocześnie w stan umundurowania mobilizacyjnego. W elaboracie mobilizacji materiałowej pułku napotkałem na trudności, na usunięcie których pułk nie miał żadnego wpływu, a które w okresie mobilizacyjnym odbiły się bardzo znacznie. I tak cały stan umundurowania bieżącego kategorii "A" i "B", a w wypadku konieczności i "C", miał być użyty na pokrycie potrzeb mobilizacyjnych. 100% bieżącego uzbrojenia miało być użyte na wyposażenie mobilizacyjne. Materiał, który miał być dopiero zakupiony, widniał w elaboracie jako pokrycie mobilizacyjne. Gdy w tej sprawie interweniowałem w Departamencie Intendentury Ms Wojsk., oświadczono mi, że nic poradzić nie mogą. Część wyposażenia mobilizacyjnego, jak np. wyposażenie kuchni polowych, sprzęt kwaterunkowy (skrzynie kancelaryjne itd.), materiał taborowy (narzędzia i materiał naprawkowy), miała być zakupiona na rynku w chwili zarządzenia mobilizacji. Meldowałem o wątpliwości takiego zakupu". Jeżeli wyliczam część tylko tych trudności, to jedynie dlatego, że każdy z nas przypomina sobie, jak wyglądała mobilizacja materiałowa naszych jednostek według etatu brytyjskiego. Przypomnę - cały zapas bieżący odpadał i z chwilą mobilizacji był zdany do magazynów, natomiast otrzymano ściśle według etatu materiałowego w pełni normy, sprzęt, uzbrojenie, umundurowanie itd. Zaś sama mobilizacja materiałowa Brygady Spadochronowej trwała prawie że miesiąc. Organizacja pokojowa pułku i jego stany odpowiadały pułkowi "wnętrza kraju", z tym jednak, że przewidywana była jego wcześniejsza mobilizacja. Pogotowie marszowe pułku w wypadku zarządzonej mobilizacji było przewidziane na "A" (otrzymanie rozkazu mobilizacyjnego przez dowódcę pułku plus 48 godzin). W wypadku wojny 8 Dp, do której należał mój pułk, wchodziła w skład Armii "Modlin", której dowódcą miał być gen. Przedrzymirski. Już w kwietniu 1939 r. gen. Przedrzymirski zarządził przygotowanie obrony Modlina i powierzył je dowódcy Dywizji, płk. dypl. Furgalskiemu. Roboty związane z przygotowaniami obronnymi miały wykonać pułki. LUdności cywilnej nie pociągano do świadczeń osobistych czy rzeczowych. Poza okopami i siecią drutów kolczastych, prześwietlania przedpola przez wycięcie młodych lasów, częściowego niszczenia osiedli - nie było zarówno z powodu wątpliwości, czy będzie wojna, jak i z braku pieniędzy; zresztą takie niszczenia mogłyby się odbywać jedynie na zasadzie uchwały Rady Ministrów. Umocnienia betonowe nie były wykończone do chwili wybuchu wojny. Niepewność, czy wojna wybuchnie, i uzasadniona obawa, że ogromne wydatki przy równoczesnym pustym skarbie okażą się zbędne, cechowały nie tylko te, ale i większość naszych poczynań materiałowych. Równocześnie penetracja szpiegowska szła bardzo daleko. Była tym ułatwiona, że wokół Modlina ciągnęły się osiedla zamieszkałe przez kolonistów niemieckich, którzy nie byli do wybuchu wojny wysiedleni. Tu przypomina mi się osobiste zdarzenie z końcowych dni lipca. Gdy raz moim "łazikiem" inspekcjonowałem odcinek obrony, wykonany przez żołnierzy mojego pułku, zauważyłem stojący na szosie elegancki samochód, niezwyczajny w Polsce, ze znakami "Cd" (korpus dyplomatyczny), a w nim trzech panów, z których jeden bardzo intensywnie lornetował przedpole, na którym w pewnym oddaleniu widać było umocnienie betonowe stanowiska karabinów maszynowych. Poleciłem kierowcy, by wyprzedził samochód i stanął bezpośrednio przed nim, uniemożliwiając mu odjazd. Sam zaś wszedłem do stojącego wozu i bez jakichkolwiek wyjaśnień powiedziałem: - Panowie zechcą ze mną. Pojechaliśmy do Modlina, do dowództwa Dywizji. Wezwałem oficera informacyjnego, opowiedziałem mu o wypadku. Wylegitymował pasażerów samochodu. Okazało się, że jeden z nich to kpt. niemieckiego Sztabu Generalnego, von Lundendorf - zastępca attach~e wojskowego w Warszawie. MOja rola się skończyła. Co było dalej, wiem tylko z opowiadania. Szef Sztabu Głównego, gen. Stachiewicz, który był natychmiast o wypadku powiadomiony, kazał zwolnić natychmiast zatrzymanych. Wiem, że z incydentu tego nie zrobiono użytku, by "nie drażnić wroga". - Wszak zewsztąd szły naciski pokojowego załatwienia narastającej i nieodwołalnej burzy. Kampania wrześniowa "Oto dziś dzień krwi i chwały..." ("Warszawianka" - zaadaptowana do marszu defiladowego 21 pp "Dzieci Warszawy" w dniu 3 maja 1939 r.) MObilizacja pułku Rejon koncentracji pułku dla ćwiczeń letnich znajdował się w pobliżu Warszawy w okolicy Wieliszewa. Rejon ten osiągnął pułk dnia 23 sierpnia 1939 r. W nocy zaś 23 na 24 sierpnia otrzymałem rozkaz natychmiastowego powrotu do Warszawy. Wiadomo już było, dlaczego to wezwanie nastąpiło. 24 sierpnia byliśmy już w garnizonie. 25 sierpnia, o godz. #/4 rano otrzymałem rozkaz mobilizacji pułku; godzina #/5 rano była godziną alarmową. Mobilizacja personalna przebiegła bez zarzutu. Duch kadry żołnierskiej - wzorowy. Napływ rezerwistów w ciągu pierwszych 24 godzin był tak wielki, że po pokryciu zapotrzebowania mobilizacyjnego pozostała nadwyżka około 1000 rezerwistów, którzy nie mieli możliwości wyruszyć z pułkiem w pole. Z miejsca - zgodnie zresztą z przewidywaniami - zawiodły przygotowania mobilizacyjne władz administracyjnych i mobilizacja materiałowa. Pobór koni, wozów, uprzęży, rowerów, zarządzony na pierwszą godzinę mobilizacyjną opóźniony został o pół doby. KOnie, wozy i uprząż doprowadzono przed komisję, zamiast wczesnym rankiem, dopiero w nocy z 25 na 26 sierpnia. Podobne opóźnienie miało miejsce w dostarczeniu środków mechanicznych przez Komisarza Rządu m. stoł. Warszawy. Pobór rowerów odbywał się w ten sposób, że policja zabierała je przejeżdżającym rowerzystom. Stąd, z jednej strony pełne oburzenie ludności, z drugiej - sprzęt bez części zamiennych, i tylko częściowo nadający się do użytku. Ponieważ umundurowanie, zamówione w Zakładzie Zaopatrzenia Intendentury, nie nadeszło, na wyposażenie mobilizacyjne zużyto wszystkie kategorie mundurów, aż do drelichów włącznie. Obuwie z zapasu mobilizacyjnego było w większości za duże, co w konsekwencji unieruchomiło pułk na blisko 2 doby po odbyciu pierwszego forsownego marszu. Wymarsz W dniu 27 sierpnia pułk miał przejść marszem nocnym w jednej kolumnie ok. 407km szosą modlińską do Pomiechówka. Podczas tego marszu z miejsca wyszły na jaw wszystkie usterki mobilizacji materiałowej. Wskutek długiego - jak na pierwszy etap - marszu, a przede wszystkim zbyt obszernego obuwia oraz nie przyzwyczajonych do marszu rezerwistów, straty marszowe wyniosły 25% stanu pułku. Również kilkadziesiąt wozów zostało unieruchomionych. Większość rowerów okazała się nieużyteczna. Pułk został unieruchomiony w Pomiechówku przez 28 i 29 sierpnia. W nocy 29 sierpnia pułk maszerował dalej na północ, do rejonu Strachowa na wschód od Płońska. Straty marszowe ponowiły się. Trzeba było wielkiego osobistego wysiłku dowódców, by wskutek ciężkiego marszu po piaszczystej drodze, otarcia nóg i rozciągnięcia taborów, pułk utrzymać w zwartej kolumnie. Żołnierze masowo obsiadywali wozy i tak obciążone ponad normę przewożonym materiałem. Trzeba było ich spędzać z wozów. KOlumna rwała się. Podoficerowie taborowi, z których część w ogóle nie miała przeszkolenia taborowego, nie umieli utrzymać porządku i posłuchu w swoich zgrupowaniach. Straty w materiale końskim były bardzo poważne. Zaledwie pułk osiągnął nakazany rejon, już wieczorem musiał wyruszać dalej, odbywając nowy 35_kilometrowy etap marszu, do rejonu Ościsłowa. W dniu 31 sierpnia trzeba było zdyskwalifikować ok. 200 koni i 50 wozów. 1 września w rejonie Ościsłowa zastała nas wojna. Wczesnym rankiem widzieliśmy chmary samolotów niemieckich, zdążających na południe Warszawy. W tym dniu pułk poniósł pierwsze straty, ponieważ tabory, przybyłe do Ciechanowa po zaopatrzenie zostały częściowo zbombardowane przez lotnictwo nieprzyjaciela. W nocy z 1 na 2 września maszerowaliśmy w kierunku północnym na Mławę. Przybliżaliśmy się ku 20 Dp, która walczyła na umocnionych stanowiskach w rejonie samej Mławy. Nasza 8 Dp zajęła rejon bezpośrednio na zachód od lasu ordynacji Opinogóra (pułk - rejon miejscowości Niedzborz, 87km na zachód od lasu). 8 Dp zdolna była do działania bądź ku północy na pomoc 20 Dp, bądź na wschód dla wsparcia Mazowieckiej Brygady Kawalerii, która manewrowała odwrotowo po osi Janów_Chorzele nad granicą Prus Wschodnich, na południe w kierunku rejonu Krzynowłoga Mała i Przasnysz. Na tyłach nieprzyjaciela Wieczorem 2 września 8 Dp otrzymała rozkaz przejścia na wschód w rejon Koziczyna i Strajewa, z gotowością do działania na rzecz Mazowieckiej Brygady Kawalerii, lub na prawe skrzydło 20 Dp, naciskanej przez Niemców w rejonie Gruduska. Wczesnym rankiem 3 września pułk osiągnął rejon Koziczyna. Tu o godz. #/13#30 otrzymałem ostateczny rozkaz, który nakazywał pułkowi wraz z dyonem artylerii natrzeć w kierunku wschodnim po osi KOziczyn_Chorostowo_Czernice Borowe, celem wyjścia na bok nieprzyjaciela nacierającego na Mazowiecką Brygadę Kawalerii. 13 pp miał nacierać w kierunku północnym po osi Ciechanów_Grudusk, by odeprzeć nieprzyjaciela obchodzącego prawe skrzydło 20 Dp w rejonie Gruduska. Wynikało z tego, że oba pułki miały nacierać rozbieżnie, prawie pod kątem prostym. LUkę między pułkami miał wypełnić 32 pp. O godzinie #/15 pułk mój w boju spotkaniowym natarł na Niemców, wypierając ich i posuwając się zwycięsko naprzód o ok. 47km na Chorostów Wielki. Pod wieczór wszystkie 3 baony były zaangażowane w walce. Prawe moje skrzydło nie miało żadnej łączności z Mazowiecką Brygadą Kawalerii. Wynikało z tego, że odeszła ona do tyłu. Lewe nie miało łączności z 13 pp. Nie było mi również wiadome, gdzie się znajduje 32 pp, który stanowił odwód Dywizji. W tej sytuacji zapadła noc. Zaraz po zapadnięciu zmroku telefonicznie meldowałem dowódcy Dywizji, że jeżeli jego zamiarem jest utrzymanie zajętych przeze mnie pozycji, a nawet dalsze działanie zaczepne - to wobec zaangażowania w walce wszystkich moich 3 baonów, a także wskutek tego, że oba moje skrzydła wiszą, muszę otrzymać przynajmniej 1 baon, który przejdzie do mojego odwodu. Wczesnym wieczorem otrzymałem telefoniczne zapewnienie dowódcy Dywizji, że postara się dosłać mi dodatkowy batalion w ciągu nocy. W nocy trwała obustronna strzelanina. Oczekiwałem na baon. Próbowałem interweniować telefonicznie. LInia była przerwana. Połączenie radiowe nie funkcjonowało. Posłałem gońca konnego, jednego i drugiego, do odległego o ok. 67km dowództwa Dywizji. Gońcy nie wracali. MInęła północ - godzina pierwsza, druga, trzecia - żadnej łączności z Dywizją. Musiałem coś postanowić przed świtem, o ile z brzaskiem nie będę postawiony przez Niemców w sytuacji krytycznej. Musiałem odtworzyć sobie odwód. Postanowiłem wycofać się na panujące nad okolicą wzniesienie koziczyńskie, odległe o 27km, i tam okopać się dwoma baonami, a z trzeciego zrobić mój odwód. Pozostawiając oddziały w styczności z nieprzyjacielem do czasu zajęcia nowej pozycji, przed brzaskiem stanąłem z pułkiem na miejscu. Zaczęło się robić zupełnie jasno. Wokół panowała cisza. Dziwiło mnie to, że Niemcy nie dają znać o sobie. Goniec, posłany po kuchnię, nie wracał. Na horyzoncie, na południu, w kierunku na Ciechanów widoczne były dymy, które, jak należało przypuszczać, wynikały z pożarów spowodowanych bombardowaniem lotniczym. Sprawa wkrótce się wyjaśniła. W pewnej chwili zauważyłem chłopaków z tobołami kierujących się ku mnie. - Co wy tu robicie - zaczęli wołać jeden przez drugiego - wszak Niemcy są daleko ku przodowi. Pewnie już w Ciechanowie, bo widzicie stamtąd dymy. Byliśmy więc na tyłach Niemców. Stanąłem przed trudną decyzją. Od niej zależało, czy nawiążemy z powrotem kontakt z naszą armią, czy też ulegniemy zniszczeniu? Pozostawanie na miejscu nie miało sensu. Maszerować więc. Do wyboru miałem dwie drogi: na południe w ślad za Niemcami, lub też na zachód, skąd przyszliśmy, tj. w kierunku na lasy do Opinogóry. Do lasów tych było ok. 5 godzin marszu przez zupełnie otwarty teren. Jeżeli w marszu dopadnie nas lotnictwo nieprzyjacielskie, pułk może ponieść wielkie straty. Czekać do zmroku na zajętych stanowiskach również nie miało sensu. W ciągu dnia bylibyśmy niewątpliwie zidentyfikowani przez Niemców i zmuszeni do walki, bez nadziei pozytywnego wyniku. Wybrałem marsz na zachód. Przypuszczałem, że po drodze spotkam moją Dywizję; co się z nią działo, nie miałem pojęcia. LIczyłem również, że gdy dopadnę do lasu Opinogóry, dam wojsku możność odpoczynku. Żołnierze byli bowiem głodni i wyczerpani wczorajszym całonocnym marszem, walką w ciągu dnia, odejściem w nocy. Należał się im koniecznie wypoczynek. Marszem ubezpieczonym, rozczłonkowanym jak najbardziej, skierowałem się na zachód. Już po kilku kilometrach marszu wyjaśniła się sytuacja co do 8 Dp. Na stanowiskach artylerii ciężkiej zauważyłem opuszczone działa. Ani obsługi, ani koni. Ucieczka. W przewidywanym miejscu taboru ciężkiego pułku ani kuchni, ani wozów bagażowych. Maszerujemy dalej i - o zgrozo - na drodze powywracane wozy mojego pułku i Dywizji, ich zawartość rozsypana. Zrozumiałem, co się stało tej nocy. Panika w rejonie Dywizji i jej tyłów. Widocznie w lukę między moim pułkiem i 13 pp wdarł się w nocy nieprzyjaciel i spowodował panikę i rozsypkę 8 Dp. A może były to jedynie strzały sabotażystów, których, niestety, na początku wojny mieliśmy tylu spośród kolonistów niemieckich i dywersantów, którzy dostali się na tyły naszych wojsk? Panika była oczywista, obojętnie, z jakiego powodu. Opanowanie paniki w nocy jest poniekąd kwadraturą koła. Porzucony sprzęt, tabor, bagaż towarzyszyły nam później przez dłuższy czas. Śladu walk nie było. Wiedziałem teraz jasno, że jestem sam z moim pułkiem i przydzielonym mi w dniu wczorajszym dyonem artylerii. Że żołnierze są zmęczeni i głodni i że od łaski Bożej i szczęścia żołnierskiego zależy, czy będziemy zaatakowani z powietrza, czy też szczęśliwie dobrniemy do lasu Opinogóry. I szczęśliwie koło południa dobrnęliśmy. Właśnie z dala zarysowywała się już lizjera lasu. Zbliżaliśmy się do osady Lekowa w pobliżu lasu. Na drodze spostrzegłem oficera sztabu 8 Dp, kpt. dypl. Szugajewa. Zbliżył się do mnie i zameldował: - Panie pułkowniku, melduję się panu jako dowódcy Dywizji. Dywizja w nocy poszła w rozsypkę. Gdzie jest dowódca Dywizji i większość oddziałów, nie wiem. Wiem, że w lesie jest płk Nowak dowódca 13 pp, z jednym batalionem oraz jakieś oddziały z 20 Dp. Weszliśmy do lasu. Obsadziłem i ubezpieczyłem się na jego lizjerze. Wysłałem patrole w kierunku, skąd dochodziły pojedyncze strzały. Wynikało, że mamy do czynienia z dywersantami. Żołnierze byli głodni. I ja również. Kto miał coś w zapasie, dzielił się z kolegą. Sam ruszyłem na rozpoznanie wewnątrz lasu. I znalazłem tam płk. NOwaka z baonem 13 pp, płk. Zaborowskiego, dowódcę 79 pp z baonem z 20 Dp, 2 dywizjony art. 20 Dp, 2 kompanie czołgów lekkich, tzw. tankietek. Wszystko to sobie podporządkowałem. I znowu stanąłem przed decyzją, co dalej? Kształtował się jasno kierunek marszu na Sochocin i MOdlin z możliwym unikaniem szosy, na której łatwo można się było spotkać z niemieckimi czołgami i oddziałami zmotoryzowanymi. Najpilniejszą jednak sprawą było wysłanie meldunku do dowódcy armii, którego miejsce postoju - kalkulowałem - jest w MOdlinie, że jesteśmy, maszerujemy na Modlin i pilnie prosimy o podesłanie żywności i benzyny dla naszych tankietek. Meldunek wysłałem przez inteligentnego podoficera na rowerze, bocznymi drogami. Maszerowaliśmy nocą. Dla uniknięcia przypadkowej strzelaniny, która mogłaby wywołać panikę w oddziałach, nakazałem rozładować karabiny, wozy i działa wziąć między maszerujące oddziały piechoty. I tak rozpoczęliśmy marsz w kierunku na MOdlin. I znowu w rejonie miejscowości Ościsłowo natrafiliśmy na ślady paniki. Znalazłem nawet baterię artylerii z poprzecinanymi zaprzęgami. Przed świtem 5 września stanęliśmy we wsi Zalesie. Stając obronnie na tzw. "jeża" wokół wsi, spodziewając się możliwości ataku z każdego kierunku, zabroniłem mieszkańcom opuszczania wsi. Systemem rekwizycyjnym zaopatrzyłem oddziały w żywność. Wieś dostarczyła zaprzęgów, które odciążyły nasze wozy przeładowane porzuconą w panice amunicją. Ciągnęliśmy ze sobą nawet kilka dział, które zabraliśmy spośród porzuconych w rejonie Ościsłowa. Wysłane rozpoznanie konne nie spotkało nieprzyjaciela. Następnej nocy maszerowaliśmy na Sochocin, przekroczyliśmy rzekę Wkrę i na wzniesieniach na południowym brzegu rzeki stanęliśmy obronnie. Nasze tankietki, które goniły resztą benzyny, miały szczęście. Na opuszczonym lotnisku polowym znaleźliśmy beczkę benzyny lotniczej. Rozpoznanie wysłane na wschód od Sochocina w kierunku NOwego Miasta nie spotkało nieprzyjaciela. Spodziewaliśmy się jego z tego kierunku. Walkę z nieprzyjacielskim rozpoznaniem miałem na zachód od Sochocina. Wieczorem, po spaleniu mostów w Sochocinie, Smardzewie i na szosie NOwe MIasto_Kroczewo, maszerowaliśmy dalej i znaleźliśmy się na szosie wiodącej do Zakroczymia. Zbliżaliśmy się więc już do MOdlina. Tu wczesnym rankiem spotkały nas 2 samochody ciężarowe z podesłaną nam żywnością. Natomiast zamiast benzyny przywieziono nam naftę. Do MOdlina dotarliśmy 7 września bez przeszkód. Wkraczając do twierdzy, ze zdumieniem stwierdziłem pustki. Wyglądało na to, że została opuszczona. Jak później stwierdziłem, na wieść, że 20 Dp została rozbita pod Mławą, zaś 8 Dp uległa panice, dowódca armii ocenił, że Niemcy mają wolną drogę z północy w kierunku na Warszawę i nakazał zbierającym się oddziałom grupować się obronnie na południowym brzegu Wisły, jedynej poważnej przeszkodzie, na której zamierzał stawić opór nieprzyjacielowi. Tymczasem ja przywiodłem prawie 6 baonów piechoty, 3 dywizjony artylerii i 2 kompanie tankietek, a byłem właściwie przez 4 dni na tyłach nieprzyjaciela. W MOdlinie zastałem gen. ZUlaufa, dowódcę 6 Dp (lwowskiej) z jednym baonem 26 pp, jego dowódcą ppłk. dypl. Węgrzynem, opuszczone koszary, wałęsających się żołnierzy bez przydziału, żerujących po opuszczonych pomieszczeniach. MOżna sobie wyobrazić radość gen. Zulaufa, gdy mu zameldowałem, z czym przychodzę. Miał on rozkaz dowódcy armii zorganizowania grupy operacyjnej, w skład której miał wejść mój pułk. Ulokowałem pułk na zasłużony odpoczynek i łazikiem pojechałem do Jabłonny zameldować się u dowódcy armii. Przyjął mnie z całą serdecznością. Z Jabłonny do Warszawy był właściwie mały skok. W MOdlinie mówiono mi, że moje kuchnie zawędrowały wprost do Warszawy. Należało je natychmiast skierować do MOdlina. Chciałem również zasięgnąć wiadomości, co się dzieje z moim domem na Żoliborzu, a przede wszystkim ze synem, ppor. służby zdrowia. W Cytadeli zastałem kuchnie polowe, dowodzone przez kapelmistrza pułku, kpt. Grabczyńskiego. Kwatermistrz pułku i dowódca kompanii gospodarczej przepadli gdzieś w czasie nocnej paniki. Na Żoliborzu zastałem jedynie służącą. Żona z siostrą opuściły Warszawę. Służąca nie wiedziała, gdzie się obecnie znajdują. W Składnicy SAnitarnej na Powązkach, ośrodku mobilizacyjnym jednostek sanitarnych, dowiedziałem się, że syn mój, jako zastępca komendanta pociągu sanitarnego, wyjechał na front z dniem wybuchu wojny. Z MOdlina do Warszawy Wróciłem do MOdlina. Byliśmy tam do 10 września. Późno w nocy otrzymałem rozkaz zaalarmowania pułku. Miał on, jako oddział wydzielony, wzmocniony dywizjonem artylerii, dywizyjną kompanią cyklistów i dywizyjną kompanią Ckm, najrychlej zająć rejon Józefowa, położonego ok. 167km na północ od Warszawy, na lewym brzegu Wisły. Aby tam się dostać, należało dwukrotnie przekroczyć Wisłę. Powstało to stąd, że most na Bugonarwi, prowadzący wprost z MOdlina na lewy brzeg Wisły i szosę Jabłonna_Warszawa_Praga, wyleciał w powietrze. Eksplodująca w pobliżu mostu bomba lotnicza spowodowała wybuch min uzbrajających most. Stąd też pułk musiał przejść na prawy brzeg Wisły po prowizorycznym jednokierunkowym moście w rejonie Zakroczymia. Następnie znowu przekroczyć Wisłę w rejonie Kazunie, by z prawego brzegu dostać się na lewy brzeg rzeki. Szczęśliwie i bez nalotu w jasny dzień przekroczyliśmy oba mosty. Powtarzam szczęśliwie, bowiem droga była zawalona uciekinierami cywilnymi oraz idącymi luzem żołnierzami. Musiałem być chwilami nawet brutalny, gdy fala uciekinierów przerywała mi kolumnę marszową. MOją kolumnę przerywały również oddziały kawalerii. W pewnym momencie samochód osobowy przerwał mi kolumnę. Złorzecząc wstrzymałem samochód. Z wnętrza samochodu wychylił się gen. Anders, który z Brygadą odchodził w kierunku Puszczy Kampinoskiej. A fala uchodźców kierowała się do Warszawy w nadziei, że tam znajdą bezpieczeństwo i opiekę. Złudna była ta wiara. Wiele trudności przysporzyło to stolicy podczas jej oblężenia. A jednak dosięgły nas samoloty nieprzyjacielskie, gdyśmy wychodzili z lasu Jabłonny. MImo rozczłonkowania, straty mieliśmy poważne. Ponad 20 zabitych i kilkudziesięciu rannych. Paniki jednak nie było. Przerwa w marszu wynosiła około godziny. Rejon Józefowa osiągnęliśmy we wczesnych godzinach popołudniowych. Ze zmrokiem mieliśmy przejść do nowego rejonu Struga_Zielonka. Zadaniem moim było stanąć obronnie w rejonie Struga_Zielonka i zamknąć kierunki z Radzymina, Wołomina i Tłuszcza, ubezpieczając się z kierunku Okuniewa. Marsz odbywałem nocą, wywalczając sobie z trudem wolną drogę wśród masy uchodźców. W nakazanym rejonie utworzyłem 2 zgrupowania obronne. Jedno w rejonie Struga, okrakiem szosy Struga_Radzymin, w składzie 1 baon plus bateria. Do zgrupowania tego dołączył następnie baon 26 pp z ppłk. dypl. Węgrzynem na czele, który objął dowództwo nad zgrupowaniem, oraz drugie zgrupowanie obronne w rejonie samej ZIelonki, pod moim bezpośrednim dowództwem, nawiązujące łączność z baonem ochotniczym, który obsadzał Rembertów. Z otrzymanych wiadomości wynikało, że walki toczyły się na południowym wschodzie od Zegrza i że nieprzyjaciel nie był odrzucony za Bugonarew. W dniu 12 września toczyły się działania rozpoznawcze w rejonie Tłuszcza, Radzymina, na północny wschód od Wołomina i na rzece Rządzy. Poza zrzuceniem bomb zapalających na las, w którym zajęliśmy stanowiska obronne, na linii obronnej nie mieliśmy bezpośredniego kontaktu z nieprzyjacielem. Grochów W nocy z 13 na 14 września otrzymałem rozkaz opuszczenia linii obronnej i przejścia do Warszawy_Pragi. Po ściągnięciu rozpoznania i pod osłoną ubezpieczeń przeszedłem przez Ząbki szosą Radzymińską do parku Paderewskiego na Pradze, a stamtąd na Saską Kępę, którą osiągnąłem 14 września w godzinach rannych. Już na przedmieściu, gdyśmy maszerowali ul. Radzymińską, było widać skutki bombardowań niemieckich, a celem tych zniszczeń była chyba tendencja sterroryzowania ludności. ULicami Radzymińską, Targową, Grochowską doszliśmy do parku Paderewskiego i stąd przesunęliśmy się na Saską Kępę. Tu właśnie, na Saskiej Kępie, los związał mnie z jednym z oficerów na cały okres wojny. Maszerując przez Saską Kępę, zauważyłem siedzącego bodajże na płocie jednego z moich byłych słuchaczy z Wyższej Szkoły Wojennej. Był nim kpt. dypl. Stanisław Jachnik. Podszedłem do niego: - Jachnik, co pan tu robi? Odpowiedział mi: - Mam przydział wojenny do kwatermistrzostwa Armii "Łódź" - i kombinuję, jak się tam dostać? - Czy się pan tam dostanie, szczerze wątpię w tej sytuacji wojennej. Zostań pan przy mnie, potrzebuję szefa sztabu do mego zgrupowania - pan nim będziesz. I kpt. dypl. Jachnik przystał do mnie i pozostał. 14 września dowódca obrony Pragi, gen. Zulauf, wydał rozkaz dotyczący obrony jego odcinka. Ponieważ nieprzyjaciel deptał nam po piętach, trzeba było z musu przyjąć te linie obronne, które spontanicznie przygotowały oddziały sformowane w większości z ochotników będących w Warszawie. Mnie przypadł odcinek obrony "Grochów", który biegł od Saskiej Kępy przez Aleję Waszyngtona, przecinał szosę Grochowską koło Instytutu Weterynaryjnego, biegł dalej ul. Podskarbińską, Państwowe Zakłady Inżynierii, do Dworca Warszawa Wschodnia. Na moim prawym skrzydle był odcinek "Saska Kępa", dowodzony przez ppłk. Kotowskiego, na lewym - odcinek obrony "Utrata", którym dowodził ppłk. dypl. Węgrzyn. Odcinek obrony "Grochów" - dziwny zbieg okoliczności - wszak OLszynka Grochowska, pamiętna z bitwy powstania listopadowego w 1830831 r., była tuż obok. Wszak w niej odznaczył się waleczny 4 pułk strzelców pieszych tak dalece, że przeszedł nie tylko do historii, ale również do pieśni "Tysiąc Walecznych". My zaś, 21 pp "Dzieci Warszawy", nawiązaliśmy tradycję naszą do 4 i 5 pułku strzelców "Dzieci Warszawy", również z okresu powstania listopadowego... Do obrony mojego odcinka miałem 5 baonów plus dywizjon artylerii wsparcia. Oprócz mojej organicznej broni przeciwpancernej, dysponowałem również pewną ilością dział 757mm, które zastałem już na prowizorycznej pozycji obronnej. Sam przebieg obrony Warszawy jest już tak powszechnie znany, że zbędne byłoby powtarzanie go w szczegółach. Na moim odcinku w skrócie przedstawiał się następująco: W pierwszej linii obrony zaangażowałem 3 baony, tworząc poza tym na skrzyżowaniu Alei Waszyngtona z ul. Grochowską wysunięty samodzielny punkt oporu, nazwany przeze mnie "REdutą", którą obsadziłem kompanią. Wspominam o tym specjalnie, bo właśnie o tę wysuniętą redutę toczyła się często walka. Nigdy jednak punkt ten nie został zdobyty przez Niemców. Miał on poza tym znaczenie z tego powodu, że ogniem flankowym opanowywał nie zabudowany wówczas teren otwarty i płaski przed Kamionkiem i parkiem Paderewskiego, sięgając aż do Saskiej Kępy. Jednym baonem utworzyłem w głębi drugą pozycję obronną dla zatrzymania nieprzyjaciela, gdyby dostał się przez pierwszą; stanowiła ona równocześnie podstawę dla ewentualnych przeciwuderzeń baonu odwodowego. Wsparcie ogniowe artylerii dyonu, będącego w mojej dyspozycji, było bardzo ograniczone ze względu na minimalny zapas amunicji. Nie pamiętam już dziś, ale chyba że się nie mylę, że maksymalna ilość pocisków wystrzelonych dziennie nie przekraczała liczby 100. Niemcy, niezależnie od stałych nalotów bombowych przy użyciu bomb kruszących i zapalających, przez cały okres obrony stosowali silny ogień artyleryjski tak w dzień, jak i w nocy. W nocy zapory ognia artyleryjskiego były środkiem przeciw naszym wypadom nocnym. Dowództwo odcinka mieściło się z początku we fabryce przyrządów lotniczych "Motlot", a po jej zbombardowaniu przeniosłem się do będącej tuż obok Rzeźni Miejskiej. Z moimi pododcinkami obrony utrzymywałem wyłącznie łączność telefoniczną, stale rwaną przez ogień artylerii, oraz przy pomocy gońców rowerowych. Częściowo i tylko w pewnym okresie obrony korzystałem z miejskiej komunikacji telefonicznej, do czasu gdy wskutek działań została przerwana. Środkiem mojego odcinka obrony biegła szosa Grochowska, która od Grochowa zajętego przez Niemców opadała lekko w kierunku Pragi. Stąd też to, co się na niej działo, było widoczne dla Niemców, a więc jej użytkowość w dzień była ograniczona; w nocy zaś szosa narażona była na skutki nieprzyjacielskiego ognia nękającego. Już 15 września, a więc dnia następnego po naszym przybyciu do Warszawy, gdy w godzinach popołudniowych zaciągane były ubezpieczenia w rejonie kościoła na Grochowie i przy skrzyżowaniu dróg Grochowskiej i Rembertowskiej, nastąpiło pierwsze spotkanie z Niemcami. Walka trwała do wieczora. Posuwanie się nieprzyjaciela zostało zatrzymane, zaś ubezpieczenia nasze ściągnięte za pozycję główną. Od tej chwili rozpoczęła się właściwa obrona na głównej pozycji oporu. Walki obronne na moim odcinku trwały od 15 września do kapitulacji, tj. do 27 września. Zadaniem tych walk było uniemożliwienie działań zaczepnych Niemcom, dezorganizacja ich urządzeń obronnych, trzymanie ich w stałym napięciu bojowym, niszczenie ich broni pancernej i wzięcie jeńca. Z braku możliwości wsparcia ogniowego, a wobec przewagi ogniowej Niemców i pełnej przewagi lotniczej, działania zaczepne mojego odcinka musiałem ograniczyć do działań nocnych. Były one stosowane z powodzeniem przez cały okres obrony, w zasadzie każdorazowo w sile baonu piechoty. Był to dzień 16 września, około południa. W tym czasie, inspekcjonując odcinek obrony, znalazłem się przy barykadzie zamykającej szosę Grochowską. W pewnej chwili zauważyłem nadjeżdżający od strony Grochowa samochód osobowy w towarzystwie 2 czołgów. Na samochodzie widniała biała chorągiew parlamentariusza. Gotowy do wszelkich niespodzianek, barykada zaś gotowa do walki, znakami kazałem zatrzymać zbliżające się pojazdy. Wyszedłem przed barykadę, zbliżyłem się do samochodu osobowego, w którym siedział oficer niemiecki. Po niemiecku zapytałem, o co chodzi. Oświadczył mi, że z polecenia Hitlera i na rozkaz swych przełożonych przybył tu celem wstępnego omówienia warunków kapitulacji Warszawy. Zaznaczyć należy, że w tym czasie zamilkła całkowicie działalność nieprzyjacielskiego ognia. Wiadomość tę natychmiast przekazałem dowódcy Armii "Warszawa", gen. R~ommlowi, skąd przyszła odpowiedź, że dowódca armii nie ma nic w tej sprawie do powiedzenia. Parlamentariusz wraz z czołgami wycofał się. Intensywna działalność ogniowa nieprzyjaciela rozpoczęła się na nowo. 17 września w godzinach popołudniowych wyszło ogólne natarcie na odcinek wzdłuż szosy Grochowskiej. Natarcie to, które miejscami doprowadziło do walki na bagnety, zostało krwawo odparte przez obronę i przy tym wzięto do niewoli ponad setkę żołnierzy niemieckich, w tym jednego pułkownika. Jeńców bez specjalnych przesłuchiwań odesłałem do Dowództwa Obrony. Skądinąd wiem, że były kłopoty, co z nimi zrobić w sytuacji, jaka miała miejsce w Warszawie, i wobec prowizoriów, które zaistniały w związku z przygotowaniem i organizacją obrony Stolicy. Specjalnie dotkliwe były bombardowania w ciągu dni i nocy 24 i 25 września. Niewątpliwie celem tego było zniszczenie Warszawy i przez to zmuszenie jej do kapitulacji. Zanim przejdę do omówienia kapitulacji, tak jak ją rozumieliśmy, i stąd wynikających nastrojów, niezbędne jest, aby poza suchym przedstawieniem samej akcji bojowej, w ciągu tych 12 dni oblężenia, omówić pokrótce dodatkowe trudności, na jakie był narażony żołnierz pierwszej linii. Studiując kampanię wrześniową, trzeba nie zapominać o tym, że już od pierwszego dnia wojny o jej normalnym prowadzeniu mowy być nie mogło. Wpływ Naczelnego Wodza na całość działań był minimalny. Były to raczej jego zaimprowizowane reakcje, w wyniku sytuacji wytworzonej przez nieprzyjaciela. Nie z naszej winy rozpoczęliśmy wojnę nie zmobilizowani. O koncentracji w pełnym tego słowa znaczeniu mowy być nie mogło. Naloty i zniszczenia węzłów komunikacyjnych uniemożliwiały dotarcie mobilizowanych rezerwistów do swych jednostek. Oto podstawowe przyczyny wędrówek tysięcy żołnierzy_rezerwistów w poszukiwaniu swoich oddziałów. Ponadto napływali ci żołnierze, którzy, wobec pospiesznego zajmowania terenu przez Niemców, uchodzili przed inwazją nieprzyjacielską. Jeżeli gdzieś w tyle odchodzący luzem żołnierze zostali przez jakichś energicznych dowódców zatrzymani i z nich sformowano oddziały, to wartość bojowa tych oddziałów była względną. Koncentryczny marsz niemieckich jednostek pancernych i zmotoryzowanych z zachodu, południa i północy na głębokie tyły polskich wojsk walczących powodował nie tylko przerwę w komunikacji, zniszczenie sieci łączności - częste oddzielenie wyższych dowódców od swych jednostek walczących, ale również uniemożliwił jakiekolwiek normalne zaopatrywanie wojska nie tylko w żywność, ale przede wszystkim w amunicję. Jeżeli zaś uwzględnimy przy tym, że nie było odpowiednich zarządzeń na wypadek konieczności ewakuacji, to - w miarę prawdziwego lub domniemanego zbliżania się nieprzyjaciela - każdy komendant czy kierownik składu lub magazynu zaopatrzeniowego działał na własną rękę. W konsekwencji, ratując własną skórę, pozostawiał zaopatrzenie bez opieki. Stąd też w moim konkretnym wypadku znajdowaliśmy opuszczone składy na drodze naszych działań bojowych. Wszelkie składy amunicyjne w Palmirach, o których wiedziałem jeszcze z okresu mej pracy w Sztabie Głównym, zostały też opuszczone z pozostawioną amunicją. Gdy podczas oblężenia i obrony Modlina płk NOwak, dowódca 13 pp, zrobił po nią wypad, nie tylko że nie dostał się do niej, ale poniósł śmierć. W konsekwencji tylko w najogólniejszych zarysach można mówić o kampanii wrześniowej, jako o jednolitym działaniu armii według określonych wytycznych Naczelnego Wodza. Natomiast były to walki poszczególnych armii i dywizji, czy nawet poszczególnych grup stworzonych ad hoc, w których uwidoczniło się w pełni bohaterstwo żołnierza. I dochodzę do punktu, którego drażliwość stwierdziłem właśnie w obronie Warszawy. Nie jest moją rzeczą tu analizować, czy władze naczelne już w chwili zagrożenia przewidziały obronę stolicy i walki w jej murach. Jeżeli tak, to trzeba stwierdzić nagą prawdę, że do obrony Warszawa nie była przygotowaną. Jeżeli decyzja obrony nastąpiła w ostatniej chwili, to powstaje pytanie, kto ponosi odpowiedzialność za to, że obrona nie była uprzednio przewidziana? Jeżeli natomiast przewidywana była ewakuacja stolicy przez władze i urzędy, to właściwe zarządzenia powinny były być już z góry ustalone i podane do wiadomości tym, którzy tej ewakuacji będą podlegać, a także tym, którzy zostaną w stolicy dla ochrony ludności, pilnowania porządku itd. A przecież tego wszystkiego nie było, gdy wkraczałem do Warszawy i obejmowałem mój odcinek obrony. Nie było policji dla pilnowania porządku i bezpieczeństwa, straży pożarnej, która by gasiła ogień itd., itd. Istniała dla Pragi tzw. Ekspozytura Komisariatu Rządu, ale jej działalność wobec zupełnego zdezorganizowania władz na tym terenie - nie mówiąc o tym, że wyrosły dla niej nowe olbrzymie zadania, związane z ochroną i żywieniem ludności, jej zdrowiem, zaopiekowaniem się wielu tysiącami uciekinierów - zaznaczyła się minimalnie. Postawiony w tej sytuacji, musiałem wielką część mego wysiłku poświęcić na to, aby moje zaplecze, zawalone tysiącami cywilnej ludności, wałęsających się żołnierzy bez przydziałów, nierzadko rabujących porzucone dobro cywilne, nie przeszkadzało mi w walce. MUsiałem, w miarę mych skromnych możliwości, przyjść z pomocą udręczonej ludności. Zmuszony byłem z policji ewakuowanej z Wielkopolski, która znalazła się na Pradze, i z moich żołnierzy zorganizować oddziały mieszane, które patrolowały mój odcinek w dzień i w noc, zabezpieczając ludność i jej mienie. Udzielałem pomocy sanitarnej i duszpasterskiej, nawet żywnościowej. Mając kilka samochodów ciężarowych dla zaopatrzenia mych oddziałów oraz doskonałego oficera gospodarczego w osobie przedwojennego producenta tzw. kogutków tj. proszków przeciw przeziębieniu i bólowi głowy, por. rez. Gąseckiego, potrafiłem zaopatrzyć w żywność nie tylko wszystkie moje oddziały, ale również całe dowództwo obrony Pragi i w części ludność cywilną. MIeszkańcy Pragi na moim odcinku w przeważającej większości pozostali w swoich mieszkaniach. Część mojej pozycji obronnej biegła wśród domów. Zdarzały się wypadki, że gniazda karabinów maszynowych znajdowały się w mieszkaniu zajmowanym przez właścicieli. Nie sposób było ich usunąć. Argumentowali, jeżeli już mają zginąć, to niech to ma miejsce na własnych śmieciach. Żołnierze dzielili się z mieszkańcami otrzymaną żywnością. Zanim z moją Kwaterą Główną przeniosłem się do Rzeźni MIejskiej, jak uprzednio wspomniałem, zainstalowałem się w zabudowaniach fabryki "Motlot". Dowództwo mieściło się w budynku jednopiętrowym na podwórzu fabryki, radiostacja, samochody, wozy na podwórzu. Była noc. Zmęczony i wyczerpany, poszedłem na pierwsze piętro, do opuszczonego pokoju mieszkalnego, by chwilę odpocząć. Sztabowi poleciłem zbudzić mnie, gdyby zaszło coś poważnego. Spałem chyba twardo. Zbudził mnie huk i coś twardego uderzyło w łóżko, na którym leżałem. Zaświeciłem latarkę elektryczną. Część ściany była rozwalona pociskiem artyleryjskim. To, co uderzyło w łóżko, były cegły z muru wywalonego przez pocisk. Z mego wojennego doświadczenia wiedziałem, że musiałby być pech niesamowity, żeby jeden z następnych pocisków trafił w to samo miejsce. Miałem więc intencję przewrócenia się na drugi bok i dalszego odpoczywania. Jednak przedtem postanowiłem stwierdzić, co się dzieje w dowództwie. Na szczęście w dowództwie, gdzie zapanowały egipskie ciemności wskutek przerwania dopływu prądu elektrycznego, wszyscy byli zdrowi. Na podwórzu natomiast znalazłem pogrom. Nie pamiętam, ilu było rannych lub zabitych. Wiem jednak, że moja jedyna radiostacja została całkowicie rozbita. Rozbite zostały również wozy ze sprzętem łączności. Dnia następnego przeniosłem swoje dowództwo do mieszczącej się prawie naprzeciw Rzeźni Miejskiej. Tabor konny dowództwa został umieszczony pod dachem w tejże Rzeźni. I znowu dziwnym zbiegiem okoliczności podczas całej obrony ani jeden pocisk czy bomba nie uderzyły w Rzeźnię Miejską, ani w pomieszczenia dla koni. Gdy zainstalowaliśmy się, postanowiłem dowiedzieć się, co się dzieje w moim domu, na Żoliborzu. Dzwonię normalnie przez miejską centralę telefoniczną, która, o dziwo, w tym czasie jeszcze funkcjonowała. Odzywa się głos naszej służącej. Zapytuję się, co słychać w domu? Powiada, że nic nowego właściwie nie ma. PIlnuje naszego dobytku wraz z naszym ogromnym psem, dogiem Tomem, znanym powszechnie na Żoliborzu i okolicy. Jego groźne szczekanie odstrasza wszystkich, którzy próbują dobijać się do drzwi, wykorzystując domniemaną nieobecność właścicieli. MOjej żony i szwagierki nie ma, natomiast był na Żoliborzu mój syn, o którego rzekomej śmierci dowiedziałem się w Składnicy Sanitarnej. Służąca informuje mnie, że pan doktór - mój syn - jest w tunelu na Dworcu Głównym. W okresie obrony kilkakrotnie wpadałem do dowództwa obrony Pragi, do gen. Zulaufa, i do Dowództwa Obrony Warszawy, które łącznie z dowództwem armii gen. R~ommla i resztkami dowództwa armii gen. Kutrzeby, mieściło się w podziemiach gmachu Pocztowej Kasy Oszczędności przy ul. Jasnej. Przy tej sposobności wpadałem na chwilę na pobliski Dworzec Główny, do tunelu, aby zobaczyć się ze synem. Znalazłem go tam jako lekarza kompanii saperów kolejowych. Syn opowiadał, że jego pociąg sanitarny został zbombardowany i tor uszkodzony. Po zbombardowaniu komendant pociągu sanitarnego znikł z horyzontu i nie można go było znaleźć ani między rannymi, ani zabitymi. Oparł się on aż w Warszawie i złożył meldunek, że "wszyscy zginęli, a jedynie on cudem uniknął śmierci". Po zbombardowaniu i zniknięciu komendanta pociągu syn objął komendę nad całością. Saperzy kolejowi naprawili tor. I pociąg sanitarny z rannymi i materiałem sanitarnym, eskortowany przez saperów kolejowych, dotarł do Warszawy. Syn zdał materiał i personel Wojskowemu Szpitalowi Ujazdowskiemu. Jako lekarz kompanii saperów kolejowych syn sprawował tę funkcję aż do kapitulacji Warszawy. Mówiąc o kompanii saperów, należy wspomnieć o następującym zdarzeniu. Odczuwaliśmy brak amunicji, zwłaszcza artyleryjskiej. W amunicję małokalibrową zaopatrzyła nas częściowo fabryka amunicji "Pocisk", którą zastaliśmy opuszczoną na naszym odcinku obrony. Natomiast kolejarze donieśli nam, że na moim lewym skrzydle, na przedpolu, na torach pod Utratą, która była w posiadaniu Niemców, znajduje się cały pociąg amunicyjny. Zachodziła niezbędna potrzeba, aby pociąg ten przetoczyć za nasze linie obronne. Wezwałem dowódcę kompanii saperów i zrealizowaliśmy plan przetoczenia. W nocy przed świtem zarządziłem wypad baonu na linie niemieckie w celu odwrócenia uwagi Niemców od rejonu Utraty. Odpowiednie zestawy saperów kolejowych, zdaje się za pomocą miejscowych kolejarzy, podeszły z lokomotywą pod sam pociąg. Szczęśliwie i bez strat pociąg amunicyjny znalazł się za naszymi liniami obronnymi. Podczas walk wykruszały się stany obrony mego odcinka. Lekko ranni, po opatrunku, pozostawali w obrębie odcinka, ciężej rannych ewakuowano na lewy brzeg Wisły do Warszawy i umieszczono w Wojskowym Szpitalu Ujazdowskim. Oś ewakuacyjna biegła przez most Kierbedzia, który był stale ostrzeliwany pociskami artyleryjskimi oraz bombardowany z powietrza, szczęściem bez rezultatu. Uzupełnienie stanów następowało przez zebranych ad hoc przez KOmendę MIasta żołnierzy bez przydziału, kryjących się, gdzie tylko była jakakolwiek kryjówka. Właściwym miejscem koncentracji żołnierzy bez przydziałów była Cytadela. Takich żołnierzy otrzymałem na uzupełnienie. Nie byli to żołnierze mojego pułku; ci pozostali w baonie zapasowym mojego pułku pod dowództwem przedwojennego kwatermistrza, majora Ducha; baon zapasowy wszedł w skład Obrony Warszawy i - jak mam relację - dzielnie się spisywał na odcinku mokotowskim. Nie miałem pożytku z przybyłych uzupełnień. Wielodniowe wałęsanie się bez przydziału, ukrywanie się w schronach, z których ich wyciągnięto, obniżyło wartość bojową tych żołnierzy. Kapitulacja Po bombardowaniach w dniach i w nocy 24 i 25 września, w dniu 26 i 27 rano nieprzyjaciel nie przejawiał większej działalności. Nawet bombardowanie osłabło, a około południa dnia 27 całkowicie ustało. Wysłane przeze mnie rozpoznanie na przedpole stwierdziło jednak nieprzyjaciela na umocnionych pozycjach. Zdawało mi się, a ze mną wielu innym, iż wobec pogłosek, że rzekomo Sowiety idą nam na pomoc i przeszły już Małkinię, następuje zwrot w sytuacji wojennej i możliwe, że Niemcy odstąpią od oblężenia Warszawy. A było to zawieszenie broni. Wieść o zawieszeniu broni, a więc zakończeniu walk w Warszawie, rozniosła się lotem błyskawicy. ULice zaroiły się ludnością, która automatycznie zmieszała się z wojskiem stojącym jednak nadal na stanowiskach obronnych. Wytworzyła się zatem szczególna sytuacja - zwłaszcza gdyby zawieszenie broni zostało zerwane. Należy zupełnie spokojnie zanalizować nastroje żołnierza, który walcząc naraża swe życie i jest świadomy, że każdej chwili może to życie stracić, a teraz wskutek zawieszenia broni wie, że życie swoje ocalił. Również nastroje ludności, która wierzy, że nastąpił koniec jej cierpień, udzielają się żołnierzowi. Jeżeli o tym piszę, to dlatego, że w mym przekonaniu po zawieszeniu broni o zerwaniu go ze strony polskiej, właśnie wobec tych nastrojów, nie mogło być mowy. Musiała zatem nastąpić kapitulacja. W dniu 28 września około godziny #/18 odbyła się w Dowództwie Obrony Warszawy odprawa wszystkich dowódców odcinków, od dowódców pułków w górę. Płk dypl. Tomaszewski, szef sztabu dowódcy Obrony Warszawy, gen. Czumy, na polecenie dowódcy Armii "Warszawa", gen. R~ommla, przedstawił warunki kapitulacji, które według jego słów wyglądały, jak następuje: "1. Wszystkie oddziały składają broń w dniu 29 września w godzinach rannych. Złożonej broni pilnują własne oddziały, wyznaczone przez dowódców wielkich jednostek. 2. Po złożeniu broni, żołnierze gromadzą się w wyznaczonych rejonach, których nie wolno opuszczać. 3. Należy rozbroić i zasypać barykady na głównych arteriach komunikacyjnych dla umożliwienia wkroczenia wojsk niemieckich do Warszawy. 4. Opuszczenie Warszawy nastąpi 29 września w godzinach wieczornych. Oddziały obrony Pragi mają wymaszerować pierwsze. Dowódcy odpowiadają za porządek i dyscyplinę oddziałów do czasu przejęcia ich przez dowództwo niemieckie. Dowódcy maszerują ze swymi oddziałami. Należy zabrać zapas żywności na 3 dni. 5. Strzelcy i podoficerowie będą następnie zwolnieni do domów, oficerowie idą do honorowych obozów internowania z zachowaniem broni białej bocznej. Zwolnienie strzelców i podoficerów nastąpi poza Warszawą. 6. Ci z oficerów, którzy uchylą się od pójścia do niewoli, zostaną wyjęci spod prawa, a schwytani, będą więzieni na prawach ogólnych". Część tych zarządzeń kapitulacyjnych została rozplakatowana do wiadomości ludności cywilnej z podpisem dowódcy Obrony Warszawy, gen. Czumy. Cóż, zdruzgotany psychicznie, jak bodaj wszyscy dowódcy, wróciłem na mój posterunek i zarządziłem natychmiast odprawę wszystkich dowódców baonów, dyonu artylerii itd. Rozważałem możliwości ewentualnego działania na własną rękę. Możliwości te widziałem ewentualnie w przebijaniu się w kierunku wojsk sowieckich, które, jak fama głosiła, miały być blisko i działały na naszą korzyść. Miałem oczywiście wątpliwości co do możliwości ewentualnego przeprowadzenia tego projektu. W szczególności chodziło mi o nastawienie żołnierzy. Stąd też, jako pierwszy punkt mej odprawy, postawiłem pytanie, jakie są nastroje żołnierzy wskutek zawieszenia broni. Stwierdziłem na zasadzie meldunków moich dowódców, zresztą i mego osobistego przekonania się, że duch bojowy żołnierzy opadł, że już wiedzą, iż dalej nie będą musieli się bić. Wydałem więc następujące zarządzenia: 1. Pożegnanie się moje z oddziałami w rejonie ich postojów. 2. Wykonanie zarządzeń kapitulacyjnych, wynikających z otrzymanych rozkazów, z wyjątkiem zasypania barykad. 3. Ukrycie części broni wraz z amunicją. 4. Zniszczenie broni, której nie da się ukryć, w szczególności dział, działek przeciwpancernych i w ogóle broni ciężkiej; tylko jedną trzecią broni przeznaczyłem do oddania. 5. Wypłacenie wszystkim żołnierzom ich należności pieniężnych; szeregowi i podoficerowie rezerwy otrzymają żołd do 1 października włącznie. Oficerowie i podoficerowie zawodowi gaże za październik, zgodnie zresztą z zarządzeniem dowódcy obrony Pragi, gen. ZUlaufa. 6. Pozostałość pieniężną w wysokości około 8 tys. złotych poleciłem zabrać kwatermistrzowi pułku, kpt. Loewensteinowi, do niewoli. PIeniądze te rozdzielił w przejściowym obozie jeńców w Żyrardowie. Na każdego z oficerów przypadło około 300 zł. 7. Posiadaną żywność poleciłem rozdzielić w ten sposób, by wszyscy żołnierze otrzymali po 4 porcje do plecaka. Poza tym na wozy idące z nami do niewoli poleciłem załadować zapas żywności na 2 dni; resztę żywności rozdzieliłem między rodziny oficerów i podoficerów mieszkających w Warszawie, rozwożąc ją do ich domów. 8. Środki transportu przekazałem Zarządowi MIejskich Autobusów, z wyjątkiem mego samochodu osobowego, który pochodził z rekwizycji. Ten zabrałem z sobą do niewoli. Mój łazik pozostawiłem podoficerowi (kpl KIełbasa), zastrzegając, że ma on służyć robocie konspiracyjnej; jak się dowiedziałem później, był w tej akcji bardzo przydatny. 9. Wszystkie akta pułkowe, listy strat, rozliczenia pieniężne, poleciłem szefowi kancelarii, chor. Szubie, zakopać w rejonie Rzeźni; dokumenty te zostały po wojnie wydobyte z ukrycia i przekazane do Archiwum Wojskowego w Warszawie, i tam się obecnie znajdują. Na liście odznaczonych Krzyżem Virtuti Militari, nadanym przez dowódcę Armii "Warszawa", znalazło się, o ile pamiętam - około 10 żołnierzy pułku, 200 otrzymało Krzyż Walecznych. Ta skromna ilość odznaczeń Krzyżem Virtuti Militari miała swe uzasadnienie w moim stanowisku, że jedynie bardzo wybitne czyny bojowe uzasadniają nadanie tego wysokiego bojowego odznaczenia. Wiem, że dowódca Obrony Warszawy, gen. Czuma, zawnioskował cały pułk do tego Krzyża. Zaś dowódca armii, gen. R~ommel, akceptował ten wniosek z zastrzeżeniem potwierdzenia go przez Naczelnego Wodza. Odnośne dokumenty winny znajdować się w aktach pułku. W aktach tych powinna być również lista strat pułku w czasie kampanii wrześniowej. Zarządzenia kapitulacyjne wymagały, aby wszyscy oficerowie szli do niewoli. Podczas mojej odprawy byłem zapytywany, jak to zarządzenie należy praktycznie rozumieć. Odpowiedziałem - że, zdaniem moim, żaden przełożony nie może nakazać swemu podkomendnemu, by szedł do niewoli. Dlatego też, jeżeli któryś z oficerów postanowi nie iść do niewoli, to oczywiście może to uczynić, znając konsekwencje ogłoszone w warunkach kapitulacyjnych. Ja natomiast proszę, by przez pierwsze trzy dni po kapitulacji, to jest do czasu przekazania żołnierzy Niemcom i do czasu, w którym oficerowie odpowiadają za porządek i dyscyplinę oddziałów, na każdy oddział pozostał przynajmniej jeden oficer. Po 3 dniach mogą postąpić według własnej decyzji. W warunkach kapitulacyjnych było również powiedziane, że należy wydzielić osobną grupę żołnierzy, którzy pójdą na Wschód, zajęty obecnie przez oddziały sowieckie. Bolszewicy znajdowali się w rejonie Małkini, ok. 807km na płn. wschód od Warszawy. Na dowódcę tego oddziału zgłosił się ochotniczo major MIklas, dowódca jednego z baonów obrony Pragi. Skromne awanse niektórych oficerów, zatwierdzone przez dowódcę armii, podałem do wiadomości. Wszyscy podchorążowie, którzy byli w pułku podczas kampanii, awansowali na podporuczników. Pracowita była cała noc z 28 na 29 września. Gorączkowo wykonywano z całą dokładnością wszystkie nakazane przeze mnie zarządzenia. Zakopywano broń. Woda w porcie praskim, który częściowo znajdował się w obrębie mojego odcinka, a częściowo nawet przylegał do Rzeźni MIejskiej, pochłonęła dość dużą ilość sprzętu ciężkiego. Jeszcze teraz, po tylu latach wydobywa się z wody część uzbrojenia. Rano byliśmy gotowi. MOgłem się pożegnać z oddziałami. W rok później, we wrześniu, w Elliocku, w Szkocji, w jednodniówce "Wieści" odtworzyliśmy nasze przeżycia z obrony i kapitulacji Warszawy - tak za świeża, bo wspomnienia były jeszcze bardzo świeże, tak wierne i prawdziwe, jakimi były fakty przeżywane rok przedtem. O samym pożegnaniu pisałem: "Rano pożegnałem się z oddziałami: z każdym z osobna, w miejscu, gdzie został zgrupowany po ściągnięciu z odcinka. Bataliony kompaniami w rozwiniętym szyku. Jeden w podwórzu, drugi - wśród zgliszcz, dalej znowu trzeci itd. - "Prezentuj broń" - tę, którą za chwilę odstawią od siebie. - "Żołnierze, Obrońcy Stolicy, przyszedłem wam powiedzieć, żeście uczciwie spełnili swój obowiązek żołnierski. Gdy dziś na rozkaz rozstaniecie się z waszą bronią i wrócicie do domów, zapamiętajcie sobie dobrze, że jesteście nadal żołnierzami Rzeczypospolitej. Niech was nie złamią chwilowe niepowodzenia naszej Ojczyzny. Zmienne są koleje wojny. Nieraz mówiłem wam, że żołnierzem jest się przez całe życie, nie tylko wtedy, gdy się nosi mundur. Żołnierzami w cywilu zostajemy teraz wszyscy. Wytężcie uwagę, byście byli gotowi na każde wezwanie moje lub tych, którzy działać będą w tym samym imieniu. Nie żegnam was, chłopcy. Spotkamy się znowu przy pracy i w walce. Do widzenia. Niech żyje Polska". - "Niech żyje" - odpowiedzieli chórem. - "Nie mogę wam wszystkim uścisnąć dłoni. Z każdego plutonu dowódca i po dwóch strzelców - wystąp". Uścisk spracowanych dłoni przypieczętowała łza, która wolno żłobiła bruzdę na policzkach żołnierzy. MOże także i na moim? - "Dotrwacie?" - "Dotrwamy" - brzmiała chóralna odpowiedź. - "Staniecie?" - "Staniemy na każde wezwanie". Dotrwali i stanęli - i pułk żył, pracował i walczył podczas całej okupacji - a w Powstaniu Warszawskim stanowi chwalebną część "Rapsodii Żoliborskiej", jak ją nazwał i opisał nie żołnierz naszego pułku, lecz 36 pp Legii Akademickiej, por. Stanisław Podlewski. 21 pp "Dzieci Warszawy" przestał bowiem istnieć dopiero w dniu 30 września 1944 r., tj. równo 5 lat od pamiętnej daty naszego pożegnania na zgliszczach Pragi. Na jego Sztandarze, udekorowanym Krzyżem Virtuti Militari, haftem uwiecznione zostały jego czyny bojowe: Ciechanów 1939, Grochów 1939, Zwz i Ak 1940_#1944, Żoliborz 1944". Po kapitulacji Teraz już mogłem trochę pomyśleć o sobie. Przede wszystkim ściągnąłem z Dworca Głównego mojego syna. W kompanii saperów kolejowych nie był już potrzebny, bo przecież przestała istnieć. Radziłem synowi wrócić do domu, na Żoliborz. Na pewno nie było potrzeby, by szedł do niewoli, jako początkujący lekarz. Bez względu na to, co ja będę robił, syn będzie potrzebny matce. Nie wątpiłem, że żona wróci do domu. Oficerom moim pozostawiłem wolną rękę. Odmeldował się mój szef sztabu, kpt. dypl. Jachnik; ranny mjr Obrębowski udał się do szpitala. Por. Marian Kamiński zameldował, że do niewoli nie pójdzie; niedawno właśnie się ożenił, byłem świadkiem na jego ślubie. Mój doskonały oficer gospodarczy, por. Gąsecki, "pigularz", jak go żartobliwie nazywaliśmy, wracał do swojej fabryki "kogutków". Kapelan pułku ks. Kiełbasa - przed wojną proboszcz w Szydłowcu na Kielecczyźnie - odmeldował się również i wyprosił, by mógł wrócić do swojej parafii na bryczce, która mu służyła podczas kampanii. Oczywiście zgodziłem się. MIeli bryczkę i konie zabrać Niemcy - niech służy proboszczowi. Mjr Thun, dowódca baonu obrony Pragi, przed wojną dyrektor Księgarni Wojskowej i mój przyjaciel, odmeldowując się oświadczył, że zostaje w Warszawie. Gdybym go potrzebował, w każdej chwili służy swoją osobą. A teraz, co ze mną? Nie, nie wyobrażałem sobie niewoli. Nie - do niewoli nie pójdę. Z takim postanowieniem opuszczałem Rzeźnię MIejską, polecając mjr. Dobrowolskiemu, najstarszemu z pozostałych oficerów, dopilnowanie, aby oddziały były zebrane przed zmrokiem u wylotu mostu Poniatowskiego, skąd miały odmaszerować do niewoli. Wsiadłem do samochodu i pojechałem do domu. Po drodze wstąpiłem do dowództwa obrony Pragi, które, jak już pisałem, mieściło się w podziemiach Zamku Królewskiego. JEst mi trudno opisać, ale zrozumie każdy, jaki zastałem nastrój. Jednak alkohol jest dobrym środkiem na przytłumienie tragedii, którą przeżywaliśmy. W domu zastałem syna. Miałem czas wolny. Pojechałem do Dowództwa Obrony Warszawy w gmachu Pko przy ul. Jasnej. Było tam szereg moich znajomych i przyjaciół. Zastałem ich spakowanych - gotowych do odejścia do niewoli. - Co robisz? - pytam mojego serdecznego od lat wielu przyjaciela, płka dypl. Stanisława LItyńskiego, który podczas kampanii wrześniowej był szefem sztabu dowódcy armii, gen. Kutrzeby, brał udział w słynnej bitwie nad Bzurą i wraz z generałem ostatecznie przedarł się do oblężonej Warszawy. - Co robię? Przecież widzisz - idę do niewoli. - A ja - odrzekłem - zostaję. - NO to głupio robisz - powiada - czy chcesz służyć jeszcze Ojczyźnie? Wojna potrwa parę miesięcy i znowu wrócimy do roboty. A ty jesteś tak dobrze znany w Warszawie, jako dowódca pułku warszawskiego, tyle lat tu mieszkasz. Przecież za kilka dni ciebie rozpoznają i wpadniesz, i... rozumiesz. Nie, ja na twoim miejscu bym nie ryzykował. Zawahałem się. MOże Stach ma rację? MOje wahanie zamieniło się w postanowienie. W drodze do niewoli A więc - dziej się Wola Boża - idę do niewoli! W domu powiedziałem do syna: - Staśku, zdecydowałem się jednak pójść do niewoli. - To ja z tobą, nie zostanę sam - odpowiedział. Przebraliśmy się więc z powrotem w mundury. Na wszelki wypadek kazałem synowi zabrać do samochodu ubranie cywilne. Do niewoli miałem prawo jechać etatowym samochodem, który służył mi podczas kampanii. Pod wieczór stawiliśmy się u wylotu mostu Poniatowskiego. Stanąłem na czele kolumny gotowej już do wymarszu. Powoli zapadał zmierzch. Rozpoczął się marsz przez zupełnie wyludnione ulice Warszawy. Nie było eskorty Niemców. Kolumna posuwała się Alejami Jerozolimskimi, ul. Grójecką. Zgrzytem wrzynającym się w nasze serca i umysły były skoczne polskie melodie, nadawane przez megafony, które towarzyszyły nam przez pewien czas w tym marszu do niewoli. Dobrnęliśmy do Nadarzyna wieczorem. Podczas przemarszu przez Warszawę i peryferie do szeregów włączyło się wielu żołnierzy_łazików, bez przydziałów, bez jakiegokolwiek zaopatrzenia. Wprowadzali oni zdecydowany ferment; dowódcy oddziałów, odpowiedzialni za porządek i dyscyplinę, nie mogli dać sobie z nimi rady. Odwoływanie się do eskortujących nas Niemców było nie do pomyślenia. 