Tytu³: "Kopciuszek" Czêœæ I Autor: Józef Ignacy Kraszewski Wydawnictwo "Alfa" Warszawa 1993 Tom 1 Wiadomo ca³emu œwiatu, a przynajmniej tym, którzy kiedykolwiek przeje¿d¿ali z Lublina do Warszawy lub z Warszawy do Lublina, ¿e przy poczcie w Garwolinie istnieje jak najœciœlej z ni¹ po³¹czony Hotel Warszawski, zawieraj¹cy w sobie traktierni¹, cukierni¹, bilard, kawiarni¹ i w ogóle wszystko, czego wymaga od podobnej instytucji Garwolin i stacja pocztowa. Instytucja ta (bo nie wahamy siê daæ jej tego imienia) wa¿n¹ jest i zwi¹zan¹ tradycyjnie z poczt¹; w czasach bowiem, gdy stacja jeszcze znajdowa³a siê za grobl¹, na wygnaniu, i tam przy niej, a raczej z ni¹ razem by³ hotel z tymi samymi atrybucjami. Jednej tam tylko rzeczy brak³o, o której zaraz powiemy, to archeologicznego zegara, który dziœ czyni tak wielk¹ s³awê Garwolinowi, okolicy, powiatowi, ¿e ju¿ przez wrodzon¹ wstrzemiêŸliwoœæ wiêcej nie powiem. Hotel wiêc tu wi¹¿e siê z pocztow¹ stacj¹, od której go tylko dla pewnego wstydu i przyzwoitoœci dzieli kurytarzyk maleñki, a zaj¹wszy w prawo ca³y róg kamienicy, tu siê rozpoœciera obszernie i wygodnie; osobno oznajmuj¹c jako hotel i restauracja, osobnym napisem zwiastuj¹c jako cukiernia: s¹ to dwa oblicza tego Janusa garwoliñskiego. Rozumie siê, ¿e pierwsze powo³uje podró¿nych z dala przyby³ych, drugie odnosi siê do ludnoœci miejscowej i kraju. I tym siê w³aœnie ró¿ni stara owa zagroblowa instytucja od nowej w rynku po³o¿onej, ¿e ta, pomn¹c na swe wzglêdem kraju obowi¹zki, jedn¹ ze swych twarzy ³askawie zwróciæ raczy³a ku miejscowej wygodzie i potrzebie. Szyld cukierni jest nawet œwie¿szy i piêkniejszy od hotelowego, co dowodzi poszanowania dla autochtonów, umiej¹- cych to zapewnie oceniæ. Trzeba przyznaæ, ¿e hotel-traktiernia-cukiernia garwoliñska, utrzymywany przez osobê bardzo powa¿n¹ z pomoc¹ zgrabnego dziewczêcia, które ca³¹ s³u¿bê reprezentuje, i kilku t³ustych piesków, spokojnie œpi¹cych na krzes³ach, a stanowi¹cych ornament, jest domem wygody, zaopatrzonym jak drugie, je¿eli nie lepiej. Wszystkiego w ogólnoœci dostaæ tu mo¿na oprócz rzeczy, które siê nie znajduj¹. Z zup panuje kapuœniaczek narodowy, krupniczek ³atwo z dnia na dzieñ przechowywaæ siê daj¹cy bez uszczerbku w smaku i zapachu, sztuka miêsa z t³ustym sosem i kartofelkami itd., itd. Ale bufet! bufet! w nim chwa³a i wielkoœæ Garwolina! Tu stoj¹ pod kloszami (pod prawdziwymi kloszami szklanymi) ciastka, przysmaki, s³odycze; tu wódki, z których jedna przedniejsza zowie siê Garibaldówk¹ (nie znana nawet w Warszawie, ale podobna nieco do przechrzczonej krambambuli) - tu!... o za d³ugo musia³bym bogactwa jego wyliczaæ! Zwróæmy raczej oczy na dostojn¹ gospodyniê, a zapatruj¹c siê na jej oblicze uznamy ¿e osoba ta ze wszech miar dystyngowana ani mniej, ani inaczej, urz¹dzaj¹c tê instytucj¹, uczyniæ nie mog³a. Widaæ zaraz jak pojmuje jej wa¿noœæ, jak ocenia swe stanowisko w kraju, jak rozumie odpowiedzialnoœæ ci¹¿¹c¹ na jej barkach wobec dyli¿ansów i omnibusów, przeprowadzaj¹cych têdy ca³y, mo¿na powiedzieæ, œwiat, wobec poczt, na koniec wobec garwoliñskiej stolicy! Wszystkim zreszt¹ wiadomo, ¿e raz, w dniu wiekuiœcie pamiêtnym, ksi¹¿ê pewien bezimienny zatrzyma³ siê tu i pi³ herbatê, któr¹ by³ rozczulony do najwy¿szego stopnia, gdy¿ mu wiêcej przypomnia³a pokrewne Prusy, ni¿ ojczyznê Konfucjusza. Pani N., gospodyni i g³owa domu, czuje, ¿e gra tu rolê dyplomaty mocarstwa, czêsto w delikatnych zostaj¹cego oko- licznoœciach i przymuszonego nadrabiaæ min¹, a nigdy siê nie skompromitowaæ, obwija siê wiêc pe³nym powagi milczeniem. Nie chc¹c naraziæ zak³adu, mo¿na¿ przyznaæ kiedy, ¿e w nim czegokolwiek braknie? Nigdy. Jest lub powinno byæ wszystko, czego ktokolwiek za¿¹da. Jeœli nie dostaje czego, wina to kaprysu konsumenta, który ¿¹da rzeczy, jakie w porz¹dnych, pierwszorzêdnych instytucjach europejskich tego rodzaju nigdzie siê nie znajduj¹, a hotel garwoliñski umie siê szanowaæ, ma tylko to, co ludzie dystyngowani po³ykaj¹ i trawi¹. Wiêc jest tu wszystko, mianowicie piwo, wódka wszelkiego numeru, chleb nie zawsze œwie¿y (gdy¿ taki bywa szkodliwy) i mas³o, sól bezp³atnie. Zreszt¹ rachuba naturalna na poœpiech dyli¿ansu i omnibusów mimowolnie nasuwa myœl, ¿e siê zje, co jest, gdy g³ód dokucza, a czas nagli. I spod kloszów znikaj¹ po kieliszku Garibaldówki choæby dwumiesiêczne ciastka, a po nich zostaj¹ tylko t³uste na palcach plamy. Czasem trafia siê, ¿e wymyœlny podró¿ny niedyskretnie ¿¹da jakicheœ niebywa³ych rzeczy, na przyk³ad jaj miêkko lub œledzia, wtedy gospodyni, nie chc¹c mu daæ poznaæ jego nieszlachetnoœci, musi siê uciekaæ do ostatecznych œrodków. Mówi ¿e rzecz ¿¹dana znajdzie siê natychmiast, chocia¿ po ni¹ nie poœle nawet, bo to by by³o zachêt¹ do wymagañ fantazyjnych niemoraln¹; podró¿ny siada, usiada gospodyni, psy siê k³adn¹ i chrapi¹, Paulinka nie powraca - godzina u¿ycia ostatecznych œrodków zbli¿a siê. Dla odwrócenia naprzód uwagi od materialnych interesów ¿o³¹dka w sfery ducha i myœli, dumañ i poezji pani N. zbli¿a siê do zegara stoj¹cego w szafie z figurkami na przodzie, które niegdyœ w m³odoœci tañcowaæ musia³y (wszyscy tañcuj¹ za m³odu), nakrêca go zrêcznie i kurant siê rozpoczyna. By³by z kamienia, kto by upar³ siê czuæ g³ód, gdy zegar graæ pocznie! Radzê Moniuszce, aby korzystaj¹c z pierwszej swej bytnoœci w Garwolinie, zanotowa³ sobie ten temat archaiczny, który stare nam przypomina dzieje. Co to za kurant! a jak go gra ten zegar, którego tony gdzieniegdzie czas nielitoœciwy powyszczerbia³! jaki urok w tych hiatusach, w przemilczeniach, w przymuszonych pauzach, które klêski tylu lat wymown¹ t³umacz¹ cisz¹! Pani N. zna te¿ wartoœæ swojego zegara, a Garwolin bardzo siê nim s³usznie chlubi. Gdyby skromnoœæ dziedziczki tej pami¹tki nie cierpia³a na tym, warto by opis zabytku pos³aæ do gazet zagranicznych, a chwilowo jak ogon psa Alcybiadesowego, zaj¹³by uwagê publiczn¹. Ale i skromnoœæ poszanowaæ nale¿y. ¯aden z was zapewne, czytelnicy moi, nie by³ nigdy gospodyni¹ takiej znacznej instytucji dobroczynnej na wielkim trakcie i nie wiecie, ile tu jest do ucierpienia! Œmiejcie siê zdrowi, ale to stanowisko wa¿ne i zaprawdê niepoœlednie! Pojmujecie¿, co to jest wszystkim dogodziæ, a siebie nie skompromitowaæ i nigdy nie daæ siê upokorzyæ i zwyciê¿yæ? Ile to umiarkowania, wstrzemiêŸliwoœci, taktu potrzeba, a¿eby nigdy fatalnego: "Nie ma!" - które by by³o wyrokiem potêpienia, nie wyrzec; zawsze trwaæ na stanowisku, czêsto udaj¹c g³uchotê podstawiaæ ciastka zamiast sera lub sztukê miêsa dawaæ na pieczyste, a w ostatku uciekaæ siê do zegara, a¿eby zag³uszyæ niedyskretne, natrêtne upominanie siê dziwaków, którzy siê upieraj¹ koniecznie to jeœæ, co siê im podoba! Demagogi! Œwiat jest tak zepsuty. A¿eby odpowiedzieæ godnie obowi¹zkom stanu i wa¿noœci stanowiska, przyznajcie, potrzeba wytrawnoœci niepoœledniej i charakteru niepospolitego. Có¿ dopiero, gdybyœcie wiedzieli, ile jest przewrotnoœci w pocztylionach, ile zdrady w ch³opiêtach przebiegaj¹cych ulice, ile przeœladowañ losu ze strony furmanów, którzy pomijaj¹ hotel, by prostemu, lichemu zajazdowi daæ pierwszeñstwo? Ka¿dy stan ma swoje gorycze, ale byæ gospodyni¹ takiego hotelu, to powolne mêczeñstwo i gdyby nie pojêcie to, ¿e siê spe³nia misj¹ spo³eczn¹, gdyby nie wewnêtrzne pociechy ducha z dokonania wa¿nego obowi¹zku, lepiej by ju¿ z koszykiem nosiæ obwarzanki i pierniki. W ¿yciu ka¿dego cz³owieka s¹ dni wielkie i uroczyste, s¹ godziny œwiatlejsze i o losie stanowi¹ce; tak¹ dla hotelu nad pocztowym goœciñcem chwila przechodzenia dyli¿ansu, omnibusów i karet pocztowych. W tych godzinach dopiero hotel i gospodyni w ca³ym jaœniej¹ blasku, zbieraj¹ laury, dziesi¹tki, przekleñstwa i trzygroszówki lub ¿niwo p³onne zawodów. Boæ i te dyli¿anse, Panie odpuœæ, nigdy na nie z pewnoœci¹ rachowaæ nie mo¿na. Raz nat³oczone nieg³odnymi, drugi raz puste zupe³nie, a nikt nie przewidzi, czego ci goœcie za¿¹daæ mog¹. Jest ich niekiedy do zbytku, to znowu ¿ywej duszy oprócz konduktora. Z konduktorami, rozumie siê, w jak najlepszych stosunkach zdrowa polityka utrzymywaæ siê zmusza, a choæby który z nich, wiêcej maj¹cy sk³onnoœci do kieliszka, nadu¿y³ czasem przymierza, wgl¹daæ w to œciœle nie mo¿na. Konduktor bowiem ma tysi¹ce sposobów dokuczenia lub us³u¿enia hotelowi. Najczêœciej podró¿ni s¹ pod jego wp³ywem, on robi s³awê cukierniom i wskazuje godne zaufania szynczki, mo¿e przyœpieszyæ godzinê odejœcia dyli¿ansu lub nieco j¹ dla miejscowej konsumpcji opóŸniæ. Jest to cz³owiek chwilowo wszechmog¹cy i pospolicie te¿ postawy takiej, ¿e wra¿a uszanowanie we wszystkich. Tote¿ zjawienie siê jego u bufetu najs³odszy zwyk³ witaæ uœmiech, najgrzeczniejszy uk³on i natychmiastowe ujêcie flaszki, która uczuæ szacunku i przywi¹zania jest bardzo wymownym t³umaczem. Jednego pochmurnego dnia jesieni bardzo niedawnych czasów w³aœnie nadchodzi³a godzina dyli¿ansu z Warszawy jad¹cego do Lublina i gospodyni rozpatrywa³a siê w swoich zasobach, przygotowywa³a, czego mogli wymagaæ podró¿ni, rzuca³a okiem po pokojach, aby siê przekonaæ, czy psy jakiej nie pope³ni³y nieprzyzwoitoœci. By³ to zwyk³y jej, chwilê krytyczn¹ poprzedzaj¹cy przegl¹d. W bufecie sta³o wszystko w jak najwiêkszym porz¹dku, flaszki zu¿yte podope³niano, ciasteczka mia³y minkê zachêcaj¹c¹ i pokuœliw¹, zdawa³o siê, ¿e niczego nie braknie. S³u¿¹ca z za³o¿onymi pod fartuszek r¹czkami, uczesana g³adko i œwie¿o, oczekiwa³a rozkazów. Gospodyni przechadza³a siê zadowolniona prawie, myœl¹c tylko, czy warto by³o puœciæ zegarowe kuranty lub nie. Pogl¹d w okno ostatecznie przekona³ j¹, ¿e niewiele siê mo¿na by³o spodziewaæ i nie warto zbyt szafowaæ. W istocie dzieñ nie obiecywa³ podró¿nych, w powietrzu nie by³o nadziei. D³ugie doœwiadczenie nauczy³o gospodyni¹, ¿e nie by³o sta³ego prawid³a, którym by siê w przepowiedniach o mniejszej lub wiêkszej iloœci podró¿nych, spaœæ mog¹cych na Garwolin, kierowaæ mo¿na, jednak¿e myli³o czasem przeczucie i zawodzi³y wieszczby. Wszystko siê trafia pod s³oñcem. Pogoda i s³ota przede wszystkim najmniej pewnymi by³y znakami, bo w pluchê czasem bywa³o pe³no, a w najjaœniejsze dnie jak wymiót³. Umywanie siê kota, skrzeczenie srok itp. znaki ze wszystkiego podobno najlepiej oznajmywa³y przysz³oœæ. Ale dziœ i sroki siê gdzieœ poprzytula³y, i kot zapomnia³ o toalecie, a dzieñ by³ tak o³owiany, chmurny i smutny, ¿e siê zdawa³ groziæ pustkowiem. Gospodyni te¿ nie myœla³a bardzo siê ryzykowaæ na przygotowania i os¹dzi³a, ¿e to, co w kuchni i w bufecie by³o od wczoraj, powinno na tak brzydki czas wystarczyæ. Spojrza³a w okno... okolica wygl¹da³a posêpnie, niebo jakby je brudnymi zawiesi³ œcierkami, deszcz wprawdzie jeszcze siê by³ nie namyœli³ padaæ, ale widocznie na d³ug¹ zbiera³o siê s³otê... Chmury jednostajne, o³owiane, rozbite, powleka³y niebo; têsknota, cisza milcz¹ca gniot³a œwiat ca³y; zdawa³o siê, ¿e nikt z domu nie ruszy w tak¹ porê... Zbli¿aj¹cy siê wieczór dodawa³ jeszcze obrazowi ponuroœci i wczesny mrok pomaluteñku, zdradliwie zakrada³ siê ju¿ poza ciê¿kie ob³oki. Zegar wskazywa³ godzinê dyli¿ansow¹, a od strony Warszawy cicho by³o i g³ucho. Wtem tr¹bka da³a siê s³yszeæ z daleka. - Dyli¿ans! - machinalnie zawo³a³a gospodyni, id¹c powoli do bufetu, jak ¿o³nierz na stanowisku pos³yszawszy sygna³. - Nie, proszê pani - odezwa³a siê s³u¿¹ca stoj¹ca we drzwiach. - Jak to nie? - To ekstrapoczta tr¹bi... - Ekstrapoczta? - przys³uchuj¹c siê razem i artystyczniej uk³adaj¹c ciastka na zak¹ski przerwa³a gospodyni - ekstrapoczta? a prawda... Nawykli do pocztarskich tr¹bek doskonale ich piosenki rozumiej¹; da³a tego dowód panna Paulina, która mo¿e te¿ i usta, co mazurka wygrywa³y, przeczu³a, bo siê mocno zaczerwieni³a... - A to mo¿e podró¿ni na noc! I gotowi ich zawieŸæ do zajazdu! - Nie, to Wacek tr¹bi... a on, proszê pani... - A ju¿ to ja wiem, ¿e wy siê z nim znacie! - I pogrozi³a jejmoœæ pannie Paulinie, która straszniejszego jeszcze raka upiek³a. Wtem po bruku zaczê³o têtniæ, tr¹bka odezwa³a siê znowu i wielki powóz zatrzyma³ siê przed poczt¹. Byli to jacyœ podró¿ni, przybywaj¹cy od strony Lublina. - O! o! - szepnê³a gospodyni pogl¹daj¹c przez okno - oho! kareta (sic) poczwórna, na le¿¹cych resorach, z pakami co siê zowie, i koczyk, elegancko! Wybiegnij no, Paulina, mnie nie wypada, mo¿e siê o co spytaj¹. Niechby przenocowali, jest pokój wolny, choæby i dwa. Paulina by³a pos³uszn¹, tym ¿ywiej biegn¹c, ¿e i ten Wacek, zdaje siê, nie by³ jej obojêtnym. Przed samym ganeczkiem sta³a w istocie piêkna kareta, s³u¿¹cy ju¿ by³ otworzy³ drzwiczki jej i z wnêtrza wygl¹da³y jasne kobiece sukienki. Jedna z niewieœcich g³ów wychyli³a siê w³aœnie i szuka³a kogoœ, zapewne mê¿czyzny, który w tej chwili z koczyka siê dobywa³. - Panie Feliksie! panie Feliksie! czy pojedziemy dalej? - spytano. - Nie ¿yczê... póŸno, szose nie najlepsze, drogi kawa³, lepiej by przenocowaæ. Odpowiadaj¹cy w ten sposób wysiad³ ju¿ by³ z koczyka i, ziewaj¹c a przeci¹gaj¹c siê, rozgl¹da³ siê po okolicy i niebie. By³ to œrednich lat mê¿czyzna, piêknej budowy, barczysty, silny, a na twarzy, choæ nieco ju¿ rozlanej i nazbyt zaokr¹glonej, nosz¹cy œlady piêknoœci niepospolitej, szlachetnej, choæ na pozór trochê ch³odnej. - Wiêc jedziemy czy nie, panie Feliksie? - z odcieniem niecierpliwoœci spyta³a znowu kobieta. - Jak chcecie. - A! jaki¿ jesteœ nudny! Przecie¿by wiedzieæ potrzeba, czy choæ jest gdzie przenocowaæ? Gospodyni, która s³ucha³a tej rozmowy, z oburzeniem w imieniu Garwolina ruszy³a ramionami. - Jest tu gdzie przenocowaæ? - zapyta³ ju¿ stoj¹cej w ganku Pauliny pan Feliks. - A gdzie¿by nie by³o? - z uœmiechem odpar³a dziewczyna - to¿ hotel proszê pana. S³u¿¹cy pobieg³ zobaczyæ i powróci³ do drzwiczek karety z zapewnieniem, ¿e s¹ pokoje. - Wiêc nocujemy...? - A! nocujemy, choæ wczeœnie - rzek³ mê¿czyzna - z wami jad¹c, to byæ inaczej nie mo¿e! Boicie siê jechaæ noc¹, choæ wczeœnie, potrzeba ju¿ nocowaæ. Z wnêtrza wiêkszego powozu poczê³y siê zatem dobywaæ skryte w nim niewieœcie postacie. Wysz³a naprzód œrednich lat, ale jeszcze bardzo przystojna o wspania³ej postaci kobieta os³oniona zamaszystym burnusem, ta¿ sama, która pierwsza wywo³a³a pana Feliksa z obojêtnoœci, z jak¹ sobie sta³ na boku, wygl¹daj¹c na mê¿a, potem dwie panny i skromniej ubrana s³u¿¹ca. Wszystko to szeregiem posunê³o siê z wolna do ukazanych im pokojów, a w œlad za nimi poci¹gn¹³ równie powoli i pan Feliks, którego Garwolin nie zdawa³ siê dot¹d zachwycaæ, gdy¿ minê mia³ znudzon¹ i kwaœn¹. Zaledwie przybyli znikli w g³êbi hotelu, tr¹bka da³a siê s³yszeæ znowu. - Dyli¿ans! - machinalnie odezwa³a siê jejmoœæ. - I to nie dyli¿ans! - cicho zauwa¿y³a Paulina. - Ale co bo pleciesz? - a potem doda³a zaraz - a ono prawda, ¿e nie dyli¿ans, zobacz¿e no prêdko, ot, to siê rozjeŸdzili. Ekstra! istotnie ekstra! Z wielkim ha³asem zajecha³a druga ob³adowana kareta od strony Warszawy i stanê³a przed gankiem. Kamerdyner wbieg³ szybko, potr¹caj¹c nawet Paulinkê i dopominaj¹c siê numeru. Wskazano mu pokoik. - Jak to? Jeden pokój dla pani jenera³owej, to nie mo¿e byæ! - Reszta zajêta! - To tu gdzieœ przecie znajdziemy drug¹ ober¿ê. - Drugiej, proszê pana, nie ma w Garwolinie, tylko liche zajazdy - odezwa³a siê Paulinka razem i pocztylion unisono. Kamerdyner pobieg³ do powozu. - Jeden pokoik i to nieosobliwy, wszystko zajête. - Ja siê pomieszczê i w tym jednym - odezwa³ siê g³os z karety - chcê spocz¹æ... proszê otworzyæ. Drzwiczki odemkniêto i powoli znowu wysunê³a siê postaæ niewieœcia, kobieta s³usznego wzrostu, piêknej postawy, nie bardzo ju¿ m³oda, ale twarzy, która jeszcze zastanawia³a nadzwyczajn¹ regularnoœci¹ rysów zmêczonych. Ubrana czarno i skromnie, jakimœ os³ab³ym krokiem post¹pi³a ku gankowi, nie spogl¹daj¹c nawet przed siebie, kamerdyner j¹ poprzedza³. Nie wiem, ciekawoœæ czy potrzeba wywiod³y w³aœnie na jej spotkanie owego pana Feliksa, tak ¿e, mimo i¿ siê jej z drogi ust¹pi³, gdy schodki przesz³a, znalaz³a siê o krok od niego - podnios³a oczy i oboje razem jakby widmo ujrzawszy stanêli os³upieni. Z oczów pana Feliksa i jenera³owej widaæ by³o, ¿e to spotkanie tak niespodziane nast¹piæ musia³o po bardzo d³ugich rozstania latach, gdy¿ wpatrywali siê w siebie wzajemnie, jakby chc¹c upewniæ, ¿e ich nie myli³y oczy. Kobieta zarumieni³a siê, poblad³a, zadr¿a³a, mê¿czyzna sta³ pomieszany i niepewny, co mia³ pocz¹æ. ¯adne jednak s³owo z ust ich nie wysz³o, oczyma zmierzyli siê d³ugo, a w tym wzroku ile by³o zapytañ, wspomnieñ, ciekawoœci, niepokoju i tajemnic, odmalowaæ trudno, choæ to trwa³o jedno przelotne oka mgnienie. Jenera³owa jakby natychmiast opamiêtywaj¹c siê, szybko post¹pi³a naprzód, a pan Feliks pozosta³ jak wros³y w pod³ogê na kurytarzu, tylko oczy w ziemiê utopi³, jakby przybity niespodzianie nañ spadaj¹cym brzemieniem. - Kto to jest? - zapyta³ powracaj¹cego kamerdynera. - Jenera³owa Palmer... - Jenera³owa? Palmer? - powtórzy³ ze zdziwieniem mê¿czyzna. - Panie Feliksie! - odezwa³ siê g³os ¿ony z pokoju - panie Feliksie? Ruszy³ ramionami powo³any z widoczn¹ niecierpliwoœci¹ i wszed³ do izby goœcinnej, do której w³aœnie znoszono owe mnóstwo paczek, wêze³ków i pude³eczek, które piêknym paniom w ka¿dej ich podró¿y towarzyszyæ musz¹. - Któ¿ to przyjecha³? - spyta³a starsza kobieta. - Jakaœ jenera³owa, Pulwer! Palmer! Nie wiem, co to jest? - Nocuje? - Zdaje siê, bo dla niej numer obok naszego zajêto. Mówi³ to pan Feliks i sta³ jak przybity, tak ¿e ¿ona, uderzona niezwyk³ym twarzy jego wyrazem, spyta³a: - Czy tak jesteœ zmêczony? - Niezmiernie, ogromnie. - Patrz¿e, to my s³abe kobiety! Elwirka taka delikatna, Mania i ja, jeszcze byœmy z biedy posz³y tañcowaæ, a ty, w takim wygodnym powozie?... - To rzecz wiadoma, ¿e wy jesteœcie mocniejsze od nas we wszystkim, nie ulega najmniejszej w¹tpliwoœci. - Dlatego tylko chyba, ¿e mamy wol¹ - odpar³a kobieta. - A my? - odpar³ mê¿czyzna obojêtnie... - A wy j¹ bardzo prêdko tracicie, mój Feliksie. Jak tylko macie k¹tek, ¿onê i spokojny kawa³ek chleba, wpadacie w jak¹œ apati¹, zastygnienie, obojêtnoœæ tak, ¿e gdyby siê œwiat przewraca³, ju¿ byœcie nie chcieli wyjrzeæ przez okno. - Ju¿ by to by³o za póŸno! - rzek³ pan Feliks. - Jak wy siê zu¿ywacie! a raczej jak... ale có¿ to ja mówiê! - Samuelko, masz s³usznoœæ, kazanie nie w porê! Lepiej by pomyœleæ... choæby o herbacie. - Prawda, to skuteczniej wywo³a energiê i si³ê, ni¿ moja homilia? Pan Feliks ruszy³ ramionami. Rozmowê przerwa³o nadejœcie ha³aœliwe dyli¿ansu, panienki pobieg³y do okna, wrzawa przed poczt¹ zrobi³a siê wielka, podró¿ni sypnêli siê jak z pude³ka Pandory wprost ku salce i bufetowi, gdzie na nich ju¿ gospodyni oczekiwa³a. Dyli¿ans tym razem wbrew wszelkim przeczuciom by³ ogromnie napakowany, wewn¹trz jak œledzie w beczce mieœcili siê ró¿nego kalibru podró¿ni; jeden mia³ zaszczyt i przyjemnoœæ siedzieæ z konduktorem na przodzie, dwóch podobno na wierzchu pod go³ym niebem u¿ywali œwie¿ego a¿ nadto powietrza. PrzyjaŸñ konduktora zarówno z przepisami pocztowymi sprawi³a to, ¿e podró¿ni mogli siê rozkurczyæ i posiliæ w Garwolinie, a do konsumpcji w bufecie zachêcano ich i tym, ¿e do ¯abianki nigdzie ju¿ nie znajd¹ takiego komfortu jak tutaj. Na nieszczêœcie jejmoœæ wcale by³a nie przygotowana, chleb i wódka, piwo i owczy serek stanowi³y treœæ podwieczorku, ale g³odnym wszystko dobre. - Jak mamê kocham! - zawo³a³a Elwira patrz¹c przez okno - wszak to Teoœ Muszyñski wysiad³ z dyli¿ansu. - Ale co siê œni, moje dziecko! - odpowiedzia³a matka. - Ale ju¿ ja siê, proszê mamy, nigdy nie mylê, to on - doda³a panna Elwira, córka pani Feliksowej, ³adna, œwie¿a i rumiana szatynka, ale tak ³adna, œwie¿a i rumiana, jakich jest tysi¹ce, z twarzyczk¹ weso³¹, pospolit¹, bez wyrazu. To mówi¹c od okna odwróci³a siê ku drugiemu przyby³emu razem z nimi dziewcz¹tku, ku Mani, która w k¹ciku coœ w swoim przebiera³a woreczku. I strój, i pokora, i miejsce, jakie w pokoju zajê³a, dowodzi³y, ¿e po³o¿enie Mani w tym domu by³o podrzêdne, ¿e to byæ musia³a sierota na ³asce, jakaœ daleka krewna lub wychowanka. A by³o to œliczniuchne stworzeñko, drobne, malutkie, bia³e, z blond w³oskami i du¿ymi niebieskimi oczkami i z takim jakimœ smutkiem w twarzy, ¿e patrz¹c na ni¹ przeczuwa³eœ sieroctwo, mia³a je napisane na czole. - S³yszysz, Maniu? Teoœ? ChodŸ! Zobacz! Mania na pierwsze o nim wspomnienie ju¿ siê by³a niezmiernie zaczerwieni³a, teraz musia³a udaæ, ¿e nie s³yszy. - Ale có¿ mnie Teoœ obchodzi? - Ciebie? On? Nie obchodzi! O! o! moja najdro¿sza! Mów to sobie komu chcesz, ale nie mnie i mamie! - zawo³a³a Elwira. Pani Feliksowa uœmiechnê³a siê prawie pogardliwie spogl¹daj¹c na Maniê, która wci¹¿ tam coœ szpera³a w swojej torbeczce. W tej chwili pan Feliks, który by³ wyszed³, powróci³ do pokoju i odezwa³ siê do ¿ony: - Spotka³em siê z Muszyñskim. - A widzicie, ¿em siê nie omyli³a! - rozeœmia³a siê Elwira. - Dok¹d¿e jechaæ raczy? - z przek¹sem spyta³a pani Feliksowa. - Doprawdy nie wiem, ale podobno dosta³ gdzieœ miejsce na wsi, naturalnie guwernera. - Ale jak¿e to mo¿e byæ, ¿eby wiedz¹c o nas, nie przyszed³ siê nam pok³oniæ, no, jeœli nie nam zreszt¹, to choæ Mani. - Moja Elwirko! - cicho szepnê³o, rumieni¹c siê dzie- wczê. - Nie dokuczajcie¿ jej, proszê! - rzek³ pan Feliks z nieukontentowaniem widocznym. Pani Feliksowa ryszy³a ramionami. - Ale któ¿ by œmia³ twojej protegowanej dokuczaæ! I dlaczego¿ mówisz w liczbie mnogiej, przecie¿ nie odezwa³am siê ani s³owa. - Przepraszam - mimowolnie... - Mania coraz bardziej siê rumieni³a i g³êbiej szuka³a czegoœ w torbeczce. Wtem drzwi siê otworzy³y i m³ody ch³opak, o którym by³a mowa, wszed³ nieœmia³o do pokoju. Znaæ by³o na nim, ¿e walczy³ z sob¹, nim siê na ten krok odwa¿y³, ¿e jakieœ uczucie przemog³o i popchnê³o go - ale otworzywszy drzwi, tak siê zmiesza³, tak zap³oni³, jakby by³ nieœmia³¹ dzieweczk¹. - Najmocniej przepraszam - odezwa³ siê, k³aniaj¹c pani Feliksowej - ale dowiedziawszy siê ¿e pañstwo s¹ tu przejazdem, nie mog³em siê wstrzymaæ, aby im nie z³o¿yæ mojego uszanowania. Na to powitanie pani Feliksowa ani siê ruszy³a z krzes³a i ledwie kiwnê³a g³ówk¹, ale Elwira i ona mierzy³y ze z³oœliw¹ ciekawoœci¹ przyby³ego i Maniê na przemiany. Ta odwróci³a siê zmieszana, spojrza³a i stanê³a, widocznie dotkniêta ca³¹ scen¹, która j¹ czyni³a celem przykrych szyderskich wejrzeñ. Teoœ Muszyñski by³ dosyæ ³adnym mê¿czyzn¹ œredniego wzrostu, ciemny blondyn, powa¿ny jak zwykle ubodzy m³odzi ludzie, którzy wczeœnie dojrzewaæ musz¹, twarzy otwartej, poczciwej piêknej. Rysy jej nie by³y zbyt regularne, ale wyraz wybitny, a nade wszystko czo³o wynios³e i piêkne. Od razu jakoœ tchnê³a od niego poczciwoœæ. Pani Feliksowa niedbale, szydersko zwróci³a siê ku niemu. - Dok¹d¿e to pan wêdruje? - spyta³a. - W œwiat, pani, za prac¹. - A! to bardzo piêknie, ale nie mo¿na by wiedzieæ, w któr¹ stronê œwiata? - Na teraz ku Podlasiowi, pani, gdzie mi parê ch³opi¹t daj¹ do wychowania. - Jak¿e siê to pogodzi tak suche zajêcie z poezj¹? - zawsze ¿artobliwie doda³a pani Feliksowa. - Tak jak siê zwyk³o godziæ serce z obowi¹zkiem. - Przeœlicznie! Spojrza³a na Maniê, której niebieskie oczy pomimo nadzoru, pod jaki ka¿de ich wejrzenie by³o poddane, z uczuciem jakimœ rzewnym zwróci³y siê ku Teosiowi i chcia³y mu powiedzieæ wszystko, czego usta nie mog³y. Elwira prawie tak szydersko uœmiecha³a siê od okna, jak matka ze swojego krzes³a. - ¯yczymy szczêœcia i poezji, i pedagogii! - doda³a pani Feliksowa, jakby go ¿egnaj¹c, panna Elwira sk³oni³a g³ow¹. Mania z daleka tylko wzrokiem i rumieñcem powiedzia³a mu to, czego usty wyrzec nie mog³a. W lazurowych jej Ÿrenicach krêci³a siê ³za skrywana. Pan Feliks w powadze i milczeniu patrza³ na ca³¹ tê scenê, westchn¹³ g³êboko i w chwili, gdy Teoœ mia³ odchodziæ pomieszany, zbli¿y³ siê, poda³ mu rêkê, mocno ni¹ wstrz¹saj¹c. - B¹dŸ zdrów, kochany Teosiu - rzek³ - niech ci siê tak wiedzie, jak ja ci ¿yczê i jakeœ doprawdy wart. Nie zapominaj o nas. Milczenie pani nie dozwoli³o siê d³u¿ej wstrzymaæ goœciowi i natychmiast wynijœæ musia³. Po jego oddaleniu siê cisza chwilê panowa³a w pokoju, tylko Feliks by³ chmurny, Mania twarz skry³a, a pani Feliksowa zrobi³a minê marsow¹, zapewne aby mê¿a odstrêczyæ od robienia wymówek, których siê spodziewa³a. Pan Feliks westchn¹³, doby³ cygaro, popatrza³, ruszy³ ramionami, jakby dodaj¹c jej serca spojrza³ na Maniê i powoli wysun¹³ siê za drzwi. Gdy siê to dzia³o, inna scena mia³a miejsce w kurytarzyku dziel¹cym pocztê od bufetu. Tu snuli siê s³udzy przyby³ych goœci i podró¿ni wysiedli z dyli¿ansu. Wpoœród nich jeden, który zlaz³ tylko co z wierzcho³ka karety, zwraca³ szczególniej uwagê; by³a to postaæ tak napiêtnowana stygmatem upadku moralnego i nêdzy, ¿e bez jakiegoœ wstrêtu spojrzeæ na ni¹ nie by³a podobna. Nie tyle wiek, co ¿ycie zniszczy³o tego mê¿czyznê, niegdyœ -jak by³o widaæ - bardzo piêknego i zbudowane- go atletycznie. Dziœ by³a to szkaradna, brudna ruina, twarz straszliwie wychud³a, oczy czarne zapad³e, policzki czerwonoœci¹ i wyrzutami krwawymi pokryte, w³os rozczochrany, broda nieczesana, w¹sy rozpierzch³e, wzrok jego by³ ob³¹kany, pijany razem i groŸny. Niedawno jeszcze bujny zarost twarzy i g³owy ufarbowany by³ niezrêcznie, ale zapomniano farby odnowiæ, a s³ota i czas j¹ zrudzi³y, w³os odrasta³ pasmami siwawymi. Oczy zasz³e blachmanem, jak dawniej mawiano, zdradza³y zarówno z barw¹ twarzy nieprze³amany na³óg pijañstwa. Na szyi mia³ szcz¹tek chustki czarnej, podarty surdut opiêty, zbrukany, niewiadomego koloru, buty dziurawe, przy tym kapelusz zat³uszczony i zmiêty, a w rêku rêkawiczki poszarpane i coœ na kszta³t chustki do nosa, niegdyœ jedwabnej. Wysiad³szy, zaraz pospieszy³ do bufetu, w milczeniu wskaza³ gospodyni najwiêkszy kieliszek, chlebem z sol¹ przek¹si³, napi³ siê wódki i wyszed³ w kurytarz krêc¹c sobie papieros z min¹ ju¿ tylko zwierzêcych w ¿yciu uciech szukaj¹cego cz³owieka, któremu reszta by³a ca³kowicie obojêtn¹. Sta³ tak w ganku z zapalaj¹cym siê po wódce okiem, gdy drzwi pokoju jenera³owej otworzy³y siê i sama pani, chc¹c zawo³aæ s³ugi zapewne, wyjrza³a. Trafem wzrok jej spotka³ tego obszarpañca i drzwi ¿ywo i gwa³townie zatrzasnê³y siê zaraz. Cz³owiek ów, który sta³ obojêtny przed chwil¹, jakby iskr¹ elektryczn¹ dotkniêty nagle, drgn¹³, rzuci³ siê i skamienia³. Posun¹³ siê parê kroków naprzód, cofn¹³, stan¹³, zmiêty w rêkach tytuñ rzuci³ i zdawa³ namyœlaæ, co ma pocz¹æ. Oczy jego pali³y siê, czo³o pofa³dowa³o, palce drga³y, spojrza³ potem na siebie, gorzki uœmiech przebieg³ jego usta i powoli powróci³ ku gmachowi. Kamerdyner wchodzi³ do pokoju jenera³owej w³aœnie. - S³yszysz waæpan - rzek³ zachryp³ym g³osem dyli¿ansowy - kto to jest ta twoja pani? - Ta moja pani! - od stóp do g³ów mierz¹c zuchwa³ego ciekawca powtórzy³ kamerdyner daleko porz¹dniej odziany i wygl¹daj¹cy od tego jegomoœci. - Naprzód to nie jest moja pani! choæ ja jej s³u¿ê, po wtóre nie mamy zwyczaju spowiadaæ siê byle komu! Pytaj¹cy zaczerwieni³ siê, oczy mu zapa³a³y, ale siê zaraz pomiarkowa³. - Bardzo przepraszam, jeœli siê Ÿle wyrazi³em - ale proszê tylko oznajmiæ, ¿e pan Fryderyk ¿¹da kilka s³ów powiedzieæ - a przekonacie siê, ¿e tak mnie odprawiaæ nie mieliœcie powodu, bo - podniós³ g³os - my siê z pani¹ dawno i dobrze znamy. S³u¿¹cy na te s³owa struchla³, tak ma³o prawdopodobnym wyda³o mu siê, by jenera³owa tego rodzaju znajomoœci mieæ mog³a? Scena ta odby³a siê tak g³oœno i tylu mia³a œwiadków mimowolnych, ¿e kamerdyner rad by³ j¹ co najprêdzej ukoñczyæ. Wszed³ wiêc do pokoju i natychmiast powróci³ z od- powiedzi¹, ¿e pani chora, widzieæ siê nie mo¿e, ale jeœli by pan Fryderyk czego ¿¹da³... To przypuszczenie przez usta s³ugi przys³ane by³o tak upokarzaj¹ce, ¿e nawet biedny odartus na nie siê oburzy³. Zamilk³, pohamowa³ siê prêdko, a ¿e i tr¹bka pocztarska ju¿ siê s³yszeæ da³a, a dyli¿ans sta³ gotów do drogi, mrukn¹³ tylko spokojnie: - No! to siê gdzie indziej zobaczymy. Chwilê pomyœla³ jeszcze, jakby siê waha³, czy zaj¹æ miejsce w powozie, do którego wzywano co prêdzej podró¿nych, a potem usiad³ spokojnie na ³awce przed hotelem. - No! a pan siadaæ nie myœlisz? - zapyta³ konduktor. - Nie myœlê. - Pan nie jedziesz do Lublina? - Jecha³em, ale mi siê odechcia³o. - I miejsce stracone? - Wróbel go sobie mo¿e zaj¹æ i jechaæ szczêœliwie - odpar³ spogl¹daj¹c na wierzch karety podró¿nej. - Upadam do nóg. I zwin¹wszy znowu papierosa podejrzany ów jegomoœæ zaj¹³ miejsce u wnijœcia, jakby mu ju¿ podró¿ nie by³a wcale piln¹, a wieczorny ch³ód obojêtnym. Kamerdyner, który patrza³ na ca³¹ tê scenê, powróci³ do pokoju jenera³owej, zabieraj¹cej siê w³aœnie do wieczornej modlitwy, do której liczne ksi¹¿ki ró¿nej formy, medale i ró¿añce przysposobione ju¿ le¿a³y. - Ten pan Fryderyk, proszê jaœnie wielmo¿nej pani, zamiast jechaæ do Lublina - tu zosta³. Jenera³owa chcia³a udaæ obojêtn¹, ale rêce siê jej zatrzês³y, poblad³a i choæ wobec s³ugi pragnê³a siê nie wydaæ z niepokojem, nie by³a pani¹ siebie. - Nie pojecha³? - spyta³a. - Nie, dyli¿ans odchodzi, a on siad³ i zosta³ tu, mówi, ¿e siê z jaœnie pani¹ gdzie indziej widzieæ bêdzie. - A! znam go! to natrêtny ¿ebrak, najgorszego prowadzenia cz³owiek, kiedyœ mu œwiadczy³am... mój Ignacy - ale có¿ tu poradziæ...? - Ja nic nie poradzê, bo na mnie siê tak ofukn¹³... hardy jakiœ. Jenera³owa chwyci³a podró¿ny pugilaresik, napisa³a ¿ywo kilka s³ów o³ówkiem i zawin¹wszy parê papierków, które wygl¹da³y na pieni¹dze, odda³a je kamerdynerowi. By³ to cz³owiek wytrawny ów kamerdyner... a jakoœ wszystkiego tego zrozumieæ nie móg³; krzywo mu siê ten niepokój pani wydawa³. - O! do licha - rzek³ w duchu - czy jaki kuzynek z drugiego œwiata? czy co? - Proszê ciê, oddaj mu to! oddaj, proszê! - ¿ywo i przerywanym g³osem doda³a jenera³owa - pospiesz. - W jednej chwili... Podró¿ny siedzia³ w ganku i pali³ papieros z uœmiechem jakimœ piekielnym na ustach i min¹ zwyciêsk¹; kapelusz rzuci³ na ucho, nogê na nogê za³o¿y³ i podœpiewywa³, ale nieŸle, jak¹œ w³osk¹ arietkê, gdy kamerdyner podbieg³ i odda³ mu posy³kê. Zmierzy³ go okiem podró¿ny, pokiwa³ g³ow¹ i papier odtr¹ci³. - Powiedz pani, ¿e ja siê z ni¹ widzieæ ¿yczê - i zwróæ jej list nazad! rozumiesz waæpan! - Ale jasna pani chora. - To jak wyzdrowieje, ja poczekam - doda³ podró¿ny i g³owê odwróci³. Tymczasem dyli¿ans ju¿ sprzed ganku rusza³, konduktor usiad³ na swe miejsce, pocztylion z bata uderzy³ rozg³oœnie i konie pobieg³y po bruku, a g³owa m³odego Teosia wychylona przez okno pró¿no szuka³a czyjegoœ wejrzenia i po¿egnania. Gdy siê to dzieje, a kamerdyner odprawiony, powoli, ruszaj¹c ramionami, powraca do jenera³owej, pan Feliks wyszed³ chmurny i zamyœlony z pokoju ¿ony, chc¹c sobie nieco spocz¹æ na œwie¿ym powietrzu. Na wstêpie uderzy³a go zaraz ta postaæ dziwna, wygodnie sobie rozsiad³a na ³aweczce, której rysy zda³y siê mu niezupe³nie obce. Strój tylko i nêdza by³y panu Feliksowi nie do pojêcia; sta³, patrzy³ i oczom nie wierzy³. Poszed³ parê kroków zdumiony, a wtem podró¿ny g³owê odwróci³. Popatrzy³ tak¿e na zbli¿aj¹cego siê i, dobywaj¹c resztki papierosa z ust, pocz¹³ jedno oko przymru¿aæ, a usta jakby do uœmiechu wykrzywiaæ. Dobrych minut kilka pogl¹dali tak na siebie; podró¿ny odarty poprawi³ kapelusza i pokrêci³ w¹sa, czyni¹c sobie postawê coraz zuchwalsz¹. - A tak! - odezwa³ siê po d³ugiej chwili, nie ruszaj¹c z miejsca - jak starzy przyjaciele wdziej¹ ³achmany, zabrucz¹ siê i odr¹, któ¿ by ich poznaæ chcia³, mówiæ z nimi lub rêkê ku nim wyci¹gn¹æ! Choæ siê to j¹ dawniej serdecznie œciska³o! Cha! cha! Patrz, nie patrz, panie Feliksie, dziwuj, nie dziwuj, taki to ja! Ze skór¹ i koœæmi, bo miêsa ju¿ nie ma. Feliks cofn¹³ siê o krok i przybra³ postawê powa¿n¹. - Je¿eli starzy przyjaciele wdziej¹ ³achmany - rzek³ - pod nimi poznaæ ich mo¿na i rêkê im wyci¹gn¹æ, ale jeœli dobrowolnie siê zbrucz¹ i ostatecznie skalaj¹... - No! cicho - zawo³a³ tupi¹c nog¹ odarty - a kto wam da³ prawo s¹dziæ? Ani dawnej przyjaŸni, ani nowego politowania nie potrzebujê. Gdyby cz³ek w istocie upad³, a padaj¹c nawet siê powala³... czy i wówczas z chrzeœcijañskiej mi³oœci odepchn¹æ go trzeba, aby ju¿ i dŸwign¹æ siê nie móg³? Pan Feliks zmilcza³. - O! mój Bo¿e! - zawo³a³ po chwili - co siê to z tob¹ sta³o. - A co¿! to, co siê ze wszystkimi staæ mo¿e, co pieniêdzy nie szanuj¹, a ¿ycie lubi¹. Jeszcze jutro mo¿e mi dopisaæ trent, lewa i jak siê wystrojê i szampana wam postawiê, to mnie œciskaæ bêdziecie w zawody, kto lepiej i serdeczniej! Ale i to waæpana interesowaæ bêdzie - doda³ z uœmiechem, palcem w ty³ pokazuj¹c ku pokojowi zajêtemu przez jenera³ow¹ - wszak ci to piêkna Julka przyjecha³a tu karet¹ z kamerdynerem, daj go katu, i nie chce mi siê nawet pokazaæ. Otó¿ siê z ni¹ widzieæ muszê - przecie¿ to dla obu nas bardzo stara i bardzo serdeczna znajomoœæ, a niegrzecznie by by³o min¹æ j¹ nie salutuj¹c. Rozœmia³ siê, a w uœmiechu reszta czarnych zêbów ukaza³a siê wœród paszczy, która buchnê³a dymem. Nie wiem, dlaczego pan Feliks ostatnimi s³owy niezmiernie siê zmiesza³, chcia³ widocznie przerwaæ mu mowê, jakby siê obawia³, by ¿ona jej nie pos³ysza³a, zaci¹³ usta i spojrza³ na Fryderyka. - Ano, tak! - rzek³ obojêtnie, wcale nie zni¿aj¹c g³osu obdartus - ja to rozumiem. Waæpan jesteœ z ¿on¹ - boisz siê, by jej uszów to nie dosz³o - a mnie to co szkodzi? Cha! cha! Co za czu³y ma³¿onek! Co za cnotliwy cz³owiek! Julka przyje¿d¿a karet¹ herbown¹, a pan Feliks, sztywny jak lalka, wstydzi siê starych najlepszych znajomoœci? O zmiany czasów, o zmiany! Cha! cha! Któ¿ by to przed laty powiedzia³! Pan Feliks odwróci³ g³owê ku pokojowi ¿ony - Fryderyk zacz¹³ siê œmiaæ gorzko. - Mój Bo¿e! - powtórzy³ pierwszy, znaæ nie wiedz¹c, co powiedzieæ - co siê z tob¹ sta³o? - Ale có¿ bo tak ubolewasz nade mn¹ - ofukn¹³ drugi podnosz¹c g³owê - myœlisz, ¿e mi ju¿ tak bardzo Ÿle na œwiecie? Ot wiesz, ¿e wcale tak nie jest. Naprzód ty co chwila mo¿esz wszystko, co masz, straciæ, a ja ju¿ nic. To za wiele starczy. Po wtóre, ja siê przekonywam z doœwiadczenia, ¿e kieliszek wódki równy jest kieliszkowi koniaku wobec ¿o³¹dka i gêby, ¿e chleb i cebula s¹ wcale niez³ym pokarmem i ¿e móc drwiæ z ca³ego œwiata na ca³e gard³o, to tak¿e coœ warto. Diogenesowe rzemios³o wcale nie do odrzucenia - ludzie siê boj¹, a cz³owiek siê œmieje. - S¹ jednak¿e milsze i piêkniejsze - odpar³ z cicha pan Feliks miarkuj¹c swój g³os, jakby chcia³ towarzysza podnosz¹cego wykrzyki umiarkowaæ. Ale to nic nie pomog³o. - Lepsze¿ twoje? - spyta³ niedbale ów Fryderyk. - Ot, nie wiem, jeŸdzisz powozem, ubierasz sie przyzwoicie, wygl¹dasz na porz¹dnego cz³owieka, ale ¿ona ciê za nos wodzi. - Panie Fryderyku! - oburzy³ siê Feliks. - Wszak¿e siê znamy? - odpar³ pierwszy - ceremonii z sob¹ robiæ i bawe³n¹ obwijaæ nie mamy potrzeby. Nie jesteœ panem w domu, a w towarzystwie z nas dwóch dziœ jeszcze, ja w ³achmanach, ty w sajecie, pewnie bym wiêksze zrobi³ wra¿enie - boœ ju¿ zupe³nie zero, kochany panie Feliksie, ja mogê zrobiæ skandal, ty nawet g³upstwa nie potrafisz. W czasie tej rozmowy, która widocznie do najwy¿szego stopnia niecierpliwi³a pana Feliksa, nie œmiej¹cego jednak uciec od niej niegrzecznie - kamerdyner jenera³owej wyjrza³ kilka razy, jakby chcia³ siê przekonaæ, czy jeszcze siedzi ten natrêt. Pan Feliks krêci³ siê, w ostatku zawin¹³ i, usi³uj¹c przenieœæ walkê na plac mniej niebezpieczny, powoli usun¹³ siê do bufetowego pokoju. Fryderyk spojrza³ na niego, pomrucza³ coœ pod nosem, ale pozosta³ na stanowisku i drugi papieros skrêcaæ zacz¹³, z nadzwyczajn¹ do tego bior¹c siê wpraw¹. W salce, do której wszed³ pan Feliks, chc¹c unikn¹æ niemi³ego spotkania, widaæ by³o jeszcze nie posprz¹tane szcz¹tki podwieczorku, który pospiesznie podano podró¿nym. Sama pani zajêta by³a dodawaniem i trzyma³a pe³n¹ garœæ drobnych, usi³uj¹c sobie przypomnieæ, za co je wziê³a. Paulinka zbiera³a okruszyny tego wcale nie Baltazarowego festynu. Tu i ówdzie sta³y nie dopite piwa kufelki, poroz³amywany chleb le¿a³, na talerzach poniewiera³y siê szcz¹tki sztukamiêsy i kartofli - na jednym z g³ównych stolików ku wielkiej zgryzocie jak wyrzut sumienia widny by³ kotlet, którego jakiœ goœæ nie chcia³, a co gorzej nie zap³aci³. Kotlet ten ostawiony kartoflami, zastyg³y w t³ustoœci, smutny, brzydki, czarny, przeznaczony zapewne dla piesków, gdy niewdziêczni ludzie go nie chcieli - do wyraŸnego rozkazu pani, ad interim u¿ywa³ honorowego miejsca, na które wcale nie zas³u¿y³. Kotlet ten brzemienny by³ histori¹ w kuchni i z³ym humorem na dwa dni, s³u¿¹ca te¿ pogl¹da³a nañ ze strachem i wstrêtem, jak na poczwarê w piekle kuchennym wylêg³¹. Mo¿e byæ, ¿e niespodziane zjawienie siê podró¿nego, który tak wszed³ z min¹ interesown¹, ¿e wygl¹da³ na konsumenta, przerwa³o arytmetykê jejmoœci i wybuch jej z³ego humoru (który siê nigdy nie zwyk³ by³ objawiaæ przed profanami), i sprz¹tanie panny Pauliny. Jejmoœæ zwróci³a siê ku niemu z twarz¹ rozjaœnion¹, jak gdyby historia kotleta posz³a na dno niepamiêci morza; Paulinka obróci³a nañ swe modre nic nie mówi¹ce oczy, a psy œpi¹ce na krzese³kach podnosi³y g³owy ciekawie, niepewne czy szczekaæ, czy