tytuł: "Biały kamień" autor: ANNA Bolecka Książka ta ukazuje się jedynie dzięki życzliwej pomocy Przyjaciół, którym składam podziękowania pełne wdzięczności i wzruszenia. A. B. KAMIEń wydawnictwo WARSZAWA 1994 Projekt okładki, karty tytułowej oraz zdjęcie autorki PIOTR PIWOCKI Zdjęcie na okładce ze zbiorów rodzinnych NOEMI BOGUSŁAWSKIEJ Reprodukcja zdjęcia na okładce ANNA BEATA BOHDZIEWICZ Ojcu Motto zaczerpnięto z: Carl Gustav Jung "Wspomnienia, sny, myśli", Warszawa 1993 (Przełożyli Robert Reszke i Leszek Kolankiewicz) Fragmenty powieści "Biały kamień" ukazały się w miesięczniku "Twórczość" (l 993, nr l) oraz w kwartalniku "Kresy" (1993, nr 15). Całość została przeczytana przez Stanisława Brejdyganta w I programie PR w sierpniu 1992 roku. Oziffitwa i Na*- Pf=ii«?cz * 69. 00-046 ' tel. 20-03-81 w. 295, Wydanie I Copyright (c) by Anna Bolecka ISBN 83-901443-0-1 Jestem Sierotą, sam; wszakże znajduje się mnie wszędzie. Jestem Jeden, lecz sobie przeciwny. Jestem zarazem Młodzieńcem i Starcem. Nie znałem ni ojca, ni matki, ile że trzeba mnie dobywać z głębin, jak rybę. Albo znowu spadam z nieba jako biały kamień. Tułam się po górach i lasach, lecz jestem ukryty w wewnętrznym człowieku. Dla każdego jestem śmiertelny, a jednak nie dotyka mnie odmiana czasu. Cmi Gustm Jung ie znałam mojego pradziadka. Urodziłam się czternaście lat po jego śmierci. Kiedy miałam pięć lat, znalazłam się pewnego dnia w domu, gdzie skrzypiała podłoga z jasnych sosnowych desek, a w sieni stały wiklinowe kosze pełne zielonego agrestu. Ktoś mnie zawołał. Otworzyłam drzwi i weszłam do przestronnej kuchni. Na łóżku siedział stary człowiek i uśmiechał się. Wyciągnął do mnie rękę. - Jestem twoim pradziadkiem - powiedział. Nic więcej nie pamiętam. Trzydzieści lat później mój ojciec mówił: - Nasz dziadek był pięknym mężczyzną. Przeżył dobre życie. O wnukach mawiał: "moje gienierały". W ciszy, która nas otacza, można czasem usłyszeć dalekie głosy. Wydaje się, jak gdyby mówiło jednocześnie wielu ludzi stojących pod wielką ścianą. Jeden z nich odchodzi na bok, zbliża się. Teraz słyszysz wyraźniej, słowa nabierają sensu. Jego głos cię przyzywa. Wchodzisz do jasnej kuchni. Na łóżku siedzi ktoś, kogo widzisz pierwszy raz w życiu. To najbliższy ci człowiek na ziemi. Patrzycie na siebie. Czujesz, że to początek świata. Twojego świata. inisja, gdzie są moje buty? - Pradziadek stał pośrodku kuchni i rozglądał się bezradnie. - Buty, buty, myślałby kto, że buty są najważniejsze - powiedziała Anisja i odwróciła się. - A tak, bo jak umrę, to nikt nie pomyśli o mnie, tylko o moich butach. Buty mnie przeżyją. Synowa podała mu czarne sztyblety. - Są - powiedziała i uśmiechnęła się. - A gdzie jest moja "Pomalina"? Znów ktoś brał, a ja muszę wyjść. To jak? Wyjdę w zabłoconych butach? - siedział teraz na ławce z jednym butem wsuniętym na stopę, drugą starannie owiniętą w onucę trzymając tuż nad podłogą. - Długo tak będę się męczył? - stęknął. - Ojciec i zabłocone buty - zaśmiała się synowa. - Kto jak kto, ale ojciec ma zawsze buty wyczyszczone na glanc, a poza tym tyle razy mówiłam, że nie "Pomalina", bo to było przed wojną, tylko "Dobrolin". Teraz ojciec używa pasty "Dobrolin". - Dobrolin nie dobrolin, takiej pasty jak przedwojenna już teraz nie ma. Trzeba było tylko dobrze popluć i błyszczało się jak... i buty też nie takie - powiedział Pradziadek. - Jakie ja miałem dawniej buty... Sam je szyłem. Najważniejsza w życiu rzecz to umieć wszystko zrobić samemu. Nikogo nie musiałem prosić, wyszykowałem buty, z cholewami, z juchtowej skóry... W zimie ciepłe, w lecie noga się nie pociła. Mówię ci, Gienierał, jak w raju. A może ty wiesz, 8 edzie jest ta moja... ten "Dobrolin"? - spojrzał na wnuka. _ Wiem - powiedział chłopiec i zeskoczył z krzesła. _ ^ _ stęknął Pradziadek, biorąc pudełko z napisem F A i G. PAL. - Te moje buty nie tylko mnie służyły. Takie były dobre, że mnie niejeden prosił - sprzedaj, ale nie sprzedałem, tylko dałem stryjowi Wiktorowi, wiesz, Anisja? Całą wojnę w nich przechodziłem, ale jak przyszedł dwudziesty rok, to mu te buty dałem. On był dużo ode mnie młodszy, ale wzrostem byliśmy równi i stopę też mieliśmy taką samą. Trochę narzekał na początku, że but zbyt do mojej nogi przyzwyczajony, ale już po tygodniu tańcował i tak tańcujący poszedł wojować. W moich butach stryjo pogonił bolszewika i wygrał wojnę. Któregoś razu, jesienią, a wojna już się kończyła i wojsko wracało do domu, jego oddział zatrzymał się na kartoflisku pod lasem. Na skraju sobie siedli i ćwiczyli "uwerturki". Gienierał, ty nie wiesz, że stryjo pięknie grał na kornecie w orkiestrze wojskowej. Grają tak, już trzecią uwerturkę przećwiczyli, a tu z lasu wychodzi włóczęga. Wtedy wielu było takich, chodzili po kraju, nie wiedzieć z czego żyli, ale jakoś żyli. I właśnie taki chłopina wyszedł na to pole. Usiadł i słucha. "Może byście i mnie dali pograć", zagaduje. "A wy, dziadku, znacie te krzyżyki i bemole?", pytają go. "Nie znam - mówi - ale wam grania nie zepsuję". Rozchyla płaszcz, widać, że nie ma spodni tylko jakieś obdarte gatki i łapcie na nogach, a na szyi kołnierzyk bez koszuli. Wyjmuje spod płaszcza trąbkę i zaczyna grać. I tak gra, że wszystkim dech zaparło. Stryjo Wiktor trzęsionki dostał. Ty wiesz, Anisja, że stryjo kochał muzykę i jak słyszał coś pięknego, to albo płakał jak małe dziecko, albo nim rzucało. Skończył grać ten włóczęga i chce iść, ale go Wiktor zatrzymuje. "Dziadku - mówi - butów nie macie. Przymierzcie". Przymierzył, trochę były za duże, ale dobre. Zamienili się. Wiktor wziął jego łapcie, a jemu dał moje buty. I z wojny bez butów wrócił. _ Tai, ojciec o wojnie opowiada, jakby tam ludzie niej walczyli, nie ginęli, tylko jakieś gatki, trąbki, buty... - ode-' zwała się synowa. - A co, Anisja, czemu to wojna ma być ważniejsza niż piękne granie czy dobre buty albo to, że ktoś idzie polną drogą i widzi, jak wiatr łany żyta przygina do ziemi? Ty myślisz, że jak żołnierz idzie na wojnę, to on wierzy, ż świat zmieni? Może on ogląda rosę na liściach, słyszy, że mu burczy w brzuchu, bo głodny, że mu się chce spać, że mu guzik wisi na ostatniej nitce. Tak, Anisja, o tym on myśli, a nie o śmierci, bo jakby o śmierci myślał, toby zaraz wziął nogi za pas, i już by go nie było. Myślisz, że trąbka nieważna, a wiesz, że ten stryja kornet to mu życie uratował? Pięknie grał, to go przydzielili do orkiestry dętej, a jego przyjaciela do artylerii. I co? Tamtego rozerwało na strzępy, że nawet z kawałków nie dało się złożyć, a stryjo wędrował ze swoją orkiestrą, aż szczęśliwie przywędrował do domu. Tak to jest, Anisja, a nie tak jak ty sobie wyobrażasz. Umilkł i zaczął czyścić buty. - Coś mi ten Dobrolin nie za dobry. Patrzcie, jakie bez połysku - powiedział i zaczął popluwać na czubek bucika. - Już ja go wyczyszczę własnym sposobem. Po chwili wyszedł przed dom i usiadł na wąskiej roz chwianej ławeczce, która stała tu, zanim zamieszkał w tym i domu z synem i młodą synową. i Nic się nie działo. Siedząc nieruchomo, zasnął na krótko płytkim snem starca. Drzemał, leciutko poświstując przez nos. Był nie ogolony. Krótkie siwiejące włosy pokrywały całą jego twarz. Nogi w błyszczących trzewikach wysunął daleko przed siebie. Młode koguty o małych główkach z jasnoczerwonymi grzebieniami podchodziły do niego i przyglądały mu się. Nagle otworzył oczy i sięgnął do kieszonki. Wyciągnął płaski zegarek. Długo sprawdzał czas, jakby nie mógł uwierzyć, że jest za siedem dwunasta. 10 Ostatnio coraz częściej patrzył na zegar. W domu miał kilka, wisiały na ścianach, stały na etażerce i w różnych dziwnych miejscach. Do szuflad chował zepsute, z wybebeszonymi wnętrzami. Sypały się z nich maleńkie śrubki, które Gienierał wydłubywał długą szpilką ze szczelin w podłodze. Każdy z zegarów tykał w innym rytmie, a ich głosy zlewały się w jeden monotonny dźwięk, który towarzyszył Pradziadkowi od rana do wieczora. Nocą budził się i nasłuchiwał w ciszy. Wciskał głowę w poduszkę, ale dochodziło spod niej głuche tykanie. Sięgał ręką i patrzył, szeroko otwierając oczy w ciemnościach. Była za siedem dwunasta, ale zupełnie nie mógł w to uwierzyć. Teraz siedział przed domem. Dzień był pogodny i zdawało się, że tak będzie zawsze. Głęboko wciągnął powietrze. Z pobliskich pól doleciał go zapach kończącego się lata. Wiedział, że wysokie niebo ma w sobie przejrzystą czystość. W powietrzu unosił się zapach ostatnich letnich kwiatów o nasyconej barwie, lekko więdnących liści, suchego ziarna i dojrzewających jabłek. Tego dnia obudził się o dwa lata starszy i poczuł, że jest już starcem. Rozprostował kości, które zgrzytnęły nieprzyjemnie. Bolały go wszystkie stawy, w głowie mu szumiało i wiedział, że tak będzie do końca, że ten uporczywy ból już go nie opuści. Zrozumiał, że czas stał się w jego rękach zetlałą materią, której nie warto cerować. Minęła pora naiwnych pytań, nagłych olśnień, małych przyjemności. Zawsze lubił chwilę przebudzenia. Było ciepło, wygodnie, pod powiekami drżało migotliwe światło, odgłosy budzącego się domu dobiegały łagodnie, nie naruszając sennych obrazów. Ale nie tego ranka. O świcie ze snu wyrwał go własny jęk. Leżał w łóżku, bezradny, słaby, i czuł swoje ciało jak przeszkodę, jak ciężar ponad siły. Otworzył szeroko oczy. Na ścianach wisiały zegary. Ich uporczywe tykanie wypełniało całe wnętrze. Każdy pokazywał inny czas. Sięgnął pod poduszkę i mocno zacisnął dłoń. 11 Kiedy rano Anisja weszła do kuchni, zdziwiła się widząc, że jeszcze leży. Podeszła bliżej. Spał lekko pochrapując. Dotknęła go. Obrócił się na bok, z dłoni wysunął mu się zegarek. - Tato, niech tata się obudzi - powiedziała - Która godzina? - podniósł się gwałtownie - Która godzina? - Ósma. I czego ojciec krzyczy? Spojrzał na nią zdziwiony. Zwykle była dobra i łagodna więc może dziś zobaczyła w nim coś nowego, co L p straszyło. Jest starytn człowiekiem. Może jego drżact c przypomniało jej, że i ona kiedyś umrze? * jednak Pradziadek nie myślał tego ranka o umieraniu. Życie wciąż jeszcze zdawało mu się silniejsze od śmierci. Promienie słońca wpadały przez okno. Listki rozmarynu drżały delikatnie, z sufitu zbiegał w dół po niewidzialnej nitce mały pająk. - Dlaczego czas zawsze tylko się kurczy? - spytał, ale nie było nikogo, kto mógłby mu odpowiedzieć. Ten dzień, jak tyle poprzednich, minął niepostrzeżenie. Jak zwykle o zmierzchu, Pradziadek leżał na łóżku w kuchni, czytając "Mały Dziennik". Gienierał przysiadł na stołeczku pod piecem, zagapiony w ogień. - Mówię ci, żebyś nie gryzł pazurów - odezwał się Pradziadek. - Szpony ci w końcu wyrosną jak diabłu. Ja mogłem robić w dzieciństwie dwie rzeczy: obgryzać paznokcie albo dłubać w nosie. Wybrałem dłubanie, bo to trzeba robić w samotności. I dobrze na tym wyszedłem. Gazeta zsunęła się Pradziadkowi na brzuch, a on sam zapatrzył się w sufit. Wnuczek przerwał swoją mozolną pracę i spojrzał na niego ukosem. Jego pociemniała twarz była nieruchoma, tylko wokół ust dało się zauważyć delikatne drganie. 12 Naftowa lampa stojąca na stole filowała coraz bardziej. - O, znowu - burknął Pradziadek i chłopiec nie wiedział, czy to "znowu" odnosi się do dalekiej przeszłości, w której znów coś się wydarzyło, czy do filującej lampy. A może chodziło o Julcię Słowik, która właśnie teraz, jak zwykle o tej porze, przesuwała na górze krzesło, żeby usiąść do fortepianu. Gienierał znał każdy jej ruch, każdy gest. Teraz prosi siostrę o akompaniament. Ona się wzbrania, bo wie, że sąsiedzi wszystko słyszą. I to, że nie mieści się w tempie, i to, że czasami gubi dźwięki, a wtedy Julcia przerywa śpiew i tylko patrzy na nią w milczeniu. Nic nie mówi, żeby nie nadwyrężać głosu, tylko patrzy, i ta cisza przedłuża się. - O, znowu - powiedział Pradziadek i chłopiec spojrzał w górę. Lampa przestała filować, z sufitu leciał czarny śnieg, powoli osiadając na meblach. I tak było zawsze, ale chłopiec nigdy nie mógł zrozumieć, w jaki sposób z lampy może wydobyć się tyle sadzy. Na górze Julcia nadal namawiała siostrę do grania. Trwało to już dłuższą chwilę, aż wreszcie rozległy się pierwsze dźwięki. Głos Julci zabrzmiał jeszcze nieśmiało, a potem coraz dźwięczniej i było tak, jakby rozsypały się korale i ktoś je szybko zbierał, ale one wciąż wypadają z rąk i podskakują na śliskiej podłodze. Julcia długo szukała swojego dźwięku. Tak właśnie określiła to pewnego dnia, stojąc na schodach pod drzwiami. - Znalazłam swój dźwięk - powiedziała wtedy i Gienierał przypomniał sobie te uciekające po podłodze koraliki. - O, znowu - stęknął Pradziadek i przytrzymał gazetę na brzuchu. Teraz Gienierał wiedział już na pewno, że chodzi o Julcię, i że zaraz będzie śpiewała pieśń o fiołku. To było jak rozmowa: Julcia opowiadała ją śpiewem. Dużo smutku i słońca, i słaby, delikatny głos fiołka zdeptanego stopą płochej pasterki. Od roku Julcia Słowik chodziła do pana Apfelbauma na lekcje niemieckiego, a on nie chciał od niej pieniędzy, bo był 13 wielbicielem Mozarta i wpadał w zachwyt, słysząc, jak pięknie Julcia śpiewa i mówi po niemiecku. - Mutter, ja się urodziłam, żeby śpiewać Mozarta. Kocham tę muzykę i niemiecki język, on jest taki melodisch, taki... liedlich. Ja to muszę śpiewać - mówiła do matki, wywołując na jej twarzy błogi uśmiech. Do kuchni weszła Anisja wnosząc ze sobą zapach świeżo wypranej i wykrochmalonej bielizny. - A wy znowu próżnujecie. Czas nie czeka - powiedziała. - Wie ojciec - zwróciła się do Pradziadka - że ta Słowik to się tleni. Taka Żydóweczka, a chce być podobna do jakiejś Gretchen... Co się tu dzieje? - jęknęła, widząc wyszorowaną tego dnia podłogę całą pokrytą płatkami sadzy. - No znowu - powiedział Pradziadek. Julcia skończyła śpiewać i Gienierał wybiegł z kuchni. Cicho wszedł po schodach na górę. Po chwili trzasnęły drzwi. Dziewczyna wychodziła z domu. Wychylił się i patrzył, niezauważony, jak szybko zbiega w dół, a jej długie włosy związane brązową wstążką jaśnieją w mroku. Z kieszonki spodni wyjął scyzoryk i na drewnianej poręczy wyciął pierwszą literę słowa "utleniona". _ ego roku wrzesień zaczął się pięknie, polami snuło się babie lato, powietrze było łagodne i migotliwe. Jeszcze poprzedniego dnia na niebie nie było śladu chmurki, ale nocą zaczęło padać, zerwał się wiatr, który szarpał gałęziami drzew, unosząc w powietrzu śmieci i rozmokłe papiery. Od rana po niebie gnały skłębione chmury. Było chłodno, wiatr szedł górą, przed domami parowały kałuże. Gienierał wyszedł tego ranka w czapce z daszkiem i ciepłym paletku, na nogach miał przydeptane letnie buciki. - Tylko nie stercz przed domem, pobiegaj, żebyś nie zmarzł - powiedziała matka i lekko pchnęła go 14 w stronę drzwi. Na drodze nie było nikogo. Gdzieś obok deszczowo piały koguty. Co chwila wyglądało słońce i zaraz znikało za pędzącymi chmurami. Spojrzał w górę. Nad domami krążyło stado ptaków. Światło przesuwało się po ich grzbietach i były jak kałuża, w której przegląda się błękitne niebo. Po chwili zataczały koło i wtedy chwytały blask jasnymi brzuchami, a ich grzbiety mieniły się granatowo. Obserwował je próbując zrozumieć zasadę tej zmienności. Zakręciło mu się w głowie, spuścił wzrok i zobaczył, że stoi w kałuży, a skarpetka wyłażąca z dziurawego buta nasiąka wilgocią. Z domu wyszedł Pradziadek. Nie zauważył małego, bo kroczył z wysoko podniesioną głową, trzymając pod pachą swój ogromny czarny parasol. Spodnie wisiały na nim luźno i można było policzyć fałdy opadające na wyczyszczone do połysku czarne buciki. - Co się tak gapisz? Gienierał odwrócił się gwałtownie. Za nim stała Julcia Słowik i gryzła cebulę. Jej puszyste złotorude włosy rozwiewały się na wietrze, słońce właśnie wyszło zza chmur i rozświetliło jej twarz. Cała w nagłym blasku, z kilkoma piegami na bladej twarzyczce wydała się chłopcu bardzo piękna. Patrzyła na niego z góry. Resztkę cebuli rzuciła pod nogi. Uśmiechnęła się ni to z wyższością, ni z przyjaźnią, odkrywając przy tym drobne ostre zęby pokryte białymi plamkami. - Powiedz o tak - rozkazała nagle, zaciskając mocno zęby, i wycedziła: - Nie mogę zgryźć chleba. Gienierał znieruchomiał obezwładniony strachem i zachwytem. - Nie mogę zgryźć chleba - powtórzył posłusznie, prawie nie otwierając ust. - To zgryź gówno - zawołała Julcia, odwróciła się i w podskokach pobiegła uliczką w stronę rynku. 15 Cjienierał, zostaliśmy już tylko my dwaj - powiedzii Pradziadek następnego dnia, kiedy po południu zosta całkiem sami w kuchni, gdzie przy wygasłym piecu bawiły się małe puchate kocięta, a zegary cicho posuwały czas do przodu. - Nikt nie umie tak podawać ognia jak ty. Zapaliłbym fajeczkę. - Pradziadek usiadł przy stole. Gienierał z niecierpliwością czekał na tę chwilę w ciągu dnia, kiedy dziadek wyjmie papierosa z płaskiej papierośnicy i będzie czekał, aż wnuk zapali zapałkę jednym zręcznym ruchem i poda mu ją. - Dobrze, całkiem nieźle - Pradziadek zaciągnął się głęboko. Lekko nadąsane usta chłopca rozchyliły się w uśmiechu, jego śniade policzki pokryły się delikatnym rumieńcem. Po chwili Pradziadek zgniótł niedopaloną połówkę papierosa i przyciągnął do siebie chłopca. Unosiło się wokół niego miłe ciepło, pachniał gotowanym mlekiem i czymś słodkim, jakby^ w zaciśniętych piąstkach trzymał lepkie cukierki. Pradziadek wziął jego małe ręce w swoje i rozchylił - byt miękkie, lekko wilgotne i puste. Wsunął rękę do kieszonki jege spodni i wyciągnął kolorowe papierki. Spojrzał zawiedziony. Chłopiec uśmiechnął się chytrze i z drugiej kieszeni wyjął sugusa. Podzielili go na pół i żuli w milczeniu. - Bańki - pierwszy odezwał się Pradziadek i zrozumieli się od razu. Po chwili obaj pełzali po podłodze, a mydlane bańki pękały na sosnowych deskach. Rozchlapana woda, zapach dziecięcej zabawy, a może tęczowe blaski migające w powietrzu sprawiły, że z dna pamięci Pradziadka wypłynął obraz kąpiącej się dziewczynki. Miała wypłowiałe od słońca włosy sterczące jak garść słomy nad drobną twarzą. Była piegowata i brakowało jej przednich zębów. Balia, w której się kąpała, była tak wielka, że koszula unosiła się na wodzie jak kwiat. Czy wtedy po raz 16 pierwszy zobaczył Podolankę, czy widział ją już wcześniej? Gdy się nie wie, co nastąpi później, i jak ważne jest to, co właśnie nas spotyka, pamięć działa kapryśnie, pozostawiając nam na przyszłość zaledwie okruchy rzeczywistości. Mały Pradziadek stanął z boku i niemo przyglądał się piegusce. Piszcząc rozpryskiwała wokół wodę. Patrzyła spod zmrużonych powiek i gładziła wokół siebie koszulkę. - A ty masz taką kreskę i jak będziesz duża, to ci się przekręci - powiedział nagle mały Pradziadek. - Pokaż! - rozkazał po chwili. Dziewczynka patrzyła w milczeniu, a jej jasnoniebieskie skośne oczy zaokrągliły się ze zdziwienia. - Jak się przekręci? - spytała. - W poprzek. A w ogóle dziewuchy mają źle, nie mają kuśki. - Mają - zaśmiała się i prysnęła mu wodą z balii w twarz. - Mają - powtórzyła już bez śmiechu - tylko schowaną w środku, żeby takie gawniuki jak ty nie widziały. Odwróciła się do niego tyłem. Mogło się zdawać, że nie zwraca na niego uwagi, ale on stał nadal, zapatrzony. Nagle dziewczynka poczerwieniała, chwyciła się za brzuch i jęcząc wygramoliła się z balii. Mokra koszula oblepiła jej pośladki i nogi. - Och, bid try czorty - piszczała i zawodziła. - Jak tiażko! - Chwyciła kłąb ścierek przygotowanych do prania i unosząc koszulę wepchnęła go pod spód. Jej dziecięce łono było płaskie i gładkie.- Jak tiażko! - zawodziła bez ustanku. Patrzył na nią, na jej zogromniały nagle brzuch, szeroko rozstawione nogi, spomiędzy których miało się wyłonić małe, ciepłe, śliskie, jak w oborze, kiedy z krowy wypadało cielę. Drżał i krzywił twarz, jakby czuł prawdziwy ból. Chciał być tą małą dziewczynką, która teraz tylko udając boginkę płodności, za kilka lat będzie nią naprawdę, a on ze swoim Pytającym się między nogami ptaszkiem, który służył co a i a L i o T E K A 17 Wydziału Dziennikarstwa i Nauk Politycznych Uniwersytetu Warszawskiego Tr najwyżej do pięknego siusiania w górę i na odległość, wciąż będzie jej zazdrościł daru zwielokrotmema. Przyglądał się swojej płci, temu, z czego był dotąd taki dumny, z niepokojem i zawstydzeniem. Zdawało mu się, że to narośl, którą przyczepił mu złośliwy polny duszek. Postanowił ją ukryć miedzy udami, tak aby w tym miejscu zrobiło się pusto i gładko. Chodził wtedy ze ściśniętymi nogami, a ciotka, która go wychowywała, śmiała się i mówiła, że wygląda jak kaczor, któremu ktoś nadepnął na ogon. Odwracał głowę w stronę śmiejącej się ciotki, która nie rozumiała błysku nienawiści w jego oczach. Próba z ukrytą płcią nie udała się, a przemożna chęć, żeby poznać tajemnicę małej dziewczynki, nie ustępowała. Odtąd często pojawiał się w jego przedsennych marzeniach obraz białej dziecięcej pupy. Na jej widok ślina napływała mu do ust, chciał wgryźć się w miękki pośladek, i rozszarpać go jak zwierzę swoją zdobycz. Podnosił rękę, która z trudem poddawała się ruchowi, i uderzał otwartą dłonią. Zapadała się z bezgłośnym plaśnięciem. Na białej skórze zostawały czerwone ślady palców. Nie było w tym okrucieństwa, raczej ciekawość i głód. Aby je zaspokoić, poruszał miarowo ustami, mlaskał, jakby chciał wylizać ociekający miodem palec. I kiedy już prawie czuł słodycz rozpływającą się po podniebieniu, zasypiał nagle jak kociak na brzuchu matki. JLego wrześniowego dnia to, co tkwiło w nim dotąd zapomniane, wyłoniło się na powierzchnię. Przeżył życie i zdawało mu się, że nasycony umrze i zapomni je na zawsze, ale tego popołudnia poczuł, że wszystko zachowało się w nim nietknięte. Gotowe czeka, aby je wydobyć z ciemności na światło dnia. Zrozumiał jednak, że choć patrzył na świat z uwagą i w skupieniu, nie zapamiętał żadnej rzeczy tak, aby móc powiedzieć: pamiętam wszystko. Nie mógłby także powiedzieć: zrozumiałem, ani nawet: rozumiem cokolwiek. Zawsze zdawało mu się, że świat zwrócony jest twarzą do niego i że jest to twarz otwarta i pogodna. Ostatnie dni sprawiły, że zobaczył twarz inną - ciemną, niejasną i tajemniczą. Było już tak kiedyś w dzieciństwie. Sen plątał się zjawą, rzeczywistość była nierozpoznawalna, przedmioty i ludzie, zwierzęta i rośliny odwracały się od niego. Próbował je zrozumieć - brał w palce pachnące gorzko zioła, pytał je o ich imiona, pragnął od psa nauczyć się cierpliwego milczenia, zaglądał w oczy maleńkich żuków, chcąc odkryć źródło ich niewinności i dobroci. Nie znajdował odpowiedzi. Świat odwracał się od niego, jakby chciał powiedzieć: Spróbuj zajrzeć mi w twarz. Jeśli ci się to uda - zrozumiesz wszystko. Ale nie zrozumiał. Co gorsze - zapomniał. Jego dzieciństwo minęło niepostrzeżenie i nie pamiętał już pytań, jakie pragnął zadać. Niepokój i niepewność opuściły go. Wkroczył w dojrzałość łatwo i bez bólu. Uwierzył, że wszystko wokół odkrywa się przed nim, staje zwrócone twarzą do niego. Już nie pytał zwierząt, roślin i kamieni o ich tajemne sprawy. Żył. Ale pod powierzchnią życia pulsowała ciemność, milczenie, pytania bez odpowiedzi. Patrzył na wnuka, na jego twarz pełną zachwytu, na jego małe, silne, odważne ciało. Śledził radość, która pojawiała się nie wiadomo skąd, i nagłe łzy, wsłuchiwał się w jego milczenie i śmiech - i myślał, że udane życie powinno spełnić własne dzieciństwo. Nie powrócić do niego, bo to niemożliwe, ale raczej wyciągnąć ostateczne wnioski z tego czasu, gdy najbardziej dotykalna rzeczywistość nierozerwalnie łączy się z symbolem. 18 19 D -L* ziecięca pamięć PrSLd 7:a^ nego zmierzchu sześćdzS. ?°JawiłasiePe*nego jesień-siedzącego na płask^ S! * WCZeŚnieJ' Oto widzi siebl nogami. Jego stopy ciasnÓ7« I (tm) sPuszczonymi w dół mii rzemykami, n^s^d^IS " pfóden^ ^ata której rękawy związano^ l*osz»^ narzuconą kapotę obwarzanek. Boi J, Qg°o ^^ W ?ku **». sLdkT białego pieczywa. BezwiedS t mgdy jeszcze (tm) M zaczyna się kruszyć. ^^^ka palce na ciastku, które . Mrok gęstnieje. Jest zimnn v » • jego siostra, na kamienneTpłyc^oh W St°f dzie^Zynka>j go zaczyna si? wydobywać LL t '? tobotek> z które1 gruchania synogarlicy llw f Wllenie P°d°bne d Z drzew cicho onada ' ^czynach, ostatni b tai. Słychać jakiś Pierwsze nocne gryzon ny deszcz, który przera Jest mokro, ale za to trS ,d°°k°ła- nogi i kuli się w swojej wieS T* ?' Chł°piec kuca i przyciska si? 'do murt J .^^ kap°cie' gołe kolana. Drży z zimna Ko^^ Okr* k"braczkiem nietoperz. Czuje na poli Chłopca W r Zimno mi - sły gdzie kuli się jego st, dziechem, które porzucon0 wTeJ? ^ PrZCStaJe bć z zimna, głodu i strachu JeS16nna noc> żeby sczezło Pamięta, jak deszcz ustał a T»- ^ księżyc. Zeskoczył z kamTenia i Zaświec* CZC do 20 - Czekaj tu - powiedział, wcisnął małej do ręki obwarzanek i ruszył przed siebie. - To są moje nogi - szepnął. - To są moje ręce - powtórzył i poczuł, że ma ciało któremu może nakazać posłuszeństwo. - Jest mi ciepło. Nie jestem głodny. Zatrzymał się przed małym domkiem z zakratowanym wejściem. Chwycił kraty i potrząsnął. Były zamknięte. Kopał i szarpał, aż zrobiło mu się gorąco, poczuł ból. Spojrzał na ręce. Skóra na kostkach była zdarta do krwi. Miał suche oczy i zaciśnięte usta. Przez chwilę nasłuchiwał. Cisza dzwoniła w uszach, przerywał ją tylko daleki głos nocnego ptaka, który po chwili ucichł. Odwrócił się. Słyszał głuche uderzenia serca i własny oddech. Niedaleko zamkniętego domku natrafił na szeroką kamienną płytę. Była odsuniętą, otwór prowadził w głąb. Zawołał cicho. Siostra pojawiła się tak szybko, jakby była tuż obok. - Właź - powiedział i wziął ją za rękę. Była zimna, jakby dziecko trzymało w niej tafelek lodu. Na płycie leżały pachnące deszczem i wiatrem gałęzie choiny. Zgarnął je wszystkie i cisnął do dołu. Mała zsunęła się bezszelestnie, upadła na sprężyste gałęzie i natychmiast zasnęła. Leżała zwinięta jak liszka, a jej kształt rozmazywał się w ciemnościach. Słabe popiskiwania brata pomogły mu znaleźć drogę. Poczuł pod palcami szorstki materiał i ciepły policzek dziecka. Zarzucił tobołek na plecy. Dziecko owinięte szmatami i derką było niewiele mniejsze niż chłopiec i bardzo ciężkie. Trochę niósł, trochę ciągnął swój ciężar po opadłych, nawilgłych deszczem liściach. Zsunął zawiniątko do dołu i wskoczył za nim. Niemowlę wyczerpane płaczem ucichło. Pradziadek przycisnął się do siostry i nakrył ich oboje kapotą. Zasnął z policzkiem przyciśniętym do pachnących świerkowych igieł. 21 \Vnocy wiał wiatr, niebo się wypogodziło. Zaczęło świtać. Słońce szybko nasyciło się światłem i ogrzało przesuszoną wiatrem ziemię. Wczesnym rankiem z pobliskiego dworu wyszła kobieta z koszami. Skracała sobie drogę do miasteczka przez cmentarz. Mijając świeżo rozkopany grób, usłyszała dziwny hałas. Przez chwilę zdawało jej się, że to nocny ptak, któremu pomyliły się pory dnia, ale hałas powtórzył się. Płakało dziecko. Kobieta upuściła koszyk i pędem rzuciła się do ucieczki. Zatrzymała się dopiero na skraju cmentarza. Chwyciła się za głowę, ściskając ją rękami, jakby chciała zagłuszyć głos diabła. Wreszcie opuściła ręce i nasłuchiwała; ptaki otrzepywały skrzydła, ostatnie krople nocnego deszczu uderzały o liście. Kiedy dobiegła do drzwi proboszczówki, strach zaczął jź opuszczać. Przytrzymując kurczowo chustę na piersi, drżą cym głosem spytała o proboszcza. Po chwili nadszedł strony kaplicy. i - Duszyczka potępiona doprasza się łaski księdza; proboszcza - szepnęła kobieta. Ksiądz nawet się nie zdziwił. Wszedł do wnętrza domu i po chwili wrócił z krucyfiksem i święconą wodą. Proboszczowa gospodyni jeszcze w pośpiechu zarzucała chustkę na głowę, a chłopak, który tu mieszkał i służył do mszy, biegł za nimi. Szli szybko szeroką aleją. Kobiety mamrotały pod nosem, chcąc modlitwą odegnać złe moce. Chłopak przytrzymując portki na brzuchu sapał zdyszany. W pobliskim domu otworzyło się okno, kobieta wychyliła się ciekawie do połowy i mrużąc oczy patrzyła na idących. Zbiegając ze schodków zawołała męża i dzieci. Wybiegli przed dom i zobaczyli, że ksiądz idzie w stronę cmentarza. Dogonili go, gdy przekraczał drewnianą bramę obok niebieskiego gipsowego anioła na postumencie. Kobieta, która pierwsza usłyszała dziecięcy płacz, poprowadziła ich :1 do starego dębu pośrodku cmentarza. Przystanęli onieśmieleni ciszą, która tu panowała. _ To gdzieś tutaj - szepnęła kobieta, jakby się bała obudzić kogoś, kto jeszcze śpi. - In nomine Patris et Filii et Spiritus Sancti... - zaczął ksiądz i w tym momencie z grobu w końcu wąskiej alejki wyjrzał chłopiec. Zręcznie wydostał się z dołu i stanął na płycie, oświetlony słońcem. Jego potargane włosy prześwietliło światło, tworząc aureolę wokół głowy. Patrzący pod słońce nie dostrzegli w pierwszej chwili jego twarzy ani strachu, który się na niej pojawił. Figurka dziecka stała nieporuszona. Kobiety cofnęły się, ksiądz zrobił krok naprzód i zatrzymał się, bo obok nogi chłopca pojawiła się główka drugiego dziecka. - Siła nieczysta, dusza potępiona - jęknęła któraś z kobiet i zakryła usta ręką. - Cicho bądźcie, kobiety, przecież to dzieci, po prostu dzieci - powiedział ksiądz i zdecydowanym krokiem zbliżył się do grobu. Chłopiec pomógł wydostać się siostrze i teraz stała obok niego mała, chudziutka, w pomiętej koszuli, i krzywiła buzię do płaczu. Mężczyzna w czarnej sukni zbliżał się do nich, a dzieci obezwładnione strachem, obolałe od snu, nadal stały bez ruchu. Ksiądz podszedł na odległość kilku kroków. Ktoś krzyknął głośno, widząc, że ksiądz unosi sutannę i wskakuje do grobu. - Kobiety - zawołał po chwili i wyjrzał z dołu. - Chodźcie tu. Podbiegły, wiedzione nakazem silniejszym niż strach. Ksiądz wyciągnął ręce i podał im zawiniątko. Rozległ się głośny płacz dziecka. Wszyscy ocknęli się jak ze złego snu. Ktoś chwycił chłopca za rękę, ktoś zdjął płaszcz i okrył nim dziewczynkę. Kobiety podawały sobie niemowlę i uśmiechały się do niego. 