1 października w godzinach rannych znaleźliśmy się w Żyrardowie. Wysokim murem ogrodzony teren fabryki wyrobów tytoniowych, do którego zostali spędzeni wszyscy oficerowie i szeregowi, stanowił nasz pierwszy przejściowy obóz jeńców. Obóz pod gołym niebem; na ziemi ani jednej wiązki słomy. Wozy i mój samochód, w którym siedzieliśmy ze synem, pozostały przed ogrodzeniem fabryki. Mimo zaciągniętych przez Niemców posterunków, osoby cywilne, a przede wszystkim młodzież, krążyły wśród tych wozów. Posterunki tolerowały ten stan rzeczy. Właśnie stałem w pobliżu mojego samochodu, gdy zauważyłem dwóch chłopców. Wyczułem w nich harcerzy. Podszedłem do nich: - Harcerze? - Tak jest - odpowiedzieli. - Słuchajcie, chłopcy, tu do was dołączy się za chwilę trzeci harcerz, mój syn, wyprawicie go do Warszawy. Ja zaś dołączę do was jutro, tylko wystarajcie mi się o ubranie cywilne. Jaki wasz adres? - Podali. - Widzicie, tam na kupie są rowery - rowery nasze, zabrane przez Niemców, były złożone niedaleko mojego samochodu. - Idźcie, weźcie rowery dla siebie i jeden dla syna. Uważajcie tylko, by was Niemcy nie zobaczyli. - Zgoda. W samochodzie siedział syn. - Staśku, przebieraj się w cywilne ubranie. Dość tej naszej niewoli. Widzisz tych dwóch chłopców, przyłączysz się do nich. Ja dołączę do was jutro, gdy się postaracie o cywilne ubranie. Masz tu pieniądze. Za chwilę ze samochodu wysunął się cywil. Jak gdyby nigdy nic - przyłączył się do tych dwóch, którzy mieli już rowery. Przed nosem posterunku zeszli z placu na szosę i za chwilę już ich nie było. NOc spędziłem za drutami. W tym czasie nadeszła następna grupa z obrony Pragi z gen. Zulaufem. Nazajutrz w godzinach rannych zawiadomiono mnie, że jakieś panie wzywają mnie do bramy. Podszedłem tam. Nieznajome panie informują mnie szeptem, że cywilne ubranie jest zdeponowane w polskim szpitalu, który mieści się w gimnazjum. Szpital jest prowadzony przez kapitana lekarza Polaka pod nadzorem niemieckim. Wykombinowałem z miejsca plan ucieczki. Wydostać się do szpitala, a potem dalej. Ucieczka z obozu Chorych do szpitala odwoziła sanitarka niemiecka. Chodziło o to, by uzyskać skierowanie do szpitala, a reszta głupstwo. Poszedłem do obozowego lekarza Polaka. Dał mi skierowanie do szpitala z powodu nagłego ataku lumbago. Zacząłem symulować tę chorobę. Pod wieczór nadjechała sanitarka niemiecka; wsiadłem do niej z innymi chorymi. Po chwili byłem już za ogrodzeniem. Podjechaliśmy do szpitala. Podoficer niemiecki wręczył siostrze dyżurnej listę przywiezionych chorych. Siostra z miejsca zaopiekowała się moją osobą. - Atak lumbago? Zaraz zrobimy zastrzyk uśmierzający. KOmendanta szpitala, pana kapitana, chwilowo nie ma. - Nie, droga siostrzyczko, dziękuję za zastrzyk, poczekam na kapitana, proszę mi tylko wskazać, gdzie mam leżeć. Poszliśmy. Był to pokój woźnego gimnazjum. W pokoju tym, poza nim i jego żoną, leżało na słomie, na podłodze, kilku oficerów. Gospodarz odstąpił mi swoje łóżko. Po chwili zjawił się komendant szpitala. Wyszedłem z nim na korytarz. - Panie kapitanie, wiem, że jest tu dla mnie cywilne ubranie. Chcę dziś w nocy nawiać. - Tak jest, panie pułkowniku, jest ono ukryte na strychu - ale czy nie może pan tej eskapady odłożyć do jutra. JUtro Niemcy przejmują w pełni ten szpital. ONi będą odpowiedzialni za to, co się tutaj dzieje. - Nie, panie kapitanie - dziś w nocy. Wizytując nas chorych przed spoczynkiem, położy pan nieznacznie pakunek z ubraniem na moim łóżku. I to wszystko. Resztę zrobię sam. Było już późno. Leżałem w łóżku. Przyćmione światło lampy naftowej zaledwie oświetlało pokój. Drzwi się otworzyły, wszedł kapitan. - Dobry wieczór - jak się panowie czują, a pan, panie pułkowniku? - przybliżył się do mnie i na łóżku spoczęło zawiniątko. - Wszystko w porządku - odrzekliśmy - dobranoc, do jutra. Było szaro, gdy się zbudziłem i ostrożnie pod nakryciem zacząłem się ubierać. Najczujniej spała żona woźnego. - Pan pułkownik coś nie może spać - podniosła głowę. Nie było co i przed kim ukrywać. - Tak jest, ubieram się. - Za chwilę byłem już ubrany. - Słuchaj stary - rzekła do męża - widzisz, że pan pułkownik nie ma kapelusza i jesionki, jak wyjdzie na ulicę? Stary wstał, poszedł gdzieś do schowka i za chwilę znalazła się jesionka i kapelusz. MOje dobre buty polowe i mundur oddałem oficerom, którzy się już pobudzili. Walizkę moją zabrał gospodarz. - Przechowam ją do czasu, aż pan pułkownik się po nią zgłosi - powiedział. Było już jasno. Otworzyłem okno, które wychodziło na podwórze szkolne. Wyjrzałem ostrożnie. Nie było nikogo. Widocznie wartownik był po drugiej stronie budynku. Jeden skok przez parapet okienny i byłem na podwórzu. Stąd biegiem do ogrodu; potem przez parkan i byłem na ulicy. Nie zauważony przez rzadkich cywilów, zdążyłem do domu, w którym znalazł schronienie mój syn. Mieszkanie mieściło się na drugim piętrze kamienicy. Zapukałem raz i drugi. - Kto tam? - zapytał głos niewieści. - Proszę się nie obawiać. Jestem ojcem tego młodego człowieka, którego przedwczoraj pani syn tu przyprowadził. - Z pewnym ociąganiem otworzyły się drzwi. Wszedłem: - Proszę się nie obawiać - pzedstawiłem się - prawdopodobnie syn pani, który przyprowadził wczoraj mojego chłopca, uprzedził, że ja przyjdę. - Nieufność została rozwiana. - Proszę się rozgościć. Syna chwilowo nie ma. Poszedł do magistratu przygotować fałszywe przepustki dla osób, które chcą wracać do Warszawy. Przed wieczorem i ja miałem przepustkę, jako repatriant wracający na Zachód. O zmroku wybrałem się na dworzec. Poczekalnia była zawalona cywilami czekającymi na pociąg, który nie wiadomo, czy i kiedy miał przyjść. W pewnym momencie patrol niemiecki zaczął sprawdzać przepustki. MNie pominął, nie żądając nawet wylegitymowania się. Późno w nocy nadjechał wreszcie pociąg. Do wagonów cisnął się tłum. Ja również. Nikt z nas nie wiedział, czy pociąg dobije do samej Warszawy. Postanowiłem wysiąść w Pruszkowie i stamtąd polami dojść pieszo na Żoliborz. Przed wojną wielokrotnie drogę tę przebywałem konno. Było już jasno, gdy wysiadłem w Pruszkowie. Nikt mnie nie zatrzymał. Pierwszym etapem mego marszu był cmentarz wojskowy na Powązkach. Wstąpiłem tam na grób mojego kochanego syna, którego straciłem w 1938 r. Stamtąd do domu. Zapukałem - odpowiedziało mi znane szczekanie mojego doga. A po nim - o dziwo - głos mojej żony. - Otwieraj. - Drzwi się gwałtownie otworzyły. Chwyciłem żonę w objęcia. - Czy jest Staś? - zapytałem. - Jesteśmy wszyscy - odrzekła - wczoraj wróciłam ze Stachą. I znowu byliśmy razem na zgliszczach naszej stolicy. W okupowanej Warszawie Pierwszą czynnością po przybyciu do domu było zabezpieczenie się przed tym, żeby mnie nikt, nawet z sąsiadów, nie zauważył. Następnie - zabezpieczenie domu, w którym, jakkolwiek nie był zbombardowany, wskutek wybuchu bomby w ogrodzie sąsiada, gen. Kwaśniewskiego, nie było ani jednej całej szyby. Postanowiliśmy zamieszkać na razie tylko w 2 pokojach, jednym na parterze i sypialni na piętrze. Nie miałem jeszcze zdecydowanego planu, czy pozostać w domu, czy też szukać schronienia u znajomych. Raczej byłem zwolennikiem zamieszkania w domu i ostrożnego wychodzenia na miasto, tak by nikt mnie nie widział. Resztkami szkła oszkliłem część okien; resztę okien zabiłem deskami. Zapasy żywności w domu były na wyczerpaniu. KOrzystając z naszych rowerów, zaczęliśmy po kryjomu zwozić prowianty z okolicy. Trzeba było zaopatrzyć się w żywność na wszelką ewentualność, tym bardziej, że zima była za pasem. Wymijając posterunki niemieckie na szosach, udało nam się nagromadzić tyle zapasów, że gdybym ewentualnie opuścił Warszawę, wiedziałbym, że przynajmniej na razie głód nie grozi rodzinie. Następną pilną i ważną sprawą było zabezpieczenie sobie pobytu w Warszawie. Warunki kapitulacyjne stanowiły groźne memento, mimo że jeszcze gestapo nie urzędowało. Szukałem różnych możliwości. Jedną z nich było uzyskanie legitymacji pracownika w Obywatelskim KOmitecie Pomocy. Niestety, nic z tego, ponieważ obawiali się, że jestem zbyt dobrze znany w Warszawie. Uzyskałem jedynie świadectwo ze Szpitala Ujazdowskiego, gdzie miałem znajomych lekarzy, że odniesiona w początkach kampanii kontuzja wpłynęła ujemnie na mój stan psychiczny i że jako niezdolny do służby w wojsku zostałem superrewidowany. Próbowałem zaczepić się w Centrali Ubezpieczeń Społecznych, gdzie jednym z dyrektorów był mój serdeczny przyjaciel. Oświadczył mi jednak, że Niemcy wzięli w swe ręce wszystkie personalia. Każdy nowo przybywający musiałby uzyskać ich zgodę. W "Lewiatanie", Związku Przemysłowców, gdzie znałem dobrze prezesa, też nic nie uzyskałem. Najpewniej czułbym się, gdybym mógł, zarówno ja, jak i moi podoficerowie, uzyskać pracę w Zarządzie MIejskim. Myślałem nawet o stworzeniu czegoś w rodzaju przedsiębiorstwa do usuwania gruzu z rozwalonych budynków w Warszawie. I tu znowu nic. A przecież pułk nasz był pułkiem "Dzieci Warszawy". Prezydent Miasta był patronem pułku, a większość pracowników - oficerami rezerwy tego pułku. Któregoś dnia udałem się do Zarządu MIejskiego, aby zobaczyć się z prezydentem Stefanem Starzyńskim, którego znałem osobiście. Gdy poruszyłem sprawę ulokowania moich podoficerów pułku w instytucjach lub przedsiębiorstwach miejskich, powiedział, pamiętam dokładnie: - Panie pułkowniku, ja tu absolutnie nic nie znaczę. Jestem formalnie i czasowo, rodzaj dekorum, nic bez wiedzy i akceptacji mego niemieckiego zastępcy nie mogę zrobić. I na tym się skończyło. Wreszcie, wykorzystując informację, którą podał mi mjr Thun w dniu kapitulacji, zwróciłem się do firmy księgarskiej Gebethner i Wolf, gdzie on obecnie pracował. I znowu nic nie wyszło. Byłem zbyt dobrze znany w Warszawie. A więc, prawdę mówiąc, znalazłem się na lodzie. Z synem było o wiele łatwiej. ULokował się natychmiast w Szpitalu Ujazdowskim, gdzie przed wojną przez prawie pięć lat przebywał jako podchorąży sanitarny. Zgłosił się na zakaźny oddział chirurgiczny, a więc byłem spokojny o jego bezpieczeństwo. Już w pierwszych dniach października Niemcy zarządzili rejestrację polskich oficerów, przebywających na terenie Warszawy. Rejestracja ta odbywała się w lewym skrzydle gmachu Sztabu Głównego. Byłem także i tu, by się przekonać, jak ta rejestracja wygląda. Nie miałem intencji meldowania się, pomimo że sama procedura rejestracyjna wyglądała dość zachęcająco. Przed gmachem, gdzie się rejestracja odbywała, powstała olbrzymia kolejka. Rzekomo zarejestrowanych pozostawiano w spokoju i nie żądano adresów. Mjr Thun skontaktował mnie z szefem sztabu Służby Zwycięstwu Polski, czyli późniejszym Związkiem Walki Zbrojnej (Zwz), płk. dypl. Stefanem Roweckim, zresztą moim przedwojennym kolegą i przyjacielem. Jako szef sztabu "MIchała", gen. Tokarzewskiego, pod pseudonimem "inż. Sokołowski" mieszkał, o ile pamiętam, przy ul. Marszałkowskiej, niedaleko kościoła Zbawiciela. Dał mi zlecenie udania się do ŁOdzi i nawiązania tam kontaktów organizacyjnych. Uzyskałem od niego niektóre adresy i fikcyjną legitymację na przedsiębiorstwo sprzedaży i naprawy samochodów. Po przepustki na wyjazd z Warszawy trzeba było zgłaszać się do niemieckiego urzędu, w gmachu Sądu Wojskowego przy placu Marszałka Józefa PIłsudskiego. Postanowiłem uzyskać przepustkę, omijając długą kolejkę przed wejściem. Walę wprost do drzwi. Posterunek niemiecki z najeżonym bagnetem zagradza mi drogę. Więc ja do niego ostro po niemiecku: - Ich bin angerufen. Przepuścił mnie. Wchodzę. Za biurkiem siedział sierżant niemiecki (Feldfebel). - Was wohlen Sie? - pyta. - Proszę o przepustkę dla mnie i dla syna - odpowiadam nienaganną niemczyzną - jestem handlowcem i muszę od czasu do czasu wyjeżdżać z Warszawy. - Na wyjazdy nie potrzeba przepustek. - Tu są niepotrzebne, ale np. w Lublinie - zaczepią mnie o przepustkę i będę miał kłopot. Pomyślał chwilę i rzekł: - RAcja. Nazwisko? - Panie sierżancie - mówię - moje nazwisko jest nieco trudne. Pozwoli pan, że sam wypiszę je na przepustce. Podał mi dwa blankiety. Wypełniłem je własnoręcznie. Chodziło mi o to, że łatwiej mi będzie dostosować je do moich potrzeb, jak np. zmienić godzinę policyjną, wypisując ją moim pismem. Za chwilę sierżant znikł za drzwiami i wrócił z przepustkami opieczętowanymi i podpisanymi. W domu wypisałem sobie godzinę policyjną na 12 w nocy. W końcu października pojechałem do ŁOdzi. Pojechałem - łatwo powiedzieć. Po 3 tygodniach okupacji niemieckiej na kolejach panował jeszcze chaos. Dość że jechałem na otwartej lorze w niesamowitym tłoku. Październikowy chłód na przemian z deszczem siekącym po twarzy, pęd jadącego pociągu; wlokące się godziny, mimo że normalny przejazd do ŁOdzi pociągiem osobowym trwa zaledwie dwie godziny, byłem zziębnięty do szpiku kości. Koło wieczora dowlokłem się do ŁOdzi. Dla wszelkiej ostrożności wysiadłem na przedmieściu, w Widzewie. Stąd łatwo dostałem się do centrum ŁOdzi, na ul. PIotrkowską. Firma, do której miałem się zgłosić, była już zamknięta; innego adresu nie miałem, a trzeba było przenocować. Powziąłem bezczelną decyzję. Walę do Grand HOtelu. Proszę o pokój. HOtel jest cały zajęty przez oficerów niemieckich. O pokoju mowy być nie może. Ale od czego suty napiwek? Pokój się znalazł. Zasnąłem - musiało być bardzo późno, gdy słyszę gwałtowne stukanie do drzwi. Otwieram. Wchodzi niemiecki policjant, cywil z psem na uwięzi i funkcjonariusz hotelu. - Papieren! Pokazałem przedwojenny paszport, przepustkę oraz list firmowy. Przeczytali, kiwnęli głowami i wyszli. Spokojnie spałem do rana. Zgłosiłem się do firmy. Jej kierownik - jeden z wtajemniczonych - wskazał mi moją kwaterę. W ŁOdzi niewiele mogłem zdziałać. Nawiązałem odpowiednie kontakty i po kilku dniach wróciłem do Warszawy na to, by na zarządzenie Roweckiego, któremu złożyłem raport, okręg łódzki przekazać ppłkowi dypl. OKulickiemu (późniejszy dowódca Armii Krajowej). I znowu byłem w Warszawie, i to bez zajęcia i bez odpowiednich "lewych" papierów, a więc narażony każdej chwili na aresztowanie. Praca organizacyjna była jeszcze w zaczątku. Prawda, że tajne organizacje wyrastały jak grzyby po deszczu. Rowecki był przeciwny szerokiemu rozwodnieniu organizacji. Narażało to na łatwą możliwość dekonspiracji i "wsypy" ze wszystkimi konsekwencjami. Podoficerowie mojego pułku już wrócili z niewoli. Nawiązałem kontakt z ich seniorem, chorążym Szubą, i poleciłem, by się organizowali, a dalsze instrukcje otrzymają. Wędrując po Warszawie na moim - nieodłącznym - rowerze, któregoś dnia na ulicy Czackiego spotkałem kapitana dypl. Skierskiego. Skierski był oficerem sztabu mojej 8 Dp i wiedziałem, że po kapitulacji MOdlina ze sztabem Dywizji poszedł do niewoli. - Skierski, co pan tu robi? - zapytałem, gdyśmy się zrównali. - Jestem na wolności - odpowiedział - zwolniono nas wszystkich z obozu jeńców w Działdowie, z obowiązkiem tylko zameldowania się w niemieckiej komendanturze w miejscu zamieszkania. - I zameldował się pan? - Tak jest. - Proszę mi pokazać dokument. Wyciągnął papier z kieszeni. Czytałem: "General Sztabs Hauptman Skierski hat sich in dieser Komandatur angemeldet" - i podpis. - I co dalej? - zapytałem. - Nic, jestem wolny i na zasadzie tego papieru mogę się swobodnie poruszać po terenach okupowanych. Pożegnałem się z nim. Właśnie szedłem do Roweckiego i powiedziałem mu o tym. - Co sądzisz - zapytałem - a może dla bezpieczeństwa także się zameldować? - MOżesz to zrobić - powiedział - właściwie mało ryzykujesz, gdy podasz swój fałszywy adres. Niemal że postanowiłem zameldować się. Około godz. #/15 byłem na placu PIłsudskiego. Przy bramie Sztabu, gdzie mieściło się Biuro Meldunkowe, zatrzymał mnie posterunek niemiecki, pytając czego szukam. - Chcę się meldować. - JUż dochodzi #/15, a tam jest ogonek, musi się pan spieszyć - powiedział. - A to przyjdę jutro - odrzekłem - i nie przyszedłem wcale. Miałem szczęście. Dnia następnego bowiem, czy później, wyczytałem ogłoszenie o powtórnej rejestracji tych wszystkich, którzy się już rejestrowali. Tym razem zażądano ich adresów. 10 listopada, idąc znowu do Roweckiego, zobaczyłem szereg mężczyzn prowadzonych pod niemiecką eskortą wojskową. - Co to ma znaczyć? - zapytałem Roweckiego. - Jasna rzecz - wyjaśnił mi - w obawie przed ewentualnymi demonstracjami w Dniu Niepodległości Niemcy nakrywają wszystkich, którzy się zameldowali i których znaleziono pod wskazanymi adresami. Wywożą ich teraz do obozu jeńców. Otrzymałem zadanie. Miałem możliwie najspieszniej dostać się do okupacji sowieckiej do Lwowa. Doszły bowiem do Roweckiego wiadomości, że nastąpiła tam wsypa. Zresztą Lwów nie należał jeszcze wtedy do organizacji - Służba Zwycięstwu Polski. Miałem powiązać porwane wskutek wsypy nici organizacyjne, zameldować do Warszawy, następnie przejść do Rumunii, wydobyć pieniądze zdeponowane tam specjalnie na robotę. Mjr Thun, skarbnik Szp ma mnie zaopatrzyć w pieniądze - i w drogę. Łączniczka M., pseudonimu nie pamiętam, ma poinformować mnie o kontaktach. Otrzymałem kilka tysięcy złotych oraz 5 dolarów. ZŁote zostawiłem w większości w domu, dla zaopatrzenia żony, syna i szwagierki, i 21 listopada 1939 r. wyruszyłem w świat - aby aż do tej chwili nie powrócić do Polski. Część druga W Polsce niepodległej (c.d.) Część druga W Polsce niepodległej (c.d.) Przez okupację sowiecką W drodze do Lwowa Dnia 21 listopada o brzasku w towarzystwie syna opuściłem mój dom. Pożegnanie było krótkie. Nie spodziewałem się, że to na wiele lat. Autostradą nadwiślańską przez most Kierbedzia zdążaliśmy na rowerach na Dworzec Warszawa Wschodnia. Z synem nie rozmawiałem wiele. On także milczał. Jednak wiedziałem, co się dzieje w jego sercu. Byliśmy sobie i jesteśmy bardzo bliscy. Nie mówił nic. Ale czułem jego wyrzut, że nie jedzie ze mną. Ze względu na trudne zadanie, jakie stało przede mną, w obawie i trosce o niego - znając jego temperament i ignorowanie niebezpieczeństwa - obawiałem się, że właśnie to może przeważyć nad spokojnym kalkulowaniem ryzyka w trakcie roboty i niebezpieczeństwa. Obawiałem się, że to może odebrać mi konieczny spokój i rozwagę w krytycznych chwilach. Dlatego też postanowiłem zostawić go w domu. Jako lekarz miał już ustalone miejsce w Szpitalu Ujazdowskim, mimo że urzędowali już tam Niemcy. Niemało również na moją decyzję wpłynął fakt, że przecież trzeba było zaopiekować się żoną w czasie mojej nieobecności. Któż jest w stanie mi powiedzieć, czy dobrze zrobiłem? Etap mej wędrówki wiódł przez Lublin, Szczebrzeszyn, Zwierzyniec do Bełżca, a stamtąd przez Rawę Ruską do Lwowa. W Lublinie zatrzymałem się zaledwie jeden dzień. Zaczepiłem się na 2 dni w Szczebrzeszynie u znajomego lekarza, dr. Nakoniecznikowa. Wypocząłem u niego dzień czy dwa i znowu pociągiem, tym razem niemieckim wojskowym, nie mając żadnego upoważnienia, dobiłem do Zwierzyńca - siedziby ordynacji Zamojskiej. Znali mnie tam wszyscy, ale udawali, że mnie nie poznają. Zarządca ordynacji skierował mnie do jednej z leśniczówek na drodze do Rebizondy, w pobliżu linii demarkacyjnej niemiecko_sowieckiej. Jednak przejście na drugą stronę w tym rejonie nie powiodło mi się. Zrezygnowałem i wylądowałem na granicznej stacji w Bełżcu. Podany mi przez łączniczkę kontakt zawiódł. Szukałem rozwiązania na miejscu. Restauracja kolejowa w Bełżcu nie była atrakcyjna. Właściwie trudno ją było nazwać restauracją, gdyż poza herbatą niczego dostać nie było można. Przewijał się przez nią tłum różnorodny. Tu też była końcowa stacja kolejowa okupacji niemieckiej. Dalej, w kierunku na Lwów, pociągów nie było, przynajmniej dla osób cywilnych. Na dworcu roiło się od umundurowanych Niemców i Sowieciarzy. Po raz pierwszy zobaczyłem ich w ogóle. Siebie i swój plecak umieściłem w kącie. Rozglądałem się wokoło. Nie różniłem się od tłumu, który pewnie jak ja kalkulował, jak przejść na stronę okupacji sowieckiej. Nie budziłem więc żadnego podejrzenia. MIjały godziny. Zbliżyłem się do obsługującego restaurację i zapytałem, czy nie pomógłby mi w przejściu na drugą stronę? Tak, pomoże. Jest tu przewodnik, chłop ze wsi w pobliżu linii demarkacyjnej, który za cenę 50 zł przeprowadza grupami. Trzeba czekać zmroku. Zmrok zapadł; zjawił się przewodnik. Wraz ze mną miał przechodzić przez linię demarkacyjną jeszcze jakiś osobnik. Za umówioną cenę przewodnik miał nie tylko przeprowadzić nas na drugą stronę, ale tam, we wsi, gdzie rzekomo znajdowali się jego krewni, miał się wystarać o furmankę, aby mnie zawieźć do najbliższej stacji, tj. do Werchraty, na linii kolejowej Cieszanów_Lwów. Ruszyliśmy we trójkę. Był wieczór; księżyc jasno oświecał przedpole. To nakazywało dodatkową ostrożność. Niemiecki patrol graniczny minął nas przykucniętych w rowie. Z ukrycia - skok pomiędzy chałupami przylegającymi do linii demarkacyjnej na otwarte pole. W odległości 200 czy może więcej kroków widniała samotna grusza. Dopadliśmy jej, dysząc, nie zaczepieni przez nikogo. Krótki odpoczynek dla złapania tchu, znowu skok do pobliskich zagród i - bylibyśmy już po drugiej stronie. Po chwili byliśmy już w chałupie. Umówionej furmanki jednak nie było. Wreszcie znalazł się ochotnik, który za bardzo wygórowaną cenę zgodził się poprowadzić nas do Werchraty. Wyruszyliśmy ok. godz. #/4 rano. Była już późna jesień. Ziemię pokrywał śnieg i wokół mgła. Nasz przewodnik - jak z miejsca stwierdziłem - bał się okropnie. Kazał nam iść w pewnym oddaleniu i uprzedzał nas, że gdyby go zaczepili Sowieciarze, to im oświadczy, że nas zupełnie nie zna. Szliśmy godzinę, może więcej. Nie znałem drogi, więc się nie orientowałem, czy idziemy dobrze, czy źle. Było już bardzo późno, bo czułem, że niedługo zacznie świtać, gdy dobrnęliśmy do jakiejś wsi. - Zaczekajcie - powiedział przewodnik - pójdę wypytać się o drogę i zaraz wrócę. Czekaliśmy już dobrą chwilę. Usłyszałem jakieś kroki. Dałem towarzyszowi znak, by milczał i nie ruszał się. W odległości kilku kroków minął nas żołnierz sowiecki. Nie zauważył nas. Robiło się coraz jaśniej. Dłużej czekać nie było sensu. Wiadomo - przewodnik zrezygnował z reszty pieniędzy, zadowalając się tylko zadatkiem i zwiał. Trzeba było sobie radzić. Wyszliśmy spod drzew. Pewnym krokiem przemaszerowaliśmy przez wieś, która się właśnie budziła. Tuż za wsią skryła nas fałda terenu, a za nią zbiegliśmy w dół. Przeleźliśmy przez jakieś zasieki i znowu na wzgórek. Stał tam krzyż, pod którym na chwilę odpocząłem. W dole widniała wieś. Kierunku do Werchraty nie znałem. Zbliżała się do nas jakaś kobieta. Zagadnąłem ją po rusku: - Sława Isusu Chrystu. - Na wieki wieków - odrzekła. A więc Polka. - A dokąd prowadzi ta droga? - zapytałem, wskazując na widniejącą z dala wieś. - To na Werchratę. - Bóg wam zapłać, gosposiu. - Ostańcie z Bogiem - odpowiedziała i poszła dalej. A więc idziemy. Zaledwie uszliśmy kilkadziesiąt kroków, ze wsi wypadł jeździec na koniu, kierując się w naszą stronę. - W krzaki! - krzyknąłem do towarzysza. Jeżeli to Ukrainiec, jesteśmy zgubieni. Wiedziałem, że Ukraińcy wydają za nagrodę tego rodzaju wędrowców w ręce Sowieciarzy. Nie pomogło, że wskoczyliśmy w zarośla. Jeździec był już obok nas. - Panowie stamtąd? - odezwał się po polsku. Odetchnąłem z ulgą - więc Polak! - Nie, do Werchraty nie dojdziecie. Ukraińcy was złapią. Droga bardzo niebezpieczna. Jeżeli mi coś zapłacicie, to przeprowadzę was do stacji Rawa Ruska. MUsicie jednak poczekać do wieczora u mnie. Mój dom jest bezpieczny, na skraju wsi, a brat jest sołtysem. Nikt was nie zobaczy. Trzeba było mu zawierzyć, zresztą nie było wyboru. Wyruszyliśmy późnym wieczorem, zacinał deszcz ze śniegiem. MOje buty były za ciasne i straszliwie uwierały. Wydobyte z plecaka lekkie półbuciki wkrótce napełniły się wodą. Nad ranem doszliśmy bez przeszkód do Rawy Ruskiej. W bufecie na stacji zapiliśmy szczęśliwy koniec tej eskapady. Przewodnik otrzymał umówioną należność z naddatkiem. MOje pierwsze wrażenie zetknięcia się z okupacją sowiecką było korzystniejsze niż z Niemcami. Było tu znacznie spokojniej. Poczekalnia na stacji, jak zresztą wszędzie, była strasznie brudna. Przewalał się przez nią różnorodny tłum, w większości Żydzi. ŻOłnierze sowieccy, pomieszani z ludnością cywilną, nie sprawiali na razie wrażenia okupantów. Ich ubogie umundurowanie, wymizerowane twarze budziły raczej politowanie niż trwogę. Do kasy biletowej cisnęli się wszyscy jak za najlepszych czasów. Tylko w pociągu panował ścisk nie do opisania. Konduktor Polak, kontrolując mój bilet, ostrzegł mnie, abym lepiej wysiadł na stacji Lwów_Podzamcze, gdyż na Dworcu Głównym mogę wpaść w łapy Nkwd. We Lwowie Lwów - mój kochany Lwów - tonął w kolorze czerwonym. Z okien i balkonów zwisały czerwone chorągwie. Wszędzie pełno sloganów i olbrzymie portrety "batiuszki" Stalina. Na placu przed teatrem wystawiono sięgający do drugiego piętra drewniany Pomnik Zwycięstwa, ozdobiony czerwienią. Wszystkie napisy i hasła - o dziwo - w języku polskim. Jeszcze wtedy w mieście dominowała polskość. Głośniki radiowe, zainstalowane gęsto w całym mieście, nadawały prawie że wyłącznie po polsku propagandowe przemówienia. Na ulicach roiło się od Żydów, których tysiące przedostały się z okupacji niemieckiej. Tłum był szary i milczący. W mieście panowała nędza. Oficjalny kurs wynosił 2 zł za rubla. W pasażu Mikolasza kwitł handel. Polacy wyzbywali się wszystkiego: kupowali sowieccy żołnierze i urzędnicy dobrze zaopatrzeni w ruble. Postrachem przechodniów była milicja ludowa, złożona z miejscowych szumowin, w ubraniach cywilnych z czerwonymi opaskami na ramieniu i karabinem. Żołnierze sowieccy wyglądali nędznie, natomiast Nkwd zwracało uwagę granatowymi czapkami, mundurami i zasobnością. We Lwowie zabawiłem niespełna dwa tygodnie. Zamieszkałem u przedwojennych przyjaciół państwa W., jako kuzyn z prowincji. Przez panią W. skontaktowałem się z panią Haliną Wasilewską, siostrą znanej komunistki, Wandy Wasilewskiej. W pierwszej rozmowie byliśmy oboje bardzo ostrożni, ale gdy prysły lody nieufności, pani Halina zapoznała mnie z najbliższą współpracowniczką gen. Boruty_Spiechowicza, panią Władysławą. KOnspiracja leżała w gruzach. Gen. Januszajtis i Boruta_Spiechowicz byli aresztowani. Płk Dobrowolski próbował ją reaktywować. Poszukiwanie kontaktów organizacyjnych i przedstawicieli społeczeństwa polskiego zmuszało mnie do ciągłego poruszania się po mieście. Nie chciałem nigdzie się rejestrować i liczyłem na szczęśliwą gwiazdę, świadomie podjąwszy się ryzyka. Ani razu nie byłem zaczepiony. Widziałem się i rozmawiałem z większością przedwojennych działaczy. Widziałem ich bezradność; o rozwijaniu jakiejkolwiek działalności nie było mowy. W Stanisławowie Do Stanisławowa dojechałem bez przeszkód. Pociąg był, jak zwykle, zatłoczony. Podróż trwała około 4 godzin. Miałem na celu nawiązanie kontaktów organizacyjnych według wskazań pani Władysławy i przekazać zlecenia, a także zorientować się w możliwościach przedostania się na Węgry, a stamtąd do Rumunii. Karpaty w tym rejonie znałem doskonale. Do domu rodziców mojej żony przy ul. Halickiej 89 droga prowadziła około kościoła Jezuitów. Była to niedziela i południe. Wstąpiłem do kościoła. Właśnie kończyła się suma. KOściół był pełen ludzi. Śpiewano: "Święty Boże, Święty Mocny i Nieśmiertelny - zmiłuj się nad nami". Śpiew płynął z najtajniejszej głębi udręczonych serc. Nie wytrzymałem - łzy kroplami zaczęły spływać mi po twarzy. Uciekłem i zatrzymałem się na chwilę na ulicy. Tłum opuszczał świątynię. Zauważyłem małżonkę płk. Lityńskiego. Przekazałem jej wiadomość o mężu i słowa otuchy. Gdy się zjawiłem na ul. Halickiej, starsza siostra żony i ciotka - rodzice bowiem już nie żyli - zachowały się tak, jakbym był duchem. - Na miły Bóg - mówiły - uciekaj stąd, tu się dzieją straszne rzeczy - zaczęły wyliczać, kto został aresztowany, kto już rozstrzelany. MIejscowi nacjonaliści ukraińscy, Żydzi denuncjują wszystkie byłe wybitniejsze osobistości. Na terenie Stanisławowa miałem skontaktować się z byłą nauczycielką seminarium żeńskiego. Poszedłem tam. Odbywała się właśnie akademia ku czci Stalina. Czekałem, aż się skończy. Tłumaczyła się, że musiała brać udział w tej akademii, aby uniknąć podejrzeń. Spotkałem się następnie z kilku moimi współtowarzyszami jeszcze sprzed I wojny światowej. Chciałem, by zapuścili korzenie wśród pracowników warsztatów kolejowych. Przyrzekli, na czele z Antonim Gorzkowskim, moim starym druhem. Zorientowałem się jednak, że wobec terroru bolszewickiego i wynikających stąd nastrojów paniki nic albo niewiele da się zrobić. Przejścia na Węgry tak przez Worochtę i pasmo Czarnohory, jak i przełęcz Tatarską w rejonie Tatarowa, wreszcie przez Rafajłową i Pantyr, były silnie obstawione. Droga do Rumunii przez Kołomyję_Śniatyń czy Horodenkę również zamknięta. Zdecydowałem się więc na powrót do Lwowa i szukanie innej drogi, której patronowało tajne harcerstwo lwowskie. Wiodła ona przez Drohobycz_Borysław_Tustanowice i dalej na południe. Powróciłem więc do Lwowa. Nie było tajemnicą, że Lwów uważał organizację warszawską za wytwór pozostałości sanacji, a ta była odpowiedzialna za klęskę wrześniową. Lwów zaś całkowicie podporządkował się Sikorskiemu. Szczegółowy mój raport o stanie organizacji we Lwowie zawiozła pani Wysłouchowa do Warszawy. Z panią Władysławą ustaliłem, że ze mną wybierze się za Karpaty jeden z członków organizacji, Cyganek. Po otrzymaniu wiadomości w Budapeszcie wróci on do Lwowa. Zabrałem również szyfr porozumiewania się radiowego Budapesztu ze Lwowem. Na lwowskiej radiostacji - mimo iż była już w rękach sowieckich - pracował jeden z inżynierów, członek organizacji, i w umówionych godzinach miał on przekazywać informacje do Budapesztu oraz otrzymywać zlecenia i rozkazy od gen. Sikorskiego dla Lwowa. Część trzecia~ Wyprawa w świat Część trzecia Wyprawa w świat Na Węgry Przez granicę Z teczką, w której było trochę chleba i nieco smalcu, opuściłem Lwów. Mój towarzysz jechał z rozmysłu w innym wagonie. Na dworcu w Drohobyczu oczekiwały nas dwie harcerki. Noc spędziliśmy w mieszkaniu dyrektora kopalni nafty, pracującej już pod nadzorem sowieckim. W sąsiednim pokoju odbywało się zebranie KOmsomołu. A zatem doskonała kryjówka! Następnego dnia znaleźliśmy się w Borysławiu. I znowu harcerze umieścili nas w mieszkaniu woźnego urzędu pocztowego. Nasza trasa prowadziła do Tustanowic. Dalsza droga na południe nie była "przetarta". Sprawę przejścia na drugą stronę przedstawiłem miejscowemu proboszczowi. Dzięki jego radzie i pomocy Marysia, młoda dziewczyna, córka gajowego, przeprowadziła nas wieczorem do gajówki w Majdanie, a stamtąd do leśniczówki w Majdanstalu. Gdy żegnając się, zaproponowałem Marysi wynagrodzenie - rozpłakała się. - Nie przeprowadzałam za pieniądze - rzekła tylko. W odpowiedzi ucałowałem ją serdecznie... W leśniczówce przespaliśmy się, a leśniczy postarał się o przewodnika, który miał nas pod wieczór podprowadzić pod samą granicę. Noc spędziliśmy w lesie, marznąc w pustym szałasie, a o świcie wyruszyliśmy w kierunku granicy. W pewnej chwili przewodnik oświadczył, że granica już blisko, i pozostawił nas samych. Za lasem miała być szosa, a za szosą rzeka Stryj; linia graniczna biegła szczytem wzgórz po drugiej stronie rzeki. Postanowiliśmy przeczekać w zaroślach do zmroku. Śnieg i zimno przejmujące. Przyłączył się do nas jakiś zbłąkany wędrowiec. Czas się dłużył. Wreszcie o zmroku wyszliśmy z lasu na szosę. Biegiem - przez szosę i kawałek otwartego terenu aż do rzeki. W tym miejscu miała ona ok. 507m szerokości i była zamarznięta przy brzegach. Środkiem wartki nurt wolny od lodu. Szczęściem niezbyt głęboko. Przeprawiliśmy się, brnąc po pas w lodowatej wodzie, ale w podnieceniu nie odczuwałem zimna. Na przeciwległym brzegu znów pędem do pobliskich zarośli. Las pokrywał wzgórze. Wspinaliśmy się stromym zboczem ku szczytowi. Na samej górze skok przez przesiekę - i byliśmy po drugiej stronie, a więc za granicą - bezpieczni. Znaleźliśmy na polanie stóg siana, w którym skryliśmy się i zapadliśmy w błogi sen po zmęczeniu i wrażeniach poprzednich dni. Nazajutrz rano zorientowałem się jednak, że zbłądziliśmy i że jesteśmy jeszcze po polskiej stronie. Nic nie mówiąc towarzyszom, skręciłem w las i - według kompasu - brnąc w śniegu, przedzieraliśmy się przez gęste zarośla na przełaj - na południe. Trwało to jakieś pół godziny. Wreszcie wśród drzew dostrzegłem kamienny słup. Szybko zbliżyłem się do niego. Na słupie widniała litera "P" - Polska. Uchylając czapki skłoniłem głowę, żegnając Kraj OJczysty. Przeszliśmy we trójkę na tę stronę słupa granicznego, gdzie było wyryte "Cs" - Czechosłowacja. Przez pewien czas szliśmy na przełaj przez las, zapadając czasem w śnieg powyżej kolan. Wreszcie natrafiliśmy na ścieżkę, która coraz bardziej się rozszerzała. Ze ścieżki zeszliśmy na drogę. Przed nami leżała wieś, typowa zakarpacka, zamieszkała przez Rusinów. Był dzień. Nikt nas nie zaczepiał. Na skraju wsi, z ostatniej chałupy, wyskoczył mały chłopak i zawołał: - Hej, panowie, a czyście się meldowali na posterunku? Trzeba było pójść na posterunek graniczny. Chłopiec nas zaprowadził. Przyjęto nas przyjaźnie. KOmendant posterunku dał nam ciepłą wodę do umycia. Poczęstował śniadaniem. Po tym nastąpiło protokolarne zeznanie. Następnie pod eskortą jednego z żołnierzy pomaszerowaliśmy do Verecka, na posterunek żandarmerii. I znowu, zresztą bardzo grzecznie, rozpoczęło się protokołowanie zeznań. Wtem - jak błyskawica - przeszła mi przez myśl decyzja odkrycia kart. Zapytałem podoficera, czy na posterunku jest oficer żandarmerii. Odpowiedział twierdząco. - Proszę mnie do niego zaprowadzić. Mam mu złożyć ważne zeznanie. Widocznie sposób i ton mego powiedzenia był tak przekonywający, że zaprowadzono mnie do niego. - Jestem oficerem polskiego Sztabu Generalnego - powiedziałem - i jadę służbowo z Warszawy do Budapesztu, gdzie mam się stawić jak najspieszniej. Oficer był skonsternowany. Telefony poszły w ruch. W ciągu kilkunastu minut jechaliśmy autobusem pod eskortą do najbliższej stacji kolejowej - Volowec. Na dworcu znajdowała się placówka węgierskiej defensywy, która się nami zajęła. Oświadczono nam, że dopiero jutro rano będziemy mogli kontynuować podróż. Żandarm poprowadził nas na kwaterę. A był to zwykły areszt policyjny. Co prawda prycza była czysta, a na niej sienniki i koce; w izbie dobrze napalone. Drzwi nie zamknięte, jednak na zewnątrz był posterunek. Jeszcze było ciemno, gdy nas zbudzono. Pod eskortą pojechaliśmy koleją do Munkasca. Zaprowadzono nas do koszar. Czekaliśmy na wartowni. Po chwili znaleźliśmy się w kancelarii. Z krzesła podniósł się podpułkownik węgierskiego Sztabu Generalnego. - KTo są pańscy towarzysze? - zapytał. - To jest mój adiutant - wskazałem na lwowiaka. - Tego zaś nie znam, przyłączył się, gdyśmy przekraczali granicę - odpowiedziałem. Dzwonek - wszedł goniec. Wskazał na tego trzeciego. Zrozumiałem, że kazał go zabrać. - Oczywiście nie jedliście śniadania? - I znowu dzwonek. Za chwilę na tacy wniesiono kawę i białe pieczywo. - Chcecie być dziś jeszcze w Budapeszcie? Aby wam nie robiono trudności, dam przepustkę. Własnoręcznie wypisał na maszynie przepustkę, którą wręczył mi mówiąc: - Proszę tę przepustkę pokazać komendantowi stacji zbornej w Csap. - Odwiozę panów na stację. Czy macie pieniądze na bilet? - Oczywiście - odpowiedziałem. Wsiedliśmy do samochodu. Pułkownik osobiście załatwił sprawę biletów. Po chwili jechaliśmy do Csap bez eskorty. Na stacji Csap pokazałem żandarmowi przepustkę i zapytałem o komendanta stacji zbornej. Wskazał mi budynek w pobliżu. Dowiedziałem się, że komendant jest na obiedzie na dworcu kolejowym. W restauracji zastałem go w towarzystwie miejscowego starosty, pana Jano~ska. Przedstawiłem się, pokazałem przepustkę. Służbowo się wyprostował i zaprosił do stołu. - Muszę zaraz zatelefonować do naszej ambasady w Budapeszcie - powiedziałem. Udaliśmy się do Starostwa. Prosiłem do telefonu attach~e wojskowego, płk. dypl. Emisarskiego. Nie zastałem go. Prosiłem, aby go poinformowano, że dziś przyjeżdżam do Budapesztu, którego nie znam, i że proszę, aby ktoś był na dworcu. W Ungwar (Użhorod) urzędował nasz konsul. Prosiłem starostę, by mnie z nim połączył. Miałem dla niego zlecenie od pani Władysławy ze Lwowa. Konsul przybył do Csap z pobliskiego Użhorodu w niespełna pół godziny. A więc wszystko szło jak z płatka. Zbliżała się godzina odjazdu. Pociąg pospieszny odchodził około popołudnia. Podążyliśmy na stację. Zajechał pociąg. Wsiedliśmy do wagonu. Serdecznie uścisnąłem dłoń staroście i konsulowi. Pociąg ruszył w kierunku Budapesztu. W miękkim siedzeniu zdrzemnąłem się na dobre. Światła wskazywały, że zbliżamy się do Budapesztu. Wjechaliśmy na jasno oświetlony Dworzec Główny. Wysiadłem i rozglądam się. Oczom nie wierzę - wszakże to mój brat, Andrzej, podpułkownik, oczekuje mnie na peronie. W Budapeszcie Jedziemy do pensjonatu, w którym mieszkał z kolegami. Z urwanych pytań i odpowiedzi dowiaduję się, że w lasach tomaszowskich zagarnęli go bolszewicy. Przywędrował pod eskortą do Lwowa i dał "nura" jeszcze w październiku. Obecnie pracuje w MIsji Polskiej w Budapeszcie, której zadaniem jest ewakuacja polskich żołnierzy do Francji. Była sobota. Gorąca kąpiel, większa ilość wypitego tokaju oraz sen w miękkim łóżku doprowadziły mnie do tego, że dnia następnego byłem w całkowitym fasonie. Rano spotkałem się z płk. Emisarskim. Powiedziałem mu o moim rumuńskim zadaniu. Uznał, że natychmiast należy radiować do Paryża, do gen. Sikorskiego. Jeszcze tego samego dnia przyszła z Paryża odpowiedź, która z w skrócie brzmiała: "Sprawę rumuńską załatwiłem sam, płk. Sosabowskiego bezzwłocznie skierować do Paryża". "Bezzwłocznie" - nie było prostą sprawą. Potrzebny był paszport i odpowiednie wizy - francuska wjazdowa; jugosłowiańska, włoska i szwajcarska - tranzytowe. Trzeba się również było po ludzku przebrać. Natychmiast, tj. "Simplon Expresem", który odchodził w nocy z wtorku na środę. Ale od czego były doskonałe stosunki z węgierskim Ministerstwem Wojny. Okazało się, że pracuje tam dawny oficer z 3 pułku strzelców podhalańskich, kpt. Klemens - Węgier, który przed wojną służył w polskim wojsku. W niedzielę zmieniłem strój na przyzwoity, z kapeluszem i jesionką. Wyglądałem znowu na Europejczyka. W poniedziałek miałem paszport gotowy, postarano mi się o potrzebne wizy. Wszędzie mieliśmy zdecydowanych przyjaciół. Nie można było natomiast dostać biletu kolejowego, wszystkie bowiem miejsca były wykupione, a wolne dopiero od Mediolanu. Pozostawał samolot, który odlatywał do Włoch w środę przed południem. MIałem więc lecieć do Wenecji; stamtąd do Mediolanu i tam przed wieczorem chwycić "Simplon Expres", w którym było zarezerwowane miejsce. Wszystkie sprawy finansowe załatwił płk Emisarski. Moich 5 dolarów wydobyłem z ukrycia, tj. z czapki narciarskiej. Wszystkie rzeczy pozostawiłem bratu. Znalazły się one u mnie z powrotem, gdy później brat mój z Budapesztu przyjechał do Francji i następnie do Anglii. We Francji W środę, gdyśmy startowali, pogoda nie była nadzwyczajna. Także samolot nasz nie był najnowszym modelem. Przelatując nad Alpami Juliańskimi w Jugosławii, wywindowaliśmy się wysoko ponad chmury - powyżej 4 tys. metrów, potem już po stronie włoskiej - opuściliśmy się nad sam poziom morza, którego brzeg rysował się we mgle. W Wenecji wylądowaliśmy już poza wybiegiem, tak że samolot zarył się w miękką ziemię, ale szczęściem nie było wypadku. Włosi w tym czasie sympatyzowali z nami. Odprawa paszportowa była formalnością, mimo że w porcie lotniczym urzędowali również Niemcy. Niedługo potem, już przy pełnej pogodzie, leciałem do Mediolanu. Mediolan znałem dobrze z okresu przedwojennego. Tych kilka godzin, które mi pozostawało, spędziłem na włóczędze, obserwując ruch przedświąteczny. Wszak był to dzień 21 grudnia - trzy dni do Wigilii. Nie byłem zresztą w najlepszym nastroju. Przeżywałem wewnętrznie dysproporcje tego, co się tu działo, i tego, co zostawiłem w Polsce. Myśli moje biegły do mego domu na Żoliborzu i Najbliższych, których tam zostawiłem na łasce losu. Pociąg miał odejść gdzieś około #/5 po południu. Dużo wcześniej byłem na stacji i ulokowałem się w zarezerwowanym dla mnie przedziale sypialnym. Pociąg ruszył - zjawił się konduktor. Podałem mu moje papiery, a w nich napiwek dolarowy. - Jestem bardzo zmęczony - powiedziałem po francusku - proszę mnie nie budzić aż możliwie na miejscu. - Tak jest, proszę pana - odrzekł i zamknął drzwi. Rozebrałem się i zasnąłem snem kamiennym. Zbudziło mnie stukanie. - Zbliżamy się do Paryża - powiedział konduktor. Tak więc przespałem całą drogę pociągiem i stacje graniczne we Włoszech, Szwajcarii i Francji. W Paryżu Wczesnym rankiem wysiadłem na Dworcu Lyońskim w Paryżu. Pierwsze kroki były do Sztabu Naczelnego Wodza, który mieścił się w luksusowym hotelu "Regina" przy rue Rivoli. Paryż znałem dobrze. Bagaży nie miałem żadnych, poza ręczną walizeczką. Pojechałem więc metrem (kolejką podziemną). Paryż wyglądał tak, jakby wojny nie było. I znowu dysproporcje... Westybul w hotelu "Regina" był pełen "cywilów". Kilku żandarmów polskich, ale już w umundurowaniu na wzór francuski, z wykładanym kołnierzem i krawatem, urzędowało ze srogimi minami. "Cywile" potulnie czekali. Zbliżyłem się do podoficera żandarmerii, który urzędował za biurkiem recepcji. - Jestem płk Sosabowski - rzekłem - proszę mnie zaraz zameldować w adiutanturze pana Generała. Żandarm z nabytą już od Fancuzów nonszalancją i poczuciem swej ważności odburknął: - Każdy chce natychmiast do pana Generała. Czekać, proszę czekać. Jeszcze ze mnie nie wywietrzała dyscyplina, która obowiązywała w Kraju, więc głosem stanowczym rzekłem: - Wachmistrzu, zameldować mnie natychmiast w adiutanturze. To poskutkowało. "Cywile" - a byli to oficerowie, którzy przybyli z ewakuacji - patrzyli na mnie z aprobatą. Za chwilę zjawił się adiutant i poprosił mnie do Generała. Przywitanie moje z Generałem było raczej serdeczne, choć nie wylewne. Byłem bodaj pierwszym, który z okupacji niemieckiej i sowieckiej dotarł do niego. Żądny był informacji z pierwszej ręki. O organizacji wiedział nie tylko niewiele, ale był uprzedzony do niej, wiedząc, że robotę konspiracyjną organizuje gen. Tokarzewski, stary piłsudczyk, a więc współodpowiedzialny za to, co się stało w Polsce, a szefuje mu płk dypl. Rowecki, a więc oficer tej samej kategorii. Rozmowa moja trwała długo. Chciał się dowiedzieć nie tylko o organizacji wojskowej, ale i o politykach tak z jednej, jak i z drugiej okupacji, o czym mogłem mu dać stosunkowo niewiele informacji. - Zamelduje się pan u generała Sosnkowskiego, mojego zastępcy na Kraj, i złoży mu pan szczegółowy meldunek, oraz u płk. dypl. MOdelskiego, który zbiera materiały dotyczące klęski wrześniowej. Generał zakończył rozmowę i wezwał adiutanta, polecając wystawienie mi stałej przepustki do Sztabu oraz zlecenie płatnikowi, aby na poczet uposażenia wypłacono mi zaraz zaliczkę, o ile pamiętam, 3 tys. franków. - Może pan zamieszkać prywatnie, o ile nie podoba się panu zakwaterowanie na stacji przejściowej w koszarach Bessieur. Tam jest pełno i rojno. Przepustkę otrzymałem natychmiast. W Sztabie znalazłem od razu szereg moich dobrych znajomych i kolegów. Szefem operacji i wyszkolenia był mój kolega - wykładowca z czasów Wyższej Szkoły Wojennej, płk dypl. Tadeusz KLimecki; kwatermistrzostwo prowadził drugi mój kolega, płk dypl. MIeczysław Sulisławski; w personaliach siedział dobry znajomy sprzed wojny, mjr Toczyski. Ten właśnie od razu zaproponował mi pokój w hotelu, w którym mieszkał, niedaleko placu Madeleine, i tam się ulokowałem. Po pieniądze pojechałem do koszar Bessieur, na przedmieściu. Tam huczało jak w ulu. Mnóstwo oficerów - od stopnia podporucznika do pułkownika - dyskutowało jedynie o tym, kto jest winien klęski. Oczywiście żaden z nich, tylko wszyscy inni. Kategoryczne opinie wypowiadali podporucznicy, których udział w kampanii - o ile w ogóle miał miejsce, wielu bowiem było zmobilizowanych wprost na terenie Francji - nie przekraczał dowodzenia plutonem. Uciekłem. U gen. Sosnkowskiego zameldowałem się jak najrychlej. Oświadczył mi, że czasowo zostanę w jego komórce pracującej na Kraj. ZŁożyłem mu meldunek ustny. Kazał mi to wszystko jak najszczegółowiej napisać. Jedna wieść uradowała go bardzo, a mianowicie, że zaistniał kontakt między okupacją niemiecką a Lwowem, który podporządkowuje się Warszawie. Służba Zwycięstwu Polski, przemianowana obecnie na Związek Walki Zbrojnej obejmuje więc cały teren Rzeczypospolitej. Płk dypl. Izydor MOdelski był moim starym przyjacielem. Obaj pracowaliśmy w Polskich Drużynach Strzeleckich, a w roku 1922 obaj znaleźliśmy się w Wyższej Szkole Wojennej jako słuchacze. Po zamordowaniu pierwszego prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej, Narutowicza, MOdelski podejrzany o to, że był wmieszany w tę sprawę, opuścił Szkołę Wojenną, a następnie przeszedł do rezerwy. Szereg lat nie widzieliśmy się ze sobą. Obecnie prowadził biuro dochodzeń odpowiedzialności za klęskę wrześniową. MOdelski był gorącym zwolennikiem gen. Sikorskiego. Przyjął mnie z otwartymi rękoma. - Doskonale, że cię widzę - powiedział - ty dasz mi obecnie pierwszorzędny materiał dotyczący klęski wrześniowej. Przygotuj mi raport, na który oczekuję z niecierpliwością. Obiecałem, że uczynię to możliwie najdokładniej i najspieszniej. Gdy po kilku dniach przyniosłem mu ten raport, opisujący szczegółowo, co i w jakich warunkach robiłem podczas kampanii wrześniowej, po zapoznaniu się z nim, z pewnym rozczarowaniem oświadczył: - Słuchaj, ale ty nikogo nie obciążasz? - Mój drogi - odrzekłem - nie jestem prokuratorem. Przedstawiłem stan faktyczny. Wnioski do mnie nie należą. Dziwna była Wieczerza Wigilijna tego roku. My, pracujący obecnie w komórce gen. Sosnkowskiego, spożywaliśmy ją wspólnie z nim w pomieszczeniach jego biura. Nastrój był wisielczy. Każdy sercem i myślami był daleko w Kraju, wśród Najbliższych... Nie sposób nie wspomnieć o nastrojach, jakie panowały wówczas nie tylko w koszarach Bessieur, gdzie huczało jak w ulu, ale w samym Sztabie Naczelnego Wodza, nie wyłączając jego samego. Nie chodzi mi o to, bym miał kogo oskarżać. Chcę tylko stwierdzić stan faktyczny, który bodaj już się zaciera, i jego przyczyny, tak jak je widziałem. A widziałem to inaczej niż otoczenie. Powód był jasny. Przybyłem prosto z frontu walczącego. Byłem bodaj jednym z bardzo nielicznych, może w ogóle pierwszy, który po kampanii wrześniowej, poprzez jedną i drugą okupację dotarłem do Paryża i zetknąłem się z "górą", mając możność zaobserwowania tego, co się tam działo. Oczywiście jesteśmy bardzo emocjonalni i w klęsce widzieliśmy winę władz cywilnych i wojskowych, na których ciążyła odpowiedzialność za te wypadki, które miały miejsce. Czynnik polityczny oczywiście odgrywał tu swoją rolę. Odpowiedzialni byli ci, którzy przeszli przez Zaleszczyki i KUty. Nie małą rolę odgrywał również fakt, w jakich warunkach formował się Sztab Naczelnego Wodza we Francji. Wszak nie znaleźli się w nim ci, na których ciążyła odpowiedzialność za klęskę. Ci byli internowani na Węgrzech, czy w Rumunii. Z wyższych dowódców, którzy aktywnie i zwycięsko bili się w kampanii wrześniowej, był, o ile wiem, właściwie jedynie gen. Sosnkowski - nie łudźmy się, z ograniczonymi możliwościami działania. W Sztabie zaś Naczelnego Wodza było szereg oficerów mobilizowanych już na terenie Francji, którzy wojny w ogóle nie widzieli; byli i tacy, którzy zostali usunięci przed wojną z czynnej służby i którzy głosili, że stało się to z powodu ich antysanacyjnych przekonań. Nie jestem, ani nie byłem uprawniony do kwalifikowania moich współtowarzyszy. Miałem tylko wątpliwości, czy słusznie twierdzili, że zostali pokrzywdzeni. Nie bez ujemnego wpływu, zwłaszcza dla niższych stopni, był swoisty sposób wprowadzania dyscypliny wojskowej na wzór francuski. Z I wojny światowej wiemy, że Francuzi bili się dzielnie, mimo że ich dyscyplina zewnętrzna tak się różniła od naszej stosowanej w Polsce. TEraz na każdym kroku widać było, że Francuzi nie chcą się bić, zaś rozluźnienie dyscypliny zaznaczało się jaskrawie - w ubiorze, zachowaniu wobec przełożonych i starszych itd. I to właśnie szybko przyswoiliśmy sobie. Rozluźnienie to było tym większe, że oddziały dopiero się organizowały, mnóstwo oficerów było bez przydziałów i nieróbstwo królowało. W tej atmosferze ciężko było mi przebywać. Co~etquidan Z radością więc wielką powitałem fakt mianowania mnie zastępcą dowódcy 1 Dywizji Piechoty (późniejszej Grenadierów) z miejscem postoju w Co~etquidan, w Bretanii. Była to druga połowa stycznia 1940 r. W Paryżu obowiązywało nas ubranie cywilne. MIałem je teraz zamienić na mundur. Wyjechałem do Co~etquidan najspieszniej. Niektóre wydarzenia utkwiły mi mocno w pamięci. Niedługo po moim przybyciu zostałem wezwany, by na Radzie MInistrów złożyć sprawozdanie ustne z tego, co się działo w obu okupacjach. Prezydent Rzeczypospolitej i Rząd na uchodźstwie urzędowali w Angers. Przybyłem na posiedzenie RAdy. Pośrodku siedział premier gen. Sikorski, obok jego bliski zaufany, minister Kot, dalej Mikołajczyk i szereg innych. Rozpoczęła się indagacja. Co wiedziałem, to powiedziałem. Dopiero zirytował mnie minister KOt, gdy zaczął wypytywać szczegółowo o stosunki i leaderów politycznych we Lwowie. Nie orientował się zupełnie w tym, co się działo za bolszewików we Lwowie, i że o jakiejkolwiek akcji politycznej na tamtejszym terenie mowy być nie mogło; że przywódcy polityczni, których spotkałem, nazwisk już nie pamiętam, przycichli zakonspirowani, oczekując rozwoju wypadków. W pewnej chwili min. Kot powiedział: - To niewiele nam pan przynosi. Odgryzłem się natychmiast: - Panie ministrze, na okupacji nie byłem z misją polityczną i nie było to moim zakresem działania. Pracując w komórce krajowej gen. Sosnkowskiego, orientowałem się dobrze w jego wysiłkach nawiązania kontaktu z Krajem. Poprzez Węgry i Rumunię jeździli kurierzy. Droga trwała długo: niebezpieczeństwo wobec obstawionej granicy było wielkie. Nadto w tym roku zima była nader sroga. Chodziło o to, aby Związek Walki Zbrojnej usankcjonować jako krajowe ramię zbrojne rządu Sikorskiego i ujednolicić na obie okupacje. Najkrótsza droga była samolotem i zrzutem spadochronowym. Ideał, który zrealizowany został dopiero w Wielkiej Brytanii. W Londynie znajdował się unieruchomiony samolot Polskich LInii Lotniczych. Wysłane tam rozpoznanie stwierdziło, że nie nadaje się do użycia. Aż wtedy wystąpił z propozycją znany z kampanii wrześniowej lotnik_myśliwiec, którego zresztą pamiętam z okresu mojego pobytu w Szkole Wojennej, kpt. dypl. Wyrwicki. Podjął on się wraz z sierżantem_pilotem, którego nazwiska nie znam, nie wiem, skąd wydobytym samolotem, dostać się do Polski jako kurier. Sprawa była trzymana w najściślejszej tajemnicy. Zaglądałem czasem do NOtre Dame. I pewnego dnia zauważyłem dwie osoby klęczące przed ołtarzem. Rozpoznałem w nich Wyrwickiego i towarzysza. Wiedziałem, że odlatują następnego dnia. Odlecieli i ślad po nich zaginął. Bezimienni bohaterowie - jak tyle tysięcy innych. Dotychczasowy dowódca formującej się Pierwszej Dywizji, płk Maczek, odchodził na inne stanowisko. NOwo mianowany dowódca Dywizji, płk dypl. Duch, przydzielony został na kurs wyższych dowódców artylerii (ten kurs mieli przechodzić wszyscy wyżsi polscy dowódcy i ich zastępcy). Ja miałem dowodzić dywizją podczas jego nieobecności. Co~etquidan - obóz wyszkolenia - mieścił się w głębi Bretanii. Chyba nigdy nie zapomnę jego wyglądu. Przy bramie wejściowej posterunki francuskie. OBóz był bowiem w administracji Francuzów. Po obu stronach jedynej drogi o twardym podłożu, ciągnęło się szereg baraków, w których zakwaterowana była jedna część formującej się dywizji. Druga część oddziałów kwaterowała po okolicznych wsiach. Baraki przeciekały. W środku każdego stał piecyk żelazny, ogrzewający tylko bezpośrednie otoczenie. Wilgotne zimno, charakterystyczne dla Bretanii, panowało wszędzie. Nie dziw więc, że nastrój żołnierzy odpowiadał klimatowi, ponuremu otoczeniu i błotu panującemu wszędzie. O wiele gorzej było po wsiach, gdzie żołnierze, zaopatrzeni zaledwie w pojedyncze koce, rozkwaterowani byli po stryszkach, stajniach i oborach. O paleniu w nich ognia mowy być nie mogło. Wnętrza domostw rzadko kiedy były dostępne dla żołnierzy. Francuzi, jeżeli nie wrogo, to niechętnie odnosili się do polskich żołnierzy. Nastrój przeciwwojenny panował wszędzie, Polacy byli przecież "powodem wojny". Żołnierz szukał ciepła w pobliskich "kafejkach". Karafka "pinard", lokalnego wina, ogrzewała chwilowo, nie osuszała jednak przemokłego munduru, a zwłaszcza lichego obuwia, otrzymanego z magazynów francuskich. Podziwiałem wytrzymałość żołnierzy, a to tym bardziej, że większość ich stanowili polscy emigranci, którzy przed wojną w poszukiwaniu pracy znaleźli się na terenie Francji, a obecnie - na zasadzie umowy polsko_francuskiej - o ile nie byli obywatelami francuskimi lub nie zostali zatrzymani w przedsiębiorstwach pracujących dla przemysłu wojennego, znaleźli się w szeregach formującego się wojska polskiego. Mozaikę stanowili podoficerowie. Część ich pochodziła z emigracji. Ci starali się naśladować nie najlepsze zwyczaje oraz dyscyplinę panującą w szeregach francuskich. Byli również ci, którzy przybyli z ewakuacji - wrześniowcy - którym trudno było nagiąć się do zwyczajów, dyscypliny i zachowania, przyjętych od Francuzów. Byli więc zdezorientowani. Większość podchorążych stanowili inteligenci, których wojna zastała na terenie Francji. Oni widzieli klęskę wrześniową oczyma tych, którzy z Polski na teren Francji dostali się najwcześniej i w kampanii wrześniowej tylko częściowo lub całkowicie nie brali udziału. Oficerowie starsi i sztabowi byli prawie wyłącznie wrześniowcami. Ci przeżyli światła i cienie kampanii wrześniowej oraz obozów internowanych. Sprowadzenie tej mozaiki do wspólnego mianownika, przy nastrojach klęskowych, które nie ominęły nawet szczebla najwyższego, nie było rzeczą łatwą. Zachowanie zaś Francuzów sprawy na pewno nie ułatwiało. Nawet tak wierny przyjaciel Polski, jak gen. Faury, mianowany przez gen. Sikorskiego - na mocy porozumienia z czynnikami francuskimi - inspektorem wyszkolenia Wojska Polskiego we Francji, czynił nas jedynie odpowiedzialnymi za klęskę. Dopiero klęska i upadek Francji w czerwcu 1940 r. otworzyła mu oczy na rzeczywistość. Co tu mówić o nastrojach francuskich, kiedy polskie ulotki urzędowe wydrukowane anonimowo, a rozdawane oficjalnie żołnierzom polskim, którzy przekraczali granicę francuską, by znaleźć się w szeregach, zaczynały się od słów: "Pamiętaj przekraczając granicę, że Francja bije się za Polskę" itd. Gdy takie ulotki przysłano mi do Dywizji, zakazałem ich rozpowszechniania i napisałem do Sztabu do Paryża odpowiednie uzasadnienie. Cóż można mówić o zakwaterowaniu i zaopatrzeniu żołnierzy Dywizji, będących w barakach w Co~etquidan, kiedy pełniąc obowiązki dowódcy Dywizji, otrzymałem w baraku pokój, którego umeblowanie stanowiło łóżko żelazne z siennikiem i kocem, jedno krzesło i piecyk pośrodku. Dochodzący żołnierz palił w piecu i zamiatał izbę. Nie miałem z tego tytułu pretensji, a podaję to tylko jako miarę porównania. Dywizja była w stadium formowania, gdy przyszedł rozkaz, by wydzielić z niej 3 pełne bataliony najbardziej doświadczonych żołnierzy. MIały one stać się jądrem formującej się Brygady Podhalańskiej, która pod dowództwem płk. dypl. Szyszko_Bohusza początkowo miała zostać wysłana do bohatersko walczącej Finlandii, a ostatecznie poszła do NOrwegii, by wziąć udział w znanej operacji pod Narwikiem. Wydzielenie tych 3 batalionów zdekompletowało całkowicie formującą się Dywizję. Tymczasem Francuzi naciskali gen. Sikorskiego, by najrychlej postawić Dywizję w stan gotowości, jeżeli nie pełnej bojowej, to przynajmniej takiej, by mogła przejść do obszaru operacyjnego dla dokończenia wyszkolenia bojowego. Z takim żądaniem spotkałem się, gdy z końcem lutego gen. Sikorski przyjechał na inspekcję. Gdy zameldowałem się u niego w Rennes, pierwsze jego pytanie było, kiedy Dywizja będzie gotowa? Odpowiedziałem z miejsca, że wobec całkowitego zdekompletowania Dywizji odejściem baonów złożonych z najlepszych żołnierzy do Brygady Podhalańskiej, przy najbardziej intensywnym szkoleniu pojedynczego żołnierza i drużyn - o ile rekruci przyjdą bezzwłocznie - w połowie czerwca, z tym, że dalsze szkolenie w plutonach i kompaniach odbywać się będzie już w strefie operacyjnej. Gen. Sikorski oświadczył, że Francuzi żądają gotowości bojowej na 1 kwietnia. W rezultacie Dywizja przeszła do obszaru operacyjnego już 15 kwietnia 1940 r. W czerwcu jako PIerwsza Dywizja Grenadierów zapisała się chlubnie we walkach. Tak na terenie Francji, jak i później w Wielkiej Brytanii, mieliśmy nadmiar oficerów wszystkich stopni do dyspozycji. Powód był prosty. Z ewakuacji, tak z obozów internowanych w Rumunii i na Węgrzech, jak i też wprost z Polski, przybyli w większości oficerowie, względnie podchorążowie. Po kampanii wrześniowej Niemcy - chcąc zabezpieczyć sobie siłę roboczą - zwalniali do domów szeregowych i częściowo podoficerów. Gen. Sikorski, na podstawie umowy z Francją, liczył na milionową rzeszę emigrantów pracujących we Francji; napływ rekrutów tej kategorii z początku był nieznaczny, gdyż władze francuskie nie zwalniały emigrantów pracujących w kopalniach i w ciężkim przemyśle w północnych i północno_zchodnich departamentach. Masowa ich ewakuacja nastąpiła dopiero w maju 1940 r., tj. wtedy, gdy Niemcy przełamali front. Masa więc polskich oficerów wszystkich rodzajów broni była bez przydziałów. Z nich więc w wielu miejscowościach środkowej i zachodniej Francji utworzono zgrupowania, tzw. Centra Wyszkolenia. Do każdego z nich był przydzielony oficer francuski, który miał "instruować" oficerów zgrupowania - w jaki sposób należy walczyć, aby zwyciężyć wroga. Zazwyczaj byli to oficerowie emeryci, którzy przeszli poprzednią wojnę. Nie zważano na to, że obecna wojna była zupełnie inną, oficerowie zaś nasi, którzy przeszli kampanię wrześniową, oczywiście mieli w tym względzie daleko większe doświadczenie. Centra Wyszkolenia oficerów były rezerwuarem, z którego formujące się jednostki czerpały uzupełnienia. Były one również przedmiotem nienawiści miejscowej ludności. LUdność ta widziała masę obcych oficerów, którzy nic nie robiąc, zjadali ich chleb i zajmowali kwatery, podczas gdy ich najbliżsi byli w szeregach, i to z dala od domów. Niechęć ta szczególnie objawiała się w krytycznych dniach czerwca, a nawet uzewnętrzniała się w próbie aktów przemocy, gdy nastąpiło zawieszenie broni. Sposób poboru z ośrodków był prosty, nie powiem jednak, że przyjemny. Stosowałem go, by uzupełnić Dywizję. Brałem ze sobą jeden czy dwa samochody półciężarowe i przyjeżdżałem do Centrum Wyszkolenia. Chętnych do dostania się do Dywizji było wielu. KOlejno z każdym przeprowadzałem rozmowę, przejrzawszy uprzednio jego papiery. Starałem się brać przede wszystkim oficerów z doświadczeniem bojowym. Po dokonanym wyborze, ładowali się oni na samochód, a w Dywizji otrzymywali konkretne przydziały. Z gen. Faurym, który był na terenie Co~etquidan, miałem stosunki nie tylko możliwe, ale nawet dobre. Był wszakże moim dyrektorem nauk, gdy w latach 1922823 kończyłem Wyższą Szkołę Wojenną w Warszawie, a pamiętał mnie dobrze. Płk Duch, dowódca Dywizji, kończył swój kurs z końcem lutego. Z kolei na taki sam kurs miałem pójść ja oraz dowódca formującej się 3 Dywizji, płk dypl. Zieleniewski. Spotkaliśmy się w May_le_camp i zamieszkaliśmy wspólnie. Płk. dypl. Zieleniewskiego, przedwojennego szefa Wojskowego Instytutu Geograficznego, znałem dobrze i przyjaźniliśmy się; obaj byliśmy zapalonymi narciarzami i mieliśmy za sobą szereg wspólnych wypraw narciarskich. Kurs w May_le_camp nie przyniósł nam nic nowego, poza jednym, niestety bardzo smutnym przekonaniem, że kampania wrześniowa niczego nie nauczyła Francuzów. Nawet nie zadali sobie trudu przestudiowania nowoczesnej taktyki Niemców w ich Blitzkriegu. Cały kurs zmierzał do tego, by przekonać kursantów - z obcych byliśmy tylko my dwaj - że linia Maginota jest niezwyciężona. Że na niej Niemcy połamią sobie zęby. Kurs trwał 2 miesiące. Pod koniec kursu otrzymałem ze Sztabu Naczelnego Wodza pismo, z którego, ku memu niezmiernemu zaskoczeniu - wynikało, że nie wracam do 1 Dywizji, jako zastępca dowódcy, tylko zostaję p.o. zastępcy dowódcy nie istniejącej jeszcze 4 Dywizji. Nigdy nie stwierdziłem, zresztą bezowocnym byłoby szukanie, powodów, dla których to się stało. Domysłem może być jedynie to, że dowódca Dywizji, płk dypl. Duch, nie życzył sobie mieć mnie u siebie, obawiając się może nadmiaru mojej inicjatywy. Nie wykluczam również, że dzięki podszeptom - wszak Naczelny Wódz nie może wszystkiego widzieć i wiedzieć - przedstawiono mnie gen. Sikorskiemu jako zakapturzonego sanacyjniaka. Wszelkie poszukiwania w tym względzie oraz interwencje, gdy mój nowy przydział i nominacja były podpisane przez Naczelnego Wodza, były marnowaniem czasu. We Francji (c.d.) 4 Dywizja Strzelców Przybyłem do Paryża. Tam stwierdziłem, że dowódcą nie istniejącej jeszcze Dywizji, jest gen. Rudolf Dreszer, zwany z czasów legionowych "Rufą" - oficer kawalerii. Mieszkał w Paryżu, w rejonie Montparnasse, w hotelu_pensjonacie Jean Bart, w którym ja również zamieszkałem. Rozmowa z nowym dowódcą była krótka i bardzo przyjacielska. - Słuchaj - powiedział - Dywizja jeszcze nie istnieje. Ma być formowana z rzeszy oficerów w Ośrodku Wyszkolenia w Les Sables d'Olones i Niort. Ja na piechocie się nie znam. JEdź do Les Sables d'Olones i organizuj. Ja na razie zostaję w Paryżu. Co miałem zrobić? Wziąłem moje skromne manatki i pojechałem do Les Sables d'OLones; jest to znana miejscowość letniskowa nad Atlantykiem w Zatoce Biskajskiej. Nie można jej odmówić powabu. Zastałem tam Centrum Wyszkolenia złożone z bodaj setki oficerów, przede wszystkim piechoty oraz komendanta garnizonu w osobie płk. kawalerii Tyszkiewicza. Oficerem łącznikowym francuskim, który dotąd instruował oficerów, był emerytowany kapitan francuski, uczestnik I wojny światowej, nazwiskiem Gras. Najpierw wynikła kwestia, kto kogo ma słuchać. Sprawa o tyle się komplikowała, że płk Tyszkiewicz był wyższy starszeństwem, nadto był oficerem kawalerii, a w niczym nie ubliżając kawalerzystom, ambicje ich są powszechnie znane. Na domiar miał on etat francuski, co dawało mu pełne pobory pułkownika według skali francuskiej, która nas wszystkich na tamtejszym terenie obowiązywała. Ja zaś byłem p.o. zastępcą dowódcy nie istniejącej Dywizji, która nie tylko że nie miała jeszcze etatu francuskiego, ale nawet polskiego. Konsekwencją tego było to, że z pełnego uposażenia, które posiadałem jako zastępca 1 Dywizji, spadłem na połowę tego uposażenia jako zastępca nie istniejącej Dywizji. Wszyscy oficerowie obu ośrodków, tak Les Sables d'Olones jak Niort, byli również na tym samym zredukowanym uposażeniu. Nie przypominam sobie, jak ostatecznie rozwiązałem sprawę z płk. Tyszkiewiczem. Na pewno doszliśmy do kompromisu. Oczywiście nie odebrałem mu jego stanowiska, jako komendanta garnizonu, co w konsekwencji zmniejszyłoby jego uposażenie do połowy. On, sobie wysoko ceniąc moje postanowienie, przestał się nami całkowicie interesować. Trzeba było jednak organizować Dywizję. Żadnych pomieszczeń, choćby na szczątkowy sztab Dywizji nie było. Zainstalowałem moją kwaterę główną w garażu mego szefa sztabu ppłk. dypl. ŁOwczowskiego. Pani jego ze swoją maszyną do pisania stanowiła personel kancelaryjny. Telefon państwa ŁOwczowskich był telefonem dywizyjnym. Jedna olbrzymia sala, w której odbywały się wykłady kpt. Grasa po francusku, a moje, przekazujące uczestnikom moje doświadczenie z kampanii wrześniowej - po polsku, była do mojej dyspozycji. OKoliczny teren był dostatecznie duży, by przeprowadzać ćwiczenia aplikacyjne w polu. Pojechałem do Niort. Tam znalazłem zgrupowanie oficerów i podchorążych artylerii, a wśród nich jednego z moich najbliższych późniejszych współpracowników, płk. art. Jana Kamińskiego. Sformowałem kadrowe oficerskie jednostki Dywizji. Dalsza organizacja, jak długo nie miałem widoków otrzymania podoficerów i szeregowców, przedstawiała się w nie bardzo różowym świetle. Brak etatu, jeżeli chodzi o stronę materialną, dotykał mocno podporuczników i poruczników, dla których połowa uposażenia nie wystarczała na opłacenie pomieszczenia, a kwatery były prawie wyłącznie w hotelach, oraz utrzymania. Nie mieliśmy również możliwości i warunków zainstalowania własnego kasyna oficerskiego. Rozpocząłem więc walkę z Paryżem, z popularnie zwaną "Reginą" (Sztab Naczelnego Wodza) o przyznanie nam etatu francuskiego. Trwało to uciążliwie długo. Ostatecznie z rozpoczęciem ofensywy przez HItlera 10 maja sytuacja zaczęła się szybko zmieniać. Na terenie Les Sables d'Olones zaczęło brakować nam miejsca. Wobec napływu uchodźców zachowanie miejscowej ludności było coraz bardziej dokuczliwe. Próbowano usuwać oficerów z lepszych kwater, rezerwując je dla uchodźców. Naciski moje na "Reginę" były coraz częstsze i dotkliwsze. Wreszcie 24 maja zarządzono, że przechodzimy na południe od rzeki Loary, do rejonu Partenay, dotychczasowego miejsca rozmieszczenia 2 Dywizji Strzelców, która znajdowała się już na froncie. Równocześnie przyznano nam etat francuski. Pierwsze uzupełnienia Dywizji miały nadejść około 10 czerwca. Uzupełnienia te stanowili ci, podlegający służbie wojskowej, polscy