jeszcze drzemaæ? Pan Feliks, prawdê powiedziawszy, wszed³ sam nie wiedz¹c po co, nie chc¹æ powróciæ do ¿ony, która po podró¿y zawsze siê stawa³a gderliw¹, ani nara¿aæ na szyderstwa odartego Fryderyka. Trudno mu siê te¿ by³o ¿¹daniem jakim swe przyjœcie usprawiedliwiæ, zakrêci³ siê, obejrza³ i zacz¹³ patrzeæ na staro¿ytny zegar garwoliñski, udaj¹c, ¿e nêci nadzwyczaj jego ciekawoœæ. Jejmoœæ, która mia³a wielk¹ s³aboœæ do tego zabytku, postrzeg³szy to i przypomniawszy sobie, ¿e pan ten przyjecha³ koczem i karet¹, uczu³a siê w obowi¹zku nakrêcenia kurantów. Podesz³a wiêc zrêcznie, w³o¿y³a klucz i zegar chrapliwie, powoli, zakaszluj¹c siê pocz¹³ nieœmiertelny swój motyw, jak rozespany cz³owiek, który powtarza, co mówi³ na jawie. Pan Feliks mia³ ju¿ powód zatrzymania siê, czemu by³ rad, ale z ganku wysun¹³ siê na dŸwiêk piosenki odarty podró¿ny i w kapeluszu wszed³ do salki tak¿e przys³uchaæ siê kurantom. Pan Feliks obrócony by³ do niego ty³em i nie postrzeg³by przybylca, gdyby razem wszystkie pieski nie zaczê³y szczekaæ na odartego jegomoœci. Psy s¹ zupe³nie jak ludzie, byle ubóstwo poczu³y, ujadaj¹. Niewiele im to czyni zaszczytu. W chwili, gdy pan Feliks mia³ siê odwróciæ, Fryderyk poufale po³o¿y³ mu rêkê na ramieniu. - Ka¿ mi daæ kieliszek wódki - rzek³ spluwaj¹c - pi³em tylko co jeden, ale finanse moje s¹ w rodzaju austriackich - a wódki kieliszek w tak¹ porê konieczny - mg³a i s³ota. Pan Fryderyk skin¹³ tylko na jejmoœæ. - Jakiej pan ka¿e? - Czekaj no waæpani! - odpar³ Fryderyk - wybór zawsze jest trudny, szanujê elektryków, nalej waæpani trzêsianki. Trzêsiank¹ zowie siê zmieszana z ró¿nych rodzajów pot- pourri. W tej chwili spojrza³ na kieliszek pogardliwie i, bior¹c jeden z najwiêkszych, pokaza³ go Feliksowi. - Patrz no pan - rzek³ - i mówi¹, ¿e policja czuwa, ¿e s¹ prawa w kraju! a takimi kieliszkami wódkê daj¹! W perspek- tywie, rzek³byœ, porcja choæ dla... pijaka, ale weŸ no waæpan to w rêkê i do gard³a, przypatrz siê konstrukcji! Jawny dowód spisku miêdzy wyrobnikami szk³a a trafikantami eliksiru; w kieliszku œciany jakby je Napier mia³ bombardowaæ, a otwór naparstek. Jak siê waæpani nie wstydzisz? Gospodyni ruszy³a ramionami podaj¹c drugi kieliszek. - Ten sam defekt w innych rozmiarach - rzek³ pan Fryderyk - daj waæpani to, czym bezp³atnie wodê dajecie, tam nie bêdzie oszukañstwa; w szklance tylko jest szczeroœæ i uczciwoœæ. To mówi¹c podstawi³ du¿¹ szklankê, milcz¹c pokierowa³ nalaniem trzêsianki i wypiwszy j¹ duszkiem z podziwieniem Pauliny, Feliksa i gospodyni, pad³ na krzes³o bez ceremonii. - Moœcia pani - rzek³ do gospodyni, która tego tonu nie pojmowa³a w cz³owieku jawnie go³ym i gorszy³a siê ogromnie zuchwalstwem - powiedz mi, gdzie mnie raczysz przenocowaæ? Na to zapytanie jejmoœæ spojrza³a tyko na pana Feliksa i ruszy³a ramionami, a trzeba wiedzieæ, ¿e mówi³a rzadko, aby siê nie skompromitowaæ, ale by³a bardzo wymown¹ milczeniem. - Czy mam spaæ w karczmie na kanapce, czy na ziemi? Rozumie siê gratis, bo nic nie zap³acê. - Ale proszê pana dobrodzieja - odezwa³a siê rumieni¹c z gniewu gospodyni - to jest miejsce publiczne; tu w ró¿nych godzinach przybywaj¹ podró¿ni, zreszt¹ nie mamy w zwyczaju przenocowywaæ nikogo. - A jeœli nie ma zwyczaju, he? a potrzeba coœ zrobiæ przeciwko zwyczajowi, to co? Jejmoœæ, w duchu uznawszy go wariatem, ruszy³a znowu ramionami i umilk³a. - Poniewa¿ milcz¹cy zezwala, mam tedy wolnoœæ prze- spania siê w tym pokoju. - Ale proszê pana!... - Nie ma u mnie ale! Ciekawym bardzo, czy wezwiecie si³y zbrojnej do wyruszenia mnie z krzese³ka? hê? No? Jak? Jejmoœæ ruszy³a ramionami, rozprawa zda³a siê jej tym trudniejsz¹, ¿e nastêpowa³a po szklance trzêsianki. W istocie zdawa³a siê ona dzia³aæ, bo lice podró¿nego zarumieni³o siê, pokraœnia³o, oko zab³ys³o i patrz¹c na pana Feliksa, plasn¹³ ustami dodaj¹c z cicha: - Ej, œliczna¿ to by³a ta Julka! Nieprawda¿? Stara, a jeszcze niczego! Od razum j¹ pozna³, choæ tyle lat nie widzia³em! Musia³eœ i waæpan j¹ postrzec, hê? Pan Feliks chcia³ siê ju¿ wymkn¹æ, ale to nie by³o ³atwo. - Czekaj¿e - rzek³ odarty - ano, czekaj, prawda? Niczego by³a nasza Julka? A jaki teraz œwiêtoszek? Patrzajcie! oczki spuszcza... odezwaæ siê boi; kompromitacja! Otó¿ widzisz, ja siê nie bojê cale kompromitacji, to s¹ korzyœci stanu diogenesowego! Gratia status.! I rozœmia³ siê przyœpiewuj¹c. - Mój panie - przerwa³ prawie gniewnie obra¿ony Feliks - pij na mój rachunek, ile chcesz... ale dosyæ tych wspomnieñ. - S³yszysz waæpani dobrodziejka, co tu siê mówi, ¿e mam piæ na rachunek pana Feliksa Narêbskiego, ile chcê... tak, czy nie? - Tak - powtórzy³ Feliks. - Zatem, ¿e to jest po wódce, dajcie mi parê butelek dobrego piwa, jestem skromny, móg³bym ¿¹daæ parê butelek osterlofskiego szampana, bo tu Mo‰t i Charodon do Garwolina nie doszli; a Osterlof tak siê p³aci i womituje jak Mo‰t. A zatem dwie butelek piwa. Domawia³ tych s³ów podnosz¹c g³os, gdy w progu ukaza³a siê suknia i twarz niewieœcia... Znaæ ostatnia iskra poszanowania dla p³ci i zwyczaju grzecznoœci nie dogas³a jeszcze w gadatliwym w³óczêdze, bo zrzuci³ kapelusz i usi³owa³ powstaæ, ale ju¿ by³ pijany w nogach i nie móg³. Zjawiskiem tym by³a Mania, któr¹ mo¿e gderanie pani Narêbskiej czy szyderstwa Elwiry wygna³y z pokoju i szuka³a znaæ pana Feliksa, bo ujrzawszy go tu stanê³a w progu. Nim mia³ jej czas daæ znak, aby odesz³a, w³óczêga j¹ zobaczy³, wlepi³ w ni¹ oczy wielkie, ciekawe, zmierzy³ nimi i zwróciwszy siê do pana Feliksa, tylko g³ow¹ kiwn¹³. Pan Feliks niezmiernie siê sczerwieni³, a Mania natych- miast znik³a. - No, wiem, co to jest - cicho rzek³ œmiej¹c siê Fryderyk - i trzeba przyznaæ, ¿eœmy siê tu zjechali jak na rozstajnych drogach! Pan Feliks ruszy³ ramionami zniecierpliwiony, a Fryderyk podnios³szy g³owê do sufitu pocz¹³ nuciæ: O biedna¿ ja sierota Bez matki, bez ojca... - Dobranoc! - rzek³ pan Feliks. - Daj mi rêkê - odpar³ siedz¹cy Fryderyk - i s³uchaj - jak mnie widzisz go³ym, pijanym i odartym, i bezwstydnym, cudze sekreta szanowaæ umiem... b¹dŸ spokojnym... Po wyjœciu pana Feliksa, nie pytaj¹c ju¿ nikogo o pozwolenie, Fryderyk spêdzi³ psy ulubione gosposi z kanapki. Zawini¹tko, które z sob¹ przyniós³ z ganku (bo mu je wyrzucono z dyli¿ansu), pod³o¿y³ pod g³owê i u³o¿ywszy siê wygodnie, pi³ piwo i pali³ papierosy, myœl¹c tak zapewne i noc przepêdziæ. Poznawszy ju¿, ¿e to by³ impertynent straszny i cz³owiek mimo dziurawych butów stosunkowy, kiedy tak sobie z ludŸmi jak pan Feliks postêpowa³, gospodyni nie chcia³a go wcale rugaæ si³¹, ale postanowi³a daæ mu uczuæ nieprzyzwoitoœæ jego postêpowania. Paulina odebra³a nieme zlecenie uprz¹tania, gaszenia œwiat³a, zamykania i urz¹dzania sali na nocne jej zamkniêcie. Ale gdy do ostatniej ju¿ œwieczki przychodzi³o, która znikaæ zaczê³a, choæ jeszcze powraca³a, Fryderyk podniós³ siê na ³okciu i rzek³ groŸnie: - Za œwiecê p³acê, za miejsce p³acê; ale proszê mi œwiat³o zostawiæ i pod nosem siê nie szastaæ, bo tego nie lubiê... A piwa jeszcze butelkê na zapas postawiæ mo¿ecie... - Loch zamkniêty. - Mo¿ecie go otworzyæ... - Ale to goœæ, Panie odpuœæ! - z cicha rzek³a w drugim pokoju jejmoœæ - idŸ, Paulino, i przynieœ mu butelkê - a daæ mu pokój; to jakiœ impertynent... bez delikatnoœci. Noc ju¿ by³a dosyæ póŸna, w miasteczku, na poczcie, w goœcinnych pokojach wszystko siê do spoczynku zabiera³o. Fryderyk popija³ piwo, mrucza³ i le¿a³ wyci¹gniêty na kanapie... zegar wtórowa³ sam jego dumaniom gdakaniem równie jak jego g³os zachryp³ym. Nie mo¿emy jeszcze opuœciæ garwoliñskiego hotelu i musiemy zaprosiæ z sob¹ czytelnika do ciasnego pokoiku, w którym sta³a pani jenera³owa. Zajechawszy trochê póŸno, zasta³a tylko jedn¹ niewielk¹ ciupkê, o w¹skim ³ó¿eczku, stoliku i parce krzese³, z których jedno by³o mocno od samowara popalone, ale starania kamerdynera i s³u¿¹cych osób do komfortu i przyzwoitoœci przywyk³ych, a umiej¹cych siebie i pani¹ szanowaæ, zrobi³y z tej celki nocleg prawie wygodny. Z przyborów dobytych z karety wnosiæ zaraz by³o mo¿na o zamo¿noœci pani i przywyknieniu do pieszczot ¿ycia zbyt- kowego; kosztowna makata pokry³a œcianê przy ³ó¿ku, aby przykryæ marmuryzacj¹ naturaln¹, jak¹ j¹ wilgoæ ubra³a; dywanem wys³ano pod³ogê poplamion¹, a podró¿ny sprzêt z niezmiern¹ dobrany troskliwoœci¹, zdradza³ pochodzenie zagraniczne, u nas bowiem tak bardzo jeszcze o zaspokojeniu dziwactw podró¿nych nie myœlano nigdy. Z tajemniczych kuferków i szuflad karety, na pozór niewiele zawieraj¹cych, gdy zaczêto dobywaæ i wynosiæ, pokaza³o siê, ¿e dom by prawie usposobiæ mo¿na tym, co siê tam znajdowa³o. W poœród tego rupiecia uderza³a szczególniej mnogoœæ ró¿nych gode³ pobo¿nych, ksi¹¿ek z klamrami widocznie do modlitwy s³u¿¹cych, ró¿añców, o³tarzyków, relikwiarzy i oznak jawnych, ¿e pani jenera³owa, bed¹c osob¹ wy¿szego towarzystwa i jak najlepszego tonu, nale¿a³a do najgorliwszych katoliczek jeœli nie z serca, to z g³êbokiego przekonania, i¿ przyzwoici ludzie znakomitej pozycji socjalnej tê barwê nosiæ musz¹ - czarno ubrana, skromnie, ale nadzwyczaj starannie i nie bez pewnej surowej zalotnoœci stosowanej do dojrza³ego ju¿ wieku, pani jenera³owa, jeszcze nie zrzuciwszy sukien, klêcza³a ju¿ na pod³odze i modli³a siê na ksiêdze przy dwóch woskowych œwiecach przed podró¿nym relikwiarzem. Rysy jej twarzy, jakeœmy mówili, zdradza³y jednê z tych niezwyczajnych niegdyœ piêknnœci, które œwiat ca³y ci¹gn¹ za sob¹ i g³oœn¹ robi¹ szczêœliwie ni¹ obdarzon¹ istotê. Profil jej dziœ jeszcze, mimo lat pewnie czterdziestu, by³ cudnych linii klasycznych, nos mia³a orli maleñki, usta w¹ziutkie blade, czo³o niewielkie, ale utoczone przedziwnie, podbródek tylko zaokr¹glony i uwydatniony zbytnie, dodaj¹c teraz powagi, zepsu³ ca³oœci harmoni¹ i przedwczeœnie j¹ postarzy³. Ca³e oblicze by³o jakby marmurowe, tak ¿adnego na nim nie czyta³eœ wyrazu, tak w srogie wol¹ ujê³o siê karby - oko tylko ciemnoszafirowe, osadzone w cudnych kszta³tów migda³owych powiece, przyciemnia³ej od ³ez mo¿e - dziœ g³êboko zapad³e, ¿y³o jeszcze, œwieci³o, jaœnia³o, a niekiedy zdawa³o siê gorzeæ jakby wróconym wybuchem uczucia, blaskiem m³odoœci niewyczerpanej. Na pierwszy rzut nic siê nie okazywa³o w wypogodzonej a martwej twarzy, z troch¹ jednak uwagi wyczytaæ by³o mo¿na œlady jakiejœ burzliwej przesz³oœci, pokrytej ca³unem cierpienia. Znaæ by³o, ¿e nie zawsze te rysy tak dziœ stê¿a³e, tak martwe, ¿y³y b³ogim pokojem, ¿e je niegdyœ szarpa³y namiêtnoœci i ora³y burze boleœci, ¿e je bledzi³y strachy, ¿ale oczekiwania i próby, ¿e je zmienia³o udawanie, bo zmarszczki i fa³dy dzisiejsze lekko, ale dobitnie zarysowane na czole i policzkach niczym innym w charakterze tej twarzy usprawiedliwiæ sie nie dawa³y, chyba niepokojami przesz³oœci. I dziwno by³o wœród tego bladego marmuru spostrzec dwa ma³e rumieñce plamiste, krwawe znamiona, które ju¿ nigdy nie schodzi³y. By³y to zastyg³e na wieki i zmienione w stygmata niestarte p³omienie, które na tê twarz wraca³y tak czêsto, ¿e na niej wreszcie zosta³y na zawsze. A wyraz modl¹cej siê nie by³ przejêty i zatopiony, ale roztargniony i ch³odny; znaæ modlitwa by³a dla niej form¹, lekarstwem, œrodkiem, w którym szuka³a pociechy i upojenia, ale ich jeszcze znaleŸæ nie mog³a. Mówi³y usta, serce i myœl odbiega³y daleko i chwilami wargi ustawa³y, oczy wlepia³a w mur, milk³a, klêcza³a zadumana, a¿ szelest jaki znowu j¹ z podwojonym poœpiechem i gor¹czk¹ do ksi¹¿ki i przerwanych pacierzy powróci³. I d³oni¹ bia³¹ przeci¹ga³a po czole, spêdzaj¹c z niego wspomnienia przesz³oœci i sadze stare mo¿e, i to, co zetrzeæ siê nie daje z czo³a, póki nie zma¿e siê z serca. Có¿, kiedy ¿adna ³za nie przysz³a na powieki, a ona jedna zmywa te plamy stare bez powrotu. D³ugi dosyæ czas spêdziwszy na rozerwanej myœlami modlitwie, jenera³owa wsta³a powoli, posk³ada³a ksi¹¿ki dr¿¹cymi jakoœ rêkami i obie d³onie przy³o¿y³a do czo³a, by je nimi och³odziæ, a mo¿e zakryæ oczy, które przymknê³a jakby od utrudzenia. Zatrzês³a siê przejêta dreszczem, stanê³a, myœla³a d³ugo, rzek³byœ, ¿e siê radzi³a z sob¹. Nikogo nie by³o w pokoju - nie potrzebowa³a wiêc mierzyæ i wa¿yæ ka¿dego ruchu i widocznym by³o, ¿e cierpia³a, choæ twarz przywyk³a do zastygnienia nie wyra¿a³a nic prócz silnego znu¿enia. Podesz³a potem ku drzwiom, powróci³a na miejsce, usiad³a, wsta³a znowu, jakby nie mog¹c siê stanowczo zgodziæ, co czyniæ by³o potrzeba; schwyci³a za klamkê i jakby sparzona ni¹, odst¹pi³a ode drzwi. Nie wiem, czy dziwne spotkanie wieczorne tych dwóch twarzy, na których widok zadr¿a³a, jakby to by³y widma jakiejœ przesz³oœci, o której zapomnieæ, której siê zaprzeæ pragnê³a, czy inne jakie wra¿enia i wspomnienia wywo³a³y ten zamêt w duszy, ale modlitwa uko³ysaæ go nie mog³a ani rozum opanowaæ. Usiad³a nareszcie znowu, spuœci³a g³owê na piersi, zaduma³a siê g³êboko i pozosta³a tak ze zwieszonymi na kolana rêkami, a¿ do cichego wnijœcia s³u¿¹cej, która stanê³a w mil- czeniu z daleka, udaj¹c, ¿e coœ poprawia, i oczekuj¹c rozkazów. Jenera³owa obudzona szelestem, podnios³a g³owê, popat- rzy³a na ni¹ i z westchnieniem odwróci³a siê do ksi¹¿ki. - Pani siê jeszcze spaæ nie po³o¿y? - Nie, moje dziecko - zawo³aj mi, proszê ciê, Bzurskiego. Bzurskim zwa³ siê ów przyzwoity kamerdyner. - Mam tu jeszcze - doda³a - jednego ubogiego, z którym widzieæ siê muszê; nieszczêœliwy to cz³owiek... bo upad³ ostate- cznie - poczekasz waæpanna w powozie, póki on nie wyjdzie, wstydzi³by siê mo¿e nieznajomej... Trzeba go kazaæ zawo³aæ, bo tam s³yszê, czeka. S³u¿¹ca niedobrze zrozumiawszy o co chodzi³o, pobieg³a do Bzurskiego, który ju¿ w karecie do noclegu siê przysposabia³, uk³adaj¹c sobie poduszki z g³êbok¹ znajomoœci¹ miejscowoœci - i powo³a³a go do pani. Sprawiedliwoœæ przyznaæ ka¿e, i¿ choæ bardzo niewyraŸnie i pó³g³osem przyzwoity kamerdyner wyrzek³ wszak¿e: - Niech j¹ diabli wezm¹... - Co na chwilê w¹tpiæ kaza³o o jego przyzwoitoœci, ale w gruncie nie mo¿na znowu byæ pewnym do kogo siê to stosowa³o; do pani, do s³u¿¹cej czy do karety. Mrucz¹c trochê, wszed³ Bzurski do jenera³owej. - Mój Bzurski - zaczê³a pani delikatnie i dowodz¹c g³êbokiej znajomoœci serca ludzkiego, bo z³y humor stara³a siê posmarowaæ pochlebstwem - jesteœ rozs¹dnym cz³owiekiem, znasz ¿ycie, wiesz, jakie na œwiecie zdarzaj¹ siê wypadki - co to po ludziach chodz¹. Otó¿ w³aœnie chcia³am ci powiedzieæ o tym nieszczêœliwym. Tu jenera³owa jakoœ siê zmiesza³a, szczêœciem Bzurski przerwa³ udobruchany. - A! to pani mówi o tym, co tu œpi w bufecie na kanapie. - Jest to bardzo nieszczêœliwy cz³owiek, trzeba by go tu do mnie grzecznie poprosiæ. Litoœæ mnie bierze nad jego stanem... choæ mo¿e zas³u¿y³ na to, co cierpi - ale nie nam, biednym ludziom, s¹dziæ - lepiej pomyœleæ, jak by go dŸwign¹æ z upadku. Jenera³owa najniepotrzebniej t³umaczy³a siê przed s³u¿¹cym, przypuszczaj¹c go do jaœniewielmo¿nych serca swojego tajników, ale tak by³a pomieszana, ¿e niedobrze sobie sprawê zdawa³a z tego, co robi³a, a im bardziej chcia³a siê wypl¹taæ, tym mocniej zapl¹tywa³a. Bzurski nic nie rozumia³, ale ziewa³ po cichu, co by³o znakiem szczêœliwym, ¿e niewielk¹ do tego przywi¹zywa³ wagê. - Pani go ka¿e zawo³aæ? - spyta³. - Ale grzecznie, mój Bzurski... poproœ go do mnie, to cz³owiek, co siê mia³ niegdyœ dobrze - obraŸliwy. - Ano dobrze - odpar³ kamerdyner, ruszaj¹c ramionami i trochê siê pani dziwuj¹c - ale proszê jaœnie wielmo¿nej pani, on siê podobno spi³ i bodaj czy nie zasn¹³... bo... - No to spróbuj, zobacz, mój Bzurski, je¿eli bêdziesz uwa¿a³, ¿e nie mo¿na, dasz pokój... Zrób to tak, jak ci rozum podyktuje - i niech tam tego ludzie nie widz¹. Przyznam ci siê, ¿e gdyby nie obowi¹zki chrzeœcijañskie, nie przypuœci³abym do siebie takiego w³óczêgi. - Ju¿ to prawda, proszê pani - doda³ udobruchany poufa³oœci¹ kamerdyner - ja bym go wcale nie prosi³, bo co z takiego opoja zrobiæ mo¿na! Ale - jak tam pani chce... - Bóg ³askaw, mój Bzurski, Bóg ³askaw - czasem i z ostatniego wyprowadza upadku, ka¿dy podŸwign¹æ siê mo¿e - nigdy za póŸno! Te s³owa wymówi³a jenera³owa z takim namaszczeniem, ¿e Bzurski, który do tonu tego nie by³ nastrojony, umilk³, sk³oni³ siê, gêbê otworzywszy, i wyszed³. Nie bez g³êbokich jednak namys³ów, na palcach, po cichu, wsun¹³ siê do bufetu ostro¿nie, roztrz¹saj¹c, jak mu do spe³nienia tej ciê¿kiej misji przyst¹piæ wypada. Pan Fryderyk le¿a³ istotnie na kanapce, a przed nim sta³y dwie pró¿ne ju¿ butelki piwa, trzecia przygotowana na noc, czeka³a dobyta ³askawego oka pañskiego. Pomimo lekkiego upojenia i drzemki szelest natychmiast zwróci³ jego uwagê, podniós³ g³owê, popatrzy³ w stronê ku drzwiom i powoli rozkurczywszy siê usiad³. - No, tak! - rzek³ nie czekaj¹c zapytania ze strony Bzurskiego, który mu siê ciekawie przypatrywa³ - przyszed³eœ waæpan po mnie i namyœlasz siê, jak gdybyœ mia³ je¿a wzi¹æ w palce, z której strony go uj¹æ. Bzurski zdziwiony przenikliwoœci¹ jego, sta³ w milczeniu. - No tak, pani twoja chce siê widzieæ ze mn¹, by³em pewny, ¿e siê na tym skoñczyæ musi - prawda¿? IdŸ¿e waæpan przodem i poka¿ mi drogê! Kamerdyner, nic nie maj¹c do mówienia i do czynienia, popatrza³ tylko w kurytarz, aby to nocne zaproszenie takiego w³óczêgi do jego pani nie mia³o niepotrzebnych œwiadków, i poszed³ sam przodem. Fryderyk wsta³ z min¹ rzeœk¹ i zwyciêsk¹, ale nogi nie bardzo mu s³u¿y³y - zatacza³ siê widocznie, mimo ¿e g³owa nie podziela³a tej s³aboœci zu¿ytych prac¹ i niewygodami wycieñ- czonych nóg jego. - Co to jest cz³owiek? - rzek³ w duchu szydersko pogl¹daj¹c na dó³ - co to jest cz³owiek? S³aba istota. G³owa jeszcze jest, a nóg ani œladu! Od lichych pary butelek piwa i tego tam kieliszka wódki, o którym wspominaæ nie warto. A temu wszystkiemu winna nêdza - ¿ebym czu³ wigor w kieszeni, by³by on i w nogach! Cha! cha! Doœwiadczenie znaæ nauczy³o go sobie radziæ i, przytrzymuj¹c siê z lekka œcian, co ciemnoœci¹ mo¿na by³o wy- t³umaczyæ, dosyæ porz¹dnie dowlók³ siê do drzwi... Tu dopiero na progu trochê utkn¹³, ale zaraz stan¹³ znowu krzepko i powoli zdejmuj¹c kapelusz z uœmiechem pozdrowi³ jenera³owê, która sta³a przed nim jak marmur blada, a chroniczne rumieñce przesz³y w dziwne plamy sine. Nie dostrzeg³ zapewne, ¿e choæ siê hamowa³a i zdawa³a trzymaæ ca³ymi si³ami, dr¿a³a jednak, nadrabiaj¹c tylko wielk¹ powag¹ i majestatem. Bzurski zamkn¹³ drzwi natychmiast i dyskretnie oddali³ siê od nich ziewaj¹c, w progu bowiem sta³a panna s³u¿¹ca, przez ramiê ogl¹daj¹c siê ku niemu, a chwilka rozmowy wieczornej z ni¹ nie by³a od rzeczy. W milczeniu pani jenera³owa i przyby³y odartus stali jakiœ czas naprzeciw siebie. - Naprzód pozwolisz mi usi¹œæ u siebie, kochana Julciu - odezwa³ siê dosyæ g³oœno nieco zachryp³ym tonem Fryderyk, ocieraj¹c spocone czo³o - nie wiem, co mi siê sta³o, ale bardzo Ÿle teraz na nogach stojê. I nie mo¿e mi to wyjœæ z g³owy, ¿e para butelek piwa i nêdzna szklanka trzêsianki, bo tamtego maleñ- kiego wstêpnego kieliszka, który by³ przedmow¹ do rzeczy, nie ma co rachowaæ - mog³y taki na mnie uczyniæ skutek, jakby... I nie pytaj¹c podsun¹³ sobie krzes³o, pad³ na nie, rozsiad³ siê, kapelusz pogiêty na ziemiê rzuci³, a potem spojrza³ œmiej¹c siê szydersko w oczy powa¿nej pani. Trudno by³o odgadn¹æ stosunek jaki, móg³ ³¹czyæ kiedykolwiek te dziœ od siebie tak daleko stoj¹ce postacie - powa¿n¹ i surow¹ kobietê, która tylko co wsta³a od modlitwy, i wpó³ pijanego w³óczêgê, który ledwie siê rozsta³ ze szklank¹. Stosunek ten jednak dawniej poufa³y byæ musia³, kiedy tak niegrzecznie i bez ¿adnej ceremonii Fryderykowi obchodziæ siê z ni¹ dawa³ prawo, a j¹ tak widocznie przera¿a³ i nêka³. Ona sta³a jeszcze ci¹gle przed nim dr¿¹ca, blada i zmieszana. - Bardzo pragn¹³em zobaczyæ siê z tob¹, kochana Julko - rzek³ z czkawk¹ odartus - choæby dlatego, ¿eby siê raz na pewno dowiedzieæ, co siê z tob¹ sta³o - prawiono niestworzone rzeczy! Nie wiedzia³em, co myœleæ. Od czasu jakeœ mi znik³a z tym oficerem i moimi pieniêdzmi, o których tylko nawiasowo wspominam, bo nie warte s¹ tego - anim siê móg³ dowiedzieæ, gdzieœcie kwaterowali. Przyznaj, ¿e spotkaæ nagle w jedwabiach, aksamitach i karecie moj¹ dawn¹ skromn¹ Julusiê osob¹ tak powa¿n¹ i przyzwoit¹, to¿ przecie obudza ciekawoœæ. Wszak do niej mam zupe³ne prawo? Tego mi nie zaprzeczysz - kocha³em ciê szalenie, zdradzi³aœ mnie przeœlicznie - kwita - ale teraz musisz powiedzieæ mi, jak to tam by³o? - Panie Pluta - odpar³a powa¿nie jenera³owa g³osem zimnym, w którym jednak przebija³a siê obawa i niepewnoœæ - prosi³abym naprzód o trochê wiêcej poszanowania, jeœli nie dla mnie, to dla kobiety mojego wieku i po³o¿enia. Mojego stanu... - poprawi³a siê ciszej. - Ale, jak Boga kocham, masz s³usznoœæ! Przepraszam stokrotnie - zawo³a³ œmiej¹c siê Pluta - daruj, bo nie mog³em tak od razu obyæ siê z twym nowym po³o¿eniem, stanem i powag¹ - my przecie¿ z sob¹ dawno znajomi i takich g³upich ceremonii robiæ nie potrzebujemy. - Panie Pluta, jeœli tak myœlisz mówiæ ze mn¹, rozmowa nasza nie potrwa d³ugo. - To przecie i ode mnie zale¿y! - zawo³a³ Pluta zarumieniony przelotnym gniewem. - Ja siê nie dam tak wypchn¹æ, jakem siê da³ zawo³aæ! Czym¿e pani dziœ jesteœ, ju¿ci¿ nie brazylijsk¹ cesarzow¹? - Dosyæ ¿artów - jestem - a raczej by³am ¿on¹ jenera³a. - Winszujê temu jenera³owi, ale to niezupe³nie wszystko jedno. Wybornie, a ja jestem w³óczêg¹ bez dachu i k¹ta, ale pani nie zapomnia³aœ, ¿e niegdyœ pod jednym mieszkaliœmy, i ¿e mi pozosta³y prawa, choæby do siakiej takiej przyjaŸni i poufa³oœci. - Prawa, ale jakie¿ prawa? - wyb¹knê³a, usuwaj¹c siê jenera³owa. - Ale! na mi³y Bóg, nie ma siê co obawiaæ, nie mam ich na piœmie, procesowaæ siê nie bêdziemy... wszak¿e pozwolisz mi acani dobrodziejka uczyniæ uwagê, ¿e kiedy cz³owiek biednej istocie opuszczonej daje opiekê, wiarê i serce w dodatku, a ona je przyjmuje - choæby niekoniecznie przy o³tarzu - toæ ma prawo, ¿eby mu odchodz¹c powiedzia³a choæby: "- Dobranoc waszeci". A jeœli mu furknie jednego bia³ego poranka sprzed nosa, nie spytawszy o nic i jeszcze zajrzawszy do szkatu³ki na nieprzewidziany wypadek - co zreszt¹ zupe³nie pojmujê - na honor - no! to ma prawo, spotkawszy j¹ w karecie, przywitaæ siê choæ i zapytaæ grzecznie, bez gniewu: "- Jak¿e siê miewa pani dobrodziejka!". Ale bierz kaduk to g³upstwo - doda³ Pluta marszcz¹c siê - o serce chodzi! o serce! Do ostatniego dnia, godziny, minuty kocha³aœ mnie niby, Julko droga, i szalenie, i drapie¿nie, a po gor¹cych ca³usach, nie opowiedziawszy siê, dmuchnê³aœ z tym oficerem - pozwól, ¿e serce zaboleæ musia³o - bo któ¿ ci kaza³ k³amaæ mi³oœæ, gdy wybornie mog³em siê obejœæ bez tego cukru, byle by³a herbata? - Panie Pluto - odpar³a przychodz¹c powoli do siebie jenera³owa, ale g³osem trzês¹cym siê ze wzruszenia - jeszcze raz proszê pana, mówmy inaczej lub dajmy pokój rozmowie, jeœli s¹ jakie rachunki, to mo¿emy u³atwiæ. - Ale ja nie jestem znowu tak niedyskretny! Czeka³em d³ugo i choæ dziœ dosyæ cienko œpiewam, nigdy od p³ci piêknej d³ugów nie egzekwujê tak natarczywie, ani nawet rachujê na to, ¿ebym je móg³ odebraæ - o to mniejsza. - Czegó¿ pan chcesz? - zapyta³a pani Palmer. - Czego chcê! - odpar³ Pluta - ale¿ mówiê, mówiê jasno, wyraŸnie i po polsku, choæ przysiêgnê, ¿eœ pani musia³a siê ju¿ po francusku nauczyæ - chcê zobaczyæ, co siê z moj¹ - doda³ z przyciskiem - z moj¹ Julusi¹ zrobi³o! I chcê jej jasno i otwarcie powiedzieæ to, czego bym mo¿e nie mówi³, gdybym j¹ spotka³ w ³achmanach, ale powiem dlatego, ¿e znajdujê w aksamitach - oto ¿e Julkê mam za... Jenera³owa zas³oni³a oczy, ale Pluta doda³ po przestanku: - Nie domyœlaj¿e siê pani... mam j¹ za filuta dziewczynê! Nigdy bym tej minki skromnej o taki sprycik nie pos¹dzi³. Dmuchnê³aœ mi, asiñdŸka, jak z bicza trzas³, a zginê³aœ jak w wodê. Pani Palmer upad³a na krzes³o rozp³akana, ale s³owa wyrzec nie mog³a - w³óczêga rozeœmia³ siê bez litoœci i zacz¹³ ryczeæ dziwnie bezwstydnym œmiechem cz³owieka, który ju¿ w ³zy nie wierzy. - No, patrzcie - rzek³, zak³adaj¹c nogê na nogê i roz- pieraj¹c siê w krzeœle - otó¿ to losy! Ona pani jenera³owa i dewotka, ostawiona relikwiami, a ja w b³ocie i bez butów - czy jest¿e sprawiedliwoœæ choæby dla tej ostatniej zdrady, nie licz¹c innych pomniejszych, gdy ja - zawsze najotwarciej dar³em skórê, z czego siê tylko da³o, alem nigdy nie podstawia³ nogi. A! powiedz mi pani, gdzie¿eœ to z³apa³a tego zacnego, nieoszacowanego, mê¿nego wojaka, który finalnie siê z ni¹ a¿ o¿eni³ - i czy to by³o istotne o¿enienie, czy tylko po œmierci lub in articulo mortis przyszed³ tytu³ in partibus. Ale¿ proszê¿ mi choæ s³owo powiedzieæ? Pani Palmer d³ugo jednak mimo szyderskich nalegañ na s³owo zebraæ siê nie mog³a, a¿ Fryderyk wreszcie, widz¹c j¹ we ³zach i po³o¿eniu rozpaczliwym, trochê siê od ¿artów bolesnych powstrzyma³ nad¹sawszy. - No! wiêc mówmy serio i nie mam dalej co, chyba na scenê wyprowadziæ rachunek, choæ istotnie nie dlategom siê tu wstrzyma³, ¿eby mi o to chodzi³o. Butów nie mam, na gorza³kê braknie, to prawda, ale kpiê sobie z grosza i rzucam nim gdy go dostanê... Ale kiedy pani d³ug ciê¿y, no to porachujmy siê. Naprzód wiêc powiem, ¿e zbyt by³em z ni¹ szczêœliwy, abym s¹dzi³, ¿em moje szczêœcie przep³aci³. Co siê tam wziê³o na drogê, zechcesz pani uwa¿aæ za ostatni dar przywi¹zanego serca, a raczysz mi tylko oddaæ to, co siê podoba... co jej ciê¿y, co sama s¹dzisz nale¿nym. Co do mnie, jam do kobiecego grosza nie przywyk³, dawa³em, gdym móg³, nie bra³em nigdy. Jenera³owa ¿ywo, jak do ostatniej ucieczki, rzuci³a siê do szkatu³ki i gor¹czkowo zaczê³a j¹ przetrz¹saæ, rozrzucaæ. - O, pozwól sobie powiedzieæ, kochana pani - doda³ Pluta - ¿e siê tak nie robi ze starymi przyjació³mi, jak dziœ post¹pi³aœ ze mn¹. Wys³a³aœ mi jakiœ grosz przez lokaja jak ja³mu¿nê! Ja znowu, choæ upad³em, bo tacy ludzie jak ja, zawsze upadaj¹, nie do tego stopnia, ¿ebym j¹ od ka¿dego przyjmowa³ i przez rêce w ten sposób rzucon¹. Cz³owiek ma ambicj¹, choæ ³okcie dziurawe, i od kogó¿? Od Julki? Waæpani wiesz, kim by³aœ? Jest miêdzy nami ta wielka ró¿nica, ¿e ja z czystego miejsca wpad³em w b³oto, a ty z b³ota wysz³aœ na czyste. To zas³uga, ale ci rêkê poda³ oficer i trochê siê za to powala³. Dlatego starych dobrodziejów i serdecznych przyjació³ siê zapieraæ, ¿e chodz¹ w ³achmanach? Niepiêknie. Wchodzê bardzo w jej po³o¿enie, ¿e czasami nieprzyjemnym byæ mo¿e at³asami ocieraæ siê o takie brudy jak moje, ale s¹ czasem trudne pozycje... Pluta zdawa³ siê ju¿ wytrzeŸwiony zupe³nie, energia tylko, z jak¹ mówi³, dowodzi³a, ¿e trunek gra³ w nim jeszcze; i nie wstawa³ z krzes³a, bo nóg nie by³ pewny. Nagle sposêpnia³, zamilk³, g³owê spuœci³, spojrza³ na jenera³ow¹ d³ugo i rzek³ z innym zupe³nie wyrazem: - S³uchaj, kobieto, powiem ci, czego ci mo¿e nie powie- dzia³o serce ni sumienie... Jam ciebie kocha³! Jam siê do ciebie przywi¹za³, jam z tob¹ chcia³ siê razem dŸwign¹æ do uczciwszego ¿ycia, do uspokojenia, do pracy, tyœ wszyskie te uczucia i chêci zabi³a zdrad¹, zap³aci³a niewiar¹ i zwichnê³a mi ¿ycie!... G³upim by³ - doda³ - ¿em w œmiecisku szuka³ per³y, gdy jej daleko proœciej by³o u jubilera dostaæ, aleœ ty udawa³a per³ê, bêd¹c szklann¹ paciork¹... Po có¿eœ udawa³a? Na co k³ama³aœ? Na coœ zwodzi³a? Kto ci to kaza³? Czy instynkt niewieœci? Czy po matce Ewie odziedziczona ¿y³ka zdrady? Czy... ja nie wiem. Nie mam ci za z³e ucieczki, opuszczenia, ch³odu serca, ale ci nie mogê darowaæ k³amstwa! ale ci nie przebaczê udawania! Cha! - zakry³ sobie oczy rêkami - g³upim i g³upi! Jak by siê dziœ na co zda³o wydarte serce przed t¹ lalk¹ obna¿aæ. - S³uchaj - doda³ - ty siê teraz modlisz, ty wierzysz mo¿e, jeœli z Panem Bogiem nie grasz komedii, ¿e s¹ kary i nagrody, wiedz, ¿e jest piek³o, ¿e to w nim i za mnie siedzieæ bêdziesz! By³bym uczciwym cz³owiekiem, jestem ostatnim ³ajdakiem - przez ciebie. Zdawa³o mi siê, roi³em, ¿em w twoich oczach widzia³ odblask cnoty, ¿em w nich pokocha³ uczciwoœæ, a tam siedzia³ szatan pokusy, który sia³ fa³sz i zabójstwo. B¹dŸ¿e przeklêta!... Spuœci³ g³owê, podniós³ j¹ i ruszy³ siê z krzes³a jakby innym cz³owiekiem, usta mu siê trzês³y i œmia³y z³owrogo... - Panie Pluta - odpar³a jenera³owa zmienionym g³osem po chwili, nie mog¹c siê zdobyæ na wyszukanie pieniêdzy, które jak najprêdzej oddaæ mu chcia³a - panie Pluta, nie chcê nazwaæ po imieniu w³aœciwym sposobu, w jaki obszed³eœ siê ze mn¹; nie godzien jest cz³owieka delikatnego - powinieneœ by³ pamiêtaæ, ¿e winna czy nie winna, zawsze jestem kobiet¹. Przesz³oœæ moja do s¹dów Bo¿ych nale¿y. Jak¹ ona by³a, jak¹ los nieszczêœliwy i moje niedoœwiadczenie j¹ uczyni³y, dziœ nie pora rozprawiaæ, alem siê ja dŸwignê³a z upadku, ludzie i Bóg mi przebaczyli, skruch¹ i ¿alem, pokut¹ i ³zami okupi³am dawne b³êdy, obmy³am grzechy moje, nad którymi p³akaæ nie przestajê. Widzisz we mnie pokutnicê. - Cha! cha! - zawo³a³ Pluta zmieniaj¹c g³os - to ju¿ tak! Domyœli³em siê, ¿e musia³aœ zostaæ dewotk¹, tercjark¹ jakiego zakonu i benefaktork¹? Ju¿ bo te¿ wielki czas by³ do skruchy, gdy grzechy waæpani¹ opuœci³y... Ba! ba! trochê przesadzam , bez pochlebstwa, w moich oczach waæpani jeszcze jesteœ bardzo ³adn¹, zawsze to ta Julka dawna! A! mój Bo¿e! Jenera³owa zamilk³a. - No có¿ dalej? - spyta³ zimniej Pluta. - To ja zapytam pana - przerwa³a kobieta - czego chcesz ode mnie, byœ mnie od tego przeœladowania uwolni³? - Przeœladowanie! No! mniejsza o wyrazy! Nazwij to, jak ci siê podoba! Nie jestem wymagaj¹cy... Jednego ca³usa starego, który by mi dawne czasy przypomnia³. Jenera³owa krzyknê³a prawie, cofaj¹c siê do œciany, ale Pluta ani siê ruszy³. - A! prawda - rzek³ nie jestem dziœ uperfumowany, a ta wódka nie pachnie. No! to có¿? Daj mi waæpani r¹czkê i uœciœnij tak, tak jakeœ to j¹ uœcisnê³a serdecznie, gor¹co, gdyœ mia³a za godzinê uciec z oficerem. I to nie? - Ha! - doda³ Pluta - nie jestem przecie wymagaj¹cy, zaœpiewaj mi pani choæ tê piosenkê, pamiêtasz: "Kiedy nas uœcisk po³¹czy pierœcieniem..." Pani Palmer poczê³a p³akaæ, ale z gniewu raczej ni¿ z ¿alu i innego uczucia. - Prosi³em ja³mu¿ny, ubogi ¿ebrak - rzek³ Pluta pó³ ¿artem, pó³ serio - bo któ¿ mi teraz da poca³owanie, uœcisk, uœmiech, piosenkê? Ale to darmo, na to by siê tylko wielka dusza i serce wielkie zdobyæ mog³y, a waæpani jedno i drugie masz tak ma³e, jak te czarowne usteczka... Uœmiechn¹³ siê widz¹c p³yn¹ce ³zy, i mówi³ dalej. - Co tam, o troskach serdecznych nie ma co mówiæ, tego pani nie zrozumiesz, ale pani, a raczej Julko, ty, coœ mnie widzia³a w takich splendorach, w jakich ja dziœ ciebie ogl¹dam, pojmij, ¿e ja, przywyk³y do nich, chodzê bez butów i bez poñczoch (pokaza³ nogê jedn¹), a wódkê, której sta³em siê amatorem, ludzie mi kupuj¹. S¹ to rzeczy pierwszej potrzeby, nie mówi¹c ju¿ o chlebie, dalej nie mam ani ³omu, ani domu, ani chustki do nosa batystowej, ani dobrego tytuniu, ani ¿adnej rzeczy, która by moj¹ lub nawet jego by³a... ¿adnego œrodka podŸwignienia siê nawet, bo mi i loteria, i martynga³y tak nie s³u¿¹ jak mleko. A wystaw sobie waæpani, ¿e ot, taki go³y jak jestem, taki sch³ostany przez losy, gdybym w sercu twym znalaz³ iskrê i móg³ j¹ st¹d wynieœæ z sob¹, by³bym jeszcze szczêœliwy! Jenera³owa s³ucha³a zimno, z niecierpliwoœci¹ tylko wi- doczn¹. - Mnie pozosta³a pokuta i ¿al... - To siê wie - odpar³ Pluta - serce posz³o na ofiarê, nie ma go, ale oszuka³ siê, kto wzi¹³ ten ch³apeæ, bo tam nie by³o nic! Jeœlisz je panu Bogu ofiarowa³a - mo¿e byæ nieprzyjemny rachunek. Otó¿ i dosyæ mo¿e! Nie ma co tu robiæ, trzeba odejœæ! Ale do zobaczenia! - zawo³a³ Pluta. - Wiesz pani, ¿e brzydka we mnie zosta³a natura, ot tak, jak mnie widzisz, znêkany, zbity, przywiedziony do ostatka, nie mogê ludziom darowaæ ich szczêœcia. Defekt nabyty jak reumatyzm z wilgoci i od trunków. Bylem kogo widzia³, nie przymierzaj¹c, tak szczêœliwego jak pani, nie mogê od niego odstaæ - czepiam siê i gryzê. Psy siê wœciekaj¹ - mog¹ i ludzie... cela c'est vu. Tych kilka wyrazów i dokoñczenie francuskie dreszczem przejê³y jenera³owê, w wyrazach tych mo¿e na pozór prostych by³a jakaœ tajemnica, od której wspomnienia poblad³a. - Miej¿e pan litoœæ, miej pan litoœæ nade mn¹! - przerwa³a gor¹czkowo. - Ale ja ju¿ na ten raz idê, nie rêczê tylko, czy nie powrócê, gdy raz szczêœliwie na trop wpad³em - dawniej lubi³em graæ, dziœ k¹saæ lubiê - ró¿ne bywaj¹ gusta na staroœæ! Rozœmia³ siê szyderczo... - I pora te¿ spóŸniona, i wizyta przyd³uga, kamerdyner pani gotów mnie wzi¹æ za rodzonego jej brata lub za to, kim kiedyœ by³em w istocie... Idê. Wsta³ i umocowa³ siê na nogach. Jenera³owa ¿ywo pochyli³a siê do szkatu³ki, doby³a z niej, nie licz¹c, garœæ papierów i dr¿¹c¹ konwulsyjnie rêk¹, rzuci³a je w kapelusz stoj¹cy jeszcze na pod³odze. Pluta spojrza³. - Cha! cha! - rzek³ - jaka pani szczodra, ale ja znowu bez liku nie biorê - les bons comptes font Ies bons amis, procentu liczyæ nie umiem. Usiad³ na krzeœle i dobywszy z kapelusza papiery, roz³o¿ywszy je porz¹dnie na kolanie, kiwaj¹c g³ow¹, pocz¹³ liczyæ po jednemu. - Czekaj¿e, kochana Julciu, a raczej szanowna jenera³owo - rzek³ powoli - ile¿ to tam by³o tego, coœ raczy³a po¿yczyæ u mnie w chwili nag³ego wyjazdu z oficerem? Zaraz, zaraz. Ale nigdy wy¿ej stu dukatów, bo wiêksze pieni¹dze trzyma³em w biurze, a te by³y na ekspens u ciebie, tak, sto lub sto dziesiêæ dukatów, a tu - rzek³ patrz¹c na pieni¹dze - tu tego wiêcej, ja prezentów nie lubiê. Dowiedziona rzecz, ¿e siê za nic we dwójnasób wyp³acaæ potrzeba i mia³ racj¹ mówiæ ten ktoœ, co to powiedzia³, ¿e s¹ rzeczy darmo, a za drogie. Gdybym ja od pani przyj¹³ choæby dziesiêæ groszy wy¿ej mojego d³ugu, ju¿ bym musia³ nosiæ je na sercu i przy upustach wdziêcznoœci ju¿ bym pani dokuczaæ nie móg³, a tego prawa za nic siê nie wyrzeknê! Wiêc œciœle siê obrachujemy... i pani sobie zabierzesz resztê. Z pieniêdzy kwita, o resztê porachujemy siê wolnym czasem. To mówi¹c, pozosta³e papiery odsun¹³ nog¹ pogardliwie, kapelusz na³o¿y³ na uszy, a swoj¹ nale¿noœæ powoli schowa³ do kieszeni. - Teraz - rzek³ - do zobaczenia, kochana Julko, i pozwól sobie powiedzieæ, ¿e ze wszystkimi, nawet ze starym wyszarzanym kochankiem potrzeba byæ grzeczn¹, to nigdy nie szkodzi. Nie ¿egnam pani ostatecznie, bo wiem, ¿e choæ na pozór obojêtna i ch³odna w przepaœciach twego niewieœciego serca zachowujesz mi uczucie czulsze. Bêdê siê stara³ je o¿ywiæ i móc ci mi³¹ uczyniæ niespodziankê, prezentuj¹c siê gdzieœ miêdzy ludŸmi, w salonie, w twoim domu lub... Nie bêdê zbytecznie kompromituj¹cym... westchnê i rêkê na sercu po³o¿ê z daleka... och! Zrobi³ ruch przesadnie tragiczny i sam siê z niego rozœmia³. - A! zagada³em siê! - rzek³ - zagada³em jak za tych dobrych naszych czasów, gdyœmy we dwoje z Julusi¹ siedzieli, pamiêtasz, do póŸna na tej niebieskiej kanapce. Jenera³owej osch³y ³zy zupe³nie, ale twarz gorza³a rozpaczliwym gniewem, œcina³a wargi i milcza³a. - Dobranoc! dobranoc! Popatrza³ jeszcze, ruszy³ ramionami i wyszed³ nareszcie powoli, mierzonymi kroki, kieruj¹c siê ku bufetowi, gdzie by³ butelkê zostawi³. Teraz j¹ pochwyci³ rêk¹ dr¿¹c¹, podniós³ do ust i jakby go pali³a gor¹czka pragnienia, ca³¹ duszkiem wychyli³. Potem pad³ na kanapkê bezprzytomny, bezsilny i rêkami twarz zakrywszy... Powiem¿e, co siê ludziom zdawa³o, którzy w drugiej izbie s³uchali ciekawie? Ale nie! to musia³y byæ plotki, w uszach im dzwoni³o, Pluta chrapa³ zapewne, choæ Paulinka i gospodyni przysiêga³y siê, ¿e p³aka³. Gdzie¿by znów cz³owiek tak wytrawny dla takiej kobiety mia³ siê we ³zach roztapiaæ! Nie! nie! trunek go przej¹³, sen pochwyci³, a we œnie ró¿ne g³osy wydaje cz³owiek, które s¹ nie wiem do czego podobne - to musia³y byæ bajki i ja w te ³zy nie wierzê. Móg³ zgrzytaæ zêbami, a wiadomo, ¿e ludzie to robi¹, gdy na robaki choruj¹ i miewaj¹ tê s³aboœæ do póŸnej staroœci. Bzurski, który przez ca³y ten czas w kurytarzu czatowa³, pokiwa³ tylko g³ow¹, widz¹c Plutê przechodz¹cego, i poszed³ do karety, przy której czeka³a panna s³u¿¹ca, maj¹ca powróciæ do jenera³owej i ju¿ niezmiernie zniecierpliwiona, nie wiem, czy obrotem rozmowy z panem Bzurskim, czy strat¹ czasu, który by przyjemnym snem móg³ byæ zu¿ytkowany. Sta³a oparta o powóz w postawie tych pos¹gów, które widujemy z urnami obwitymi ca³unem na grobowcach i oczy wlepiwszy w niebo gwiazdami zasiane wygl¹da³a chwili, w której j¹ pan Bzurski powo³a, kilka nawet razy, nie zmieniaj¹c pozycji, która jej formom bardzo by³a przyjazna, dopytywa³a kamerdynera, czyby ju¿ nie wo³ano. On tylko rusza³ ramionami siedz¹c na ³awce, panna romansowna go nudzi³a, przewidywa³ poza tymi krygami intencje matrymonialne, a ma³¿eñstwa by³ wielkim nieprzyjacielem, jak szalonym wielbicielem kobiet. - No! idŸ¿e waæpanna teraz - rzek³ w ostatku - idŸ, kiedy jej tak pilno, a ja do karety, bo i mnie siê ju¿ od wzdychania spaæ zachcia³o - i jeœæ - doda³ ciszej. - Westchnienia psuj¹ ¿o³¹dek - rzek³ sam do siebie. S³u¿¹ca pani Palmer, chocia¿ nie mieliœmy czasu po- œwiêciæ jej s³ów kilku nale¿nych zawsze p³ci piêknej, choæ w sukni garderobianej, nie by³a to, jak siê ju¿ domyœlaæ mo¿ecie, trzpiotowata dzieweczka, ale osoba w kwiecie wieku, to jest blisko trzydziestki, dojrza³a