23 Mały Pradziadek zapamiętał te chwile. Wszyscy mówi] araz wesoło i głośno. Śmiali się. Nie rozumiał tego śmiechi j gwaru. Ludzi przybywało. Każdy chciał go dotknąć, d ręce na swojej twarzy i włosach. Jedni muskali go tylko, jak ćmy, inni chwytali mocno, jakby chcieli się przekonać, że naprawdę istnieje. Jego mały brat krzyczał głośnym, nic nierozumiejącym krzykiem. Na pewno był głodny i nie chciał już dłużej czekać. Po chwili znaleźli się w domu wielkim jak stodoła, ale pełnym światła, i Pradziadek zobaczył, że wsuwają mu do rąk miskę pełną gorącego mleka. Rozejrzał się na boki i zaczął chłeptać jak zwierze, które czuje, że opada z sił. Jego siostra i brat zniknęli gdzieś, ale teraz nie myślał o nicłi upadł na coś miękkiego, poczuł pulsujące ciepło wokół siebi i zasnął. Spał dwie doby. JViedy się obudził, długo leżał z zamkniętymi oczami i zupełnie nie mógł sobie uprzytomnić, gdzie ma głowę, a gdzie nogi. Gdy wreszcie odważył się otworzyć oczy, zobaczył uchylone drzwiczki pieca i wnętrze rozgrzane do czerwoności. Obok kręciła się kobieta. Widział tylko fragment jej burej sukni z grubego szorstkiego materiału. Pochylała się wyjmując coś z duchówki. Poczuła widocznie na sobie wzrok dziecka, bo odwróciła głowę i spojrzała przez ramię, wciąż zgięta w pół. Szybko zacisnął powieki, ale to jej nie zmyliło. Podeszła do łóżka i pochyliła się nad nim. - Obudziłeś się już? - spytała i Pradziadek otworzył szeroko oczy. - Czy tobie na imię Franuś? Tym pytaniem kobieta wtrąciła go z powrotem w koleiny, z których już prawie całkiem wypadł. - Tak - szepnął i znów zapadł w sen. Pradziadek rodził się trzykrotnie. Urodziła go kobieta, która umarła, kiedy miał niespełna siedem lat. Wkrótce potem stracił też ojca. Nikt nie chciał zaopiekować się trójką 24 dzieci, a krewni pozbyli się ciężaru, wywożąc sieroty na odległy o wiele kilometrów cmentarz w Kuromękach, j tam je porzucili. Grób stał się jego schronieniem i wyłaniając się z niego pewnego jesiennego ranka urodził się po raz fl^ Trzeci raz narodził się ze słów: "Urodziła go z litości CK^J^" I tak już zostało. To były jego prawdziwe narodziny v W osobie dalekiej krewnej zdobył matkę, dzięki ^Tej w wieku ośmiu lat raz na zawsze zerwał pępowinę wiąż^cą go z mroczną, pełną krzyku, żalu i strachu przeszłością. Przez kilka następnych dni chłopiec walczył z prze_ strzenią, a czas liczył się od nowa. Wszystko, co było 4otąd zostało szczęśliwie zapomniane i łatwo poddał się ' dnia i nocy, tylko kierunki i odległości wciąż mu si órym Wreszcie na tyle oswoił się z nowym domem, ż^ roz. poznawał już jego zapachy, zaczął też odróżniać - stukanie drzwi w sieni, przeciągły śpiew wrót trzaskanie kuchennych drzwiczek i postukiwanie o brzeg studni. Kiedy wreszcie opuścił kąt, w kt się chronił, i po raz pierwszy podszedł do stołu, stał talerz z kromkami chleba posypanymi solą, nagrzała sagan wody, pośrodku kuchni ustawiła i przywołała go do siebie. Szedł niepewnie, patrząc spłoszonym wzrokiem spO(j długich skołtunionych włosów. Stanął obok balii, a L[ofea łagodnymi ruchami zdejmowała z niego koszulę i przetarte w najbardziej używanych miejscach do ciała. Łokcie i kolana chłopca były szare od wżaj.tego w nie brudu. Ciotka patrzyła na to wątłe dziecięce ciało, na wystajace obojczyki, pod którymi tworzyły się dwa niewielkie wg}ebje_ nią, zapadły brzuch, nogi tak cienkie, że kolana wygl^ajy przy nich jak dłonie zaciśnięte w pięść. Odwróciła go t^jem Mogła z łatwością policzyć wszystkie kręgi, a łopatki rzucały cień i wyglądały jak nie rozwinięte jeszcze skrzydełka^ Pogładziła delikatnie jego pośladki o skórze jaśni^jsze: niż reszta ciała, całe pokryte drobnymi ukąszeniami. 25 - Oj, biedny ty, Franuś - powiedziała i Pradziada! lekko drgnął na dźwięk swego imienia. Ścisnął pośladki, jakby broniąc się przed obcym d. tknięciem. Tak dawno nikt do niego nie mówił i nL dotykał go, że zdziwiony odwrócił głowę. Ciotka zobaczyła} błysk oczu, które szybko przykrył powiekami o gęstych długich rzęsach. - Ładny jesteś, tylko taki zabiedzony. - Pomogła m wejść do balii i cierpliwie dolewała zimnej wody. Kiedy minęła pierwsza chwila zetknięcia z gorącą w_ da, chłopiec zaczął odczuwać miękkość i lekkie falowani^, wokół siebie. Napięte dotąd mięśnie rozluźniły się, przy|| mknął oczy i przyczaił się jak zwierzątko, które odpoczywa po długim biegu. Dzieci ciotki podchodziły i przyglądały się w milczeniu, gdy stanął nagi w wodzie, a ich matka szorowała go wiechciem z ziół i mięknących w wilgoci źdźbeł słomy. Oszołomiony nie zaznanym dotąd ciepłem Pradziadek; wodził wokół wzrokiem, zapamiętując różowe blaski ognia w piecu, brzęczenie much pod sufitem, cierpki zapach rozgrzanych wodą ziół, zarumieniony policzek ciotki tuż obok swojej twarzy. Ciotka nie omijała żadnego zakamarka jego ciała. Czyściła uszy wilgotną, a potem suchą ściereczką, szorstkim kamykiem ścierała zgrubiałą na piętach skórę, zagłębiała się w pępek, podnosiła ramiona, aby dobrze wymyć boki, długo szorowała szyję i plecy, spłukiwała włosy. Kiedy wyszedł z balii i stał z lekko uniesionymi rękami, a wokół tworzyła się plama szybko wsiąkająca w podłogę, ciotka okryła go białym prześcieradłem, które przylgnęło do jego skóry i osuszyło ją do ostatniej kropli. Po chwili siedział na stołku, a ciotka przykucnęła obok. Spod prześcieradła wyjęła jego stopę i uniosła ją w górę. Długie połamane paznokcie zaczynały już wrastać w skórę, ciało wokół było lekko obrzmiałe i zaczerwienione, brud wbił się głęboko, tworząc czarne obwódki. Wielkimi nożyca- 26 • nad podziw zręcznie, ciotka obcinała je, a dzieci zbierały Ilj.li J-I«*J~ r - , . i j • spadające na ziemię paznokcie i wrzucały do ognia. _ Spalcie wszystkie - upomniała ciotka, bo wierzyła, że nozostawione po obcięciu paznokcie przyniosą właścicielowi nieszczęście. Potem ciotka próbowała rozczesać jego gęste czarne włosy splątane w setki supełków, ale nie chciały się poddać. Tymi samymi co poprzednio nożycami ścięła je. Mokre kosmyki pokryły białe prześcieradło, a twarz Pradziadka wyłoniła się jaśniejsza i jakby pełniejsza, odsłoniły się bystre oczy, ładnie zarysowane brwi, lekkie wklęśnięcie skroni i delikatna szyja. Ciotka wytrzepywała resztki wilgoci z jego włosów. Stały się teraz suche, sypkie i połyskliwe. Przesunęła palcami, rozgarniając je, spod spodu przebłyskiwała błękitnawa skóra. Podała mu płócienną koszulę, którą włożył niezręcznymi ruchami tyłem do przodu. Ciotka uśmiechnęła się i nic nie powiedziała. Czuła dla niego litość. Z litością mieszała się czułość. Mimo ogarniającej go coraz bardziej senności Pradziadek chłonął wszystko i zapamiętywał na zawsze każdy gest. Oto rodził się na nowo, wyłuskiwany jak pestka z obojętności, zapomnienia, z ciemności i dziecięcego cierpienia. Ciotka wzięła go na ręce i zaniosła na posłanie. Patrzył na nią poważnie i bez uśmiechu. Pogładziła jego ciepły policzek. Zasnął natychmiast poświstując leciutko przez nos. Następnego dnia obudził się rześki, bez wahania usiadł na ławie między dziećmi ciotki i zjadł miskę zacierek na mleku. Ciotka postanowiła go podtuczyć. Chciała, żeby niczym nie różnił się od jej krzepkich grubokościstych dzieciaków. Karmiła go pyzami ze słoniną i w pamięci wygłodniałego Pradziadka skwarki i surowa słonina pozostały jako coś, czego niczym nie da się zastąpić. Do końca życia najbardziej lubił okładać kromki chleba grubymi plastrami słoniny i posypywać solą. "W raju mają dobrze - mawiał potem. - Tam jedzą słoninę ze słoniną". 27 Pradziadek szybko przybierał na wadze i nad taler^ parującego krupniku z kawałkiem świńskiej skóry zapcwl nał o swoim smutnym dzieciństwie. **' O jednym tylko nie mógł zapomnieć. O tym, że ma u<-at i siostrę. Zabrano ich do miasta, gdzieś daleko, i nigdy wk już ich nie zobaczył. JViedy mały Pradziadek poradził sobie już z nieprzyja^n" przestrzenią, zaczął się oddalać od domu ciotki. Zapuszc2aj się między drewniane chaty najbliższych sąsiadów, pr^i stawał na skraju łąki, biegł do końca drogi prowadzące; w stronę miasteczka i tu wychwytywał mieszaniny zajja. chów, smugi woni, wciągał głęboko powietrze, któr^ oddychali codziennie ludzie od dnia narodzin aż do śmiei-cj WKuromękach pachniało wtedy dymem i gnijącą wocja Kuśnierze moczyli w beczkach skóry z dębową korą. \ye wszystkich domach palono drzewem albo węglowym mja. łem i te dwa zapachy nakładały się warstwami na siehje i snuły daleko, zatrzymując się w niewielkich kotlinka^ pomiędzy łagodnymi wzgórzami. Czasami chłopiec c^j mdlący odór padliny, którą karmiono zwierzęta futerko\ve woń palącego się jałowca, zapach mleka i moczu ciągnący $je za stadami krów, które pędzono obrzeżami miasteczka Błoto spływające płytkimi rowami było żółtoszare i miaJ0 zapach świeżo pobielonej ściany, domy we wsi pachniaty wilgotnym drzewem, a uliczki miasteczka wydzielały wo^ grzybów, wilgotnego kurzu i myszy pomieszaną z przenil^. liwym odorem kocich szczyn. Stamtąd też dolatywały bardziej kuszące zapachy gorących obwarzanków i słoduj zapach palonego cukru. Rozpoznawanie smaków rozpoczął od skwarków wy, ławianych z kapuśniaku. Inaczej smakowały te, którymi ciotka krasiła pyzy, inaczej rozsmarowane na pajdzie go, rącego chleba. Chciał spróbować wszystkiego. Jadł nie 28 nane wcześniej rośliny, zbierał nasiona mocno pachnących przydrożnych ziół, odłupywał korę drzew. Wkrótce umiał rozpoznać, z jakiego jest drzewa. Gryzł porzucone przez ślimaki skorupki, lizał zroszone deszczem liście, wyrywał gęsiom pióra, skrzypiące w zębach jak cienkie tafelki lodu zimą, i futerko królikom, które wypełniało usta i nie dawało się wypluć. Późna jesień i zima wytłumiły zapachy, stępiły smak, ale jemu to nie przeszkadzało. Butwiejące liście topoli były inne niż rozmiękłe źdźbła słomy, a uśpione na zimę pędy bzu inne niż ścięte pierwszym mrozem głąby kapusty zbierane na jesiennym polu. Zakradał się do stajni i obory, próbował końskiego i krowiego łajna, wracając tym samym do wczesnego dzieciństwa i zamykając krąg dziecięcych wtajemniczeń. .fierwszą zimę swojego nowego życia spędził głównie w chacie. Poruszał sięmiędzy oborą, stodołą, kurnikiem, psią budą i studnią, ale i tu zbierał liczne wrażenia i nowe doświadczenia. Całe popołudnia i wieczory obserwował buzowanie ognia w piecu i zdawało mu się, że poznał wszystkie jego tajemnice. Słuchał wiatru przeciskającego się przez uszczelnione mchem i gliną szpary między deskami. Wiatr z zachodu przynosił śnieg lub odwilż, z północy lodowate powiewy, wreszcie pewnego dnia wiatr południowy zaczął topić zwały śniegu zamieniając je w twardą skorupę. Wraz z zapachem spływającego zewsząd śniegu pojawił się nowy powiew, gdzieś daleko tlącego się ognia. Wiedziony ciekawością i narastającym niepokojem mały Pradziadek zawędrował na skraj łąki. Z daleka zobaczył gromady wiejskich chłopaków podpalających suche trawy. Wiał wiatr, głusząc krzyki, i w szumiącej ciszy płonęły trawy, a wraz z nimi tysiące istnień: owady, żaby, małe ptaki, które me zdążyły wzbić się w powietrze, i nowo narodzone 29 marcowe zające. Wiatr wydymał żagielki ognia, kto bezlitośnie posuwał się naprzód. Dzieci z rozwianymi włosami w kłębach białego dym biegły przed siebie, podpalając wciąż nowe połacie suchyc} traw. Ten widok przejął małego Pradziadka jakąś niepojętą grozą. Lecz w rok później, wczesną wiosną i on biegł krzycząc, z gromadami dzieciaków, wypalać zimową trawę, Ciotka odnalazła go o zmierzchu zapatrzonego w do-gasający ogień, przesiąkniętego zapachem dymu jak dobrą uwędzona kiełbaska. Zabrała go do domu, gdzie Pradziadek szybko ochłonął z wrażeń przy kolacji złożonej ze zsiadłegę mleka i ziemniaków okraszonych zasmażką z cebuli, śmietany i mąki. Stawał się coraz ładniejszym dzieckiem. Różnił się też wyraźnie od swoich rówieśników, jasnowłosych i krępych On był szczupły i ciemny. Jego rosnący z wiekiem apetytj prawie łakomstwo, które jego nową rodzinę i sąsiadów doprowadziłoby szybko do wyglądu rzeźnych tuczników, w niczym nie zmieniało jego smukłego ciała i szlachetnych rysów twarzy. Był inny, a jego odmienność rzucała się w oczy. Pochodził z innych stron i nie miał własnej rodziny. Więc przyglądano mu się nie wciągając na razie we własny krąg. Ciotka bez przekonania uczyła go zasad, które swoim rodzonym dzieciom wpajała z pełną miłości pasją. Słabiej, bo bez ślepej matczynej miłości, strzegła go przed niebezpieczeństwami życia i słabiej też przekazywała mu swoje lęki. Błogosławiona była ta inność Pradziadka, choć przysparzała mu tylu zmartwień. Być innym oznaczało dla niego z mozołem pokonywać opór zewnętrzności. Czynił wciąż nowe próby przystosowania się, upodabniał się, naśladował otoczenie, ale bez skutku. Nie wiedział, że to, co w dzieciństwie tak go dręczyło - obcość - było w rzeczywistości jego siłą. Stał poza obrębem koła, w którym z monotonną jednostajnością kręciły się losy mieszkańców Kuromęk. Patrzył na siebie z boku, spojrzeniem uważnym i trochę nieżyczliwym, nieuf- 30 i miłosnym zarazem, a życie było dla niego od początku otwarte i pełne wszelkich możliwości. nadchodziła powoli i kapryśnie. Każdy dzień rzynosił coś nowego. Południowa strona domu ociekała ciepłą wilgocią, od północnej leżały szkliste łachy śniegu. Ptaki nawoływały się krzykliwie za dnia, a w mroźne noce szukały schronienia pod ciepłym dachem obory. Wiatr przywiał dymy z płonących łąk i z daleka przyniósł zapach wilgoci. Śnieg topniał, spływał po zboczach i wzdłuż polnych dróg, a woda zatrzymywała się w gliniastych zagłębieniach łąk. Dzień się wydłużył i zmierzchy nie chciały się skończyć, a wieczorami do domu ciotki schodziły się kobiety i rozmawiały. Pradziadek kładł się razem ze swoimi nowymi braćmi i siostrami na siennikach pod piecem i patrzył na blask ognia pełgającego po bielonych ścianach i po twarzach kobiet. Mówiły o duchach i upiorach, o chorobach i tragicznych przypadkach, i te opowieści wypływały z nich wraz z oddechem, jak gdyby nieszczęście było w życiu ludzkim czymś najbardziej oczywistym. Kiedy dzieci znużone monotonią niezrozumiałych historii zaczynały się układać do snu, ciotka przerywała rozmowę i mówiła zdanie, zawsze to samo, które brzmiało jak rozkaz i jak tajemne wezwanie: - Szukaj szpilki! Był to ostatni okruch smutnej historii, jaka wydarzyła się w rodzinie ciotki. Jeden z wujków umarł we śnie w wieku dziewięciu lat, i nikt nie znałby przyczyny tej dziwnej śmierci, gdyby nie znaleziono w pościeli szydła do zszywania skór. Matka domyśliła się, że dziecko bawiło się igłami i jedna z nich wbiła się w jego ciało, a przez noc wraz z krwią dotarła do serca. I tak wiecznie dziewięcioletni wujek zastygły w jednej chwili swojego krótkiego żywota rozpoczął nowy byt umrzyka. Zdarzenie to wzbudziło wielki strach i odtąd każdego wieczoru matki zasiewały w dzieciach ziarno lęku 31 i niepewności. Być może, mówiły, nie zbudzisz się rano j zwykle. Nie wiesz, co cię czeka. Ciotka także, jak większość kobiet, była przekonana, to, iż nie zna się swego losu, jest powodem do wielkie strachu. I znów Pradziadka ratowała jego obcość. Nie o dostatecznie własny i swój, żeby "szukać szpilki", nie musiał się bać. Los jest człowiekowi znany. "Wszystko umiera" - mawiał dorosły Pradziadek, zarzynając tłuste prosiątko, idąc jesiennym polem, żegnając się z Podolanką, leżąc na śmiertelnym posłaniu. "Wszystko umiera, więc czegóż się bać?" - powtarzał, aby oswoić lęk. Ciotka straszyła swoje dzieci, przekonana, że strach najlepiej zahartuje je do życia pełnego nieszczęść i cierpienia. Straszyła je karą boską, chorobą, śmiercią, dziadem i wieczną ciemnością jego tułaczego worka. Dzieci nie bały się śmierci. Widziały ją codziennie. Podwórze pełne było krwi niewinnych zwierząt, krzyku słabych, bólu i śmiertelnego strachu, bo śmierć zwierząt była w porządku ludzkim warunkiem życia. Widziały też codziennie ludzi, których poraziła kara boska. Śmiały się z ich powykręcanych rąk i nóg, garbów, ślepoty, zidiocenia. Tak naprawdę bały się tylko dziada. Każde z nich widziało go choć kilka razy w życiu, jak boso lub ze stopami omotanymi słomą i szmatami wędruje od wsi do wsi. Biegły za nim w bezpiecznej odległości i śledziły w milczeniu. Był to zwykle chory albo dziwny człowiek bez domu i rodziny, zawsze w drodze. Duszne wnętrze jego worka było jak śmierć, ale nie ta, którą dzieci widziały we wsi, w polu, na drodze, lecz ta, która jest ciemną niepewnością umierania. Różne były ciemności. Mrok izby wieczorem, gdy zasypiały, rozświetlony był blaskiem ognia migającego w szparze kuchennych drzwiczek. Ciemności komórki, w której chłopcy przepychali się z dziewczynkami, miały smak pierwszego wtajemniczenia. Mrok pobliskiego lasu, gęsty od złych duchów i pokrzykiwań ptaków, nie był groźny, gdy miało si? za plecami ciepłe ściany domu. 32 Mały Pradziadek nie bał się ciemności i był odporny na • da z workiem. Jemu przeznaczono strachy oswojone, te, w're biegały po łąkach albo mieszkały w stodole. __ Wyk, wyk, przyjdzie tu, zobaczysz! - wołała ciotka na • sfornego Pradziadka i zakrywała usta fartuchem. Patrzyła przy tym zawsze na belkę pod sufitem. Chłopiec wodził wzrokiem po deskach w poszukiwaniu straszydła, ale widział tylko umykające w cień pająki. Bał się trochę, bo wyk nie miał twarzy i był niewidzialny. Jeszcze wiele lat potem każdego wieczoru przed zaśnięciem patrzył na belkę, za którą mieszkał wyk. Mniej bał się Kurzego Płucka, które było tak oswojone, że skakało po podwórzu i piszczało jak mysz. Czasami potrafiło być groźne, chwytało ofiarę za kark i łachotało aż do ostatniego tchnienia. Najpiękniejsza była Chawa. Tajemnicza, wzbudzająca uczucia nie do końca zrozumiałe, pozostała w nim na zawsze. • Chawa cię wytarmosi, jak będziesz latał po łąkach, a jak złapie, to tak długo będzie wlec, aż całego cię poharata - mówiła ciotka i lekko uśmiechała się do siebie, jakby tym samym odganiała zły czar, zdejmowała z niego prawdziwy strach i nieszczęście. Kiedy mówiła mu, żeby nie oddalał się od domu, biegł pełen tłumionej radości daleko za wieś. Przystawał nad łąkami, zagapiony, znieruchomiały, i zdawało mu się, że widzi kobiecą postać z rozwianymi włosami. Chawa przeskakiwała wodne oczka, unosiła się nad wysokimi trawami. W ręku trzymała rózgi, którymi z przeciągłym świstem siekła powietrze. Miała rozdartą koszulę i piersi ciężko zwisające po bokach. Musiał to być powidok jakiegoś zdarzenia z jego wczesnego, pozornie całkiem zapomnianego, dzieciństwa. Obraz widzianych kiedyś nagich piersi nałożył się na postać wyobrażonego straszydła. Nie bał się Chawy dlatego, że była kobietą, dlatego że miała twarz, i dlatego że zawsze biegła przed siebie, nigdy nie 33 zbliżając się do czekającego wśród traw chłopca Stał stronie mroku, ale była zarazem symbolem życia i tajemnicy Spełniła powierzoną sobie rolę i W twarz' P°t*fi J6St na niewiadome kazano obraz śmierci' ktLa Pogodzić się z myślą ze stano z warunków' szczerego 'yda / robiło się późne wiosenne popołudnie. Cały dzień pełen był młodej zieleni, wilgoci, wiatru, pierwszych ptasich śpiewów i nieśmiałego jeszcze brzęczenia owadów. Ludzie wracali z pola głodni i przemoczeni, dzieci oszołomione wiosennym powietrzem wodziły dookoła zaspanym wzrokiem. Ciotka wyjęła z ciepłej jeszcze duchówki garnek z kaszą. Skwarki nie zdążyły się pokryć białawą warstwą tłuszczu. Krajała grube pajdy chleba, smarowała je smalcem i okładała krążkami cebuli. Dzieci obsiadły stół, ciasno, jedno obok drugiego. Pradziadek czuł ich głód i niecierpliwość. Wszyscy patrzyli na niego, kiedy wyciągał rękę po ostatnią kromkę. Lubił tę chwilę, a pożywianie się w gromadzie napełniało go błogim uczuciem, prawie takim samym jak zjadanie ukradkiem, w tajemnicy przed wszystkimi, tłustych kawałków świeżo uwędzonej kiełbasy. Nie pamiętał tych chwil, które dzieliły spóźniony obiad od lepkiego wieczoru w dusznej kuchni, kiedy to ciotka zagarniała wszystkie dzieci do spania. Był wtedy zbyt zmęczony, żeby śledzić monotonną jednostajność jej ruchów. Od pieca do stołu, od stołu do balii z wodą, od balii do legowiska w kącie izby, gdzie chłopcy spali na przemian, tak 34 ano trzeba było zrzucać z twarzy czyjeś pociemniałe Z6 tki albo wyciągać własną zdrętwiałą jak kawałek drewna t oe spod zaróżowionego od snu policzka brata. Leżał już na posłaniu. Jego bracia zasypiali. Było cicho, słyszał delikatne chrobotanie myszy. Spod zmrużonych no wiek patrzył na kręcącą się po kuchni ciotkę. Widział, jak wyjmuje ze skrzyni płócienny worek. Z worka wyciąga miotłę zrobioną z giętkich gałązek przetykanych wonnymi ziołami. Wieszała tę miotłę każdego wieczoru pośrodku kuchni już od wczesnej wiosny. Wkrótce zewsząd zlatywały się owady, wielkie kolorowe i małe gryzące muchy, zwabione zapachem ziół. Wiosną i jesienią było ich mniej, ale latem pojawiały się ich setki, nie wiadomo skąd, tak jakby rodziły się wciąż i wciąż od nowa. Brzęczenie wzmagało się, potem cichło. Patrzył na ten zamierający ruch i zdawało mu się, że wciąż słyszy pobrzękiwanie wewnątrz miotły, czuje przepychanie się w środku, moszczenie się do snu. Sam wykonywał kilka zawsze tych samych ruchów, rozpychając braci, szukając sobie między nimi własnego miejsca. Nigdy nie udawało mu się doczekać chwili, kiedy ciotka ostrożnie zdejmowała miotłę z uśpionymi już muchami, wkładała do worka i dokładnie zawiązywała go postronkiem. Jeszcze cichy pomruk, jakby przedsenny niepokój, wydobywał się z wnętrza i odurzone wonią i ciepłem muchy zasypiały na dobre. - Ja nie chcę spać - mruczał sennie Pradziadek i ukołysany gorącem ciasno przylegających do siebie ciał zasypiał. Śniły mu się łażące po ścianach czarne włochate owady. Rano ciotka wynosiła miotłę na podwórze. Wypuszczone z kurnika kury już czekały, żeby połknąć co do jednej wytrzepywane z miotły muchy. Obudzony na tę chwilę Pradziadek stał w progu domu i patrzył, otwierając szeroko zaspane oczy. 35 :" JVlinio odmienności Pradziadek zaczął z czasem wtapia| się w otaczający go świat. Oswajał obcość i upodabniał si^ choć to ostatnie szło mu opornie. Na tle nowej rodziny jego smagłe policzki i ciemne włosy wyróżniały go, ale w okolicz-nych wioskach i miasteczkach widziało się wszystkie moż-liwe typy, od płowych blondynów, ryżych i bladych po kruczoczarnych, o wystających kościach policzkowych, o cerze oliwkowej i smutnych bizantyjskich oczach. Mieszkańcy Kuromęk nie żywili niechęci do obcych, bo nikt nie wiedział, kim tak naprawdę jest. To by} świat na pograniczu zaborów, rosyjskiego i austriackiego. Katolicy, luteranie i kalwini szli z zachodu, prawosławni, unici, muzułmanie ze wschodu. Żydzi byli pośrodku, odrębni przez swe zwyczaje, ale zbyt biedni, aby wzbudzać zawiść. Nie zajmowali się ani szewstwem, ani kuśnierstwem - zawodami, na których opierał się dobrobyt tutejszych mieszkańców. W miasteczku handlowali czym się dało, węglem i beczkami, zajęczymi skórkami, byli krawcami łaciarzami i prusim-czytelnikami świętych ksiąg, których żony od rana do nocy pracowały na główkę cebuli dla swoich licznych dzieci. Ci, którzy szli na wieś, zostawali pachciarzami, smolarza-mi, sadownikami, którzy dzierżawili od chłopów kilka marnych owocowych drzewek. Wszyscy oni nie cieszyli się wielkim szacunkiem, ale najmniej ceniono sobie iszuw-nika-babiarza, bo prowadził drobny handel z wieśniaczkami. Kobiety te nie należały do zbyt rozrzutnych, więc iszuwnik musiał się dużo nachodzić, żeby cokolwiek utargować. Każdy miał swoje własne miejsce w społeczności opartej na wzajemnej wymianie usług i towarów, a kierującej się w życiu tym co znane i sprawdzone od pokoleń. Ludzie ci wiedzieli, że prawosławny to człowiek wyznania, którego kapłani się żenią i noszą długie włosy; luteranin nie zachowuje postów i nie czci Matki Boskiej, kalwin jada mięso 36 Wielki Piątek, Żyd - zabijając zwierzę na koszerne czyni W *"v abv ocalić tkwiące w żywym jeszcze mięsie tajemne \C\ t<*"-J ("UJ r . . - . ,1 . . Wiedzieli o tym od pokoleń i nie dziwili się temu. * Całe dzieciństwo Pradziadek biegał z żydowskimi dziećmi 00 miasteczku, a gdy na rynku pojawiał się na koniu •emianin spod Kuromęk, ze wszystkich stron, z dziur nłotach, z wąskich, zawsze zabłoconych uliczek wybiegały hmary małych żydowskich chłopców i razem z nimi Pradziadek krzyczał: "Kik, kik, a purec". Związki z otoczeniem zacieśniały się. Życie bez sąsiadów zdawało się niemożliwe. W wiele lat potem gospodarskie talenty dorosłego Pradziadka cieszyły się u sąsiadów wielkim uznaniem. Ukraińcy szczególnie cenili sobie wytwarzaną przez niego "trzęsionkę" z wieprzowych nóżek, którą popijano jałowcową wódką. Sławne były jego kaszanki i mocno wędzone ciemne kiełbasy. Dobrze skomponowane części bydlątka udają "Diewiatuju Symfoniju", mówił Pradziadek, odkrawając krótkim kozikiem kawałek kiszki, w której plasterki cielęcej nerki zanurzone były w mieszaninie delikatnego tłuszczu, krwi i mocno pachnących ziół. Od Żydów kupował tylne ćwiartki wołu, szponder i wszystkie części, których nie dało się dobrze oczyścić ze ścięgien, tętnic, tłuszczu i te, gdzie krył się nerw kulszowy. Jego żona wymieniała z żydowskimi sąsiadkami miód i mleko na trefne jajka. Żydowskie święta dzieliły czas inaczej niż chrześcijańskie. Nowy rok zaczynał się jesienią. Poprzedzały go codzienne dźwięki baraniego rogu, które już od rana niosły się krótkie, jakby urywane, i zamierały gdzieś między pagórkami i wąwozami, aby odezwać się znów w ciągu dnia i wieczorem, Ubywało już dnia, ciemności zagarniały coraz większe obszary czasu i straszne dni wciągały w swoją orbitę także chrześcijan. Nie można się było radować, gdy obok ktoś opłakiwał drugie zburzenie Świątyni tak gorąco, jakby to było wczoraj. Wszędzie widziało się smutne twarze, rysy ściągnięte bólem, bladość od postu i modlitw w dusznych pomiesz- 37 czeniach, nagie stopy przechodniów, włosy pełne pierza, ciernie w długich potarganych brodach mężczyzn. Gromady umorusanych żydowskich dzieci przesiadywały pod płotami jak stada małych spłoszonych ptaków, które nie zdążyły} odlecieć na zimę. J W dwa miesiące potem mroki późnej jesieni rozświetlani były ciepłymi światłami chanukowych świec. Zimą purimo-we dzieci biegały poprzebierane od domu do domu, zaglądając także do swoich chrześcijańskich sąsiadów. Na Pesach Pradziadek kupował od Żydów chamec za symboliczną opłatę, aby go wkrótce potem odsprzedać bez zysku. Co roku paroch z sąsiedniej wsi zapraszał Pradziadka na praźnik, uroczystość Czesnoho Chresta. Po niekończącym się śpiewnym nabożeństwie w cerkwi tłumy wylęgały na drogę. Przy długim stole, w domu popa i popadii, rozpoczynała się uczta, której nawet wytrzymały ponad miarę Pradziadek z trudem dawał radę. Pochłaniano całe stada tuczonego ptactwa, pieczone prosięta, jaja na twardo, miski ryżu ze śmietaną, a popijano to wódką, którą w całości trzeba było wypić, gdyż odmowa równała się osobistej obrazie. Po kilku godzinach słychać było coraz częściej: "Cihiju ruczku, diakuju krasneńko, ale wże ne mohu". Każdy po trochu musiał być wciągnięty w inny rytm roku, miesiąca, dnia, każdy choć trochę musiał uczestniczyć w świętach i obrządkach swoich sąsiadów, którzy we wszystkim byli różni, ale w jednym podobni: w przekonaniu, że trzeba tak żyć, aby godnie umrzeć. Wszystko to jednak nastąpiło później, kiedy Pradziadek już dostatecznie mocno tkwił we własnej wspólnocie, aby widzieć podobieństwa i różnice, możliwości i granice, jakie wyznacza obyczaj. Całe bogactwo i różnorodność życia w tym pogranicznym miasteczku zaledwie mogły być przez małego Pradziadka przeczuwane. Wciąż jeszcze nie oddalał się zbytnio od chaty ciotki, drogi, łąk i pastwiska w pobliżu, choć przeczuwał, że za nimi rozciąga się kuszący, niedostępny jeszcze świat dalekich zapachów i odgłosów. 38 zaś dobrego początku zaczynał się w Kuromękach już od dy popielcowej. Chłopcy biegali z indyczymi szyjkami albo kurzą stopką i rzucali je na głowy dziewcząt, które w zapusty • wyszły za mąż. Biegał i Pradziadek z klockiem, ze skorupkami jajka i z kawałkiem węgla. Pod osłoną wczesnego zmierzchu dzieci rysowały czarnym węgielkiem na ścianach chałup "mazuchy". Rano jakaś "stara panna" znajdowała na chacie swoich rodziców dziwne rysunki; a to kółko z dziurką symbolizujące swą prostą formą babskie podbrzusze, a to coś, co miało być zapewne kuśką, ale bardziej przypominało dyszel bryczki księdza proboszcza. Dziewczyna zalewając się łzami, uniesioną wysoko kiecką ścierała hańbę swego staropanieństwa, ale malowidła pojawiały się niezmiennie w każdy Popielec, do czasu aż panna wyszła za mąż. Jeszcze zanim wiosna zaczęła się na dobre, a suche trawy na łąkach okrywał wysoki śnieg, już zaczynał się wiosenny post. W domu ciotki przestrzegano go skrzętnie, dzieciom jednak okraszano postne kluski i kartofle przemycaną na spodzie miski słoniną. W kilka lat później dwunastoletni Pradziadek i chłopcy od Rocha chodzili po rozmiękłych ulicach miasteczka i grali na ligawkach. Długa fujara była tak ciężka, że trzech musiało ją nieść, a tylko jeden na niej grał. Z trudem udawało im się rozegrać ligawkę, a gdy wreszcie zadźwięczała w ciszy postnego dnia, jej głos niósł się płaczliwie "a-by-du-gud". "Aby do godów", mówiła ciotka, zaglądając do garnków, w których warzyła same chude potrawy. Ludzie wychodzili przed domy, ciesząc się dźwiękami, które niosły się długo i daleko, aż za miasteczko, i nikły w wąwozach okalających Kuromęki od południa. Chłopcy chodzili już dość długo po miasteczku i byli zmęczeni. Może dlatego pozwolili młodszemu zadąć w liga-wkę, choć był to dotąd przywilej starszych, tęgich chłopaków. Pradziadek wspiął się lekko na palce, przyłożył usta do otworu, natężył się i z całych sił dmuchnął. Odpowiedziała 39 mu wielka cisza. Cisza wielkopostna, kiedy nie wolno bj{ w dzwony i nikt nie śpiewa. Pradziadek czuł, jak powoli krew napływa do napięty^ ponad miarę policzków. Dopiero za piątym razem udało n^ się wydobyć dźwięk, a potem już nie mogli go oderwać od ligawki. Przestał dopiero, gdy zatrzymywane w płucach i wolno wydmuchiwane powietrze wypełniło jego czaszkę, aj poczuł bolesny ucisk, przed oczami pojawiły się białe płatki i na sekundę stracił przytomność. W tym ułamku chwili, kiedy wypełniała go pustką Pradziadek zamienił się w niebieskiego anioła, tego, który p0 lewej stronie ołtarza unosił wysoko złotą trąbę i niewidocznym słupem powietrza bił prosto w niebo kuromęckiego kościoła. Rozległy się chóry wielkośrodowej Pasji, chłopięce alty i soprany o metalicznej barwie, czysta niebiańska muzyka, którą Pradziadek usłyszał tak naprawdę po raz pierwszy w pięćdziesiąt lat potem, gdy jego syn przyniósł do domu kryształkowe radio. Słowa zanikały powoli, dźwięk się oddalał. Otworzył oczy. Nad nim pochylały się pyzate twarze Rochowych chłopaków. Kiedy wrócił do domu, ciotka postawiła przed nim miskę parujących pyzów, wśród których kryły się kawałki zrumie-nionej słoniny. - Jedz, Franuś, post już się niedługo skończy - powiedziała i zaczęła, żuć suchą chlebową skórkę. Ale chłopiec, mimo głodu, nie mógł jeść. Ciotka podeszła do niego, uniosła szorstką ręką jego podbródek i w świetle blednącego już światła sączącego się przez małe szybki okna obejrzała jego twarz. Policzki Pradziadka były napuchnięte, wargi karminowe, a białka oczu pokryte siateczką popękanych żyłek. - Franuś, co tobie? - spytała. - Graliśmy na ligawkach, a ja byłem aniołem. Ciotka popatrzyła na niego z uśmiechem. - Tak, Franuś, aniołem byłeś, takim jak ten nad ołtarzem, z trąbą? 