emigranci, którzy wobec inwazji niemieckiej byli ewakuowani z północnych i północno_zachodnich departamentów Francji, jak również polscy emigranci z Belgii. Wypadki na froncie zadały kłam koncepcji francuskiej, że linia Maginota jest nie do zdobycia. Przekonanie to było tak ugruntowane, a niechęć Francuzów do bicia się tak jaskrawa, że nasi oficerowie wysyłani na LInię Maginota nie byli wyznaczani na patrole przed pierwszą linię z obawy, jak mówiono, by walka nie rozgorzała. Inicjatywa więc była całkowicie w rękach Niemców. Gdy około 15 czerwca wracałem służbowo z Paryża, w mieście tym panował nastrój paniki z powodu zbliżających się Niemców. Nastrój ewakuacyjny nie ominął naszej Kwatery Głównej. Naczelny Wódz, gen. Sikorski, był - jak mnie informowano - gdzieś na froncie. Mój dowódca Dywizji zjawił się w Partenay wraz z przybyciem tam formowanej Dywizji. Ewakuacja~ do Wielkiej Brytanii Nie zagrzaliśmy długo miejsca w nowym rejonie. Zaledwie niewielka ilość żołnierzy przybyła do Dywizji. O uzbrojeniu jeszcze mowy nie było, poza dwoma karabinami maszynowymi i pewną ilością karabinów jednostrzałowych Gras, przeznaczonymi dla kompanii sztabowej. Tymczasem nadeszły już jaskółki, że mamy się ewakuować dalej na południe. Francuscy oficerowie łącznikowi informowali, że rejonem tym jest dalej na południowy zachód wysunięty rejon miejscowości Saint, odległy ponad 1007km. Nie było motorowych środków ewakuacji. Nie widziałem też przygotowanych pociągów. Poza tym nie było żadnych wiadomości ze Sztabu Naczelnego Wodza, z którym łączność została całkowicie zerwana. Również nie wiedzieliśmy, co się dzieje na froncie, poza tym, że fala uchodźców szerzyła coraz bardziej nieprawdopodobne wiadomości. Przed nami w odległości jakich 307km była rzeka Loara, wspaniała przeszkoda, na której Francuzi mogli się bronić. Ale czy będą? Któż mógł dać na to odpowiedź? Tylko Sztab Naczelnego Wodza, z którym nie było łączności. Generał Dreszer wsiadł do samochodu i pojechał do Saint w przekonaniu, że tam znajdzie Kwaterę Główną i otrzyma rozkazy. Wrócił wieczorem z wynikiem, że nikogo nie zastał, ani nie mógł znaleźć. Trzeba więc było coś przedsięwziąć na własną odpowiedzialność. Gen. Dreszer polecił przygotować rozkaz do ewakuacji. Wobec niewiadomej sytuacji rozkaz ten miał zawierać przejście w pobliże najbliższego portu dla ewentualnej ewakuacji do Wielkiej Brytanii, gdyby zaszła tego potrzeba. Rzeczywiście rozkaz ten został przygotowany. Jednak przed jego ogłoszeniem zaproponowałem generałowi, że jeszcze ja popróbuję szczęścia w odszukaniu Kwatery Głównej Naczelnego Wodza, która, jak on przypuszczał, znajduje się gdzieś w rejonie Saint. Myślałem sobie - kampanię wrześniową przeszedłem po żołniersku i nie potrzebuję się jej wstydzić. Jak kiepsko wyglądałbym, gdybyśmy ewakuowali się z naszego rejonu bez uprzedniego rozkazu Naczelnego Wodza, a Francuzi zatrzymali się obronnie na Loarze. Generał się zgodził. Wziąłem samochód, jaki znalazłem pod ręką. Mój służbowy gdzieś się zawieruszył w nastroju panikarstwa, a może ktoś zabezpieczył go sobie na wszelki wypadek. Jazda w nocy przez kraj ogarnięty paniką, wśród rzekomo grasujących niemieckich spadochroniarzy, na starym gracie uruchamianym po każdym przystanku za pomocą korby, na pewno nie należała do przyjemności, nadto przy zgaszonych światłach. Zatrzymywani byliśmy w każdej bodaj wiosce przez miejscowe obywatelskie straże bezpieczeństwa, które skrupulatnie kontrolowały nasze papiery. Dlatego też, prawie że nad ranem dotarliśmy wreszcie do Saint. Z trudem dopytałem się, gdzie znajduje się jakiś oddział polski. Znalazłem część drugiego rzutu Kwatery Głównej Naczelnego Wodza, dowodzonej przez płk. dypl. Mallego, mego kolegę ze Szkoły Wojennej. Cóż, kiedy i on nie mógł mi powiedzieć, gdzie może być gen. Sikorski, względnie gen. Kukiel. Zaparkowałem samochód na rynku w Saint. Sam zaś w rozterce, co począć w tej sytuacji, spacerowałem rozmyślając. W pogrążonym we śnie mieście, kroki moje po twardym chodniku rozlegały się głośnym echem. W pewnym momencie zauważyłem, że na drugim piętrze jednego z domów otworzyło się okno; wychyliła się z niego jakaś postać, która najczystszą polszczyzną podniesionym głosem zawołała: - A cóż, do ciężkiej cholery, kto to na dole nie daje spać spokojnie? - Kto tam? - krzyknąłem z dołu. - Pułkownik Tokarz - brzmiała odpowiedź. Tokarz należał do osobistego otoczenia gen. Sikorskiego. - Tokarz - krzyknąłem - tu Sosabowski, gdzie jest KUkiel? - Właśnie wróciłem od niego przed chwilą. Jest z Prezydentem w Libourne. - Ja go właśnie szukam. Skoczyłem natychmiast na francuską Komendę Placu, która również mieściła się na rynku. Prawie że sterroryzowałem dyżurnego oficera, aby połączył mnie z Libourne. Do telefonu zgłosił się płk dypl. Sulisławski. - Mieciu - rzekłem - daj mi natychmiast KUkiela do telefonu. - Była godzina około #/4 rano. - Nie, Stachu, nie mogę, generał właśnie przed chwilą poszedł spać. Nie zbudzę go absolutnie. Zadzwoń jeszcze raz o godz. #/8 rano. Francuski oficer inspekcyjny stał mi nad głową, krzycząc: "Panie, kończ pan". Płk Sulisławski był nieubłagany. Odłożyłem słuchawkę. Z trudem i niecierpliwością doczekałem do godziny #/8. Przyszedłem ponownie prosząc o połączenie. Daremną była moja prośba. Nie dano mi połączenia. Cóż mi pozostawało? Postarać się o dokument podróży i jechać do Libourne. Gdzieś około 2007km na płd._zachód. Wymijając falę uciekinierów i wycofującego się wojska francuskiego, z trudem dostałem się moim gratem do Libourne około godziny #/2 po południu. Wpadłem na kwaterę, gdzie stał pan Prezydent Rzeczypospolitej i gen. KUkiel. Gen. Sikorskiego nie było. Mój pobyt trwał zaledwie parę minut. - Co ma robić 4 Dywizja? - zapytałem generała. - Ewakuować się do najbliższego portu, a stamtąd do Wielkiej Brytanii. Do samochodu i z powrotem do Saint. Tym razem pod prąd ewakuacyjny. Na dobitek nawaliła mi opona. Rezerwowej nie miałem. Najbliższy garaż, jak mnie informowano, znajdował się w odległości około kilometra. I znowu miałem szczęście. Nadjechał samochodem gen. Jatelnicki, który miał za zadanie skierować ewakuację z rejonu Saint do najbliższych portów. Prosił mnie, bym mu w tym pomógł. Zabrałem się z nim, zostawiając mego towarzysza kpt. dypl. Szendryka, z samochodem i zleceniem doprowadzenia go do porządku. Z Saint wysłałem natychmiast motocyklistę do Partenay, do gen. Dreszera, by kierował Dywizję do La Rochelle z tym, że ja jak najszybciej tam dołączę. Cały dzień następny, zgodnie z życzeniem gen. Jatelnickiego - kierowałem różne oddziały znajdujące się w rejonie Saint i okolicy do najbliższego portu, którym był Le Verdon. Korzystałem przy tym z informacji pułkownika francuskiego podawanych mi z całą serdecznością. Pokazał mi depeszę, której jednym z postanowień zawieszenia broni między Francją i Niemcami było, "że oddziały polskie należy rozbroić i mają być umiejscowione do dalszych rozkazów". On tego nie uczynił i nie wydał odpowiednich rozkazów. A gdy powiadomiłem go, że po wykonaniu swoich zadań w rejonie Saint, kieruję się wieczorem do La Rochelle, uprzedził mnie, bym ominął będący po drodze port wojenny Rochefort, bo mnie tam zatrzymają i internują. O zmroku opuszczałem Saint z kpt. Szendrykiem, kierując się na Rochefort i La Rochelle. Wyjeżdżając z miasta, spostrzegłem przy drodze oficera polskiego. Zatrzymałem samochód. - Jachnik? Co pan tu robi? - zawołałem. - Czekam na możliwość ewakuacji. - Siadaj pan do samochodu. - Pojechaliśmy. Za nami jechał jakiś samochód z cywilami. Tak więc w dwa samochody na pełnym gazie - mimo gwałtownych znaków żandarmów francuskich, aby się zatrzymać - przejechaliśmy Rochefort. Była noc. Droga do La Rochelle była wolna. Gdyby nie wypadek. OKoło północy, właśnie z kierunku La Rochelle z zakrętu wyskoczył samochód. Nie pomogło, że mój kierowca w ostatniej chwili gwałtownie skręcił. Wozy się zderzyły. Siedzący na przednim siedzeniu kpt. Szendryk uderzył głową w szybę, zalał się krwią i stracił przytomność. Umieściliśmy go w drugim samochodzie, z którego usunąłem cywilów. - Jachnik - rzekłem - odwieź go do La Rochelle. Niech się nim zaopiekują. Sam zaś wracaj natychmiast po mnie. Ja tu zaczekam. I czekałem. La Rochelle nie była daleko. Najpóźniej za godzinę Jachnik powinien być z powrotem. Minęła godzina, potem druga. Jachnik nie przybywał. Nadjeżdżały samochody tylko od strony La Rochelle. Aż wreszcie w kierunku na La Rochelle nadjechała wojskowa półciężarówka. Zatrzymałem ją. Wpakowałem się wraz z cywilami, których pozbawiłem samochodu. Ja przy szoferze, by pilnować, aby nie wyminąć Jachnika, gdyby jechał naprzeciw nas. Właśnie u wylotu miasta złapałem go. Szendryk leżał na ławce na rynku, otoczony francuskimi oficerami łącznikowymi Dywizji. Był przytomny i właściwie, poza zadrapaniami na czole i wstrząsem, nic mu się nie stało. Zaledwie wyskoczyłem z samochodu, francuscy oficerowie zaczęli nawoływać mnie do pośpiechu. - Depechez vous - spieszcie się. Dywizja odpływa o świcie z portu La Palice. Wskoczyłem do jednego ze samochodów Francuzów i na pełnym gazie do portu. Od doku do doku - bo nie wiedziano, z którego odpływa statek. Dopadliśmy go wreszcie. Był w trakcie odcumowania. Zwieszała się już tylko drabinka linowa. Z pokładu nas zauważono. Zrobił się krzyk. Po drabince wdrapałem się na pokład. Na przystani zostali Francuzi. - A panowie nie z nami? - zapytałem. Było poruszenie. - Nie, my zostajemy. Nie mamy rozkazów. Liny cumowe opadły. Już było jasno, gdy statek zaczął powoli kierować się ku wyjściu z portu. Usłyszeliśmy warkot motoru. Samolot leciał dość nisko. Krzyże na skrzydłach świadczyły, że niemiecki. Zerknąłem na uzbrojenie statku. Jeden "Oerlikon" - to chyba niewiele. Samolot okrążył port i odleciał. Co będzie, jeżeli nadlecą bombowce? Byliśmy bezbronni, a na statku tłum ludzi. Ale szczęście chodzi po ludziach - bombowce nie nadleciały. Statek nazywał się "Abderpool". Był to angielski węglowiec. Oczywiście nie było pomieszczeń pasażerskich. Tylko kabiny dla oficerów i skromne pomieszczenia załogi. Nas zaś było sporo. Jak później z grubsza oceniłem przy wyładowaniu, liczba żołnierzy, w tym większość oficerów, przekraczała liczbę 3000. Osobną grupę, co prawda bardzo nieliczną, nie przekraczającą kilku dziesiątek, stanowili cywile. W tym rodziny oficerów oraz pewna ilość nie znanych mi osób. Statek był załadowany od samego spodu po sam wierzch. Między ludźmi leżącymi pokotem na górnym pokładzie trudno było się przecisnąć. Gen. Dreszer starym zwyczajem zwolnił siebie z obowiązku prowadzenia całego transportu i obciążył nim mnie. Nie mówiłem po angielsku. Szczęściem znalazł się wśród nas podchorąży dr Hempel, który biegle władał tym językiem. Dokooptowałem go, jako mego adiutanta i tłumacza. Jak długo będziemy płynąć i dokąd - było tajemnicą kapitana statku. Uprzedził tylko, że nie ma żadnych zapasów żywności. Myśmy ich również nie mieli, poza tym, co każdy miał ze sobą. Zwrócił też uwagę, że ma tylko skromny zapas słodkiej wody, która mogła być wystarczająca dla załogi, nigdy zaś dla tej masy niespodziewanych pasażerów. Stąd też mowy być nie mogło, by ją inaczej używać niż tylko do picia, i to w bardzo skromnych ilościach. W konsekwencji musiałem wydać rozkaz racjonowania wody i przy zbiornikach postawiłem wartę. Gorzej było jeszcze ze sprawą załatwiania potrzeb naturalnych. Na statku były tylko 2 ubikacje, oficerska i marynarzy. Nie dziw więc, że były one stale oblężone przez zdenerwowanych pasażerów. Pogoda nam służyła. Było ciepło i deszcz nie padał. Tak więc płynęliśmy dwie pełne doby w nie najlepszych, ale znośnych warunkach. 21 czerwca wczesnym rankiem zauważyliśmy zarys lądu i urządzenia portowe. Przestało być tajemnicą, że płyniemy do Plymouth. Z poranną mgłą, wśród uderzającej ciszy, wpłynęliśmy do portu. Po słonecznej Francji - mglisty poranek. Z dala widniejące szare lub czerwone domy wprowadzały nastrój raczej przygnębienia. Część czwarta~ Na ziemi brytyjskiej Część czwarta Na ziemi brytyjskiej W Szkocji Na pokład weszli urzędnicy emigracyjni. Najstarszemu z nich oświadczyłem, że za wszystkich żołnierzy i ich rodziny biorę odpowiedzialność. Wydzieloną grupę nie znanych mi osób cywilnych oddałem urzędnikom emigracyjnym do dyspozycji. Polecono mi, abym żołnierzy podzielił na grupy po 500 ludzi. Bo w takich zespołach, po posiłku, który jest przygotowany na stacji kolejowej, będą odjeżdżać w głąb kraju. Dokąd? Nie powiedziano. Zaczął padać ulewny deszcz, gdyśmy się wyładowywali; na molo formowałem grupy. W restauracji kolejowej panie angielskie czekały z herbatą, sandwiczami i papierosami. Co za miła niespodzianka! Wszystko odbywało się sprawnie. Już od południa ładowaliśmy się do wagonów kolejowych i - jazda na północ. Nie przypominam sobie, z którym transportem pojechałem. Generał Dreszer oświadczył, że jedzie do Londynu - po rozkazy. Przez okno oglądałem kraj, którego nie znałem, a który tak bardzo różnił się od jakiegokolwiek kraju na kontynencie europejskim. W oczy uderzała soczysta zieleń. Mijane osiedla były podobne do siebie jak dwie krople wody. Aż zmorzył mnie sen. Niewiele go miałem w ciągu minionych dni. Zbudziłem się, gdy ponure, zadymione domostwa i dworzec kolejowy wskazywał, że dobiliśmy do Glasgowa. Glasgow Na dworcu kolejowym oczekiwał nas kpt. angielski, utykający na nogę. Mówił po francusku. Był to oficer przysłany z glasgowskiego tzw. District Command. Miał się nami zająć. - Idziemy pieszo, zaś bagaż pojedzie na wasze kwatery samochodami. Tego bagażu nie było wiele, więc i niewiele trzeba było samochodów. Kwatery nasze były w szkołach, które w związku z sytuacją zostały odpowiednio przygotowane, zaopatrzone częściowo w sienniki, częściowo tylko w słomę i koce. Przez miasto maszerowaliśmy czwórkami, śpiewając. Szkoci spieszący do pracy witali nas przyjaźnie. Z moim skromnym sztabem zakwaterowałem się w jednej ze szkół. Gen. Dreszer obciążył mnie troską o wszystko. Trosk było sporo, i to nie tylko o tych żołnierzy i lotników, którzy przybyli ze mną na "Abderpoolu", ale i o część Brygady Podhalańskiej dowodzonej przez płk. Chłusewicza, która spod Narwiku nie zdążyła już wrócić do Francji i również została skierowana do Glasgowa. BY utrzymać w garści rozproszone wojsko z różnych oddziałów w tym milionowym mieście, trzeba było użyć środków o charakterze drakońskim. Było to tym niezbędniejsze, iż Szkoci uradowani, że przybyli na ich ziemię nowi obrońcy ich Ojczyzny, prześcigali się w chęci świadczenia uprzejmości. Zarząd miejski wydał zarządzenie, że wszyscy możemy bezpłatnie korzystać z miejskich środków transportowych. Propozycji wypicia whisky, dotąd nam nie znanej, ze Szkotami było wiele. Nie mogłem zrobić nic innego jak zastosować surowy areszt domowy na wszystkich kwaterach. Spowodowało to prawie że bunt niektórych. "Jakim prawem on, tj. ja, ich więżę?". Byłem nieustępliwy. Przed każdą kwaterą postawiłem wartę. Nawet przed pomieszczeniem dla pań, które zakwaterowałem wspólnie. Najwięcej bodaj kłopotu miałem z Podhalanami i ich dowódcą, który nie chciał się podporządkować, twierdząc, że uzurpuję sobie nieprawnie władzę, gdyż on mnie dystansuje starszeństwem. Nie ustąpiłem. Z KOmendy Dystryktu miałem zapewnienie, że posiłki i kantyna (papierosy) będą dostarczane na każdą kwaterę. Aby uniknąć niespodzianek i w trosce, aby opinia o nas - jaka formuje się zwykle przy pierwszym zetknięciu - była dobra, składając wizytę brygadierowi, dowódcy Dystryktu Glasgowskiego, oświadczyłem, że biorę odpowiedzialność za wszystkich polskich żołnierzy, znajdujących się w Glasgowie, jednak pod warunkiem, że on, jako dowódca, względnie jego oficerowie będą wyłącznie komunikować się ze mną. Gdyby zaś którykolwiek z polskich oficerów pokazał się w Dystrykcie, należy go odsyłać do mnie. Brygadier był szczerze uradowany z takiego postawienia sprawy i przez cały czas naszego pobytu w rejonie Glasgowa umowy w pełni dotrzymał. Pieniędzy brytyjskich nie mieliśmy. Prawdę mówiąc, nie bardzo one nam na razie były potrzebne, z jednej strony - z uwagi na nasze odizolowanie od ludności, z drugiej - ponieważ wszystko, co było nam potrzebne, dostarczał Dystrykt bezpłatnie. Mimo to, następnego dnia po naszym przybyciu przysłano z Dystryktu płatnika w celu porozumienia się ze mną, ile pieniędzy będzie potrzeba, licząc dzienny zasiłek po 2 szylingi dla szeregowych, a po 5 - dla oficerów. Był zdumiony, gdy obliczyłem, że oficerów jest około 2 tysiące. Musiałem mu długo tłumaczyć, jak to się stało, że nie zachodzi tu wypadek, iż polscy oficerowie pozostawili własnemu losowi szeregowych na terenie Francji, sami szukając azylu w Wielkiej Brytanii. Najszybsze opuszczenie Glasgowa stawało się koniecznością, jeżeli nie mieliśmy ulec rozkładowi wskutek nieróbstwa i niezorganizowania. Stąd też już trzeciego dnia po przybyciu wraz z oficerami brytyjskimi wyjechałem w teren na poszukiwanie rejonu na nasze pomieszczenia. Nie wątpię, że rejon ten był już z góry wyznaczony przez Brytyjczyków, ale ze względów kurtuazyjnych pozwolono mi szukać, wskazując na niedogodności, gdy coś upatrzyłem. Tak więc dotarliśmy w pobliże miasta Biggar, w hrabstwie Lanark, i tu zostaliśmy. Mieliśmy wszyscy zamieszkać w namiotach. Biggar -~ 2 Brygada Strzelców Rejon naszych obozów mieścił się wokół osiedli Netherton, Springfield, Symington, Culter w rejonie miasta Biggar. Namioty zbudowano w myśl regulaminu królewskiego, na otwartej przestrzeni, wbrew moim protestom. W odpowiedniej odległości pomieszczenia na kotły kuchenne, a w drugim końcu tzw. "oczka" - rodzaj sedesów, pod którymi stawiano wiadra nie osłonięte żadnym obudowaniem. Urządzenia te były znienawidzone przez naszych żołnierzy. W rejonie moich obozów znalazły się oddziały byłej 4 Dywizji z Francji, jeden z oddziałów z 3 Dywizji, Szkoła Podchorążych Piechoty, Centrum Wyszkolenia Łączności. Tymczasem deszcz lał. Podmokła gliniasta ziemia lepiła się do butów. MOkra była słoma w naszych namiotach. Wilgotno było, mimo że słomę przykrywaliśmy pelerynkami gumowymi, danymi nam dla ochrony przed deszczem. Wilgotne były koce, którymi nakrywaliśmy się. Kto mógł, nabywał śpiwory. Z trudnościami wynikłymi z warunków obozowania i stale lejącego deszczu łączyły się trudności wyżywienia. Strawa przygotowana przez brytyjskich żołnierzy_kucharzy nie smakowała polskim żołnierzom. Brytyjski oficer łącznikowy, kpt. Scott, rodowity lwowianin, mówiący lepiej po polsku niż po angielsku, nie mógł sobie dać rady z trudnościami kwatermistrzowskimi, tym bardziej, że miał bardzo skromny personel administracyjny. Zaproponowałem mu, że my, Polacy, weźmiemy w swoje ręce sprawy kwatermistrzowskie łącznie z przygotowaniem i rozdziałem strawy. On ma nam tylko dostarczyć zaopatrzenie zbiorowe. Zgodził się z radością. Tak powstało nasze pierwsze kwatermistrzostwo. Kwatermistrzem został major Ryszka, przedwojenny senator. Nic tak nie demoralizuje żołnierza jak brak zajęcia. Oto obrazek. W ośmioosobowych namiotach na wilgotnej słomie, przykrytej wilgotną gumową peleryną, która równocześnie służy za prześcieradło, leżą żołnierze, oczywiście nie rozebrani, nakryci wilgotnymi kocami. Na zewnątrz leje deszcz. Wokół namiotów rozmokła glina czepia się butów i zanieczyszcza wnętrze namiotu. W przerwach deszczowych naród wychodzi na zewnątrz na przechadzkę, by rozprostować kości. I - co będzie jutro? Świadomie i podświadomie niepokoi wszystkich. Ileż punktów zapalnych dla wzajemnych wymyślań, kłótni, niesubordynacji itd. Ukarać winnych? Gdzie ich zamknąć? W namiotach? Wszakże w nich sterczą. W areszcie policyjnym w Biggar, który usłużnie tamtejsza policja oddała do dyspozycji? Owszem - proszę bardzo. Warunki były tam grubo lepsze niż pod podmokłymi namiotami. Zorganizowanie tej masy żołnierskiej było nakazem chwili. Wytłumaczenie im na odprawach zbiorowych i rozkazem pisemnym, że tylko od nas samych - od naszego zachowania, dyscypliny i poczucia obowiązku - zależy, czy gospodarze nasi potraktują nas jako pełnoprawne wojsko sprzymierzone, czy też użyją nas do robót, czy wreszcie nie zamkną w obozach odosobnionych? Tak też ustnie i pisemnie tłumaczyłem to żołnierzom wszystkich stopni. Ad hoc zorganizowana Komenda Uzupełnień przeprowadzała pospiesznie ewidencję wszystkich żołnierzy, znajdujących się w rejonie obozów. Postanowiłem zorganizować z nich 2 Brygadę Strzelców. Dlaczego "drugą" - nie pamiętam - czyżbym już wówczas wiedział, że formuje się pierwsza? Działam na własną rękę. Nie ma mojego dowódcy Dywizji, gen. Rudolfa Dreszera. Nikt nie daje znaku o sobie z Glasgowa. Jestem pozostawiony własnej inicjatywie. Aby podnieść na duchu żołnierzy, kapral Rubel, były redaktor krakowskiego "KUriera Ilustrowanego", drukuje pierwszy numer "Dziennika 2 Brygady Strzelców": jest to początek wydawanego później "Dziennika Żołnierza". Na wieczornych zbiórkach żołnierzy artyści, którzy znaleźli się wśród nas, jak plut. Zięciankiewicz i Dorwski, recytują wiersze, kpl Sobieralski gra na akordeonie, kpl Górecki - na skrzypcach - Skórczewski na trąbce. I tak rozładowują się ujemne nastroje wśród żołnierzy. Wydzielona zostaje Szkoła Podchorążych, którą zabiera płk dypl. Wolikowski. Odchodzi również Centrum Wyszkolenia Łączności pod dowództwem płk. Wróblewskiego. W końcowych dniach czerwca, gdy organizacja Brygady była tak bardzo posunięta, że mogłem mojemu sztabowi dać chwilę wytchnienia, przybył wreszcie gen. Dreszer. Pozostawił mi całkowicie wolną rękę w dalszej organizacji. Dzięki uprzejmości właścicieli sztab Brygady przeniósł się do pobliskiego zamku w Springfield. Prawie że w ślad za generałem przybył na inspekcję z Londynu gen. Kukiel, pierwszy wiceminister. Zobaczył, co się u nas dzieje, i odjechał - w moim przeświadczeniu, że wszystko znalazł w należytym porządku. Nie zdradzał swoich zamiarów. Tymczasem, jak grom z nieba, 3 lipca ukazuje się jego rozkaz, następującej treści: "Rozwiązuje się 2 Brygadę Strzelców. Szeregowi z kategorią "A" oraz podoficerowie przechodzą do formującej się 1 Brygady Strzelców, dowodzonej przez gen. Paszkiewicza. Z oficerów ci, na których gen. Paszkiewicz reflektuje. 1 Brygada Strzelców zajmuje rejon 2 Brygady Strzelców". Nie było żadnych postanowień co do losów pozostałej reszty 2 Brygady. Gen. Dreszer zostaje dowódcą formującej się 10 Brygady Kawalerii. Tego samego dnia, w którym otrzymałem ten rozkaz, zjawia się u mnie płk dypl. Wasilewski, szef sztabu gen. Paszkiewicza z jego rozkazem, że na szeregowych i podoficerów innych kategorii aniżeli "A" nie reflektuje. Także na oficerów. Rejon dotychczasowego pomieszczenia sztabu 2 Brygady Strzelców, tj. zamek Springfield, należy opróżnić w ciągu 24 godzin. Należy pozostawić wszystkie zapasy i środki lokomocji. Żołnierze, na których generał nie reflektuje, winni opuścić dotychczasowy rejon obozowania jak najrychlej. Gdzie - nie było powiedziane. Rozkaz gen. Kukiela był wyraźny. Żądanie gen. Paszkiewicza kategoryczne. Gen. Dreszer odjechał natychmiast po nominacji i nie było go nawet, gdy przybył płk Wasilewski. Wszystko więc spadło na moje barki. Trzeba więc było znowu działać na własną rękę. Zamek opuściłem natychmiast. Sztab umieściłem pod namiotem w parku tegoż zamku. Sam z adiutantem, podchorążym dr. Hemplem, znalazłem w pobliżu kwaterę w domu prywatnym. Z materiałów i transportu oddałem wszystko formującej się 1 Brygadzie, zatrzymując sobie tylko motocykl, jako jedyny środek łączący mnie z Glasgowem. Już dnia następnego byłem w Glasgowie, meldując się u ówczesnego dowódcy wojsk i obozów w Szkocji, gen. Burhardt_Bukackiego. Zaproponowałem mu, że z pozostałości utworzę kadrę Brygady Strzelców, a dzięki dobrym moim stosunkom z dowódcą Dystryktu Glasgowskiego postaram się uzyskać odpowiedni rejon zakwaterowania. Gen. Burhardt_Bukacki z miejsca zaakceptował moją sugestię, dodając, że gen. Sikorski potrzebuje taką Brygadę kadrową, która by wyjechała do Kanady, gdzie będzie przeprowadzany zaciąg do wojska polskiego wśród Amerykanów i Kanadyjczyków pochodzenia polskiego. W chwilę później otrzymałem następujący rozkaz z jego podpisem: "Upoważniam płk. dypl. S. Sosabowskiego do zorganizowania Kadry Kanadyjskiej Brygady Strzelców". To było już coś. Z tym papierem w kieszeni, poszedłem do brygadiera. Przyjął mnie natychmiast. - Panie brygadierze - rzekłem - mam rozkaz formowania jednostki specjalnej. Z uwagi na jej charakter - możliwie z dala od innych jednostek i obozów polskich. Proszę o odpowiednie pomieszczenia. Sprawa jest bardzo pilna. Już następnego dnia z ekipą oficerów brytyjskich wyjechałem na poszukiwanie odpowiedniego miejsca pobytu. Znaleźliśmy je. Był to Elliock w hrabstwie Dumries, w pobliżu miasta Sanquhar. Wszystko szło - jak na warunki brytyjskie - z zawrotną szybkością. PIękny, nie zamieszkały zamek z rozległym parkiem został natychmiast zarekwirowany. Dostarczono nam potrzebny sprzęt kwaterunkowy, kotły, namioty itd. JUż 19 i 20 lipca mogliśmy opuścić bez pożegnania - w samochodach transportowych, dostarczonych również przez District Command - niegościnny rejon obecnej 1 Brygady Strzelców. Przejeżdżając przez miejscowość Lanark, na "cmentarzysku samochodowym" zakupiliśmy szereg samochodów osobowych "na chodzie", płacąc śmieszne ceny, nie przekraczające 5 funtów za sztukę. Pozbyli się ich Szkoci wobec ograniczeń w użyciu samochodów. Uczynny brygadier ofiarował mi po kilkanaście nalepek służbowych na samochód, uprawniających do pobierania na każdej stacji benzynowej benzyny bez opłaty, jako że dla użytku służbowego. W ten sposób byliśmy najbogaciej zaopatrzeni w środki samochodowe w porównaniu z innymi jednostkami polskimi, organizującymi się na terenie Szkocji. Niezaprzeczalny powód do zazdrości. Elliock Było nas kilka setek. Większość stanowili oficerowie, począwszy od podporucznika do pułkownika. Przygniatającą większość - rezerwiści. Reprezentowane były wszystkie rodzaje broni i służb. Wyjątek stanowili kawalerzyści, którzy ciągnęli do 10 Brygady Kawalerii. Podoficerów liniowych z kategorią "A" bodajże nie miałem. Miałem pewną ilość podoficerów administracyjnych oraz grupę szeregowców wyłącznie z kategorią zdrowia "C" i "D", w zasadzie nie nadających się do służby liniowej. Wszystkiego razem, łącznie z oficerami, coś ponad 500 stanu. Z tego miała powstać kadra Kanadyjskiej Brygady Strzelców. Czyżby nie kwadratura koła? Czy nie porywanie się z motyką na słońce? Szkielet Brygady został wypełniony oficerami i podchorążymi, których miałem coś ponad 20, w większości artylerzyści. Bataliony kadrowe otrzymały numeracje cyfrowe począwszy od 114. Z podoficerów utworzyłem jedną kompanię podoficerską. Gdyby podoficerowie ci mieli zostać kiedyś podoficerami liniowymi, musieliby otrzymać bardzo intensywne przeszkolenie oraz polepszyć swoją kategorię zdrowia. Szeregowcy, których liczba, nie wiem, czy przekraczała liczbę 20, zgrupowani byli w plutonie administracyjnym u mjr. Janoty, doskonałego kwatermistrza, jednak - nie do wiary - z kategorią "E", czyli nie nadającego się w ogóle do wojska. Elliock był wspaniałym miejscem postoju pod każdym względem. Namioty ustawiono w pięknym parku na trawnikach, już nie na zasadzie "królewskiego regulaminu", ale grupami, według oddziałów, drzew i krzewów. Prawie stale panująca piękna pogoda, szczególnie charakterystyczna dla tego specjalnie rejonu, oddzielonego od innych polskich obozów pasmem gór, stwarzała warunki korzystne dla zupełnie swoistej pracy i nastrojów. Istotnie w Elliocku panował bardzo dobry nastrój, tak różny od nastrojów w innych obozach. Stwierdził to specjalnym rozkazem gen. Sikorski po inspekcji Brygady w październiku 1940 r. Zresztą, jak mogło być inaczej, gdy byliśmy ciągle zajęci. Stałe ćwiczenia przeciw spodziewanym przez Brytyjczyków desantom niemieckim. Ćwiczenia takie w szkockich górach, pokrytych wysokim wrzosem, trawą bagienną, poprzecinanych głębokimi bruzdami podeszczowymi, gdzie trzeba było skakać z kępy na kępę, jako jedynym sposobem posuwania się naprzód, były wspaniałą zaprawą fizyczną, absorbującą czas całkowicie. Poza tym codzienna gimnastyka i ćwiczenia aplikacyjne tak wypełniały cały dzień, że nie było już czasu ani sił, by spacerem udać się do pobliskiego Sanquhar, odległego 2 mile od Elliocku. Dziwić się nie należy, że nastroje w innych obozach, jak np. Crawford i Broughton, w których zgromadzonych było grubo ponad tysiąc oficerów wszystkich stopni, nie mających literalnie nic do roboty, nie były najlepsze. Gen. Sikorski nie chciał oddać ich do dyspozycji Brytyjczyków, w celu użycia ich w przemyśle wojennym. Wychodził z założenia, że nie na to przybyli tu, na ziemię brytyjską, by pracować w fabrykach, ale na to, by bić się z Niemcami. Wywalczył, że oficerowie bez przydziałów otrzymali pełne uposażenie. Jednak fakt ten nie wpłynął na zmianę nastrojów. Do lenistwa człowiek przyzwyczaja się tak jak do pracy. Ten ciężki problem został w części tylko rozwiązany przez ochotnicze zgłoszenia się oficerów do formowanych przez Brytyjczyków pociągów pancernych, obsługujących wyłącznie teren Anglii czy Szkocji. Część oficerów odpłynęła później przez Archangielsk do formowanego przez gen. Andersa wojska na terenie Sowietów, później zaś - po przejściu tego wojska na teren Iranu - wprost na Środkowy Wschód. Niemniej poważna część oficerów do końca wojny nie mogła znaleźć dla siebie odpowiednich przydziałów, przede wszystkim dotyczyło to starszych stopniem. Gdy po obozach rozeszła się wieść, że mamy iść do Kanady, napłynęła do Brygady pewna ilość młodych oficerów liniowych. Do Kanady jednak nie poszliśmy. Poszedł gen. Duch. Dla szeregu oficerów, którzy przybyli do Brygady z myślą o Kanadzie, było to rozczarowaniem. Brygada przyjęła więc nazwę 4 Kadrowa Brygada Strzelców. Formalnie nie miałem dotąd nominacji na dowódcę Brygady. Nawet w nawale pracy nie myślałem o tym, będąc nim faktycznie. Tymczasem z pewnego źródła otrzymuję wiadomość, że na dowódcę Brygady przychodzi gen. Zając. Nigdy w mym życiu nie zabiegałem o awans ani o odznaczenia. Wyznawałem i wyznaję zasadę, zresztą bardzo niepraktyczną, że moim obowiązkiem jest robić, i to możliwie jak najlepiej, zaś obowiązkiem moich przełożonych jest pilnowanie, bym w awansach czy promocji nie był pokrzywdzony. Miałem dowody na własnej skórze tej tak bardzo niepraktycznej zasady. Tak więc, dowiedziawszy się, że gen. Zając ma objąć tę właśnie moją Brygadę, napisałem do gen. Sikorskiego krótki służbowy meldunek: "Organizowałem 1 i 4 Dywizję na terenie Francji; na terenie Wielkiej Brytanii zorganizowałem 2 Brygadę Strzelców, obecnie zaś kadrę Kanadyjskiej Brygady Strzelców, przemianowanej na 4 Kadrową Brygadę Strzelców. Proszę, Panie Generale, bym mógł ostatecznie nią dowodzić". Zostałem zatwierdzony na stanowisko dowódcy tej Brygady. Jest pewna granica wytrzymałości psychicznej u człowieka inteligentnego, gdy widzi bezcelowość roboty, którą każą mu robić. Jak długo groziła inwazja Niemców na Wyspy Brytyjskie, sens naszej pracy w Elliocku miał swoje uzasadnienie. Ale z końcem września 1940 r. wiadomo już było, że inwazji nie będzie. Więc co robić dalej? Oto pytanie, które sobie wtedy stawiałem. Szukałem odpowiedzi, której nie mogłem znaleźć. Nie tylko ja, ale bodajże wszyscy. Nie chciało się siedzieć bezczynnie, gdy świat się palił, a my, Polacy, byliśmy w środku tego ognia. Ponad nasze nerwy było bezczynne siedzenie na terenie Szkocji lub wykonywanie roboty, co do celowości której mieliśmy wszyscy daleko idące wątpliwości. Przypadek i szczęście żołnierskie - a może przeznaczenie - przyszły mi z pomocą. KIerunek na Kraj Był to koniec września czy początek października, gdy na uroczystość wręczenia proporca ofiarowanego 1 Brygadzie Strzeleckiej przez miasto Biggar, przybył gen. Sikorski z szefem Sztabu, świeżo awansowanym generałem KLimeckim. W pewnym momencie uroczystości zwraca się do mnie KLimecki mówiąc: - Wysyłam skoczków spadochronowych do Kraju. Przyślę do ciebie oficera, który będzie robił u ciebie zaciąg ochotniów. - Nie, Tadziu - odrzekłem - nie chcę, byś przysyłał kogokolwiek do Brygady w tym celu. To, co mówisz, jest nader doniosłą sprawą. Oficer przychodzący z zewnątrz nie zna moich oficerów i podchorążych. Nie, absolutnie nie. Ja będę ci wybierać kandydatów i na pewno się nie zawiedziesz. I tak stanęła umowa. Ja zaś znalazłem cel istnienia Brygady. Wróciłem do Elliocku i nie zdradzając się przed nikim, wyselekcjonowałem pierwszą dwudziestkę, która miała przejść kurs przeszkolenia dywersyjnego prowadzony przez Brytyjczyków w Inverlochy Castle, na zachodnim wybrzeżu Szkocji. Nieświadomi celu, w jakim idą, zobowiązani do całkowitej dyskrecji wobec kogokolwiek - takie bowiem było żądanie Brytyjczyków - wybrani, odeszli z Brygady. Był to październik roku 1940. Inverlochy Castle Zamek Inverlochy położony u podnóża Ben_Newis, najwyższego szczytu Grampian na zachodnim wybrzeżu Szkocji, ukryty wśród rododendronów i mało widoczny z szosy, został zarekwirowany dla celów wojskowych. Tu też mieścił się jeden z brytyjskich Ośrodków Wyszkolenia Dywersyjnego, na które wysłano pierwszy i następne zespoły kandydatów na skok do Kraju. W Inverlochy Castle rządzili Brytyjczycy. Przedstawicielem oddziału specjalnego Sztabu Naczelnego Wodza, a równocześnie specjalistą instruktorem stosowania wszelkiego rodzaju materiałów wybuchowych, pułapek itd., był kapitan saperów, Strawiński. W miarę jak szkolenie nasze stało się wyłącznym zajęciem tego ośrodka, podporządkowałem sobie faktycznie kpt. Strawińskiego; nie tylko dosyłałem mu swoich instruktorów, ale nawet własny personel administracyjno_kwatermistrzowski. Odciążyło to w wielkiej mierze Brytyjczyków, ku ich całkowitemu zadowoleniu. Fife Generałowi Sikorskiemu podobał się mój eksperyment z organizowaniem Brygady Kadrowej, złożonej z oficerów, i polecił zorganizować podobne brygady z oficerów będących w obozach bez przydziałów. I tak powstały kolejno Trzecia, PIąta, Siódma i Ósma oficerskie Brygady Kadrowe. Brytyjczycy dali tym wszystkim Brygadom Kadrowym, a więc i mojej, etat baonu strzeleckiego i jego wyposażenie oraz uzbrojenie. Zadaniem tych Brygad było łącznie z miejscowym Home Guardem (rodzaj pospolitego ruszenia) bronić wybrzeży Szkocji na wypadek inwazji niemieckiej. 23 października 1940 r. 4 Brygada Kadrowa Strzelców została przeniesiona z Elliocku na półwysep Fife - na północ od Edynburga - w celu obserwacji i obrony zatoki Firth of Forth na jej wybrzeżu północnym na odcinku 15_milowym, sięgającym od wejścia do zatoki w Anstruther do Buckhaven. Ważność zatoki polegała na tym, że na południowym jej wybrzeżu znajdował się Edynburg, w rejonie naszego odcinka największy port węglowy Szkocji - Methil, w głębi zaś zatoki most kolejowy łączący Szkocję południową z północną, główna magistrala Edynburg_Aberdeen oraz Glasgow_Perth_Invernes, a jeszcze głębiej - port wojenny Rosyth. Nasze zadanie obrony przedstawiało się problematycznie, nie tylko ze względu na wielkość odcinka obrony, ale i na brak środków transportowych, umożliwiających nam i HOme Guardowi szybkie przerzucenie się na ewentualnie zagrożony odcinek. Szczęściem Niemcy nie mieli intencji inwazyjnych na teren Szkocji i prawdopodobieństwo spotkania się tam z nimi było bardzo mało prawdopodobne. Rozsiedliśmy się szeroko na tym odcinku wzdłuż zatoki. Pettenween, Elie, Largo, Leven, gdzie mieściła się Kwatera Główna Brygady. Nieco głębiej w lądzie Markinch. Następnie - gdyśmy się rozrośli - Falkland, Leslie, Cupar. Pobyt w Elliocku zgrał nas ze sobą. Nie sarkał pułkownik, gdy brał karabin i szedł na wieżę kościelną "wypatrywać" wroga. Naturalne było, że oficerowie kopali stanowiska na karabiny maszynowe lub też magazynowali węgiel przeznaczony na opał. Przechodziliśmy do porządku dziennego nad tym, że strzelcy z sąsiadującej z nami 1 Brygady Strzeleckiej, widząc naszych oficerów, nie oddawali im przepisowych honorów, twierdząc, że w prawach zostaliśmy z nimi zrównani. Naprawdę nastrój w Brygadzie był dobry. W ślad za pierwszą grupą odchodziły do Inverlochy Castle nowe. Po powrocie z kursu część oficerów znikała z Brygady. I tak zaczęło iść w kółko. A jednak wszystko to było za mało. Zima 1940841 była na warunki szkockie i ciężka, i bardzo śnieżna. MNie, staremu i wykwalifikowanemu narciarzowi, przyszło na myśl, aby głęboko w Highlandzie urządzić kursy narciarskie. Sprzęt narciarski otrzymaliśmy od NOrwegów, z którymi przyjaźniliśmy się jeszcze w Elliocku. Oddany nam brytyjski oficer łącznikowy, kpt. Scott_Moncrief, postarał się o zarekwirowanie pomieszczeń w WArdhouse_zamku w głębi Highlandu. Na kierownika kursu wyznaczyłem płk. Jana Kamińskiego. Instruktorami zostali doświadczeni jeszcze z Polski narciarze, por. Muszyński i podchorąży Gurzyński. Zespoły narciarskie wyjeżdżały kolejno na dwutygodniowe kursy. Z początku było trochę utyskiwań z powodu niewygód, i stosunkowo gorszych od polskich warunków klimatycznych w porównaniu do naszych w Karpatach czy Tatrach. Wracali jednak opaleni, w doskonałej fizycznej kondycji, mimo że niektórzy z nich byli już po czterdziestce. Następni kursanci szli już ze zdecydowaną ochotą. Tak więc zabezpieczyłem się przed możliwie złymi natrojami Brygady. I nie koniec na tym. To wszystko nie wystarczało. I znowu szczęśliwy los żołnierski sprawił, że w połowie stycznia 1941 r. przyszło ze Sztabu Naczelnego Wodza zapytanie, czy interesuje mnie wysłanie ochotników Brygady na przeszkolenie spadochronowe do Brytyjczyków, do ich szkoły w Ringway koło Manchesteru. Takie możliwości istnieją wyłącznie na zasadzie przyjacielskiego porozumienia, bez jakiejkolwiek interwencji czy zezwoleń tak ze strony władz brytyjskich, jak i polskich. Z miejsca znalazła się grupa ochotników. Pojechali. Po 2 czy 3 tygodniach przyjechali z powrotem, nieco wyczerpani fizycznie, ale z dyplomami i dumą przeszkolonych spadochroniarzy. Następnie wyprawiłem drugą grupę. I od tego się zaczęło. KUrsy specjalne w Inverlochy CAstle, kursy narciarskie, przeszkolenie spadochronowe w Ringway - i stanąłem wobec konieczności powzięcia decyzji, co dalej? Mierz siły na zamiary Pamiętam ten krytyczny wieczór zimowy, gdy długo przemierzałem krokami wszerz i wzdłuż mój gabinet dowódcy. Rozważałem, co będzie dalej? W błyskawicznym skrócie przebiegłem myślami cały dorobek mojego życia. Ta droga ugorna, którą szedłem, miała tyle wykrotów i tyle szczęśliwych, a nawet niespodziewanych korzystnych rozwiązań! I zastanawiałem się, czy stać mnie jeszcze na to, aby podjąć nową próbę? Bez cienia dumy i zarozumiałości wiedziałem, że decyzja, co będziemy robić w Brygadzie, należy wyłącznie do mnie. A powziąwszy ją, muszę przekonać moich przełożonych, że moje postanowienie jest słuszne i że to, co zamierzamy - wykonamy. Musiałem też mieć wiarę i pewność, że decyzja moja będzie przychylnie przyjęta przez żołnierzy Brygady. I wtedy zapadło moje postanowienie: Pójdziemy do Kraju, jako kadra Pierwszej Polskiej Brygady Spadochronowej. Uzupełnienie szeregów znajdziemy na miejscu. Sprzymierzeni dostarczą nam broni i zaopatrzenia materiałowego. Brygada i Kraj - Najkrótszą Drogą - to nasze przeznaczenie. Ale na tym ugorze naszego dążenia jedynym śladem - słabo zarysowaną koleiną - była wisząca w powietrzu, bo przez nikogo ani nakazana, ani też zaaprobowana oficjalnie, możność przeszkolenia spadochronowego. Czy byliśmy zdolni fizycznie i psychicznie, aby przejść to przeszkolenie? Czy zechcą wszyscy z Brygady poddać się temu przeszkoleniu dobrowolnie? Wszak w tym leżała istota zagadnienia. Nie kilkudziesięciu ochotników i ryzykantów, ale cała kadra Brygady - jeżeli z tego miało się coś narodzić - powinna przejść przeszkolenie spadochronowe, aby Brygada - jako kadra wielkiej jednostki spadochronowej - mogła dostać się skokiem spadochronowym do Polski. Jak ich zmusić do tego - gdy nie zechcą? Wszakże w tej dziedzinie nie istniały jeszcze żadne postanowienia. Inne armie swoje wojska spadochronowe opierały wyłącznie na zaciągu ochotniczym. Jakim materiałem ludzkim rozporządzałem? 80 procent oficerów - w tym bodaj tyleż rezerwistów wszystkich rodzajów broni i służb. Rozpiętość wieku od lat 20 do prawie pięćdziesiątki. Stopnie od podporucznika do pułkownika. Różnorodność zawodów, a więc: lekarze, profesorowie, adwokaci, sędziowie i podchorążowie jeszcze bez określonego zawodu, wyrwani na wojnę w czasie studiów. Przekonania polityczne - od skrajnej prawicy do lewicy. A wytrzymałość fizyczna? Trudno było wymagać na przykład od pułkowników, którzy byli już po czterdziestce, aby ich stan fizyczny odpowiadał warunkom skoku ze spadochronem. Oczywiście, mieliśmy sporą ilość wysportowanych oficerów i podchorążych. Nawet takich, którzy ukończyli studia Cif Wychowania Fizycznego w Polsce, z por. Mazurkiem na czele. Z podoficerami sprawa przedstawiała się raczej gorzej. Stąd też, gdy się nieoficjalnie rozniosła wieść, że oficerowie Brygady jeżdżą na skoki spadochronowe do Ringway, zaczęto nas uważać za pomylonych. Fama szła, że stosuję w tym kierunku przymus pod terrorem. Ja zaś nikogo nie zmuszałem. Zmuszali się sami. Zmuszał ich Cel, do którego wspólnie dążyliśmy, zmuszał ich przykład tych, którzy jako pierwsi przeszli przeszkolenie spadochronowe - a więc ambicja, że nie chcą okazać się gorszymi od nich; niektórych zmuszała świadomość, że zmieniając mundur na ubranie cywilne i licząc się ze wszystkimi konsekwencjami tego stanu rzeczy, pragnęliby dostać się do Polski skokiem spadochronowym. Ośrodek wstępnego~ szkolenia spadochroniarzy -~ "Małpi Gaj" Posyłania do Ringway żołnierzy fizycznie, choćby wstępnie, nie przygotowanych, nie miało sensu. Przede wszystkim należy stwierdzić, czy ze względu na stan zdrowia kandydat w ogóle nadaje się na skoczka. To mogła zrobić jedynie specjalna komisja lekarska. Powołałem taką komisję pod przewodnictwem mjr. lekarza, dr. Koźmińskiego. Decyzja tej komisji była ostateczna. Gdy Brygada Spadochronowa została już oficjalnie zatwierdzona, uzyskałem rozkaz Naczelnego Wodza, że nie orzeczenie szpitalne, ale jedynie orzeczenie Brygadowej KOmisji Lekarskiej miało być miarodajne w sprawie zdolności do skoków ze spadochronem. Trzeba było zorganizować w Brygadzie specjalny ośrodek wstępnego szkolenia spadochronowego, który w połączeniu z intensywnym wychowaniem fizycznym podnosił kondycję kandydata do norm obowiązujących i stosowanych w Ringway. Gdy zdecydowałem, że wszyscy zdolni do skoków ze spadochronem, mają być przeszkoleni w tym kierunku, należało uzyskać rozkaz Naczelnego Wodza, że z Brygady nikt nie może odejść ani być przeniesiony bez mojej zgody. Sprzętu do wychowania fizycznego nie mieliśmy; jedynie parę piłek, uprzejmie dostarczonych nam przez brytyjski "Welfare". Resztę sprzętu musieliśmy skonstruować, względnie zakupić z własnych pieniędzy. Pomieszczenie na "Małpi Gaj" znalazło się w uprzednio zarekwirowanym przez Brytyjczyków, obszernym budynku "Largo House", w miejscowości Upper Largo; znajdował się on w gęsto zadrzewionym parku. Właśnie ten dom i jego zabudowania, a przede wszystkim rozłożyste gałęzie drzew w parku posłużyły na zainstalowanie wszelkich urządzeń, potrzebnych dla wstępnego szkolenia. W stajni nasi oficerowie saperzy wykonali w suficie otwór imitujący dziurę wyskokową z samolotu. Z tego otworu na rozsypany na podłodze piasek trzeba było skakać z pozycji siedzącej, tak jak przepisowo skacze się z samolotu. Na drzewach parku porozwieszano różne rodzaje trapezów. Szkoleni, zawieszani na linkach spadochronowych - użyczonych nam wraz ze spadochronami z Ringway - ćwiczyli zachowywanie się w powietrzu po wyskoku i lądowanie przy osiągnięciu ziemi. Sprzęt sportowy, jak np.: równoważnie, kozły, liny do wspinania, tzw. krążowniki, oraz cały zespół rozmaitych przyrządów i urządzeń do pokonywania przeszkód w terenie skonstruowaliśmy sami. Zostały one rozmieszczone w całym parku. Na rozległej łące, gdzie zazwyczaj pasły się owce, uczono się tzw. gaszenia czaszy. Część skoczków spadochronowych, przeszkolonych na pierwszych kursach w Ringway, stała się naturalnie pierwszymi instruktorami wstępnego szkolenia w "Małpim Gaju". Ringway Ktokolwiek będzie pisał o Brygadzie - pierwszej w historii Polski wielkiej jednostce spadochronowej - nie może pominąć Ringway. Nie wiem, jakby potoczyła się nasza historia, gdybyśmy nie nawiązali na początku 1941 r. kontaktu z Ringway i nie znaleźli tam dwóch polskich oficerów lotnictwa, por. Jerzego Góreckiego i Juliana Gębołysia. Gdy pierwsza ekipa ochotników z Brygady przybyła na skoki do Ringway, od razu spotkała się z tymi oficerami pełniącymi funkcje instruktorów. Obaj byli już uprzednio przeszkoleni w Polsce, w Jabłonnie, jako instruktorowie spadochronowi. Jasne więc było, że Komendant Szkoły, Wing_Commandower Newham, nadzór nad przeszkoleniem ekipy ochotników, przybyłej z polskiej Brygady, powierzył obu polskim oficerom lotnictwa. Ja zaś po powrocie przeszkolonych natychmiast nawiązałem z nimi kontakt. Por. Górecki zginął śmiercią lotnika w wyprawie na kontynent - został Gębołyś. Ten cieszył się pełnym zaufaniem swego brytyjskiego komendanta szkoły i moim również. Posiadał on umiejętność właściwego pogodzenia dwóch zależności - od niego i ode mnie. W ten sposób powstała autonomiczna polska Sekcja Wyszkolenia Spadochronowego w Ringway, prowadzona przez por. Gębołysia, uzupełniana przeszkolonymi przez niego instruktorami z Brygady. Z czasem do Ringway odkomenderowałem nawet lekarza Brygady, kpt. dr. Miljana, który był tam niezbędny nie tylko wobec zdarzających się wypadków uszkodzeń, ale również i dla lekarskiej oceny, w razie gdy skoczek nie czuje się na siłach odbycia skoku w danym dniu, lub też w razie odmowy skoku. Orzeczenie lekarskie miało znaczenie decydujące przy ewentualnych dochodzeniach dyscyplinarnych i karnych. Nasze usamodzielnienie w Ringway poszło tak daleko, że poza Gębołysiem, który był na etacie brytyjskim i wchodził w skład etatowego personelu Brytyjskiej Szkoły Spadochronowej, reszta instruktorów, a nawet personel administracyjny, uzupełniany w miarę rozwoju ludźmi z Brygady, był całkowicie zależny od Brygady. Stanowiliśmy więc państwo w państwie. Na przestrzeni lat 1941_#1945 w Ringway ukończyło kurs zwykły 4825 uczniów, kurs dla zaawansowanych 512, kurs specjalny 137. W tym było 238 Francuzów, 172 NOrwegów oraz 44 żołnierzy innych narodowości (Belgowie, Holendrzy, Czesi), którzy przechodzili przeszkolenie spadochronowe w polskiej autonomicznej Sekcji Spadochronowej w Ringway. Ogółem na kursie zwykłym odbyto 42081 skoków ze spadochronem, na kursie dla zaawansowanych 2048, na kursie zaś specjalnym 548 skoków. Alianci odbyli 3178 skoków, instruktorzy 2298. Śmiertelnych wypadków przy skokach było 12. Procent uszkodzeń był o połowę mniejszy od brytyjskich. Cichociemni Ci, którzy szli na ochotnika do Kraju, zostali później nazwani "cichociemnymi". Stanowili oni poważną część byłych żołnierzy Brygady. Nawet ci, którzy pochodzili z innych oddziałów, byli z Brygadą związani przeszkoleniem tak spadochronowym, jak i częścią specjalnego. Ustanowiony przez gen. Sikorskiego Znak Spadochronowy symbolizuje jedną wielką polską rodzinę spadochronową. Ten znak ze złotym wiankiem jest stwierdzeniem skoku bojowego, niezależnie od miejsca, gdzie ten skok się odbywał. Rozumiałem ogrom poświęcenia tych żołnierzy, którzy na ochotnika godzili się odlatywać do Kraju, i to nie jako kurierzy, ale na stałe, ze specjalnym zadaniem prowadzenia roboty dywersyjnej w terenie okupowanym przez Niemców. Musieli oni dobrowolnie zrzec się przywilejów umundurowanego żołnierza. MUsieli ponosić wszelkie konsekwencje tajnego powrotu do Kraju. Ukrywanie się pod obcym nazwiskiem, zupełnie naturalna nieufność otoczenia w warunkach konspiracji; robota w ukryciu, często w nie znanym terenie i środowisku, poczucie wiecznie ściganego zwierzęcia, a w wypadku złapania - tortury, śmierć bezimienna i nieznany grób. Z głęboką świadomością przystępowałem do wyboru ludzi, którym miałem postawić propozycję podjęcia się ochotniczo tego ryzykownego zadania. W przeprowadzonej z każdym indywidualnie rozmowie przedstawiono mu uczciwie wszelkie konsekwencje, wynikające z warunków tej służby. Każdy miał pozostawiony czas do namysłu i rozważenia przed podjęciem ostatecznej decyzji. Przygotowaniem do służby tzw. komandosa był kurs specjalny w Inverlochy Castle. Następowała tam wstępna selekcja kandydatów. Prowadzono specjalną ewidencję personalną, dotyczącą każdego z nich, jego stosunków osobistych i rodzinnych. Starałem się dowiedzieć, czy i jakie specjalne zainteresowania ma w Polsce. Ci, którzy polecieli, a było ich z Brygady ponad półtorej setki, zdali świetnie swój egzamin "cichociemnego żołnierza". Niestety, wielu spośród nich poniosło śmierć, jak m.in. mjr Jan PIwnik_Ponury, który odleciał do Polski w roku 1941, zginął w walce z Niemcami w NOwogrodczyźnie w 1944 r. Rtm. Marian JUrecki_Orawa oraz por. inżynier Andrzej Świątkowski_Amurat w grudniu 1941 r. wyskakując z samolotu natknęli się na Niemców. We dwóch zatrzymali nacierających Niemców i ponieśli śmierć żołnierską, co umożliwiło reszcie grupy bezpieczną ucieczkę. Polegli: por. Waldemar Szwiec_Robot, Wiesław Szpakowicz_Pak, Mieczysław Eckhardt_Bocian, mjr Kalenkiewicz, por. Jan Marek_Walka, por. Antoni Jastrzębski_Ugor, Jan KOchański_Jarma, kpt. JUlian KOzłowski_Cichy, mjr Jan Lech_Granit, por. Artur LInowski_Karp, por. Lech Łada_Żagiew, Władysław Myciek_Młot, PIotr Motylewicz_Grab, Rafał Niedzielski_MOcny, Zbigniew Piasecki_Orlik, kpt. Bohdan PIątkowski_Mak, kpt. Bronisław Rachwał_Glin, por. Jan Rogowski_Czarka, Jan Rostworowski_Mat, mjr Tadeusz Sokołowski_Trop, kpt. Wacław Zaorski_Ryba, mjr Bronisław Żelkowski_Dąbrowa. Nie sądzę, aby ta lista była kompletną. O żyjących zaś czytałem szereg relacji ogłoszonych w większości przez prasę krajową. Przytoczę tu nazwiska majorów Pukackiego i KLimowskiego z walk 27 Wołyńskiej Dywizji oraz majorów Kaszyńskiego i Ściegiennego z partyzantki na KIelecczyźnie. Samodzielna~ Brygada Spadochronowa 23 września 1941 r. We wrześniu 1941 r., poza 2 kursami instruktorskimi, mieliśmy już ukończonych 18 kursów normalnych w Ringway i 394 przeszkolonych żołnierzy spadochronowych. Mieliśmy własny Ośrodek Wstępnego Przeszkolenia Spadochronowego, tzw. "Małpi Gaj". Mieliśmy zorganizowaną autonomiczną polską sekcję w Brytyjskiej Szkole Spadochronowej w Ringway z własnym personelem administracyjnym. Specjalny kurs dywersyjny w Inverlochy Castle prowadzili polscy instruktorzy. Mieliśmy również zorganizowany własnymi siłami kurs zachowania się i bytowania w terenie operacyjnym w Dunkeld. A więc nie był to "polski słomiany ogień" - jak twierdzili niektórzy - tylko fakt dokonany. Aby wykazać się naszymi osiągnięciami wobec władz polskich i brytyjskich i uzyskać oficjalną aprobatę istnienia i działania polskich spadochroniarzy, przygotowaliśmy w najdrobniejszych szczegółach spadochronowe ćwiczenia bojowe, przy użyciu samolotów udostępnionych nam przez Brytyjską Szkołę Spadochronową w Ringway. Plac ćwiczeń na Kincraigu został zamieniony na teren umocniony, który mieli zdobywać skoczkowie spadochronowi. Władze wojskowe i cywilne zostały zawiadomione. Zapowiedziana była wizyta przedstawicieli brytyjskiego lotnictwa łącznie z Komendantem Brytyjskiej Szkoły Spadochronowej Wing_Commandower Newhamem. Wiadomość o pierwszym takim ćwiczeniu w historii Szkocji rozniosła się szybko. W dniu ćwiczenia miejscowa ludność obsiadła zbocza wzgórza Kincraig. Pośród brytyjskich dostojników nie brakło brygadiera Gubbinsa, w którego rękach koncentrowały się wszystkie nici tak zwanej "wojny specjalnej", czyli działań dywersyjnych na terenach zajętych przez Niemców, a więc m.in. i Polski, tj. wszystkie sprawy związane z Oddziałem VI (Specjalnym) szkolenia i wysyłki komandosów. Z okazji dnia ćwiczenia koledzy z por. inż. arch. Kowalczewskim i poetą St. Rojewskim na czele przygotowali w języku polskim i angielskim jednodniówkę, tytułując ją "Najkrótszą Drogą". Ćwiczeniem miałem kierować osobiście. Kompanią skoczków, złożoną prawie że wyłącznie z oficerów i podchorążych wykonujących zadanie bojowe, dowodził płk Jan Kamiński. Po ćwiczeniu Naczelny Wódz miał wręczyć skoczkom Znaki Spadochronowe. W przeddzień ćwiczenia gen. Sikorski zarządził odprawę wyższych dowódców w szkockiej kwaterze Głównej w Gasku w pobliżu Perth. Po skończonej odprawie szef Gabinetu Wojskowego Naczelnego Wodza, płk dypl. Borkowski, zapytał mnie, co chciałbym, żeby Generał powiedział w swym przemówieniu po zakończeniu ćwiczenia. - Chcę, aby Generał powiedział: "Od dziś dnia jesteście Brygadą Spadochronową" - odrzekłem. Dnia 23 września 1941 r. odbyło się ćwiczenie spadochronowe według przewidzianego planu. Spadochroniarze lądowali bez wypadku i wykonali swoje zadanie bojowe. Zarówno gen. Sikorski, jak i jego otoczenie polskie i brytyjskie - byli zadowoleni z wyników ćwiczenia. Generał wręczył osobiście zebranym skoczkom Znaki Spadochronowe. Przed wręczeniem odznak Generał przemówił do żołnierzy: - GDy przyjdzie odpowiednia chwila, jak orły zwycięskie spadniecie na wroga i przyczynicie się pierwsi do wyzwolenia OJczyzny... Jesteście odtąd Pierwszą Brygadą Spadochronową i wierzę, że kierowani sprawną ręką waszego dowódcy, spełnicie swój obowiązek żołnierski. Wzywam was do dalszej wytrwałej pracy, która przyniesie wolność Polsce, a wam zaszczyt powrotu do Niej - pierwszymi. Te słowa Naczelnego Wodza zawierały ważną decyzję - od tej chwili stajemy się Brygadą Spadochronową z przeznaczeniem do walki w Polsce. W konsekwencji tej decyzji zostaliśmy automatycznie wyłączeni z użycia nas gdzie indziej niż w Polsce. Byliśmy więc najistotniej związani z tym wojskiem polskim - Armią Podziemną, która formowała się w konspiracji i walczyła w Kraju. Dzień 23 września 1941 r. stał się dniem Święta Pierwszej Brygady Spadochronowej. Na jej powstanie i przeznaczenie musieli wyrazić zgodę nasi gospodarze, tj. Brytyjczycy. Byliśmy od nich w pełni zależni pod względem materiałowym i transportu powietrznego. Oni jedynie mogli nam dać potrzebne wyekwipowanie i uzbrojenie. Oni tylko mogli umożliwić, już teraz zupełnie oficjalnie, szkolenie w Ringway. Nie posiadaliśmy bowiem własnych samolotów, niezbędnych dla wykonywania skoków. Porozumienie w tej sprawie nastąpiło na podstawie umowy pomiędzy gen. Sikorskim, a Brytyjskim Imperialnym Szefem Sztabu, marszałkiem Alan Brooke w roku 1942. Uzupełnienia Historyczna decyzja gen. Sikorskiego z dnia 23 września 1941 r., stwarzająca pierwszą w historii Polski wielką jednostkę spadochronową, wywołała daleko idące następstwa. A więc nie miała to już być oficersko_podoficerska kadra, jak wyglądało w pierwotnej naszej koncepcji. Ambicje nasze sięgały dalej - do zorganizowania pełnej Brygady. Sprawa zaś uzupełnień Brygady wyglądała w tym okresie beznadziejnie. W ślad za rozkazem Naczelnego Wodza w sprawie utworzenia Brygady Spadochronowej wyszedł rozkaz dowódcy Korpusu, gen. Kukiela, zezwalający na ochotniczy zaciąg do Brygady. A przecież sprawa zasilenia polskich oddziałów szeregowymi była na terenie Wielkiej Brytanii wprost tragiczna. W tych około 30 tys. żołnierzy, którzy po upadku Francji ewakuowali się do Wielkiej Brytanii, znajdowała się kilkutysięczna grupa oficerów, znajdowali się żołnierze z kategoriami nie nadającymi się w ogóle do służby wojskowej. 2 Dywizja Strzelców z terenu Francji w całości była internowana w Szwajcarii. Z rozwiązanej rozkazem jej dowódcy gen. Ducha 1 Dywizji Grenadierów z Francji wąski strumyk szeregowych, przedzierając się przez HIszpanię dostawał się do Wielkiej Brytanii. Identycznie było z szeregowymi z elementów pancernych, które formował Maczek na terenie FRancji. Szeregowi z formowanej na terenie Francji 3 i 4 Dywizji Strzelców znaleźli się na terenie Wielkiej Brytanii tylko w minimalnej ilości, bowiem ci, którzy mieli swoje rodziny we Francji, wrócili do domów. Ze stosunkowo nieznacznej ilości szeregowych, którzy znaleźli się w Wielkiej Brytanii, musiało być uzupełniane wojsko lądowe, lotnictwo i marynarka. 1 Dywizja Pancerna, którą najbardziej interesowali się Brytyjczycy, potrzebowała ponad 10 tysięcy szeregowych. 1 Brygada Strzelców również potrzebowała uzupełnienia stanów. W końcu grudnia 1941 r., na podstawie rozkazu gen. Kukiela otrzymałem około 100 "ochotników". Byli to sami podoficerowie z różnych jednostek, od kaprala do chorążego, w wieku do lat 50, w licznych wypadkach kategorii "C". Ich zeszyty ewidencyjne, przynajmniej w większości, wypełnione były karami, od dyscyplinarnych do sądowych włącznie. Niewątpliwie ich poprzedni dowódcy użyli wszelkich środków, aby pozbyć się tego elementu ze swoich oddziałów i skierować ich jako "ochotników" do Brygady. Nadzwyczajne okoliczności wymagają nadzwyczajnych decyzji. Zgrupowałem ich wszystkich w jednym oddziale w Pettenween. Kazałem zgromadzić ich na placu w Pettenweenie. Stanąłem przed nimi. Jak gdyby to było wczoraj, pamiętam, co im powiedziałem: - Zanim was tutaj zebrałem, przejrzałem dokładnie wasze zeszyty ewidencyjne. Co w nich znalazłem, sami o tym wiecie. Przypuszczam, że już wiecie, że ja dotrzymuję moich zobowiązań. A więc słuchajcie - ja, wasz dowódca - zobowiązuję się na własną odpowiedzialność zniszczyć wasze zeszyty ewidencyjne pod warunkiem, że staniecie się wzorowymi żołnierzami spadochronowymi. Wasza przeszłość nie będzie żadną zaporą w waszej użyteczności w Brygadzie ani w waszych awansach. Służba nasza jest twarda. Wszyscy zakwalifikowani przez komisję lekarską Brygady przejdą przeszkolenie spadochronowe. Wielu z was wymaga podniesienia sprawności fizycznej i przeszkolenia liniowego. Uczciwie, otwarcie, i po żołniersku wam to mówię. Ostrzegam, kto się temu nie podda, jego dotychczasowy zeszyt ewidencyjny zapełni się karami, które - nie straszę - będą surowsze od poprzednich. Takie były słowa, które wtedy wypowiedziałem przed nimi. I ciekawy był wynik. Z głęboką dumą muszę stwierdzić, że bodaj żaden z nich nie zawiódł. Dałem im szansę - i z niej skorzystali. Zniknęły zapisane karami zeszyty ewidencyjne. Zastąpiły je świeże, czyste karty, a na nich nie kary dyscyplinarne, ale awanse, funkcje i odznaczenia. Dziś, wśród moich byłych podkomendnych w rozmaitych Kołach naszego Związku, tu na terenie Wielkiej Brytanii, Stanów i w Kanadzie, czy też wśród tych, którzy wrócili do Kraju, na pewno jest wielu tych, z którymi owego pamiętnego dnia grudniowego spotkałem się twarzą w twarz na placu odprawy w Pettenweenie. Są wzorowymi ojcami rodzin, dobrze zagospodarowani, i czynnie udzielają się naszej rodzinie spadochronowej, utrzymując tradycje Brygady. 