Listy z podróży Jeremi Przybora Wydawnictwo Werset "Listy z podróży zacząłem pisać dla radia na począ~tku lat 60-tych, a przestałem w dziesięć mniej więcej lat później. Zamierzone były zrazu jako korespondencje z wypraw do różnych, najodleglejszych nawet dzielnic Warszawy, co jak na człowieka cierpiącego na niedorozwój żyłki podróżniczej było planem przerastającym jego możliwości. Więc też szybko skróciłem trasy moich podróży do niezbędnego minimum. Właściwie - naszych podróży, bo teksty tych korespondencji pisane były na dwugłos dwu podróżników, przyjaciela i mój, i odczytywaliśmy je przed mikrofonem wraz z Jerzym Wasowskim. Zuboieniefaktograf ii, związane ze skróceniem podróży, skompensowane miało być pogłgbio- nĄ analizĄ opisywanych zakątków, osób i zdarzeń. Czy to się autorowi udało, os4dzić może jedynie (jak to się zwykle przy takich okazjach kokieteryjnie stwierdza) Adresat korespondencji. Zbiorki "Listówn wydane zostały sukcesywnie w trzech tomikach - "pocztachn nakładem "Czytelnika" w latach 1964-1975. Drukowane z poczĄtku jako dwugłos, czyli dokładnie tak jak w tekście radiowym, w trzecim tomiku doczekały się opracowania przez leniwego autora jako felietony-opowiastki. Mógłbym więc teraz, przygotowuj4c materiał do drugiego pełnego wydania (po dwudziestu paru latach!), wszystkim im przydać formę felietonów. Powstrzymało mnie przed tym jednak już nie tylko lenistwo, którego zresztą upływ czasu zupełnie u mnie nie zmniejszył. Musiałbym przecież w tym celu większość moich nListów z podróiyn raz jeszcze przeczytać i chyba umrzeć z nudów, a inaczej to sobie zaplanowałem. Życzę Państwu miłej lektury! Autor O podróżach marzyliśmy z przyjacielem od wczesnego dzieciństwa, a nie podróżowaliśmy dotc~d z dwóch przyczyn: a) wskutek silnego przywic~zania do rodziny i - b) wskutek braku pieniędzy. Bliższej rodziny nie posiadamy i tym silniej przywic~zaliśmy się do dalszej, złożonej z mlecznego rodzeństwa, trzonowych krewnych itp. Pieniędzy natomiast nie posiadaliśmy ani dalszych, ani bliższych. Tymczasem zaś do marzeń o podróżach doł4czyła się x wiekiem żądza nieśmiertelności, przejścia do literatury itd. Jak tym pragnieniom uczynić zadość? Oczywiście podróżując i pisxc~c listy x podróży. W tym celu postanowiliśmy: a) pozbyć się rodziny i - b) odziedziczyć po niej spadek. Ponieważ wiedzieliśmy, że rodzina nasza poszłaby za nami w ogień, pozbycie się jej nie nastręczyło nam większych trudności. Zaprosiliś- my ją, na jesienny piknik xa miasto, rozpaliliśmy wielkie ognisko (rzekomo by piec kartofle), a następnie, zaopatrzywszy się w ubrania azbestowe, przeszliśmy przez płomienie nie tknięci, czego nie można powiedzieć o rodzinie, która za nami w ogień ten poszła. Niestety, uzyskany w ten sposób spadek po niej okazał się bardzo nikły. Starczył zaledwie na zakup magnetofonu, taśmy i kabla, którym postanowiliśmy nasze listy, nagrywane na magnetofon na dwa głosy, kablować do centrali radiowej, jak przystało na ambitnych współczesnych korespondentów. Wysokie koszty tych inwestycji zmusiły nas, na razie przynajmniej, do rezygnacji z podróży odleglejszych. Zrezygnowaliśmy między innymi, x żalem - z Alaski, potudniowego Meksyku, Ziemi Ognistej, Popocatepetl, a na tej półkuli - z Przyl4dka Dobrej Nadziei i Ty~lisu. Ograni- czyliśmy się na razie do podróży na Bielany, Żoliborz, a później niejednokrotnie przyszło nam jeszcze bardziej skracać nasze trasy, by kosztem tego utrzymać wysoki poziom literacki naszych korespondencji. Chcielibyśmy jeszcze tą drogę wyrazić szczególną wdzięczność Komunikacji Miejskiej, Dyrekcji Wodociągów i Kanalizacji, Handlowi Miejskiemu (zwłaszcza Detalicznemu) oraz Zarządowi Kwietników i Skwerów - za to wszystko, co w czasie naszych podróży dla nas i nie tylko dla nas uczynily. 8 LISI _ z podróży na N. Żoliborz Już ~u drodze do celu naszej podróż, tzn. na Żoliborz, postanowiliśmy z przyjacielem przygotować się do opanowania terenu naszej eskapady, zazn~jamiąjąc się z histo- rycznymi źródłami, dotyczącymi powstania i rozwoju Żoliborza, drogą pytań i odpowiedzi. Jednym słowem, przyjaciel będzie stawiał pytania, a ja będę odpowiadał. - Kto i kiedy założył Żoliborz? - Żoliborz założył, wbrew panującemu przekonaniu, już we wczesnej przeszłości książę Żolibor III Rzymski. - Dlaczego rzymski? - Ponieważ byli książęta tegoż imienia numeracji arabskiej. - Czy miał on jakiś przydomek? - Miał on przydomek Zakładacz. - Dlaczego nie Załoiyciel? - Ponieważ zakładał Żoliborz kilkakrotnie. Od pierwszego razu mu sig nie udało. Nie jest łatwo od razu cokolwiek założyć, jeśli się nie ma wprawy i robi się to po raz pierwszy - Gdzie zrobił on to po raz pierwszy? - Zrobił on to po raz pierwszy, czyli założył Żoliborz, nie w tym miejscu, gdzie jest on położony dzisiaj, a przeciwnie, na południu, tam mniej więcej, gdzie dziś Mokotów. Musiał jednak szybko ., zwinąć to, co założył, gdyż ta pierwsza sytuacja geopolityczna nie była korzystna ze względu na sąsiedztwo księcia grójeckiego, Gębosza. - Książę Gębosz był wrogo usposobiony względem księcia Żolibora Zakładacza? - Nie, bardzo życzliwie. Niestety, miał bardzo przykry oddech. Tak, że kiedy wiał wiatr z południa, Żolibor cierpiał męki. - I dokąd przeniósł Żolibor Żoliborz? - Na prawy brzeg Wisły, gdzie jednak miejscowość nawiedziła powódź, a następnie spalił ją kniaź Rudenko. - Od razu? - Nie, poczekał, aż wyschnie. - I co wtedy? - I wtedy niestrudzony książę Żolibor III założył po raz trzeci (nomen omen) Zoliborz już w tym miejscu, gdzie znajduje on się dzisiaj. - Sytuacja, tzn. ta nowa sytuacja geopoliyczna odpowiadała mu? - Jak najbardziej. Ze względu zwłaszcza na sąsiedztwo księcia bielańskiego, Ksiutosława. - A książę Ksiutosław jak był usposobiony względem księcia Żolibora? - Wrogo. Co przejawiało się między innymi i tym, że najeżdżał, mordował i gwałcił. - Jakże więc sąsiedztwo z takim księciem mogło odpowiadać Żoliborowi Zakładaczowi? - Odpowiadało mu z tego względu, ie kobiety żoliborskie znane były podówczas ze swej niedostępności. Były one tak nieprzystępne, że groziło to w praktyce wygaśnięciem ludności Żoliborza. Dlatego systematyczne najazdy drużyny księcia Ksiutosława, połączone z gwałtami, były Żoliborowi bardzo na rękę. - Zgoda, jeżeli chodzi o damską część zaludnienia. Ale przecież nąjeźdźca mordował element męski? - I na to znalazł radę mądry Żolibor, wykazując niezwykły zmysł polityczny. W przeciwieństwie bowiem do Konrada Mazowieckiego, wykorzy- stał on znakomicie Krzyżaków, umiejętnie sprowadzając ich na Żoliborz. Sprowadzał ich mianowicie małymi grupkami bardzo tanio i podstawiał najeżdżającemu go księciu bielańskiemu. Dopiero kiedy najeźdźca wyciął ich w pień, zamiast Żoliborzan, Żolibor zamawiał dalszych Krzyżaków. I w ten sposób nie tylko chronił własnych wojów, ale również przyczynił się znacznie do osłabienia Zakonu przed Grunwaldem. - Tyle historii o powstaniu Zoliborza. Niestety, zatopieni w historycznych wywodach, przegapiliśmy z przyjacielem parę przystanków i nie możemy kablować x Żoliborza, ponieważ wysie- dliśmy na Bielanach. Stamtąd też przekablujemy nasz następny list z podróży. 10 11 List z Bielan N Přw ,M G ą A więc następny nasz list kablu jemy u~am, drodzy, z Bielan. Piękny to zakątek te Bielany! No i to cudowne powietrze bielańskie, tak w tlen bogate, że np. kobiety tu przeważ- nie jasne blondynki, bardzo przystojne. - Niestety, pobyt nasz w tym uroczym zakątku zakłócił przykry incydent z powodzianinem, Szlamikiem Ignacym, który utopił się z powodu niskiego stanu wody - Tu trzeba by zaznaczyć, że Bielanom, położonym na wysokim brzegu Wiały, nie zagrażają powodzie. - Natomiast bardzo charakyerystyczne dla mieszkańców Bielan instynkty charytatywne, zwłaszcza zaś niewyżytą chęć niesienia pomocy powodzianom, wykorzystywał od kilku lat nieuczciwie niejaki Szlamik Ignacy. - Usunięty z Wodociągów i Kanalizacji za alkoholizm. - Otóż Szlamik pobudował się prymitywnie i ukośnie na stromym brzegu, tuż nad rzeką, tak że najmniejszy przybór wody kreował go na, częściowego przynajmniej, powodzianina. - I tak np. wystarczyło 10 cm, żeby Szlamik miał już nogi w wodzie i wzywał do zbiórki na buty i skarpetki dla powodzianina. - Wrażliwa ludność niosła natychmiast pomoc swojemu jedynemu powodzianianinowi w butach i skarpetkach, a w miarę jak woda przybierała, w kalesonach, koszulach, garniturach itd. - Zasypywany konfekcją Szlamik mógł ze sprzedaży nadwyżek żyć spokojnie. Niestety przepijał wszystkie zbiórki w latach wilgotnych, by w latach suszy urządzać niemądre manifestacje, a nawet ruchawki. - Co skończyło się nieszczęśliwie w czasie naszego pobytu na Bielanach, który przypadł na okres suszy jesiennej. W czwartek od rana Szlamik wyszedł na miasto, wypił napotkany kiosk piwa, po czym zalany powodzianin oddał się inwektywom itp. oszczer- stwom pod adresem rzekomych sprawców suszy - Ludność przysłuchiwała się z godnością, ale i z rosnącą niechęcią niesprawiedliwym wypowiedziom Szlamika. - Tak, że kiedy uciążliwy powodzianin w przystępie złośliwości napełnił sobie usta piwem, a drugą ręką zatkał sobie nos i w ten sposób utopił się, wszyscy powitali to ze smutkiem, ale i z ulgą. - Tym bardziej że dorastający syn Szlamika Ignacego, Szlamik Wincenty, rośnie na nowego, trzeźwego i uczciwego powodzianina, którym Bielany będą chętnie i troskliwie się opiekować. 12 13 Ll$t z bramy A u~ięc mami już za sobą Żoliborz, Bielany i in. Nic więc dziwnego, że po tak wyczerpujących podróżach postanowiliśmy na czas krótki powrócić do domu, aby tu zebrać siły do dalszych wojaży. - Bo, jak to mówi, wszędzie dobrze... - W domu zastaliśmy nieco korespondencji do załatwienia, telefon wył~czony z powodu niezapłacenia rachunku, natomiast światło włączone z powodu roztargnienia przed wyjazdem, a poza tym trzy bilety wizytowe z życzeniami noworocznymi - od kominiarza, dozorcy i listonosza. - 1b nam sprawiło sporo kłopotu, bo przecież wizyty trzeba by zrewizytować, a tu, jeżeli chodzi o kominiarza i listonosza, brak adresów na biletach. - Jeżeli chodzi o kominiarza, to nawet brak komina. - Był natomiast odcisk palca na bilecie kominiarza, ale gdzie tu szukać uczciwego człowieka na podstawie odcisku palca? Tym skwapliwiej więc postanowiliśmy skorzystać z możliwości udziele- nia satysfakcji towarzyskiej dozorcy Kupiliśmy kwiatki dla pani dozorczyni i jeszcze tego wieczoru udaliśmy się z rewizytą. - Niestety pani dozorczyni nie zastaliśmy .. - Wyjechała do szwagra do Radości. ...a dozorca nie ukrywał, że za kwiatami nie przepada. - Rozmowa się nie kleiła. - Tym bardziej że przyjaciel zaczął coś trochę niefortunnie - o gołoledzi, a dozorca nasz akurat nie wysypuje piaskiem i sporo ofiar gołoledzi ma o to do niego pretensje. - Więc przyjaciel z kolei zwekslował konwersację na bramę - że jaki to ciężki obowiązek to otwieranie bramy po 23-ej. - I zamykanie. Dozorca jednak mało nas słuchał. Raczej patrzył w telewizor. Szedł akurat program "Jak to miło w wieczór bywa" i jeżeli mu było miło tego wieczoru, to nie dzięki nam. - A że zbliżała się godzina 23, a i program się nie kończył, zaproponowaliśmy panu dozorcy, że zajmiemy się bramą, dopóki to mu będzie potrzebne. - Punktualnie o godzinie 23-ej zamknęliśmy bramę, odcinając się w ten sposób od wesołego tłumu karnawałowego, który przecią- gał właśnie ulicą. - Natychmiast też ktoś oderwał się od tego tłumu i zakołatał do bramy. Zapytaliśmy, do kogo - powiedział, że do nas. Zapytaliśmy, w jakiej sprawie - powiedział, że chciałby nam dać w mordę. - Tu może pozwolę sobie na małą dygresję, że od czasu do czasu zdarza nam się z przyjacielem, że ktoś z nie znanych przyczyn chce nam właśnie dać. - Tym razem to nie było z nie znanych przyczyn. Karnawałowicz był trochę na bańce i bardzo zrażony do ludzi w ogóle. Nie chciał dać nam personalnie, tylko jako przedstawicielom ludzkości, której był niechętny - Toteż zwlekaliśmy z otworzeniem bramy. Po chwili przywiązał się do nas tak dalece, że już tylko nam chciał dać. - W mordę, ma się rozumieć. - A tu akurat jakaś pani z płaczem opuszcza klatkę schodową, też zraiona, ale tylko do mężczyzn, a w szczególności do inżyniera elektryka Bolesława Mazepy (II piętro, m. 5), o którym źle się wyraża. Zdecydowanie źle. - Widocznie coś tam ten Mazepa nie tego... No i żebyśmy otwierali bramę. - A za bramą karnawałowicz tylko tego czeka. 14 15 - I wtedy myśmy jednak nie otworzyli, tylko naprawili stosunki między tą panią i inżynierem Mazepą, tak że ta pani wróciła tam i zmieniła zdanie. Jak to zrobiliśmy - trudno nam sobie uświado- mić. - Po prostu zdaliśmy się jakoś na instynkt samozachowawczy i samo jakoś poszło. - Tylko ucichło po tej pani, karnawałowicz spokojnie czeka sobie w bramie, jak człowiek pod jabłonie na dojrzewające_ jabłka, my z przyjacielem dojrzewamy... - A tu znów kogoś słychać na klatce schodowej. - I to jak słychać. ~ż zresztą był to człowiek nieco podchmielony i wymyślający mocnymi słowami, ale znów - sobie. - Mój Boże! - podsumował już w bramie. - Gdyby tak jaki dobry człowiek dał mi po mordzie! - No i wtedy oczywiście otworzyliśmy bramę i skontaktowaliśmy obu karnawałowiczów. - A dozorca tei zaraz zdjął nas z dyżuru. Niestety podejrzewał nas, że inkasujemy za bramę i nie ujawniamy - A myśmy przecież, na szczęście, nie zainkasowali tym razem z przyjacielem. 3. L.ISt Z...! ~~~pv(vIA Ten list kabluję półgłosem dla przyczyn, które w toku kablowania wyjaśnię. Nie podaję też z tych samych przyczyn nazwy dzielnicy, z której kabluję, ani placówki, o której kabluję. Przedwczesne ujawnienie bowiem, zdaniem moim, mogłoby przeszkodzić placówce w okrzepnięciu. Dlaczego zaś kabluję półgłosem i sam, bez przyjaciela - to również wyjaśni sig, gdy pora będzie po temu sposobną. W tej właśnie bowiem nie ujawnionej dzielnicy zrodził się zalążek wielkiego ruchu. Ruchu herbacianego. ~ powstała jedyna w tym milionowym mieście placówka, gdzie można się napić dobrej, aromatycznej herbaty. Jedyna wysepka na bezmiernym krajowym oceanie kawy, pachnąca różami Cejlonu. Wie o tej reducie jedynie garstka wtajemniczonych herbaciarzy, do których i ja się zaliczam. Pozna- jemy się wśród obcych po łyżeczce do herbaty umieszczonej dyskretnie w klapie marynarki (panowie) lub gdziekolwiek indziej (panie). Oczywiście herbaciarza od kawiarza odróżnić łatwo i po innych cechach, ale to już w wyniku nieco dłuższego obcowania. Herbaciarz jest inteligentniejszy, wrażliwszy, bardziej refleksyjny i kontemplujący Kawiarzowi natomiast nie brak energii, zatrąca- jącej niestety często o tupet, i zachłanności. Zb sprawia, że niewiele może liczniej występujący od herbaciarza kawiarz zanurzył i skąpał cały niemal ojczyznę nasze w kawie, nie zawsze zresztą najlepszej jakości. Niczego nie nauczyła go historia, a przede wszystkim tego, 16 17 że narody pijące kawę, jak np. w pierszym rzędzie Arabowie, Ll$t chociaż i mają coś niecoś w dorobku (niektóre cyfry, gumę arabską, arabeski, konie arabskie), dalekie s~ od osiągnięć narodów pijących Z8 SZCZgSIIWIC dobrą herbatę, jak np. Chińczycy i Rosjanie, nie mówiąc już o Anglikach itp. Warto by też dorzucić, że kawa nie uczy tolerancji. Nie uznaje niczego poza śmietanką, podczas gdy pięknej lekcji ó tolerancji udziela nam herbata, do której lejemy bez obaw a to Rum Jamaica, a to Czysty Eksportowa a to Bordeaux, Scotch Whisky, Lieb&aumilch, Armagnac, Sherry de la Froteira, Tarniów- kę, Cinzano, Cherry Cordial, Beaujolais, wino Krakus, Chianti, Risling, Malagę, Badacsony, Egri Burgundi, Dry Mamini, Chateau Neuf du Pape, Maderę, Pieprzówkę (można i bez herbaty), Cointreau DZIŚ kablu em nasz ~lSf i wiele, wiele innych, otwierających szerokie światowe horyzonty przed każdym miłośnikiem herbaty ze Szczgśliwic. Danymi, które zebrał o Szczęśliwicach, podzieli się - A więc, siostry teistki i bracia teiści (od tea, the - herbata), z naszymi kochanymi adresatami przyjaciel mój, pobudzony do przyczajmy się (od czaj - herbata) dokoła naszej nowej placówki, tego specjalnie przeze mnie dobranymi pytaniami. Nazwa Szczęśli- której miejsca ani nazwy nie ujawniam z wiadomych względów wice - od czegóż ona pochodzi? Kawiarzy (inaczej kofeistów) jest więcej od nas, ale nie zapominaj- - Od słowa "szczęście". my, że my mamy jeszcze do pomocy cytrynę, kiedy herbata jest - Kto założył osadę tej nazwy? podła, a oni nie mają na podłą kawę żadnego środka. Cha! Cha! - Znany z ciekawych pomysłów książę Pomysław Okrutny. Cha! Jeżeli wytrwamy .: Ale otóż i mój przyjaciel. Zapewne przynosi - Kiedy? nowe wiadomości z frontu walki. - O, już w czasach zamierzchłych. - Wiadomości, które przynoszę, nie są wesołe. Na rynku brak - Dlaczego tak ją nazwał? spodków do herbaty Kofeiści znów wytłukli. - Ponieważ postanowił osadzić tam ludzi szczęśliwych. - Och! - W jakim celu? - Żeby ich mieć w kupie, na oku. - Aha. A w jaki sposób czuwał nad ich szczęściem? '` - Przy pomocy zaufanych, którzy, przebrani za szczęśliwych, mieszali sig z nimi i baczyli, czy nie ma wśród nich nieszczęśliwych, którzy tylko udają. - I cóż działo się, kiedy wykryli takiego udającego? - Donosili księciu i książę ścinał hipokrytę publicznie. - Co doprowadziło...? - Do buntu szczęśliwych, którzy rozpoczęli walkę o prawo do tego, żeby móc być nieszczęśliwymi. I8 I9 - I wywalczyli sobie to prawo? - Wywalczyli - nie wywalczyli, w każdym razie otruli szczęśliwi księcia Pomysława kawą z zatrutych iołędzi. Książę był kawiarz. - Metod nie miał najlepszych książę, ale sam pomysł ciekawy. Czy w zwi~zku z nim nie przyszło ci coś na myśl? - Mnie przyszło. Załojenie obecnie osiedla szczęśliwych pod nazwą Nowe Szczgśliwice przy pomocy zupełnie odmiennych metod. - A to? - A to w następujący sposób, który można oddać pod rozwagę czynnikom. Kandydatów i kandydatki na osiedlenie wytypowałbym za pomocą ankiety, którą przeprowadzałyby moje specjalne wysłan- niczki. Ankieta wskazałaby szczęśliwych kawalerów i szczęśliwe panny, z których na terenie osiedla mogłyby kojarzyć się szczęśliwie małżeństwa. Z tych małżeństw, oczywiście na zasadzie dziedzicz- ności, otrzymalibyśmy szczęśliwy przyrost naturalny - Gdzie by wysłanniczki twoje przeprowadzały ankietę? - Najczęściej wśród mieszkańców domów zagrożonych, bo to by ułatwiało dodatkowo przekwaterowanie. - A gdyby trudno było o stuprocentowych szczęśliwych? -lbby moje wysłanniczki ewentualnie doszczęśliwiały ankieterów. - A jeżeliby to były ankieterki? - Toby moi wysłannicy doszczęśliwiali. - Byłby to bowiem...? - Byłby to bowiem personel wysoko kwalifikowany - Czy dofinansowywanie celem doszczęśliwiania wchodziłoby w ~'ę? - Nie, ponieważ pieni~dze nie dają szczęścia. List o Japończykach Ą /_ rJ~" W czasie naszych podróży z przyjacielem zetknęliśmy się z przedstawicielami bardzo ciekawej narodowości, mianowicie z Japończykami. - Ale nie w Japonii zetknęliśmy się, tylko tu, na miejscu, w restauracji dosyć wysokiej kategorii. Siedzieliśmy z przyjacielem w ten sposób, że mieliśmy państwa Japończyków, jego i ją, przed sobą, a oni mieli za swoimi plecami salę, na której było tego dnia jakoś szczególnie pogodnie. - Bo to był dzień jakichś popularnych imieniu i sporo było na sali solenizantów i ich gości. Powracając zaś... Aha, i jeszcze tłumacz siedział tak jakoś bokiem, na ukos. Powracając zaś do samych Japończyków, to wzrostu bywają raczej średniego, cery żółtawej, oczy mają o wykroju skośnym. - Szczególnie jeden stolik za plecami naszych gości wesoło solenizował. Zb znaczy, rozumiemy przez to, że wszyscy tam ściskali solenizanta, śpiewali mu "St01$t" itd. - A natomiast nasi wyspiarze, czy to że nie obchodzili akurat imienin, czy też z innych przyczyn, bardzo umiarkowanie korzystali z alkoholu. - Jeżeli dalej szukać przyczyn takiego zachowania, może sig nasunąć przypuszczenie, że to właśnie fakt zamieszkiwania wysp nakazuje Japończykom trzeźwość. 