40 _ A skąd ciocia wie? - zdziwił się, ale ciotka odwiecz-"gestem uspokojenia położyła rękę na jego czole. Post się kończył. Minęły suchedni, krzyżowe dni, wilie i te rnowane dobrowolnie od Serca Jezusowego, Najświętszej Marii Panny Bolesnej, świętego Antoniego, świętego Jana Nepomucena. Minęły suche poniedziałki, środy i piątki Nawet tego roku obeszło się bez ofiar i nikt nie zapadł na zdrowiu jak co roku, gdy bywali tacy, którzy od środy popielcowej do święconego nie jedli gotowanego, tylko zimne, i popijali wodą. Pradziadek lubił ten czas. Odmawiać sobie tego, co wydaje się konieczne do szczęścia, to sprawiać, że się tego chce ponad wszystko. Wyostrzone w czasie postu zmysły Pradziadka, niezależnie czy miał lat dwanaście czy sześćdziesiąt, wychwytywały z otoczenia wszystko to, co nie zauważane na co dzień przemykało blade, o rozmazanych konturach. Głodny czekał czasu obfitości i pełni. Sen, w którym pojawiały się obok siebie dwie miski: jedna wypełniona mlekiem, druga miodem, był odtąd dla niego symbolem wszelkich rozkoszy, jakie może nieść ze sobą życie. W smutne dni postu dorosły Pradziadek nie oddawał się nigdy mistycznemu rozpamiętywaniu Męki Pańskiej, lecz śnił ów szczęśliwy sen nasyconych pragnień i chłonął wszystkimi zmysłami piękno świata. Mieszkańcy Kuromęk pościli przykładnie i godnie, o mięsie nikt nie wspominał, tylko już licząc od dwudziestego dnia co bardziej niecierpliwi zaczynali bić wieprzki. Tłuste i różowe, pokryte długą czarno-siwą szczeciną czekały tej chwili nieświadome swego losu. Ciszę chudych dni przed Wielkanocą przerywał wciąż krzyk mordowanego zwierzęcia - to na kiełbasę, to na szynki, kaszanki, pasztet, głowiznę z chrzanem. Nastawa! czas wody, ognia i cierni - Wielki Tydzień. Wiosenne oczekiwanie przemiany łączyło w sobie dwa 41 żywioły dodając do nich cierniową symbolikę cierpienia Chrystusom w przydrożnych kapliczkach wkładano ^ głowę kolczastą koronę, dłonie i stopy zdobiono łańcu. chami. W Wielki Piątek ruszała procesja. Kapnicy w szarycjj i kolorowych kapach na pamiątkę Ran Pięciu biczowali się w kościele przez całe Miserere. Ciężka materia ich pokutnych szat tłumiła nie nazbyt silne uderzenia. Bardziej to służyfo widowisku niż rzeczywistej potrzebie zadawania sobie bólu! Tylko pastuch Skikałko, zawsze pomijany i odsuwany o drzeźniali, rzucali w niego patykami. Skikałko zazwyc;^: łagodny, cierpliwie znosił te zaczepki. Pewnego dnia jednaj gdy po zwykłych patykach posypał się grad kamykó\v' odwrócił się i spojrzał groźnie na rozbiegające się dzieciaki Zrobił kilka kroków do przodu, jego kapota, zszarzała od deszczu, wiatru i brudu, rozchyliła się, tworząc po bokach ciemne skrzydła. Z brzegów skapywały krople wody. Chłopcy z oczami utkwionymi w zbliżającego się pas-tucha, zaczęli się wycofywać. Gdy przestała ich kryć kępa krzaków, a Skikałko był coraz bliżej, rzucili się do ucieczki, rozsypując się bezładnie po pastwisku. Przeskoczyli przez rów otaczający pastwisko i biegli w stronę miasteczka. Tuż za rowem była łąka z nie wyjedzoną przez bydło, wysoką trawą, dalej brzozowy lasek. Pradziadek obejrzał się. Skikałko zbliżał się właśnie do rowu pełnego wody o rozmiękłych brzegach pokrytych szeleszczącym skrzypem. Wtedy odłączył się od gromady i popędził w stronę brzóz. Wysoka trawa otoczyła go, utrudniając ruch. Chmara małych błękitnych motylków, wznosząc się i opadając, wskazywała mu drogę. Obejrzał się jeszcze raz. Skikałko zaczai zwalniać, potykał się o kamienie, poły jego płaszcza przed chwilą unoszone wiatrem, opadły smętnie. Wszystko to widział Pradziadek już biegnąc między brzozami. Lasek szybko się skończył i chłopiec stanął na polanie pełnej kamieni. To był kirkut. Nigdy tu jeszcze nie był. Omijał to miejsce, choć nikt nie straszył go pokutującymi żydowskimi duszami. Kirkut nie miał wytyczonych ścieżek, groby stawiano tam, gdzie było miejsce. Pochylone płyty tańczyły w korowodzie, gdzieniegdzie skupiały się w gromady, kamienie opierały się o siebie, popychając nawzajem, niektóre leżały z zatartymi napisami, zapomniane, stare jak świat. 48 . • Sp0sób budowania cmentarza musiał mieć głębszy Przecież każdy umiera przypadkiem, w dowolnej 8608 li wybrany na chybił trafił przez Boga, a ponieważ tylko W znana jest tajemnica narodzin i śmierci - człowiek o planować nie może i stawia macewy bez planu, ^pradziadek wchodził coraz głębiej, jego ślady, gdyby oirzeć z góry, były kręte, szedł do przodu, a po chwili się f ł Zapomniał już całkiem, dlaczego się tu znalazł. W pewnej chwili potknął się o przewróconą płytę i nagle zobaczył przed sobą oczy wykute w kamieniu. Patrzyła na niego kamienna wiewiórka. Obok chwiał się cienkich nogach bocian z nieudolnie wykutym rozwartym dziobem. Pradziadek na klęczkach przesuwał się między kamieniami. Coraz lepiej rozróżniał ornamenty na płytach. Zdziwiły go nie znane mu stwory, ptaki o egzotycznych kształtach, tajemnicze litery. Oto pelikan. Nikt w Kuromękach nie widział pelikana, który jednak tu i wszędzie indziej na świecie, gdzie pochowano Żyda, niezmiennie symbolizował rodzicielską miłość. Posuwając się powoli od kamienia do kamienia widział coraz to inne sceny, których sens pozostać miał dla niego, przynajmniej na razie, nieprzenikniony. Oto świecznik o wielu ramionach - tu leży żydowska kobieta, której najważniejszą powinnością było zapalanie i błogosławienie szabasowych świec. Obok spoczywał Lejb, którego symbolizował wizerunek lwa, znak plemienia Judy. Dalej zrywające się do skoku jelenie - to Hersz lub Naftali, a może smukła łania, która niegdyś rodziła płowe sarnięta. Gołąb oznaczał kochającą się parę. Ptaki o rozpostartych do lotu skrzydłach były alegorią duszy sprawiedliwej, która siedzi na tronie Pana, śpiewając Jego chwałę. I powtarzający się wciąż obraz potwora, węża zwiniętego w koło. Chłopiec nie mógł wiedzieć, że to ryba Lewiatan, która jest tak wielka, że stoi na niej cały świat. Gdy nadejdzie Mesjasz, Pan Bóg każe ją ugotować i ludzie będą się pożywiać jej mięsem. Wielcy i uczeni jeść będą od głowy, maluczcy od ogona. 49 Potykając się wciąż o zapadłe w ziemię nagrobki, pr. dziadek wędrował wciąż dalej. Na niektórych grobach l kamyki ułożone w piramidy, na jednym z nich z napisami. Ludzie prosili uczonego zmarłego o życie dla siebie i swoich krewnych. Najcenniejszym przedmiotem na ziemi były dwie kamieili ne tablice, twierdzili mądrzy Żydzi. Tablice te były dziele^ bożym, a pismo było pismem Boga. Kiedy Mojżesz zszedł z góry, trzymając je w ramionach, i zobaczył swój lud tańczący wokół złotego cielca, wypuścił je z rąk i rozbił na tysiąc części Kamień został rozbity, ale słowa żyją. Żydzi z miasteczka wierzyli w to i kładli kwitłech na kamiennych grobach. Mały Pradziadek krążył długo wśród żydowskich zmarłych. Wreszcie zatrzymał się przed grobem prawie całkiem zapadłym w ziemię. Z traw i wybujałych czerwonawych szczawi wyłaniały się dłonie o rozsuniętych palcach. Tu leżał kapłan, który uchwycony w tym jednym geście, trwał tak od dziesiątków lat, błogosławiąc wiernych. Były to dłonie proszącego: "Z głębokości do Ciebie wołam, Panie". Pradziadek nie chciał już dłużej słuchać mowy kamieni. Wcisnął mocniej czapkę na głowę i pobiegł przed siebie. Biegnąc nie zauważył małej tablicy z wyrytymi na niej skaczącymi żabkami. Tu leżał żydowski chłopiec, który był kiedyś taki jak Pradziadek - wesoły, beztroski i nie myślący o niczym, co nie byłoby właśnie mijającą chwilą. pewnego czasu coraz bardziej ciągnęła go wolna przestrzeń między wsią i miasteczkiem. Kusiły ciasne uliczki i rynek, karczma, targ, to wszystko, co wydawało sif prawdziwym życiem. r--., -yj v,F*wicui na. urzegu rury, gazie zascnry i gnoju, źdźbła słomy, a czarna sierść wiezionych na hły Wraz z chłopcami ze wsi biegł drogą w stronę miasteczka i czepiał się jadących na targ chłopskich wozów. Uczepieni obiema rękami, stopy opierali na brzegu fury, gdzie 50 rpS7tVt o-flniii (tm)44Kln ~l -- -- łodych byczków głęboko wbiła się w zdarte deski. tafL -"(jęk wisiał na wozie i prawie dotykał pełnej żół-Pfa 0 glinianego kurzu drogi. Wychylał się niebezpiecznie taTf nieomal tracąc równowagę, a chłopi pokrzykiwali * klaczkę, aby biegła raźniej. Chłopcy krzyczeli głośno 0a dości. Za wozami pędziły ochrypłe od szczekania psy. Z pradziadek unosił się w górę, aby już po chwili zwisnąć twarzą zwróconą w tył, roześmiany, krzyczący coś, co Ogłuszał turkot fury i nieustające, zdarte aż do pisku psie szczekanie. Droga przez pola skończyła się dość szybko i zaczynały się pierwsze domy miasteczka, frontami zwrócone do wnętrza, z zewnątrz chronione przez wielkie stodoły o szeroko-skrzydłych wrotach. Tutaj też kończyła się szalona jazda. Woźnica odwracał się. Na ten znak trzeba było się puścić i z podkurczonymi nogami spaść jak miękki worek w pył drogi, a potem szybko przeturlać się w bok, w przydrożne chwasty. Z tyłu nadjeżdżała następna fura, z której także zeskakiwał chłopak i toczył się w bok, w kurz pola. Fury zwalniały, psy bez przekonania obszczekiwały leżących chłopców, chwytając ich za pięty, i biegły dalej. Pradziadek leżał nieruchomo z głową zwróconą w stronę dalekich już fur, kurz opadał kłębami na drogę, wciskał się do nosa, ust, oczu. Przez szparki miedzy zmrużonymi powiekami widział malejącego psa, który doganiał furę. Chłopcy wstawali, otrzepując portki trzymanymi w garści czapkami. Pradziadek podniósł się leniwie. Było cicho. Wysoko na niebie unosił się skowronek, ale chłopiec szybko stracił go z oczu. Droga od wsi do miasteczka była krótka, ale domy, rynek, kościół, synagoga, żydowskie sklepiki, warsztaty kuśnierzy, hałasy i zapachy w miasteczku tak inne, jakby to były dwa całkiem różne światy. Te same fury toczące się miękko polną drogą, wzbijające tumany duszącego kurzu, inaczej wystukiwały swój rytm na kocich łbach głównej ulicy miasteczka. Inny był ten rytm i melodia dla kogoś idącego 51 ulicą, inny dla tego, kogo co rano budził stukot końską kopyt i dudnienie jadących wozów. Wkrótce chłopiec stracił z oczu swoich towarzys^ znikali po drodze, wciągani w sobie tylko wiadome ny, załomy i zakamarki. W targowy dzień pełno tu było ludzi z bliskiej i sM okolicy. Żydzi przebiegali rynek w różnych kierunkach Ukraińscy chłopi wielcy i ospali siedzieli na wozach obol; swoich kobiet o ciemnych włosach, pięknych twarzach i krępych sylwetkach. Wozy toczyły się przez rynek w stronę rozległego błotnistego placu wypełniającego się szybko tłumem ludzi i zwierząt. Mijał załadowane towarem wozy, słyszał kłótnie przeku. pęk i nawoływania druciarza reperującego gliniane garnki. Białoruska babuszka zanosiła się płaczem nad rozlaną śmietaną, a wygłodniałe psy o zapadniętych bokach szybko zlizywały białą smugę do czysta. Między straganami przebiegł źrebak odłączony od matki i wystukując rytm swojego strachu na kocich łbach gonił oddalającą się klacz. Wokół pachniało świeżo wyprawioną skórą i końskim potem. Przeciskał się między ludźmi i wozami w stronę rynku. Zatrzymywał się zawsze w tym samym miejscu, przed witryną razury. Mała wąska szyba upstrzona przez muchy i pająki, zasnuta była smugami od brudnej ścierki, którą Ryfka, żona balwierza czyściła okno wystawy. Za szybą na półeczce pokrytej zżółkłym od słońca papierem stały dwa wielkie słoje. W jednym, przyczepione do ścianek, mieszkały długie czarne pijawki. W drugim pływał, zanurzony w for-malinie, ludzki embrion. Mały chłopczyk o podkurczonych nóżkach i wielkiej głowie stał się dla Pradziadka na długo towarzyszem rozmyślań i snów na jawie, w których ożywiony prowadził go w swój dziwny świat pełen zawsze takich samych, zatrzymanych w jednej chwili życia małych chłopców i dziewczynek. Embrion miał zamknięte oczy bez rzęs i brwi o migdałowym wykroju, lekko spłaszczony mały nos, na którym 52 ' była napięta przez lekko wystające kości policzkowe, Sk°|f ńka cofniętą brodę i delikatne usta tylko o ton ciemniej-C A żółtawej barwy policzków. Czaszka, niczym nie SZC V ztałcona, o wypukłej potylicy, i delikatne płatki uszu ^rośnięte do policzków wyglądały jak wyrzeźbione PrZzlachetnym materiale. Przy tej pięknej głowie reszta ciała W ' naturalnie wielkim przyrodzeniem zwisała jak skórzany worek nie dość napełniony wodą. Myślał, że kiedyś chłopiec w słoju otworzy oczy i spojrzą na siebie przez podwójną szybę. Chłopiec, który w każdej chwili może odejść, i chłopiec uwięziony w słoju. Drzwi zakładu otwierały się i zamykały co chwila. Chłopi, którzy już sprzedali swój towar, przychodzili się ostrzyc i ogolić. Ktoś do niego zagadał, ktoś dał mu cukierka, za jego plecami toczyło się hałaśliwe życie, a on stał nieporuszony. W wiele lat później stanął podobnie jak w dzieciństwie przed równie brudną szybą zakładu fryzjerskiego, który prowadził syn Ryfki, i patrzył na ten sam słój i tego samego embriona, nie odnajdując już z nim tajemniczej więzi sprzed lat. Być może była to tylko sprawa innego punktu widzenia. Teraz Pradziadek patrzył z góry na ludzki strzęp w for-malinie i wiedział, że nie ma w tym żadnej tajemnicy. Gdyby jednak przykucnął przed witryną razury, może chłopiec w słoju otworzyłby oczy choć raz, na jedną chwilę. Ale Pradziadek nie zrobił tego. Słój z embrionem stał w witrynie aż do pierwszej wojny światowej, aby zniknąć na zawsze wraz z synem Ryfki, który z całą rodziną wyjechał dalej, na wschód. Mały Pradziadek wracał do wioski okrężną drogą przez miasteczko. Targ już się kończył. Przed karczmą stali chłopi, wewnątrz było pełno ludzi, dobiegał stamtąd gwar i krzyki. Puste wozy turkotały głośno po bruku. Z synagogi słychać było jednolity szum, jakby wewnątrz wyroiły się pszczoły. Chłopiec biegł uliczkami i patykiem uderzał w ^ wysokie drewniane bramy, zza których rozlegało się wściekłe ujadanie psów. 53 Na polnej drodze czekali chłopcy z wioski, a wśród n rówieśnik Pradziadka, Benko, którego rodzice byli sąsj J" mi ciotki. Trzymał w ręce dwa jajczane obwarzanki z ^J karni zapieczonej na wierzchu cebuli, przysmak żydows% i polskich dzieci. - Tatę miał dziś dobry andel - powiedział i wyciągnął rękę z obwarzankiem. Ojciec Benka sprzedał tego dnia dębowe beczki ^ kiszenia kapusty i grzybów. Wraz z innymi Żydami poszli do domu modlitwy, a Benkowi udało się umknąć. Pradziadek nie pamiętał, o czym rozmawiali wracając^ domu. Być może panowało między nimi milczenie. Może porozumiewali się mruknięciami i półsłówkami. Może bieg. nąc spłoszyli stadko ruchliwych kuropatw. Zbliżając się do wsi, już z daleka usłyszeli donośne pianie kogutów i skrzyp wiejskich żurawi. Drogą przez wieś szła kobieta z koromysłami, na powierzchni wody w kubłacl leżały drewniane krzyże, aby woda nie wychlapywała się na boki. Zza płotu wychyliła się stara kobieta w białej chuście omotanej na głowie wschodnim zwyczajem. - Bobe! Klajne Bobe! - zawołał Benko i popędzi! do przodu. Stara kobieta, widząc wnuka, wyszła na drogę. Poruszała się z trudem, wsparta na kiju. Była zgięta jak gałąź, którą wiatr szarpał zbyt długo. Pradziadkowi zdawało się, że staruszka tylko schyliła się po coś i zaraz si? podniesie. Stał obok Benka i jego babki i patrzył, tracąc oddech. Czuł we własnym ciele jej ból, a w piersiach ucisk. Z całych sił robił za nią wysiłek potrzebny do rozprostowania ciała, ale mimo że prężył się i prostował, stara Żydówka pozostała nie zmieniona. Patrzyła na nich ze starczą ciekawością zapadłymi w twarzy oczami. - Bobe - powtórzył Benko i stanął obok niej. Była niższa od wnuka. Podniosła przekrzywioną lekko głowę i spojrzała na niego bokiem. 54 ivfamele cię szuka - powiedziała tubalnym głosem. gi? Qa ramieniu Benka i wolno szła przed siebie. . e niekształtne stopy pełne były niegojących się ran, JCJ których przywarły onuce tworząc rodzaj skorupy, zastęp-d skóry pełnej chropowatości i zgrubień. ^/a płotem z faszyny było rozdeptane błotniste podwórko. rhata przechylała się na bok, jakby stała wprost na ziemi, u podmurówki. Babka z Benkiem weszła do środka, pradziadek szedł za nimi. Kiedy przekraczał próg ich domu, spojrzał w górę. Zawsze kusiło go, aby dotknąć mezuzy przytwierdzonej do framugi drzwi. Widział kiedyś, jak ojciec Benka wychodząc z domu, przesuwa końcami palców po szklanej rurce i podnosi rękę do ust. Kiedy spróbował zrobić podobnie, Benko krzyknął ostrzegawczo: - Nie dotykaj! - Dlaczego? - spytał. - Bo tam jest wypisane Słowo. Pradziadek wytężył wzrok i poprzez szkiełko dostrzegł niewyraźne litery, których nie znał nie tylko dlatego, że w ogóle nie umiał jeszcze czytać, ale także dlatego, że słowo "Szaddaj" długo miało pozostać dla niego nie znane. Jego rówieśnik Benko już od pięciu lat karmiony był świętym chlebem mądrości. Nauczono go czytać po hebrajs-ku, poznał Humesz z komentarzami, a przed nim była nauka Talmudu. W tym czasie Pradziadek pasał krowy, znosił chrust z lasu, biegał z chłopakami po polach, jadł, spał i czekał, aż życie zacznie się naprawdę. W swoich wyprawach do miasteczka chętnie zaglądał do chederu, gdzie uczył się Benko. Początkowo patrzył tylko przez zasnute brudem, wilgotne i tłuste od wyziewów okienko. Nie widział prawie nic, z środka dobiegał jednostajny szum przerywany krzykami. Pewnego razu udało mu się wśliznąć do środka za Żydem, «ory przyprowadził tu po raz pierwszy swego syna. Malec opierał się, płakał, czepiał się ojca i w zamieszaniu Pradzia- 55 dek cicho przystanął w ciasnym przedsionku. Ukrył się ^ beczką pełną cuchnącej mazi. W niskiej podłużnej izbie kłębiła się gromada chłopcó^ w różnym wieku. Gardłowymi okrzykami mełamed nawofy. wał ich do nauki. Tłoczyli się wzdłuż stołu, którego brzegj wypolerowały do błysku pokolenia małych chłopięcych rączek. Podłoga pokryta była błotem, resztkami liści, zbut-wiałymi częściami roślin, patykami i rozpadającymi się w wilgoci papierami. Mełamed był chudym mężczyzną o spadzistych ramio-nach i wątłej klatce piersiowej, miał obwisły nos i uszy o długich różowych płatkach. Na głowie nosił jarmułkę sztywną od tłuszczu i brudu. Zdejmował ją tylko, gdy chciał nią rzucić w jakiegoś malca, i chłopcy dobrze znali jej ciężar. Było duszno. Chłopcy uciszali się powoli i niechętnie. Pradziadek przywarł do szpary w deskach, aby zaczerpnąć trochę świeżego powietrza, ale odgłosy dochodzące z izby były tak ciekawe, że zwrócił twarz w tamtą stronę. Żona mełameda karciła właśnie jednego ze swych licznych synów. Krzyki stawały się coraz donośniejsze. Matka przeklinała los, który obdarzył ją tak krnąbrnym i nieużytym bachurem. Pozostałe dzieci mełameda, które podczas lekcji miały zakaz odzywania się, zaczęły zawodzić. Pradziadek, nawykły do hałasów wspólnej izby, gdzie zwykle przebywało kilka osób naraz, zatkał uszy. Było coraz duszniej. Mełamed nie szczędził uderzeń cybuchem i jarmuł-ką, krzyczał przy tym głośniej nawet niż jego kobieta. Gdy harmider osiągnął szczyt, nagle wszystko ucichło. Skarcona żona mełameda schowała się za szafę, która przedzielała izbę na dwie części: chederową i mieszkalną. Wreszcie rozpoczęła się lekcja, mozolne powtarzanie zdań po hebrajsku i uczenie się ich na pamięć. Dzieci pochylały głowy w jednym rytmie, kiwały się w ławkach, powtarzały śpiewnie wciąż te same słowa. Jeden z chłopców wychylił się i spojrzał ciekawie w stronę Pradziadka, który w milczącym zagapieniu wysunął się nieostrożnie zza beczki. 56 rdzo chciał w tej chwili być jednym z nich, powtarzać zuffliałe słowa, kiwać się w ławce, słuchać śpiewnego mełameda. Nie mógł wiedzieć, że gdyby był małym • Howskim chłopcem, który wygląda z długiego rzędu oich rówieśników, ma wielkie jasne oczy i pełne słodyczy s przyszły wnuk Pradziadka, a mój ojciec, byłby teraz tylko drobiną popiołu krążącą w kosmosie. Mełamed także dostrzegł kryjącego się w sieni chłopca. _ Kom her! - zawołał i pokazał mu gestami, żeby się zbliżył. Ociągając się Pradziadek wyszedł na środek izby. Patrzyło na niego wiele par chłopięcych oczu. Dzieci podpierały chude, blade twarzyczki na umorusanych rękach, drapały się po głowach porośniętych skołtunionymi włosami, spod których wysuwały się długie, starannie uczesane pejsy. Mełamed stał nad nim z jarmułką w ręku. Pradziadek skulił się w oczekiwaniu ciosu. - Kto ty jesteś? Szprich! - rozkazał mełamed. - Ja... - zaczął Pradziadek i rozejrzał się wokół. Chłopcy szturchali się, kładli na stole, szarpali jeden drugiego, korzystając z nieuwagi nauczyciela. - Sztyl! - wrzasnął mełamed. Pradziadek ze strachu szeroko otworzył usta, co nadało mu wygląd niezbyt rozgarnięty. - Nie jesteś Żydem - stwierdził mełamed i położył sobie czapkę na głowie. Chłopiec stał bezradnie, jakby oczekując skądś pomocy. Mała Ronciełe, córka mełameda, podpełzła do niego i skubała nitki zwisające z jego nieobrębionych portek. Pradziadek popatrzył tęsknie na Benka, ale ten spuścił szybko głowę. Mełamed odwrócił się i w tym momencie chłopiec rzucił się do ucieczki. Zatupotały jego bose stopy. Trzasnęły głośno drzwi. Powietrze wiosennego dnia uderzyło go w twarz jak skrzydło ptaka w locie. W tydzień potem ksiądz proboszcz powiedział: 57 - Franku, nie jesteś już małym chłopcem, za kilka lat ej, ożenią, a ty jeszcze nie umiesz czytać. - Wziął go za rek i zaprowadził do trzyletniej szkoły na Piaskach. s Tu nauczyciel, który za gSówne swoje zajęcie uważał gj, na puzonie w orkiestrze dętej, uczył katolickie dzieci czyt^ pisać i rachować. zybciej niż inne dzieci nauczył się rozpoznawania litej ale książki zaczął czytać wiele lat później i dopiero kiedy jego życie zaczęło kończyć swój bieg, odkrył siłę pisanych słów, Teraz wciąż najciekawsza "była dla niego otaczająca go rzeczywistość. Życie i śmierć. Psy biegły za spuszczoną z łańcucha suką, koty z przeciągłym jękiem ocierały się o p3oty, gospodarz zarzynał wieprza, kobieta zbierała krew do miski, chłopi pili wódkę. Pradziadek pchnął drzwi obórki i cicho wszedł do środka, Położył się na sianie i słuchiał łagodnego zwierzęcego oddechu. Lubił ciepło i zapacbi zwierząt, ich milczącą obojętność, rzewne spojrzenia. Skrzypnęły drzwi i do wnętrza wsunął się pies. Na pysku miał ślady świeżej krwi. Ten stary podwórzowy kundel był tu, zianim jeszcze Pradziadek zamieszkał w domu ciotki. Całe życie spędził na łańcuchu, zty i nieufny nawet wobec gospodarza. Ciotka podsuwała m miskę z jedzeniem na długim kiju. Pewnego dnia mały Prad.ziadek, który dopiero od kilku tygodni mieszkał w swoim nowym domu, zniknął, i ciotka w popłochu przeszukiwała, całe obejście. Biegnąc koło psiej budy zauważyła, że łańcuch leży na piasku, a p siedzi nieopodal wolny. Wewnątrz budy spało w kłębek dziecko. Od tego dnia nie trzymano już psa na łańcuchu. Bi swobodny, a kiedy widział małego Pradziadka, naprzeciw niego i radośnie machał ogonem, wzbi; kłęby kurzu. 58 pradziadek uniósł głowę i spojrzał na psa. Stał pośrodku ze spuszczonym łbem. Miał długie posiwiałe brwi, ° j]n0 Qa oku, a do ogona wplątały mu się liście, słoma • Lwałki patyków. Wyciągnął do niego rękę. Pies zbliżył się 1 trącił go wilgotnym pyskiem. przez kilka następnych dni Pradziadek nie widział psa. Zniknął gdzieś. Nie myślał o nim zajęty obserwowaniem świeżo wyklutych kurcząt. Któregoś dnia obudziły go piejące koguty. Wyszedł przed dom. Niebo, które jeszcze poprzedniego dnia było przejrzyście błękitne, zasnuło się chmurami. Zbierało się na deszcz. Około południa z ols/ynowego lasku za stodołą odezwała się wilga. Głos ptaka niósł się daleko w zastygłym powietrzu. Pradziadek lubił to przedłużające się oczekiwanie ludzi i zwierząt na deszcz. Siedział przy piecu, ręce opuścił na kolana, patyk, który strugał, upadł na klepisko. Kiedy po chwili ciotka spojrzała na niego, siedział dalej - nieruchomy - w dziecięcym zamyśleniu. - Franek, o czym tak myślisz - spytała, ale nie odpowiedział. - Co ja mam z tym chłopakiem - zaczęła ciotka, ale w tym momencie do kuchni weszła matka Benka. Ciotka zwróciła głowę w stronę drzwi i zapomniała o Franku. Nagłe wejście Żydówki wytrąciło go z zamyślenia. Patrzył teraz na kobietę w białej chuście na ramionach. Kosmyki rudawych włosów wymykały się spod peruki. Zastanawiało go zawsze, dlaczego wkłada włosy na włosy. Podniósł się spod pieca i podszedł do stołu. Kobieta usiadła, wyciągnęła rękę i pogładziła go po głowie. - Franuś - powiedziała cicho. ~ O właśnie, Franek, idź nanieś mi wody - burknęła ciotka. t ,7 Niech zostanie - powiedziała Żydówka. - On ma p dobre spojrzenie. .:- radziadek spuścił wzrok i zaczął obserwować bawiące Sl? Pod stołem koty. 59 - Sen miałam nad ranem. Nie wiem, dobry czy ^ - powiedziała Żydówka. Ciotka podeszła do stołu, usiadła naprzeciw sąsiadki Franek nadal stał bez ruchu. - Śniło mi się, że powiłam syna, i zdawało mi się, że on jest inny niż wszyscy i że już cała wieś idzie go zobaczyć Biegnę razem z nimi do mojego domu. Wszyscy zostali przed progiem, a ja sama wchodzę do środka, i boję się bardzo, bo nie wiem, co mnie czeka. W głębi widzę kołyskę, skradam się na palcach, cicho, żeby nie obudzić mojego dziecka. Widzę, że całe jest przykryte białym prześcieradłem odkrywam je, a na poduszce leży śliczniuchne jagniątko. Ma śnieżnobiałą sierść, ale jest zranione, krew zbroczyła jego miękkie runo i spływa na płótno. Patrzę na delikatne szare kopytka i okrągłe uszy, którymi lekko porusza przez sen. I nagle czuję wielką radość, że mam syna. Obudziłam się i nie mogę zrozumieć, dlaczego tak się cieszyłam, że urodziłam jagnię. - Wy, Rojza, śniłyście źle, bardzo źle - ciotka zakryła usta ręką. - Nie powinnam tego mówić... - Powiedzcie, co macie powiedzieć. I tak zaraz pójdę do rabina, bo ja czuję, że to był zły sen, tylko nie wiem dlaczego. - Ty we śnie urodziłaś Syna Bożego - ciotka przeżegnała się szybko znakiem krzyża. Było cicho. Zapiał kogut, odpowiedział mu drugi, wilga odezwała się z olszynowego lasku. Deszcz nie zaczął padać. Rojza wstała. Ręce przyciskała do serca. - Ja wiedziałam, że to dla mnie zły sen, ale nie aż tak - powiedziała cicho. - Już od rana poszczę, ale widzę, źfi jeszcze ze trzy dni nic do ust nie wezmę. Rabin mi tego snu nie daruje, on będzie krzyczał strasznym głosem: Czym zgrzeszyłaś, Żydówko, że masz takie sny?! Rojza cofnęła się do drzwi, w jej oczach pojawił się strach. - To tylko sen - słabym głosem powiedziała ciotka. - Rojza, to tylko sen... - Spojrzała na Franka. 60 Stał obok niej. Wyciągnęła rękę i przycisnęła go do siebie, ło tu kilka sekund. Oswobodził się i strząsnął jak młody iak, którego ktoś wytarmosił za uszy. __ pranek! - zawołała ciotka, ale Pradziadek już wybiegł haty. ~ Co ja mam z tym chłopakiem - jęknęła. Zatrzymał się dopiero za oborą. Stał z uniesioną wysoko łową i głęboko wciągał powietrze. Pachniało deszczem, feokie listki topoli wydzielały słodki zapach, pod nogami mł sprężystość ziemi wymieszanej z rozmiękającą słomą, liśćmi i gałązkami wikliny, które tu co roku składano na zimę. Błoto przeciskało się między palcami stóp, spod ogrzanej słońcem powierzchni wydobywało się lodowate zimno i kłuło tysiącem drobnych igiełek. Widział stąd całe podwórko i kawałek domu. Kury wybierały z piasku drobne kamyki. Kogut wskoczył na płot, skąd jego nawoływania niosły się aż do dalekiej ściany lasu. Roje wróbli i jemiołuszek przelatywały z miejsca na miejsce. Podrywały się nagle z furkotem, żeby po chwili opaść w pobliżu studni przy wiadrach z pomyjami, wokół koryta, gdzie kusiły nie wyjedzone przez wieprzka łupiny rozgotowanych kartofli. Wreszcie zobaczył, jak spod wozu wysunął się pies. Stał przez chwilę, chwiejąc się na cienkich łapach, łeb miał spuszczony, ogon przywarty do brzucha. Wyglądał, jakby nie miał już sił. Chłopiec zrobił krok do przodu, chciał go zawołać, ale zobaczył, że pies zataczając się biegnie w stronę domu. Za węgłem był podkop. Płosząc kury wytrzepujące się w piasku zdążył dobiec w chwili, gdy pies, zagarniając ogonem szary sypki piach, zniknął cały w jamie pod progiem. Franek ukląkł i zajrzał w głąb. Zakrył sobą otwór i wewnątrz zrobiło się ciemno. Zawołał cicho. Głos ugrzązł w ciemnościach. Próbował gwizdać, wabił psa, ale odpowiadało mu milczenie. ~ Wyleziesz, jak będziesz głodny - mruknął i wstał. Następnego dnia rano biegnąc za stodołę rozejrzał się Waznie. Buda była pusta. Zagwizdał i czekał, aż pies ie jak zwykle i będzie przysiadał na ogonie, 61 r którym nie przestanie ani przez chwilę uderzać na boki. Ąje psa nie było. Znów zajrzał do jamy pod domem. W głębi zabłysfy psie oczy. - Jesteś tam jeszcze. Z wnętrza nie dochodził żaden szmer. Położył się na chłodnej ziemi i wsunął głowę do środka. Zaczął się czołgać Jego ciało było giętkie, jakby pozbawione kości. Zamknął oczy, wstrzymał oddech. Otwór był jak otwarta rana. Wciągał do środka i zasklepiał się natychmiast. Pod powierzchnią domu rozpościerała się nie przeczuwana przestrzeń. Pradziadek otworzył oczy. Wąski snop światła sączył się do wnętrza, wzrok powoli oswajał się z półmrokiem. Było duszno i ciepło. W suchym pyle posuwał się naprzód, aż pod palcami wyciągniętych rąk poczuł psią sierść. Nagle ogarnął go strach. Ciężar całego domu spoczywał na jego dziecinnych plecach. Załkał krótko i obejmując psa ramieniem przytuli} twarz do jego pyska. Zwierzę nie żyło. Wokół unosiło się jeszcze jego ostatnie tchnienie. Chłopiec chuchnął w rozchylony pysk, ale było już za późno. Podciągnął kolana i zwinął się w kłębek. Poczuł ulgę. Był bezpieczny. Tuż nad jego głową zaszurała mysz. Słyszał, jak przesuwa twardą skórkę chleba do swojej norki. Kornik monotonnie piłował suche drewno. Gdzieś na górze, niewyobrażalnie daleko, ktoś chodził, mówi}, oddychał. Na krótką chwilę zapadł w sen. Śnił, że unosi się w powietrzu na wielkiej białej pierzynie, dołem gonią go gęsi, które wzbijają się na szeroko rozpostartych skrzydłach i lecą razem z nim. Pierzyna zawadza o wierzchołki drzew i p?ka z trzaskiem, a on spada na ziemię. Ocknął się i od razu przypomniał sobie, gdzie jest. Nie pamiętał tylko, jak długo leży przytulony do miękkiego psiego futra. Wydawało mu się, że jest tu od bardzo dawna i nigdzie nie musi stąd odchodzić. Nie pamiętał drogi powrotnej. 62 Sfa podwórzu nic się nie zmieniło. Ciotka szykowała h'ad, wysunęła głowę przez uchylone drzwi i wyrzuciła za ° akiś mięsny ochłap. Patrzył, jak kury rozszarpują go sobą. A^aczęły się długie czerwcowe dni. Popołudnia były wciąż pełne blasku i światła. W piątek ciotka napełniała wielkie misy mąką na chleb, na słodkie chałki i drożdżową babkę z serem. \V sobotę wyrabiała ciasto, a potem piekła do zachodu słońca. Dzieci czekały na tę chwilę, kiedy wyciągano z pieca gorące bochenki, które parzyły palce jak rozgrzane letnim słońcem polne kamienie. Chleby niesiono w koszach na strych i układano na bantach, w suchym, przewiewnym i niedostępnym miejscu. Starczało świeżego chleba do końca tygodnia. W domu Benka już w piątek rano szykowano się do szabasu. Z piekarnika unosił się zapach czulentu. Ojciec Benka wyjmował z oszklonej szafy księgę i delikatnie wycierał ją z kurzu. Kartki szeleściły, przywierały do siebie i trzeba je było rozsuwać płaskim drewnianym nożem. Pachniało woskiem i kurzem. Matka ustawiała świecznik, wkładała do niego świece, obok kładła drewienko do zapalania świec. Chłopcy biegli do miasteczka drogą rozgrzaną słońcem. Wszystko zastygło w oczekiwaniu wieczornego chłodu. Uliczki były opustoszałe. W sklepikach zamykano drzwi i zaciągano firanki. Tylko u Szmula, który handlował naftą, pokostem, kredą i świecami, było jeszcze otwarte. Spóźnione Żydówki przychodziły po brakującą świecę. Chłopcy kręcili się między drewnianymi domami, zaglądali do okien. Powoli zaczynało się ściemniać. Na dzwonnicy siedział kos, czekając na zmierzch, aby zacząć swój śpiew. Wreszcie na ulice wychodził szames i zakrzywio-nym kijem stukał w okna Żydów. "In szul arajn", niósł się Jego śpiewny głos. "In szul arajn", podśpiewywał Benko, w?drując ulicami miasteczka. 63 r Mężczyźni wychodzili z domów i w milczeniu szli H bóżnicy. Słychać było stukot ich kroków na brukowany^ rynku. Coraz więcej i więcej, i daleki szum głosów. w, Chłopcy wracali do domu już o zmroku. Zaraz 2a miasteczkiem ogarniały ich ciemności. Blado świetliki w przydrożnym rowie. Im bliżej wioski, bardziej Benko spieszył się do domu. Matka czekała na nieg0 z zapaleniem szabasowych świateł. Pradziadek szedł leniwie Wiedział, że ciotka jest zajęta, a w domu nic się nie dzieje sobotę rano wyszedł przed dom. Drogą powoli nadchodził Benko. Po chwili szli już razem przed siebie. - Okropnie się nudzę - powiedział Benko. - Nic mi nie wolno robić. - Chodźmy do lasu, tam nikogo nie spotkamy - poradził Pradziadek, ale Benko zaraz zaczął się zastanawiać, ile to będzie kroków od domu. - Więcej niż dwa tysiące - stwierdził. - No i co z tego - zdziwił się Pradziadek. - To grzech iść w szabas tak daleko. Minęli ich dwaj Żydzi z miasteczka, którzy spojrzeli uważnie na Benka. Stał pod płotem i kopał stopą małe kamyki zagrzebane w piasku. Powiedzieli do niego coś, czego Pradziadek nie zrozumiał, i Benko znieruchomiał. - A oni mogą tak daleko chodzić? - zapytał Pradziadek. - Ja ich znam, oni mieszkają aż na Blichu. - A bo oni robią tak - powiedział Benko. - Jak przejdą dwa tysiące kroków, to wyjmują skórkę chleba, zagrzebują w ziemi i idą dalej. Dwa tysiące kroków i znowu. - Na co im ta skórka? - Kilka słów z Talmudu to też Talmud, skórka chleba to też chleb, chleb to kawałek domu, a kawałek domu to cały dom - powiedział Benko. - Chodź! - krzyknął Pradziadek i pobiegł do przodu. Po chwili obejrzał się na Benka. Szedł wolno, dodając trok do kroku. Czekał na niego za wysokim płotem. Kiedy minęli tnie chaty, rzucili się biegiem przed siebie jak źrebaki, które zbyt długo trzymano na uwięzi. 