27 kwietnia 1942 r. Tymczasem na świecie potoczyły się wypadki, które zasadniczo zadecydowały o stopniu udziału Polskich Sił Zbrojnych po stronie Zachodnich Sprzymierzonych. Toczyła się wojna sowiecko_niemiecka. Gen. Anders wyprowadził część wojska polskiego, zorganizowanego na terenie Sowietów, na Środkowy Wschód. Zaistniały możliwości zastrzyku uzupełnień dla Polskich Sił Zbrojnych znajdujących się na terenie Wielkiej Brytanii. W Sztabie Naczelnego Wodza, mieszczącym się w Londynie w zarekwirowanym na ten cel luksusowym hotelu "Rubens", w krytycznym dniu 27 kwietnia 1942 r. odbyła się tak zwana "Polska Konferencja Imperialna", zarządzona przez Naczelnego Wodza. Na nią wezwał gen. Sikorski wszystkich wyższych dowódców Polskich Sił Zbrojnych z terenu Wielkiej Brytanii. Na nią przybyli ze Środkowego Wschodu generałowie Anders i Kopański. Jednym z celów tej konferencji, który nas najbardziej interesował, był rozdział uzupełnień, mających przybyć ze Środkowego Wschodu. Gen. Anders i Kopański nie byli zwolennikami większego odpływu uzupełnień ze Środkowego Wschodu ze względu na formowanie nowych wielkich jednostek. Brytyjczycy stosowali również ograniczenia transportu ludzi wobec ograniczonego tonażu morskiego i działań niemieckich łodzi podwodnych. TRAnsporty morskie do Wielkiej Brytanii musiały płynąć okrężną drogą wokół Południowej Afryki. INteresów uzupełnienia polskiego lotnictwa, marynarki i 1 Dywizji Pancernej pilnowali Brytyjczycy, najżywiej tym zainteresowani. Przy samym końcu realizacji uzupełnień stała Brygada Strzelecka gen. Paszkiewicza. Sądzę, że na początku konferencji nie myślano w ogóle o jakichkolwiek uzupełnieniach dla Brygady Spadochronowej. Na konferencję przybyłem z tym twardym postanowieniem, że muszę za wszelką cenę wygrać sprawę uzupełnień Brygady. Był to bowiem podstawowy warunek dalszego naszego istnienia. Rozgrywka mogła nastąpić tylko pomiędzy mną i gen. Paszkiewiczem. Gorącą dyskusję w tej sprawie zakończyła decyzja Naczelnego Wodza, który oświadczył: "Brygada Strzelecka nie otrzyma obecnie uzupełnień. INtencją moją i decyzją jest, by stany kadrowe Brygady Spadochronowej zostały wypełnione szeregowymi. Pierwszą dotacją uzupełnień będzie 300 szeregowych, którzy przybędą z pierwszymi transportami uzupełnień Polskich Sił Zbrojnych, będących na terenie Wielkiej Brytanii". Ta decyzja gen. Sikorskiego ostatecznie zadecydowała o losie Brygady Spadochronowej. Była to równocześnie decyzja likwidowania Brygady Strzeleckiej. Na terenie Wielkiej Brytanii miały pozostać 1 Dywizja Pancerna gen. Maczka i 1 Samodzielna Polska Brygada Spadochronowa. Brygada Spadochronowa uzyskała tylko nieznaczną ilość szeregowych i oficerów, którzy uprzednio byli przeszkoleni spadochronowo. Gen. Duch, który po Paszkiewiczu objął 1 Brygadę Strzelecką, wywalczył sobie u gen. KUkiela, że tylko ochotnicy przeszkoleni spadochronowo, mają przejść do Brygady Spadochronowej. Do daty 23 września 1941 r. przybyła zatem nowa data historyczna w dziejach Brygady - 27 kwietnia 1942 r. Gros uzupełnień Brygada uzyskała w ciągu lat 1942_#1944 ze Środkowego Wschodu. Część zaś - po klęsce R~ommla w północnej Afryce - z Polaków, jeńców niemieckich, przymusowo wcielonych do wojska niemieckiego. Ci - po wydzieleniu ich z obozów jeńców i odpowiedniej weryfikacji - przybyli do Brygady w większości jako ochotnicy o dobrej kondycji fizycznej. Ci, którzy przybyli ze Środkowego Wschodu, byli na ogół kondycji słabej. Szereg z nich należało w ogóle zwolnić jako nie nadających się do służby wojskowej. Ogrom wysiłku Ktokolwiek będzie interesował się historią pierwszej polskiej jednostki spadochronowej, gdy będzie analizował i oceniał tylko to, co najbardziej każdemu rzuca się w oczy, tj. operację arnhemską, prawdopodobnie nie zwróci uwagi na to, co najwyżej kwalifikuje Brygadę, a mianowicie na wysiłek jej organizowania. Po historycznej decyzji z dnia 27 kwietnia 1942 roku, Naczelny Wódz wydał dla Środkowego Wschodu rozkaz o ochotniczym zgłaszaniu się do Brygady Spadochronowej. Trudno opisać, ile wysiłku musieli włożyć dowódcy oddziałów i instruktorzy wychowania fizycznego, aby tych, tak zwanych "ochotników", doprowadzić do kondycji kwalifikującej ich do wysłania na wstępne szkolenie spadochronowe do "Małpiego Gaju". Ile zaufania musieli nabrać ci chłopcy do instruktorów spadochronowych, gdy po przybyciu do Ringway kazano im skakać tak z balonu, jak i z samolotu. A przecież większość z nich nigdy przedtem nie latała samolotem. I warto byłoby porównać żołnierzy przybywających do Brygady i tych samych po półrocznym pobycie w Brygadzie. To półrocze zrobiło z nich ludzi tryskających zdrowiem i energią. Przybyli chorzy. Nagminną była malaria. W Brygadzie zorganizowano rodzaj szpitalu przeciwmalarycznego, niezależnie od zwykłej izby chorych, aby doprowadzić jak najszybciej ludzi tych do zdrowia. Jasne, że przy tej mozaice ludzkiej pod względem stanu fizycznego, poziomu inteligencji itd., zbiorowe szkolenie musiało być zastąpione szkoleniem i wychowaniem indywidualnym. Jedni więc dostawali się do "Małpiego Gaju" wcześniej, inni później. Jedni przebywali tam tylko 2 tygodnie, inni 4 lub dłużej. Tak wyglądał nasz warsztat pracy, stwarzający fizyczną i psychiczną osobowość przyszłego polskiego żołnierza spadochronowego. W Brygadzie Spadochronowej wszyscy żołnierze skaczą ze spadochronem na pole walki. Potrzebną broń, sprzęt itd. spadochroniarz ma na sobie, lub też jest to łącznie z nim zrzucane w zasobniku. Ten cały specjalny ekwipunek jest przystosowany do skoku czy do zrzucenia ze spadochronem, z tym, że po osiągnięciu ziemi musi być zdolny do użytku, a jego posiadacz musi umieć się z nim obchodzić. Wyszkolenie specjalistów w tych dziedzinach nie jest ani proste, ani szybkie. Charakterystycznym przykładem jest służba zdrowia. Wszyscy lekarze i cały personel sanitarny Brygady, to skoczkowie spadochronowi. Dla Brygady, która w swym etacie miała około 20 lekarzy, zgrupowanych w kompanii sanitarnej i poszczególnych oddziałach, sprawa nie była drobna. Komplikowała się tym, że funkcje wykwalifikowanego personelu pomocniczego musieli pełnić sanitariusze - również skoczkowie spadochronowi. W warunkach bojowych Brygady Spadochronowej, która nie posiada żadnego zaplecza ani łączności z nim do czasu, aż wojska lądowe przebiją się przez nieprzyjaciela, najcięższe nawet operacje chirurgiczne muszą być dokonywane na miejscu. W operacji arnhemskiej brygadowy punkt opatrunkowy znajdował się o niespełna 200 metrów od linii bojowej. Konsekwencje szkoleniowe stąd wynikające były jasne. Po pierwsze poza kilku młodymi lekarzami, skoczkami spadochronowymi, których miałem w Brygadzie, musiałem uzyskać uzupełnienie młodych lekarzy, którzy - poza przeszkoleniem spadochronowym - musieli przejść długie, specjalne przeszkolenie w polskich i brytyjskich szpitalach w dziedzinie chirurgii urazowej, kwalifikujące ich do wykonywania na miejscu, w warunkach bojowych, samodzielnie operacji chirurgicznych do najcięższych włącznie. Musieli być obsługiwani przez spadochroniarzy o charakterze sióstr operacyjnych, operować przy pomocy instrumentów chirurgicznych, które łącznie z nimi były zrzucane z samolotu. Przeszkolenie takie trwało minimum rok. Jednak w tym czasie Brygada nie mogła być pozbawiona lekarzy. Stąd też musiałem mieć drugi zespół lekarzy, niekoniecznie skoczków, którzy wykonywali bieżącą robotę. Dzięki zrozumieniu zadania Brygady przez Szefa Sanitarnego Sztabu Naczelnego Wodza, płk. dypl. dr. Szczodrowskiego, uzyskałem rozkaz, aby absolwenci polskiego wydziału medycznego uniwersytetu edynburskiego w roku 1943 meldowali się w Brygadzie. Zakwalifikowani, po przeszkoleniu spadochronowym, szli na praktykę chirurgiczną do szpitali. Półroczny teoretyczny kurs sanitarny, zorganizowany w Brygadzie, na który zostali wyznaczeni inteligentni skoczkowie spadochronowi, następnie półroczna ich praktyka w szpitalach, dały Brygadzie wzorowy personel sanitarny. Zacytowałem przykład ze służby zdrowia. Podobnie było ze szkoleniem specjalistów w innych rodzajach broni i służb. Gen. Browning -~ dowódca Brytyjskiego Wojska~ Spadochronowego Od chwili powstania kadry Brygady, wszystko, co w niej się działo, żywo interesowało Brytyjczyków. Jako baon strzelecki, pilnujący wybrzeża Szkocji, podlegaliśmy dowódcy okręgu szkockiego "Scotish Command", gen. Thorne'owi. Zjeżdżali do nas poza tym różni wyżsi dowódcy brytyjskich wojsk lądowych i brytyjskiego lotnictwa. Brytyjczyków interesowało przede wszystkim to, czy nasza robota jest traktowana poważnie. Właśnie w tym samym czasie tworzyło się Brytyjskie Wojsko Spadochronowe, na czele którego stanął gen. F. Browning. Oczywiście nie było obojętne dla niego, co robimy w Szkocji. W lecie 1941 r. otrzymałem od płk. Mareckiego, szefa Oddziału Operacyjnego Sztabu Naczelnego Wodza, propozycję, bym nawiązał kontakt osobisty z gen. Browningiem, składając mu wizytę. Wizyta ta doszła do skutku późną jesienią 1941 r. Z naszej rozmowy, prowadzonej w atmosferze bardzo przyjaznej, wyniosłem pewność, że jakkolwiek przyjął on do wiadomości, iż jesteśmy przeznaczeni na Kraj, liczy jednak, że ostatecznie będziemy użyci na Zachodzie pod jego dowództwem. W każdym razie będzie się o to starał. Z mojej strony oświadczyłem, że kwestia naszego użycia jest sprawą porozumienia i decyzji rządów, a mnie osobiście zależy bardzo na tym, aby on był naszym rzecznikiem, zarówno w dziedzinie szkolenia w Ringway, jak i w zaopatrzeniu w niezbędny sprzęt spadochronowy i uzbrojenie. Gen. Browning oświadczył, że byłoby najlepiej dla obu stron, gdyby formująca się Brygada ze Szkocji przeszła do jego rejonu. Uważałem, że byłoby to wstępem do podporządkowania Brygady jego dowództwu, co w konsekwencji równałoby się przekreśleniu naszego zadania krajowego. Tak więc już po pierwszej naszej rozmowie zarysowały się jasno tendencje, co do użycia Brygady. Istniały one i narastały, przeradzając się w formę zdecydowanego nacisku, i w konsekwencji doprowadziły w 1944 r. do podporządkowania Brygady operacyjnym celom Brytyjczyków. Wszelkie nasze poczynania spadochronowe, wszelkie decyzje Naczelnego Wodza, mogły być zrealizowane tylko za zgodą naszych gospodarzy. Powstanie polskiej Brygady Spadochronowej, leżało w ich interesie. Zrealizowanie naszego przeznaczenia krajowego również od nich zależało. Poparcie gen. Browninga było dla Brygady bardzo potrzebne. Torowało ono drogę do kontaktów z War Office wprost za jego pośrednictwem, z pominięciem 4 Brytyjskiej Misji Łącznikowej w Edynburgu, dodatkowej trudności w formowaniu Brygady. Zaledwie 27 kwietnia 1942 r. zapadła decyzja o uzupełnieniach dla Brygady, należało niezwłocznie przystąpić do wypracowania etatu Brygady i zatwierdzenia go przez War Office. Chodziło o to, by Brygada była w pełni samodzielną, wielką jednostką. Brytyjskie dywizje powietrzne mają w swym składzie po 2 brygady spadochronowe. Nie są one jednak samodzielne. Samodzielność polskiej Brygady, choćby z uwagi na jej zadanie krajowe, była niezbędną. We wrześniu 1942 r. został zatwierdzony dla Brygady etat następujący: Dowództwo Brygady z oddziałem sztabowym, 3 bataliony spadochronowe, kompania łączności, kompania saperów, kompania sanitarna, spadochronowy dywizjon artylerii, spadochronowy dywizjon artylerii przeciwpancernej, kompania zaopatrzenia, spadochronowy pluton żandarmerii, sąd polowy, drużyna wywiadu obronnego, poczta polowa, czyli razem 179 oficerów i 2644 podoficerów i szeregowych, tj. łącznie 2823 żołnierzy, nie licząc Ośrodka Zapasowego. W wymienionej ilości oficerów i szeregowych 90% stanowili skoczkowie spadochronowi; dopuszczalny był 10% nie skaczących. Od chwili zatwierdzenia etatu pozycja prawna i wynikające z niej warunki zmieniły się zasadniczo. Mieliśmy już prawo - a nie przyjacielskie porozumienie z komendantem Brytyjskiej Szkoły Spadochronowej - do wyjazdów na skoki do Ringway. Mieliśmy prawo uczestniczenia w różnych kursach specjalnych, organizowanych dla brytyjskich jednostek spadochronowych. Mieliśmy również prawo domagania się za pośrednictwem Brytyjskiej Misji Łącznikowej, aby nasz "Małpi Gaj" był odpowiednio urządzony i wyposażony. W tych warunkach najtrudniejszym orzechem do zgryzienia była sprawa uzupełnień. W czasie kiedy nasz etat był zatwierdzony przez War Office, przybyła ze Środkowego Wschodu zaledwie pierwsza transza uzupełnień, tj. 300 szeregowych i kilku oficerów. Dalszy napływ był zapowiadany dopiero na rok 1943. Gen. Browning dobrze orientował się w naszej trudnej sytuacji. On i niewątpliwie War Office coraz bardziej łakomym wzrokiem patrzyli na formującą się polską Brygadę. Pozytywnie oceniali nasz spontaniczny wysiłek. Nie dziw więc, że gen. Browning coraz częściej zaglądał do Szkocji. Nie dziw również, że jako podarek NOwego Roku 1943, ofiarował nam, przywiózł i osobiście wręczył sztandar ufundowany przez 1 Brytyjską Dywizję Powietrzną. Dalszym dowodem brytyjskiego zainteresowania się naszą Brygadą było następujące - zdaniem moim - bardzo charakterystyczne zdarzenie, które miało miejsce w pierwszej połowie 1943 r. Prezydent Rzeczypospolitej, Władysław Raczkiewicz, odwiedził swoją rezydencję szkocką w Kincardine. Przybył z nim gen. Sikorski. Do Prezydenta zostali zaproszeni na tzw. "lampkę wina" wszyscy wyżsi dowódcy z terenu Szkocji. W przeddzień tego przyjęcia przybył w odwiedziny, aby zobaczyć nasze ćwiczenie spadochronowe gen. Browning, który również został zaproszony przez pana Prezydenta. Właśnie w dniu tym odbyłem z gen. Browningiem w towarzystwie mego adiutanta, por. Dyrdy, ściśle poufną rozmowę w naszym oficerskim klubie w Leven. Rozmowę tę zainicjował sam Browning. Zaczął ją od tego: - Ja wiem, jak wielkie trudności ma pan z uzyskaniem uzupełnień. Mam wątpliwości, czy w ogóle je pan otrzyma w dostatecznej ilości. Proponuję panu rozwiązanie, które uczyni zadość wszystkim pańskim potrzebom. Proponuję panu zorganizowanie polsko_brytyjskiej dywizji powietrznej pod pańskim dowództwem. Braki personalne uzupełnię Brytyjczykami. Przyznać muszę, że propozycja jego, tak bardzo dla mnie pochlebna, była zupełnym zaskoczeniem. Odpowiedziałem mu z miejsca, że wysoko sobie cenię i pochlebia mi bardzo propozycja zostania dowódcą brytyjskiej dywizji powietrznej, ale przecież on wie dobrze, że Brygada przeznaczona jest wyłącznie dla Kraju. On na to: - Niech się pan nie martwi, gdy przyjdzie właściwa pora, cała dywizja skoczy do Polski, ja nawet polecę z wami. Podziękowałem mu za wyróżnienie i - po ponownym oświadczeniu o naszym zadaniu krajowym - powiedziałem, że niestety propozycji jego przyjąć nie mogę. Natomiast jutro będzie on u Prezydenta Rzeczypospolitej, gdzie będzie również gen. Sikorski, więc proponuję, aby z nim porozmawiał. Następnego dnia, zaraz po przybyciu do Kincardine, zameldowałem treść naszej rozmowy gen. Sikorskiemu. Widziałem, że i gen. Browning z nim rozmawiał. Na tym skończyło się to wydarzenie. Browning nie był zadowolony z rozmowy z gen. Sikorskim, bowiem nie czekając nawet na nasze ćwiczenie, odleciał wprost do swojej Kwatery Głównej na południe Anglii. Formalnie i na zewnątrz nasz wzajemny stosunek się nie zmienił w ciągu roku 1943. Uzupełnienia ze Środkowego Wschodu napływały, jednak nie w takiej liczbie, aby pokryć etat Brygady. Z gen. Maczkiem, z którym żyłem w przyjacielskich stosunkach, miałem stałą rozgrywkę na tle uzupełnień. Gen. Browning odwiedzał Brygadę. Ja brałem udział w organizowanych przez niego ćwiczeniach aplikacyjnych, na których nie grzeszył on specjalną uprzejmością w stosunku do swoich brygadierów. W tym czasie formowała się również 5 Brytyjska Dywizja Powietrzna, dowodzona przez gen. Richarda Gale'a, którego znałem już uprzednio, gdy dowodził 1 Brytyjską Brygadą Spadochronową. Poznałem również moich przyszłych współtowarzyszy broni z arnhemskiego pola bitwy, późniejszych wysokich dostojników w Brytyjskich Siłach Zbrojnych, brygadierów Lathbury i Hacketa. Poznałem również gen. Crawforda z War Office, w którego ręku były sprawy zaopatrzenia wojsk spadochronowych. Zainstalowałem w Kwaterze Głównej gen. Browninga, awansowanego w tym czasie do stopnia gen. dywizji, mojego oficera łącznikowego, który informował mnie o wszystkim, co się tam dzieje. Równocześnie przez niego gen. Browning informował mnie, jak bardzo zależy mu na tym, byśmy przeszli do jego rejonu. Zaledwie po katastrofie gibraltarskiej objął naczelne dowództwo gen. Sosnkowski, gen. Browning wystąpił z propozycją przeniesienia nas na południe, a to - jak pisał - celem ułatwienia szkolenia; w Szkocji bowiem - zresztą niezgodnie z prawdą - nie mogą być stacjonowane samoloty dla szkolenia zespołowego oddziałów spadochronowych. Naczelny Wódz odmówił tej prośbie. Dał jednak uprawnienia inspekcjonowania z jego ramienia Brygady i przedstawiania mu odpowiednich wniosków. Z uprawnień tych gen. Browning korzystał w ten sposób, że odwiedzał Brygadę, żadnych jednak raportów czy sprawozdań Naczelnemu Wodzowi nie składał. Tak minął cały rok 1943. Czyniłem wszystko, aby Brygada była gotowa do skoku do Kraju we właściwym czasie. TEn moment zależał od czynników politycznych, które były poza zasięgiem Brygady, oraz od możliwości transportu powietrznego. Taki transport mógł być dostarczony jedynie przez Amerykanów. To było decydującym powodem mojej kilkutygodniowej podróży służbowej do Stanów w końcu grudnia 1943 r. W Ameryce Ani my, ani Brytyjczycy nie mieliśmy doświadczenia w działaniach wojsk powietrznych poza wiadomościami o działaniach Niemców w Holandii, Belgii i na Krecie, oraz nieudanymi operacjami oddziałów spadochronowych 1 Brytyjskiej Dywizji w Afryce i na Sycylii w latach 1942 i 1943. Wiedziałem natomiast, że istnieje zasadnicza różnica między Brytyjczykami i Amerykanami w rozmachu, inicjatywie i prężności tych ostatnich. Wiedziałem, że w sprawach desantu powietrznego nie skąpią Amerykanie ani wysiłku, ani też środków materialnych. Podróż do Stanów odbywałem z moim adiutantem, por. Dyrdą. Amerykańskim oficerem łącznikowym był ppłk lotnictwa R. Verill. Nie zamierzam opisywać w szczegółach mej podróży po Stanach i Kanadzie. To, co zobaczyłem, potwierdziło tylko to, o czym już wiedziałem. Dopisywało mi przy tym szczęście. Właśnie w styczniu 1944 r. miałem możność w charakterze widza wziąć udział w wielkich manewrach desantu powietrznego całej dywizji w Południowej Karolinie. Obserwowałem zrzuty jednostek spadochronowych artylerii; start i lądowanie w nocy jednostek szybowcowych w terenie wyjątkowo trudnym, bo pokrytym. Byłem świadkiem funkcjonowania zaopatrywania powietrznego. Wszystko to różniło się znacznie od tego, co widziałem u Brytyjczyków. Amerykanie przyjmowali mnie z wielką serdecznością i zaufaniem, które mnie zdziwiło. Udostępnili mi nawet wgląd w akta tajne. W amerykańskiej Szkole Wojennej w Loewenworth, w Kansas, pokazali mi ściśle tajny pokój operacyjny z objaśnieniami stref i terenów, poddanych wyłącznym wpływom Sprzymierzonych Zachodnich i Sowietów. Samolot, dany nam do dyspozycji, umożliwił w ciągu niespełna 6_tygodniowego pobytu w Stanach zwiedzenie i zapoznanie się z metodami szkolenia spadochronowego i taktyki oddziałów spadochronowych i szybowcowych, zarówno w poszczególnych centrach wyszkolenia spadochronowego i szybowcowego, jak i w poszczególnych dywizjach powietrznych rozlokowanych w Stanach od NOrth Caroline począwszy, poprzez wschodnie i południowo_wschodnie Stany do Teksasu włącznie. Po moich rozmowach w Amerykańskim Transport Command w Indianopolis i dokładnym zapoznaniu się z możliwościami samolotów stransportowych "Dakota", powszechnie wówczas stosowanych dla transportu wojska, mogłem po moim powrocie do Wielkiej Brytanii, zameldować Naczelnemu Wodzowi, że przy wmontowaniu dodatkowych zbiorników na benzynę, samoloty te mogą przewieźć spadochroniarzy do Polski i powrócić bez lądowania dla uzupełnienia paliwa na terenach zajętych przez wojska sowieckie. Zameldowałem również Naczelnemu Wodzowi i ówczesnemu premierowi, panu Mikołajczykowi, co widziałem w amerykańskiej Szkole Wojennej odnośnie rozdziału wpływów na poszczególnych terenach strategicznych w Europie, jak również poinformowałem, że oddanie transportu powietrznego do naszej dyspozycji może się odbyć jedynie poprzez Brytyjczyków, bowiem tylko tą drogą oddziały polskie mogą być zaopatrywane w amerykański materiał wojenny. W składzie Brytyjskiego~ KOrpusu Powietrznego Walka~ o przeznaczenie Brygady W naszej walce z Brytyjczykami o bojowe przeznaczenie Brygady chodziło o anulowanie umowy Sikorski - Alan Brooke i użycie Brygady na froncie zachodnim. Gdy w połowie lutego 1944 r. powróciłem ze Stanów i Kanady do Szkocji, walka przeniosła się na szczebel najwyższy, tj. do Naczelnego Wodza. Zaczęło się od propozycji gen. Grasseta, szefa Misji Łącznikowej przy Naczelnym Dowództwie Sprzymierzonych (przy Eisenhowerze), postawionej gen. Sosnkowskiemu w lutym 1944 r., podporządkowania Brygady dowódcy brytyjskich wojsk powietrznych, gen. Browningowi, dla użycia jej na froncie zachodnim. Długie i uciążliwe pertraktacje, w których strona brytyjska posunęła się do groźby rozwiązania Brygady i wcielenia żołnierzy do Dywizji Pancernej, zakończyły się oddaniem Brygady bez warunków do dyspozycji Sprzymierzonych. Nastąpiło to w dniu 6 czerwca 1944 r., tj. w dniu rozpoczęcia inwazji Sprzymierzonych na kontynent. W ciągu tych kilkumiesięcznych pertraktacji Naczelny Wódz stale i w szczegółach nawet zasięgał mojej opinii. MNie zaś chodziło o to, aby Brygada, która powstała z takim trudem i tylko z myślą o Kraju, idąc na front zachodni nie straciła swego przeznaczenia, nawet gdyby desant w Polsce ze względów politycznych był na razie mało prawdopodobny. Dawało to pewną gwarancję lub co najmniej prawdopodobieństwo, że nie zostanie ona wyniszczona walkami na froncie zachodnim. Zbyt wysoki cel nam przyświecał, gdyśmy rozpoczynali robotę, zbyt wielki wysiłek włożyliśmy, aby cel ten zrealizować, żebyśmy mieli przestać istnieć, i to bezimiennie. Stąd też wynikały dla mnie dodatkowe imperatywy, które w tej ciężkiej walce z Brytjczykami miał rozegrać Naczelny Wódz, a za jego zgodą - ja. Chodziło o to, aby samodzielny charakter Brygady był zagwarantowany. Aby nie została ona wcielona jako część składowa do którejś z istniejących brytyjskich dywizji powietrznych. Tylko to bowiem zapewniało, że wkład polskiego żołnierza spadochronowego nie utonie w działaniach brytyjskich dywizji powietrznych. Musiałem następnie uczynić wszystko, aby Brygada nie została zaangażowana na front, zanim nie będzie "zapięta na ostatni guzik". Chodziło mi wreszcie i o to, aby - jeżeli już mamy walczyć na Zachodzie - wziąć udział w takiej operacji, w której wkład polskiego spadochroniarza stałby się powszechnie znany, i aby następnie - po tej operacji wrócić do naszego celu - nawet gdybyśmy przybyli do Kraju po zupełnym upadku Niemców. W piśmie wystosowanym imieniem Rządu Naczelny Wódz - oddając Brygadę do dyspozycji Brytyjczyków - wyraził przekonanie, że gen. Montgomery, któremu podlegał gen. Browning, jako dowódca Brytyjskiego Korpusu Wojsk Powietrznych, dysponując Brygadą liczyć się będzie z naszymi trudnościami w uzupełnieniu jej, jak i ze znaczeniem, jakie do niej przywiązuje Polska. Dał również wyraz swej wiary, że brytyjscy szefowie sztabów (w owym czasie wszystkie 3 rodzaje Brytyjskich Sił Zbrojnych, tj. wojska lądowe, lotnictwo i marynarka, były wzajemnie od siebie niezależne) uczynią wszystko, co będzie w ich mocy, aby w odpowiednim czasie ułatwić użycie Brygady dla wsparcia powstania w Polsce, w szczególności przez zapewnienie środków transportu powietrznego. Tak wyglądała nasza kapitulacja wobec Brytyjczyków. Gen. Browning uzyskał to, o czym mówił mi już podczas pierwszego spotkania. Uzyskał to, do czego nieprzerwanie dążył przez prawie trzy lata. My, strona polska, dając wkład konkretny w postaci Brygady Spadochronowej, nie uzyskaliśmy nic - nawet tego, co było nam proponowane podczas pierwszych rozmów gen. Sosnkowskiego z gen. Grassetem - nawet obietnic. Czy można było zrobić więcej ze strony polskiej? Gdy Brygada - ze względów ogólnej polityki Zachodnich Sprzymierzonych w stosunku do Sowietów, czego na pewno wyrazem był Teheran w grudniu 1943 r. - nie mogła w najbliższej przyszłości odlecieć do Polski, gdy z drugiej strony groziło jej włączenie do Dywizji Pancernej dla uzupełnienia jej stanów, gdy jako jednostka bojowa nie mogła nie wziąć udziału w walce - pozostało jedynie takie rozwiązanie, jakie miało miejsce. Sztandar z walczącej Warszawy W okresie zażartej walki o realizację krajowego przeznaczenia Brygady, zakończonej naszą kapitulacją, Walcząca Warszawa przysłała nam Sztandar. Na tej ciężkiej drodze budowania Brygady dla Kraju zabłysnął słoneczny promień w postaci Sztandaru, mówiący wyraźnie: "Tak jest, my wiemy, że jesteście - z miłością i tęsknotą czekamy na Was!" W tym olbrzymim dramacie, który Polska przeżywała w ubiegłej wojnie, w której poniosła największe ze wszystkich narodów straty w ludziach, materiale i zniszczeniach, sprawa Sztandaru dla Brygady wyrasta do miary symbolu nie znanego innym narodom. Mówi o miłości, która daje i która zabiera życie ludzkie. W Brygadzie zapanował nastrój podniecenia. Jutro - 15 czerwca 1944 r. zostanie nam wręczony Sztandar, ofiarowany przez Warszawę. Co za niesłychany zaszczyt. Sztandar z Warszawy, ze Stolicy - z Walczącej Warszawy! Chłopcy chodzili oszołomieni. Mieliśmy już proporzec ofiarowany nam przez 1 Brytyjską Dywizję Powietrzną. Mieliśmy również inny, dany nam przez Szkotów. A teraz Warszawa, Walcząca Warszawa, przysyła nam Sztandar! Ale twarze chłopców promieniowały również i z innego powodu. Dziś ukazał się rozkaz dzienny, w którym widniała moja nominacja na generała. - Stary nasz został generałem - mówili głośno i radowali się - dawno mu się to należało. - I zaszczyt awansu spływał na wszystkich. Z mojej kwatery znikł "battle_dress, na to, aby się znowu ukazać, ale już z dystynkcjami generalskimi. Drodzy chłopcy wykonali wężyki generalskie z szylingów ich własnego żołdu. Doprawdy wzruszające. Gdzież szukać więcej żołnierskiego serca? Z dalekiej kwatery brygadowej orkiestry dolatywały dźwięki ćwiczonego "marsza generalskiego", który miał mi być jutro zagrany po raz pierwszy, w czasie przeglądu Brygady. Na placu sportowym w Cupar, w Szkocji, miejscu postoju 1 baonu spadochronowego, udekorowanym flagami polskimi, brytyjskimi i szkockimi, jako gospodarzy, oraz Francji i Norwegii, tj. tych państw, których żołnierzy spadochronowych szkoliliśmy my, polscy spadochroniarze, stała w szyku rozwiniętym Samodzielna Polska Brygada Spadochronowa. Bataliony strzelców, dywizjon artylerii spadochronowej i artylerii przeciwpancernej, kompanie saperów, łączności, sanitarna, zaopatrzenia, Kwatera Główna - wszystko spadochroniarze! Pierwsza w dziejach Polski Wielka Jednostka Wojsk Spadochronowych. Naczelny Wódz gen. Sosnkowski tak pisał o niej w słowie wstępnym do mojej książki "Najkrótszą drogą": "Stoją mi w oczach szeregi 1 Polskiej Brygady Spadochronowej, ustawione do przeglądu inspekcyjnego. Smukłe, młode postacie, wzorowy moderunek żołnierski, świetna zaprawa fizyczna; oczy jasne i uśmiechnięte twarze, z których bije zapał i duma z przynależności do nowego i dotychczas nie istniejącego w Polskich Siłach Zbrojnych rodzaju broni, wiara przenikająca wszystkich, od dowódcy aż do ostatniego żołnierza - że Brygada stanowić będzie awangardę powietrzną na szlaku bojowym, wiodącym do OJczyzny. Wszystko to składało się na najurodziwsze wojsko, jakie zdarzyło mi się oglądać w ciągu mego długiego życia". Przed frontem Brygady ustawiono ołtarz. Przed nim fotel dla Prezydenta Rzeczypospolitej, stół z rozłożonym Sztandarem, obok - miejsca dla delegacji z Kraju, Rządu, Naczelnego Wodza, przedstawicieli wojskowych i cywilnych gospodarzy, wojsk sprzymierzonych oraz dostojnych gości. Dalej podium - miejsce uroczystego wręczenia Sztandaru dowódcy Brygady przez Prezydenta Rzeczypospolitej. Przedstawiciel Kraju, wiceminister Stanisławski, prosząc pana Prezydenta, by raczył przekazać Sztandar, który ofiaruje Walcząca Warszawa Brygadzie Spadochronowej, powiedział: - Oby Sztandar ten doprowadził was do zwycięstwa, aby zwycięstwo to otworzyło wam drogę do Warszawy, która na was czeka z całą nieopisaną wielką miłością. Aby zwycięstwo to było pełne chwały i tak wielkie, jak wielka jest sprawa, o którą walczymy. Przemawiał Prezydent Rzeczypospolitej. Odczytano telegram nadesłany przez premiera Mikołajczyka, przebywającego w tym czasie w Stanach Zjednoczonych, zaś Naczelny Wódz zakończył swoje przemówienie słowami: - Przykład Kraju niech będzie dla nas przypomnieniem, że tylko ten, kto orać i siać potrafi, będzie miał prawo uczestniczenia w żniwach. Chorągiew wasza jest miarą waszych obowiązków. Wierzę mocno, że nadejść musi dzień, gdy utrudzeni bojem tułacze staną z powrotem na progu domu rodzinnego i w murach miasta pochylą zwycięskie sztandary do stóp oswobodzonej Matki, odbierając z Jej ust najsłodszą nagrodę, pochwały i uznania. Klęcząc przyjąłem z rąk Prezydenta Rzeczypospolitej Sztandar ofiarowany nam przez Walczącą Warszawę. Wręczyłem go pocztowi sztandarowemu Brygady. Przy dźwiękach hymnu narodowego Sztandar dumnie przemaszerował przed frontem Brygady, która prezentowała broń. Wraz ze sztandarem przejęła Brygada historię jego powstania, jedyną chyba na całym świecie. Kpt. Maciej Kalenkiewicz ze Sztabu gen. Sikorskiego, jeden z głównych promotorów polskich wojsk spadochronowych, w grudniu 1941 r. jako skoczek spadochronowy poleciał do Polski, zawożąc naszą prośbę, aby Warszawa ofiarowała nam Sztandar - widomy znak naszego przeznaczenia dla Kraju. Zrzucony przez omyłkę wraz z swoją grupą na terytorium Polski wcielone do Rzeszy, po walce z Niemcami, w której postradał dwóch swoich towarzyszy, sam ranny zdołał jednak przedostać się do Warszawy. Z meliny konspiracyjnej, w której leczył się z ran, za pośrednictwem pani Marii Kann przekazał prośbę Brygady pani Zofii Kossak w jej zakonspirowanym mieszkaniu na Powiślu. Natychmiast obie panie rozpoczęły akcję, organizując niewielki KOmitet Sztandarowy, do którego w miarę potrzeby były dokooptowane poszczególne osoby. Projekt Sztandaru wykonał inż. NOwicki, twórca największego stadionu sportowego w Chicago. W rysunek Sztandaru wkomponowano godło państwowe, Znaki Spadochronowe, wizerunek archanioła Michała, patrona spadochroniarzy, godło Warszawy, datę "Warszawa 1942" oraz napisy: "Bóg i OJczyzna" i "Surge Polonia". Białego jedwabiu dostarczyła pani Madalińska, a szkarłatu z zabytkowego płaszcza kardynała Dunajewskiego z XIX w. profesor Adamczewski. Hafty wykonała pani Madalińska. W dniu 3 listopada 1942 r. skromny kościół Panien Kanoniczek na Placu Teatralnym w Warszawie był widownią niezwykłej uroczystości. Z zapadnięciem zmroku, chroniąc się przed czujnym okiem okupanta, bocznym wejściem znikali w mrokach kościoła przedstawiciele władz podziemnych, społeczeństwa i ofiarodawców, wtajemniczeni w charakter uroczystości. Kościół był pogrążony w ciemnościach. Tylko przed ołtarzem płonęły świece, a przy ich skąpym świetle rysowały się trzy postacie klęczące wokół rozpostartego Sztandaru. Był to poczet sztandarowy, złożony z 3 spadochroniarzy: kpt. Kalenkiewicza, por. Eckhardta, lwowianina, znanego pod pseudonimem "Bocian", oraz ppor. Marka, pseudonim "Walka". Wzruszającego aktu poświęcenia dokonał ksiądz Krause, w obecności Matek Chrzestnych, pań Zofii KOssak i Marii Kann. Od listopada 1942 do kwietnia 1944 r. Sztandar oczekiwał w ukryciu na sposobność dostarczenia go do Londynu. Wędrował z jednej kryjówki do drugiej, cudem chroniony przed wsypą. Aż ostatecznie uzyskał bezpieczne ukrycie wśród ornatów w Zakładzie Szarytek. Tragiczny los spotkał spadochroniarzy pocztu sztandarowego. Porucznik Eckhardt więziony i torturowany w Pińsku, w przeddzień odbicia go przez Oddział Ak specjalnie wyznaczony do tego celu, popełnił samobójstwo w obawie załamania się przy ponownych torturach. Por. Marek ścigany w Warszawie został zastrzelony przez gestapo. Najdłużej przetrwał Maciej Kalenkiewicz_Kotwicz, który już jako podpułkownik i dowódca Okręgu NOwogródzkiego Ak, nie chcąc dać się rozbroić w nierównej walce z oddziałami sowieckimi, poległ wraz z całym oddziałem w końcowych dniach lipca 1944 r. w Puszczy Rudnickiej. Sztandar zaś, tak zwanym "mostem", tj. samolotem, który tajnie lądował w Lubelszczyźnie, wraz z kilku przedstawicielami władz Polski Podziemnej w kwietniu 1944 r. szczęśliwie dotarł do Londynu. 29 kwietnia 1944 r. w Londynie - po wyczerpującej konferencji w sprawie czasowego oddania Brygady pod dowództwo brytyjskie dla operacji na Zachodzie - Naczelny Wódz wyciągnął z biurka owiniętą w papier paczkę i podając mi ją powiedział: - Oto jest Sztandar, który Walcząca Warszawa przysłała Brygadzie Spadochronowej. Proszę przygotować uroczystość wręczenia, godną Sztandaru, który otrzymujecie. Byłem do głębi wzruszony. Postanowiłem zataić otrzymanie Sztandaru aż do chwili uroczystości. Sztandar należało obramować frędzlą, wykonać głowicę i drzewce. Trzeba było przygotować akt nadawczy. Wtajemniczyłem więc mojego adiutanta, kpt. inż. arch. Sieczkowskiego, i dwie panie dla dokończenia robót hafciarskich. Dokładny odlew głowicy sztandaru 21 pułku piechoty "Dzieci Warszawy", którym dowodziłem i który zyskał chwalebną kartę w kampanii wrześniowej, a w walce i konspiracji przetrwał w Polsce do 30 września 1944 r., znalazł się na drzewcu Sztandaru Brygady. I tak Sztandar był gotów do wręczenia. Wraz ze Sztandarem nadszedł do nas list Matek Chrzestnych - jako akt jego nadania: "Warszawa - spadochroniarzom. Posyłamy wam chorągiew, pod którą będziecie zwyciężać! Ojcowie i matki donoszą wam, żeście ich bezgraniczną dumą i miłością; rodzeństwo i dzieci - żeście nadzieją, ufnością i wzorem, a żony i narzeczone ślą słowa oddania i bezgranicznej tęsknoty". List zamykała pieczęć lakowa stołecznego miasta Warszawy oraz słowa: "Chorągiew poświęcona została w Warszawie 3 listopada 1942 r. Odebrał ją z rąk kobiet polskich Poczet Chorągwiany 1 Brygady Strzelców Spadochronowych". W książce "Najkrótszą drogą" pisząc, jakie sztandary, za co i od kogo otrzymuje wojsko, o Sztandarze Brygady, użyłem słów następujących: Pod żadną z tych kategorii Sztandaru otrzymanego z Warszawy podporządkować nie można. Był on bowiem Sztandarem miłości, oddania i nadziei, jak wyraźnie mówi akt Jego nadania. Był Sztandarem Walczących dla tych, którzy pod Jego znakiem walczyć będą. Był jakby Krzyżem Virtuti Militari, który w walce zdejmuje ojciec z własnych piersi i wręcza swemu ukochanemu synowi ze słowami: "Obyś stał się godnym tego Znaku, który ci przekazuję". Był szkaplerzem, który z własnej szyi zdejmuje matka i całując wręcza synowi idącemu na bój. I zda się, że to tylko kawał materii pokrytej haftem, a jednak ile w nim prawdy rzeczywistej i głębi uczucia... Rzeczywistość to materiał, ale szkarłat płaszcza kardynalskiego - to uzewnętrznienie duchowego dostojeństwa tego, który go nosił. Srebrne nici haftem nakładane na szkarłat kardynalski rękami kobiet Warszawy - które wczoraj, dziś i jutro walczyły, walczą i walczyć będą o Wolność - wypisały nam, spadochroniarzom, nakaz: "Posyłamy wam chorągiew, pod którą będziecie zwyciężać". To słowo "będziecie" jest nakazem. Do Kraju nie zawiódł nas Sztandar - nie z naszej winy i przyczyny. Desantem powietrznym i bitwą arnhemską w Holandii - Sztandarowi i Stolicy, która nam go ofiarowała, ujmy nie przynieśliśmy... Sztandar spoczął w Muzeum im. gen. W. Sikorskiego w Londynie i czeka na tę podniosłą chwilę, gdy z należnymi honorami wróci do Polski i spocznie wśród najcenniejszych pamiątek OJczyzny. Oby Bóg dał, abyśmy my - żołnierze spod znaku pikującego orła - dożyli tej uroczystej chwili. Stanisław Sosabowski Droga wiodła ugorem (Wspomnienia) Tom Całość w tomach Polski Związek Niewidomych Zakład Wydawnictw i Nagrań Warszawa 1993 Tłoczono w nakładzie 10 egz. pismem punktowym dla niewidomych w Drukarni PZN, Warszawa, ul. KOnwiktorska 9. Pap. kart. 140 g kl. III-Bą1 Całość nakładu 50 egz. Przedruk z "Wydawnictwa LIterackiego" Kraków 1990 Pisał R. Duń Korekty dokonały B. Krajewska i K. Markiewicz Część czwarta~ Na ziemi brytyjskiej (c.d.) Część czwarta Na ziemi brytyjskiej (c.d.) By nie użyto nas~ nie przygotowanych Gen. Montgomery, jak również inni brytyjscy dowódcy, inspekcjonujący lub odwiedzający Brygadę, nie kryli się z tym, że wysoko cenią wartość polskiego żołnierza spadochronowego. Był jednak jeszcze inny zasadniczy powód, a mianowicie Brytyjczycy nie mieli dostatecznej ilości komandosów, którzy rekrutowali się wyłącznie z ochotników. Na przygotowywaną inwazję na kontynent dysponowali tylko dwiema Dywizjami powietrznymi (1 i 6), tj. tylko czterema brygadami spadochronowymi, nie licząc Specjalnej Brygady Powietrznej dla zadań specjalnych. Polska Brygada Spadochronowa stanowiła zatem właściwie 20 procent składu spadochroniarzy, którymi mógł dysponować Montgomery. Nie była to sprawa drobna w kalkulacjach dowódcy 21 Grupy Armii. Następstwa oddania Brygady do dyspozycji Brytyjczyków były natychmiastowe. Mieliśmy zostać jak najprędzej przeniesieni do Anglii. Wszystkie czynności uzyskania pełnej gotowości bojowej przez Brygadę uzyskały kategorię pierwszeństwa. Mobilizacja materiałowa Brygady rozpoczęła się jeszcze na terenie Szkocji. Zasadniczo miała trwać około 3 tygodni. Brygada weszła w skład Brytyjskiego Korpusu Powietrznego, zgodnie zresztą z uprzednim zapewnieniem gen. Browninga. Jemu też zostałem podporządkowany. Nasz stosunek z uprzednio przyjacielskiego przeszedł na czysto służbowy. Ten stosunek służbowy w wojsku brytyjskim jest odmienny od tego, jaki miał miejsce w naszym wojsku. Wynikał on u Brytyjczyków z faktu, że tradycją u nich było wojsko zaciężne, a powszechny obowiązek służby wojskowej był wyjątkiem. Służba wojskowa była i jest traktowaną jako zawód, podobnie do zawodów np. w przemyśle czy handlu. Stanowiska wyższych oficerów były obsadzone przez osoby wysoko postawione w hierarchii społecznej, u których w wielu wypadkach świadomie czy podświadomie istniało przekonanie o swej wyższości w stosunku do cudzoziemców. Być może wynikało to z tego, że stanowili oni Imperium. Przekonanie o swej wyższości w stosunku do otoczenia, zwłaszcza do tych, którzy są słabsi lub zabiegają o ich pomoc, pozostało do dziś, mimo że Imperium Brytyjskie należy do przeszłości. Nie jest chyba naszą wadą, że jesteśmy narodem ambitnym. Ambicja kryje jednak w sobie pewne niebezpieczeństwo; jako bardzo wrażliwi na komplementy, łatwo tracimy poczucie rzeczywistości i idziemy na lep pochwał, których nie szczędzą nam ci, którzy chcą nas przy pomocy pochlebstwa odpowiednio wykorzystać. Właśnie taka sytuacja groziła Brygadzie od chwili podporządkowania jej Brytyjczykom. Mieliśmy opinię u Brytyjczyków, ba, nawet i u innych nacji sprzymierzonych, że jesteśmy pierwszorzędnym wojskiem spadochronowym. Wszak nie u Brytyjczyków, tylko u nas w Brygadzie przechodzili przeszkolenie Francuzi, NOrwegowie i inni. Ja zaś miałem świadomość tego, czego jeszcze brakło Brygadzie, by "zapięta na ostatni guzik", mogła być użyta do operacji. Stąd też, i z natury rzeczy, wynikł pierwszy konflikt od chwili podporządkowania mnie gen. Browningowi. KOnfliktów zaś takich było więcej. Nie mieliśmy pełnych stanów we wszystkich oddziałach spadochronowych. Nie mieliśmy uzupełnień strat, nie tylko przewidzianych w przyszłej akcji bojowej, ale i przy wykruszaniu się w związku ze szkoleniem spadochronowym. Z braku samolotów nie mieliśmy możności przeprowadzenia ćwiczeń bojowych w zespołach od plutonu w górę. Wiedziałem dobrze na zasadzie mego doświadczenia z pobytu w Stanach Zjednoczonych, że od chwili wyszkolenia bojowego poszczególnego spadochroniarza do chwili gotowości dywizji czy samodzielnej brygady spadochronowej, na szkolenie bojowe i taktyczne w rozmaitych zespołach potrzeba nie mniej niż 4 miesiące czasu. Dopiero z chwilą podporządkowania Brygady Brytyjczykom, tj. od 6 czerwca 1944 r., uzyskaliśmy wszelkie prawa pierwszeństwa w szkoleniu i zaopatrzeniu. Biorąc więc za podstawę 4_miesięczny okres do pełnej gotowości bojowej, Brygada mogła być użyta w operacji dopiero we wrześniu. Na tym tle, mimo pełnego podporządkowania gen. Browningowi, rozgorzała między nami ostra walka. Ja - mając pełne poparcie Naczelnego Wodza - twardo stałem przy tym, aby Brygadzie udzielono dostatecznego czasu na pełne bojowe przygotowanie. Gen. Browning pchał Brygadę do możliwie natychmiastowego użycia. 22 czerwca 1944 r. przybył do mojej Kwatery Głównej w Leven, w Szkocji, szef oddziału operacyjnego gen. Browninga, płk Mackenzie. Zameldował mi, że z rozkazu generała Brygada już 6 lipca będzie użyta na froncie inwazyjnym. Rozmowę moją, czy jak nazwiemy ustny rozkaz generała, skwitowałem w ten sposób, że poleciłem płk. Mackenzie, aby telefonicznie ustalił z generałem termin mojego osobistego meldunku u niego. ZOstał on wyznaczony na 24 czerwca, godz. #/11. Sprawa była tak ważną, że musiałem zameldować o tym Naczelnemu Wodzowi, który był na manewrach Dywizji Pancernej w rejonie Yorku w Środkowej Anglii. 23 czerwca udałem się do niego samochodem. Przedstawiłem mu, że z polskiego punktu widzenia w żadnym wypadku Brygada do tej operacji pójść nie może, ani nie potrzebuje. Nie może, ponieważ nie jest jeszcze przygotowana. Tu przedstawiłem szczegółowo wszystkie braki, powstałe nie z naszej winy. Nie potrzebuje zaś, gdyż nie jest to - zdaniem moim - właściwy moment, i wykruszy się za wcześnie, bez pożytku dla sprawy polskiej. MOja dramatyczna rozmowa z gen. Browningiem zaciążyła niezmiernie na moich z nim stosunkach zarówno podczas przygotowań do operacji i podczas jej trwania, jak i po jej zakończeniu i po powrocie do Anglii. Była ona niewątpliwie początkiem postanowienia pozbycia się mnie, gdy tylko przestanę być potrzebny, co nastąpiło z końcem grudnia 1944 r. Przebieg rozmowy był następujący. Kwatera Główna gen. Browninga, dowódcy Brytyjskiego KOrpusu Powietrznego, mieściła się w luksusowych zabudowaniach podlondyńskiego pola golfowego "Manor Park Golf Cours", koło miasta Rickmansworth, na północ od Londynu. Przybyłem tam z adiutantem i tłumaczem, por. Dyrdą. Mówiłem już wtedy po angielsku, ale chciałem mieć świadka rozmowy. Ze strony brytyjskiej, oprócz gen. Browninga, był obecny jego zastępca, gen. Down, i szef sztabu, brygadier Walch. Bardzo gorący przebieg konferencji przedstawiał się w skrócie jak następuje: Gen. Browning zapytał, czy Brygada będzie gotową do akcji na 6 lipca. Odpowiedziałem, że "nie". Powołałem się na mój raport pisemny o stanie organizacji, wyszkolenia i gotowości bojowej, który mu równocześnie wręczyłem. Gen. Browning replikował, że według niego Brygada jest lepiej wyszkolona niż 1 Brytyjska Brygada Spadochronowa, gdy w 1942 r. robiła desant w Tunisie. Desant ten nie miał powodzenia, a nie chcąc wyrazić krytycznych uwag na temat tego desantu, który znałem w szczegółach, odpowiedziałem, że nie wiem, jak była wyszkolona i czy wypełniła zadanie, wiem natomiast, jaki jest stan mojej Brygady. Wtedy gen. Browning zapytał, czy gdyby on upierał się przy dacie 6_#7 lipca, odwołałbym się do Naczelnego Wodza? Odparłem, że oczywiście. Wtedy gen. Browning kazał połączyć się z kontynentem, z Kwaterą Główną gen. Montgomery'ego, oświadczając krótko, że "nasi przyjaciele z północy nie biorą udziału w działaniu", a sprawę przedstawi po południu osobiście. Z treści tego, co usłyszałem od płk. Mackenzie i na konferencji, 6 lipca miała być użyta Brygada w NOrmandii. W dalszym ciągu konferencji chodziło o ustalenie daty gotowości bojowej Brygady. Przy otrzymaniu wszelkich potrzebnych ułatwień w szkoleniu, użyciu samolotów do ćwiczeń itd., jako minimum czasu dla uzyskania gotowości Brygady zażądałem 2 miesięcy. Gen. Browning replikował, że daje mi jedynie 1 miesiąc czasu od chwili przejścia Brygady do nowego rejonu w środkowej Anglii, co nastąpi 1 lipca. Podkreślił z naciskiem "1 sierpnia - gotowość". Jako doradcę i tego, który ułatwi mi wszystko w szkoleniu, włącznie z dostarczeniem potrzebnych ilości samolotów dla celów szkolenia w oddziałach, oddaje do dyspozycji swego zastępcę, gen. Downa, z całym sztabem doradców dla poszczególnych oddziałów spadochronowej Brygady. Tak się formalnie zakończyła ta dramatyczna konferencja naszą wygraną. Na pożegnanie gen. Browning, chcąc poniekąd załagodzić jej napięty charakter, zwrócił się do mnie ze słowami: "1 sierpień, niech pan pamięta. Wy, Polacy, jesteście narodem żołnierzy, my zaś jesteśmy kupcami". Odparłem z miejsca: "Ja pana generała chyba za kupca uważać nie mogę". O wyniku konferencji natychmiast zameldowałem Naczelnemu Wodzowi. On zaś, odpowiadając na list, który otrzymał od gen. Eisenhowera w związku z oddaniem Brygady do dyspozycji Sprzymierzonych, zaznaczył przy tym wyraźnie, że Brygada powinna mieć identyczne szanse z innymi brytyjskimi jednostkami desantu powietrznego w przysposobieniu się do operacji. Wymaga to co najmniej dwóch miesięcy, podczas gdy brytyjskie jednostki miały trzy miesiące. Szef Sztabu gen. Eisenhowera odpisał Naczelnemu Wodzowi, że sprawę tę przekazał gen. Montgomery'emu. MOja groźba odwołania się do Naczelnego Wodza, gdyby mimo wszystko gen. Browning nakazał Brygadzie wejście do akcji 6 lipca, oraz pismo gen. Sosnkowskiego do gen. Eisenhowera nie pozostały dla Brygady bez pozytywnych wyników. Przekonałem się o tym później. Tymczasem gen. Down ze swym sztabem zjechał jeszcze na teren Szkocji. W licznych konferencjach, z pełnym uznaniem dla jego taktu i rzeczowego podchodzenia do naszych spraw, ustaliłem z nim wszystkie szczegóły dotyczące naszych potrzeb i tempa szkolenia. W czasie od 29 czerwca do 3 lipca cała Brygada została przetransportowana do nowego rejonu w środkowej Anglii. Kwatera Główna stanęła w Stamford, w jednym z najstarszych miast Anglii. Oddziały Brygady w poszczególnych miejscowościach w okolicy. Wokół Stamfordu roiło się od lotnisk brytyjskich i amerykańskich. W rejonie niedalekiego Grantham rozlokowała się 1 Brytyjska DYwizja Powietrzna. Mobilizacja materiałowa Brygady, rozpoczęta w Szkocji, była kontynuowana po przybyciu do rejonu Stamfordu. Trwała bodajże miesiąc. Stałem ciągle na stanowisku, że niezbędne są co najmniej 2 pełne miesiące dla uzyskania gotowości bojowej; musiałem się jednak liczyć z tym, czego kategorycznie zażądał gen. Browning, to jest, aby Brygada była gotowa do akcji na 1 sierpnia. W konsekwencji po przybyciu do nowego rejonu pozostało zaledwie 3 tygodnie na szkolenie bojowe w zespołach oddziałowych, plutonach, kompaniach spadochronowych, baonach oraz całym zespołem brygadowym, które pod kryptonimem "Cora" odbyło się na południu Anglii w czasie od 30 lipca do 5 sierpnia, kierowane osobiście przez gen. Browninga. Pismo gen. Sosnkowskiego do Eisenhowera, o którym wspomniałem powyżej, że Brygada potrzebuje przynajmniej dwu miesięcy dla uzyskania gotowości bojowej, musiało przynieść pozytywny wynik, bowiem brygadier Peto, Szef Alianckiej Misji Łęcznikowej przy Montgomerym, zwrócił się za pośrednictwem płk. Krubskiego, Szefa Polskiej Misji Łęcznikowej przy tej Misji, do Szefa Sztabu Naczelnego Wodza, gen. KOpańskiego, z zapytaniem o gotowości bojowej Brygady. Gen. Kopański odpisał, że wcześniejsze użycie Brygady leży w całkowitej kompetencji i odpowiedzalności jej obecnego przełożonego. PIsmo to 20 lipca 1944 r. osobiście odwiozłem do brygadiera Peto, którego Kwatera Główna mieściła się pod namiotami w rejonie przedmieść londyńskich. Chciałem rozmówić się z brygadierem, którego poznałem jeszcze podczas naszego pobytu w Szkocji, i wywnioskować zamiary Montgomery'ego. Z nim też miałem bardzo charakterystyczną rozmowę, w trakcie której brygadier zapytał wprost, czy sprawa terminu gotowości Brygady nie wiąże się ze sprawami politycznymi. "Rozumie pan - Warszawa - bolszewicy... itd." - mówił. Dawał wyraźnie do zrozumienia, że ociągam się z wyrażeniem gotowości bojowej Brygady z uwagi na to, że ciągle liczę, że będzie ona użyta w Kraju. Uchyliłem się od omawiania tej sprawy, jako wyraźnie politycznej, a podkreśliłem braki w wyszkoleniu bojowym, powstałe nie z naszej winy, oraz że przy obecnym, przyspieszonym tempie szkolenia żołnierze Brygady są u kresu swych sił i nie ma nawet czasu na usunięcie błędów zaobserwowanych podczas ćwiczeń. Gdy brygadier Peto wysunął alternatywę użycia Brygady jako odwodu lub do mniejszej operacji, odpowiedziałem, że nie mogę rozważać tego zagadnienia tak długo, dopóki nie znam samego zadania. Dodałem przy tym, że on jako "doświadczony dowódca" wie, że rodzaj zadania zależy nie tylko od tego, który je wyznacza, ale również od nieprzyjaciela, który się temu zadaniu przeciwstawia. Nasza rozmowa zakończyła się oświadczeniem brygadiera, że zamelduje gen. Montgomery'emu, że Brygada Polska będzie gotowa 1 września. Rozmowie mojej z brygadierem Peto asystował płk dypl. Krubski. Wezwanie do Kraju Właśnie wtedy, gdy rozgrywała się zacięta walka z gen. Browningiem co do terminu gotowości bojowej Brygady, w Kraju nastąpiły wypadki, których konsekwencją była depesza dowódcy Armii Krajowej, gen. Bora, do Naczelnego Wodza z dnia 25 lipca 1944 r., tej treści: "Jesteśmy gotowi w każdej chwili do walki o Warszawę. Przybycie do tej walki Brygady Spadochronowej będzie miało olbrzymie znaczenie polityczne i taktyczne. Przygotowujcie możliwość bombardowania na nasze żądanie lotnisk pod Warszawą. MOment rozpoczęcia walki zamelduję". W chwili gdy nadeszła depesza, byliśmy już od 6 tygodni pod dowództwem brytyjskim. Na pewno nie dla pokrycia swej historycznej odpowiedzialności, Naczelny Wódz, przebywający wtedy we Włoszech, polecił gen. Kopańskiemu i gen. Taborowi, zastępcy szefa sztabu dla spraw Krajowych, wszcząć starania u Brytyjczyków, by przynajmniej część Brygady, baon, ewentualnie nawet kompania spadochronowa, mogła skoczyć do Kraju. Dla części Brygady zarządziłem odpowiednie pogotowie bojowe. W dniu 13 sierpnia żołnierze Brygady na znak protestu, widząc brak pomocy alianckiej dla Walczącej Warszawy, w spontanicznym odruchu odmówili przyjęcia posiłku. Meldowałem o tym Naczelnemu Wodzowi. KOnsekwencji dyscyplinarnych w stosunku do żołnierzy nie wyciągałem, solidaryzując się z nimi duchowo. Czy - gdyby nie warunki polityczne, uniemożliwiające wysłanie Brygady do Polski dla wsparcia Powstania - Brygada miała techniczne warunki wsparcia tego Powstania? Przywiozłem ze Stanów możliwości przerzucenia Brygady transportem w rejon Warszawy, nawet gdyby Sowiety odmówiły lądowania samolotów dla ich zaopatrzenia w paliwo. Oczywiście musiałaby być zapewniona pełna osłona lotnicza transportu powietrznego Brygady i jej zaopatrzenia. Czy były warunki zrzutu Brygady w Warszawie lub jej rejonie? O samej Warszawie, jako takiej, trudno mówić z uwagi na gęstość zabudowań i zmienność sytuacji podczas walk w mieście. Natomiast niezaprzeczalnym terenem do zrzutu była PUszcza Kampinoska, która dawała szereg możliwości działania przez wchłonięcie grup powstańczych, znajdujących schronienie w tej Puszczy, i wyjście z pomocą Warszawie, bądź bardzo poważnego zagrożenia komunikacji Niemców na zachód i południowy zachód na magistralach najbliżej Puszczy Kampinoskiej, tj. Warszawa_Sochaczew_Łowicz_Poznań, lub bardziej na południe, tj. Warszawa_Skierniewice_Częstochowa. Opracowanie planu takiego zrzutu oczywiście było możliwe jedynie w przypadku zasadniczej zgody Brytyjczyków na zrzeczenie się udziału Brygady lub jej części w operacji na Zachodzie i na zabezpieczenie i osłonę transportu powietrznego. Przygotowanie do operacji A więc od pierwszych dni sierpnia byliśmy w pogotowiu bojowym. W tym, tak intensywnym okresie szkolenia nie obeszło się bez strat ludzkich wskutek uszkodzeń przy skoku. Najdotkliwszą jednak była strata 28 żołnierzy spadochronowych, w tym 2 oficerów, gdy podczas ćwiczeń połączonych ze skokami całą kompanią spadochronową zderzyły się 2 samoloty. Wszyscy ponieśli śmierć, łącznie z amerykańską załogą samolotów. PIsałem już, że jednym z podstawowych warunków, aby wysiłek polskiego żołnierza spadochronowego nie utonął w wysiłku brytyjskim, było to, by Brygada występowała w boju samodzielnie. Tymczasem już 10 sierpnia otrzymałem od gen. Browninga depeszę podporządkowującą Brygadę dowódcy 1 Brytyjskiej Dywizji Powietrznej. Z zachowania się gen. Browninga w stosunku do przydzielonych - zresztą na jego żądanie - moich oficerów łącznikowych wynikało jasno, że on, jako dowódca KOrpusu z Brygadą, jako taką, bezpośrednio nie chce mieć nic do czynienia. Na taki rozkaz musiałem natychmiast zareagować moim meldunkiem do Naczelnego Wodza. Oczywiście powiadomić o tym dowódcę 1 Brytyjskiej Dywizji Powietrznej, gen. Urquharta, świeżo do niej przybyłego z piechoty. Urquhart, tak jak sam zresztą pisze w swej książce "Arnhem", był ledwie tolerowany przez swych brygadierów, wytrawnych dowódców i skoczków spadochronowych. Byli nimi dowódca 1 Brytyjskiej Brygady Spadochronowej, brygadier Lathbury, oraz dowódca 4 Brygady Spadochronowej, brygadier Hacket. Gen. Urquhart przyjął do wiadomości to, co meldowałem memu Naczelnemu Wodzowi. W następstwie mój stosunek do niego i jego do mnie ułożył się w ten sposób, że operacyjnie miałem mu podlegać, zaś do samej Brygady nie wtrącał się zupełnie. Żaden z jego oficerów nie był przydzielony do Brygady. Mój brytyjski oficer łącznikowy, ppłk Stevens, zależny był od dowódcy Korpusu. Tak było przez cały czas pogotowia bojowego do operacji arnhemskiej włącznie. ZOstało przygotowanych szereg operacji desantu powietrznego, które z powodu zmiany sytuacji na froncie i szybkiego posuwania się Sprzymierzonych okazały się niepotrzebne. W ten sposób dobrnęliśmy w stałym pogotowiu bojowym do pierwszych dni września. Oddziały miały nieco więcej wytchnienia, jakkolwiek pogotowie bojowe dawało im dodatkową robotę. Dowódcy mieli ogrom pracy ze szczegółowym rozpracowaniem każdej, ostatecznie niedoszłej do skutku operacji. Z przygotowaniem rozkazów, analizowaniem terenu, podziałem oddziałów na poszczególne obsady samolotów czy szybowców itd. itd. W pierwszych dniach września 1944 r., na obszarze działań 21 Brytyjskiej Grupy Armii gen. Montgomery'ego linia bojowa ustabilizowała się na pograniczu belgijsko_holenderskim wzdłuż kanałów Alberta i Escaut. WTedy Montgomery powziął plan wielkiej operacji desantowo_lądowej o zasięgu strategicznym. PIerwszym wariantem jego planu miała być operacja nazwana kryptonimem "Fifteen", zmieniona następnie na "Comet". Właściwa, która doszła do skutku, miała kryptonim "Market_Garden". Arnhem Arnhem przeszło do historii świata i znane jest każdemu Polakowi podobnie jak MOnte Cassino, Falaise czy Tobruk. Arnhem - to chrzest bojowy Pierwszej Samodzielnej Polskiej Brygady Spadochronowej. 21 Grupa Armii gen. Montgomery'ego, w skład której wchodziły 2 Brytyjska Armia i 1 Kanadyjska z Dywizją Pancerną gen. Maczka, działała na skrajnym lewym skrzydle całego frontu Sprzymierzonych. Nadmiernie wydłużone linie zaopatrywania poprzez zniszczoną Francję spowodowały między innymi zatrzymanie się Sprzymierzonych w pierwszych dniach września na linii pogranicza holendersko_belgijskiego. Wychodząc z założenia, że Niemcy są już właściwie pobite i że nie są w stanie stawić zdecydowanego oporu Sprzymierzonym, gen. Montgomery powziął plan o zasięgu strategicznym, który, zrealizowany z powodzeniem, mógł zakończyć wojnę jeszcze w roku 1944. Przy pomocy kOrpusu powietrznego Montgomery zamierzał opanować teren oddzielający obecną linię jego wojsk od Arnhem wzdłuż drogi Eindhoven_Grave_Nijmegen_Arnhem, zorganizować w Arnhem przyczółek mostowy, który od jednostek powietrznych miał zostać przejęty przez 30 Brytyjski Korpus Wojsk Lądowych, posuwający się wzdłuż wyżej wymienionej drogi. Z przyczółka tego miała wyjść 2 Brytyjska Armia, wymijając niemiecką tzw. linię umocnioną Zygfryda, kończącą się w pobliżu Nijmegen, i kierując się na Zagłębie Ruhry, a stamtąd w głąb Niemiec oraz na tyły wojsk niemieckich, broniących się wzdłuż linii Zygfryda. Odległość wojsk brytyjskich stojących wzdłuż Kanału Alberta i Escaut od Arnhem wynosiła około 80 mil (1277km), w tym 7 mostów, z których najgłówniejsze były na MOzie pod Grave, w Nijmegen na rzece Waal, jednym z ramion Renu, i na Dolnym Renie - w Arnhem. Podstawowym elementem tego tak bardzo śmiałego planu Montgomery'ego było przekonanie, że Niemcy nie będą stawiać zdecydowanego oporu z braku odpowiednich sił. Jak się okazało z przebiegu operacji, ocena sił i możliwości nieprzyjaciela była z gruntu fałszywa. Pierwszy wariant operacji, znany pod kryptonimem "Fifteen", zmieniony następnie na kryptonim "Comet", której rozpoczęcie - zgodnie z rozkazem gen. Browninga, dowódccy Brytyjskiego KOrpusu Powietrznego - przewidziane było na 8 września, nakazywał 1 Brytyjskiej DYwizji Powietrznej, z podległą operacyjnie Polską Brygadą Spadochronową, opanowanie i utrzymanie do czasu przybycia 30 KOrpusu Brytyjskiego bardziej na północ wysuniętego rejonu Nijmegen_Arnhem, z 3 najważniejszymi mostami na MOzie i obu ramionach Renu. I tak: 1 Brytyjska Brygada Spadochronowa, pod dowództwem brygadiera Lathbury, miała opanować Arnhem i mosty na Dolnym Renie, 4 Brygada Spadochronowa brygadiera Hacketa - rejon Grave i most na MOzie. Brygada Szybowcowa miała zająć wzgórza panujące nad Nijmegen, zwane Górami Holenderskimi - wschodnia część tych wzgórz po stronie niemieckiej przechodzi w tzw. Reichswald, który kryje część umocnionej niemieckiej linii obronnej Zygfryda. Stamtąd zaś miała wyjść na Nijmegen, opanowując mosty, drogowy i kolejowy, na rzece Waal. Polska Brygada Spadochronowa miała lądować w drugim rzucie w rejonie Middelaar, tj. u południowego podnóża Gór HOlenderskich i Reichswaldu. Zrzut jej i lądowanie było więc pod obserwacją Niemców. Na zapleczu lądującej Brygady, w odległości niespełna mili, płynęła rzeka MOza. Najbliższy most na MOzie znajdował się w odległości ok. 2 mil od miejsca nakazanego zrzutu Brygady w rejonie miejscowości MOok, gdzie szosa do Nijmegen i rzeka MOza zbliżały się bezpośrednio do podnóża tych wzgórz. Ponieważ zadanie, jakie otrzymała Brygada, polegało na przejściu jej po wylądowaniu do rejonu Grave, celem ewentualnego wsparcia 4 Brytyjskiej Brygady Spadochronowej, zajęcie mostu na MOzie przez nadchodzących z REichswaldu Niemców nie tylko że uniemożliwiało wykonanie tego zadania, ale każdy atak Niemców na rejon zrzutu i lądowania Brygady spychał ją na rzekę MOzę. Istniało więc nie tylko ryzyko, ale prawdopodobieństwo zniszczenia Brygady przy jej lądowaniu i zepchnięcia na MOzę bez warunków przeprawy. Tak widziałem sytuację, gdy otrzymałem rozkaz od gen. Urquharta. Gdy 8 września spotkałem się z gen. Urquhartem na pobliskim Stamfordu lotnisku brytyjskim w Wittering, zwróciłem mu uwagę, że dla wykonania tak wielkiego zadania ma za mało sił. Powiedziałem, że - zdaniem moim - nie jest doceniana przez Brytyjczyków ważność rejonu Arnhem_Nijmegen dla Niemców. Zajęcie tego rejonu spowodowałoby automatycznie odcięcie sił niemieckich, znajdujących się na zachód i południowy zachód od tego rejonu. Wspomniałem mu przy tym, że w odniesieniu do nakazanego zadania, uważam za niezbędne utrzymanie mostu na rzece MOzie w rejonie MOok oraz na kanale MOza_Waal w Heumen, jako alternatywy w przedostaniu się 30 KOrpusu do rejonu Nijmegen w wypadku zniszczenia mostu pod Grave. Już następnego dnia otrzymałem w Stamfordzie ustny rozkaz gen. Urquharta, nakazujący Brygadzie uchwycenie i utrzymanie w swym ręku obu mostów tak w MOok, jak i w Heumen. Otrzymawszy ten rozkaz, prosiłem generała o osobistą rozmowę. Spotkanie to nastąpiło we wczesnych godzinach popołudniowych na lotnisku (10 mil na płn. zachód od Stamfordu). Z generałem przybył również dowódca 4 Brygady Spadochronowej, brygadier Hacket, który był przebiegiem naszej rozmowy najżywiej zainteresowany. Rozmowa nasza odbywała się na otwartym powietrzu. W pobliżu stał samolot oddany do dyspozycji generała dla szybkiego komunikowania się z dowódcą KOrpusu, gen. Browningiem. Rozmowę rozpocząłem od prośby o potwierdzenie pisemne jego ustnego rozkazu. MOje żądanie było zgodne z polskim regulaminem, według którego dowódca nawet niskiego szczebla ma prawo, a nawet obowiązek żądania potwierdzenia na piśmie otrzymanego rozkazu ustnego, jeżeli nie jest on dostatecznie jasny lub jeżeli ma uzasadnione wątpliwości co do możliwości jego wykonania. Żądanie moje wywołało ogromne zdziwienie i zaskoczenie generała. Powiedziałem mu, że moje żądanie rozkazu na piśmie nie oznacza, że nie zamierzam go wykonać. Natomiast chodzi mi o to, by pozostał po nim ślad. Dodałem przy tym, że za wykonanie otrzymanych rozkazów odpowiadam nie tylko przed moimi brytyjskimi przełożonymi, ale również przed moim Naczelnym Wodzem i narodem polskim. Powiedziałem mu, że w wypadku, gdybym nie wrócił z operacji, chcę, by nie tylko moi brytyjscy dowódcy, ale i polskie władze przełożone wiedziały, w jakich warunkach to się stało. MOje stosunki z gen. Urquhartem nie były sztywne. Były raczej przyjacielskie, co sobie ceniłem. Było mi przykro, że tak musiałem postawić tę sprawę. Ale nie widziałem innego wyjścia. Wobec tego gen. Urquhart zaproponował mi, byśmy z tą sprawą polecieli do Browninga. Oczywiście zgodziłem się na to. W niespełna godzinę byliśmy - Urquhart i ja - w podlondyńskiej Kwaterze Głównej gen. Browninga. Do jego gabinetu gen. Urquhart wszedł pierwszy. Ja czekałem na wezwanie. Nastąpiło to po pewnym czasie. Powtórzyłem Browningowi moją ocenę zadania danego 1 Brytyjskiej Dywizji Powietrznej i mojej Brygadzie. Oświadczyłem, że uchwycenie Arnhem i wzgórz dominujących, Nijmegen, Grave, 2 mostów na Mozie, 4 na obu ramionach Renu oraz mostu na Kanale MOza_Waal jest ponad siły i możliwości jednej dywizji powietrznej i Polskiej Brygady Spadochronowej. Powiedziałem mu, że gen. Urquhart z braku sił nie będzie mógł wykonać otrzymanego zadania. Zaznaczyłem wyraźnie, że zdaniem moim nie jest możliwe opanowanie i utrzymanie Nijmegen i mostów na Waal tak długo, jak długo wzgórza dominujące nad Nijmegen nie są zdobyte i utrzymane. Gen. Browning odparował, że nie ma więcej sił i uważa, że "Czerwone diabły" (tak były przezwane brytyjskie wojska powietrzne z powodu czerwonych beretów) łącznie z polskimi spadochroniarzami (myśmy nosili w odróżnieniu berety stalowoszare) będą w stanie zrobić wszystko. Odpowiedziałem na to, że przełożony nie powinien dawać swym podkomendnym zadań przekraczających ich siły i możliwości. Wtedy gen. Browning zwrócił się do mnie z zapytaniem, jakie siły uważałbym za ewentualnie dostateczne dla wypełnienia tego zadania. Odpowiedziałem, że on jest dowódcą korpusu, ja zaś dowódcą Brygady, i że nie mam żadnego tytułu zabierania głosu w tej sprawie. Odpowiedziałem tak zupełnie świadomie, ze względu na to, że on był Brytyjczykiem, ja zaś obcokrajowcem, a moje obecne z nim stosunki ograniczały się wyłącznie do służbowych. Wtedy z tonu służbowego przeszedł Browning na poniekąd prywatny, zaczynając od tego, że chciałby całkiem prywatnie usłyszeć moją opinię, którą przecież muszę mieć, jako były profesor Wyższej Szkoły Wojennej. Niechętnie wtedy oświadczyłem, że jeśli chodzi o rejon Nijmegen, to jedna pełna dywizja jest, zdaniem moim, tym minimum sił, które powinny być zaangażowane, zaś wzgórza panujące nad Nijmegen i przeprawami Maas (MOza)_Waal winny być Nie tylko opanowane, ale i utrzymane. Na tym się nasza rozmowa skończyła. Żadnego rozkazu na piśmie, co było celem naszej podróży do Kwatery Głównej gen. Browninga, nie otrzymałem. Następnego dnia, tj. 10 września, cała operacja została odwołana. Nie wiem - mam jednak prawo przypuszczać, że moja rozmowa z gen. Browningiem wpłynęła na odwołanie operacji w przewidywanym składzie wojsk. Jak już powiedziałem poprzednio, plan gen. Montgomery'ego polegał na tym, by jak najszybciej uchwycić przyczółek mostowy Arnhem, z którego następnie miała wyruszyć 2 Brytyjska Armia na Zagłębie Ruhry, a więc na tyły wojsk niemieckich, broniących się na umocnionej linii Zygfryda, i w ten sposób otworzyć sobie drogę w głąb Niemiec i zakończyć wojnę w 1944 r. Oś komunikacyjna Kanał Alberta_Escaut_Arnhem, wynosząca 1277km (79,5 mil) z 7 mostami, nie licząc drobnych przepraw, miała być opanowana przez wojska desantu powietrznego, i po osi tej, jako czoło 2 Armii, miał się najszybciej posuwać 30 Brytyjski Korpus w składzie 1 Sprzymierzonej Armii Powietrznej, która miała za zadanie otworzenie drogi do Arnhem i utworzenie prowizorycznego przyczółka mostowego w samym Arnhem; obejmował: 82 i 10 - Amerykańskie Dywizje Powietrzne, 1 Brytyjską Dywizję Powietrzną i 1 Samodzielną Polską Brygadę Spadochronową. 