i wytrawna niewiasta, która wiele i ró¿nych widzia³a po œwiecie rzeczy, a z doœwiadczenia unios³a przekonanie, ¿e mê¿czyznom nigdy wierzyæ nie nale¿y i ¿e panom w niczym, co robi¹, dziwiæ siê nie potrzeba. Te dwie maksymy dziwnie dobrze s³u¿y³y jej na œwiecie, tylko za m¹¿ pójœæ nie mog³a, ale siê zawsze spodziewa³a, choæ rodzona jej siostra, która by³a od lat szeœciu zamê¿n¹, dowodzi³a jej, ¿e lepiej jest coœ zaryzykowaæ. Doœwiadczenie uczy ró¿nie, ona to tak¿e musia³a mieæ z doœwiadczeñ ¿ywota. Twarz panny, jeœli siê nie mylê, Adelajdy, mia³a co do wyrazu niejakie dalekie podobieñstwo do twarzy pani, która j¹ sobie dobra³a do swojego charakteru, uspokojona by³a, powa¿na, majestatyczna - i dziwno tylko sk¹d na jej licu czyta³eœ jakby œlady jakichœ namiêtnoœci, o których kroniki milcza³y. Aleæ to i twarze zwodz¹. Po cichu, na palcach wsunê³a siê w kurytarzyk, pomalutku otworzy³a drzwi i znalaz³szy pani¹ sw¹ widocznie pomieszan¹ jeszcze, chodz¹c¹ wielkimi krokami po pokoju, krzes³o w poœrodku dziwnie jakoœ postawione, jak gdyby tylko co na nim ktoœ siedzia³, nie okaza³a najmniejszego podziwienia ani zbytniej ciekawoœci - krzes³o po cichuteñku postawi³a w miejscu, sama zajê³a siê uprz¹tywaniem, udaj¹c, ¿e nic nie postrzega - chocia¿ niema³o myœli przysz³o jej do g³owy. - Mo¿e siê pani ju¿ spaæ po³o¿y? - Zaraz, proszê ciê wody. Panna Adelajda poda³a wodê na srebrnej tacce w kryszta³owej szklance, pani Palmer dotknê³a j¹ ustami i dr¿¹c¹ rêk¹ postawi³a przy sobie na stoliku. - Za pozwoleniem pani - ja bym mia³a s³ówko do powiedzenia - odezwa³a siê s³u¿¹ca po ma³ym przestanku. - Tu... tu... jakiœ pan... Jenera³owa poblad³a i cofaj¹c siê usiad³a dr¿¹ca. - Tu jakiœ pan odda³ mi list - dokoñczy³a ¿ywo - i bar- dzo prosi, czy choæ na piêæ minut widzieæ siê nie mo¿e - czeka przy swoim powozie. Adelajda us³u¿nie podda³a œwiecê, aby pani ³atwiej mog³a list o³ówkiem nakreœlony przeczytaæ i, spogl¹daj¹c na ni¹ z ukosa, ale tak, by wzroku jej pochwyciæ nie mo¿na, czeka³a odpowiedzi na pozór bardzo obojêtna. - Ale jak¿e go wprowadzaæ - tak w nocy - s³abym g³osem odezwa³a siê pani Palmer zblad³a i pomieszana - dlaczego¿ nie powiedzia³aœ mi wprzódy - jestem tak zmêczon¹. - Jak pani ka¿e - ale w kurytarzu nikogo nie ma - doda³a jakby do siebie. - Bzurski poszed³ spaæ - a on prosi tylko o piêæ minut. - Rób ju¿ jak chcesz - rzucaj¹c siê na krzes³o i naprêdce staraj¹c siê trochê poprawiæ na sobie ubranie, odpowiedzia³a jenera³owa. Panna Adelajda wysz³a na palcach i prawie w tej¿e chwili wsun¹³ siê po cichu pan Feliks pomieszany, blady, ogl¹daj¹c siê, jakby szed³ pope³niæ zbrodniê. - O mój Bo¿e - zawo³a³ st³umionym g³osem na progu, za³amuj¹c rêce - co za spotkanie po latach tylu - jaki traf. Kobieta chwilê mia³a oczy zakryte, potem ods³oni³a je, by³y ³ez pe³ne, poda³a mu rêkê powoli, ch³odno i koñcem palców d³oñ jego œcisnê³a. - Daruj mi natrêtnoœæ - rzek³ ci¹gle po cichu pan Feliks - ale móg³¿em, poznawszy ciebie, nie zapragn¹æ choæ kilku s³ów ci powiedzieæ, zapytaæ, dowiedzieæ siê? A! tyle lat! tyle lat! Zginê³aœ mi prawie bez wieœci, d³ugo nie mog³em odszukaæ twych œladów, s¹dzi³em ciê umar³¹. - Jestem ni¹ dla przesz³oœci - odpowiedzia³a ostyg³ym g³osem pani Palmer - now¹ istot¹, której nie poznasz, panie Feliksie, wypróbowan¹ przez ogieñ, przez œmieræ, nêdzê i bogactwo - dziœ skruszon¹, upokorzon¹, oddan¹ Bogu tylko i modlitwie. - I szczêœliw¹? - doda³ mê¿czyzna, pytaj¹c. - I spokojn¹ - odpowiedzia³a kobieta - gdyby sumienie da³o siê uœpiæ, a b³êdy naprawiæ. Feliks patrza³, s³ucha³, ale to co widzia³ i s³ysza³, tak dlañ by³o nowym, ¿e w dawnej znajomej postaci na pró¿no szuka³ rysów, które j¹ stanowi³y w pamiêci jego - mia³ przed sob¹ widmo przesz³oœci, inn¹ myœl¹, innym mówi¹ce jêzykiem. - I z dawnego ¿ycia ¿adna ci boleœæ, ¿adna niezaspokojona nie pozosta³a troska? - zapyta³ po chwili, wpatruj¹c siê w jej twarz, która ju¿ by³a ostatkiem woli silnej zastyg³a na marmur blady. - Nic oprócz zgryzoty, ¿alu i potrzeby pokuty za grzechy. Feliks zamilk³; kilka razy otwiera³ usta i nie œmia³ siê odezwaæ, oczyma zdziwionymi ukradkiem mierzy³ jenera³owê i jej wzrok, choæ nieœmia³y, œledzi³ dawniej znanego, dziœ tak¿e prawie ju¿ obcego cz³owieka. - Nie pytasz mnie - rzek³ nareszcie pan Feliks... - o nasze... o nasze dzieciê? By³a chwila d³ugiego milczenia. Jenera³owa zarumieni³a siê mocno, obejrza³a doko³a, z ciê¿kim westchnieniem odwróci³a twarz od niego. - Dzieciê! wiêc ¿yje? - ¯yje - rzek³ Feliks, nabieraj¹c si³y - ¿yje i p³aci ¿yciem upokorzeñ i ³ez za grzechy rodziców... ojca... A! Julio - doda³ - widzê ciê w nowym, niezale¿nym po³o¿eniu, w dostatkach, swobodn¹ - pani¹ twej woli - nie mog³abyœ co uczyniæ dla naszego dzieciêcia? - Ja? - zawaha³a siê jenera³owa - a ty? - szepnê³a po chwili zimniej. - Ja zrobi³em ma³o, alem uczyni³, co mog³em; pomimo obawy pos¹dzeñ i t³umaczeñ wszak¿em jej nie opuœci³, wychowa³em jak sierotkê - ona u mnie, ze mn¹ jest tu - o œcianê od ciebie! - Tu? tu? ona? moje dziecko? - ¿ywiej poruszaj¹c siê z krzes³a zakrzyknê³a pó³g³osem jenera³owa, ale wnet opuœci³a g³owê i pocz¹wszy siê namyœlaæ, doda³a zastyg³a: - Nie! nie! Zerwa³am zupe³nie z przesz³oœci¹, z jej b³êdami i grzechami, zerwaæ muszê z pociech¹, jak¹ by mi daæ mog³a - muszê, powinnam za karê zaprzeæ siê nawet mojego dzieciêcia. Panie Feliksie - ja bym z ni¹ odzyska³a szczêœcie, na które nie zas³u¿y³am - któregom nie warta - sama winnam dziœ wymierzyæ nad sob¹ s³uszn¹ karê... A! nic wiedzieæ o niej nie chcê, widzieæ nie mogê - przyznaæ siê do niej niepodobna mi... nic dla niej uczyniæ nie jestem w stanie. Nie mia³am mê¿a, nie powinnam mieæ dzieciêcia. Zmyjê ³zami winê - surow¹ powinnam byæ dla siebie. Na te s³owa z dziwnymi przestankami i wahaniem wy- rzeczone Feliks styg³ i os³upia³ prawie, poj¹æ ich nie móg³. - Julio - rzek³ powoli - zaprawdê now¹ dla mnie jesteœ istot¹... Jak to?... nie masz wiêc dla dzieciêcia wnêtrznoœci matki - serca matki? Karzesz je za grzech nasz? Byæ mo¿e, i¿ religijnie nie jestem tak wykszta³cony, bym poj¹³ wielkoœæ twojej ofiary, przyznajê siê, ¿e wiêcej zawsze s³ucha³em w tym serca, ni¿ wyszukanych jakichœ prawide³ sofistycznych - byæ mo¿e, ¿em zbyt cz³owiekiem, a za ma³o œwiêtym, ale nie rozumiem, by co matkê mog³o do zaparcia siê dzieciêcia nak³oniæ, by najwiêksza pobo¿noœæ je usprawiedliwi³a. - To dzieciê grzechu - spuszczaj¹c oczy odezwa³a siê kobieta... - Nie by³o¿by najs³uszniej grzech zmazaæ, przyciskaj¹c je do piersi? Có¿ ono winno, ¿e przysz³o na œwiat z hañb¹ i wstydem na czole - poca³unek matki zdj¹³by z niego to piêtno... dot¹d to dziecko zna tylko sieroctwo, jam je od bólu, sromoty os³oni³. - Tyœ by³ powinien... - A! Julio! - pani - gwa³townie wybuchn¹³ Feliks - a ty¿eœ mu nic nie winna? nawet mi³oœci... - Nic - prócz modlitwy! - pobo¿nie oczy wznosz¹c w niebo doda³a jenera³owa. I znowu nast¹pi³a chwila milczenia, kobieta spe³niwszy, co uwa¿a³a za surowy obowi¹zek czy karê, uczu³a przecie¿, ¿e daleko zasz³a mo¿e - zmiesza³a siê nieco, spojrza³a na pana Feliksa, którego twarz g³êbokie wyra¿a³a politowanie i boleœæ. - Dla wielu a wielu wzglêdów - doda³a przerywaj¹c co chwila - nie jestem nawet w stanie nic zrobiæ dla tego dzieciêcia - rodzina, do której wesz³am, arystokratyczna, dumna, jest mi nieprzyjazn¹, szuka plam w mojej przesz³oœci, aby mnie z zajêtego wyrugowaæ stanowiska i zepchn¹æ jak intruza. Mogê dla sieroty naszej... - wyrzek³a z przyciskiem - uczyniæ coœ póŸniej... w testamencie... po kryjomu i nie omieszkam... choæ znaj¹c twe serce, panie Feliksie, wiem ¿e ty jej nie opuœcisz - ale dziœ... A! palcami by mnie wytykali! Odgadliby! Domyœlili siê - nie! nie! Samo podejrzenie wydrzeæ mi mo¿e to, na co pracowa³am tak mozolnie - szacunek. Feliks s³ucha³ ale zimno i obojêtnie. - A! pani - rzek³ wreszcie - wiele przeczuwa³em, wielem siê lêka³, ale tego, co mnie dziœ spotyka, przewidzieæ nigdy nie mog³em! Nie chodzi mi o dzieciê, ale o ciebie, pani! Ty¿eœ to? Nie poznajê ciê! Dla marnych œwiata wzglêdów chcesz¿e œwiêty obowi¹zek odrzuciæ? Sta³aœ siê pobo¿n¹ - czyli¿ przepisy tej wiary, której god³a ciê otaczaj¹, nie powinny ciê nauczyæ, jak masz w tym razie post¹piæ? Pos³uchaj mnie, pani - doda³ z si³¹ i przejêciem... - wiesz, pamiêtasz mo¿e jeszcze, choæ i o tym ju¿ w¹tpiê, jak nieszczêœliwie i strasznie skoñczy³a siê biedna, chwilowa, szalona mi³oœæ nasza. Jam póŸniej musia³ ukryæ w sobie, ilem przecierpia³ przez ni¹ i dla niej - tyœ znik³a - ja nowe zaci¹gn¹³em obowi¹zki. Rodzina, matka, wymagali tego po mnie, o¿eni³em siê. ¯ona moja, najzacniejsza kobieta, jest chora i zgryŸliwa czasami, nie zawsze zbyt ³agodna, mam córkê, dzieciê swawolne i doœæ p³oche - przy nich jako sierota wychowuje siê Marynia, a choæ j¹ os³aniam i opiekujê siê ni¹, jak mogê - ona cierpi, biedna - u mnie jej nie jest tak, jakbym chcia³. Ty, pani, masz¿e dzieci? - Bóg mi ich nie da³! - Daruj mi jeszcze jedno pytanie: wdow¹ jesteœ czy zamê¿n¹? - Owdowia³am od pó³tora roku. - Na Boga! - zawo³a³ Feliks, ³ami¹c rêce - có¿ siê sprzeciwia, co mo¿e staæ na drodze przyjêciu w dom matki tego dziecka, które tylko jako sierotê z litoœci przytuliæ mo¿esz? Któ¿ ciê bêdzie œmia³ podejrzewaæ? - Wszyscy! - odparla ¿ywo jenera³owa, rumieni¹c siê. - Znasz pan, niestety, przesz³oœæ moj¹; chocia¿ j¹ stara³am siê zatrzeæ ¿yciem surowym i pokut¹ jawn¹, choæ s¹dzi³am, ¿e j¹ ka¿¹ zapomnieæ d³ugie lata ¿alu i skruchy - poza mn¹ jeszcze odzywaj¹ siê g³osy szydercze i potwarze; jestem wystawion¹ na pociski, na podejrzenia... Najl¿ejszy pozór da³by im prawdopodobieñstwo; moje imiê, moja s³awa, stosunki, które wywalczyæ musia³am - wszystko by by³o stracone - przepad³oby wszystko. - Ale¿ - to dzieciê po kilkunastu latach z imieniem obcym zjawiaj¹ce siê w twym domu - zawo³a³ Feliks oburzony - jakie¿ by mog³o zrodziæ podejrzenie? - Nie! nie! Pan nie pojmujesz mojego po³o¿enia! Czujê to - przerwa³a kobieta - widzê, ¿e mnie o brak serca pos¹dzasz, ¿e tracisz szacunek dla mnie - sk³adam i to upokorzenie jako ofiarê przed Bogiem... Dziecko - moje dziecko - a! to by by³o nadto szczêœcia dla biednej grzesznicy! Jam powinna siê ukaraæ. Po tych s³owach twarz pana Feliksa dot¹d mieni¹ca siê ró¿nie zaczerwieni³a siê nagle i stanê³a w p³omieniach jakiegoœ niewyra¿onego uczucia oburzenia. - Masz pani s³usznoœæ - rzek³ szydersko - jam by³ nierozwa¿ny, ¿em dzieciê chcia³ poœwiêciæ! nie powinnaœ go braæ, bo mu matk¹ byæ nie potrafisz. Wszystko w tobie zastyg³o, Julio! Dawniej wystêpn¹ mo¿e i p³och¹, ale by³aœ kobiet¹, mia³aœ serce; dziœ jesteœ... nie! na to nie ma wyrazu! Jenera³owa podnios³a nañ oczy i wlepi³a je w twarz mówi¹cego z wyrazem zimnego wyrzutu. - A któ¿ mnie popchn¹³ na tê drogê, na której straci³am ostatek serca i uczucia? Kto pierwszy uwiód³ mnie i zdradzi³? Dla kogo pierwsze ³zy wyla³am, na kogom pierwsze rzuci³a przekleñstwo? Spytaj sumienia, spytaj, czy ja, s³abe naówczas dzieciê, czyœ ty winien, coœ by³ mê¿czyzn¹ i widzia³ przysz³oœæ dla mnie zakryt¹? - Winienem, ani myœlê siê usprawiedliwiaæ - alem srogo te¿ za swój grzech przyp³aci³ i dziœ mo¿e ze wszystkich kar dosiêga mnie najboleœniejsza... gdy widzê, co z ciebie, Julio, los uczyni³. - Nie los, ty... - Tylko ja? - spyta³ z uœmiechem boleœci mê¿czyzna. - Ty jeden, ty pierwszy!!... Ty! ty! Myœlisz - doda³a - ¿em szczêœliwa, ¿em spokojna, ¿e dot¹d jeszcze piêtna sromoty i pamiêci przesz³oœci nie noszê? - Tak! DŸwiga je nie serce, ale duma na jego ruinach wyros³a - rzek³ Feliks - ale doœæ... nie mamy co mówiæ z sob¹, wymówki z ust moich by³yby niegodne mnie i dziecka tego, które jest anio³em. Julio! Julio! widzimy siê zapewne raz ostatni, nie daj ci Bo¿e nigdy w ¿yciu doznaæ tego, co ja dziœ doœwiadczy³em. Biedne dziecko! - rzek³ po cichu - mieæ matkê, mieæ ojca i p³akaæ na sieroctwo, i pozostaæ na ³asce. - Panie Feliksie! - Pani, ani s³owa wiêcej! Winienem ja! Tylko ja! Ty nie masz serca! - wybuchn¹³ w ostatku. - Nie mam go... - odpar³a kobieta - wysz³o z ostatnim jêkiem na progu twojego domu; tak jest, nie mam go, alem nie ja temu winna! Ty! ty! ty! Feliks pochyli³ g³owê. - Jeszcze raz tak jest - rzek³ - ja... milczê... ale pomnij, pani, gdy nasycona, przesyta czci¹ i poszanowaniem, uwielbiona jako wzór cnoty i pobo¿noœci - u schy³ku czczego ¿ycia zapragniesz uœcisku dzieciêcia otoczona obcymi, gdy za¿¹dasz jego przywi¹zania, serca, g³osu, naówczas dzieciê mo¿e odepchn¹æ ciê i powie: - Ja nie mam matki!... To mówi¹c, odwróci³ siê poszed³ ku drzwiom ¿ywo. Jenera³owa schwyci³a ksi¹¿kê do nabo¿eñstwa i, spuœciwszy oczy, zdawa³a siê ¿ywo bardzo rozpoczynaæ modlitwê. Ale zaledwie pan Feliks wymkn¹³ siê bez po¿egnania, groŸbê rzucaj¹c za sob¹, a Adelajda wœliznê³a siê do pokoju - pani Palmer po³o¿y³a ksi¹¿kê i z okiem suchym wskaza³a jej, ¿e siê chce po³o¿yæ. Modlitwa w tej chwili by³a dla niej tylko œrodkiem u¿ytym, aby siê od rozmowy dalszej i po¿egnania uwolniæ... Natrêtny goœæ drugi wyszed³ ze ³zami w oczach. Z niezmiern¹ troskliwoœci¹ wyuczonej pochlebstwa nie tylko usty, ale d³oni¹ i ruchami subretki, panna Adelajda poczê³a rozbieraæ pani¹, niekiedy pó³s³ówkami ubolewaj¹c nad jej zmêczeniem, nad podró¿¹, nad s³abym zdrowiem, nad zbytecznymi posty i umartwieniami œwiêtej niewiasty. Pani Palmer przyjmowa³a to zamyœlona, milcz¹ca, roztargniona, tak ¿e w koñcu widz¹c, i¿ pokarm ten nie na dobie, ostro¿na s³u¿¹ca cofn¹æ siê z nim musia³a i zamilkn¹æ. Jenera³owa po³o¿y³a siê obwiniêta chusteczkami, ko³der- kami, ostawiona poduszeczkami ró¿nych rozmiarów, zapalono lampkê nocn¹ w k¹ciku, wykadzono pokoik octem balsamicznym i cisza g³êboka rozpiê³a skrzyd³a nad garwoliñsk¹ gospod¹. Cisza, tak, ale spokoju nie by³o. Najtwardszy cz³owiek, któremu siê ju¿ zdaje, ¿e nie ma serca, jeszcze na nie cierpi, choæ go pozby³. I zdawa³o siê tej niewieœcie, która dla pozoru cnoty poœwiêci³a teraz wszystko, ¿e jej dzieciê œpi¹ce obok nie uczyni wra¿enia ¿adnego, ¿e obojêtnym snem potrafi zamkn¹æ oczy, jak zamknê³a piersi... ale na pró¿no usi³owa³a sen na powieki przywo³aæ. WyobraŸnia w ró¿nych postaciach przedstawia³a jej sierotê biedn¹, bez dachu i opieki, bez imienia, nade wszystko bez matki, i wzruszona zrywa³a siê niespokojnie. Ta myœl, ¿e przez œcianê by³o to dziecko, którego nie zna³a nigdy, nie widzia³a doros³ym, a które nale¿a³o jednak do niej... to znowu wyrazy i surowa twarz Feliksa nie dozwala³y spocz¹æ... Sumienie nic jej nie mówi³o, bo z nim wedle woli swej i zasad zrobi³a rachunek, ale jakiœ instynkt porusza³ krew i wstrz¹sa³ ca³¹ istot¹. - Chcia³abym choæ j¹ zobaczyæ z daleka - mówi³a do siebie - czy podobna do mnie? czy do niego? Jak j¹ wychowali? Mog³abym nie poznana zbli¿yæ siê do niej! Ale po tym, co miêdzy mn¹ a Feliksem zasz³o, czy podobna? On mnie teraz od niej odepchnie, tak, ale znalazlabym œrodki. - Ale czegó¿ siê ni¹ niepokojê? - pyta³a potem siebie - nigdy jej przyznaæ i przyj¹æ nie mogê - i po tym, co siê sta³o - on mi jej nie da, ja jej nie powinnam ¿¹daæ! A! czy¿by to mia³ byæ skutek jego przekleñstwa? Serce mi bije! Mia³a¿bym j¹ kochaæ? Dlaczego ona mnie tak ¿ywo obchodzi? Te i tym podobne myœli ca³¹ noc mêczy³y jenera³owê, a sen mia³a, a raczej czuwanie tak niespokojne, ¿e panna Adelajda, œledz¹ca wszystkie jej ruchy, nieustannie wod¹ pomarañczow¹, koloñsk¹, kroplami laurowymi siê przys³uguj¹c - do bia³ego prawie dnia oka zmru¿yæ nie mog³a. - Nigdym jej jeszcze tak poruszon¹ nie widzia³a, jak dziœ po wizycie tego jegomoœci - powiedzia³a sobie panna Adelajda - w tym coœ jest! Mój Bo¿e! taka œwiêta pani, taka pobo¿na wdowa! przyk³ad dla pañ innych - mia³a¿by i ona mieæ jaki ciê¿ar na sumieniu?... Nie! to chyba niepodobna - potem by ju¿ nikomu w œwiecie wierzyæ nie mo¿na... Ale dlaczego¿ ca³¹ noc spaæ nie mog³a i raniej wstaæ kaza³a - i œlady ³ez ma na oczach? Biedaczka! musi za cudze pokutowaæ winy. Monolog o bia³ym dniu na tym siê skoñczy³ - i zdaje siê, ¿e panna Adelajda mocno zachwian¹ zosta³a w swoim systemie na stronê siostrzynego - z powodu uwag, jakie noc¹ uczyni³a. Nazajutrz rano g³êbsze jeszcze mg³y jesienne pad³y na równiny i lasy, zwiastuj¹c, ¿e spoza nich dobêdzie siê jasne, blade s³oneczko nasze oko³o po³udnia i, spojrzawszy tylko na upragnion¹ jego promieni ziemiê, w czerwonych wyziewach zachodu siê utopi. Ch³ód by³ przejmuj¹cy, wilgotny... chwilami wiatr wion¹³ po polach i suche ³odygi traw i chwastów jakoœ cmentarno szeleœci³y. Jeszcze o mroku przeddziennym, przed³u¿onym tym mglistym powietrzem ciê¿kim oko³o poczty i hotelu zawczasu krz¹taæ siê poczêto; pocztylioni chodzili z latarniami oko³o powozów i Bzurski rad nierad po œnie ciê¿kim, szklank¹ ponczu wzmocnionym, przebudziæ siê musia³. W sali bufetowej spa³ teraz twardo i spokojnie Pluta, jakby na najmiêkszym ³o¿u, chocia¿ pod g³ow¹ mia³ tylko twarde zawini¹tko - za pokrycie surdut oszarpany i wytarty... Obok niego pró¿ne butelki i nie dopalone papierosy œwiadczy³y, ¿e do póŸna czuwaæ musia³... nie wiedziano tylko, jak te œlady rozpusty pogodziæ ze ³zami i jêkiem, które w s¹siednim pokoju s³yszano... tote¿ teoria gospodyni i jej towarzyszki mocno zachwian¹ zosta³a. Paulinka, która siê krz¹taæ musia³a oko³o pokoju, i sama pani w negli¿u zagl¹daj¹ca do niego, spoziera³y prawie ze strachem na tego napastnika, który profanowa³ kanapê przeznaczon¹ w nocy dla faworytów piesków jejmoœci. Konstrukcja ju¿ jej nawet by³a siê do tego nieco zastosowa³a i by³y dwa kr¹g³e do³y w prawo i w lewo, na kszta³t kotlin zajêczych... w których Azor i Myszka spokojnie noc cal¹ legiwa³y. Przywyk³e do u¿ywania praw swoich psiaki, którym dano sienniczek niewygodny pod piecem w drugiej izbie, nie mog¹c poj¹æ uzurpatora, przychodzi³y noc¹ kilka razy próbowaæ, a¿ali im siê nie uda przyw³aszczyciela wyrugowaæ. Jeden nawet œmielszy, czarny, ma³y, m³ody syn Azora, który miêdzy ojcem i matk¹ sypia³ w poœrodku, dwa razy wskakiwa³ na brze¿ek kanapki, ale za ka¿dym z tych najœæ silne uderzenie Pluty obala³o go nazad na ziemiê ze skomleniem i warczeniem, które serce czu³ej gospodyni rozdziera³o. - Nie - rzek³a w koñcu do siebie - cz³owiek, który tak sobie postêpuje z psami, p³akaæ nie móg³; musia³ chorowaæ na zêby! ¯e co chwila spodziewano siê omnibusu, który zwyk³ by³ przychodziæ o œwicie, a ranek ch³odny obiecywa³ dobr¹ konsumpcj¹ po Ÿle przespanej nocy, zawczasu nastawiono samowary, poczêto pra¿yæ œmietankê, gotowaæ cykoriê z kaw¹, przysposabiaæ bu³ki i krajanki ró¿ne do wódek, a ruch by³ w domu ogromny. Niepodobna ju¿ by³o d³u¿ej szanowaæ snu intruza; i psy, i ludzie, oœmielaj¹c jedni drugich, poczynali doœæ g³oœno objawiaæ na nowo rozpoczête ¿ycie. Jakkolwiek sen mia³ twardy, musia³ siê przecie Pluta przebudziæ, choæ zrazu tylko kl¹³ pod nosem nie wstaj¹c. Ale Bzurski, stukaj¹c butami i ziewaj¹c jak stary pantofel, przy- szed³ na kawê, pocztylion jakiœ wcisn¹³ siê ze spraw¹ do pani o piêciogroszówkê, ¯ydek œwiszcz¹c przyniós³ bu³ki... skrzypiano drzwiami, pan Fryderyk obróci³ siê, przetar³ oczy i podniós³ na nogi. - A niech¿e was wszyscy diabli porw¹ z wasz¹ sto³eczn¹, garwoliñsk¹ gospod¹ - zawo³a³ otwieraj¹c powieki i dzieñ zaczynaj¹c od wspomnienia niebezpiecznego patrona w³óczêgów - wszak¿e to noc¹ psy... pch³y i ca³a mena¿eria... a o œwicie nowa zgraja... zasn¹æ nie dadz¹ podró¿nemu. S³uchaj, dziewczyno! herbaty z rumem! a ¿ywo! - Herbata jeszcze nie gotowa! - To j¹ przygotowuj, a zaraz! Po có¿ tu ha³asujecie, kiedyœcie dot¹d i kiepskiej waszej herbaty z wierzbowych liœci zrobiæ nie mogli do tej pory. Moœcia pani! - obróci³ siê do samej jejmoœci - dlaczego nie ma dot¹d herbaty? - Ale herbata zaraz bêdzie, to jest ju¿ gotowa! - wedle systemu swojego nigdy nie chc¹c przyznaæ, aby czegoœ nie dostawaæ mog³o, odpar³a kwaœno, ruszaj¹c ramionami gospodyni. Gdy siê to dzieje, oko³o powozów krz¹taj¹ siê te¿ pocztylioni i jenera³owa, pierwsza przebudzona, wyda³a rozkazy do jak najrychlejszego wyjazdu. Bzurski wypiwszy kawê i kieliszek wódki dla popchnienia jej, pocz¹³ nagliæ pocztarzy, panna Adelajda w³asnorêcznie niektóre pude³ka pakowaæ raczy³a. Sama pani zatopiona w modlitwie klêcza³a u relikwiarza. Pij¹c podan¹ herbatê z rumem, jakby coœ sobie przypomnia³ Pluta, nagle wyszed³ na ganek, ko³o jednego z powozów postrzeg³ Bzurskiego i gdy siê ten oddali³, poszed³ do po- cztyliona, który pierwsze konie zaprzêga³. - Do Warszawy? - spyta³. - Nie - z Warszawy do Lublina, dalej... Dowiedziawszy siê czego ¿yczy³, Pluta odszed³ do swojej herbaty; ale zaraz po tym Bzurski siê zbli¿y³ i szepn¹³ coœ pocztylionowi. Powóz smaruj¹c, zawrócono powoli ku Warszawie nazad, konie zaprzê¿ono w momencie i jenera³owa, przeœlizn¹wszy siê przez kurytarzyk niepostrze¿ona, odjecha³a, nim siê Pluta opatrzy³, na powrót ku stolicy, zmieniwszy nagle projekta. Czy na to wp³ynê³o widzenie siê z Plut¹, czy rozmowa z panem Feliksem, czy nadzieja spotkania córki? - doprawdy powiedzieæ nie umiem. W³óczêga zajêty œniadaniem, tytuniem i jakimiœ namys³ami g³êbokimi wcale nie postrzeg³ siê, gdy powóz ruszy³, i zapewniony ju¿ o jego kierunku ani spojrza³, choæ nawet turkot pos³ysza³, mniej go to obchodzi³o. Dobrze sobie odpocz¹wszy i napas³szy siê z obojêtnoœci¹ cynika, czeka³ ju¿ tylko na zrêcznoœæ, która by go dalej ku Lublinowi, w œlad zapewne za jenera³ow¹, przenieœæ mog³a, bo by³ pewien, ¿e w tê pojecha³a stronê. Spodziewa³ siê ³atwo znaleŸæ miejsce w omnibusie lub dyli¿ansie, a ¿e pró¿nowaæ nie lubi³, nimby siê co trafi³o, pocz¹³ rozpytywaæ tego i owego o mieszkañców, o przejezdnych, pragn¹c siê rozerwaæ i zapomnieæ mo¿e o trosce, która mu na sfa³dowanym od wczoraj usiad³a czole. Ale w Garwolinie na dzieñ powszedni, kto siê nie zadowalnia kurantami, rozmow¹ historyczn¹ z gospodyni¹ o przesz³oœci i perspektyw¹ rynku i miasteczka niekoniecznie malow- nicz¹, nie³atwo sobie wynajdzie towarzystwo. Pluta widocznie siê nudzi³ i dawa³ o tym znaæ œwiatu szerokim ziewaniem. Ale pragn¹cy kompanii prêdzej póŸniej znaleŸæ j¹ musi - jest to ju¿ dowiedziony aksjomat; w ostatnim razie mo¿na prowadziæ rozmowê ze s³upem pocztowym, który wybornie s³uchaæ umie i niczemu siê nie sprzeciwia. By³a ju¿ godzina blisko dziewi¹ta, gdy ku gankowi ober¿y-hotelu, restauracji-cukierni zbli¿y³a siê bryczka pocztowa wracaj¹ca od strony Warszawy, na której kontraband¹, za kieliszek wódki, biedny jakiœ zabra³ siê podró¿ny. By³a to figura równie ciekawa i zagadkowa, jak Pluta; cz³eczek mocno przygarbiony od scjatyki, ale pomimo z³amania, nie bez jakiejœ pretensji niewczesnej i niewdziêcznej do elegancji, która dziwnie odbija³a od nêdzy i zabrukania. Mia³ na sobie br¹zowy surducik z potrzebami kamelorowymi, jasnopopielat¹ resztê ubrania, chustkê na szyi karmazynow¹, w¹siki do góry i czapeczkê niegdyœ pewnie kupion¹ u Purytza w Warszawie za oryginaln¹ parysk¹. Lat móg³ mieæ dobrze czterdzieœci kilka, fizys czerwon¹ i pe³n¹ najfantastyczniej porozsiewanych brodawek i minê przy tym wielkiego serc zdobywcy. Z pozoru ca³ego nie mo¿na siê by³o spodziewaæ, ¿eby ten nowo przyby³y przyda³ siê na co panu Plucie, ale w niedostatku i chleb suchy stanie za legominê. Gdy zsiad³szy z bryczki biedak ów poszed³ do bufetu razem z pocztylionem siê uraczyæ, Pluta za nim z wolna, rozgl¹daj¹c siê, poci¹gn¹³, opatruj¹c go na wszystkie strony i gdy garbaty elegant pozby³ siê towarzystwa, pan Fryderyk zbli¿y³ siê do niego bez ceremonii. - Dzieñ dobry! - Dobry dzieñ. - Otó¿ siê nam wypogadza? - Istotnie, jak na jesieñ dzieñ przeœliczny. - Pan dobrodziej dok¹d tak? - Ja tak, ku Lublinowi. - Pan czeka okazji? - Istotnie. - A i ja oczekujê zrêcznoœci. Usiedli razem przy sobie na ³awce w ganku. - Przyznam siê panu - rzek³ Pluta do towarzysza, który nie zdawa³ siê bardzo do rozmowy pochopny - w Garwolinie czekaæ na dyli¿ans diable nudno. - A! diable! - Pan dobrodziej nie rozerwa³by siê w bilard? - Nie, w bilard nie grywam od niejakiego czasu. - To mo¿e by w co innego? - Co innego? A w có¿ my to innego graæ mo¿emy? - zapyta³ jegomoœæ w chustce czerwonej. - No! a w karty? - spyta³ Fryderyk. - Tak! no! nie by³bym od tego - ale znowu, przepraszam pana, jestem w podró¿y i nie tak bardzo z zapasem. - To nic nie szkodzi - odpar³ œmiej¹c siê Pluta - zawsze coœ tam jest. - Coœ, ale z powodu zapomnienia - doda³ nieznajomy - gdy¿ jestem bardzo roztargniony, ledwie para z³otych. - Proszê siê nie ceremoniowaæ, bêdziemy grali dla przepêdzenia czasu po groszu - rzek³ Fryderyk. Spojrzeli na siebie, obu zaiskrzy³y siê oczy, poznali w sobie graczy namiêtnych, Pluta mia³ sporo grosza, ale nie waha³ siê rozpocz¹æ gry, choæ nie móg³ wygraæ wiêcej nad wytart¹ dwuz³otówkê - taka jest si³a namiêtnoœci. I doby³ zaraz z kieszeni bocznej zawiniête w papier parê talii kart trochê u¿ywanych, które z wolna, pogl¹daj¹c na towarzysza, roz- kopertowywaæ zacz¹³ i przerabiaæ. Jegomoœæ w czerwonej chustce przypatrywa³ siê bacznie, nie okazuj¹c jednak tego wcale, spod oka. - W co bêdziemy grali? - W co pan chcesz... - Ano! gdyby w prostego... patriarchalnego sztosika? - Sztosika? No? no? ale poka¿ no mi asiñdziej wprzód karty - rzek³ wyci¹gaj¹c rêkê podró¿ny - bo to siê ró¿nie zdarza, zw³aszcza w drodze - karty u¿ywane, a choæ po groszu gramy, ale czasem grosz stoi za dukata. Fryderyk niechêtnie, z uœmiechem znacz¹cym, poda³ mu tali¹, któr¹ ten zacz¹³ ¿ywo, bacznie i znaæ umiejêtnie roz- gl¹daæ, bo w po³owie tego zajêcia Pluta wyrwa³ mu tali¹ i schowa³, œmiej¹c siê do kieszeni. - E! nie mamy co graæ! Nie ma satysfakcji - rzek³ - Waæpan znasz rzecz. Nieznajomy powoli podniós³ g³owê i g³upowate wejrzenie wlepi³ powa¿nie w towarzysza trzês¹c g³ow¹. - Widzisz waæpan! Ano! znam! Nie ma s³owa! Ale gdybym by³ uda³, ¿e nic nie rozumiem, to bym na pewniaka zgra³ jak nale¿y. Pluta ruszy³ ramionami. - Dajmy pokój. Popatrzyli w oczy jeden drugiemu. - Oczewista rzecz, ¿e karty znaczone - rzek³ sentenc- jonalnie nieznajomy, bez ¿adnego gniewu - a jeszcze powiem panu, ¿e po staroœwiecku znaczone, lada kto z³apie - to ju¿ i uliczniki znaj¹... i œlepy zobaczy, i bezrêki namaca... szyd³em k³ute - czy co? Pluta spogl¹da³ nañ i œmia³ siê po cichu wcale nie zmieszany. - Ju¿ dziœ tak porz¹dni ludzie nie robi¹ - doda³ drugi serio... - Stara szko³a - g³upia rzecz, mo¿na biedy napytaæ... S¹ inne sposoby. Fryderyk szydersko uchyli³ kapelusza. - Widzisz waæpan - rzek³ powoli - mnie nie o wygranê chodzi... - A o có¿? - Ja lubiê z g³upców ¿artowaæ, pasj¹ mam do moralnoœci! Jak tylko widzê dudka, nie mogê wytrzymaæ, ¿ebym mu nie da³ nauki. Ale wolno spytaæ z kim mam honor?... - Mateusz Kirkuæ! do us³ug - odpar³ jegomoœæ w chustce czerwonej. - Kirkuæ? Czekaj¿e pan? Kirkuæ? Coœ mi siê pl¹cze po g³owie! Nazwisko znane. Kirkuæ! Co to jest? Kirkuciowa? A! a! gdzie¿ u licha zna³em jak¹œ Kirkuciównê? - E, e - rozœmia³ siê Mateusz - spytaj mnie o ni¹, ja wiem! - A, jestem w domu! - klaszcz¹c w d³onie doda³ Pluta. - wszak¿e to Julka, która siê przezwa³a póŸniej Maliñsk¹, by³a Kirkuciówna. - Julia! zapewne, bo to moja rodzona siostra, a dziœ pani jenera³owa. - Jak to? Jenera³owa? Siostra waæpana? Rodzona siostra? - Z jednego ojca i matki. - A bardzo mi przyjemnie go poznaæ - krzykn¹³ powstaj¹c Pluta i podaj¹c obie rêce panu Kirkuciowi - mam honor przedstawiæ siê, Fryderyk Pluta, zwany przez niektórych niew³aœciwie kapitanem Plut¹, chocia¿ nigdy w ¿yciu nie s³u¿y³em dalej chor¹¿ego, ale mnie tak przez grzecznoœæ powoli awansowano póki mia³em pieni¹dze i starczy³o grosza tylko do rangi kapitana; gdybym je mia³ d³u¿ej, by³bym pewnie siê ju¿ kolacjami i œniadaniami jenera³a dorobi³, ale ¿em siê zgra³ i zgola³, stanê³o na kapitanie. Swojego czasu mia³em szczêœcie z bliska byæ znajomy siostrze waæpana dobrodzieja. - Jak to? Mia³bym szczêœcie widzieæ w jego osobie s³awnego kapitana Plutê? - podchwyci³ Kirkuæ, wstaj¹c z uszanowaniem i zdejmuj¹c czapkê. - Bardzo siê cieszê, ¿e imiê moje, niegdyœ dosyæ znane uczciwym ludziom - odpar³ Fryderyk - obi³o siê o jego uszy, chocia¿ mi ¿al, ¿e mnie poznajesz pan dopiero, gdy ju¿ ze mnie zosta³y tylko skóra, koœci i stara reputacja przechodzona do dziur jak buty. - Reputacja ca³a! moœcidzieju! - przerwa³ grzecznie Kirkuæ - to starczy za wszystko. Podali sobie rêce gor¹co i serdecznie. - A! to wiêc pan jesteœ rodzonym bratem jenera³owej? - pocz¹³ Pluta na nowo. - Co siê zowie - rzek³ drugi - tylko, powiem panu, liczy³em siê u niej za brata, dopóki ona sta³a w tym rzêdzie co i ja; teraz w delikatnych zostajemy stosunkach, nie bardzo siê do mnie przyznaje, ona pani, ja chudy pacho³ek. Có¿ robiæ? - A wiesz¿e waæpan, ¿e ta kochana Julka ledwie parê godzin temu jak st¹d odjecha³a? - Wiem, spotka³em j¹ na drodze - do Warszawy. - Chyba do Lublina? - Nie! do Warszawy - pozna³em po Bzurskim, kamer- dynerze, bo to mój przyjaciel - stary znajomy, dobry cz³owiek, tylko trochê arystokrata. - Ale do Lublina! - Waæpan siê mylisz, do Warszawy - ja stamt¹d jadê. - Przeciwnie - z Warszawy, ja stamt¹d jadê. - Przeciwnie - z Warszawy przecie¿ przyby³a. - Jecha³a z Warszawy? - Tak jest. - Ano to powróci³a do Warszawy. - Co u kaduka? Przyby³a tylko, ¿eby mieæ przyjemnoœæ przenocowaæ w Garwolinie? - I mnie to dziwi! - No! no! - Hm! hm! - A mnie to ju¿ nie dziwi - zawo³a³ Pluta - myœla³a pewnie, ¿e mnie oszuka i da³a susa jak zaj¹c przed chartem. Ale co to jest palec opatrznoœci! Widocznie palec. Spotykam waæpana dobrodzieja i zdrada siê odkrywa - teraz, z wiêkszym jeszcze zapa³em, rzucam siê w œlady zdrajczyni! - Ale có¿ to tam jest czy by³o miêdzy pañstwem? - uœmiechaj¹c siê zapyta³ Kirkuæ - to ju¿ dziœ stara baba... - Dziœ, ale co by³o, to by³o! - odpar³ Pluta... - Waæpan wiesz, serdeczne stosunki nie zrywaj¹ siê nigdy, choæby je nawet rozerwa³y losy i przeciwnoœci. - A! panie, któ¿ lepiej nade mnie wie, co s¹ serdeczne stosunki! Ja ca³e ¿ycie siê kocha³em i kocham - zawo³a³ brat jenera³owej, uderzaj¹c siê w piersi - przyznam siê panu po przyjacielsku, ¿e serce mam - niech je diabli wezm¹. Ale mówmy szczerze. - Najchêtniej, mówmy jak najszczerzej, a nawet obszernie, bo jenera³owa, mocno mnie obchodzi, jak to mu zaraz wyt³umaczê; kochaliœmy siê dawniej. - Domyœli³em siê tego zaraz - rzek³ Kirkuæ - tylko czy oboje? - Ha no! trudno zarêczyæ, jedno to pewna - to jest ja... - I musia³a zdradziæ waæpana? - Naturalnie... - I chcesz siê mœciæ? - Ja! A pfe! Za kogó¿ mnie masz waæpan. Na kobiecie! Nigdy w ¿yciu! Ale pragnê j¹ zwróciæ na drogê moralnoœci i daæ jej ma³¹ naukê bezp³atn¹, nawet moim kosztem, jeœli siê bêdzie potrzeba - bo teraz, ¿e w pierze obros³a, zapomina pokory chrzeœcijañskiej i wypiera siê pochodzenia i stosunków, to nie³adnie - przecie¿ wszyscy pulvis sumus. Nagle zatrzyma³ siê Pluta. - Waæpan, ¿e jesteœ brat jej rodzony - i masz pewne nawet silniejsze od moich prawa krwi - móg³byœ tak¿e skutecznie siê do tego dzie³a przyczyniæ. - Ja - spyta³ Kirkuæ - o! nie! zaczepiæ jej siê bojê! To baba kuta i stosunkowa, kto wie, co by mog³a zrobiæ ze mn¹... Gotowa do turmy mnie posadziæ - za nic nie rêczê. - No! ale gdybyœmy siê do niej wziêli we dwóch! Waæpan pod moj¹ protekcj¹? - spyta³ Pluta. - Tak! zapewne, co dwóch to nie jeden, a wszak¿e i tak z ni¹ nie ³atwo. - Powiem waæpanu, ¿e chocia¿ by³a chwila, ¿eœmy z ni¹ w œcis³ych zostawali stosunkach - doda³ Pluta - ale nawet jej historii dobrze tak nie wiem - a ona mi potrzebna. Waæpan musisz byæ lepiej uwiadomiony? - Ja? - odpar³ Kirkuæ - no tak, gdzieniegdzie coœ tam siê wie, ale waæpan, co musia³eœ kobiety praktykowaæ - doda³ ze zmieszan¹ powag¹ brat jenera³owej - powiedz mi, czy kto z nas pochwaliæ siê mo¿e i powiedzieæ, ¿e zna ¿ycie którejkolwiek z nich? Ha? Waæpan odwróci³eœ siê na piêæ minut, a ta ju¿ coœ zmalowa³a! I cicho!, i Bogu duszê winna, i nic waæpan nie wiesz, a¿ kiedyœ tam w dziesiêæ lat, patrz! oho! odezwa³o siê - a waæpan jak tabaka w rogu - ani wiesz. - To bywa! - zawo³a³ Pluta - jednak¿e waæpan o jej ¿yciu trochê jesteœ uwiadomiony? - Trochê... - To dla mnie ciekawa historia ze wzglêdu na tê pasj¹, jak¹ mam do moralnoœci - odpar³ Fryderyk... - Hê! czy nie napilibyœmy siê czego? - Napiæ siê? i owszem, nie jestem od tego, ale wybór rzecz trudna - co wypiæ? - No! najpierw wódki, rozumie siê - zawo³a³ Fryderyk - to jest moje principium, zasada, od której nigdy nie odstêpujê, za któr¹ walczyæ jestem gotowy; dalej idzie zak¹ska, nastêpnie ju¿ zale¿y to od gustu, humoru, usposobienia ¿o³¹dka, g³owy, towarzystwa i okolicznoœci kieszonkowych. - Masz waæpan racj¹ - ale te okolicznoœci - w³aœnie - bo ja - z powodu jedynie roztargnienia zapomniawszy pugilaresu z kapita³ami mymi jestem dosyæ nie przygotowany - zacz¹³ rumieni¹c siê Kirkuæ. - To nic, za to mnie nieprzewidziane okolicznoœci dopisa³y w tej chwili i mogê mu s³u¿yæ - a wiêc proszê na œniadanko, a potem spodziewam siê coœ dowiedzieæ z tej ciekawej historii siostry waæpana dobrodzieja. - Tyle, ile ja tam wiem - rzek³ wzdychaj¹c Kirkuæ. - Któ¿ wie - dorzuci³ po namyœle Fryderyk - waæpan jako brat, ja jako przyjaciel serca jenera³owej, choæ obu nas podobno odpycha niewdziêczna istota, moglibyœmy, po³¹czywszy usi³owania nasze i uczyniwszy zaczepno-odporne przymierze, wp³ywem tym wprowadziæ j¹ na drogê moralnoœci - i uczciwoœci, ¿eby siê nie zapiera³a familii i przyjació³ i tak do góry nie zadziera³a nosa, kiedy go Pan Bóg na dó³ stworzy³. - E! czekaj no pan - przerwa³ Kirkuæ - od czasu do czasu coœ mi tam kapnie od niej, ja znowu nie mogê siê nara¿aæ bardzo, bobym straci³ sukurs, który w razie ostatecznym jest dla mnie bardzo wa¿ny. - Pojmujê doskonale obiekcj¹ - rzek³ Pluta powa¿nie - uwaga s³uszna, naturalna i z praw krwi t³umacz¹ca siê dostatecznie. Ale có¿ przeszkadza, ¿ebyœmy prowadz¹c j¹ na drogê moralnoœci œcie¿k¹ umartwieñ i pokuty zaprowadzili te¿ do biurka, z którego by coœ dla waæpana zaliczyæ mog³a? Hê? Alegoria zbyt by³a wysma¿ona, aby j¹ Kirkuæ poj¹³ od razu, jakoœ mu siê to wydawa³o nie ze wszystkim jasne, pokiwa³ g³ow¹ w¹tpliwie. - Albo waæpan chcesz dawne stosunki odnowiæ z jene- ra³ow¹ - rzek³ co siê t³umaczy afektem, ale go nie pojmujê wzglêdem starej baby, albo - doda³ - waæpan chcesz jej dogryŸæ tylko, ale za có¿ ja mam s³u¿yæ tu? - Za koz³a ofiarnego? - przerwa³ Pluta - uchowaj Bo¿e; ani jedno, ani drugie stosunków odnawiaæ nie myœlê, bo mi ju¿ kobiety obrzyd³y od czasu, jakem ja zbrzyd³, a mœciæ siê nie myœlê, bo to g³upia rzecz, ale tak trochê sobie pokpiæ ze szczêœcia ludzkiego i splendorów - to dla mnie wysoka satysfakcja. A nic ³atwiejszego dla nas obu, jak te dwie pieczenie upiec na jednym ogniu. - No, ale¿ jak? - zapyta³ Kirkuæ niedowierzaj¹co... - Jak... s³uchaj... - szepn¹³ kapitan - zostaw mi sposoby, a b¹dŸ pewien, ¿e dla ciebie babê poci¹gnê nale¿ycie i zmuszê, by ci naznaczy³a przyzwoite sta³e utrzymanie. S³owo - mówiê ci, s³owo honoru... Twarz Kirkucia rozjaœni³a siê, nagle rzuci³ siê w objêcia Pluty i uœcisn¹³ go z zapa³em. - Kapitanie - zawo³a³ - albo jeœli chcesz - majorze... - Tytu³uj mnie pu³kownikiem, zw³aszcza przy bufecie, to nic nie szkodzi. - Pu³kowniku! Jenerale. - To zanadto! - Pu³kowniku! - powtórzy³ Kirkuæ - jesteœ cz³owiek jenialny, mówiê ci to z g³êbi serca, móg³byœ by³ proch wynaleŸæ, gdyby go wprzódy nie zinwentowano... Takich mi ludzi dawajcie! Oto cz³owiek! oto antyk! Co za pomys³y! Rêka twoja! rêka... Pluta majestatycznie przyj¹³ z góry te objawy rozczulenia i uwielbieñ, jak ho³d nale¿ny zas³udze, uœcisnêli siê raz jeszcze id¹c do bufetu, gdzie zaraz Pluta sie rozporz¹dzi³ dysponuj¹c zamaszysto œniadanie. Ale ¿e koszta jego przechodzi³y prawdopodobnie resursa tej kieszeni, któr¹ wczoraj podtrzyma³ Narêbski tak szlachetn¹ ofiar¹ wódki i piwa - gospodyni, pe³na pamiêci i przenikliwoœci osoba, okaza³a dziœ niejakie wahanie siê i milcz¹c¹ niepewnoœæ. Mia³a dystrakcjê, gdy kapitan przemawia³, udawa³a niezmiernie zajêt¹ - patrza³a czegoœ pod stolik i poczê³a g³oœn¹ z Azorem rozprawê o koœæ przyniesion¹ z podwórza. Doœwiadczony w traktierniach i znaj¹cy siê na minach pañ bufetowych Pluta dorozumia³ siê, sk¹d pochodzi³o roztargnienie, i choæ nie okaza³ po sobie, ¿e oburzaj¹ce go podejrzenie niewyp³atnoœci i potrzeby przymusowego kredytu nañ pad³o, wyj¹³ trzyrublowy papierek i milcz¹c po³o¿y³ go na bufecie jako silny dokument przeciwko potwarczym domys³om. W osobnym tedy obok pokoiku podano owe œniadanie z³o¿one z wódki, chleba, piwa, sera, œledzia i ostatecznie bifsztykiem nazwanego miêsa, które do tego angielskiego honoru ¿adnego prawa nie mia³o. Paulinka ¿ywo siê zajê³a podaniem. Wódka rozjaœni³a umys³y i pan Mateusz Kirkuæ, dawszy dowody niepospolitej jeszcze si³y r¹k i zêbów w walce z miêsiwem rozpaczliwie mu siê broni¹cym, po piwie, gdy dwugroszowe dobre cygaro zapali³, w ten sposób opowiadaæ rozpocz¹³ wspomnienia swej m³odoœci i dzieje rodziny. - Trzeba ci wiedzieæ, kochany kapitanie, albo lepiej pu³kowniku... - Lepiej pu³kowniku, niech ta baba z bufetu s³yszy - szepn¹³ Pluta. - A wiêc, kochany pu³kowniku - g³oœniej odkrz¹kn¹wszy zacz¹³ na nowo Kirkuæ - i kochany przyjacielu, jeœli siê tak mianowaæ mi pozwolisz... - mia³ trochê wyszukan¹ mowê pan Kirkuæ, co, jak wiadomo, nie