20 2I m -O cóż bowiem łatwiej nietrzeźwemu, niż spaść z wyspy do morza - Na szczęście oboje oni nie zobaczyli przed śmierci naszych i uton~ć? kotłuj~cych się rodaków, w czym nasza niemała zasługa. - W każdym razie, tak czy owak, nasi cudzoziemcy oglądali sig - Ale tych Japończyków żal nam było nad wyraz. nieco zdziwieni, ilekroć imieninowa serdeczność wybuchała za ich - dacz to formalnie płakał. plecami bardziej żywiołowo. - A tymczasem w toku rozmowy z nimi okazało się, że jest to naród bardzo utalentowany, dzielny, pracowity, a żółty z zupełnie innych przyczyn. - Zależało nam też oczywiście na tym, żeby i nasze społeczeństwo wypadło w ich oczach jak na4jkorzystniej. A trzeba trafu, że w pewnej chwili przy stoliku za plecami naszych gości przyjaciel solenizanta, ten mianowicie, który go dotychczas nąjczulej pieścił i w ogóle solenizował, nagle chwycił obiekt swych zmiennych uczuć za gardło i bez śladu niedawnego przywi$zania z niecenzuralnym okrzykiem skoczył mu na pierś, przewracaj~c wraz z krzesłem na ziemię. Jak to nieraz na imieninach. - Natychmiast też poprosiliśmy tłumacza, żeby nie tłumaczył okrzyku, a sami z przyjacielem zaczęliśmy stawać na głowie, żeby przykuć uwagę Japończyków i nie dać im się oglądać. - Ale ja osobiście nie staję za dobrze na głowie, tak jak przyjaciel, któremu podczas tego nawet nogawki się nie obsuwają, co szczegól- . nie imponowało Japończykowi, natomiast niezbyt zajmowało Japonkę. - I dlatego, podczas kiedy ja stałem na głowie, przyjaciel poczuł `' uwodzić córę Krainy Kwitnącej Wiśni, żeby odwrócić jej uwagę od turląj~cego się za jej plecami po dywanie duetu imieninowego. - Kiedy jednak za pośrednictwem tłumacza posunąłem sig niebacznie zbyt daleko i piękna Japonka zarzuciła mi ręce na szyję, wpiwszy w me usta swe usta, nie uszło to uwagi jej, jak się okazało, '' męża i w dodatku samuraja, który też natychmiast osunął się pod stół, by tam popełnić harakiri nożykiem do owoców, bardzo tępym. - Zleraz z kolei piękna Japonka oprzytomniała ze swej nieprzy- tomnej namiętności do przyjaciela, ząjrzała pod stół i natychmiast otruła sig trucizną, noszoną w pierścionku. 22 23 LISI z wysokościowca Kablu jemy term razem ze szczytu wysokościowca, skąd cudowna panorama miasta w dzień pogodny Odpocznij sobie. Przyjaciel zdyszany, bo winda nieczynna, ja natomiast przybyłem tu służbowym helikopterem jednego z inżynierów konstruktorów. Po drodze też zdobyłem pewne informa- cje, którymi chętnie się z przyjacielem i z państwem podzielę. - Dlaczego w dobie rakiet te windy tak zawodzą u nas? - Nie ma w tym nic dziwnego, jak mi wyjaśnił inżynier. Po prostu rozwój naszego budownictwa wyprzedził nasze windownictwo wysokościowe. I tak np. wożenie doświadczalne naszymi windami świnek morskich, myszy białych i królików angorskich (czerwone oczy) na X-te i wyższe nawet piętra dawało już doskonałe wyniki. Zwierzęta dojeżdżały zdrowe, a nawet rozmnażały się po drodze. Niestety, przez znany brak koordynacji pierwsze wysokościowce (wspaniała panorama miasta z wyższych pięter w dzień pogodny) oddano do użytku w momencie, kiedy w Instytucie Dźwigania Osób trwały dopiero badania nad wożeniem doświadczalnego szympan- sa. W dodatku zwierzę było niesłychanie złośliwe, nieustannie psuło windę, strojąc na domiar złego obrzydliwe miny do lustra we wspomnianej. ~ - Czemu przypisać nieprzyjemny zapach, panujący w niektórych ~ naszych wysokościowcach, również i na wyższych piętrach, skąd cudowna panorama miasta w dzień pogodny? k. 24 - Śmieciom przypisać. W normalnym domu niskościowym obywa- tel wynosi śmieci w kubełku. I z domu usunie, i sam się przewietrzy W wysokościowcu śmieci wyrzucane są do nowoczesnych zsypów. A trzeba wiedzieć, że śmieć z kilkudziesięciu mieszkań leżący w zsypie kilkadziesiąt tygodni - on tam gnije, butwieje i zapach jego staje się z dnia na dzień mniej przyjemny, atakując przechod- niów i stałych lokatorów, bez różnicy zawodów. - A jak to się dzieje, że lokatorzy najwyższych nawet pięter... - Skąd cudowna panorama miasta w dzień pogodny? - Skąd cudowna w pogodny - cierpią na reumatyzm? - Zb jest tak oczywiste, że inżynier aż się śmieje z takich pytań. Po prostu normalna rura wodociągowa, wyciągnięta do długości kilkunastsu pięter - ona robi się cienka, tzn. jej ścianki - o takie, o, się robią. I niech tylko mróz czy woda za gorąca - one trzaskają, zalewają ściany i reumatyzują lokatorów. - To nawet rzeczywiście śmieszne, żeby one nie trzaskały, jak one o takie, o... Cha! Cha! Cha!... Sam nawet napór wody wystarczy, żeby one, zwłaszcza na wyższych piętrach, skąd cudowna panorama miasta w dzień pogodny, pękały. - A oczywiście tegoż zdania jest i sam inżynier. - A czy widzi on jakąś radę na ten stan rzeczy? - On widzi. W od dawna zresztą dyskutowanych wysokościowcach poziomych, a nie pionowych, jak dotychczas. Tzn. taki wysokościo- wiec by sobie leżał, nie stał jak jaki kołek. - Ale wtedy nie mógłby sig nazywać wysokościowiec? - Mógłby za to nazywać się długościowiec. - I co wtedy z cudowną panoramą miasta z wyższych pięter w dzień pogodny? - No więc inżynier gwarantuje, że wtedy nie będzie cudownej panoramy I na podstawie przebiegu całej rozmowy myślę, że moina mu wierzyć. 25 L,ISt z Ogrodu Saskiego Cóż to jest Saski Ogród? -Jest to połać, rozciągająca się w centrum stolicy między ważnymi arteriami. - Pokryta jest ta połać...? - Pokryta. Drzewami liściastymi i takimiż posągami, jeżeli weźmiemy pod uwagę listki figowe. O tyle jednak, o ile liście z drzew opadają tam na jesieni, listki figowe z posągów-niezależnie od pory roku. - I dlaczegóż to tak? - Ponieważ młodzież, zaludniająca ten park i zajmująca się m.in. obtłukiwaniem listków wraz z ich zawartością, nie przestrzega praw natury. - Czy tylko posągi tłucze młodzież? - Nie, nie tylko. Ona tłucze, bodaj że chętniej nawet, przechodniów, spacerowiczów itd. - Jaka to jest młodziei? - Przeważnie męska, zdrowa. Toteż i zdrowo tłucze. - Tylko męska? - Tak, bo jak jest mieszana, to zajmuje się innymi sprawami. - W jakich godzinach ona tłucze? - To zależy od zawodu. Wolne zawody to raczej w godzinach urzędowych ($-16), a urzędników oczywiście w późniejszych godzinach. - Dlaczego? - Bo urzędnicy zdjęci są w urzędowych godzinach. - A ciebie (tzn. przyjaciela) kiedy zaczęła tłuc młodzież w Saskim? - Mnie to zaczęła w godzinach urzędowych i zahaczyła mną o dalsze, bo ja to właściwie trochę jakby na etacie, a trochę wolny zawód, więc tak... - Nie wzywałeś pomocy? - Nie, bo nie miałem akurat stacji krótkofalowej. Nadawczej oczywiście. - Tak, bo odbiorcza tu na~nic. - A jakbym miał nadawczą, tobym nadawał co pół minuty sygnał SOS, na krótkich falach oczywiście. - Te krótkie fale to swoją drogą jest osiągnięcie. - Zwłaszcza w takich wypadkach. Radiowóz milicyjny odbierze takie sygnały .. - I przyjedzie? - No, nie zawsze. Wtedy na przykład toby nie przyjechał, bo na ulicach akurat śnieg kopny, a miejscami gips nawiany Częściowo znów jezdnia tzw. zbagniona, czyli że motor może zalać albo słuchawki milicjantom zachlapać i wtedy tego efektu pożądanego nadawanie sygnałów nie daje. - A czym cię biła młodzież? - Ręką. - Po prostu gołą ręką? - Po prostu gołą ręką z pomnika króla Jana Sobieskiego. - A skąd mieli? Urwali królowi? - Urwali i przynieśli. W tym celu. - Aha. A może to była ręka tego lirka, co pod królem. - Być może. W dotyku to jest minimalna, niewyczuwalna różnica. - Muszę stwierdzić, że jednak, jak na ciebie, to nieźle po tym wyglądasz. - Bo to nie trwało długo. Akurat szła od hotelu Europejskiego wycieczka zagraniczna i chłopaki poszli patrzeć, jak będzie składać wieniec na grobie Nieznanegó Żołnierza. - A grób Nieznanego Przechodnia też tam ma stać? 26 ,~.,: 27 - Tak, w tym mniej więcej miejscu, gdzie mnie lali. - A powiedz, ładnie teraz w Saskim Ogrodzie? - Wiesz, niebrzydko... Ale, jak już zobaczyć i umrzeć, to lepiej - Neapol. L~St o kablu N r_ ,~'" Zmuszony jestem przeprosić państwa w imieniu przyjaciela, czasowo nieobecnego, oraz moim własnym za dłuższą przerwę w kablowaniu naszych listów z podróży, ale znaleźliśmy się podówczas w trudnym położeniu. Zabrakło nam mianowicie kabla. A tu akurat na rynku nie było o kabel najłatwiej. 1b znaczy był kabel z importu, za dewizy, mianowicie w cenie ćwierć funta agnielskiego za arszyn, ale ani tego przeliczyć na nasze jednostki, bo akurat fachowiec od przeliczeń na bezpłatnym urlopie, ani wykorzystać, bo kabel angielski, przekrój 0,061673, tak że same litery się przekabluje, ale już znaków dodatkowych - kropek, kresek, ogonków itp. - już nie, bo Anglicy tego nie używają. Praktycznie biorąc, zdanie "znaleźliśmy się w trudnym położeniu" przekablowane tym kablem brzmiałoby: "znalezlismy sie w trud- nym polozeniu", co oczywiście zrozumieć można, ale zadowolenia taki kablogram nie dąje, a nawet może zniechęcić do odbioru. No i zresztą - skąd te dewizy? Ćwierć funta za arszyn, to ileż pudów angielskich by trzeba, zważywszy, że na list wychodzi nam przeciętnie do 12 sążni kabla, licząc nawet po 93 słowa na stopę, która ma 30 centymetrów, to znaczy - moja, bo przyjaciel ma mniejszą, tylko tak się wydąje, gdyż lubi wygodne obuwie. Lokcie mamy za to jednakowe. I właśnie w tej trudnej nad wyraz sytuacji ludzi poszukuj~cych za wszelki cenę kabla korespondencyjnego dowiadujemy się, że jest 28 29 pewien facet, który posiada na zbyciu kabel krajowy, eksportowy, ale że trzeba strasznie uważać, bo to potworny kanciarz. Rzeczywi- ście - brunet łysawy, oczy przezroczyste, przyzwoicie ubrany, przywitał nas, przedstawił się i od razu zaczął nas z przyjacielem kantować. Nie wiem, czy my mamy coś takiego w oczach, czy gdzie, ale chętnie nas kantują, a ten to już doprawdy po pół godzinie zrobił z nas istne graniastosłupy, chociai przez cały czas, zgodnie z przestrogą, strasznie uważaliśmy. Sprzedał nam za grube pieniądze około 50 km makaronu krajowego typu spaghetti w charakterze kabla eksportowego. Oczywiście, zwłaszcza przy obecnej pogodzie, makaronem nie sposób przekablować nawet jednego zdania, a co dopiero cały list. Zmuszeni byliśmy więc odprzedać nasze spaghetti pieszej wycieczce bezdewizowej, która udała sig do Włoch z własnym makaronem. Niestety, ów nieuczciwy kanciarz sprzedał nam ten makaron, napełniony powietrzem zupełnie pozbawionym tlenu, tak że wycieczka, obecnie w Mantui, dusi się podczas jedzenia, rozpuazcz~jąc po całym półwyspie, przy pomocy tłumacza, pogłoski, jakobyśmy to my z przyjacielem byli kanciarzami. Przyjaciel załamał się i zaprzestał na czas jakiś podróży, a ja bym prosił osoby udajtlce się do słonecznej Italii o zwalczanie w języku włoskim tych, krzywdz~cych nasze dobre imię, inwektyw. Dziękuję państwu. 30 LISI z piekarni "Mastodont" Spotka~iśm~ się na rogu Krakowskiego Przedmieścia i ulicy Karowej, koło hotelu Bristol, z zarzutem, że w naszych listach z podróży nie poświęcamy ani odrobiny miejsca zakładom przemysłowym. Prawdę mówiąc, to nawet sami postawiliśmy sobie z przyjacielem taki zarzut przecho- dząc koło hotelu Bristol, dokąd nieraz udajemy się pod pozorem zahulania w tamtejszej restauracji, a w gruncie rzeczy, żeby zaopatrzyć się w pyszne, miniaturowe bułeczki, sporządzane dla cudzoziemców w specjalnym laboratorium przyhotelowym. Od bułeczki do buły, od laboratoium do kombinatu piekarniczego i tak - w wyniku pogawędki - postanowiliśmy wypełnić tę nasze lukę przemysłową piekarnią "Mastodont", tego gigantycznego kombi- natu produkującego pieczywo. Mąki pszennej, a także żytniej zużywa rocznie piekarnia tyle wagonów, że poci~g towarowy, złożony z takiej ilości wagonów, przejechałby odcinek (dzieci, notujcie) długości 300 km w ciągu 10 godzin, poruszając się z szybkością 30 km/godz. Bułek kajzerek, paryskich, razowca czterokrotnego, obarzanków sandomierskich, rogalików rypińskich, chleba pszennego karkonoskiego, bieszczadzkiego, sitka wschodnio- i zachodnio-beskidzkiego - produkuje "Mastodont" dziesięcio- krotnie więcej nii odpowiednio mniejsze największe inne zakłady tego typu. Sala kina "Wisła" wraz z dopływami, tzn. kinami "DullajeC", "San", "WleprZ" - panoramiczny, "Brda", "Pilica" ltd. 3I -nie statazyłaby, żery pomieśać w~szystkicv pracowników "Mastodontu" wraz z rodzinami, znajomymi i ludźmi obcymi, którzy też by LISI przyszli, gdyby film był atrakcyjny W tej liczbie pięciu specjalistów ~~~ ~~ ~~~~ od rozróżniania smaku poszczególnych gatunków pieczywa, rów- Z 1111Cy i1i a111AriA nież sitka zachodnio- od wschodnio-beskidzkiego. Widok samego , kombinatu piekarniczego jest tak imponujący, że patrz~cy nań 1 DZlWdleWlCZd ' trzydziestoletni męiczyzna wagi 72, wzrostu 176, numer kapelusza 8 i pół, czuje się na~j~edzony do syta, w zależności od gustu, bułkam i kajzerkami, paryskimi, razowcem czterokrotnym, obarzankami sandomierskimi, rogalikami rypińskimi, pszennym karkonoskim, bieszczadzkim itd., itd. Pierwszy pieczmistrz, Walerian Zupełny, zaznajomił nas z całym cyklem produkcyjnym - od spychaczy żytnich, samokrocz~cych, poprzez miesidła cyklotermiczne, kmin- Kabluję państui~i l~ZISIąJ, kowe, drożdżowniki rozrzutowe, piece krateroszczelne kwaśne - cyklem naprawdę imponuj~cym. Z dumą starego, głęboko przywr- ~" wciąż jeszcze sam, bez przyjaciela, z ulicy Kraniaka i Dziwalewicza. zanego do swego zawodu pracownika piekarnictwa demonstrował ~~ ~ dńsiaj różni się bardzo od owej sielskiej uliczki Kurzej z nam pieczmistrz Waleńan, do czego ten cud techniczny doprowadza końca ubiegłego wieku, na której rozegrało się dzieciństwo, garść zwykłej mąki zbożowej. Oto bułeczka, którą podarował nam ' młod ość, wiek męski, a także starość obu przyjaciół. A jednak dziś na pamiątkę ob. Zupełny, odbija się zarówno od podłogi, jak i ściany ;ą jeszcze duch tej przyjaźni unosi się nad nowoczesnymi blokami uli a w blasku słońca j pog p w sposób zaskakujący. brudno o bardziej elastyczne pieczywo. ; c3'~ , które e w dni odne o rumienia est Niestety, nie zawsze cykl produkcyjny daje tak świetne wyniki coś z uśmiechu Kraniaka i Dziwalewicza. Dzieciństwo obu tych i list ten zakończyć muszę smutnym akcentem. wybitnych ludzi przebiegało tu niegdyś równolegle, ale nie zazębia- Starszy drożdżowy Kiniak Stanisław wychodził tego dnia do pracy t jąc się o siebie wzajem, chociaż, jak ustaliły najnowsze źródła, w "Mastodoncie", nucąc wesoło. Nie wiedział, przechodząc koło uczęszczali do tego samego dentysty, dr Zuppenhofera. Kraniak domu nr 42, że przez okno wyleci, rzucona ręką karygodnie dzieciństwo miał trudne, będąc synem fryzjera męslńego, u którego lekkomyślnego konsumenta, bułeczka parka, która, trafiaj~c w , ujawn~o się po latach, że w rzeczywistości jest fryzjerem damskim, głowę starszego drożdżowego, będzie tą, przez niego samego F` niestety zbyt już póżno, żeby zdążył zdobyć sobie nowi klientelę. wyprodukowana parką, która przetnie nić jego żywota. Dziecińswo Dziwalewicza należy uznać za znacznie lżejsze. Aczkol- Obywatele, nie rzucajcie pieczywem! ~~wiek ojciec jego grywał na wyścigach, to jednak na klarnecie (repertuar przeważnie patriotyczny), i w zwi~zku z tym nie przegrywał, chociaż i nie zarabiał zbyt dużo. Pierwsze spotkanie ''` Kraniaka z Dziwalewiczem nastąpiło w miejscu, gdzie niegdyś znajdowała się kawiarenka "Łakotkař małżeństwa Pierników, a - '' dziś wznosi się Salon Podrobowy. Do pełnej o tej porze kawiarenki ~, wszedł Dziwalewicz i podszedł do stolika, Przy którym Kraniak `'v' dopijał właśnie kawę z rogalikiem. 