2a polami zaczynał się mały las, a za nim rzeka skręcała północ. Weszli w ciasny wąwóz przysypany białymi , "jjjieniami pełen przekwitającej tarniny. Wąwóz kończył • łąką, która schodziła aż do rzeki. Na brzegu siedzieli chłopcy i palili ognisko. Biały dym rozsnuwał się na boki, a z wnętrza strzelały iskry i z sykiem rozsypywały się po trawie. Chłopcy przypiekali nad ogniem kawałki chleba. Zapach spalonej skórki, zgniecionej trawy i dymu unosił się wokół. Rzucali patyki do ognia, puszczali kaczki na wodę, patrzyli na rzekę. Wreszcie ognisko zaczęło wygasać. - Poświęcanie ognia - krzyknął Pradziadek i strącił płonącą głownię do wody. Prąd uniósł ją w kłębach białego dymu na środek rzeki. Żarzące się kawałki drewna spadały z sykiem do wody i płynęły jak spalone okręty. Długo jeszcze patrzyli na rzekę. Tego czerwcowego popołudnia płonące głownie rzucane na wodę połączyły w sobie ogień i wodę - dwa żywioły nadchodzącego lata. tych dniach coraz częściej kusiła go łąka, chłodna woda, pachnący żywicą las. Szedł na łąki i kładł się w trawie, przytulony do ziemi, z rękami pod głową. Nie myślał o niczym kołysany delikatnym ruchem traw. «iarzało się, że czuł wtedy pewien zapach, jakby już edyś doznany, przenikający całe jego ciało. Słodka, woń mięty połączona była z wilgocią rosy i let- poranka, jabłkowymi skórkami i głęboką zielenią tataraku. 64 65 Wstawał i zrywał liście, trawy, drobne kwiaty, rozcieraj w palcach grudki czarnej lepkiej ziemi w nadziei, że odnaj. dzie to coś, co sprawiało, że jego nozdrza rozszerzały się płuca wypełniały nadmiarem powietrza, a usta rozchylały jakby chciał ssać, pochłaniać tę woń, opić się nią do utraty przytomności. Każda roślina i każda rzecz, którą rozgniatał w rękach wydzielała swoistą woń - strachu, bólu, rozkoszy, zdu-mienia, ale to była tylko część tego, co czuł wokół, i zrozumiał, że wydobycie istoty tego jest niemożliwe, gdy się zmiażdżony listek podnosi do twarzy, bo dusza zapachu jest nieuchwytna. To ziółko pachnące tak słodko istnieje gdzieś na pewno, myślał mały Pradziadek, ale nie można go zerwać i wąchać, bo wtedy już nie będzie tym, czym było przed chwilą, jedną z tysiąca roślin na łące pewnego letniego ranka, kiedy słońce wznosi się coraz wyżej, a miękkie kłębiaste chmury łagodnie wypełniają niebo. Wkrótce lato zawładnęło życiem Pradziadka. Zagarnęło w siebie całą jego przestrzeń i czas. Dla dorosłych dzieliło się na pracę i odpoczynek, jego rytm narastał powoli do lipcowej pełni, aby osłabnąć wraz z pierwszymi sierpniowymi deszczami, lecz w pamięci Pradziadka kolejne lata nakładały się na siebie tworząc nie kończący się czas pogodnych dni pełnych światła. Chłodny świt przechodził w ranek, świeżość poranka znikała w południowym słońcu, dzień nasycał się, wypełniał, drżał na zakurzonych liściach przydrożnych drzew. Zachody słońca, długie, połyskliwe, pełne kolorów, kończyły si? nagłym zniknięciem wielkiej czerwonej kuli za horyzontem. Zapadała noc, ale życie toczyło się dalej. Z pól dolatywały zapachy dojrzewających zbóż, odzywały się nocne ptaki, drapieżniki wychodziły na polowanie. Wkrótce zaczynał si? świt i dzień obracał się od wschodu do zachodu. Pradziadek żył zwierzęcym życiem bez początku i końca, a jego pamięć była odczuwaniem głodu i nasycenia, gorąca 66 , przyjemności i bólu. We wspomnieniach pozostało u na zawsze nie kończące się lato dzieciństwa. 10 A jednak tego roku lato wreszcie się skończyło. W sierp-.jju nadszedł dzień, piękniejszy od innych. Niebo wznosiło je wysoko, w przejrzystym powietrzu widać było drobne listki dalekich brzóz i polatujące nad wodą owady. O zachodzie rozgrzana ziemia nasycała się wilgocią i pachniało słodko maciejką. Całą noc wiał wiatr, a rano nad polami pojawiły się chmury napęczniałe deszczem. Nagłe chłodne porywy strząsały liście z brzóz i choć lato wciąż trwało, dni miały już w sobie smak śmierci. Tego dnia chłopiec pobiegł za ciotką, która poszła odwiedzić Rojzę. Benko był chory, a od dwóch tygodni już w ogóle nie wychodził z domu. Matka szalała z niepokoju. Ciotka stanęła w progu. Pradziadek trzymał się z tyłu, lekko tylko wychylony spoza jej spódnicy. Izba była pełna cieni. Gliniany piec zajmował większą jej część, w uchylonym szabaśniku stał wyziębły kociołek. Półka na mięso była pusta, a półka na mleko zastawiona cynowymi miskami. Pradziadek przypomniał sobie, jak pewnego razu Benko zdjął z niej kubek z mlekiem. W środku pływała mysz. - I co teraz będzie? - zmartwił się Benko. - Złap ją za ogon - poradził Franek. Obaj jednocześnie włożyli palec do kubka. Mysz skoczyła na podłogę i śmignęła, zostawiając na klepisku długi mokry ślad. Benko wylał mleko do wiadra z pomyjami. - Coś ty zrobił? - zdziwił się Pradziadek, którego ciotka uczyła, że nic nie może się zmarnować. - Mysz jest zrobiona z mięsa - powiedział Benko. - A jeść mięso i popijać mlekiem to wielki grzech. Ciotka weszła do izby, za nią wśliznął się Franek. Po osmalonych ścianach pełzały plamy światła. W rogu, w jednym z dwóch szerokich łóżek, leżał Benko. Pradziadek 2bHżył się i stanął pod ścianą. Spod wielkiej pierzyny wystawała głowa chłopca. Benko y* blady i wychudły, wilgotne od potu pejsy przylepiły 67 się do policzków. Na czubku głowy przekrzywiła mu się, jakby zapomniana przez wszystkich, mała wytłuszczona czapeczka. - Co ci jest? - spytał szeptem Pradziadek. - Ja umieram - powiedział Benko. - Skąd wiesz? - Słyszałem, jak rebe powiedział, że dla mnie nie ma ratunku. - Boli cię coś? - Nie. Pradziadek spojrzał z lękiem na Benka. Na jego zapadłe policzki i oczy w ciemnych obwódkach. - Ty nie umrzesz - powiedział z przekonaniem. - Ja wiem, mnie nie wolno, bo mój tatę ma tylko jednego syna na kadysz. Mnie. - Benko wyszeptał to tak cicho, że Pradziadek ledwie go zrozumiał. Kobiety podeszły do łóżka. Ciotka cicha i skupiona, matka Benka rozogniona strachem i słowami, od których nie zamykały jej się usta. - Libeczkie, co cię boli? - pochyliła się nad łóżkiem, przytrzymując na piersi koszulę, którą przed chwilą szarpała. Benko patrzył na nią wielkimi ciemnymi oczami i milczał. - Jego nic nie boli - stwierdziła matka. - On tylko nie może jeść. To kara. To kara na mnie, żebym nie przeżyła swoich kości - krzyknęła, łapiąc się za głowę. - Mnie już mój mąż mówił: "Ty jesteś niepokorna Żydówka. Ty we wszystkim widzisz drugą stronę". Kazał mi wyrzucać wszystko co trefne. Jajko z plamką krwi i jajko zniesione w szabat. A to przecież różnica - tu krew, a tu jajko czyste. Ja W rabiego pytałam. To nie ja wymyśliłam. Szammaj mówi - nie wolno, ale Hillel - wolno. Ja wybrałam to drugie, bo tamto to dla mnie nie geszeft. Klajneczkie, a ty byś czego nie zjadł? Ja ci ugotuję taB koszer-jajeczko - spojrzała na Benka i zalała się łzami. - Kto jego badał? - spytała ciotka. _ Byłam u rabina. Powiedział: czekać. A jak tu czekać, iak mi dziecko schnie w oczach. Mówię rabinowi: "Ratuj!" Ile syn ma lat?", pyta. "Jedenaście", mówię. "Jakie to dziecko?" "Ach, jakie dziecko, co za dziecko! To król nie dziecko. Dobre jak chleb, mądre jak Salomon". "Trudno będzie" - powiada. Więc wołam do niego: "Wszystko dam, tylko ratuj mi syna." "Idź, dam ci znak", powiedział i zamknął oczy. Mnie szames wyprowadził, bo całkiem opadłam z sił. - Wezwał cię, Rojza? - Jeszcze nie, a to już będzie dwa tygodnie. Dziecko jeść nie może, a jak zje, to i tak chudnie. Coraz chudszy - krzyknęła i zerwała z niego pierzynę. Na gołym sienniku leżało wątłe ciało Benka. Nóżki jak patyki wystawały spod koszuli, kolana przy cienkich łydkach, już prawie pozbawionych mięśni, wyglądały jak zaciśnięte pięści. Benko skrzywił się, chciał okryć gołe kolana, ale ręce mu opadły wzdłuż ciała bezradne jak ptaki z przetrąconymi skrzydłami. - Gewałt! Co powie ojciec, jak on wróci do domu zpodróży? Powie, że ja jedynemu synowi pozwoliłam umrzeć. - Rojza, wy tak nie rozpaczajcie, dziecko jeszcze żyje. Tylko trzeba znaleźć jakiś sposób. Wiem - ciotka zsunęła chustę z głowy. - Musicie go zawieść do Rosochatego. To kawałek drogi, ale tylko on może pomóc. - Ąj, do goja! - matka Benka zakryła usta ręką. - To Ukrainiec, ale jak ci uratuje syna, nikt nie będzie Pytał, kto on taki. Choćby i Turek... Następnego dnia rano trzy kobiety: ciotka, matka Benka i jego babka, szykowały się do drogi. Z tyłu wozu rozesłały grubą derkę, pod którą babka wsunęła naręcze pachnącego siana. Pradziadek spał, kiedy ciotka wyszła, zamykając za sobą rzwi z krótkim stanowczym skrzypnięciem, ale gdy tylko . eszła kawałek, podniósł głowę i słuchał jej oddalających Sl? kroków. 69 68 Wstał, wciągnął portki, wsuwając do środka w której spał, chwycił czapkę i boso wybiegł przed dom. Kryj się w kępach wysokich konopii, a potem skradał brzegiem grochowego poletka, płosząc małe gryzonie i stada ptaków. Przed domem Benka zobaczył zaprzęgnięty wóz. W p0. bliżu nikogo nie było. Zbliżył się cicho, delikatnie cmokając na klacz. Przechodząc obok przywarł na krótką chwilę do jej rozgrzanego snem boku i nasłuchiwał, co dzieje się wewnątrz domu. Było cicho. Klacz lekko zadrżała. Pradziadek wdrapał się po kole i bezszelestnie wskoczył na wóz. Położył się na dnie. Źdźbła słomy drapały go po twarzy. Pod siedzeniem była skrzynia z owsem. Tu postanowił się schować. Odsunął górną deskę i wśliznął się do środka. Ziarno wypełniało skrzynię do połowy. Ułożył się płasko. Rozstąpiło się pod wpływem jego ciężaru. Leżąc na brzuchu zanurzył w nim kolana i dłonie. Policzek przytulił do chłodnego ruchliwego ziarna. Przez szpary widział część domu, drzwi i próg. Po chwili w drzwiach stanęła babka, opierając się na grubej sękatej lasce. Matka wyprowadziła Benka. Był odświętnie ubrany. Zatrzymał się w progu i zakrył oczy ramieniem. Nogi uginały się pod nim, jak gdyby nie umiał jeszcze dobrze chodzić. Ciotka wzięła go na ręce. Pradziadek zobaczył, jak zbliża się do wozu. Przez chwil? widać było tylko cienkie nogi Benka na tle kolorowej spódnicy ciotki. Wszystko odbywało się w milczeniu. Ułożono Benka na derce, matka okryła go wełnianą chustą i powiedziała coś, czego Pradziadek nie dosłyszał. Kobiety wsiadły na wóz, ciotka chwyciła lejce, cmoknęła. Klacz ruszyła do przodu. Pradziadek przywarł twarzą do szczeliny, długą słomk? wysunął na zewnątrz i delikatnie połechtał nią policzek Benka. Popatrzyli na siebie. Pradziadek zobaczył lekki uśmiech na jego twarzy. Benko nie widział prawie nic, tylko niewyraźny błysk oczu Franka w szparze między deskaffl'' Po godzinie byli już na miejscu. 70 Rosochaty wyszedł przed próg - mały, chuderlawy chłop dziobatą twarzą. Matka Benka patrzyła na niego z lękiem. __ Albo odeśle nas zaraz, albo każe czekać. To znaczy, że będzie leczyć - szepnęła ciotka. Babka stała przy wozie, blisko wnuka, jakby go chciała ochronić przed nieszczęściem. Znachor gestami i pomruka-ffli dał znak, że mogą wejść do środka. Ciotkę zatrzymał w progu- Pradziadek wychylił się ze skrzyni. Ziarno osypywało się z niego z cichym szelestem, przeciskało się przez palce. Ciotka patrzyła w stronę drzwi, za którymi zniknęły Żydówki z Benkiem. Zobaczył, jak ukradkiem przeżegnała powietrze znakiem krzyża. - Gewałt! Z chałupy Rosochatego wybiegła matka, za nią babka Benka. Jedną ręką unosiła nad jej głową swój tęgi kostur, drugą ciągnęła słaniającego się na nogach Benka. - Co się stało? Co się stało? - krzyczała ciotka, biegnąc w ich stronę. Pradziadek jednym susem przeskoczył na drugą stronę wozu, kryjąc się wciąż, choć rozkrzyczane kobiety na nic nie zwracały uwagi. Babka puściła wnuka, który potknął się i upadł. Spojrzała z nienawiścią na ciotkę. - To przez was! - zasyczała. - Grom na moją głowę! Ciotka chwyciła Rojzę za ramię. Peruka na jej głowie przekrzywiła się, na twarz wystąpiły czerwone plamy. - Będzie go leczył - wysapała. Rosochaty stał na progu i patrzył nieruchomo na kobiety. Pozostawiony sam sobie Benko siedział skulony na ziemi. - Trzeba zarżnąć zwierzę, tu na miejscu. Będzie go leczył s*ieżą krwią. • u-"~ ^e •'a^^e zwi612? ~ krzyknęła babka. - Powiedz jej jakie zwierzę. B ~i Prz^a ~~ powiedziała drżącym głosem matka nJca- - A jak tego nie zrobię, syn mi umrze - dodała 71 r jeszcze, patrząc babce prosto w twarz. - Przecież w szabas wolno choremu ugotować rosół, jeśli to przywrócić mu zdrowie - mówiła gorączkowo. - Ugotować! Żebym nie zgrzeszyła. Podać do można, ale gotować! Asybe! Dajge! Wieprzka zarżnąć. pozwolę. Wszystko, ale nie to, nie chazar! - - Ja jestem niepokorna Żydówka, wiele w życiu na. grzeszyłam. Biorę ten grzech na swoją głowę - matka Benka wyprostowała się, poprawiła perukę i ściągną koszulę na rozkołysanych piersiach. - Tak. Ja to biorę na siebie. Babka Benka zgarbiła się jeszcze bardziej i bez słowa odeszła. Stanęła obok wozu. Gniew ją opuścił, mruczała coś pod nosem, ale Pradziadek nie rozróżniał słów. Zdążył przemknąć za plecami babki i ukryć się pod przewróconym płotem. Stąd dostrzegł małe drzwiczki z tyłu chaty. Były uchylone. Tędy dostał się do środka i przykucnął za wielkim cebrem w rogu izby. Głosy na zewnątrz ucichły. Po pewnym czasie, który wydawał się chłopcu krótki i zarazem bardzo długi, do środka wszedł Rosochaty z Benkiem na rękach. Zamknął za sobą drzwi na skobel. Chłopiec był bardzo blady. To ze strachu, pomyślał Pradziadek. Czuł prawie jego drżenie, zimny pot spływał mu po bokach, przycisnął usta ręką, żeby nie było słychać jego głośnego oddechu. Rosochaty położył dziecko na stole i rozebrał. Benko leżał jak sparaliżowany i mężczyzna z trudem ściągał z niego ubranie. Ktoś zastukał do drzwi. Rosochaty otworzył. Do izby weszli dwaj mężczyźni i położyli na ziemi wieprzka z poderżniętym gardłem. - Jeszcze gorący - powiedział jeden z nich i szybki11 ruchem rozpłatał brzuch zwierzęcia. - Wważajte, szczob niszczo ne wypało! - powiedział Rosochaty. - Idyte! - rozkazał po chwili i mężczyźD1 natychmiast wyszli, zamykając za sobą cicho drzwi. 72 Rosochaty wziął Benka na ręce i nagiego położył na . • szcze nłatanyrn brzuchu wieprzka. Ciało zwierzęcia rozstąpiło f. j dziecko zapadło się w gorące wnętrze pulsujące niedawnym życiem. Rosochaty pochylił się, okrył wnętrznościami i skórą, a potem związał świńskie kopytka kawałkiem sznurka. Teraz widać było tylko nagle spokój ona twarz chłopca. Jego oczy wolno śledziły ruchy mężczyzny. Znachor zaczął krążyć wokół, mamrocząc coś. Pradziadek słyszał urywane ukraińskie słowa: "Wróć ciało do ciała... przeciągnąć przez dziurę, przez ziemię, przez krew..." "Żywy, ne wmyraj..." Chyba umarł, pomyślał Pradziadek, bo Benko leżał bez ruchu, zanurzony wciąż po szyję w parujących wnętrznościach. Rosochaty był coraz bardziej ruchliwy, coraz niewyraźniej wymawiał słowa. Trwało to tak długo, że Pradziadek skulony w swojej kryjówce nie czuł już ani rąk, ani nóg. Wreszcie Rosochaty zatrzymał się, rozwiązał sznurek i rozchylił brzuch wieprzka. Podniósł rękę. Po chwili do izby wbiegły kobiety. Pradziadek wysunął się zza cebra. Nikt nie zwracał na niego uwagi. Podszedł do znieruchomiałych kobiet i spojrzał w głąb rozwartej rany. Benko leżał skulony jak embrion, a wszystkimi otworami jego ciała wydobywały się na zewnątrz robaki. Były ich setki. Małe i duże, białe i różowe. Wiły się, drgały i zdawało się, że wieprzek ożył. Rosochaty schylił się, podniósł bezwładnego chłopca, przytulił go na krótką chwilę do siebie, a potem podał na wyciągniętych rękach matce. - Majesz syna - powiedział tak, jak mówi się o nowo narodzonym. Następnego dnia Benko udał się z matką do mykwy, ie zanurzano go trzykrotnie wraz z głową w mętnej jodzie, którą czuć było wodorostami. Potem zjadł miskę /^oli ^mięsem i poczuł się zdrowy. Wkrótce też zaczął awać z łóżka. Najpierw chwiejnie, a potem coraz pewniej 73 chodził i biegał. Jego policzki szybko się zaokrągliły i Qa brały rumieńców. Matka promieniała. Codziennie Pradziadek stawał przed płotem, za którym Benko uczył się chodzić. Wołał go, ale Benko patrzył tylk0 z lekkim uśmiechem i kręcił przecząco głową. Zmienił się od chwili, gdy krępy znachor z dziobatą twarzą wyjął go 2e zwierzęcego brzucha jak z łona matki. Jtewnego dnia Pradziadek wbiegł do izby i zatrzymał się w progu, widząc dwie kobiety, które były tak zajęte rozmową, że zupełnie go nie zauważyły. - To wasza rada tak pomogła - mówiła Rojza, trzymając w rękach zawiniątko w białej płóciennej serwetce. - Przyniosłam dla was. Ciotka przycisnęła ręce do piersi i odwróciła głowę. - Nie, nie - wzbraniała się, ale wyciągnęła rękę i wzięła podarek. - Wszystko je i nic mu nie szkodzi. Niedługo przeje posag swoich sióstr. Czyja mogę mu czegoś odmówić, jak on był już prawie na łonie Abrahama? - Wcale go nie widuję - powiedziała ciotka. - Co dzień biegał z Frankiem, a teraz cisza taka - obejrzała si? i spostrzegła stojącego chłopca. - Bo to już nie to samo dziecko co dawniej - Rojza uśmiechnęła się błogo. - Jak on się uczy, jak on się modli. W szabas on się tak zapamiętał, że do niego ojciec mówił trzy razy, a on nie słyszał. Będzie z niego Żyd. - Rojza uśmiechnęła się jak panna młoda pod baldachimem. - Nawet Bobe inaczej już na niego patrzy. Już nie taka zawzięta na to, co się stało. Może on będzie uczony jak jego dziadek Chaim. Dałby Bóg. Bo to nie ma nic piękniejszego niż mężczyzna, który zna Talmud na pamięć. Matka Benka wyszła. Ciotka postawiła na stole wielką misę grochu z kapustą. Zapach jedzenia wydostał się na 74 jw5rze. Po chwili wszyscy obsiedli stół i każdy sięgał ° wsP°lnei miski. Po obiedzie ciotka zagoniła Pradziadka do rąbania olszynowych pniaków. Powlókł . niechętnie za stodołę, gdzie zwalone leżały szare chro- powate pnie. Zamachnął się siekierą i rozłupał najmniejszy z nich. Rozpadł się na dwie nierówne części. Wewnątrz wił się długi biały robak. Pradziadek rzucił siekierę i położył się na wiązce chrustu, opierając głowę na zwiniętej kapocie. Czuł, jak coś podrywa go do biegu, ciągnie do lasu, przed siebie, w zamglone, ciepłe parowy, a jednak leżał nieruchomo zagapiony w przepływające leniwie białe chmury. Nagle poderwał się, przesadził grzędę marchwi, buraków i wpadł na poletko suszącego się grochu. Grochowiny szeleściły pod stopami, w niebo wzbił się ptak, zrobiło się cicho. Pole szybko się skończyło. Za drogą było zbocze, po którym Pradziadek przeturlał się aż na dno szerokiego jaru, gniotąc drobne kwiatki macierzanki. Ich gorzki zapach pozostał mu na rękach. Spod uschniętego drzewa zerwał się zając i uciekał długimi susami. Z ciepłych jarów podnosiły się mgły i sunęły w stronę lasu, skąd dolatywał zapach grzybów, przywiędłego dębowego listowia i świerkowych gałęzi. Las przed nim miał barwę zgaszonej miedzi. Tutaj późną jesienią przychodził z przyrodnimi braćmi płoszyć dziką zwierzynę. Ptactwo zimowało na bagnach, które rozciągały się po drugiej stronie lasu. Dzikie kaczki zapadały tu na oparzeliska i kryły się zimą pod nawisami stwardniałego śniegu. W gałęziach starych świerków i karłowatych sosen uwijały si? stada sikor, jemiołuszek i paszkotów. Tu można było usłyszeć szczęknięcia i łoskot ratek kozła, nosowe po-chrząkiwania dzika, głuchy łopot skrzydeł głuszca podrywającego się do lotu. Wspiął się po zboczu. Drobny deszcz przeniknął jego r°zgrzane ciało wilgocią. Zaczęło się ściemniać i Pradziadek ^wrócił do wsi. Nadciągał wieczór, zapachniało wilgocią 75 r i dymem dalekich ognisk, które do późna palili chłopcy n kartofliskach. a Nie chciało mu się siedzieć w domu, gdzie łojó\v]f skwierczała i dymiła nie dając prawie światła, a brać' przepychali się przy stole. Zakradł się bocznym wejściem d komory i tu upadł z głębokim westchnieniem w otvvń skrzyni po brzegi wypełnionej złotym ziarnem. Zagarniał ie na siebie obiema rękami i wiedział, że jeszcze po kilku dniach będzie je znajdował w zakamarkach ubrania. Na szerokiej półce nad skrzynią połyskiwały w mroku jabłka. Wsunął patyk w szparę między deskami i poruszył nim. Jabłka spadały na niego z góry, wciąż jeszcze pachnące sierpniowym słońcem, wiatrem i rosą. Wbił zęby w twardy miąższ, kropla soku spłynęła mu za koszulę. Położył rękę pod głową i leżał tak do nocy, kiedy już wszyscy poszli spać. Zrobiło się całkiem cicho. Chciał wstać i wsunąć się przez boczne drzwiczki do chaty, ale nagle zapadł w sen. Obudził go chłód. Był skostniały i nie mógł się ruszyć. Na dworze szarzało, do wnętrza przenikało światło. Przedmioty powoli nabierały kształtów. Podniósł się wreszcie i wyszedł na zewnątrz. Tuż nad ziemią przesuwała się gęsta mgła. Ponad nią sterczały nieruchomo ciemne wierzchołki drzew. Wkrótce wrześniowe słońce ogrzało pola. Lekki wiatr porywał pajęczą przędzę Matki Boskiej pełną tęczowych blasków i drobnych kropelek rosy. Drogą jechały wozy zaprzężone w małe włochate konie, na kozłach kiwali się zaspani chłopi. Chłodna noc przeszła w ciepły jesienny dzień pełen kolorów i pospiesznej pracy, żeby zdążyć przed zapadającym coraz wcześniej zmrokiem. Tego dnia od rana krzyczały koguty. We wsi panowało podniecenie. Pradziadek wybiegł na drogę. Widział, jak spłoszone kury kryły się pod płotem, uderzały skrzydłami powietrze i z przeraźliwym gdakaniem, wyciągając szyje, biegły przed siebie. Trwało polowanie na białe koguty. Wpowietrzu unosił się puch. Wiatr rozwiewał piórka, które opadały na drogę, skąd wzbijały je w górę gromady biegających dzieci. 76 pradziadek stanął przed domem Benka. Słyszał dobiega-podwórka harmider. Uchylił furtkę i wszedł. Po miotała się Rojza. Biały kogutek, którego od P° Oy chowała dla swego męża na kapparot, wskoczył na W1° szczyt piramidy połupanych na ogień drew. S Długim drągiem usiłowano strącić kogutka, ale trwał rzycupnięty na górze, z koralową główką przytuloną do h'ałych piór. W okolicznych domach żydowskich już wyma-juwano kogutami, a Rojza wciąż nie mogła schwytać swojego ptaka. - Nasza pokuta. Gewałt! Co robić? - krzyczała Rojza. Kto pójdzie na śmierć, jak mój mąż nie będzie miał swojego kogutka? - Co robimy? - Pradziadek podszedł do Benka, który próbował wdrapać się na sagi drzewa. - Mój tatę musi mieć białego koguta - stwierdził. - Widziałem dwa u Szmula. Idziemy? Biegnąc drogą w stronę domu Szmula krawca zobaczyli, jak kogut Rojzy wzbił się w górę, usiadł na szczycie dachu, rozłożył skrzydła i zapiał przeraźliwie. W dole trwała rzeź. Ostrym nożem podrzynano gardła pokutnych kur i kogutów, krew wsiąkała w piasek. W górze krążyły wrony i kawki. Co chwila spadały w dół, chwytały wnętrzności zabitych ptaków i unosiły je w górę. Koty i psy rozszarpywały resztki między sobą. - To jest mój zastępca, to jest mój zamiennik, to jest moja pokuta. Ten kogut pójdzie na śmierć, a ja dostąpię długiego życia w pokoju - mówił ojciec Benka szybkim ruchem podcinając gardło białego koguta, którego syn wyprosił u Szmula krawca. ->-Vxinęły Straszne Dni: Rosz-ha-szana i Jom Kippur, i wkrótce potem w chacie Lubinów zaczęto bielić największą 'zbę. "Paschalni" malarze rozchlapywali białe smugi nosząc 77 f tam i z powrotem wiadra z wapnem. Pośrodku drabinę i w skupieniu malowali ściany i sufit. Klajne Bobe zawiesiła na oknie śnieżnobiałe płótn0 wyłożyła nim łóżko i stół. Zrobiło się jasno, izba była tak czysta, jakby w niej miały zostać złożone sedero\ve mace dla całego miasteczka. Bobe czekała na swego meża Chaima, od trzydziestu lat. Zajdę Chaim prawie cafe życie spędził w oddalonej o dwadzieścia kilometów \v$j w domu rabiego Pinchesa. W tym czasie jego żona sama wychowała dzieci, doczekała się wnuków, widząc męża tylko w dni najważniejszych świąt. I wreszcie wracał do niej, żeby umrzeć. Malutka Bobe, zawsze przygięta do ziemi jak złamana gałąź, teraz wyprostowała się, a w jej zgasłych oczach zapalił się nowy blask. Gdy wszystko było już gotowe na przyjęcie zajdę Chaima, ludzie zgromadzili się wokół domu Lubinów. Wkrótce nadjechał wóz wyłożony sianem. Młodzi mężczyźni, którzy całą drogę szli za wozem, unieśli łóżko z uczonym starcem i postawili przed chatą. Zajdę Chaim siedział z lekko pochyloną głową, a jego długa biała broda kładła się na ciemnym chałacie. Patrzy} wokół dobrymi oczami i uśmiechał się lekko. Ludzie podchodzili i dotykali jego rąk, które miękko spoczywały na posłaniu. Od tego dnia chata Lubinów była co dzień pełna ludzi. Każdy chciał usłyszeć choć jedno słowo reb Chaima, pochwycić choć jeden okruch chleba, który spadł z jego brody, odetchnąć powietrzem, którym oddychał umierający starzec. Odszedł z tego domu wiele lat temu, lecz jego życie zatoczyło krąg i wróciło do swego początku, aby tu zakończyć bieg. Gdy położono go wśród bieli prześcieradeł, między ścianami pachnącymi bielą i wilgocią, jego mleczna broda i włosy zajaśniały własnym blaskiem. Drobna blada twarz starca zdawała się być już obliczem duszy, która odlatuje do krainy szczęśliwych zmarłych. Cierpiał w milczeniu i nikt nie mógł powiedzieć, że dręczy innych swoim bólem. 78 Ludzie przekraczali próg jego domu i kiedy przystawali ed łóżkiem, na którym leżał już od kilku dni, uśmiechali Pr ^ ^a każdego miał słowo przeznaczone tylko dla niego f nikogo więcej. _ Reb Chaim przewyższa świat o wysokość oddechu mówili o nim, i mogło to znaczyć także i to, że jego dusza, która już opuszcza ciało, zatrzymała się jeszcze w pół drogi • pragnie udzielić tym, którzy zostają, trochę swego światła. __ Nie żal ci umierać, dziadku? - spytał Benko, gdy nadszedł ranek po długiej nocy i wszyscy rozeszli się do dziennych zajęć. - Nie - odpowiedział zajdę Chaim. - Obiecano mi przecież szaj ej łomis. _ Co to znaczy? - spytał szeptem Pradziadek, który nieśmiało przystanął pod ścianą. - Trzysta dziesięć szczęśliwych światów - powiedział głośno zajdę Chaim, tak aby jego głos dotarł do kryjącego się w cieniu chrześcijańskiego chłopca. - Pomyślcie tylko, w każdym z nich przeżyć nowe życie... To moje na ziemi było jak mgnienie oka, jak myśl, która uleciała. Niema czego żałować. Kiedy człowiek umiera i jego dusza wyłania się z mroku, jasność ją oślepia i przez chwilę trudno jej się oswoić. Przez siedem dni mieszka na przemian w grobie i w domu. Jeszcze tęskni, bo nie uwolniła się do końca i dlatego dziesięciu musi się za nią modlić, żeby jej pomóc. Gdy umrę, połóżcie mi na powiekach gliniane skorupki, a łatwiej mi będzie znieść blask nieba, zapomnieć stare życie i ciemność, z której się wykluję jak ptak, aby żyć na wolności. Jedna skorupka opadnie, gdy mi się tu na ziemi urodzi wnuk, druga, gdynastępny. Gdyby jednak twoi rodzice, Benko, niemielijuż wi?cej synów, wówczas nadleci Anioł i strąci je skrzydłem, a moja dusza w niebie będzie się radować. Nie zapomnijcie zostawić miski z wodą i płóciennego r?cznika. Moja dusza umyje się, wytrze do sucha i czysta °dleci do nieba przed tron Przedwiecznego. - Co tam będziesz robił, zajdę? 79 - Dusza moja usiądzie na gałęzi wielkiego drzewa \vśr 'H ptaszków i skaczących żabek i rozmawiać będzie z duszaj^ zmarłych i nie narodzonych. Między gałęziami tego drzew' fruwać będą Anioły z koszami pełnymi słodkich owocó^ Sam widok tych dobrych Aniołów wystarczy, aby s; nasyciły wszystkie dusze i wszystkie stworzenia. Powietrze świata jest wonne, łagodne i wypełnione głosem Boga. Dołem płynie strumień radości i każdy może z niego pić Zajdę Chaim zamilkł. Jego ręce o nabrzmiałych krwią żyłach leżały jak dwa skrzydła otwartej księgi, w której zapisana jest cała mądrość świata. Zamknął oczy i zdawał się drzemać lub może czekał na coś, co niebawem miało nadejść Chłopcy milcząc stali pod ścianą. Zegar cicho odliczał ciągnące się minuty, a oni wciąż patrzyli na starego człowieka, który z uśmiechem oczekiwał śmierci. - Zimno mi - powiedział zajdę Chaim, budząc się nagle ze snu, który nie był prawdziwym snem, a bardziej skupionym czuwaniem. - Dorzucę do ognia - matka Benka zerwała się z krzesła, na którym przysiadła, patrząc na sen starca. Po chwili piec się nagrzał, a blask ognia wywołał delikatny rumieniec na twarzy reb Chaima. Otworzył oczy i z uwagą obserwował iskry padające z sykiem na deski podłogi. - Świat pełen jest iskier - zaczął, a chłopcy mocniej przytulili się do pieca. - Gdy na ziemi spotykają się przyjaciele lub człowiek spełni dobry czyn, dwa światła łączą się ze sobą. Z połączenia tych świateł rodzi się Anioł. Gdy czyn jest doskonały lub uczucia gorące, Anioł ten jest doskonały, ma jednak tylko tyle siły, aby przeżyć rok. Kiedy tu na ziemi spotkasz kogoś bliskiego lub zrobisz coś dobrego, pobłogosław Boga za wskrzeszenie zmarłego, bo swym czynem ożywiłeś Anioła na następny rok. Wiele jeszcze takich iskier tli się w popiele, w mroku zła. Pozbierajcie je, aby wróciły wszystkie do swego źródła, a wówczas wielkie światło zapłonie na niebie i oświetli ziemi? - reb Chaim zamilkł. 