mog³o sk¹din¹d pochodziæ, tylko z tego, ¿e wiêcej trzech klas nie zna³ - trzeba ci wiedzieæ, ¿e my tam znowu z ¿adnej tak dalece wielkiej familii nie pochodzimy. Ojciec mój by³ rzeŸnikiem, dziad podobno tak¿e - ju¿ póŸniej nieco tytu³owa³ siê kupcem miêsa, a jatkê nazywano, przypominam sobie, "instytucj¹ miêsn¹" - ale nied³ugo, bo ludzie tego jakoœ nie zrozumieli - i ja tak¿e. - Otó¿ ja ci powiem - przerwa³ Pluta - ¿e owszem, to siê bardzo ³atwo pojmuje - dziœ wszystko siê pragnie uszlachetniæ - szewc zowie siê artyst¹ obuwia... krawiec mówi ci o moralnym znaczeniu swych p³odów, traktiernia zowie siê "akademi¹ gastronomiczn¹", czemó¿ by jatka nie mia³a siê nazywaæ "instytutem miêsnym"? Rzecz s³uszna, logiczna i piêknie brzmi¹ca, byle by œmierdz¹cego miêsa nie sprzedawaæ drogo. Uznam nawet, ¿e rzeŸnicy u¿ytecznie s³u¿¹ krajowi, karmi¹c jego synów zdrow¹ wo³owin¹... nie mówi siê o garwoliñskiej. Koñcz waæpan! - doda³ Pluta. - No to mniejsza o to... - odpar³ Kirkuæ - ale pewna rzecz, ¿e ta ambicja... zgubi³a mojego ojca... nic, tylko ambicja! Ju¿ przekona³em siê, ¿e ona do niczego dobrego nie doprowadzi. - Pozwól, ¿ebym ci jeszcze raz przerwa³ - wcisn¹³ Pluta wzdychaj¹c... - jest francuskie przys³owie... o, waæpan rozumiesz po francusku? - Nie... tylko monsieur i pardon. - To dosyæ, ale ci lepiej powiem po polsku... ¿e w domu powieszonego nie wspomina siê o stryczku... - Co to ma znaczyæ? - naiwnie spyta³ Kirkuæ. - To znaczy - rzek³ Pluta - ¿e i ja, niestety, chorowa³em na ambicj¹ tak, ¿e mi ta choroba a¿ w kieszeni i na piêtach porobi³a dziury - dajmy pokój! Piêkna to rzecz ambicja.. tylko tak jak pieprzu, nie trzeba jej zanadto u¿ywaæ, bo pali. - O mój Bo¿e! co to za jenialny cz³owiek z ciebie, pu³kowniku. - Jeniusz zapoznany, ale mów dalej, mów dalej - do- koñczy³ Fryderyk. - Otó¿ na polêdwicach i flakach uciu³a³o siê takiego grosza - mówi³ pan Mateusz - ¿e nieboszczyk i kamienicê kupi³, i jeszcze mu siê wcale piêkne kapita³y pozosta³y... ale zrazu mu przysz³o do g³owy jatkê nazwaæ instytucj¹... potem i to ju¿ nie wydawa³o siê piêknie i doszed³ do przekonania, ¿e to, co grosz da³o, by³o jakimœ nieprzyzwoitym rzemios³em. Wiêc powoli porzuci³ topór i jatkê, obmy³ rêce i dalej graæ obywatela. Zrzuci³ w k¹t kapotê szaraczkow¹ i pas, i czapkê siw¹ z barana, a wdzia³ kapelusz i surdut i z nimi, moœci panie... pretensje ju¿ choæby do burmistrzostwa. A nie ka¿dy, co grosz zbierze, umie nim rozporz¹dziæ. I tak plas³ raptem stary Kirkuæ, ¿e gdyby to nie by³ mój ojciec, to bym mu dziœ jeszcze coœ nieprzyjemnego powiedzia³. Zostaliœmy siê ja i Julusia, i trzeci brat Kacper, o którym ju¿ nie wspominam... - Ho! a dlaczego¿... Kirkuæ by³ mocno zafrasowany. - No, có¿ siê z nim sta³o? - Nieprzyzwoicie sobie post¹pi³... - Co? uchowaj Bo¿e... dosta³ siê do prochowni? - Ale nie! bardzo uczciwy cz³owiek... - Wiêc có¿ mu siê sta³o? - E! nie warto o tym wspominaæ. - Ale przecie¿...? - Dla ca³ej familii zaka³a... - Nie powiem nikomu... - Pod pozorem ¿eby rêki nie wyci¹gaæ i tam dla jakichœ dziwnych przywidzeñ, zamiast iœæ drog¹ szlachetniejsz¹ i staraæ siê utrzymaæ honor familii... po prostu dla chleba... ale to nigdy ¿adnego uczucia wznioœlejszego nie by³o w tym cz³owieku... - No! i có¿ pope³ni³? - Zosta³ szewcem! - cichuteñko odezwa³ siê zarumieniony Kirkuæ. Kapitan rozeœmia³ siê w ca³e gard³o, popatrza³ na interlokutora d³ugo, wypi³ szklankê piwa i milcz¹c podpar³ siê na ³okciu. - Ju¿ci¿ pozwolisz - mówi³ dalej pan Mateusz... - ¿e kiedy ja mog³em taki obejœæ siê bez ¿adnego rzemios³a nieszlachetnego, to i on te¿ potrafi³by by³ sobie daæ radê miêdzy ludŸmi. Ale nie mówmy ju¿ o tym, bo to dla mnie rzecz bolesna... Pluta nie zrobi³ ¿adnej uwagi nad nielogicznoœci¹ wniosków towarzysza, gdy¿ doœwiadczenie nauczy³o go i przekona³o, ¿e ten pozorny brak logiki spotyka siê codziennie... a w sercu ludzkim jest rzecz¹ najnaturalniejsz¹. Po trosze wszyscyœmy tacy. - Zostaliœmy siê tedy na bruku, na ³asce ludzi, z prawem patrzania tylko na kamienicê, któr¹ nasz ojciec posiada³, i wzdychania do tych pieniêdzy, które straci³... - doda³ Kirkuæ, ³¹cz¹c westchnienie ze s³owy. - Ale mi³osiernych ludzi w tej poczciwej Warszawie nie zabraknie nigdy - rozebrali nas pomiêdzy siebie. Co do Julusi, zaraz powiem, co siê z ni¹ sta³o... co do mnie, poczciwy mieszczanin jeden zaprowadzi³ mnie do siebie; odziewa³, karmi³ i nawet do szkó³ oddawa³, w trzech klasach mnie utrzymuj¹c, dopóki nie zasz³y okolicznoœci. - Mia³em - doda³ Kirkuæ, ponawiaj¹c g³êbokie wes- tchnienie - mia³em jeniusz wielki, chocia¿em siê nic nie nauczy³; nawet, nie bez racji wielu dowodzili mi, ¿e jeniusz siê tym okazywa³, i¿ pasjami lubi³em lataæ i pró¿nowaæ... By³em m³ody, trochê urwisowaty... zwyczajnie krew gra³a... Spotwarzyli mnie wrogowie przed moim dobrodziejem w rzeczy nad³amanego zamku u szkatu³ki i jakicheœ tam kilkunastu z³otych, które nie wiem, gdzie siê podzia³y... wypêdzi³ mnie tedy z domu najnies³uszniej... gdy¿ tytu³em po¿yczki wzi¹³em, przyznajê, z³otych oœm, a prosekwowano mnie o dwanaœcie. Dalej ¿ycie moje nieciekawe, ró¿nego siê jad³o chleba, jak to zwyczajnie na œwiecie, gdy kto szlachetniejszej natury do grubej pracy nie jest stworzony. Mo¿e lepiej powiemy o Julusi? - Mówmy i o Julusi - przerwa³ kapitan - chocia¿ i w³asna pañska biografia mog³aby byæ wielce nauczaj¹c¹... - O! ¿e nauczaj¹c¹ - to bez w¹tpienia - wzdychaj¹c raz jeszcze zawo³a³ Kirkuæ - ale to tam mniejsza, jakoœ niektóre rzeczy boli powtarzaæ... Œwiat i ludzie! - To wiadomo - dokoñczy³ Pluta - niegodziwcy! My zawsze niewinni, ale œwiat i ludzie... powywieszaæ! - Potruæ i pozabijaæ! - rzek³ Kirkuæ, zapalaj¹c siê. - Nigdy cz³owiek szlachetniejszych uczuæ... - Mój Kirkuæ - przerwa³ Pluta - jak ci przyjdzie ochota narzekaæ, to siê dla mnie nie fatyguj... takie rzeczy ja umiem ekstra dobrze na pamiêæ! Tylko zacznij i do³ó¿ et cetera... a ja sobie dokoñczê wolnym czasem. - Jak chcesz... teraz wracam do Julusi. - Wróæmy do tej œlicznej Julusi. - Je¿eli j¹ waæpan zna³eœ, kiedy by³a m³od¹ to wiesz, jak monstrualnie by³a piêkna! A to od dziecka - tylko coraz inaczej i coraz bardziej robi³a siê zachwycaj¹c¹, tak ¿e ludzie patrz¹c s³upieli. Ja od razu wiedzia³em i mówi³em, ¿e byle chcia³a, zrobi karierê, bo i sprytu jej wrodzonego nie brakowa³o. Jakaœ pani... jeœli siê nie mylê... stara... ale tak... Narêb- ska... upodobawszy j¹ sobie, wziê³a na wieœ dla wychowania. Myœla³em sobie: bardzo dobrze - dostanie siê na wieœ do dworu, to ju¿ bêdzie szlachciank¹... pójdzie za szlachcica... z fortun¹ i rzecz skoñczona. Ja bêdê mia³ chleb i sól. Ale inaczej siê to skoñczy³o. Narêbska ta, okazuje siê, by³a herod baba - niegodziwa kobieta - wdowa po obywatelu bardzo majêtnym, kobieta z g³ow¹ rezolutna, w³ada³a maj¹tkiem i synem jedynakiem ¿elazn¹ rêk¹. U niej tedy wychowywa³a siê Julusia jak w klasztorze, a nie ma nic niebezpieczniejszego nad taki rygor... cz³owiekowi zaraz nie wiedzieæ jakie myœli przychodz¹ do g³owy, gdy mu i myœleæ nie wolno... Wyros³a Julka na cudo! A ¿e to tam widaæ krew by³a nie woda, pow¹chali siê jakoœ z synem pani Narêbskiej i zebra³o siê im na potajemne amory. Ten taki, s³yszê, serio, tak siê w niej rozkocha³ szalenie, ¿e siê a¿ choæby ¿eniæ zamyœla³... ale gdy siê to jakoœ odkry³o, ¿e za daleko z sob¹ zaszli... Kirkuæ chrz¹kn¹³. - Bo tak, s³yszê, daleko - doda³ - ¿e bodaj czy tam pan Bóg co nie da³... - Ja wiem - rzek³ Pluta - i najdok³adniej wiem - bo niezad³ugo i moja nastêpuje historia. - Jak to? Tak prêdko? - zapyta³ zdziwiony pan Mateusz. - Waæpan ju¿ wiesz to - no to mo¿e ja nie wiem. - Bardzo byæ mo¿e, pos³uchaj¿e mnie z kolei - dorzuci³ Pluta - i odwil¿ sobie gard³o tymczasem. Narêbska, herod-baba, dowiedziawszy siê, wpad³a w furi¹, Julusiê wyforowano z domu - dziecko gdzieœ zes³ano, a synowi bodaj czy macierzyñskiej na dywanie nie dano admonicji. Narêbska mia³a ten system, ¿e bi³a - nie pochwalam tego, ale kiedy do dziœ dnia praktykuje siê to w wojsku angielskim, czemu¿ by w szlacheckim polskim dworze w ekstraordynaryjnych okolicznoœciach ten œrodek nie mia³ byæ u¿yty? He?... - spyta³ kapitan... - Ja nie wiem - rzek³ Kirkuæ - biæ, jak sobie chce, nie jestem tak dalece od tego, ale byæ bitym, g³upia rzecz. - A o tym siê nie mówi - zawo³a³ Pluta - to do niczego nie prowadzi prócz do siñców. - I do z³oœci - doda³ Kirkuæ. - Ale cóŸ dalej? - Julusia prawie boso i niezmiernie skromnie odziana dosta³a siê wówczas do Warszawy bez ¿adnego sposobu do ¿ycia - zap³akana, zdesperowana posz³a zrazu z biedy do jakiegoœ magazynu. W³aœnie j¹ w tym op³akanym stanie pozna³em, gdy z pracy r¹k ¿y³a. Kirkuæ czu³ siê upokorzony t¹ wiadomoœci¹, ale milcza³ - zapi³ j¹ piwem. - Jeszcze siê to wówczas ¿y³o i co siê zowie dom trzyma³o w Warszawie - mówi³ kapitan. - A! lepsze to by³y czasy - ludzie w karty grali, poczciwych birbantów na bruku by³o jak maku - dziœ, licho wie co! I do tego pasja przesz³a! Œwiat popsuty! ¯adnej w nim pasji, ¿adnej, co siê nazywa - chodz¹ bledzi jak æmy po œwiecie, a patrz¹c na nich a¿ spaæ siê chce i poziewaæ. - Przypadkiem tedy raz id¹c ko³o tego magazynu - patrzê w okno, a mia³em taki zwyczaj, ¿e gdzie by³y kobiety, zawszem w okna zagl¹da³. Nigdy nie mo¿na wiedzieæ, co cz³owiek zobaczy! - Patrzê, a! szalenie œliczna dzieweczka, krew z mlekiem - czarnobrewa, oczy szafirowe - kszta³ty medycejskie. - Medycejskie? - pochwyci³ Kirkuæ - có¿ to jest? - To - tak - figura - d³ugo by t³umaczyæ - odpar³ kapitan. - Mniejsza o to. - Œwie¿a by³a jak jab³uszko - mówi³ dalej Fryderyk - bo mia³a to zawsze do siebie ta osobliwsza istota, ¿e choæ siê najmocniej wyp³aka³a, zgryz³a, nigdy nie traci³a œwie¿oœci. Sp³ywa³o to po niej jak po kamieniu, taki mia³a temperament nieoszacowany. Zobaczywszy j¹ wst¹pi³em do magazynu umyœlnie kupiæ coœ niepotrzebnego, aby siê jej lepiej przypatrzeæ. Podoba³a mi siê szalenie, ale zrazu ani by³o do niej przyst¹piæ! Widz¹c j¹, ¿e to siê tam zwala w ciê¿kiej pracy albo gdzie wyjdzie za jakiego rzemieœlnika, pocz¹³em u¿ywaæ wszelkich œrodków, aby j¹ do siebie œci¹gn¹æ. Prawdê powiedziawszy, trzewików wówczas porz¹dnych nie mia³a, ani te¿ wielkiej ochoty zarabiania na nie prac¹ - bo by³a bardzo delikatna. Z pomoc¹ us³u¿nej jednej poczciwej bardzo kobiety uda³o mi siê przekonaæ j¹ nareszcie, ¿e niewiele zyska upieraj¹c siê przy swoim magazynie i powoli, powoli... dosta³a siê do mnie. Wyporz¹dzi³em jej apartamencik co siê zowie, obok mojego mieszkania i mogê powiedzieæ, ¿em kilka miesiêcy spêdzi³ z ni¹ dosyæ szczêœliwie. Ale zaledwie usta³y wiekuiste ¿ale po Narêbskim i wspomnienie tej g³upiej z nim mi³oœci, ledwie siê to od¿ywi³o i w pierze poros³o, postrzeg³em, ¿e d³ugo z ni¹ nie wytrwam, opanowa³a j¹ jakaœ ambicja. - A ju¿ to ambicj¹ to my mamy wszyscy wrodzon¹ - doda³ Kirkuæ - tylko ¿e siê nam nie udaje dopi¹æ celu z wyj¹tkiem tego brata, o którym mówiæ nie lubiê; ten bez ambicji ¿adnej, ona wprawdzie wysz³a na porz¹dn¹ niby kobietê i w dodatku na jenera³ow¹, ale co j¹ to kosztowa³o? - Nie wiem, czy pomiêdzy mn¹ a jenera³em by³o tam jakie intermedium - koñczy³ Pluta - czy nie, rzecz niedocieczona. Pomieszkawszy u mnie, coraz kwaœniejsza, coraz bardziej nieukontentowana znik³a mi jak kamfora... mylê siê, kamfora nie zostawia œladu, a ona po sobie rzuci³a pod ³ó¿kiem najstarsz¹ parê trzewików. Przyznajê siê, ¿e bardzo mi to by³o nieprzyjemne, bo jakkolwiek b¹dŸ i ma³o piêkniejszych kobiet znaleŸæ mo¿na nawet w Warszawie, gdzie rojami chodz¹, i du¿o mnie do licha kosztowa³a, i by³em siê tak przywi¹za³, ¿e o ma³o dIa niej nie pomyœla³em zostaæ porz¹dnym cz³owiekiem; powiadam ci Kirkuæ, napad³y na mnie takie paroksyzmy cnoty, ¿em myœla³ o wiejskim zaciszu, pracy, ustatkowaniu. S¹dzi³em, ¿e siê przywi¹¿e do mnie, ale co dalej, to gorzej sz³o, charaktery siê nasze nie zgadza³y. Wtem drapnê³a mi, ¿em siê nie dopatrzy³, to tylko wiem, ¿e z oficerem. Czy ten oficer zosta³ jenera³em, co byæ mo¿e, bo i to siê trafia, czy ów kochanek ust¹pi³ przez uszanowanie przed wy¿szej rangi osob¹, nie wiem. - Mnie siê zdaje, ¿e ja to bêdê wiedzia³ - rzek³ Kirkuæ. - Wiem, ¿e tam by³o tylko dwóch wojskowych, co siê jej losem zajmowali; oficer, który j¹ wykrad³, i stary jenera³, co siê z ni¹ o¿eni³. Pierwszy postrzeg³ j¹ przeje¿d¿aj¹c¹ w Alejach i szalenie siê w niej rozkocha³. Cz³owiek by³ prosty, pe³en wiary i nie umiej¹cy siê dla jakichœ œwiatowych wzglêdów powstrzymaæ. Mia³ byæ przystojny mê¿czyzna, m³ody jeszcze i, jak mówi¹, bardzo do Narêbskiego podobny, w którym siê ona kocha³a. Gdzie siê oni porozumieli, nie wiem, doœæ ¿e pojecha³a z nim, a w rok potem posz³a za starego jenera³a, który dla niej ze wszystkim oszala³. Oficer mia³ ten rozum, ¿e pretensji o to nie roœci³ i usun¹³ siê szlachetnie, a ona tak¿e nieg³upio zrobi³a, ¿e siê go³ego m³okosa nie trzyma³a. Pan Bóg j¹ za to wynagrodzi³, bo œliczny po nim odziedziczy³a maj¹tek, chocia¿ mówi¹, ¿e familia dot¹d siê procesuje o to, upatruj¹c jakiejœ nieformalnoœci w œlubnej metryce. Ale jenera³owa ma plecy! - Ratuje siê, jak mo¿e! - doda³ Pluta - nic jej nie zrobi¹. Co do mnie, z³ego jej nie ¿yczê i owszem, bylebym j¹ móg³ na drogê moralnoœci wprowadziæ. Wszak dzieci nie ma? Sama jedna dziœ na œwiecie, a od ca³ego œwiata siê odwraca, a¿eby ¿yæ z tymi, do których wcale nie by³a stworzona. Powiedz¿e mi szczerze, jednak nie zapomina ona o waæpanu? - Rada by zapomnieæ, tylko ja siê nie dajê - odezwa³ siê Kirkuæ wzdychaj¹c - i jak zacznê przez Bzurskiego, przez pannê s³u¿¹c¹, ró¿nymi instancjami szturmowaæ, czasem siê uda coœ wycisn¹æ. I daæ, da zreszt¹, choæ niewiele w miarê moich potrzeb, ale ¿eby kiedy chcia³a poczciwie siê rozmówiæ ze mn¹, gdzie tam! U drzwi stojê i zaraz mnie ¿egna,jakby moja przytomnoœæ, choæ, chwa³a Bogu, wszêdzie siê znaleŸæ umiem, wstyd jej robi³a. Ju¿ to sobie wbi³a koniecznie w g³owê, jak widaæ, ¿eby siê wcisn¹æ w wy¿sze towarzystwo i zostaæ koniecznie uczciw¹ kobiet¹; a niech Bóg broni, ¿eby jej teraz przesz³oœæ przypomnieæ, choæ to rzecz, której pozbyæ siê nie mo¿na. Zrobi³a siê ekstra pobo¿n¹, przeciwko czemu ja nic nie mam, kiedy jej z tym dobrze, ale po có¿ k³amie i swoich siê zapiera? Hm? Najczêœciej teraz przesiaduje w Warszawie, a mnie znowu wypycha i wysy³a, i rada by widzieæ o sto mil. Kirkuæ mówi³ to z widoczn¹ przykroœci¹ przerywanymi wyrazy, z¿ymaj¹c siê niekiedy i okazuj¹c uczucie wielkie, które zarówno sercu jak wódce i piwu przypisaæ by³o mo¿na. Pluta pogl¹da³ nañ pytaj¹co. - Waæpan masz s³usznoœæ zupe³n¹ - rzek³ - ca³e jej postêpowanie potrzebuje sprostowania, a ja siê tego podejmujê... Mam pasj¹ do uczenia moralnoœci takich ludzi, co nosa dr¹ niepotrzebnie... Teraz nic nie pozostaje, tylko ¿ebyœ waæpan przeszed³ pod moj¹ opiekê i s³ucha³ rady, a zobaczysz, ¿e tak pokierujê rzeczy, i¿ siostra ci musi wiêcej uczyniæ... ni¿ dot¹d. Bêdê twoim adwokatem... tylko nic bez mojego zezwolenia, ani kroku. - A jak waæpan - przerwa³ Kirkuæ - narazisz mi j¹ tak, ¿e potem ca³kiem mi drzwi zamknie? - Gdyby nawet zamknê³a... na to jest wytrych dowcipu i obcêgi postrachu... - rzek³ kapitan. - Z waæpana widzê bardzo prosty i niedoœwiadczony cz³owiek; nie widzisz tego, ¿e kobieta, która siê obawia skandalu, gotowa uczyniæ najwiêksz¹ ofiarê, byle usta zamkn¹æ, byle usun¹æ, co j¹ napawa nieustann¹ obaw¹... A! a! - zacieraj¹c rêce doda³ Pluta... - co za komedia?! Nie dosyæ mnie... com ju¿ dosyæ strasznym widmem dla niej... jeszcze jej przywiozê szanownego Kirkucia! To wybornie! To doskonale! A tak siê sk³ada, jakby w tym szatan ogon umoczy³! Pan Mateusz westchn¹³ popijaj¹c i spojrza³ z ukosa na o¿ywion¹ fizjognomi¹ swojego towarzysza, który w¹sa rudego pokrêca³. - A! bodaj¿e to dobrze by³o - rzek³ - ale ja nie œmiem siê ju¿ spodziewaæ, bo mi siê dziwnie nie szczêœci... - Czym¿e siê waæpan zwykle zajmujesz? - spyta³ kapitan. - Ja... teraz nie mogê powiedzieæ nawet, ¿ebym mia³ jaki regularny kawa³ek chleba - westchn¹³ Kirkuæ... - ot tak... szukam zajêcia... chwyta³em siê ró¿nych, ale nic mi nie idzie... Tu i ówdzie cz³owiek ma przyjació³ po œwiecie, przylgnie do którego, po¿yje... W karty te¿ gram nieŸle... i wygrywam nieraz po jarmarkach, ale choæ jaki grosz kapnie, nie potrzyma siê... i czêsto jeszcze przez niesprawiedliwoœæ ludzk¹ i oszczerstwo siê cierpi, choæ zawsze gram uczciwie... - Nie masz wiêc ¿adnego sta³ego zajêcia... nie pozostaje ci, tylko przywi¹zaæ siê do mnie... a mo¿esz byæ spokojnym. Pan Mateusz siê sk³oni³, westchn¹³, ale po chwili doda³ nieœmia³o: - Ale proszê¿ pana pu³kownika, chocia¿ bardzo mi jest droga jego protekcja... cz³owiek czasem przy najlepszych chêciach... Tu siê zaj¹kn¹³, Pluta nañ spojrza³. - Kochany Kirkuæ - rzek³ - ze mn¹ po ¿o³niersku, potrzeba zawsze otwarcie i jasno; ja rozumiem, co chcia³eœ, a czego przez wrodzon¹ delikatnoœæ nie œmiesz mi powiedzieæ... Chodzi o to, ¿e ci siê zda, i¿ cz³owiek, który sam sobie nie bardzo umia³ daæ rady, nie potrafi pomóc skutecznie drugiemu? Prawda? Widzisz mnie w ubraniu pe³nym prostoty i zaniedbania, ale nie s¹dŸ mnie z tego! To po prostu fantazja! Trafia siê ze mn¹ ró¿nie, wszak¿e nigdy z g³odu nie mrê... I doby³ z zanadrza garœæ asygnat, które na stoliku rozsypa³. - Widzisz - doda³ - chodzê w butach niezupe³nie œwie¿ych, ale móg³bym ich sobie sprawiæ par dziesiêæ... Wprost tylko fantazja... Czasem mi przyjdzie ochota do zbytków... to znowu zabrukaæ siê pragnê i czyniê maleñkim umyœlnie, niech wiêc pozory te nie ustraszaj¹ ciebie. Wiary i ufnoœci we mnie! Wiary! wiary! - dorzuci³ z patetycznoœci¹ - a wszystko bêdzie dobrze... Kirkuæ przekonany, zba³amucony, przejêty uszanowaniem na widok pieniêdzy, sk³oni³ g³owê i zamilk³... ³za czu³oœci zakrêci³a mu siê w oku. - Pójdê - rzek³ - za tob¹, choæby na koniec œwiata... Oto rêka moja, czyñ ze mn¹, co chcesz... prawdê rzek³szy, nigdy sam sobie nie poradzi³em dobrze... zawsze ludziom siê da³em wodziæ i zawiedziony zosta³em okrutnie. Tu zaszlocha³ i otar³ ³zy rêkawem. Pluta spogl¹da³ nañ z politowaniem szyderskim. - Nieoszacowany talent - odezwa³ siê - umiesz, widzê, p³akaæ, a w twoim po³o¿eniu to rzecz droga i po¿yteczna... Na ten raz mo¿esz siê nie ekspensowaæ, bo mnie to wszystko jedno... Wypij jeszcze kieliszek wódki, to ciê wzmocni... ale nie pozbywaj siê tej ³atwoœci do ³ez, bo nam siê to przydaæ mo¿e... Kirkuæ p³aka³ ci¹gle. - A! kapitanie czyli pu³kowniku - zawo³a³ z g³êbi duszy - gdybyœ zna³ ¿ycie moje, nie dziwi³byœ siê rozranionemu sercu! Niesprawiedliwoœæ ludzka! przeœladowanie losu... - Przyznaj siê - przerwa³ Pluta - ty musisz mieæ jakiœ defekt, jak¹œ s³aboœæ... co ciebie gubi? - Przyznam ci siê, powiem! Tak, powiem wszystko! Nie chcê dla ciebie mieæ ¿adnych tajemnic... Ginê zawsze przez to nieszczêœliwe kochanie. - Ale ba! otó¿ jest! - krzykn¹³ Fryderyk... - a nie wiesz tego, ¿e kogokolwiek kochaæ, szczególniej zaœ kobietê, rzecz ze wszystkich aktów s³aboœci najg³upsza... i prowadzi... prowadzi... - Czy¿ ja nie wiem tego - odpar³ pan Mateusz - ale natura! serce! panie pu³kowniku... Sto razy przysiêga³em sobie, a nigdym d³u¿ej dwóch godzin przysiêdze wiernoœci nie dochowa³! Natura, nieszczêœliwa natura taka, ¿e abym twarzyczkê nieszpetn¹ zobaczy³, szalejê... Ot i teraz... - rzek³, rozlewaj¹c siê we ³zy i smutnie kiwaj¹c g³ow¹... - ot i teraz da³em siê zwieœæ jak student... A! ale có¿ bo to by³y za oczy! - Ale ba! czarne czy niebieskie? - spyta³, œmiej¹c siê Pluta. - A! czarne! czarne! i czarna w nich zdrada mieszka³a. - Ona i w niebieskich czasem siê lokuje, a w ogóle ile jest oczów, wszystkie dla niej dobre... Stary waæpan ju¿ jesteœ, a tak siê ³apaæ dajesz. - Niestary - przerwa³ Mateusz... - ale to mi siê zda³a bardzo przyzwoita kobieta; mia³a w³asny magazynik strojów przy ulicy Freta - gdyby licho nie przynios³o artylerzysty... - Jak¿e to waæpanu chcia³o siê mierzyæ z si³¹ zbrojn¹ i walczyæ z mundurem? - A! to ju¿ taka dola moja... zawsze ktoœ mi w drogê wlezie, nie mo¿e byæ inaczej, przeznaczenie - smutnie zwieszaj¹c g³owê nad szklank¹ doda³ Kirkuæ - cz³owiek wierzy i zawsze zawiedziony zostaje... a serce nigdy nie starzeje... Cz³owiek ma i talenta... a do niczego dojœæ nie mo¿e. - Czy¿byœ, uchowaj Bo¿e - rzek³ przestraszony kapitan - graæ mia³ na fortepianie? - Ale nie, ja to mówiê... - skromnie doda³ Kirkuæ - wzglêdem kart... W niejednym porz¹dnym banku ci¹gn¹³em... ale có¿ to tam! nic siê nie zarobi³o nawet na porz¹dne odzienie. - A! prawda - zawo³a³ kapitan - poci¹gnij no mi pan sztosa. - A jakiego? - spyta³ Kirkuæ, któremu oczy zab³ys³y, bior¹c rzucone karty w rêce i zaczynaj¹c je przerzucaæ tak, i¿ dostrzec nie by³o mo¿na m³ynków, które pod jego palcami przewraca³y. - U³ó¿ no lisa. - E! lisa - zawo³a³ zgorszony Kirkuæ, rzucaj¹c tali¹ z niechêci¹... - Nie ma na co r¹k walaæ! Waæpan myœlisz, ¿em student... ja tego nie potrzebujê... lisa ³api¹ i mo¿e wynikn¹æ nieporozumienie... na co mnie to, kiedy ja ka¿d¹ kartê znam na wylot i sfilujê, któr¹ zechcê. Fryderyk wsta³ z uœmiechem i uk³oni³ mu siê. - Z waæpana, widzê, istotnie mistrz - zawo³a³, sk³aniaj¹c jeszcze raz g³owê - cieszy mnie mocno, ¿e takiego poznajê artystê. Ja, powiem panu, œrodków tych u¿ywaæ nie chcia³em, choæ umiem je szacowaæ, gdy chodzi o nauczenie rozumu i naprowadzenie na drogê moralnoœci m³okosów... którzy siê rzucaj¹ do kart... Talent masz waæpan istotnie... u¿ycie tylko jego ograniczyæ nale¿y, gdy¿ ludzie zaraz pos¹dzaj¹ o interesownoœæ i oszustwo... choæby pobudki by³y najszlachetniejsze. Kirkuæ, który nic podobnego nie s³ysza³, szeroko gêbê otworzy³. - Tak jest - zawo³a³ kapitan - w rêkach rozumnego cz³owieka sztuka taka mo¿e byæ œrodkiem wielce zbawiennym przeciwko rozpuœcie. M³odzi na przyk³ad ludzie rzucaj¹ siê namiêtnie i nierozwa¿nie na szulerkê, có¿ piêkniejszego jak daæ im przestrogê dobitn¹ na kieszeniach i powstrzymaæ od brzydkiego na³ogu, którego szpetotê my najlepiej znamy, bo sami go mamy. Prawda, panie Kirkuæ? - Prawda, panie pu³kowniku. - Jedziesz wiêc waæpan ze mn¹ - doda³ Pluta - i praco- waæ bêdziesz pod moim kierunkiem, gdy¿ dowiedziona rzecz, ¿e ci, co sob¹ rz¹dziæ nie umiej¹, najlepiej drugimi potrafi¹... Dam ci zajêcie i utrzymanie, mo¿e siê trafiæ i okazja okazania talentu... Masz waæpan co lepszego do roboty? - Jak na teraz nic - odpar³ Kirkuæ - chcia³em siê tylko oddaliæ od Warszawy i ulicy Freta, aby mi siê moje nieszczêœcie nie przypomina³o. - A! to dzieciñstwo - zawo³a³ Pluta... - ju¿eœ siê pan przewietrzy³; zreszt¹ nie w¹tpiê, ¿e waæpan znajdziesz zaraz drugi jaki przedmiot zapa³ów w s¹siedniej ulicy... i o tamtym zapomnisz; jedziemy wiêc razem do Warszawy. Ale - ale, jeœli wolno spytaæ, có¿ teraz dzieje siê z Kacprem, bratem pañskim? Kirkuæ smutn¹ zrobi³ minê. - Przyznam siê panu, ¿e od dawna siê z nim nie widujemy, nie chcia³em siê o rzemieœlnika ocieraæ; nawet w gor¹cej potrzebie butów nigdym siê do niego nie uciek³, wola³em gdzie indziej szukaæ kredytu. Cz³ek bez ¿adnego uczucia honoru! S³ysza³em jednak, ¿e mu siê powodzi, ¿onaty, dzieci kilkoro, pracuje... nie warto o tym wspominaæ. - Nie zg³asza³ siê nigdy do siostry? - Nigdy... podobno ona sama z obawy, aby do niej kiedy nie przyszed³, stara³a siê o nim wywiedzieæ, ale wzgardzi³ jej troskliwoœci¹ i nie by³ nawet u niej... Ja w imieniu ca³ej familii zapar³em siê go wiekuiœcie. Kapitan pomyœla³ coœ i zamilk³. - Jedziemy wiêc razem - rzek³ po chwili. - Na koniec œwiata - odpar³ Mateusz... - No, to trzeba by³o takiego szczêœcia - coraz czulej doda³, wzdychaj¹c, Kirkuæ, który jad³, pi³ i w niedostatku innego zajêcia na Paulinkê pos³uguj¹c¹ im pogl¹da³ wzdychaj¹c i czuj¹c ju¿, ¿e gdyby okolicznoœci sprzyja³y, we dwie godziny móg³by siê w niej tymczasowo zacz¹æ kochaæ - to trzeba by³o takiego szczêœcia, ¿ebym ja rychtyk tu pana spotka³. - Tylko co nie widaæ omnibusu z Lublina - doda³ kapitan - byleby w nim dwa miejsca znaleŸæ wolne, zaraz byœmy ruszyli do Warszawy... a dajê waæpanu s³owo, ¿e przymierza ze mn¹ ¿a³owaæ nie bêdziesz... zobaczysz, jakie weso³e i uczciwe ¿ycie prowadziæ bêdziemy. Domawia³ tych s³ów, gdy spodziewany w³aœnie omnibus nadci¹gn¹³ i po sprawdzeniu okaza³o siê, ¿e by³o jedno miejsce œciœle bior¹c we œrodku, a pó³ miejsca przy woŸnicy, trochê na przyczepku, ale z piêknym widokiem na okolicê. Zamówiono wiêc natychmiast i op³acono miejsca oba. Pluta naturalnie posadzi³ Kirkucia na wolnym powietrzu, a sam wszed³ do wnêtrza, aby siê lepiej wyspaæ ni¿ nocy poprzedniej... Brzemienny dwoma sprzymierzeñcami omnibus, jak koñ trojañski kryj¹c w sobie wojowników, opuœci³ Garwolin, kieruj¹c siê ku Warszawie. Jakkolwiek ¿al nam bardzo opuszczaæ Hotel Warszawski miasta Garwolina, w którym wcale by³o nieŸle, musimy jednak zmieniæ dekoracj¹ i razem z dyli¿ansem, omnibusem i powozami, które nas poprzedzi³y, poœpieszyæ do Warszawy. Tu ju¿ rodzina pañstwa Narêbskich: pan Feliks, Samuelka, Elwira i Mania, po krótkim bardzo przystanku w Hotelu Angielskim zaczêli zagospodarowywaæ siê w najêtym mieszkaniu w jednym z piêkniejszych domów Nowego Œwiata. Trzeba albowiem wiedzieæ, ¿e pan Feliks wybrany (staraniem ¿ony, jak siê zdaje) do Towarzystwa Kredytowego, zmuszony przez to ¿yæ jakiœ czas w Warszawie, choæ by³ i odwyk³ od miasta i wygodniej mu by³o na wsi - pos³uszny woli swej po³owicy, krz¹ta³ siê, aby przyzwoite tu zaj¹æ stanowisko. Pierwsze dni w podobnych razach dla przybywaj¹cych ze wsi a pragn¹cych, aby tego na nich widaæ nie by³o, s¹ pe³ne trudu, mozo³u, z³ych humorów i ten, na kim siê w domu skrupiaæ zwyk³o, niepospolity dŸwiga ciê¿ar. Tu zaœ skrupia³o siê na panu Feliksie, który lata³ jak oparzony, a w niczym dogodziæ nie móg³; krupi³o siê na sierotce Mani, bo Samuelka i Elwira, siedz¹c ca³y dzieñ w krzese³kach, narzeka³y tylko i gdera³y si³ami wspólnymi, ale siê do niczego nie bra³y. Sama pani by³a niezmiernie s³abego zdrowia, gdy sz³o o jak¹ robotê; wytrzymywa³a zabawê i towarzystwo do zadziwienia, wszystko, co jej czyni³o przyjemnoœæ, znosi³a cudownie, dŸwigaj¹c siê si³¹ woli, ale roboty, zajêcia i w ogóle tego, w czym siê drugimi wyrêczyæ mog³a, nie umia³a przenieœæ i najmniejszy w tym przymus fatalnie oddzia³ywa³ na jej zdrowie. S³aba ta istota, nerwowa i wra¿liwa, apetyt mia³a doskona³y, sen wyborny, na oko nawet wygl¹da³a, jakby nic nie cierpia³a, ale nerwy jej by³y rozdra¿nione i najmniejsze sprzeciwienie siê wprawia³o j¹ w stan tak okropny, ¿e ca³y dom truchla³ od niego. W wielkich wypadkach umia³a z kolei przetrwaæ kilka nocy bezsennych, a nawet przetañcowaæ je bez widomego si³ upadku, ale najl¿ejsza praca zabija³a w¹t³¹ istotê. Znaj¹c te¿ siebie z tej strony, Samuelka przyzwoit¹ zachowywa³a troskliwoœæ o zdrowie swoje. Córka tak¿e zdawa³a siê silna, czerstwa, rumiana i wytrwa³a, ale to by³ tylko pozór ³udz¹cy; wziê³a po matce tê¿ sam¹ nerwów dra¿liwoœæ i zupe³n¹ niemo¿noœæ zajêcia jakiegokol- wiek. Do roboty oczy mia³a s³abe, siedzenie jej d³ugie szkodzi³o, dostawa³a palpitacji serca, spazmy objawia³y siê w niej ju¿ czêsto ziewaniem, które, jak wiadomo, jest z nimi w pokrewieñstwie - a matka, troskliwa o jej zdrowie, nie dopuszcza³a aby Elwirka czymkolwiek siê zamêcza³a. - Nic gorszego, jak nie mieæ na siebie uwagi - mawia³a córce - tak to ja w m³odszych latach straci³am zdrowie i nie dozwolê na to, aby moja Elwirka tak, jak ja, mêczyæ siê mia³a. Elwirka te¿ wcale siê nie zajmowa³a niczym jedynie przez pos³uszeñstwo dla matki i wyrêcza³a wszystkimi, znaj¹c, jak praca fatalne dla niej mo¿e mieæ skutki. Dwie panie w ogóle, jeœli siê nie bawi³y, odpoczywa³y, a gdy je spoczynek znu¿y³, wzajemnie nad stanem nieszczêœliwym zdrowia swojego ubolewa³y. Czu³y one fatalne po³o¿enie swoje, ale nie by³o ratunku! nie by³o sposobu. Sama pani utrzymywa³a stale, ¿e w jej rodzinie nikt nigdy zdrowia nie mia³ takiego, aby móg³ pracowaæ. Miejscowy lekarz wzywany do rady wzdycha³ i kiwa³ g³ow¹, ale znajdowa³, ¿e medycyna jeszcze jest w stanie dzieciñstwa... i na tego rodzaju s³aboœæ nie ma lekarstwa. Wody zagraniczne, koniecznie zagraniczne, klimat ³agodniejszy, a nade wszystko pilna bacznoœæ na siebie, aby siê niczym nie obci¹¿aæ, nigdy nie martwiæ i umys³u nie zaprz¹taæ... stale tylko zaleca³ doktór. Przybywszy do Warszawy i czyni¹c tê ofiarê dla mê¿a, od którego oddzielaæ siê nie chcia³a, pani Samuela przeczuwa³a z góry, ile j¹ pobyt w tym mieœcie pe³nym ruchu i wrzawy kosztowaæ bêdzie; ale czuj¹c swe obowi¹zki, z westchnieniem g³ebokim poddawa³a siê wyrokom opatrznoœci! Mówi³a zawsze, ¿e wola³aby w cichym gdzieœ zak¹tku samotnie ten czas przepêdziæ, ale s³usznie bardzo zauwa¿y³a razem, ¿e pozycja mê¿a i przysz³oœæ córki, której w zamkniêciu trzymaæ nie godzi³o siê, na to nie pozwala³y. Z przyk³adn¹ wiêc rezygnacj¹ jê³a siê zaraz tego, aby dom na przyzwoitej postawiæ stopie. Dziwna w tym ludzka natura, która z pokrewieñstwa naszego z ma³pami wynikaæ musi, jak siê zdaje, ¿e zawsze pragniemy zastosowaæ siê do tego, co nas otacza i przebraæ siê za kogo innego. Niech kto w pradziadowskiej szaraczkowej kapocie przyjedzie do miasta, a zobaczy czarny surdut, natychmiast w k¹t kapota, surduta ju¿ potrzeba mu koniecznie. Mody garwoliñskie nie uchodz¹ w Warszawie, ani warszawskie w Pary¿u. Nikt nie ma odwagi pozostaæ jak by³ dla tej wa¿nej przyczyny, ¿e reszta wygl¹da inaczej. Jedni w Europie Anglicy z przyk³adn¹ obojêtnoœci¹ przesuwaj¹ siê mimo piramid, na bulwarach w³oskich Pary¿a i po ulicach Florencji zawsze w swoich domowych paletotach. U nas, gdy kto przybêdzie do miasta, uchowaj Bo¿e, ¿eby mia³ na sobie typ prowincji zachowaæ; co prêdzej pozbyæ siê go spieszy, zrzuca odzie¿, fryzuje w³osy, wstydzi siê ¿e nie ma dosyæ d³ugiego fraka, ani doœæ krótkich u surduta rêkawów. Panie lec¹ co najprêdzej do sklepów, kupuj¹ krynoliny, wdziewaj¹ kapelusze i nazajutrz nie poznasz, ¿e przyp³ynê³y z prowincji, chyba po tym, ¿e zanadto udaj¹ warszawianki. Pani Narêbska która niegdyœ wychowywa³a siê na jednej z pierwszych pensji w Warszawie i mi³¹ zachowa³a pamiêæ lat spêdzonych w stolicy, choæ obawiaj¹c siê o swe zdrowie, ale poczuwaj¹c do obowi¹zków, nie omieszka³a zapotrzebowaæ od mê¿a, aby dom co najspieszniej na przyzwoitej stopie postawi³. Bieganina wiêc wszczê³a siê wielka, niecierpliwoœci nerwowych zrodzi³o siê mnóstwo, bo w takim stanie zdrowia trudno mieæ wyrozumienie. Narêbski w pocie czo³a spe³nia³ rozkazy ¿ony, aby w ten sposób pokój okupiæ. Wiadomo, ¿e podró¿ zawsze dzia³a na ¿ó³æ i w¹trobê i wyrabia pewn¹ dozê z³ego humoru, który tak rych³o rozproszyæ siê nie daje; pomimo wiêc usi³owañ jak najtroskliwszych pan Feliks cierpia³, wzdycha³, a Mania sierota, która szczególniej na to by³a w domu, aby miano w potrzebie na kim z³y humor spêdziæ, na kogo gderaæ - zarówno od Samueli i Elwiry znosiæ wiele musia³a. Ale to by³ jej chleb powszedni. Sparte na balkonie nowego mieszkania swojego dwie panie, os³abione, przez pó³ dnia stara³y siê nieco rozerwaæ przypatruj¹c ruchowi ulicznemu, a gdy je s³ota lub ch³ód spêdzi³ z tego stanowiska, ¿artowa³y lub moralizowa³y przyjemnie z bied- nego Kopciuszka. Nie wiem, kto Maniê nazwa³ tym imieniem i dlaczego ono przy niej zosta³o: Elwira bardzo czêsto, uœmiechaj¹c siê, je powtarza³a, a postêpowanie zreszt¹ usprawiedliwia³o je zupe³nie. Nikt cichszym i pos³uszniejszym nie by³ nad biedn¹ sierotkê, nikt lepiej dziwactw i niesprawiedliwoœci nawet znosiæ nie umia³. Nie obwiniam o nie tych pañ, bo stan ich zdrowia nieszczêœliwy wszystkiego by³ przyczyn¹, któ¿ zreszt¹ nie pope³nia niesprawiedliwoœci nawet najmocniej pragn¹c byæ sprawiedliwym? Mania zdawa³a siê stworzon¹ do cierpienia i napiêtnowan¹ do niedoli. Nawet rysy jej twarzy i postawa nieœmia³a zwiastowa³y, ¿e nigdy myœl¹ i nadziej¹ innego w spo³eczeñstwie stanowiska zaj¹æ nie pragnê³a. Elwira zwa³a siê jej przyjació³k¹, przysiêga³a, ¿e j¹ nad ¿ycie kocha, ale w wielkich jak ma³ych rzeczach nie omieszka³a nigdy cieniem Mani podnieœæ swojego œwiat³a. By³ w tym wreszcie wysoki cel moralny, aby nie psuæ dziewczêcia; obie panie pojmowa³y go doskonale. Wszyscyœmy ludzie, mo¿e i odrobineczka zazdroœci przyczynia³a siê do tego. Elwira ho¿a, zdrowa na oko, œwie¿a, by³a jednak tak pospolit¹ i nie uderzaj¹c¹, tak ma³o mia³a charakteru czy ¿ycia, które by oczy i serce poci¹gn¹æ mog³y, ¿e w domu ka¿dy nowo przybywaj¹cy zaraz siê jakoœ zwraca³ do k¹tka, w którym na uboczu siedzia³a Mania milcz¹ca. Córce i matce nie mog³o siê to podobaæ - pozbywano siê sieroty, usi³owano j¹ uczyniæ œmieszn¹ zawsze z obawy, aby j¹ to w dumê nie wbi³o i na jej przysz³oœæ nie wp³ynê³o szkodliwie. W domu, na ³asce, przejêta dobrodziejstwem, jakie na ni¹ sp³ynê³o, ¿e wychowanie córki podziela³a i mia³a przytu³ek, Mania u¿ywan¹ by³a jak zwykle takie niep³atne s³ugi do wszystkiego, wszêdzie, na wszystkie strony, aby j¹ do pracy wdro¿yæ. Same panie dla s³abej konstytucji swej nie mog¹c pracowaæ czu³y, jak wielkim by³o nieszczêœciem zaraziæ biedn¹ istotê podobnym usposobieniem i stara³y siê temu zapobiec. Posy³a³a j¹ wiêc pani Feliksowa, pêdza³a Elwira w imiê przyjaŸni, czasem przyk³adem pañstwa zachêceni pos³ugiwali siê ni¹ s³udzy. Mania bieg³a, gdzie kazano, i prawie zawsze wraca³a po to, a¿eby siê z niej naœmiano lub ruszono ramionami. Nie chciano, bardzo s³usznie, nigdy pochwaliæ j¹ w oczy, wiedz¹c, jak to jest szkodliwym, zw³aszcza dla osób tego stanu i po³o¿enia, które potrzebuj¹ surowoœci w obejœciu. Nie zbywa³o jej na bystroœci i dowcipie, ale zahukanej istocie popisywaæ siê nimi by³o trudno. Lubi³a bardzo muzykê, ale ¿e przesz³a w niej nieostro¿nie córkê domu, zabraniano jej prawie graæ i œpiewaæ, utrzymuj¹c nie bez racji, ¿e to biednemu dziewczêciu na nic przydaæ siê nie mo¿e; lubi³a czytanie, odbierano jej ksi¹¿ki utrzymuj¹c, ¿e sierocie dosyæ siê modliæ i rêcznymi zajmowaæ robotami. Musia³a ukradkiem po nocach pracowaæ nad sob¹, a pilnowaæ dobrze, aby nigdy siê w domu z tym, co umia³a, nie pokazywaæ. Uczy³o j¹ to potrzebnej bardzo skromnoœci. W domu jeden pan Feliks stara³ siê broniæ sieroty, ale czêsto to zbyteczne interesowanie siê ni¹ jego roz¿arza³o jeszcze niechêæ ku niej i pilnowa³ siê, aby zbyt otwarcie nie okazaæ serca dziewczêciu. Pani Samuela dostawa³a od tego bólu g³owy, bicia serca i ataków ¿ó³ciowych bardzo niebezpiecznych. - Dlaczegó¿ bo ciê ta g³upia Mania tak zajmuje bardzo - mawia³a wówczas czerwieni¹c siê - co tam w niej widzisz tak szczególnego? Bardzo piêkne jest mi³osierdzie nad sierotami, ale w³asnych dlatego dzieci osierocaæ nie ma potrzeby. Ty Elwirkê mniej kochasz od niej? Gdybym wiedzia³a z pewnoœci¹ od mamy nieboszczki o pochodzeniu Mani, mog³abym pos¹dzaæ pana. Pan Feliks rusza³ ramionami, a jejmoœæ nie ustawa³a coraz g³os podnosz¹c: - Ty j¹ psujesz! Chcecie¿ j¹ koniecznie pochlebstwami i t¹ litoœci¹ œlamazarn¹ wprowadziæ na z³¹ drogê, ty, Elwirka tak¿e... Elwirkê obwiniano wcale nies³usznie, gdy¿ wdro¿ona przez matkê, œciœle pilnowa³a swoich obowi¹zków. Po takim wybuchu zwykle nastêpowa³ kaszel. Pan Feliks dzwoni³, zbiegali siê wszyscy: panna s³u¿¹ca z wod¹, Elwirka z koloñsk¹ wódk¹, Mania z pomarañczowym ekstraktem, dziewczynka garderobowa z laurowymi kroplami, lokaje z nagrzanymi serwetami, pani Samuela traci³a si³y, odpycha³a jednych, ³aja³a drugich, niecierpliwi³a siê na wszystkich i nierych³o po tej burzy uspakaja³o siê w domu. Doko³a kanapy sta³ d³ugo w milczeniu dwór oczekuj¹cy nowych rozkazów, œledzono wejrzenia i skinienia, popychano siê, szeptano, a¿ w koñcu westchn¹wszy kilkakroæ w formie epilogu, pani wsta³a i wysz³a na balkon trzymaj¹c siê za g³owê. Z podziwem zauwa¿ano, ¿e po takich kryzach na wieczerzê miewa³a jeszcze lepszy apetyt, ale jad³a w milczeniu, z pewn¹ jak¹œ pasj¹ chorobliw¹, która niezwyk³y stan zdrowia i podra¿nienie ukryte objawia³a. Biedna istota! Pan Feliks jako sprawca tego nieszczêœcia zawsze siê pod koniec sceny wymyka³, gdy¿ przytomnoœæ jego pogarsza³a jeszcze stan zdrowia pani Samueli. Maniê rzadko kto s³ysza³ mówi¹c¹: z sob¹, z myœlami, z uczuciem, ze wszystkim ukrywaæ siê musia³a; siada³a w najciemniejszym k¹tku, a zapytana zbywa³a grzecznym pó³s³ówkiem i to trzymanie siê na wodzy wielce dla niej by³o zbawienne. Nie pozwalano wszak¿e pokornemu Kopciuszkowi uchylaæ siê zbytecznie od towarzystwa i zamkn¹æ w swoim pokoiku z myœl¹, prac¹ i têsknot¹. Sierota by³a pokazem serca, by³a dobroczynnoœci domu zalet¹, godzi³o siê ni¹ przecie pochlubiæ i choæ obawiano sie, aby nie przyæmi³a Elwiry, sama pani rachowa³a na to, ¿e bez imienia, bez posagu wielkiej szkody im wyrz¹dziæ nie mo¿e - trzyma³a j¹ przy sobie i wiedzia³a, w jakich okolicznoœciach mo¿na j¹ by³o przywo³aæ do towarzystwa. Tak na przyk³ad gdy m³odzi ludzie przybywali, którzy by nadaremnie ba³amuciæ j¹ mogli i siebie, odsy³ano Maniê przez troskliwoœæ o niê sam¹, wiedz¹c, ¿e Elwira daleko wytrawniejsza nie podlegnie niebezpieczeñstwu; gdy przyje¿d¿ali starzy panowie i panie przywo³ywano j¹, aby móc przecie pokazaæ, ¿e dom mia³ rezydentów i wychowanice. Pani Samuela mia³a na to oko i troskliwoœæ niezmiern¹, a jeœli kto przypadkiem przemówi³ do dziewczêcia, patrza³ na ni¹ zbytecznie i