32 33 x - Czy to miejsce wolne? - spytał Dziwalewicz. Kraniak podniósł Tak. Dziwalewicz natomiast już tam siedział. Zb on od arł: Wolne". ~ na niego spojrzenie swych inteligentnych, nieco blisko nosa I on, Dziwalewicz, pisał po latach do Izabeli, która była z Krania- osadzonych oczu ków, a nie z Dziwalewiczów Natomiast Kraniak pisał do Feliksa t . Dunin-Buzdygana. A na poci~g do Kutna śpieszył się... zaraz, - Wolne - odparł i Dziwalewicz, jak to miał w zwyczaju, ciężko ~ nieco przysiadł się był. I tak zaczęło się między nimi to, co po ~e - ~ ~epotrzebnie chciałem sprostować, bo śpieszył się... tak, ,i , . latach doprowadziło do niebieskiej tabliczki z białym napisem s ~z3'~'iscie... Kto się śpieszył. Chwileczkę... Proszę państwa, ja to ULICA KRANIAKA I DZIWALEWICZA. Już w roku następnym w'3'Jaśmę w oParcm o źródła, którymi w tej chwili nie rozporządzam, rozpoczęli wspólne dzieło, przy którym mieli wytrwać do końca. i prz y okazji powiadomię. Przepraszam. Kiedy Kraniak z sił opadał, Dziwalewicz podtrzymywał go na duchu. Kiedy Dziwalewicz był bliski załamani, Kraniak dźwigał go moralnie. "Nigdy bym tego nie dokonał - pisał Kraniak po latach do Izabeli z Dziwalewiczów Tytoniowej - gdyby nie Dziwalewicz. Pozdrów ;, Gucię. Henryk H.". A Dziwalewicz tak kończył swój ostatni list do sędziwego już Feliksa Dunin-Buzdygana: "Wszystko zawdzięczam Kraniakowi. twój A. Dziw. Warszawa 12 kwietnia 1908". W życiu prywatnym byli pogodni, dowcipni. Kraniak, śpiesząc się kiedyś na pociąg do Kutasa, nie zwolnił kroku, mimo iż stwierdził, że minęła godzina odjazdu pociągu. Napotka- nemu znajomkowi, który nagabnął go o przyczynę pospiechu, odpowiedział: - Śpieszę na pociąg do Kutasa. - Ha, to się spóźnisz, do kata, bo już odszedł - zawołał znąjomek. ` - Wiem, ale chcę mieć małe opóźnienie - odparł Kraniak ř' ~ i popędził dalej wśród homeryckiego śmiechu przechodniów, którzy przysłuchiwali się tej wymianie zdań. Dziwalewicz nie ustępował Kraniakowi pod względem poczucia humoru. Na przyjęciu u barona ą., znanego aroganta, na zapytanie gospodarza, czy posiada jakiś obcy język, Dziwalewicz odpowiedział z miejsca: - Owszem, panie baronie. Wieprzowy - i nałożył sobie na talerz porcję ozora w galarecie... Zaraz... chwileczkę... Nąjmocniej państwa przepraszam, ale do mojego listu wkradły się pewne nieścisłości... ~b nie Dziwalewicz Y wszedł pamiętnego dnia do kawiarenki "Łakotka", tylko Kraniak... 34 ~ 35 L.1$t o załamaniu się Dziś będę kablou~ał po dłuższej przerwie, I ale z kolei znów ja sam - o załamaniu się mojego przyjaciela. Otóż przyjaciel, czy dlatego że ostatnio kablował sam, przez czas pewien, czy też z innych przyczyn, wziął i załamał mi się, o czym świadczy choćby ten oto list, który otrzymałem od niego w sprawie naszych listów z podróży - Drogi przyjacielu! - pisze przyjaciel. - Nie czuję się na siłach kablować dalej naszych listów. Zniechęciłem ja się i załamałem bowiem. W każdej pracy potrzebna jest odrobina zachęty, dowodów uznania czy bodziec materialny Tymczasem, jak wiesz, nic nas takiego nie spotkało ani ubodło. A kto, jeżeli nie my z tobą, kablujemy niestrudzenie, nieraz to i w ciężkich warunkach I I atmosferycznych, bo to lato takie fatalne, niejednokrotnie posiłku- jąc się makaronem eksportowym zamiast kabla, czasem narażając się osobiście, a zawsze niosąc ciekawe wiadomości historyczne i zbliżaj~c do adresata takie postacie, jak Ignacy Szlamik, powodzianin, jak pieczmistrz Walerian Zupełny, jak Kraniak i Dziwalewicz, serdeczni przyjaciele, i wielu innych. W takim stanie rzeczy kabluj ty sam, drogi przyjacielu, jeżeli masz ochotę. Ja rozpiję się raczej i stoczę na dno. ~vój, do granic możliwości oddany Ci - Przyjaciel. - I istotnie, już kiedy czytałem ostatnie słowa listu, przyjaciel mój, który list mi doręczył osobiście, zacz~ł się na moich oczach rozpijać, w dodatku moją osobistą pełnopłatną 36 Soplicą eksportową, i staczać na dno, uzyskując połączenie telefo- niczne z niejaki Możenką Nocówną. Kiedy jednak jedną ręki trzymając kieliszek napoju, drugą "wybierał" na tarczy ż~dany numer, odezwałem się do niego w te słowa: - Dróżnik Miazga Rajmund, widz~c dwa pędz~ce na siebie po jednym torze pociągi, nie załamał się ani nie rozpił, tylko położył się w poprzek toru, co widz~c maszyniści, w obawie przejechania odpoczywa4j~cego człowieka pracy, zahamowali w porę, chociaż przezorny Miazga i tak leźał na torze sąsiednim. Przykład był trafnie wymierzony. Przyjaciel zachwiał się, odstawił nie tknięty kieliszek, a z drugiej ręki wypadła mu słuchawka po nakręceniu numeru. Na naprężonym przewodzie zawisło zmysłowe "Halfo... Halfo" M. Nocówny, kiedy ściskał mi dłoń, zalany łzami wdzięczności. Był uratowany. Radość nas obu z tego powodu była (i nie dziwota) tak wielka, że postanowiliśmy podzielić się nią z kimkolwiek. Wybraliśmy w tym celu panie Nocównę z przyjciółką, zapraszając obie na ową ocalałą flaszkę trunku, którym doprawdy szczycić się może nasz eksport, tak ze względu na smak, jak i stwarzanie uroczego, bezpretensjonalnego nastroju u kon- sumenta. f z własnej ulicy Nie macie, państwo, pojęcia, jak to przyjemnie mieć własny ulicę. - I to jest jeszcze o tyle przyjemniejsze, że dostarcza samych rozkoszy posiadania, bez żadnych obowiązków czy kłopotów związanych z tym stanem. Ot, chodzicie sobie od rogu do rngu, czytacie z satysfakcją tabliczki, że to właśnie ulica imieniem naszego nazwiska, i cieszycie się , że taka ładna czy ruchliwa, czy dobrze zaopatrzona, czy też że ogonki na niej doborowe... - Czy że wypadki ciekawe. Macie własną ulicę, a jednocześnie nie musicie jej zamiatać, polewać, poprawiać waszych chodników, łatać dziur w waszej jezdni... - Albo np. strzyc drzewa, jeżeli są na waszej ulicy, też możecie - nie? - Ten brak obowiązków, związanych z posiadaniem ulicy, płynie może stad, ie jak już posiadacie własny ulicę, to już przeważnie jesteście nieboszczykiem i gdzież wam wtedy w głowie zamiatanie itp. Jednym słowem dobrze jest i arcyprzyjemnie mieć własną ulicę i nic dziwnego, że my z przyjacielem, stykając się w naszych podróżach z licznymi, nieraz bardzo atrakcyjnymi ulicami, zapra- gnęliśmy gorąco ulicę własną posiąść. - Jednocześnie postanowiliśmy o tyle pójść na rękę władzom miejskim w-przydzieleniu nam ulicy, że zdecydowaliśmy się z 38 przyjacielem na jedną wspólną ulicę, a nie na dwie - dla każdego osobną. Trochę nam chodził nawet po głowie plac, ale szybko zrezygnowaliśmy z placu. - Do placów miasto nasze nie ma zbyt wielkiego szczęścia. Albo wychodzi nam one cokolwiek za duże, albo za małe, jak np. plac Księcia Józefa w łJazienkach, na którym z trudem mieści się ogier zatopionego bohatera. - Co prawda ten ciekawy szczegół biograficzny, że książę jeździł na ogierze, tu rzuca się w oczy, a zupełnie uchodziłby uwagi na przestronniejszym miejscu, więc może to dlatego. - Szaloną ochotę mieliśmy z przyjacielem na ulicę Agrykola. Jest bardzo malownicza, a nocą zwłaszcza przypomina Neapol. Można ją zobaczyć i - umrzeć. - Ale cóż z tego, że zawieszono by na niej tabliczki z naszymi "`. nazwiskami - wszyscy nazywaliby ją po dawnemu, jak się dzieje ze zmianami nazw ulic, do których ludzie są przywiązani. - Wyszukaliśmy więc w spisie ulic nazwę, do której nikt się chyba specjalnie nie przywiązywał. Była to ulica Na Bateryjce. Ale tu '" znowu opadły nas w~tpliwości. Po przemianowaniu czas jakiś ulica ą;~: będzie się nazywała ulica Nas z Przyjacielem, dawniej Na Bateryj- ce. Zb będzie tak brzmiało, jak gdybyśmy to my byli dawniej na p bateryjce, a teraz podłączeni do sieci czy coś podobnie upokarza- a, jącego. , - Zresztą do czegoś tam w życiu się doszło, wypadałoby mieć coś w centrum, a nie na peryferiach. Już lepiej nam pasowała ulica ,`Księcia Sanguszki, który posiada w ludowej stolicyilicę z wytwór- ni~ papierów wartościo ch, co uż eat nasz wy j j ym zdaniem lekką przesadą. Ale mamy też taką zasadę, żeby nikogo nie wyślizgiwać z istniejącego stanu posiadania, więc też - zrezygnowaliśmy Nikomu z przyjacielem świń nie podpuszczamy - Tym bardziej że akurat trafiła nam się bardzo odpowiednia kandydatura w centrum i pod każdym względem naprawdę atrakcyjna, z którą to kandydaturą wystąpiliśmy do Władz Miejskich o przyznanie nam własnej ulicy. ki. 39 f.: h nL. - Władze ustosunkowały sig bardzo pozytywnie i nawet serdecznie do naszego podania, tym bardziej że nie pociąga to za sobą konieczności zmiany nazwy tej ulicy ř.; - No i mamy nie tylko ulicg, ale nawet alejg. Może niezbyt długą, .~i ale efektowną, w awietnym punkcie. I nosi nasze imię. Jest to Aleja Przyjaciół. ~, r Ą7~ s ~i,, ,., ~a~a, _ ~r ~~ą~ ya 40 pst o kominkach Ń To dziwne. Jesień stała się właściwie dominującą porą w naszym klimacie. Z króciutkimi przerwami reminiscencyjnymi typu wiosennego, letniego czy zimowego... - I tu jakże nie przyklasnąć inicjatywie pewnej Dzielnicowej Rady Narodowej... - Czekaj. Przerywasz mi wpół zdania. Z króciutkimi może nawet nie tyle przerwami, co przerywnikami wspomnianych typów panuje ona wszechwładnie jak rok długi i szeroki, wionąc wichrami, mżąc dżdżami, zacinaj~c deszczami i przejmując chłodem. A jednak na duszy robi nam się jesiermie wtedy, kiedy nadchodzi jej dawna, pradawna pora, kiedy wpływamy w jej, klimatycznie już dawno nieaktualne, obszary, jak w opuszczone dawno łożysko szeroko rozlanej rzeki. - I tu jakże nie przyklasnąć inicjatywie Dzielnicowej... - Czekaj. ~, na tych dawnych obszarach jesieni, opanowuje nas dopiero ów dodatkowy jesienny smuteczek w/g wzoru: wszystkie nasze dzienne smutki plus ten dodatkowy = jesień. Stajemy się wtedy jeszcze bardziej spragnieni zrozumienia ze strony innych , bo jeszcze mniej zrozumiali dla samych siebie. Spragnieni ciepła, ciszy, muzyki... - I tu jakże nie przyklasn~ć inicjatywie... - Czekajże... - Albo - przyklaśnij już. 41 - I tu jakże nie przyklasnąć inicjatywie jednej z Dzielnicowych Rad Narodowych, która wyszła na spotkanie tej właśnie wewnęt- - Organizatorzy to my nie jesteśmy, więc za to serca jesienią nie rznej jesieni, osiadłej w sercach obywateli. Cóż bowiem uczynili szczędzimy. radni miejscy owej dzielnicy? Ot, po prostu ustawili na skrzyżowa- - A po tych słowach brali adaptery i płyty z Pieśnią Jesienną niach niektórych ulic - kominki i polecili rozpalić na nich Czajkowskiego i szli grać obywatelom przy kominkach, gdy wieczorami wesołe trzaskające ognie. Przy kominkach, pod dasz- zmierzch zapadnie. karni, ustawiono kanapki i fotele, na których zaczął się też natychmiast gromadzić tłum jesiennych przechodniów. Ludziska przysiadali się , grzali dłonie i serca, a złote refleksy ognia, pełga4j~ce po ich twarzach, pędziły precz smutek i wszelkie zgryzoty Już po chwili przestawali ponuro wyrzekać na to czy owo, a zaczynali psioczyć pogodnie, z umiarem. - Czemu przysłuchiwali się pilnie przebrani za zwykłych obywateli i w tłum wmieszani radni miejscy Nieraz to i sięgnie który do , kieszeni po notes i ołówek i skrzętnie coś zapisze. A na drugi dzień rano rozlega się przy ulicy np. Subskrybentów raźnie "Heej, rób! xy Heej, rób!".1b grupa radnych przenosi własnymi siłami niespra- wiedliwie ustawiony przystanek autobusowy Niesporo im to idzie, nie nawykli, przecież przeniosą! - A któż to z narażeniem życia wspina się na latarnię przy y, pl. Oświaty, źeby zainstalować nową żarówkę w miejsce dawno jeśli nie radny N., który dowiedział się przepalonej? Któż by , wczoraj przy kominku o tym mankamencie, może i rąbnie go pr~d odrobinkę, żarówkę wkręci wszakże. - A cói to za śpiewy i tańce nieporadne jakieś, ale szczere i z serca płynące? Zb grupa radnych ożywia w parku im. Ekspedientów ''` rozrywkową martwotę dzielnicy. - A któż to w wieczór jesienny odwiedza smutnego obywatela, F ~i,: którego przez niedopatrzenie nie podłączono do ciepłowni? l~zech radnych. - Podłączyć pana nie podł~czymy, kochany, bo nie znamy ř r się na tym - mówią ciepło, rozs~dnie - ale w brydża z panem ' zagramy przy kominku. f,~ Itd., itd. - przytaczamy tylko drobni część takich przykładów. - A kiedy pytano radnych o ten niezwykły stosunek do obywatela, odpowiadali: 42 43 ,, s,i. LISI z muzeum ~.w~ skrępował sobie arterie, co skróciło mu znacznie krwiobieg w czasie zwiedzania muzeum. Krew latała po magistrze jak oszalała, przemęczs~jąc serce, które też przed jednym z ciekawszych ekspona- tów odmówiło posłuszeństwa magistrowi... - Przyznam się, że trochę nas zdeprymował woźny tymi opowiada- niami, ale też i ze specjalni starannością zaczęliśmy dobierać kapeć za kapciem, w czym zresztą pomagał nam, jak mógł, snując nadal wspomnienia zdarzeń, których był świadkiem. - Nie daj Boże - wspominał między innymi - sznurki się rozwiążą w czasie zwiedzania. Pewnemu krótkowzrocznemu motorniczemu rozwiązały się sznurki od bamboszy i przez nieuwa- gę, zawiązując niby własne, przywiązywał sobie do swoich nóg sznurki od bamboszy dziewcząt z Liceum Ogólnokształcącego nr..., nie pamiętam już który, z Pabianic, zwiedzających grupowo. Jego rozpaczliwe późniejsze szamotanie się z przywi~zanymi do niego dziewczętami, przewracanie ich, wleczenie po schodach z głowami głucho tłukącymi po stopniach odwróciło uwagę wszystkich zwie- dzających od bezcennych dzieł sztuki w zupełnie niewłaściwym kierunku. Przecinając potem w panice kozikiem więzy, łączące go z ofiarami, przeciął w ten sposób również ich więzy ze sztuką, bo dziewczęta już nigdy więcej nie śmiały pokazać się w muzeum, tym bardziej że owego fatalnego dnia konfekcyjnie nie były przygotowane na tę przygodę. - Zbliżała się godzina zamykania muzeum. Za sobą mieliśmy stos przymierzonych bamboszy, ale ani jedna para nie była dla nas - zdaniem naszego przyjaciela - odpowiednia. - Nie, kochani - podsumował - nie dam wam się narażać na skutki zwiedzania galerii w bamboszach śmierci lub kalectwa. Idźcie do domu, tym bardziej że zamykamy. - Więc poszliśmy. Z jednej strony zadowoleni z uniknęcia dużych niebezpieczeństw, z drugiej - przygnębieni tym, ie jednak nie udało nam się zobaczyć głośnych płócien genialnego twórcy. - Przygnębienie nasze nie trwało atoli długo. Właśnie dopijaliśmy wieczorną herbatę, kiedy rozległ sie dzwonek w przedpokoju i już po chwili ściskaliśmy dłoń rozpromienionego woźnego, który w Nasz list z podróży do muzeum chcielibyśmy poświęcić głośnemu malarzowi holenderskiemu, a to ze względu na wystawę jego dzieł, a tymczasem bohaterem naszego listu będzie skromny woźny tego muzeum. - Zaopatruje on zwiedz~j~cych w bambosze. Zb znaczy, obecnie już nie zaopatruje z przyczyn, które podamy dalej, ale - nie wątpimy w to - nie zaopatruje przejściowo. - Niemłody już ten pracownik kultury i sztuki od razu odniósł się do nas z niezwykłą przychylnością. Kiedy włożyliśmy bambosze, uważnie zaczął przygl~dać się naszym stopom: - Ano, niech panowie przejd~ się trochę tam i z powrotem - powiedział. Przy tej okazji stwierdził, że przyjaciel ma za obszerne bambosze. - Bambosz za obszerny grozi kalectwem - ostrzegł mnie. - Sam widziałem, jak koncypient przedsiębiorstwa miejskiego wdepnął na zbyt obszerny bambosz pracownikowi Zakładów Oczyszczania i nadepnięty zwalił sig wskutek tego ze schodów muzealnych, doznając dotkliwych obrażeń i narażając na takież wycieczkę działaczy spółdzielczych z Wyrzynka (woj. bydgoskie), którą strącił ze stopni. - Ja natomiast miałem za krótkie sznurki u swoich bamboszy, które w związku z tym były za ciasno przywi~zane. Usłyszałem też z ust woźnego wstrząsający opis tragicznych przeżyć magistra farmacji, który, zbyt ciasnymi sznurkami przywiązuj~c bambosze, 45 drugiej dłoni trzymał wielki, owinięty w gazetę rulon. Po rozwinię- ciu rulon ten okazał się słynnym obrazem holenderskiego mistrza pt. "Kwitnące jabłonie", z narażeniem na duże przykrości przynie- sionym nam przez naszego przyjaciela do obejrzenia w domu, bez bamboszy. - I oto, dzięki pełnej poświęceń postawie skromnego pracownika muzeum, mieliśmy możność kontemplować zachwycające płótno przez długie godziny w spokoju domowego zacisza. Odt~d co wieczór nasz nowy przyjaciel przynosił nam coraz to inne płótna i bylibyśmy w ten niezwykły sposób poznali i całą galerię, gdyby pewnego dnia nie aresztowano go pod zarzutem kradzieży obrazów. A przecież za każdym razem, biorąc nowy, poprzedni odwieszał na miejsce. - Oczywiście w procesie, który ma się odbyć, będziemy świadczyli z przyjacielem na korzyść nieskazitelnego kolportera sztuki, który zostanie niewątpliwie zwolniony od ci~ż~cych na nim zarzutów. Uwaźaliśmy jednak za swój obowiązek, na tle toczącej się kampanii o zmianę stosunku do klienta, przytoczyć ten przykład, jako ostrzeżenie dla tych pracowników instytucji, handlu czy urzędów, którzy w wyniku tej kampanii pokochaj klienta miłością zbyt nagła zbyt wielką i szaloną. List o dziadku Paździerzaku 3 .,.. T .,, ó~ Chcielib~śm~ u~ tym liście pokusić się o przybliienie do naszego adresata malowniczej postaci dziadka Paździerzaka, z którym zetknęliśmy się świeżo w okresie świąt Bożego Narodzenia u pp. Zet, gdzie dziadek Paździerzak pełnił funkcje choinki. Pp.Zet nie zdołali bowiem zaopatrzyć się w tradycyjne drzewko i wynajęli jako je - dziadka Paździarzaka. - Który to dziadek bardzo chętnie podejmuje się różnych usług za umiarkowaną opłatą, byle nie banalnych. (Banału dziadek nie znosi.) - I tak u pp. Wu dziadek Paździerzak pełnił na imieninach obowiązki wieszaka, na który w mieszkaniu pp. Wu nie ma miejsca. Tzn. stał na klatce schodowej z paltami gości. Niestety goście, opuszczający gościnny dom solenizantów, oprócz swych okryć, zabrali również paltocik dziadka (na mordkach króliczych), a nawet rozebrali go do bielizny, czego sam wieszak nie spostrzegł, gdyż zasnuł głęboko pod wpływem poczęstunku. Może to zresztą i nie goście, tylko ktoś obcy, ale dziadek więcej za wieszak się nie wynajmuje. - Jako antena telewizyjna natomiast wychodził dziadek Paździe- rzak na balkon u dra f~., ale bez rezultatów Tzn. łapał dziadek program znakomicie, jak sam twierdził, ale nie przekazywał go do telewizora, prawdopodobnie na skutek jakiejś nieprzepuazczalno- ści organizmu, tak że dr ą. zrezygnował. Co prawda nie tyle ze 46 ~;, 4.7 wględu na telewizję, której dr wyjątkowo nie lubi, co ze względu na dziadka Paździerzaka, za którym przepada, a który nieco marzł t na balkonie. - Sporo osób korzystało z zaradności dziadka Paździerzaka przy nabywaniu cytryn. Stawał mianowicie dziadek w ogonku i natych- miast rozprzestrzeniał wieści o epidemii kwaśnej żółtaczki, którą owoce te rozpętały w Kwidzyniu. Już po chwili ogonek składał się jedynie z dziadka. Kiedy jednak zaopatrywana przez dziadka Paździerzaka w cytryny sędzina G. zapadła na kwaśną żółtaczkę, przestano się zwracać do uczynnego staruszka o tę przysługę. - U Karolostwa N., którzy, wyjeidżając na urlop zimowy, pozosta- wili mieszkanie pod opieką dziadka Paździerzaka, pełnił on obowiązki złego psa. Tzn. na dźwięk dzwonka czy pukanie do drzwi dziadek Paździerzak szczekał i warczał, odstraszając w ten sposób m.in. element podejrzany - Niestety okazało się, że dziadek szczekał głosem suki, i to istnej psiej sex-bomby, tak że psy z całej dzielnicy zaczęły zalegać klatkę schodową przed drzwiami Karolostwa N., co spowodowało odwoła- nie ich z urlopu i zwolnienie suki, tzn. dziadka Paździerzaka, z pełnienia podniecających psy obowiązków. - Wtedy to właśnie nadeszły święta i dziadek Paździerzak zgodził się za choinkę u pp. Zet, gdzie też zetknęliśmy się z nim ponownie. - Pięknie wyglądał, przybrany szychem, ozdobiony bombkami, przyprószony watą śnieżną i nastrojowo oświetlony elektrycznymi świeczkami. Rozprzestrzeniał zapach igliwia... - A to dzięki jałowcówce, którą stosował w okresie świątecznym. Dzięki niej też leciutko odchylał się od pionu, mrucząc kolędy (kąt odchylenia do 15 stopni). Takim go mamy w oczach do dziś i takim chcemy przekazać wam, drodzy, wizerunek tej, jakże malowniczej, postaci starej Warszawy. 