80 no izby zaczęli wchodzić ludzie. Stawali pod ścianami. v0 jch coraz więcej, każdy chciał wypełnić dzień słowami h Chaima. Przez okienko zaglądały dzieci. W izbie zrobiło . ciemno. W dusznym i coraz gorętszym powietrzu oddech idę Chaima przeciskał się jak wiatr przez szczeliny między deskami- Jednak kiedy zaczynał mówić, jego głos brzmiał pewnie i mocno. głowił o diabłach i Aniołach, o błyskawicach i grzmotach, o naturze deszczu, o duszach, które wcielają się w rośliny i zwierzęta, o dniu, gdy nadejdzie koniec świata i zjawi się Mesjasz. Jedną stopę oprze na dachu domu życia, drugą na bóżnicy, zadmie w szofar tak wielki, że zadrży cała ziemia, i zawoła potężnym głosem: Zmartwychwstanie zmarłym! W tej chwili wielki strach ogarnie żywych, a radość zmarłych. Ukażą się znaki na niebie i ziemi. Archanioł Gabriel powiedzie żywych i umarłych do Erec Izrael. Tam czekać już będą wszystkie zwierzęta i rośliny, a wcielone w nie dusze ludzkie wreszcie zostaną wyzwolone. Niektórzy wierzą, mówił reb Chaim, że w dniu końca świata tylko Żydzi zmartwychwstaną, a goje wszyscy przestaną istnieć, ale to nieprawda, bo każde stworzenie, które żyło na ziemi, jest dziełem jednego Boga. Bóg przywoła do siebie króla królów i handlarza ryb, dziecko, które przed czasem opuściło łono matki i uczonego męża, który zna wszystkie litery Pisma; robaka wijącego się pośród kamieni i muchę brzęczącą nad padliną. Wszystko żyje i umiera po swojemu. Ryba drży w strumieniu, ptak potyka się w locie, woda i rośliny zasypiają, a we śnie ich dusze wędrują po siedmiuset siedemdziesięciu siedmiu światach, strzała wypuszczona z łuku przebija siódme niebo i zatrzymuje się u tronu Boga. Bo Przedwieczny stwarzając świat uczynił siedem skle-Pień w Górze i siedem sklepień w dole, siedem mórz, siedem rzek, siedem dni, siedem tygodni, siedem razy po siedem lat, siedem tysięcy lat, w których trwa świat, On zaś, święty, ^ech będzie błogosławiony, znajduje się w każdym siódmym 81 r z nich. I siedem nieb w Górze, a w każdym z nich gwiazdv planety i słońca pełniące swoją powinność na każdym ? sklepień, na wszystkich zaś święte karety, jedna ponsri drugimi, gotowe do przyjęcia jarzma królestwa ich Pana Wszystko, co jest na ziemi, każdy człowiek, zwierz* roślina, każda myśl, litera i każdy czyn - mają jedno źród}0' Świat cały jest jak wielkie drzewo, które korzeniami tkwi w niebie. W drzewie tym mieszkają wszystkie duchy, a łańcuch ich życia Przedwieczny owija wokół swoich ramion. Ognika łańcucha nazywają się: korona, mądrość, rozum, łaska, sąd litość, wieczność, majestat, fundament świata i diadem. Reb Chaim uniósł ręce w górę. Ludzie tłoczyli się w izbie przedsionku, w kuchni i przed domem. Ktoś przerwał cisze nabożnym okrzykiem, szmer przeniknął gromadę jak dreszcz ciało, gdy nadchodzi chwila grozy. Wszyscy wiedzieli, że reb Chaim umiera. Jego syn odwrócił się w stronę ludzi, a jego blada twarz była pełna bólu i skupienia. Zaczęto się tłoczyć do wyjścia. Wkrótce izba była pusta, ludzie rozeszli się. Reb Chaim zapadł w ciężki sen, który przyniósł mu jednak dobrą myśl i pokrzepienie. Przed wieczorem stary człowiek otworzył oczy i rozejrzał się dookoła. Był sam, tylko w kącie drzemali dwaj chłopcy. Benko oparł głowę na ramieniu Pradziadka i z cichym poświstywaniem wypuszczał powietrze z lekko uchylonych ust. - Chodźcie, dzieci - powiedział zajdę Chaim. - Podejdźcie do mnie. Chłopcy poderwali się ze swojego miejsca przy piecu i obaj równocześnie stanęli przed reb Chaimem. - Widzicie światło? - spytał. - To byłby znak - dodał kładąc rękę na brodzie. Obaj wytężyli wzrok i przez chwilę zdawało im się, że ponad głową starca coś błysnęło. - Tak - powiedział Benko i zakrył usta ręką. - Kiedy dziecko mieszka w łonie matki, światło płoni6 mu nad głową, a ono uczy się Tory na pamięć, aż wkrótce 82 miedzy i całą co do jednej literki, a nawet puste miejsca nimi - biały pergamin. Kiedy zaś przychodzi na świat, nadlatuje Anioł, ude-;e w usta i dziecko wszystko zapomina. Wnuku, podejdź bliżej. Zajdę Chaim uniósł rękę i Benko pochylił się nad jego łóżkiem. __ Nad górną wargą masz dołek. To Anioł dotknął cię woią dłonią. Anioł darował ci życie. Bo życie to zapomnienie. Ktoś, kogo by ten Anioł pominął, nie mógłby żyć. jslie budowałby domu i nie piekł chleba, nie czytałby ksiąg, nie mógłby płodzić i radować się miłością, bo wciąż myślałby o śmierci. Mój Anioł dotknął mnie powtórnie i odebrał mi zapomnienie. Widzicie światło wokół mnie? To Anioł Śmierci zapalił swoją lampę - reb Chaim zamilkł. Wzrokiem błądził po białych ścianach. Odwrócił głowę i spojrzał w okno, lecz zapadł już wczesny jesienny zmierzch, a po niebie pędziły skłębione chmury. Nadeszła noc i ranek, minął kolejny dzień i następny. Przez ostatnie dni swego życia reb Chaim mówił niestrudzenie o wszystkich najważniejszych dla człowieka sprawach; o przenikaniu się światów, o literach, o dybukach, o tym, jak powstają strumienie i skąd się biorą ptaki, o ludziach, którzy zdobywają wieczność w jednej godzinie swego żywota, i o ludziach, którzy nie umieją jej zdobyć, choćby żyli sto dziesięć lat. Ostatniego dnia powrócił do słów o iskrach. - W kamieniach i roślinach, w zwierzętach i przedmiotach mieszkają wygnane boże iskry, czekające tęsknie na człowieka, bo on jeden może je wybawić. - Człowieka się je, człowieka się pije, człowieka się używa; iskry bowiem mieszkają w rzeczach - pouczał reb Chaim ostatniego dnia, a gromada słuchała w ciszy, którą przerywało tylko brzęczenie muchy i ciężkie westchnienia. 83 - Trzeba mieć litość dla wszystkiego, co nas otacza, ^ względu na istoty, które tam przebywają. Trzeba mieć litość dla śpiących istot zaklętych w rzeczach. - Słuchajcie głosu traw, bo kto nadstawia uszu na pieśń ziół, na hymn do Boga wznoszony przez trawy, słyszy słodkie głosy. - Czytajcie uważnie wszystkie litery Księgi, lecz naju\va-żniej czytajcie miejsca między literami, te, gdzie jest biel cisza, milczenie. Reb Chaim skończył. Odmówił modlitwę Szema: "Słuchaj Izraelu, Pan jest naszym Bogiem, Panem jedynym". Odpowiedziano mu: "Bądź błogosławiony, Sędzio pełen prawdy" Kobiety zaczęły zawodzić. Mężczyźni płakali kołysząc się modlitewnie. Kiedy jednak starzec zaczął konać, umilkli wszyscy, aby nie przeszkadzać umierającemu w jego trudzie. Rodzina otoczyła łóżko. Dzieci tuliły się do siebie. Pradziadek z lękiem pomyślał, że każą mu wyjść, ale nikt nie zwracał na niego uwagi. Do leżącego starca podszedł mężczyzna, z pudełeczka na piersi wyjął gęsie pióro i zbliżył do nozdrzy reb Chaima. Wszyscy wstrzymali oddech. Piórko nie drgnęło. Ktoś jęknął. Kobieta głośno zapłakała. Mężczyźni unieśli delikatnie ciało starca i ułożyli je na rozpostartym na podłodze prześcieradle, stopami w stronę drzwi. Ktoś wsunął mu pod głowę wiązkę słomy. Zapalono dwie świece w glinianych lichtarzach. Matka Benka nakazała mu, aby się zbliżył, chwycił dziadka za wielki palec u nogi i z całej mocy prosił o wybaczenie wszystkich grzechów i przewin, jakie popełnił wobec zajdę Chaima. Benko kurczowo trzymał Pradziadka za rękę i obaj zbliżyli się do leżącego ciała. Zanim jednak Pradziadek zdążył się pochylić nad reb Chaimem, ktoś chwycił go za ramiona i odtrącił. Chłopiec ukrył się za mężczyzną w chałacie przesyconym zapachem wosku i dymu. Patrzył ciekawie, jak Benko, blady i drżący, chwyta wielki zagięty paluch dziadka i bezgłośnie porusza ustami. 84 Otworzono okna i chłodny powiew wdarł się do dusznej izby. Rojza wyniosła wiadro z wodą skażoną orzez Anioła Śmierci, aby ją wylać na drogę. Ktoś orzyniósł świeżą wodę w misce i wraz z lnianym ręcznikiem położył obok reb Chaima. Jego syn darł ojcowski tałes na kawałki, tak aby już nikt nie mógł go więcej używać. Od tej też chwili przez siedem dni pozostawał w izbie, w której konał jego ojciec, odmawiając kadysz i posypując głowę popiołem. Reb Chaim umarł w czwartek wieczorem, a pochowano go w sobotę. Cieszono się, bo w szabas ziemia mniej ciąży umarłym. JVtóregoś dnia, całkiem niepostrzeżenie, dzieciństwo Pradziadka przeszło w młodość, która minęła nagle, jakby jej prawie nie było, bo tutaj dzieci z dnia na dzień stawały się dorosłe, a odtąd nikt nie dawał im chleba. Gdy miał trzynaście lat, ciotka oddała go do terminu. U dalekiego kuzyna, kuśnierza, uczył się swojego przyszłego zawodu. Jego ciekawość co dzień musiała przezwyciężać opór materii - monotonię, zmęczenie, uczucie, jakby go zamknięto w ciasnej i dusznej komórce. Całymi dniami rąbał drzewo i nosił wodę wiadrami, układał skóry, wietrzył je, suszył i zwilżał na przemian lub godzinami patrzył, jak doświadczeni kuśnierze w wielkim trudzie oczyszczają skóry z sierści i resztek mięsa, jak przygotowują zawartość beczek, w których moczą owe skóry, aż staną się czyste, miękkie, elastyczne i trwałe. Patrzył, lecz jego uwaga zwrócona była do wewnątrz. Przepływały przez niego obrazy zdarzeń, które działy się tak niedawno, ale które teraz były już bezpowrotnie minioną Przeszłością. Dzieciństwo minęło, ale on jeszcze o tym nie wiedział. 85 Miał teraz mało czasu, bo od wczesnego rana do wieczo przebywał z dorosłymi, którzy nie znali niczego n0z nieustającą pracą, jedzeniem i snem, a porozumiewali si między sobą gestem, pomrukami, ciszą. Pradziadkowi ni podobał się świat dorosłych mężczyzn. Był zamknięty Wszystko się w nim wydarzyło i niczego więcej nie należało się już spodziewać. O świcie, zanim jeszcze rozpoczął się dzień u kuś-nierza, szedł na stoki. Źródełka biły tu spod kamieni i spływały w dół po zboczu. W miejscu, gdzie zbiegały się drogi wielu strumyków, tworzył się niski wodospad Woda płynęła stąd szeroką płaszczyzną jakby po wielkich schodach o płaskich stopniach. Na każdym kolejnym stopniu zwiększała swą masę i siłę. W dole tworzyła małe rozlewisko. Poprzez migotliwą wodę prześwitywały białe płaskie kamienie. Słychać było szum spływającej wciąż z góry wody. Te piętrzące się wodospady nazywano szumami. Na szumy chodziły kobiety prać kijankami bieliznę, dziewczęta myć włosy i kąpać się, a chłopcy zakradali się, aby patrzeć, która z młódek ma większe piersi i szersze biodra. Pradziadek przychodził tu codziennie, gdy jeszcze nikogo nie było. Stawał wśród drzew i słuchał szumów. Potem odchodził w bok, gdzie rosła gęsta trawa. Leżąc między zwierzętami stawał się niewidoczny dla wszystkich, którzy patrzyli przed siebie. Trwał tak bez ruchu, niewyczuwalny nawet dla żyjących tu zwierząt. Pierwsze zjawiały się sarny. Przemykały koło leżącego chłopca niespokojnie poruszając miękkimi nozdrzami. Lękliwe zające kryły się wśród traw. Obok nieruchomej stopy Pradziadka wiodła droga wielkiego jeża o długich igłach przyprószonych delikatną siwizną wracającego z nocnych wypraw do swojego gniazda. Ptaki wesoło uwijały si? w górze. Mrówki łaskotały go w szyję, wciskały się do uszu, maszerowały po przymkniętych powiekach w sobie tylko wiadomych kierunkach. 86 «ył dla nich jak wielki chłodny kamień. Chwilami miał żenię, że zmienia się w wielkiego drzemiącego żuka. p zvwierał jeszcze mocniej do ziemi i nie miał odwagi wstać. Ogarniała go trwoga stania prosto tak charakterystyczna oóźniej w jego rodzinie. po co zresztą miałby wstawać? Tu, między zwierzętami, było jego miejsce. "Z ziemi lepiej widać niebo", mawiał •a]jo dorosły już mężczyzna, kładąc się w bruździe świeżo zoranej ziemi. Tak było o świcie, a gdy nadchodził zmierzch, Pradziadek biegł znów na stoki słuchać pieśni. Kobiety i dziewczęta zmęczone dniem kładły się nad wodą. Wyprane płótna, rozciągnięte na trawie, dosychały w promieniach zachodzącego słońca. Pachniało świeżością, wodą i wiatrem, a głos śpiewaczki niósł się daleko po stokach: "Na Podolu biały kamień, na Podolu biały kamień. Podolanka siedzi na nim, Podolanka siedzi na nim". Wychylał się ostrożnie zza gęstej wikliny i przez szpary między gałązkami patrzył na siedzącą tyłem dziewczynę. W jej długie rudawe włosy wplątały się źdźbła zeschłej trawy i łodyżki ziół. Biała koszula zsunęła się z jasnego ramienia pokrytego drobnymi piegami. Jej śpiew był delikatny, jeszcze na wpół dziecięcy, ale świeży i dźwięczny jak głos ptaka. Zawtórowała jej matka, ciemnym rozwibrowanym głosem, a potem babka, rwąc frazę i kończąc każdą smętnym zaśpiewem. Zachwycało go to współbrzmienie niedojrzałego z dojrzałym, mocnego ze słabym, młodego ze starym. Każdy głos brzmiał własnym dźwiękiem, lecz razem tworzyły harmonijną całość. Kiedy ucichła pieśń, zamilkła matka i babka, znów zaśpiewała młoda i słuchając jej głosu Pradziadek doznał nagle obezwładniającego go uczucia rozkoszy. Dotarł do niego szum własnej krwi, gdzieś z głębi wypłynęły dawno zapomniane dźwięki, strzępy słów, szepty, cały świat odgłosów, nawoływań, ptasich śpiewów i po-stukiwań. 87 Melodyjność dziewczęcego głosu urzekła go i odkąd te głos pojawił się po raz pierwszy w jego życiu - wśrńH urywanych w pół słowa rozmów, wśród cichego dzikich zwierząt - nie opuścił go już nigdy. J. rży lata pracował u kuśnierza. Wiosną zakończył naukę która była nie tylko zdobywaniem zawodu, lecz przede wszystkim kolejnym krokiem na trudnej drodze do przystosowania. Jednak ciągle jeszcze nie czuł się zakorzeniony w świecie, w którym przyszło mu żyć. Nie zasadził drzewa, nie położył ani jednej belki w zremblu, nie doczekał się grobu bliskiej osoby. Mimo to traktowano go już jak swego. Szesnastoletni chłopak przestał być dzieckiem. Stał się mężczyzną, który sam zarabia na chleb. Wiosna nadchodziła pod znakiem wilgotnej płodności deszczu i żywiołu świeżo zoranej ziemi, w którą ludzie wrzucali ziarno, aby wzeszło i wydało plon. Każdego dnia Pradziadek odczuwał wewnątrz swego ciała coraz silniejszy ruch i pulsowanie. Rozrastał się. Był jak nabrzmiewająca sokiem łodyga. Jego mięśnie stwardniały, twarz straciła już całkiem dziecięcą miękkość, skóra ściemniała i zaczęła pokrywać się zarostem. W koniuszkach palców czuł delikatne mrowienie. Aby je zagłuszyć, dotykał zwierzęcej sierści, wystawiał dłonie na deszcz, a idąc leśną drogą gładził jasnozielone wiotkie gałązki brzóz. Niewiele to pomagało i wciąż niósł swoje ciało jak ciężar, który chce się złożyć na czymś miękkim, gorącym i pełnym nieznanych zapachów. Szedł w pole i kładł się w wilgotnych bruzdach ziemi. Wysoko nad nim krzyczały pierwsze skowronki, a on zasypiał na krótko, ogłuszony powietrzem i pulsowaniem własnej krwi. Budził się obolały i długo nie mógł rozprostować zesztywniałych rąk i nóg. 88 Od wiosennej równonocy w życiu mieszkańców Kuro- ek coraz większego znaczenia nabierał żywioł wody. 7 siana ziemia potrzebowała deszczu, aby zostać zapłod- . na Ludzie zwracali się o pomoc do duchów wody, , rzystali chętnie z magicznej mocy tkwiącej w zwierzętach • w dziewiczych ciałach chłopców i dziewcząt. Obchodzono oola, pędząc przed sobą bydło i szykowano się do obrzędu wiosennego taczania. Wsłuchiwano się pilnie w znaki, które dawała natura. K.to był na nie głuchy lub je lekceważył, narażał siebie i innych na rozpętanie ślepych sił, na działanie przypadku. Jedno było skutkiem drugiego, pouczała coroczna zmienność pór, czas oczekiwania, zapładniania, rodzenia, zbiorów i spoczynku i taki sam rytm i sens ludzkiego życia we wspólnocie. Klęski, powodzie, pożary, nagłe śmierci były karą, dopustem bożym, a niespodziewane szczęśliwe wydarzenia - cudem, którego sprawczynią była Matka Boska. Od Jej blaszanych wizerunków odbijały się kule, w książkach do nabożeństwa grzęzły śmiercionośne odłamki, to Ona sprawiła, że daleki wuj Pradziadka, chłop z Hrubieszowskiego, który walczył w powstaniu styczniowym, wyszedł cało z ciężkiego obstrzału, a kiedy skakał przez płot, kula, jakby dla żartu, zmiażdżyła mu obcas, stopę pozostawiając całą i zdrową. Ludzie żyli według z góry ustalonych reguł, posługiwali się odpowiednimi do sytuacji gestami, ich ruchliwość i ciekawość była ograniczona do ściśle wyznaczonych granic. Najczęstsze były zakazy, obowiązywały w każdej sferze tycia, o każdej porze roku i dnia, dotyczyły wszystkich zjawisk przyrody i wszystkich żywiołów. Ogień miał swoje własne prawa. Żył, oddychał, rodził S1? i umierał. Nie wolno go było deptać, stawać do niego tyłem, rozrzucać płonących polan. Ogień i światło w domu rozniecał zawsze gospodarz. Nie wolno było gasić płonącego dobytku, lecz czekać, aż spłonie do ostatniego źdźbła. 89 T Wiele ważnych znaków wiązało się z wodą - ż Pradziadka. Czcił ją i wierzył w nią. To właśnie woda śni) mu się, pod różnymi postaciami, od wczesnego dzieciństw do późnej starości, zwłaszcza w czasie, gdy miał spło^-swoje kolejne dziecko. Była woda życiodajna i zapładniająca w postaci deszczu groźna i niszcząca jako występująca z brzegów rzeka. By}a rosa poranna - zwiastun życia i radości, odrodzenie się światła, i rosa wieczorna - znak nadchodzącego mroku. P0 zachodzie słońca nie wolno było doić krów, piec chleba, mi^ ziarna, nie wolno było kąpać niemowląt i wylewać wody z kąpieli. Woda dnia i nocy, życia i śmierci miała właściwości oczyszczające. Święta wiosenne, od marcowej równonocy do czerwcowego przesilenia, upływały pod znakiem wody: święcenie, obmywanie wodą, polewanie wodą, kąpiele na świętego Jana. Potem duchy wody ustępowały miejsca duchom ziemi, a ziemia nawilżona i zapłodniona rodziła ziarno. Tego roku pola obsiano wcześniej niż zwykle. Słońce pilnie nagrzewało ziemię, a deszcze skrapiały ją co noc. Ludzie już teraz cieszyli się myśląc o letnim urodzaju. Należało jednak dopomóc naturze. Magiczne znaki miały odpędzić złe moce i przywołać na pomoc dobre duchy. Każdej wiosny wybierano chłopca i dziewczynę, aby swoją młodością uświęcili zasiane pola. Wybór otaczano tajemnicą i nikt z młodych do ostatniej chwili nie wiedział, czy to nie on właśnie będzie tym wybranym. Mężczyźni wyznaczali chłopca, kobiety dziewczynę. Tego dnia, gdy miał się odbyć obrzęd taczania, Pradziadek zamyślony wracał do domu. Zatrzymał się i patrzył na gęstniejący tłum. Ktoś zagarnął go do środka i Pradziadek szedł razem z innymi na skraj wsi. Dziewczęta wystrojone czekały przed domami, a co bardziej nieśmiałe wyciągano z chat. Było głośno i wesoło. Dzieci i psy biegły za pochodem, wzbijając kłęby jasnego pyłu. 90 Ludzie zatrzymali się dopiero za wsią. Uciszano się skutecznie. Co chwila rozlegał się nerwowy dziewczęcy ti'chot, a stłoczeni w grupę chłopcy poszturchiwali się 'nawoływali między sobą. po chwili naprzód wysunął się starzec, którego twarz, :a i dłonie pełne były zgrubień i guzów. Zbliżył się do hłopców. Zapanowała nagła cisza. Z daleka doleciał głos samotnego ptaka krążącego nad polami. Starzec podniósł jjij i roztrącając nią cisnących się do siebie chłopaków wskazał na Pradziadka. Ten cofnął się przestraszony, lecz nadrabiając miną wysunął się naprzód. Jedną nogą stanął na drodze, drugą już w świeżej skibie ziemi. Patrzył ciekawie, jaką wybiorą mu dziewczynę. Starucha, w której ciemnych oczach kryły się jeszcze resztki urody, wyłuskała spośród dziewcząt młodą Ukrainkę o zaczepnym spojrzeniu. Nie wstydziła się i nie uśmiechała. Stała obok Pradziadka unosząc ramię i zbierając spłowiałe warkocze w węzeł w tyle głowy. Jej twarz była jasna, pokryta plamkami piegów. Powoli z pamięci Pradziadka wyłonił się obraz zeszłego lata. Pamiętał ją. To ona śpiewała nad stokami "Po-dolankę", a jej delikatny dziecięcy głos niósł się daleko i niknął gdzieś wśród ciemnych drzew i krzaków. Spuścił wzrok. Stał przyciskając czapkę do brzucha i przestępując z nogi na nogę. Wszyscy patrzyli tylko na nich. Dziewczyna podniosła głowę i lekki uśmiech pojawił się w kącikach jej ust. Zrobił krok do przodu, jakby chciał odejść, ale wtedy ktoś go Pchnął. Zachwiał się, trafiając nogami w miękką bruzdę. Teraz chwycono dziewczynę i uniesiono ją wysoko. Zaczął biec przez pole. Czuł się lekki i radosny. Schylił się, chwytając w dłoń grudkę ziemi. Cisnął nią za siebie i upadł twarzą w coś, co było miękkie, pachnące i ciepłe. Ktoś Pomagał mu się turlać. Jego ciało pozostawiało na ziemi ślad szeroki i gładki jak droga, po której toczy się pień drzewa. ^ naprzeciwka zbliżała się dziewczyna. Nogi owinęła spód- 91 Jtfc nicą, przytrzymując ją rękami. Warkocze rozsypały s-wokół zarumienionej twarzy. Leżeli obok siebie ciężko dysząc, odwracali głowy \v SVVQ ją stronę i patrzyli tak zachłannie, jak gdyby byli jedynym' ludźmi na ziemi. Szeroko rozrzucili ramiona i z g0rv mogli wyglądać jak ogromne ptaki, które suszą swoje skrzydła w słońcu. Ktoś zbliżał się do nich, lecz oni zdawali się tego nie zauważać. Nagle dziewczyna zadrżała. Pochylał się nad nią pastuch Skikałko. Przyglądał się, jakby była pierwszą kobietą, jaką kiedykolwiek widział. Rozchylił płaszcz, którego nie zdejmował prawie nigdy, z zanadrza wyciągnął jakiś ciemny kształt i rzucił jej na nogi. Krzyknęła głucho, jak we śnie, gdy brakuje głosu. Wąż leżał nieruchomo chwilę tak krótką jak nagły strach, po czym wolno zaczął sunąć po jej ciele w kierunku twarzy. Pradziadek zerwał się, odepchnął pastucha, chwycił węża i wznosząc go nad głowę - rzucił. Ciężkie ciało gada spadło bezgłośnie w rozoraną ziemię. Skikałko z przeciągłym wyciem upadł na kolana i macając wokół rękami, jakby nagle oślepł, pełzł w stronę węża. Chwycił go, oplatał się nim i zaczął uciekać. Ludzie zbliżali się do leżącej dziewczyny. Ci, którzy widzieli węża, mówili o tym pozostałym. - To dobry znak - zawołał ktoś. - Nie, to zły znak - odezwał się ktoś inny. Podnieśli na wpół zemdloną Ukrainkę i zanieśli do wsi. Pradziadek szedł za nimi, oglądając się co chwila za siebie. Daleko w polu pozostały ślady ich ciał. Jego i Podolanki. lVAinęła wiosna, nadeszły żniwa i niedługo potem wyswatano Pradziadkowi dziewczynę z miasteczka. Była tak jak i on sierotą, żyła na łasce krewnych i jedyne, o czym mogła marzyć, to zamążpójście. Nie wiadomo zresztą, 92 rzeczywiście myślała o małżeństwie. Miała piętnaście t drobną bladą twarzyczkę i zupełnie nierozwinięte ciało. 7a'to była pracowita i wytrwała, potrafiła milcząc wydoić wszystkie krowy w oborze szybciej niż ktokolwiek inny, osiła ciężary, które nawet dla dojrzałych kobiet byłyby utrudnieniem, i umiała długo pościć. Życie jej nie rozpieszczało. DO świadomości Pradziadka długo nie docierał fakt, że teraz jego życie całkiem się zmieni. Dopiero co opuścił niespokojny czas dzieciństwa, jeszcze pozostały w nim resztki niepewności, wciąż zmagał się z własnym ciałem, z rośnięciem, ze snem i czuwaniem, z oddechem, który raz zatrzymywał się w pół drogi do płuc, to znów rozsadzał mu piersi nadmiarem powietrza. Wiedział, że chce czegoś, lecz nie wiedział czego. Pozornie szybko zapomniał o wiosennym taczaniu i szeroko otwartych oczach Podolanki, zresztą zniknęła gdzieś w tym czasie i nie spotykał jej na stokach, lecz tkwiła w nim jak roślina czekająca na słońce i deszcz, aby rozkwitnąć. Następnego roku w zapusty ożeniono go i wyprawiono wesele, bo ciotka kochała chłopca jak własnego syna i chciała, żeby wiodło mu się w życiu nie gorzej niż jej samej. Od tej chwili zaczęła się dla Pradziadka nieustająca praca, od rana do wieczora. Chwytał się każdego zajęcia, żeby jak najszybciej móc wyprowadzić się z domu ciotki. A jednak nie pokochał swojej młodej żony. W tym czasie na jego drodze znów stanęła Podolanka. Znał ją 1 obserwował skrycie, ale dopiero od niedawna przekonał S1?, że nie jest już dziewczynką o spłowiałych włosach, lecz młodą kobietą, która posiadła tajemną moc uzdrawiania. I on także doznał tej mocy, gdy dotknięciami wyzwoliła go z bólu i choroby. Od dnia, gdy po raz P'erwszy go dotknęła, myślał o niej coraz częściej, choć sam przed sobą nie przyznawał się do tego. 93 T Była późna wiosna. Pewnego dnia Pradziadek pojech do sąsiedniej wsi, gdzie mieszkał paroch, daleki krewn ciotki. W jego domu miało się odbyć spotkanie młocW kleryków i obzoryny. Alumni, których cała gromada przv była do domu parocha, oglądali panny przeznaczone im n" przyszłe żony. Nie były zbyt urodziwe. Pradziadek patrzył roztargniony na sąsiada przy stole, kiedy nagle bocznymi drzwiami weszła dziewczyna, na którą spojrzeli wszyscy. Wysoka, silna o jasnej cerze i rudawych włosach, miała w oczach wesołe iskierki i śmiałość kogoś, czyje życie dopiero się zaczyna. Usiadła jako ostatnia tuż obok dziewczyny o matowych włosach, wielkich piersiach i nieśmiałym uśmiechu. Nie pasowała do otoczenia i Pradziadek z niechęcią patrzył, jak jeden z alumnów, chudy rudzielec, przysunął się do niej i wysokim głosem wyliczał swoje zalety. Uczta toczyła się ciężko i leniwie, monotonne rozmowy wygasały powoli, mężczyźni nucili, najpierw cicho, potem coraz głośniej i melodyjnie. Pradziadek z rosnącą złością słuchał, jak rudzielec nieprzerwanie uzasadniał swoje wysokie wymagania co do przyszłej żony powołując się na proswiszczenije, rid i stano-wyszcze. Pot spływał mu wąskimi strużkami po czole, twarz pokryła się czerwonymi plamami. Podolanka siedziała obok wyprostowana, z rękami na stole i uśmiechała się ni to zalotnie, ni to drwiąco, nie mówiąc ani słowa. Zdawało się, że czuje się tu jak u siebie i niczemu się nie dziwi. Panny piszczały, zakrywały usta śmiejąc się głośno, coraz bardziej zarumienione, przechylone ku swoim towarzyszom w geście przyzwolenia i poufałości. Dziewczyna, którą Pradziadek cały wieczór ścigał chmurnym spojrzeniem spod lekko spuszczonych powiek, nie odezwała się i nie spojrzała na niego i kiedy wstała niespodziewanie od stołu, odchodząc lekkim krokiem, jakby przed chwi^ tańczyła, a nie tkwiła przez wiele godzin za stołem pełny10 tłustych, ciężkich potraw, ledwie zdążył uchwycić tę chwil?' 94 \Vidział, jak idzie ku drzwiom i ogląda się za siebie, trzac wprost w jego utkwione w niej oczy. Zarzuciła ti istkę na gł°wę i wyszła. Ciężko stuknęły drzwi. ° po chwili Pradziadek wstał i tłumacząc się niewyraźnie adii, wyszedł z chaty. Gdy tylko znalazł się na zewnątrz, hciał biec w ciemnościach gęstej nocy wyciągając przed jebie ramiona, ale zawołała go cicho po imieniu. Stała tuż obok. Poczuł ciepło jej mocnego, szczodrego ciała. Jewnej sierpniowej nocy wyjechał ze wsi, kierując się w stronę granicy. Jechał poboczami. Droga prowadziła wzdłuż stodół, które strzegły tulących się do siebie chat. Mijał szerokie wrota zwrócone na pola, ter aż mocno zawarte przed włóczęgami, ogniem i złymi duchami. Była ciemna noc na nowiu. Fura toczyła się cicho w miękkich koleinach, budząc śpiące przy drodze przepiórki, które kwiliły niespokojnie i strosząc pióra zasypiały. Z daleka odzywały się bąki, a ich głos był tak nośny, że zdawał się rozlegać tuż obok. Ciepłe fale zapachów dojrzewających zbóż otoczyły go. Poddał im się i wciągał je w siebie aż do czubków palców, które lekko zaciskały się na lejcach. Klacz czuła to delikatne pulsowanie i poddając mu się, stąpała miękko i ostrożnie. Za ostatnim domem były dwa zwory. Tu na dzikich jabłonkach, czereśniach i jarzębinach siadywały paszkoty o rdzawych brzuszkach, a zimą stada jemiołuch, do których chłopcy strzelali z rogatek. Przytulona do pnia jabłoni stała Podolanka. Nie widział JeJ, raczej wyczuł już z daleka kształt dziewczyny po zg?szczeniu ciemności w miejscu, gdzie stała, i po niespokoj-nym drżeniu końskiego grzbietu. Kłaczka uspokajana ci-chym cmokaniem szła do przodu nie zmieniając rytmu. Furka przystanęła na krótką chwilę, zaskrzypiały wasągi, Clen oderwał się od pnia i wśród gęstego mroku Podolanka 95 skoczyła na wóz, który zakolebał się, ruszył i potoczył droga w stronę lasu. Nagle puszczone lejce opadły luźno na dm! wozu, klacz nie czując ich zwolniła, jakby wahając się, czy ja dalej, ale instynkt był silniejszy, a szerokie koleiny Sane prowadziły wciąż naprzód. Przywarli do siebie, nagle zdyszani jak po długim biegu Głowa Podolanki lekko uderzyła o deski skrzyni, którą tej nocy Pradziadek wypełnił kiełbasami i wódką na szmugiel Nie czuła twardych kantów, zsunęła się na dno wozu i cicho jęknęła. Mieli kilka godzin do świtu. Droga nie była długa, ale trudna, trzeba było ją odnaleźć, zanim się rozjaśni, wśród chaszczy, wysokich paproci, omijając zwalone, na wpół spróchniałe pnie. Nie myśleli teraz o tym, a te kilka godzin to była przestrzeń jak spojrzenie, gdy patrzy się daleko przed siebie. Nie powiedzieli dotąd ani słowa, bo to była ta chwila, kiedy liczy się tylko dotyk, nawet nie gest, nie dostrzegliby go w ciemnościach. Podniosła się i rozkładając jego ręce jak ramiona krzyża ułożyła się twarzą przy jego twarzy. Jednostajny ruch fury, tajemnicze odgłosy zbliżającego się lasu, stukot serc, które czuli poprzez cienki materiał, uciszyły ich, zastygli chłonąc własne ciepło, wsłuchując się w pulsowanie krwi. Przebijający poprzez szczeliny desek ostry zapach jałowcowego dymu, w którym Pradziadek od dwóch tygodni wędził szmug-lowane wędliny, mleczny zapach Podolanki, która przed zmierzchem doiła krowy, koński pot i coś nieuchwytnego, jakby czające się obok niebezpieczeństwo,, wszystko to mieszało się ze sobą w ciemnościach. Zakazany owoc jest najsłodszy. Podolanka była mu zakazana, wiedział o tym i pragnął jej tym mocniej. Wyswobodził dłonie z jej rąk i gładził plecy, biodra, pośladki, poznając ich kształt, ciepło, ich jędrność i gładkość. Znał to ciało od dawna, już wówczas, kiedy było jeszcze niedojrzałym ciałem dziecka. Razem biegali po polach, tarzali się w sianie, kąpali w tym samym strumieniu, nic o sobie nie 96 wiedząc. Jej ciało rosło, wzmacniało się, wypełniało bielą, pamiętał, jak najpierw niewyraźne, nabierały barwy piegi, pokrywając całą jej skórę złotawymi plamkami. Wiedział, że nawet pośladki ma piegowate. Wiedział, ale nie zwracał na to uwagi, zajęty podglądaniem jej starszych sióstr i kuzynek, które miały bardziej obrzmiałe sutki, gęściej owłosioną płeć, szersze biodra, śmiały się głośniej i miały gorętsze spojrzenia, którymi ścigały starszych od niego, bardziej krzepkich, wyższych i krzykliwszych chłopaków. Rosła obok niego codzienna jak chleb, oczywista jak powietrze, bliska jak koszula ciału. Dźwięk jej głosu, gdy pewnego dnia zaśpiewała pieśń, był początkiem tej muzyki, którą każdy musi usłyszeć w sobie, żeby mogło wypełnić się jego życie. Tak pomyślał o tym czasie w wiele lat potem, a może raczej tylko odczuł, resztę pozostawiając milczeniu. Kłaczka drżąc zbliżyła się do ściany lasu. Oni także odczuli wilgotny chłód drzew i paproci i zastygli w oczekiwaniu. Pradziadek poczuł w sobie leniwe spowolnienie, którego bał się bardziej niż własnego strachu. Nocą puszcza była mieszkaniem złych mocy i gdyby nie to, że teraz przekraczali prawa ludzkie i jako na wpół potępieni mieli mniej do stracenia, za nic nie chcieliby wkroczyć w mroczny las. Wkrótce wóz ugrzązł w gęstych chaszczach. - To nie tu, chyba zbłądziliśmy - powiedział cicho. - Słuchaj, gdzie płynie strumień. Powinien tu gdzieś być - dodał i zeskoczył z wozu wprost w spróchniały pień, który z suchym trzaskiem zapadł się pod jego ciężarem. Las, choć pozornie uśpiony, żył bujnym życiem nocy. Wśród jednostajnego szumu drzew, skrzypienia i trzasków ocierających się o siebie gałęzi Podolanka rozróżniła ptasie głosy, pomruki żerujących drapieżników, gdzieś odezwała si? sowa. Wzdrygnęła się - sowa przynosiła nieszczęście. Po chwili ucichła i spomiędzy wielu nakładających się na siebie dźwięków i odgłosów dziewczyna wyłowiła ukryty wśród 97 T liści, gałęzi i paproci głos strumienia. Już i Pradziadek zwrócił twarz w kierunku płynącej wody. Dotknął uspokaja jąco jej ramienia. Zrozumiała, że ma czekać. Zniknął w mroku. Wąski strumień o czarnym mulisty(tm) dnie płynął tuż obok. Zanurzył rękę w wodzie, sprawdzając kierunek biegu. Po chwili był już z powrotem. - Niedaleko jest polanka przemytników - szepnął jej wprost do ucha i objął mocno w pasie. - Tam możemy rozpalić ognisko. Chwycił klaczkę tuż przy pysku i lekko pociągnął w tył Cofała się wraz z wozem, który tratował jędrną, wilgotną zieleń. Słychać było trzask łamanych gałęzi, który w nocnej ciszy wydawał się ogłuszający. Podolanka rozglądała się niespokojnie na boki, ale w ciemnościach nie pojawiło się żadne światło. Teraz koń miał lżejszą drogę, biegła między paprociami. Rozchylały się i zaraz zamykały prawie nietknięte. - Tędy trzeba było jechać - mruknął Pradziadek. - Będą ślady po nas, lepiej, żeby nie znali tych przejść. Podolanka czuła się tak, jakby ktoś ją zaczarował. Odezwała się w niej nie znana dotąd muzyka. Poddała się jej rytmowi, zmienności ciszy i dźwięku. Te chwile oczekiwania na połączenie się z mężczyzną, którego pragnęła teraz ze wszystkich sił, były jak światło przesączające się przez mrok. Zatrzymali się na małej polanie tuż nad strumieniem. Od wody szedł lekki blask. Spod wielkiego kamienia Pradziadek wyciągnął przygotowane zawczasu kawałki drewna. Podolanka zrywała gałązki świerczyny na rozpałkę. Pośrodku było miejsce, gdzie ktoś przed nimi palił już ognisko. - Można? - spytała, wyciągając do niego naręcze gałązek. - Tak, stąd nikt nie zauważy ognia. - A dym? - Wiatr idzie w naszą stronę. Mały ogienek pełgał chwilę ostrożnie po wilgotnych od nocnej rosy igłach. Pradziadek podsunął garść słomy, o 98 zjaśnił jego twarz, resztę pochłonął mrok. Podolanka hyliła się i jej pierwsze spojrzenie spod jasnych rzęs, które delikatnym cieniem kładły się na policzki, wzruszyło go bardziej niż wszystko dotąd. Wyciągnął rękę poprzez ogień i powiedział coś, czego nie dosłyszała, bo nagły ruch odwrócił jej uwagę. patrzyli teraz jednocześnie w to samo miejsce. Z kawałka drzewa, które Pradziadek dorzucił do ognia, coś wyskoczyło. - Och! - jęknęła Podolanka i zakryła twarz rękami. - Nie bój się, to tylko żaba. - Wona wyjszła z wohnia i żywe. - Żaby nie płoną - powiedział Pradziadek z pewnym zdziwieniem, bo choć ludzie w Kuromękach mówili, że tak właśnie jest, on w to nie wierzył. - Wohoń jiji ne spaływ - powtarzała jakby sama do siebie. Ludzie uważali żaby za wcielenie złych duchów, ale Pradziadek od dzieciństwa patrzył na nie z mieszaniną zdziwienia i podziwu. Pamiętał żaby, które spadały na ziemię, z resztkami tęczy na łapkach, wijące się na kijach, słyszał ich oszalałe rechoty wiosną, widział drogę nad stawem, gdzie pewnego wiosennego dnia zatrzymały go tysiące kochających się żabich par. O żywotności tych stworzeń, o ich tajemnej mocy przenoszenia iskry życia poza śmierć mógł się przekonać wiele razy. Teraz widział żabę, która wyszła z ognia, i tajemniczo przymykała wilgotne powieki. Czuł, że ta niepewna noc szmuglu, ich pierwsza wspólna floc, pieszczoty na wozie, którym wieźli skrzynię pełną jedzenia, ognista żaba - wszystko to zwiąże go z Podolanka na długo. - Chodź - powiedział i przyciągnął ją do siebie. Kochali się na świerkowych gałązkach przykrytych der-% Klacz obok nich wolno przeżuwała owies. Zdziwiona tą nocną porą, kiedy konie i ludzie śpią, podrzucała lekko 99 głowę do góry i cicho prychała, kiedy otręby łaskotały • • miękkie, gorące chrapy. Patrzyła na dwoje ludzi dobryrJ łagodnymi oczami. Podolanka zakrywała usta ręką, tłumiąc nagły krzvV dogasający ogień strzelał ostatnimi iskrami. Odezwały Si' pierwsze ptaki. Zbliżał się świt. Nagie ciało dziewczyn zadrżało od chłodu. Zarzuciła na siebie płótniankę. - Franku, musysz jichaty - szepnęła pochylając się nad nim. Zamknęła oczy, a kiedy je otworzyła i spojrzała wprost w źrenice mężczyzny - zobaczyła, że czas jest kulką tocząca się w głąb jego oka. Rozszerzona źrenica zwęziła się nagle zamykając w sobie resztę świata. Dziewczyna wstała. Patrzyła długo, jak w rzedniejącym mroku wóz oddala się, a gałęzie drzew zamykają się za nim tworząc ciemnozieloną nieprzeniknioną ścianę. Biegła przez las i pole w stronę wsi. W pierwszym roku małżeństwa Genowefa zbierała siły do skoku. W następnym urosła, zaokrągliła się i wyładniała. Obserwowała swojego mężczyznę ukryta za spuszczonym spojrzeniem i cichym, łagodnym głosem. Był dla niej ciągłą tajemnicą i wciąż nie wiedziała, jak z nim postępować. Kobiety w jej rodzinie szanowały mężczyzn. Wierzyły, a wiarę tę przekazywały swoim córkom jako życiową mądrość, że jeśli mąż nie upija się do nieprzytomności, bije tylko z czułością i nie chędoży cudzych bab, jest święty. Biedna prababka. W jej życiu nie sprawdziły się te proste prawdy. Pradziadek pił tylko dla smaku, nigdy nie podniósł na nią ręki i nie wyrzekł się swojej miłości do Podolanki. Wiedziała o tym i ostatecznie przyjęła wobec niego postaw? nieufnego szacunku. 