zajmowa³ siê mniej przyzwoicie, ju¿ pewnie przy nim Mani nie pozwolono nigdy pokazaæ siê w salonie. T¹ macierzyñsk¹ piecz¹ broni³a pani Narêbska sierotê od nieprzewidzianych uczuæ, które by j¹ w przysz³oœci gorycz¹ napoiæ mog³y. Pomimo to czêsto bywa³y sceny w domu z przyczyny lub pod pozorem Kopciuszka; kilka razy ju¿ Mania po nich, oblawszy siê ³zami, chcia³a siê oddaliæ, myœla³a w œwiat iœæ - pracowaæ i przyj¹æ te ciê¿kie obowi¹zki nauczycielki, które na tak fa³szywym dot¹d stopniu stawi¹ w spo³eczeñstwie te, co je zajmowaæ musz¹; ale Elwira i Samuelka naówczas ³¹czy³y siê razem, by tego nie dopuœciæ, co by cieñ na dom rzuciæ mog³o. Czu³y przy tym, ¿e przy ich niemo¿noœci pracy i s³abym zdrowiu ciê¿ko by by³o kimœ p³atnym zast¹piæ Maniê, która robi³a wszystko, kontentowa³a siê tym, co jej dano i nie skar¿y³a nigdy. W mieœcie i na wsi ona by³a wszystkim, ona jedna potrafi³a podo³aæ temu mnóstwu zatrudnieñ, które zewsz¹d na ni¹ spada³y. Chodzi³a z kluczami, pilnowa³a kuchni, robi³a stroje, sma¿y³a konfitury, przepisywa³a nuty, w potrzebie zastêpowa³a s³u¿¹c¹ i sznurowa³a Elwirê. Nigdy jej za to nie podziêkowano, zapewne aby nie psuæ, nie pochwalono nigdy roboty, choæ r¹czki te zrêczne wykonaæ umia³y ka¿d¹ rzecz prêdziuchno i wdziêcznie, a czego nie umia³y dziœ jeszcze, nauczy³y siê pewnie jutro. Pierwsza w domu wstawa³a Mania, bo jej szczególniej, jak utrzymywano, sen szkodzi³ bardzo; ostatnia siê k³ad³a, je¿eli po³o¿yæ mog³a, ubiera³a naprêdce, a wiedz¹c z góry, ¿e zawsze z niej i z tego, co zrobi, nie bêd¹ radzi, ¿e zap³akanych oczów nie lubi¹, przyjmowa³a nagany, jakby by³y zas³u¿onymi, z pokor¹ i wdziêcznoœci¹. W nich i w ogóle, gdy sz³o o danie nauczki sierocie, pani Narêbska okazywa³a takt nies³ychany; nigdy na przyk³ad wprost, ostro i grubiañsko nie rzuci³a siê na Maniê, ale umia³a s³odziuchno, niby nieznacznie, z daleka, aluzjami, pó³s³ówkiem powtarzanym, mówi¹c niby o czym innym, tak dokuczyæ, tak dojeœæ, tak uszczypn¹æ, ¿e zawsze dopiê³a celu i g³êboko wrazi³a w pamiêæ i serce sw¹ macierzyñsk¹ przestrogê. Czasem przy ludziach obcych, wobec s³ug nawet, gdy tego wymaga³a potrzeba, a¿ do ³ez dopiec umia³a, ale to pochodzi³o, jak sama powiada³a z tego przywi¹zania i mi³oœci, które mia³a ku biednej sierocie. Nie okazywa³a go wprawdzie w ten sam sposób swojej w³asnej córce, ale z ni¹ nie mia³a potrzeby obrachowywaæ œrodków, a Elwirka tak by³a s³abowita! Mania, obywszy siê ze swym stanem od dzieciñstwa, znosi³a go, jak tylko mog³a najweselej i najswobodniej, a os³a- dza³o go trochê skryte, ale serdeczne, rodzicielskie przywi¹zanie pana Feliksa, który, jakkolwiek w domu ma³o znaczy³, zawsze móg³ nieco ul¿yæ biednej sierocie. Nie mamy tu potrzeby d³ugo zastanawiaæ siê nad charakterami Samuelki i pana Feliksa i przyczyn¹, dla której ten cz³owiek przez obawê walki, przez zami³owanie spokoju domowego, przez jakieœ zobojêtnienie na wszystko podda³ siê kierunkowi, gderaniu i kaprysom ¿ony. Raz pochwycona przez ni¹ w³adza prymacjalna, której czêœæ dla ul¿enia matce wziê³a córka, ju¿ w rêkach ich pozosta³a bez oporu ze strony pana Feliksa. Ale pan Feliks, w miarê jak nim zaw³adywano, obojêtnia³ dla ¿ony, ostyga³ dla dziecka i sta³ siê jak¹œ w domu machin¹ zajmuj¹c¹ swe miejsce, bez ¿adnego w nim serca udzia³u. Cz³owiek ten niegdyœ o¿ywiony, pe³en ducha, czynny gospodarz, obywatel bior¹cy pe³ny udzia³ w ka¿dej ogó³ obchodz¹cej sprawie, powoli zastyga³, ty³, obojêtnia³, blad³, opuœci³ rêce i siadywa³ ca³e dnie w fotelu z cygarem w ustach, czytaj¹c coœ lekkiego, aby sie tylko ¿ycia pozbyæ. Sypia³ czasem po dwanaœcie godzin i k³ad³ siê czêsto po obiedzie; ma³o go co obchodzi³o w œwiecie, a siad³szy do preferansa, zapomina³ o wszystkim i gra³, póki tylko znalaz³ ochotnych partnerów. Panowanie ¿ony tymczasem, zrazu w ciaœniejszych ramach objête, co dzieñ nowymi powiêkszaj¹c siê zdobyczami, rozci¹gnê³o siê z powodu tej apatii mê¿owskiej od salonu do gospodarstwa, interesów i wszelkich spraw ¿ycia. On spa³ i jad³, ona w³ada³a i narzeka³a na to, ¿e ca³y ciê¿ar rz¹dów pañstwa dŸwigaæ musia³a, choæby go by³a za nic w œwiecie siê nie wyrzek³a. Za wymówkê doskona³¹ s³u¿y³ jej charakter mê¿a. Miêdzy nimi dwojgiem panowa³a zreszt¹ zgoda pozorna, okupowana z jego strony wszelkiego rodzaju ustêpstwami; z jej strony milczeniem, gdy go widzia³a uciœnionym do ostatka, ale mi³oœci nie by³o i byæ nie mog³o. Feliks o¿eni³ siê dla dogodzenia matce, która po wygnaniu z domu Julii co najrychlej syna przyzwoicie o¿eniæ pragnê³a, i by³ dla narzuconej mu ¿ony grzecznym, przyzwoitym ma³¿onkiem, ale serce dla niej mia³ zamkniête. Narêbscy w stolicy mieli gotowe ju¿ jak najœwietniejsze i jak najrozleglejsze stosunki, spodziewali siê wiêc czas jak najprzyjemniej przepêdziæ. Dom te¿ stosownie do tych nadziei urz¹dziæ wypada³o, aby czasem i u siebie móc przyj¹æ dostojnych goœci. Stosunki u nas, jak prawie wszêdzie na œwiecie, choæ ³¹cz¹ wypadkowo ró¿ne stany i klasy spo³eczne, najczêœciej ograniczaj¹ siê jedn¹ sfer¹ towarzysk¹, któr¹ wyznacza pochodzenie, wychowanie, maj¹tek... Nigdzie jednak, w ¿adnym kraju klasy spo³eczeñstwa tak ostro i dobitnie nie odcinaj¹ siê, jak u nas. Choæ chwilowo zbli¿y je stosunek, grzecznoœæ poci¹gnie, choæ interes zmusi do znajomoœci poufalszej, zawsze pomiêdzy rozerwanymi ostatkiem przes¹dów starych panuje ta niedowierzaj¹ca polityka, która stalej i serdeczniej, nawet ludziom z sob¹ sympatyzuj¹cym, po³¹czyæ siê nie daje. Widzieliœmy przyk³ady ma³¿eñstw takich heterogenialnych, które zwi¹za³y jeœli nie dwa serca, to dwie dole, a nie potrafi³y zwi¹zaæ rodzin i zasypaæ przepaœci, jaka je dzieli³a. Wszêdzie na œwiecie ludzie jednych pojêæ, wychowania, ukszta³cenia czuj¹, ¿e sobie s¹ braæmi, u nas siê to mówi, na chwilê nawet przez zapomnienie przyjmuje siê za braterstwo, ale lada s³ówko, ruch, natychmiast ¿ywio³y niepojednane rozdziela. Przypatrzywszy siê spo³eczeñstwu naszemu, widzimy, ¿e na pozór jednolite, rozk³ada siê na tysi¹ce warstw, barw, odcieni tak, ¿e co chwila strach przejmuje, by siê ta ca³oœæ nie rozsypa³a na czêœci sk³adowe. Gdzie indziej albo siê ju¿ zjednoczy³y cywilizacj¹ wy¿sz¹ te masy lub na mniej dziel¹ siê jeszcze szeregów; u nas kó³ i kó³ek towarzyskich bez koñca, a antagonizmów bez liku. Na pozór wszystko to zgodne i z³¹czone, ale w g³êbi kipi jeszcze walka i wre nieprzyjaŸñ wiekowa... Samo wymaganie ducha czasu w pewnych warunkach na oko ³¹czy przeciwników, ka¿e im podaæ sobie d³onie, mówiæ, ¿yæ, jeœæ i piæ razem, ale wyszed³szy za drzwi ten, który œciska³ siê serdecznie, wie doskonale, i¿ po jego poca³unku usta obetr¹. Nikt nikomu nie wierzy, nikt nie ufa nikomu, a nieustanna ostro¿noœæ i obawa wp³ywaj¹ na ogólny nawet charakter kraju. Przyczyn tego stanu badaæ nie bêdziemy, zaprowadzi³oby nas to zbyt daleko, pozosta³ on z prastarych czasów, a ci, co sercem do nich przylgnêli s³usznie, nie postrzegli, i¿ pokochali za piêtno narodowe to, co by³o ca³ej niegdyœ Europy usterkiem wieku; co nie w³aœciwoœci¹ jest nasz¹, ale zabytkiem starego porz¹dku œwiata, z którego reszta siê ju¿ dŸwignê³a, w którym my pozostaliœmy, zrobiwszy zeñ sobie cechê przesz³oœci. Ale to nie na dobie w powieœci; sz³o nam o to, by powiedzieæ, jakim sposobem pan Feliks rozleglejsze, a nade wszystko ró¿norodniejsze nad innych mia³ stosunki. Naprzód na wsi s¹siadowali z kilku wielkimi panami, przyje¿d¿aj¹cymi czasem dla przepêdzenia paru miesiêcy w maj¹tkach... i tu z nimi ³atwiejsz¹ zawsze zrobili znajomoœæ. Pani Narêbska na pensji znajdowa³a siê z kilkoma panienkami bogatszych rodzin warszawskich ró¿nego stanu i nie zerwa³a z nimi stosunku, z którym siê ³¹czy³ urok m³odoœci. Feliks mia³ towarzyszów szkó³ i uniwersytetu... ró¿nie roz³o¿onych po œwiecie. W ten sposób znajomoœci ich wielkie zajmowa³y ko³o, a choæ sympatie pani Narêbskiej kr¹¿y³y w sferze arystokratycznej, w szlacheckiej, raczy³a dopuszczaæ ³askawie i inne istoty do ogl¹dania swojego oblicza. Chcia³a byæ na wysokoœci swojego wieku, ale napada³y j¹ czasem zgryzoty sumienia, przypomnienia antenatów, skruchy serdeczne i naówczas sk³ada³a na mê¿a winê spospolitowania siê, wracaj¹c do sfery, któr¹ mia³a za w³aœciw¹ sobie. Szczególniej gdy który z wielkich panów odda³ wizytê lub zaprosi³ Narêbskich, gdy z nimi byæ raczy³ poufale i grzecznie, pani Samuela po odjeŸdzie mia³a regularnie recydywê arystokratyczn¹ przypomina³a dziada, wielkiego kuchmistrza koron- nego, i babkê kasztelanowê. Po czym nastêpowa³y westchnienia, narzekania na czas, na ogólne zepsucie, na zami³owanie z³ota, na zasady demokratyczne i krupi³o siê na panu Feliksie, który ruszywszy ramionami odchodzi³. W innych razach napada³y pani¹ Feliksowê wybuchy cale innego koloru i narzekania na stare przes¹dy, na panów itp., ale to tylko, jeœli któryœ z nich lub siê nie odk³oni³, albo zapomnia³ jej przys³aæ zaproszenie. Wówczas pan Feliks znosi³ równie cierpliwie wyrzuty, ¿e niepotrzebnie do nich siê cisn¹³, ¿e nie umia³ siê szanowaæ, ¿e ho³dowa³ starym przes¹dom... na co tak¿e ruszywszy ramionami, pokorny m¹¿ milczeniem tylko odpowiada³. Po³o¿enie pana Feliksa po przyjeŸdzie do Warszawy nie by³o zbyt mi³e; musia³ lataæ, krz¹taæ siê, zamawiaæ meble, znosiæ sprzêty i fraszki, œci¹gaæ tapicerów, kupowaæ kwiaty, stroiæ pokoje... i choæ to dlañ by³o jak¹œ rozrywk¹, mêczy³o go, bo nadto ju¿ przywyk³ do spokoju. A choæ równie z Mani¹ pracowa³, i on, i ona pewni zawsze byli, ¿e mama i Elwira nigdy z tego, co zrobi¹ nie bêd¹ rade. Jako¿ gderano nañ doskonale. - A mój Bo¿e - mówi³a po cichu Elwira - jaki¿ ten papa powolny! Czy¿by ju¿ do tej pory w Warszawie nie mo¿na urz¹dziæ wszystkiego? Ja pewn¹ jestem, ¿e gdybyœmy siê do tego wziê³y... by³oby dawno skoñczone... - O! ju¿ to ten poczciwy Feliks nie grzeszy zbytkiem poœpiechu - odpowiedzia³a matka - ale mu to potrzeba darowaæ, moje dziecko... ma ju¿ w naturze tê powolnoœæ! A i jego protegowany Kopciuszek tak¿e próbuje naszej cierpliwoœci! Wszak¿e do tej pory nie rozpakowa³a jeszcze naszych sukien... - O! zachcia³a mama... to zbyt wielka pani, ¿eby siê tak ma³ymi rzeczami zaj¹æ chcia³a! Ona ju¿ myœli o fortepianie, o ksi¹¿kach, których dostanie w Warszawie, nie wiem tam o czym, mo¿e o swoich sukcesach, bo siê ci¹gle przegl¹da w lusterku, ale pewnie nie o tym, co dla nas zrobiæ potrzeba. A! jaka to nieszczêœliwie przewrócona g³ówka... - O! to prawda, ¿e gdyby nie opieka nasza i ci¹g³e a pilne na ni¹ oko, dawno ju¿ nie wiem, co by siê z ni¹ sta³o... Nic gorszego, powtarzam zawsze - doda³a Samuelka - jak takim biedakom dawaæ œwietniejsze wychowanie nad stan ich i przy- sz³oœæ... to nigdy do niczego dobrego nie poprowadzi... - Proszê mamy - przerwa³a córka - jak papa móg³ pozwoliæ na te portiery? - Ale ty nie wiesz przecie, ¿e on nie ma najmniejszego gustu... - A! mój Bo¿e, to okropnoœæ. - Powiada, ¿e teraz taka moda. Tak ca³ymi dniami dwie owe nieszczêœliwe istoty to uk³ada³y projekta zabaw i urz¹dzenia domu, to gdera³y na Feliksa i Maniê, to znu¿ywszy siê, wygl¹da³y z balkonu na ulicê. Pan Feliks tymczasem z d³ugimi notatkami jeŸdzi³ od fabrykantów do sklepów, poci³ siê, zmuszony wchodziæ na piêtra i w brudne wciskaæ dziedziñce, a Mania pracowa³a w garderobie lub swojej izdebce. W³aœnie oczekuj¹c na powrót któregoœ z kupców, który by³ wyszed³ do miasta, pan Feliks siad³ wypiæ czekoladê u Lursa i machinalnie od kwadransa miesza³ j¹ ³y¿eczk¹, spogl¹daj¹c jak szumowa³a, a nie maj¹c odwagi ani wielkiej ochoty pocz¹æ piæ, gdy drzwi siê z trzaskiem otwar³y i wszed³ niespodzianie pan kapitan Fryderyk Pluta. Zdziwi³ siê mocno w Garwolinie pan Feliks ujrzawszy tego niegdyœ œwietnego lwa stolicy w takich ³achmanach i spodleniu; ale tak niedawno jeszcze zap³aciwszy zañ w bufecie konsumpcj¹, bardziej siê dziœ zdumia³, widz¹c go nagle przywróconym do tego stanu elegancji i dobrej miny, jak¹ z dawniejszych pamiêta³ czasów. W istocie zmiana nie mog³a byæ ani szybsz¹, ani zupe³niejsz¹; Fryderyk wygl¹da³ do niepoznania... Ubrany by³ ze smakiem i z kroju widaæ by³o, ¿e siê u pierwszego krawca ustroi³, ¿e jeœli nie Starkmann da³ mu odzie¿, to ktoœ niedaleko od niego stoj¹cy i smakiem, i dro¿yzn¹ wyrobów; kapelusz paryski mia³ na g³owie, laskê z ga³k¹ z koœci s³oniowej rzeŸbion¹, rêkawiczki duñskie i ranne angielskie buciki. Maleñka lornetka na czarnej wst¹¿ce spada³a mu z szyi. Ca³e ubranie nosi³o na sobie cechê ludzi lepszego towarzystwa i niepokaŸn¹ wytwornoœæ. Ale i twarz dostroi³a siê do ubrania, bo w³osy cudownie na nowo zosta³y poczernione, poznika³y siwizny, w¹s siê nastrzêpi³ do góry, cera obmyta i wykosmetykowana umiejêtnie straci³a nieco blizn ognistych i czerwonoœci, które j¹ szpeci³y stygmatami rozpusty. Zawsze tam coœ zosta³o z przesz³oœci, bieg³y badacz spod tych piêknych sukien by³by doby³ odartego w³óczêgê, ale na pierwszy rzut oka by³ to bardzo przyzwoity cz³owiek. W sposobie obejœcia, chodzie, mowie wyszed³ tak¿e z diogenesowego zaniedbania. Jakim sposobem dokona³a siê odzyskanymi cudownie trzyst¹ rublami ta metamorfoza tak kosztowna, jak Fryderyk mia³ ju¿ przyzwoite mieszkanie, kredyt i potrafi³ puœciæ tam i ówdzie, popart¹ ostro¿nie u¿ytym biletem bankowym, wieœæ o spad³ej na niego w Besarabii sukcesji po stryju, którego nigdy nie mia³, zrozumiej¹ ci tylko, co wiedz¹, jak poczciwa Warszawa jest czêsto dobroduszn¹ i ³atwowiern¹, choæ oba te przymioty drogo op³aca. Z owymi trzechset rublami w kieszeni i Kirkuciem w odwodzie kapitan Fryderyk zajecha³ naprzód na ustroni do Hotelu Smoleñskiego przy Bednarskiej ulicy. Tu potrafi³ naprzód niepostrze¿ony zrzuciæ z siebie liberi¹ nêdzy, a przywdziaæ co najpilniej odzie¿ przyzwoitego cz³owieka. Wiedzia³ on dobrze, i¿ od sukni wiele i najwiêcej zawis³o, nie myœla³ te¿ ¿a³owaæ na jak najporz¹dniejsz¹ choæ najdro¿sz¹. Potem dokonawszy tinktury w³osów po kryjomu, poszed³ przez miasto odœwie¿ony, wst¹pi³ do kilku magazynów, mówi³ od niechcenia z kilku osobami wziêtymi, kogoœ na przek¹skê zaprosi³, jeden odwieczny zapomniany d³u¿ek g³oœno zap³aci³ i nim dwa dni minê³y, manewruj¹c w prawo i w lewo, gdy siê przeniós³ wraz z Kirkuciem do Saskiego Hotelu za poczt¹, ju¿ by³ znowu owym œwietnym kapitanem Fryderykiem, którego dostatek, rozrzutnoœæ i hulanki zna³a ca³a Warszawa, zw³aszcza trakt od Lursa do Bouquerela, a w jednym z najpopularniejszych dzienników stolicy sta³o pod rubryk¹, w której o œwie¿ych serach, stokfiszu i œledziach pocztowych drukuj¹ siê wiadomoœci: "Znany naszemu miastu z goœcinnoœci i staropolskiej otwartoœci charakteru oraz innych przymiotów zdobi¹cych zwykle ludzi, którzy m³odoœæ spêdzili na polu walk i s³awy, pan Fryderyk Pluta, który by³ weso³e nasze przyjacielskie spotkania osieroci³, jak s³ychaæ, przyby³ znowu do Warszawy i zamierza jakiœ czas przebyæ tu, póki swych interesów spadkiem po stryju powiêkszonych nie ureguluje. Spieszymy o tym oznajmiæ wszystkim przyjacio³om pana Pluty, w których pamiêci imiê jego pozosta³o, oraz licznym znajomym, jako te¿ towarzyszom mi³ych zabaw, których by³ dusz¹". Wyczytawszy to w dzienniku, wszyscy byli najpewniejsi, ¿e kapitan Pluta istotnie odziedziczy³ maj¹tek i ¿e znowu wieczory dawaæ bêdzie; k³aniali mu siê wiêc i œciskali jak najserdeczniej. Z Kirkuciem, którego puœciæ ani sie pozbyæ nie chcia³ Pluta, bo mu w jego zamiarach móg³ byæ u¿ytecznym, trudniej mu daleko by³o ni¿ z sob¹. Kirkuæ by³ jednym z tych ludzi, których powierzchnie nawet przyzwoitymi uczyniæ niepodobna prawie; nie mia³ on najmniejszego instynktu elegancji, a gusta najop³akañsze; bez czerwonej lub niebieskiej chustki na szyi ¿yæ mu by³o trudno, wierzy³ w si³ê fascynacyjn¹ jaskrawych kamizelek i gdyby mu dano siê nieco wyemancypowaæ, w³o¿y³by pewnie popielat¹ wêgierkê z czarnymi potrzebami. Towarzystwo tak ubieraj¹cego siê cz³owieka dla kapitana Pluty mog³o byæ kompromituj¹cym; musia³ wiêc naprzód zakl¹æ go pod pos³uszeñstwem, aby siê wyrzek³ autonomii w ubiorze i sam postara³ siê go odziaæ, a okrywszy na nowo i nieco wyuczywszy chodziæ i siedzieæ, pilnowaæ jeszcze musia³ nieustannie, ¿eby gdzie do jakiej bawarii lub kawiarni pok¹tnej za jakimi wyrazistymi oczyma nie zb³¹ka³ i nie zaprzepaœci³. Kirkuæ przy stoliku z tali¹ kart w rêku by³ w swoim rodzaju nieporównanym artyst¹, ale w ¿yciu pospolitym nie umia³ sobie daæ rady. Dosyæ powiedzieæ, ¿e czternaœcie razy siê zarêcza³, piêæ razy og³asza³ zapowiedzie, a niezliczon¹ liczbê razy s³u¿y³ do zrobienia wyprawy i obr¹czek na cudzy rachunek. Serce mia³ dla kobiet tak ³atwe, i¿ nawet stare i nie³adne, gdy siê pod wieczór podchmieli³, robi³y z nim, co siê im podoba³o; wyrozumowywa³ sobie naówczas, ¿e wiek i piêknoœæ s¹ rzeczami wzglêdnymi... Ulubionym jego schronieniem i rajem by³y kawiarnie i ogródki i od tych u¿ycia powstrzymaæ go by³o niepodobna; Pluta tylko wymóg³, ¿e siê ograniczy³ trzema czy czterema, aby na wypadek wiedzieæ by³o mo¿na, gdzie go szukaæ. Tymczasem sam, jakeœmy to widzieli, puœci³ siê na zwiady. Pan Feliks os³upia³ na widok porzuconego przed kilk¹ dniami bez grosza w Garwolinie w³óczêgi, który teraz u Lursa ¿¹da³ œniadania z min¹ zwyk³ego konsumenta, przyzwyczajonego, aby by³ natychmiast gorliwie us³u¿onym. Jako¿ ruszyli siê zaraz ch³opcy, a kapitan, podawszy rêkê panu Feliksowi, której ten wziêcia unikn¹³ dosyæ niezrêcznie, zasiad³ przy jego stoliku na przekorê. - Dziwi ciê to? - zapyta³, œmiej¹c siê i pokazuj¹c na siebie. - Nie przeczê... - A có¿? chodz¹ po ludziach wypadki... powszechnie tu mówi¹, ¿e otrzyma³em sukcesj¹ na Besarabii... Potem nagle zmieniaj¹c ton i przechylaj¹c siê z przesadzon¹ dla uczynienia przykroœci Feliksowi poufa³oœci¹ szepn¹³ mu na ucho... - Ta panienka... maleñka, wiesz, co to z pañstwem jecha³a, nie by³by to czasem owoc mi³oœci pañskiej dla jenera³owej? Hm? Pluta chcia³ dojœæ tego, czego siê zaledwie domyœla³, trzeba wyznaæ, dosyæ trafnie. Feliks podniós³ g³owê z gniewem i przestrachem zarazem. - Co takiego? - zapyta³. - Nie rozumiem. - Powiedz lepiej szczerze, ¿e rozumieæ nie chcesz, nie mam pretensji do zaufania i wyznañ, ale s¹ rzeczy, których siê zaprzeæ trudno? Pan Feliks g³ow¹ i ramionami poruszy³. - Tajemnica jest zapewne dobrze zachowan¹, ale dla tych, co jak my dwaj (przycisn¹³ na tych wyrazach) znali Julkê za m³odu - jest coœ w rysach dziewczêcia, co j¹ niezmiernie przypomina... odgad³em, domyœli³em siê od razu... Feliks siê zniecierpliwi³. - Chêæ zrobienia mi chyba przykroœci mog³a waæpana na tak¹ myœl naprowadziæ - odezwa³ siê Feliks sucho, ale z gniewem, który dla Pluty mia³ znaczenie. - W tym nie ma ¿adnej tajemnicy... jest to sierota wziêta przez matkê moj¹ na wychowanie, córka jednego ze s³ug naszych... ale nie potrzebujê siê t³umaczyæ... - Nie tylko ¿e nie potrzebujesz siê t³umaczyæ - odpar³ Pluta œmiej¹c siê - ale zwa¿, jakeœ siê popl¹ta³. Na napaœæ takiego Pluty jak ja, którym w duszy brzydzisz siê i gardzisz, nie odpowiedzia³byœ, tylko ruszeniem ramion i œmiechem, gdyby to by³a napaœæ tylko... tu te fƒches, donc tu a tort... - Zreszt¹ - doda³ - mów sobie komu chcesz o sierocie i oficjaliœcie... ja¿ przecie wiem od niej samej onego czasu, ¿e Bóg wasz¹ gor¹c¹ mi³oœæ pob³ogos³awi³ dzieci¹tkiem... nie wiedzia³em tylko czy synkiem, czy córeczk¹... Narêbski mimowolnie siê jakoœ zmiesza³ i spuœci³ oczy zak³opotany. - Nie tajê - rzek³ po chwili namys³u - ani b³êdu mojego, ani nawet faktu, o którym waæpan jesteœ tak dobrze uwiadomiony. Ale to dzieciê, o którym wspominasz... umar³o... Miarkujesz waæpan sam, ¿e gdyby ono ¿y³o, matka dziœ, bêd¹c woln¹, pewnie by je do siebie zabra³a. Fryderyk zaci¹³ usta i pomyœla³. - Na pozór - rzek³ - jest niby racja i tak z daleka na rzeczy patrz¹c, nic prawdopodobniejszego. Ale ja... - doda³ - znam Juliê lepiej od waæpana, panie Feliksie. Tyœ j¹ zna³ pe³n¹ wiary i marzeñ dzieweczk¹, ja znêkan¹ i przesz³¹ ogieñ upokorzeñ i cierpienia kobiet¹... Jest jeszcze ktoœ trzeci, co j¹ zna lepiej od waæpana i ode mnie z dzieciñstwa, a z siebie i od niego wiem doskonale, ¿e dziœ by siê nawet dziecka wyrzek³a, byle tylko ten œwiat, do którego tak przylgnê³a, chcia³ zapomnieæ, sk¹d wysz³a, i przyj¹³ j¹ miêdzy wybranych... No, a w dodatku, mo¿e byœ i waæpan dla niej siê dziecka nie wyrzek³. Feliks ruszy³ ramionami gor¹czkowo. - Niez³y jest istotnie koncept zrobiæ j¹ sierot¹, choæ ma ojca i matkê... - doda³ Pluta. - Nie mam siê potrzeby t³umaczyæ i przekonywaæ, myœl waæpan, co zechcesz... - Na to pozwolenia twojego bynajmniej nie potrzebujê - odpar³ Pluta... - Gadaj zdrów, ja wiem co wiem... to jej dzieciê i twoje! A winszujê ci, bo dzieweczka œliczna, nie ma co mówiæ. Chcia³em ci tylko dowieœæ tym oznajmieniem, ¿e trac¹c dawn¹ skórê, któr¹ dziœ na nowo przywdziewam, nie straci³em nosa i wêchu... Spostrzeg³ siê Narêbski, ¿e istotnie d³u¿szym t³umaczeniem móg³ siê podaæ w podejrzenie i nie okazuj¹c, aby go to wielce obchodziæ mog³o, zacz¹³ piæ czekoladê, nagle uczuwszy ku niej wielki apetyt. Fryderyk zamilk³, zamyœli³ siê, a szyderczo wci¹¿ na towarzysza spogl¹da³... Czu³, ¿e mu sam¹ sw¹ przytomnoœci¹ dokucza i z przyjemnoœci¹ t¹ ma³¹ zemst¹ siê napawa³. By³o to w jego charakterze, ¿e figle p³ataæ lubi³ i zwa³ je zawsze naprowadzaniem na drogê moralnoœci... - Musisz to wiedzieæ - doda³ po chwili upieraj¹c siê siedzieæ przy milcz¹cym Narêbskim - ¿e jenera³owa z Garwolina nazad powróci³a do Warszawy. - To mi tam wszystko jedno - odpar³ Feliks niecierpliwie, pragn¹c siê go widocznie pozbyæ i odwracaj¹c g³owê. - No! jakkolwiek b¹dŸ, zawsze to przyjemnie w towarzystwie spotkaæ tak star¹ dobr¹ znajomoœæ... S³odkie s¹ w ogóle przypomnienia tych nieszczêsnych b³êdów m³odoœci, zw³aszcza gdy siê ma tê pociechê wewnêtrzn¹, ¿e na dobre wysz³y... Ot i z tej naszej Julki, patrz, proszê, jaka teraz powa¿na i przyzwoita kobieta... a gdyby nie my? Posz³aby taka za jakiego obszarpañca i zestarza³a siê w perkaliku. Teraz tak z daleka wygl¹da, jakby j¹ Bóg do at³asu stworzy³! Rêczê, ¿e na wizytowych biletach pewnie nie musi pisaæ "n‚e Kirkuæ", chybaby siê dowiod³o, ¿e Kirkucie pochodz¹ z jakichœ ksi¹¿¹t litewskich, co znowu nietrudno, bo tych ksi¹¿¹t by³o bardzo wielu i diable siê dziwnie zwali... móg³ tam byæ i Kirkuæ. Zamilk³, a po chwili, mêcz¹c na wolnym ogniu Feliksa, mówi³ dalej pó³g³osem: - To wiesz zapewne, ¿e nasza Julka wszêdzie teraz bywa, ¿e najtrudniejsze do roztwarcia drzwi stoj¹ dla niej na rozcie¿... Nie mo¿na nam odmówiæ, ¿eœmy sumiennie zajmowali siê jej wychowaniem! Pan Feliks, który milcza³, choæ oczy mu krwi¹ nabieg³y, poszed³ prêdzej za czekoladê zap³aciæ, wzi¹³ laskê i kapelusz i bez ceremonii pozbywa³ siê natrêta, sam uchodz¹c z placu, gdy powóz zaturkota³ przed kolumnami. Ci¹gnê³a go para przeœlicznych ros³ych koni bia³ych, a liberia i ekwipa¿ zwiastowa³y jak¹œ znakomitoœæ miejsk¹. Szory kapa³y od srebra, lokaje iskrzyli siê od galonów, baronowskie korony szyte i malowane okrywa³y doko³a powóz i jego akcesoria. Z kocza lekko, zaledwie siê opieraj¹c na lasce, wyskoczy³ mê¿czyzna œrednich lat, wygolony œwie¿uchno, strojny, choæ nieco siwiej¹cy, z uœmiechem pe³nym s³odyczy, z oczyma przymru¿onymi, trochê na zwiêd³ego jesiennego dandysa zakrawaj¹cy... Minê mia³ tak nieznoœnie s³odk¹, ¿e straszno by³o, aby po niej cukiernia Lursa kwaœn¹ siê nie wyda³a. Nie zdejmuj¹c kapelusza rannego z g³owy, wszed³, zajrza³, jak by tam kogoœ szuka³, co go mia³ czekaæ, i spostrzeg³szy Feliksa z daleka, poœpieszy³ ku niemu z otwartymi rêkami. - A! wszak to kochany pan Narêbski. Comment ‡a va-t-il? Bien? n'est-ce pas? Jak¿e siê cieszê! Przecie¿ przyjechaliœcie pañstwo? A pani? Madame Samuele? A œliczna Elwira? No? jak¿e? zdrowie? humor? J'esp‚re que tout va bien? To mówi¹c poufale i protektorsko poklepa³ go po ramieniu, po bokach, i przypatrzywszy mu siê przez lornetkê, gdy mimochodem zobaczy³ Fryderyka, mocno siê skrzywi³, jakby go przykry zapach zalecia³. Pluta, który tylko tego czeka³ i ros³ z ukontentowania, ¿e bêdzie móg³ kogoœ na drogê moralnoœci wprowadziæ, kiwn¹³ mu g³ow¹, naœladuj¹c pañsk¹ minê jego, i z krzes³a zawo³a³: - Barona Dunder!... a! uni¿ony s³uga! - A! - zmru¿aj¹c oczy rzek³ kwaœno baron - serviteur! - i odwróci³ siê impertynencko. Tego tylko by³o potrzeba Plucie, który grzecznoœci¹ czu³by siê zwi¹zany, a afrontem ucieszy³ siê jak zdobycz¹, rozpl¹tuj¹c¹ mu jêzyk. - Patrzcie no tego zucha - zawo³a³ - niby mnie nie zna, a przecie¿ doskonale i dawno jeszcze z ojcem jegomoœci byliœmy znajomi i w stosunkach; nie raz mi sukno sprzedawa³ i trzeba mu przyznaæ, ¿e umia³ zrêcznie ma³ego ³okcia u¿ywaæ. Wyrzek³ to tak g³oœno, a rumieniec wytrys³y na twarz Dundera tak wymownie poœwiadcza³, ¿e to wzi¹³ do siebie, i¿ nieuchronna zdawa³a siê groziæ burza, ale baron umia³ byæ g³uchym w potrzebie. - I gdyby - doda³ Fryderyk - sprzedawa³ sukno po bo¿emu niezle¿a³e i niedziurawe, dobr¹ miar¹, nie widzia³bym w tym nic tak z³ego. Ale ludzie utrzymywali, ¿e ma³o kto od niego nie dosta³ dziury i ma³o kto siê miary dopyta³... tote¿ syn dziœ paraduje i g³owê zadziera, a taki by³ tatunio jegomoœci s³odki, grzeczny i miluteñki, jak dziœ widzicie syna; z t¹ ró¿nic¹, ¿e tamten wszystkim s³u¿y³, a temu siê zdaje, ¿e jemu s³u¿yæ wszyscy powinni... Nie dziw! ma prawo byæ dumnym, kto ³okciem baronostwa siê domierzy³... Mówi³ to sobie na g³os umyœlnie, s³uchali wszyscy, kto chcia³, ale Dunder nie s³ysza³ i nie rozumia³. Chwilami ¿ywsza czerwonoœæ wystêpowa³a mu na twarz, ale siê wita³ z Feliksem i tak ¿ywo œmiej¹c siê rozmawia³, taki by³ weso³y, jakby doko³a niego tylko turkot powozów s³ychaæ by³o - owszem, im dotkliwiej k¹sa³ go kapitan, tym g³os podnosi³ swobodniej. Powoli jednak cofali siê oba z Narêbskim ku progowi i wyszli nieznacznie pod teatralne kolumny. - Mam dwa s³owa do ciebie - rzek³ Dunder oddychaj¹c tu swobodniej - dobrze, ¿eœmy siê spotkali, jest to mój osobisty interes, liczê na jego dyskrecj¹, a proszê o szczeroœæ. Pan Feliks sk³oni³ siê w milczeniu. - Mówiono mi - rzek³ baron przymru¿aj¹c oczy - sam ju¿ nie wiem kto, ale najpewniej, ¿e pan Narêbski zna od dawna pani¹ jenera³ow¹ Palmer? Feliks milcza³. - Mogê ci siê przyznaæ miêdzy nami? Wiesz, ¿e jestem wdowcem, widzisz, ¿em nie stary? Hê? I nie czekaj¹c odpowiedzi, ci¹gn¹³ dalej, trzymaj¹c za guzik Narêbskiego. - Nie potrzebujê ukrywaæ, ¿e ta kobieta mimo nie pierwszej m³odoœci podoba mi siê bardzo. Vous entendez? Serce mam trochê m³ode, g³owê trochê zapalon¹! Ba! Któ¿ wie? gdybym by³ pewien, co to jest zajedna... Ona potrafi³aby stan¹æ na czele takiego jak mój domu; robiæ honory, vous entendez? - Jak to? Baron byœ siê chcia³ o¿eniæ? - zapyta³ Feliks zdziwiony. - Ale - rzek³ trochê ura¿ony wra¿eniem, jakie uczyni³ Dunder - zdaje mi siê, ¿e to nie jest tak bardzo dziwnym? Co? Znajdujesz mnie tak bardzo starym dlatego, ¿e trochê siwiejê? - Ale gdzie¿ znowu. - S¹ ludzie, co posiwieli we dwudziestu latach... - Ale po có¿ siê ¿eniæ? - zawo³a³ Narêbski. - A! masz s³usznoœæ! masz najwiêksz¹ w œwiecie s³usznoœæ! - rozœmia³ siê Dunder - ja bo siê nie ¿eniê dlatego, ¿eby mieæ ¿onê, ale ¿eby dostaæ gospodyniê. Jenera³owa œlicznie pozuje za sto³em, elle a une prestance... un maintien... powagê i ton tak dystyngowany. Ale powiedz mi szczerze, kto ona jest z domu? Feliks jakoœ by³ pomiêszany, lask¹ po kamiennych p³ytach coœ kreœli³. - Nie powiem baronowi, kto ona jest z domu - wyb¹kn¹³ powoli - nie wiem tego doprawdy. W istocie zna³em j¹ trochê w m³odoœci, zdaje mi siê, ¿e pochodzi z ubogiej i ma³o znanej rodziny, ale z pewnoœci¹ nie wiem. - A famili¹ jak¹ ma? Nic? - I tego nie jestem pewny... nie zdaje mi siê - s³ysza³bym o niej. - Bo przyznam ci siê, entre nous, ¿e ta kobieta bardzo, bardzo mi siê podoba. Co za takt! Trochê bym jej tê przesadn¹ pobo¿noœæ zarzuci³, mais c'est bien port‚, jest to rzecz dobrego tonu; ona to dobrze pojê³a. Umia³a tego zrêcznie u¿yæ na swoj¹ korzyœæ, cela lui donne un vernis de distinction, une air de grande dame patronesse, to j¹ wymawia zupe³nie. Przez tê pobo¿noœæ wesz³a w stosunki z najpierwszymi domami; ¿aden zak³ad dobroczynny nie obejdzie siê bez jej opieki, imiê jej stoi wszêdzie obok najœwietniejszych, kobieta z g³ow¹, kobieta z taktem, mog³aby mi dom postawiæ na przyzwoitej stopie. Feliks nic wcale odpowiedzieæ nie umia³, sta³ niemy. - Nie zdaje mi siê - rzek³ w koñcu - aby ona za m¹¿ jeszcze iœæ chcia³a. - No! c'est selon - jak za kogo! - rzek³ z pewn¹ pró¿nostk¹ skromn¹ baron Dunder - jenera³owa, cela sonne bien, ale baronowa c'est plus solide! Vous m'entendez? Mnie by zapewne nie odmówi³a... tak bym s¹dzi³ i mam do tego pewne powody. - Jedna tylko rzecz - dokoñczy³, bior¹c pod rêkê Feliksa i prowadz¹c go powoli wzd³u¿ kolumnady - jedna tylko rzecz mnie wstrzymuje. S¹ ludzie z³oœliwi, co szepcz¹ bez fundamentu, ale szepcz¹... chodzi jakaœ pog³oska g³upia o pochodzeniu bardzo gminnym, o burzliwej m³odoœci. Jestem przekonany, ¿e to potwarze tych, co siê do jej domu docisn¹æ nie mogli lub zimno byli przyjêci, ale zawsze rzecz nieprzyjemna... Powiesz mi, ¿em dumny, mais, vous savez, je dis comme l'autre, la femme de Cesar. Baron z lornetk¹ w oku i rêk¹ w kieszeni mia³ istotnie minê Cezara; Narêbski nawet lekko siê jakoœ uœmiechn¹³, choæ na duszy by³o mu bardzo smutno. - Nic nie wiem - odpar³ powoli - z jenera³ow¹ nie widzia³em siê od lat kilkunastu... a pochodzenia jej nie znam wcale. - Wiêc przyznaj mi siê, sk¹d tam imiê twoje w tej te¿ starej kamienicy zdaje siê tak wa¿n¹ graæ rolê? Poszeptuj¹ coœ, ha? Une ancienne amourette. - Ale gdzie¿ znowu! - przerwa³ Narêbski - ja sobie tego nie umiem wyt³umaczyæ! Potwarze! potwarze! - Byæ mo¿e! on dit tant des choses! Baron ostyg³, stan¹³ i widz¹c, ¿e siê nic nie dowie, skin¹³ na konie. - Nie mogê ciê gdzie podwieŸæ? - zapyta³. Sk³onili siê sobie i rozeszli siê, czule podaj¹c rêce. - Przyjmujê we œrody wieczorami, proszê ciê, nie zapominaj o mnie. A mo¿e kiedy a la fortune du pot. Jem zwykle o szóstej, c'est une heure distingu‚e, bardzo bêdê szczêœliwy. Francuza z sob¹ przywioz³em z Pary¿a, który gotuje jak Car‚me... Feliks uk³oni³ siê w milczeniu i na tym siê rozstali. Z dala d³ubi¹c niedbale w zêbach sta³ patrz¹c na nich Fryderyk, rêk¹ siê pod bok uj¹³, spar³ na laseczce i pokrêca³ g³ow¹. By³ ju¿ po œniadaniu, które twarzy jego da³o koloryt ciep³y, i namyœla³ siê, co z sob¹ robiæ. Feliks spiesznie ju¿ spod kolumn ucieka³, aby drugi raz siê z nim nie spotka³, gdy tocz¹cy siê powoli przeciwko niemu bardzo oty³y mê¿czyzna rozstawi³ rêce, podniós³ g³owê i zast¹pi³ mu drogê z uœciskiem i krzykliwym pozdrowieniem. - A! a! a! pana Feliksa! Co za zjawisko na bruku naszym, co za goœæ? Jak¿e mi siê masz? - A! pana Justyna! - Drogiego Feliksa! Justyn Ga³a, ów wielki i oty³y mê¿czyzna, z min¹ ¿artobliw¹ i usty szerokimi, stworzonymi do œmiechu, dobrze ju¿ ³ysy, choæ jeszcze m³ody, by³ jedn¹ z tych postaci, które zawsze w okolicach teatru, traktierni, gdzieœ ko³o Bouquerela, Lursa, Krzymiñskiego i Lipkaua lub Stoczkiewicza, gdzie ludzie jedz¹ i pij¹, spotkaæ mo¿na. Mieszkañców miasta pod tym wzglêdem mo¿na podzieliæ jak ptaki, z których jedne zamieszkuj¹ na b³otach, inne na drzewach, inne w gêstwinach lub na polu i œcierniskach. S¹ tacy, którzy w pewnych tylko miejscowoœciach ¿yj¹, karmi¹ siê i rozmna¿aj¹; jedni, jak Justyn, ¿eruj¹ w okolicy gastronomicznych zak³adów, inni przeci¹gaj¹ jak s³omki ponad wybranymi ulicami, a ka¿dy ci¹gnie siê namiêtnoœci¹, na³ogiem, potrzeb¹ w pewne sfery w³aœciwe. Przysz³y monografista miasta ma w tym ³atwy temat do klasyfikacji dwunogich istot, których z charakteru paletotów i czapek trudniej daleko metodycznie u³o¿yæ. Wnoszê, aby ten system móg³ byæ przyjêty, i spodziewam siê, ¿e nie zawiedzie. Pan Justyn, zamo¿ny niegdyœ obywatel, posiadacz kilku wiosek w Kaliskiem, naprzód by³ sobie przyjecha³ tak tylko trochê pohulaæ do Warszawy, potem do niej przywyk³, dalej wszystko, co mia³, przeœwista³ i zosta³ z nader enigmatycznym maj¹tkiem a ogromnym apetytem, przyros³ym do bruku skorupiakiem, wiekuistym paso¿ytem i koniecznym ka¿dej uczty dodatkowym pó³miskiem. Zamawiano go, jak orkiestrê, gdzie siê chciano bawiæ weso³o, i choæ ju¿ do stracenia nic nie mia³, mieszka³ w jakiej niedopytanej dziurze, a pieniêdzy nigdy nie pokazywa³ - tak sobie ¿y³, jakby jeszcze mia³ kilkadziesi¹t tysiêcy dochodu. Winien to by³ minie nadzwyczaj przyzwoitej, zawsze bardzo starannemu i czystemu ubraniu, obcis³ym bia³ym rêkawiczkom i krawatowi, których u¿ycie zna³ doskonale, us³u¿noœci niewyczerpanej, przedziwnemu zawsze na zawo³anie humorowi, nieprzebranym konceptom, manii opowiadania niestworzonych rzeczy w sposób dosyæ zajmuj¹cy i dobrodusznoœci takiej, ¿e siê nigdy za nic nie gniewa³. Wiêc chocia¿ zawsze wychodzi³ z domu w zupe³nej nieœwiadomoœci œniadania i z obiadem spuszczaj¹c siê na nieprze- bran¹ Opatrznoœæ Bo¿¹, ¿y³ wygodnie ros¹ niebiesk¹, tê tylko zachowuj¹c ostro¿noœæ, ¿e oszczêdza³ fatygi opatrznoœci i kr¹¿y³ tam, gdzie go rêka jej naj³atwiej spotkaæ mog³a; jednym zrêcznym manewrem oko³o ognisk gastronomicznych wyrabiaj¹c sobie czasem po dwa œniadania, obiad, herbatê i wieczerzê, nie licz¹c pomniejszych intermediów, które spo¿ywa³ dla och³odzenia, gdy by³o gor¹co, dla ogrzania siê, gdy by³o ch³odno. Justyn skutkiem rozszerzonych wielce stosunków swoich i znajomoœci z ca³ym œwiatem, skutkiem zupe³nie wolnego czasu, który mu dozwala³ s³uchaæ, badaæ, czytaæ afisze i zbieraæ nowiny po bruku, by³, rozumie siê po "Kurierku", najlepsz¹ miejsk¹ gazetk¹. Jednak¿e nigdy nowiny ¿adnej, ba! najprostszej nawet wiadomostki nie powtórzy³ jak by³a, ka¿d¹ ukwieci³, przyozdobi³, przerobi³ i przysma¿y³, nie troszcz¹c siê wcale o prawdopodobieñstwo i g³ównie na smak i potrzebê podniebieñ zwracaj¹c uwagê. K³amstwa jego, a raczej poemaciki wychodzi³y ju¿ z rzêdu prostych blag, nie maj¹c najmniejszej pretensji, aby im wierzono, ani siê te¿ ubiera³y na serio, trzeba by³o prostodusznoœci ju¿ siê nie trafiaj¹cej, aby przypuœciæ na chwilê, ¿e uczynione by³y, aby im wierzono. By³y to historyjki, koncepta, epopeje ¿artobliwe osnute na tle wspó³czesnym, jak mawia³ znany jeden literat, który nigdy na ¿adnym tle nic nie osnu³, ale jêzyka urzêdowego krytyki zrêcznie umia³ u¿ywaæ. W potrzebie do wiwatów i toastów Justyn dorabia³ wiersze, œpiewa³ je nawet i mówi³ oracje ex promptu, stylem tak do przyjêtego podobnym, ¿e mo¿na je by³o wzi¹æ na serio. On wszak¿e ani siebie, ani utworów swoich tak nie ceni³, œmiej¹c siê z ludzi, œmia³ siê te¿ i z tego, co sam zrobi³. Na tym chlebie pró¿niaczym, pracuj¹c tylko gêb¹ i ¿o³¹dkiem, a bardzo niewiele nogami, uty³ i rozrós³ siê niezmiernie; dziwn¹ jednak igraszk¹ natury z piersi jego i szerokich warg ró¿owych dobywa³ siê g³osik malutki, cienki, dziecinny, który œmieszy³ ju¿ tym, ¿e nie zdawa³ siê stworzony dla niego, ale jakby zapo¿yczony i cudzy. Mia³ on czasem podobieñstwo do chrypki, czasem stawa³ siê krzykliwy, ale nigdy go jednak nie zabrak³o, choæ co chwila zdawa³o sie, ¿e to ostatni nieszczêœliwego wysi³ek. - A! kochanego Feliksa - zaœpiewa³ cieniuteñko Justyn Ga³a - a tu nam powiedzieli ¿eœ ty pojecha³ do Afryki z Barthem, ¿eœ szuka³ nowych ziem i nowego rodzaju kartofli, poœwiêcaj¹c siê dla ludzkoœci, ¿eœ zamiast kartofla odkry³ nowy gatunek ogórka, któremu nadano imiê twoje i ju¿eœmy siê spodziewali nowej potrawy, gdy... A wiêc nie pojecha³eœ do Afryki i nie odkry³eœ ogórka? - Nie jeŸdzi³em, niestety! nigdzie, ani nawet do Pacanowa i nie mam na sumieniu ¿adnego odkrycia. - I ogl¹damy ciê w Warszawie. - Na stalsze kilkumiesiêczne mieszkanie. - Ot to œlicznie! Witam ciê nawróconego na zbawienniejsze zasady! Zobaczysz, przekonasz siê, co to jest ¿yæ w Warszawie... powiadam ci, warto, warto dla samych œledzi po- cztowych i bruku... który wzmacnia dziwnie ¿o³¹dek. Œmiejesz siê? To rzecz dowiedziona i doktorowie zaczynaj¹ os³abione ¿o³¹dki wysy³aæ do nas w tym celu. Zaraz ci to dowiodê: kto raz przyzwyczai³ siê trz¹œæ po tym bruku, ju¿ mu potem nic w œwiecie zaszkodziæ nie mo¿e. ¯e jednak mog³oby to przez zbyteczne hartowanie nadto znowu podzia³aæ na trawienie i wyrobiæ apetyt, og³odzeniem krajowi zagra¿aj¹cy, mówi¹, ¿e w roku przysz³ym poci¹gn¹ niektóre ulice warstw¹ grub¹ gumy elastycznej... Co ty na to? A co mówisz o fontannach?... pyszne, kiedy siê z nich leje, a ¿e nie zawsze siê leje, nie mo¿na mieæ pretensji... Ju¿ci¿ w niebie wody nie brak... jednak deszcz pada... nie zawsze wychodzimy ze zdrowej zasady. Co mówisz o oœwietlaniu gazowym, które ma ten przymiot, ¿e i œwieci, i œmierdzi, przypominaj¹c znikomoœæ rzeczy ludzkich. - Warszawa wznosi siê i upiêknia. - Widzia³eœ przecie okna sklepów na Senatorskiej i Mio- dowej? Wy¿szoœæ sztuki zale¿y, jak wiesz, na tym, ¿eby jej nie by³o uczuæ, i doskona³oœæ okien na tym, by siê zdawaæ mog³o, ¿e ich nie ma. Doszliœmy do tego, ¿e prosty cz³owiek co chwila gotów plun¹æ przez szybê, której istnienia siê nie domyœla. Ale to nic jeszcze, robi¹, s³yszê, teraz taflê, która ca³y Saski Ogród przykrywaæ bêdzie. Wiesz tak¿e zapewne o wynalazku nowego jad³a dla ubogich z trocin sosnowych, które zast¹pi zupê rumfordzk¹? Wiesz o utworzeniu nowej olbrzymiej