10 Amerykańska Dywizja Powietrzna miała opanować rejon Eindhoven_Veghel wraz z przeprawami przez rozliczne kanały, przecinające tę oś komunikacyjną. 82 Amerykańska Dywizja Powietrzna - rejon Grave_Nijmegen i wzgórza dominujące nad Nijmegen oraz mosty na MOzie, kanale MOza_Waal i na samej Waal. 1 Brytyjska Dywizja Powietrzna, wzmocniona 1 Samodzielną Polską Brygadą Spadochronową, miała uchwycić mosty na Dolnym Renie (szosowy i pontonowy), utworzyć i utrzymać do czasu przybycia 30 Brytyjskiego KOrpusu przyczółek mostowy w samym Arnhem. PIerwszy dzień operacji, czyli tak zwany dzień "D", wyznaczony został na 17 września. Ruch 30 Brytyjskiego KOrpusu przewidziany był równocześnie z desantem powietrznym. Przybycie 30 Korpusu do Arnhem przewidywane było w ciągu 48 godzin od rozpoczęcia operacji. Wartość jednostek niemieckich, znajdujących się w samym Arnhem i okolicy, oceniano jako słabą. Miały to być jedynie jednostki szkolne i robocze. W dniu 12 września dowódca 1 Brytyjskiej Dywizji Powietrznej wydał na odprawie następujące rozkazy. Desant powietrzny całości odbędzie się w trzech kolejnych przelotach (liftach), każdego dnia po jednym. Brytyjska Dywizja Powietrzna oraz polski rzut szybowcowy będą lądować na północnym brzegu Dolnego Renu w odległości około 6 mil na zachód od Arnhem, na brzegu południowym Dolnego Renu. Szybowce tej brygady lądować będą na północnym brzegu, tam, gdzie Brytyjska Brygada Szybowcowa. Dnia "D", tj. 17 września, zrzucona będzie 1 Brytyjska Brygada Spadochronowa i Brytyjska Brygada Szybowcowa. Brygada Spadochronowa ma najszybciej uchwycić mosty w Arnhem i utworzyć przy nich przyczółek mostowy. Brygada Szybowcowa ubezpieczy rejon zrzutowiska i lądowiska dla 4 Brygady Spadochronowej, która miała skakać 18 września. 19 września miała być zrzucona Polska Brygada Spadochronowa. Na odprawie nie zabierałem głosu, chcąc otrzymany rozkaz dokładnie przetrawić. Spieszyłem się poza tym, miałem bowiem w tym dniu konferencję lotniczą w związku z ilością samolotów i szybowców potrzebnych do operacji. Potrzebowałem wedle mych obliczeń 114 samolotów transportowych, co do których nie było obiekcji. Natomiast zapotrzebowana ilość szybowców, z powodu ich braku, została zmniejszona do liczby 45, tak że zabrakło szybowców dla dywizjonu artylerii spadochronowej, zaś zrzut jej na spadochronach nie był przewidziany, mimo że cała obsługa była spadochronowo przeszkolona. Stąd też dywizjon miał iść tak zwanym "rzutem morskim". W ciągu nocy 12 i przedpołudnia 13 września zapadły wszystkie moje decyzje, ujęte następnie w rozkazy dla poszczególnych dowódców. W dniu 14 września po południu spotkałem się z gen. Urquhartem na lotnisku Wittering i przedstawiłem mu swoje uwagi, i to tylko odnośnie zadania, które otrzymała Brygada. Nie poruszałem, ze względów zrozumiałych, moich krytycznych uwag co do zadań, jakie otrzymały brygady jego dywizji, i całokształtu jego decyzji. Zwróciłem mu uwagę na to, że gdy moja Brygada będzie skakać dopiero trzeciego dnia, zniknie dla niej najważniejszy atut, jaki posiadają oddziały spadochronowe, tj. moment zaskoczenia. Mam więc prawo i obowiązek przypuszczać, że miejsce mego zrzutowiska będzie zajęte przez nieprzyjaciela i będę zmuszony je zdobywać. MOsty mogą również nie być w rękach 1 Brytyjskiej Brygady Spadochronowej, lub też mogą zostać wysadzone w powietrze przez Niemców. MOże wtedy zaistnieć sytuacja, w której nie będę mógł dostać się na północny brzeg Dolnego Renu, nie posiadam bowiem żadnych środków przeprawowych. Winienem bądź je otrzymać, bądź też powinny być one zabezpieczone przez 1 Brytyjską Brygadę Spadochronową i zgrupowane na brzegu północnym, by mogły mi być posłane we właściwym momencie. Otrzymany najbardziej wysunięty i najbardziej zagrożony od wschodu odcinek przyczółka mostowego na brzegu północnym, będzie miał wątpliwą wartość obronną z powodu braku i niedostatecznej ilości broni ciężkiej, ale i przede wszystkim amunicji i min, które znajdują się w rzucie szybowcowym Brygady, lądującym na brzegu północnym. Stąd też dołączenie tego zrzutu do Brygady jest sprawą pierwszorzędnej wagi i pilności, i to tym bardziej, że w tym rzucie szybowcowym znajduje się cały mój dywizjon artylerii przeciwpancernej. Wreszcie, że jestem całkowicie pozbawiony artylerii, potrzebuję więc wsparcia przez artylerię Dywizji. Gdy w niedzielę 17 września 1944 r. rozpoczął się pierwszy przelot dywizji brytyjskiej, Brygadę obowiązywał już wyżej przytoczony rozkaz. Tak przeszedł dzień 17 i 18 września. Byłem żądny wiadomości, co dzieje się na froncie. Tymczasem poza tym, co donosiła prasa, nic nie wiedziałem. Mój brytyjski oficer łącznikowy, ppłk Stevens mógł mi tylko zameldować, że zgodnie z przewidzianym planem w dniu 18 wyleciała 4 Brytyjska Brygada Spadochronowa oraz rzut szybowcowy dywizji z południowej Anglii, a z nim pierwszy rzut szybowcowy Brygady. Nie miałem żadnej łączności radiowej z dowódcą operacyjnym gen. Urquhartem, który ze sztabem i moimi oficerami łącznikowymi, kpt. dypl. Zwolańskim, kpt. art. Maćkowiakiem oraz korespondentem wojennym, podchorążym Święcickim, wylecieli do operacji na szybowcu już 17 września. 18 września na lotniska w Spanhoe i Saltby zostały przewiezione zasobniki, które miały być razem z nami zrzucone. Byliśmy podzieleni na poszczególne samoloty. Środki transportowe, przewożące nas na lotniska, były w naszej dyspozycji. BYliśmy gotowi. Dzień naszego wylotu - 19 września - był pochmurny. Niemniej przybyliśmy na lotnisko i czekaliśmy przy samolotach gotowych do startu do godz. #/2 po południu na to, by usłyszeć, że z powodu złych warunków atmosferycznych wylot nasz zostaje przesunięty do dnia następnego, na godz. #/10 rano. Wracamy więc źli i odpowiednio podenerwowani do naszych rejonów zakwaterowania. Wieczorem ppłk Stevens przywiózł mi meldunek, że 2 rzut szybowcowy wystartował do operacji. Dzień 20 września był również pochmurny. Przed naszym wyjazdem na lotnisko ppłk Stevens przywiózł mi następujące informacje oraz rozkaz z frontu: "Dywizja walczy w rejonie Oosterbeek. Arnhem jest nadal w ręku Niemców. Brygada ma lądować nie na poprzednio wyznaczonym zrzutowisku, lecz w rejonie Driel, ok. 4 mil (67km) na zachód od poprzedniego zrzutowiska. Po zrzucie ma przeprawić się promem w rejonie Heveadorp na północny brzeg Renu i przejść w rejonie Hewelache Berg do dyspozycji dowódcy 1 Brytyjskiej Dywizji Powietrznej. Prom jest w rękach Dywizji - będzie Brygadzie dostarczony. Ubezpieczenie rejonu przeprawy staraniem Dywizji. Zażądałem natychmiast, by przewidziany dla Brygady start o godz #/10 rano przesunąć do godz. #/1 po południu, by przynajmniej pobieżnie i już na lotniskach zapoznać oddziały z ich nowym zadaniem. ZMiana zrzutowiska nie jest dla oddziałów spadochronowych sprawą drobną. KOmplikuje się ona bardziej, gdy na zrzutowisku spodziewany jest nieprzyjaciel. Odprawy i pouczenia wszystkich żołnierzy spadochronowych o nowym zrzutowisku nastąpiły na lotniskach już przy samolotach. LOtniska zalegała mgła. Zdawało się jednak, że się przetrze. Kazano nam się załadować. Samoloty wysunęły się nawet na wybiegi. Systemem stosowanym przez Amerykanów, jeden na ogonie drugiego. Byliśmy już przekonani, że startujemy, gdy o godz. #/2 po południu lot znowu odwołano z uwagi na złe warunki atmosferyczne. JUż czwarty dzień upływał od chwili rozpoczęcia operacji, a ja miałem właściwie tylko szczątkowe wiadomości, co dzieje się na froncie. Z uznaniem muszę wyrazić się o moim brytyjskim oficerze łącznikowym, który wychodził ze skóry, by uzyskać dokładniejsze informacje o tym, co się dzieje na froncie. Zameldował mi wieczorem 20 września, że 1 Brytyjska Brygada Spadochronowa nie może przebić się przez Arnhem w kierunku mostu. Że jedynie jeden baon walczy przy północnym wylocie mostu; że reszta 1 Dywizji walczy w Oosterbeek. Że 82 Amerykańska Dywizja Powietrzna łącznie z elementami 30 Korpusu Brytyjskiego nie zdołała jeszcze opanować mostów w rejonie Nijmegen. Nie potrafił jednak dokładnie powiedzieć daty i godziny podanej mi sytuacji. Zameldował mi wreszcie, co było bodaj najważniejsze - że nie ma połączenia z kontynentem, a zwłaszcza z 1 Brytyjską Dywizją Powietrzną, i że tu, na terenie Anglii, nie ma obecnie nikogo, kto by wziął na siebie odpowiedzialność co do miejsca użycia Brygady w obecnej sytuacji. Start Brygady został naznaczony na dzień 21 września o godz. #/12. W nie znanym mi położeniu taktycznym 1 Dywizji miałem skakać w rejonie Driel. Zrzut ten odpowiadał sytuacji bojowej 1 Dywizji sprzed 2 dni. W chwili naszego zrzutu, w dniu 21, sytuacja tej dywizji najprawdopodobniej będzie zupełnie inna. Być może, że prom, którym miałem się przeprawić, w ogóle nie będzie w jej rękach. A więc może nie będzie nawet mowy o dostaniu się na brzeg północny, nie mamy bowiem żadnych środków przeprawowych. Jest również prawdopodobne i możliwe, że zrzutowisko Brygady jest opanowane przez Niemców. Będę więc skakał w paszczę nieprzyjaciela. Wiadomo bowiem, że w momencie zrzutu i do czasu zbiórki oddziały są w rozproszeniu i prawie bezbronne. O dowodzeniu nimi mowy być nie może. Oświadczyłem oficerowi łącznikowemu, że według mojej wiadomości dowódca 1 Armii Powietrznej, amerykański gen. Brereton, jest jednak ze swoją Kwaterą Główną na terenie Anglii i jeżeli on nie potwierdzi, że otrzymany przed 2 dniami rozkaz w ciągu dalszym obowiązuje, to odmówię wylotu. Jeszcze tego samego wieczora specjalnym gońcem zameldowałem o tym gen. Sosnkowskiemu. Ppłk Stevens wiedział, że nie żartuję. Rano następnego dnia przywiózł ustne potwierdzenie aktualności rozkazu skoku na Driel oraz wiadomość, że prom dla naszej przeprawy jest nadal w rękach brytyjskich. Na potwierdzenie rozkazu Szef Sztabu gen. Brereton telefonicznie życzył nam powodzenia. Tak więc i ostatecznie wystartowaliśmy 21 o godz. #/2 po południu. Samolotem, którym miałem lecieć, miał lecieć również cały zespół spadochroniarzy. Wśród nich brytyjski oficer łącznikowy, ppłk Stevens, mój adiutant, kpt. inż. Sieczkowski, jeden z oficerów mego sztabu, zespół radiostacji, patrol ochronny sztabu, sanitariusz i kancelista - krótko mówiąc Kwatera Główna Brygady w miniaturze. Podobny zespół i obsadę innego samolotu posiadał mój zastępca oraz mój szef sztabu. Cel podziału dowództwa na takie 3 zespoły leżał w tym, że w wypadku zestrzelenia jednego lub 2 samolotów zawsze jeszcze mogło ono funkcjonować. Strzelec i podoficer, oficer brytyjski i polski generał - wszyscy, wziąwszy oporządzenie i spadochrony, wyglądali jednakowo. Trudno było nawet odróżnić stopnie, gdyż dystynkcje były pozakrywane, a w szeregu jeden stał obok drugiego. Naszym dowódcą do czasu wyskoku był por. Dyrda. Oto jeden z przykładów równości braci spadochronowej. Stoimy w szeregu u wejścia do samolotu. Pada komenda dowódcy zespołu: "Sprawdzić oporządzenie". Sprawdzam stojącemu przede mną strzelcowi. Stojący za mną sierżant sprawdza moje. "W prawo zwrot - do samolotu marsz" - pada znowu komenda. Przez pozbawiony drzwi otwór samolotu wchodzimy do środka. Zajmujemy ławy biegnące przy ścianach po obu stronach samolotu. Przez środek pułapu samolotu biegnie linka. Na niej będziemy zahaczać linki, zwisające z naszych spadochronów. LInka po wyskoku wyciągnie spadochron z pokrowca i umożliwi jego automatyczne otwarcie się. Jest cisza. Każdy w skupieniu rozgryza zdarzenia, a maską twarzy stara się ukryć wzruszenie, które przeżywa. Jeden obserwuje drugiego. Boi się, czy nie? To jest przedmiotem obserwacji. Jeżeli kto, to na pewno ja jestem specjalnie na cenzurowanym. KIedyż dowódca na nim nie jest? Z tego, co odcyfruje, żołnierz czerpie otuchę, lub... Jeszcze nie wystartowaliśmy. Biegną chwile nerwowego wyczekiwania. Płyną minuty, a nam zdaje się, że godziny. Czas dłuży się nieskończenie. Niebo i lotnisko ciągle we mgle. Czy ostatecznie polecimy? Czy nie będzie tak, jak wczoraj, że musieliśmy wysiadać z samolotów będących już na wybiegu? Zapuszczają motory. Samoloty jeden za drugim wolno toczą się na wybieg. Ustawiają się jeden za drugim. Szybkość obrotów śmigła potęguje się. Potęguje się warkot motorów. Jest godzina #/2#15 po południu. Startujemy. Klamka zapadła. Nie pamiętam, jak przebiliśmy się przez zwały chmur. Bóg i sprawność pilotów spowodowały, że samoloty, startując jeden prawie że na ogonie drugiego, nie zderzyły się ze sobą. Nie wiem, w jakich warunkach przelecieliśmy Kanał. Zdrzemnąłem się po starcie. Zbudziło mnie dokuczliwe zimno, wiejące z otworu drzwiowego. Dolna część ciała, ubrana tylko w spodnie polowe (battledressowe) wystawiona była na chłód. Górna, na której mieliśmy oporządzenie i dwa zewnętrzne okrycia, zimna nie odczuwała. Spojrzałem przez okienko. Lecieliśmy wysoko ponad chmurami. Samolot przy samolocie. Wydawać się mogło, że każdej chwili skrzydło jednego zaczepi o drugie, tak jak w lipcu w tragicznym wypadku pod Stamfordem, który pochłonął tyle ofiar. Płyniemy tak spokojnie, że gdyby nie warkot motorów i zmienna sceneria przewalających się poniżej chmur, zdawać by się mogło, że stoimy w miejscu. W tych chmurach zaczynają powstawać okna, przez które patrzymy w dół. Lecimy nad terenem, przez który przeszła już wojna. Widać ślady zniszczeń. Nie widzę jednak żadnego ruchu, żadnych wojsk; zastanawiam się, czy jesteśmy nad Belgią, czy już nad Holandią. Nagle monotonność naszego lotu przerywają trzaski dla nas początkowo niezrozumiałe. Czujemy, że samolot robi uniki. Z kabiny pilota informują, że jesteśmy w ogniu nieprzyjacielskich baterii przeciwlotniczych. Minęła godzina #/4 po południu. Jest #/4#30, po niej #/4#45. Jesteśmy chyba już niedaleko. Z kabiny pilota informują nas, że za kilkanaście minut powinniśmy być nad zrzutowiskiem. Dowódca zespołu zarządza przygotowanie się do skoku. Wdziewamy spadochrony. LInka spadochronowa z karabinkiem spoczywa na kolanie. Jeszcze siedzimy na miejscach. Wtem lampka czerwona daje znać "Action Station" (Pogotowie Bojowe). Podrywamy się z miejsc. Stajemy w rzędzie jeden za drugim. Zaczepiamy karabinki linek naszych spadochronów za linkę biegnącą wzdłuż sufitu samolotu. Jesteśmy gotowi. Każdy kontroluje swoje przypięcie i spadochron swego poprzednika. Kolejno, numerami od czoła, wywołujemy swój numer, ogłaszając "Gotów". Tuż przy drzwiowym otworze staje dowódca zespołu. On przed skokiem wyrzuci nasz sprzęt znajdujący się w samolocie. Zabłysło zielone światło - "Go"! W ułamku sekundy wyleciał sprzęt, a za nim wyskoczył dowódca zespołu. Wąż spadochronowy posuwa się szybko ku otworowi i znika w nim. JEstem już przy otworze. Uderza mnie prąd powietrza i wpycha z powrotem do samolotu. Rękami chwytam się ram otworu drzwiowego i wypycham się ku przodowi. Stawiam nogi w próżnię i lecę w dół jak kamień - sekundę - lub więcej - nie wiem! Zresztą, kto w tej chwili liczy sekundy? Odczuwam gwałtowne szarpnięcie w ramionach. To rozwinięta czasza mego spadochronu zahamowała gwałtowny spadek ku dołowi. A więc i tym razem spadochron otworzył się. Płynę spokojnie ku dołowi. Wiatru nie ma i nie ma wahań czaszy. Płynę szybciej niż normalnie, jestem bowiem więcej obciążony. Ręce automatycznie uchwyciły linki spadochronu. Oglądam się wokół. Cała przestrzeń zarojona nadlatującymi samolotami i opadającymi spadochronami. A wśród nich coraz liczniejsze białe dymki. Słyszę huk i trzask. A więc jesteśmy w ogniu nieprzyjacielskim. Opuszczam głowę ku dołowi. ZIemia podchodzi tuż. Nie ma czasu do namysłu. Przygotowanie do lądowania. Kolana podciągam wyżej pod siebie, ciało w pozycji najbardziej elastycznej. Pięty razem. Stopy całą powierzchnią dotykają ziemi. Mimo ciężaru, łagodnie przewalam się na bok. Spadochron lekko opada obok. Wylądowałem na ornym polu, tuż obok głębokiego rowu odwadniajcego. A więc stało się. Jesteśmy już w akcji. Teraz natychmiast na miejsce zbiórki, wyznaczone dla Kwatery Głównej. Przez rów z ciężkim obciążeniem nie sposób przeskoczyć. Trzeba go przebrodzić. Wokół przewijają się chłopcy, śpiesząc na miejsce zbiórki. Jest strzelanina i trzask broni maszynowej. Była godzina #/5#15 po południu, gdyśmy zeskoczyli. Za jaką godzinę zmrok będzie zapadać. Do tego czasu Brygada musi być w garści. Miejsce zbiórki dla Kwatery Głównej znajdowało się przy dróżce polnej, prowadzącej do farmy Baarskamp, około pół mili na wschód od miejscowości Driel. W rejonie tym, w pobliżu, było również miejsce zbiórki dla 2 baonu spadochronowego. Przez chwilę walczono tu i byli już pierwsi zabici i ranni. Wysunąwszy ubezpieczenia pod obsypanymi owocem jabłoniami, z których obfitości korzystaliśmy, orientowałem się w sytuacji i czekałem na meldunki z poszczególnych oddziałów. Zrzuceni zostaliśmy dobrze - tak przynajmniej wyglądało. Zrzutowisko nasze miało milę wszerz i półtorej mili w głąb i ograniczone było od zachodu miejscowością Driel, od wschodu torem kolejowym i linią wysokiego napięcia, biegnącą z Elst do Arnhem. Na północy odgraniczał je wyraźnie wał rzeczny, biegnący wzdłuż Renu i biegnąca około mili na południe od niego droga. Poza lokalną walką z Niemcami na zrzutowisku, nie miałem dotąd żadnej wiadomości o nieprzyjacielu po tej stronie Renu. Że jest on silny po drugiej stronie REnu, czułem to od początku, wsłuchując się w nieprzyjacielski ogień artyleryjski. KOmpania sanitarna rozpoczęła już swoją pracę, organizując punkt opatrunkowy i zbierając rannych oraz uszkodzonych podczas skoku. Te pierwsze straty nie były poważne. Zaczęły napływać meldunki. Najbliżej mnie lądujący 2 baon melduje, że jest w całości w rejonie wyznaczonego miejsca zbiórki. Otrzymuję meldunek od kpt. GAzurka z 3 baonu, że ich miejsce zbiórki położone jest około mili bardziej na wschód i że baon nie jest w pełnym składzie. Napływają również meldunki z pozostałych oddziałów Brygady, które lądowały i mają się zbierać w rejonie Kwatery Głównej. Nie ma natomiast żadnych wiadomości o 1 baonie. Mam więc kłopot z 1 baonem i częścią 3 baonu. Wysyłam patrol na poszukiwanie. Wreszcie przypuszczając, że może został zrzucony na wschód od linii kolejowej, tworzącej wschodnią granicę mego zrzutowiska, decyduję się ruszyć na przeprawę, tym bardziej że zmierzch zapada. Dowódca 1 baonu zna swoje zadanie i jeżeli baon został zrzucony, na pewno dołączy na przeprawie. Maszerowaliśmy na przeprawę. Rozpoznanie wysłałem naprzód. Na skrzyżowaniu dróg spotkałem młodą Holenderkę, która poinformowała po angielsku, że w Driel nie ma Niemców; natomiast w Elden jest stała załoga oraz że prom jest zatopiony przez Niemców. Była to pani Cora Baltussen, nasz późniejszy przyjaciel - entuzjasta i przewodniczący KOmitetu "Driel_Polen". Rozpoznanie przeprawy potwierdziło słowa pani Baltussen. W ogniu artyleryjskim i moździeży z brzegu północnego zalegliśmy za wałem ochronnym, biegnącym wzdłuż Dolnego Renu. Zapadła noc. Stanąłem przed decyzją, co robić dalej? O przeprawieniu się na brzeg północny mowy być nie mogło, jak długo nie będę miał środków przeprawowych. Zdążyłem już stwierdzić, że po tej stronie Renu nie ma miejscowych środków przeprawy. Gdy w domku mieszczącym się tuż przy wale rozważałem naszą nową sytuację, zameldował się kpt. dypl. Zwolański, mój oficer łącznikowy, który z gen. Urquhartem wyleciał do operacji. Ren przepłynął wpław. Od generała przywiózł następujące wiadomości. Prom został utracony w nocy 20821 września. Dywizja dostarczy w ciągu nocy tratwy, na których przeprawią się oddziały Brygady. Równocześnie Dywizja wykona natarcie oczyszczające północny brzeg dolnego Renu, na odcinku przeprawy Brygady. Poleciłem kpt. Zwolańskiemu, który wracał do Dywizji, by zameldował generałowi, że osobiście zameldują się u niego, z chwilą gdy przeprawa będzie miała miejsce. Mijały godziny. Poza ogniem artyleryjskim i karabinów maszynowych na wał, było cicho. Wysłane nad wodę patrole nie stwierdziły przybycia tratw. Zbliżał się świt. Wiedziałem, że tratwy nie przybędą. Zarządziłem, aby pod osłoną wału przejść do Driel i natychmiast się okopać obronnie. Północny brzeg Dolnego Renu dominował nad płaskim, bo poniżej poziomu morza położonym brzegiem południowym. Stąd też byliśmy widoczni jak na dłoni i wystawieni na nękający ogień nieprzyjaciela. W Drielu stanęliśmy obronnie, zamykając się od wschodu, zachodu i południa. Dolny Ren zabezpieczał nas od północy. Wystarczała więc tylko obserwacja. Sytuacja moja przedstawiała się następująco: Od wschodu miałem Niemców umocnionych w Elden. Stopień ich umocnień należało sprawdzić. Przypuszczałem, że na południu w odległości ok. 10 mil w rejonie Nijmegen winny być elementy 30 KOrpusu, który nadążał ku Arnhem. Należało sprawdzić, czy i w jakiej sile znajdują się Niemcy między mną a Nijmegen. Należało również rozpoznać kierunek zachodni na miejscowość Heteren. MOje zadanie widziałem następująco: Utrzymać w swym posiadaniu południowe dojście do Dolnego Renu w celu umożliwienia przeprawy oddziałom 30 Korpusu, gdy nawiążą styczność z Brygadą. Jeżeli się znajdą środki przeprawowe, nie zatracając swego obecnego zasadniczego zadania, przyjść z pomocą 1 Brytyjskiej Dywizji przez wysłanie części oddziałów na brzeg północny. Rozpoznanie wysłane do Elden stwierdziło obecność Niemców. Nie zamierzałem ich atakować, aby nie rozdrabniać swoich sił na kierunkach drugorzędnych. Rozpoznanie wysłane na południe stwierdziło niemiecką broń pancerną. Zresztą obecność nieprzyjaciela odczułem rychło, bowiem już przed południem zaatakowano nas z tego kierunku. Rozpoznanie wysłane na Heteren nie wykazało nieprzyjaciela. W godzinach przedpołudniowych po wale ochronnym przybyły do Brygady 3 wozy pancerne z oddziału rozpoznawczego 30 Korpusu. Ten oddział rozpoznawczy dostał się do Brygady, wymijając Niemców daleko wysuniętym zagonem na zachód. Stał się dla nas cennym nabytkiem, bo umożliwił radiową łączność z 30 KOrpusem. Z dołączeniem do Brygady pancernego oddziału rozpoznawczego 30 Brytyjskiego Korpusu, wiąże się sprawa tzw. damskiego roweru, która bodajże przeszła już do legendy. HIstoria tego "damskiego roweru" była opisywana w prasie polskiej. A było to tak: Około południa otrzymuję meldunek z południowo_zachodniego odcinka obrony, że dotychczasowe natarcie piechoty niemieckiej z tego kierunku jest wzmocnione niemieckimi wozami pancernymi. Poza "piatami" - moździerzami ppanc. należącymi do wyposażenia kompanii spadochronowych, których zasięg nie przekracza 100 jardów, nie miałem żadnej innej broni ppanc. Nasz dywizjon ppanc., który lądował na szybowcach, znajduje się na północnym brzegu Renu i stacza walkę w ramach Brytyjskiej Dywizji Powietrznej. Jestem w sytuacji krytycznej. Wtedy wpada mi do głowy, że przecież mamy wozy rozpoznawcze 30 Korpusu. Są one uzbrojone w działa. Zwracam się do kapitana dowodzącego tym rozpoznaniem, aby mi przyszedł z pomocą. Z początku odmawia. Tłumaczę mu, że to przecież wspólny jego i mój interes. Ostatecznie się godzi. Pyta, dokąd ma iść. Aby mu pokazać dokąd i wrócić na posterunek dowodzenia niezbędny jest środek lokomocji. Są nim tylko rowery dostarczone nam przez ludność Drielu. Pod ścianą domu, w którym mieści się moje dowództwo, stoi oparty rower - okazuje się, że damski. Siadam nań i krótko, zwracając się do wozów pancernych, mówię: "Follow me". I poprowadziłem je do zagrożonego rejonu. W okresie Bożego Narodzenia 1944, już na terenie Anglii, otrzymałem między innymi kartkę świąteczną od jednego ze znajomych brygadierów brytyjskich. Na niej misternie ręcznie wyrysowany był damski rower. Pod nim tylko dwa słowa: "Follow me". I w późniejszych latach ukazywała się w formie karykatury moja postać pochylona na damskim rowerze; za mną zarys czołgu brytyjskiego, a pod karykaturą podpis: "Follow me". W ciągu dnia 22 września zameldował się do mnie płk Mackenzie, który był wówczas szefem sztabu gen. Urquharta - ten sam, który w pamiętnym dniu 22 czerwca przywiózł mi do Leven rozkaz gen. Browninga o zamierzonym użyciu Brygady w dniu 6 lipca. Przedstawił tragiczną sytuację, w jakiej znajduje się Dywizja. Twierdził, że każdy żołnierz spadochronowy, przybywający z południowego brzegu na pomoc Dywizji, będzie z radością witany. DAwał do dyspozycji Brygady 2 łodzie gumowe, 4 osobowe i kilka dwuosobowych. Tym razem konkretnie. Na łodziach tych, przy pomocy naszych saperów spadochronowych, z wielkimi stratami w nocy z 22823 września przeprawiłem 8 kompanię spadochronową. Niemcy otworzyli zaporę ogniową na lustrze wody. Wskutek ich ognia również wszystkie środki przeprawowe zostały zatopione. Wieczorem z kierunku południowo_zachodniego ukazały się znowu wozy pancerne, które ostrzelały moje poprzednie pozycje obronne. Przy bliższym rozpoznaniu okazało się, że należą one do 43 Brytyjskiej Dywizji Piechoty. Wyminęły one łącznie z baonem tej Dywizji nieprzyjaciela, który obsadzał Elst. Baon ten zajął stanowiska w pobliżu Brygady. W ciągu dnia 23 przybył do Brygady oficer sztabu 30 Korpusu, by zaznajomić się z sytuacją. Powiadomił mnie, że 43 Brytyjska Dywizja likwiduje opór Niemców w rejonie Elst (na południe od Driel). Zrozumiałem z tego, co przywiózł, że Brygada ma się w ciągu dalszym przeprawiać na brzeg północny. Nie wdawałem się z nim w dyskusję, dlaczego Brygada, nie zaś oddziały 43 Dywizji? Oświadczyłem mu, że będę się przeprawiał, o ile otrzymam środki przeprawowe, żywność i amunicję. Wszystko to zostało mi obiecane i miało przybyć do rejonu Brygady zaraz po zapadnięciu zmroku. Mój szef sztabu pojechał do odległego do około 77km Varburga, miejsca postoju dowódcy 43 Dywizji. Przywiózł mi wiadomość, że łodzie 43 Dywizji będą nam wypożyczone, ale bez załóg. Żywność i amunicja przybyły do Brygady około godz. #/9 wieczorem. ŁOdzie w pobliże rejonu przeprawy - po północy. Było ich 12, i to innych typów aniżeli umówione ze szefem sztabu Brygady. Wskutek tego cały rozkaz opracowany poprzednio, z podziałem obsad na poszczególne łodzie, stał się nieaktualny. Należało na miejscu podział ten improwizować w ogniu dobrze wstrzelanej w rejon naszej przeprawy artylerii niemieckiej. Saperzy 43 Dywizji, którzy dostarczyli łodzie, ulotnili się od razu. Przeprawa mogła się rozpocząć dopiero gdzieś ok. godz. #/3 nad ranem. Zarządzona kolejność przeprawy była następująca: 3 baon spadochronowy, rzut spadochronowy dywizjonu pancernego, łączność, Kwatera Główna i reszta oddziałów pozabaonowych, na końcu zaś 2 baon. Zaczęła się gehenna przeprawy. Ren był oświetlony rakietami Niemców i pożarami zabudowań fabrycznych, znajdujących się nad brzegiem południowym. Saperzy spadochronowi stanowili załogę łodzi. W ogniu karabinów maszynowych, artylerii i moździerzy przeprawiała się fala za falą. Za wałem ochronnym, u wylotu drogi prowadzącej w kierunku przeprawy, byłem ja z wysuniętym moim posterunkiem dowodzenia. Nieprzyjaciel nie szczędził pocisków artyleryjskich właśnie na to skrzyżowanie, na które pewnie już w dzień był dobrze wstrzelany. Miałem więc rannych i na tym punkcie. 3 baon już się przeprawił; poszedł rzut spadochronowy dywizjonu ppanc., część łączności. Zbliżał się świt. Nagle znad samej przeprawy nadbiega goniec i melduje, że wskutek gwałtownego ognia nieprzyjacielskiego grozi załamanie. Wyskakuję zza wału. Chwyta mnie za ramię płk Kamiński, który na ochotnika bierze udział w akcji, i woła: - Nie, panie generale, panu tam iść nie wolno. Ja skoczę i wszystko załatwię. Nie usłuchałem go. Więc pobiegliśmy razem. Było rzeczywiście "gorąco". Świtało. Nakazałem przerwanie przeprawy i powrót do Drielu... ŁOdzie należało zostawić na miejscu. Było już zupełnie jasno, gdy wracałem do Drielu. Dołączył do mnie szef kompanii spadochronowej saperów, st. sierżant Juhas_góral. Przez całą noc miał ciężką pracę na przeprawie. Około godz. #/7 wróciłem na swoje stare miejsce i położyłem się spać. Zdawało mi się, że ledwie oczy zmrużyłem, a już zbudzono mnie. Zameldowano, że jakiś generał brytyjski przybył do Brygady w samochodzie pancernym. Tak, to był dowódca 30 Korpusu, gen. HOrrocks. Chciał naocznie przekonać się o sytuacji. Wyjaśniłem krótko: Trzymamy brzeg południowy w rejonie naszej dotychczasowej przeprawy; jest nieduży, może kilkusetmetrowy kawał brzegu północnego nie obsadzony przez nikogo, natomiast opanowany ogniem przez Niemców, którym można dołączyć do walczących oddziałów 43 Dywizji i Brygady Spadochronowej tych oddziałów, które są na brzegu północnym. Poza tym - na zasadzie mego rozpoznania i informacji od ludności cywilnej - na zachód od Brygady, w rejonie Heteren, odległym o 3 mile od Driel, znajduje się na przeciwległym brzegu miejscowość Renkum, słabo obsadzona przez nieprzyjaciela. Istnieją tam również warunki do przeprawy na brzeg północny. Dowódca 30 KOrpusu był pierwszym i jedynym generałem, który odwiedził Brygadę w pierwszej linii. Obejrzawszy rejon obronny Brygady, a z wieży kościelnej, stanowiącej nasz punkt obserwacyjny - północny brzeg, polecił mi, bym możliwie szybko przybył na miejsce postoju dowódcy 43 Dywizji, na odprawę. Poinformował mnie również, że mój zaginiony 1 baon został zrzucony omyłkowo w rejonie Grave i dołączy w ciągu dnia. Odprawa u dowódcy 43 Brytyjskiej Dywizji PIechoty, w której wziął udział również dowódca KOrpusu, miała charakter nieco gwałtowny. Oczywiście - jak zwykle i tym razem - powodem podniecenia byłem ja i moja kontrowersja z gen. Thomasem (późniejszym dowódcą Polskiego KOrpusu Przysposobienia i Rozmieszczenia). W wykonaniu ciągle obowiązującego go rozkazu dowódcy 2 Armii - przedostania się na brzeg północny i utworzenia tam przyczółka mostowego, dowódca Korpusu zarządził przeprawę w nocy 24825 września. Organizację i przeprowadzenie tej operacji powierzył dowódcy 43 Dywizji, podporządkowując mu operacyjnie Polską Brygadę Spadochronową. Według jego decyzji główny wysiłek przeprawy miał się odbyć na kierunku zatopionego promu, w składzie: baon "Dorsetu" z 43 Dywizji, 1 baon spadochronowy oraz broń ciężka i zaopatrzenie dla Dywizji Powietrznej. Reszta Brygady Spadochronowej, jako wysiłek pomocniczy, miała się przeprawić w dotychczasowym rejonie. Istota nieporozumienia między mną a gen. Thomasem polegała na tym, że być może zbyt jaskrawo i gorąco przedstawiłem na odprawie, że przeprawa w rejonie zatopionego promu udać się nie może, bo na przeciwnym brzegu znajduje się silna obsada niemiecka, oraz że ja, jako dowódca Brygady, sam wyznaczę, który z moich baonów weźmie udział w tej przeprawie. Być może, że kategoryczność mego oświadczenia leżała także w tym, że gen. Thomas - notabene ubrany w mundur bez zarzutu prawie jak w garnizonie - będąc już drugi dzień w pobliżu rejonu Brygady, nie zadał sobie trudu, aby stwierdzić sytuację na miejscu u mnie, jak to uczynił gen. Horrocks, a apodyktycznie dyktuje rozwiązanie, które - wiedziałem - że przyniesie klęskę. Być może również ton (wyższości), jaki uczułem u gen. Thomasa, wpływał na moje podniecenie. Kontrowersję załagodził dowódca Korpusu. Na tym jednak się nie skończyło. Gdy po skończonej odprawie wyszliśmy z namiotu, gen. Thomas zwrócił się do mego oficera łącznikowego, płk. Stevensa, który mi towarzyszył, i w mojej obecności zaczął mu wydawać rozkazy dotyczące Brygady. I to w formie takiej: "Zrobi pan to, itd." Przysłuchiwałem się temu spokojnie. Sztywno salutując sobie wzajemnie, pożegnałem się z gen. Thomasem. Gdy wsiadałem do samochodu, zapytałem żartobliwie płk. Stevensa, kiedy mam mu zdać dowództwo Brygady. Nie zrozumiał, o co mi chodzi, i zmieszał się bardzo. Wtedy wyjaśniłem mu nietakt gen. Thomasa. Pojechaliśmy na obiad do Nijmegen, na zaproszenie dowódcy 30 Korpusu. Tam dowiedziałem się, że na peryferii Nijmegen znajduje się gen. Browning w swoim wozie dowodzenia. Uważałem za swój obowiązek zameldować się u niego. Rola jego - jak mi sam oświadczył - w operacji desantu była bowiem żadna. Gdy jednostki wyleciały do operacji, jego łączność z nimi przerwana została zupełnie. Mówił mi, że otrzymał zadanie od dowódcy 2 Armii. Polegało ono na utrzymaniu stałej komunikacji wzdłuż drogi przemarszu 30 Korpusu ciągle przerywanej przez Niemców atakujących tę oś komunikacyjną bądź ze wschodu, z kierunku znajdującej się w pobliżu linii Zygfryda, bądź z zachodu, gdzie znajdowały się jeszcze nie rozgromione oddziały 1 Niemieckiej Armii Spadochronowej gen. Studenta. Przedstawiłem generałowi położenie Brygady oraz 1 Dywizji Powietrznej, tak jak je widziałem. Zapytałem go, gdzie są środki przeprawowe 30 KOrpusu, jako warunek dostania się na brzeg północny. Oświadczył mi, że dotąd ich nie ma. Takie oświadczenie naprawdę mnie zdenerwowało. - Jak to? - powiedziałem generałowi - nie ma środków przeprawowych, które winny iść na czele Korpusu; wszak sanitarki 30 KOrpusu zdążyły już dołączyć do Brygady i ewakuują rannych. Przyznam, że tej sytuacji całkowicie nie rozumiałem. Oczywiście, nie była to wina gen. Browninga, ale zauważyłem z miejsca, że czuł się dotknięty tym, co powiedziałem. Rozstaliśmy się bardzo chłodno. Wróciłem do Brygady. Wydałem zarządzenia dotyczące przeprawy pozostałych oddziałów Brygady. 1 baon, który dołączył do Brygady, miał iść za "Dorsetami" na przeprawie głównej. Reszta Brygady - na przeprawie dotychczas używanej. Zapadł wieczór. Właściwie mogliśmy rozpocząć marsz do rejonu przeprawy, gdy zameldował się u mnie płk Stevens z informacją: - Baon "Dorsetu" zdąża na przeprawę, jest jednak pozbawiony całkowicie środków przeprawowych. Środki przeprawowe 43 Dywizji są w dyspozycji Brygady i znajdują się na wczorajszym miejscu przeprawy oddziałów. Zapytuje mnie, jaka jest decyzja? Czy zatrzymuję środki przeprawy, czy też zwracam je 43 Dywizji? Zapytałem go: - Był pan na odprawie w 43 Dywizji? Czy słyszał pan, że główny wysiłek przeprawy jest na kierunku promu i taka jest decyzja dowódcy 43 Dywizji. Naturalnie, że gdy główny wysiłek nie ma środków przeprawowych, ja muszę dać mu te, które otrzymałem z 43 Dywizji. I tak się stało. Tej pamiętnej nocy z 24825 nawet nie cały baon "Dorsetu" zdążył się przeprawić. Zarówno na przeprawie, jak i po wylądowaniu poniósł niesłychanie ciężkie straty. Żaden z oddziałów Brygady nie przeprawił się z braku środków przeprawowych. Czyż mogłem nie oddać środków przeprawowych, notabene, nie własnych, gdy główny wysiłek był na kierunku promu? Oczywiście, że oddać musiałem. Uratowałem przy tym wielu moich podkomendnych od niechybnej śmierci. Dzień 25 przyniósł mi niespodziankę. Otrzymałem rozkazy, że cały brzeg północny Dolnego REnu zostaje zlikwidowany. Resztki Brytyjskiej Dywizji Powietrznej i nasze oddziały, znajdujące się na północnym brzegu, środkami przeprawowymi 30 KOrpusu wyewakuowane w ciągu nocy 25826 na brzeg południowy. Rejonem przeprawy będzie dotychczasowe miejsce przepraw Brygady. Oddziały wyewakuowane przechodzą wprost do Nijmegen na odpoczynek i dla doprowadzenia się do porządku. Brygada wczesnym rankiem odmaszeruje do Nijmegen, gdzie otrzyma dalsze rozkazy. NOcnego dramatu przeprawy resztek Dywizji i oddziałów Brygady na brzeg południowy nie będę opisywał. Zaznaczyć wypada, że oddziały Brygady znajdujące się na brzegu północnym osłaniały przeprawę do świtu. Ze świtem jeszcze spora ilość żołnierzy brytyjskich była na przeprawie bez możności przedostania się na brzeg południowy. Dostali się do niewoli. ŻOłnierze Brygady nie ryzykowali niewoli. Ryzykowali przepłynięcie REnu. Nie wszyscy dopłynęli. Między innymi zginął ranny kapelan 3 baonu, ks. Misiuda, oraz dowódca kompanii, por. Pudełko. Ci, którzy przedostali się na brzeg południowy, nie zdążali do Nijmegen. Uważali i słusznie, że ich miejsce jest w Drielu, w Brygadzie. Dla Brygady zaś, będącej w Drielu, miniona noc była spokojna. Jakkolwiek nikt nas nie atakował, byliśmy jednak przez całą noc pod silnym ogniem artyleryjskim z brzegu północnego. Oberwało się również mojej Kwaterze Głównej, która miała poważne straty w rannych i zabitych. Mogłem tej nocy nieco odpocząć. Spałem więc na łóżku znajdującym się w niszy pokoju. Ze snu zerwał mnie huk i trzask oraz donośny głos płk. Kamińskiego, który również odpoczywał w tym pokoju. - Panie generale - czy pan żyje? - Tak! Światło latarki elektrycznej oświetliło pokój. Kawał ściany był rozwalony pociskiem artyleryjskim. My zaś obaj byliśmy cali. Tylko częściowe powodzenie operacji "Market_Garden", tj. utrzymanie w ręku Sprzymierzonych rejonu Nijmegen, dało jedną z podstaw wyjściowych dla ich ofensywy na początku roku 1945, w rejonie Grave. Wypadki, które miały miejsce w bitwie arnhemskiej, potoczyły się inną koleją, niż było planowane. Miały one dla Dywizji Brytyjskiej przebieg tragiczny. Dzieje się tak zawsze i wtedy, gdy planujący nie docenia możliwości nieprzyjaciela; specjalnie zaś, odnośnie wojsk desantu powietrznego, gdy planujący operację nie wie lub zapomina, że największym atutem powodzenia tych wojsk jest zaskoczenie. Jedno i drugie zarówno w planowaniu, jak i wykonaniu nie miało miejsca. Okazało się bowiem, że w rejonie Arnhem znajdowały się jednostki niemieckich wojsk pancernych. Był tam również jeden ze znanych dowódców niemieckich gen. MOdel. Okazało się, że zrzut Brytyjskiej Brygady Spadochronowej przestał być zaskoczeniem dla Niemców, gdy lądowała w odległości nie mniej trzech godzin marszu, (licząc czas zbiórki po zrzucie i domarsz do mostów odległych o 6 mil od miejsca zrzutu), gdyby nawet marsz ten odbywał się bez oporu ze strony nieprzyjaciela. W konsekwencji Niemcy mieli czas na zorganizowanie oporu na zachodnich wylotach Arnhem, a także na przeszkodzenie Brytyjskiej Brygadzie Spadochronowej, wzmocnionej elementami Brygady Szybowcowej, w dojściu do mostów, uchwycenie których było głównym zadaniem tej Brygady. Jedynie 2 baonowi tej Brygady udało się przez szczęśliwe wyminięcie nieprzyjaciela osiągnąć rejon mostu szosowego i opanować jego północny wylot. Baon ten, po ciężkich stratach, musiał trzeciego dnia skapitulować. Bita częściami Dywizja Brytyjska zepchnięta została w rejon Oosterbeeku. Resztki jej wzmocnione elementami Polskiej Brygady Spadochronowej dotrwały do 26 września i zostały następnie wyewakuowane na południowy brzeg Renu oraz wycofane z walki. O bitwie arnhemskiej ukazała się cała literatura w różnych językach. Szeroko omówił ją marszałek Montgomery w swoich pamiętnikach, biorąc na swe barki pełną odpowiedzialność za jej niepowodzenie. PIsał o niej dowódca 1 Brytyjskiej Dywizji Powietrznej, gen. Urquhart, jak również znany pisarz brytyjski Christopher Hilbert w książce "The Battle off Arnhem". Pisałem i ja w książce "Najkrótszą Drogą" i w innych po angielsku: "Freely I served" i "Parachute General". Wydania mojej książki ukazały się w językach holenderskim i duńskim. Wiem, że i Niemcy o niej pisali. LIteratura o tej bitwie jest obfita. Wzbudziła ona zainteresowanie całego świata, ponieważ była ona częścią największej dotąd operacji desantu powietrznego; pełne zaś powodzenie całej operacji "Market_Garden" dawało możliwość zakończenia wojny w roku 1944. Sama zaś bitwa przyniosła Brytyjczykom ogromne straty, bo sięgające do 80 procent w zabitych, rannych i wziętych do niewoli. Również doświadczenie z tej bitwy jest ogromne. Wszyscy - nie wyłączając marszałka Montgomery'ego - są zgodni co do tego, że zła ocena nieprzyjaciela przez jego sztab była jednym z głównych powodów niepowodzenia. 30 KOrpus Brytyjski potrzebował nie - jak kalkulowano - 48 godzin, ale prawie tydzień, by dostać się w rejon 1 Brytyjskiej Dywizji Powietrznej i Polskiej Brygady Spadochronowej. Błędem Browninga i Urquharta był zły wybór zrzutowisk i lądowisk dla 1 Dywizji, z dala od obiektów, które trzeba było uchwycić przez zaskoczenie, błędem były całodniowe przerwy w poszczególnych przelotach elementów Dywizji. Pozwalało to Niemcom na niszczenie Dywizji częściami. Z samej bitwy arnhemskiej Brygada Polska wyszła ręką obronną, mając 23 procent strat swych stanów bojowych, w tym niespełna stu zabitych oraz około 80 wziętych do niewoli, w tym w większości ranni. Szybkość działania 30 Korpusu Brytyjskiego w osiągnięciu rejonu Arnhem była podstawowym warunkiem udania się operacji. Najwaleczniejsza jednostka spadochronowa, uchwyciwszy nakazany przedmiot, nie może go długo utrzymać z braku sił, ciężkiego uzbrojenia, dostatecznej ilości amunicji i innych środków walki. Opierać się musi wyłącznie na tym, co zabrała ze sobą, i wątpliwym - z uwagi na warunki atmosferyczne i obrony przeciwlotniczej nieprzyjaciela - zaopatrywaniu z powietrza. BYłem osobiście świadkiem, gdy 22 września nadlatująca fala samolotów amerykańskich z zaopatrzeniem dla otoczonej Dywizji spotkała się z huraganowym ogniem przeciwlotniczym Niemców, poniosła straty i w rezultacie zrzucone zaopatrzenie w 90 procentach wpadło w ręce Niemców. 30 KOrpus dostał się w rejon Arnhem dopiero po całym tygodniu. Gdyby 1 Brytyjska Dywizja Powietrzna zrzucona była i lądowała nie w odstępach (każdego dnia po jednym przelocie), na właściwych zrzutowiskach i lądowiskach, gdyby nawet uchwyciła oba mosty - drogowy i pontonowy, a nawet kolejowy, jest - moim zdaniem - nader wątpliwe, czy przy całym bohaterskim zachowaniu żołnierzy tej Dywizji, jak to miało miejsce podczas bitwy - potrafiłaby utrzymać nakazane im punkty przez 7 dni. Niemcy rozumieli to dobrze i zrobili najwyższy wysiłek, aby opóźnić przybycie 30 Korpusu. Trudno jednak zrozumieć, że na dojście 43 Dywizji PIechoty z rejonu Nijmegen, czyli ok. 10 mil (167km), potrzebowano aż 2 dni, nie mając przed sobą poważnych sił nieprzyjacielskich. Czym tłumaczyć to, że gdy 22 września wieczorem jednym baonem, który wyminął nieprzyjaciela, Dywizja nawiązała kontakt z Brygadą, nie rozpoczęła natychmiast przygotowania przeprawy ani tej nocy, ani następnej, będąc już w całości w pobliżu Brygady, natomiast zadowoliła się pożyczeniem Brygadzie swoich łodzi notabene bez obsługi? Czym tłumaczyć brak środków przeprawowych 30 KOrpusu, które winny były przyjść równocześnie z 43 Dywizją? Jest na to jedna odpowiedź. Niezależnie od przeszkód stawianych przez Niemców na drodze do marszu 30 Korpusu, nie było - moim zdaniem - ze strony brytyjskiej dostatecznego zrozumienia - że pośpiech jest tu czynnikiem decydującym. Zarządzenie wycofania wszystkich jednostek z brzegu północnego było decyzją samego Montgomery'ego. Zarządzenie to automatycznie anulowało jego śmiały plan wejścia do Niemiec jeszcze w roku 1944. Z dotychczasowej literatury wynika, że wydał on to zarządzenie na zasadzie opinii gen. Browninga. Dlaczego Browninga? Wszakże on z operacją i sytuacją nad Renem nie miał nic wspólnego. Jest faktem, że gen. Urquhart meldował, że jest zupełnie u kresu sił, że nie wie, czy wytrzyma jeszcze kilka godzin, ale przecież trzymaliśmy dotąd oba brzegi Dolnego REnu. Wojska 43 Dywizji PIechoty były już w zasięgu przepraw. Północny brzeg rzeki, a więc stanowiska niemieckie, były w zasięgu artylerii brytyjskiej Dywizji i KOrpusu. Zły wybór ze strony gen. Thomasa przeprawy w nocy z 24825 września niczego nie przesądził. Normalnie tak się dzieje, że się wybiera szereg miejsc dla forsowania rzeki. Jedne się udają, inne ponoszą klęskę. Ostatecznie przybyły środki przeprawowe Korpusu, boć przecież przy ich pomocy zostały wyewakuowane resztki brytyjskiej Dywizji w nocy z 25826 września. Więc dlaczego wszystko zostało wycofane na brzeg południowy, kiedy istniały warunki, by pozostać na brzegu północnym i kontynuować zadanie? Na to, niestety, nie mogę dać odpowiedzi. Nie znalazłem na to również odpowiedzi w pamiętnikach Montgomery'ego. Neerloon Brygada z Nijmegen została skierowana nad rzekę Mozę (Maas) w rejon Neerloon_Ravenstein_Herpen dla ochrony prowizorycznego lotniska, zainstalowanego tam nad MOzą, oraz ubezpieczenia się z kierunku Hertogenbosch. Nieprzyjaciel znajdował się w rejonie Oss ok. 7 mil na płd. zachód od wyznaczonego nam rejonu obronnego. Rejon ten znajdował się ok. 15 mil na płd. zachód od Nijmegen. Mieliśmy więc Niemców na południu i zachodzie. Równocześnie z rozkazem gen. Browninga otrzymałem rozkaz, podporządkowujący Brygadę dowódcy 157 Brygady Brytyjskiej, działającej w tym rejonie w odosobnieniu. Charakter tego rozkazu nosił wszelkie znamiona złośliwości ze strony gen. Browninga. Zareagowałem na to natychmiast pismem skierowanym do niego, powołując się na to, że Brygada jest jednostką samodzielną, ja zaś jestem generałem i nie mogę podlegać brygadierowi. Po moim piśmie rozkaz gen. Browninga został natychmiast anulowany. W rejonie Neerloonu nie mieliśmy wiele do czynienia z nieprzyjacielem. Wysłane rozpoznania stwierdzały jego obecność, jednak nie okazywał aktywności na kierunku Brygady. Miałem więc czas, aby załatwić wszystkie sprawy związane z minioną bitwą. Dokładne zewidencjonowanie strat, odznaczenia, awanse itd. Oczywiście przede wszystkim należało wysłać szczegółowy meldunek Naczelnemu Wodzowi. Odnośnie odznaczeń stanąłem wobec bardzo trudnego problemu. Przez cały czas naszych walk byliśmy wszyscy mniej więcej w tej samej sytuacji bojowej, począwszy ode mnie, skończywszy na strzelcu spadochronowym. Wszystkim nam - zgodnie z postanowieniami statutu o Znaku Spadochronowym - należał się Bojowy Znak Spadochronowy, który jest równocześnie odznaczeniem. Stąd moje wnioski na odznaczenie Krzyżem Virtuti Militari, mogły się - zdaniem moim - jedynie ograniczać do osób, które nawet w tej tak wspólnej dla nas sytuacji bojowej, wybiły się wyjątkowym męstwem czy zachowaniem na polu bitwy. To moje nader surowe kryterium nie zawsze było stosowane - jak się przekonałem - w innych jednostkach. Zawnioskowałem więc jedynie 11 Krzyżów Virtuti Militari (7 oficerów, 4 podoficerów i strzelców). Ogłosiłem przy tym, że ponieważ walczyliśmy wszyscy w równych warunkach, melduję o tym Naczelnemu Wodzowi i przedstawiam do jego decyzji, czy nie uważa za słuszne wyróżnienie Brygady jako całości przez nadanie odznaczenia jej Sztandarowi? Jak się okazało, postąpiłem niewłaściwie i przez to - wbrew woli i intencji - skrzywdziłem szereg moich podkomendnych. Czego obawiałem się, będąc w Neerloon, i przed czym musiałem się zabezpieczyć? Mając ciągle na myśli ewentualność użycia Brygady w Polsce, nie mogłem na to zezwolić i byłoby to wbrew interesowi wojska, aby Brygada, która z takim trudem powstała, była obecnie użyta w dalszych walkach w charakterze piechoty. Chodziło mi bardzo o to, aby tych żołnierzy wychowanych i wyszkolonych, wysoko wykwalifikowanych specjalistów w służbie spadochronowej, nie tylko zachować przy życiu, ale wykorzystać ich umiejętności w Ojczyźnie, nawet w tym wypadku, gdyby mieli oni, dostać się tam bez walki. Ponieważ nasze przeznaczenie krajowe nie zostało dotąd anulowane, miałem wszelką podstawę prawną żądania wycofania nas z frontu i powrotu do Wielkiej Brytanii. Sprawę więc naszego powrotu stawiałem jasno i kategorycznie. Przedstawiłem moje stanowisko w dniu 29 września ppłk. dypl. Grudzińskiemu, oficerowi z Polskiej Misji Łącznikowej przy gen. Montgomerym, dowódcy 21 Grupy Armii, z tym, aby zameldował o tym generałowi. Nie omieszkałem przy tym poinformować go w celu zameldowania Montgomery'emu sprawy próby podporządkowania mnie i Brygady dowódcy 157 Brygady Brytyjskiej. Z okresu naszego pobytu w Neerloon wspomnieć należy o tym, że gdy Niemcy przy pomocy swych nurków wysadzili most kolejowy w Nijmegen, i uszkodzili most drogowy, jedyny środek komunikacji w kierunku na Arnhem, zażądano, by Brygada - jako jednostka odpowiednio wykwalifikowana - objęła również ochronę wszystkich mostów w rejonie Nijmegen, i to niezależnie od dotychczasowego zadania. Dowódca 82 Amerykańskiej Dywizji Powietrznej, gen. Gavin, który zdobył Nijmegen i otaczające wzgórza, prosił mnie, abym oddał do jego dyspozycji 2 patrole oficerskie, celem zdobycia jeńca z rejonu linii Zygfryda. Zgodziłem się na to i patrole dostarczyły potrzebnych mu jeńców. Skorzystałem z tej okazji i odwiedziłem go w jego miejscu postoju. Nie była to jedynie wizyta kurtuazyjna. Chciałem się przekonać osobiście, czy miałem rację w pamiętnych dniach przed operacją, przedstawiając gen. Urquhartowi i Browningowi, że Niemcy, wychodzący z umocnionej pozycji Zygfryda w Reichswaldzie, będą się twardo trzymać na wzgórzach pod Nijmegen i zagrażać przeprawom na Mozie i Waalu? Po mojej rozmowie z gen. Gavinem przekonałem się, że miałem całkowicie rację w ocenie sytuacji, terenu i możliwości nieprzyjaciela. Amerykanie mieli twardy orzech do zgryzienia w tym rejonie, zanim nie opanowali wzgórz pod Nijmegen. Nie dotarli do Reichswaldu. Cmentarz wojenny w rejonie Groesbeek mówi wyraźnie o stratach, jakie tam ponieśli. 28 września dołączył do Brygady rzut morski, dowodzony przez majora Tokarza. Był to tabor bojowy Brygady, który transportem samochodowym poprzez całą Francję, Belgię i HOlandię dotarł do nas. Stanął ok. 4 mil na wschód od rejonu Brygady, a elementy zaopatrzenia przybywały do Brygady w miarę potrzeby. Jedynie Sekcja OPieki nad Żołnierzem dołączyła do Kwatery Głównej Brygady w Neerloon. Rzut morski, który w drodze do Brygady musiał się kilka razy przebijać przez przerywaną przez Niemców komunikację, poniósł straty już po dołączeniu do Brygady. Były to ostatnie straty Brygady w tej operacji, zadane niestety przez samych Brytyjczyków. W rejonie obozowania tego rzutu w nocy wybuchła strzelanina sprowokowana przez Brytyjczyków, którzy wzięli naszych za spadochroniarzy niemieckich. Powrót do Anglii Jednak nie będziemy użyci jako zwykła piechota i mamy wracać do Anglii. W drodze powrotnej odwiedziłem Kwaterę Główną gen. Montgomery'ego, w której urzędował jako Szef Polskiej Misji Łącznikowej płk dypl. Krubski. Byłem tam przedstawiony księciu Bernardowi, małżonkowi Królowej HOlenderskiej. Dość smutną swoją rolę, nawet pewnego rodzaju upokarzającą, przy Montgomerym przedstawił w pamiętnikach, które wyszły już po wojnie. Księciu opowiedziałem cały przebieg operacji arnhemskiej. Natomiast płk Krubski poinformował mnie, jakie wieści chodziły o mnie i o losie Brygady podczas operacji. Pokazał odpis depeszy, w której jeden z wyższych oficerów lotnictwa polskiego, działający na kontynencie, meldował Naczelnemu Wodzowi, że "na własne oczy" widział zniszczenie części mojej Brygady, łącznie z moją śmiercią. Że takie wieści kursowały, miałem możność przekonania się po powrocie do Anglii, gdy mój brat, podpułkownik, przebywający w tym czasie w Edynburgu, przysłał mi wycinek ze "Scotmana", najpoważniejszego dziennika w Szkocji, donoszący o mojej śmierci, oraz oryginał depeszy kondolencyjnej, którą z tego powodu przysłał mu jeden z jego szkockich przyjaciół. Od płk. Krubskiego dowiedziałem się, że gen. Sosnkowski przestał być Naczelnym Wodzem. 7 października około godz. #/10 rano wyruszyliśmy transportem samochodowym w kierunku na Belgię, poprzez Reek_Uden_Veghel_Eindhoven, by dotrzeć na nocleg do Louvain. Po przenocowaniu dotarliśmy do Brukseli, skąd według otrzymanych rozkazów, mieliśmy być przewiezieni transportem lotniczym do Anglii, do poprzedniego rejonu naszego zakwaterowania. Na lotnisku okazało się jednak, że tylko ekipa kwaterunkowych poleci samolotami. Brygada zaś zostanie przewieziona transportem morskim. Czekając na ten transport spędziliśmy na lotnisku całą noc i dzień następny. Jadąc w ciągu nocy samochodami poprzez GAndawę, dotarliśmy nad ranem do Ostendy. Ostenda w tym czasie nie budziła atrakcji. Była zniszczona przez walki, które się tu toczyły. Port tylko częściowo i z ryzykiem mógł być wykorzystany z powodu wraków zatopionych okrętów i min, które nie były do tego czasu usunięte. Przy wyjściu z portu okręt nasz uległ głębokiemu wstrząsowi wskutek wybuchu pobliskiej miny. Podróż morską do podlondyńskiego portu Tilbury odbyliśmy bez wypadku. Celnicy zapytali adiutanta, czy nie mamy czegoś do oclenia. Kazałem im powiedzieć, że chyba "wodę z Renu". Zrozumieli dobrze i grzecznie podziękowali za dowcip. Wróciliśmy na stare śmiecie. Była połowa października. Po powrocie Po powrocie do garnizonów żołnierze porozjeżdżali się na zasłużony urlop. Przy tej sposobności powiedziałem im przed wyjazdem, że dobrze spełnili obowiązek żołnierza spadochronowego. Niech jednak będą skromni w opisywaniu swoich wyczynów i niech godnie zachowują się będąc na urlopie. Naczelnego Wodza już nie było. Funkcje jego podzielono między Prezydenta Rzeczypospolitej i Szefa Sztabu, gen. Kopańskiego. Im też składałem meldunki i sprawozdania służbowe z przebiegu operacji. Były Naczelny Wódz gen. Sosnkowski, był jeszcze w Londynie; przygotowywał się do wyjazdu do Kanady, gdzie dotąd przebywa. Sercem i lojalnością kierowany meldowałem się przede wszystkim u niego, w jego prywatnym mieszkaniu, by mu przedstawić wszystkie światła i cienie ubiegłej operacji. Jedynie on znał szczegóły i tarapaty Brygady. On dał mi 100_procentowy kredyt zaufania i popierał swoim autorytetem w zmaganiach się moich z dowódcą Brytyjskiego KOrpusu Powietrznego. Przez Szkotów byłem proszony o wygłoszenie w Edynburgu odczytu na temat bitwy arnhemskiej. War Office interweniowało u gen. Regulskiego, naszego attach~e w Londynie, i odczyt ten został odwołany. RZąd brytyjski, chcąc bodaj w pewnej mierze zatrzeć i załagodzić skutki klęski arnhemskiej, nadawał wysokie odznaczenia dowódcom i liczne żołnierzom 1 Brytyjskiej Dywizji Powietrznej. Dekorował i wypowiadał słowa uznania sam król Jerzy Vi. Order Łaźni, jedno z najwyższych odznaczeń, uzyskali generałowie Browning i Urquhart. Ja otrzymałem Krzyż Walecznych. Na zewnątrz wyglądało to tak, jakby nie z winy dowódców, ale z przyczyn od nich niezależnych miała miejsce ta klęska. Z początku sądzili tak nawet najwyżsi dostojnicy wojska brytyjskiego. Proszę sięgnąć do książki gen. MOntgomery'ego pt. "NOrmandy to the Baltic", później w swych pamiętnikach pisze inaczej. "Za klęskę arnhemską - ja ponoszę odpowiedzialność". - To są słowa Montgomery'ego. Nie mogę mieć pretensji, że wśród dekorowanych (Komandorię Brytyjskiego Imperium otrzymałem w 1943 r.) zabrakło mojej osoby. Któż bowiem miał ferować dla mnie odznaczenie za bitwę arnhemską? Służbowo powołany ku temu był jedynie gen. Browning. Ale po tym wszystkim, co zaszło między nami, czyż mógł się on zdobyć na takie pociągnięcie? Jasne, że szukano kozłów ofiarnych za klęskę. I nie darmo mądry i doświadczony mój były adiutant, kpt. Dyrda, powiedział mi: - Panie generale, gdyby w związku z operacją znaleziono minimalny punkt zaczepienia, że pan jest za tę klęskę współwinny, wydaje mi się, że miałby pan brytyjski sąd wojenny w tej sprawie. Nie wątpię, że także w związku z tym zapanowała specyficzna atmosfera wokół Brygady. Tej atmosferze muszę przypisać to, że mimo obietnicy osobistego dekorowania żołnierzy Brygady przez Pana Prezydenta Rzeczypospolitej, otrzymałem tylko polecenie, abym osobiście wręczył żołnierzom baretki odznaczeniowe, zaś dekoracja Krzyżami nastąpi później. Nie było już mnie w Brygadzie, gdy p.o. Naczelnego Wodza, gen. Anders, dekorował żołnierzy osobiście. Próby wcielenia Brygady~ do Dywizji Brytyjskiej Życie Brygady potoczyło się trybem normalnym. Kogo tylko mogłem, posłałem na naukę i studia. Ośrodek zapasowy, stale przebywający w Szkocji, przysyłał uzupełnienia. Byli to Polacy, byli jeńcy wojenni z wojska niemieckiego. Nic jednak nie wskazywało, że wychodzimy spod dowództwa brytyjskiego. Potwierdził się w pełni ten stan rzeczy, gdy 4 listopada otrzymałem z dowództwa Brytyjskiego Korpusu Powietrznego krótki i bez jakichkolwiek wyjaśnień telegram, podporządkowujący Brygadę dowódcy 1 Brytyjskiej Dywizji. Cel tego rozkazu był jasny. 1 Brytyjska Dywizja Powietrzna właściwie nie istniała. Gen. Urquhart w swej książce "Arnhem" pisze, że spod Arnhem i Oosterbeek z jego dywizji łącznie z pilotami szybowcowymi wróciło 2163 oficerów i szeregowych. A więc - wobec braku ochotników - gen. Browning pragnął przez włączenie polskiej Brygady - mimo zapewnionego jej etatem charakteru samodzielnego - odtworzyć 1 Brytyjską Dywizję Powietrzną. Dziwić mu się nie należy. Jasne, że takiemu zarządzeniu musiałem się przeciwstawić. Gen. Urquhart, otrzymawszy również ten rozkaz, w formie pół prywatnej, półsłużbowej napisał do mnie, że przysyła dwóch oficerów, aby omówić szczegóły wykonania tego zarządzenia, że niestety osobiście przybyć nie może. Odpisałem mu z niejsca, że otrzymany od gen. Browninga rozkaz przeczy zagwarantowanemu, samodzielnemu charakterowi Brygady i że w tej sprawie zwrócę się natychmiast do mojego Naczelnego Dowództwa. Na tym interwencja gen. Urquharta się skończyła. Gen. Kopański zwrócił się do gen. Browninga, podkreślając samodzielny charakter Brygady, zagwarantowany etatem brytyjskim. Zaznaczył przy tym, że w związku z napływem uzupełnień, rozważana jest ewentualność rozszerzenia Brygady do stanu dywizji. W końcowym wyniku tej akcji w dniu 22 listopada 1944 r. otrzymałem pismo od szefa Sztabu Naczelnego Wodza, że władze brytyjskie nie żądają zmiany organizacyjnej Brygady i że nie wejdzie ona w skład 1 Brytyjskiej Dywizji Powietrznej. 1 Brytyjska Dywizja Powietrzna przestała istnieć. Samodzielny charakter Brygady został utrzymany. Nie było najmniejszej wątpliwości, że znowu gen. Browning uznał, że ja jedynie jestem główną przeszkodą w realizacji jego zamierzeń. Była to przysłowiowa kropla, która przelała się przez przepełnioną czarę naszych wzajemnych nieporozumień. Byliśmy już po akcji. Nie byłem generałowi potrzebny, tym bardziej, że odchodził na Daleki Wschód, na stanowisko szefa sztabu swego krewniaka Mountbattena. Zwolnienie ze stanowiska~ dowódcy Brygady W książce "Najkrótszą drogą", na str. 276, znajduje się następujące zdanie: "Brytyjski i polski aspekt mojego zwolnienia ze stanowiska dowódcy 1 Samodzielnej Polskiej Brygady Spadochronowej nie jest tematem niniejszej książki. Temat ten omówię we właściwym czasie". Czynię to teraz, po 23 latach od wypadków, które miały miejsce, dysponując wszystkimi potrzebnymi do tego dokumentami. 