100 pochłonięty codzienną pracą i myślą o Ukraince nie dostrzegał, że jego żona z dziewczyny stała się kobietą, że jej hiodra rozrosły się, a brzuch wypełniło nowe życie. Urodziła mu syna. Wtedy myśl o własnym domu stała się bardziej dręcząca i pewnego dnia z pomocą sąsiadów i braci ukończył budowę własnej chaty. przenieśli się tam wraz z nowo narodzonym synem i był to czas nareszcie dla nich szczęśliwy. Pradziadek patrzył teraz na swoją kobietę inaczej, chciał ochronić jej młode ciało przed zbyt ciężką pracą, bo ono było źródłem życia dla jego syna. Szczęśliwe dni wkrótce zaowocowały nową brzemien-nością Genowefy. Drugiego syna urodziła wczesną wiosną. Gdy ziemia obeschła i zaczynała już wchłaniać w siebie ciepło zbliżającego się lata, Genowefa zawinęła syna w chustę i poszła z nim w pole. Nie oddalała się zbytnio od domu, minęła tylko małą łąkę z wąskim jak sznurek umykającym wśród traw strumykiem i już była na skraju pola, gdzie lekki powiew wiatru przyginał do ziemi podrośnięte żyto. Wybrała małe wgłębienie przy miedzy, tu usiadła. Wyjęła nabrzmiałą mlekiem pierś i jej brązowo-różowy czubek wsunęła w odruchowo rozchylające się usta niemowlęcia. Na długą chwilę do monotonnego dźwięku owadów, do głosu wzbijających się w niebo skowronków i szelestów przesuwających się wśród trawy drobnych gryzoni dołączył zagłuszający wszystko odgłos ssącego i mlaskającego, pożywiającego się z rozkoszą człowieka. Z daleka mogłoby się zdawać, że nieruchoma kobieta z zawiniątkiem przy piersi drzemie, opuściwszy głowę na ramię. Z bliska jednak widać było, że w tym znieruchomieniu jest napięcie, ruch pochłaniającego, nasycającego się, ros-n^cego życia. Kiedy ssanie ustało, kobieta podniosła dziecko w górę 1 Powijaki osunęły się, ukazując różową skórę pokrytą ciemnym włosem. Chłopczyk miał porośnięte całe plecy 101 prawie do pośladków, co nadawało mu wygląd małeg0 puchatego zwierzątka. Genowefa powiedziała coś do syna, ale nagły powie\y poniósł słowa w bok. Przytrzymując małego jedną ręka drugą rozłożyła ciepłą chustę na trawie. Rozwinęła powijaki odkładając je na bok, i ułożyła niemowlę na chustce. Nagle wyzwolone z krępujących je więzów wyrzuciło ręce w górę i zaczęło wierzgać nóżkami o małych czerwonych stopach. Matka przygładziła trawę wokół, zwierzęcym zwyczajem odpędzając owady i kryjące się wśród roślin gryzonie. Wstała z klęczek. Na ziemi leżał jej syn. Podniosła nogę uginając ją lekko w kolanie i bosą stopą o miękkich chwytliwych palcach dotknęła leżącego. Schwyciła nimi delikatnie nadmiar skóry na brzuszku dziecka, przytrzymała wierzgające nóżki. Musiało mu to sprawiać przyjemność, było jak łaskotanie zwierzęcej łapy. Mały patrzył w górę, ale jego wzrok sięgał brzegu matczynej spódnicy, dalej była już tylko strzelista wieża, której wierzchołek niknął w niebie. Ziemia, nagrzana porannym słońcem, promieniowała, sucha i pulchna zarazem. Z oddali dolatywał zapach łubinu i nabrzmiewających sokami kłosów. - To jest twoja ziemia - mówiła cicho matka i w nieruchomym teraz powietrzu słychać było jeszcze: - Czas, żebyś zaczął ją poznawać. Nie wiadomo czy głos matki czy dotyk jej stopy, czy coś zupełnie innego dotarło do wykluwającej się świadomości dziecka, bo nagle uśmiechnęło się, a był to pierwszy uśmiech w jego życiu, bardziej podobny do grymasu, a jednak uśmiech, i tak zobaczyła to stojąca Genowefa. Pochyliła się nad nim. Patrzyła długo i z uwagą, jak przyszły ojciec mojego ojca, uśmiechając się, słucha głosu ziemi i własnej natury. 102 Ijenowefa była szczęśliwą matką. Jej dzieci rosły zdrowe, ona z tęsknotą czekała na nowe błogosławieństwo i czas, kiedy z cierpliwością zwierzęcia będzie mogła oddać się rozkoszom macierzyństwa. Zwłaszcza karmienie przysparzało jej głębokich doznań. Przez pierwsze lata wspólnego życia Pradziadek najczęściej widział swoją kobietę z obnażonymi piersiami, które choć drobne, były niewyczerpanym źródłem pokarmu, i któreś z dzieci, a często dwoje naraz, pożywiające się lub też tylko wtulone w to białe pulsujące ciepłem ciało. Był już ojcem dwóch synów, a jednak świadomość udziału w poczęciu była dla niego wciąż niejasna. Początek życia był też przez wiele lat tajemnicą dla Podolanki. W tym czasie wydano ją za mąż i choć nie kochała mężczyzny, z którym przyszło jej żyć, wkrótce poczuła się brzemienna. Jak to właściwie było, zastanawiała się, że ustawało jej comiesięczne krwawienie, jakby jakiś duch zamknął jej łono i coś rosło w niej, wypełniając najpierw poniżej pępka, potem wyżej, i chodziła już, jak wszystkie kobiety, z wielkim brzuchem. Tylko że one toczyły się, chybotały na boki na płaskich stopach, z obrzmiałymi twarzami, nieszczęśliwe, że muszą dźwigać za dwoje. Podolanka szła, jakby za chwilę miała zacząć tańczyć. Stąpała lekko i radośnie, omijała kałuże i ostre kamyki. Szła z nadzieją. Rodziła dzieci, które były jak wyrzucone z gniazda pisklęta - niezdolne do życia. Powierzyła swój los żywiołom i przestrzegała nakazów, które miały ochronić dziecko w jej łonie przed działaniem dych mocy. Odpędzała sprzed domu brzydkich, ułomnych, krostowatych i rudych, tępiła myszy, nie zbliżała się do ognia, nie doiła, nie zadawała bydłu, nie chodziła na świeżo obsiane Pole i nie czerpała wody ze studni. Gdy dziecko się rodziło, wynosiła je przez okno, a nie przez drzwi, z ro- 103 dzinnego domu i niosła w pole, aby je kłaść w świeżej ziem; Wszystko na nic. Z początku nie starała się tego zrozumieć. Poddawała się jak zwierzę. Lecz i ono zaczyna się z czasem buntować i przerywa swoje milczenie. Gdy nie pomogły zwykle chłopskie sposoby i umarło jej kolejne dziecko, zaczęła potajemnie stosować inne, podpatrzone u sąsiadów. Karteczki z modlitwami do ukraińskich i polskich bogów, wezwania do tajemnych mocy chowała w szczeliny miedzy belkami, wkładała je w futryny okien, zakopywała pod progiem. Czuła, że łamie wszystkie zasady, które jej wpojono, lecz rozpacz była silniejsza niż strach. Nowo narodzone dzieci miały mleczną skórę, piegi, które pokrywały ich ciała w najdziwniejszych miejscach, i były niepodobne do żadnego z jej dwóch mężczyzn. Żyły kilka dni i umierały. Gdy jednak wreszcie urodził jej się syn o czarnych sypkich włosach i śniadej skórze, wiedziała, że musi go zachować za wszelką cenę. Zdobyła amulet - długi pasek papieru z napisem - i owinęła nim ciało dziecka. "Ochrona dziecka pod dobrą gwiazdą, przez Baal-Szem-Tobą, Męża dobrej sławy" - tłumaczył jej w tajemnicy znaczenie słów człowiek, który sprzedał ów amulet. "W imię potężnego i groźnego Boga Izraela! Eliasz szedł drogą i spotkał Lilitę z całym jej orszakiem. I rzecze do niej, do złej Lility: Dokądże zdążasz ty, nieczysta i przewrotna, duchu nieczysty, i cały Twój orszak? Ona odpowiadając rzecze: Panie mój, Eliaszu proroku, idę do domu położnicy, by dać jej sen śmiertelny i zabrać jej urodzonego syna, wypić mu krew, wyssać mu szpik z kości, a ciało wyrzucić. I odpowiedział jej Eliasz prorok: Powstrzymuję Cię tym zaklęciem i bądź jako niemy głaz". Chciała zachować tego syna, bo gdy podano go jej pierwszy raz, a ona odwiecznym ruchem wszystkich matek wzięła jego główkę w ręce, poczuła pod palcami wypukłość i wtedy przypomniała sobie, jak kilka lat wcześniej spotkała Franciszka na skraju lasu, aby mu powiedzieć, że wyjeżdża. Było letnie południe i blask tężał w nieruchomym powietrzu- Usiedli w trawie, spuszczając nogi do wyschniętego r0wu oddzielającego las od pola. Resztki wilgoci i nocnego chłodu kryły się tu jeszcze pod listkami mięty. Patrzyli przed siebie i milczeli. Powietrze nad polem jęczmienia drgało poruszane promieniującym od ziemi żarem. Powiedziała wtedy, że chce wyjechać i być może nigdy już nie wróci. Nic nie odpowiedział i wciąż milcząc podniósł się. Stanęli naprzeciw siebie, on trochę niżej, bosymi stopami wśród mięty i pachnących ziół. Wolno podniosła ramiona, odkrywając pachę i plamy wilgoci, którą nasiąkła płócienna koszula. Splotła dłonie na jego głowie. Wodziła palcami po twarzy, jakby w ostrym świetle dnia oślepła i musiała rozpoznawać go dotykiem. Obejmowała jego głowę jak matka główkę niemowlęcia, które za chwilę będzie ssało jej pierś. Wtedy pod palcami poczuła wypukłość. Przestraszyła się. - Co to? - spytała. - Uderzyłeś się? - Nie - odpowiedział. - Mam to od kiedy pamiętam. Może po którymś z rodziców. Nie wiem. Nie pamiętam ich. Wzruszyło ją to, i może właśnie ten na pozór nieważny fakt sprawił, że została w Kuromękach na wiele lat. -LJzieci rodziły się i umierały, i znów rodziły się nowe. Pradziadek pozostawiał to kobietom. Świat pierwotnej cielesności, pomrukiwań, krzyków, wciąż nienasyconego głodu, mlecznego ciepła, delikatnych zapachów był mu w tym czasie raczej obojętny. Pociągało go zdobywanie nowych przestrzeni. Umiał zasiać pole, wyprawić jagnięcą skórę, tak że była miękka i elastyczna jak materiał, uszyć dobre buty, ściąć drzewo, zrobić z niego deski, zbudować stół i dom, umiał także zabić zwierzę, a jego ciało Przerobić na wędliny, które nie miały sobie równych w okolicy. 105 104 Wstawał o świcie, cały dzień trudził się, aby o zmier wrócić do domu i zasiąść przy stole nad talerzem gęstej 71 U z kawałkiem wieprzowej skóry. Gdy kończył jeść, kładł r na stole i przyglądał im się. Leżały na gładkich deska h ciężko i mozolnie, a zarazem czule i czujnie. Podnosił • i wodził nimi po twarzy. O świcie dotykał krowich wymion i z zatroskaniem przebiegał palcami po brzuchu najmłodszej jałówki. Za pach siana, mleka i moczu mocno wsączył się w jego skórę. Jagnię, które wkrótce potem musiał zabić, pociło się śmiertelnym potem, a zapach jego krwi, tak bliski woni rozgrzanej słońcem ziemi, pokrył dłonie Pradziadka przenikliwym odorem śmierci. W południe szedł w pole. Kwitnące zboża pachniały mocno. Z miedzy podniosła się Podolanka, która czekała tu na niego. Na rękach pozostało mu wspomnienie rozgarnianych na boki kłosów, kiedy przedzierał się za nią w głąb pola, i cienka warstewka śluzu pachnąca orzechami, która przywarła do jego palców, gdy wsuwał je w miękko rozstępujące się wnętrze Podolanki. Tymi rękami gładził sierść psa, kruszył chleb i wrzucał do mleka, robił znak krzyża przed modlitwą, wybierał stężałe krople żywicy z rozłupanych polan. Teraz leżały przed nim, u skraju dnia, i trzeba je było umyć przed snem. Wodził palcami po twarzy, wspominał miniony dzień. Było mu żal każdej chwili, choć wiedział, że jutro wszystko powtórzy się znów, a jego ręce na nowo pokryją się zapachami życia. iVAijał dzień za dniem, a Pradziadek pracował, w pierwszych latach małżeństwa zajęty głównie wykańczaniem nowego domu dla swej powiększającej się rodziny. Oddając się zajęciu pościł, lecz gdy je kończył, odczuwał głód, który musiał natychmiast zaspokoić. 106 Lubił jeść. Cenił sobie proste potrawy: kwaśne mleko linianych dzbanuszkach, ziemniaki z zasmażką, chleb ze ł flina., jajka podbierane kurze, ciepłe i wypijane na surowo, Master miodu, z którego miód wyciekał na palce wijącą się trużką. Ale najbardziej lubił mięso. już z daleka potrafił wychwycić zapach duszonej wołowiny i podsmażanej cebuli, przypraw i ziół w mięsnych zupach, choć właściwie nie samo mięso wprawiało go w stan miłego podniecenia, lecz raczej smak sosów, wywarów, rosołów i to, co jest duszą mięsa - krew. Lubił mięso przerobione, pozbawione swej pierwotnej surowości, lecz jeszcze bardziej lubił ociekające krwią kawałki rzucać na pryskający drobnymi iskrami tłuszcz, aby połknąć je na wpół surowe, pełne życiodajnych soków. Gdyby nie nauczono go, że mięso jest smaczne i pobudza siły konieczne do pokonywania trudów życia, nigdy nie przyszłoby mu do głowy, że można zabić bezbronne zwierzę, rozszarpać jego ciało i pochłonąć je całe, odrzucając zaledwie włosy i paznokcie. Nie rozumiał siebie. Tak bardzo lękał się cierpienia zwierząt, a jednak skazywał je na śmierć. - Taki wasz los, na to się rodziłyście, żeby umrzeć - mówił wchodząc do obórki, żeby na dwanaście godzin przed wykonaniem wyroku po raz ostatni nakarmić jagnię przeznaczone na rzeź. Wieczorem zakradał się jeszcze raz do swoich zwierząt i kładł się na słomie. Zwierzęta długo marudziły, jak zwykle niespokojne przed zaśnięciem. Cielęta opierały miękkie pyski na belce i patrzyły łagodnymi połyskliwymi oczami, jagnięta szturchały matki, które odzywały się cicho, delikatne drżenie przebiegało po ich grzbietach, stojąca za ścianą klacz kładła pieszczotliwie pysk na grzbiecie wałaha i drzemała z otwartymi oczami, kury w kurniku mościły się na Srzędach, a ich urywane głosy były jak wygasająca powoli nocna rozmowa. Szła stamtąd rozgrzana woń zwierzęcego Potu, moczu, świeżego mleka i wilgotnej sierści. 107 T Pradziadek podchodził do każdego zwierzęcia, dotyUj miękkich, mokrych nozdrzy, patrzył w dobre, łagodne oczy wreszcie kładł się po raz ostatni na krótką chwilę, przytulając do siebie koźlęta, najpiękniejsze zwierzęce dzieci, słucha} bicia ich małych, ufnych serduszek. - Jeszcze nie, jeszcze nie teraz - szeptał im ĄQ uszu, a one potrząsały głowami, bo łaskotał je lekki jak piórko oddech. Tu było niebo wszystkich zwierząt, tak dobrze widoczne kiedy się leżało obok nich, i tu było piekło, gdy kładły głowę na ofiarnym pniu. - Czemu to tak? - mruczał Pradziadek. - Czemu człowiek musi taki być? O świcie wchodził do obory i wyprowadzał skazane zwierzę. Czuł, że jest w tym niezamierzone okrucieństwo. Ranek był porą, kiedy nawet zwierzę chce jeszcze trochę pospać. Jagnię już nie spało i wodziło za nim szeroko otwartymi oczami, w których Pradziadek nie mógł się dopatrzeć niczego prócz dobroci. Wyciągał rękę z garścią siana, a zgłodniałe zwierzę chwytało je i żuło, stojąc spokojnie. Pierwszy i jedyny cios wymierzał w środek głowy na linii łączącej uszy. Ogłuszone zwierzę kładł na czystej ławie i przebijał jego delikatną szyję tuż przy uchu nożem o długim wąskim ostrzu. Mocne pchnięcie sprawiało, że koniec ostrza wyłaniał się pod uchem z przeciwnej strony. Przechylał ławę i do podstawionej miski zbierał krew, która zaraz zaczynała krzepnąć tworząc ciemnobrunatną skorupę. Pochylał się nad jagnięciem i słuchał, czy jego serce przestało już bić. Gdy zwierzę nie żyło, wieszał je za tylne nogi. Cięcie rozpoczynał od ran za uszami i prowadził przez środek szyi i brzucha aż do odbytu, potem nacinał skórę wokół stawów skokowych. Ściągał skórę, obnażał, wnikał do wnętrza, gdzie pulsowały niedawnym życiem jasnoróżowe płuca, ciemnoczerwona wątroba, błękite jelita, ciemny jęzor śledziony, kwiaty nerek otulone jasnożółtymi gruzełkami tłusz- 108 _j __ i coraz mniej myślał o zwierzęciu jako o istocie, która ° zed chwilą żyła, a coraz bardziej jak o symfonii delikat-ych woni, mięsnych zapachów i smaków. Marzył o rosole z drobnymi kluskami, pokrytym migotliwymi oczkami tłuszczu, o gulaszu z podrobów, w którym fflisterne krążki serca, żołądka i języka mieszały się ze sobą tworząc niepowtarzalną całość. Widział, jak na kromkę chleba zdjętą z blachy nakłada szarawą masę móżdżku i jak smakuje mu jagnięcy udziec czy wysysany z kości delikatny szpik, i myśląc o bliskim nasyceniu głodu zapominał o zwierzęcych łzach. Widział je w oczach zwierząt i być może myślał wtedy o tym, jak piękne są istoty zdolne do łez. Zastanawiał się, czy na pewno oszczędzona im jest świadomość śmierci, a jeśli nie to czy mają swoje niebo i życie wieczne. Coś w zachowaniu zwierząt upewniało go, że czują więcej, niż nam się zdaje. Człowiek odmawiał zwierzęciu prawa do posiadania duszy. Zabijał je tak, jak było mu najwygodniej. A jednak nie każdy widział zwierzę tylko jako mięso, kości, garść krwi i trochę szczeciny, myślał Pradziadek i przypominał sobie rzezaka mieszkającego kilka domów dalej. Szochet szlachtował wybrane zwierzę krótkim, ostrym nożem na szabas i żydowskie święta. Jednym ruchem musiał przeciąć gardziel i tchawicę zwierzęcia, wymawiając błogosławieństwo, wnętrzności rzucić ptakom, a krew przykryć ziemią lub popiołem. Jeśli zrobił to zgodnie z rytuałem, dusza zwierzęcia była oczyszczona. Praca szocheta była odpowiedzialna i naznaczona piętnem złej śmierci. Bowiem powiedziane było, że nie wolno gotować koźlęcia w mleku jego matki. To za to właśnie Juda, zwany Księciem, został ukarany cierpieniem, bo rzekł zwierzęciu, które szukało schronienia pod jego płaszczem: "Odejdź, przecież po to zostałoś stworzone", i zabił je. Wiele razy Pradziadek dostrzegał strach w oczach zabijanych zwierząt, widział, jak ptaki trwożą się o swoje pisklęta, 109 T jak dzikie zwierzęta uciekają przed człowiekiem i przed sob nawzajem. Nie wiedział, co zrobić ze wzruszeniem tat trudnym, gdy trzeba wbić długi cienki nóż w szyję jagnięcia bo to wzruszenie było współczuciem z istotą zdolną do fe?' Czy zwierzęta boją się mniej, bo żyją bez słów, zadawał sobie pytanie, i czy strach potrafią oswoić ufnością? Pradziadek lubił psy i zawsze miał jakiegoś, któremu niezmiennie nadawał imię Dreyfus. Kiedy przynoszono mu szczenię, pozwalał mu oswoić się z nie znanym miejscem przywoływał je do siebie, aby dać mu smakowity kąsek' Zwierzę biegło do niego, zatrzymywało się, przewracało na plecy i odkrywało przed nim swój nagi, czuły brzuch. Przekrzywiony łeb i oko szeroko otwarte, patrzące wprost w źrenice człowieka wyrażały lęk. Ufność i strach mieszały się ze sobą - bo odkryć swoje najczulsze miejsce, to okazać największy strach i wyrazić zarazem najwyższe zaufanie. Patrząc na leżącego psa mógł myśleć: człowiek także kładzie się, przewraca na plecy, obnaża swe wnętrze, bo ufa, że los, widząc to, nie będzie chciał go ugodzić. W pewnych okresach swego życia Pradziadek częściej niż zwykle kładł się w polu, leżał długo i zdawało mu się, że nie warto już wstawać. Wiedział, że można uderzyć leżącego, a jednak czuł się najlepiej, właśnie wtedy gdy mógł się położyć z rękami pod głową w polnej bruździe czy w lesie na ciepłej polanie, gdzie ruchliwy świat owadów grał zgodnie w wielkiej orkiestrze. Wtedy otwierał szeroko oczy i milcząc patrzył, tak jak można patrzeć tylko leżąc. Horyzont poszerzał się o nowy wymiar - głębię wzwyż. Czuł się bezpieczny. Żaden ruch nie zakłócał równowagi, przestrzeń przystawała nie pokonywana szybkimi krokami, nie dostarczała wciąż nowych niepokojących szczegółów. Świat był niezmienny, taki jaki jest w rzeczywistości. Nie odczuwał dumy z powodu swej wyprostowanej postawy w takim stopniu jak większość ludzi. Zbyt dobrze znana mu była trwoga stania prosto. Ten, kto stoi, rozdaje •osy; ale i sam jest na nie narażony, patrzy w dół, nigdy cl ' j.ę _ jest winny. Czuł to najmocniej w chwili, kiedy usiał zabić zwierzę, gdy ono padało na kolana, a on stał, p0\voli opuszczając pięść. Ta trwoga mąciła mu sen. Już przed świtem spał niespokojnie, w przeczuciu rychłego wstania. Nie lubił tej chwili> gdy trzeba było przezwyciężyć siłę ciążenia, aby godnie i po ludzku - na dwóch nogach - rozpocząć dzień, później, gdy czas się wypełniał, z coraz większą przyjemnością porządkował przestrzeń wokół siebie, bo zbyt mocno zajmowało go życie, ale gdy nadchodziła noc, z ulgą porzucał swą dumę, poddawał się ciemnym siłom i opuszczał ten świat, który sam stworzył. Być może człowiek osiąga swój pełny ludzki wymiar chodząc, a nie pełzając, ale prawdą też jest, że najważniejsze ludzkie sprawy, nadające sens życiu, rozgrywają się, gdy leżymy blisko ziemi. Wśród wszystkich zwierząt tylko ptaki i ludzie poruszają się na dwóch nogach, tylko ptaki latają i tylko człowiek obdarzony jest mową. Cóż za dumne stworzenia, mógłby pomyśleć Pradziadek, gadają bez ustanku, a patrzeć mogą tylko z góry w dół. On cenił sobie ciszę. Milcząc wsłuchiwał się w dźwięk spadającej kropli deszczu, a najpiękniejsza była dla niego przestrzeń ciszy między brzegiem dachu a kamieniem, gdzie kropla kończyła swój bieg. Gdy leżał, pogrążał się w ciszy. Gdy chodził, zaczynał mówić, bo trudno zdobywać świat, milcząc jak zwierzę. Zdobywcy, mordercy i kusiciele mówią stojąc mocno na nogach. Pierwszy przemówił wąż w raju, aby skusić nieme ludzkie dziecko, i nie mogła to być milcząca mowa gada, lecz kuszenie pełne wyrazu. Być może wężowi wyrosły skrzydła, aby mógł utrzymać pozycję wyprostowaną. Podpierając się ogonem poruszał wachlarzowato ułożonymi piórami i mówił unosząc się w powietrzu. Słowo stało się grzechem, a grzech był po stronie tego, który stoi. 111 110 T Tak mógł myśleć Pradziadek, gdyby leżąc w bruździe ziemi, myślał cokolwiek. Tu, gdzie czuł się^u w podołku Matki Boskiej, było wszystko, czego potrzebo wał. Nie musiał stać, mówić ani zdobywać. ycie coraz bardziej wypełniała mu miłość. Nie spotykali się często. Omijali z daleka swoje domy i rodziny, ich czas nadchodził nocą, a drogę oświetlał im księżyc i gwiazdy Znali niebo wiosenne, zasnute deszczowymi chmurami letnie, po którym przetaczał się czerwony księżyc tak nisko że można go było dotknąć wyciągniętą ręką, niebo jesienne chłodne i przestronne, i zimowe, wysokie, mroźne, pełne gwiazd. Nazywali je: Wieczorna, Zwierzęca, Kośniki, Babki, Ptasia Droga i pokazywali je sobie leżąc na twardym iskrzącym się śniegu, a on wyznaczały czas ich spotkań. Ten czas biegł po kole, od pierwszych chwil wszystko się powtarzało, i to było źródłem radości. Ich miłość należała do świata idylli, nie rozwijała się. Pojawiła się i trwała niezmienna, wciąż równie żywa i pulsująca jednakowym rytmem. Spotykali się wciąż w tych samych miejscach i nie umawiając się wcześniej, mogli mieć pewność, że zawsze się odnajdą. W letnie noce Pradziadek chodził na stoki i stając za drzewem, patrzył na siedzącą kobietę, tak jak wiele lat wcześniej, tylko wówczas ramiona Podolanki były wątłe i dziecięce, teraz wypełniły się i rozrosły. Wstawała i w zapadających ciemnościach zrzucała z siebie koszulę, naga wchodziła do wody, po której ślizgało się blade światło. Jej obraz był zamglony, niewyraźny. Pradziadek słyszał, jak nabiera wody w dłonie, polewa si? nią i cicho wypowiada magiczne słowa, które mają jej ciału dać urodę, a duszy szczęście. "Obmyj mnie z wszelkiego plugastwa, ażebym była wspaniała jak wiosna, ażebym by& piękna jak zorza jasna, ażebym była nasycona jak jesień, a bogata jak ziemia". Wychodziła z wody i szła w stron? 112 zew, w mrok, w którym nikt nie mógł ich dostrzec, bo awet oni sami nie widzieli blasku swoich oczu. j^a odległość wyciągniętej ręki czuł jej zapach i ciepłe ^ciąganie, które stawało się silniejsze wraz ze zmniej-Lającą się między nimi odległością, aż w pewnym punkcie było już tylko bezwiednym dążeniem, spadaniem jak w stóg pachnącego siana, które zagarnia się szeroko rozpostartymi ramionami. Kochali się krótko, bo księżyc zaczynał świecić zbyt mocno, ale zdawało im się, że wypili całą słodycz ziemi i powietrza, i nie pozostało im nic więcej. Chciał zapamiętać każde westchnienie, każdy dotyk i słowo, połączyć to z widokiem jej postaci w świetle dnia, przenieść ten obraz pod powiekami i nigdy go nie zapomnieć, ale obrazy nakładały się na siebie, słowa umykały i zapominał wszystko aż do chwili, gdy znów zbliżali się do siebie, a w ich ciałach zapalało się ciepłe pulsujące światło. Czy było w tym wszystkim miejsce na Genowefę, na jej pokorne milczenie, spuszczony wzrok, na jej szczęśliwe macierzyństwo, tajoną złość i miłosny chłód? Było miejsce i dla niej, ale Pradziadek mało o niej myślał, bo zdawało mu się, że w życiu nie ten jest ważny, o którego obecność potykamy się codziennie, lecz ktoś zupełnie inny, kto wciąga nas we własny krąg swoją wciąż żywą nieobecnością. Podolanka była blisko, lecz zarazem daleko, była mu oddana, lecz należała do innego, wzbudzała w nim niepokój i dawała mu pewność w świecie, który wciąż wydawał mu się nie całkiem oswojony. Będąc z nią wierzył, że znalazł gniazdo uwite przez czułego ptaka na stromej skale. Ta miłość trwała dziesięć lat, może dwadzieścia, a może całe życie. Czasem myślał o tym i nie umiał odpowiedzieć na Pytanie, kiedy właściwie poznał Podolankę. Zdawało mu się, że byli sobie bliscy już w dzieciństwie, że jej tycie związało się od początku z jego życiem w nowej rodzinie. Nie mógł sobie przypomnieć tej pierwszej chwili, choć Siedział, że kiedyś musiała być. Może ich związek trwałby do 113 śmierci jednego z nich, zestarzeliby się oboje, namiętność zmieniłaby się w przyzwyczajenie, gdyby nie rozstanie. Już wcześniej młody Pradziadek myślał o tym, aby zmienić swój los, bo nic przecież nie jest postanowione ostatecznie. Zdawało mu się, że jego życie w każdej chwili może przybrać inny kształt. Może odrzucić wszystko, co wiąże go z miejscem i okolicznościami, w których się znalazł może zostawić żonę i z Podolanka wywędrować z wioski zarabiać na życie ciesiołką, którą kochał wstydliwą miłością, może porzucić swoje narodzone i nie narodzone dzieci, ciepłe, łagodne zwierzęta, prosiaki i jagniątka, które w trudzie i cierpieniu zabijał, krajobraz, który tak cieszył jego oczy, ale który nie do końca był jego wewnętrznym pejzażem, lecz im bliższe zdawało mu się takie rozwiązanie, tym bardziej zapadał się w ciepłą codzienność. Przyjmując z pozornym spokojem to wszystko, co go spotykało, w głębi siebie nie godził się jednak na nic. Równie dobrze mógł żyć w innej wsi, w innym mieście, być zupełnie kim innym, przecież pojawił się na świecie nagi i obdarzony wszelkimi możliwościami. Być może zawsze mamy szansę zmiany, myślał, a życie ma formę otwartą, lecz może być też tak, że już wkrótce po urodzeniu wkraczamy w świat tak dobrze osadzony w układzie innych światów, że człowiek, który choć na moment wychyli się zbyt daleko poza określoną granicę, naraża się na utratę swego miejsca na ziemi. Jako dziecko Pradziadek bał się otwartych przestrzeni. Jego rówieśnicy biegali po polach wymachując kijami i krzycząc przeraźliwie, a on stał, z trwogą i zazdrością śledząc ich dzikie twarze. Szerokie jasne drogi, które przechodząc w jeszcze szersze i jaśniejsze, nie mają końca, ścierniska, odległe pagórki i poruszane lekkim wiatrem łąki wywoływały w nim uczucie ssącej pustki. Dobrze czuł się w przestrzeni zamkniętej, wyodrębnionej z reszty świata. W nadrzecznej skarpie wygrzebał kiedyś jamę, z której, siedząc bezpiecznie jak w gnieździe, obser- 114 ił płynącą wodę. Chętnie zamykał się w komórkach, na strychu, a z leśnych dróg wybierał te, które wiły się tajemniczo, urywały nagle lub kończyły bagnistą polaną podobną do oka rusałki. Inna przestrzeń i nowy odmienny od codziennego czas kusiły go jednak. Przystawał na skraju znanego sobie miejsca i unosił się na palcach, próbując sprawdzić, co jest dalej, ale nigdy nie odważył się przekroczyć własnego kręgu bezpieczeństwa. A przecież zdawałoby się, że wystarczy jeden skok, błysk światła, otwarcie drzwi, aby jego istnienie nabrało pełnego znaczenia, i wzniosło się na poziom, z którego na świat można patrzeć pogodnie i z uśmiechem: oto zrobiłem ze swoim życiem wszystko, co było możliwe. Nigdy jednak nie przekroczył tej granicy, poza którą zaledwie się wychylał, aby spojrzeć ciekawie na drugą stronę. Po chwili cofał się, pozostając w przestrzeni znanej i oswojonej, w kręgu zawsze tych samych zdarzeń i możliwości. I tak przeżył dzieciństwo, młodość, wkroczył w dojrzałość i nie zmienił nic, pozwalając zdarzeniom dziać się według planu, na który nie miał wpływu. Wreszcie nadszedł dzień, kiedy Podolanka wraz z mężem i synem miała odjechać w swoje dalekie rodzinne strony, gdzie czekało ją nowe życie i być może nowa miłość. Pradziadek patrzył na nią, jakby wciąż nie docierał do niego fakt, że traci ją na zawsze. Miała trzydzieści pięć lat, jej uroda osiągnęła swoją pełnię, poza którą czekało ją szybkie starzenie się wiejskiej kobiety pracującej ponad siły i nie oszczędzającej zdrowia, ale to miało dopiero nadejść, teraz była piękna jak dojrzały owoc nasycony słońcem. Jej lekko złotawa piegowata skóra, złotorude włosy, jasne oczy nad lekko wystającymi kośćmi policzkowymi, zmysłowe usta, ciało - jasne i pełne, jej dziewczęcy wdzięk, który mogła zachować jeszcze długo - wszystko to Pradziadek zapamiętał aż do bólu pełnego tkliwości i tłumionej rozpaczy. 