48 L,ISt omawiający korespondencję Liczne pytania, zastrzeżenia i sugestie, jakie napłynęły do nas ostatnio w związku z naszymi listami z podróiy sprawiły, że postanowiliśmy z przyjacielem poświęcić ten list omówieniu wspomnianej korespondencji. Na korespondencję tę, która świadczy o żywym oddźwięku, jaki znajdują nasze listy po tamtej stronie eteru, składają się właśnie owe pytania, zastrzeżenia i sugestie, zawarte w liście, który napłynął do nas wczoraj od pani Majfer z Pucka. - Pani Majfer, stała słuchaczka naszych listów, zapytuje na wstępie, po czemu jaja świeże w Waszawie. Otrzymała bowiem w prexencie pocztą od pana Heńka, który ma się ku pani Mąjfer, paczkę zawierającą dwa tuziny jaj w koszulkach flanelowych (żeby nie zamarzły lub nie potłukły się), ale nie chce tego przyjąć jako prezentu, bo pragnie uniknąć jakichkolwiek zobowiązań wobec pana Heńka, który podobnie post~pił z panią Ziutą z tegoż Pucka (jeździ tam na wczasy), a potem znalazł się nieładnie. I dlatego pani Majfer, nasza stała słuchaczka, chce uiścić opłatę za nabiał panu Heńkowi. Co prawda przesyłka kilka dni była w drodze, więc trudno uznać jaja za świeże, ale że już pani taka jest, więc zapytuje . - Odpowiadamy uprzejmie. Cena jaj świeżych kurzych waha się około 4 zł, niestety waha się w jedną stronę - tę kosztowniejszą. 49 i ~St - W dalszym ciągu swego listu pani Majfer zapytuje ciekawie, czy Wisła w Warszawie bardzo zamarznięta i czy na wiosnę, jakby o podrozniku tak gwałtownie stajało, będziemy mieli powódź? - Odpowiadamy uprzejmie. Bardzo. Jakby gwałtownie, to - Cichorodku ewentualnie, ale miejmy nadzieję, że stopniowo i wtedy wykluczo- ,:, N ne. - 0 zastrzeżeniach naszej stałej słuchaczki, pani Majfer, już wspominaliśmy. Dotyczą one pana Heńka i trudno nam się ustosun- kować, bo nie znamy osobiście. Ale jeżeli rzeczywiście nieładnie znalazł sig wobec pani Ziuty, to się ustosunkowujemy uprzejmie, ale - negatywnie. - Sugestie pani Majfer, naszej stałej słuchaczki, dotyczą listów z KtÓŻ Z Il(IS n12 CZjltął Podróży Mianowicie pani M~jfer chętnie pisywałaby osobiście listy ł ośn ch re Sławomira Cichorodka albo rz z podróży, ale - na Haw~je lub - Archipelag Malszjski i w zwi~zku g y Př' P Y~l~ej nie z tym prosi nas o dopomożenie jej w załatwieniu dewiz, paszportu słyszał o wyprawach tego słynnego podróżnika Proszę o ogie ń", " i i przejazdu do jednej z tych dwóch miejscowości i tu pozostawia ~ dosiadanie Amazonki", "Zamrażam ćwiartkę w ~~~ " nam zupełni swobodę wyboru. ;, Morzu Rossa i inne jego książki pochłanialiśmy z przyjacielem z - Dziękujemy pani. Nadesłane formularze i fotografie (ślicznie ~e~Yc~Ym zainteresowaniem i podziwem dla barwnych przeżyć pani wyszła) złożyliśmy niestety pomyłkowo w Kwaterunk u ~e~e~ globtrotera i umiejętności przekazywania ich czytelni- i otrz aliśm dla ani trz ko e z kuchni (bez arażu, co kowi w jakże pasjonujący sposób. Ym Y P Y Po j ~ g I ' , - Zbteż kiedy dowiedzieliśmy się, że nadarza nam się okazja I , lik prawda, w drapaczu chmur, a jak pogodnie - to nieba). Teraz musimy to wszystko odkręcać, zwracać mieszkanie, wycofywać poznania Cichorodka osobiście, dosłownie zadrżeliśmy z przyjacie- formularze, a zwłaszcza fotografie, żeby pchnąć sprawę pani l em z radosnego przejęcia. ~ A k ń ł i i k właściwym torem; więc trochę to potrwa. Prosimy o uzbrojenie się ''i'' - o azja tra a a nam s ę w zw ąz u z przyjęciem, jakie urządzali w cierpliwość. . pastwo Deńscy w dawnej swojej willi, obecnie domku jednorodzin- - I na tym kończymy omawianie dotychczasowej korespondencji w nym. Jedna rodzina nie zapełniała całego domku, więc mogło się naszej. Niechże łaskawa pani znów napisze. tam pomieścić jeszcze sporo osób. ` - Kiedy przybyliśmy z przyjacielem leciutko spóźnieni, raut u = państwa Deńskich ślicznie się już rozwina~ł. Ogół zaproszonych `"`' orientował się dość dokładnie, czego na stole z zimnymi zakąsk ami należy unikać, a co uwzględniać; jakie butelki noszą zawartość nieco skromniejszą, niż to zapowiadaj ich etykiety, które panie ól i d b ć szczeg n e tru no roz awi itd. 50 5I *.: - Ale wiedzę tg zdobywano niejako ubocznie w oczekiwaniu wydarzenia nadrzędnego, które nadawało sens całemu wieczorowi. Było nim oczywiście zapowiedziane pojawienie się głośnego podróżnika Cichorodka. - Pojawił się wkrótce po naszym z przyjacielem przybyciu. Miał twarz amagan~ pasatami, spaloną słońcem tropików, zoraną gwałtownymi skokami temperatury. W ustach tkwiła fajka, której nie wyjmował bez ważnych przyczyn. Ubrany był z niedbałą elegancją w surowce z importu względnie krajowe eksportowe. - Jeszcze wypił, zakąsił, poprosił o kawę, zapalił fa4jkg i usiadł w fotelu. Wyjął fajkę z ust, usadowił się nieco wygodniej i wzrokiem wybiegł na chwilę za okno po jakieś sformułowanie, niezbędne mu do rozpoczęcia opowieści. - Nie ulegało wątpliwości, że będzie opowiadał o swojej ostatniej wyprawie do źródeł Amazonki. 0 tej wyprawie, którą ukoronowało odkrycie plemienia Ungalug, tak prymitywnego, że nawet nie znało swojej nazwy... - Zapanowało milczenie. Dwadzieścia kilka par oczu zawisło na ustach podróżnika. - Z Monte Andante wyruszyłem z 5 na 6 marca o świcie. Świt tamtejszy o tej porze roku przypomina... - wielki podróżnik zawiesił głos i zamyślił się na chwilę, ale właśnie wtedy przyjaciel mój, ku mojemu zdumieniu, odezwał się w te słowa: - A wie pan, że guzik mnie obchodzi, panie Cichrodek, co panu przypomina świt tamtejszy. - Cisza trwała nadal, ale już inna, niedobra, kiedy i ja, ku mojemu zdumieniu, odezwałem się do oszołomionego pogromcy Amazonki: - I w ogóle nie gdacz pan. - Potem, wśród ciągłego milczenia zebranych, poczuliśmy z przyjacielem, że powinniśmy wyjść. - I wyszliśmy I do dziś nie potrafimy wytłumaczyć sobie, dlaczego tak nietaktownie zachowaliśmy się na tym przyjęciu. - My, co tak szacujemy autorytety List znad Wisły Okres, kiedy to przyjaciel nie kablował ze mn&, a poprzedzaj~cy wypadki opisane w poprzed- nim liście spędził on (przyjaciel), jak się oka$uje, tui nad Wiał. Poniewać zad okolice te sg mi mało znane, postanowiłem zapytać przyjaciela o to i owo nad Wisłą, a rozmowę przekablować naszym drogim adresatom, żeby i oni skorzystali. --- Ne więc jakżeż tam, nad sami Wiał? - Przecudny tam krajobraz. --- Rzeka Wisła, o ile pamiętam, toczy tam swe nurty u stóp cudownej w dzień pogodny panoramy jmiasta Warszawy? - Bezsprzecznie. Ale okolica to ciekawa, zwłaszcza ze wzgledów atnograficxnych. - Bo chyba i na człowieku piękno tamtejsze wyciska swoje piętno? -'Ib znaczy rzeka wyciska, a panorama już przeważnie nie. - Dlaczegóż to? - Bo człowiek siedzi tam przeważnie tyłem do panoramy. Nadwi6- lanin. - Stale tyłem? - Do panoramy stale, twarzą ku rzece, wpatrzony w spławik. - Rybołóstwem zajmuje się? - ludno to tak nazwać, bo ryby on nie złowi. Może i dlatego, że nia ma jej tam, a mimo to nie schodzi on z posterunku, staje się coraz to piękniejszym typem bezinteresownego, wytrwałego do 52 : 53 niezwykłych granic, może jedynie odrobinę reumatycznego obywa- tela. A patrząc całymi dniami w nurt głęboki, pogłębia się Nadwiś- lanin z dnia na dzień. Głębieje w oczach. - A skąd wiesz, że się pogłębia? Rozmawiałeś ty z nim? Z Nadwiś- laninem? - Rozmawiać nie mogłem, bo to płoszy rybę. Ale milczałem z nim na różne, coraz to głębsze tematy. Doszło do tego, że i o cybernetyce , i o lotach kosmicznych, i o malarstwie Kandinsky'ego i filmach Kurosawy I na każdy z tych tematów nieraz to sobie naprawdę głęboko pomilczeliśmy. Spróbuj tak z kimkolwiek porozmawiać! - A zewnętrznie - jakiż on, Nadwiślanin warszawski? - Dorodny Wzrost tylko ma nie znany, bo stale siedzi, ale twarz smagła, wichrami chłostana, oczy barwy toni, spojrzenie otwarte, ufne, pełne mocnej nadziei... Ech, co tam mówić - wspaniały. Ja osobiście wierzę w Nadwiślanina! Wierzysz? - Wierzę bezgranicznie. Siedzi on tam, nad rzeką, taki cichy i skupiony, patrzy na spławik i zbiera się w sobie, pogłębia. A jak przyjdzie czas, to wstanie z t~ twarzą ogorzałą, z tym spojrzeniem jasnym, zdeterminowanym, z tymi spodniami może i odrobinę wypchniętymi od siedzenia, łyknie z biodrówki i -pójdzie! - Pójdzie? - Pójdzie! - Pójdzie i... co? - I znowu wróci! - Żeby - co? - Żeby znów usiąść i siedzieć. Taki już jest. `~. i ., - L.ISt z balu v - _ Ń cd Udaliśmy się we troje, tzn.: pani Możenka Nocówna, Przyjaciel i ja, na bal karnawałowy. Po okazaniu kart wstępu, paragonów konsumpcyjnych i krawatów (bez krawatów na bal karnawałowy tam nie wpuszczają) przystąpi- liśmy do wypełnienia kart meldunkowuch na zameldowanie tymczasowe, ponieważ bal odbywał się w salach jednego z najoka- zalazych hoteli stołecznych. - I tu mieliśmy kłopocik z panią Możenką, bo nie mogła sobie przypomnieć daty urodzenia. Proponowaliśmy różne daty, ale nie decydowała się na żadną. Wreszcie ułożyliśmy się z prowadzącym meldunki, że pozostawimy nie wypełnioną rubrykę daty urodzenia, dołączając zobowiązanie się pisemne pani Nocówny do uzupełnienia danych w ciągu tygodnia od momentu opuszczenia balu. - Po szczęśliwym wybrnięciu z tych trudności udaliśmy się na część rozrywkową imprezy, czyli na sam bal jako taki. Zajęliśmy miejsca przy stoliku, w jednej z sal bocznych. Zabrzmiały tony orkiestry z sali centralnej, a ponieważ pani Możenka jest kobietą niesłychanie ponętną, pięknej budowy .. - Cudownie sklepiona zwłaszcza. - 0 niezwykłej harmonii ruchów i ciekawym kolorycie całości... - Kość drobna, niemal w domyśle. - Więc też i bal zapowiadał nam się niezwykle atrakcyjnie i, trzeba to stwierdzić, spełnił tę zapowiedź całkowicie. 55 - Bo też i skoro tylko zasiedliśmy, pojawił się Artur i od razu - ~rz~eba przyznać, że po odejściu Teodora Kamasx~eyvicza Możenka zrozumieli6my Z przyjacielem, że uczucie między tym dwojgiem to była załamana kpmplstnie i gdyby nie Przemysław, kt~6l.,ego xes~ała nie przelewki. Byli zresztą jak stworzeni dla siebie. Ona małomów- Opatrzno~... Odeszli w strpt~ parkietu, a potem gdzieś dalej, na, wysoka, on żywy, elokwentny, nieduiy, jakby skrócony w sobie, odprpewadzsni prcez t~a~s aojr~wskfm spojrzeuietrx. Bo tsż i chyba są by świat mu łatwiej przysłonić mogła. sobie prze,xnaczsni, - I~iieetety alkoholik. -- Wlcrótcs znikli nam z aga, ~ na siali taficbw zacx~ła~ ef~ właśnie - Niestety. Zlnteż, ciesz~o się z tej miłości dwojga na początku, strs~zliwe zamiezzsnis. 7sstnsoyvann serpent~,nki x w ~,brakoys,a- potem nieco byliśmy zatroskani, zwłaszcza kiedy już zaczął nas nysh p~ p~gtp~p~y~,ysh, ~z~, ~a ~ ~y ~ m~~ były nie odróżniać od pani Mo~Cenki, całować w rękę przyjaciela... nagryw ać, wid f8br~rlca uru~hnmiła~ ubąCZng produkeję set~penty. - A przyjaciela prosić o następny taniec. z~ek j~rna,waław~,Gh, Ale ts zet~st~tynki znpyrn~ aj~,ax,~, ais nie do - Znikł coś tak koło pierwszej. zerwania i wkrpt~ee tłum tafiexącyeh zamienił się w jedni giganty- - W tym samym mniej więcej czasie, kiedy zjawił się Kamaszewicz czną grupę Laokoona. ze słowami "Jak się masz, ździro!" AIe tu zaraz roześmiał się - Wprawdzie nadjechało wkrótce pogotowie techniczne, dyspo- i zorlentowali~my się, że to nie żadna zniewaga, tylko ot, żart ni;~j~ ~~~ pr,~~ t~,~h,~~~ty~~ ~ 1 ~,ptrAa taki... Kamaszewicz zraszt~ to był naprawdę mężozyzn~ dla p~@ys~, z~~ ~ż ,~yys~ ~xo~k a~ x x~~~ 1 x~a,~: Nocówny. Owszem, lubiący wypić, ale nie do absurdu, a poza tym - Uniewaźni.axn ten bal! człowiek poważny, po ezterdzieetce, na stanowisku, bodor ma na .` e4 ~~ż pcxy,~,i~,~i,~ b~,łp prxes. O,statesz~~ i ~,osxty się imię. Ze spokojem i ufni w przyszłoać tych dwojga pozostawiliśmy porosło, i parę g~odzfn do tego mąZnentu cxłowiel~ ~eię bawłł. więc Możenkę pod opieką Teodora Kamaszewicza i porzliśmy szukać Artura, do którego jednak przywiązaliśmy się. - Nigdzie nie mogliśmy go wgzakie odnależć. Maże i dlatego, że właśnie Zaczęto sypać confetti, sporządzone z kolorowych papierów do klejenia. Papiery były wybrakowane i kolory nie wy@$ły, więc flebryka uruchomiła uboczną produkpę confbtti. Ale klej był dobry, więc do ramion i pleców pań, a także twarzy panów confetti świetnie się przyklejały. Zwłaszcza twarze panów nietrzeżwych, kt8rzy sobie z tego nie zdawali sprawy, były nie do poznania. Może wśród nich właśnie był Artur. - Poazukiw~nia te z~igły nam sporo czasu i kiedy wróciliśmy do 'Ńr stolika, Możenka i bodor tonęli we łzach. Teodor szczerze wyznał I^1 ą bowiem pani Nocównie, ie przyazłoeć ich po krótkim okresie upojeń nie ma przyszłości. 0 cztery stoliki dalej miał żonę, a w barze, na stołku, doroeł~ córkę, I>~genię (bardzo r$adkie imię), oraz wiele irm~ych podóbnyah obowiązków. 56 57 LISI z tamtego brzegu Wszystkie nasze dotychczasowe podróże odbywaliśmy po tej stronie rzeki. Ale tamten brzeg pociągał nas zawsze i mamił nieznanym. - Tu może należałoby wyjaśnić tym z państwa, którzy nie interesują się specjalnie geografią, że stolica, po której odbywamy nasze podróże, położona jest nad rzeką, przewainie po jej lewej stronie, ale częściowo i po prawej i tam nazywa się Pragą. Natomiast ta jej część, do której dotarliśmy z przyjacielem, posuwając się jednym z mostów, jeszcze inaczej się nazywa, ale nie chcemy przeciążać państwa terminami geograficznymi. - Może porę wybraliśmy nieodpowiednią, bo okres wiosennych roztopów. A roztopy na wiosnę w stolicy, bez względu na ilość i opadów w zimie, bywają ogromne. Cóż, kiedy żądza poznania tamtego brzegu nie pozwoliła nam doczekać dogodniejszej pory. - Brnęliśmy pod wiatr przez roztopy, które posypuje sig u nas solą. Sól co prawda zżarła nam zelówki, ale na stopy robiła nam świetnie, bo dla dobra obywateli roztopy soli się u nas soli do nóg Jana. - Wiatr natomiast wiał nam prosto w twarz, wpychając z powro- tem do gardła każde wypowiedziane słowo. Słowa wypowiedziane w bok zwiewał w tył, w kierunku Warszawy. Żeby się porozumieć, mówiący musiał wyprzedzić słuchającego i mówić do niego w tył, 58 IA- a potem czekać, aż słuchający go wyprzedzi i odpowie w ten sam sposób. Niesłychanie to przeciągało nasze wędrówkę, bo jesteśmy w drodze rozmowni. - Kiedy już jednak stanęliśmy słoną stopą na tamtym brzegu, nie pożałowaliśmy poniesionych trudów Smaczna woda, doskonałe powietrze i niezapomniany widok na ten brzeg - sprawują, źe i pobyt tam staje się niezapomniany. - A do tego trzeba jeszcze dodać, że ludzie serdeczni i życzliwi niczego nam nie zazdroszczą. Cytryny bywają tam bez ogonka, tzn. - sam owoc. Ogonek i liście usuwa już eksporter. - Wszystkie cytryny bywają takie. - Tak?... A, to nie pamiętam w takim razie. Zresztą uważam, ie powinniśmy zacieśnić nasze więzy z tamtym brzegiem. Tym bardziej że i problemy nurtuj$ tam ludność podobne do naszych. I sporo takich ciekawostek. - Zwiedzajmy tamten brzeg! P y h.l$t z onka Y M~~~~~" ~ I, ~" I W takim ogonku to ; II~~!iAui, l;i, Iill ij,l jak iyj~, nie pamiętam, iebym stał! 