garkuchni, w której machina parowa zwijaæ bêdzie zrazy? A pi³eœ ju¿ wodê sodow¹? - Nic jeszcze nie wiem, nic nie jad³em i nie pi³em - odpar³ Feliks. - Ano! to przedziwnie, ja tak¿e g³odny jestem, jak bym siê dziœ urodzi³, idziesz pewnie jeœæ lub piæ, ja z tob¹ i pozwolisz mi, ¿e ci wska¿ê miejsce i ludzi. - Daruj! na drugi raz, powracam do domu, ¿ona czeka. - W Warszawie ¿ony s¹ przyzwyczajone do czekania i tak wyrozumia³e, ¿e w koñcu nie czekaj¹ ju¿ wcale, umiej¹c siê obejœæ bez mê¿ów. Wynaleziono na to sposób doskona³y. Ale o tym inn¹ raz¹. Moglibyœmy tymczasem obejrzeæ niektóre osobliwoœci natury i sztuki. U Stoczkiewicza jest szynka bajoñska warta najwiêkszego podziwienia z obu tych wzglêdów; natura wyda³a tego jegomoœci, z którego bioder zosta³a uczynion¹, sztuka spreparowa³a j¹. - A! gastronomie niezmordowany! zawo³a³ Feliks uœmie- chaj¹c siê - czy¿ s¹dzisz, ¿e my tu tylko jeœæ i piæ przyje¿- d¿amy? - Nie! ale przede wszystkim obowi¹zki! Obowi¹zkiem zaœ najœwiêtszym jest utrzymaæ siê przy si³ach, przy ¿yciu, zatem jeœæ i piæ. Kto czyni inaczej, pope³nia powolne samobójstwo! winien morderstwa avec premeditation! Klejek na wsi jest wystarczaj¹cy i mówi¹ nawet, ¿e tuczy, ale w mieœcie powietrze insze, cz³ek zu¿ywa siê ogromnie i wymaga silnych, a nade wszystko czêsto powtarzanych pokarmów. Nie uwierzysz, jak one nawet na umys³ i umys³ow¹ dzia³aj¹ produkcj¹. Pewien fizjolog francuski doszed³ do tego, probuj¹c na zaj¹cach, ¿e mu nie tajno, jakie pokarmy do jakich daj¹ popêd idei. Kiedy robaki jedwabnicze, karmi¹c siê morwowymi liœæmi, ró¿ny wedle ich rodzaju jedwab wydaj¹, czemu¿ by cz³owiek nie mia³ byæ pos³uszny temu, co zjada? Powiadam ci, ¿e to rzecz wyprobowana na zaj¹cach, które do wszystkich s³u¿¹ doœwiadczeñ. Otó¿ ów fizjolog mówi, a nawet pisze, ¿e ma na wszystko pewne recepty. I tak: chcesz stworzyæ poemat opisowy, jedz zieleninê; piszesz dramat krwawy, spo¿ywaj bifsztyk surowy popijaj¹c winem czerwonym; potrzebujesz filozofowaæ, s³u¿y mocne piwo, które g³owê robi ciê¿k¹ i przysposabia do logicznego, œcis³ego rozumowania; piszesz histori¹... zapuœæ naprzód w¹sy... to ju¿ metafizyki trochê, ale bardzo potrzebne... potem jedz zrazy zawijane i popijaj starym wêgrzynem; rachujesz i matematyk¹ siê zatrudniasz, sztukamiêsa z chrzanem i fasol¹, makaron, ciasteczko lane itd. Gdy raz odkryj¹ ca³y szereg takich specyficznych jade³, nie bêdzie potrzeba szukaæ jeniuszów i talentów, weŸmiesz, kogo zechcesz, pierwszego os³a z brzegu, dasz mu dobrze jeœæ to, co wska¿e teoria, w³o¿ysz mu pióro za ucho i papier pod ³okieæ i musi urodziæ, co nauka postanowi³a. Zwa¿ tylko, co to za potê¿ny wynalazek! Wiek jest w wyraŸnym postêpie, a jak wszystko siê upraszcza! symplifikuje! Dziwi mnie, ¿e dot¹d balonów nie wynaleziono, ale to musi lada moment nast¹piæ, s¹ znaki zwiastuj¹ce... ludzie ledwie chodz¹, wiêc pewnie bêd¹ latali. Tak mówi¹c szli powoli ulic¹ Wierzbow¹, a Feliks s³ucha³ szczebiotania Justyna nie bez przyjemnoœci jakiejœ. Cienki g³osik brukowca jak nakrêcona pozytywka odegrywa³ piosneczkê sw¹ bez przerwy, bez wahania... niekiedy tylko w³aœciciel jej obejrza³ siê na s³uchacza, jak mu te¿ z tym by³o. Justyn, maj¹c w tym znaæ jak¹œ rachubê ¿o³¹dkow¹, szczerze pracowa³ nad zabawieniem Feliksa, popisywa³ siê dowcipem, z jêzykiem i widocznie wysila³ na koncepta, które siê nie zawsze szczêœliwie udawa³y. Natura ma to do siebie, ¿e gdy j¹ ku czemu zmuszaj¹, opiera siê i zacina jak koñ narowisty... - i ona chce mieæ swobodê; ale cz³owiek znowu, ilekroæ mu odmawia pos³ugi, usi³uje przymusiæ i postawiæ na swoim, choæ nie zawsze zwyciê¿a. - Wiêc tedy - doda³ po, chwili uwa¿aj¹c, ¿e Feliks siê rozchmurza... - przybywacie pañstwo na kilka miesiêcy do Warszawy - powietrze wielce zdrowe dla przyby³ych z prowincji dzia³a jak tran rybi na suchotników, choæ œmierdzi, ale o¿ywia. I pocz¹³ wyliczaæ rozmaite domy przyjmuj¹ce, bawi¹ce siê, reputowane lub dobijaj¹ce reputacji talerzami i butelkami, a¿ nawiasem natrafi³ na jenera³ow¹... - Jenera³owa Palmer - rzek³ - jest dla mnie zagadk¹... kobieta... ale ty j¹ znasz, Feliksie? - Ja? - odpar³ Narêbski trochê zmiêszany - ja? trochê, zna³em j¹, ale od tak dawna nie widzia³em, nie s³ysza³em nawet o niej, ¿e dziœ ona dla mnie ca³kiem jest now¹ postaci¹. - I enigm¹ do rozwi¹zania - doda³ Justyn - najpilniej badaj¹c, trudno o niej doœledziæ czegoœ wiêcej nad to, ¿e by³a ¿on¹ jenera³a i dlatego zowie siê jenera³ow¹, a z oczów jej patrzy, ¿e tam przed tym wojskiem musia³a byæ awangarda. Ju¿ to samo, ¿e dziœ tak¹ sta³a siê pobo¿nisi¹, dozwala siê domyœlaæ, ¿e musi mieæ za co pokutowaæ. Skutek nie mo¿e byæ bez przyczyny, chocia¿ przyczyna mo¿e pozostaæ bez skutku... Spodziewam siê - doda³ - ¿e i pañstwo z jej domem, który otwiera siê tylko pour la fine fleur towarzystwa naszego, zawi¹¿ecie stosunki. Herbaty jenera³owej s¹ niezmiernie poszukiwane. - Ja herbaty ma³o pijam - rzek³ Feliks - a ¿ona moja jej nie zna, bardzo w¹tpiê, czy zrobimy z ni¹ znajomoœæ. - O! gdybyœcie nawet nie chcieli, zrobi siê sama. Je¿eli jeszcze zna³eœ j¹ kiedy dawniej, to nieuchronna rzecz odnowienie stosunków i studium ciekawe. Czy te¿ i przedtem wygl¹da³a tak zawsze upiêta, zamurowana, zimna, milcz¹ca i nieprzystêpna? - O! to bardzo dawne czasy i niewiele j¹ zna³em, ledwie sobie przypomnieæ mogê - wyb¹kn¹³ Feliks. - Coœ bo ty to tak mówisz, jakby ci nie zbywa³o na wiadomoœciach, ale raczej na chêci popisywania siê z nimi! - odpar³ Justyn, mrugaj¹c oczyma znacz¹co, co dawa³o do myœlenia, ¿e i on wiêcej wiedzia³, ni¿eli chcia³ wyznaæ. - Widzê, ¿e tylko co rozsta³eœ siê z tym kochanym baronem, który ma w istocie najlepszego w mieœcie kucharza. Coœ ju¿ przeb¹kuj¹, ¿e go widziano z bukietem u jenera³owej, ¿e mu siê podoba³a. Kto wie? Mo¿e mu potrzebny ten mebel do palisandrowej kanapy i marmurowego sto³u kupionego we Florencji. Ale w¹tpiê, ¿eby mimo przymiotów barona i jego kucharza wyjœæ chcia³a na chiñsk¹ lalkê w salonie, której ca³ym obowi¹zkiem kiwaæ g³ow¹, gdy j¹ rusz¹... Feliks ju¿ nic na to uparte szczebiotanie nie odpowiada³, czym Justyn wcale siê nie zra¿aj¹c podwaja³ tylko usilnoœci, aby go rozdobruchaæ i do rozmowy przymusiæ; a ci¹gn¹³ za nim uparcie do ostatniej granicy zwyk³ych przechadzek za Hotel Europejski ku Fran‡ois. Poza t¹ lini¹ nie by³o dla Justyna œwiata i ludzi... pustynia. - No, i tego nie wiesz - zapyta³ po chwili - ¿e kapitan Pluta odrodzony przyby³ do stolicy, zapewne aby w niej znowu siê dobiæ? Znasz przecie tego cz³owieka? - Jak my wszyscy, by³em z nim nawet bardzo dobrze niegdyœ - rzek³ Feliks - ale gdy siê zwala³ i upad³ tak szkaradnie... - Tak, wszyscyœmy go naówczas odst¹piæ musieli - prze- rwa³ Justyn Ga³a. - A wiesz, tak la main sur la conscience, gra³ w karty, pi³, hula³; wiêcej jednak doprawdy ju¿ nie wiem, co zbroi³? Nikt mu nie zada nieuczciwoœci ¿adnej, nie z³apano go na ¿adnym szachrajstwie, towarzysz mi³y i dowcipny, powiem ci, ¿e je¿eli mnie kiedy poprosi, nie znajdê powodów odmówienia mu, choæ go wszyscy potêpili. To nie by³ z³y cz³owiek, ca³a rzecz, ¿e nielitoœciwie cyniczny i ma pasj¹ przeœladowaæ ludzi, a jak siê do kogo uczepi, jak pijawka. Œwiat siê go obawia³ i odskoczy³ od niego, to darmo; kto chce ¿yæ w zgodzie ze wszystkimi, musi trochê pochlebiaæ... a tego on nigdy nie umia³. - To by by³o najmniejsza - przerwa³ Feliks ale ta gra w karty, to walanie siê w najgorszych towarzystwach... - Znudzi³ siê ¿yciem, potrzebowa³ wzruszeñ gwa³townych - rzek³ Justyn wzdychaj¹c - ja go nie uniewinniam wcale, ale i potêpiæ nie mam powodów. Bojê siê go jak drudzy, obchodzê, gdy mogê, rzuciæ nañ kamieniem nie mam serca, zw³aszcza - doda³ œmiej¹c siê sam z siebie - jeœli odziedziczy³ co grubego w Besarabii. Chcia³ jeszcze mówiæ coœ wiêcej, ale w tej chwili gruby g³os przyby³ego ze wsi szlachcica Kaliszanina, niegdyœ s¹siada Justyna, przerwa³ rozmowê. Wieœniak rzuci³ siê na szyjê Gale, obj¹³ go i pocz¹³, œmiej¹c siê, ca³owaæ serdecznie. - Justyœ, kochany Justyœ! ot to szczêœcie, ¿e ciê spotka³em, a wiesz, ¿em nie mia³ z kim zjeœæ œniadania. - Nieoszacowana wiejska natura - piszcz¹cym swym g³osikiem dr¿¹cym ze wzruszenia zawo³a³ Justyn - oni jeszcze jedni w Kaliskiem pradziadowskich trzymaj¹ siê tradycji i sami ani jeœæ, ani trawiæ nie umiej¹! O sancta simplicitas! Patrz, panie Feliksie, i bierz przyk³ad z niego. Po czym zaraz musia³a nast¹piæ prezentacja. - Pan Feliks Narêbski, mój przyjaciel z Lubelskiego. - Pan Kazimierz Potrzebiñski z Kaliskiego, towarzysz szkolny i najlepszy z ludzi - zawo³a³ Justyn. Nowo poznajomieni poca³owali siê w¹sami i œcisnêli d³onie z tym poczciwym uczuciem braterskim, które bodajby siê umia³o szczerzej poza szranki dotychczasowe rozci¹gn¹æ. - A! Narêbski, moja ciotka Potrzebiñska by³a za Narêbs- kim, czy nie krewnym? - Nie - odpar³ Feliks, pos³uszny zwyczajowi przypomnieñ koligacyjnych - ale prababka moja by³a Potrzebiñska. - Tak! córka Jana Kantego, to wiem, a wiêc jesteœmy trochê nawet krewni... ChodŸmy¿ razem na œniadanie, ale gdzie? Feliks z najwiêksz¹ trudnoœci¹ potrafi³ siê ledwie wymówiæ, wiedzia³ bowiem, ¿e takie œniadanie goœcinnego wieœniaka mog³o siê ³atwo z pomoc¹ Justyna poci¹gn¹æ do kolacji, a ¿ona czeka³a! ¿ona czeka³a! Musia³ to jednak uczyniæ z jak najwiêksz¹ ostro¿noœci¹, aby Kaliszanina nie obraziæ i na œwiadectwo wezwa³ Justyna, modl¹cym siê b³agaj¹c wzrokiem, aby potwierdzi³, ¿e mu siê ju¿ wprzódy wyrywa³. Tak siê jakoœ rozstali grzecznie i bez urazy po nowym poca³unku z obu stron twarzy, a Justyn powiód³ pod rêkê goœcia, t³umacz¹c mu, jako œniadania gdzie indziej prócz Bouquerela jeœæ nie by³o podobna pod strachem najokropniejszej niestrawnoœci, choroby, a kto wie? - mo¿e nawet nag³ej œmierci. Nie bez wewnêtrznej obawy jakiejœ zbli¿y³ siê biedny Narêbski do domu - wiedzia³ on, co go tam zawsze czeka³o - wymówki ¿ony poparte milczeniem znacz¹cym córki, kwasy i widok uciemiê¿enia, jakie znosiæ musia³a Mania; nie bez trwogi wiêc i coraz smutniejszy wszed³ powoli na wschody. W salonie, swoim zwyczajem, siedzia³y matka z córk¹; pani Samuela wpatrzona w sufit, znudzona i jak zawsze mocno chora, choæ kolory zwodnicze zdrowia mia³a na twarzy - i Elwirka przez okno bacznie okiem uzbrojonym w lornetkê studiuj¹ca ulicê i przechodniów. Zaledwie siê Feliks ukaza³, obie zwróci³y siê ku niemu. - A! przecie¿ powracasz! - zawo³a³a ¿ona - to szczêœcie - jak pójdziesz do miasta, doczekaæ siê ciebie nie mo¿na. Co wy tam robicie? Co wy tam robiæ mo¿ecie, mój kochany Feliksie? - ze zwyk³¹ sobie s³odycz¹ wzdychaj¹c powtórzy³a czu³a ¿ona. - Ale zmi³uj siê, Samuelko, tyle mia³em sprawunków, przytem z³apa³ mnie w ulicy Justyn i pó³ godziny zatrzyma³... - Ale zmi³uj siê, panie Feliksie - przerwa³a, nie do- s³uchawszy do koñca, pani - tyle te¿ zmarnowa³eœ czasu? Czy¿ siê natrêta pozbyæ nie mo¿na? Dom do tej pory nie urz¹dzony, jestem w œmiertelnym strachu; spuœci³am siê na ciebie, wszyscy wiedz¹, kiedyœmy przyjechali, dot¹d ¿adnej nie odda³am wizyty, bobym jej przyj¹æ nie mia³a gdzie, a ty to bierzesz tak lekko! - Proszê ciê, nie siadam od rana do wieczora - rzek³ Feliks ocieraj¹c pot z czo³a, który œwiadczy³ o pracy. - Tak, a jednak skutku nie widaæ. - Wie papa - doda³a Elwirka odchodz¹c od okna - wszak tapicer nie przyszed³ znowu, firanek nie przynieœli, stolika nam nie odmienili; w drugim pokoju posadzka nie wyfroterowana, nic ale to nic, a mamê to mêczy i dziœ ju¿ by³ taki atak nerwowy... - Daj¿e pokój! - ruszaj¹c ramionami z rezygnacj¹ dobrze odegran¹ odpar³a ¿ona - co go tam moje biedne zdrowie obchodzi. - Mo¿e by papa choæ pos³a³? - Sam by³em dwa razy, aleœcie panie wczoraj odmieni³y projekta i rozdysponowa³y trzeci raz co innego: musz¹ przerabiaæ, to potrzebuje czasu. - Có¿ nam do tego! Na to s¹ czeladnicy! Na to s¹ pieni¹dze - zawo³a³a Samuela - na to jest miasto! Ale nie mówmy ju¿ o tym, proszê, nie mówmy o tym, mnie to dziwi, mnie to zabija, mnie to... Nie dokoñczy³a, bo wielki kaszel porwa³ j¹ z wiêkszej jeszcze niecierpliwoœci i córka, czyni¹c umyœln¹ demonstracj¹, pobieg³a do dzwonka. Na g³os jego zbiegli siê natychmiast ludzie, panny s³u¿¹ce, woda, krople, serwety i ca³y przybór zwyczajny, ale pani Samuela wszystko i wszystkich odepchnê³a jednym rêki skinieniem. By³a widocznie w najokropniejszym humorze. - Gdzie¿ ta, ta Mania? - zawo³a³a - mo¿e nie bez myœli pomszczenia siê na mê¿u, który siedzia³ przybity i milcz¹cy, gderaj¹c na jego ulubion¹. - Mania pewnie albo gdzie w koœciele, albo zaczytana w jakiej ksi¹¿ce! - szepnê³a Elwira. - Zawsze na drugim œwiecie w marzeniach swoich - ruszaj¹c ramionami odezwa³a siê matka, wci¹¿ mowê przerywaj¹c kaszlem, który by³ wymówk¹, spadaj¹c¹ na sumienie pana Feliksa - ale ona domarzy jakiegoœ g³upstwa pewnie! O! mimo troskliwoœci mojej to nieuchronne. A pan Feliks tak jest s³aby dla niej, tak j¹ podtrzymuje i broni tego kochanego gagatka, ¿e czuj¹c go za sob¹ stoi przy swoim i psuje siê do reszty. - Ja! ja! - ruszaj¹c ramionami przerwa³ m¹¿ - wszak¿e nie odzywam siê ani s³owa! - Tak, w tej chwili, chocia¿ i milczenie bywa znacz¹cym, ale zwykle, ale zawsze, my nigdy z Elwirk¹ nie mamy s³usznoœci w twoim przekonaniu tylko ona. - Milczê! milczê! - powtórzy³ m¹¿ ciszej coraz. - Wiem, ale przyznaj siê, co myœlisz? - koñczy³a uparcie Samuela. Feliks by³ ju¿ do ostatka zniecierpliwiony. - Przyznajê siê - rzek³ wstaj¹c - ¿e myœlê, i¿ probujecie mojej cierpliwoœci, do jakiego te¿ ona stopnia wytrzymaæ mo¿e! Dajcie¿ mi pokój, ustêpujê z placu! To mówi¹c, drzwi zatrzasn¹³ i wyszed³. By³ to jego œrodek ostateczny i gwa³towny, którego u¿ywa³ rzadko, tylko w razach krytycznych. Matka i córka spojrza³y po sobie znacz¹co. - Ale¿ papa w humorze! - zawo³a³a œmiej¹c siê Elwirka. - A, moje dziecko! dla mnie to przynajmniej nie nowina - rozczulaj¹c siê nad sob¹ westchnê³a matka - znasz moje op³akane ¿ycie! Twój ojciec - dobry, najzacniejszy cz³owiek, ale widzisz, co ja z nim cierpiê. Niech ci to bêdzie nauk¹, gdy za m¹¿ przyjdzie iœæ: najlepsi ludzie nie zawsze s¹ najlepszymi mê¿ami. Elwira na wspomnienie tego, ¿e jej mo¿e przyjœæ pójœæ za m¹¿, okaza³a wstrêt nadzwyczajny do stanu ma³¿eñskiego, ruszy³a ramionami, zrobi³a minê pogardliw¹, maj¹c¹ byæ manifestacj¹ przeciwko ca³emu rodzajowi mêskiemu i westchnê³a nad losem kobiety przeznaczonej na wiekuiste mêczarnie! Obie panie by³yby siê rozp³aka³y nad sob¹, nad teraŸniejszoœci¹ i przysz³oœci¹, gdyby w tej chwili Elwira nie postrzeg³a oknem bardzo piêknego ekwipa¿u i nie krzyknê³a nagle: - Otó¿ to, tak bym jeŸdziæ chcia³a! Matka, choæ chora, przez wspó³czucie dla córki, wsta³a z krzes³a i pobieg³a do okna, i rozpraw¹ nad powozem i koñmi skoñczy³a siê pod tak z³¹ wró¿b¹ rozpoczêta rozmowa. Pan Feliks chwilkê posta³ za drzwiami, ogarnê³a go niezwyk³a jakaœ odwaga, której na wsi nigdy nie mia³, zaczerpniêta z warszawskiego powietrza - poszed³ wprost do pokoiku Mani. Najmuj¹c mieszkanie wcale naturalnie nie myœlano nad tym, gdzie sierota siê pomieœci, dano jej wychowanie panienki dobrego towarzystwa, bo to nic nie kosztowa³o, guwernantki podejmowa³y siê go bezp³atnie - ale obchodzono siê z ni¹ jak ze s³ug¹ i czêsto, prawie zawsze wyznaczano k¹tek ze s³ugami. Nigdy te¿ ona nie skrzywi³a siê na to, umia³a wszêdzie siê pomieœciæ i ze wszystkimi pogodziæ. Szczêœciem jakimœ teraz znalaz³ siê pod wschodami osobny k¹cik dla Mani w najêtym apartamencie. By³a to malutka ciupeczka, przytykaj¹ca do ciemnego przedpokoju, ciasna tak, ¿e nie ka¿de ³ó¿ko stan¹æ w niej mog³o, a wiêcej nad tapczanik, stolik i parê krzese³ pomieœciæ nie by³o podobna... Jedno jej okienko na nieweso³y wychodzi³o dziedziñczyk, ale dostarcza³o tyle œwiat³a, ile go by³o potrzeba, ¿eby o po³udniu czytaæ mo¿na. Mania, która z niczego zawsze zrobiæ umia³a rzecz wdziêczn¹ i najwiêksz¹ pustkê przystroiæ, nie maj¹c czym nawet przybra³a sobie pokoik tak, ¿e wygl¹da³ schludnie i mi³o. £ó¿eczko zas³ane bia³o, na stoliczku kilka ksi¹¿ek, firaneczka naprêdce zgrabnie rzucona w okienku, sukienki zawieszone na œcianie przystraja³y izdebkê ubog¹, do której wszed³ Feliks wprost id¹c od ¿ony. Mania siedzia³a przed stoliczkiem i szy³a spiesznie falbany oberwane wczoraj od sukni Elwiry. Zobaczywszy pana Feliksa skoczy³a ku niemu zarumieniona ca³a, z dzieciêcym uczuciem zawieszaj¹c siê na szyi. - A! mój drogi opiekun! - No! ja! - odpar³ Feliks, ca³uj¹c j¹ w czo³o - ale có¿eœ znowu zbroi³a wczoraj, mój anio³ku - doda³, siadaj¹c na ³ó¿eczku z westchnieniem - sk¹d takie z³e humory u pañ naszych? - Z³e humory? - A! kwaœne bardzo! zmy³y mi g³owê, choæ doprawdy nie wiem za co? - O bo pan tak bardzo na wszystko uwa¿asz! - przerwa³a Mania weso³o, aby go rozchmurzyæ - to przejdzie... Mo¿em, doprawdy, ja temu trochê winna... Elwira kaza³a mi sobie co najprêdzej poprawiæ sukni¹, a ja rano posz³am do koœcio³a i opóŸni³am siê trochê... A! mia³a s³usznoœæ. - Dlaczego¿ tego sama zrobiæ nie mog³a, kiedy jej tak by³o pilno? - Ale ja bo sama prosi³am o to... napar³am siê... tak mi³o mi jej czymœ siê przys³u¿yæ, ona tak dobr¹ jest dla mnie... a tak s³abe ma oczy. Mówi¹c to z najwiêkszym poœpiechem, minkê mia³a wielce zafrasowan¹, sk³opotan¹, zdawa³o sie, ¿e wiêcej daleko powiedzieæ pragnê³a, ¿e jej coœ ciê¿y³o, a zebraæ siê na wyznanie nie umia³a. Zamilkli oboje. Feliks poruszy³ ramionami. - Mój opiekunie drogi! - doda³a po chwili, oœmielaj¹c siê dzieweczka, ca³uj¹c go w rêkê - mój ojcze kochany, kiedy mi siê tak czasem pozwalasz nazywaæ, ja siê obawiam, ¿eœ ty do mnie od nich przyszed³... i mnie, i tobie - nade wszystko tobie mog¹ to wzi¹æ za z³e, a twoja spokojnoœæ tak mi jest drog¹... - Niech ju¿ sobie bior¹, jak chc¹ - odpar³ Feliks - to mi zupe³nie wszystko jedno... nigdy nie potrafiê im dogodziæ. Mania smutnie pokrêci³a g³ówk¹. - Ale na có¿ siê nara¿aæ... i im robiæ przykroœæ. - Cierpiê do czasu - rzek³ Narêbski - ale ka¿demu, nawet mnie, w koñcu siê cierpliwoœci przebierze. Mania poca³owa³a go w rêkê.. - Uspokój siê, uspokój - rzek³a ³agodnie - to ma³e chmurki, które i najjaœniejsze niebo przebiegaæ musz¹... Natu- ralnie, tyle jest do zrobienia, pani taka s³aba, zmêczona, musi siê czasem trochê zniecierpliwiæ... Có¿ ona temu winna, to jej zdrowie, wierzcie mi... a w sercu tak jest dobr¹! Feliks tylko westchn¹³, bo zna³ tê dobroæ od dawna. - No! ale kiedyœ tak dobry, ¿eœ ju¿ tu przyszed³ - wahaj¹c siê trochê doda³o dziewczê - pozwól¿e mi, drogi opiekunie, dla którego nie mam tajemnic, poprosiæ ciebie o radê. - O radê? jakiej¿e to rady potrzebowaæ mo¿esz, moje dziecko? - Jestem bardzo niespokojna. Ale mogê¿ powiedzieæ wszystko? Nie weŸmiesz mi za z³e? Jestem zmuszona siê spytaæ... I znowu poca³owa³a go w rêkê. - Bo do kogó¿ siê udam i kto mi, jak ty, potrafi z serca s³ówko powiedzieæ? - Mów, pytaj, radŸ siê, proszê - w istocie prócz mnie nie masz nikogo! westchn¹³, wspomniawszy matkê. - Proszê ciê, na Boga, b¹dŸ ze mn¹ szczer¹. - No, to pos³uchaj¿e cierpliwie, niech ci opowiem naprzód wszystko, jak to by³o... - Wiêc ci siê coœ przytrafi³o? - zawo³a³ niespokojny pan Feliks. - A! mia³am awanturê - z przymuszonym uœmiechem odpar³o dziewczê ¿ywo - pierwsz¹ w ¿yciu... Dziœ rano, ale nawet bardzo rano wysz³am wed³ug mojego zwyczaju do koœcio³a. Przyznajê ci siê, mój drogi ojcze - doda³a spuszczaj¹c oczy - ¿e jakoœ u Œwiêtego Krzy¿a, do którego od nas najbli¿ej, nie mogê siê dobrze modliæ. Koœció³ taki ogromny, taki surowy i straszny, nigdzie nic, co by mi przemówi³o do serca, a ja potrzebujê nawet do modlitwy zaczerpn¹æ wra¿enia od tego, co mnie otacza, tak s³ab¹ jestem istot¹. Z siebie dobyæ nie mog¹c si³y, czerpaæ j¹ muszê z o³tarza.. Posz³am wiêc, choæ to trochê dalej, do koœcio³a Wizytek... Ale zaraz od samego progu domu postrzeg³am kogoœ id¹cego za sob¹. Z pocz¹tku mnie to nie uderzy³o, myœla³am, ¿e przypadkiem w jedn¹ idziemy drogê. Naprzeciw naszego mieszkania jest tu zaraz jakaœ traktiernia i bilard, jegomoœæ ten pochylony i trochê garbaty sta³ w progu, jakby na co czeka³. Gdy mnie zobaczy³ wychodz¹c¹ z bramy, skoczy³ nazad do traktierni, wyci¹gn¹wszy kogoœ drugiego wyraŸnie mu mnie pokazywa³... Coœ z sob¹ poszeptali i ten, który wprzód sta³ u progu, ¿ywo siê posun¹³ krok w krok postêpuj¹c za mn¹. Widz¹c go tak œcigaj¹cego mnie po tym pokazywaniu, zaczê³am byæ niespokojna, chcia³am wróciæ, alem pomyœla³a potem, ¿e mi siê to przywiduje i nie ogl¹daj¹c siê, sz³am dalej. - Jak ten cz³owiek wygl¹da? - przerwa³ niespodziewanie Feliks. - Tak ju¿ niem³ody, trochê przygarbiony... twarzy siê jego nie przypatrywa³am, a ubrany by³ doœæ dziwnie. - Nie rozumiem! - zawo³a³ Narêbski - no, ale có¿ dalej? - Poniewa¿ doœæ szybko goni³ za mn¹, zwolni³am kroku, s¹dz¹c, ¿e spieszy i minie mnie, ale przybli¿ywszy siê, uk³oni³ mi siê doœæ zgrabnie i stan¹³... Jam siê bardzo zmiesza³a... - Za pozwoleniem pani - rzek³ - czy nie móg³bym pomówiæ z ni¹ chwileczkê? - Ze mn¹? - zapyta³am zdziwiona. - Tak, z pani¹. - Ale ja pana nie znam. - To nic, ja pani¹ znam lepiej, ni¿ s¹dzisz. Wszak pani jesteœ od dzieciñstwa w domu Narêbskich? - Tak jest. - Wszak jesteœ wychowanic¹ ich, sierot¹? - Tak jest - powtórzy³am. - Wiesz¿e pani o swoim urodzeniu? - zapyta³ znowu. - Jak to! - przerwa³ pan Feliks - zapyta³ ciê tymi s³owy - có¿ to jest? Co to ma znaczyæ? Mów¿e dalej. Doprawdy jestem ciekawy! Nie pojmujê, có¿ by to mia³o znaczyæ, mia³¿eby... ale mów... s³ucham, powtórz mi co do s³owa, jak to by³o. - Wiem tylko, ¿em sierot¹ po biednych i ubogich rodzi- cach... - powiedzia³am mu. - Jakie¿ ci dano nazwisko? - rzek³ powoli. - Maria Jordan. - Maria! Jordan! - powtórzy³, rozœmia³ siê i ruszy³ ramionami. Narêbski widoczn¹ okazywa³ niespokojnoœæ, kroplisty pot okrywa³ mu czo³o, spogl¹da³ na Maniê, nie œmia³ jej ju¿ przerywaæ opowiadania, ale wzrok jego wlepiony w ni¹ wyra¿a³ pomieszanie i ciekawoœæ bojaŸliw¹. - Przyznajê ci siê, kochany ojcze - doda³a Mania - ¿e mnie to tak ¿ywo zajê³o, i¿ mimo wstrêtu jaki we mnie ten cz³owiek obudza³, bo twarz mia³ jakoœ dziwnie niemi³¹, mimo obawy i niedowierzenia zatrzyma³am siê, chc¹c z nim pomówiæ obszerniej. Ty wiesz, ¿em nie zna³a rodziców, ¿e co dziwniej, nikt mi nigdy, nawet ty, na usilne o nich pytania odpowiedzieæ nie chcia³; nie dziw te¿, ¿e tak chciwie pochwyci³am nadziejê dowiedzenia siê czegoœ o nich... ja jestem sierot¹! Zamilk³a na chwilê, ³zy pop³ynê³y jej z oczów. - Wiedzia³¿ebyœ pan co o moich rodzicach? - zapyta³am go niespokojna. - Mo¿e... mo¿e... mo¿e wiem coœ o nich - odpar³ powoli... - ale dziœ tego jeszcze waæpannie powiedzieæ nie mogê... Kto wie, póŸniej mo¿e, bo spodziewam siê, ¿e jeszcze siê zobaczymy. - I powtórzy³ kilkakroæ ruszaj¹c ramionami: - Maria Jordan! Maria Jordan! Potem chcia³ zaraz odejœæ, ale zawróci³ siê raz jeszcze. - Zna³aœ waæpanna kogo z krewnych, z familii? Masz tam kogo jeszcze? - Nikogom nie zna³a i nie mam nikogo na œwiecie - odpowiedzia³am - prócz moich dobroczyñców, co mnie przytulili, co wychowali sierotê... prócz pañstwa Narêbskich. Na to jakoœ dziwnie znowu uœmiechn¹³ siê, pokiwa³ g³ow¹ i rzek³ mi: - Ale to jednak osobliwsza rzecz! Przecie¿ czy po ojcu, czy po matce ktoœ by siê zg³osiæ powinien! A to tak wszyscy wymarli! - I na tym - doda³a Mania - rozmowa siê nasza skoñczy³a, gdy¿ zaraz uszed³ ¿ywo, ledwie mi siê sk³oniwszy... i obejrzawszy siê, widzia³am, jak do tej samej traktierni powróci³, z której w chwilê potem wyszed³ z drugim jakimœ mê¿czyzn¹. Nie mówi³am o tym dot¹d nikomu, mój ojcze, ale przed tob¹ mog³a¿bym mieæ tajemnicê? Ona by mi ciê¿y³a jak grzech. - ¯eœ mi o tym powiedzia³a, to bardzo dobrze - odpar³ zadumany pan Feliks - ale wiêcej o tym nikomu ani s³owa, moja Maniu! Proszê ciê, zakazujê! To byæ mo¿e jakaœ miejska intryga, oszukañstwo... w mieœcie o to nietrudno wcale... ja spodziewam siê doœledziæ tego. Je¿eliby drugi raz zaczepi³ ciê kto jeszcze, staraj siê dobrze mu przypatrzeæ, abyœ mi go mog³a opisaæ... wskazaæ, a nie taj nic przede mn¹. - Przed tob¹? - przerwa³o dziewczê sk³adaj¹c r¹czki - przed tob¹! czy¿bym ja mog³a i potrafi³a! Obawiaj¹c siê, aby zbyt d³ugi pobyt w izdebce Mani nie powiêkszy³ z³ego humoru ¿ony, Feliks po¿egnawszy sierotkê, pospieszy³ wyjœæ, chmurny i niespokojny. Jenera³owa Palmer zajmowa³a najêty na ca³y rok na Krakowskim Przedmieœciu apartament w jednym z najpiêkniejszych nowo wzniesionych domów; a choæ zwykle ho³duj¹c powszechnemu zwyczajowi latem na wieœ lub do wód wyje¿d¿a³a, aby nie byæ w mieœcie, kiedy ludzie wy¿szego towarzystwa znajdowaæ siê w nim nie powinni, dom jej zawsze sta³ gotów na przyjêcie i nie odnajmowa³a go jak drudzy, aby coœ na cenie lokalu zaoszczêdziæ. By³a tu, jak u siebie na wsi, szeroko i wygodnie rozgospodarowana, a im mniej jak wiemy, mog³a mieæ pretensji do pañstwa, tym naturalnie staranniej okazywaæ pragnê³a, ¿e do niego stworzon¹ zosta³a. S³u¿ba, pokoje, przyjêcie, powozy, konie i dwór jenera³owej nie ustêpowa³y najwytworniejszym. Œcis³a oszczêdnoœæ i ³ad przewodniczy³y wszêdzie, ale nie zaniedbano okazaæ œwiatu wielkich dostatków i nawyknienia do zbytkownego ¿ycia na wielk¹ stopê. Nic siê tu nie œwieci³o dorobkiewiczowskim blaskiem, ale ka¿da rzecz by³a dobrym smakiem i kosztowna choæ niepokaŸna. Najsurowsi sêdziowie przyzwoitoœci i tonu oddawali jej tê sprawiedliwoœæ, ¿e umia³a tak dom prowadziæ, i¿ udzielnych ksi¹¿¹t przyjmowaæ mog³a nie wstaj¹c z kanapy, nie pokazuj¹c zak³opotania. W tym roku, nie wiem dla jakich pobudek, jenera³owa nie wybra³a siê ani do Ems, gdzie czasem bywa³a, ani do Ostendy, któr¹ jej doktór doradza³, aIe lato chcia³a spêdziæ na wsi w Lubelskiem, gdzie gospodarstwo potrzebowa³o podobno pañskiego oka, a ona i na nim siê zna³a. Tymczasem spotkanie garwoliñskie zwróci³o j¹ z drogi nazad do stolicy. Nag³y jej powrót, choæ mocno zadziwi³ s³u¿bê, która w³aœnie zabiera³a siê, do przepêdzenia wakacji w s³odkim far niente i œwiêtej swobodzie - nie zrobi³ jednak zamiêszania wielkiego i w parê godzin wszystko znowu gotowym by³o na przyjêcie dostojnej pani. Po humorze tylko pozosta³ych s³ug, doznaj¹cych nieprzyjemnego zawodu w chwili, gdy siê uk³adali do s³odkiego spoczynku, poznaæ by³o mo¿na, i¿ zdejmowanie pokrowców z mebli i odmykanie szaf hermetycznie zamkniêtych nie bardzo im smakowa³y. Byli tacy, którzy usi³owali dowieœæ jenera³owej, i¿ jej powrót ich uszczêœliwia³, ale gdyby nie spuszczone ostro¿nie ich oczy, ³atwo z nich mo¿na by³o wyczytaæ, jak k³amali bezczelnie. Jak bardzo czêsto siê trafia, powrót ten niespodziany do odkryæ równie nieoczekiwanych by³ powodem. Okaza³o siê, ¿e dziewczê pod rozkazami panny Adelajdy zostaj¹ce, oddaj¹c siê zbytnio rozkoszom œwiatowym i pró¿noœci, nie zawsze we dnie bywa³o w domu, w nocy sypia³o pieszcz¹c cia³ko we w³asnym ³ó¿ku garderobianej, pod jej pawilonem, a co gorsza ubiera³o siê przed toalet¹ pani Palmer i u¿ywa³o jej pudru ry¿owego, czego niew¹tpliwie zosta³y œlady... ¿e kredencarz zjada³ nie sam, ale w dobranym tnwarzystwie ró¿ne przysmaki, o których zmiejszenie obwiniano psy, koty, suszê, wilgoæ i rozmaite kataklizmata piwniczne; ¿e wreszcie osoba bardzo mi³a i bez przes¹dów, z któr¹ pan Bzurski zostawa³ w œcis³ych stosunkach, pod niebytnoœæ jego rozpacz¹ wiedziona zapewne pociesza³a siê sam na sam pêdz¹c godziny têsknic¹ tkane z panem Edwardem, prostym lokajczykiem, cz³owiekiem czarnego w¹sa, ale uczuæ bardzo lekkich i niewiele wykszta³conym; co pana Bzurskiego niezmiernie na œwiat, ludzi i kobiety obruszy³o, w pannie Adelajdzie wzbudzi³o uœmiech zadowolnionej zemsty. Nie by³ jednak bez owoców w przysz³oœci ten powrót pani z Garwolina, gdy¿ zaledwie uspokojono siê po po¿eg- naniach ³zawych - wiele rzeczy w ostrzejsze wziêto karby. Kredencarz zosta³ oddalony, klucze pod œciœlejsz¹ wziêto kontrolê, a co siê tyczy dwóch niewiast oskar¿onych, bli¿sze rozpoznanie sprawy wykry³o ich niewinnoœæ, któr¹ obfitymi skropi³y ³zami. Justysia wróci³a do ³ask panny Adelajdy i piêkna brunetka pojedna³a siê z Bzurskim, przekonawszy go o wiernoœci swej tak, ¿e nawet pan Edward odprawiony nie zosta³. Na drugi czy trzeci dzieñ zdawa³o siê, jakby pani Palmer tylko na krótk¹ wyjecha³a przeja¿d¿kê, z której wróciwszy, dawny tryb ¿ycia rozpoczê³a na nowo, udaj¹c siê naprzód na nabo¿eñstwo do Œwiêtego Krzy¿a, gdzie od ósmej do dwunastej przesiedzia³a, buduj¹c wiernych sw¹ gorliwoœci¹ religijn¹. W mieœcie nawet z powodu tego zniknienia jej i powrotu zjedzono kilka œniadañ wygranych w zak³ady, czym przy³o¿y³a siê mimowolnie do wzrostu bogactwa krajowego, jak dowodzi³ znakomity jeden ekonomista. Wszyscy bowiem byli najpewniejsi, ¿e jenera³owa odjecha³a na wieœ na kilka miesiêcy, ktoœ j¹ nawet z ekwipa¿ami i t³umokami spotka³ na pragskim moœcie i pan Justyn Ga³a uroczyœcie o zamkniêciu jej domu w mieœcie objawi³, gdy nagle ujrzano karetê jej i konie w godzinie zwyk³ej stoj¹ce przed Œwiêtym Krzy¿em... Rozumie siê, ¿e wypadek tak wa¿ny i tak niespodziany do wielkich komentarzów, gawêd i sprzeczek da³ dowód. Wpadano na ró¿ne pomys³y i byli tacy, którzy z tego wnosz¹c, prorokowali blisk¹ i krwaw¹ wojnê, dowodz¹c ¿e jenera³owa lepiej od innych bêd¹c uwiadomion¹, zmieni³a projekt nie bez wa¿nego powodu i postanowi³a pozostaæ w Warszawie dla gro¿¹cych chmur na horyzoncie politycznym. Jak siê to jednak sta³o, ¿e postanowi³a nie wyje¿d¿aæ nigdzie, my spe³na objaœniæ nie potrafimy. To pewna, ¿e pierwszych dni po powrocie z Garwolina by³a jeszcze mowa chwilami i o Ems, i o Ostendzie, ¿e póŸniej tylko o k¹pielach morskich w dalekiej przysz³oœci ewentualnie coœ poszeptywano, ¿e w koñcu zawieszone zosta³y projekta wszelkie i wiêcej myœleæ zaczêto o urz¹dzeniu siê w mieœcie. Jenera³owa zamilk³a, zasiad³a, rozpakowa³a siê zupe³nie i zdawa³a przyjmowaæ z rezygnacj¹ jak¹œ koniecznoœæ spêdzenia lata i jesieni w Warszawie, nie ruszaj¹c siê z miejsca, co tym bardziej dziwiæ musia³o, ¿e j¹ nawet kompromitowa³o w oczach œwiata. Osobie lepszego tonu, pytam, jak zostaæ, kiedy wszyscy, u których bywa, z którymi ¿yje, wyje¿d¿aj¹? Oceñmy przynajmniej ofiarê, a mierz¹c ni¹ powody, dojdziemy do wniosku, ¿e wa¿nymi byæ musia³y. Nie wiem, jak do tak wa¿nych przysz³o postanowieñ, ale panna Adelajda opowiada³a o swej pani, ¿e od powrotu z tego niepojêtymi skutkami brzemiennego noclegu garwoliñskiego poznaæ jej nie mog³a i jak¹œ dziwn¹ upatrywa³a w niej zmianê. Wedle s³ów jej pani Palmer w osobliwym stanie umys³u i serca znajdowaæ siê mia³a. Zwykle spokojna i pani siebie, teraz w ci¹g³ych roz- myœlaniach i jakimœ niepokoju, którego nawet modlitwa uœmierzyæ nie mog³a, spêdza³a dnie i noce jakby czymœ ¿ywo zajêta, a nie umiej¹ca stanowczo sobie poradziæ. Kilka razy wydawa³a rozkazy najprzeciwniejsze do podró¿y za granicê i pozostania w Warszawie, panna Adelajda schodzi³a j¹ p³acz¹c¹, z za³amanymi rêkami, krocz¹c¹ po salonach i dowiaduj¹c¹ siê o ludzi i rzeczy, które j¹ wprzódy wcale nie zajmowa³y. Utrzymywa³a nawet (zawsze jeszcze panna Adelajda, która by³a nies³ychanie dyskretn¹, ale dla przyjació³ek od serca nie mog³a mieæ sekretów), ¿e parê razy jenera³owa zerwa³a siê przez sen z rêkami do góry podniesionymi, wo³aj¹c z p³aczem: - Dzieciê moje! moje dziecko! Ale ¿e jenera³owa dzieci urzêdowych nie mia³a, pokojówka domyœla³a siê, i¿ wybuch ten stosowa³ siê do ubogich, których by³a gorliw¹ opiekunk¹ i dzieæmi ich swymi przywyk³a nazywaæ. Zreszt¹ by³a to osoba nawet w najwiêkszych boleœciach serca i strapieniach ducha niezdolna znijœæ z drogi przyzwoitoœci i obyczajów przyjêtych w dobrym towarzystwie i jakkolwiek mo¿e cierpia³a, nie odmieni³a ani na w³os ¿ycia, które wiod³a od lat kilku. Nabo¿eñstwo, opieka nad zak³adami, które osoby jej stanowiska w œwiecie protegowa³y, trochê wizyt i obowi¹zków œwiatowych zajmowa³y ja jak przedtem, przerwane nawet niedzielne herbaty na nowo oznajmione zosta³y dla wspó³pracownic w dzie³ach mi³osierdzia i do jednego ko³a nale¿¹cych osób. Na takiej stopie by³y rzeczy w tym domu, którego otwarcie na nowo w tej porze by³o dla stolicy wypadkiem niezmiernie szczêœliwym, gdy dnia jednego wagnerka œwie¿o lakierowana zatrzyma³a siê przed domem jenera³owej i Bzurski, który w sieniach z przekradanym cygarem pêdzi³ godziny mi³ymi rozmyœlaniami zaprz¹tnione, ujrza³ z niej wysiadaj¹cego mê¿- czyznê, którego zrazu poznaæ nie móg³. Wzi¹³ go za rodzonego m³odszego brata w³óczêgi gar- woliñskiego, ale przeistoczenie z obdartusa zabrukanego na przyzwoitego cz³owieka by³o tak nag³e, dziwne i niepojête, ¿e nie sam Bzurski na widok jego os³upia³. Patrza³ jeszcze z niejak¹ trwog¹ na tê postaæ, gdy pan Fryderyk Pluta, on to by³ bowiem, odezwa³ siê do niego uœmiechaj¹c, aby go pani zaanonsowa³. Zmiêsza³ siê kamerdyner, gdy¿ i on, i panna Adelajda puszczaj¹c siê w domys³y, zjawieniu siê tego jegomoœci przypisy- wali stan, w jakim pani od niejakiego czasu zostawa³a, ale przypomniawszy garwoliñskie pos³uchanie, wyszed³ zaraz do jenera³owej, zwiastuj¹c jej po cichu to niespodziewane zjawisko. Po g³osie przekona³ siê, ¿e dwaj bracia rodzeni byli jedn¹ i t¹¿ sam¹ osob¹, pierwszy tylko po podró¿nemu, drugi po miejsku i jakkolwiek metamorfoza zdziwi³a Bzurskiego, pow¹tpiewaæ nie móg³ o to¿samoœci. Zwykle marmurow¹, nieprzebit¹ mask¹ okryta twarz pani Palmer na ten raz obla³a siê dawno na niej nie widzianym rumieñcem, ale to by³a purpura gniewu, oburzenia, przestrachu i zniecierpliwienia, ni¿ skutek innego jakiego uczucia. Bzurski, niewielki ludzi znawca, pozna³ siê nawet na tym. - Czegó¿ jeszcze mo¿e chcieæ ode mnie? - zawo³a³a jakby mimowolnie jenera³owa. - To go prosiæ. - Prosiæ! - doda³a - przecie raz skoñczyæ to potrzeba. I dumna, gniewna zasiad³a w najobszerniejszym z salonów na kanapie, rachuj¹c mo¿e na to, i¿ przepych j¹ otaczaj¹cy, atmosfera pañstwa i przyzwoitoœci natrêta mo¿e onieœmieli, uprzytomni. Ale to by³a rachuba, niestety! mylna i p³onna, bo Plutê nic dot¹d w œwiecie zbiæ z tonu nie mog³o, ze straszniejszymi spotyka³ siê nieraz wojskami... wszed³ te¿, wprowadzony grzecznie, ze swobod¹ cz³owieka przyzwyczajonego do woskowanych posadzek i œcian marmoryzowanych. Natomiast jenera³owa, spodziewaj¹ca siê ujrzeæ obdartego opoja, zmiêsza³a siê, postrzegaj¹c przed sob¹ prawie eleganta, którego "Ess Bouquet" otacza³ wonn¹ atmosfer¹. Fryderyk, sk³oniwszy siê bardzo ceremonialnie, zaj¹³ zaraz miejsce w krzeœle z poufa³oœci¹ przyjaciela domu, który nie czeka, aby go proszono siedzieæ, i wybiera sam najbli¿szy gospodyni fotel. Pani Palmer patrza³a nañ tak w czasie tych pierwszych obrzêdów pó³ gniewnymi, na pó³ zadziwionymi oczyma, ¿e Fryderyk, który myœli jej ³atwo siê móg³ dorozumiewaæ, uœmiechn¹³ siê, odgaduj¹c uczucie, jakie budzi³. - Widzê, ¿e pani zdumiewasz siê nad metamorfoz¹, jakiej liszka garwoliñska uleg³a w Warszawie; jest to jedna z tych tysi¹ca przemian, na któr¹ nie potrzeba zwracaæ uwagi, choæ siê nam co chwila przed oczy nawijaj¹. Albo¿ mniejsza ta, której uleg³aœ pani, z Julki staj¹c siê w aksamity oprawn¹ jenera³ow¹? - Panie Pluta - st³umionym od gniewu dusz¹cego j¹ g³osem przerwa³a gospodyni - proszê mi jak najproœciej powód swej bytnoœci wyt³umaczyæ i wstrzymaæ siê od wszelkich podobnych przypomnieñ... - Za pozwoleniem - odpar³ zimno i powoli kapitan, jakby siê nasyca³ przysmaczkiem - powód bytnoœci, która zbyt prêdko nast¹pi³a po pierwszym naszym widzeniu siê, zaraz siê tu wyjaœni... Co siê tyczy postrze¿eñ - godzi¿ siê krêpowaæ do tyla swobodê, wszystkim nam drog¹, aby i myœleæ, i wspomnieæ zakazaæ? - Pan zapominasz siê, pan... - i s³ów zabrak³o pani Palmer, której ruchy dowodzi³y tylko, jaki ni¹ miota³ niepokój. - Prawa kobiety - doda³a po chwili. Kapitan milcza³ wyczekuj¹c, ale znowu zabrak³o jej wy- razów. - Prawa kobiety? - powtórzy³ uœmiechaj¹c siê - owszem! owszem! Znam to dobrze, ¿e kobiety maj¹ prawo robiæ bezkarnie, co im siê podoba, dlatego, i¿ powiadaj¹, ¿e s¹ s³absze. Jest to powszechnie uznany aksjomat, ¿e zepsutym dzieciom wolno ci¹gn¹æ za nosy, a s³abym niewiastom i za nosy, i za w³osy nawet nie wywo³uj¹c oporu. Ale ja nie myœlê praw uœwiêconych uznaniem ca³ej ludzkoœci ³amaæ zuchwale, ani nadwerê¿aæ tak szanownych aksjomatów. Powoli idŸmy do rzeczy! Pani uprzedzasz siê moje wzglêdem siebie ¿yczliwoœci! Uznasz to, gdy jej dowiodê, ¿e nie tylko dla niej, ale dla wszystkich cz³onków najdalszej rodziny pani jenera³owej dobrodziejki serce mam przejête naj¿ywsz¹ czu³oœci¹. Jenera³owa wzdrygnê³a siê, on cedzi³ dalej powoli. - Przypadek, dziwny zbieg okolicznoœci, który pani ze swym religijnym pogl¹dem na sprawy ludzkie nazwiesz zapewne zrz¹dzeniem opatrznoœci - czemu ja siê nie sprzeciwiam - nadarzy³ mi zrêcznoœæ poznania osoby bardzo z bliska nierozerwanym wêz³em krwi z pani¹ po³¹czonej. Tu siê zatrzyma³, widz¹c, jak pani Palmer p³onie przelêk³a, i doda³ po chwilce milczenia: - Osoby skutkiem nieszczêœæ i przeœladowania losu zo- staj¹cej dziœ w doœæ smutnym po³o¿eniu. Znowu pauza, powiêkszaj¹ca grozê, a kapitan nasyca³ siê skutkami z³owrogiego milczenia. - Chcê tu mówiæ tymczasem o znanym jej bracie rodzonym, panu Mateuszu Kirkuciu, a dodajê tymczasem, gdy¿ zawsze jednym wiedziony uczuciem, nie rozpaczam, bym i