2 grudnia 1944 r. zostałem wezwany do szefa Sztabu, gen. Kopańskiego. Generał dał mi do przeczytania pismo gen. Browninga, skierowane do zastępcy szefa Sztabu Imperialnego, gen. Weeksa, a przesłane mu w odpisie. Gen. Browning, podając prawdziwe, jak również niezgodne z prawdą przykłady, datujące się już od lipca 1944 r., stwierdzał ogromne trudności dalszej współpracy ze mną i wnioskował zmianę na stanowisku dowódcy Brygady. Proponował przy tym, aby stanowisko to objął bądź ppłk Jachnik, dotychczasowy mój zastępca, bądź też mjr Tonn, dotychczasowy dowódca 1 baonu spadochronowego. MOja współpraca z gen. Browningiem nie rozpoczęła się od lipca 1944 r., ale już od roku 1941. Oczywiście punktem wyjścia jego skargi mogła być data, w której byłem już służbowo podporządkowany Brytyjczykom, tj. 6 czerwca 1944 r. LIpiec jest więc tym bardziej charakterystyczny, bo jak wspomniałem uprzednio, z końcem czerwca miałem tę nader drastyczną przeprawę z gen. Browningiem, w sprawie użycia Brygady jeszcze nie w pełni zmobilizowanej na froncie inwazyjnym, czemu za wiedzą i aprobatą Naczelnego Wodza kategorycznie się sprzeciwiłem. Po przeczytaniu pisma gen. Browninga, gen. Kopański zreasumował swoje stanowisko w tej sprawie oświadczeniem - że mimo iż może to być krzywdą osobistą, ale uważa, że powinienem odejść z Brygady, ze względu zaś na moje wartości służbowe czeka na moje sugestie odnośnie użycia. Stanowisko moje w sprawie ewentualnego mego zwolnienia ze stanowiska dowódcy Brygady przedstawiłem w moim piśmie do szefa Sztabu z dnia 4 grudnia (l.dz. 20158pfn 44), w którym omówiłem, czynione mi zarzuty, i zakończyłem następująco: "Zwolnienie mnie ze stanowiska dowódcy Brygady na zasadzie propozycji dowódcy Brytyjskiego Korpusu Powietrznego, motywowanej trudnościami współpracy ze mną, wiąże się ściśle ze stroną merytoryczną mego żołnierskiego postępowania jako dowódcy przed - i podczas operacji. Powiązanie to przedstawiam w moim meldunku do Pana Prezydenta Rzeczypospolitej i proszę o nierozdzielanie jednej sprawy od drugiej. O to samo proszę Pana Generała. Gdy po stwierdzeniu, że postępowanie moje jako dowódcy było w porządku, proszę o wzięcie mnie w obronę - jestem polskim dowódcą i polskim dowodzę oddziałem". Jeżeli można zrozumieć, że Brytyjczycy chcieli się mnie pozbyć i zastąpić innym, uległym, bardziej giętkim oficerem - jak sam Browning pisze w swym liście do zastępcy szefa Sztabu Imperialnego - jeżeli można uznać, że moment po operacji arnhemskiej wybrali oni jako im odpowiadający, jeżeli niezaprzeczalnie czynnik zemsty osobistej gen. Browninga odgrywał tu również ogromną rolę, a można jedynie mieć do niego pretensję, że użył szeregu argumentów niezgodnych z prawdą - nie może nie narzucić się wątpliwość, czy postępowanie władz polskich było takie, jakiego spodziewać się należało. Dlatego też zależy mi, aby Czytelnicy przestudiowali mój meldunek (l.dz. 20158pfn) z 4 grudnia 1944 r., przedstawiony panu Prezydentowi Rzeczypospolitej (zał. 1 na końcu książki), oraz notatkę, którą sporządziłem natychmiast po mojej rozmowie z Prezydentem w dniu 7 grudnia (zał. 2 na końcu książki). Wydaje mi się, że to wyjaśnia wiele, tym więcej, że - jak z dalszego przebiegu sprawy wynika - mimo mego uporczywego żądania przez z górą 6 miesięcy przeprowadzenia dochodzeń, nie doczekałem się zbadania sprawy. O co mi chodziło? Chodziło mi o to, aby przed zwolnieniem mnie z mojego stanowiska zostały zbadane zarzuty postawione mi przez Brytyjczyków i aby wynik badania został podany do ogólnej wiadomości. Brygada oddana do dyspozycji Sprzymierzonych dla operacji na Zachodzie nie utraciła swego przeznaczenia krajowego, czyli po powrocie z operacji arnhemskiej do Wielkiej Brytanii w zasadzie miała przyjść do dyspozycji Naczelnego Wodza, a ponowne jej użycie na froncie zachodnim mogłoby się odbyć tylko za zgodą Naczelnych Władz Polskich. W konsekwencji nie należało się obawiać, że Brygada będzie skreślona z Odb 21 Grupy Armii, bowiem z miejsca winna była być skreśloną po powrocie z operacji w połowie października 1944 r. Jeżeli to nie nastąpiło, to znaczy, że szef Sztabu milcząco przeszedł do porządku dziennego nad krajowym przeznaczeniem Brygady, i uznał, że to przeznaczenie już nie istnieje. Prezydent Rzeczypospolitej w rozmowie ze mną słusznie powiedział, że gdy jakieś państwo nie życzy sobie odnośnego ambasadora i prosi o jego zmianę, to niezależnie od zasług, jakie ambasador ten położył dla swego państwa - musi odejść. W moim jednak wypadku, pełne zadośćuczynienie służbowe, widoczne i zrozumiałe dla wszystkich, swoich i obcych, należy się odchodzącemu. Czyż ktokolwiek uzna za zadośćuczynienie to, że ze stanowiska dowódcy najbardziej bojowej jednostki, jaką jest niezaprzeczalnie Brygada Spadochronowa, "awansuję" na stanowisko Inspektora Jednostek Wartowniczych i Etapowych, przemianowane dyskretnie i spiesznie na Inspektora Jednostek Dyspozycyjnych. Jeżeli dowódca Korpusu Powietrznego gen. Browning, który faktycznie nie brał udziału w operacji, i nieszczęśliwy dowódca 1 Brytyjskiej Dywizji Powietrznej, gen. Urquhart otrzymują z rąk króla Jerzego VI jedno z najwyższych odznaczeń tj. Order Łaźni, to dowódca Polskiej Brygady zamiast Krzyża Virtuti Militari IV klasy otrzymuje Krzyż Walecznych? Czyż fakty te nie mówią same za siebie? Gdy zatem prosiłem Prezydenta Rzeczypospolitej, aby ewentualne zwolnienie moje nastąpiło dopiero po zbadaniu zarzutów, gen. KOpański pismem l.dz. 19808szt8tjn. (zał. 3 na końcu książki), zawiadomił mnie, że nie może zmienić swego stanowiska w sprawie natychmiastowego zwolnienia mnie ze stanowiska dowódcy Brygady i stawia taki wniosek Prezydentowi Rzeczypospolitej. W dniu 9 grudnia 1944 r. ukazało się zarządzenie pana Prezydenta zwalniające mnie ze stanowiska dowódcy 1 Samodzielnej Brygady Spadochronowej i mianujące mnie Inspektorem Jednostek Etapowych i Wartowniczych. Zwolnienie ze stanowiska~ dowódcy Brygady (c.d.) NIezależnie od tego zarządzenia, Prezydent Rzeczypospolitej przysłał mi swoje odręczne pismo następującej treści: "W związku z koniecznością zwolnienia Pana Generała ze stanowiska Dowódcy Samodzielnej Brygady Spadochronowej - pragnę podkreślić Zasługi Pana Generała w służbie na zajmowanym przez Pana stanowisku, oraz Jego wypróbowaną odwagę i niezłomny hart ducha na polu walki. Nadto chciałbym jeszcze wymienić - jako specjalną zasługę Pana Generała - fakt, że tylko wyjątkowa energia Pańska doprowadziła do powstania i rozwoju Samodzielnej Brygady Spadochronowej. Łączę wyrazy szczerego poważania W. Raczkiewicz Zareagowałem na to następującym meldunkiem do Prezydenta Rzeczypospolitej (l.dz. 20638pfn) z 12 grudnia 1944 r.: "Z rąk szefa sztabu Naczelnego Wodza otrzymałem pismo Pana Prezydenta z 9 grudnia 1944 r. W związku z natychmiastowym zwolnieniem mnie ze stanowiska dowódcy 1 Samodzielnej Brygady Spadochronowej melduję, że nie została uwzględniona moja prośba przedstawiona pismem l.dz. 20158pfn. z 4 XII br., a następnie ustnie Panu Prezydentowi. Ani pismo szefa Sztabu Naczelnego Wodza l.dz. 19808tjn. z dnia 7 grudnia br., ani nowe stanowisko służbowe Inspektora Jednostek Wartowniczych i Etapowych nie daje mi obiecanego zadośćuczynienia służbowego". Przedstawiając odpis tego pisma szefowi Sztabu, meldowałem: "Prosiłem, aby zwolnienie nastąpiło po zbadaniu "zarzutów" na mnie ciążących i aby zostały ogłoszone powody mego odejścia. Zwolniony zostałem natychmiast. Ustępu pisma Pana Generała, zapowiadającego zbadanie zarzutów i gotowość wyłuszczenia swego punktu widzenia Brytyjczykom, wobec natychmiastowego zwolnienia mnie z mojego stanowiska służbowego, nie mogę uważać za zadośćuczynienie osobiste". I z uporem mi właściwym znowu pisemnie zwróciłem się do Prezydenta Rzeczypospolitej pismem l.dz. 20908pfn. Z 18 grudnia 1944 r. (zał. 4 na końcu książki), aby ponownie wglądnął w sprawę związaną z moim odejściem z Brygady. Niestety, nie było żadnej reakcji ze strony Prezydenta Rzeczypospolitej, a szef Gabinetu Wojskowego Pana Prezydenta, gen. Dembiński, pismem swoim z 20 grudnia 1944 r. dał lakoniczną odpowiedź: "Muszę przy tym zakomunikować Panu Generałowi, że niestety nie otrzymałem żadnych zarządzeń w tej sprawie". Tak więc opuszczałem Brygadę - mam prawo powiedzieć - mój ostatni dorobek wojenny poza granicami Rzeczypospolitej. Dorobek ten ocenili tak pięknie i tylokrotnie obydwaj Naczelni Wodzowie, śp. gen. Sikorski i gen. Sosnkowski. Ten ostatni postawił wniosek na odznaczenie Brygady Krzyżem Virtuti Militari. Rozkazem dziennym nr 194 z dnia 27 grudnia 1944 r. pożegnałem oficjalnie Brygadę. Stwierdziłem, że na mocy zarządzenia Pana Prezydenta Rzeczypospolitej zostałem zwolniony ze stanowiska dowódcy. Pełniącym obowiązki dowódcy Brygady zostaje ppłk dypl. Stanisław Jachnik. Przeczytałem w całości pismo pana Prezydenta Rzeczypospolitej z dnia 9 grudnia 1944 r. W dalszym ciągu rozkazu zwróciłem się do żołnierzy w tych słowach: Żołnierze Brygady! Żegnam się z wami, jako wasz dotychczasowy dowódca. Z rozkazu przełożonych odchodzę z Brygady. NIe żegnam się z wami jako żołnierz spadochronowy, jako wasz starszy kolega i przyjaciel, bo jako taki nie rozłączam się z wami. Wspólnie z wami, w oparciu o wasze żołnierskie zaufanie, zaczynałem ciężką robotę spadochronową, prowadziłem ją, łamałem przeszkody, wiodłem was poprzez cały okres organizacji szkolenia i poprzez pole walki. Mamy prawo bez wstydu popatrzeć na to, cośmy wspólnie dotąd zrobili. Jest to nasz własny żołnierski dorobek. Poprzez dolę i niedolę, trudy i niebezpieczeństwa równe strzelcowi spadochronowemu i jego generałowi, organizowaliśmy i tworzyliśmy naszą rodzinę spadochronową. Tworzymy ją i tworzyć będziemy nadal bez względu na to, jaki kto ma przydział służbowy. A gdyśmy tak wiele razem przeżyli, rozumiecie dobrze, jak bardzo jest mi ciężko rozstawać się z wami. Wiem dobrze, że i wam również. Twardymi i uczciwymi prawami żołnierskimi rządziłem wami. Poddawaliście się im bez szemrania, boście ich sens rozumieli. Tymi prawami rządźcie się nadal. A gdybyście mieli kiedykolwiek jakieś wątpliwości, pytajcie mnie. NIe tylko byłem waszym dowódcą, ale byłem i chcę nadal być waszym duchowym przewodnikiem. A gdy da Bóg, że skończą się wszystkie nasze troski i zmartwienia, gdy rozśmieją się serca i gęby wasze, bo znowu staniemy mocną nogą we własnych chałupach, ja także z wami śmiać się będę - bo zawsze radowałem się wtedy, gdy się wam dobrze działo. Dowódca Samodzielnej Brygady Spadochronowej Sosabowski gen. bryg. Przed frontem Brygady, na polach Wansfordu, zdałem Brygadę mojemu następcy. Na dwa dni przed moim odejściem dwa garnizony Brygady odmówiły przyjęcia posiłku. Musiałem przed frontem oddziału osobiście wyjaśnić, że jakkolwiek cenię sobie ich uczucia, proszę, by głupstw nie robili i nie stwarzali mi dodatkowych trudności. NIe pójdę bowiem do Prezydenta Rzeczypospolitej i nie zamelduję, że "moi podkomendni z żalu z powodu mego odejścia przestali jeść, proszę więc o zmianę zarządzenia". Poszedłem z nimi zjeść posiłek. Postąpili, jak im kazałem. Zachowanie ich było bez zarzutu. Chcąc uniknąć niepotrzebnego, a możliwego w zaistniałej sytuacji wyskoku, oświadczyłem chłopcom przed frontem, gdy 27 grudnia 1944 roku zdawałem Brygadę, że formalnie odchodzę, duchowo jestem z nimi. Na dowód czego nie żegnam się ze Sztandarem i nie przyjmuję defilady jako pożegnalnej. Nie uwierzyłem plotkom, które mnie doszły, że mój następca rozkazał ukarać żołnierzy, którzy zrobili głodówkę. Wyjechałem do Londynu. Pełniącym obowiązki dowódcy Brygady został ppłk dypl. Stanisław Jachnik. W kilka tygodni później uległ on ciężkiemu wypadkowi samochodowemu, który unieruchomił go w szpitalu na szereg miesięcy. Obowiązki jego przejął mjr dypl. Tonn. Sprawował je do marca 1945 r. Wbrew temu, co pisał gen. Browning w swym piśmie ze stanowiska dowódcy Brygady, sugerującym, by stanowisko to objęli ppłk Jachnik lub mjr Tonn, teraz sami Brytyjczycy zaproponowali zmianę na stanowisku dowódcy. Wtedy to generał Anders, jako p.o. Naczelny Wódz, rozkazem l.dz. 2355, pers. 45 z 29 marca 1945 mianował dowódcą Brygady płk. Jana Olimpiusza Kamińskiego. Gdy tylko ta wiadomość dotarła do Brygady, nastąpiła natychmiastowa reakcja ze strony p.o. dowódcy w meldunku do gen. Andersa, że Brytyjczycy zdecydowanie nie życzą sobie płk. Kamińskiego na tym stanowisku z uwagi na to, że jest najściślej związany z moją osobą. Gen. Anders, czy szef Sztabu, gen. Kopański, wysłał do Brygady na sprawdzenie tych wiadomości zastępcę szefa Sztabu, płk. dypl. Majewskiego. NIe wiem, z kim rozmawiał płk Majewski na miejscu i jak sprawdził wiarygodność tego, o czym meldował mjr dypl. Tonn - faktem jest, że po powrocie jego gen. Anders wezwał do siebie płk. J. Kamińskiego i - jak mnie sam informował płk Kamiński - zaproponował mu, by zrezygnował z tego stanowiska. Niestety, płk Kamiński zgodził się na propozycję gen. Andersa i nie objął dowództwa. Stanowisko p.o. dowódcy Brygady objął ppłk dypl. Szczerbo_Rawicz, w tym czasie jeden z referentów Sztabu gen. Kopańskiego. Od chwili odejścia z Brygady ani razu jej nie odwiedziłem. NIe byłem nigdy zaproszony przez p.o. dowódców. Nie chciałem rozdrapywać ran związanych z moim odejściem. Wiem konkretnie i mam dowody, że przez moich następców byłbym bardzo niechętnie widziany. Żołnierze Brygady natomiast odwiedzali mnie w LOndynie, i to zarówno ci, którzy pozostawali na emigracji, jak i ci, którzy deklarowali się na powrót do Kraju. Wielu powracających do Polski, bez względu na stopień, przyjeżdżało do LOndynu, aby się ze mną pożegnać. Byłoby błędnym mniemanie, że z odejściem moim z Brygady zakończyłem akcję żądania udowodnienia i publicznego ujawnienia zarzutów wysuwanych przez Brytyjczyków, konsekwencją których było moje odejście. Najbardziej zależało mi na tym, czy i jakie zarzuty istnieją w związku z udziałem Brygady w operacji arnhemskiej. Browning w liście do zastępcy szefa Sztabu Imperialnego ujął to następująco: "Podczas operacji "Market" Brygada miała nieszczęście, że wskutek niepogody została zrzucona w częściach. JEdnakowoż w tym okresie operacji "Market" wszystkie Wielkie Jednostki Drugiej Armii przezwyciężały wielkie trudności w swoich wysiłkach, aby osiągnąć 1 Dywizję Powietrzną pod Arnhem. Oficer ten okazał się zupełnie niezdolny zrozumieć pilność tej operacji, i stale wykazywał chęć targowania się i niechęć zgrania swojej pełnej części w operacji, o ile nie zostało dla niego i jego Brygady wszystko zrobione". Co za gołosłowne i bezczelne kłamstwo! Proszę przejrzeć całą literaturę (mówię tylko o brytyjskiej), tak obszerną w sprawie operacji "Market" i bitwy arnhemskiej. Proszę wziąć do rąk pamiętniki Montgomery'ego, nie mówiąc nawet o tym, co ja opisałem w moich publikacjach polskich, angielskich i holenderskich. Tam znajdą Czytelnicy przyczyny klęski arnhemskiej od zarania, tj. od chwili planowania operacji. Tam znajdą Czytelnicy nieodparte zarzuty z powodu opóźnienia się 43 Brytyjskiej Dywizji, braku łodzi przeprawowych, które powinny były iść na czele 30 Korpusu itd. W moich książkach przytaczam moją rozmowę z gen. Browningiem na ten temat w dniu 26 września 1944. NIe ma żadnej wątpliwości, że Brytyjczykom bardzo zależało na tym, aby znaleźć "kozła ofiarnego", na którego można by rzucić cień, iż jest on współwinny za niepowodzenie. Zrozumiałe jest również i to, że właśnie Browning wykorzystał swój list, chcąc rzucić nie sprecyzowany i ogólnikowy zarzut, który mógł obciążyć Brygadę i jej dowódcę. Stąd też tak bardzo zależało mi na sprecyzowaniu tego zarzutu. Chyba każdy przyzna, że należało to niezaprzeczalnie do obowiązku Naczelnych Władz Polskich. NIe dziw więc, że z uporem domagałem się tego. Nie wiem, czy i jaka była interwencja gen. Kopańskiego w tej sprawie u brytyjskich władz wojskowych. Być może że interweniował, bowiem 6 lutego 1945 r. - a więc po 2 miesiącach od daty mego zwolnienia ze stanowiska dowódcy Brygady - otrzymałem pod l.dz. 13918wysz. pismo gen. Kopańskiego, które przytaczam w całości: "W związku z pismem Pana Generała l.dz. 20158tjn. z 8 grudnia (na datę świadomie zwracam uwagę) oraz w związku z potrzebą wyjaśnienia szczegółów udziału naszej Brygady w bitwie pod Arnhem, proszę Pana Generała o nadesłanie swego oświadczenia wyjaśniającego następujące dwie sprawy: 1. Pan Generał miał osobiście zameldować się u dowódcy Brytyjskiej Dywizji Powietrznej wieczorem dnia D44 (21 września 1944) w wyniku rozkazu przekazanego przez kpt. Zwolańskiego. 2. Na czyj rozkaz wzgl. na czyją decyzję Brygada oddała w dniu D47 (25 września) 12 łodzi przeprawowych do baonu "Dorset", a w związku z tym przeprawa Brygady w tym dniu nie odbyła się?" Bardzo bym pragnął, aby Czytelnicy zaznajomili się ze szczegółami mojej odpowiedzi przekazanej Szefowi Sztabu na l.dz. 538szt845 z 14 marca 1945 r. (zał. 5 na końcu książki). Meritum odpowiedzi na pytanie pierwsze brzmi: "Kapitan Zwolański, oficer dyplomowany, którego wyznaczyłem jako oficera łącznikowego przy dowódcy Dywizji Brytyjskiej, przepłynął nago Ren, aby się dostać do mnie, gdy znajdowałem się z Brygadą na brzegu południowym. Właśnie do tego celu służą oficerowie łącznikowi między dowódcami poszczególnych jednostek, aby przekazywać sobie wzajemnie położenie ewentualnie nawet rozkazy. NIe jest istotne nawet, czy rozkaz taki stawienia się osobiście na brzegu północnym u dowódcy Brytyjskiej Dywizji rzeczywiście kpt. dypl. Zwolański mi przekazał - jakkolwiek takiego rozkazu nie przekazał. Gdyby nawet przekazał, to i tak bym go nie wykonał. Zgodnie z naszymi regulaminami, zasadami taktyki - nie wolno dowódcy opuszczać oddziału w akcji. Tragiczne skutki niestosowania tej podstawowej zasady odczuło szereg oddziałów podczas kampanii wrześniowej. MOgę cytować nawet nazwiskami tych dowódców wielkich jednostek, którzy pogubili swe oddziały podczas tej kampanii. Najbardziej kategoryczny rozkaz jakiegokolwiek dowódcy brytyjskiego podczas akcji nie mógłby zmusić mnie do tego, abym w akcji bojowej opuścił swój oddział". Odpowiedź moja na pytanie drugie była jasna i wyraźna: "ŁOdzie przeprawowe wypożyczyła Brygadzie 43 Brytyjska Dywizja, notabene bez obsług, na przeprawę Brygady w nocy 23824 września. Łodzie te przez cały dzień 24 znajdowały się w rejonie przeprawy Brygady. Na odprawie w Varburg, w m.p. dowódcy 43 Dywizji przed południem 24 września, na której był obecny dowódca 30 Korpusu, oczywiście i ja, zapadła decyzja, że przeprawą na północny brzeg REnu w nocy 24825 września kierować będzie dowódca 43 Dywizji. Że główny wysiłek przeprawy będzie na kierunku zatopionego promu. Czoło tego wysiłku stanowić będzie baon "Dorset" z 43 Dywizji; że pomocniczym wysiłkiem przeprawy będą pozostałe oddziały Brygady Spadochronowej na jej dotychczasowej przeprawie, odległe mniej więcej o 37km od głównego wysiłku. Zwracałem uwagę na odprawie na niewłaściwość przeprawy w rejonie zatopionego promu, z uwagi na bardzo silną obsadę nieprzyjacielską i wynikające stąd ogromne straty. Decydując ten sposób przeprawy, do obowiązku dowódcy Dywizji Brytyjskiej już przed południem 24 należało wiedzieć, czy ma środki przeprawowe do swej dyspozycji, czy też da je dowódca Korpusu, który przecież był również na odprawie. Jak ocenić dowódcę 43 Dywizji i jego sztab, gdy dopiero wieczorem 24, w chwili gdy wojsko nadąża na przeprawę, stwierdza się, że nie ma środków przeprawowych? Czy wiedząc, gdzie jest główny wysiłek przeprawy, ja, dowódca Brygady, miałem prawo zatrzymać łodzie przeprawowe 43 Dywizji i ponieść za to odpowiedzialność? Czy też nie narzuca się podejrzenie, że intencją było, aby wobec braku łodzi główny wysiłek w ogóle się nie przeprawiał i nie ponosił tak dotkliwych strat, jakie poniósł, a przeprawiały się resztki Brygady na kierunku pomocniczym i oczywiście ponosiły straty? Któż może zarzucić mi, że postąpiłem źle i wbrew regulaminowi i obowiązkom dowódcy na polu walki, zwracając łodzie 43 Dywizji?" Postawione mi przez szefa Sztabu pytania referowane były jemu przez majora dypl., w tym czasie już awansowanego na ppłk. Szczerbo_Rawicza, który był uprzednio w Brygadzie dowódcą 3 baonu spadochronowego i na krótko przed operacją został na własną prośbę przeniesiony z Brygady, mimo że mu na to zwracałem uwagę. Wydaje mi się, że odpowiadając na postawione mi pytania, noszące charakter dochodzeń, nie mogłem nie zwrócić na ten fakt uwagi szefowi Sztabu gen. Kopańskiemu. Po złożeniu tych zeznań szefowi Sztabu zapanowało milczenie. Nie otrzymałem żadnej odpowiedzi. Szczerze mówiąc, nie spodziewałem się jej. Sprawa była tak oczywista, że nie potrzebowała potwierdzenia. Gdy stanowisko p.o. Naczelnego Wodza objął gen. Anders, 7 marca 1945 r. zwróciłem się do niego pisemnie i przedstawiając w skrócie przebieg całej sprawy, zakończyłem moje pismo następująco: "Do chwili objęcia stanowiska przez Pana Generała wyczerpałem wszystkie środki służbowe, by przedstawić zaistniały, a krzywdzący Brygadę i mnie stan rzeczy. Obecnie proszę Pana Generała, aby zechciał: 1) polecić zbadanie całości sprawy wyznaczonej przez siebie Komisji Generalskiej; 2) aby generałem prowadzącym tę sprawę, o ile nie może nim być b. Naczelny Wódz, gen. Sosnkowski, został Inspektor Wyszkolenia, gen. Zając; 3) aby dana mi została rzeczywista satysfakcja służbowa; 4) aby cała sprawa wyjęta została spod kompetencji szefa Sztabu Naczelnego Wodza." Gen. Anders ustnie i pisemnie za l.dz. 13918tjn. z 10 marca 1945 r. powiadomił mnie, że sprawą moją zajmie się po powrocie z Włoch. Wobec objęcia stanowiska Naczelnego Wodza przez gen. Bora_Komorowskiego, gen. Anders sprawą tą się nie zajął. 22 czerwca 1945 r. za l.dz. 2158tjn.845, przedstawiłem ustnie i pisemnie całokształt sprawy, dołączając kopie wszystkich dokumentów gen. Borowi_Komorowskiemu. Obiecał się nią zająć. I też się nie zajął. Tak więc zakończyłem walkę o przyznanie mi satysfakcji służbowej. Ocenę pozostawiam Czytelnikom i historii. Część piąta~ Po wojnie Część piąta Po wojnie Sprawa powrotu do kraju Lata 1945 i 1946 obfitowały w wydarzenia brzemienne w skutkach dla całego świata, a dla Polski w szczególności. Wymieńmy kilka z nich po kolei. Rok 1945 Styczeń - zajęcie Warszawy przez wojsko polskie, będące częścią składową wojsk sowieckich. LUty - Konferencja Jałtańska. 8 maja - kapitulacja NIemiec i przejście Brygady na okupację do Niemiec. 6 lipca - cofnięcie uznania przez Rząd Brytyjski prawowitemu prezydentowi i Rządowi Polskiemu w LOndynie. Sierpień - wyjaśnienie ze strony władz brytyjskich, że nie uznają Prezydenta Rzeczypospolitej za Najwyższego Zwierzchnika Polskich Sił Zbrojnych, ani też nie uznają stanowiska Naczelnego Wodza. 18 września - zarządzenie Prezydenta Rzeczypospolitej upoważniające Naczelnego Wodza do przekazania poszczególnych funkcji Szefowi Sztabu Naczelnego Wodza, któremu przywraca się tytuł Szefa Sztabu Głównego. 20 września - zarządzenie Naczelnego Wodza o przekazaniu większości swych uprawnień Szefowi Sztabu Głównego. 25 września - rozkaz Szefa Sztabu Głównego o przekazaniu mu ogólnego dowodzenia wojskiem i koordynację z marynarką i lotnictwem. Koniec roku - nacisk ze strony brytyjskiej na repatriację żołnierzy do Kraju. Rok 1946 Marzec - oficjalna zapowiedź brytyjska o demobilizacji Polskich Sił Zbrojnych. PIerwsze dni maja - decyzja brytyjska o przewiezieniu 2 Korpusu do Wielkiej Brytanii. 8 maja - wielka defilada zwycięstwa bez uczestnictwa Polskich Sił Zbrojnych. Maj - decyzja władz brytyjskich, ministra spraw zagranicznych Bevina, o przekształceniu Polskich Sił Zbrojnych w Polski Korpus Przysposobienia i Rozmieszczenia, tzw. Pkpr. 3 września - rozkaz Szefa Sztabu Głównego zalecający do wstępowania do Pkpr oraz stanowisko Rządu Polskiego w sprawie wstępowania do Pkpr, jak również w odniesieniu do tych żołnierzy, którzy wracają do Kraju. Jak widać z zestawionych dat, rok 1945 był początkiem końca Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie. Jako jeden z tych wielu tysięcy, którzy przeżywali ten okres, mogę mówić tylko o swoich przeżyciach, zaś jako Inspektor Jednostek Dyspozycyjnych, o tym, w jakim stopniu wydarzenia te dotyczyły mojej obecnej funkcji. Jednostki dyspozycyjne podległe Ministrowi Obrony Narodowej, gen. Kukielowi, stanowiły te oddziały, które nie wchodziły w skład wielkich jednostek bez względu na ich rozmieszczenie, a więc w teorii te, które znalazły się lub zostały sformowane poza Wielką Brytanią, na terenie Francji czy innego kraju na kontynencie europejskim. W rzeczywistości moja rola inspektora ograniczyła się z powodów ode mnie niezależnych do oddziałów stacjonowanych tylko na terenie Wielkiej Brytanii, tj. w Anglii, Walii i Szkocji. Wracać - nie wracać - Czy wracasz do Kraju? - zapytuje mnie gen. Modelski, dawny znajomy i kolega jeszcze z okresu sprzed pierwszej wojny światowej, spotykając mnie w Hyde Parku. - Ja wracam, tam jestem potrzebny. Przypadkowo spotykam na terenie LOndynu w przejeździe na placówkę konsularną rządu warszawskiego w Stanach państwa P., bardzo dobrych znajomych i przyjaciół z okresu przedwojennego. On bardzo "czerwony", jakkolwiek nie komunista, właśnie z tej grupy żoliborskiej "Szklane domki", nieskazitelnie prawy i idealista. - Czy wraca pan do Kraju, generale? - pyta - bo ja serdecznie panu radzę jak przyjacielowi - niech pan nie wraca. Tam nie ma dla pana miejsca. Zresztą, gdyby istniejącemu tam rządowi nawet w najszczerszej intencji złożył pan najdalej idące oświadczenie lojalności, sens będzie w tym, by panu uwierzyli i by uznali, że jest pan godzien ich zaufania. Wiem konkretnie, że gen. Paszkiewicz już panu uszył buty na wypadek pańskiego powrotu. ZUpełnie przypadkowo spotykam byłego mego słuchacza z Wyższej Szkoły Wojennej, wówczas kapitana, teraz ppłk. dypl. KUropieskę, świeżo mianowanego attach~e wojskowego rządu warszawskiego w LOndynie. Przystępuje do mnie: - Czy pozwoli pan generał, że się zamelduję? - Ależ bardzo proszę, Kuropieska - bez wymieniania jego stopnia - taki jest bowiem mój zwyczaj w odniesieniu do osób, które dobrze znam, a znałem go dobrze właśnie z okresu szkolnego. - Znalazłem się tu na stanowisku attach~e wojskowego. Byłem w niewoli i wróciłem do kraju - odpowiada. Idąc ulicą rozmawiamy. Właściwie on mówi, a ja słucham. - Wie pan, panie generale, nie mogę zrozumieć, dlaczego szereg generałów wraca do Polski? Wszak my tam mamy już swoich generałów? Czy nie działo się podobnie na Zachodzie? Który z przedwojennych generałów, oprócz Andersa, zajmował tu na Zachodzie odpowiedzialne stanowisko dowódcze? Wszakże pan, Maczek, Szyszko_Bohusz, Wiśniowski - i wyliczał po kolei wszystkich generałów, którzy dowodzili - zostaliście generałami tu na Zachodzie. Pominięci zostali starsi od was, ci generałowie, którzy uniknęli niewoli, znaleźli się na Zachodzie, a stanowisk dowódczych nie dostali. W Polsce jest obecnie to samo. Tam nie ma dla was miejsca. Mówił to w tonie serdecznym, bez chęci urażenia, a chciał stwierdzić tylko, że w czynnej służbie w obecnej rzeczywistości, jaka zaistniała w Polsce, nawet gdybyśmy zdecydowali się na powrót, miejsca dla nas nie ma. I w toku rozmowy poruszyliśmy nazwisko gen. Świerczewskiego, o którym w tym czasie (a było to jeszcze przed jego śmiercią) było głośno. Zapytałem Kuropieskę, co o nim sądzi. - Panie generale, toć przecież on jest polskim generałem i na pewno będzie bronił polskiej racji stanu. - Co by zrobił, gdyby zaistniał konflikt między jego pozycją, jako polskiego generała, a jego przekonaniami jako komunisty? - Na to nie mógł odpowiedzieć. Żołnierze zaczęli zgłaszać się masowo na powrót do Kraju, w przeciwieństwie do oficerów. Mówiono, że ci, którzy zgłaszają się na powrót do Kraju, łamią przysięgę na wierność sztandarom, pod którymi walczyli, Prezydentowi i prawowitemu Rządowi, który sprawuje nadal władzę w LOndynie, pomimo cofnięcia mu uznania przez Brytyjczyków. Wreszcie 3 września 1946 r., rząd ogłosił swoje stanowisko w sprawie powrotu do Kraju następującej treści: "Rząd Rzeczypospolitej uznaje w obecnych okolicznościach pozostawanie żołnierzy Polskich Sił Zbrojnych na obczyźnie nadal za wskazane, jako ważny czynnik w wysiłkach narodu dla przywrócenia Polsce wolności i niepodległości. Do żołnierzy, którzy, ze względu na los swoich najbliższych, nie mogą zdobyć się na decyzję pozostawania na obczyźnie w celu dalszej walki o niepodległość i decydują się na powrót do Kraju, bez względu na istniejące tam warunki bezpieczeństwa osobistego, Rząd Rp odnosi sią z wyrozumieniem, o ile nie łączy się to z aktami zaprzaństwa i wysługiwania się narzuconej Krajowi władzy i jej agentom". Legalnemu Rządowi Rzeczypospolitej Polskiej rząd brytyjski odmówił uznania 6 lipca 1945. Oświadczenie oficjalne rządu londyńskiego w sprawie powrotu do Kraju ukazało się dopiero po 14 miesiącach, tj. 3 września 1946 roku. Od szeregu miesięcy za zezwoleniem władz brytyjskich urzędowały na terenie Wielkiej Brytanii organa Tymczasowego Rządu Jedności Narodowej, zwanego krótko "rządem warszawskim". Organa te przez swoich emisariuszy działały w środowiskach żołnierskich. Z jednej strony, prowadzono agitację za pozostaniem. Z drugiej strony, rodzina i niepewność jutra ciągnęła żołnierzy do domu. Żołnierze z terenów anektowanych przez Sowiety, a więc zza linii Bugu i Sanu, którzy nie chcieli wracać na te tereny, widzieli swą przyszłość na terenach świeżo odzyskanych na Zachodzie. Pragnęli wrócić do Kraju, ale bez obciążenia, że opuścili sztandary, pod którymi dotąd zwycięsko walczyli. Pan Prezydent nie zdobył się na taką decyzję, by zwolnić ich z przysięgi. Żołnierze - do dnia wczorajszego w braterskich między sobą stosunkach - podzielili się na dwie grupy. Do grup wracających do Kraju ci, którzy pozostawali, zaczęli stosować nazwę "komunistów". Nazwę tę stosowali, niestety, nie tylko ich koledzy - szeregowi, ale i w wielu wypadkach oficerowie i dawni ich dowódcy. Stosunek szeregowców do oficerów, którzy w przygniatającej większości decydowali się na pozostanie na obczyźnie, pogorszył się tak bardzo, że w wielu przypadkach trzeba było oddzielić szeregowych od oficerów. Dyscyplina w wielu oddziałach przestała istnieć. Wykroczenia, nawet jaskrawe, przechodziły bez konsekwencji karnych, z uwagi na to, że ukarani żołnierze nie poddaliby się wyrokowi, zaś odwoływanie się do pomocy brytyjskich organów bezpieczeństwa, tj. do wojskowej policji brytyjskiej - jakkolwiek możliwe - ze względów prestiżowych było niewskazane. Jako inspektor jednostek dyspozycyjnych otrzymałem specjalne zadanie. Ówczesny dowódca terytorialny na terenie Szkocji, gen. Głuchowski, odniósł się do Sztabu z prośbą, aby przysłano mnie do Szkocji w celu rozwiązania trudności na tle powrotu żołnierzy do Kraju. Pojechałem zatem do Szkocji. Oto dwa charakterystyczne przykłady z ówczesnego pobytu na terenie Szkocji. W Findo_Gasku koło Perth znajdowało się większe zgrupowanie oficerów bez przydziału. Miałem z nimi odprawę. NIe było moją intencją namawianie ich, aby pozostawali na obczyźnie. Rozumiałem, że jeżeli serca, tęsknota, oraz warunki rodzinne nakazują oficerowi powrót do Polski, to oczywiście wrócić powinien i może. NIe łudziłem się co do tego, że idą tam na prawdziwie ciężką dolę, a wyniszczona Ojczyzna bez względu na to, kto w niej obecnie rządzi, ludzi potrzebuje. W tym też kierunku poprowadziłem odprawę oficerską. W nagrodę za to, po moim powrocie do LOndynu gen. Monter_Chruściel, który w tym czasie urzędował przy Naczelnym Wodzu, gen. Borze, pokazał mi raport oficera defensywy w Szkocji, w którym przeczytałem: "Gen. S. namawiał oficerów do powrotu do Kraju". Wypadek drugi był znacznie poważniejszy. Na północy Szkocji, w rejonie miasta Elgin, było wielkie zgrupowanie żołnierzy. Tu - jak mnie poinformował gen. Głuchowski - powstał bunt na tle różnicy zdań co do powrotu do Kraju. Było tam ponad tysiąc ludzi. Żołnierze, którzy zdecydowali się na powrót do Kraju, oraz ci, którzy zostawali. Z meldunku, który otrzymałem od podpułkownika, który dowodził całością, wynikało, że ferment poszedł tak daleko, że pewnego wieczoru nie rozpoznana bliżej grupa żołnierzy pobiła jednego z majorów, który wracał do obozu, i nie sposób było przeprowadzić dochodzenia. Poleciłem komendantowi obozu, by powiadomił żołnierzy, aby ci, którzy mają jakiekolwiek zażalenia i prośby, zgłosili się do mnie z pominięciem drogi służbowej. Stawił się tylko jeden z żołnierzy, który przy raporcie zameldował, że zgłosił się na powrót do Kraju, na co komendant, chcąc go ukarać, odmówił mu krótkiego urlopu dla załatwienia spraw osobistych. Wyjaśniłem, że widocznie źle zrozumiał intencję swego przełożonego. Najprawdopodobniej odmowa wynikała z wiadomości, że wszyscy wracający do Kraju mają być w każdej chwili gotowi do transportu. Wobec otrzymanych ode mnie wiadomości, że w dniach najbliższych transporty nie są przewidziane, dowódca udzieli mu urlopu. Natomiast doniesiono mi, że ci wszyscy żołnierze, którzy zgłosili się do Kraju, a byli odseparowani od pozostających, boją się pokazywać indywidualnie, z uwagi na możliwe dyscyplinarne konsekwencje. Zarządziłem zatem, aby najstarszy podoficer (w zgrupowaniu tym nie było oficerów) zebrał ich wszystkich na polu. Stanęli w bezładnej gromadzie. Odmówiłem rozmowy z nimi, dopóki nie uformują oddziału i nie zrobią przepisowej zbiórki. - Kto ma jakieś zażalenia, niech wystąpi i mówi. Stanąłem przed frontem. Naraz wszyscy zaczęli mówić. - Panowie oficerowie wymyślają nam od komunistów za to, że chcemy wracać do domów itd. Głosem podniesionym zawołałem: - Chłopcy, ja nie mogę naraz ze wszystkimi rozmawiać. Zachowujcie się jak żołnierze, którymi jesteście i na pewno pragniecie być do ostatniej chwili. Kolejno, jeden po drugim. Opanowałem oddział. Skargi ich były podobne. Skarżyli się na złe traktowanie z powodu ich oświadczenia, że wracają do domów. Wtedy przemówiłem do nich serdecznie. - Chłopcy, to jakieś nieporozumienie. Któż nie chciałby wracać do swojej Ojczyzny? My wszyscy chcemy i pragniemy to uczynić, i ci, którzy w tej chwili wracają, i ci, którzy nie zdecydowali się na razie na powrót. To jest tak, jak z pasażerami czekającymi na pociąg. Jedni - to wy, którzy za wszelką cenę chcecie odjechać najbliższym pociągiem, a inni to wasi koledzy, którzy jeszcze nie zdecydowali się, jakim pociągiem odjadą. Chłopcy, wracajcie na swoje kwatery. Pokażcie, że do ostatniej chwili waszego wyjazdu, potraficie się zachować jak prawdziwi polscy żołnierze. Patrzą na was Brytyjczycy, nie zróbcie wstydu mundurowi, który godnie dotąd nosiliście. NIkt wam nie śmie wymyślać od "komunistów". Rozpuściłem oddział. Nastąpił spokój. Na odprawie oficerskiej ostro i kategorycznie zabroniłem stosować względem żołnierzy jakichkolwiek utrudnień i szykan oraz ostro wytknąłem wybryki, jeżeli miały miejsce. Podobne sceny rozgrywały się i w innych oddziałach, które doprowadzałem do porządku. MUszę nadmienić, że wśród żołnierzy znajdowali się i tacy, którzy szerząc ferment, byli już uprzednio odpowiednio urobieni przez zainteresowanych i chcieli zaskarbić sobie w ten sposób pewne względy na przyszłość, po powrocie do Kraju. Byli także i ci, którzy na tle ogólnego rozprzężenia i zaniku dyscypliny, jak również z powodu słusznych czy wyimaginowanych krzywd, szerzyli ferment, jak zwykle bywa w takich wypadkach. Polski Korpus~ Przysposobienia i Rozmieszczenia Cytuję kilka dat poprzedzających ogłoszenie zaciągu do Pkpr zaczerpniętych z pamiętników gen. Kopańskiego ("Wspomnienia wojenne 1939_#1945", str. 369_#377). Marzec 1946 - zapowiedź rządu brytyjskiego o demobilizacji Polskich Sił Zbrojnych. W tym dniu brytyjski minister spraw zagranicznych Bevin na konferencji w Foreign Office złożył w obecności gen. Andersa, adm. Świrskiego, gen. Iżyckiego (lotnictwo) i gen. Kopańskiego (Szef Sztabu Głównego) oświadczenie, z którego wynikało, że: 1) winna być przeprowadzona demobilizacja, 2) największa ilość żołnierzy powinna wrócić do Polski, 3) demobilizacja będzie przeprowadzana stopniowo, na podstawie planu opracowanego wspólnie z polskim dowództwem, 4) należy się zająć problemem uchodźców. W maju 1946 r. rząd brytyjski powziął decyzję przewiezienia 2 Korpusu z Włoch do Wielkiej Brytanii. W tymże miesiącu przedstawiciele Polskich Sił Zbrojnych zostali powiadomieni o przekształceniu wojska polskiego w Polski Korpus Przysposobienia i Rozmieszczenia. Z końcem czerwca Sztab Główny przedstawił War Office bardzo szczegółowe dezyderaty, dotyczące zasad istnienia przyszłego Pkpr. Jak pisze gen. Kopański na str. 375, podczas pertraktacji z naszej strony wysuwane były przeważnie argumenty natury moralnej. Ze strony brytyjskiej przede wszystkim materialnej. Wreszcie, gdy pertraktacje się przeciągały, strona brytyjska zakomunikowała nieoficjalnie, że stawianie dalszych żądań przeciągnie strunę i upadnie cała koncepcja pomocy w osiedleniu poprzez projektowany Pkpr. 3 września 1946 r. rząd nasz powziął ostateczną decyzję. W tym samym dniu szef Sztabu Głównego wydał rozkaz, że władze naczelne Polskich Sił Zbrojnych zalecają żołnierzom wstępowanie do Pkpr. W oświadczeniu rządu polskiego w sprawie Pkpr należy podkreślić: 1. Rząd uznaje w obecnych okolicznościach pozostawanie Psz na obczyźnie nadal za wskazane, jako ważny czynnik w wysiłkach narodu w celu przywrócenia Polsce wolności i niepodległości. 2. Pkpr nie jest uważany za służbę w obcym wojsku. 3. Wszyscy żołnierze, którzy nie wracają do Kraju, bez względu na to, czy wstępują do Pkpr, czy nie, przechodzą w stan urlopowanych bezterminowo. 4. Żołnierze Pkpr, którzy zechcą zaciągnąć się do służby w obcych siłach zbrojnych, powinni uzyskać imienne zezwolenie. Będą oni nadal uważani za urlopowanych bezterminowo. BYłoby bezcelowe i nie jest przedmiotem tej książki analizowanie, czy można było uzyskać od Brytyjczyków więcej, aniżeli uzyskaliśmy w Pkpr i wszystkich powstałych później instytucjach, które miały przystosować nas, osiedlonych w Wielkiej Brytanii, do egzystencji w tym kraju. - Słusznie i merytorycznie najwłaściwiej ujął to gen. Kopański w swoich pamiętnikach, a wszak on był głównym negocjatorem w tych sprawach z Brytyjczykami, twierdząc, że na jednej szali z naszej strony były argumenty moralne, z brytyjskiej zaś strony - materialne. A jakże mogłoby być inaczej? Jak bardzo w życiu prywatnym i publicznym ciąży tak zwany dług wdzięczności. Jak bardzo chciałoby się o nim zapomnieć. Czy ta rzeczywistość nie ma zastosowania do narodu tak zmerkantylizowanego, jakim są Brytyjczycy. Wszak wtedy, gdyśmy pertraktowali, przestaliśmy być już subiektem, z którym liczyć się trzeba, bo jest potrzebny, a staliśmy się, i niestety, jesteśmy po dziś dzień, obiektem obciążającym gospodarzy. Czyż nie jest intencją gospodarzy, byśmy jak najrychlej zatracili swoją osobowość - integrując się całkowicie z otoczeniem. Czy można się temu dziwić? Tak więc powstał Pkpr, którego dowódcą został gen. Thomas, były dowódca 43 Dywizji PIechoty z kampanii arnhemskiej, z którym miałem krótkie spięcie w dniu 25 września 1944 r. Na pewno o mnie nie zapomniał. Inspektorem Pkpr, a właściwie wykonawcą całej roboty, był Szef Sztabu Głównego, gen. Kopański, ze swoim sztabem. Służba w Pkpr miała trwać tak długo, jak długo dany żołnierz nie znalazł zajęcia w zawodzie cywilnym, i wtedy zostawał ostatecznie zdemobilizowany. W każdym wypadku nie dłużej niż 2 lata. Zaciąg do Pkpr trwał szereg miesięcy. Brytyjczycy naciskali, aby został ukończony jak najszybciej, bowiem i przed zaciągiem ponosili wszystkie wydatki związane z utrzymaniem polskich żołnierzy. Zaciągnąłem sią 23 maja 1947 r. Zgodnie z przepisami, podobnie jak wszyscy oficerowie, otrzymałem stopień ppor. Armii Brytyjskiej, z tzw. "acting rank Major_General". Tak dla strony polskiej, jak i brytyjskiej nie było łatwo wprowadzić wszystkich postanowień w życie. Wielka Brytania przechodziła trudny proces nastawiania się z powrotem na gospodarkę pokojową. Wyłoniły się takie problemy, jak: znalezienie pracy dla masy zdemobilizowanych żołnierzy brytyjskich, przestawienie całego przemysłu wojennego na produkcję pokojową, zastąpienie kobiecej siły roboczej, zarabiającej doskonale podczas wojny, na męską siłę roboczą w produkcji pokojowej. Nastąpiło zagęszczenie na rynku pracy. A tu przybyło wiele tysięcy polskich rąk do pracy. Interwencja Związków Zawodowych przeciwstawiała się zatrudnianiu Polaków. Były wakanse jedynie w najgorzej płatnych kategoriach pracy, na które Brytyjczycy nie reflektują; oświadczono, że Polacy będą zwalniani z pracy w pierwszej kolejności przed Brytyjczykami itd. System racjonowania i to nie tylko żywności, ale odzieży i przedmiotów użytku domowego, jak mebli itd., nadal obowiązywał. Na szereg przedsiębiorstw nie tylko w dziedzinie żywnościowej trzeba było uzyskać licencje. Nie było to łatwe dla Polaków. Każde zatrudnienie Polaka musiało być natychmiast zgłoszone na policji i tam zarejestrowane, identycznie jak miejsce zamieszkania. Na szereg zajęć trzeba było uzyskać specjalne zezwolenie itd. U wielu powstały trudności w związku z nieznajomością języka angielskiego. NIezaprzeczalnie Brytyjczycy - poza trudnościami własnymi - mieli poważne trudności w zatrudnieniu i rozprowadzeniu po całym świecie masy Polaków, sięgającej powyżej 200 tysięcy ludzi, którzy postanowili nie wracać do Polski. Patrząc obiektywnie, wydaje się jednak, że Brytyjczycy nie zrobili na nas i w tym wypadku złego interesu, właśnie i przede wszystkim w dziedzinie materialnej. MŁody, żołnierski element znalazł szybko - mimo trudności stawianych przez Związki - zajęcie w przemyśle. Inteligencją wrodzoną i pracowitością nie tylko przełamał pierwsze opory, ale zaczął piąć się ku górze. Wielu Polaków, bardziej przedsiębiorczych, z uciułanym niewielkim kapitałem tworzyło własne warsztaty pracy. Jednym się powiodło i obrośli w piórka. Inni - po ciężkiej próbie - rzucili wszystko i znaleźli zajęcia we fabrykach. MŁodym inteligentom umożliwiono ukończenie studiów, zwłaszcza w działach technicznych, i ci w krótkim czasie wybili się zarówno tu, jak i na drugiej półkuli. Najtrudniejszym do rozwiązania pozostał po dziś dzień problem materialnego zabezpieczenia starszej wiekiem inteligencji zawodowej, a przede wszystkim starszych wiekiem i stopniem oficerów w ogóle, a zwłaszcza zawodowych. Problem ten, jak nie zagojona rana, ciągle drażni wzajemne stosunki polsko_brytyjskie. NIe został również rozwiązany "pomyślnie" problem pomocy tym wrześniowcom i żołnierzom Ak, którzy znaleźli się na terenie Wielkiej Brytanii i nie zostali przyjęci do Pkpr. NIe byli oni uznani za tych, którzy służyli podczas wojny pod dowództwem brytyjskim. Żołnierze, zwłaszcza wrześniowcy uwolnieni z obozów jenieckich, którym nie udało się przedostać do 2 Korpusu czy do Wielkiej Brytanii poprzez Dywizję Pancerną lub Brygadę Spadochronową, czy też innymi sposobami, i pozostali na kontynencie bądź w NIemczech, bądź też na terenie Francji, nie mieli innego rozwiązania, jak wegetowanie z zasiłków udzielanych im przez władze miejscowe, lub też przez władze polskie, urzędujące w LOndynie. Przeważająca większość wróciła więc do Kraju. Problem zabezpieczenia starszej wiekiem inteligencji zawodowej, zwłaszcza oficerów, próbowali Brytyjczycy w Pkpr rozwiązać w swoisty sposób. 1. Ustanowiono specjalny urząd pośrednictwa pracy (Appointment Office) dla tej kategorii aplikantów w MInisterstwie Pracy przy Tawistock Square w LOndynie, gdzie polskim łącznikiem dla tych spraw był gen. Ząbkowski. Byłem tam kilka razy, szukając odpowiedniego dla siebie stanowiska w dziedzinie administracji, względnie ekonomiczno_handlowej, legitymując się moim dyplomem akademii handlowej, ale ani razu nie zaproponowano mi nic konkretnego, pomimo interwencji u posła mjr. Tufton_Beamisha. 2. Zaczęto nas szkolić ochotniczo na różnych kursach rzemieślniczych. Na terenie LOndynu w sztabie mocno propagowanym był np. kurs tapicerski. Byłem kilka razy na tym kursie, gdzie praktycznie uczono byłych dostojników wojskowych, jak pokrywać meble itd. Tak jest, problem starszych z inteligencji zawodowej, a w szczególności oficerów zawodowych, nie został przez Pkpr pomyślnie rozwiązany i nie jest nim po dziś dzień. Rozwiąże go na pewno stały ich ubytek, jak czytamy w nekrologach. A zdaniem moim - był do rozwiązania, jeżeli nie w pełni, to przynajmniej w pewnej mierze. Byłem swego czasu u gen. Kopańskiego w czasie, gdy urzędował jako Inspektor Pkpr, czyniąc mu pewne sugestie w tej sprawie i stawiając moją osobę do dyspozycji (byłem bowiem w okresie Pkpr do dyspozycji szefa Sztabu, co oznaczało, że nie miałem etatowego przydziału i byłem na zmniejszonym uposażeniu). Jednak propozycja moja nie została przyjęta ani nie zaistniało inne rozwiązanie. A przecież i Penrhos - azyl dla starszych wiekiem żołnierzy, bez względu na stopień, powstał nie z państwowej, ale z prywatnej inicjatywy płk. Skindera, i dopiero gdy efektywnie zaistniał, władze brytyjskie w ramach Assistance Board - o ile wiem - przyszły mu z pomocą. W czasie Pkpr były bowiem fundusze polskie, przekazane następnie tworzącemu się Związkowi Kombatantów, z których część można było użyć dla zabezpieczenia przyszłości byłym dostojnikom wojskowym, podobnie jak - o ile wiem - ma to miejsce we Francji. Jeżeli nie we wszystkim, to przynajmniej w części, by nie potrzebowali - jak obecnie - tworzyć tak zwanej "srebrnej brygady" (czyszczenia srebra hotelowego), pełnić funkcji windziarza, jak śp. mój starszy kolega płk dypl. Ulrych, były minister komunikacji, lub szereg innych. NIe wiem, czy w pertaktacjach tworzących Pkpr była rozmowa na temat emerytur dla zawodowych wojskowych. Sprawa ta ciągnie się od szeregu lat i nie znalazła, i bodajże nie znajdzie rozwiązania na terenie brytyjskim. Była ona już po Pkpr wielokrotnie przedmiotem interpelacji posłów obu ugrupowań, tak konserwatystów, jak i pracy. Była przedmiotem debat w Izbie LOrdów, i na krok - poza debatami - nie posunęła się. Była poruszona również w czołowych artykułach prasy brytyjskiej i poza podkreśleniem zobowiązań moralnych nic się nie zrodziło. Przepraszam, urodziło się coś, co nie ma nic wspólnego z emerytalnym uposażeniem byłych zawodowych żołnierzy polskich, którzy służyli podczas wojny pod dowództwem brytyjskim. Rząd premiera Mac MIllana przyznał w 1963 r. roczną zapomogę w wysokości 50 tys. funtów, podwyższoną następnie do 75 tysięcy, administrowaną przez British Legion (LEgion Brytyjski), tj. Stowarzyszenie Brytyjskich Kombatantów, który na zasadzie wniosków mieszanej komisji polsko_brytyjskiej udzielał i udziela nadal stałych, bądź doraźnych zapomóg potrzebującym byłym polskim żołnierzom, niezależnie od ich stopnia. Zapomogi te, jak się orientuję, wynoszą obecnie 15 szylingów tygodniowo, wypłacane w ratach kwartalnych. Korzystając z tego, że jeden z moich bardzo dobrych znajomych brytyjskich spadochroniarzy, były dowódca oddziału rozpoznawczego 1 Brytyjskiej Dywizji Powietrznej, płk Gough, był członkiem parlamentu, próbowałem przez niego z kolei uaktualnić sprawę emerytur w roku 1963864. Przy szczegółowym zestawieniu ilości żołnierzy zawodowych, od generała do podoficera zawodowego, którzy byli lub w najbliższych latach wchodzili w wiek emerytalny, wypadło, że roczne obciążenie skarbu brytyjskiego wynosiłoby około miliona funtów. Wskutek zgonów cyfra ta ulegałaby corocznie zmniejszeniu. Odpowiedź, jaką otrzymał Gough, którą mi przekazał, od ówczesnego premiera Alec HOme'a, mówi sama za siebie. Sprawa uposażeń emerytalnych byłych zawodowych żołnierzy ma jeszcze swój aspekt ściśle polski. Zgodnie z międzywojenną polską ustawą emerytalną, lata w oddziałach strzeleckich w okresie przed pierwszą wojną światową, biorąc ściśle za podstawę rok 1910, lata pierwszej wojny światowej, przebyte w służbie żołnierskiej, niezależnie od tego, czy w polskich formacjach wojskowych, czy w szeregach armii zaborczych, oczywiście okres służby w wojsku polskim - wszystkie te lata zaliczane były do wysługi emerytalnej. Lata wojenne liczono podwójnie. Zawodowi wojskowi, jak i inni funkcjonariusze państwowi, byli na ten cel odpowiednio opodatkowani. Zaistniało więc zobowiązanie finansowe państwa względem tych wszystkich jego podatników. ZObowiązanie to, zdaniem moim, ciąży nadal na istniejących obecnie w Polsce władzach państwowych. Jak wiem, istniejący rząd w Warszawie rozwiązał ten problem w sposób następujący. Temu żołnierzowi polskiemu, który po powrocie do Polski znalazł się ponownie w szeregach, przyznano prawa emerytalne z lat poprzednich. Innym - nie, nawet w tym wypadku, gdy z tytułu uprzednio wysłużonych lat nabył automatycznie prawo do emerytury. Wróćmy jednak do spraw Pkpr. Demobilizacja Polskich Sił Zbrojnych i Pkpr automatycznie przesądzały istnienie Inspektoratu Jednostek Dyspozycyjnych. Zostałem więc bezrobotnym. Moja propozycja, przedstawiona szefowi Sztabu, zaangażowania mnie w robocie Pkpr nie znalazła jego akceptacji. MIałem więc sporo wolnego czasu. Stał przede mną problem urządzenia życia cywilnego. NIepewność dnia jutrzejszego nie dawała mi potrzebnego spokoju, abym się zajął pisaniem, a zwłaszcza opracowaniem pamiętników z minionej, a mimo wszystko burzliwej przeszłości. Odwiedzałem Sztab, by nie zrywać kontaktów i mieć wiadomości itd. I było to bodaj w kwietniu 1949 r., gdy odwiedziłem płk. Zarembę, w tym czasie szefa gabinetu gen. Kopańskiego. Poinformował mnie on, że 15 generałów otrzymało od brytyjskiego War Office bezprocentową pożyczkę, rozłożoną na wiele lat, w wysokości 5000 funtów. Była to pewnego rodzaju pomoc w cywilnym zagospodarowaniu się. Pokazał mi listę. Byli to generałowie, którzy podczas wojny byli na stanowiskach dowódczych przewidzianych brytyjskim etatem dla generała, względnie w sztabie wielkiej jednostki. Odczytałem i zapisałem sobie nazwiska 13 generałów. NIe było wśród nich mojego nazwiska, pomimo iż zgodnie z brytyjskim etatem zajmowałem jako dowódca Brygady etat generała. Pożyczka ta należała do kategorii tak zwanego w nomenklaturze brytyjskiej "grant", czyli pomoc. Pomoc - jak każda, tak w wysokości, jak i w decyzji, komu ją przyznać, należała do wyłącznych uprawnień dającego, tj. w tym wypadku do War Office. NIezależnie od tego, czy byłem wówczas skłonny przyjąć taką pomoc - a głosy chodziły, że właściwie pożyczka ta jest bezzwrotną - nie mogłem nie uczuć dyskryminacji w stosunku do mojej osoby. Uważałem, że najlepszą drogą będzie wyjaśnienie i zwrócenie się do któregoś z posłów. Posłem tym był znany z sympatii do Polaków konserwatysta, mjr Tufton_Beamish, który obiecał interweniować w mojej sprawie. Po pewnym czasie otrzymał od parlamentarnego podsekretarza stanu w War Office, pana M. Stewarta, odpowiedź, którą mi z kolei przekazał. Z treści tej odpowiedzi wynikało, że warunkiem uzyskania tej pomocy były: 1) stopień generała lub równorzędny, 2) służba w Polskich Siłach Zbrojnych pod dowództwem brytyjskim, 3) służba w Pkpr na stanowisku etatowym. Wynikało z tego, że odpowiadając dwóm pierwszym warunkom, nie odpowiadałem trzeciemu. NIe miałem bowiem stanowiska etatowego w Pkpr. Byłem tylko w dyspozycji szefa Sztabu Głównego. Część piąta~ Po wojnie (c.d.) Część piąta Po wojnie (c.d.) Mój syn Na początku września 1945 r. otrzymałem list z 2 Korpusu od jednego podporucznika - nazwiska już nie pamiętam - który jako były podkomendny mojego syna, zawiadamiał mnie, że syn mój w pierwszych dniach Powstania, w akcji bojowej na Powązkach, został ciężko ranny w twarz i że grozi mu utrata wzroku. Podał również jego domniemany adres. Telegrafowałem natychmiast pod podany mi adres i po pewnym czasie otrzymałem odpowiedź z Mościc koło Tarnowa, gdzie syn przebywał. Treść telegramu równie tragiczna, jak i lakoniczna. "Widzę coraz mniej. Operacja natychmiastowa niezbędna, w kraju wykluczona". Oszalałem. Musiałem wszystko zrobić, aby syna natychmiast sprowadzić do Wielkiej Brytanii. Musiałem wykorzystać wszystkie drogi, legalne czy nielegalne, aby przewieźć syna do LOndynu. Każdy dzień zwłoki był dla niego klęską. Legalna droga wiodła przez ambasadę rządu warszawskiego, która powstała już w Londynie. Ambasadorem był były minister rządu MIkołajczyka, ludowiec, pan Strassburger; znałem go od rzędu lat przed wojną. OPowiedział się On za rządem warszawskim łącznie z MIkołajczykiem i został mianowany ambasadorem w Londynie. Postanowiłem prosić go o pomoc przy sprowadzeniu syna na niezbędną operację, która może uratować mu wzrok. Przed pójściem do ambasady zameldowałem się lojalnie u Naczelnego Wodza, gen. Bora_Komorowskiego. Przyjął mnie gen. Pełczyński. Przedstawiłem moją sytuację. Z miejsca zgodził się na moją bytność u Strassburgera, przestrzegając jedynie, że mogą być mi postawione ewentualnie pewne warunki, które za cenę pozwolenia przybycia tu mego syna, nosiłyby cechy wymuszenia. Oświadczyłem, że znając dobrze Strassburgera, nie mogę nawet przypuścić, żeby mógł w tym celu wykorzystać nieszczęście, jakie spotkało mego syna. Zresztą nie omyliłem się. Strassburger przyjął mnie życzliwie, tak jak dawnego znajomego. Pragnął mi pomóc, z poparciem przekazał moją prośbę do Warszawy. Po oficjalnym załatwieniu tej sprawy, rozmawialiśmy już raczej prywatnie. Nie taił swego trudnego położenia. Pamiętam dobrze, jak w czasie naszej rozmowy powiedział: - Czy nie uważa pan, generale, że wytworzyła się paradoksalna sytuacja, jeżeli chodzi o powrót wojska, które walczyło na Zachodzie. LOndyn nie chce, aby wracało, i daje swoje powody. Ale przecież i Warszawa także nie chce ich przybycia. Chciałaby, aby wracali żołnierze, a nie zwarte oddziały. I tak było rzeczywiście. NIe chcieli nas również Brytyjczycy, bo byliśmy im już niepotrzebni. Na kilka dni przed moją wizytą u pana Strassburgera, z własnej inicjatywy i własnym kosztem ogłosiłem w "Dzienniku" datę i miejsce żałobnego nabożeństwa za poległych żołnierzy Brygady Spadochronowej. Pan Strassburger wspomniał, że czytał to ogłoszenie. Zapytał mnie, czy miałbym coś przeciwko temu, gdyby on wziął udział w tym nabożeństwie. Oczywiście, ani mogłem, ani nie miałem zamiaru powiedzieć mu, że nie powinien przyjść. NIe zmieniłem dotąd mego stanowiska i na pewno nie zmienię. Po pierwsze - kościół dostępny jest dla wszystkich, po drugie - jeżeli ktoś przychodzi na Mszę żałobną, aby oddać hołd tym, którzy polegli walcząc za Polskę, nie można mu sugerować ze względu na jego aktualną pozycję, aby nie przychodził. Krew żołnierza polskiego i uczczenie pamięci tych, którzy ją przelali i zginęli, jest obowiązkiem wszystkich Polaków bez względu na przekonania i linie podziału - obojętnie, gdzie żołnierz polski walczył o Polskę. Nabożeństwo odbywało się w kościele polskim na Devonia Road. Przedstawicielem Polskich Sił Zbrojnych na nabożeństwie był attach~e wojskowy w LOndynie gen. Regulski, oraz inni wyżsi wojskowi. Przybył również i pan Strassburger. W parę dni później zostałem służbowo wezwany do gen. Kopańskiego. Przy świadkach gen. Kopański rozpoczął indagację z powodu obecności na nabożeństwie ambasadora rządu warszawskiego, pana Strassburgera. Wyjaśniłem, że nabożeństwo było moją prywatną inicjatywą oraz przedstawiłem mu ściśle przebieg rozmowy z panem Strassburgerem podczas mojej bytności u niego w sprawie syna. Wyjaśnienie to generał przyjął do wiadomości. W sprawie zezwolenia na przyjazd syna również interweniowałem u Brytyjczyków. MIałem wśród brytyjskich dostojników wojskowych szereg serdecznych przyjaciół. Jednym z nich był gen. Crawford. Postanowiłem pójść do niego. Był teraz zastępcą szefa Imperialnego Sztabu. Gen. Crawford przyjął mnie w swoim gabinecie w War Office. Przedstawiłem mu moją prośbę. - Ależ tak, generale - powiedział - zrobimy wszystko, by pański syn dostał się jak najrychlej do LOndynu. - I dotrzymał obietnicy. Z końcem grudnia syn mój znalazł się w LOndynie. NIe czekając na wynik załatwienia spraw drogą oficjalną i legalną, wyjechałem na kontynent z zamiarem usilnym stwierdzenia, czy przypadkowo - jak wiele osób - syn mój drogą nielegalną nie dostał się do 2 Korpusu. Pragnąłem przy tym zobaczyć się z tym oficerem, który pierwszy doniósł mi o stanie syna. Przebywał on wtedy w Mediolanie. Z pomocą naszej Misji w Paryżu dostałem się do Frankfurtu nad Menem, a stamtąd na teren okupowany przez wojsko amerykańskie. Znalazłem się na terenie panowania 2 Korpusu. W drodze zatrzymałem się w MUrnau, chcąc odwiedzić były oficerski obóz jeńców. Z generałów pozostał tam tylko gen. Dindorf_Ankowicz. Inni byli już bądź w 2 Korpusie, bądź we Francji lub Londynie. W MUrnau spotkałem szereg kolegów oficerów z okresu przedwojennego. Tu też zapoznałem się z niezwykle ciężkim dla nich problemem - co dalej? Odpływ do 2 Korpusu przez Innsbruck, przełęcz Brenneru, gdzie rozpoczynała się jego domena, mógł odbywać się jedynie w ramach zezwoleń i ułatwień dawanych przez gen. Andersa. Jakkolwiek odbywał się masowo, to jednak nie obejmował wszystkich. MOżliwości dostania się na teren okupowany przez wojska brytyjskie, a więc do 1 Dywizji Pancernej czy Brygady Spadochronowej, a stamtąd do Wielkiej Brytanii były minimalne. Obowiązywał przy tym rozkaz ministra obrony narodowej, gen. Kukiela, nie opuszczania obozów na własną rękę. Na terenach byłych obozów jenieckich przedstawiciele misji repatriacyjnych rządu warszawskiego wzywali żołnierzy do powrotu do Kraju. NIepewność, co będzie z wojskiem polskim na Zachodzie po zakończeniu wojny, tęsknota za rodzinami pozostawionymi w kraju, niechęć i obawa dostania się pod rządy komunistyczne, dyktowane przez MOskwę - to problemy, które dręczyły oficerów w Murnau; na pytania, jakie mi zadawano, w zasadzie nic konkretnego nie mogłem odpowiedzieć. Ze smutkiem i rozterką żegnałem ich, wyjeżdżając z Murnau. Klęska wrześniowa, obóz jeńców, 5 lat wyrwanych i bezproduktywnych w życiu człowieka i niepewność jutra - takim był dorobek dla wielu. W lepszej sytuacji znaleźliśmy się wszyscy, którym udało się uniknąć niewoli i którzy mogli z większym czy mniejszym powodzeniem brać czynny udział w wypadkach rozgrywających się podczas wojny. MOje poszukiwania syna na terenie 2 Korpusu spełzły na niczym. Nawiązałem kontakt z tymi, którzy ułatwiali wydostawanie się osób z Polski, i wracałem do Wielkiej Brytanii. Wracając przez Monachium, zatrzymałem się u mjr. Hempla i tu tego samego dnia otrzymałem telegram od Szymańskiego, szefa MIsji Polskiej w Paryżu, że syn mój jest już w Paryżu. Natychmiast udałem się do Paryża. Tak jest, syn mój był już w Paryżu. Z Warszawy samolotem dostał się tam w sposób zupełnie legalny. W zaciemnionym pokoju hotelowym zobaczyłem go po raz pierwszy od pamiętnego dnia listopadowego w 1939 r., gdy żegnaliśmy się na Dworcu Wschodnim. Trudno mi opisać scenę naszego powitania. NIech wystarczą tylko te słowa. Gdy otworzyłem drzwi od pokoju, w półmroku ujrzałem sylwetkę syna. - Synu! - wydusiłem ze ściśniętego wzruszeniem gardła. - Tatusiu! - usłyszałem jego przytłumioną wzruszeniem odpowiedź. Padliśmy sobie w ramiona. Przez uchylone drzwi padł snop światła. UJrzałem jego zmasakrowaną twarz. Zdusiłem łkanie. I jak błyskawica przeszło mi przez myśl: Czemu nie zabrałeś go ze sobą, gdyś szedł na wyprawę, a może byłby uniknął tego wszystkiego? Któż jednak zna wyroki Boże? MIsja brytyjska w Paryżu poszła mi w pełni na rękę. Już bodajże dnia następnego lecieliśmy samolotem wojskowym do LOndynu. NIe było żadnych formalności emigracyjnych dla syna. Dziękowałem osobiście gen. Crawfordowi za okazaną pomoc w sprawie mojego syna. Chociaż on już nie żyje, pozostanie na zawsze w mojej wdzięcznej pamięci. A ze wzrokiem syna? Plastyczna operacja doprowadziła mu zmasakrowaną twarz do możliwego wyglądu. Najbieglejsi specjaliści polscy i brytyjscy zrobili wszystko, co było w ludzkiej mocy, jedno oko było zniszczone. Z drugiego wydobyto odłamki, jednak nie uratowało to wzorku. Splot nerwów ocznych na siatkówce, chroniąc się przed uciskiem odłamka znajdującego się w oku, obrósł blizną. Usunięcie tej narośli z siatkówki bez zniszczenia sieci nerwów ocznych okazało się niemożliwe. Takie było ostateczne orzeczenie największego specjalisty na terenie Wielkiej Brytanii, dr. Stallarda z Herley Street. Za olbrzymi a bezinteresowny wysiłek okazany memu synowi, jako koledze_lekarzowi, jestem głęboko wdzięczny dr. Stallardowi. Syn, jako ociemniały były