'I~~I!i~!I~ I~~Ililll~ll i~l --- Pr$yjaciel ma na myali ogonek po bilety sypialne, które nam ~~;~~~~~ ~~ a ~ ~ ~~ ~~ ~ ' ,, i l były niezbędne, aby przeleżeć podróż na święta, na pobyt za miej- ~ i i k i r ż ć il l,~~ ilp ęc i~ , l nę pam s ę8 e, ja , ~ scowy, czasowy Ja też musi przyzna I ~I ~~ ~~i! ~I I! I dII nie widzę siebie w podobnym ogonku, chociaż przecież bywało si ę I I ~~I~~ "I~ W dużo. Braliśmy w nim udział obaj, ażeby wzajemnie się uatrtec od I ~" ~~i zaśnięcia, gdyż zaśnięcie w pozycji stojącej grozi kalectwem, a Ili i ii~~l~, II~I nawet utratą miejsca w ogonku, jeżeli się upadnie niezbyt fortun- ~~ i tiul r~ iii ~e~ z~,"łaszcza głowi na coś. Miejsce w tym ogonku mieliśmy I~ dwudzieste pite. - Tak. Byliśmy dwudzieści pici. Od razu też uderzył nas niezwy- kle dobrany skład personalny ogonka. Kobiety np. były urodziwe, przeważnie szatynki o oczach fiołkowych, w talii niezwykle szczupłe, a przy tym nieprzystępne, zwłaszcza dla nietrzeźwych, a tak to bardzo miłe w obejściu. Mężczyźni... - To już może ja o mężczyznach. - Dalezego? - Bez szczególniejszego powodu. Otóż mężczyzn tego ogonka podzieliłbym na intelektualizu~j~cych, może mniej atrakcyjnych zewnętrznie, ale za to jakże ciekawych pod względem umysłowości swojej, oraż na dorodnych fizycznie, chociai też swój, mniejszy co prawda, rozum posiadaj~cych. - Główny nacisk jednak trzeba by chyba położyć na charakter, wspólny wszystkim ogonczanom i ogonczankom, charakter łagod- ny, a zdeterminowany, który zresztą umożliwił w ogóle sformowanie się tego ogonka w niezwykle ciężkich warunkach. - To prawda. Nocą np. występowały jeszcze przymrozki i ścinały ogonek, tak że nad ranem trudno się było doliczyć wszystkich. Ale wtedy liczono jeszcze raz i jeszcze raz, i w końcu zawsze się doliczono. I nie było tego np., żeby ludzie interesowali się tylko tymi, co stoj~ przed. Przeciwnie, żywo obchodził ich los i tych, co - za. A czy dostani bilety, czy nie na darmo stoją itd. - Kiedy mniej więcej na godzinę przed otworzeniem instytucji, udostępniającej ogonkom bilety sypialne, gruchnęła pogłoska, jakoby ogonek został odcięty, nikt z jego uczestników nie uległ panice, a silniejsi dopomogli słabszym zachować spokój. - Aż do momentu, kiedy okazało się, że nic podobnego, że pogłoska jest fałszywa, podrzucona przez kogoś z zewn~trz celem dezorgani- zacji. Wkrótce też otworzono instytucję i okazało się, że bilety są już rozprowadzone, a pozostałe nieliczne niewielu się jedynie dostan&. Dzięki temu doszły do głosu ser~ea i dawajże ci, co dostali, zrzekać się swych biletów na rzecz pozbawionych tychże. Tamci - dalejże nie przyjmować itd. itd., aż do rozejścia się ogonka w atmosferze wzajemnej życzliwości, serdeczności, zrozumienia itp. - I chociaż już on nis istnieje, ten ogonek, do dziś mamy go w oczach z przyjacielem: ten pan, ta pani, potem ci państwo, potem te dwie panie, potem my z przyjacielem, potem ten pan, ta pani, tych trzech panów... Niezatarte wspomnienie. 60 ~s 61 LISI ponownie omawiający korespondencję Ponieeuai w naszej korespondencji powstała dłuższa przerwa, pozwólcie, kochani, że zaczniemy od omówienia zaległej korespondencji. - Otóż napisała do nas ponownie pani Majfer z Pucka. Że bardzo sobie ceni nasze listy i zapytuje nas uprzejmie, czy nie moglibyśmy się wystarać dla niej o gumowe uszczelki do słoików "weków", ponieważ w nadchodzącym sezonie owocowo jarzynowym zamie- rza duźo czasu poświęcić przygotowaniom marynat i kompotów - Posiadane przez panu Majfer uszczelki przedwojenne wykradł jej wczasowicz, który użył ich do umocnienia i uszczelnienia karoserii automobilu "Syrena", żeby nie dzwoniła i nie brzęczała oraz nie przepuszczała opadów Karoserią tą pan Rozmaszczyk wywiózł nocą córkę pani Majfer na zdjęcia próbne do filmu "Pianissimo" i, może w związku z tytułem, zależało mu na tym, by odjazd odbył się możliwie cicho, bez budzenia mamy, wobec której też niestety pan Rozmaszczyk nie był w porządku. - Co do tych uszczelek, to szukaliśmy ich długo, droga pani, aż znaleźliśmy je w jednym HD, gdzie jednak nie odpowiadały podanym przez panią wymiarom. Tzn. średnicę miały znacznie większy niż średnica słoików szanownej pani. Ekspedientka tłumaczyła nam, że można je znakomicie wykorzystać, nie zakłada- jąc ich na śłoik normalnie, poziomo, natomiast pionowo, niejako słoikowi pod brodę. ~vierdziła przy tym ona, że w ten sposób fis m; przykrywka się trzyma, a jednocześnie ma luz, powietrze ma dostęp do marynaty, która w ten sposób nie tęchnie, tylko wietrzy się i jest zawsze świeża. - Ażeby nam obrazowo zademonstrować taki sposób zakładania uszczelki, ponieważ nie miała pod ręką słoika, założyła sobie uszczelkę pod brodę. Ale uszczelka zsunęła jej się z głowy na szyję i ta pani zaczęła krzyczeć: "Duszę się!" My z przyjacielem trochę straciliśmy się, złapaliśmy sprzedawczynię za ręce i zaczęliśmy ją prowadzić do powietrza, do okna. Ponieważ w ten sposób zajęliśmy jej ręce, nie mogła ona uwolnić się nimi od uszczelki, a że okno było daleko, bardzo się poddusiła, zanim wreszcie wszystko nie przybrało szczęśliwego dla niej obrotu. - Tym samym jednak sama podważyła swoją tezę o dostępie powietrza do marynaty przy tym systemie zakładania uszczelek, których w związku z tym nie nabyliśmy i nie możemy pani przesłać. Za miłe słowa raz jeszcze dziękujemy i na tym kończymy omawianie zaległej korespondencji. 62 ř 63 - Cóż to - starość gnuśna, krwi wystudzenie? - pomyśleliśmy z przerażeniem i szybko zaczęliśmy zrzucać z siebie palta, a nastgp- nie, przysłoniwszy sig paltami, i resztę odzienia. Kostiumy k~- pielowe na szczęście nosimy zawsze przy sobie w zwi~zku z wiosennej ~ . ~ gwałtownymi ostatnio zmianami klimatycznymi. - Kiedy położyliżmy sig na paltach, stwierdziliśmy, że rzeczywiście jest fajno. ~rochg może świeżo, ale - opalamy się za to, wypoczywa- my i... I wtedy zauważyliśmy tych dwoje. Stali w wodzie po szyję i całowali się. Niby nic, ale - poczekajcie... - Potem usłyszeliśmy głos od strony mostu: "Uważajcie! Woda przybiera! Ambasador wycofał notę!" lochę nas to zaniepokoiło. Załóżmy, że woda rzeczywiście przybiera, ale co do tego ma Dzień bił u~iosenn~, mroany, ale że słońce świeciło p~i~knie, wybralaśzny sig z Pnz3~.acielem na ambasador? - Dwoje przestali się wtedy całować i wyszli z wody, spluw~j~c z spacer wzdłuź brzegów Wiaty - ot, poPstrzye tss rzep-- jak tam ~ niesmakiem. Wtedy okazało się, że to nie dwoje, tylko dwaj, jeden z wodą itd. w damskiej peruce. Na plaię wbiegł jakiś pan, ciepło ubrany, - Szliśmy wybrzeźem w stronę prób, eiesz~e sig, jak to '~' i odbie ł do nas: - Panowie z łosz si dzień pogodny, źe ojczyzna ma tyle stron, bo prócz wspomnianej p g g ą g po honorarium. -- Za co - spytaliśmy tego pana. - Panowie statystowli w plenerach Jes~~ Po~~~'~~ w~1 filmu "Upał". Atelier kręciliśmy w lecie ubiegłego roku - wyjaśnił - Cieszyliśmy sig i z tego, że woda w rzece Wiśle płynie tak czysta, miły, ciepło ubrany. - Plenerów, cholera, nie zdążyliśmy i teraz bo ia np., która nam leci z kranów, wygl~.da nierzadko jnk woda z ~e~ ~ po - mętna i żńłta i ja osobiście nawet sprawdzam dokręcamy Brawo, żeście nie zsinieli. Film wprawdzie biało-czarny, Po nie kolorowy, ale siny facet fatalnie wypada, bo szaro. Cześć, przed k~pieł~ $urszlakiem, ,czy nie 3na w niej m.a3y~eh krokodyląt, kochani! ktcir~e pndobno gryzy dotkliwiue. - I pobiegł. Plażowicze juź pozrywali się i też biegli, zabijając -- I~To, tak idziemy i cieszymy sig, cieszymy się i idziemy, , rękami, w kierunku aut, które dopiero teraz zauważyliśmy opodal, słońce śmieci, cieszymy się, rT.eka pł~rx~ie, idziemy, aż nagle - a na jezdni bulwaru. A myśmy natychmiast zsinieli i zanim zd~ży- ~~ ~! C~ ~ - w 1a~ ~ ~ y ~~~e~~ ozy ~.ř'~; liśmy sig ubrać, mieliśmy już zapalenie oskrzeli. W ciężkich, ~ą naprawdę, warunkach pracują nasi filinowcy! - Bo wystawcie sobie państwo- ta Plaźs, s na nieJ s~P~a- ~! s1f P~źo~ńezze. ł~Tagie siała dwu ao najmij g~ei, Przesłonigie ski b~mi i siipam~ Cł;~ię ~m sit ~erxyłiśmy, ałe o M zł~uizeniu r~ee było movyy: plażowicze byli aute~atyezni, z krvri ~~' i kości, tnie żadne tam @antom~ Drrzal~ się na słnńar, ~opa)~i Ser, w~po~ezyarsłi,, a nam zrobiło sig strasznie idietyczxde, że tak stosiny '` a i marzniemy, jak głupi. 65 L.ISt Z ŻIJCId rozrywkowego Poznaliśmy ostatnio z przyjacielem siostry Pustaciówny i, jak to bywa z siostrami, dla których nie jesteśmy braćmi, zapragnęliśmy z nimi spędzić wieczór rozryw- kowy. - To znaczy, poczynając od jakiegoś wesołego, rozrywkowego spektaklu, poprzez wieczerzę w jakiejś eleganckiej restauracji aż do tańców przy doborowej orkiestrze w jakimś przytulnym, nocnym lokalu. - Niestety program w naszym jedynym stołecznym, rozrywkowym teatrze siostry Pustać już znały My też. Los rzucał nam oto pod nogi pierwszą kłodę. - Zeby się przekonać, jak prędko następi zmiana programu w teatrze rozrywkowym, zaczęliśmy z przyjacielem liczyć ludność stolicy Przyjacielowi wypadła cy&a 999.999, mnie - 1.000.001, czyli średnia 1.000.000. - Teraz milion podzielmy przez ilość miejsc w stołecznym teatrze rozrywkowym i okaże się, że nowa premiera, tak żeby wszyscy obejrzeli program obecny, odbędzie sig tam za 5 lat 8 miesięcy i 21 dni, jeżeli pominiemy dzieci, chorych i rząd, który akurat może nie mieć czasu na rozrywki, a uwzględnimy przyjezdnych. - 'I~zeba by więc w tej sytuacji albo przesunąć rozrywkową wieczerzę z siostrami Pustaciównymi na wcześniejszą porę, albo ;,~ T też same siostry na porę późniejszą, to znaczy - 5 lat 8 miesięcy i 21 dni. - Wybraliśmy pierwsze rozwiązanie, bo pomyśleliśmy sobie, że za 5 lat 8 miesięcy i 21 dni możemy z przyjacielem być już nie ci sami co dzisiaj, a i siostry Pustaciówny, jak to dziewczyny .. - Przed portalem wszakże luksusowego hotelu, dysponującego odpowiednią dla naszych celów salą resturacyjną, dowiedzieliśmy się od Polaka z walizką, że cały gmach zdjęła delegacja zagraniczna i rodaków przeproszono. - Polak z walizką miał to komuś tam bardzo za złe, ale my obaj nuże apelować do jego poczucia obywatelskiego, praw gościnności wobec gości z dewizami itd. Tak że w końcu odszedł udobruchany z walizką, ale niestety z siostrami Pustaciównymi.., - Poczuliśmy się teraz z przyjacielem bardzo samotni i jeszcze bardziej spragnieni rozrywki. Nie wiedzieliśmy jednak, gdzie jej szukać. Do premiery w stołecznym teatrze rozrywkowym było jeszcze 5 lat 8 miesięcy i 21 dni. - Syszeliśmy gdzieś o jakimś kabarecie, ale nie pamiętaliśmy dobrze, czy o takim, co od dawna był zamknięty, czy też jeszcze nie otwarty. - Aż tu nagle, gdy nad tym się zastanawiamy idąc pryncypalną ulicą, powiało na nas zapachem chmielu i ciepłem rozgrzanych serc ludzkich. Oto uboga budka z piwem, a przy niej ludzie prości, szczerzy, gościnni, o różnokolorowych twarzach: fioletowych, czerwonych, niebieskich... - Kurzu ani śladu, bo trotuar zroszony pianą, zdmuchiwaną obficie. Zatrzymujemy się i już po chwili inwalida nalewa nam porterku. Dokoła wesoło szczękają kufle o kufle, czasem kufel o głowę, głowa o ladę nierzadko, lada o szczękę... - Ale co nam - nie nasza lada, nie nasze głowy, ani zęby nie nasze. Nam pogodnie i pełnia w nas jakaś piwna. Ech, dokonać by czego! - Jeszcze trochę porterku i raptem uświadamiamy sobie, że Mickiewicz nie czytał Orzeszkowej, podczas gdy Orzeszkowa czytała Mickiewicza. Postanawiamy im jakoś zrekompensować tę 66 : 67 bolesną dysproporcję. Zrywamy z przyjacielem bratki na skwerku przed pomnikiem wieszcza i ze skromnym napisem "Elizie od Adasia za to, że nie czytał" niesiemy je popiersiu pisarki do Parku Kultury. Na pewno się ucieszy - Niestety, Eliza tej nocy w nie najlepszej formie. Brak jej m.in. nosa, a usta ma zrobione niedobrą, czerwoni azmink~. Postana- wiamy pożyczyć nos dla autorki "Nad Niemnem" u nimfy w Łazienkach, która jeszcze wczoraj miała nowiutki. - Łazienki niestety zamknięte, więc dobijamy się do bramy, bo sprawa jest pilna. Akurat przechodzi patrol milicyjny, więc tłumaczymy, że my do nimfy... - Dalej nie pamiętamy. Kiedy ocknęliśmy się, do premiery w stołecznym teatrze rozrywkowym pozostało nam już tylko 5 lat 8 miesięcy i 20 dni. t L.ISt Z UVyStdUV~ psów ' Przem~dra jest natura w swoich przejawach. Co chwila powtarzalismy te słowa zwiedz~j~c z przyjacielem wystawę psów rasowych, zorganizowaną przez ludzi z nimi zaprzyjaźnionych. ;,, - Bo też i bogactwo okazów psa domowego tam zgromadzonych biło po prostu w oczy x: - A więc, proszę was, owczarki górzyste, które na równinie absolutnie nie rozmnażąją się, co przypisać trzeba m.in. znacznej różnicy wzrostu między suką i psem, nie do pokonania na równym terenie. - Owczarki nizinne, które w górach znowuż trag się zupełnie. Pilnuje wilków, gryzą owce (do dwunastu sztuk dziennie), straszą pasterzy itd. - Serdel-terriery, nie biorące do ust parówek. Co prawda ostatnio unikąj~ również niestarannie produkowanych serdelków. ', - Slow-fox-terriery. Bardzo podobne do fox-terrierów, tylko znacznie powolniejsze. - Pudle, tak często przerastające inteligencją swych włascicieli, że ci przez zawiść ośmieszają nieszczęsne zwierzęta, strzyg~c je w formalistyczne krzaki. 6g 69 - Buldermany, w przeciwieństwie do poprzednich, tak ograni- czone, że właścicielom o minimalnych nawet zasobach intelek- tualnych zapewniają przewagę umysłową nad sobą. Zbteż i coraz popularniejsze. - Wodołazy, bardzo praktyczne, tylko nie wiadomo dobrze, czy i na wyższe piętra łażą z wodą. - Ogary, niegdyś myśliwskie, obecnie zdegenerowane. Błądzą w lesie, tęskniąc za niedużym nawet miastem, byle skanalizowanym. Zwłaszcza suki. - Moglibyśmy tak jeszcze długo wyliczać wiele ciekawych ras i odmian psa domowego, ale pragniemy podzielić się z państwem jeszcze pewnym interesującym incydentem na wystawie. Otóż po przeczytaniu wielu ostrzeżeń: "Ostrożnie! Zły pies!", przeczytaliśmy również kartkę z napisem: "Uwaga: Zły pan! Nie zbliżać się!" W kojcu opatrzonym tym napisem siedział obok małego, białego, kudłatego pieska jego pan. Mężczyzna rasowy, duży i wcale nie wyglądający na tak złego. - A przecież, jak o tym dowiedzieliśmy się od osób całkowicie wiarygodnych, pan ten zrugał już tego dnia kilka pań w różnym wieku, skotłował grupę kynologów, która nieostrożnie zbliżyła się do kojca, dał wycisk bardzo poważny jednemu magistrowi nauk, Bogu ducha winnemu itd. - tak że obecnie dokoła złego pana świeciło pustkami. - Postanowiliśmy z przyjacielem nawiązać kontakt z tym mężczy- zną ot, z pustej ciekawości. W tym celu stanęliśmy w pewnej odeń odległości. - I dlaczegóż to gan jest taki zły? - zapytał przyjaciel, dając więcej głosu, w zwi~zku z odległością. - A nie wiem - odpowiedział ten pan zupełnie spokojnie, tylko też głośno. - Nie mam pojęcia. Jestem zamożny, utalentowany, przystojny A on (tu wskazał pieska) obchodzi się ze mną właściwie dobrze. - I, patrzcię no, nie dowiedzielibyśmy się z przyjacielem, dlaczego ten pan jest taki zły, gdyby ten piesek nie zaczął akurat szczekać! ~~., - A głos miał ten piesek jak tępa źyletka. Cieniutki, potwornie spiczasty i dotkliwie drażniący naskórek. Tak że zaraz dostaliśmy z przyjacielem gęsiej skórki, a potem wysypki ogromnie swędzącej. - A potem pogryźliśmy się z tym panem, chociaż obaj z przyja- cielem jesteśmy również zamożni, przystojni i utalentowani. - len pan leczy się teraz na nasz koszt, a my - na jego. A przecież ten piesek tylko raz przy nas zaszczekał, a ten pan spędza z nim lata. - Człowiek to musi strasznie uważać z doborem przyjaciół, również i spośród zwierząt, jakimi niewątpliwie są np. psy domowe. .~. 70 ,~7I , r~ d ihh!,~ ii, l i~,,i~~ .. ~i~ll~~ List z zimy Zima zaskoczyła nas z przyjacielem. Właściwie sądziliśmy, że zimy nie będzie... - Ja bym to skorygował. Zapomnieliśmy po prostu o zimie. - Masz rację. Właściwie nie przyszła nam na myśl. Nie przewidzie- liőmy jej, bo nie myśleliemy o niej od dawna. Nie mieliśmy głowy do zimy. Tym bardziej że niedźwiedzie nie zasnęły na czas. Wybraliśmy się poobserwować te ssaki na praskim wybiegu: nawet nie były senne. - A tu patrzymy: coś białawego zaczyna sypać z nieba. Oczom nie wierzymy Jeszcze przez chwilę łapiemy toto na dłonie, bo moie ktoś trzepał pierzynę? lbpnieje wszelako, więc - śnieg! - Przyjaciel wyci~ga z kieszeni flaszeczkę z kawa bo na dłuższą drogę dobrze coś wzuć do popicia bułeczki z serem - więc wyciąga i eo się okazje? Kawa zamarznięta, proszę was. A niechże to! Co robić? --- Bo kompletnie nie przygotowani jesteśmy na zimę. Zreazt~ nie tylko my. Ot, gołoledź się tworzy i pierwsze ofiary, głównie starusrkowie, padajal. Więc -- dalej podnosić starus$ków. - Ale, podnosz~c, i sami ślizgamy się i padamy, niejednokrotnie na wznak, i młodzież nas podnosi, tak że to nieprawda, co mówi o młodzieży,- że nie podnosi. -- .Ale młodzież to też ludzie i też zaskoczeni tą zimą, widocznie nie myśleli zawczasu. Wszystko poza tym lekko ubrane pod spodem, młodego nie upilnujesz -- i tei przewracają się. -~- Tych nie ma jui kto podnosić. Mogłyby dzieci, ale dzieci lepią już bałwana, jak to dzieci, lub uczą się po szkołach albo nie wiedzą, że ---- zima. - Pojazdy również strasznie się ślizgają, wpadają na siebie, a to wguiat~ją sobie karoserie, a to pękają im chłodnice itd. Widocznie tei zaskoczone (pojazdy). - hTo, póki nie ma jeszcze zasp na szynach, moźna zażywać trakcji tramwajowej, więc docieramy z przyjacielem do domu, ale bardzp zmarznięci. -- I tu ezeks nas przykry obowi~zek telefonicznego zawiadamiania P~3',lacibł i znajomych, że ---- zima. -~- Ci~iko to mńw2ć ludziora niczego nie spodzi~awąj~cytn sil tak wprost, ~ov giczy, tym bardziej źe i kable zmarznięte, więc telefony gorzaj działas,1g. Prbbujexny trochy obwuać ~w bswełn~, c~z~e ~r nie kable, tylko przykry , -- Dzień dobry, Asie chce eś, kokany, psuć łt, bo i tak mesz ty za swoje, ale wiesz, czwarta pora roku zwaliła n się, --- Jaka tn "czwarta"? .~,. -- AT~o, liczne od v~osvy, czwarta... -~- Zims?i _- Zima. ---- Gdzie zw~~ła s~? -- ~ hr~g, ' t$t~ Pas, a3~e x~ ~~ z~Dsfi~ Akra, ~~ sil obierz, weź pik n,s d~;g~. Jakn44 p~ przez~m~jenxy -- i3o a~~rtue,~ ~ektńr,~e.~ t~ dz~ro~,m~ e ~i~, ż~e dobrze rolńmy, bo ' tona też o, Cr~eacm ~ n~tw~ ai gza w #aele~nn~e zolu albo ,,głos znpeł~ z~z~ny wykrzyk~e: -- 0 reny boaskie' - A J~ ~f fil... Wid, il -~- t~ zr~aezy t,~ zimę. 72 ~a 73 - Czasem pytają, jak to się stało. Wtedy mówimy, że temperatura gwałtownie spadła i z tego to wszystko. Gdyby podtrzymać temperaturę, toby tego nie było, ale i to nie wiadomo. - Tą drogą też staramy się, kto by jeszcze nie wiedział, zawiadomić go, że przytrafiła mu się taka przykrość, czyli ta zima. - Jednocześnie przepraszamy, ale myśmy przecież sami tego nie chcieli. 