115 Odchodziła trzymając za rękę jedyne ocalałe dziecko syna o ciemnych włosach i ogorzałych policzkach, którego wybłagała u wszystkich znanych i nieznanych bogów świata Zabierała ze sobą spokój i pewność, że życie potoczy się dalej szczęśliwie. Przez pierwsze miesiące po odejściu Podolanki zdawało mu się, że rozkosz miłości była krótka jak przelotne spojrzenie, a żal po jej stracie będzie trwał zawsze. Dopiero po latach zrozumiał, że raz zaznana miłość potrafi wypełnić życie wewnętrznym blaskiem, a jej trwanie jest jak istnienie umarłej gwiazdy, której światło wędruje do nas, pokonując przestrzeń tysięcy świetlnych lat. Wypuścił swoją miłość ze zbyt słabych rąk - odeszła, ale wracała do niego co noc. Dopiero teraz, kiedy ją utracił, widział ją w nagłych błyskach, w szczególe, który dawniej umykał jego uwadze. Oglądana wstecz, ta miłość zaczęła mieć swoją historię. Teraz nauczył się odczytywać znaki, które dawał mu los już wcześniej, już na samym początku. Wówczas niewiele z nich rozumiał, nie dostrzegał ich. Kiedy stały się przeszłością, zaczął rozumieć ich głęboki tajemny sens i powoli odkrywał plan, według którego układało się jego życie. W każdym początku widział teraz zalążek końca. Z miłością też tak było. Gdyby od razu nie poddał się tak bardzo zachwytowi i czułości, mógłby z łatwością już w pierwszej chwili szczęścia dostrzec cień zagłady. Teraz wszystko zostało już postanowione, wszystko się spełniło. Tak myślał zbliżając się do czterdziestki, wieku, którego nie wszyscy wokół dożywali. Po pewnym czasie po raz pierwszy dostał znak od Podolanki, że żyje, tylko tyle. Nikły ślad, ale jemu wystarczył. Wciąż tęsknił za nią. Ciało przywykłe do jej pieszczot potrzebowało miłości. Nie mogąc się nasycić jej żywą obecnością zaczai czerpać z nagromadzonych przez lata 116 zapasów. Jego stłumiona przez codzienność wyobraźnia r0z\vinęła się, wypełniła, nasyciła obrazami, doznaniami, pamięcią. Czuł, że nie jest w tym sam. Podolanka dawała mu nieme znaki ponad czasem i przestrzenią. Była daleko, ale wciąż miał ją blisko siebie. Coraz częściej myślał o swoim życiu, o sobie, o innych, Nadszedł dla niego czas pierwszych rachunków. Kochał podolankę i zdawało mu się, że ona zawsze będzie obok. Stracił ją także dlatego, że nie zrobił nic, aby ją zatrzymać. Sądził, że jest stały w swoich uczuciach, odpowiedzialny i sumienny, a przecież chciał zostawić żonę, dzieci, swoje zwierzęta i odejść. Kto dał mu do tego prawo? Lecz kto dał mu prawo, aby jednak pozostać na swoim miejscu i pozwolić sobie odebrać to, co wydawało mu się tak ważne - zmysłową miłość do tej właśnie, a nie innej kobiety? Wiele lat przeżył chroniąc w sobie przekonanie, że jest łagodny, dobry, uczciwy, że żyje w harmonii z otaczającym go światem, ze zwierzętami, ludźmi i roślinami. Im stawał się starszy, tym bardziej przekonywał się, że być może jest całkiem inaczej. Cechy, które w sobie pielęgnował, opadały z niego jak łupiny, ukazując wnętrze egoisty, człowieka ulegającego uprzedzeniom i zachowującego urazy. W pierwszych miesiącach, a może i latach, po odejściu Podolanki czuł się tak, jakby rzeczywistość wyciągnęła po niego swoje macki i dotykała go, a on drżał pod wpływem tych śliskich dotknięć, cały napięty, wrażliwy na wszystko, co zwykle mijało obok niezauważone i obojętne. Myślał o ludzkim i zwierzęcym domu, o schowkach i schronach, dziuplach, gniazdach. Cały zwierzęcy świat nosi swój dom ze sobą, to podpowiadała mu codzienna obserwacja. Ślimak ma skorupę, z którą rośnie, ptak gniazdo będące jakby fragmentem jajka, z którego się wykluł, ryba jak w wodach płodowych cała zanurzona jest w ożywczej wilgoci, sarna przemierza rozległe przestrzeni zawsze gotowa do ucieczki, domem pasożyta jest ciało zwierzęcia, huby - drzewo, a krety ryją podziemne tunele 117 i przeciskają się w nich jak w nie kończących się jelitach ziemi. Każdy powinien nosić swój dom ze sobą, myślał Pradziadek, wtedy byłby wolny. Niezależny od okoliczności, od błędów, które zawsze może popełnić budowniczy. Czy to możliwe? Czy można sprawić, żeby niedoskonała zewnętrzność przestała być ważna, a na jej miejsce pojawiła się niedotykalna, nieskażona wewnętrzność? Myśląc o tym poczuł się jak ślimak, ale taki, który swoją skorupę nosi wewnątrz siebie. Jest obła i gładka, ale jej brzegi są ostre i ranią go boleśnie. Zdawałoby się, że tak łatwo z okna swojego domu wyjrzeć na świat. Można wyjść na podwórze, stanąć przed furtką, otworzyć ją, wychylić się na drogę, można nawet zrobić pierwszy krok. Można. Wiedział, że i tak nigdy nie posunie się dalej, co najwyżej wdrapie się na płot, chwytając się sztachet i szybko spadnie, a potem długo będzie wyciągał drzazgi spod paznokci. Mgliście przypomniał sobie swój dziecięcy sen. Powtarzał się często, może co noc, i męczył go swoim niespełnieniem. Wchodził po drabinie na strych. Wiedział, że jest tam bardzo ciekawie, ale ciemno i zimno, a kurz wierci w nosie. Był wtedy mały, bał się przestrzeni, pustki w dole, braku oparcia. Trzeba było podnieść ciężką klapę, opierając ją na czubku głowy, czuć jej ciężar, który wgniata kręgosłup. Wreszcie jest już na górze, ale waha się i chyba tylko zagląda przez szczeliny do środka. Chłodna ciemność wypełza, zagarnia go, ale on pozostaje na zewnątrz. Cofając się, szczebel po szczeblu, przemierza dobrze znaną drogę w dół. I tak co noc - pokonywał strach, pobudzał ciekawość i wyobraźnię, aby w ostatniej chwili, tuż przed zwycięstwem - cofnąć się. Kiedy to zrozumiał, poczuł się jak schwytane w potrzask zwierzę. Wiedział, że nie godzi się na tę niewolę, a zarazem, że tak już musi być. Wychodził z domu ł szybkim krokiem szedł w stronę miasteczka. Wchodził w małe, 118 biegnące zakolami uliczki, mijał krzywe drewniane domy j przystawał na rynku. Każdy ma w sobie swoje małe miasteczko. Dla niego ono było całym jego życiem. Niczego innego nie znał. Zawsze, dzień po dniu, towarzyszyły mu te same smugi zapachów, mieszanina schnącego drewna, smoły, dymu, gnojówki, zgniłego smrodu moczących się skór. Idąc rozpryskiwał wciąż to samo błoto stygnące przez cały rok w wąskich uliczkach, patrzył na pochylone płoty dzielące siedliska, widział światło sączące się przez szczeliny między sztachetami, a na rynku rozdeptywał nakładające się na siebie warstwy zwierzęcych odchodów. Czasem przystawał i czubkiem buta rozgarniał je. Rozdeptana kopytami końska mierzwa, wyschła na sieczkę i rozsypana po kamieniach wymieszana była z krowimi plackami, z czarno-białymi strzyknięciami wędrujących po rynku kogutów i twardymi bielejącymi w słońcu odchodami bezpańskich psów, które przebiegały w sobie tylko wiadomych kierunkach. Wiedział, że tędy ludzie nieśli swoje nowo narodzone dzieci do chrztu, dźwigali swoich zmarłych na cmentarz, szli z tajemną rozpaczą lub radością w sercu, przystawali, żeby spojrzeć w niebo, żeby pomodlić się bez słów. Często tędy chodził, deptał gładkie kamienie, unosił na podeszwach butów grudki błota zmieszanego z łajnem, rozgniatał soczyste głąby kapusty, którą rankiem czyściły przekupki. Stawał pośrodku rynku nad wielką kałużą, w której przez cały rok stała mętna błotnista woda, i patrzył na pływające w niej czarne, na wpół dzikie świnie i ptaki rozpryskujące wokół kropelki wilgoci. Małe historie, odpadki, resztki, na których bujnie wyrasta nowe życie, tworzyły jego wewnętrzny świat. Zdawało się, że nic nie mogło go już zaskoczyć w przestrzeni, gdzie panowały zawsze te same kształty, zapachy, odgłosy i kolory, a przecież wystarczyło, by zrobił krok, zszedł z wyznaczonej drogi, zajrzał do bramy, którą zwykle mijał jak 119 M plamę rozmazanego światła, jak otwór donikąd, a odnalazłby nieznane drzewo przytulone do muru, schodki w górę figurę świętego w niebieskiej farbkowanej szacie, a dalej jeszcze jeden otwór, wyjście na drugą stronę. Omijał boczne drogi, peryferyjne uliczki, miejsca, gd^e mogło go spotkać coś nieoczekiwanego. Omijał je, bo one n0 to były, aby ich nie odwiedzać. X_>oraz chętniej Pradziadek chodził w pole. Znużony, rozgrzany słońcem i wiatrem kładł się w bruździe i zasypiał na krótko. Obok leżał Dreyfus, wyżeł o pięknym ciężkim łbie i inteligentnych oczach. Podrzemywał niespokojnie. Pradziadek spał głębokim snem. Jego czas mijał powoli. Czas Dreyfusa był obecnością bez początku i końca. Nieoczekiwanie otwierał brązowe wypukłe oko i patrzył na leżącego. Sen Pradziadka obracał się. Patrzący na to człowiek nie umiałby uchwycić tej chwili, ale zwierzę, dla którego sen jest tylko innym sposobem czuwania, zna wszystkie jego fazy. Oddech Pradziadka stawał się płytszy, ruch oczu pod cienkimi powiekami ustawał. Dreyfus unosił łeb i czekał. Nikt nie umiałby tak czekać jak on. Ile trzeba cierpliwości, aby w całkowitej ciszy oczekiwać przebudzenia się człowieka. Pradziadkowi nigdy nie udało się zaskoczyć psa swoim przebudzeniem. W chwili kiedy sen zaczynał go opuszczać, jeszcze przed otwarciem oczu, czuł na policzku mokre szorstkie dotknięcie psiego języka. Otwierał gwałtownie oczy i widział^ Dreyfusa wpatrzonego w siebie z bolesnym napięciem Było tak cicho. Pradziadek przyciągał psa do siebie. Opierał głowę jego miękkim ciepłym pysku. Czuć go było ziemią i mięsem rozszarpanych w polu dzikich zwierząt, ich strachem, fla' dzieją, ich śmiercią. 120 Tyle wokół ciszy, myślał Pradziadek, zwierzęta żyją i umierają w milczeniu. To bastiony ciszy, w ich milczeniu zawiera się prawdziwa mowa świata. Milczą kamienie, rośliny, nieme jest wnętrze człowieka. Żyjemy w milczeniu, wielkie obszary ciszy towarzyszą naszemu życiu. Milczenie nie narodzonego i zamilknięcie tego, który umarł, cisza przed działaniem, niepamięć i zapominanie, przemilczenie. To, o czym dziś się milczy, jutro zostanie wypowiedziane pełnym głosem, bo pustka pragnie być wypełnionia, biel zamalowana, dźwięk wydobyty z ciszy. Być może najważniejsze jest nie to, o czym pamiętamy, ale to, o czym zapomnieliśmy, nie to, cośmy zauważyli, ale to, co pominęliśmy, i nie to, co powiedzieliśmy, lecz to, co przemilczeliśmy. Od wielu lat chciał przerwać to wielkie milczenie. Przemawiał do zwierząt, drzew, do rozkołysanych traw. Zauważył, że brzmienie pewnych słów ma większą moc, niżby na to wskazywało ich pozorne znaczenie, słowa te są bardziej zrozumiałe dla rzeczy, dla skał, dla dzikich zwierząt i kamieni, dla wszystkich istot z natury swej pogrążonych w milczeniu - niż dla ludzi. Używał wielu słów, aż wreszcie zrozumiał, że słowami nie można wypowiedzieć najważniejszego, a rzeczy, skały, wody i dzikie zwierzęta nadal milczą. Z pomocą przyszedł mu gest - mowa milczenia. Inni odkryli już przed nim, że wszystkie moce, dobre i złe, bóstwa i boginki, do których warto się zwrócić, aby zapewnić sobie ich przychylność, rozumieją mowę gestu. Wsiewając pierwszą garść ziarna, kładł w miejscu, z którego zaczynał, chleb, sól i kieliszek wody. Wznosił oczy do nieba i prosił o przyszły plon, aby starczył dla niego, jego rodziny, złodzieja i ptaka. Zawieszał na płocie kobylą głowę, aby mu się rodziło w ogrodzie. Uczył się świata dzięki mowie gestów, modlił się gestami, gestem zabijał strach. Gestem przywołał psa, który tropił ukrytego pod krzakiem zająca. Wracali do domu milcząc, choć tyle mieli sobie do powiedzenia. Pradziadkowi ciążyła ufność, z jaką Drey- 121 fus patrzył mu prosto w oczy, jakby chciał powiedzieć: wiem że nie pozwolisz mnie skrzywdzić. Bolało go cierpienie zwierząt. Ludzie odmawiali zwierzętom wszelkich praw W ludzkim świecie nie było miejsca na zwierzęcy ból, na strach i miłość, tylko macierzyństwo bywało chronione, bo tak wśród ludzi jak i zwierząt okrywała je tajemnica początku. Pradziadek był inny. Nie pozwalał zabijać kotów na koci smalec i ciepłe lecznicze futerka, nie szlachtował zwierzęcia które otoczył opieką i do którego przywykł. Przez całe życie pamiętał wszystkie swoje psy, a z Dreyfusem połączyła go szczególna przyjaźń i wspólna im obu niechęć do urzędników i wszelkich przedstawicieli władzy. Gdy we wsi pojawiał się urzędnik, Dreyfus szczekał inaczej niż zwykle. Dzieci Pradziadka nazywały urzędnika "bączkiem". Na widok zbliżającego się "bączka" Dreyfus przysiadał na lekko ugiętych łapach i bezszelestnie czołgał się w jego stronę, aby zbliżywszy się okazać uległość i strach. Urzędnik spoglądał łaskawie na pełzające u swoich stóp psie ścierwo. Dreyfus chwytał bezbłędnie owo spojrzenie obnażające samo dno duszy isprawnika, wycofywał się na bezpieczną odległość i zaczynał wściekły taniec z oszalałym ujadaniem lub, co gorsza, siadał wyprostowany ze złączonymi przednimi łapami i wył, wprawiając "bączka"-ispraw-nika w zabobonny lęk. Dreyfus jest mądry i gdyby mu dać czapkę, mógłby być carskim urzędnikiem, twierdził Pradziadek. Dzielność i odwaga Dreyfusa czasami go zawstydzała. Myślał, a było to zwykle wtedy, gdy leżał w polu czy w lesie z rękami pod głową, mając nad sobą nieogarniętą biel nieba, że jego własne zwierzę niesie swoją dumę na czterech łapach z większą godnością niż niejeden z tych, którzy chodząc na dwóch nogach zdobywają świat. 122 tym czasie ślady po jego jedynej miłości zatarły się i nie czuł już jej niemej obecności. Nigdy nie dowiedział się, że wypadki, które miały nadejść już za kilka lat na wschód od miejsca, w którym on wciąż jeszcze spokojnie żył, unicestwią ją i ich syna. Podolanka podzieliła los milionów ludzi, zaszczutych, zagłodzonych, wdeptanych w ziemię. Na razie jednak Pradziadek nie myślał o nieszczęściach i cierpieniu. Cieszył się widokiem swoich dzieci. Jego synowie byli wysocy jak młode sosenki i przestali już rosnąć, córka jedynaczka miała narzeczonego, a najmłodszy syn powoli przestawał być dzieckiem. Genowefa żyła obok niego cicha, skryta i potulna. Całe piękno życia przepływało obok niej, a ona zbierała same okruchy. Któregoś dnia Pradziadek obejrzał się za siebie i zobaczył, że młodość dawno minęła, a dojrzałość wypełniła się monotonną pracą i troską. Na kilka miesięcy przed wybuchem wojny miał sen. Śniła mu się rozległa równina, a na niej rozkwitające czerwono-krwiste kwiaty. Szedł przed siebie i widział, jak kwiaty przekwitają, więdną, szarzeją, rozpadają się w pył, a na ich miejsce wyrastają wciąż nowe i nowe. Obudził się z krzykiem i cały dzień przesiedział bezczynnie, zapatrzony w przestrzeń wypełniającą się wciąż nowymi obrazami, o których nie chciał mówić. Wieczorem, kiedy nieuchronnie zbliżała się pora snu, poprosił żonę: - Zawołaj dzieci, niech tu przyjdą. Gdy wszyscy zebrali się wokół niego, powiedział: - Będzie wojna, wielka wojna - tylko tyle, i zamilkł na kilka dni. Wkrótce wybuchła wojna i ludzie w Kuromękach zaczęli żyć zmiennym rytmem strachu i nadziei. Żydzi pozamykali swoje sklepiki i coraz trudniej było o żywność. Najstarszy syn Pradziadka zostawił świeżo poślubioną żonę i poszedł na wojnę. 123 Drogami szły wojska, front przybliżał się i oddalał. Kiedy walki okrążały miasteczko, ludzie uciekali. Zostawiali d0. my, gnali przed sobą wychudłe, ocalałe z rzezi zwierzęta a zapasy żywności zakopywali w głębokich dołach, które starannie maskowali. Pradziadek wykopał dwa, w jeden wrzucił resztkę ziem. niaków i zgniłe buraki, nieudolnie kryjąc go jedliną, nieco dalej w głębszym dole umieścił skrzynię z wędzoną słoniną i świńskimi pęcherzami wypełnionymi smalcem. Ziemię nad tym dołem udeptywała cała rodzina, aż czeluść się zamknęła. Na wierzchu ułożono darń, która wrosła tak szybko, że zdawało się, jakby była tu zawsze. Kiedy niedługo potem wrócili do opustoszałego domu, pierwszą rzeczą, jaką zauważyli, był rozgrzebany dół, z którego zgłodniali żołnierze wyciągnęli nadgniłe jarzyny, nawet te, które już całkiem nie nadawały się do jedzenia. Pradziadek odkopał ocalałą w drugim dole skrzynię ze słoniną i żywili się nią przez wiele tygodni. Głód stawał się coraz dokuczliwszy. Genowefa gotowała ziemniaki, a zdjęte z nich łupiny wrzucała do zupy z pokrzyw i lebiody, którą karmiła wychudłego parsiuka. Chłeptał ją zapamiętale przymykając powieki porośnięte białymi rzęsami. Wciąż czekali, aż przytyje, i nie mogli się zdecydować, aby go zarżnąć. Przez miasteczko i wieś przechodzili wówczas Austriacy, a dzieci śledziły ich zza drewnianych płotów. Pewnego dnia weszli na podwórze Pradziadka, aby się napić, i gdy Genowefa drżąc postawiła przed nimi wiadro czystej, lodowato zimnej wody, z budy wyskoczył Dreyfus. Widząc ludzi w mundurach oszalał. Skowyt, jaki z siebie wydobył, sprawił, że Pradziadkowi w ten upalny dzień zrobiło się zimno. Próbował odgonić psa, ale on obnażał zęby, jeżył się i zataczał wokół Austriaka coraz ciaśniejsze kręgi. I kiedy Pradziadkowi udało się wreszcie chwycić psa i unieść go w górę, żołnierz wbił bagnet w odkryty na ułamek chwili zwierzęcy brzuch. Pies wyrwał się ze zdrętwiałych rąk Pradziadka i uciekał z cichym jękiem, ciągnąc za sobą kiszki, a na piasku zostawiając wąski ślad krwi. Do wieczora lizał ranę ukryty w budzie i nie pozwalał nikomu do siebie podejść. Nocą, kiedy wszyscy spali, wyczołgał się i odszedł do lasu. Tam konał w ciszy i samotności, jego ciało rozszarpały wkrótce leśne zwierzęta, a kości rozwlekły ptaki. Jesienią przysypały je liście, zimą śnieg, a na wiosnę zarosły drapieżne widłaki i zajęcze ziele, zacierając na zawsze ostatni ich ślad. Wraz z nadciągającymi Rosjanami znów zaczęto handlować. Pod sklepem ustawiały się długie kolejki spokor-niałych ludzi, czekających dzień i noc na bochenek chleba. Ruski chleb był najsmaczniejszy i kiedy oddział Rosjan pojawiał się w miasteczku z pełnymi wozami, ludzie w kolejkach ożywiali się. Pewnego dnia Pradziadek stał na rynku, gdzie żołnierze sprzedawali chleb, jego żona i córka stały obok sąsiadek i znajomych, cierpliwie czekając na swoją kolej. - Kobiety - zawołał Pradziadek - wy powinnyście leżeć, wódkę pić i kochać się, a nie stać i stać w tych kolejkach. Ludzie zaczęli się śmiać, a kobieta, której żołnierz stojący wysoko na wozie właśnie podawał bochenek nadziany na bagnet, przycisnęła chleb do piersi i krzyknęła: - Teraz już mogę się położyć, tylko mi jeszcze tej wódki dajcie, a co do kochania, to wara, bo i tak dość tych głodomorów czeka w domu, a chleba mało. - Wy jesteście szczęśliwi, żołnierze - zawołała kobieta z końca kolejki - tyle chleba macie... Następnego dnia odbyło się prawosławne nabożeństwo i oddział wyruszył w drogę. Niedługo potem w jakiejś nieważnej potyczce zginęli wszyscy co do jednego. 125 124 ^I^B Wojna przetaczała się, rozbijając w proch ludzkie życie a ono wciąż żywiło się drobiazgami. ' Pradziadek, może nawet częściej niż dawniej, chodził do lasu, gdzie nieświadome niczego ptaki śpiewały jak szalone patrzył, jak słońce chowa się za łany dojrzałych zbóż' chwytał piękno świata z zachłannością kogoś, kto już za chwilę może je utracić na zawsze. W komórce, gdzie małe okienko ledwie przepuszczało promienie pylistego światła, heblował deski na nowe meble i radował się ich wonną gładkością, tak jakby to było teraz najważniejsze. Wojna powoli się kończyła i właśnie wtedy Pradziadek dowiedział się, że najstarszy syn poległ, a jego ciało zostało pochowane wraz z setkami i tysiącami innych anonimowych ciał. Wkrótce potem Genowefa zapadła na hiszpankę i dołączyła do dwudziestu milionów istnień ludzkich, które w ciągu kilku lat po wielkiej wojnie unicestwiła ta tajemnicza epidemia. Średni syn wyjechał, córka wyszła za mąż. Najmłodszy, Jan, ostatnie dwa lata wojny przetrwał w Lublinie, ucząc się w rosyjskim gimnazjum. Życie Pradziadka przełamało się. Od tego czasu zaczął się szybko starzeć, choć dobiegał zaledwie pięćdziesiątki. Wraz z najmłodszym synem, który skończył naukę, przeniósł się do miasteczka i zamieszkał w jednopiętrowym murowanym domu, którego długo nie umiał pokochać. W rok po wojnie syn wyjechał na studia do wielkiego miasta, zostawiając pod opieką ojca swoją narzeczoną. Czekała na niego pięć lat i dwa miesiące, bo tyle trwała jego nauka na wydziale medycyny. Jan wrócił do Kuromęk już jako lekarz i od razu podjął pełną trudu pracę bez chwili wytchnienia. Często wyjeżdżał do odległych wsi, gdzie bywał jedynym lekarzem obsługującym tysiące ludzi. Jego kolejne dzieci rodziły się zwykle wówczas, gdy był daleko. Pradziadek opiekował się synową w połogu, a ich codzienne życie wytworzyło między nimi tajemną więź; mieszaninę czułości, chłodu, miłości i niechęci. Jjuty! Gdzie są moje buty? - Dziadzio nigdzie nie wyjdzie - powiedział Gienierał. - A czemu to? - Bo mama buty schowała. - To skaranie boskie. A jednak tego dnia Pradziadek znalazł swoje buty schowane na szafie. Wiele trudu go kosztowało, aby je stamtąd wydobyć, wreszcie kijem od szczotki zrzucił je na podłogę, włożył i powędrował do miasteczka. Anisja nawet się nie złościła, szykowała obiad i śpiewała niskim matowym głosem. - Dziadek zaraz wróci - powiedziała wyglądając w południe przez okno - a myśmy jeszcze, synku, nie sprzątnęli w jego łóżku, pomóż mi. Razem unieśli do góry siennik. Na szerokich deskach leżało kilka samotnych kawałków zeschłego chleba. - Tylko tyle zebrał - zdziwiła się matka. - No, wyciągaj, szybko, bo zaraz wróci. A to co takiego? - spytała, wygarniając na podłogę gotowanego kartofla. - Nie pamiętam, kiedy były ziemniaki w mundurkach. No dosyć. Opuścili materac. Anisja wygładzała pościel. - Nawet nie zauważy - stwierdziła. Do kuchni wkroczył Pradziadek. Na wieszaku powiesił swój czarny parasol. - Ale jestem głodny, synowo. Gienierał klęczał przy stole zajęty ugniataniem kulek z chleba, który matka przygotowała do obiadu. Pradziadek spojrzał uważnie. - Gienierał, kto mi tu znowu słomę wybierał z siennika? - Nikt nie wybierał. To się tak tylko dziadziowi zdaje. 126 127 - Wybierał, wybierał, przecież widzę - sapał Pradziadek. - Wariata ze mnie robicie, ale ja was wszystkich w kozi róg zapędzę. Ale jak wy mnie słomę z łóżka wybieracie - powiedział podnosząc z podłogi długie źdźbło - to ja wychodzę... - Nigdzie ojciec nie idzie. Obiad na stole. Niech ojciec zżuje buty i siada do stołu. - Buty, buty, a co to ja jestem małe dziecko, żeby w bamboszach chodzić? Anisja, zostaw moje buty w spokoju. - Bo czasem z tatą jak z małym dzieckiem - powiedziała synowa i uśmiechnęła się zakrywając usta ręką. Z podwórza wbiegły dzieci, Krysia i malutki Jędrek. - Byłem w kinie - powiedził Pradziadek siadając przy stole, na którym Anisja postawiła wazę z grzybową zupą. - Dziadzio był w kinie, dziadzio był w kinie - darły się dzieci. - Cicho! - krzyknął Pradziadek. - Byłem w kinie, ale nie na filmie. Na odczycie. Ksiądz prałat Trzeciak mówił. - Dużo było ludzi? - spytała Anisja. - A dużo, schodzili się i schodzili. Pięknie się zaczęło. Ksiądz wszedł na scenę, cały w orderach. Ordery brzęczały, ksiądz ręką ludzi uciszył i zacząłmówić. Prosił, żeby w czasie święta Kuczek nie wrzucać zdechłych kotów i słoniny Żydom do szałasów. Nawoływał do spokoju. A potem czytał kawałki z takiej książki "Protokoły Mędrców Syjonu", i znów nawoływał do spokoju, bo ludzie zaczęli krzyczeć. Wstawali z miejsc, wymachiwali rękami. - Co krzyczeli? - A no "bij Żyda po kieszeni", "niech Żydy zdechną" i takie różne... To samo co zawsze. - Widział ojciec kogoś znajomego? - Wszyscy byli znajomi. Obok mnie siedział Benko Lubin. Chciał się dowiedzieć, co będzie mówił ksiądz prałat. Chciał się sam przekonać. Postanowiliśmy wyjść, kiedy ksiądz Trzeciak powiedział, że Polskę niszczy spisek żydow- 128 slci. Ludzie krzyczeli coraz głośniej i zaczęli się rozglądać, kto siedzi na sali. Ksiądz prałat wciąż prosił, żeby zachować spokój i że choć Żydzi nam źle życzą, to duch Ewangelii wymaga od chrześcijanina, żeby wybaczył i nadstawił drugi policzek. Ludzie prosili, żeby przeczytał coś jeszcze z tej książki. Benko spieszył się do domu, żeby pozamykać okna i drzwi. Mówił, że znowu się zacznie. - Nie zacznie się. Wykrzyczą się i przestaną. Przecież ludzie nie chcą krzywdzić swoich sąsiadów. Pokrzyczą i przestaną. - Ci ludzie uważają ich za obcych, a obcych nikt nie lubi. To się może źle skończyć. astępnego dnia Anisja od rana była rozmowna i pełna dobrych uczuć. Pradziadek patrzył na nią i uśmiechał się skrycie. Wiedział, że po całym dniu pogody nastąpi wieczorna burza, będzie płacz i uparte milczenie aż do następnego razu, gdy przypływ tkliwości znów zaróżowi jej blade policzki. - Biedni są - powiedziała Anisja. - Teraz nikt Żydków nie lubi. Choćby ci Słowikowie - spojrzała w górę, gdzie piętro wyżej kręciła się po pokoju pani Słowik. - Aż przykro patrzeć. Cała rodzina w jednym pokoju, nawet kuchni nie mają, a przecież pan Słowik jest urzędnikiem. To taki inteligentny człowiek. Nie stać ich na meble, śpią pod ścianami na siennikach, pani Słowik gotuje na prymusie. Zresztą niewiele tego gotowania. Ja nie wiem, że też porządni ludzie tak przymierają głodem. Jak pan Słowik zje wieczorem całego śledzia, to mówi, że czuje się jak król. Ten ich jeden pokój całkiem pusty, pod ścianą tylko stoją pudła z ubraniami, bo szafy też nie mają. Jak tak można żyć? Jedno krzesło, stół na zepsutych nogach. O nic nie dbają, tylko ta muzyka. Fortepian podobno mają bardzo drogi, 129 wart majątek. On jest jak członek rodziny, dla niego ten pokój stoi pusty, bo fortepian potrzebuje powietrza. Tak powiedziała pani Słowik. Codziennie lekcje śpiewu, muzyki, nic dziwnego, że ten Słowik cały dzień się uwija, a wieczorem zasypia nad poranną gazetą, którą mu ojciec zostawia, bo go na własną nie stać. - Ale jak on czyta tę gazetę, zanim zaśnie, ile on z niej wyczyta, to strach. Same złe rzeczy - powiedział Pradziadek. - A najdziwniejsze, że się tym nie martwi, chociaż wszystko widzi na wylot. Mądry człowiek. Dla niego co innego jest ważne niż dla nas. Ktoś zapukał i pani Słowik wsunęła uśmiechniętą twarz przez uchylone drzwi. - Można? - spytała. - Nie trzeba pytać, niech pani wejdzie - powiedziała Anisja. - O wilku mowa, a wilk tuż - dodała. - Męża nie ma? - spytała Słowikowa. - Jak zwykle wyjechał - odpowiedziała Anisja. - Bo my z Julcią chcemy panią prosić o pomoc - powiedziała Słowikowa i szerzej otworzyła drzwi wciągając córkę do środka. Dziewczyna lekko się opierała, jakby zawstydzona, i uśmiechała się, patrząc w podłogę. - Co za miły gość - powiedział Pradziadek i uniósł się na łóżku. - Za trzy dni koncert w Domu Ludowym. Julcią śpiewa. Trzeba jej uszyć sukienkę - powiedziała pani Słowik i uniosła do góry kolorowy materiał. - To moja dawna suknia, jeszcze jak byłam narzeczoną. Może Anisja pomogłaby ją przerobić dla Julci. Stanęły pośrodku kuchni i oglądały nadwątlony jedwab sukienki. - Niech ojciec nie patrzy - powiedziała Anisja i Pradziadek z cichym sieknięciem odwrócił się twarzą do ściany. 130 Julcią zdjęła bluzkę i zarzuciła na siebie starą sukienkę matki. Kobiety zaczęły upinać szpilkami fałdy materiału, a Julcią kręciła głową i unosiła się na palcach. - Stój spokojnie - po wiedziała matka. - Chcesz chyba ładnie wyglądać. Tymczasem Pradziadek odwrócił się z powrotem i patrzył na lekko zarumienioną twarz dziewczynki. W kąciku jej ust czaił się leciutki uśmiech. Pani Słowik spoglądała na córkę, klęcząc przed nią i podpinając dół sukienki. Wyjęła z ust ostatnią szpilkę i powiedziała: - Julcią ma talent. Ona ma taki głos, taki słuch, że słyszy głos świata. - Mutter, to nie o taki głos chodzi. - No wiem, ale ty słyszysz coś, czego my nie słyszymy. - Srebrne dzwoneczki w kryształowej górze zawieszone na księżycowym promieniu - powiedziała Julcią i zaśmiała się. Jej głos zabrzmiał jak ciche gruchanie gołębia. - Ja wiedziałam, że nie na darmo płacę dwa złote za lekcję - westchnęła pani Słowik z ulgą. - Ona by tak właśnie chciała śpiewać, żeby to był taki dźwięk jak te dzwoneczki. - A można wiedzieć - odezwała się nagle synowa - co pannie Julci ten głos powiedział? Czy to jeden głos był czy więcej? Czasem jak się przyśni, to wtedy też się słyszy głosy. To podobno mówi Anioł Stróż. Jak panna Julcią myśli, będzie wojna? Dziewczyna uwolniła brzeg sukni z rąk wciąż klęczącej matki i zakręciła się wkoło. - Pewnie że nie będzie, bo ja się muszę jeszcze dużo uczyć. A teraz mój głos mi mówi, że powinnam śpiewać - zaśmiała się i wybiegła z kuchni. Po chwili słychać już było pierwsze dźwięki pianina. - Ale ja pani powiadam - upierała się pani Słowik - ona słyszy inaczej niż my, więcej. Taki to los utalentowanych dzieci. Jakby była taka sama jak wszyscy, to na co 131 ^|^BF by była ta cała moja męka... - oparła się o kuchenny stół i spojrzała w okno. Po drodze chodziły młode koguty, rozgrzebując piasek silnymi nogami o ostrych pazurach. Anisja popatrzyła na sąsiadkę, ale o nic więcej nie spytała. Pani Słowik patrzyła gdzieś ponad ulicą i domami, i jeszcze dalej. - No, dzień krótki, a pracy wiele - powiedziała. Wyszła. Zaskrzypiały drewniane schody, stuknęły cicho drzwi. Z góry płynął pełen tłumionej radości śpiew. Po chwili zrobiło się cicho. Nie trwało to długo, bo nagle do kuchni wbiegły dzieci. Gienierał stanął przed łóżkiem dziadka. - U Krawca wybili szybę - powiedział. - Coś ty powiedział? - Pradziadek usiadł sztywno i wysunął ręce spod pierzyny. - Tak. A za panem Lubinem ktoś rzucił kamień. - "Bij Żyda po kieszeni, bij Żyda" - darły się dzieci i głośno tupały w podłogę. Anisja chwyciła miotłę i wyganiała je na podwórze. - Nikt was tu nie prosił - krzyczała. Dzieci wybiegły z kuchni. Z dworu słychać było ich cichnące krzyki. Pradziadek spojrzał na synową. Stała zaczerwieniona, opierając się na kiju od miotły. Jednocześnie popatrzyli na siebie. - Idę do Lubinów - powiedziała Anisja. - Powiedz im, żeby przyszli do nas. Tu będą bezpieczni. Muszą przeczekać dzisiejszą noc. Jutro ludzie ucichną. Wieczorem Benko Lubin z córką wszedł do kuchni, gdzie na krześle przy stole siedział Pradziadek. Benko położył pod ścianą tobołek z książkami. - To wszystko, co mam - powiedział i lekko pchnął córkę w stronę stołu, ale ona odwróciła się i stanęła pod ścianą. Anisja podeszła do niej i objęła ją za ramiona. Usiadły na małych stołeczkach w kącie. 