żołnierz, stał się członkiem jedynej na świecie, wspaniałej instytucji opieki nad ociemniałymi żołnierzami brytyjskimi i sprzymierzonymi, St. Dunstaus. Prezesem i założycielem tej organizacji społecznej jest również ociemniały w pierwszej wojnie światowej lord Freser. Dzięki tej instytucji syn przeszedł odpowiedni kurs przeszkolenia w zakresie terapii dla ociemniałych. British Medical Board (Brytyjski Urząd Lekarski) uznał jego polski dyplom lekarski. Obecnie syn mój pracuje w jednym z podlondyńskich szpitali jako lekarz fizjo_elektroterapista. W Związku Walki Zbrojnej i dywersji Ak syn pracował od roku 1940 do chwili, kiedy został ranny w pierwszych dniach Powstania Warszawskiego w 1944 r. Jego działalność jako dowódcy oddziału dywersyjnego, jego pseudonim "Stasinek" były znane na terenie Warszawy. Część szósta~ Na emigracji Część szósta Na emigracji W życiu cywilnym MOje pierwsze kroki w życiu cywilnym rozpoczynałem z sumą 300 funtów oraz z zupełną nieznajomością tego życia na terenie LOndynu. Wszystko, co dotąd robiłem, obracało się wokół spraw wojskowych. Przekroczyłem lat 57, wiek dość późny na nowe urządzenie się w życiu. Wszakże zbliżał się okres wieku emerytalnego. ILe jest instytucji na świecie, które chętnie przyjmą do pracy człowieka w tym wieku, inteligentnego i - mówmy otwarcie - obarczonego dostojeństwem generalskim? Jakie stanowisko zaproponować temu, który zajmował dotąd stanowiska kierownicze, przy tym obcokrajowcowi? Doskonale to odczułem i stwierdziłem na własnej skórze zasady Ministerstwa Pracy na Tawistock Square. Któregoś dnia, siedząc na ławce w St. James Parku, wyczytałem w "Daltons Weelkly" ogłoszenie, że przy ulicy De Very GArdens na Kensingtonie jest nieruchomość do nabycia. Czemu nie wstąpić do agencji i nie zapytać się? To do niczego nie zobowiązywało. Efekt był taki, że dysponując sumą 300 funtów, kupiłem 4_piętrową kamienicę z windą, telefonami w każdym pokoju; dom ten bowiem uprzednio stanowił kwatery dla oficerów australijskich. Do spółki wziąłem prof. S., który także dysponował mniej więcej podobną sumą. Cena budynku przekraczała 700 funtów. Resztę sumy dała pożyczka w Building Society, o którą bez jakichkolwiek starań z mej strony wystarał się agent. Ryzyko i nieprawdopodobna okazja, a równocześnie jasny promień na tej, jak nazwałem "ugornej", mojej drodze. Istota sprawy leżała w tym, że sprzedający spieszył się bardzo z wyjazdem do Stanów. Ponieważ kupiony dom był już postawiony na stopie tzw. boarding house (mieszkanie z utrzymaniem), stanął przede mną i moim wspólnikiem ogrom pracy. Nie wstydzę się mówić, że w ciszy nocnej nie raz, nie dwa wykonywałem najcięższe roboty porządkowe na korytarzach i wszystkich zakamarkach olbrzymiego domu, pomimo że była służba. Nieraz mój dostojny wspólnik urzędował w kuchni itd. Trzeba było sporo kapitału, aby doprowadzić ten dom do wymaganego dzielnicą standardu i aby uzyskać stąd odpowiedni dochód. Na to żaden z nas nie miał pieniędzy. A więc nabyty dom wypadało sprzedać z zyskiem. Sprawa tym bardziej się komplikowała wobec przyjazdu żony prof. S. Miałem również awizowany przyjazd żony i dzieci mego syna. Musiałem więc myśleć o ich urządzeniu. Dom sprzedaliśmy po roku z niezłym zyskiem. I trzeba było znowu pomyśleć, co robić, jak się urządzić? Odpowiadała mi koncepcja sklepu z używanymi meblami, dywanami itp. połączonego z warsztatem tapicerskim. Znalazłem wspólnika w osobie ppłk. dypl. K. KUpiliśmy nieruchomość ze sklepem na Maide Vale. Utworzyliśmy spółkę z ograniczoną odpowiedzialnością pod firmą "Polycraft". Po kłopotliwych przygotowaniach, remoncie itp. sklep został zapełniony używanymi meblami, dywanami i obrazami, które skupowałem na licytacjach. W piwnicy zainstalowaliśmy warsztat stolarski i tapicerski. W warsztatach byli zajęci także absolwenci kursów tapicerskich Pkpr. Oczywiście jako początkujący nie mieliśmy dostatecznego doświadczenia w wartości kupowanych na licytacjach przedmiotów. Próbowaliśmy produkować tapczany. Cena ich nie mogła konkurować z tymi, które były robione fabrycznie. Szereg materiałów tapicerskich można było nabywać tylko na czarnym rynku. Firma nie była jeszcze dostatecznie znana; nie miała wyrobionego imienia, stąd za wszystko trzeba było płacić gotówką. Przypadkowe zamówienia na poszczególne wyroby powodowały, że pracownicy nie byli w pełni wykorzystani, a tygodniówki musiało się płacić. Obrót artykułami używanymi był zbyt powolny, aby pokrywał koszt utrzymania całego przedsiębiorstwa. Ograniczenia w nabywaniu nowych mebli malały, aż ustało zupełnie wydawanie kartek na tzw. utility furniture, bowiem rynek powoli zapełniał się meblami produkcji fabrycznej. Doszliśmy wspólnie do wniosku, że interes ten należy zlikwidować nawet ze stratą. Tak się też stało. BYłem bez pieniędzy. MIeszkałem na Chiswicku i mój Labour Exchange znajdował się w dzielnicy Acton. Poszedłem tam. Nie stawiałem żadnych specjalnych warunków co do rodzaju zajęcia. Zaproponowano mi stanowisko magazyniera w Cav, wielkiej fabryce urządzeń elektrycznych, motorów Diesla itd. (koncern LUcasa). Nie miałem żadnego wyboru. Poszedłem tam, zostałem przyjęty. Byłem bodaj pierwszym Polakiem, którego to przedsiębiorstwo przyjęło. Było to dnia 5 grudnia 1949 r. Tygodniowy mój zarobek wynosił wtedy 6 funtów. Taka była moja sytuacja. Praca nie hańbi - byleby była uczciwą. W tym kraju każda praca jest szanowana. Istotnie nie jest odpowiednim zajęciem dla generała praca w magazynie, polegająca na odbiorze i wydawaniu z magazynu materiałów, prowadzeniu ich ewidencji, utrzymywaniu magazynu w porządku. NIe jest to praca ani drobna, ani też lekka, jak w tym przypadku, gdy materiały są przeważnie z miedzi lub mosiądzu; gdy jest się cały czas pracy na nogach; gdy trzeba dźwigać ciężkie skrzynki; wspinać się po drabince lub nawet bez niej na górne półki, by ustawić lub zdjąć z nich ciężki materiał i znieść na dół. NIe jest to praca lekka nawet dla wysportowanego młodego pracownika, a cóż dopiero w moim wieku. Ale cóż było robić. NIe było sensu, ani by mi to pracy nie ułatwiało, gdybym obnosił się z moją generalską pozycją. Jeżeli konieczność zmusza generała, by pracował jako magazynier, to podczas swej pracy ma być tylko magazynierem. GDy w departamencie personalnym rozmawiałem z urzędnikiem od zatrudnienia pracowników, powiedziałem mu: "Pan wie, kim jestem, już z Labour Exchange; proszę, niech to pan zachowa dla siebie. W pracy będę się nazywał Mister Sosabowski lub tak, jak się tu mówi". Ponieważ od razu stwierdziłem, że pracownicy nazywają się po imieniu, przez moich 17 lat pobytu w fabryce byłem tylko "Stanem". Później przybyło do fabryki wielu oficerów polskich, którzy mnie dobrze znali. Gdy zaczęli mnie tytułować, wymówiłem to sobie, prosząc równocześnie, by zechcieli zachować moje "incognito". Cenię sobie takt brytyjskich współpracowników. Nie wiem, czy wiedzieli, czy też nie, kim jestem. Oczywiście wiedzieli, że zajęcie moje w fabryce jako magazyniera, a potem w dziale elektrycznym, jako tzw. assembler, nie było moim poprzednim zawodem, ale żaden z nich nie zapytał, co przedtem robiłem. MUsiałem samego siebie przekonać i świadomie dostosować się do tego, że w fabryce nie jestem rozkazodawcą, tylko wykonawcą i niczym więcej. Przyjąłem świadomie i bez szemrania rolę szeregowego. Będąc w magazynach próbowałem z początku zwrócić uwagę na pewne niedokładności i chaos, jaki tam panował. Próbowałem w skromnym moim zakresie zrobić pewne ulepszenia, i tu zdecydowanie się popiekłem. Naraziłem się przez to kierownikowi departamentu materiałowego. Wskutek tego moje stosunki w magazynie popsuły się znakomicie. Po krótkiej chorobie i urlopie kończyłem miesięczny kurs handlu zagranicznego, by poniekąd nostryfikować mój dyplom z Polski. Próbowałem znaleźć zajęcie w "City". Przekroczyłem wtedy lat 60... Wysiłki moje rozbiły się o mój wiek i "dostojność generalską". Wróciłem do fabryki, do tego samego magazynu. Pobyłem tam tydzień i otrzymałem wymówienie. I już miałem pozostać na lodzie, oczywiście bez żadnych perspektyw na zajęcie. I znowu los szczęśliwy zetknął mnie w hali maszynowej z dr. J., dyrektorem produkcji. - Dawno pana nie widziałem - zagadnął mnie. - Co słychać? - Zostałem zredukowany, może mi pan pomoże, panie doktorze, abym dostał zajęcie w innym departamencie? - Chyba w "Electric Assembly" - odpowiedział. To był jeden z jemu podległych departamentów. Przeniosłem się tam natychmiast. I tak trwałem w Cav, przekroczywszy grubo lat 65, aż do momentu, gdy w związku z redukcjami wynikłymi z kryzysu gospodarczego Cav zredukowało wszystkich pracowników powyżej 65 lat. Zwolniony zostałem z pracy 30 grudnia 1966 r., dobijając do wieku lat 75. Przez 17 lat pracowałem w fabryce jako oficjalnie nie znany, prowadząc żywot podwójny: zwykłego robotnika przez 5 dni w tygodniu, jako "szeregowiec fabryczny" - "Stan", oraz dostojny żywot polskiego generała, poniekąd "ojca" polskich spadochroniarzy, znanego wśród swoich i Brytyjczyków, Amerykanów i Holendrów. Pracownicy mego działu do ostatniej chwili, do mego odejścia, nie "puścili farby". Dawali mi do zrozumienia, że wiedzą, kim jestem, a poza tym wiedzą, że jestem pisarzem, i na pamiątkę ofiarowali mi złote pióro. Emerytury z fabryki nie uzyskałem. Rozpoczynając w wieku lat 57, nie mogłem już nabyć praw emerytalnych. Otrzymałem więc tylko skromną odprawę. Związek~ Polskich Spadochroniarzy Zaledwie 10 lipca 1947 r., po zlikwidowaniu Brygady - Sztandar Brygady został z honorami złożony do Instytutu Historycznego im. gen. Sikorskiego w LOndynie - a już brać spadochronowa postanowiła zrzeszyć się dla kontynuowania tradycji spadochronowych. Tak powstał Związek Polskich Spadochroniarzy. Paragraf 2 Statutu w następujący sposób określa charakter, cele i zadania Związku: "Związek Polskich Spadochroniarzy jest zrzeszeniem byłych polskich żołnierzy spadochroniarzy w służbie Wolnej i NIepodległej Polski. W oparciu o tradycję PIerwszej Samodzielnej Brygady Spadochronowej jest organizacją o charakterze samopomocowym, rządzącą się wyłącznie wolą członków, wyrażaną w sposób przewidziany przez Statut". Przytoczyłem odnośny ustęp, aby podkreślić wyraźnie różnicę między Związkiem a paramilitarną organizacją Kół Oddziałowych. Związek rządzi się wyłącznie wolą swych członków. Stąd też, gdy swego czasu śp. gen. Wiśniowski, mój kolega i przyjaciel, ówczesny sekretarz Kół Oddziałowych, zwrócił się do mnie w sprawie wysłania do sekretariatu przedstawiciela Związku, uważając, że stanowimy jeden z odziałów tegoż Sekretariatu, oświadczyłem mu, że - zgodnie ze statutem - Związek nie może być uważany za jedno z Kół Oddziałowych i wchodzić w skład Sekretariatu, nie wątpię natomiast, że będzie ściśle współpracował z Sekretariatem i Zarząd Główny wyznaczy swego łącznika. Statut również określa, że Związek jest zrzeszeniem w służbie dla Wolnej i NIepodległej Polski. Grupuje więc u siebie tych wszystkich byłych żołnierzy spadochronowych, którzy służą temu celowi, i to oczywiście rozumieć należy bez względu na ich przekonania polityczne i powstałe później linie podziału na emigracji. Jako senior i jedyny członek honorowy Związku stwierdzam, że Związek nie sprzeniewierzył się nigdy postanowieniom statutu, i wierzę, że nigdy im się nie sprzeniewierzy. Linia podziału emigracji Sprawa nie jest drobną. JUż bezpośrednio po śmierci prezydenta Raczkiewicza niektóre ze stronnictw politycznych przestały uznawać pana Augusta Zaleskiego za prezydenta. Właściwy i głęboko sięgający kryzys nastąpił dopiero w czerwcu 1954 r. ZOstał on spowodowany tym, że Prezydent wycofał swoją uroczystą deklarację z 16 maja 1953 r., że jego kadencja wygasa z dniem 9 czerwca 1954 r. Gdy jednak nadszedł prekluzyjny termin, cofnął swoją decyzję i pozostał na swoim urzędzie. Wytworzyła się więc sytuacja tego rodzaju, że jedni uznali, iż prawnie mógł to uczynić, inni zaś, a między innymi gen. Anders, przestali uznawać pana Augusta Zaleskiego za prezydenta i funkcje zastępcze prezydenta przeniesione zostały na RAdę Trzech, wyłonioną z Tymczasowej Rady Jedności Narodowej. W skład Rady weszli: gen. Anders, Arciszewski (po jego śmierci gen. Bór_Komorowski, zaś po śmierci tego gen. Odzierzyński) i ambasador Raczyński. Sprawa nie miałaby może doniosłego wpływu na organizacje grupujące byłych kombatantów, gdyby nie fakt, że gen. Anders - w okresie tego kryzysu mianowany przez prezydenta Zaleskiego Generalnym Inspektorem Polskich Sił Zbrojnych i awansowany na początku 1954 r. do stopnia gen. broni, listem swoim z 4 sierpnia 1954 r., skierowanym do prezydenta Zaleskiego, oświadczył, że przestał go uznawać za prezydenta Rzeczypospolitej. Na co z tą samą datą prezydent Zaleski zwolnił gen. Andersa ze stanowiska Generalnego Inspektora Sił Zbrojnych. Gen. Anders, przestawszy uznawać pana Zaleskiego za prezydenta Rzeczypospolitej, przeszedł nad tym odwołaniem go ze stanowiska Generalnego Inspektora Sił Zbrojnych do porządku dziennego. Nastąpił rozłam w społeczeństwie emigracyjnym. Jedni poszli za prezydentem Zaleskim, inni za Radą Trzech, a przede wszystkim za gen.Andersem, najstarszym żołnierzem na terenie Wielkiej Brytanii, z którym w ogromnej większości byli uczuciowo związani. On był tym, który tysiące ludzi uratował od zagłady, wywożąc ze Związku Sowieckiego, który prowadził ich przez Bliski Wschód, przez chwałę Kampanii Włoskiej aż na ziemię brytyjską. Rozłam przeniósł się i na organizacje kombatanckie. PRzeżywałem ten rozłam na terenie Koła Generałów i Pułkowników, byłych wyższych dowódców. Powstały i istnieją po dziś dzień dwa Koła Generałów i Pułkowników, byłych wyższych dowódców, jedno - tzw. koło legalistyczne, czyli uznające za prezydenta Rzeczypospolitej pana Zaleskiego, i drugie - nielegalistyczne, uznające gen. Andersa. Jasne, że większość byłych żołnierzy opowiedziała się za gen. Andersem, nie wchodząc w finezje interpretacji Konstytucji. Sprawa byłaby może ułatwioną i może uniknęłoby się tego nader smutnego podziału, gdyby gen. Anders, jako najstarszy wojskowy na terenie Wielkiej Brytanii, nie zaangażował się w robocie politycznej. PIszę o tym wszystkim w ogromnym skrócie, bo muszę wyjaśnić, jakie stanowisko w tej tak trudnej sprawie zajęła brać spadochronowa, a ściśle Związek Polskich Spadochroniarzy. Należy zaznaczyć, że uczuciowo, wspólnymi przejściami żołnierskimi, nie byliśmy nigdy związani z gen. Andersem. Poznaliśmy go dopiero w 1945 r., gdy Polskie Siły Zbrojne były już u schyłku swego istnienia. Wspominam to nie po to, by przynieść w czymkolwiek ujmę temu wspaniałemu żołnierzowi, dowódcy i organizatorowi, ale tylko dlatego, że w naszych postanowieniach czynnik emocjonalny bądź wcale nie odgrywał roli, bądź też bardzo niewielką. Walne Zgromadzenie Związku, zwołane między innymi także dla tej sprawy, stanęło i słusznie na tym jednomyślnym stanowisku, że cała sprawa nosi charakter wybitnie polityczny. Nas, jako Związek, nie obchodzi, który z członków jest za tą czy inną linią podziału; jest to jego sprawa osobista, tak samo jak przynależność i aktywna działalność w tym czy innym ugrupowaniu polityczno_partyjnym, o ile ono nie przeczy ideologii zagwarantowanej naszym Statutem. Gen. Andersa uznajemy wszyscy jako najstarszego żołnierza na terenie Wielkiej Brytanii. Tak więc zachowaliśmy całkowitą jedność organizacyjną z konsekwencjami, o których będę mówił później. Związek się rozwijał w atmosferze jedności. Powstały Koła w każdym większym skupieniu spadochroniarzy. W kolebce naszego powstania, w Szkocji, powstał Oddział Związku; w Środkowej Anglii, czyli tak zwanym "MIdlandzie", w Manchester, Derby, NOttingham, Shefield, Huddersfield, Bradford, Leeds powstały Koła Związkowe. Na terenie Stanów ZJednoczonych powstał Związek Polskich Spadochroniarzy w Ameryce, z Kołami w NOwym JOrku, Elisabeth, Chicago i Detroit. W Kanadzie - Koło w Toronto. Zaznaczyła się wyraźnie jedność wszystkich żołnierzy spadochronowych. Zatarły się stopnie. Strzelcy i podoficerowie urządzili się dobrze materialnie, awansowali społecznie, obejmując stanowiska kierownicze w szeregu Kół. Ja zaś, ich najstarszy kolega, dotrzymałem słów, które wypowiedziałem w pamiętnym dniu grudniowym w 1944 r., gdy się z nimi żegnałem. "NIe żegnam się z wami - mówię do widzenia". Mimo że nie miałem i nie chciałem mieć żadnej funkcji oficjalnej w Związku, patronowałem i patronuję we wszystkich jego poczynaniach. MNiemam, że się nie mylę twierdząc, że gdy przestałem być dowódcą Brygady, pozostałem tu przewodnikiem duchowym rodziny spadochronowej. Odwiedzając nasze zrzeszenia w Wielkiej Brytanii, czy też za oceanem, mam tego dowody. Zdobyte serce żołnierza spadochronowego stało się dla mnie najwyższym odznaczeniem. To mój dorobek życia. Błędnym byłoby mniemanie, że utraciłem kontakt z tymi, którzy wrócili do Polski. NIe tylko ja, ale bodaj wszyscy w Brygadzie, powrotu do Polski nie uważali za zdradę sztandarów, na które składaliśmy przysięgę. Uważałem, że nasi koledzy, wracający do Kraju, idą na naprawdę ciężkie warunki polityczne i materialne. ŻE w tych ciężkich warunkach nie przestaną być takimi, jakimi byli w szeregach, i nie sprzeniewierzą się ideałom, którym służymy, a za które szereg kolegów poniosło śmierć żołnierską. Stąd też, gdy z terenu okupacji NIemiec, gdzie wówczas Brygada się znajdowała, wielu żołnierzy spadochronowych wracało do Polski, żegnano ich sztandarem, podarkami i braterskim pozdrowieniem. - "Bywajcie!" Szereg starszych i wybitnych żołnierzy wróciło do Polski. Znalazł się tam były zastępca dowódcy, płk. J. Kamiński, poprzedni kapelan Brygady, a później dziekan, ks. płk Szymala, Ślązak z Opolszczyzny, po powrocie proboszcz w Gliwicach, ostatni kapelan Brygady, skoczek spadochronowy, który wybitnie odznaczył się w bitwie arnhemskiej, ks. F. MIętki, nasz szef sanitarny płk dr Golba, mój były szef sztabu mjr dypl. Małaszkiewicz, mój były adiutant, który oddał mi tyle usług w zetknięciach z Brytyjczykami, kpt. J. Dyrda, główny instruktor wychowania fizycznego, por. Mazurek, dowódca baonu spadochronowego w bitwie arnhemskiej, mjr Płoszewski, oficer mojego sztabu, kpt. dypl. Stasiak i tylu innych oficerów, podoficerów i strzelców spadochronowych. Wielu z nich właśnie w okresie Bieruta powędrowało do więzień, z których wyszli dopiero w okresie "odwilży", w 1956 roku. Pokutowali za nie popełnione winy, a chyba za to, że byli współtwórcami pierwszej w historii polskiej wielkiej jednostki spadochronowej, tej jednostki, która dała początek polskiego wojska spadochronowego; za to, że uczciwie spełniali swój obowiązek żołnierza spadochronowego w organizacji szkolenia Brygady i na polu bitwy. I wytworzyła się paradoksalna i tragiczna sytuacja. Ci, którzy wrócili, tu, na obczyźnie, zostali uznani przez kierownictwo polityczne i wojskowe za tych, którzy sprzeniewierzają się sztandarom, ich bowiem miejsce jest tu, i tu mają swoją obecnością walczyć o Polskę Wolną i NIEpodległą. W Kraju zaś byli uważani przez tamtejsze czynniki rządowe za reakcjonistów, faszystów, dla których właściwym miejscem jest więzienie. Okrutnym stał się los żołnierza, który - wiedziony tęsknotą za Krajem i rodziną, z myślą, że nawet w nowej rzeczywistości polskiej może być użyteczny w odbudowie zniszczonego Kraju, nie tracąc swych przekonań ideowych - wybrał powrót do Polski. Szereg żołnierzy wracających z okupacji do Kraju, specjalnie przyjeżdżało do LOndynu, by się ze mną pożegnać i usłyszeć moją opinię o ich decyzji. Ani jednemu z nich nie powiedziałem, że źle czyni. Są mi za to wdzięczni i mój kontakt z tymi, którzy są w Polsce, jest żywy. Dla nas żołnierzy spadochronowych, będących tu i w Kraju, nie ma żelaznej kurtyny. Stanowimy jedną rodzinę. I co dalej? MOim podkomendnym mówiłem zawsze prawdę, i to bez względu na to, czy im to odpowiadało czy nie. Był to podstawowy warunek uzyskania ich zaufania. Takim pozostałem i teraz, gdy się stałem ich starszym kolegą, poniekąd przewodnikiem duchowym. Tych, którzy tu zostali, należało uświadomić, że ich pobyt na emigracji nie jest pobytem czasowym, tak jak przez pewien czas głoszono. Przede wszystkim młodzi ustalili sobie dobre warunki egzystencji na obczyźnie. W Wielkiej Brytanii, Stanach, Kanadzie czy Holandii znaleźli nie najgorzej płatne zajęcie lub założyli własne warsztaty pracy. Utworzyli własne rodziny, żeniąc się w wielu wypadkach z Polkami uwolnionymi z niemieckich obozów. Dzięki swej wytężonej pracy, ku zdumieniu miejscowej ludności, zakupione za grosze rudery zamienili na niemalże rezydencje; wnętrza domów urządzili dostatnio, nawet z komfortem. Przed ich domami lub w garażach zjawiły się własne samochody. A gdy dzieci ich zaczęły wsiąkać w miejscowe środowisko, naturalnym biegiem rzeczy sprawa powrotu do Kraju okazała się hasłem bez pokrycia. NIe należało operować tym hasłem, jeżeli pragnęło się zyskać zaufanie w otoczeniu. Należało im powiedzieć jasno i otwarcie: NIe widzimy waszego powrotu do Kraju. Wrastacie w tutejszy grunt i tu zostaniecie - wy i wasze dzieci... Czy macie wyrzec się OJczyzny waszej i tego, coście z niej wynieśli? Czy jest zgodne z waszym pragnieniem i interesem, byście zatracili swoją narodową odrębność i zlali się całkowicie z miejscowym społeczeństwem? A gdybyście nawet chcieli to uczynić, czy uzna was ono za swoich? Czy nie pozostaniecie wbrew waszej woli nadal "Foreignerami", czyli obcokrajowcami? Czy przyjmując obywatelstwo brytyjskie, nie będziecie poniekąd obywatelami drugiej klasy w stosunku do tych, którzy legitymują się jako "British born" (Brytyjczyk z urodzenia)? Wszak dziś, po tylu latach, waszym dzieciom już "British born" odmawia się na przykład prawa zostania oficerem ze względu na to, że rodzice lub jedno z nich nie byli "British born", a nie odmawia się tego prawa kolorowym członkom państw powstałych z kolonii brytyjskich. Jeżeli wedle dyrektyw waszych dowódców mieliście tu zostać dla kontynuowania walki o Polskę Wolną i NIepodległą, to w jaki sposób to czynić, gdy wsiąkacie wszystkimi przejawami życia codziennego w niepolskie otoczenie? Czy należy utrzymywać kontakt z Krajem? Odwiedzać OJczyznę, zawozić tam dzieci swoje tu urodzone, i które Polskę znają tylko z opowiadań rodziców? Czy należy przyjmować obywatelstwo kraju osiedlenia, zmienić nazwisko, by się jak najrychlej upodobnić do środowiska, w którym się żyje, i to tym bardziej, że jakkolwiek nie ma i nie było przymusu, to jednak w tej lub innej formie były i są naciski ze strony gospodarzy. Integracja od samego początku była i jest zagadnieniem bardzo aktualnym. Te wszystkie zagadnienia narastały i aktualizowały się w miarę pozostawania na obczyźnie. Na to wszystko narodowi należało powiedzieć prawdę, i to prawdę bez ogródek. Starałem się wyrazić braci spadochronowej mój pogląd na te sprawy, odwiedzając zresztą bardzo często zrzeszenia spadochroniarzy na terenie Wielkiej Brytanii i od czasu do czasu w Stanach i Kanadzie, gdzie sprawy nieco inaczej się kształtowały. JUż w latach 50_tych mówiłem wyraźnie: "Nie widzę waszego powrotu do Kraju. Zagospodarowaliście się tutaj i tu zostaniecie. NIe należy się łudzić, by było inaczej. NIe będziecie w Polsce zaczynać od nowa. Postąpiliście, jak wam doradzono. W stosunku do waszych kolegów, którzy wrócili do Polski, na pewno zyskaliście materialnie. NIe ma żadnej wątpliwości, że się wam tu lepiej powodzi niż im w Polsce! A jeżeli ani wy nie wrócicie, ani dzieci wasze, to z czasem nie wy, ale wasi następcy wsiąkną w tutejsze otoczenie i przestaną być Polakami. Więc powstaje pytanie, jaki pożytek będzie miała Polska teraz i w przyszłości z tego, żeście tu zostali? Jak to zrobić, byście wy sami i wasi następcy, będąc lojalnymi obywatelami tego kraju, nie przestali być Polakami?" NIe wstydziłem się dawać im jako przykład Żydów, którzy przez tyle setek lat żyli w rozproszeniu, wśród innych narodów, legitymując się najróżnorodniejszym obywatelstwem, zajmując w poszczególnych państwach wysokie stanowiska państwowe, piastując wysokie godności, nie przestali być Żydami. Wszak dla przykładu historyczny premier Wielkiej Brytanii, Disraeli, był Żydem. Tak jest, mówiłem, że nie tylko wy, którzy ciężką, przeważnie ręczną, pracą ustaliliście swój byt, ale przede wszystkim wasze dzieci muszą piąć się jak najwyżej w społeczeństwie, w którym żyją jako Polacy, nie zatracając swojej odrębności narodowej. Tak, jak Żydzi - powtarzam. Mówiłem, chcę widzieć wśród waszych dzieci nie tylko sławnych inżynierów, doktorów, przemysłowców itd., ale również działaczy politycznych, posłów do parlamentu, a w Ameryce kongresmanów i senatorów. W moim przemówieniu w roku 1962, na wielkim bankiecie po Paradzie PUłaskiego w NOwym JOrku, przemawiając do około 400 osób, przedstawicieli państwowych i Amerykanów polskiego pochodzenia, użyłem następującego zwrotu: "NIe tylko Kościuszko i PUłaski zasłużyli się Stanom w walce o niepodległość, ale również milionowe rzesze polskich bezimiennych emigrantów budowały moc tego najpotężniejszego na świecie państwa. MUsicie mieć świadomość tego, że i wy, Amerykanie polskiego pochodzenia, jesteście współbudowniczymi tego państwa, które jest waszą Ojczyzną. Jesteście w pozycji dzieci, które się dorobiły, a tam daleko jest Polska - Matka wasza, biedna i potrzebująca. Cóż warte jest dziecko, które wyrzeka się swej matki? Czy ma ono prawo żądać, by jego własne dziecko nie wyrzekło się go, gdy dorośnie i stanie na własnych nogach? Pnijcie się najwyżej, świadomi waszej wartości. Obecny wasz Prezydent jest Irlandczykiem z pochodzenia. NIe wyparł się swego pochodzenia. I po objęciu urzędu pojechał do Irlandii, skąd jako ubogi pracownik wyemigrował jego pradziad. Odwiedził i pokłonił się miejscu rodzinnemu. PNijcie się w górę. Dlaczego Amerykanin polskiego pochodzenia nie miałby zostać w przyszłości prezydentem Stanów i postąpić jak Kennedy? Dając wielki wkład pracy własny i waszych dzieci przybranej Ojczyźnie, trzeba, by wszystkim było wiadomo, że dają go Polacy. Cieszymy się na całym świecie opinią wspaniałych żołnierzy. Ale i Gurkowie, ci spod Himalajów, w służbie kontraktowej u Brytyjczyków mają również opinię wspaniałych żołnierzy. Czy miałby zaistnieć znak równania między nami a Gurkami? A gdzież jest nasz ponad 1000_letni dorobek cywilizacyjny i kulturalny? Gdzie nasz wkład w rozwój w każdej dziedzinie życia państwa naszego osiedlenia czy nowo przybranej ojczyzny? Siedząc tu, my i nasze dzieci, chwalić się powinniśmMy przynależnością do Narodu Polskiego, bez względu na paszport, jakim się legitymujemy obecnie. Jestem Polakiem - obywatelem brytyjskim - tak macie żądać, aby Was nazywano. Trudno porównywać kraje naszego osiedlenia czy nową, przybraną OJczyznę do naszych byłych zaborców. Nie zapominajmy jednak, że i podczas zaborów szereg Polaków zajmowało w rządach państw zaborczych najwyższe stanowiska państwowe, a mimo to nie przestali być gorącymi polskimi patriotami, i gdy przyszła właściwa chwila, w czasie trwania i na schyłku pierwszej wojny światowej - natychmiast wypowiedzieli służbę zaborcom i stanęli w pierwszych szeregach tych, którzy budowali NIepodległe Państwo Polskie. Jeżeli prawdą jest twierdzenie, że my, tu na uchodźstwie, jesteśmy żywą gałęzią Narodu Polskiego, który na skutek warunków ubiegłej wojny nie uzyskał dotąd pełnej suwerenności, wypowiedzianej w wolnych wyborach, a to był istotny cel polityczny naszego masowego pozostawania tu, poza naszą ojczystą ziemią - to jasną i niezaprzeczalną konsekwencją tego jest utrzymywanie najściślejszego kontaktu z naszą OJczyzną. Dziś odbiegliśmy daleko od tych czasów, w których odwiedzenie Polski uważane było za sprzeniewierzenie się hasłu walki o Wolną i NIepodległą Polskę. GDy na taki wyjazd zdobył się któryś z przedstawicieli istniejących organizacji na uchodźstwie, musiał zgłosić rezygnację ze swego stanowiska. Źle było widziane również, jeżeli dzieci odwiedzały Polskę. My, byli spadochroniarze, bodaj pierwsi postawiliśmy tę sprawę jasno. NIe baliśmy się, by nasi koledzy, odwiedzając Polskę, ulegli wpływom komunistów lub poszli na ich służbę. Serdecznie witaliśmy i gościliśmy tych z naszych kolegów, którzy przyjechali w odwiedziny. Głosiłem, jeżeli ktoś chce przyjąć obywatelstwo kraju zamieszkania, niech je przyjmuje. Nie wpłynie to w niczym na jego pozycję w naszej spadochronowej społeczności, natomiast byłem i jestem nadal przeciwny zmianie nazwisk rodowych. Rozumiałem i rozumiem, że jeżeli względy wykonywanego zawodu, przede wszystkim w przedsiębiorstwach prowadzonych samodzielnie, jak np. sklepach, garażach itp. firmach - wymagają czasem zmiany nazwiska dla ułatwienia wymowy, wtedy należy zastosować formę podwójnego nazwiska. Jedno zawodowe, drugie osobiste. Twierdziłem zawsze, twierdzę i twierdzić będę, że Ojczyzna nasza jest tam nad Wisłą i Odrą, że przekracza obecnie zakreśloną granicę państwową na Wschodzie, i tej Ojczyźnie służyć winniśmy, a mamy ku temu warunki przez możność swobodnego i nieskrępowanego wypowiadania się. Muzeum Wojska w Warszawie Na chwalebnych kartach naszej przeszłości, jak też na naszych klęskach narodowych wychowaliśmy się. Byłoby źle, gdyby nasz pozytywny czy negatywny dorobek przeszłości nie był znany naszym następcom. Tradycja jest czynnikiem olbrzymiej wartości w cementowaniu narodu. Jest jego dorobkiem, który powinien być przekazywany z pokolenia na pokolenie. Tak ja, jak i moi rówieśnicy z okresu niewoli, na dorobku przeszłości budowaliśmy nasz stosunek do OJczyzny. On zapładniał nasz czyn w walce o niepodległość Polski. Do naszego więc obecnego obowiązku należało, należy i należeć będzie przekazywanie naszego dorobku wojennego narodowi w Polsce i naszym następcom. Dorobek Polskich Sił Zbrojnych, które podczas ubiegłej wojny walczyły poza granicami Polski, eksponaty naszego wojennego dorobku będące tu w LOndynie, a dostępne tylko niewielkiej ilości odwiedzających, przybywających z Polski, nie spełnią tego zadania w takiej mierze, w jakiej by spełniły, gdyby znajdowały się w Polsce. Taka jest moja zasadnicza teza. NIe mam wpływu ani próbuję odpowiedzieć, czy ze względów politycznych zaistniała właściwa chwila, by wszystkie te eksponaty, identycznie jak Skarby Wawelskie, przekazać OJczyźnie. Chyba nikt nie zakwestionuje twierdzenia o ich olbrzymiej wartości wychowawczej, gdyby skarby te znalazły się w Polsce i były udostępnione całemu Narodowi. Stąd też z radością dowiedziałem się na początku 1961 r., że Instytut HIstoryczny im. gen. Sikorskiego postanowił część eksponatów swego MUzeum przekazać MUzeum Wojska w Warszawie. Instytut zrobił podział tego, co ma zostać w LOndynie, a co ma być przekazane do Warszawy. NIe miejsce tu, by poddawać krytyce sposób przeprowadzenia tego podziału. Niewątpliwie, że względy polityczne odgrywały przy tym poważną rolę. Może, dla przykładu, ma uzasadnienie polityczne pozostawienie czasowe w INstytucie sztandarów oddziałów walczących na Zachodzie. MOżna mieć wątpliwości, czy takie uzasadnienie polityczne ma pozostawienie sztandarów uratowanych z kampanii wrześniowej. Część ich znajduje się obecnie w Polsce w MUzeum Wojska, część natomiast tu w INstytucie. Dyskusja na ten temat przekracza zasięg tej książki. Faktem jest, że tak jak ja, jak i my, byli spadochroniarze będący tu na obczyźnie, skorzystaliśmy z tej okazji, aby w granicach naszych możliwości uzupełnić dodatkowo te eksponaty spadochronowe, które zostały wybrane przez INstytut Sikorskiego do wysyłki do Polski i pokryliśmy część stąd wynikających kosztów. MOje depozyty, złożone swego czasu w Muzeum gen. Sikorskiego, znajdują się obecnie w Muzeum w Warszawie. Eksponaty zostały uzupełnione 66 fotografiami, z tych poważna ilość została specjalnie powiększona. Rzeźba lądującego spadochroniarza dłuta rzeźbiarki pani Kruszelnickiej, która ją bezinteresownie ofiarowała MUzeum Wojska w Warszawie, zdobi tam nasze stoisko. Z relacji kolegów przebywających w Warszawie stoisko spadochronowe wykonuje dobrze swoją rolę propagandową i wychowawczą młodego pokolenia. Pomnik_Mogiła w Warszawie Dom - sarkofag Szli chłopcy w jednym wrześniu, obłędni rozpaczą,@ z ulic Lwowa, Poznania, z tarnopolskich jarów...@ Żegnani smutną pieśnią i dziewczęcym płaczem,@ szli, by wywalczyć Polskę - pokrzepieni wiarą,@ że nie wszystko stracone, że jednak powrócą,@ że "Jeszcze nie zginęła!" radośnie zanucą.@ O jeszcze nie nastały dni sławy - prorocze...@ Gorze dymem i swędem oporna Warszawa.@ Cóż widzi z samolotu spadochronowy skoczek -@ spalone domy. Gruzy. Przeszła horda krwawa.@ I przyszła próba ciężka, podniebna, nad... Renem@ czekano na nadziei widomy znak Boży...@ Bił wróg ciosem śmiertelnym w obłok nad Arnhemem,@ spadochron jeden, drugi w ogniu się otworzył.@ Ostatnie słowa żalu na ustach zawisły,@ padliście po pół drogi... Leśnych wichrów wiatyk...@ Jakżeż cierniowa droga do błękitnej Wisły...@ Wzywa was z pól zapadłych, sztormów pełen Bałtyk.@ PUste miejsca przykryją marmury i spiże...@ Na obczyźnie spowite w bluszcz, drewniane krzyże...@ I znak Orła ozdabia cmentarne mogiły@ w szkockim Perth, we Furstenau, Newark i Arnhemie.@ W rodzinne strony jeno westchnienia wróciły,@ macierzanka i wrzosy okrywają ziemię,@ cienie brzóz mazowieckich wspomnieniem się kładą:@ Cześć Ci Spadochronowa Rycerska Brygado!@ I Polska wam wystawi, żołnierze bezdomni,@ z Virtuti Militari Krzyżem - Dom Sarkofag,@ z biało_czerwonych proporców i serc ludzkich pomnik,@ by w niebo popłynęła bohaterska strofa.@ NIke z brązu położy z polnych kwiatów wianki...@ Uderzmy w chmury strofą, rytmem "Warszawianki".@ Zygmunt Żywina (Na uroczystość odsłonięcia symbolicznego grobowca na Powązkach w Warszawie w dniu 19 września 1965 r.) My, spadochroniarze, przeznaczeni dla Kraju, związani z Krajem i z kolegami tam przebywającymi serdecznymi więzami wspólnych przeżyć ubiegłej wojny, uznaliśmy za nasz obowiązek przekazać Krajowi w sposób możliwie jak najbardziej widoczny pamięć o tych naszych kolegach, którzy w drodze do Polski do NIej nie doszli. Tak powstała myśl o Pomniku_Mogile w Polsce - w Warszawie. W roku 1959, na zaproszenie Związku Polskich Spadochroniarzy w Ameryce, odwiedziłem Stany ZJednoczone i Kanadę. W Chicago rzuciłem myśl, podchwyconą natychmiast z pełnym entuzjazmem przez wszystkich obecnych, aby ufundować własnym wysiłkiem z naszych koleżeńskich składek w Warszawie_Stolicy, na Cmentarzu Wojskowym na Powązkach Pomnik_Mogiłę, na którym zostaną wyryte ku wiecznej pamięci nazwiska odeszłych kolegów. Tak zwyczajnie, jak w rodzinie - żywi stawiają pomnik_nagrobek swoim najbliższym. NIeczęsto się zdarza, by rzucona myśl, niosąca za sobą konieczność poważniejszego wydatku dla każdego z nas, została tak entuzjastycznie podchwycona. Gdy akcja się upowszechniła, wśród rzeszy spadochroniarzy rozsianych po całym świecie nie znalazł się ani jeden, który by się pod nią nie podpisał. W Chicago uformował się Komitet Budowy Pomnika, na którego czele stanął prezes Związku, kolega Tadeusz Bielobradek. MNie przypadło HOnorowe Przewodnictwo Komitetu. Z miejsca Koło Chicagowskie zadeklarowało i wpłaciło na pomnik pokaźną sumę 580 dolarów. GDy po powrocie przedstawiłem tę sprawę władzom naszego Związku, one również zaakceptowały i w pełni poparły jednomyślnie inicjatywę Stanów ZJednoczonych. Poinformowałem o tym wszystkim płk. J. Kamińskiego, najstarszego z naszych kolegów spadochronowych w Polsce, wokół którego grupują się spadochroniarze przebywający w Kraju, oraz matkę chrzestną naszego Sztandaru, panią Marię Kann. Zaproponowałem następujący podział prac i obowiązków. My, tu na obczyźnie, zajmiemy się stroną finansową projektowanego Pomnika_Mogiły. Do zakresu ich działania należeć będzie uzyskanie odpowiedniego zezwolenia na postawienie Pomnika i wykonanie go w ramach ustalonego budżetu, po obopólnym uzgodnieniu projektu samego Pomnika i napisów. I tak się stało. Akcja zbiórki pieniężnej na obczyźnie postępowała płynnie. NIe zabrakło w tej akcji nawet tych kolegów, których los rzucił do Australii, czy Południowej Afryki. Z początku zdawało się, że na terenie Polski, ściśle mówiąc w Warszawie, nie będzie trudności. Zarząd Cmentarza Wojskowego na Powązkach wyznaczył nawet miejsce. Zaczęto kopać fundamenty. NIestety, wtedy wkroczyły władze. Kazały wstrzymać wszelkie prace do dalszych swoich decyzji. Rozpoczęła się przez lata trwająca interwencja płk. Kamińskiego do wszystkich możliwych, do najwyższych włącznie, władz państwowych i partyjnych o tę właśnie decyzję. Decyzji tej nie było. My jednak - tu i w Polsce - nie przerwaliśmy naszych prac przygotowawczych. Musieliśmy się jednak liczyć z ewentualnością nieuzyskania zezwolenia bądź przez prostą odmowę, bądź też utrzymania zakazu budowy "aż do dalszych zarządzeń". Wynikała więc konieczność wykonania czegoś zastępczego. UMieszczenie tablicy pamiątkowej w kościele - poza nadzorem nad ochroną zabytków - nie podlega w zasadzie konieczności uzyskania zezwolenia władz państwowych. Postanowiliśmy ufundować Tablicę Pamiątkową ku czci naszych Odeszłych Kolegów w jednym z kościołów w Warszawie. Na moją interwencję u ks. arcybiskupa Gawliny płk Kamiński skierowany został do właściwej osoby w hierarchii kościelnej w Warszawie. 5 sierpnia 1962 r. w kościele św. Marcina na Starym MIeście, po uroczystym nabożeństwie odprawionym przez byłego kapelana Brygady, ks. F. MIętkiego, w obecności licznego grona byłych spadochroniarzy, którzy zjechali z całej Polski, a wśród których nie zabrakło również i tych, którzy obecnie przebywają na obczyźnie, została odsłonięta Tablica Pamiątkowa dłuta artysty rzeźbiarza Łypaczewskiego. Obok płaskorzeźby Bojowego Znaku Spadochronowego widnieje napis: "Pamięci Żołnierzy Pierwszej Samodzielnej Brygady Spadochronowej Polskich Sił Zbrojnych w Wielkiej Brytanii, którzy oddali swe życie za wolność Ojczyzny w Kraju, w Brytanii, Francji, Holandii i NIEmczech w II wojnie światowej, w latach 1941_#1945. TAblicę tę poświęcają Towarzysze Broni". Tablicę odsłoniła matka chrzestna naszego Sztandaru pani Maria Kann. Wyjątkowe i symboliczne jest miejsce umieszczenia tej tablicy. Kościół św. Marcina był zbombardowany przez NIemców podczas Powstania Warszawskiego. ZOstał odbudowany, ale nie wykończony. Na nie wyprawionej, wewnętrznej ścianie kościoła wisi wielki Krucyfiks częściowo zniszczony, a odtworzony w górnej części tylko metalowym zarysem. Poniżej Krucyfiksu widnieje napis: "Błogosławieni, którzy w Panu umierają. Uczynki ich idą za nimi". Po lewej stronie Krucyfiksu i napisu jest wmurowana tablica ku czci Szarych Szeregów - Harcerek, które zginęły w ostatniej wojnie. Po prawej zaś nasza tablica. Czyż nie jest to symbol nad wyraz wymowny i tak bardzo wzruszający? Cierpliwie, nie szczędząc wysiłków, czekaliśmy na zezwolenie przez rok 1960, 61, 62, 63. Aż wreszcie w końcu 1964 r. uzyskaliśmy zgodę na budowę grobowca. Należało się spieszyć, by odsłonięcie pomnika nastąpiło w dniu święta naszej Brygady, tj. 23 września 1965 roku. Mieliśmy już zebranych około 1000 funtów szterlingów wyłącznie wśród kolegów spadochroniarzy. Wyeliminowaliśmy zbiórkę wśród innych osób czy instytucji, stosując zasadę, że Pomnik ten ma charakter ściśle rodzinny - Rodziny Spadochronowej. Projekt Pomnika przygotowany przez artystę, arch. Marka Łypaczewskiego, był już przez nas tu i kolegów w Polsce zaaprobowany. Chodziło teraz o trzy zasadnicze kwestie: napis na Pomniku, i nazwiska Odeszłych Kolegów oraz ustalenie daty przebiegu uroczystości odsłonięcia Pomnika. Koledzy cichociemni, zgrupowani w Kole Cichociemnych ŻOłnierzy Ak w LOndynie, decyzją ich seniora z powodów, które uznali za uzasadnione, odmówili już w 1959 r. współpracy w naszym projekcie postawienia Pomnika_Mogiły w Warszawie na Powązkach. Wynikałoby z tego, że na Pomniku miał widnieć napis dotyczący jedynie byłych żołnierzy Brygady. Gdy więc projekt takiego napisu przekazałem płk. Kamińskiemu, powstała - zdaniem moim - zupełnie uzasadniona burza wśród cichociemnych przebywających w Polsce. Mówili - "Czyż nie należymy do tej samej rodziny spadochronowej, czy jesteśmy gorsi, by nasi towarzysze byli pominięci?" Argumenty były zbyt przekonywające, by przejść nad nimi do porządku dziennego. Gdy mi je zakomunikował listownie płk Kamiński, po porozumieniu się z kolegami tu, na terenie LOndynu, nie zwracając się już ponownie do Koła Cichociemnych w LOndynie, odpisałem, że oczywiście nazwiska poległych cichociemnych według oficjalnej listy, ogłoszonej jako załącznik do drugiego wydania książki "Drogami cichociemnych", powinny być umieszczone na Pomniku. Napis wyryty w kamieniu na frontonie Pomnika poniżej rzeźby Bojowego Znaku Spadochronowego: "Tobie OJczyzno" jest to dewiza naszego Znaku Spadochronowego. Pod nią widnieje dedykacja: "Żołnierzom PIerwszej Samodzielnej Brygady Spadochronowej i Cichociemnym, którzy oddali swe życie za OJczyznę w latach 1941_#1945". Towarzysze Broni Zaś wokół cokołu Pomnika ułożone w porządku alfabetycznym nazwiska poległych. LIczyliśmy się z możliwością, że na tej oficjalnej liście nie znajdują się wszyscy, toteż pozostawione zostało wolne miejsce na dodanie brakujących nazwisk. Biedziliśmy się z kolegami naszego Związku, jak ostatecznie ustalić listę Odeszłych Kolegów Brygady; jaką wziąć datę prekluzyjną, na której listę należy zamknąć? Za prekluzyjną datę wzięliśmy rok 1945, to jest rok, w którym efektywnie zostały zakończone działania wojenne. Zastanawialiśmy się głęboko i długo, czy na liście umieścić tylko i wyłącznie nazwiska tych żołnierzy spadochronowych, którzy zginęli w walce lub przy skoku spadochronowym, czy także i tych, którzy stracili życie w czasie służby, a więc np. ppłk lekarz, dr Pieńczykowski, szef sanitarny Brygady, który w czasie przeszkolenia spadochronowego zmarł nagle na udar serca. Pamiętam doskonale, jak skrupulatnie studiując Rozkaz Dzienny Brygady, nasz historyk i redaktor "Spadochronu", dr W. Stojkow, weryfikował nazwiska, aby nie zaszła jakaś pomyłka czy opuszczenie. Oczywiście, mogły zaistnieć niezawinione pomyłki względnie opuszczenia zarówno tu, w LOndynie, jak i w Polsce. Muszę jednak z pełną odpowiedzialnością odeprzeć opublikowane w londyńskim "Dzienniku Polskim" zarzuty, że była tendencja w ustalaniu nazwisk umieszczonych na Pomniku. Muszę stwierdzić z całą stanowczością, że listy nazwisk płk Kamiński nie przedstawiał do cenzury władz warszawskich i nie była przez nią cenzurowana. MOgły jedynie powstać i powstały nawet pewne niezawinione usterki. Stwierdzone dotąd braki - jak mnie informował płk Kamiński - zostały już wyrównane. Budowaliśmy Pomnik o charakterze rodzinnym. NIkt z nas tu, na obczyźnie, ani też nasi koledzy w Polsce, nie mieliśmy nigdy intencji uczynienia z Pomnika atutu politycznego. Stwierdzam to nie tylko w imieniu własnym i kolegów czynnie zaangażowanych w sprawie Pomnika za granicą, ale i również naszych kolegów w Polsce, którzy tak jak my myślą i czują, którzy z najczystszymi intencjami podchodzili do sprawy Pomnika i tak jak my czuwają, aby Pomnik nie został wykorzystany dla celów sprzecznych z jego ideą. Sprawa odsłonięcia Pomnika w dniu naszego Święta wydawała się nam zupełnie jasna i prosta. Miało to być święto rodzinne byłych żołnierzy spadochronowych, przebywających w Polsce oraz na obczyźnie. Stąd też naturalne było, że przy odsłonięciu Pomnika będą obecni przedstawiciele spadochroniarzy znajdujących się na obczyźnie. Oto nadzwyczajny Zjazd rodzinny z tej okazji. Z góry i obustronnie ustaliliśmy, że żałobne nabożeństwo w kościele św. Marcina będzie celebrowane przez naszego brygadowego kapelana. Ustaliliśmy, że ks. MIętki poświęci Pomnik. Że w imieniu nas wszystkich, rozsianych po świecie, Pomnnik odsłoni najstarszy z kolegów w Polsce, tj. płk Kamiński wraz z matką chrzestną Sztandaru Brygady, panią Marią Kann. Oświadczyłem płk. Kamińskiemu, że ja osobiście przybyć nie mogę. NIe przyjąwszy obywatelstwa brytyjskiego, nie chcę utracić mego statusu emigranta politycznego w Wielkiej Brytanii. Powiedziałem to wyraźnie w audycji radia Wolna Europa. "Dziwiliście się, że mnie tam nie było wśród was. - Serce moje rwało się do was. Uznałem jednak, że jako emigrant polityczny będąc tu, mogę być bardziej użyteczny Polsce". Natomiast przesłałem na ręce płk. Kamińskiego przemówienie, prosząc, aby je wygłosił w czasie uroczystości. Prosiłem również, aby złożyć wieniec ode mnie, jako od pierwszego i bojowego dowódcy Brygady. Rozważaliśmy również możliwości włączenia się do uroczystości czynników oficjalnych, przede wszystkim wojska i organizacji kombatanckich. Uroczystość odsłonięcia Pomnika_Mogiły w Warszawie w dniu 19 września 1965 r. miała - według opisu uczestników - tak samo wzruszający charakter, jak uroczystość wręczenia Brygadzie Sztandaru na polach Cupar w Szkocji, w dniu 15 czerwca 1944 r. Zgodnie z ustalonym planem w zapełnionym po brzegi kościele św. Marcina odbyło się żałobne nabożeństwo za dusze Odeszłych Kolegów, celebrowane przez byłego kapelana Brygady, ks. Franciszka MIętkiego. Po nabożeństwie złożono wieńce pod Pomnikiem Bohaterów Warszawy. Następnie nasi Koledzy, którzy tłumnie zjechali ze wszystkich stron Polski, delegacje z Wielkiej Brytanii, Stanów i Kanady oraz luźne rzesze mieszkańców Stolicy zgromadzili się na cmentarzu na Powązkach. Ksiądz MIętki poświęcił Pomnik, by - jak mówił - "to miejsce stało się dla nas święte". W tym czasie przybyła kompania honorowa 6 Pomorskiej Dywizji Powietrzno_Desantowej, z pocztem sztandarowym i orkiestrą, z dowódcą Dywizji na czele. Wojsko zaciągnęło wartę honorową przy Pomniku. Przed Pomnikiem wartę honorową pełnili również Koledzy Spadochroniarze. Łamiącym się ze wzruszenia głosem przemawiał płk Kamiński, kreśląc dzieje powstania i walki Brygady. Odczytał mój list: "Drodzy Koledzy i Przyjaciele! Darujcie, że fizycznie nie jestem z wami, myślą jednak i sercem jestem wśród was. Gdy w Warszawie stoicie pod Pomnikiem, który za chwilę będzie odsłonięty, my tu - w LOndynie - w skupieniu zgromadzeni jesteśmy pod Sztandarem, danym nam przez walczącą w podziemiu Stolicę i w imieniu Tych, którzy odeszli, was - żyjących - i naszym oddajemy Mu hołd z głębokim wzruszeniem i dumą i czcią należną. Prosiłem płk. Kamińskiego, mego serdecznego przyjaciela, jednego z moich następców w Brygadzie, który dzielił z nami los już od Francji od zarania Brygady - poprzez dowodzenie pierwszym w większej skali ćwiczeniem spadochronowym w dniu wrześniowym 1941 r. powstania Brygady, który uczestniczył w epopei arnhemskiej, aby wypowiedział za mnie tych parę słów. PIęć pełnych i trudnych lat trwał nasz wspólny wysiłek, by stanął ten Pomnik. Myśl, która w 1959 r. zrodziła się wśród nas, podchwycona i realizowana spontanicznie, zmierzała ku temu, by własnym wysiłkiem, składając własny grosz i własną pracę stanął ten Pomnik. "Koledzy - kolegom" - żyjący członkowie Spadochronowej Rodziny - Tym, którzy odeszli! Nie ma takiego wśród nas, gdziekolwiek się znajduje, by swą pracą i groszem nie przyczynił się do zadokumentowania naszej rodzinnej spójni. Żołnierz spadochronowy oddawał swe życie za OJczyznę w Polsce i poza NIą, na terenie Szkocji i Anglii, na polu bitwy pod Arnhem - OOsterbeek i Driel, na terenie okupowanych przez Brygadę NIemiec i daleko poza obecnymi granicami Polski. Groby ich znane, ale i w części nie znane. Chodziło nam o to, by groby te symbolicznie przenieść na Ojczystą ziemię, do Warszawy, bohaterskiej Stolicy, niepokonanej i nieugiętej w walce z najeźdźcą... Umieszczając na Pomniku nazwiska Tych, którzy odeszli, pragniemy, by ich najbliżsi - rodzice, wdowy, sieroty, bracia czy siostry - w Mogile tej widzieli symbolicznie szczątki swoich ukochanych. Gdy pomnik w Driel, na arnhemskim polu bitwy wystawiony przez serdecznie nam oddanych i wdzięcznych Holendrów, pomnik w Leven w Szkocji, cmentarze w Perth w Szkocji, w Newark, Manchester, na Salisbury Plain w Anglii, w Oosterbeek w Holandii, w Furstenau w NIemczech oraz w różnych miejscach w Polsce i poza jej granicami - z natury rzeczy mogą być jedynie rzadko odwiedzane - pragniemy gorąco, by ten tu na Powązkach, był miejscem stałych pielgrzymek. Chcemy, by przypominał nam stale, w każdej chwili ciężkiego dnia pracy, nasze spadochronowe zawołanie - hasło i cel wyryty na naszym dumnym, jedynym Znaku Spadochronowym i na tym oto Pomniku: "Tobie OJczyzno". By hasło to wyryte w kamieniu i metalu żyło w sercach i pamięci współczesnego pokolenia i wzbudzało gotowość do najwyższych poświęceń dla Polski przyszłych pokoleń. Bo Polska - to nasza myśl, gdziebyśmy się znajdowali dzisiaj i później. I dla NIej, i tylko dla Niej, z myślą o NIej ginęli nasi najbliżsi. Jako najstarszy wśród was, nie tylko wasz bojowy dowódca, ale i przewodnik z waszej woli na jakże trudnej i nigdy nie zapomnianej drodze formowania pierwszego w historii ojczystej wojska spadochronowego i prowadzenia go na pole walki - proszę pułkownika Kamińskiego i Matkę Chrzestną naszego Sztandaru_relikwii, panią Marię Kann, by w imieniu nas wszystkich obecnych i nieobecnych odsłonili ten Pomnik". Pani Maria Kann zakończyła swoje przemówienie słowami: "I gdziekolwiek walczyli, gdziekolwiek ginęli - dziś wracają do nas, aby pozostać na zawsze". Przemawiał dowódca 6 Pomorskiej Dywizji Powietrzno_Desantowej, przejmując tradycje Brygady i hasło: "Tobie Ojczyzno", i wielu po nim. Znicz przed Pomnikiem zapalił przedstawiciel młodego pokolenia student UNiwersytetu Maciej Kochański, syn oficera cichociemnego, zamordowanego przez gestapo. Symbolicznie przejmował tradycje Brygady dla młodego pokolenia. Matka śp. por. Racisa i wdowa po kpt. GAzurku składały urnę z ziemią z arnhemskiego pola bitwy. Zabrzmiało trzykrotnie przedwojenne "Hasło Wojska Polskiego", w ślad za tym trzykrotna salwa honorowa. Przy dźwiękach "Mazurka Dąbrowskiego" kompania honorowa prezentowała broń i pochylił się Sztandar Wojska Polskiego. PIerwszym wieńcem, który złożył przed Pomnikiem płk Kamiński był wieniec ode mnie. Po nim wieńce od byłych żołnierzy Brygady, od Wojska, od 6 Dywizji Desantowo_Powietrznej, od organizacji kombatanckich, społecznych, wiązanki kwiatów złożone przez uczestników uroczystości - społeczeństwo polskie. Trzykrotnie przemawiałem do Kraju przez Radio Wolnej Europy, wskazując cel i intencje nasze - Rodziny Spadochronowej - we wzniesieniu tego Pomnika na ojczystej ziemi. Artykuły moje w polskiej prasie emigracyjnej, w londyńskim "Dzienniku Polskim" i nowojorskim "NOwym Świecie" kończyły się słowami: "NIe wszystkim naszym Odeszłym Kolegom z Brygady i na pewno nie wszystkim Cichociemnym był dany przywilej wojskowy - pogrzeb z honorami wojskowymi - kompanią honorową, sztandarem i orkiestrą. Warunki wojenne na to nie zezwoliły. Ten brak został obecnie uzupełniony. Odeszłych żołnierzy spadochronowych, poza kolegami i najbliższymi, żegnało nowe pokolenie - synowie naszych pozostałych w Kraju kolegów. W sercach składali oni pod Pomnikiem przyrzeczenia pójścia w ślady swoich poprzedników, wierni hasłu naszemu "Tobie OJczyzno"". MOje książki "Najkrótszą drogą" Zebranie spadochroniarzy Koła Manchester powzięło w roku 1955 jednomyślną uchwałę, wzywającą mnie do napisania książki o historii Brygady Spadochronowej. Wiedziałem, że to należy do mojego obowiązku. LOs tak chciał, że byłem jej głównym aktorem. W moich warunkach pracy napisanie takiej książki nie było łatwe. NIe byłem rentierem utrzymującym się z własnego kapitału ani bezrobotnym na zasiłku OPieki Społecznej. Ciężko pracowałem w fabryce przez 5 dni po 8 i pół godziny dziennie, miałem moc obowiązków społecznych, nie wspominając już o rodzinnych. Wstawałem rano o godz. #/5#30, z pracy wracałem około godziny #/6 wieczorem. ILe więc czasu zostawało mi - poza sobotą i niedzielą - na napisanie książki? A przecież po ciężkiej pracy fizycznej musiałem mieć co najmniej 7 godzin snu. To była jedna strona medalu. Drugą stroną były materiały. Szczęście miałem w swym ręku dokumenty. MIałem protokóły z moich rozlicznych konferencji z dostojnikami polskimi i brytyjskimi, troskliwie przygotowane przez mego adiutanta i tłumacza, kpt. Dyrdę. MIałem moje własne raporty z zamorskiej podróży. Ale trzeba było to wszystko przewertować, ustalić, co jest ważne itd., a na to trzeba było czasu, czasu i jeszcze raz czasu. Aby książka nabrała właściwego ciężaru gatunkowego, aby stała się atrakcyjną i zainteresowała Czytelników, należało utworzyć Komitet HOnorowy, złożony z odpowiednich osób. Przede wszystkim trzeba było znaleźć i pozyskać dla napisania "Słowa wstępnego" autorytet uznany przez ogół Polaków. Zgodził się je napisać generał Sosnkowski. Było to tym istotniejsze, że niezależnie od Jego olbrzymich walorów wiedzy i umysłu, był on naszym Naczelnym Wodzem właśnie w najcięższym dla Brygady okresie. Wreszcie chodziło i o to, aby mój wysiłek nie poszedł na marne z powodu trudności wydania takiej książki. Musiałem mieć przekonanie, niezależnie od uchwały i wezwania ze strony naszych kolegów z Manchesteru, że nasza brać spadochronowa będzie pomocna, tak w subskrypcji, jak i kolportażu książki. Wiadomo bowiem, że chłonność rynku emigracyjnego jest ograniczona, a książka polska wydana na obczyźnie nie ma debitu w Kraju. I wygrałem na całej linii. Książka się ukazała i cały nakład został w krótkim czasie wyczerpany. Gen. Sosnkowski w "Słowie wstępnym" wyraził się w superlatywach w odniesieniu do Brygady Spadochronowej. Treść "Słowa wstępnego" stała się po wydaniu książki przedmiotem szerokiej i dalekosiężnej dyskusji prasowej, z wielką dla poczytności książki korzyścią. Jasne, że gdyby nie bezinteresowna ofiarna pomoc moich współtowarzyszy broni, których nazwiska wymieniłem w książce, gdyby nie serdeczne rady i wskazówki niezapomnianej pamięci śp. płk. Bogusławskiego, który zadedykował nam, spadochroniarzom, swój wiersz umieszczony na czołowej stronie, książka nie ujrzałaby światła dziennego. NIech mi więc będzie wolno być na tyle zarozumiałym, że książka w wielkiej mierze spełniła swoją rolę w upowszechnieniu wiadomości o wysiłku naszych spadochroniarzy podczas ubiegłej wojny, wysiłku jedynym bodaj w historii jakiegokolwiek narodu czy jego wojska. Książka spotkała się z dobrym przyjęciem wśród Czytelników tu na emigracji. Potrafiła również dotrzeć do Polski. "Freely I Served" Zwróciła się do mnie firma Kimber, znana z wydawnictw na tematy wojenne, z propozycją, bym się zgodził na przetłumaczenie książki "Najkrótszą drogą". Po długiej dyskusji z wydawcą doszliśmy do porozumienia, że nie będzie tłumaczenia tej książki, lecz że na podobny temat napiszę nową książkę. Aby książka ta była opracowana we wzorowym języku angielskim i odpowiadała Czytelnikom brytyjskim, wziąłem do współpracy pisarza brytyjskiego. Był nim były spadochroniarz brytyjski z 6 Brytyjskiej DYwizji Powietrznej, były korespondent z kampanii koreańskiej, mjr P., który ze względów osobistych zastrzegł sobie incognito. Poznałem go jako reportera jednego z poważnych dzienników londyńskich. Zawarliśmy umowę, według której dzieliłem się z nim moim honorarium autorskim. I tak rozpocząłem pisanie drugiej książki. MJr P. mieszka na Chelsea. Po powrocie z pracy połykałem szybko kolację, wsiadałem do 2 kolejnych autobusów, by na godz. #/7#30 być u niego. Z przygotowanych uprzednio notatek podawałem mu treść przyszłej książki. Jego małżonka stenografowała. Kończyłem około #/10 wieczorem, na to, by przed #/11 być w domu. W sobotę i niedzielę przygotowywałem materiał do następnych konferencji. Małżonka mjra P. przepisywała na maszynie moje opowiadanie, które otrzymywałem do sprawdzenia faktów. Potem dopiero następowała właściwa redakcja, którą ponownie należało przedyskutować. Wszystko na ogół szło sprawnie. Szło, ale może zanadto zawierzyłem swoim siłom, bo na jesieni, nie wiem, czy z przepracowania, czy też z innego powodu, dostałem zawału serca. Pewne kłopoty z sercem miałem już w 1954 r., prawdopodobnie z przepracowania jako magazynier, ale nie zwracałem na to uwagi. Teraz sprawa była poważniejsza. Poszedłem na zbadanie do szpitala. Tu kazano mi pozostać. ZOstać, ale jak? NIe, to niemożliwe. Wszak zobowiązałem się mojemu wydawcy oddać gotowy maszynopis w terminie. Przecież muszę wywiązać się ze swego zobowiązania. - MUsi pan przez 6 tygodni leżeć spokojnie w łóżku - powiedział lekarz specjalista - jeżeli pan chce żyć. - Przecież mogę to zrobić u siebie w domu, a nie zajmować wam miejsca w szpitalu. - A czy będzie pan miał dostateczną opiekę w domu? - Proszę pana - rzekłem - moja żona jest wykwalifikowaną pielęgniarką i takie funkcje pełniła podczas wojny. Więc wyraził zgodę. Wróciłem do domu. Leżałem w łóżku. Ale było mi niewygodnie, leżąc w łóżku, pisać na maszynie. Ustaliłem bowiem z moim współpracownikiem, że teraz będę mu przysyłał materiał. Dlaczegóż więc nie mogę tego samego robić, siedząc w głębokim fotelu i mając maszynę na kolanach? Tak też zrobiłem. Z trudem przetrzymałem tych 6 tygodni, ani dnia więcej. Wróciłem do pracy w fabryce. W tym czasie mój współpracownik kupił dom i przeniósł się na prowincję niedaleko Weybridge w Surrey. Co niedzielę jeździłem do niego. Dużo mi wtedy pomógł w ustaleniu brytyjskiego sposobu myślenia. Maszynopis dostarczony został wydawcy w umówionym czasie. Książka nie ukazała się jednak, jak przewidywaliśmy, w 1959 roku. Powodem był ogólny strajk drukarzy. Ukazała się natomiast w roku 1960. "Słowo wstępne" napisał ówczesny następca Montgomery'ego w Nato, gen. Richard Gale, mój dobry znajomy od r. 1941, był dowódcą 6 Dywizji Powietrznej, następnie Brytyjskiego Korpusu Powietrznego. "Słowo wstępne" zakończył bardzo charakterystycznym ustępem: "In these days of alliances it is vital importance that we British should understand our allies. They have points of view often at variance with ours. Though their aims are the same as ours, their approach to problems will differ. The greatness of Marlborough as a leader, lay in his ability to see this point and to make an alliance work". (W tych dniach aliansów jest niezwykle ważnym, byśmy my, Brytyjczycy, potrafili zrozumieć naszych sprzymierzeńców. Oni mają sposób patrzenia, który jest często odmienny od naszego. MImo że cele są takie same jak nasze, ich podejście do problemów jest różne od naszego. Wielkość Marlborough, jako przywódcy, polega na jego umiejętności zrozumienia tego punktu widzenia i wykonania wspólnej roboty). Jak głęboką i równocześnie ostrą krytykę skierował on pod adresem żyjącego jeszcze w tym czasie gen. Browninga. Książka w krótkim czasie została wyczerpana. Dziś już nie ma jej na rynku. Wydawca wobec nasycenia rynku książkami na temat bitwy arnhemskiej nie mógł, ani nie może zdecydować się na drugie wydanie. Natomiast w ślad za nią wyszło kieszonkowe wydanie tej książki z bardzo nieznacznymi skrótami, "Parachute General". Rozeszła się w ilości ponad 30 tys. egzemplarzy. Materialnie zarobiłem grosze, gdyż cena jej wynosiła 2/6. Gros dochodu brał wydawca, a wynagrodzeniem autorskim musiałem się dzielić pół na pół z moim brytyjskim kolegą po piórze. Natomiast propagandowo był to dla nas Polaków niezaprzeczalny zysk. "Ik vocht voor de Vrijheid"~ (Walczyłem o wolność) Nie koniec na tym. Jako autor nie znany jeszcze na brytyjskim rynku wydawniczym, zgodziłem się z moim wydawcą, że licencja na tłumaczenie mojej książki będzie w jego rękach. Pewnego dnia zawiadomił mnie, że książka zostanie tłumaczona na język holenderski. Oczywiście zgodziłem się na to, ale z tym, że chciałbym napisać dodatkowy rozdział o naszych spadochroniarskich stosunkach z Holendrami, zarówno podczas operacji, jak i po wojnie. Rozdział taki napisałem. Jedna z wielkich wydawniczych firm holenderskich A. W. Sijthoff w Leiden, zwróciła się do Ihr (Junkheer) dr Cgc Quarles van Ufforda, w tym czasie Komisarza Królowej Holenderskiej na prowincję Gelderland, do której należy Arnhem, oraz do przewodniczącego holenderskiego Airborne Committ~ee, organizatora corocznych pielgrzymek i uroczystości w Arnhem - z zapytaniem, co sądzi o mojej książce "Freely I Served"; czy jego zdaniem warta jest tłumaczenia na język holenderski. Dr Quarles odpisał bardzo pochlebny list. LIst ten został za jego zgodą zamieszczony jako przedmowa do holenderskiego wydania mojej książki. Wstępne słowo napisał również gen. R. Gale. Na specjalnej uroczystości w Arnhem w roku 1961, w obecności dostojników holenderskich i gen. Urquharta, dyrektor firmy wręczył mi