74 ,; "~,. ~. L.ISt z Filharmonii Jeżeli chadzamy z przyjacielem do Filharmonii na wielkie koncerty symfoniczne, to nie po to w pierszym rzędzie, by napawać się tam muzyką. Na muzykę chadzamy tam w rzędzie drugim. - A w pierwszym rzędzie nie chadzamy tam na nią, ani kiedy nieodżałowany Chopin sprawia swą sztuką, że wirtuozi z całego świata pokładają się z wyczerpania na klawiaturach, by wreszcie o długość ballady czy krótkość impromptu wyprzedzić kolegę w biegu po laur zwycięzcy .. - ani kiedy w utworach naszych czasów chór syczy boleśnie lub muzyk gawędzi z muzykiem o tym lub owym, zgodnie z partyturą... - ani po to tam nie bywamy, by wsparłszy zmęczoną twarz na białej dłoni, zapaść w taką zasłuchaną zadumę, że zaszczyt nam ona przynosić będzie, kiedy sami o sobie pomyślimy - jak w takiej chwili wyglądamy... - ani po to, by dziewczę blond wzrokiem z tłumu na parterze wychwyciwszy, kiedy pojawia się temat drugiej części utworu, jui podczas powtórzenia tego tematu tymże wzrokiem porzucić dla brunety z balkonu, a potem równie beztrosko i znienacka sięgnąć po inne kobiety wieczoru. - Jeżeli chadzamy z przyjacielem do Filharmonii to w pierwszym rzędzie, by prowadzić tam ciekawe studium socjologiczne w czasie wielkiej przerwy między pierwszą i drugą częścią koncertu. 75 - Studiujemy mianowicie grupę kilku osób w wieku podeszłym, które w kącie wielkiego foyer popijaj kawę, prowadz~c rozmowę, gęsto przeplatam francuszczyzną. Panie ubrane s~ w sorties z wyleniałych futerek, które nie zawsze dokładnie zasłaniaj słabsze miejsca toalet sprzed półwiecza bez mała. Czerń marynarek panów nabrała z latami rudawych odcieni, a zbyt ostro zaprasowany kant grozi przecięciem sfatygowanym spodniom. - Zb hrabia F. wydaje przyjęcie z powodu przejścia na emeryturę w Wytwórni Makaronu Dwujajecznego. Zb, że przeszedł na emery- turę jesieni& ub. roku, nie świadczy wcale o tym, że spóźnił się z tym przyjęciem. Nic podobnego - wydał je natychmiast po przejściu. Ale musiał pójść na pewien kompromis. - Bo skoro chce się mieć taką oprawę przyjęcia, do jakiej przyzwy- ezajonym się jest z lat dawnych, a więc - marmury, stiuki, lustra, kinkiety, kandelabry, służbę w liberiach itd. - jednym słowem to, co dzisiaj hrabiemu może zagwarantować jedynie Filharmonia w zamian za umiarkowany koszt ceny biletu i filiżanki czarnej kawy - to trzeba pogod$ić się z tym, że przyjęcie przeci~gnie się na parę miesięcy - No tak. Bo składać się będzie z dwudziestominutowych odcinków w przerwach pi~tkowych koncertów - Kolejny odcinek tego przyjęcia wypełniło ostatnie opowiadanie księśnej W., karego dyskretnie vvysłmchaliśmy z przyjacielem, kor~ysta~j~c z pewnej znajomości języka francuskiego. - Księżna opowiadała w tym języku smutni historię uwiedzenia wnuczki jej, ~la malheureuse Nini" (niesz~ezg~iwej Niusi) przez "nikczemnego i z~rsłowego Parweniusza', bezpartyjnego Gwinta. Opowiadanie tocsyło stę m gięlaiej, prous~owskiej 'e, "Stmny Guermantes', ale przy sarnym już końcu sabrakło księżnej słów - n v~oulait... (C3~ciał on...) - zacięła ~ę księżna. - Je ne peug pas trouver le mot juste... (Nie mogę znaleźć odpowiedniego słowa...) n voulait`.. - i wtedy jednak przeszła na polsze~ę _ poderwać j~ na.., 7ó Ostatnie słowo zagłuszył dzwonek, kończący przerwę. Do dziś dnia nie wiemy więc, na co poderwać chciał bezpartyjny Gwint wnuczkę księżnej. ~7 LISI z gołoledzi Gołoledzie w naszym mieście - rzecz znana powszechnie, więc bezpośrednio to nawet nie zwracamy na nie uwagi. Dopiero kiedy rozciągamy się jak dłudzy tu czy ówdzie, myślimy sobie: "A cóż to - czy nie gołoledź aby?" Patrzymy - rzeczywiście ona. - No, ale ta gołoledź, o której chcemy wam opowiedzieć, to już, proszę was, było coś niezwykłego! Jedna wielka ślizgawka zjedno- czona zrobiła się z tego miasta na skutek wyjątkowo intensywnego działania praw fizycznych, wśród których zamarzanie wody w temperaturze poniżej zera wysunęło się na plan pierwszy. - Więc jak wychodziliśmy z domu, to nie poszliśmy, tylko zawrócili- śmy, za telefon i - do Miejskiego Przedsiębiorstwa Posypywania Piaskiem z zawiadomieniem, żę właśnie taka ogromna nb. gołoledź zaistniała i - czyby w związku z tym nie pospieszyli z piaskiem, bo ludzie strasznie się przewracają. - Niestety, w MPPP odpowiedziano nam, że w tej chwili prze- żywają trudności z piaskiem sypnym. Że - owszem, mieli rezerwy, ale ktoś tam, jak to się mówi, na lewo piasek odprowadził dla prywatnych właścicieli kotów, odpłatnie. Że nawet wiedzą już kto, tylko nie mogą powiedzieć, żeby nie spłoszyć, tzn. nie -koty, tylko tego, co na lewo, więc go ręka sprawiedliwości, jak to mówią, nie minie. No, ile w związku z tym sypać na razie nie mają co. - Odłożyliśmy więc z przyjacielem słuchawkę i wyjrzeliśmy przez okno, a tam obywatele tak się poślizgiwali i przewracali, że postanowiliśmy pośpieszyć im na pomoc we własnym zakresie, ochotniczo. - Bo akurat tak się złożyło, że znajomi wyjechali na czas dłuższy za granicę i wstawili nam palmę z prośbą, żebyśmy podlewali. Myśmy ze swej strony znowu wyjechali na urlop krajowy i poprosi- liśmy sąsiada, żeby podlewał. Który zachorował i zwrócił się z prośbą o podlewanie palmy do dozorcy - I właśnie ten dozorca zapomniał podlewać tę palmę, więc uschła i dzięki temu uzyskaliśmy wcale pokaźna donicę piasku. Ten piasek przesypaliśmy do teczek i wyszliśmy podsypywać nim i podnosić ofiary gołoledzi, w pierwszym rzędzie wdowy, sieroty i matki wielodzietne. Z początku szło nam to niesporo, sami padaliśmy akcydentalnie, to znowu czasem z tego zdenerwowania postawiliś- my osobę podniesioną, zamiast na nogi, to odwrotnie, co zwłaszcza przykre było dla pań... - No i gołębie, które myślały, że sypiemy kaszę, zlatywały się i dziobały ofiary gołoledzi, głupie ptaki, nigdy ich nie lubiłem. - No, ale potem szło nam już lepiej. Tylko że niestety piasek nam się wreszcie skończył, a na gołoledzi zostało jeszcze sporo osób zagrożonych nią, przy czym stwierdziliśmy, żę najdotkliwiej daje sig ona we znaki staruszkom. - Co było robić? Piasku, jak już wspomnieliśmy, nam zabrakło, a poza tym osłabliśmy, nie przyzwyczajeni do takiego wysiłku. Z drugiej strony zaś żal nam było opuszczać naszych niejako podopiecznych. Więc w końcu wpadliśmy z przyjacielem na pomysł, którym chcielibyśmy się przed wami, kochani, pochwalić... Może ty? - Ja?... Dlczego?... No, zresztą... Otóż pomyśleliśmy sobie, że skoro nie możemy pomóc, to spróbujemy przynajmniej uprzyjemnić staruszkom te trudne chwile na tej gołoledzi. I zaczęliśmy, proszę was, z przyjacielem wykonywać walca "Łyżwiarze", naśladując ustami jakby orkiestrę dętą. 78 ~ 79 - I od razu wszystkim tym staruszkom stan~ła w oczach młodość, chociaż sami nie stali za mocno --- jak to im na blizgawkaah (czy ta Dynary, czy Dolina ~zwajcarslca, czy gdzie indziej) przygrywały arkiestry dute. I zaraz lżej i weselej iin było ~liz~ać sil i przewracać na tej gołoledzi przy akompanianaanais ust naszych... ~- I nam samym łza zakr~ciła sil w oku, jako ~e f my nis pferweze~ z przyjacielem młodo&cI.1 tsn aaez ~sposbb na gołol@d~ aheieliby~my przekazać rńwnis~ Przed~si~biar6twu Po~eypywanis Piaakisxn, które nro~łoby przecież zainstalować sieć ~łośnikbw albo z aut nadawać wailczyki... 8p ~"" a~,, LISI z poczekalni deniy~ty Udaliśmy sig z przyjacielem do dentysty Właściwie nie bolały nas zęby - tak jakob było nam odrobiny nijako - czy to z powodu zmiany ciśnienia, czy z innych tam przyczyn. Przyjaciel powiedział: - Wies2, kiedy tam pójdziemy, zobaczymy w taj poczekalni ludzi cierpi~cych, wystraszonych i od razu raźniej zrobi nam się na duszy, ie nas zęby nie bolą, ię nie boimy się świderka itd. Posiedzimy, rozpogodzimy się, może tei kogos i podtrzymamy na duchu. Chodźmy. No i poszliśmy. Najpierw szukaliómy na ulicy odpowiedni@j wywieszki, ale tei i wkrótce znale~liemy: Dr taki to a taki, lekarz-stomatolog, przyjmuje w godzinach takich to a takich. Wynikało z tego, ~e wejdaiemy tam w połowie godzin przyjmowania, więc na pewno jui spora grnmadka pacjentów czeka w poczekalni. ftzeczywiicie. Niewielka poczekalnia-przedpokój była juź zapeł- niona, kiedy zajmowaliómy ostatnie dwa miejsca. Było w niej zupełnie cicho. 'ludno to było wytłumaczyć faktem, ~e poczekalnię wypełniali sami m~iczy~ni, mniej moje skoxzy do rozmów od pań, ale też przecier niejednokrotni@ rozmowni. Nikt zresztą nie tylko nie rozmawiał, ale nie było nawet słychać szelestu czasopism, które leiały nie tkni~te na stoliku przed lustrem. Milcz&cy pacjenci Zs skupieniem wpatrywali się w drzwi, prowadzące do gabinetu. 81 Musiały być one bardzo szczelne i pewnie obite od tamtej strony, bo nie przedostawał sig przez nie żaden odgłos. Ten nastrój skupienia i nam się udzielił i nie wiadomo dlaczego i my z przyjacielem zaczęliśmy w dużym napięciu oczekiwać na chwilę, kiedy drzwi się otworzą. Nastąpiło to po upływie może kwadransa, może i później. W uchy- lonych drzwiach ukazał się najpierw blady pacjent, a za nim - rozpromieniony lekarz w białym kitlu. Był to mężczyzna starszy już, rosły, obdarzony potężnym, niskim głosem, brzmiącym niezwy- kle autorytatywnie. - Brawo! Brawo! - mówił doktor, poklepując pacjenta po łopatce. - To było wspaniałe! Zachował się pan jak bohater! Specjalnie nie znieczulałem, żeby się przekonać. Spartanin! Próchnica u pana jak w starym karczu. Po borowaniu wiertło dosłownie trzeba rozplątywać z nerwów. A ten ani drgnie! Proszę wstać - uczcić prawdziwego mężczyznę! Ostatnie słowa skierowane były do zebranych w poczekalni. No więc wstaliśmy oczywiście i nie usiedliśmy, póki nasz bohater, nadal blady, ale w podniosłym nastroju, nie włożył palta i nie opuścił nazego grona, żegnany pocałunkiem w czoło przez wzruszonego lekarza, który następnie znikł za drzwiami gabinetu z kolejnym pacjentem. - Jeszcze jedna osoba, a potem kolej na mnie - powiedział wtedy nasz sąsiad, czterdziestoparoletni zapewne inteligent pracujący Widać było, że z trudem opanowuje wewnętrzny niepokój. I nie tylko on. Dokoła słychać było ciche westchnienia. Oczy szkliły się od nerwowego ziewania. - Bardzo pan cierpi? - nawiązał do tego niepokoju przyjaciel. - No, boli mnie oczywiście, ale jeszcze bardziej denerwuję się o to, jak wypadnę. - Jak to - jak pan wypadnie? - spytał przyjaciel. - Panowie tu pierwszy raz? - zainteresował się nasz rozmówca. - Pierwszy - odpowiedzieliśmy W tej samej chwili drzwi gabinetu otworzyły się z hukiem i wyleciał z nich pacjent, dosłownie ścigany ,~~,' i przez rozwścieczonego stomatologa. Ledwo zdołał po drodze chwycić palto z wieszaka. - Baba! - grzmiał doktor w otchłań klatki schodowej, tętniącej krokami oddaląjącej się ofiary. - Tchórz! Galareta! Rękami łapie za świder! W goleń mnie kopn~ł przy pierwszym obrocie! Żebym cię więcej na oczy nie widział, szmato jedna! Kiedy zamknęły się drzwi za następcą mięczaka, na tle wzburzo- nych szmerów, komentujących przygodę nieszczęśnika, sąsiad nasz mówił: - Tak, proszę panów. Doktor wystawia opinie. Jest przy tym, jak panowie słyszeli, bezwzględny. Ja też tutaj po raz pierwszy. Nigdy jeszcze nie miałem okazji sprawdzić się jako mężczyzna. Nie walczyłem na froncie, nie brałem udziału w konspiracji... Jakoś tak paskudnie mi się złożyło... Nabawiłem się z tego kompleksu. No i postanowiłem w końcu poddać się próbie. Zęby sobie zapuści- łem, tak że mam je obecnie w opłakanym stanie. Będzie mnie boleć jak wszyscy diabli... Ale myśmy już nie czekali, aż przyjdzie jego kolej. Przykro by nam było, gdyby ten miły człowiek okazał się "SZmatą". Wyszliśmy 82 83 Sl z piwnicy dżezovuej Przekablufem~r dziś państwu, kochani, list w formie dialogu na temat bytności przyjaciela mojego w piwnicy dżezoweSj i $wiązanego z tym przeżycia jego tamie. Jakżeż ty się tam dostałeő? - Zwyczajnie - jak do piwnicy. Tzn. z podwórza na lewo i achod- kami w dół. - A tam? - A tam już - piwnica: świece się palą, stoliki stoją, przy stolikach państwo siedzi, wino pop~jajg, rozmawiają i słuchają. - Czego ełuchaj~? - Dżezu oczywiście. Parę os8b gra, jedna pani śpiewa itd. - Zb miło tam? -- Nadzwyczaj. - Nie wilgotno? - Nie. Sucha piwnica. - A węgla, kartofli itp. nie ma tam? - Nie, bo to jest piwnica do dżezu, a nie do węgla i kartofli. Ale tutaj poruszyłeś właőnie sprawę, która wiąże się x moim fundamen- talnym przeżyciem owego wieczoru. - W piwnicy wszystkie przeżycia są fundamentalne, ale - opowiedz. - A więc chyba tak już koło północy, kiedy muzycy długo impro- wizowali na temat... Zaraz... Jaki to był temat?... Zapomniałem. - Nie szkodzi. Nieraz to i sami improwiząjący zapomną. a ... 1 "- gir;; y, ',. I "' - No więc nagle, w samym środku tej improwizacji (puzon akurat miał solo), wyrasta jak spod ziemi, jeżeli można w ogóle ten zwrot zastosować do piwnicy, ogromne chłopisko z batem, w baranicy, z wąsami jak wiechy (kmieć, jednym słowem) i tubalnym głosem takiej siły, że od samego podmuchu kilka ostatnich tonów cofnęło się puzoniście do puzonu, ryczy: - Ludzie! Wojna się skończyła - możeta wyłazić! - Coś podobnego! No i co? - No i na razie - nic. Zrobiło się zupełnie cicho, muzycy przestali grać, państwo przy stolikach - pić wino i rozmawiać. Wszyscy patrzą na chłopa, a chłop po wszystkich toczy okiem. Widać - czeka, że jego informacja zrobi swoje i ludzie skorzystają z możliwości opuszczenia piwnicy. Ale że zupełnie nie zanosiło się na to, dorzucił po chwili: - Ludzie, wyłaźta spokojnie, bo nasi zwyciężyli. Chociaż nie sami! - I znów potoczył okiem, jakby krzynkę zamglonym. Może od mrozu? - Być może, ja tam nie chcę nic mu imputować. Potoczył więc znów okiem, ale że nadal nikt nie ruszał się z miejsca, wrzasnął już zniecierpliwiony: - Co się gapita jak cielaki na malowane wrota?! Wynocha z piwnicy, bo zimnioki przywiezłem dla pana barona i kapustę! Jeszcze chwilę postał i poczekał, a potem już zagroził: - Róbta sobie, co chceta, głupie ludzie. Wyłaźta albo zostańta! Ja tam zgra bede sypoł zimnioki! - No i co? - No i wyszedł, czerwony z wściekłości. A w piwnicy - ogromna konsternacja, zamieszanie. Część państwa chce wychodzić, bo jak tu tak dać się zasypać ziemniakiem? Ale nikt nie chce pierwszy, żeby nie wyglądało na strach kartoflany. - I zaczął sypać? - No więc wyobraź sobie, że otworzyło się w górze okienko piwniczne, powiało mrozem, ale same ziemniaki jako takie wcale się nie sypały. - Ciekawe... I co dalej! 84 85 - Okienko ktoś zamknął, bo wiało. Wkrótce wszyscy zapomnieli o chłopie w baranicy. - No i co to było, jak myślisz? - Właśnie nie wiem, co o tym sadzić? -A dla mnie to jest jasne. Prasa jeszcze nie wszędzie u nas dociera. ~, ;: "", ..~; LISI z masarni Staliśmy z przyjacielem onegdaj po mięso... - "Za mięsem", jak powszechnie mówi lud. - Ale to jest forma niepoprawna. - Niepoprawna, ale ja to właściwie rozumiem, tę formę. Ona jest dla mnie uzasadniona. - W jaki sposób uzasadniona? Dlaczego np. w takim razie nie "przed mięsem"? Stać przed mięsem, czy jakimś innym produktem, byłoby już logiczniejsze niż "za". - Oczywiście. Gdyby stanie pociągało za sobą w aposób nieuchron- ny nabycie mięsa czy innego produktu. Ale ponieważ nie zawsze pociąga, to i logiczność tego zwrotu nie jest stuprocentowa. Jednocześnie sformułowanie "za mięsem" czy innym atykułem podkreśla pewną niezależność jednostki wobec tego artykułu. Ot, stoisz "za czymś", co nie oznacza wcale, że ci znowu tak strasznie na tym czymś zależy, jak w wypadku, kiedy stoisz "po coś". - Powiedzmy. Pozwól jednak, że ja będę nadal wierny gramatyce. No więc staliśmy po mięso z przyjacielem u pewnego rzeźnika, którego szczególnie upodobaliśmy sobie. - I to oczywiście nie ze względu na zaopatrzenie ani na jakość towaru. - Nie, bynajmniej. Jest to po prostu bardzo ciekawy człowiek, który w sposób wyjątkowy obsługuje klienta. - I tu znów przyjaciel nie ma na myśli obsługiwania towarem. s6 ~:ś; s~ - Nie. Po prostu czas oczekiwania na towar wypełnia on ogonkowi długimi, nader interesującymi opowieściami. Jest to z resztą człowiek, który w Hiszpanii niewątpliwie był torreadorem. Tak pasjonuje go kariery wielkich matadorów, zwyczaje byków i różne wydarzenia, związane z corridą. Onegdasj właśnie opowiedział nam o wypadku, który wydarzył się był w Hiszpanii, w miejscowości (bo to są zawsze wypadki autentyczne) La Miseria de los Cumcum- bros. Otóż byk, prowadzony na corridę, umknął konwojentom i z niesłychaną zawziętością nękać począł napadami ogonki mięsne w tym mieście. Próżno przerażeni Hiszpanie na widok rozjuszonego samca wykrzykiwali: "Ja po wieprzowinę!" "Baraniny chciałem!". Wściekłe zwierzę, niepomne na nic, tratowało i rozpędzało ogonki, póki nie natrafiło na taki, w którym po polędwicę stał słynny później, a podówczas jeszcze nie znany Dominguin. Nie posiadając oczywiście przy sobie szpady, posłużył on się pożyczonym paraso- lem, który udało mu się zręcznie otworzyć w byku.1b był właściwie początek jego kariery. Przyjaciel przytoczył opowiadanie w znacznym skrócie, ponieważ nie posiada on takiego daru słowa jak ów rzeźnik. Słuchaliśmy tego opowiadania jak urzeczeni i bylibyśmy niepocieszeni, że się skończyło, gdyby rzeźnik nie obiecał nam opowiedzieć następnym razem czegoś równie pasjonującego. O tym mianowicie, jak rozjuszony ogonek mięsny w Prz~asnyszu napadł na byka. i a a 'w ,~ LISI tdk Z p1W111C~ V~iPg~`~ jak i ze strychu . 15~~ Z;~.r~ Drodzy kochani. Proszę sobie wyobrazić taki fakt. Przyjaciel schodzi do piwnicy po słoik miodu, a tam, proszę was, ktoś chrapie. Co się okazuje? Niedźwiedź? Jaki to był? - Brunatny Spał na wznak, z łapami pod głową, a pod łapy podłożył sobie parę tomów jakiejś encyklopedii. - Zb był jego sen zimowy? - Zimowy. - Jak poznałeś, ie zimowy? - W futrze spał. - Samiec czy samica? - Bardzo słaba żarówka świeci sig w piwnicy, więc dokładnie trudno powiedzieć. - Bo kiedy samicy śnią się młode, to wtedy nie wolno jej budzić. - Ja też i nie budziłęm tego niedźwiedzia. Wprost przeciwnie - jeszcze mu śpiewałem kołysankę na wszelki wypadek. - J~ą? - Brahmsa. Berc~zse. - No i co? ~- No i nic. Wziąłem ten miód i poszedłem. - Nie wiesz, skąd on sig tam wziął? - Pszczółki zrobiły. - Nie, nie miód, tylko ten niedźwiedź. 