innych cz³onków rodziny, która pani¹ tak niegodziwie opuœci³a i jej siê zapar³a, nie wynalaz³ i wko³o niej nie zgromadzi³... Uczucia, które siê odmalowa³y na licu kobiety, nie po- trafimy opisaæ; usta jej zaciê³y siê, oko b³ysnê³o, ale utrzyma³a milczenie i wyprostowawszy siê nagle, jakby panowanie nad sob¹ objê³a na nowo, s³ucha³a ch³odniej. Pluta tak dalej mówi³: - Brata pani, Kacpra, nie mia³em dot¹d przyjemnoœci poznaæ i uœcisn¹æ pracowitej jego d³oni, która tylko w niedzielê i dnie œwi¹teczne bywa dostatecznie do uœcisku myd³em umyt¹ - ale pana Mateusza znam i kocham ju¿ serdecznie. Poczciwe to cz³owieczysko, rady sobie na œwiecie daæ nie mo¿e, t³ucze siê, bije, pracuje w pocie czo³a i sumienia czêstokroæ, a ledwo mu starczy na czerwon¹ chustkê i obrzydliwie niebiesk¹ kamizelkê. Juœciæ komu, jeœli nie pani, wypada³oby zaj¹æ siê jego losem? Jenera³owa nagle porwa³a siê z kanapy i wyprostowa³a. - Na Boga! powiedz mi pan, powiedz, co zrobi³am, abyœ mnie tak nieludzko, nielitoœciwie, tak barbarzyñsko przeœladowa³? - Ja? Przeœladowa³? Pani¹? A godzi¿ siê - zawo³a³ sentymentalnie Pluta - godzi¿ siê tak nazwaæ czysto chrzeœcijañskie postêpowanie i gor¹c¹ ¿¹dzê po³¹czenia rodziny, któr¹ losy rozszarpa³y? Zjednoczenia serc i d³oni?... Wszak¿e dajê dowód przyjaŸni, wyszukuj¹c pani rodzonych jej braci? Jestli to przeœladowanie! Lepiej¿e by by³o, aby ten nieszczêœliwy, którego lekkoœæ charakteru i kieszeni przywieœæ mo¿e do ostatecznoœci, nie maj¹c œrodków do utrzymania ¿ycia, zacz¹³ w koñcu chodziæ po mieœcie od drzwi do drzwi za ja³mu¿n¹, rekomenduj¹c siê jako brat pani jenera³owej Palmer? - Pan nie wiesz, ilem dla niego czyni³a? - W istocie, ma³o bardzo znam histori¹ tajemn¹ pana Mateusza, ale wiem, ¿e serce pani, to z³ote serce tak oddane Bogu, tak wylane dla ludzi im wiêcej czyni, tym mocniej pragnie. Zgodzisz siê pani na to, ¿e rodzonemu bratu jak lada ¿ebrakowi mierzyæ i wa¿yæ grosza i rumfordzkiej zupy jakoœ nie wypada! Jestem pewny, ¿e gdyby mia³ stale sobie wyznacznny fundusz?... Jenera³owa targnê³a na sobie aksamitn¹ mantylê tak, ¿e czêœæ czarnych jej koronek, oderwana, smutnie obwis³a. Pluta to postrzeg³ zaraz, wskaza³ palcem i szepn¹³: - Pani! có¿ winne koronki? Mnie nale¿a³oby tak poszar- paæ! Ale mam nadziejê, ¿e czystoœæ mych chêci i prawoœæ zamiarów uznawszy, przebaczysz, bêdziesz mi nawet wdziêczn¹, a tymczasem szkoda koronek... - Moœcipanie, dosyæ ju¿ tych ¿artów - przerwa³a pani Palmer - chcesz waæpan nadu¿yæ tej si³y, któr¹ przypadek da³ ci w rêce, ale ja pastw¹ ludzi na mnie spikniêtych nie chcê byæ i nie bêdê... - Zawsze - s³odziutko i z westchnieniem doda³ kapitan - zawsze ten sam b³¹d w pojmowaniu naszych stanowisk, ten sam pogl¹d mylny na uczucia, które mnie o¿ywiaj¹... Widzisz pani nieprzyjaciela w cz³owieku przejêtym dla niej czci¹ i uszanowaniem. - Panie Pluta! - Milczê i s³ucham... - Ja ucieknê, ja wyjadê, ja siê oddalê. - A ja œcigaæ j¹ bêdê ze ³zami, goniæ z têsknot¹. To mówi¹c, rêce po³o¿y³ na piersi, przymkn¹³ oczy i umilk³ w ekstatycznej postawie zrozpaczonego kochanka. - Zreszt¹ - wo³a³a przerywanym g³osem kobieta - na tak¹ napaœæ znajd¹ siê przecie œrodki, jest obrona prawa, policja, opieka, w³adza. - Pani! Pani! - rzek³ Pluta - jak¿e mnie to boli, ¿e tak zapoznajesz cz³owieka wylanego dla ciebie... Uciekaj¹c siê do podobnych œrodków ostatecznych, musia³abyœ naraziæ siê na potworne s¹dy czêsto uprzedzonych ludzi. Ja znam rodzinê tê i nikomu tylko jej przypisujê rozdzia³, roz³¹kê niemoraln¹, odosobnienie pani; ale ludzie gotowi by j¹ przypisaæ komu innemu, a œwiat tak jest do potêpienia skory! Na có¿ siê to nara¿aæ? Do czego te gniewy i groŸby, och³oñmy, mówmy po przyjacielsku, poufnie, cichutko, jak na starych a dobrych przysta³o znajomych; na wszystko jest jakaœ rada - nie potrzeba uciekaæ i wyje¿d¿aæ! Trzeba zapobiec fa³szywym wyk³adom. Zreszt¹ gdybyœ pani, tej chwili pierwszego wzruszenia uleg³szy, oddali³a siê, ja wiem ¿e powrócisz, stolica nasza bez niej, pani bez stolicy obejœæ siê nie mo¿esz, ja poczekam i pan Mateusz poczeka. Chêtnie podzielê z nim mój chleb i wódkê. - Wiêc czego chcesz ode mnie, nielitoœciwy cz³owieku? - zawo³a³a jenera³owa znowu trac¹c przytomnoœæ - mów waæpan! ile, jak, dam ostatek, byleœcie zeszli mi z oczów! - Nigdy! - odpar³ Pluta - co z oczów, to z myœli i serca, a my, ja i pan Mateusz, w jej sercu ¿yczymy sobie pozostaæ! Mielibyœmy tak przykre czyniæ na niej wra¿enie? Doprawdy?... £za pokaza³a siê w zaognionym oku kobiety, kapitan zaci¹³ usta i wsta³ dr¿¹cy, g³os jego mowy siê zmieni³. - Tak jest - rzek³ - chcia³abyœ uciec, pozbyæ siê nas, pojmujê to, ale dziœ dla mnie jedno pozosta³o tylko... s³odka zemsta szyderstwa... tej sobie odmówiæ nie mogê. Widzisz we mnie zepsutego do g³êbi cz³owieka; jestem nim w istocie, ale rozpacz przyczyni³a siê do zrobienia mnie takim, jakim jestem, raz w ¿yciu kocha³em szczerze, g³êboko, wierzy³em mocno i tyœ mi odebra³a wiarê, mi³oœæ, wszystko; muszê ¿yæ choæby t¹ gorzk¹ zemst¹. Myœlisz, ¿e upad³y i zwalany nie mam serca ni pamiêci, ¿e siê bawiê okrutnie, ¿e siê pastwiê na zimno! O nie! mnie smakuje zemsta, bo serce jeszcze oburza siê na zdradê i pragnê³oby uwierzyæ choæ w trochê cnoty, choæ w odrobinê uczucia! Chcê w tobie wywo³aæ nie tak¹ ³zê gniewu, ale ¿alu i wspomnienia... Chcê... Tu umilk³, powiód³ rêk¹ po czole. - Chcê niepodobieñstwa, to prawda - rzek³ zimniej - wiêc dajmy pokój! Do rzeczy, do rzeczy! Co zrobimy z bratem pani, przecie¿ coœ z nim uczyniæ nale¿y? Palmerowa z³o¿y³a rêce, spuœci³a g³owê i znowu usi³uj¹c siê opanowaæ, s³ucha³a milcz¹ca, bezbronna, ale tê¿ej¹c w pos¹g bez czucia i myœli, co Fryderyk mówi³ na przemiany gor¹co, szydersko, ch³odno. - Przyszed³em w interesie Mateusza, a podj¹³em siê go, aby spróbowaæ, czy jeszcze tleje choæ iskra na starym popielis- ku... Zimno, wiêc zimno rachujmy, ja nie odst¹piê. WchodŸmy w traktaty i dyplomatyczne uk³ady. Ja stawiê ultimatum, oparte na dzisiejszym status quo... ale nie wyrzekam siê prawa zako³atania jeszcze i jeszcze do tego stwardnia³ego serduszka. Je¿eli póŸniej zmusz¹ okolicznoœci do rewizji naszego tymczasowego przymierza lub z³amie je przewa¿na si³a... tym lepiej... Dziœ potrzeba mi czegoœ dla Mateusza... nie odst¹piê lub wezmê go pod rêkê i bêdê prezentowa³ w mieœcie nieszczêœliwego brata jenera³owej. Widz¹c, ¿e ¿adnej nie odbiera odpowiedzi, Pluta po ma³ym przestanku na nowo mówiæ zacz¹³. - Temu poczciwemu Kirkuciowi du¿o razem do r¹k daæ nie mo¿na, bo serce ma zbyt s³abe wzglêdem niewiasty w ogóle, wzglêdem kawiarek w szczególnoœci, a trunek nie jest mu tak¿e obojêtny w chwilach rozpaczy mi³osnej, które go czêsto spotykaæ musz¹... có¿ byœ mu te¿ pani miesiêcznie lub tygodniowo wyznaczyæ raczy³a? Na przyk³ad zróbmy sobie propozycje w drodze dobrowolnych uk³adów. Jenera³owa nic nie odpowiada³a. Pluta zdj¹³ powoli rêkawiczki, postawi³ kapelusz, rozsiad³ siê wygodniej w fotelu, spojrza³ na sufit i pocz¹³ siê bawiæ, sk³adaj¹c palce na krzy¿, to obracaj¹c je w kó³ko, od lewej do prawej strony i od prawej ku lewej. Jest to rozrywka w chwilach oczekiwania lub nudy doœæ mi³a, ale wymaga pewnej wprawy... Milczeli oboje, nareszcie jenera³owa wstrzês³a siê i pierwsza zawo³a³a: - Proszê pana, dyktuj mi warunki... mów, ¿¹daj, przystajê na wszystko, ale nie trzymaj mnie na torturach... ulituj siê nade mn¹. - Jej w³asnymi s³owy przemówiê tak¿e... zlituj siê pani nad cz³owiekiem, który przyszed³ j¹ prosiæ choæ o ³zê ¿alu... choæ o odrobinkê serca. Pan Mateusz poczeka... Wyrazy te przeciwny ca³kiem zrobi³y skutek, pani Palmer ostyg³a, zamknê³a siê, zdumia³a; Pluta pocz¹³ siê œmiaæ szy- dersko. - Dziwniem g³upi na staroœæ - rzek³ do siebie. - Wróæmy do pana Mateusza... Stojemy w tej chwili razem z nim i serdeczna ³¹czy nas ju¿ przyjaŸñ... ja sam za niego nie chcê tu dzia³aæ ostatecznie... zreszt¹ niemi³o by mi by³o skoñczyæ na jednym widzeniu siê z pani¹ i do drugiego nie mieæ przyzwoitego pretekstu... wiêc... namyœlim siê, naradzim... pomówiemy i s³u¿yæ jej nie omieszkamy... Na dziœ ma dosyæ - rzek³ w duchu kapitan. I widz¹c, ¿e odpowiedzi siê nie doczeka, a na rozmowê nie wyci¹gnie, Pluta posta³ chwilê, rozpatrzy³ siê po salonie i od ust poca³unek przesy³aj¹c z przesadnie grzecznym uk³onem doda³: - Do widzenia, kochana Julko! Jenera³owa nie da³a znaku ¿ycia, Fryderyk po cichu wyniós³ siê i drzwi ostro¿nie zamkn¹³ za sob¹. W humorze, który móg³ za bardzo dobry uchodziæ, choæ w g³êbi jego by³a gorycz ¿ó³ciowa, Pluta uda³ siê wprost do mieszkania swojego w Saskim Hotelu, nie liczê tego bowiem, ¿e dwa razy po drodze na wódkê wstêpowa³. U¿yta jako medykament przeciwko robakowi wewnêtrznemu wódka podzia³a³a dzielnie i rozjaœni³a mu czo³o, a humorowi doda³a sprê¿ystoœci na chwilê straconej. Z piosenk¹ na ustach wszed³ do pokojów, które zajmowa³. Hotel Saski za poczt¹ w w¹skim przesmyku ulicy, która siê nie odznacza elegancj¹ i w niezbyt powabnym po³o¿ony k¹tku, jak to wszystkim wiadomo, którzy badali fizjognomiê naszej stolicy - mieœci w sobie wielk¹ iloœæ pomieszczeñ ró¿nej ceny i wygody, które kryj¹ te¿ w sobie najrozmaitszych goœci i najdziwniejsze czêsto, tajemnicze i zagadkowe postacie p³ci obojga. W g³êbi dziedziñca, na górze, kapitan Pluta obra³ by³ sobie schronienie, w którym, ¿e nie potrzebowa³ wiele œwiat³a ani do zbytku œwie¿ego powietrza, znajdowa³, ¿e mu by³o wcale dobrze. Ograniczy³by siê by³ mo¿e par¹ pokojami z przedpokojem, gdyby nie towarzysz Kirkuæ, którego musia³ trzymaæ przy sobie, a chwaliæ siê z nim i mieæ go nieustannie na karku nie by³o podobna. Kirkuæ nie by³ wcale wygodnym, a czêsto kompromituj¹cym w najwy¿szym stopniu. Pluta wprawdzie, ile razy go los dotkn¹³ i obszarpa³, sam siê opuszcza³ i wygl¹da³ jak ostatni obdartus uliczny, ale zaledwie poczu³ grosz w kieszeni, zaraz na przyzwoitego wychodzi³ cz³owieka i wola³ nim byæ, ni¿ ¿yæ w brudzie i zaniedbaniu... Kilka ju¿ tak razy w ¿yciu z tego diogenesowego, jak je nazywa³, rzemios³a przechodzi³ na dandysa, ale zawsze go potem los nielitoœciwie str¹ca³ w otch³anie. Teraz w³aœnie nast¹pi³a znowu metamorfoza i kapitan usi³owa³ lepsze swe stosunki porwane trochê na nowo zawi¹zaæ, a obawia³ siê, by Kirkuæ swoj¹ powierzchownoœci¹ cienia nañ nie rzuca³. Ale z Kirkuciem nie³atwo sobie by³o daæ rady... ani go odziaæ, ani chodziæ i mówiæ nauczyæ, ani od tysi¹ca, zdradzaj¹cych stary obyczaj ¿ycia, na³ogów odprowadziæ. Pluta wszak¿e nie by³ pospolitym nauczycielem i nawet z takim uczniem jako tako sobie da³ radê. Naprzód sam sporz¹dzi³ mu garderobê z zakazem, aby od p¹sowych chusteczek i szafirowych kamizelek a zielonych kraciastych spodni wstrzymywa³ siê ca³kowicie; po wtóre wiedz¹c, jak¹ gêba jest zdrajczyni¹, przy ludziach mówiæ mu zakaza³ inaczej jak mruczeniem i kiwaniem g³owy, przez "tak" lub "nie" co najwiêcej. Pozwolono mu te¿ by³o uœmiechaæ siê znacz¹co w wielkich wyj¹tkowych wypadkach. Kirkuæ, który biedy za¿y³ i rad by³ trochê odpocz¹æ, podda³ siê ca³kowicie kapitanowi; a by³a to natura tego rodzaju, ¿e koniecznie kierunku potrzebowa³a i chêtnie zapisywa³a siê w s³ugi. Wieczorkami, gdy kapitan potrafi³ do siebie œci¹gn¹æ dawnych znajomych, m³odzie¿ lubi¹c¹ rozrywkê, szlachtê przyby³¹ z prowincji lub namiêtnych graczów, Kirkuæ wychodzi³ z k¹ta i dla zabawy czasem banczek poci¹gn¹³. Tu on królowa³ i by³ nieop³acony... a zalety jego w tym zawodzie kapitan oceniæ umia³ i przed zrêcznoœci¹, której jednak u¿yæ nie dawa³ - chêtnie sk³ania³ g³owê. Niekiedy tylko dla dania skutecznej nauki moralnej œmia³kom i zarozumialcom trafia³o siê, ¿e tam coœ maleñkiego poszachrowano... ale to by³o na pó³ ¿artem i bardzo rzadko na trzeŸwo. ¯yli wiêc z sob¹ ci dwaj panowie w zgodzie i pokoju, a nawet w dostatkach, bo im z miejscowej traktierni dwuz³otowe obiady o piêciu potrawach, z tyl¹¿ zawiesistymi sosami, dawano jeszcze na kredyt... i choæ Pluta na jad³o nosa krzywi³, bo gêbê mia³ popsut¹, pamiêæ o jutrze zmusza³a go woleæ najtwardsz¹ sztukê miêsa bezp³atn¹, ni¿ najlepszy befsztyk za gotówkê. Dla Kirkucia owe obiady by³y postêpem, pachnia³y mu z daleka, dla kapitana upadkiem i wyczekiwaniem. Marzy³ on ci¹gle o zajêciu mieszkania i wyst¹pieniu znów w sfery, którymi wiêcej i szerszym strumieniem przep³ywa³o pieniêdzy; ale powstrzyma³ siê, obmyœlaj¹c œrodki dojœcia do swojego celu. Niefortunnych pokuszeñ kilka czyni³y go bardzo ostro¿nym. Jakich mia³ u¿yæ sposobów do podŸwignienia siê, by³o tajemnic¹ niezbadan¹; to pewna, ¿e na zapas, gdyby los nie dopisa³, wiedz¹c jak ró¿nymi drogami chodzi fortuna, trzyma³ i los na loteri¹. Wróciwszy tego dnia od jenera³owej, zasta³ Fryderyk swojego towarzysza w progu zajêtego ju¿ rozmow¹ ze s³u¿¹c¹ traktierni, ¿yw¹ brunetk¹, której Kirkuæ naprêdce ofiarowa³ serce, rêkê i kolczyki tombakowe, byleby mu wiekuiste, niez³omne przywi¹zanie poprzysi¹c chcia³a. Czu³¹ tê parê rozpêdziwszy, Fryderyk wszed³ do pokoju, za po³ê z sob¹ ci¹gn¹c Kirkucia. - Waæpan siebie i mnie kompromitujesz - zawo³a³ Pluta - jak¿e mo¿na w korytarzu, w dzieñ bia³y zacz¹æ siê umizgaæ do Karolinki takiej, któr¹ na dzieñ przynajmniej trzydziestu lokajów œciska i ca³uje... Kirkuæ dra¿liwy, gdy siê kochaæ poczyna³, zawo³a³ obu- rzony: - To fa³sz jako ¿ywo! To jest osoba uczciwa, najlepszego wychowania... mówi nawet trochê po francusku... któr¹ tylko nieszczêœcia str¹ci³y... Rodzice jej byli obywatelami ziemskimi i mia³aby by³a pó³ miliona posagu, gdyby ojciec nie umar³ wprzód nim jakiœ tam krewny... Pluta ruszy³ ramionami. - No! daj pokój! historia znajoma... To niezawodnie przebrana królewna lub arcyksiê¿niczka najmniej, ale mimo to wdawaæ ci siê z ni¹ nie ¿yczê... a przynajmniej, zrób mi tê ³askê, romansuj gdzie w k¹cie o szarej godzinie. Siadasz ze mn¹ do sto³u, uchodzisz za mojego przyjaciela, b¹dŸ¿e tak dobry, nie kompromituj mnie sob¹... Kirkuæ zamilk³, ale g³êboko westchn¹³, daj¹c uczuæ Plucie, ¿e rani³ jego serce, wyra¿aj¹c siê w ten sposób. - No, powiem ci, ¿e by³em u twojej siostry - doda³ po chwili - zdaje mi siê, ¿e dla ciebie ¿¹dane subsidium wytargujemy... zjawi siê tu ktoœ pewnie z propozycjami... Jeœliby przysz³o do podpisywania czego i uk³adów, b¹dŸ¿e waæpan ostro¿ny, to regu³a ogólna - braæ, gdy daje, potrzeba zawsze, ale podpisywaæ i obowi¹zywaæ siê, to nigdy. A beze mnie waæpan nie czyñ nic, bo zrobisz g³upstwo. - No, to ja wiem sam - odpar³ Kirkuæ. - Je¿eli siê co zrobi z jenera³ow¹, bêdziesz waæpan mia³ kawa³ek chleba zapewniony, spodziewam siê jednak, ¿e mnie nie opuœcisz, bo ci opieka potrzebna i pierwsza Karolinka z brzegu kieszeñ ci do dna wysuszy, jeœli sam zostawiony bêdziesz instynktom w³asnym. - No, to chwa³a Bogu sumienie j¹ ruszy³o - rozœmia³ siê pan Mateusz - boæ to nies³ychana rzecz, ¿eby siostra rodzona mia³a miliony, a brat nic? gdzie¿ sprawiedliwoœæ? Przecie ja to wiem, ¿e i prawo mówi do równego dzia³u. - No ju¿ to prawem, jak widzê - rzek³ Fryderyk - niewiele byœ wskóra³, jeœli go tyle znasz, co s³yszê... daj pokój... ale jest sprzyjaj¹ca ci regu³a ogólna, ¿e ludzie za wszystko op³acaæ siê powinni, nic darmo!... kieszeni¹, sumieniem, czo³em, grzbietem, spokojem, a taki zawsze p³aciæ trzeba... Niech pani jenera³owa p³aci. - Niech p³aci! - powtórzy³ Kirkuæ - to tak ka¿e sprawiedliwoœæ... ale ja bym wola³ do równego dzia³u. Pluta pocz¹³ siê œmiaæ do rozpuku. - Il n'est pas d‚gout‚! - zawo³a³ nalewaj¹c sobie wódki - o tym potem, wracam do rozporz¹dzenia groszem, który dostaniesz. Przyjacielu! jeszcze raz ci powtarzam, nie usuwaj siê spod opieki mojej, chceszli byæ ca³y... przestrzegam! Zasmakuje ci swoboda, ale pamiêtaj, ¿e stracisz, co ci los da, we dwa dni i znowu g³odem mrzeæ bêdziesz. Królewne i ksiê¿niczki pos³uguj¹ce po kawiarniach wydr¹ ci ostatni¹ z³otówkê. Ze mn¹ jesteœ przynajmniej bezpieczny od s³oty i g³odu... Kirkuæ pokiwa³ g³ow¹; ale znaæ by³o, ¿e mu ta kuratela w smak nie sz³a. - No tak! - rzek³ - ale mnie, kapitanie, bardzo mêczyæ nie bêdziesz, bo znowu... - Czy jest ¿e na œwiecie wiêcej pob³a¿aj¹cy guwerner nade mnie: - spyta³ Pluta. - No! no! ale zaraz krzyczysz! - Wszystko, co robiê, dla twojego w³asnego dobra i spokoju. - Naprzód - rzek³ Kirkuæ, któremu siê zebra³o na ¿ale - czemu¿ mi nawet odziaæ siê nie pozwalasz do mojego gustu? - Dziecko jesteœ - odpar³ Pluta - muszê ci to wy³o¿yæ zrozumiale. Widzisz, odzienie jest to taka rzecz, co jak tytu³ ksi¹¿ki naprzód ka¿demu w oczy wpada. Na przyk³ad kiedyœmy byli w Garwolinie, gdzie tego tytu³u nikt czytaæ nie myœla³, ja ci nic nie mówi³em za chustkê czerwon¹... ale tu, gdzie wszyscy jesteœmy jak dzie³a na pó³kach ksiêgarza i nieustannie ktoœ na nas patrzy, musimy sobie na grzbiecie wydrukowaæ, ¿eœmy ludzie porz¹dni. Widzisz, ¿e ja sam zmetamorfozowa³em siê te¿ zupe³nie i jeœlim ci kraciast¹ odzie¿ lub chustkê jasn¹ skonfiskowa³, powtarzam, to dla twojego w³asnego dobra. Mogliby ciê wzi¹æ za to, czym jesteœ w istocie, a ja tego nie chcê. - No! no! jak kapitan zaczniesz, to ja nie przegadam... - rzek³ Kirkuæ desperacko rêk¹ machaj¹c - ale dlaczego wy mi zawsze milczeæ ka¿ecie, kiedy by siê czasem coœ powiedzia³o? - I to dla twojego dobra, bo przyznaj, uderzywszy siê w piersi, ¿e czêsto od rzeczy pleciesz, a tego nie rozumiesz, ¿e byle cz³owiek chcia³ i najg³upszy za wielk¹ g³owê uchodziæ mo¿e. Milczenie, mój kochany Mateuszu, jest wielk¹ tajemnic¹, a s³owo najwiêkszym zdrajc¹... Zwa¿ tylko, ¿e kiedy milczysz, ka¿dy, co ciê s³ucha, domyœla siê niezmiernie piêknych rzeczy w twojej g³owie, a byleœ gêbê otworzy³, zaraz postrze¿e, ¿e tam ich nie ma... Powiedz¿e mi tak szczerze, czy nie lepiej g³ow¹ kiwaæ? Kirkuæ ruszy³ ramionami. - Przecie¿ ja taki g³upi nie jestem - rzek³ z cicha. - Wszystko jest, widzisz, wzglêdne - odpar³ kapitan, któremu siê na gawêdê zebra³o - mo¿esz w pewnym towarzystwie u¿ywaæ s³owa tak jak w Garwolinie chustki czerwonej, ale s¹ miejscowoœci, w których milczeæ wypada. Nie jesteœ jeszcze tak g³upi, abyœ nigdzie nie móg³ gadaæ, ale w Warszawie puœciæ ci siê... to trudno... - No! no! to¿ milczê - rzek³ Kirkuæ. - I bardzo dobrze robisz. - No tak... no tak - przerwa³ pierwszy - albo i to... nie podoba mi siê, ¿e mnie ju¿ tak na pasku wodzicie i sercu nawet nie dajecie dogodziæ, a ja siê kochaæ lubiê... - S¹ ludzie, co lubi¹ ostrygi, a s¹, co lubi¹ kochanie - odpar³ Pluta - ja ci tego nie broniê, s¹ ró¿ne gusta, mo¿e ci to na piersi pomaga albo na w¹trobê... kochaj siê zdrów... Zna³em takich, co lubili cebulê i dobrze im z tym by³o, ale zamykali siê na zamek, aby ich to nie kompromitowa³o. Umizgaj siê sobie, jeœli ci to s³u¿y, ale w bia³y dzieñ na korytarzu kochanie to ju¿ rzecz lokajska, kochany Kirkuæ. Nie jestem tak srogim moralist¹, abym nie wchodzi³ w potrzeby i u³omnoœci natury ludzkiej. Kirkuæ g³ow¹ pokiwa³, ale posmutnia³ du¿o. - Widzisz waæpan... - rzek³ - uprzedzasz siê wzglêdem panny Karoliny... - Bynajmniej... - zawo³a³ kapitan. - To jest osoba tylko nieszczêœliwa... zdaje siê, ¿e mówi³em ci, i¿ by³a na pensji i mówi po francusku. - Wiesz, ¿e zna³em stró¿a, który w piecu pali³ i mówi³ po angielsku... expedite, to nic nie dowodzi - przerwa³ kapitan... - Panna Karolina jest zapewne bardzo przyzwoit¹ osob¹, ale nieprzyzwoit¹ jest rzecz¹ kochaæ siê w niej na korytarzu... - Ale daj¿e bo mi pokój... - Wiesz co, chcesz byæ swobodnym? - przerwa³ nagle kapitan. - I owszem... - Mo¿esz nim byæ... jedŸ dla odetchnienia na wieœ na czas jakiœ, to ci pos³u¿y. - Ja? na wieœ? - spyta³ Kirkuæ - ja? - Znalaz³bym misj¹ dla ciebie... - Ale có¿ znowu misja? - Nie bierz dos³ownie tylko, wys³a³bym ciê w interesie... - Koniecznie? - Nie, jeœli zechcesz... kwestia jest tylko, czy ty dla interesu, a interes dla ciebie przysta³? Potrzeba by u¿yæ wszelkich œrodków, aby siê przekonaæ, czy w istocie sierota Jordanówna wychowana w domu Narêbskich jest Jordanówn¹ czy jenera³ówn¹, a nastêpnie siostrzenic¹ pana dobrodzieja. Rzecz starannie ukryt¹ nale¿a³oby odgrzebaæ. - E! na to potrzeba g³owy! - rzek³ Kirkuæ. Kapitan siê rozeœmia³. - No, a ty siê nie czujesz... - Nie! nie! - zawo³a³ Mateusz - to trzeba i tego, i owego... nie! - A jednak rzecz jest niezmiernie wa¿na... mo¿na by na drogê moralnoœci kilka osób naprowadziæ - doda³ Pluta. - Pojecha³bym sam, gdybym mia³ czas. - JedŸ sam... otó¿ to! - doda³ Kirkuæ. - A waæpan tu zostaniesz tak¿e sam i figle sobie bêdziesz p³ata³? Odgadniony Kirkuæ pokaza³ kilka zêbów w rodzaju niefo- remnego uœmiechu... poskroba³ siê w g³owê i ruszy³ ramionami. - To nieszczêœcie, ¿e i sam jechaæ teraz nie mogê, i waæpan siê do tego nie przyda³eœ... niezmiernie mi siê to uœmiecha, mia³bym zabawkê dla Julki i doskona³y orzech do zgryzienia dla cnotliwego Feliksa, który tak oczy spuszcza, gdy mu siê rêkê podaje... Nale¿a³oby popracowaæ, bo masz wiedzieæ, kochany Kirkuæ, ¿e praca jest zadaniem ¿ycia... i wszyscyœmy do zdechu pracowaæ obowi¹zani. Wyrzek³ to z westchnieniem, a Mateusz zawtórowa³ mu drugim, przypatruj¹c siê melancholicznie rêkom swoim. - Waæpan tedy nie chcesz na wieœ jechaæ i pracowaæ? - spyta³ Pluta. - Nie... ale ja waæpanu mówi³em, ¿e na to potrzeba g³owy. - A prawda! Wiêc mo¿e byœmy pos³ali? Nie znasz kogo zdatniejszego od siebie? Kirkuæ mocno siê zamyœli³, znaæ obcowaæ lubi¹c z równymi sobie, nie znajdowa³ tak od razu w szeregu swych znajomych odpowiedniej kwalifikacji. - Ale poczekajcie¿ - mrukn¹³ znienacka jakby porywaj¹c siê ze snu - ja bym takiego mo¿e znalaz³ cz³owieka... Mam przyjaciela jednego, który d³ugo by³ urzêdnikiem do ³apania kontrabandy, cz³ek z takim nosem, ¿e spod ziemi dobêdzie; teraz zosta³ bez zajêcia, mo¿na by go u¿yæ. - A nie móg³byœ mi go pokazaæ? - Ja ju¿ kapitanowi powiadam, ¿e s³yszy, jak trawa roœnie, a kiedy mu potrzeba w prawo, zawsze mierzy w lewo... aby go ludzie nie odgadli. O! to Metternicha kawa³ek... - Masz go pod rêk¹? - No tak, bo wiem, gdzie go znaleŸæ... lubi trochê bawara, ale teraz go³y, pije tylko po szeœæ kuflów i siedzi tu blisko w kawiarni przy Koziej ulicy... czasami i ca³y dzieñ... Có¿ ma pocz¹æ nieszczêœliwy bez zajêcia? - IdŸ go zawo³aj... Kirkuæ wzi¹³ czapkê, ale w progu siê zastanowi³. - Hm - rzek³ - tylko to bieda, ¿e nie gada... - Jak to! - Albo nie umie, albo nie lubi... - O! to idŸ po niego, niechybnie cz³ek nieg³upi. Pan Mateusz nasun¹³ czapkê i wymkn¹³ siê zaraz, a kapitan, powtórzywszy dozê wódki zwyczajn¹, siad³ z cygarem na kanapie, ró¿ow¹ przed sob¹ rozsnuwaj¹c przysz³oœæ w marzeniach. Nied³ugo jednak dano mu swobodnie bawiæ siê tymi planami, gdy¿ w kilka minut otworzy³y siê drzwi z lekka, ukaza³ siê w nich bardzo powa¿ny mê¿czyzna w okularach, którego fizjognomia zwiastowa³a interes i g³os wyrazisty zapyta³: - Pan Fryderyk Pluta? - Ja jestem... - W imieniu pani jenera³owej Palmer. - Z domu Kirkuæ? - zapyta³ szydersko kapitan - czy tak, bo jest podobno dwie panie Palmer. - Jenera³owej! - powtórzy³ marszcz¹c siê mê¿czyzna, co na Plucie najmniejszego nie zrobi³o wra¿enia. - Z domu Kirkuæ? - doda³ uparcie. - Przyjmujê i proszê siadaæ, gotówem na us³ugi. Poœrednik ów majestatyczny i znaæ dla zaimponowania wybrany, by³, jak siê zapewne domyœlacie, poufnym jenera³owej plenipotentem, nale¿a³ on, jak ona, do najpobo¿niejszych i najgorliwszych w praktykach religijnych gromadki, której ozdob¹ by³a pani Palmer. Nie tylko przez ni¹, ale przez wielu w delikatnych sprawach by³ u¿ywany, gdy¿ mia³ tê cnotê, której Kirkuciowi brak³o, umia³ milczeæ, a przy tym nic go w œwiecie nie dziwi³o, nawet takie pokrewieñstwo jak szewca z jenera³ow¹; mia³ wielk¹ znajomoœæ œwiata i wyrozumia³oœæ niezmordowan¹. Dla niego te¿ nie chodzi³o tak koniecznie o wewnêtrzn¹ wartoœæ cz³owieka, a raczej o stronê jego jawn¹ i pozory, a co tam grzeszne cia³o zbroi³o, s¹d zostawia³ Bogu i milczeniem pokrywa³, wiedzia³, ¿e wszyscy u³omni i jeœli nie chromiemy na nogê, nie œlepiœmy na oczy, za to w nas zawsze coœ choruje potajemnie. By³ to przy tym cz³owiek tak przyzwoity jak ma³o, milcz¹cy jak grób, ¿adnego towarzystwa nie kompromituj¹cy, bezpieczny jak sztaba z³ota. Wszystkich chwali³, ka¿dego znalaz³ z czego wynieœæ, a wady umia³ tak zmniejszaæ, tak os³aniaæ, ¿e dla niego ka¿da z nich wychodzi³a prawie na cnotê. Jednej tylko nie cierpia³ rzeczy i z³owrogim milczeniem mija³ ludzi, którzy siê jej dopuszczali, to szczerego i otwartego postêpowania nieroztropnych, biednych prostaczków, co zgrzeszywszy, nie umiej¹ p³aszczyka œwiêtoœci zarzuciæ na ramiona i uchodziæ za wzory cnoty. Dodajmy, ¿e tych, którzy do gromadki wybranych nie nale¿eli, nie cierpia³. Niby prawnik, niby przyjaciel domu gra³ wszêdzie rolê jak¹œ obojêtn¹, cich¹, nieznaczn¹, wchodzi³ tylnymi drzwiami, stale oznaczonego nie mia³ zajêcia, czasem siê prawnictwa zapiera³, a ¿e posiada³ dom w³asny przy ulicy ¯elaznej, czêœciej uchodzi³ za niewinnego obywatela kapitalistê. Na twarzy jego co dzieñ g³adko i œwie¿o wygolonej, okr¹g³ej, ksiê¿ycowej, w szarych oczach zmru¿onych czêsto i ustach, blad¹ linijk¹ niby niedobrze zabliŸnionego ciêcia przekreœlaj¹cych policzki, najbystrzejsze oko nie mog³o dostrzec œladu uczucia ani myœli, która pod nimi siê kry³a. By³ jak dobrze potynkowany mur, nie wiadomo kamienny, ceglany czy z gruzów zlepiony; a tynk z niego nie opada³ nigdy. Imiê mu by³o Oktaw Pobracki. Siad³, otar³ czo³o z potu, który na nie wyst¹pi³ w pospiesznej drodze dla oszczêdnoœci odbytej piechot¹, i obróci³ siê do kapitana pokaszluj¹c, aby mia³ czas lepiej mu siê przypatrzeæ i grunt wprzódy wyprobowaæ, zanim st¹pi³ nog¹. Nigdy mo¿e dwie mniej do siebie podobne jednostki nie spotka³y sie i nie star³y, Fryderyk umyœlnie nadrabia³ bez- wstydem, przeczuwaj¹c istotê konwencjonaln¹ i zapiêt¹. Pobracki otulil siê flegm¹ i tajemnic¹ nieprzebit¹. Siedzieli naprzeciw siebie i milczeli. - Przychodzê tu - rzek³ powoli pan Oktaw, daj¹c sobie czas do rozmys³u i rozpatrzenia - przychodzê... - Tak, domyœlam siê, ¿e piechot¹ - przerwa³ Pluta. - W imieniu... - Pani jenera³owej Palmer, rozumiem, a ja siedzê tu jako umocowany na krzese³ku od jej rodzonego brata, pana Mateusza Anastazego dwóch imion Kirkucia - rzek³ Pluta - mamy tedy za³o¿enie jasne. Pobracki zamilk³, zacz¹³ ze z³otej, maleñkiej tabakiereczki dobywaæ tabaki, która siê w sam k¹cik jakoœ zbi³a i zatrzês³a, nim dosta³ sie do albanki, up³ynê³a dobra chwila; kapitan czeka³ cierpliwie, zajrza³ tylko do flaszki. - Mogê mu s³u¿yæ? - spyta³. Z oburzeniem prawie, ale dostojnym i ch³odnym, Pobracki odtr¹ci³ wniosek ruchem rêki. - Nie? Jak siê podoba. Milczeli znowu. - Rzecz niby - zacz¹³ Pobracki, za¿ywszy tabaki nareszcie - niby na tym jest stopniu, i¿ brat, pan Mateusz Kirkuæ, czyli te¿ tam ktoœ go przedstawiaj¹cy... - To ja - rzek³ kapitan - proszê siê nie ¿enowaæ. - ¯e brat, powiadam, chce korzystaæ z tego, i¿ siostra siê go wstydziæ mo¿e. Zostawiam panu ocenienie faktu, lecz nie zaprzeczysz, i¿ tak jest! - Coœ na kszta³t tego - zaœmia³ siê Fryderyk. - Ka¿dy ¿yje, jak mo¿e, drogi panie, jeden z tego, ¿e siê nim chwal¹, drugi, ¿e siê nim brzydz¹ lub ¿e siê go wstydz¹, ten sprzedaje cnotê, inny brudy, zawsze to handel, a przemys³ i handel s¹ rzecz¹ szlachetn¹. Pobracki oczy trochê otworzy³, lekki pó³rumieñca ob³oczek obla³ mu twarz i jak powiew wiosenny znikn¹³; by³by okaza³ mo¿e, jak dalece to go wzruszy³o, gdyby twarz jego nie mia³a tego tynku, o którym wspomnieliœmy wy¿ej. Wiêc po³kn¹³ argument nie drgn¹wszy. - Jenera³owa - rzek³ mijaj¹c niebezpieczn¹ jamê ar- gumentu -jenera³owa wcale siê nie ma powodu wstydziæ, i¿ wysz³a z ni¿szych klas spo³eczeñstwa... los i przymioty serca i duszy przeznaczy³y j¹ tam, dok¹d dosz³a. - No! a trochê i œliczna twarzyczka! - doda³ Pluta - bo nie uwierzysz pan jak by³a ³adna. Pobracki zby³ to milczeniem, zajrza³ do tabakierki, albanka zbi³a siê znowu w ten sam k¹tek, pocz¹³ j¹ wytrz¹saæ, ale nie ma nic upartszego nad tabakê, wyj¹wszy niektórych ludzi... nierych³o da³a mu siê uj¹æ, tymczasem kapitan ogl¹da³ pana Oktawa z najwiêksz¹ uwag¹ jak jaki fenomenalny potwór. - Jenera³owa - doda³ pierwszy - wychodz¹c z tej zasady, ¿e... - Jenera³owa ma zasady? - spyta³ Pluta. - Z tej zasady - powtórzy³ prawnik - ¿e pochodzenie nie czyni ujmy nikomu... - To jest przeœliczna zasada! - wtr¹ci³ kapitan. - Nie myœli wcale op³acaæ siê bratu, aby siê go pozbyæ... - dokoñczy³ Pobracki. - A zatem nie mamy nic do mówienia - rzek³ Fryderyk - rzecz skoñczona. - Nie - przerwa³ pan Oktaw - za pozwoleniem. - Pozwalam. - Zaraz oka¿e siê, ¿e mamy mówiæ o czym. - Mówmy, ja mam du¿o czasu - dorzuci³ Pluta. - Nie chcemy u¿ywaæ œrodków ¿adnych gwa³townych, aby siê pozbyæ natrêta - koñczy³, zbiæ siê nie daj¹c plenipotent - mamy litoœæ nad jego po³o¿eniem. - Wszystko to chwalebne, szczytne, namaszczone - przerwa³ kapitan - ale rad bym pos³yszeæ de quibus. Pobracki uda³, ¿e nie s³yszy lub nie rozumie. - Tkniêci politowaniem, wchodz¹c zreszt¹ w po³o¿enie nieszczêœliwego cz³owieka, moglibyœmy coœ uczyniæ? - O te coœ mi w³aœnie chodzi, czekam - rzek³ kapitan. - Ofiarujemy... - Ofiarujcie! ofiarujcie! Wznieœ waæpan w sobie ducha ofiary choæby tabak¹, aby prêdzej! - zawo³a³ Pluta. A! poczekaj - powiedzia³ sobie w duchu plenipotent - kiedy tak, to ciê wynudzê... I odchrz¹kn¹wszy g³oœno, jakby mu co stanê³o w gardle, dobra³ siê znowu do tabakierki, która zdawa³a siê na to stworzona, aby z niej niucha tabaki bez kilku minut pracy wzi¹æ nie mo¿na. Kapitan pi³ wódkê i stukaj¹c nog¹ o pod³ogê œpiewa³ "Wlaz³ kotek". - Moglibyœmy na przyk³ad - odezwa³ siê wreszcie Pobracki - daæ dworek na wsi, mieszkanie, stó³, opranie i coœ na rozchody drobne z warunkiem, aby pan Kirkuæ nie oddala³ siê ze wsi... - Jakkolwiek powietrze wiejskie bardzo jest przyjemne - uœmiechaj¹c siê rzek³ kapitan - i czarowne to ustronie uœmiecha siê nam, ale pan Kirkuæ przywyk³ do miasteczka i pewnie by siê nudzi³ w towarzystwie nowym, z którym nie jest oswojony. O tym nie ma co mówiæ. Nie s¹dzê przy tym, ¿ebyœcie pañstwo chcieli tak tyranizowaæ cz³owieka i przykuwaæ go na wygnaniu, odejmuj¹c mu najdro¿sz¹ cz³owiekowi swobodê ruchu. Pobracki pomyœla³ i westchn¹³ g³êboko, jakby nad ze- psuciem natury cz³owieczej. - Ale wymagania pañstwa s¹ nies³ychane! dyktujecie nam, co czyniæ mamy. - Istotnie! - odpar³ Pluta - ciœniemy, ale musimy, có¿ robiæ? g³ód gorzej ciœnie. - Chleb przecie dajemy. - Suchy chleb ma i ¿ebrak, my byœmy do niego chcieli choæ trochê mase³ka... Plenipotent zatrzyma³ siê, zdaj¹c namyœlaæ, jak dalej mówiæ z cz³owiekiem, który nic, nawet jego, nie umia³ poszanowaæ. - Kochany panie - doda³ Fryderyk - wodê warzyæ, wod¹ bêdzie, jeœli nam nie podacie innych warunków, mo¿emy tu rok siedzieæ na pró¿no. Racz mi waæpan dobrodziej powiedzieæ tylko, a nim noc zajdzie, ka¿ê mu ³ó¿ko przygotowaæ i wieczerzê sporz¹dziæ. Plenipotent spojrza³ i milcza³, daj¹c do zrozumienia, ¿e siê na takie nie odpowiada szyderstwa. - Zwa¿ waæpan sam - doda³ po chwili Fryderyk - co mi po chlebie suchym, gdy mi ka¿esz siedzieæ przywi¹zanemu w k¹cie i nie ruszyæ siê, lepiej mrzeæ z g³odu i robiæ, co siê podoba... - Nie narzucam warunków - odezwa³ sie nareszcie Pobracki - dajê, jakie mam, wola ich przyj¹æ lub odrzuciæ, jenera³owa czyni, co mo¿e. To mówi¹c, bardzo powoli wsta³, wyprostowa³ siê, nak³ada³ rêkawiczki i dawa³ oznaki chêci rych³ego odejœcia, a kapitan mimo wielkiej ¿ycia wprawy, mimo uznanej potrzeby przemo¿enia nieprzyjaciela cierpliwoœci¹ poruszy³ siê, nie mog¹c pohamowaæ gniewu. - Jak chcecie - rzek³ - dobra nasza bez mariasza! Co bêdzie, to bêdzie! Proszê siê k³aniaæ pani jenera³owej... Przyby³y, nie okazuj¹c nic po sobie, przyj¹³ wykrzyknik doœæ zimno, nie przerywaj¹c przygotowañ do podró¿y, które koñczy³ obci¹gaj¹c rêkawy sukni, strzepuj¹c po³y, g³adz¹c kapelusz, ujmuj¹c ga³kê laski wyci¹gniêt¹ d³oni¹. Kapitan nie móg³ siê domyœleæ, czy to siê ju¿ istotnie skoñczy³o na tym, czy dopiero rozpocz¹æ mia³o. - Zatem, nie pozostaje nam, jak po¿egnaæ siê - rzek³ Pobracki. - Czy pan ¿yczy³byœ sobie poca³owaæ siê? - spyta³ kapitan. - Najchêtniej, tylko ostrzegam, ¿e œliniê. Pan Oktaw cofn¹³ siê krokiem, ale nie szed³ jeszcze. Ma jeszcze inne propozycje w kieszeni! - pomyœla³ kapitan i usiad³. - No! a gdyby jenera³owa zgodzi³a siê wreszcie uczyniæ coœ inaczej - czego byœcie panowie wymagali? - spyta³ pomaleñku cedz¹c Pobracki. - A to siadajmy¿ i mówmy, bo jeszcze ze dwadzieœcia cztery godziny potrwa - zawo³a³ kapitan. Ale na te s³owa wszed³ i Kirkuæ z drugim jakimœ jegomoœci¹, jakby na poparcie i odsiecz kapitanowi. Przyby³y z nim by³ jedn¹ z tych postaci, które mo¿na by nazwaæ czêœci¹ sk³adow¹ t³umu. Spójrzmy na wielk¹ ludu ci¿bê; pewne wyborowe indywidua zaraz siê z niej wyró¿niaj¹, reszta tylko t³o i podœció³ stanowi. Otó¿ do tego beztwarzego t³a, które na to jest, aby z niego powsta³a masa, nale¿a³ skromny przyjaciel Kirkucia nazwiskiem Pêtelka. Najtrudniej w œwiecie odmalowaæ istotê podobn¹. Rysów jej pochwyciæ nie mo¿na ani charakteru oznaczyæ, jest w niej wszystko, co stanowi cz³owieka, a nie ma nic, co by go od innych odró¿niæ mog³o. Maluczki, blady, starty jak pieni¹dz zdawkowy, ¿ó³tej i pomiêtej cery, oczów zagas³ych, w³osów niepewnej barwy ¿ó³tawej, ubrany, jak Bóg da³, w jakieœ suknie stare i oszarpane, Pêtelka móg³ uchodziæ zarówno za porz¹dnego stró¿a, nieporz¹dnego lokaja lub za milionowego pana, który siê trochê zaniedba³. Wszed³szy, uk³oni³ siê, potar³ g³owê, a ¿e z powodu trzeciej osoby nie s¹dzi³ siê zaraz potrzebny, usun¹³ siê w g³¹b pokoju, trafnie postrzeg³szy, i¿ móg³ bardzo staæ siê zawad¹ i niemi³ym œwiadkiem. A nie chc¹c okazaæ, i¿ go zajmuje to, co siê dzieje doko³a, przedsiêwzi¹³ natychmiast postrze¿enia nad rozbit¹ w oknie szyb¹, która musia³a przedstawiaæ godne obserwacji fenomena. - Ale oto sam ten pan Kirkuæ, o którym mowa - doda³ Pluta spostrzeg³szy go - niech siê panowie rozmówi¹. Kirkuæ ruszy³ ramionami, daj¹c znak, ¿e to wcale nie by³o potrzebnym. - A to od mojej siostry? - zapyta³. - Tak jest - rzek³ ¿ywiej Pobracki, spodziewaj¹c siê go uj¹æ - od siostry, która panu ofiaruje mieszkanie, zaspokojenie wszelkich jego potrzeb i pensyjkê, z warunkiem zamieszkania na wsi. Kirkuæ obróci³ oczy na Fryderyka z zapytaniem, co mu robiæ nale¿a³o, ale zaraz potrz¹s³ g³ow¹ milcz¹cy, domyœlaj¹c siê szczêœliwie, ¿e wniosek ten ju¿ odrzucony zosta³. - Daj mi tam pan pokój - mrukn¹³ po chwili - to nie moja rzecz, ja na wsi mieszkaæ nie umiem... To g³upstwo z pozwoleniem, niech panowie sobie gadaj¹ i robi¹, co chc¹ z moim przyjacielem, ja siê w to wdawaæ nie chcê... - SiedŸ¿e pan sobie gdzie w mieœcie, ale przynajmniej wyjedŸ z Warszawy - rzek³ Pobracki. - A jak ja nie chcê? - spyta³ Kirkuæ podburzony wzrokiem Pluty - ja wolê ¿yæ w Warszawie. Plenipotent ruszy³ ramionami. - Ha! wiêc nic nie zrobiemy - doda³, bior¹c znowu kapelusz. - Zrobiemy coœ pewnie my z panem Kirkuciem, tylko nie wiem, czy w spó³ce z panem dobrodziejem - przerwa³ Pluta - jakoœ to bêdzie... Zaczêli siê sobie k³aniaæ, zabieraj¹c ju¿ rozchodziæ, jednak bardzo zawsze powoli, a pose³ raz jeszcze siê wstrzyma³. - Gdybyœmy co skoñczyli na tych warunkach - wyb¹kn¹³ - jak¹¿ mieæ bêdziemy rêkojmiê, ¿e pan Kirkuæ siostrze siê wiêcej naprzykrzaæ nie zechce dla nowych jakichœ wymagañ? - A s³owo nasze! - dumnie wykrzykn¹³ Pluta - przecie¿ s³owo uczciwych ludzi. - No tak! s³owo - powtórzy³ Kirkuæ - to jest verbum. Pobracki ruszy³ ramionami. - Zwa¿ tylko waæpan - dorzuci³ Pluta - ¿e koniec koñcem na s³owie zawsze go³ym poprzestaæ bêdzie potrzeba czy na wsi, czy w mieœcie. Je¿eli s³owu nie zawierzycie, wypadnie chyba zwi¹zanego trzymaæ przyjaciela mojego Kirkucia, aby siê ze wsi nie wyrwa³, lub wywieŸæ jak kota w worku, ¿eby nazad drogi nie znalaz³. Pan Oktaw zastanowi³ siê g³êboko. - Zatem ile pan Kirkuæ chce za s³owo - zapyta³. - W Warszawie utrzymanie ciê¿kie, ¿ycie drogie, a musie- my przecie ¿yæ na stopie przyzwoitej, niech pani jenera³owa da na próbê trzy tysi¹ce, nie jestem wymagaj¹cy, a zobaczymy, czy wystarcz¹. - Ja bym wola³ do równego dzia³u! mrukn¹³ Kirkuæ. - Ale to ogromnie wiele, to procent szósty od piêæ- dziesiêciu tysiêcy. - Trzy tysi¹ce! - uœmiechn¹³ siê Pluta, ruszaj¹c ramio- nami - wiele? no! niech¿e da cztery, to lepiej, liczba równiejsza... I odwróci³ siê zniecierpliwiony. - No, zgoda na trzy, ale rêkojmia. - ¯adnej - odpar³ Pluta - s³owo i kwita, bêdziecie p³aciæ, dopóki my bêdziemy milczeæ i siedzieæ cicho... Pobracki popatrzy³, pomyœla³, pomrucza³ coœ z cicha, sk³oni³ siê i nic nie rzek³szy, wyszed³. - Z tymi œlimakami - zawo³a³ rozgniewany kapitan - nic zrobiæ nie mo¿na po ludzku, probuje jeszcze, niech¿e siê parê razy przespaceruje i niech go tam diabli bior¹. Ale Kirkuciowi chodzi³o ju¿ o przedstawienie stoj¹cego w kontemplacji okna przyjaciela Pêtelki i zapomniawszy o interesie z bezprzyk³adnym wyrzeczeniem siê poci¹gn¹³ go przed kapitana. - Panie Pêtelka, chodŸ no tu! - zawo³a³ - oto ju¿ jesteœmy wolni, pogadajmy, jesteœ pan nam potrzebny. Pêtelka nagle odwróci³ siê ca³y jak sta³ i przyszed³ milcz¹cy a pos³uszny w gotowoœci na zawo³anie; Pluta mierzy³ go ju¿ oczyma niedowierzaj¹co. Chwilê trwa³ ten egzamen dosyæ przykry, który Pêtelka