132 Pradziadek zapalił papierosa i przysunął Benkowi krzesło. - Siadaj. Odpocznij, porozmawiamy sobie, jakby się nic nie działo. Chwilę milczeli. Iskry sypały się z uchylonych drzwiczek pieca i z sykiem gasły na spryskanej wodą podłodze. - Mam już mało czasu - powiedział Benko. - Dopóki płonie twoja świeca, wszystko jeszcze da się naprawić, zawsze mi to mówiłeś. - Czuję się bardzo zmęczony, jakbym miał dziewięćdziesiąt dziewięć lat. Miałem tyle zrobić, miałem zmienić świat, a teraz z trudem niosę na plecach mój zimowy płaszcz. - Ja cię rozumiem. Od lat cierpię. Wciąż potrzebuję nocnika. Kiedy go używam, kiedy tak mozolę się aż do ostatniej kropli, świat toczy się po krawędzi jak ognista kula. Dokąd? Czy ja wiem... - Powiedz mi, gdzie w tym wszystkim miejsce na nieśmiertelną duszę? - Nie wiem. Nie mogę troszczyć się o wszystko, muszę zadbać o mój nocnik. Sprawy duszy pozostawiam Panu Bogu... - Gdzieśmy zaszli? - uśmiechnął się Benko. - Jak daleko jesteśmy od tych dni, kiedy wszystko było możliwe? Pamiętasz? Czy pamiętasz jeszcze zapach naszego domu? Potrawy mojej matki? Wiem, że je lubiłeś. Jaja w gęsim tłuszczu, cielęce nóżki, pieczony bób, zielone korniszony wyławiane z wielkich szklanych naczyń. Lubiliśmy bielenie izby na Paschę, wilgotny zapach wapna, i ten szczęśliwy dzień, kiedy ojciec usuwał chamec z domu. Twoja ciotka kupowała go od nas, ale trzeba się go było pozbyć do ostatniego okrucha. Dzieci wywracały kieszenie i wytrzepywały zeszłoroczne okruszki, ojciec chodził z miotełką z piór i drewnianą łyżką i zbierał chamec do białej ściereczki. Paliliśmy to potem i wołaliśmy: "Będziemy mieli kaszer". Cieszyłeś się razem z nami, choć nie rozumiałeś naszej radości. Czy pamiętasz nasze szabasowe wyprawy? Kusiłeś mnie, a ja szedłem za tobą, 133 choć mnie nie wolno było tak daleko chodzić. Oddalałem się od domu, oddalałem się od Boga. - Pamiętam. - A pamiętasz mojego dziadka, reb Chaima? - spytał Benko i przymknął ciężkie powieki. - Te dni, kiedy umierał, a my go słuchaliśmy? - Nie zapomniałem ani słowa. - Tak ci się tylko wydaje. Niewiele pamiętasz, a wielu spraw nie mogłeś zrozumieć. Ja wtedy też ich nie rozumiałem, ale później miałem czas, dużo czasu, aby myśleć i przypominać sobie każde słowo. Reb Chaim nauczył mnie żyć. To on powiedział: "Gdy już nie masz sił biec, przytrzymuj życie lekką ręką jak szatę, która biegnącemu zsuwa się z ramion i którą, jeśli mu nazbyt przeszkadza w biegu, wypuszcza z rozwartych palców, aby nagi i swobodny mógł dosięgnąć celu". - Nagi i swobodny, powiedziałeś? - Pradziadek podniósł rękę do czoła. - Tak, to słowa reb Chaima. albo usłyszeć straszne słowo... straszne słowo - cof a Benka zamilkła. Wszyscy patrzyli na nią, nie odrywając wzroku i fl11^6 razem z nią. ~ Ale najgorsze miało dopiero nadejść - zacz? znowu. _. Wciąż szłam, minęło już wiele dni i n°cy w ciemnościach. Nie wiedziałam, dokąd idę i P° f0' a ludzie mnie mijali, tak jakbyśmy wciąż szli w pfZeclW" nych kierunkach, jakbyśmy jeszcze nie mieli ze soł>3 ^ wspólnego. I nagle, w jakiejś bardzo ciasnej i ciemnej \&C7fl ' poczułam, że id? razem z innymi. Zrozumiałam, że tef idziemy do wspólnego celu. Jakieś ciała ocierały się o mnie, dotykały mnie palce. Plątałam się w długich włosach, ale oHe były moje. Ludzi było coraz więcej, już nie szliśmy, ale bieg^f wąskimi ulicami. Nagle poczułam więcej powietrza. otworzyła się przed nami przestrzeń. To by} wielki plac. Ucieszyłam się, że jestem u celu, i 7Art. przestraszyłam się bardzo. Nie chciałam się tam zUaIes5 ' 136 Chwyciłam rękami czyjąś szyję i ramiona i próbowałam się zatrzymać, ale tłum popychał mnie wciąż do przodu. Niosło mnie w górę, coraz wyżej, potykałam się w powietrzu, ale ta ludzka fala znów mnie wyniosła. I naraz jakby się rozdarła wielka ciemna kurtyna. Zobaczyłam światło. Plac był wielki i cały wypełniony ludźmi. Ich ciała wznosiły się jedne nad drugimi, wiły się i drgały. Ale oni wszyscy żyli i każdy robił to, co mógł robić akurat teraz, w tej chwili. Jedni modlili się pod wschodnią ścianą, inni handlowali i załatwiali interesy, kobiety rozmawiały ze sobą, karciły swoje dzieci, dzieci bawiły się, stary człowiek palił fajkę, chasydzi tańczyli w korowodzie. Zgiełk był wielki, jednostajny, jak w ulu. Wiedziałam, że kiedy tłum z tyłu wyrzuci mnie na ten plac, pomiędzy tych ludzi, stanę się martwa, a razem ze mną oni wszyscy, ci wszyscy ludzie umrą w tej samej sekundzie... I wtedy się obudziłam. Córka Benka skończyła swoją opowieść tak cicho, że przez chwilę nikt tego nie zauważył. W ciszy głos Benka Lubina rozległ się jak smutne skrzypnięcie drzwi. - To straszne słowo, które we śnie usłyszałaś, ale go nie wypowiedziałaś, to było słowo śmierć. My dzisiaj oboje śniliśmy o śmierci. Czy to będzie nasza śmierć czy nie, ja nie wiem. - Benko ujął twarz w dłonie i mówił lekko stłumionym głosem. - Biegniemy z wielką nadzieją pod bóżnicę i modlimy się, żeby nas Bóg zapisał do księgi na następny rok. I jak wysłucha, to już myślimy, że mamy ten rok w kieszeni. A co to dla Niego znaczy rok? On czasu nie liczy. Jemu wszystko jedno, czy to będzie za trzysta sześćdziesiąt pięć dni czy następnego dnia w połowie drogi do domu. W drzwiach stanął Pradziadek. Jeszcze w nocnej koszuli. - A wy od rana o takich smutnych rzeczach mówicie, Benko - powiedział i oparł się rękami o futrynę, wypełniając sobą drzwi. 137 - Na sny nie ma rady... - Tak smutno śnicie i wasze dzieci też się rzadko śmieją - powiedziała Anisja. - Bo dzieci wiedzą, że życie to jest poważna rzecz - powiedział Benko. - To prawda, Żyd jest smutny. Smutek jest jego drugą duszą i jego serce zna tylko jedno słowo: "Aj!" Ale to druga dusza, a ta pierwsza, ważniejsza, Neszama Jetera, dusza szabasowa, dana jest Żydom na dzień święta. W każdej chwili można się radować, bo szabas blisko. Kto może skrzywdzić Żyda, któremu dany jest Szabas? Jaki wróg i nienawistnik może go obrazić swoją pogardą, gdy ma on coś, czego inni nie mają? W nocy lamentuje, że chwała Boża jest na wygnaniu, w dzień sprzedaje ostatnią cebulę, ale w szabas nawet nędzarz, któremu została na obiad tylko głowa śledzia, wie, że jest królem królów. - Benko, ty się nie smuć - powiedział Pradziadek. - Co ma być, to będzie, zawsze mi to mówiłeś, i pamiętam, jak się cieszyłeś, że wszystko można przewidzieć, że wszystko jest ułożone i wiadome z góry, bo gdyby nie było wiadome i ułożone, toby był chaos. A najgorszy ze wszystkiego jest chaos i niepewność. Ta pewność nawet najgorszego jest lepsza niż wahanie. I sam mi mówiłeś: kto się wychyli poza krąg nakazów, popadnie we władanie złych sił. - Ludzie mówią, że życie jest dobre, a śmierć zła. Ale cóż by to było za życie, gdyby nie było śmierci? Ja wiem? Ale mnie tych dzieci szkoda. Po moim życiu dobra może być śmierć, ale co winna moja córka, że jej się takie sny śnią? - Sen to jeszcze nie prawda - odezwała się Anisja. - Nie cała prawda, ale jakaś część, bo myśmy tej nocy już trochę umarli. Anisja spojrzała na córkę Benka i ukradkiem zrobiła znak krzyża. - Nie trzeba się bać - powiedziała z przekonaniem. - Nie trzeba myśleć o najgorszym. 138 - Tak - Benko Lubin uniósł smutną twarz. - Trzeba się radować, bo niedługo święto, ale teraz, ale dzisiaj ja jestem stroskany. Dziś ja mam tylko jedną duszę, a to najgorsze, co może spotkać Żyda. ^traciłem w tej wojnie syna - powiedział Pradziadek. - Każdy kogoś stracił, tato - synowa przysiadła na brzegu stołka. - Był młody, miał żonę i dziecko. Czy musiał zginąć? Pracowałem jak wół, zapożyczyłem się. Wszystko bym dał, żeby tylko mieć wszystkich synów w domu. W carskim wojsku można było przeżyć całe życie i nie wiedzieć, że się żyło. Jak wzięli chłopca, który miał jeszcze mleko pod nosem, to wracał siwym starcem. U mnie to było najważniejsze - żadnego syna nie oddać. Udało się. Wszystkich po kolei wykupiłem, ale przyszła wojna i nie było już ratunku. Nie wiem nawet, jak zginął. Zagazowali go, rozerwało go na strzępy, czy miał biegunkę i wykrwawił się w wychodku na śmierć? Myślę o tym i nie mogę zapomnieć. Ja jestem chłop. Nienawidzę wojny. Co mogłem zrobić, kiedy strzelali do mojego chłopca? Nic. Nic nie mogłem. Może leżał w jakimś lazarecie i umierał, a w tym czasie przemiły staruszek, który maczał palce w tej krwawej jatce, pił sobie spokojnie kawę ze swoją Schrattową. - Cesarz był podobno z natury dobrotliwy - powiedziała Anisja. - Podobno... Kiedy mu przynosili wyroki śmierci do podpisu, to płakał i nieraz łza, co spadła na papier, rozmazała podpis, ratując skazańca od śmierci. Słyszałem te anegdotki. - Jak? Jak to było, dziadku? - spytał Gienierał. - Ano właśnie tak, jak mówię. Dobry ten człowiek musiał często płakać, bo zaczął swoje panowanie od wyroku 139 śmierci na kilkudziesięciu Węgrów, a potem tak się rozpędził, że skończył na kilkudziesięciu tysiącach. Ile też łez musiał wylać... biedny staruszek. A poza tym miał szczęście... Zmarło mu się, zanim jego cesarstwo się skończyło. - Wojna to wojna, męska rzecz - powiedziała Anisja. - O właśnie, wojna to męska rzecz. A gdybyś tak ty, Anisja, miała pójść na wojnę, zabijać... - spytał Pradziadek i spojrzał na synową. - Taka kobieta... dobra, ciepła, która umie ugotować smaczną zupę i wyszorować podłogę? Oczy Anisji pociemniały z gniewu. - Ojciec żarty sobie ze mnie stroi. - Nie, ja nie żartuję. Co byś zrobiła, gdyby ci kazali zabijać? - Strzelałabym w powietrze - powiedziała synowa i odwróciła twarz, kryjąc ją w mroku. - To by była babska wojna! - Pradziadek zatarł ręce. - To mi się podoba. Taka wojna, gdzie wszyscy strzelaliby w powietrze... Może zresztą częściej pudłują, niż nam się zdaje, bo gdyby wszyscy celnie strzelali, wojna by się skończyła w tydzień... - Dziadku, a czy ci wszyscy ludzie, którzy walczą i się zabijają, nie mogą powiedzieć, że oni już przestają być żołnierzami? - W tej następnej wojnie ty, Gienierał, powiedz właśnie tak. Może uratujesz świat? - Pradziadek przestał się śmiać i posmutniał. - Co on tam robił na tej wojnie, mój syn? Zawsze o tym myślę i nie mogę przestać się dziwić. Po co? Dlaczego? Co za mściwość, co za zmęczenie. Jaka nudna musiała być ta wojna... Siedzieli w okopach, wybierali wszy, suszyli przemoczone portki i sparciałą bieliznę. Tak czekać na własną śmierć to można było z samych nudów umrzeć i tego strzelania nie doczekać. A tymczasem na świecie działy się takie dziwne rzeczy, że włos się jeży na samo wspomnienie... Anisja, wiesz, kto to był Rasputin? - spytał Pradziadek, ale synowa tylko wzruszyła ramionami. Gienierał przysunął się do stołu i oparł brodę na złożonych rękach. - To było chyba w szesnastym roku. Koniokrada zaprosili do pałacu na Mojce. Miały być piękne i rozpustne damy, a on to lubił. Na początek poczęstowali go ciastkami z cyjankali i nic, popijał je zatrutym winem, śpiewał wesoło i dopytywał się o damy. Zamiast dam dostał żelazem po głowie. Deptali go ciężkimi butami i bili, ale porzucony w sieni doczołgał się do drzwi i zaczął uciekać. Wreszcie zastrzelili potwornego starca, a jego ciało wywieźli samochodem księcia Dymitra i wrzucili do przerębli w Newie, ale czy ty wiesz, że podobno, kiedy go później wyłowiono, sekcja zwłok wykazała, że jego płuca były pełne wody. To znaczy, że żył, kiedy go wrzucali do tej lodowatej wody, żeby w niej sczezł na wieki. - I po co ojciec opowiada te stare historie? - spytała synowa. - Trzeba nie mieć rozumu, żeby tak chłopca straszyć - powiedziała i przytuliła syna. - To nie ja go straszę, to życie. Życie jest takie straszne - zasępił się Pradziadek. - Jeszcze wczoraj się tato śmiał i mówił, że niczego się nie boi... - Nie, Anisja, wszystko się zgadza, opowiadam o tym, bo ja lubię przeżywać życie tak, jakby się przydarzyło komu innemu... A historie nie są wcale takie straszne. Wszędzie tyle jest duchów, dobrych i złych... Zły duch tego czarownika Rasputina dzisiaj mnie przestraszył, ale wczoraj wspominałem kogoś innego, kogoś pięknego i dobrego - Pradziadek uśmiechnął się i spojrzał w ciemne okno. Blask naftowej lampy zatańczył w jego oczach. Synowa wyszła z kuchni. Został sam z wnukiem. - Przeszłość wraca do mnie, Gienierał. Wokół nas żyją duchy zmarłych. Wszędzie ich pełno. Rzuć nóż w powietrze, a zobaczysz na ostrzu krew. Zraniłeś mieszkającego tu ducha. - Dziadku, to prawda? 141 140 - Prawda, prawda. Ja to wiem najlepiej, bo jestem stary i niedługo zamieszkam w tej kuchni, ale już inaczej.. - Po chwili dodał: - Tylko żebyś ty mi, Gienierał nie rzucał nożem w powietrze, bo jeszcze byś trafił... - zamyślił się i chłopiec znużony jego milczeniem zasnął z buzią opartą na stole. Pradziadek patrzył na jego delikatny dziecięcy policzek i myślał o swoim życiu. Mijało coraz szybciej, zostawiając po sobie ślad jak odcisk stopy kogoś, kto kończy już swoją wędrówkę. Wszędzie dostrzegał teraz drogi bez wyjścia, zamknięte drzwi i ślepe okna. Czuł, że odebrano mu wszystko prócz jednego: zdolności cierpienia. A przecież jeszcze tak niedawno, zdawałoby się, świat miał do ofiarowania tyle małych radości: dotyk wiatru, grudkę ziemi w dłoni, skrzydło motyla na policzku. Zawsze mógł przytulić dziecko albo zwierzę. Nikt nie odmawiał mu swojej czułości i choć jej nie potrzebował, wiedział, że drżała ukryta w koniuszkach kobiecych palców, czaiła się w spojrzeniu psa, wzbierała w nim samym, gdy patrzył na zarumienioną od snu twarz syna. Jego ciało było wypełnione słońcem, powietrzem i ukrytym szczęściem, o którym nie wiedział. A teraz, kiedy wszystko go boli, kiedy jego życie się kończy, ogarnia go strach, boi się choroby, samotności, śmierci, chce schronić się jak kociak pod pachą kotki, chce przylgnąć do ciepłego ciała, które odda mu pieszczotę, na dotyk odpowie dotykiem, na czułość czułością. Teraz kiedy potrzebuje tego bardziej niż kiedykolwiek, czułość go opuściła. Odmówiono mu też tego, co w nadmiarze dano drzewu, kamieniom, wodzie - czasu. Gdyby dano mu czas, wszystko można by jeszcze naprawić. Leżąc w łóżku przykryty pierzyną, na której bawiły się kocięta, mruczał swoją codzienną modlitwę: - Panie Boże, daj jeszcze choć z roczek, przecież to Ci tak nietrudno. Patrzył na biegające po kuchni dzieci i podziwiał ich wielką mądrość. Nie myślały o przyszłości, nie liczyły dni, pogrążone leniwie w czasie jak w kropli rozświetlonego słońcem miodu. Obserwował Anisję. Kręciła się wokół pieca, zawsze pochłonięta drobiazgami, rozpalaniem ognia, smakiem zupy, rozlanym mlekiem. - Ty jesteś dobra kobieta, Anisja - mówił do niej, bo widział, że pozwalała dzieciom kryć się pod swoim białym fartuchem, jakby wiedziała, że samotność i żal całego życia mają swój początek w geście, jakim niedbała matka odtrąca garnące się do niej dziecko. Anisja ocierała dziecięce łzy, uśmiechała się, lecz po chwili sama popłakiwała w kącie, wycierając twarz ręką uwalaną węglowym pyłem. Na policzkach zostawały jej strużki rozmazanych łez. - I czego ty płaczesz? - pytał przyglądając się jej z uwagą. - A nic, tak sobie - odpowiadała niezmiennie, odwracała się do niego plecami i wychodząc głośno trzaskała drzwiami. - Ona też nie wierzy w szczęśliwe zakończenie - mruczał Pradziadek. Niewiele wiedział o jej bólu i jego przyczynie. Przypuszczał, że podobnie jak on, żyła, widząc bliski koniec, którego się bała. Może jednak jej zdolność cierpienia jest silniejsza, myślał Pradziadek. Samo to, że została matką, mogło być dla niej ciężarem nie do zniesienia. To znaczyło przecież, że wzięła odpowiedzialność za cudze życie. Nawet ludzkie nieszczęścia na drugiej półkuli mogły się stać przyczyną lęku, który drążył tunele w jej obnażonym jak rana ciele. Wszystkie niebezpieczeństwa zagrażały dziecku, które opuściło bezpieczne gniazdo jej łona. Ona o tym wiedziała i żyła z tą świadomością dzień po dniu. Ten rodzaj bólu został Pradziadkowi oszczędzony, ale czy dzięki temu mniej się bał? Nie dane mu były kobiece sposoby zacierania śladów - zmienność łez i śmiechu, nagłe 142 143 wybuchy gniewu, które ustępowały czułości, wreszcie rytm dnia wypełnionego pracą, dzięki której czas przystawał na chwilę. Patrzył na Anisję od rana do wieczora i widział, że w nieustannej pracy znajduje ratunek na strach. Kiedy w ciągu dnia podawała mu talerz zupy, spuszczał nogi na podłogę i siedząc na łóżku stawiał go na przysuniętym do krawędzi stołku. Kątem oka obserwował jedzącą synową. Siedziała półbokiem, odwrócona do stołu, jakby miała zaraz wstać i odejść. Jadła szybko, milcząc, z pochyloną głową. Po jedzeniu natychmiast zabierała się do dalszej pracy. Najbardziej lubiła szorować drewnianą podłogę, aż deski stawały się całkiem jasne. Klęcząc na szeroko rozsuniętych kolanach, wychylona cała do przodu, ze ścierką w jednej ręce i szczotką ryżową w drugiej, nuciła bez słów jakiś rytmiczny, monotonny, a zarazem radosny rytm. Widać było, że dopiero kiedy zaczynała myć, czyścić, ustawiać, życie nabierało dla niej sensu; woda, ścierka, przyspieszony oddech, mokre deski, kropla potu między piersiami. Pustka zapełniała się, stawała się pełnią. Wtedy dzieci znów przychodziły do niej, a ona mogła im dać spokój i bezpieczeństwo, bo sama czuła się dobrze w harmonijnym świecie, w którym przez chwilę nie było lęku. Patrząc na nią miał chęć wtulić twarz w wykrochmalony do sztywności chłodny fartuch i poczuć na głowie jej mocną rękę, ale wiedział, że jest starym człowiekiem, a starca nikt nie głaszcze, aby ukoić jego łzy. - Anisja - odezwał się któregoś dnia, gdy przez wiele godzin nie powiedziała do niego ani słowa. - Anisja - powtórzył, a ona spojrzała na niego pytająco. - Czego ojciec chce? - Wczoraj wystrzygłaś mi zarost maszynką, i dobrze, choć to nie to co brzytwą, ale na głowie szopa. Ostrzygłabyś mnie - poprosił. Podeszła, dotknęła go. - Rzeczywiście, zarosłeś, tato - powiedziała miękko i uśmiechnęła się. - Gienierał, przynieś nożyce, brzytwę i przes# ra - zawołał Pradziadek. Po chwili siedział na stołku z rękami zwieszony11" P° bokach, cały okryty jak całunem białym płótn^m- uieniera przykucnął obok. Patrzył na dziadka z dołu do g°ry-Wydawał mu się dostojny jak posąg z marmuru- - Ojciec ma wciąż jeszcze piękne włosy - poWi^ zia a Anisja dotykając jego karku, na którym kładły się Qiugie> delikatne pasma. - Prawie siwych nie ma - dziwl»a S1?- Ja l a rz - I cóż z tego? Stary już jestem - stęknął Pra^ziadek i przymknął oczy poddając się delikatnym rucb0(tm) JeJ rąk. - Może to ostatnie postrzyżyny - worzył oczy. - I po co ojciec dziecko straszy. Jeszcze się ojciec trzyma, nie trzeba się tak spieszyć. - A sąsiadowi się zmarło. Był w moim wieku - - O kim ojciec mówi? - O prowizorze, o tym pigularzu, co to mi pożyczki. Pomyśl, może mnie po śmierci wypadnie jniejsce koło niego i już zawsze będę leżał obok, chociaż g° ^a zycia nie bardzo lubiłem. Anisja pokręciła głową i zacisnęła usta. - Ojciec znów zaczyna... Gienierał wdrapał się na stół i patrzył teraz na dziadka z góry. Prześcieradło wyglądało jak modlitewna szata> ponad którą tkwiła żyjąca własnym życiem ciemna & w starego człowieka. - Nie, pewnie mi nie obok niego wypadnie miej$ce- a pewno nie. To był pobożny człowiek, nie to co ja» s afy grzesznik. Pobożny był i sprytny ten pigulafz- Z**^1* sobie oba życia naraz: doczesne i przyszłe. Tu, na ziemi niezłe mu się wiodło, a teraz pewnie już z samym świętym Pl°trem rozmawia. Ja tak żyć nie potrafię, Anisja, i dlategc? niczego nie osiągnąłem tu, a potem czeka mnie w najlepszym r^6 otcnłan- - Co to jest otchłań? - spytał Gienierał. 144 145 - To miejsce dla pogan, Turków i Chińczyków - powiedziała Anisja. - Ale to nie dla ojca miejsce. Tato żywcem pójdzie do nieba - zaśmiała się bez złośliwości. - Nie szarp, synowo. Miałaś mnie tylko ostrzyc, a nie szarpać - zezłościł się nagle Pradziadek, choć Anisja przebierała wciąż bezwiednie palcami w jego długich delikatnych włosach, a jej ruchy były miękkie i kojące. - Przecież wcale ojca nie szarpię - powiedziała cicho i wzięła do ręki wielkie nożyce. Sprawdziła ich ostrze, a suchy krótki dźwięk, jaki zabrzmiał, sprawił, że Gienierał wtulił głowę w ramiona i poczuł na plecach gęsią skórkę. Pradziadek zdawał się nie mieć przykrych wrażeń, bo siedział nieporuszony i uśmiechał się. Anisja pochyliła jego głowę do przodu i nadspodziewanie szybko i zręcznie, kilkoma zaledwie ruchami, ścięła za długie kosmyki. Brzytwą, której ostrze zabłysło nagle w świetle, wygoliła włosy kędzierzawiące się na karku. Uczesała go grzebieniem o drobnych zębach i wzięła do ręki miotełkę, którą długo i starannie zbierała krótkie włoski czepiające się uparcie skóry. Kiedy wreszcie odwiązała prześcieradło, którym był okryty, nagie ciało Pradziadka wyłoniło się jak figura rzeźbiona w szlachetnym drewnie. Ramiona wciąż miał szerokie, plecy proste, a pod skórą rysowały się stwardniałe od pracy mięśnie. Na szyi i obojczykach miał nadmiar skóry, jakby tu zabrakło już mięśni, a starość zostawiła swój ślad. Pod cienką, ozłoconą skórą widać było żyły nabrzmiałe krwią jak gałązki drzewa budzącego się wiosną do życia. Anisja przejechała miotełką po jego nagich plecach, między łopatkami, gdzie pierścienie kręgów zbiegały w dół i znikały w wygięciu krzyża. - Miłe łaskotanie - powiedział Pradziadek. - Teraz już mnie nie szarpiesz i jesteś dla mnie jak matka. Gienierał przykucnął obok dziadka i patrzył na jego r?ce spoczywające miękko na kolanach. Były ciemne, te, paznokcie miał długie i twarde, w zagłębieniach czaiły się pęknięcia i bruzdy. Chłopiec obszedł go dookoła i stanął obok matki. Wciąż zbierała wystrzyżone włosy z jego pleców. Łopatki, vry-stające i chude, rzucały cień i były jak stulone skrzydła. Tefaz Anisja omiatała jego ramiona, boki, ręce. Te jednostajni powolne ruchy wyznaczały w powietrzu kształt jego postaci- - Wyłuskujesz mnie jak pestkę - powiedział nagle Pradziadek, ale synowa nie zareagowała, tak jakby te słowa wyłoniły się z dalekiej przeszłości i zaraz znikły, nie docierając do niej. - Dobra jesteś kobieta, umiesz współczuć. Tak się czegoś bałem, a teraz już jestem spokojny. Podaj mi koszul?-Wychodzę. - Niech ojciec zostanie - powiedziała Anisja. - Tato jest zmęczony. Wzięła go za ręce i pomogła wstać. Pozwolił się prowadzić jak dziecko. Usiadł na łóżku. Anisja zdjęła mu buty i postara je obok. Po chwili zasnął, a oddechmiałcichy i lekki. Chłopiec podszedł do łóżka i przyglądał się jego twarzy. We śnie zapadła się i przypominała twarz zmarłego. Pomyślał, że gdy nie śpi> dziadek jest bliski jak na wyciągnięcie ręki, a to, co mówij68^ proste i zrozumiałe: życie to drobiazgi, małe codzienne sprawy, i wszystko, co dobre, może się jeszcze wydarzyć. Lecz kiedy zasypia, jego twarz zdaje się mówić: wszystko stracone. Odchodząc Gienierał obejrzał się. Po twarzy dziadka przebiegł bolesny skurcz. vJ cknął się nagle z głębokiego snu, który był jak wędrówka po czeluściach ziemi. Ciemność, cisza i lęk. Rozejrzał się dookoła. Wszyscy wyszli. Był sam. Zapadł zmrok, w ~'~" 146 147 wygasło i tylko ostatnie blaski zachodu przenikały niepewnie do wnętrza. Zdawało mu się, że obok jest ktoś bliski, z kim rozmawiał jeszcze przed chwilą. Usłyszał swój głos: "Czemu myślisz, że sprawy miedzy ludźmi są ważniejsze niż sprawy, które człowiek musi rozstrzygnąć sam ze sobą. Rodzi się i żyje wśród ludzi, ale umiera w samotności. Kto może pomóc człowiekowi, kiedy cierpi i jest nieszczęśliwy? Sam musi się uporać ze swoim bólem. A kiedy jest szczęśliwy, też przeżywa to sam, nikt nie potrafi iflu pomóc w szczęściu. Może nawet trudniej z drugim się radować niż martwić. Ja się nigdy nie dziwiłem, że jestem nieszczęśliwy, to mi się zdawało takie oczywiste. O czym tu mówić... ale zawsze mnie zadziwiało to, że jestem szczęśliwy, a bywałem... Szczęście uważałem za swoją największą zasługę, bo ono nie przychodzi samo. Trzeba je znaleźć w porę i zatrzymać- Trzeba umieć usłyszeć swój los". Znów zapadł w płytki sen i zobaczył, że siedzi przy stole z Lubinem. "To jest doskonałe - powiedział Benko Lubin i podniósł rękę. Kciukiem i palcem wskazującym zamknął kółko powietrza. Jego tajemnicza żydowska twarz zastygła na ułamek sekundy w wyrazie zdumienia i podziwu. - Ale to cierpki owoc". O czym on mówi? - pomyślał Pradziadek i ujrzał nagle wielką białą skałę, na której wiatr szarpie kępki suchej trawy wrośniętej w szczeliny. "Połóżcie księgę na wzgórzu. Wiatr będzie przewracał jej kartki, od początku do końca, od końca do początku i z powrotem. Połóżcie ją na wzgórzu i spójrzcie: wasz los jest jak księga, którą czyta wiatr". Kto to powiedział? - próbował usłyszeć głos mówiącego, ale wiatr się wzmagał zagłuszając wszystko. Chwile, gdy rzeczywistość wypełniała się snem i majakami, powtarzały się coraz częściej. Czuł, że czas przestaje być jego sprzymierzeńcem. Mówił sam do siebie, kłócił się z kimś, ale nie wiedział o co, czasem zdawało mu się, że wśród bliskich czai się wróg, że nawet ukochany wnuk jest złośliwym duszkiem. Sen brał za rze- 148 czywistość, rzeczywistość za sen, z którego nie można się obudzić. Ale to były tylko chwile, które mijały. Gdy tylko czuł się pewniej w otaczającym go świecie, mówił sobie: Jeśli nawet umrę tej nocy, to przeżyłem piękne życie i nie żałuję niczego. Dziwił się trochę temu uczuciu spokoju i cichej radości, bo wiedział, że głód życia nie zmniejsza się z wiekiem. Jednak myśl o czasie, który przeżył i który odłożył w sobie z radością sknery, napawała go otuchą. Nikt nie mógł mu odebrać życia, które minęło, więc każdego wieczoru, kładąc się spać, myślał - oto minął dzień z tajemnicą szczęśliwego zakończenia. Jeszcze jeden dzień. Rano budził się obolały, wstawał i kręcił się po kuchni w mycce na czubku głowy, w koszuli, która odkrywała jego pociemniałe gruzłowate kolana i wciąż jeszcze pięknie umięśnione łydki. Zaglądał do garnków tłukąc głośno pokrywkami, strącał z pieca ciepłe kocięta, dawał im mleko, wyglądał przez okno, ale nikogo nie było, odwracał się więc i rozglądał bezradnie: Co robić? - Eee, nic się nie dzieje - stękał i kładł się z powrotem do łóżka, a kocięta, jedno po drugim wdrapywały się za nim na pierzynę w biało-czerwoną kratkę. Czuł się słaby i bezradny. - Nie mam siły, żeby z tobą walczyć - mruczał do siebie. Anisja słysząc to, zastanawiała się, o kogo chodzi. Rankiem zdawało mu się, że życie wyssało z niego wszystko, a dalsza walka nie ma sensu. Ale im bardziej dzień się wypełniał, tym ciekawiej było dookoła. Wystarczyło tylko podnieść się i stanąć mocno na nogach, aby rzeczywistość zagarnęła go w siebie niepodzielnie. Więc wstawał, ubierał się i już nie patrząc przez okno, wdziewał czarne trzewiki, które czyścił długo i starannie, mimo że od wczorajszego dnia zdążyło na nich osiąść zaledwie trochę bladego kurzu. Wychodził z domu trzymając pod pachą długi czarny parasol, choć wrześniowe słońce rozlewało się miodowo po suchych ulicach miasteczka. 149 Częściej jednak zdarzało się, że nie wstawał przez cały dzień, drzemiąc cicho lub obserwując nie kończące się kocie zabawy. Małe, lekkie jak puchata garść powietrza kocięta wdrapywały się na siebie, spadały, podejmując wciąż od nowa mozół rośnięcia, aż nadchodził moment, nagły jak nieoczekiwane westchnienie, że zasypiały wszystkie naraz z rozchylonymi pyszczkami o różowym przezroczystym wnętrzu. Ich sen był tylko innym rodzajem czuwania, a ich drobne ciałka oddychały, trawiły i rosły tak gwałtownie, że można było to obserwować gołym okiem. W tym samym rytmie czuwania i snu mijał dzień Pradziadka, lecz on śpiąc nie rósł, lecz kurczył się i malał. Gienierał zbliżał się czasami do łóżka wtulonego w róg kuchni i długo patrzył w jego uśpioną twarz. Wokół unosił się delikatny zapach słomy, kurzu i mleka, taki sam jakim przesycona była jego własna dziecięca pościel. Ciemne powieki starego człowieka były jak skrzydła tajemniczej ćmy, która uparcie dobija się nocą do okna. Gienierał odchodził, bo jego uwagę przyciągały jakieś ważne dziecięce sprawy, a Pradziadek budził się. Jego zamglony sennymi obrazami wzrok padał na rosnące we śnie kocięta. Unosił wolno rękę i trzymał ją tuż nad nimi. Czuł ciepło, które stawało się coraz bardziej intensywne. Kocie futerka naelektryzowane, unosiły się lekko. Przestrzeń między dłonią a ich gorącymi ciałami zaczynała się iskrzyć. W ciemnościach mroczniejącej coraz bardziej kuchni widział wyraźnie setki drobnych iskierek. Na wpół zapomniany obraz wypłynął z niego wraz z głębokim westchnieniem. - Pamiętam - szepnął. Zobaczył dziewczynę w białej płóciennej bluzce, z jasną plamą twarzy. Wyciągała do niego ręce, a on stał bez ruchu i nie wiedział, co go powstrzymuje, aby podejść i objąć ją. Dziewczyna zbliżyła się i położyła mu ręce na ramionach. Nie pamiętał jej twarzy, być może przymknął wtedy oczy i wchłaniał w siebie jej niepokojącą siłę. Teraz dopiero 150 zrozumiał, że to było ich pierwsze miłosne spotkanie. To właśnie wówczas Podolanka dotknęła go po raz pierwszy. Miał dwadzieścia lat i oczekiwał narodzin pierwszego syna. Zaczęła go wówczas nękać choroba, której źródło odnajdował w okolicy szyi i barków. Choroba nasilała się, więc przyprowadzono do niego Ukrainkę, która leczyła dotykiem i zgodziła się mu pomóc. Od pierwszej chwili poczuł jej ciało jak dwie różne części jednej całości. Dłonie miała chłodne i spokojne, twarz pełną skupienia, cichy oddech. Stała odchylona lekko do tyłu, a powietrze wokół niej pulsowało unoszone słupem ciepła promieniującego z jej ud i łona. Wchłaniał w siebie to chłodno-ciepłe, kojące promieniowanie i czuł, że wraz z mijającym bólem narasta w nim pożądanie. Od chwili, gdy odkryto leczniczą moc jej rąk, przyprowadzano do niej chorych, lecz nie wszystkim mogła pomóc. Wołano ją do złamań, bólów o nieznanym pochodzeniu, fluksji, melancholii i reumatyzmu. Stawała nad cierpiącym, szybkim, ledwie dostrzegalnym ruchem zacierała dłonie i zbliżała je, nigdy jednak nie dotykając chorego. Jedni odczuwali chłód i spokój jej rąk, inni mieli wrażenie, jakby polewała ich ukropem. Pradziadek był pierwszy, którego lecząc, dotknęła. Przypomniał sobie, jak otworzył oczy i patrzył wprost na nią. Nie spuściła wzroku, jej dłonie lekko zadrżały, a on nabrał głęboko powietrza i poczuł swoje bose stopy jak dwa oddychające i żyjące własnym życiem organizmy. Stanął mocno i zdawało mu się, że czuje ruchy małych gryzoni drążących w ziemi swoje domowe tunele. Od czasu, gdy jego dziwna choroba ustąpiła pod wpływem jej dotknięć, patrzyli na siebie coraz częściej, ich miłość nieuświadomiona jeszcze rosła, gęstniała, a jej brzmienie stawało się coraz ciemniejsze i głębsze. Wkrótce potem wydano ją za mąż i zaczęła rodzić dzieci, które umierały, i choć nie utraciła swej leczniczej siły, pewnego dnia powiedziała: 151 - Ne budu bilsze brehaty. Choć nie chciała więcej kłamać, nadal prowadzono do niej garbate dzieci, nieszczęśliwie zakochanych i skrofuliczne dziewczęta, ale odwracała twarz, jej ręce drżały, a ich chłodne ciepło rozpraszało się. Odtąd Pradziadek sam sycił się dwoistością jej silnego, pachnącego tatarakiem ciała. Kiedy tak leżał bezsennie, w środku nocy czy o świcie, i przypominał sobie minione życie, twarz Podolanki odpływała, jej czas rozchodził się jak kręgi na wodzie, a ich ruch sprawiał, że spod powierzchni wypływały inne, dawno zapomniane obrazy. Widział źrebaki uganiające się po pastwisku. Patrzył na ich sprężyste, silne ciała, mięśnie pod połyskliwą skórą, rozwiane w biegu ogony, krótko przycięte grzywy drżące na widok podrywającego się do lotu ptaka. Sam był wtedy do nich podobny, miał za długie nogi, chudą szyję, wystające łopatki i szykował się do galopu. Biegał za pewnym roczniakiem, który lubił się z nim droczyć. Pozwalał mu się zbliżyć, lecz gdy chłopak już prawie dotykał jego lśniącego zadka, źrebak wierzgał, nie robiąc mu krzywdy, i okrążał go krótkim dudniącym galopem. Potem przystawał i przyglądał mu się, jak biegnie potykając się w zagłębieniach wyżłobionych przez stojącą tu przez całą wiosnę wodę. Źrebaki towarzyszyły Pradziadkowi zawsze w tych zabawach młodości, gdzie liczyła się prędkość, zręczność, siła i potrzeba wolności. Nie myślał wtedy, co dzieje się z tymi pełnymi radości ogierami, gdy przekraczają zaczarowaną granicę młodości, i jak to się dzieje, że stają się końmi mozolnie ciągnącymi chłopskie fury. Nie myślał o tym aż do dnia, gdy przechodząc obok stajni, usłyszał ochrypłe głosy parobków i przerażony koński kwik. Stanął w uchylonych drzwiach stodoły. Młody ogier z gwiazdką na czole, z którym jeszcze wczoraj uganiał się po polu, przywiązany był do grubej belki. Dwóch mężczyzn trzymało długie liny, tak aby nie mógł 152 wierzgać i nie połamał sobie nóg o twarde boki kojca. Pradziadek nie wiedział, co dzieje się w stajni, bo całą uwagę zwrócił na piękną głowę ogiera. Miał szeroko rozwarte nozdrza, wędzidło wrzynało mu się w miękkie wargi, drżał jak przed wielkim biegiem, ale nie było w nim radości, lecz coś, czego chłopiec dotąd nie widział. Jego wilgotne, wypukłe oko patrzyło gdzieś w bok z wyrazem ufności i śmiertelnego lęku. Umiejętność trzebiącego ogiery polegała na wielkiej zręczności i szybkości. Wszystko trwało sekundy. Straszny kwik przerwał chwilę, w której Pradziadek zatrzymał się na progu. Koń zwiesił głowę. Było po wszystkim. Długo nie mógł zapomnieć tego obrazu, choć jego sens docierał do niego powoli. Ufność oswajała strach, lecz nie oddalała klęski. Zrozumiał to w wiele lat później, być może dopiero wówczas, gdy pewnej nocy leżał bezsennie, starzec już bez płci, bliższy raczej dziecku, które jeszcze się waha, co wybrać: życie czy śmierć. Widział wokół siebie wszystkie swoje zwierzęta: konie, jagnięta, koty i psy, ich oczy pełne ufności, obnażone brzuchy, czuł mokre liźnięcia szorstkich języków, słyszał ich tkliwe głosy i myślał: a jednak trzeba zaufać, nie wolno się bać. V-