89 - Niedźwiedź to nie wiem. Musiał poczuć miód i szedł na ten miód przez śródmieście. A potem śpik go chwycił. - Może on tatrzański niedźwiedź? - Nie. Zlelefonowałem do Parku Narodowego. Był akurat główny księgowy i chociai już zamknął bilans, zrobił to dla mnie i wyszedł jeszcze przeliczyć te trzy niedźwiedzie. Przy okazji nawet jeszcze policzył świstaki i kozice. Wszystko się zgadzało. - Więc skąd, jeżeli nie z Tatr ten niedźwiedź? Może z Z00 na Pradze? - Nie, tam też są wszystkie. Póki on śpi, trudno będzie sie zorientować. Dopiero z wiosną, kiedy' się obudzi, pójdę za nim, wiesz, cicho, na palcach (jak cicho iść, to niedźwiedź się nie obejrzy, a nawet jeżeli, to wtedy można zawsze jeszcze udać trupa), no i przekonam się, skąd on jest. - W każdym razie, chociaż niezupełnie wyświetlony, to fakt sam w sobie nader ciekawy, moim zdaniem, wart popularyzowania, co też właśnie czynimy - A co u ciebie na strychu? Jak tam z twoim hobby? Krzyżujesz? - Na razie dopiero przygotowuję się. - Hobby przyjaciela bowiem jest krzyżowanie. Teraz np. postano- wił, na strychu właśnie, skrzyżować kota naturalnego z pluszowym. - Ściśle - nylonowym, bo nylon wypiera plusz. - I cóź ty sobie obiecujesz po takim skrzyżowaniu? - Kota, który po pierwsze będzie żywy, a po drugie - nie do zdarcia. - A jeszcze jakie będzie miał zalety? - Prawdopodobnie nie będzie się rozmnażał, podobnie jak inny produkt skrzyżowania - muł. W związku z tym odpadną wszelkie kłopoty, związane z rozmnażaniem się, zarówno dla samego kota, jak i jego właściciela. - Ale właściciel będzie się rozmnażał? - Oczywiście, jeżeli będzie miał ochotę. Moje uwagi dotyczą jedynie kota. Będzie można go też myć ciepłą wodą z mydłem, ewentualnie toaletowym. - A czy będzie on łapał myszy? 90 - Co do tego mam pewne obawy, czy skrzyżowanie kota natural- nego z pluszowym będzie łapało mysz naturalni. Natomiast z pewnością łapałoby mysz naturalną skrzyiowan$ z pluszową. -Jak dalece zaawansowane s~ twoje przygotowania do skrzyżowa- nia? - No więc mam już przygotowanego na strychu dobrze odżywione- go kota naturalnego i teraz poszukuję dla niego kotki nylonowej. Niestety to co rodak e obecnie p yj ?zjednoczenie Produkcji Kota Sztucznego, to nie są ani kotki, ani koty, ale jakieś pośrednie egzemplarze, bez jasno określonej płci osobnika. - No i znowu, proszę państwa, to niedbalstwo naszego przemysłu, które teraz stawia pod znakiem zapytania ciekawy eksperyment zootechniczny przyjaciela! i t 91 L.lst z autobusu Może nie wszyscy nasi koc~tanf adresaci orientują się, że komunikacja miejska w stolicy (a prawdopodobnie i w innnych większych miastach kraju) przechodzi na system samoobsługi, bez konduktorów. Bilet, nabyty w kiosku Ruchu, pasażer sam sobie kasuje przy pomocy tzw. kasownika, zainstalo- wanego w tramwaju, autobusie czy trolejbusie. Otóż kasowniki, w które wyposażono wozy komunikacyjne, nie zawsze słusznie noszą tę nazwę, ponieważ zdarza się często, że nie kasują one biletów. Nie wychodzi im to jakoś i bilet pozostaje nieposzlakowany po wyjściu z kasownika. Ostatnio jechaliśmy z przyjacielem autobusem, w którym kasownik taki sprawił, że wszyscy pasaierowie podróżowali na gapę. Przyjacielowi to nawet ów kasownik nie tylko że nie skasował bilteu, ale jeszcze jakoś wciągnął ten bilet do środka, tak że przyjaciel, nie posiadając innego, znalazł się w ogóle bez biletu. Zdarzyło się to zresztą nie tylko przyjacielowi. Widocznie jakieś niepotrzebne ssanie wytworzyło się w kasowniku, który pochłonął wskutek tego sporo biletów W autobusie panowało ogromne przygnębienie. Poza kilkoma jednostkami zdeprawowanymi, które cynicznie jechały na gapę, większość pasażerów martwiła się przede wszystkim o skarb państwa naszego, którego przecież nie stać jeszcze na nieodpłatne wożenie obywateli, a poza tym lękaliśmy się spotkania z kontrole- rem. Bo to i wstyd, i grzywna. Ludzie zaczęli się rozglądać trwoźnie między sobą, ponieważ znane wszystkim były wypadki, kiedy to kontroler ukrywał się wśród jadących w przebraniu zwykłego pasażera. Ktoś nawet opowiedział o kontrolerze przebranym za kierowcę. Dopieroż byłaby kon- sternacja, gdyby nagle kierowca nasz zatrzynał wóz między przy- stankami i oznąjmił znienacka: "Bileciki do kontroli!" lbteż kiedy buchnęła w autobusie pogłoska, że zbliżamy się do przystanku, na którym zazwyczaj wsiadają przebrani kontrolerzy, pasażerowie doprowadzeni już byli do granic wytrzymałości nerwo- wej. Jakiś kompletnie załamany mężczyzna przecisnął się do ` opornego kasownika i zaczął walić weń pięściami, miotając złorze- czenia. I wtedy nagle stała się rzecz dziwna. W krnąbrnym mechanizmie coś zgrzytnęło, coś chrobotnęło, coś na coś przeskoczyło, czy też zeskoczyło coś z czegoś i kasownik zaczął... mówić. Nie wykluczone, że stało się to, ponieważ kasowniki produkowane są ubocznie przez fabrykę odbiorników radiowych, więc przy jakimś małym niedo- patrzeniu mogły sig dostać do aparaciku nieodpowiednie części z produkcji głównej. Dość, że usłyszeliśmy wiadomości dziennika radiowego, które dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności były dnia tego nad wyraz pomyślne. I komunikat meteorologiczny był opty- mistyczny: synoptycy spodziewali się pięknej pogody. Potem usłysze- `' liśmy uroczą melodię, śpiewaną przez ulubienicę szerokich mas, a w ślad za melodią - dowcipną humoreskę. Nastrój zrobił się w autobusie wesoły, beztroski. Całe to poprzednie naprężenie znikło bez śladu. Ktoś zauważył: - Radio mamy na dobrym poziomie! Wszyscy byli takiego samego zdania, chociaż to, że program radiowy płynął z kasownika, zapewne wzmagało atrakcyjność odbioru. Nikt też już nie myślał o kontrolerze, ktory zresztą jakoś nie zjawiał się . -Ale bo też i racja. Radio nasze stoi naprawdę na wysokim poziomie. - Tyle że jesteśmy zblazowani nieustannym odbiorem. Ale spróbujcie posłuchać znienacka. 92 i 93 LISI ze śmietnika 6 N O iź Przyjaciel, który ostatnio odwiedzif mnie w związku z Międzynarodowym Dniem Kobiet, zaproponował mi, że -w charakterze prezentu - wyniesie mi śmieci na śmietnik. - Tu może należałoby wyjasnić, dlaczego pragnąłem przyjacielowi ofiarować prezent w związku z M.D.K. Otóż lubię świadczyć przysługi czy dawać podarki w związku z czymkolwiek, a mężczyźni pod tym względem, zwłaszcza w Międzynarodowym Dniu Kobiet, wydają mi się szczególnie upośledzeni. Dlatego też pragnąc, by prezent był praktyczny, zadzwoniłem do przyjaciela z propozycją wyniesienia mu śmieci. -Ja natomiast, pragnąc zrewanżować się przyjacielowi, zapropo- nowałem mu w zamian, ie wyniosę jego śmieci na śmietnik i zwróciłem sig do niego z prośbą, by przyniósł je do mnie, żeby sprawy zbytnio nie komplikować. - Zaniosłem więc moje śmieci do przyjaciela, u którego połączy- liśmy je z jego śmieciami w specjalnyum kubełku na śmieci, by wspólnie je wynieść na śmietnik. I tu pora byłaby wspomnieć o ciekawej znajomości, jaką zawarliśmy na śmietniku, chociaż okoliczności tego faktu, jak można to wnosić z charakteru miejsca, nie były specjalnie miłe. Otóż w chwili, kiedy tłumiąc oddech wysypywaliśmy zawartość kubełka na ziemię obok przepełnionych pojemników, błysnęło światło latarki (godzina była późna) i jakiś głos skomentował zestaw naszych śmieci: - Oj, słabiutko, panowie, słabiutko... A przecież nie brakło tam takich elegantszych momentów, jak puszka po eksportowych szprotach, skórka od szynki pełnotłustej czy butelka po pieprzówce. - Nic z importu, kochani... - ubolewał dalej pan, który lustrował nasze odpadki. Był to mężczyzna raczej młody, ubrany skromnie i wyposażony, oprócz latarki, w podobny do naszego kubełek. - Zb prawda, że nie z importu. Ale trafiezją się eksportowe akcenty - próbowaliśmy delikatnie bronić naszych odpadków, mając na myśli puszkę po szprotach. - Dla mnie to bez znaczenia - odpowiedział nieznajomy. A potem wracaliśmy razem od śmietnika aż do wejścia na moją ~!^ klatkę schodową, przy której ów pan uczynił gest pożegnania. - Pan nie z tej klatki? - zapytał przyjaciel. - Nie, ja w ogóle nie z tego bloku - wyjaśnił ten pan. Wtedy zdziwiliśmy się z przyjacielem. - Z innego bloku pan uczęszcza na ten śmietnik? I tu ów pan wytłumaczył nam dlaczego. i - Wiosna idzie i zbieram materiał - powiedział. - Kiedy się już ociepli, wychodzę sobie pod wieczór z kubełkiem na skwerek, podchodzę do atrakcyjnej osoby i zagajam rozmowę: - Wyszedłem, proszę pani, ze śmieciami i drzwi się za mną zatrzasnęły. Taki pech... - powiadam. - Teraz, proszę pani, nie r wiem, co robić, jak już wyrzucę te śmieci, bo noc idzie. I tu kubełek niby to niechcący wypada mi z ręki. Nieznajomy zademonstrował nam to wypadanie kubełka, z którego wysypały mu się: butelka po whisky "Black and White", gąsiorek po winie "Chianti", puszka po kawiorze astrachańskim i krabach "Snatka", pudełko od perfum Wortha, skórki od bananów, opako- wanie od papierosów LM itp, wytworne śmieci, które, jak nam to dalej wyjaśnił, kompletował sobie po śmietnikach, nie będąc osobiście człowiekiem wysokiej stopy życiowej. - Robię w ten sposób niejednokrotnie duże wrażenie - mówił, wkładając wymienione przedmioty z powrotem do kubełka. - Zbteż 94 V , 95 zdarza się, żę ten swoisty bilet wizytowy otwiera mi gościnne drzwi danej osoby, za którymi spędzam czas aż do pierwszych porannych ślusarzy, na których rzekomo oczekuję. 96 ~, i ~~ ~~ "h,. i , List z podłogi Ten list kablujemy wam, kochani, z podłogi. Tzn. przyjaciel znąjduje się na podłodze, a ja -opodal.,. - l~.t może byś wyjaśnił państwu, jak ważną rolę w pracy takiej, jak moja, odgrywa pomysł. - Pomysł odgrywa ogromnie ważną rolę w pracy takiej jak przyjaciela. Stwarza on sytuację, w której przyjaciel ma o czym pisać, co nie jest bez znaczenia dla samego utworu. Jednym słowem, kiedy pomysł przychodzi do głowy, należy uczynić możliwie wszystko, żeby nie wyszedł , czyli postąpić tak, jak w danym wypadku - przyjaciel. Zrobił on mianowicie sporo, ieby w warun- kach niezwykle ciężkich ocalić swój pomysł, tj. zapamiętać go. Bo, proszę sobie wyobrazić, rano położył się przyjaciel na podłodze i zaczął się unosić na rękach... Jak ty to robisz? - Zwyczajnie. Tovarzą do podłogi i rękami się odpycham... - Zaglądasz pod szafę, czy co tam nie wpadło? - Nie. Zb jest taka gimnastyka. - Aha. I właśnie w takim momencie przyszedł ten pomysł przyjacielowi do głowy Co to był za pomysł? - Na komedię muzyczną dla dużego teatru z drogimi biletami, na jakie trzy sezony grania. - Zb znaczy - cała akcja, intryga, piosenki itd? - Tak. 97 - Jednym słowem - siąść i pisać! A tutaj, proszę was, ani siąść, ani pisać, bo jednocześnie z tym pomysłem nawiedziło przyjaciela zapalenie korzonków nerwowych, tak że ani się ruszyć z tej podłogi, bo - co? - Bo ból potworny przy najmniejszym ruchu. - 0, właśnie, ból. I tu mi się bardzo podoba postępowanie przyjaciela. Każdy inny myślałby, jak by tu się ratować z tych korzonków, a przyjaciel - nic, tylko żeby nie zapomnieć pomysłu. Ciągnie za sznur telefonu, który zwisa tuż i ściąga telefon ze stolika. Na razie co prawda sobie na głowę, tak że czas jakiś leży ogłuszony, ale kiedy wraca do siebie, nakręca numer Pogotowia. I co mówisz? - Mówię: "dzień dobry, panie doktorze. Mam taki pomysł!" I opowiadam doktorowi dyżurnemu. - I jaki pomysł opowiedziałeś p. doktorowi - pamiętasz jeszcze? - Oczywiście. 0 tym, jak pewien profesor językoznawstwa poznał uliczną kwiaciarkę, która mówiła okropną gwarą. No i on postano- wił nauczyć ją mówić i w ogóle zrobić z niej damę, a przy tej okazji zakochali się w sobie... - I co lekarz na to? - Powiedział: "Panie, ja to znam na pamięć - co mi tu pan truje!" I odłożył słuchawkę. - Zi~udno mu się dziwić... To rzeczywiście jako pomysł nie jest nowe. Ale nie przejmuj się tym, bo i tak postawa twoja jako twórcy jest godna podziwu i uznania. Tak że - głowa do góry! 98 i~ ,".:,. "~,. i i List z przyjęcia > c Z Ń Zostaliśmy zaproszeni z przyjacielem na przyjęcie do państwa Z., ale przyszliśmy za wcześnie. - Często zdarza nam się za wcześnie przychodzić z wizytą, staramy się być punktualni, tzn. - nie spóźniać się, a z komunikacją naszą nie zawsze układa się pomyślnie, tak że z domu wyruszamy dużo wcześniej. - Więc właśnie i tym razem przybyliśmy na miejsce za wcześnie, a że nie wypada zjawiać się przed umówioną godziną, posta- nowiliśmy, jak zwykle w takich wypadkach, poczekać na klatce schodowej przed drzwiami pp. Z., aż umówiona godzina wybije. - Zdawałoby się, że takie czekanie na klatce schodowej jest nudne i męczące, a tymczasem czas pod drzwiami pp. Z. zleciał nam równie szybko, jak przyjemnie. - Przez drzwi bowiem dochodziły nas głosy gospodarzy, którzy krzątając się i przygotowując na przyjęcie gości , toczyli rozmowę na nasz z przyjacielem temat, nie szczędząc nam słów sympatii i uznania. - Europejczycy w każdym calu! - mówiła pani domu. - Przemili gawędziarze! - uzupełniał pan. - Przystojni i inteligentni - eskalowała gospodyni. - A jacy utalentowani! - podziwiał nas gospodarz. -Nienagannie wychowani! Zamożni, a z gestem! Ubrani skromnie, a jakże wytwornie! - Itd. itp. 99 - Słuchalibyśmy tego jak pięknej muzyki jeszcze dłużej, ale że pp. Z. chwalili również naszą punktualność, zobligowała nas ona do przerwania punktualnym naciśnięciem dzwonka ich zachwytów nad skromnymi naszymi z przyjacielem osobami. - Przyjęcie toczyło się w uroczej atmosferze, do czego przyczynia- liśmy się i my, wprawienni w doskonały humor okazaną nam przez drzwi życzliwości i podziwem gospodarzy. - Niestety, p. Zblek, mężczyzna w średnim wieku, rozwiedziony, upił się i mniej więcej koło 22 nawymyślał panu domu. - Naubliżał właściwie. - Powiedział m. in., że pan Z. jest... - Mniejsza z tym. Tak że pan Z. zbladł gwałtownie i chyba tylko obecność innych gości powstrzymała go od zbicia pana Tolka, tym bardziej że inwektywy tego ostatniego objęły również i panią domu. - O pani Z. wyraził się mianowicie, że... - Mniejsza z tym. Wprawdzie p. Zblek po wyczerpaniu tematu wyszedł, ale już przyjęcie od tej chwili mocno kulało, dobry nastrój prysł. Pani Z. wybiegała co chwila do łazienki i wracała z czerwo- nymi oczami, goście zaczęli się rozchodzić pod byle pretekstem. - Wreszcie, kiedy już wybiegła definitywnie i nie wracała, i my z przyjacielem postanowiliśmy pożegnać się z gospodarzem, który odprowadził nas do drzwi, ciągle jeszcze blady, milczący.. Właśnie włożyliśmy paltoty, aż tu dzwonek i w drzwiach ukazuje się p. ~blek, ale już jakby trzeźwiejszy i okropnie skruszony. - Zdzichu - powiada pan Tolek - wybacz! Najmocniej cię przepraszam! - Won, bo zrzucę cię ze schodów! - zareplikował gospodarz już zielony, a właściwie seledynowy ze złości. - Jak śmiałeś, szubra- wcze! Dziunia szlocha! - To pójdę i Dziunię przeproszę! - błagał pan lblek. - Ani mi się waż! Rozebrana! - krzyczał pan Z. - Zb ja się też rozbiorę... - Pan Tolek zaczął zdejmować palto. - A kto palto za tobą wyniesie, jak zlecisz ze schodów?! -ryczał gospodarz. = Przy dyrektorze tak mnie oświnić! Przy wszystkich! i ,~,, i~ - Zb prawda. Głupio zrobiłem, że tak cię do tego przy wszystkich... Ale za oczy ty też potrafisz, Zdzichu... - użalił się były oszczerca. - Ja za oczy? Ja za oczy?! - ryczał gospodarz, zabarwiony tym razem purpurowo. - Ich się spytaj! Tych dwóch pierników, jak ja o ludziach - za oczy! Niech oni ci powiedzą, jak myśmy z Dziunią wyrażali się o nich, kiedy sterczeli pod drzwiami! Bo my jesteśmy ludzie cywilizowani, rozumiesz! I kiedy wiemy, że ktoś tak jak oni zawsze przyłazi za wcześnie i podsłuchuje pod drzwiami, co się o nim mówi, to nie powiemy, że to zdaniem naszym dwa stare klarnety! Że zeżrą i wypiją za pół patyka, a kwiatków przyniosą za 50 zł. Ze zanudzą i zamęczą! Tego wszystkiego my o nich nie powiemy, bo my jesteśmy ludzie kulturalni, rozumiesz? A ty jesteś skończone chamisko, Tolek! Ty jesteś... Won mi stąd wszyscy! - I wyrzucił nas razem z panem Zblkiem, chociaż za kwiaty zapłaciliśmy de facto nie 50 zł, tylko 112, z asparagusem i celofa- nem. 100 I ~~ 101 L.ISt z ławki N 0 Na wiosnę udajemy się zwykle z przyjacielem na łono natury do pobliskiego parku. Tak uczynili- śmy i w tym roku. Usiedliśmy sobie na ławeczce i kontemplo- waliśmy... Obok nas siedział mężczyzna dość podeszłego już wieku i zdziwio- nymi oczami rozglądał się dokoła. - Nie macie panowie pojęcia - odezwał się w pewnej chwili - jak bardzo można się oderwać od natury, kiedy tak jak ja na długo się traci z nią kontakt. Pracuję przy reaktorach... Wiecie, panowie, reakcje łańcuchowe itd. Trafił się wyjątkowo długi łańcuch i parę lat nie opuszczałem instytutu, przy którym zresztą mieszkam również... Zamyślił się głębokoo i po chwili, kierując wzrok na alejkę, po której skakały ptaszki, zapytał: - Jak się nazywa ten mały, co tak skacze? Drópelek? - Wróbelek - poprawił przyjaciel. -A to zwierzątko, takie rude, z puszystym ogonkiem?... Biedurka?... Wiedronka?... - Wiewiórka - sprostowaliśmy. - Natomiast biedronka to jest taki owadzik nakrapiany. - Wiem. Boża mrówka. - Nie, nie mrówka, tylko krówka... a 4 ~,~,, "~: .W. ,.". 