honorowy, w skórę oprawny egzemplarz z dedykacją. NIe wiem, jakimi drogami szło wydanie przekładu tej książki w języku duńskim przez firmę Skrifola w Kopenhadze pod tytułem: "Faldskaerms Generalen" ("Generałowie Spadochronowi"). Sąd generalski Walne Zgromadzenie Związku Polskich Spadochroniarzy we wrześniu 1949 r. nadało mi godność honorową Seniora Związku. Uchwałę tę Walne Zgromadzenie podjęło większością głosów. Wydawało mi się wówczas, że wysuwanie żądania, aby uchwała była jednomyślną, narażałoby moją powagę. W związku z tą uchwałą czy w jej konsekwencji obecny na Walnym Zjeździe ppłk dypl. Szczerbo_Rawicz skierował publicznie pod moim adresem zarzut z powodu mojej bytności we wrześniu 1945 r., a więc przed 4 laty, u ambasadora rządu warszawskiego w LOndynie, pana Strassburgera, i zaproszenia go na nabożeństwo za poległych spadochroniarzy. Dałem wtedy Walnemu Zgromadzeniu wyjaśnienia, których treść pokrywała się z tym, co opisałem już powyżej w związku ze sprawą mojego syna. Równocześnie oświadczyłem, że pragnę, by sprawę rozpatrzył Sąd Koleżeński, któremu dam wszelkie wyjaśnienia i którego uchwale poddam się bez zastrzeżeń. W ślad za tym ppłk dypl. Szczerbo_Rawicz wystosował pismo do Zarządu Głównego Związku Polskich Spadochroniarzy z datą 19 listopada 1949 i przedstawił odpis gen. Andersowi, jako Generalnemu INspektorowi Sił Zbrojnych. Istotny punkt tego pisma, wiążący się z nadaną mi godnością Seniora Związku, brzmiał jak następuje: "Zasadniczej sprawy dotyczą pytania 4_#7, gdyż poruszona w nich kwestia daje każdemu członkowi Związku, nie zgadzającemu się z uchwałą większości obecnych na Walnym ZJeździe, podstawę do zajęcia swojego stanowiska odmiennego, a wypływającego z indywidualnej roli gen. Sosabowskiego w związku z incydentem z bierutowskim ambasadorem w LOndynie, która to rola czy postępek wykracza poza ramy żołnierskie i godzi w podstawy lojalności obywatelskiej wobec własnych legalnych władz państwowych..." (odpis wzięty z oryginału udostępnionego mi przez Sąd Koleżeński Koła Generałów podczas następnych dochodzeń w tej sprawie - wyjaśnienie autora). Generał Anders na piśmie tym dał następującą odręczną notatkę skierowaną do gen. Głuchowskiego, prezesa Koła Generałów i PUłkowników, byłych wyższych dowódców: "Wydaje mi się koniecznym rozpatrzenie sprawy gen. Sosabowskiego przez Sąd Koleżeński. Byłoby pożądane, gdyby sprawa mogła być załatwiona przed Zjazdem Spadochronowym, tj. 12 grudnia" (data 30 listopada 1949 i podpis: Generalny Inspektor Sił Zbrojnych). Tak więc sprawa dostała się do dwóch sądów - Koleżeńskiego Związkowego i również Koleżeńskiego Koła Generałów, którego byłem członkiem. Zależało mi bardzo, aby sprawę moją rozpatrywał Sąd Związku. Chciałem przez to podkreślić, że jestem równy w rodzinie spadochronowej. Chciałem tym bardziej, że wynikła ona właściwie z tego powodu, iż Związek obdarzył mnie godnością Seniora. Jednak do rozprawy w tym Sądzie nie doszło. Przewodniczący Sądu, śp. ppłk Marcin Rotter w piśmie do Zarządu oświadczył, że jeden z sędziów zrezygnował, więc Sąd jest zdekompletowany i należałoby zwołać Nadzwyczajne Walne Zgromadzenie w celu uzupełnienia jego składu. NIe mogłem pozbyć się wrażenia, że tak przewodniczący Sądu, jak i sędziowie nie chcieli mnie sądzić. Zresztą cała sprawa upadła sama przez się. Ówczesny sekretarz Sądu Koleżeńskiego Generałów, gen. Dembiński, powiadomił mnie, że jedynie Sąd Generałów jest kompetentny do rozpatrywania mej sprawy. I tak była ona rozpatrywana w normalnej procedurze przewidzianej w przedwojennym Statucie dla Oficerów Sądów HOnorowych. Przeprowadzono dochodzenia, odbyła się rozprawa główna oraz ostateczna Uchwała, powzięta 6 lipca 1950 r., która brzmiała jak następuje: "Sąd Koleżeński Koła Generałów i PUłkowników, b. wyższych dowódców w składzie: Przewodniczący gen. dyw. B. Duch i członkowie: gen. bryg. A. ŁUczyński, gen. bryg. S. Dembiński, gen. bryg. A. Chruściel i płk J. Worobiej, rozpatrzył na posiedzeniu w dniu 16 lipca 1950 r. 43 Easton Place LOndon Sw. 1, sprawę gen. bryg. Stanisława Sosabowskiego i po oświadczeniach otrzymanych od gen. dyw. St. Kopańskiego i gen. bryg. T. Pełczyńskiego - stwierdza, że sprawa ta została bezpośrednio po zaistnieniu definitywnie załatwioną w drodze służbowej i na podstawie par. 51 Statutu Sądów HOnorowych nie podlega rozpatrzeniu przez Sąd Koleżeński". I następują podpisy. Jest rzeczą jasną i zrozumiałą, iż gdy zaistniała powyższa sprawa, uważałem, że muszę prosić Zarząd Związku o skreślenie mnie z listy członków. Po zakończeniu sprawy Walny Zjazd Związku w dniu 24 września 1950 r. dał polecenie Zarządowi zwrócenia się do mnie z prośbą, abym się znowu znalazł w szeregach Związku. Oczywiście postąpiłem zgodnie z wezwaniem Walnego Zgromadzenia, które na następnym zebraniu obdarzyło mnie godnością HOnorowego Członka Związku. Jestem więc obecnie jedyną osobą fizyczną, piastującą tę godność. AWanse i odznaczenia Byłem zdecydowanie przeciwny tak zwanym "awansom politycznym". Miały one miejsce na terenie Francji, gdy gen. Sikorski "wyrównywał pokrzywdzonych" przez "reżym sanacyjny", specjalnie tych, którzy w międzywojennej Polsce za wcześnie poszli w stan spoczynku i tych, którzy równocześnie znaleźli się bardzo wcześnie po kampanii wrześniowej na terenie Francji, głośno biadając nad swoją przedwojenną krzywdą. Znaleźliśmy się na terenie Wielkiej Brytanii - i tu znowu wypłynęła sprawa awansów, tym razem tytularnych. Gorąco oponowałem przeciw temu, wskazując natomiast konieczność awansowania podchorążych, na co spotkałem się ze strony Naczelnego Wodza z ostrymi uwagami. Jak wspomniałem, my, spadochroniarze - wbrew temu, co miało miejsce we wszystkich armiach sprzymierzonych i wrogich - nie mieliśmy żadnych, i to absolutnie żadnych, przywilejów awansowych. Walczyłem choćby o skromny przywilej. Dopiero w jednych z ostatnich awansów udało mi się wybłagać u Naczelnego Wodza, że przyznawany oddziałom procentowy kontyngent awansowy został powiększony dla Brygady o 20 procent. Jak było, gdy odszedłem z Brygady - naprawdę nie wiem. Bez chęci podkreślenia domniemanych moich zasług, ale ja, nie kto inny, postawiłem wniosek Naczelnemu Wodzowi, gen. Sikorskiemu, by tych, którzy lecą do Kraju jako skoczkowie spadochronowi awansować o jeden stopień, podchorążych zaś do stopnia oficerskiego, i to niezależnie od tego, kiedy był ich ostatni awans. Natomiast uważałem, uważam i uważać będę nadal, że awans należy się jedynie za służbę w szeregach i tylko w szeregach. Wyszedłem z organizacji Drużyn Strzeleckich, gdzie najwyższym stopniem był stopień podchorążego. Stopnie oficerskie mieliśmy zdobywać w szeregach Wojska Polskiego. Pamiętne są słowa PIłsudskiego z dni sierpniowych roku 1914: "Stopnie oficerskie będziecie zdobywać na polu bitwy". Stąd też moje ustosunkowanie się do awansów emigracyjnych było, jest i będzie zdecydowanie negatywne. Pod koniec roku 1959 lub na początku 1960 łącznie z innymi przedstawicielami poszczególnych rodzajów Polskich Sił Zbrojnych, czy rodzajów broni, byłem proszony na konferencję awansową u gen. Andersa. Na porządku dziennym były sprawy awansów oficerskich. Gorąco, bodaj bardzo gorąco przeciw nim zaoponowałem. "Za co - pytałem - wszak nie jesteśmy w szeregach. Za robotę społeczną i kombatancką? To należy do naszego obowiązku. W tym celu zostaliśmy tu, na obczyźnie, nie dla awansów. Kto będzie awansował podoficerów i szeregowych, którzy w tak ogromnej ilości pełnią obecnie bezinteresownie robotę społeczną, bardzo często na stanowiskach kierowniczych? Co należy przyznać osobom cywilnym, wybijającym się w robocie społecznej? Dlaczego tylko jedna kategoria - oficerowie - mieliby być uprzywilejowani? Dlaczego deprecjonować awans uzyskany w prawdziwej służbie żołnierskiej podczas wojny?" NIestety - poza wahającym się śp. gen. Borem_Komorowskim - byłem, powiedzmy szczerze, odosobniony w moich wywodach. Nie byłem już następnie wzywany na inne, jeżeli się odbywały, konferencje awansowe. NIe taję, że stanowisko moje w sprawie awansów było znane braci spadochronowej. Wiem, że i Związek stanął na stanowisku, że zgodnie ze statutem - sprawy awansowe nie wchodzą w zakres naszych kompetencji i atrybutów, jako organizacji o charakterze tradycyjno_koleżeńskim. NIgdy sprawy awansów na Walnym Zgromadzeniu Związku nie były dyskutowane oficjalnie. Śmiem twierdzić, że ogół społeczności spadochronowej podziela moje stanowisko. Stanowisko moje potwierdziłem nie ustnie, ale pisemnie śp. gen. Tokarzewskiemu, który był u prezydenta Zaleskiego Generalnym Inspektorem Sił Zbrojnych. Wymianę odnośnej korespondencji posiadam w moim archiwum. Część społeczności emigracyjnej uznaje, że w myśl postanowień Konstytucji Kwietniowej, pan August Zaleski jest legalnym Prezydentem Rzeczypospolitej, a więc wszystkie jego akta mają moc prawną. Z drugiej strony uchwała emigracyjnej RAdy Jedności Narodowej przyznała Radzie Trzech również atrybuty zwierzchnika państwa, czyli prezydenta, tak że jej akta mają moc prawną dla tych, którzy tę Radę Trzech uznają. Mamy więc na emigracji dwie instytucje przypisujące sobie uprawnienia państwowe w zakresie awansów i odznaczeń. Poza prawną stroną tego stanu rzeczy pozostaje celowość tych awansów, wątpliwość odnośnie kryteriów awansowych oraz nie dająca się uniknąć dysproporcja w awansowaniu jednych, a pomijaniu innych. Sprawa odznaczeń wiąże się z zagadnieniem tytułów prawnych do ich nadawania. Jest to problem identyczny do spraw awansowych poruszonych powyżej. NIe będę go więc poruszał. Jak we wszystkim, nadmiar powoduje deprecjację. Zmniejsza się ciężar gatunkowy danego odznaczenia, gdy jest nadawane nadmiernie szerokim gestem i może dojść do takiej absurdalnej sytuacji, że osobnik, który nie ma odznaczenia, w kwalifikacji społecznej jest nic nie warty. Jest rzeczą niezbędną, aby w sprawie odznaczeń stosowane były ściśle określone kryteria, obowiązujące w sposób rygorystyczny tych wszystkich, którzy mają prawo i przywilej wnioskowania odznaczeń. Ma to wyjątkową wagę, gdy dotyczy odznaczeń za waleczność, a zwłaszcza Krzyża Virtuti MIlitari. JEst źle i niesprawiedliwie, gdy jeden dowódca, uznając ciężar gatunkowy takiego orderu, jakim jest krzyż Virtuti MIlitari, a nawet Krzyż Walecznych, jest bardzo surowy w ocenie, kogo ze swych podkomendnych należy do tego odznaczenia zawnioskować, i stąd też ilość wniosków jest nader skromna, inny zaś stosuje metodę wręcz przeciwną. Taką niesprawiedliwość w surowej ocenie wyczynów niezwykłego męstwa (określenie wzięte z orzeczeń Kapituły Orderu Virtuti MIlitari) popełniłem, wnioskując podległy mi 21 pp "Dzieci Warszawy" oraz całą załogę odcinka grochowskiego w obronie Warszawy w 1939 r. Jaskrawość mego niesprawiedliwego postępowania stwierdziłem naocznie, gdy przeczytałem książkę gen. R~ommla "Za Honor i OJczyznę", i zrobiłem porównanie z wykazem odznaczeń innych oddziałów. Tę samą niesprawiedliwość popełniłem w stosunku do żołnierzy Brygady Spadochronowej, gdy wnioskowałem jedynie 11 Krzyżów Virtuti MIlitari za bitwę arnhemską. Być może, że krzywda uczyniona przeze mnie wskutek właściwego, czy może nadmiernego przypisywania waloru Krzyżowi Virtuti MIlitari, została odnośnie 21 pp "Dzieci Warszawy" wyrównaną uzyskaniem tego Krzyża dla całego pułku. Sprawa natomiast dotycząca odznaczenia Brygady Spadochronowej pozostała nadal otwartą. W tej sprawie muszę zacząć od okresu bitwy arnhemskiej. Jak pisałem powyżej - po jej zakończeniu, już nad MOzą, w pierwszych dniach października 1944 r., powiadomiłem wszystkich żołnierzy Brygady, iż ponieważ walczyliśmy mniej więcej w równych warunkach, powstaje kwestia ewentualnego odznaczenia całej Brygady. Natomiast co do odznaczeń indywidualnych zawnioskuję jedynie bardzo jaskrawe wypadki wyjątkowego męstwa. Gdy na terenie Wielkiej Brytanii znalazł się 2 Korpus oraz 1 Dywizja Pancerna, gdy stwierdziłem powódź odznaczeń w tych jednostkach, zrozumiałem, że moim nader rygorystycznym stanowiskiem skrzywdziłem szereg żołnierzy Brygady i postanowiłem te dysproporcje wyrównać dodatkowymi odznaczeniami. Sprawę tę przedstawiłem gen. Andersowi. Zajął pozytywne stanowisko, oczekując konkretnych wniosków, z tym jednak zastrzeżeniem, że będą one dotyczyć jedynie tych żołnierzy, którzy nie wrócili do Kraju. Pamiętam, że mieliśmy wtedy bardzo gorącą rozmowę. Przedstawiłem generałowi, że odznaczenia dotyczyć będą bitwy arnhemskiej, która nic nie miała wspólnego z powrotem do Kraju. Przypomniałem, że powrót do Kraju odbywał się za zezwoleniem ówczesnego Naczelnego Wodza, gen. Bora_Komorowskiego, i na podstawie orzeczenia Rządu, że proponuję, by odznaczenia tych żołnierzy, którzy wrócili do Kraju, nie były na razie ogłaszane publicznie. Że nie należy karać żołnierzy za to, że wrócili do swej OJczyzny i rodzin, chyba że stwierdzone zostanie, iż będąc tam, sprzeniewierzyli się i działają na szkodę idei Wolnej i NIepodległej Polski, której my wszyscy i tu, i tam, w Polsce, służymy. NIestety, moje argumenty nie przekonały generała. Ja zaś nie mogłem ustąpić z mego zasadniczego stanowiska i wycofałem moją prośbę o dodatkowe odznaczenia. Na całkowicie innej płaszczyźnie rozpatruję sprawę odznaczeń zbiorowych, czyli oddziałów. W listopadzie 1961 r. otrzymałem od gen. Andersa zaproszenie na konferencję w sprawie odznaczeń oddziałów Polskich Sił Zbrojnych, walczących w kampanii wrześniowej i na Zachodzie. Zaproszeni zostali wszyscy dowódcy wielkich jednostek, którzy walczyli na Zachodzie, oraz szereg byłych dowódców wielkich jednostek z kampanii wrześniowej, którzy byli uchwytni na miejscu. Gen. Anders referował sprawę tych odznaczeń w sposób przekonywający. Mówił, że czas biegnie, ubywają wyżsi dowódcy mogący najlepiej określić, które z oddziałów, będących pod ich dowództwem w minionych kampaniach, tak się odznaczyły, że zasługiwałyby na wyróżnienie przez nadanie im Krzyża Virtuti MIlitari. Do naszego więc obowiązku należy zebrać odnośne materiały, relacje i wnioski dowódców wielkich jednostek, oraz przedstawić wnioski, które oddziały zasługują na wyróżnienie. NIe wchodząc w tytuły prawne stwierdzić należało, że na terenie Wielkiej Brytanii najstarszym z generałów był i jest gen. Anders. Posiada on przy tym odnośny aparat pomocniczy. Również w jego zasięgu znajduje się możliwie maksimum materiałów dotyczących kampanii wrześniowej, a bodaj wszystkie odnośnie walk oddziałów na Zachodzie. Miał więc i ma największy tytuł, by sprawę tę wziąć w swe ręce i ją załatwić. Tak więc, gdy do awansów i odznaczeń osobistych odnosiłem się i odnoszę negatywnie, tak do odznaczeń oddziałów odniosłem się zdecydowanie pozytywnie. Na wspomnianej konferencji dyskutowano kryteria, jakimi należy kierować się przy wnioskowaniu na odznaczenie oddziałów. Jakie kryteria należy wziąć jako obowiązujące wobec krótkotrwałości kampanii wrześniowej? Bez pobierania odnośnych uchwał wyrażono opinię, że całokształt działania danego oddziału w minionej kampanii daje właściwą ocenę. INne zagadnienie wynikło na tle Brygady Spadochronowej, która, jako wielka jednostka, otrzymała jednak Sztandar. Referentem ogólnym dla spraw odznaczeń został wyznaczony ówczesny płk dypl. obecnie gen. bryg. Grudziński. Na jego ręce z początkiem 1962 r. przesłałem materiały dotyczące odznaczenia Brygady Spadochronowej jako całości. MInęły pełne 2 lata, gdy w dniu 6 maja 1964 r. otrzymałem ponowne zaproszenie gen. Andersa na konferencję w sprawie odznaczeń oddziałów. Na konferencji tej, w obecności mniej więcej tych samych co uprzednio uczestników, gen. Anders zaktualizował sprawę odznaczeń oddziałów, a to w związku ze zbliżającą się w 1966 roku 25 rocznicą kampanii wrześniowej i jego intencją ogłoszenia wtedy odznaczeń. Wyznaczono dwie podkomisje, które miały przygotować konkretne wnioski na odznaczenia. Podkomisję dla kampanii wrześniowej pod kierownictwem gen. Bora_Komorowskiego (przewodnictwo po jego śmierci objął gen. Kopański) oraz podkomisję dla oddziałów walczących poza granicami Polski, pod przewodnictwem gen. Szyszko_Bohusza. Ja znalazłem się w komisji kampanii wrześniowej. Przydzielono mi oddziały armii gen. Przedrzymirskiego. I znowu dyskutowano na tej konferencji, jakimi kryteriami należy się kierować we wnioskowaniu na odznaczenia, oraz omawiano sprawę Brygady Spadochronowej, jako wielkiej jednostki. Przedstawiłem wtedy opinię prawną * na tę sprawę, która brzmi: Taką opinię prawną wydał Szef Departamentu Sprawiedliwości Naczelnego Wodza, ówczesny płk, a obecny gen. Tadeusz Porębski, gdy po powrocie Brygady z operacji arnhemskiej w październiku 1944 r. rozpatrywana była ta sprawa (uwaga autora). "Ustawa przewiduje nadanie Krzyża Virtuti MIlitari jednostkom zbiorowym (oddziałom, miastom) za okazanie niezwykłego męstwa w boju. Dekret Prezydenta Rzeczypospolitej określa, iż order ten może być nadany formacjom, które mają prawo posiadania sztandaru. Samo nadanie sztandaru poszczególnej formacji należy w każdym praworządnym państwie do zakresu prerogatyw Głowy Państwa, jako Naczelnego Zwierzchnika Sił Zbrojnych. Nadane więc osobiście przez Prezydenta Rzeczypospolitej i przy zachowaniu całego przepisanego ceremoniału Sztandaru 1 Samodzielnej Brygadzie Spadochronowej w dniu 15 czerwca 1944 r., będące wyrazem prerogatywy, decyduje w sposób ostateczny zarówno o charakterze wręczonego znaku, jak i o prawnym jego posiadaniu przez Brygadę Spadochronową. Cechą istotną prerogatywy jest, że jej wykonanie zależy jedynie i wyłącznie od oceny i dyskrecji Głowy Państwa, i z punktu widzenia prawa nie może być ani ograniczone, ani kontrolowane, ani wreszcie ex post zmieniane przez czynniki podległe Głowie Państwa. Stąd też interpretacja pojęcia "Formacja" w piśmie Kanclerza Kapituły Virtuti MIlitari nie może w niczym naruszać praw nabytych już przez Brygadę Spadochronową. INne bowiem ujęcie sprawy prowadziłoby do konieczności stwierdzenia, że albo Sztandar, posiadający tak piękną i wzruszającą historię swojego powstania i przywiezienia z Polski do Szkocji, nie był wcale Sztandarem w zrozumieniu takiego czy innego dekretu, lub też był wprawdzie Sztandarem, lecz że Prezydent Rzeczypospolitej wręczył go Brygadzie Spadochronowej niezgodnie z przepisami prawa, względnie nieoględnie. Powstanie podobnej sytuacji jest nie do pomyślenia nie tylko w interesie żołnierzy, którzy uczuciowo są związani ze swoim Sztandarem, lecz ponadto i przede wszystkim w interesie powagi najwyższych władz. W tych więc warunkach do oceny pozostaje jedynie kwestia, czy Brygada Spadochronowa jako całość zasługuje na to, aby jej Sztandar został odznaczony, czy też na takie wyróżnienie nie zasługuje?" Nie chcąc, by uczyniono mi zarzut, że stawiam wniosek na odznaczenie własnej jednostki, odniosłem się do jedynie miarodajnej osoby, uprawnionej do postawienia wniosku na odznaczenie Brygady, tj. do gen. Sosnkowskiego, Naczelnego Wodza w okresie istnienia Brygady i jej walki pod Arnhem. Gen. Sosnkowski w piśmie skierowanym do gen. Andersa z dnia 11 listopada 1964 r. przysłał następujący wniosek na odznaczenie Brygady: "Jeżeli sprawa odznaczenia jednostek bojowych Psz na Obczyźnie będzie zadecydowana przez Pana Generała pozytywnie, stawiam wniosek na odznaczenie Sztandaru Brygady Spadochronowej. Uzasadnienie: 1. Polska Brygada Spadochronowa, walcząc po obu brzegach Dolnego REnu, nie tylko chlubnie wykonała powierzone jej zadanie, lecz ponadto, niosąc pomoc rozbitej 1 Brytyjskiej Dywizji Powietrznej, utrzymała w swym ręku przyczółek na południowym brzegu Renu i umożliwiła wejście do operacji 30 Brytyjskiego Korpusu. Wszystko to Polska Brygada Spadochronowa osiągnęła w zażartych walkach, kosztem niewielkich stosunkowo strat własnych w zabitych i rannych i wziętych do niewoli. 2. Brygada Spadochronowa była pierwszą jednostką wojsk powietrznych w ramach Polskich Sił Zbrojnych. Jej tradycje bojowe stanowić będą podstawę duchową i moralną dla polskiej broni powietrznej w przyszłym rozwoju Sił Zbrojnych naszej OJczyzny. 3. Brygada Spadochronowa była jednostką macierzystą i ośrodkiem wyszkolenia dla wszystkich skoczków wysyłanych do Kraju dla łączności z Armią Krajową i celem wzmocnienia jej szeregów. 11 listopada 1964 r. K. Sosnkowski generał broni i b. Naczelny Wódz" W marcu 1966 r. gen. Grudziński, prowadzący z ramienia gen. Andersa biuro Kapituły Orderu Virtuti MIlitari, zatelefonował do mnie z zapytaniem, które z oddziałów Brygady wnioskuję na odznaczenie Krzyżem Virtuti Militari za operację arnhemską. Odpowiedziałem mu telefonicznie i pisemnie z prośbą o przekazanie gen. Andersowi, że wobec wniosku gen. Sosnkowskiego i faktu, że wszystkie oddziały Brygady, które brały udział w walce, były mniej więcej w równych warunkach, nie mogę stawiać wniosków na poszczególne oddziały, gdy wchodzi w grę Brygada jako całość. Otrzymałem wtedy od niego odpowiedź, że Statut Kapituły Orderu Virtuti MIlitari zabrania odznaczenia wielkich jednostek, jaką była Brygada Spadochronowa. Replikowałem, że uważam, iż w tym wypadku należałoby to do prerogatyw samego gen. Andersa, który awansując pułkowników do stopnia generała wziął na siebie atrybuty przynależne Prezydentowi Rzeczypospolitej. Powołałem się przy tym na cytowaną powyżej opinię prawną. Poza tym jest precedens w tym, że w roku 1940 gen. Sikorski dekorował Krzyżem Virtuti Militari Sztandar Brygady Podhalańskiej, która była przecież wielką jednostką. 10 października 1966 r. odbyło się ostateczne posiedzenie Komisji Odznaczeniowej pod przewodnictwem gen. Andersa. Znowu wypłynęła sprawa odznaczenia Brygady jako całości, znowu podkreśliłem, że odznaczenie takie byłoby jedynie w ramach decyzji gen. Andersa. Komisja zaś, nawet bez mojej inicjatywy, zawnioskowała do odznaczenia za bitwę arnhemską 3 baon spadochronowy i spadochronowy dywizjon artylerii ppanc. Podkreśliłem znowu, że pozytywna czy negatywna decyzja odznaczenia Brygady jako całości należy do gen. Andersa. Taka decyzja na posiedzeniu nie zapadła. Wobec powyższego natychmiast po posiedzeniu komisji wysłałem pismo na ręce gen. Andersa. W piśmie tym stwierdziłem, iż ponieważ na posiedzeniu Komisji nie ujawnił swej ostatecznej decyzji, w wypadku gdyby była negatywna załączam dodatkowe wnioski do Kapituły Orderu Virtuti MIlitari, a mianowicie i w kolejności: 1. spadochronowa kompania sanitarna, 2. spadochronowa kompania saperów, 3. spadochronowa kompania łączności. Wnioski uzasadniłem. Decyzja Kapituły Orderu Virtuti MIlitari była odmowna. Uzasadnienia nie znam. Tak więc przedstawia się akcja w sprawie odznaczenia Brygady jako całości i ostateczne odznaczenie oczywiście zasłużonych oddziałów. Jakie stąd wnioski? Sprawa odznaczenia Brygady, jako całości, za całokształt pracy wojennej pozostała otwarta i jest do rozwiązania w przyszłości. Leży w prerogatywach legalnych Zwierzchnich Władz Rzeczypospolitej Polskiej. Podstawą będzie niezaprzeczalnie wniosek gen. Sosnkowskiego b. Naczelnego Wodza. Chwalebne odznaczenie Krzyżem Virtuti MIlitari 3 baonu spadochronowego i spadochronowego dywizjonu ppanc. za wyróżniające się zachowanie podczas bitwy arnhemskiej - jest jedynie ważnym fragmentem odznaczeniowym i nie zamyka drogi do odznaczenia Brygady jako całości. O przebiegu całej akcji odznaczeniowej meldowałem gen. Sosnkowskiemu. W dniu 11 października 1966 r. otrzymałem od niego list. Charakterystyczny ustęp tego listu dotyczący właśnie sprawy odznaczeniowej brzmi, jak następuje: "Panie Generale, instancje oraz zespoły ferujące formalnie orzeczenia są z natury rzeczy czymś, co przemija. NIe przemija natomiast pamięć o bezinteresownej ofierze żołnierskiej. Tak więc i pamięć o czynie ofiarnym Brygady Spadochronowej przetrwa przemijające koniunktury urzędowe i pozostanie dla przyszłych pokoleń przykładem obowiązku chlubnie spełnionego na polu walki. Korespondencja przedłożona mi przez Pana Generała budzi jednak we mnie uczucie niepokoju i obawę, że niewłaściwe czytanie i stosowanie litery prawa może młodą, najmłodszą broń naszych Sił Zbrojnych pozbawić widomego znaku symbolizującego tradycję bojową, zdobytą w toku II wojny światowej" Wierzę usilnie, że nie pozbawi. W dniu 12 listopada 1966 r. w sali MUzeum gen. Sikorskiego w LOndynie, w ściśle ograniczonym gronie nastąpiło uroczyste udekorowanie Sztandarów Krzyżem Virtuti MIlitari, względnie wręczenie dyplomów o nadaniu Krzyża tym oddziałom, których Sztandary nie były w dyspozycji MUzeum. Dekoracji dokonał gen. Anders, występujący w charakterze Kanclerza Orderu, w obecności generałów, byłych dowódców wielkich jednostek, przedstawicieli organizacji politycznych, społecznych i kombatanckich. Gen. Grudziński odczytał długą listę odznaczonych oddziałów za kampanię wrześniową i kampanie na Obczyźnie. Ja, jako były dowódca odznaczonego za kampanię wrześniową 21 pp "Dzieci Warszawy", którego Sztandar znajduje się w MUzeum gen. Sikorskiego, prezentowałem Sztandar do dekoracji. Tak się szczęśliwie złożyło w ubiegłej wojnie, że pułk, którym dowodziłem w kampanii wrześniowej, był pułkiem Stolicy; Stolica ma również Krzyż Virtuti MIlitari za ubiegłą wojną. Stolica swego czasu ofiarowała pułkowi Sztandar, a wręczył go marszałek Piłsudski. Także nasz Sztandar Brygady Spadochronowej ofiarowała nam Walcząca Warszawa. Głowica Sztandaru Brygady jest wierną kopią głowicy 21 pp "Dzieci Warszawy". Jest więc powiązanie pułku z Brygadą nie tylko w osobie dowódcy, ale i w Sztandarze. Imieniem 3 baonu spadochronowego dyplom nadania Krzyża odbierał w miejsce poległego na Polu Chwały pod Arnhem dowódcy baonu, śp. kpt. Ignacego Gazurka, były dowódca 8 kompanii, kawaler Virtuti MIlitari za ARnhem, kpt. Smaczny. W miejsce zmarłego niedawno majora inż. Jana Kantego Wardzały, dowódcy spadochronowego dywizjonu ppanc. - por. inż. Lang, inwalida z operacji arnhemskiej. Moi przyjaciele Holendrzy Tak jest, moi przyjaciele. I znowu pomimo iż przez ich Głowę Państwa, tj. Królowę Holenderską, za operację arnhemską ani ja, ani żaden z żołnierzy nie został odznaczony. Nastąpiło to, powiedzmy, z naszej, polskiej winy, i ja byłem poniekąd współwinny. A było to tak. Brygada była już na okupacji w NIemczech, gdy od ówczesnego jej dowódcy, ppłk. dypl. Szczerbo_Rawicza, zażądano, by przedstawił wnioski na odznaczenia holenderskie tych polskich żołnierzy spadochronowych, którzy brali udział w operacji arnhemskiej. W tej sprawie zwrócił się on do mnie, do LOndynu. NIe przypominam sobie, czy i jaką listę zestawiłem. Wiem natomiast na pewno, że postawiłem jako warunek odznaczenia żyjących, przede wszystkim odznaczenie tych, którzy oddali swe życie w bitwie o oswobodzenie Holandii. Na taki warunek - jak zostałem poinformowany - właściwe czynniki holenderskie nie zgodziły się, motywując, że u nich nie ma zwyczaju czy postanowień dotyczących odznaczeń pośmiertnych. Tak więc sprawa oficjalnych odznaczeń holenderskich zginęła śmiercią naturalną i przestała istnieć. Natomiast nie zginęła w sercach i w zachowaniu Holendrów w tych rejonach, gdzieśmy walczyli. Książka niniejsza jest moim osobistym pamiętnikiem, stąd też nie mogę opisywać tego, czego nie byłem bezpośrednim świadkiem lub aktorem. Wiem, że w książce "Polscy spadochroniarze" znaleźć można szczegóły, jak już po wojnie, w okresie pozostawania na okupacji, ta przyjaźń się montowała. Już w roku 1945, w pierwszą rocznicę bitwy arnhemskiej, ludność miejscowości Driel z własnej inicjatywy, własnym kosztem, w rejonie kościoła rzymskokatolickiego, u wejścia na cmentarz, na którym byli pochowani nasi żołnierze spadochronowi, ufundowała skromny pomnik, dając wyraz swoim dla nas uczuciom. Wmurowana tablica metalowa głosiła w języku holenderskim, komu ten pomnik jest dedykowany. Dedykacja została zakończona po polsku: "Boże błogosław Polsce". Gdy przyszła decyzja brytyjskiej Komisji Grobów Wojennych, by wszystkich poległych żołnierzy brytyjskich i alianckich, a więc i Polaków, zebrać na jednym wielkim cmentarzu wojennym w OOsterbeek, gdzie leży około 1200 poległych żołnierzy 1 Brytyjskiej Dywizji Powietrznej, pilotów szybowcowych z baonu "Dorset", z 43 Dywizji, oraz około 100 polskich żołnierzy spadochronowych, mieszkańcy Driel wystąpili do odnośnych władz z prośbą, aby groby polskich żołnierzy spadochronowych pozostały w Driel. Oni natomiast zobowiązują się solennie groby te otoczyć należną opieką. Prośba ich nie mogła być uwzględnioną. Sam jednak fakt budowy pomnika i ta prośba mówią, z jakim sentymentem odnosili się mieszkańcy Driel do żołnierzy Brygady. Rewanżując się, żołnierze Brygady z własnych składek utworzyli fundusz na odbudowę szkoły w Driel, zniszczonej podczas naszych walk. Fundusz ten w roku 1947 został wręczony z odpowiednim dyplomem przez specjalną delegację Komitetowi w Driel. Szkoła została odbudowana i nazwana im. św. Stanisława Kostki. W jedno z głównych okien szkoły wstawiony został piękny witraż ze wzorem Bojowego Znaku Spadochronowego. Wiadomo jest powszechnie, że co roku, w rocznicę bitwy arnhemskiej, odbywają się w Arnhem i OOsterbeek uroczystości organizowane przez HOlendrów ku upamiętnieniu tej bitwy. Biorą w nich udział Brytyjczycy i Polacy. Są to tak zwane PIelgrzymki Arnhemskie, w których co roku uczestniczy przedstawiciel Związku Polskich Spadochroniarzy. W tym czasie odbywają się również uroczystości holendersko_polskie, organizowane przez Komitet "Driel_Polen" przy współudziale burmistrza Heteren. W roku 1954 podczas uroczystości corocznych w Driel, na których byłem obecny, burmistrz gminy Heteren wręczył mi dyplom nadający mi honorowe obywatelstwo tej gminy. Dyplom złożyłem w INstytucie Historycznym im. gen. Sikorskiego w LOndynie. W roku 1959, w miejscowości Veghl, gdzie toczyły się najbardziej zażarte walki 101 Amerykańskiej Dywizji Powietrznej, we wrześniu 1944 r., został uroczyście odsłonięty pomnik ku czci tej Dywizji ufundowany przez HOlendrów. Odsłonięcia dokonała księżniczka Irena, córka Królowej HOlenderskiej, w obecności przedstawicieli dyplomatycznych i wojskowych wszystkich państw, które brały udział w operacjach Sprzymierzonych na kontynent w roku 1944, oraz oddziałów honorowych amerykańskich i holenderskich. Ja reprezentowałem nie tylko byłych żołnierzy spadochronowych, ale Wolnych Polaków. Składając wieniec pod pomnikiem przy dźwiękach "Mazurka Dąbrowskiego", miałem tę głęboką satysfakcję, że uczestnicy uroczystości głośno manifestowali swoje uczucia z tego powodu. Na jedną z uroczystości polsko_holenderskich w Driel przywiozłem dla gminy Heteren specjalny upominek. Uprosiłem naszego artystę rzeźbiarza - górala, st. sierżanta Juhasa, byłego szefa spadochronowej kompanii saperów, odznaczonego Virtuti Militari za operację arnhemską, aby wykonał w drzewie płaskorzeźbę Bojowego Znaku Spadochronowego. Jako najstarszy z rodziny spadochronowej, rzeźbę tę w imieniu nas wszystkich wręczyłem gminie Heteren na ręce burmistrza podczas uroczystego zebrania w Driel. I tym razem zostałem zaskoczony; podobnie jak w 1954 r. wręczono mi artystycznie wykonaną urnę z wyrytym na niej Bojowym Znakiem Spadochronowym oraz herbem Heteren i napisem polskim i holenderskim: "Generałowi S. Sosabowskiemu, obywatelowi honorowemu, ziemia z pola bitwy Pierwszej Samodzielnej Polskiej Brygady Spadochronowej z jej operacji desantu powietrznego Driel_Oosterbeek_Arnhem we wrześniu 1944. - Municypalność van Heteren, wrzesień 1959 r." Dziękując za urnę powiedziałem, że rozumiem, iż jest ona przeznaczona nie tylko dla mnie, ale dla całej polskiej społeczności spadochronowej. Urnę złożyłem w Muzeum HIstorycznym im. gen. Sikorskiego w LOndynie. Sprawa pomnika w Veghl miała dalsze następstwa. Jednym z inicjatorów tego pomnika i całej uroczystości był adwokat z Hagi, pan Keuchenius. Poznałem go podczas uroczystości w Veghl. Przyjaźnił się on z burmistrzem w Heteren panem Knoppersem. Od pana Keucheniusa otrzymałem list, w którym informował mnie, że sugerował burmistrzowi, by istniejący, skromny pomnik w Driel zastąpić nowym, godnym Brygady i jej bojowego wysiłku. Zapytywał mnie, co o tym sądzę. Odpisałem, że oczywiście, ja osobiście i niewątpliwie cała polska rodzina spadochronowa byłaby tym zaszczycona, proszę jednak, aby ludność Driel, która z sentymentu do nas wystawiła ten dotychczasowy skromny pomnik, zgodziła się na ten projekt i żeby w skład Komitetu budowy weszli członkowie Komitetu "Driel_Polen". I tak istniejący pomnik w Driel został zastąpiony nowym, ultramodernistycznym, dłuta holenderskiego artysty rzeźbiarza Jana Vlasbloma. Masa cokołu pomnika symbolizuje Naród Polski. Na cokole znajduje się rzeźba orła państwowego z koroną - symbol Państwa Polskiego i Jego suwerenności. Dalej idą rzeźby - herb stolicy i bojowy Znak Spadochronowy oraz widnieje napis "Surge Polonia". Z cokołu wyrasta postać młodzieńca - z ręką wzniesioną do góry, jako symbol Ducha Polski. Pomnik ten został odsłonięty uroczyście w dniu 16 września 1961 r. w obecności przedstawiciela Królowej JUliany i licznych przedstawicieli nie tylko cywilnych i wojskowych władz holenderskich, ale również i władz brytyjskich, amerykańskich, kanadyjskich, francuskich, ba, nawet południowoafrykańskich. Wśród licznych brytyjskich przedstawicieli znajdowali się starzy nasi znajomi i przyjaciele: gen. Richard Gale, gen. Urquhart, były dowódca 1 Brytyjskiej Brygady Spadochronowej z operacji arnhemskiej, gen. Lathbury, marszałek lotnictwa Hollinghurst oraz Group_captain Newham, były dowódca brytyjskiej Szkoły Spadochronowej w Ringwayu, któremu tyle zawdzięczamy. I znowu ja przemawiałem nie tylko w imieniu byłych polskich żołnierzy spadochronowych, ale w imieniu wszystkich będących na obczyźnie żołnierzy polskich. Prócz mnie - burmistrz Heteren, pan Knoppers, przewodnicząca Komitetu "Driel_Polen" pani Cora Baltussen. Specjalny adres w imieniu narodu holenderskiego wygłosił szef Sztabu Armii Holenderskiej z czasów ubiegłej wojny i przyjaciel gen. Sikorskiego, generał H. J. Kruls. Teren pod pomnik ofiarowała parafia rzymskokatolicka w Driel. Wieczyste zobowiązanie opieki i konserwacji pomnika przyjęła gmina Heteren. Pomnik powstał z datków ludności miejscowej i dotacji gminy Heteren. W uroczystości odsłonięcia pomnika, poza liczną Polonią z terenu HOlandii, wzięli udział przedstawiciele Związku Polskich Spadochroniarzy, z prezesem mjr. dypl. inż. MOrawiczem, oraz przedstawiciele naszego Związku w Ameryce z kol. Bielobradkiem na czele. 25 kwietnia 1963 r. Rada Gminy Heteren powzięła jednomyślną uchwałę nazwania jednego z placów w Driel moim nazwiskiem. Otrzymałem o tej uchwale urzędowe zawiadomienie. Dowiedziałem się równocześnie, że dotychczasowy burmistrz, pan H. J. Knoppers, z powodu wieku przechodzi w stan spoczynku i że oficjalne jego pożegnanie nastąpi 30 maja. NIe mogłem nie pojechać na jego pożegnanie. Zarząd naszego Związku powziął jednomyślną uchwałę nadania gminie Heteren członkostwa honorowego Związku. Z prezesem inż. MOrawiczem pojechaliśmy na pożegnanie burmistrza Knoppersa. Pożegnanie to miało szereg momentów wzruszających. Po tych uroczystościach pojechaliśmy wszyscy, tj. Knoppers z całą rodziną, pani Cora Baltussen, prezes naszego Związku, inż. MOrawicz i ja - do Driel - zobaczyć na własne oczy plac nazwany moim imieniem. Na umieszczonej na słupie tablicy widnieje napis: "General S. Sosabowski_plein". W roku 1963 odchodził w stan spoczynku dotychczasowy Komisarz Królowej na prowincję Gerderland, Ihr dr Cgc Quarles van Ufford, równocześnie prezes holenderskiego "Aerborne_Committ~ee". Był on oficjalnie żegnany podczas corocznej "PIelgrzymki Arnhemskiej". Żegnał go gen. Urquhart w imieniu Brytyjczyków. NIe mogłem w tym czasie wziąć udziału w "PIelgrzymce Arnhemskiej", przesłałem mu zatem list pożegnalny wraz z zapewnieniem, że w roku przyszłym przyjadę specjalnie, by go pożegnać w imieniu swoim i nas wszystkich. Przed uroczystościami arnhemskimi w roku 1964 napisałem osobisty list do nowego Komisarza Królowej, a równocześnie prezesa "Aerborne_Committ~ee", dr. Bloemersa, że przybędę i że pragnąłbym bardzo oficjalnie pożegnać doktora van Ufforda. Na uroczystym obiedzie, wydanym przez nowego Komisarza, poza ambasadorem brytyjskim w Hadze i jego attach~e, byli między innymi gen. Urquhart z małżonką, jako kierownik "Pielgrzymki", i gen. dyw. Hacket, w tym czasie dowódca LOndyńskiego Okręgu Wojskowego. Ze zdumieniem stwierdziłem nieobecność dr. Ufforda. A przywiozłem dla niego wyjątkowo piękny upominek - w skórę oprawny artystyczny album z Bojowym Znakiem Spadochronowym, a w nim kilkanaście oryginalnych rysunków, wykonanych bezinteresownie przez naszego kolegę spadochroniarza, artystę grafika inż. Stanisława Kowalczewskiego. Zapytałem dr. Bloemersa, dlaczego nie ma dr. Ufforda. Odpowiedział, że nie był zaproszony. Odrzekłem, że specjalnie listem prosiłem o jego obecność. Dr Bloemers odrzekł, że takiego listu nie otrzymał. MUsiałem zadowolić się tą odpowiedzią. Zapytałem więc, jak on proponuje załatwić tę sprawę. - JEżeli pan generał życzy sobie, to mogę panu udzielić głosu w tej sprawie podczas obiadu. I rzeczywiście to uczynił. Wyjaśniłem, że nie mogąc być obecnym w zeszłym roku, by osobiście i oficjalnie pożegnać dr. Ufforda za to wszystko, co zrobił dla mnie osobiście i dla polskich żołnierzy spadochronowych, chciałem dziś go pożegnać i wręczyć skromny upominek. Wszyscy obecni podziwiali album. Gen. Hacket, który kwaterował u dr. Ufforda obiecał nam, że doręczy mu album. Wyczułem, że nie wszystkim obecnym Brytyjczykom podobało się moje przemówienie. Traktowali je, może zresztą słusznie, za propagandę. NIe mogłem jednak inaczej postąpić. NIezależnie nawet od mych moralnych i uczuciowych zobowiązań względem dr. Ufforda, uważałem, że tak Brytyjczycy, jak i holenderscy dostojnicy powinni wiedzieć, że my, Polacy, nie zapominamy o naszych przyjaciołach, gdy odchodzą w cień. Miałem jedną wesołą reakcję po obiedzie, gdy dr Bloemers zwrócił się do mojej małżonki z zapytaniem: "A kiedyż ja otrzymam tak piękny upominek?" Przyjaźń polsko_szkocka Szkocja stała się dla mnie niemal drugą OJczyzną, a nie LOndyn, w którym mieszkam bez przerwy, od roku 1945. Ze Szkocją wiążą się lata "górne i chmurne" naszego zbiorowego spadochronowego wysiłku. W Szkocji, którą poznałem w ciągu mego niespełna czteroletniego pobytu bardzo dobrze, jest wiele zakątków do złudzenia przypominających mi moje rodzinne strony. W Szkocji zaprzyjaźniłem się z mnóstwem ludzi wszystkich warstw społecznych. MImo dobiegającego ćwierćwiecza od mego tam pobytu, pamiętam o moich przyjaciołach w Szkocji i oni pamiętają o mnie. Dotychczasowe warunki mojej pracy i, powiedzmy, koszta podróży nie pozwalały mi na częste jej odwiedzanie, ale ilokrotnie tam przyjadę, jestem jakby u siebie w domu. Znam wschodnie i zachodnie wybrzeże Szkocji. Znam nieco północ. Znam bardzo dobrze góry - tzw. Highland z Grampianami. Gdy byłem w Pkpr i miałem sporo wolnego czasu, z płk. dypl. Zieleniewskim, przedwojennym szefem Wojskowego INstytutu Geograficznego, i kapitanem Parylakiem, byłym dowódcą jednej z kompanii spadochronowych w Brygadzie, na rowerach spenetrowaliśmy wnętrze Highlandu w najdzikszej jego części. Tak - kocham Szkocję, lubię i szanuję Szkotów. Są tak twardzi, jak natura ich Kraju. Darzą bezinteresowną przyjaźnią te osoby, które według ich oceny na tę przyjaźń zasługują. To, co powiedziałem o sobie, dotyczy ogółu żołnierzy spadochronowych. NIe mówiąc o tych, którzy się tam pożenili, ale i o tych, którzy jeszcze w roku 1944 opuścili Szkocję, a mimo to po dziś dzień zachowali serdeczne stosunki ze Szkotami. Tak, istnieje prawdziwa i bezinteresowna przyjaźń szkocko_polska. I zamanifestowanie tej przyjaźni w formie Pomnika miało miejsce w roku 1964. Wspólnym wysiłkiem finansowym społeczeństwa szkockiego i byłych żołnierzy spadochronowych, specjalnie oddziału szkockiego naszego Związku Spadochroniarzy, w Leven - miejscu postoju Dowództwa Brygady - powstał Pomnik tej przyjaźni. W granitową kolumnę Pomnika wmontowana została metalowa tablica. Obok napisu herby miasta Leven i Bojowy Znak Spadochronowy. Na tej tablicy napis w języku angielskim głosi: "KU upamiętnieniu przyjaźni szkocko_polskiej, która zaczęła się w latach 1940_#1944, gdy Pierwsza Samodzielna Polska Brygada Spadochronowa powstała i szkoliła się w Leven i okolicy, odsłonięto ten Pomnik w 20 rocznicę bitwy pod Arnhem we wrześniu 1964 r." Pod napisem zaś słowa - po polsku "Za Wolność" i po angielsku "For Freedom". Pomnik odsłaniał przedstawiciel Królowej, lord Elgin, lordleutnant hrabstwa Fife, a od chwili powstania Brygady nasz niezawodny i oddany przyjaciel. NIe był już pierwszej młodości, gdy w latach 40_tych formowaliśmy Brygadę. Teraz był już w wieku sędziwym. NIe powstrzymał go jednak nawet ulewny deszcz, który padał podczas odsłonięcia Pomnika i wygłaszanego przemówienia. Po uroczystym obiedzie w hotelu "Caledonia", najlepszym w Leven, w którym poza spadochroniarzami wzięli udział notablowie szkoccy z burmistrzem Levenu na czele, odbyła się zabawa. I tu objawił się pełen sentymentu stosunek miejscowych Szkotów do nas, polskich spadochroniarzy. Najwięcej dostało się mnie oczywiście, włącznie do wzięcia mnie przez szkockie panie w kółko i zbiorowy śpiew "This is a jolly fellow" - wyraz największego, zbiorowego uznania na terenie ZJednoczonego Królestwa, nie tylko w Szkocji. I zastanawiałem się dlaczego? Wszak pamiętam dobrze właśnie te panie, w czasie gdyśmy tam przebywali - dziewczęta, które bały się mnie jak "diabeł święconej wody". Wiały, gdy były w towarzystwie żołnierzy Brygady, gdy tylko z daleka mnie zauważyły. A broń Boże, gdy miało to miejsce po capstrzyku. NIe tylko one, ale i ich towarzysze znikali szybko w drzwiach najbliższego domu. Zakończenie I tak dobiegłem do końca mojej książki. Siedzę w moim skromnym pokoiku na pierwszym piętrze mojego domu, również skromnego, położonego w dzielnicy robotniczej LOndynu. Pokoik ten, mający jedyne okienko na dach, jest moim pokojem do pracy. Zawalony jest on książkami i papierami. Rozważam - w tym roku ukończyłem lat 75. Szmat czasu. NIewiele mi jeszcze zostało do życia. Trudno określić, ile? MOże jutro, może za lat 10. Któż wie? Ale nie w tym jest sens rzeczy. Co ma przyjść - przyjdzie na pewno. To mnie nie martwi. Martwi mnie jedno - możliwość życia bez żadnej perspektywy. Twarde i ugorne było całe moje życie. Pośród tylu trudności jednak jak wiele było jasnych chwil. Były one wtedy, gdy naocznie przekonywałem się, że mój wysiłek i wysiłek tych, którzy mi zawierzyli i szli ze mną, nie był na darmo. Radość i satysfakcja. Taką radość i satysfakcję przeżywa taternik, gdy pnie się na trudną ścianę turni i stanąwszy na jej szczycie, ma świadomość, radość i dumę - zdobyłem ją! A przecież mógł jej nie zdobyć. NIkt mu tego robić nie kazał. I wtedy powstaje w człowieku radość z pokonanych trudności "radość tworzenia". Tak jest, przeżywałem radość tworzenia. Jest ona moją własnością i nikt nie potrafi mi jej odebrać. Czy mogłem to wszystko osiągnąć mniejszym wysiłkiem? Któż wie - być może. Ale od szczenięcych lat uczyłem się pokonywać trudności. Być może, że stało się tak, że widziałem trudności tam, gdzie ich właśnie nie było, albo bez trudu i z pożytkiem dla końcowego rezultatu można je było ominąć. Cóż jednak - "czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość trąci". I może tak było ze mną. NIe żałuję tego, com przeszedł w moim życiu. I gdyby mi kazano przeżywać to ponownie - nie zawahałbym się. "Odpoczywać" - ktoś powie. Nieprawda - do odpoczynku ja się nie nadaję. I tu przypominają mi się jak bardzo słuszne słowa mego serdecznego przyjaciela szkockiego, solicytora pana Mac'Intosha, który zmarł kilka lat temu w wieku 92 lat. Gdy dochodząc do lat 65 napisałem do niego, że zbliża mi się już czas urzędowego odpoczynku, odpisał mi natychmiast: "Don't be silly! Nie wiemy, czy tam, gdzie znajdziemy się po tym życiu, będzie lepiej czy gorzej. Wiemy natomiast na pewno, że będziemy tam mieli niczym nie ograniczony czas odpoczynku". Mądre powiedzenie. W sam raz mi odpowiadające. O bitych 10 lat przedłużyłem sobie mój wiek emerytalny, a tak bardzo pragnąłbym przedłużyć go jeszcze bardziej. W moim pokoiku pracy, w całym skromnym mieszkaniu, wszędzie otaczają mnie pamiątki - upominki ofiarowane mi przez moich byłych podkomendnych. Jedne są wysoce artystyczne, inne wykonane zręcznie ręką żołnierza spadochronowego. Jedne są wykonane ze złota, inne ze srebra, a jeszcze inne rzeźbione w drzewie. Są też artystyczne rysunki, dedykowane mi wiersze czy nuty. Nie sposób ich wyliczyć ani uszeregować pod kątem wartości materialnej. Ale bez względu na to, jaką jest ich wartość materialna, wszystkie one mają jedną wspólną cechę, która sięga do głębi mego serca. Jest nią uczucie, jakie ma Brać Żołnierska dla swojego "Starego". Jest oznaką, że jestem ich własnością. A na to warto żyć... Załączniki Załącznik 1 1 Samodzielna Brygada Spadochronowa Sztab L.dz. 20158pfn. 44 M.p. 4 grudnia 1944 r. Pan Prezydent Rzeczypospolitej Polskiej W dniu 1 XII br. Pan Generał Szef Sztabu Naczelnego Wodza dał mi do przeczytania list dowódcy Bryt. Korpusu Powietrznego Gen. Browninga, skierowany do Gen. Weeksa Zastępcy Bryg. Szefa Sztabu Imperialnego z daty 20 XI br., w którym są scharakteryzowane trudne warunki współpracy ze mną przed i podczas operacji holenderskiej, oraz sugeruje spowodowanie zastąpienia mnie na stanowisku Dowódcy Polskiej Brygady Spadochronowej przez ppłk. dypl. Jachnika, obecnego zastępcę lub mjr. dypl. Tonna, dotychczasowego dowódcę 1 Baonu Spadochronowego. Ze słów Pana Generała Szefa Sztabu zrozumiałem, że po porozumieniu się z Panem Generałem Ministrem Obrony Narodowej - zamierza pilnie przedstawić Panu Prezydentowi wniosek zmiany na stanowisku Dowódcy Brygady Spadochronowej. Proszę Pana Prezydenta, by raczył nie pobierać decyzji w tej sprawie przed ukończeniem dochodzeń, o które równocześnie proszę - w sprawie mego postępowania przed i podczas operacji holenderskiej. Zagadnienie całe - a które dotyczy nie tylko mnie, ale całej Brygady - ma podwójny aspekt. Pierwszym jest charakter mojej współpracy z Gen. Browningiem i jego Sztabem. Trudności musiały zaistnieć w tych warunkach, w jakich Brygada została oddana do dyspozycji Władz Bryt. z uwagi na stan jej przygotowania operacyjnego i przewidziane terminy i warunki jej użycia. Drugim natomiast aspektem - dla mnie najważniejszym - jest to, czy w spełnieniu mego obowiązku jako żołnierza i polskiego dowódcy - jestem w porządku. Tu nawet ocena dowódców brytyjskich jest niewystarczająca, a ponieważ Brygada działała w odosobnieniu, poza moim meldunkiem osobistym - odwołuję się do świadectwa wszystkich bez wyjątku moich podkomendnych. Obydwie te sprawy zazębiają się najściślej. Załatwienie sprawy pierwszej bez drugiej rzucałoby cień na moją, nie splamioną dotąd kartę życia żołnierskiego w czasie pokoju i wojny. Kartą tą Pan Prezydent jako Najwyższy Zwierzchnik Polskich Sił Zbrojnych się opiekuje. Odejście moje teraz bez stwierdzenia, czy jako Polski Dowódca byłem w porządku - krzywdziłoby mnie i dawałoby temat do dowolnej interpretacji faktów - zwłaszcza, że równocześnie brytyjscy uczestnicy bitwy pod Arnhem i ich dowódcy - tej bitwy, w której Brygada brała udział w tak ciężkich warunkach - są wobec własnego społeczeństwa przez Najwyższych Zwierzchników wysuwani na czoło, mimo oczywistych błędów, które dokumentarnie jestem w stanie stwierdzić. GDy po stwierdzeniu, że moja działalność dowódcza zgodna była z interesem służby, a Pan Prezydent zdecyduje, że odejść muszę - proszę, by ogłoszone zostały powody mojego odejścia. Proszę Pana Prezydenta tym usilniej, że z uwagi na charakter jednostki, dzieje jej powstania i przeznaczenie specjalne, związane z Krajem, odejście jej do akcji gdzie indziej, niż była przeznaczona, stało się przedmiotem większego niż inne jednostki zainteresowania wszystkich - tak swoich, jak i obcych. Wiem, że istotnym będzie pytanie - dlaczego jej dowódca, który z nią był od chwili powstania, odszedł właśnie po operacji? Organizując Brygadę i wysyłając żołnierzy do Kraju, korzystałem z tego kredytu zaufania, jaki miałem u swych przełożonych i podkomendnych. Obojętne mi były moje osobiste wyróżnienia czy awanse. Jedynym pragnieniem mojego życia było i jest odpowiednie wychowanie mych podkomendnych i poprzez służbę dla Ojczyzny w tej chwili - doprowadzenie ich do domów rodzinnych, by dalej Jej służyć mogli. Wydaje mi się, że nie cofnąłem się przed żadną trudnością ani przeszkodami. Jeżeli z woli Pana Prezydenta nie mam ich prowadzić dalej - proszę by oni, którzy mi zaufali, wiedzieli dlaczego. MOje oświadczenie do części merytorycznej listu gen. Browninga przedstawiam w załączonym odpisie meldunku, przedstawionego Szefowi Sztabu Naczelnego Wodza. Dowódca 1 Samodzielnej Brygady Spadochronowej Sosabowski gen. bryg. Załącznik 2 NOtatka Rozmowa gen. Sosabowskiego z Panem Prezydentem R.P. w dniu 7 XII 1944. Pan Prezydent: W dniu 6 XII 44 studiowałem z gen. Kukielem sprawę i na podstawie wniosku gen. Kopańskiego - doszliśmy do przekonania, że powinien Pan odejść z Brygady, inaczej bowiem Brytyjczycy odmówiliby współpracy, jeśli chodzi o Brygadę, i Brygada rozlazłaby się i nie wzięłaby udziału w następnej akcji. Meldunek Pana Generała przestudiowałem szczegółowo i jest mi bardzo przykro z tego powodu - ale nie widzę innego rozwiązania. Dam Panu satysfakcję. Szef Sztabu N. W. jako fachowy organ wyda pozytywną opinię i ocenę działalności w operacji, a ja w odręcznym piśmie skierowanym do Pana Generała - dam Panu satysfakcję moralną za pracę. Szef Sztabu N. W. w porozumieniu z MInistrem Obrony Narodowej zaproponuje Pana Generała na takie stanowisko, które by dawało Panu satysfakcję służbową. Zachodzi analogia z ambasadorem, którego Rząd, przy którym jest akredytowany - nie chce, i ambasador wskutek tego musi odejść. Gen. Sosabowski: Moi przełożeni są do tego, by powoływali i odwoływali ze stanowiska i z tego tytułu nie mogę mieć żadnych pretensji - lecz przełożeni są również do tego, by pilnowali mego honoru żołnierskiego. NIezwykle sobie cenię oświadczenie Pana Prezydenta i Szefa Sztabu N. W. - nim jednak nie będę legitymował się przed każdym - a pozostanie zawsze sprawa, że dowódca, który stworzył i poprowadził Brygadę do boju, po operacji został zwolniony. Zastrzegam się co do moich słów, iż nie są to zarzuty czy wyrzuty - ale żołnierze to interpretują czytając, że Bryt. Dowódca Korpusu Powietrznego i Dowódca Dywizji Pow. oraz szereg oficerów i żołnierzy bryt. otrzymali za operację z rąk Króla - ich najwyższego Zwierzchnika Order of Bath (Order Łaźni) odznaczenia, ja zaś jako Dowódca Brygady, która także brała udział w tej akcji - otrzymałem Krzyż Walecznych. NIe należy mi się nic, bo spełniłem tylko mój obowiązek żołnierski, ale nie mogę nie zameldować, że moi podkomendni wiedzą to i czytają, i to daje im pole do interpretacji. Pan Prezydent nie udekorował moich żołnierzy, Pan Prezydent dwukrotnie wyraził uznanie gen. Maczkowi - co było ogłoszone w prasie, o Brygadzie Spadochronowej nic zaś nie powiedział. Ja żołnierzom muszę powiedzieć, dlaczego odchodzę, bo szkoląc ich i wychowując, zdobyłem ich zaufanie, pogłębione tym, że gdyśmy poszli w bój - poniosłem ryzyko takie samo, jak każdy strzelec spadochronowy. Być może, że zbyt twardo broniłem polskiego punktu widzenia - jestem bowiem polskim dowódcą. Do moich podkomendnych odnosiłem się jak do członków rodziny - zależało mi zawsze bardzo na tym, by Brygada poniosła minimum niezbędnych strat. Umarłym życia się nie wskrzesi, a Polskę obciążać będą inwalidzi, których już jest wielu i którzy na pewno nie wpływają dodatnio na nastroje i nie będą wpływać. Pan Prezydent wspomniał, że może ktoś inny, tak samo broniąc stanowiska polskiego, robiąc to w gładszej formie, obronę tę przeprowadzi. Odpowiem - na to, że być może - nie wiem. Pan Prezydent: Widzi pan - jesteśmy w sytuacji przymusowej i niezależni od siebie. MUsimy ustąpić, gdyż intencją moją jest, by nie mnożyć trudności w naszej trudnej rzeczywistości. Zaobserwował pan w czasie ostatniego kryzysu rządowego, że w sprawach zasadniczych jestem nieustępliwy. Gen. Sosabowski: KIedy miałbym odejść? Pan Prezydent: W najbliższych dniach. Kogo Pan Generał proponuje na następcę? Gen. Sosabowski: NIe potrzebuję proponować, ponieważ Szef Sztabu gen. Kopański już na długi czas przedtem wyznaczył takiego następcę. Załącznik 3 Szef Sztabu Naczelnego Wodza L.dz. 19808Sztab8448tjn. Londyn, 7 grudnia 1944 r. Tajne Pan Generał Brygady Stanisław Sosabowski (do rąk własnych) 1. Na meldunek l.dz. 20158pfn. z dnia 4 XII 44 r. zawiadamiam Pana Generała, że nie mogę zmienić mojego zapatrywania, podanego Panu Generałowi ustnie do wiadomości dnia 1 XII 44 r. Dwa są bowiem aspekty całego zagadnienia. Jeden - to osobista niejako sprawa Pana Generała: słuszności lub niesłuszności stawianych Mu przez Władze Brytyjskie zarzutów, a w konsekwencji dalszego biegu Jego służby. Drugi - to dalsze losy Brygady. 2. Po zaznajomieniu się z przebiegiem działań bojowych Sam. Brygady Spadochr. na podstawie dotychczas dostępnych materiałów, kierując się bezstronną oceną - stwierdzam, że działania Pańskie jako dowódcy taktycznego były - w konkretnych warunkach - zgodne z zasadami taktyki. Dlatego moja ogólna ocena wypada pozytywnie. 3. Pragnąc jednak wyjaśnienia zarzutów co do podstawy i decyzji Pana Generała w czasie akcji "Market" zwróciłem się pisemnie do gen. Weeks o dostarczenie mi posiadanych przez Władze Brytyjskie dokumentów, odnośnie pracy bojowej Sam. Brygady Spadochr. i Pana Generała jako jej Dowódcy. Gotów nawet jestem przedstawić Władzom Brytyjskim mój punkt widzenia na ewentualną słuszność takich lub innych decyzyj taktycznych Pana Generała. Sądzę, że takie ujęcie sprawy powinno dać Panu Generałowi całkowite zadośćuczynienie osobiste. 4. NIe zmieni to jednak faktu, że z winy lub bez winy Pana Generała - Władze Brytyjskie odnoszą się do Osoby Pana GEnerała z zastrzeżeniami. Z treści meldunku Gen. Browninga, jak również z mojej rozmowy z Gen. Weeks wynika, że współpraca Pana GEnerała z Brytyjczykami napotyka na trudności - praktycznie biorąc - nie do przełamania. Pozostawienie Pana Generała na stanowisku Dowódcy Sam. Bryg. Spadochr. odbiłoby się tak bardzo ujemnie na samej Brygadzie - z tego powodu, że istnieje niebezpieczeństwo wykreślenia jej z O. de B. 21 Grupy Armii. Wie Pan Generał dobrze, że sprawy zaopatrzenia w sprzęt, sprawy warunków szkolenia, a nawet częściowo sprawy uzupełnień są w ręku brytyjskim. Przy braku dobrej woli z ich strony lub nawet pewnej tylko niechęci - Sam. Bryg. Spadochr. może być skazana na wegetację, bez możności odtworzenia i rozwoju. Do tego nie wolno nam dopuścić. Względy prestiżowe i osobiste - brane w tej skali - muszą być poświęcone. Znając ideowe i żołnierskie nastawienie Pana Generała - sądzę, że podzieli Pan Generał moje zdanie. Z przytoczonych powyżej względów przedstawiam Panu PRezydentowi wniosek na zwolnienie Pana Generała ze stanowiska Dowódcy Samodz. Brygady Spadochronowej. Szef Sztabu N. W. Kopański Generał Dywizji Załącznik 4 1 Sam. Brygada Spadochronowa Sztab. L.dz. 20908pfn 44 M.p 18 XII 1944 (w drodze służbowej) Pan Prezydent Rzeczypospolitej Polskiej Proszę Pana Prezydenta, by raczył ponownie wglądnąć w sprawę, z którą jest związane moje odejście ze stanowiska dcy 1 Sam. Brygady Spadochronowej. Pragnę zameldować - jakie ogólne następstwa widzę z tego powodu. Meldowałem Panu Prezydentowi, że jest i musi być interpretowana przez otoczenie własne i obce, różnica w sposobie wyróżnienia przez Najwyższych Zwierzchników - polskich i brytyjskich żołnierzy, którzy brali udział w operacji pod Arnhem. MOje pospieszne odejście ze stanowiska dowódcy najbardziej bojowej jednostki, na stanowisko Inspektora Jednostek Wartowniczych i Etapowych, a zatem oddziałów tytułowych (którego etat stworzony ad hoc - 1 generał + oficer + 1 kierowca + 1 samochód) - daje, bo dać musi, przekonanie o nieodpowiednim działaniu bojowym brygady. Ponieważ działanie pod Arnhem skończyło się niepowodzeniem Brytyjczyków, łatwo jest wyprowadzić wniosek, że zawinili Polacy i ich dowódca; tym łatwiej, że w sprawie tej są zaangażowane autorytety Najwyższych Zwierzchników Sił Zbrojnych i że Brytyjczycy nie dopuścili w żadnych enuncjacjach do omówienia udziału Polaków, a w wystąpieniach publicznych wykluczyli udział żołnierzy Brygady. JEst to doskonała pożywka dla wrogiej propagandy - nie tylko tu, ale i na terenie Kraju. Łatwo jest rzucić w Kraj, że Brygada, która tak silnie była z nim związana, do Kraju wzywana - podczas akcji bojowej zawiodła. Uważam więc, że całość nie jest moją sprawą personalną - ale ogólną i dotyczy dobrego imienia Wojska Polskiego. W zaistniałej mojej osobistej sytuacji - muszę wyglądać jako skompromitowany. NIe pozostaje to oczywiście bez wpływu na moją pozycję w dalszej mojej pracy. Meldowałem już Panu Prezydentowi, że zarówno nowy przydział służbowy, jak i pismo Pana Generała Szefa Sztabu - nie mogę uważać za zadośćuczynienie służbowe. Głęboko mnie zaszczycające pismo odręczne Pana Prezydenta mówi o konieczności zwolnienia mnie - nie wspominając o powodach tej konieczności. Gdybym był pytany, jakie widzę obecnie rozwiązanie w tej sprawie, zameldowałbym, że widzę jedynie - gdy wstrzymanie mego odejścia z Brygady jest niemożliwe - w otrzymaniu takiego stanowiska służbowego, które samo odpowiadałoby na wszelkie przypuszczenia lub chwyty propagandowe, a które muszą być z krzywdą ogólną dla wojska Polskiego i moją osobistą. Dowódca 1 Samodzielnej Brygady Spadochronowej Sosabowski gen. bryg. Załącznik 5 Gen. bryg. Sosabowski Stanisław Inspektor Jednostek Dyspozycyjnych L.dz. 138szt8tjn.54 LOndyn 14 marca Do rąk własnych Szef Sztabu N. W. LOndyn Na l.dz. 15918W8tj z 3 III br. NIe czułem się urażony z powodu podpisania za zgodność pisma P. Generała przez jego referenta mjra (obecnie ppłk) Szczerbo_Rawicza. Oryginał, który otrzymałem z opóźnieniem, jest rzeczywiście podpisany przez P. Generała. Poza uproszczeniem w podaniu od razu sprawy P. Generałowi, pragnąłem tą drogą spowodować zwrócenie uwagi P. Generała, że referującym również wyjaśnienia, które jak uważam, noszą charakter dochodzeń (co potwierdza również ustęp 2 ostatniego pisma P. Generała), jest oficer, mój były podkomendny (dca baonu), który w okresie zbliżającej się operacji prosił o przeniesienie (mimo że na fakt ten zwróciłem mu uwagę), a następnie, po przeniesieniu w sposób stawiający w wątpliwość jego znajomość dyscypliny i porządku wojskowego upominał się u mnie bezpośrednio i przez Oddział Personalny o treść rzekomej mojej rozmowy w jego sprawie z Naczelnym Wodzem. (Akta odnośne wraz z kwalifikacją znajdują się w Oddziale Personalnym). Przypuszczałem, że P. Generał, znając tę sprawę, nie zwrócił na to uwagi. W powołaniu na oba pisma P. Generała melduję. Prosiłem P. Generała i uzyskałem zapewnienie, że zostaną mi udostępnione rzekome zastrzeżenia brytyjskie odnośnie mej osoby. 4 miesiące upływa od mej prośby. NIe otrzymałem żadnej odpowiedzi. Jestem najistotniej zainteresowany w najrychlejszym przedstawieniu wszelkich szczegółów istotnych dla najszybszego usunięcia wątpliwości, które mogłyby rzucać cień na działalność bojową Brygady. I w tej sprawie rzeczywiście jest zainteresowany nie tylko Szef Sztabu N. W., ale ja osobiście. Meldowałem już, że opóźnienie w przedstawieniu szczegółowego sprawozdania nie powstało z mojej przyczyny. Odpowiedź na postawione mi pytania załączam. Odnośnie pytania pierwszego, sądziłem, że dotąd przedstawione sprawozdania wyjaśniają, iż sytuacja bojowa Brygady w nocy z D +4 na D +5 wykluczała moje oddalenie się od niej. Charakter służbowy kpt. Zwolańskiego, jako mego oficera łącznikowego przy dcy 1 Dywizji, wskazuje na to, że właśnie wyznaczyłem swego oficera informacyjnego i absolwenta kursu Wswojn., aby gdy przybędę na pole bitwy, otrzymać od niego wszystkie informacje i rozkazy od mego taktycznego dcy, bez potrzeby osobistego meldowania się u niego, gdy sytuacja bojowa na takie zameldowanie nie będzie pozwalać. Sądziłem i sądzę, że dca podczas akcji nie ma prawa opuszczać swej jednostki. Z kampanii wrześniowej i okresu ewakuacji z Francji są przykłady, jak dramatycznie się kończyło oddzielenie dcy od jednostki. INspektor Jednostek Dyspozycyjnych Sosabowski Stanisław gen. bryg.