4 Mt`.v ~. - Zupełnie mi te nazwy powylatywały z głowy... - zmartwił się ten pan. - A ten krzew, co pachnie tak pięknie? Wraz? - Nie, wprost przeciwnie, bez. Natomiast ten ptak nad głową pana profesora to kawka - uprzedziliśmy jego wątpliwości. - Kawka? Tak samo jak napój? - zdziwił się. - A to pyszne! Wyobraźcie sobie, panowie, że zapraszam was na kawkę. Wy przychodzicie, niczego nie podejrzewając. Żona podaje dzbanek i filiżanki dla niepoznaki. Raptem ja zdejmuję pokrywkę z dzbanka i - co? Ptak z niego wylatuje! Cha cha cha! I już po kawce! Długo nie mógł się uspokoić, tak go rozbawił własny żart, trzeba przyznać, że celny Kiedy wreszcie przestał chichotać, dalejże uczyć się od nas, że to paw, a nie - pif, tamto jaszczurka, a nie - praszczurka, ówdzie znów niezapominajki, a nie -przypominajki itd. itd. Kawał czasu nam zleciał na tej lekcji zoobotanicznej. Nagle profesor wykrzyknął: - A to co znowu takiego?! I to już wydało nam się, że przesadził. Tak to już nie można odrywać się od matki natury! Toteż nie powiedzieliśmy mu, że to zupełnie małe dziecko wypełzło zza zakrętu alejki. Odeszliśmy z niesmakiem. 102 i Wir, 103 ., - Ll$t ., Z ~dtkl schodowej tS~e . Jak już o tym wspominaliśmy, jesteśmy obaj ludźmi punktualnymi i w związku z tym zdarza nam się niejednokrotnie przybyć za wcześnie z wizytą, zazwyczaj wtedy zwłaszcza, kiedy kapryśna komunikacja miejska nieocze- kiwanie dopisze. No i wtedy czekamy na klatce schodowej, w związku z czym przydarza nam się to i owo. "To" opisaliśmy `~ poprzednio, a dzisiaj opowiemy "OWO". - Właściwie to ty opowiadaj, bo to tobie się przydarzyło. - No więc tym razem sam, bez przyjaciela, wybrałem ja się na imieniny, I znów tak jakoś wypadło, że i do autobusu udało mi się wsi~ść i wysiąść na planowanym przystanku z tramwaju, jednym słowem - podróż przebiegła pomyślniej niż planowałem i na miejscu byłem grubo za wcześnie. Czekam więc sobie na klatce schodowej na godzinę rozpoczęcia imienin, patrzę, a tu na ścianie - napis ręcznie wykonany al fresco, bo klatka schodowa dopiero co była odnawiana. - Hasło jakieś? - Króciutkie hasło... Zawołanie właściwie, tyle że niecenzuralne i nieortograficzne. - b zamiast u? - Nie. Po prostu jedna litera zbędna. - Jaka? - Dajże spokój z tą drobiazgowóścią. i prr., A I arw, ~, - Słusznie. Przepraszam. - Patrzę na ten napis i myślę sobie: wezmę, poprawię, wymażę tę literę, niech będzie przynajmniej ortograficznie, nie walczmy od razu na wszystkich frontach. No i przystępuję do wymazania tej litery. Aż tu nagle, z ukrycia w szybie nieczynnej windy wypada na mnie dozorca z okrzykiem: - Mam cię, łobuzie! To ty smarujesz po ścianach! - Na ty jesteś z tym dozorcą? - Ale skąd. Ja mu mówiłem per pan. Ale dozorca to mało. Przyłącza się do niego natychmiast milicjant, ukryty dotąd w szybie nieczynnego zsypu na śmieci. Próbuję się tłumaczyć, ale kiedy im mówię, że spędzam czas samotnie na klatce schodowej, bo chcę przyjść punktualnie na imieniny, wybuchają śmiechem i oświadczają, że kawały będę im opowiadał w komisariacie. - Mój ty Boże! W komisariacie? - Wyobrażasz sobie móją sytuację? - Ty i komisariat? - Komisariat to jeszcze głupstwo, ale jak zawiadomić moich gospodarzy, że nie będę na imieninach? - A zadzwonić nie mogłeś? Byłeś... skrępowany? - Ale skąd. Trochę się dziwię, że jako człowiek dobrze wycho- wany zadajesz mi takie pytanie. Jak można dzwonić do gospo- darzy, którzy prosili na szóstą, skoro jeszcze nie ma szóstej? - To prawda... A karteczkę wsunąć? - Ba, kiedy nie miałem przy sobie żadnej karteczki ani biletu wizytowego. - To rzeczywiście nie zazdroszczę ci. - A jednak znalazło sig rozwiązanie. I tu muszę przyznać - dozorca i milicjant poszli mi na rękę. Wytłumaczyłem im, że skoro mam i tak ponieść konsekwencje pisania po ścianach, to przecież mały dopisek i tak nie zmieni sytuacji. No i zgodzili się, żebym napisał na ścianie, koło drzwi gospodarzy parę słów w formie usprawiedliwienia, że - tak i tak, z przyczyn ode mnie niezależnych, nie będę na imieninach itd. - data. podpis. - To odetchnąłeś po tym. Ia4 I~ 105 - No, dosłownie kamień spadł mi z serca i jak nowo narodzony poszedłem na ten komisariat. 106 x5 ~, i ., L.ISt z łazienki 0 .. Ń Ń i Dziś kabfujem~r państwu niezu~~kle, moim zdaniem, ciekawy list o tym, co się przytrafiło przyjacielowi w łazience. Kiedy to ci się przytrafiło? - Onegdaj. - Aha, onegdaj. Otóż onegdaj rano przyjaciel udał się do łazienki celem... W jakim celu udałeś się? - Do łazienki? W celu umycia się, ogolenia itd. - Czyli - jak zwykle? - Jak najzwyklej. I nagle, kiedy tylko przystąpiłem do golenia, usłyszałem czyściutki drobniutki głosik, który śpiewał piosenkę. - Ale to nie był twój głosik? - Skąd! Przecież bym poznał. Ja mam sumiasty baryton, a nie coś podobnego. - Ładnie jednakowoż śpiewał ten głosik? - Bardzo ładnie i stereofonicznie, bo jednocześnie - z umywalni i z wanny Tzn. - z otworów odpływowych obu tych naczyń czy zbiorników, czy jak to określić. - A potem? - A potem sam zapragnąłem zaśpiewać, jak to w łazience. Więc żeby nie było kakofonii dwugłosowej, zatkałem otwory odpływowe w wannie i umywalni. Wtedy oczywiście głosik ucichł, ale też zaraz zaczął wydobywać się wrzask, a właściwie wrzaszczek jakby.. - Którędy, skoro zatkałeś te odpływy? 107 - Przez te takie jakby sitka, co są nad otworami odpływowymi. - Aha. I co wrzeszczał ten wrzaszczek? - Duszę się! - wrzeszczał - Otwierać! Duszę się, do cholery! Otwierać, psiakrew! - No i co? - No więc odetkałem.1b znaczy wyjąłem korek z umywalni, bo do wanny lała się woda na kąpiel. I natychmiast z umywalni posypały się na mnie złorzeczenia: - Ty bydlaku! Ja ci dam dusić, łobuzie! Ty będziesz mi powietrze odcinał, ty?! Ach, ty taki owaki! (nawet trudno powtarzać dosło- wnie). Popamiętasz ty mnie, bałwanie głupawy! - Przez cały czas, kiedy się kąpałem, płynęły złorzeczenia i inwektywy, chociaż przecież nie zatykałem już odpływu, tylko cierpliwie wszystkiego wysłuchiwałem. - Aż wreszcie? - Aż wreszcie wyszedłem z wanny i zacząłem wypuszczać wodę. Natychmiast też rozległ się zduszony krzyk, połączony z bulgo- taniem: - Zbpię się, o rany, topię się! Ratunku! Nie umiem pływać! Na pomoc! Au secours! To... - Potem już samo bulgotanie i - cisza... - A ty? - A ja nie mogłem zatkać wanny, bo korek mi gdzieś upadł i w tym zdenerwowaniu nie mogłem go znaleźć. - I od tego czasu - cisza w łazience? - Kompletna. Ani śpiewu, ani inwektyw, ani bulgotania.,. - Hm... No i co ty na to? - Przykro mi ogromnie. Wprawdzie to było świństwo - tak mi wymyślać bez dostatecznej racji po temu, ale przecież nie chciałem go zatopić! - Kogo? - No właśnie. Na domiar wszystkiego jeszcze nie wiadomo - kogo... I ;r I i I LISI z przeciwka Naprzeciwko mieszka nasz znajom, niejaki pan Strublewicz, który często wyjeżdża za granicę. Ostatnio bawił we Włoszech, skąd przywiózł sobie syrenkę, tak że odwie- dzając go, mieliśmy możność z przyjacielem podziwiać tę ostatnią. - Syrenkę - to znaczy nie samochód tej marki, o który we Włoszech jest niesłychanie trudno, ale maleńką kobietę-rybkę czy rybko-kobietę, czy jak tam ją nazwać... Są one tam wprawdzie też niezwykle rzadkie, ale nie tak jak wspomniany automobil. - Nabył ją nasz znajomy z przeciwka od rybaka alkoholika, który przestraszył się, że ma halucynacje - za pół ceny. Che che che... Potem przywiózł on ją sobie i urządził tu, na miejscu, naprzeciwko, specjalne dla niej akwarium. - Tylko nie takie, jakie urządza się rybkom, a odmienne nieco. Z wody wprawdzie, ale i z części jakby lądową, w postaci miniatu- rowej wysepki, na której syrenka mogła sobie lądować i wygrzewać się w słonku. - Nie macie pojęcia, kochani, cóż to za urocze stworzonko - taka syrenka. Na oko mogła mieć lat dwadzieścia, ale przez dobrą lupę widać było, że trzydziestkę ma na karku, jak to się mówi. Brune- teczka w typie południowowłoskim, o drobnej krągłej piersi, włosach długich, rozpuszczonych, które sunęły za nią zwiewnym welonem, kiedy pływała, a zwłaszcza kiedy nurkowała. 108 I ~, 109 - Nurkowała zresztą cudownie i w ogóle poruszała się tak harmonijnie w wodzie, że można było godzinami patrzeć na nią. Kiedy zaś wylądowała na wysepce lub na wyciągniętej dłoni pana Strublewicza, natychmiast zaczynała śpiewać pięknym mikro- sopranikiem śliczne, włoskie melodie, ale bez słów, trochę dżezując. - Mówić nie mówiła wcale. Śmiała się, płakała czasem i śpiewała. Śpiewała zresztą tak atrakcyjnie, że gdyby być np. krasnoludkiem nie umiejącym pływać, utopiłby się człowiek dla niej w tym akwarium. Pan Strublewicz twierdził, że w czasie jej śpiewu nie sposób przeczytać gazety, jeżeli się nie przywiązać do krzesła czy fotela, tak ciągnie ten śpiew. ~- Kiedy zaś stawiał akwarium z syrenką na otwartym oknie, kioskarz z kiosku na rogu musiał się przywiązywać do rogu... - No i wystawcie sobie, kochani, onegdaj odwiedzamy pana Strublewicza, a ten tonie w łzach. Co się okazuje - nie ma już syrenki. Zawsze, kiedy zmieniał wodę w akwarium, robił syrence ciepłą kąpiel i wpuszczał ją do wanny, w której figlowała sobie i psociła do woli. Tak samo postąpił i poprzedniego wieczoru po kolacji. Pozostawiona atoli w wannie syrenka wyciągnęła tym razem korek i razem z wodą zniknęła bez wieści w wodociągach i kanalizacji. - Jak wyjaśnił znany ichtiolog, docent Ssak, błędem pana Strublewicza było, że na kolację jadł tego wieczoru w obecności swojej ulubienicy - sardynki, czym dotknąć ją musiał do żywego, ponieważ syrenka ta był to najprawdopodobniej półkrasnoludek, półsardynka. I ;' I l, i I` ~ `i LISI z Paryża W naszych listach z podróż nastąpiła przerwa, a to na skutek podróży przyjaciela do Paryża. I z powrotem? - I z powrotem. - Właściwie to po co pojechałeś? Z własnej ochoty? - Nie. Na prośbę Ministerstwa Kultury. - Z jakąś misją specjalną posłało cię Ministerstwo? - Nie. Poprosiło mnie, ażebym dla własnego dobra pojechał i obejrzał sobie miasto itd. Że to mi dobrze zrobi na całokształt - powiedziało Ministerstwo. - I że w ogóle dobrze się przewietrzyć w tym wieku. - I od razu zgodziłeś się? - Nie. Z początku ja się nie zgadzałem. Ale Ministerstwo nie dawało za wygraną i nastawało. Rok to trwało, bo miałem jechać już w zeszłym roku. No i w końcu Ministerstwo postawiło na swoim i pojechałem. - Przecież oglądałeś pocztówki, filmy, słuchałeś w radiu piosenek o Paryżu, czytałeś o tym mieście? - Czytałem. - No to po co tam było jeździć? - Dewizy dostałem, więc... - Pociągiem czy samolotem? - Samolotem. 110 ~~ 111 I - Dlaczego? - Kazali samolotem. - I nie opierałeś się? - Nie. - No to szmaciany ty masz leciałeś i dokąd przyleciałeś? - Na lotnisko Le Bourget. - W Luwrze byłeś? - Nie. - A u impresjonistów? - Nie. - W Comedie Fran~aise? ten charakter. No i co - leciałeś, I I, I - I co sobie pomyślałeś? - Myślenie miałem utrudnione, bo to była naprawdę piękna pani, ale przemknęło mi przez głowę, że może zobaczyła we mnie mężczy- znę, na którego czekała całe życie i w związku z tym buntuje się przeciw konwenansom, zabraniaj~cym paniom podrywać panów na ulicy - I wsiadłeś do tej pani? - Wsiadłem. Na Etoile jechaliśmy bardzo długo, chociaż to nie jest daleko. - A co, czerwone światła? - Nie, nie to. Jechaliśmy drogą okrężną i zatrzymywaliśmy się po drodze. Tak że właściwie do Etoile nie dojechaliśmy. - Pokazywała ci Paryż ta pani? - No, w pewnym sensie tak... Tym bardziej powinieneś był zobaczyć to wszystko, o co cię pytałem. - ligo akurat mi nie pokazywała, a potem już nie miałem na to czasu. - Więc jak długo trwała ta przejażdżka? - Parę godzin. - A potem? - Potem już musiałem wracać od ojczyzny, bo już nie miałem dewiz. - 7.b ta przejażdżka drogo ci wypadła! - Duże dewizy to nie były... - Więe właściwie jak długo byłeś w Paryżu? - Ja byłem w Paryżu, biorąc dewizowo, to dwa tygodnie, a w czasie - to tak... Przyleciałem w czwartek, tę panią poznałem w pi$tek, a w sobotę już odlatywałem... - Tak dawno wróciłeś i nie pokazujesz się? - Nieswój jakiś jestem, unikam ludzi... - A nie mówiłem? Po coś jeździł? Teraz ci głupio, że tak wpadłeś. - Nie, to nie to. Wiesz, strasznie tęsknię za Paryżem! - Nie. - A w Folies Bergee? - Nie. - W Notre Dame? - Nie. - Zlo gdzieś ty był? - Na Concorde. - Tylko na Concorde? - Nie, ale głównie. - Jak, to - głównie? - Najlepiej pamiętam. - Dlaczego? - Bo tam mi się to zdarzyło. Zaraz na początku, jak tylko wyszedłem na miasto. - Co ci się zdarzyło? -Chciałem się przejść z Concorde przez Champs Elyseea na Etoile. - No i co? - Nie przeszedłem się. - Nie trafiłeś? - Nie, nie to. Podjechała jedna pani zieloną Alfą Romeo (kabriolet), sama bardzo przystojna, wytworna, też na zielono, i zapytała, dokąd ja tak idę. Postanowiłem przyznać się . Wtedy zapropo- nowała, że mnie podrzuci. _. a; _.. i 112 ~ 113 ., - L.ISt 'e Z ~dChy O Ń .. Na łachę wiślaną~ w~braliśm~ sig z przyjacielem i panu Elżunial Oklaaek po wypoczynek i bliższy kontakt z natur. Udaliśmy aię tam wpław. Wpław to było? - Nie, w bród, bo woda wyjątkowo brudna... - I niska. Panią Elżunię nieśliśmy przy tym na tzw. stołeczku, bo boi się ona pijawek. - Wprawdzie pijawki spotyka się w wodzie stojącej, ale łatwiej było panią Elżunię przenieść na łachę na tzw. stołeczku, niż jej to wytłumaczyć. - Tak zwany stołeczek utworzyliśmy z dłoni naszych z przyja- cielem. Jakby to wytłumaczyć... Dłonie nasze stanowiły jakby szkielet stołeczka, a tapicerkę stanowiła już właściwie sama pani Elżunia... Część pani Elżuni, ściśle biorąc. Sama zaś pani Elżunia trzymała nasze rzeczy, jednocześnie obejmując nas ramionami za szyję, żeby nie spaść z tzw. stołeczka. - Ponieważ zaś w ten sposób częściowo ograniczała pani Elżunia Oklasek nasze pole widzenia, a właściwie koncentrowała je raczej na sobie... - Na części siebie właściwie. - Jakiej części? - Mniejsza z tym! Dość że ograniczeni w polu widzenia kilka- krotnie minęliśmy łachę, nie trafiąjąc na nią, zwłaszcza że nie od razu przyzwyczailiśmy się do odwrotnego refleksu kierunkowego, jaki pani Elżunia, jak zresztą większość pań, wykazuje. - Kiedy mówi, żeby na lewo, pani Elżunia, to znaczy, że trzeba na prawo. - Toteż łobuzy, których już na łasze zastaliśmy po wylądowaniu, leli nas, jak chcieli, bo byliśmy bardzo wyczerpani, bez sił do ucieczki. - Żeby to tylko leli! Wyzywali nas od łachów i łachudrów (że niby uczęszczamy na łachę), rozgniatali nam prowiant nasz m. in. na twarzach, wylewali napoje na panu Elżunię, który w dodatku demoralizowali. - 0 opalaniu się nie było mowy, bo kiedy nawet przestawali nas lać, to nas zapiaszczali albo zamulali. Czasem wzywaliśmy ratunku i wiedząc o tym, że milicja posiada radiostacje, nadawaliśmy sygnały SOS na krótkich falach. - Ściśle biorąc, na średnich, które skracaliśmy, jak umieliśmy, bo krótkich gotowych na łasze oczywiście nie było. - Nie mogliśmy też zbiec z łachy w bród, bo łobuziaki ukradli pogłębiarkę Stowarzyszenia Weteranów Regulacji Rzeki Wisły i pogłębiali koryto rzeki obok łachy do siedmiu stóp, podczas gdy my z przyjacielem mamy zaledwie po niecałe sześć stóp wzrostu. - Spłycili natomiast panią Elżunię Oklasek do żałosnej warstewki złożonej z samych prymitywnych instynktów, nie do przyjęcia dla ludzi tej skali intelektualnej co my z przyjacielem. - Po paru godzinach takich tortur fizycznych i moralnych byliśmy z przyjacielem właściwie bliscy unicestwienia przez łobuzów. - I wtedy, żeby skrócić męki, przyjaciel poszedł się topić i to nas uratowało. - Bo jak tylko zacząłem bulgotać, proszę was, natychmiast, jakby z dna rzeki, wyłoniła się motorówka rzecznej milicji, naurągała mi, że robię to, co jest surowo wzbronione, i że jak jeszcze raz się utopię, to taki mandat mi wlepią, że dzieci moje będą jeszcze spłacały lub odsiadywały! - I od tej chwili już motorówka nie spuszczała nas z oka, bo przyjaciel wzbudził w niej podejrzenia nie na żarty, a u nas, w Polsce, topić się nie wolno. 114 ~ ,'~ 115 - Cudownie było od tej chwili na łasze, bo łobuzy wyprowadzili się spod oka motorówki, tzn. z łachy. - A odkąd opuścili nas łobuzy, pani Elżunia zaczęła pogłębiać się dosłownie w oczach. Oczywiście do zbytniego pogłębienia się pani Elżuni staraliśmy się nie dopuścić. Głębia grozi utopieniem, a topić się u nas, jak o tym była już mowa, nie wolno. - Podobnie jak i pływać. Jest to słuszne, bo 0 obywatelu na wodzie, który nie ma gruntu pod nogami, nigdy dokładnie nie wiadomo - płynie on czy się topi? 116 ., L.ISt z kina Kied~r stafiśm~r z prz~rjaciefem w ogonku po bilety na film pt. "Zejdź no stamtąd, dziewczyno!" w kinie PERĆ, z Dorothy Cutex w roli dziewczyny -nawiązaliśmy rozmowę z mizernym mężczyzną, który stał przed nami. Znajomość zawarliśmy w ten sposób, że chcieliśmy odejść na chwilę, ponieważ rozeszła się pogłoska, że szynka, co prawda tłusta, jest jednakowoż w pobliskich Delikatesach. Przyjaciel więc zwrócił się do tego mężczyzny w tych słowach: - W razie czego jesteśmy za panem. Ale ten Mizerny źle zrozumiał i odpowiedział w te słowa: - Cieszę sig, że mogę na panów liczyć. Dzisiąj to się rzadko zdarza. - Co się zdarza? - spytał przyjaciel. A ten pan na to: - Żęby tak ktoś za kimś był w razie czego, zwłaszcza obcy - No i już nie wypadało nam iść po szynkę, tłustą co prawda, tylko wypadało zostać, tym bardziej że ten mizerny młody człowiek zaraz zaczął nam się zwierzać z historii swojej miłości. - Chciał nam po prostu odpłacić zaufaniem za zaufanie, a wszystko wskutek mylnej interpretacji słów "Jesteśmy za panem", które zrozumiał w sensie "Popieramy pana". - Zakochał się natomiast nasz Mizerny w Dorothy Cuteg około czterech jej filmów temu. 117 `i=~. Może niektórzy z państwa pamiętają, że i nam z przyjacielem swego czasu zdarzyło się zakochać w gwieździe lilnu~wej, ale to było zupełnie inaczej. Pozwólcie przypomnieć sobie, że zakochaliśmy się w zapo- mnianej już pamięci gwieździe krajowej, Imogenie łi,zepusze, uczęszczając co dzień na ten sam łilm przez czas dłuższy z przyczyn, których już przypominać nie warto. Po prostu przywiązaliśmy się więc do lizepuchy, pozwcilcie przypomnieć sobie, i dopiero w to przywiązanie wmieszały nam się po pewnym czasie zmysły przyjaciela i moje Włtrsrle. Z Mizernym było zupełnie inaczej. Było to przysłowiowe "coup cle (®udre", uczucie spadło n