zniós³ z heroicznym wytrwaniem, kapitan ruszy³ w koñcu ramionami. - Mówiono panu o interesie? Dasz¿e pan sobie radê? Pêtelka milcza³, trzês¹c g³ow¹. - E! proszê nie zwa¿aæ - przerwa³ Kirkuæ, któremu o wybór chodzi³o - proszê na to nie zwa¿aæ, ¿e taki nie pozorny; ju¿ ja rêczê, ¿e drugiego takiego jak on cz³owieka nie ma na œwiecie, jeszcze nigdy ¿adnego interesu nie popsu³. Nie szczêœci mu siê, to prawda, on jednak temu nie winien, pasj¹ ma do kart i co zrobi sprytem, to przepuœci u zielonego stolika, a taki fryc! Pocz¹³ siê œmiaæ niezmiernie, Pêtelka zawstydzony niby spuœci³ g³owê i otar³ czo³o. - A ¿e gadaæ nie umie, to nic! - doda³ Mateusz - w tym w istocie niemocny, choæ do roboty nie ma cz³owieka jak on. Niewiele znaæ ufaj¹c zarêczeniom przyjaciela, Fryderyk zasiad³ rozmyœlaj¹c. - Pos³uchaj no pan - rzek³ - jest rzecz taka... Pewna dama w m³odym wieku swoim mia³a s³aboœæ do pewnego mê¿czyzny i mi³oœæ tych dwojga kochanków znad brzegów Wieprza skoñczy³a siê tym, czym siê koñcz¹ tego rodzaju czu³oœci. Pan Bóg da³ córeczkê bardzo naturaln¹. Dzieciê to znik³o. Z ró¿nych okolicznoœci domyœlaæ siê mo¿na, ¿e owa sierota, przezwana inaczej, znajduje siê na wychowaniu w pewnym domu. Owa pani nie chce znaæ swojego dzieciêcia lub nie wie o nim, wstydzi siê mo¿e przesz³oœci. My nie mamy pewnoœci czy dzieciê to ¿yje, czy umar³o, czy wychowanica, o której mowa, jest nim lub nie. Starano siê pozacieraæ œlady, potrzeba je odszukaæ, trzeba odkryæ koniecznie, co siê sta³o z dzieciêciem? dojœæ i znaleŸæ dowody; jak byœ siê waæpan wzi¹³ do tego? Pêtelka siê zamyœli³. - No tak - rzek³ po chwili (mia³ przys³owie "tego" i chêtnie go u¿ywa³) - albo¿ ja mogê, tego, wiedzieæ, jak bym siê, tego, wzi¹³ do tego? Bo widzi pan, tego, potrzeba pojechaæ na miejsce, tego, i tam, tego, a jeœli siê oka¿e, tego, to, tego. Pluta a¿ siê zerwa³, ale Kirkuæ go pohamowa³. - Ale proszê pana kapitana nie zwa¿aæ na to, ¿e on nie gada, ja uprzedza³em, ¿e nie umie, poœlij go na miejsce z dobr¹ informacj¹, a przysiêgam, ¿e wyszpera spod ziemi. - Ha! niech probuje - rzek³ Pluta z niedowierzaniem - niech probuje. Pêtelka z pewn¹ doz¹ zarozumia³oœci siê uœmiechn¹³, usta mu siê rozwi¹za³y. - Pan widzê, tego, myœlisz, ¿e tylko ten robi, tego, kto, tego, gada; a to jest przys³owie, ¿e krowa, co wiele, tego, ma³o, tego, daje. Postrzeg³szy siê, ¿e i przys³owie trudno mu by³o zacytowaæ, splun¹³ z niechêci¹ i otar³ usta zniecierpliwiony. Widz¹c, ¿e w istocie rozmowa by³a niepodobieñstwem z przyby³ym i zmiarkowawszy, ¿e potrzeba coœ poryzykowaæ te¿, gdy nie ma w czym wybieraæ, kapitan rozpocz¹³ na obszerniejsz¹ skalê wyk³ad sprawy, otwieraj¹c go par¹ kieliszkami wódki dla od¿ywienia inteligencji i zwrócenia uwagi; da³ informacj¹ szczegó³ow¹, wbi³ dobrze w g³owê milcz¹cego Pêtelki imiona, nazwiska i daty i, opatrzywszy na drogê, wypuœci³ na zwiady. Nazajutrz wys³aniec ¿ydowsk¹ bud¹ odjecha³, rozmyœlaj¹c po drodze, jak by zobowi¹zaniom swym zadoœæuczyniæ, a kapitan rzek³ do Kirkucia: - S³uchaj, jak mu siê nie uda, ty bêdziesz winien, boœ mi go da³ i zarêczy³; ale pamiêtaj, ¿e odt¹d tracisz u mnie wiarê na zawsze. - No, zobaczymy! - uœmiechaj¹c siê odpar³ pan Mateusz - nie mówi¹c z³ego s³owa, waæpan wierzysz w tych, co gadaj¹, dlatego, ¿e sam piêknie masz w gêbie, ale co na tym wygra³eœ w ¿yciu? proszê? - Tyle tylko, ¿e mogê za¿artowaæ z tego œwiata, na którym mi siê nie wiedzie - rzek³ kapitan - a i to niema³a rzecz! Zreszt¹ i ja mówiê z waæpanem - zobaczymy!! Koniec tomu pierwszego Tom 2 Czy idea³owi koniecznie potrzeba strojnej sukienki? ja nie wiem, ale czasem zaniedbana, skromna, zszarzana nawet, dodaje mu jeszcze wdziêku, nie potrzebuje on ani piêknoœci linij, ani uroku kolorytu - idea³em jest, bo nañ duch wieje z góry i œwiat³oœci¹ opromienia. Takim by³a owa sierotka w ubogiej izdebce u prostego stoliczka ³ataj¹ca sukienki, które kaprys i fantazja porwa³y, czêsto zaniedbana, odziana ledwie, z zapracowanymi d³oniami, z blad¹ od bezsennoœci twarzyczk¹. I ramy tego obrazka, którego ona by³a g³ówn¹ postaci¹, grzeszy³y trywialnoœci¹ mo¿e, nie by³o tam ani idea³u, jaki rodzi nêdza posuniona do ostatecznoœci, ani piêkna wiejskiej prostoty, ale coœ tak pospolitego, tak powszedniego, a jednak tak jasnego, tak œlicznego, jakby para wyp³akanych i spracowanych ocz¹t biednego dziewczêcia wesz³a s³onkiem rannym nad tym œwiatkiem szarym i smutnym. Idea³ by³ w Mani, cichej, pokornej, biednej, a z weselem i z pokor¹ znosz¹cej wszystko, co na jej barki dzieñ ka¿dy przynosi³; idea³ nie by³ w jej twarzy ani w postaci drobniuchnej, ani w wejrzeniu nieœmia³ym, ale w sercu, co bi³o pod t¹ prost¹ sukienk¹, i w g³ówce, któr¹ okala³a aureola zapoznanego mêczeñstwa. Im ciaœniej splecionym wieñcem cierniowym opasywali ludzie bezbronn¹ istotê, im w wiêkszej ciszy i skrytoœci odegrywa³ siê tu dramat nie dostrze¿ony niczyjemu oku, tym jaœniej œwieci³a ta izdebka uboga, zarzucona ga³gankami, ciasna, powszednia. Jedno tylko serce i jedne oczy patrza³y dzieñ w dzieñ na ciche bóle dziecka; to serce i oczy ojca, ale ojca, który siê przyznaæ nie móg³ do swojego przywi¹zania, zmuszonego siê z nim taiæ, bezsilnego i jak to dzieciê, biednego. Mania wœród tego, co j¹ otacza³o, choæ nieszczêœliw¹ byæ mog³a, by³a szezêœliw¹, zdawa³a siê ni¹ byæ przynajmniej. Nigdy skarga ¿adna z ust siê jej nie wyrwa³a, nie wytrysnê³a z oka; ³zy ciche noc tylko widzia³a, okrywa³a ciemnoœæ, a serce œciœnione wyrzuca³o je sobie jak zbrodni¹. S¹ to mêczarnie, do których siê przyznaæ, których po- chwyciæ nie mo¿na, które siê stroj¹ w pieszczoty, przebieraj¹ za serdecznoœæ, maskuj¹ uœciskami i udaj¹ dobrodziejstwa. Takim by³o w³aœnie obejœcie pani Narêbskiej i jej córki z biedn¹ Mani¹, pe³ne troskliwoœci, wymierzone zawsze ku jej po¿ytkowi, odziane pieczo³owitoœci¹ o jej przysz³oœæ, a boleœniejsze od policzkowania. Na razy gwa³towne i napaœci otwarte cz³owiek ma przynajmniej gniew i si³ê, przeciw ca³uj¹cemu przeœladowaniu nawet ³zy braknie, boby ni¹ podlane wiêcej jeszcze wyros³o. I tej to cierpliwoœci sieroty, niezmo¿onej, niewyczerpanej winna by³a zapewne Mania, ¿e jej dokuczano tak srodze. Jest coœ w z³ych instynktach ludzkich, co rozpala i gniewa, gdy ofiara nie wydaje g³osu, gdy krew nie p³ynie i nie czuæ, ¿e mêcz¹c, dopiek³eœ do ¿ywego. Mo¿e nie zdaj¹c sobie z tego sprawy, pani Narêbska i jej córka sz³y za popêdem, który je zmusza³ dokuczaæ póty, póki by nie pos³ysza³y jêku, a tego nie mog³y siê doczekaæ. Odmalowaæ, opisaæ te szpilkowania codzienne niepodobna prawie; dawa³y do nich powód uchybienia i cnoty, wady i poœwiêcenia, bo dla nich wszystko dobre, bez wyboru. Ona znosi³a to wszystko tak nieznoœn¹ p³ac¹c ³agodnoœci¹, z tak¹ wy¿szoœci¹ ducha, niekiedy sama broñ poddaj¹c nieprzyjacielowi na siebie, ¿e walka ta ustaæ nie mog³a. Patrza³ na ni¹ Narêbski z coraz ¿ywszym rozdra¿nieniem, ale zaradziæ nie móg³, a nie mia³ si³y powiedzieæ sobie i jej, ¿eby siê rozstali, ¿eby na swobodzie szuka³a sobie prac¹ mniejsz¹ wiêkszej niezale¿noœci i spokoju. Ona te¿ nie rwa³a siê z gniazdka tego, do którego przywyk³a, nie przypuszczaj¹c, by œwiat mia³ inne ¿ycie, by istnia³y gdzie jaœniejsze horyzonty i szersze przestrzenie, czu³a siê jakby stworzona do tego, co j¹ otacza³o, jakby przykut¹ do tej kuli, któr¹ za sob¹ wlek³a. Króciuchny pobyt Teosia Muszyñskiego na wsi wzbudzi³ wprawdzie w Mani jakieœ nieokreœlone uczucie, pojêcie mo¿ebnoœci jakiegoœ szczêœcia na ziemi, ale upartej myœli tej broni³a siê, jak mog³a, nie wierz¹c, by kiedy w rzeczywistoœæ mia³a siê obróciæ. Dwie ich dusze zrozumia³y siê wejrzeniem, zatêskni³y do siebie, ale nie œmia³y sobie nawet powiedzieæ, co uczu³y. W kilka dni po opisanych wypadkach pan Feliks, który chêtnie poza domem szuka³ spokoju, nie mog¹c znaleŸæ go w domu, szed³ ze spuszczon¹ g³ow¹ ku Alejom i naprzeciw Szwajcarskiej Doliny spotka³ równie zadumanego Teosia Muszyñskiego, który zetkn¹wszy siê z nim niespodzianie, z radoœci¹ obie d³onie doñ wyci¹gn¹³. - No, có¿ ty porabiasz w mieœcie? jak ci siê wiedzie? mój drogi! - gor¹co spyta³ go pan Feliks, który kocha³ Teosia i za siebie, i za Maniê, równie jak ¿ona jego i córka nienawidzi³y go instynktowo. - I nic nie robiê, i wcale mi siê nie wiedzie - odpowiedzia³ smutnie Teoœ - trzeba by znaæ po³o¿enie takich jak ja Ilotów, aby poj¹æ jak wœród miasta kilkakroæ stotysiêcznego, oœwieconego, lubi¹cego i podtrzymuj¹cego literaturê, gdzie na pozór ka¿da si³a zu¿ytkowan¹ by byæ mog³a, doskonale jeniuszowi, talentowi i pracy z g³odu umrzeæ mo¿na. - No! tak Ÿle, spodziewam siê, nie jest - odpar³ Feliks - a w ka¿dym razie ju¿ci¿ masz takich, co by siê z tob¹ ostatnim chleba kawa³kiem roz³amali - i poda³ mu rêkê z uczuciem. Teoœ schwyci³ j¹ milcz¹cy i westchn¹³. - Mój drogi panie - rzek³ - chleb mi³osierdzia, którym roz³amywaæ siê mi³o temu, co go ma, gorzki jest dla tych, co przyj¹wszy, do ust k³aœæ musz¹ jak dar i litoœæ; nie chodzi zreszt¹ tyle o chleb powszedni, co o mo¿ebne dobicie siê stanowiska jakiegoœ, stanie siê u¿ytecznym, wejœcie w szeregi czynne spo³ecznoœci... ku temu w³aœnie dla wiêkszoœci drogi s¹ zaparte, a ilu z tych, co do celu p³yn¹, ginie w drodze! Bóg wie jeden. Ludzie s¹ jak ziarna, które opatrznoœæ rzuca w powietrze, niesione wiatrami lec¹... i jedne padaj¹, jak mówi przypowieœæ ewangeliczna, na ska³y, drugie na morza, setne na ¿yzn¹ ziemiê, co je wypielêgnuje i wychowa. Ludzi jak ziarna wiele, o! wiele przepada. - Ale kto ma si³ê woli i wytrwa³oœæ... - Czasem siê nimi celu dobije, czasem siê zabije nim... bo walki skutek niepewny, widzimy tych, co wyszli ca³o, nikn¹ ci, co zginêli... - Ale có¿ g³ównie na przeszkodzie staje? - spyta³ Feliks. - Znamy siê dawno - odezwa³ siê Teoœ, wzdychaj¹c - ale ¿ycia mojego przesz³ego nie znasz pan jeszcze dobrze, zdaje mi siê, ¿e móg³byœ siê z niego najlepiej przekonaæ, jak przy najlepszych chêciach do czegoœ dojœæ trudno bez tej rosy i s³oñca, które tylko modlitwa i opatrznoœæ daj¹, bo wola ich nie sprowadza... Masz pan czas? chcesz pos³uchaæ? - O! najchêtniej, usi¹dŸmy tylko - odpowiedzia³ Feliks - bo id¹c i mówiæ trudno, i s³uchaæ nie³atwo. Znalaz³szy ustronn¹ ³awkê blisko botanicznego ogrodu dwaj przyjaciele przystanêli i zasiedli wygodnie, a Teoœ Muszyñski tak mówiæ pocz¹³: - Domyœlasz siê ju¿, panie drogi, ¿e nie pochodzê z ¿adnej Muszyny, z ¿adnej znacznej ani bogatej rodziny, ¿e jestem dzieciêciem warszwskiego bruku, bez herbownej tarczy i œwietnych koligacji... blad¹ roœlink¹ z miêdzy kamieni wyros³¹, wyko³ysan¹ miejsk¹ wrzaw¹, nakarmion¹ mefitycznymi od dzieciñstwa wyziewami. Rodzice moi byli to poczciwi, skromni rzemieœlnicy tylko... którym pod ostatek ¿ycia przysz³o walczyæ niespodzianie z nowymi formy i sposobami zalecenia, które rzemios³a przybra³y z zagranicy. Nie mogli oni wytrzymaæ konkurencji ze œwietnymi szyldy, og³oszeniami i ca³ym tym powierzchownym blaskiem, który zast¹pi³ cich¹, ale powa¿n¹ firmê rzemieœlnicz¹ i kupieck¹. Dawniej domy trwa³y poczciw¹, okupion¹ prac¹ i sumieniem s³owa i nie stara³y siê bynajmniej o zwabienie kupuj¹cego na wêdkê œwietnych pozorów... szanuj¹c i siebie trochê, nie chc¹c siê zni¿aæ do szarlatañstwa; rzemios³o i sklep by³y pewnego rodzaju instytucj¹; teraz sta³y siê eksploatacj¹ umiejêtn¹ a gor¹czkow¹. Czêsto najniepozorniejszy dom stary, w którym od lat stu nic siê nie odmieni³o, sta³ tylko tym, ¿e mia³ wiarê i szacunek... Nagle zaczêto rachowaæ w handlu i rzemioœle nie na te uczucia serca ludzkiego zacne i poczciwe, ale wypotrzebowywaæ s³aboœci... Obrachowano, co mo¿e pró¿noœæ, ciekawoœæ, ³atwowiernoœæ i na tym budowaæ siê poczêto, œmiej¹c z tych, którzy siê ³apaæ dawali w przekonaniu, ¿e zawsze siê ich doœæ znajdzie i na jutro. Gdy wprzódy podstaw¹ stosunków miêdzy prac¹ a nabywc¹ by³a wiara i poszanowanie, gor¹czka wieku, której si³y w przysz³oœci nie zaprzeczam bynajmniej, znalaz³a, ¿e te dwa bodŸce za ma³o by³y czynne, wyszuka³a innych i w rêce szarlatanerii rzuci³a rzemios³o i handel. Od tego to czasu warsztat szewiecki sta³ siê magazynem obuwia; krawiec - artyst¹ kroju; stolarz - zatytu³owa³ sklep sk³adem mebli. Znik³y skromne szyldy, które oznajmywa³y rzecz, a nie nêci³y oczów, i powsta³y b³yszcz¹ce i brzmi¹ce napisy, z³ocenia, obietnice, przemiawiaj¹ce do oczów i kieszeni pokusy. Moi rodzice, których sklepik i robota stanowi³y ca³y maj¹tek, z wzrostem szyldów i reklam zubo¿eli i upadli. Ojciec nigdy siê nie chcia³ uciec do takich œrodków, które dla fuszerów stosownymi uznawa³; chwaliæ siê nie umia³, odbyt powoli traciæ zacz¹³, zagryz³ siê i umar³... Zosta³a mi matka jedna, która we ³zach i smutku podo³aæ tak¿e nie mog³a, musia³a siê w koñcu wyprzedaæ, obliczyæ i pokaza³o siê, ¿eœmy ledwie mieli tyle, by jakiœ rok szukaæ o reszcie suchego chleba, co czyniæ nale¿a³o, by ¿yæ dalej. Jam by³ ma³y, chodzi³em ju¿ do szkó³, gdy ta katastrofa pozbawi³a nas chleba, musieliœmy siê œcisn¹æ, przenieœæ do jednej izdebki na poddaszu przy Ogrodowej ulicy i myœleæ, by po ja³mu¿nie nie chodziæ. Matka mniej dba³a o siebie, ¿ycie jej by³o skoñczone, ale p³aka³a nade mn¹, bo jej siê zdawa³o po macierzyñsku s¹dz¹c, ¿e we mnie widzia³a ziarenko przysz³oœci, iskierkê jak¹œ - ¿al jej by³o, bym siê mia³ zwalaæ i zmarnowaæ. Dochodzi³a zrazu prawie do rozpaczy, ale boleœæ ta biednej kobiety, której ca³ym narzêdziem przysz³oœci by³o serce, nie roztapia³a siê we ³zach pró¿nych, gor¹czkowo szuka³a ratunku. Radzono jej, by mnie odda³a do terminu, nie chcia³a, pojmowa³a instynktowo, ¿e szko³y i nauka stanowi³y o przysz³oœci; postanowi³a b¹dŸ co b¹dŸ daæ mi jak mog³a najlepsze wychowanie. Sama mnie pilnowa³a, a ca³uj¹c nieraz i œciskaj¹c we ³zach ca³a, wlewa³a we mnie mi³oœci¹ sw¹ ochotê do pracy, przeczucie jej po¿ytku... Nigdym ze szko³y nie powróci³, ¿eby mnie sama nie rozpyta³a o najmniejszy szczegó³ zajêæ moich i postêpy, jakie uczyni³em. Rozgrzany t¹ trosk¹ i piecz¹, dojrza³em te¿ wczeœnie, spowa¿nia³em od dziecka, gor¹co pochwyci³em do piersi jej pragnienie... A ¿e ostatki grosza wyczerpywa³y siê szybko, choæ niem³oda, choæ chora, choæ nie przywyk³a do pracy rêcznej, matka moja odwa¿nie poczê³a jej szukaæ, by zapobiec g³odowi i wyci¹ganiu rêki, które by j¹ przedwczeœnie zabi³o. Po dawnych swoich znajomych chodz¹c, wyrobi³a sobie, ¿e jej bieliznê do prania oddawaæ zaczêto, najê³a do pomocy kobietê i z tego malutkiego zarobku, który jednak z dnia na dzieñ g³odu nie dopuszcza³, poczêliœmy siê ubo¿uchno utrzymywaæ. Czêsto wspominam dziœ ze ³zami jeszcze tê szczup³¹ izdeb- kê, jedyn¹ na ty³ach drewnianego domu w Ogrodowej ulicy, w której mieœci³y siê i balie, i sto³y do prasowania, i ³ó¿ko, i kuchnia, i ja na ³aweczce z ksi¹¿k¹ w rêku w k¹ciku pod okiem matki. Od rana do zmroku musia³a biedna biegaæ od k¹tka do k¹tka, by wystarczyæ zajêciu i na mnie spojrzeæ, i uœcisn¹æ, i zapytaæ o ka¿dy szczegó³. Nieraz z podziwieniem rozmyœlam, jak ona odgadywa³a niemal i trudnoœci, z którymi walczy³em, i drogi, jakimi przeciw nim iœæ by³o potrzeba, instynktem wskazuj¹c mi cudownie, co robiæ mia³em, jak siê uczyæ, gdzie czego szukaæ. Na progu tej izdebki czeka³a na mnie, gdym powraca³, œciga³a oczyma, gdy z ksi¹¿kami pod pach¹ odchodzi³em do szko³y. Jam poczu³, ¿e takiemu poœwiêceniu powinienem by³ odpowiedzieæ równym z mojej strony i w trzynastym ju¿ roku mog³em przynieœæ jakiœ grosz do domu uczeniem drobniejszych i równie jak ja ubogich dzieci zarobiony. Maluczko to by³o, ale w³asny mój zarobek czyni³ mnie tak dumnym, a matka œciskaj¹c i obejmuj¹c spracowanymi rêkami tak s³odkimi ³zy go skrapia³a! - Daruj mi pan - doda³ Teoœ - ¿e siê nad drobnymi okolicznoœciami tej epoki mojego ¿ycia rozszerzam - pozosta³y w sercu tak g³êboko wyryte wspomnienia m³odoœci, ¿e mi siê od nich oderwaæ trudno. W tej poziomej prozie ¿ycia ja widzê jeszcze tak¹ poezjê, takie blaski! takie cuda! jakich wyobraŸnia poety nigdy stworzyæ nie mo¿e. By³o to ¿ycie ciche, pracowite i jednostajne, okolone spokojem, jakiego inne jaœniejsze losy ludzkie nie maj¹. Wie- czorem zasiadaliœmy z matk¹ u stolika przy œwiecy ogarku, ona z robótk¹ jak¹œ, ja z ksi¹¿k¹ na kolanach, i cicho nieraz zagadywaliœmy siê d³ugo, a ona mi prostymi s³owy wpaja³a te wielkie ¿ycia zasady, których ani nauka, ani rozum nabyty, ani wielka przebieg³oœæ zast¹piæ nigdy nie mog¹, bo one p³yn¹ raczej z serca i uczucia oœwieconego przyniesionym z innego œwiata blaskiem, ni¿ z tych w³adz, których u¿ycie od wielu wp³ywów ziemskich zale¿y. Czasem wieczorem letnim siadaliœmy razem w podwórku, które mia³o trochê zielonoœci, na które wietrzyk czyœciejszy od pól i ³¹k, od lasów i wód zawiewa³, i poiliœmy siê cisz¹ tej godziny, marz¹c oboje, jak kiedyœ bêdziemy szczêœliwi, gdy ja dorosnê, gdy ona, na moim spar³szy siê ramieniu, odpocz¹æ bêdzie mog³a. Ale biedna matka w pracy nareszcie starga³a si³y, poczê³a chorzeæ, radziæ siê, leczyæ, s³abn¹æ i jednego strasznego dnia, którego nie zapomnê nigdy, zosta³em - sierot¹. Ciê¿ko jej by³o umieraæ, zostawuj¹c mnie samym na œwiecie w tym wieku, który starej do pokierowania przysz³oœci¹ potrzebuje d³oni... bez opieki, bez przyjaciela i doradcy, i zdaje mi siê, ¿e ta obawa o mnie, niszcz¹c jej zdrowie, zgon przyœpieszy³a. Zbudziliœmy siê oko³o pó³nocy jêkiem cichym, który na pró¿no st³umiæ chcia³a, boj¹c siê mnie obudziæ, po cichu wo³a³a - wody, pali³o j¹ pragnienie. Od kilku dni uwa¿aliœmy, ¿e by³a gorzej, ale pracy zwyk³ej nie rzuca³a do ostatka i choæ kaszel j¹ przerywa³, choæ w nogach czu³a os³abienie - sta³a odwa¿nie przy stole, nie daj¹c siê namówiæ na spoczynek... Wstaliœmy rozpaliæ œwiat³o, pobieg³em po œwie¿¹ wodê... ale usta jej spalone ledwie siê brzegu szklanki dotknê³y, postrzeg³em, ¿e rêce dr¿a³y tak, i¿ utrzymaæ jej nie mog³a, a twarz œmierteln¹ poczê³a okrywaæ siê bladoœci¹, dwie ³zy ciche sp³ywa³y po policzkach... Chcia³a mówiæ, ale g³os jej zamiera³, pochwyci³a mnie tylko za g³owê, przycisnê³a j¹ do piersi, schyli³a siê ku mnie i z lekkim okrzykiem bólu... skona³a. Ja sam zosta³em u ³ó¿ka jej klêcz¹c w tym martwym ju¿ uœcisku, nie pojmuj¹c œmierci, nie wierz¹c w ni¹, nie wiedz¹c, co pocz¹æ. Na p³acz i lament kobiety, która u nas s³u¿y³a, roz- budzaj¹cej dom ca³y, poczciwi ludzie nadeszli, a ¿em ja nie umia³ sobie daæ rady i nie wiedzia³, co robiæ, zajêli siê z litoœci pogrzebem i ostatni¹ dla biednej matki pos³ug¹; potem sprzeda¿¹ ruchomoœci, obmyœleniem wreszcie spokoju na pierwsze ¿alu godziny. Kilkoro nas tylko posz³o za ubog¹ trumienk¹ na Pow¹zki, a mnie od mogi³y nie³atwo by³o oderwaæ. Ale nazajutrz potrzeba ju¿ by³o iœæ do szko³y, a matka tak we mnie wpoi³a koniecznoœæ pracy, ¿em ani pomyœla³ o swobodzie, o odpoczynku, ¿e ¿al nawet rozpaczliwy nie zdawa³ mi siê przyczyn¹ dostateczn¹ do uwolnienia od nauki. Nigdy nie zapomnê powrotu mojego do klasy, gdy z czer- wonymi oczyma, nie umiej¹c lekcji tuli³em siê dr¿¹cy w k¹tek, aby mnie nauczyciel nie wywo³a³. Tego dnia przypada³a w³aœnie lekcja jednego z tych najstraszniejszych pedagogów nieub³aganych, którzy s¹ postrachem dzieciaków. By³ nim profesor matematyki, pan Kruczkiewicz. ¯ó³ty, chudy, prosty, sztywny, nie uœmiechaj¹cy siê nigdy, chodz¹cy po œwiecie jak cyrkiel po papierze wymierzonymi kroki i na pozór pozbawiony krwi, serca, uczucia i wszystkiego, co cz³owieka stanowi. Nieszczêœciem za pierwszym wejrzeniem wpad³em mu w oko i suchy, koœcisty palec skierowawszy ku mnie, wywo³a³ swym g³osem grzechotki: - Muszyñski! Mrowie przebieg³o po mnie, zas³oni³em twarz rêkami i zacz¹³em p³akaæ. P³acz w dziecku jest zeznaniem winy i tak zrazu poj¹³ profesor, który coraz surowiej gromiæ i wo³aæ pocz¹wszy, wyci¹gn¹³ mnie z ³awy na œrodek, obsypuj¹c przezwiskami leniwca, mu³a, opieszalca, pró¿niaka. - A to tak! - wo³a³ zimnym g³osem równym, wyrazy ostrymi, ale bez najmniejszego objawu pasji - a to tak! zabaweczki! bieganina, pi³ka! uliczka! a to tak! a lekcji ani w z¹b. Czekaj¿e, dam ja ci tu zabawki, dam pi³kê, dam uliczkê, ³obuzie jakiœ, zaka³o rodu ludzkiego! No có¿? nie umiesz lekcji? - Nie umiem, panie profesorze - odpowiedzia³em. - Nie umiesz! I bezwstydnie œmiesz mi to wyznawaæ w obliczu towarzyszów, bez sromu, bez czo³a... na zgorszenie tych, których dotkniêcie twoje zara¿a, których gubisz z³ym przyk³adem. A! czekaj¿e! Tu groŸnie siê zatrzyma³ i doda³: - Mów, mule jakiœ, dlaczego¿ nie umiesz? Profesor zamiast os³a, u¿ywa³ zawsze mu³a, pierwsze wyra¿enie maj¹c za nadto trywialne. - Dlaczego nie umiesz? - powtórzy³ groŸnie. - Matka mi umar³a - odpowiedzia³em po cichu. Nauczyciel stan¹³ wryty, zmieni³a mu siê twarz zwykle nieporuszona, w oku zakrêci³a siê ³za - zmiesza³ siê, po¿a³owa³ widaæ ³ajania i zbli¿ywszy siê do mnie pog³adzi³ po g³owie, z cicha rzek³szy do mnie: - Sierota? - Sierota - odpowiedzia³em. - Bóg nam ojcem, odejdŸ na miejsce. Odt¹d by³ dla mnie opiekunem i ta zimna postaæ, pod której pow³ok¹ such¹ kry³o siê serce pe³ne uczucia, wcale inaczej mi siê przedstawi³a. Usi³uj¹c wynagrodziæ mi to, co za bolesn¹ uwa¿a³ krzywdê wyrz¹dzon¹ bezbronnemu dzieciêciu, Kruczkiewicz zaraz wychodz¹c z klasy zaprowadzi³ mnie do siebie, wybada³ i szczególniej siê zaj¹³ moim losem. By³o coœ opatrznoœciowego w tym gniewie, w tych ³zach i w tej rzuconej mi przy pierwszym kroku w œwiat opiece z góry. Taki by³ nowego ¿ycia pocz¹tek, musia³em zaraz opuœciæ mieszkanie przy Ogrodowej ulicy, z którym rozstaæ siê by³o mi bardzo, bardzo trudno! By³ to ostatni k¹tek na ziemi, gdziem jeszcze nie by³ sierot¹. Odt¹d ju¿ sam jeden, nie maj¹c w³asnego dachu, po cudzych k¹tach tu³aæ siê musia³em i cudzym ¿yæ chlebem. Ale w szko³ach dobrze mi jeszcze by³o, nie poczu³em tak bardzo ciê¿aru ¿ycia, uczy³em siê jak mog³em, dobija³em nagród, pochwa³, wszystkich dystynkcji maj¹cych zarêczaæ przysz³oœæ, które jednak najczêœciej ma³¹ s¹ jej rêkojmi¹. Gdym póŸniej z tymi laurami wyszed³ na œwiat, pozosta³o mi przekonanie o potrzebie g³êbszej nauki, a zupe³ny brak u³atwiaj¹cych j¹ œrodków i znowu troska o chleb powszedni, którego szkolne nagrody nie dawa³y, nie uczy³y nawet, jak nañ zarobiæ. Zostawa³o mi jedno nauczycielstwo, najciê¿szy mo¿e z za- robków, którego zas³ugê zapoznaj¹ i goryczy nie wiedz¹ ludzie. Ucz¹c drugich, potrzeba siê by³o samemu kszta³ciæ, czytaæ, pracowaæ, kraœæ od snu nocnego godziny, zdobywaæ czêsto upokorzeniem i ofiarami mi³oœci w³asnej ksi¹¿ki i pomoce. Ale gdy siê cel sobie oznaczy, gdy siê pragnie i siln¹ ma wolê - czegó¿ to cz³owiek nie z³amie? Jest opatrznoœæ dla tych, co na ni¹ zas³u¿¹. W tych latach naby³em przekonania, ¿e nad sierotami czuwa Bo¿a opieka, ¿e s¹ w ¿yciu niepojête cuda, których prostemu przypadkowi przypisywaæ nie mo¿na. Pomnê, ¿e czêsto w chwilach najpilniejszej potrzeby, spada³y mi z nieba upragnione pomoce tak na dobie, jak gdyby g³os mój gdzieœ by³ wys³uchany w górze, jak gdyby odpowiedŸ nañ nios³y. Nigdy te¿ nie rozpaczam: w ostatniej chwili, gdy mi ju¿ do czynienia nic nie pozostaje - stajê, czekam, spogl¹dam w niebo i niebo zsy³a d³oñ pomocn¹. Czêsto jak gdyby opatrznoœæ probowa³a si³ cz³owieka, opóŸnia siê posi³kiem, doprowadza do ostatecznoœci, czeka, czy nie zrozpaczysz, a¿ gdyœ ju¿ straci³ nadziejê, gdy dr¿ysz, maj¹c zbluŸniæ, zlatuje niebieski pos³aniec z wieœci¹ radosn¹. Jesteœ ocalony. Chodzenie za lekcjami, utrapienia, jakich siê doznaje maj¹c do czynienia z ludŸmi ró¿nymi, naprzykrzy³y mi siê tak bardzo, ¿em pocz¹³ szukaæ innych œrodków do ¿ycia. Zda³o mi siê, ¿e czuj¹c w sobie jakiœ talencik, maj¹c ³atwoœæ pisania, chêæ pracy potrafiê stan¹æ w rzêdzie choæby najskromniejszych literatów i na chleb zapracowaæ, a razem byæ ludziom po¿ytecznym. Dawno ju¿ si³ probowa³em po cichu, alem nie œmia³ wystêpowaæ z niedojrza³¹ prac¹; porównywa³em, œledzi³em, czyta³em, a w ostatku przy pomocy mi³oœci w³asnej nie czuj¹c siê tak bardzo gorszym od drugich, postanowi³em uciec siê o pomoc do jednego z sêdziwych ju¿ literatów, przytuliæ pod jego skrzyd³a, aby sub umbra alarum potentata wejœæ w ten œwiat, który mi siê przytu³kiem i portem wydawa³ po burzy. Ale z tymi g³oœnymi imionami taka historia jak z szyldami: s¹ s³awy uczciwe i w pocie czo³a zdobyte powoli, s¹ imiona kupione umiejêtnie gran¹ komedi¹ i wywieszonym piêknie malowanym znakiem. Smutno to powiedzieæ, ale najczêœciej ten najg³oœniejszy, kto najmniej zas³uguje na to. Geniusz, talent, uczucie, po- œwiêcenie, wszystko przed ludŸmi odegraæ mo¿na, przemawiaj¹c zrêcznie do s³abostek cz³owieka. Temu, którego zdania potrzebujesz, wmów tylko znawstwo wielkie, rozum przenikliwy, okadŸ go naprzód pochlebstwy, a bêdziesz mia³ gotowego poplecznika. T³umy zyskuj¹ siê jak pojedynczy ludzie kadzid³em, potakiwaniem ich namiêtnoœciom, w porê rzuconym s³owem, uleg³oœci¹, pokor¹, wielkimi frazami g³oœno wykrzyknionymi, gdy drudzy szepcz¹ je po cichu, zapo¿yczon¹ umiejêtnie ide¹ popularn¹. Cicha praca w k¹tku, id¹ca w œwiat bez op³aconej pok³onem reklamy, potrzebuje d³ugiego czasu, by trafi³a do przekonañ i zyska³a uznanie, a g³oœna szarlataneria zdobywa od razu szturmem, co sumienniejsi ¿yciem okupywaæ musz¹. Pierwszego, na którego trafi³em, literata wielkiego imienia, o secinie tomów dzie³ przeró¿nej treœci, musisz pan znaæ choæ z imienia, jest nim Jan Kanty Purchawka. Dziwny to fenomen, ¿e z koñca w koniec szeregu zgadzaj¹ siê wszyscy na to, ¿e nie ma ¿adnego talentu, sami naj¿arliwsi przyjaciele we frazy jego nie wierz¹, a przecie¿ Purchawka jest wziêty, g³oœny i nie ma sprawy literackiej, w któr¹ by palca nie umoczy³. Chodzi oko³o tego z umiejêtnoœci¹ wielk¹, a pielêgnuje swoj¹ reputacjê nieznacznie, ale nader skutecznie. Pos³uchajcie go tylko mówi¹cego o literaturze, nic siê tam nie sta³o bez jego udzia³u, wszystko my zrobiliœmy, powiada; nie ma, czego by nie doradzi³, do czego by siê nie przyczyni³, w czym by czynnej i stanowczej nie gra³ roli. A jednak, z przeproszeniem, puœciejszej g³owy i takiego jak u niego braku s¹du trudno na œwiecie znaleŸæ, ale Purchawka ma rzecz wielk¹... ma frazê. Myœli brak mu ca³kowicie, s³owo zawsze znajdzie wedle oklepanych form u³o¿one i przyzwoicie wygl¹daj¹ce, tak ¿e dla nie wymagaj¹cych ludzi uchodzi za produkt jak najwykwintniejszy. Wiecznie te¿ jest w pogoni za myœl¹, na przesmyku, którêdy ta zwierzyna siê przemyka i nie ma ³owca, co by zrêczniej polowa³ na ledwie wykluwaj¹c¹ siê ideê. Nieostro¿nie przed nim wygadasz siê z nie donoszonym pomys³em, s¹dem, zdaniem - milcz¹c pochwyci³ je w powietrzu, a jutro nosi siê z nimi po mieœcie jak ze swoimi dzieæmi i gorliwieje popieraj¹c, najbezwstydniej g³osi siê ich rodzicem. Na tych ³atwych zdobyczach ca³a jego stoi s³awa. Nikt umiejêtniej nad niego nie wypotrzebuje cudzego pomys³u, nie przew¹cha, co ma byæ popularnym i mo¿e sie staæ g³oœnym. Widzia³eœ pan przecie choæ raz w ¿yciu Purchawkê gdzieœ na jakimœ bankiecie ku czci jakiej gwiazdy prowincjonalnej wydanym? Jest to maleñka, grubawa figurka, na trochê krzywych, niskich nogach, której opatrznoœæ jako szyldu powo³ania udzieli³a szczêœliwej du¿ej g³owy i hydrocefalicznego czo³a... Oczy mu siedz¹ na wierzchu, a wargi odête dumnie œwiadcz¹, ¿e poczu³ sw¹ wysok¹ dostojnoœæ. Patrz, gdy kroczy przez ulicê, jakim otoczony majestatem! jak¹ obleczony powag¹, jak wie, ¿e œci¹ga oczy i mo¿e byæ widzianym, jak pilnuje siê, by nic, zapomniawszy siê, ze szczerego uczucia jak prosty œmiertelnik nie zrobi³. Czujesz, ¿e ten potê¿ny ³eb stworzony jest do wieñca i aureoli, choæby ich wcale by³ niewart, inaczej trzeba by mu choæ oœle uszy przyprawiæ, aby jako tako wygl¹da³. Nikt mocniej na pozór w siebie nie wierzy i lepiej siê sprzedaæ nie umie. Trzeba go widzieæ z obcymi zw³aszcza, gdy siê raz pierwszy im przedstawia, jak w najobojêtniejsz¹ rozmowê umie wtr¹ciæ to, co go podnieœæ mo¿e, jak pó³s³ówkami, nawiasami, zapomnieniami umyœlnymi posuwa swój obóz naprzód i odkrywa si³y. Nie ma cz³owieka, co by wiêcej o poœwiêceniu mówi³, a mniej go praktykowa³; s³uchaj¹c go, wierzysz, ¿e ¿yje dla ludzkoœci, znaj¹c - postrze¿esz ³atwo, ¿e siebie tylko ma na celu i bifsztyk by z niej wykroi³, gdyby mu siê trochê jeœæ chcia³o. W jego rozmowie mniej wiêcej utajone ja gra rolê tak przewa¿n¹, i¿ w koñcu od powtarzanych doz egoizmu najstrawniejszy s³uchacz czkawki i ckliwoœci razem dostaæ musi. Gdybyœ z nim mówi³ o chiñskim cesarzu, znajdzie sposób siebie gdzieœ wetkn¹æ pod jego ¿ó³ty szlafrok. Purchawka te¿ u ogó³u, który najlepiej wierzy tym, co mu nieustannie jedno powtarzaæ umiej¹, uchodzi za wielkiego cz³owieka, za olbrzyma wiedzy i inteligencji. Znajdziesz go odlanym z br¹zu, z miedzi, z gipsu, z ¿elaza, modelowanym z gliny, malowanym olejno, sztychowanym i fotografowanym, a po œmierci ktoœ musi al fresco w grupie znakomitoœci postawiæ; ustalona jego s³awa jest jak opoka, o któr¹ wszelka rozbija siê krytyka. Nic o nim powiedzieæ nie mo¿na, p³ynie z pr¹dem czasu i by³byœ og³oszony nieprzyjacielem kraju i zdrajc¹, gdybyœ œmia³ go podaæ w w¹tpliwoœæ. Purchawka nale¿y do wszystkiego, co s³awi, unika wszelkiej opozycji rzeczom popularnym, w potrzebie milczy ostro¿nie, oczekuj¹c, po czyjej stronie bêdzie zwyciêstwo, a sposoby, jakich u¿ywa, aby siê wcisn¹æ wszêdzie, wœlizn¹æ, gdzie siê coœ robi, wyliczyæ siê i opisaæ nie daj¹. W potrzebie gotów iœæ przebojem - a miniêty dopiero¿ krzyczy i ³aje! Ale któ¿ by go œmia³ min¹æ! Je¿eli siê co sta³o bez niego, ju¿ to rzecz, która pewnie upaœæ musi, w której jest wada organiczna lub podejrzana d¹¿noœæ, bez tego sosu nie ma zdrowej potrawy. Rozumni te¿ ludzie szukaj¹ nominalnego wspó³pracownictwa Purchawki, ³api¹ jego imiê, a s³awny cz³owiek, choæ nic nie robi, byle siê podpisa³ w jak najwiêkszej prac liczbie, ju¿ ma dosyæ. Gdym po raz pierwszy przyby³ z pokor¹ i dr¿eniem, przestêpuj¹c próg œwi¹tyni z moim zwitkiem papieru pod pach¹, jeszczem nie zna³ wcale wielkiego cz³owieka, wierzy³em weñ, przystêpowa³em do tego majestatu ze czci¹ i strachem. Wyszed³ naprzeciw mnie ustrojony w powagê straszliw¹, z chmurnym czo³em, z piórem za uchem, z ksiêg¹ w rêku, udaj¹c oderwanego natrêtnie od niezmiernej pracy, chocia¿ zabrzêk³e oczy dowodzi³y, ¿e siê tylko co ze snu po obfitej przek¹sce obudzi³. Zmierzy³ mnie z pos¹gowej wy¿yny piedesta³u, na którym sta³, i raczy³ protektorsko powitaæ, gdy¿ mu znaæ strach mój i przejêcie m³odociane wielkoœci¹ jego podoba³y siê. - Có¿ mi powiesz, m³odzieñcze? - zapyta³, wpatruj¹c siê we mnie. - A! panie - rzek³em - wpatruj¹c siê weñ b³agaj¹co! - Oto s¹ grzechy mojego ¿ywota. Do kogo¿ z nimi, jeœli nie pod skrzyd³a twoje, o radê, o pomoc... Wzi¹³ z r¹k moich zwitek i popatrza³. - Powiastka! - rzek³ - to rodzaj p³ochy! trzeba j¹æ siê naprzód powa¿niejszej pracy. - To tylko próba stylu... - odpowiedzia³em - chcia³bym wiedzieæ. czy pracowaæ mogê? zasiêgn¹æ jego zdania? Jeœli jest jaki talencik, mo¿e i w tym siê okazaæ. Pomrucza³ coœ niewyraŸnie patrz¹c na papier. - No, dobrze, dobrze - rzek³... - przejrzym to... - I proszê pana... racz napisaæ swe zdanie bez ogródki bez litoœci... Uœmiechn¹³ siê. - Ale potrzeba, byœ waæpan mi da³ czas; mam tysi¹ce zajêæ na tej biednej g³owie... nie rozporz¹dzam sob¹... chwileczki nie mam wolnej. - A! poczekam, ile pan ka¿e! Wiem, ¿e ten czas drogi nale¿y do ogó³u! Nie œmia³bym byæ natrêtnym... - odpowiedzia³em z pokor¹. To mu siê podoba³o, kadzid³o poci¹gn¹³ przyjemnie i wcale siê nie zakrztusi³. Doszed³em póŸniej wypadkiem, ¿e istotnie mia³ wielkie zajêcia, bo tego¿ dnia jad³ obiad na czeœæ jednego przyby³ego literata dany, zaproszony by³ na wesele i chrzciny, a powróci³ po pó³nocy do domu tak natchniony, ¿e od rzeczy prawi³. S³awê swoj¹ spija³ tysi¹cem kielichów i spo¿ywa³ w setnych sztukamiêsach... to by³o najwa¿niejsze jego zajêcie. Rêkopism mój spocz¹³ na stoliku wielkiego cz³owieka, ale s¹dziæ o nim nie myœla³, da³ go komuœ do przeczytania i zwróci³ z cudzymi przypiskami, z których, gdym mu siê chcia³ t³umaczyæ, pokaza³o siê jawnie, pomimo zrêcznych ogólników, ¿e nie czyta³ wcale zostawionej mu roboty. Czyni³ mi wszak¿e nadziejê, ¿e przy pracy za lat jakich dwadzieœcia potrafiê buty czyœciæ jednemu z geniuszów epoki. Ostatecznie radzi³ mi siê zaj¹æ t³umaczeniem, kompilacj¹, streszczaniem itp., daj¹c mi do zrozumienia, ¿e piêkna pochwa³a i rozbiór dzie³ jego mog³aby mi wielce byæ po¿yteczn¹. W tym wszystkim, co mi powiedzia³, tak ma³o by³o logiki, tak niewiele podstawy, tak widocznie dowolna frazeologia zwietrza³a, któr¹ wprzód musia³ innych czêstowaæ, ¿em z troch¹ zastanowienia poj¹³ ca³¹ pró¿niê cz³owieka i odszed³em smutny i zniechêcony marnoœci¹ rzeczy ludzkich. Jeœli tacy olbrzymi, na Boga, rzek³em w duszy, czym¿e bêd¹ kar³y? Wszak¿e nie chc¹c jeszcze przypuœciæ, abym siê mia³ tak zawieœæ i pos¹dzaj¹c moj¹ mi³oœæ w³asn¹ obra¿on¹, ¿e mi ow¹ znakomitoœæ wystawi³a fa³szywie, powróci³em do pana Purchawki. Ale zapraszany na jego literackie wieczory, przypuszczony do wysokich progów, z ka¿dym dniem mocniej przekonywa³em siê o jego nicoœci. Mog³em go sobie pozyskaæ tylko zostaj¹c adeptem, czcicie- lem, trybularzem i jego anima damnata, ale trocha wrodzonej dumy, wybaczonej synowi biednej praczki, wstrzyma³a od upodlenia. Miêdzy mn¹ te¿ a wielkim cz³owiekiem, od razu to poczu³em, nie móg³ istnieæ stosunek ¿aden, trzeba go by³o oprzeæ na fa³szu i pochlebstwie, a jam do tego nie by³ zdolny... za czysty by³em, za m³ody. Samemu zaœ wybiæ siê na wierzch by³o prawie niepodobna, liczmy na to tak¿e, i¿ nie bêd¹c protektorem, Purchawka stawa³ siê od razu przeciwnikiem, bo kto nie by³ z nim, by³ mu ju¿ wrogiem. Szuka³em znowu silniejszych nad moje pleców... Przypadkiem na jakimœ wieczorku w domu, gdzie dawa³em lekcje, spotka³em siê z dosyæ ju¿ naówczas wziêtym i ws³awionym panem Przec³awem Tumaniewiczem. Przebacz mi pan, ¿e opowiadaj¹c mu tak szczegó³owo smutne dzieje mojego ¿ycia i cudze do nich domiêszaæ muszê - ale inaczej i moich byœ pan nie zrozumia³. S³ysza³eœ czy nie o Tumaniewiczu? Ale¿ czytaj¹c dzienniki, lubi¹c literaturê, nie mog³eœ siê choæ z nazwiskiem nie spotkaæ. Tumaniewicz, wyznajmy to naprzód, co s³uszna, jest cz³o- wiek z talentem rzeczywistym, talentem s³owa i naœladownictwa, talentem formy, pojêciem bystrym, ³atwoœci¹ pracy niezmiern¹, ale na dnie pod tym wszystkim nie ma ani kropli uczucia, ani odrobiny serca, ani Ÿdziebe³ka sumienia. ¯artobliwy, szyderski, przyjacielski ze wszystkimi, nie ma przekonañ g³êbokich ¿adnych, nie ma przywi¹zania do nikogo i do niczego, nie ma myœli, co by go wiod³a, ani celu, co by mu œwieci³. W danej chwili wchodzi ³atwo w zdanie ka¿de, pojmuje i t³umaczy sobie wszelkie postêpowanie, ale nazajutrz œmieje siê z tego, czemu dziœ potakiwa³ i z równ¹ giêtkoœci¹ przeciwne popieraæ bêdzie przekonania... jemu to lub owo, zupe³nie wszystko jedno. Talent jego w potrzebie do pewnego stopnia udaje ciep³o, namiêtnoœæ i uczucie, a zawsze ma w pogotowiu œmiech, sarkazm i potrafi bystro s³ab¹ stronê ka¿dej rzeczy pochwyciæ. Wszystko mu jedno, co pisaæ. Zrêczny raczej ni¿ silny, przyzwoicie coœ w ka¿dym rodzaju stworzyæ umie, naœladuj¹c umiejêtnie, ale tworzenie jego jest mechanicznym niemal procesem, jest jak¹œ w³adz¹ ma³piarsk¹, w której pozór twórczoœci pokrywa brak prawdziwego ¿ycia. Na pierwszy rzut oka komedia jego, dramat, poezja, dowcipny szkic, krytyka, rozprawa s¹ b³yszcz¹ce i ³adniuchne, myœl w nich nawet zdaje siê igraæ ¿ywotna, ale podobne s¹ one do tych niemieckich norymberskich galanterii, robionych na jarmarki lipskie, które siê œwiec¹ w sklepie, a w ¿yciu na nic siê nie przyda³y i znaæ zaraz, ¿e s¹ robione przez fuszera. Czytaj¹c jego twory, zdaje ci siê, ¿e powinny by ciê rozgrzaæ, ¿e cz³owiek, co je pisa³, ma talent ogromny, ale zamkn¹wszy ksi¹¿kê zostaje po nich wra¿enie fajerwerku, trochê swêdu i trochê brudu... w oczach ciemnoœæ. Tumaniewicz zreszt¹ nie bierze siebie serio... równie chêtnie ¿artuje z siebie i swych utworów jak z cudzych. Ze wszystkich w³adz udzielonych mu po szczypcie najwy¿ej podobno ceni on swój dowcip, z którym siê najchêtniej popisuje, tym on napada i broni siê, ¿ywi i zabija, i przyznaæ potrzeba, ¿e ten czêsto mu pos³uguje doskonale. Pierwszego dnia widz¹c Tumaniewicza, jeœli siê bardzo wysili, gotów byœ myœleæ, ¿e to jeniusz, drugiego dostrzegasz tylko talent, trzeciego i dalej ju¿ sam nie wiesz, co o nim trzymaæ; na koniec, widz¹c jak ³atwo mieni przekonania, tracisz wszelk¹ weñ wiarê i wszelk¹ ku niemu sk³onnoœæ. Nie tai on siê bynajmniej, ¿e jeœli talentu swojego u¿ywa, to tylko dla pieniêdzy, ¿e gotów jest pisaæ, co kto zechce, ¿e mu wszystko jedno komedie czy tragedie fabrykowaæ i ¿e na poczekaniu mo¿e i poemat we dwudziestu czterech pieœniach wylaæ z piersi. Jest to machinka do pisania, od¿ywiana wielkim czytaniem, zapo¿yczaj¹ca siê nader zrêcznie, pracuj¹ca wcale nawet porz¹dnie; tylko w niej cz³owieka, duszy, czucia, zasad i ciep³ego ogniska nie szukaj, bo ich tam nie znajdziesz... Maleñki, zwinny, niepozorny, ¿ywy Tumaniewicz wkrêca siê wszêdzie, by ¿artowaæ, czas trawi na paplaninie, która mu s³u¿y jako gimnastyka do wyrobienia si³; nigdzie stale nie przylgnie, nie ma przyjació³, bo nikogo nie kocha, nie ma stosunków, bo ich nie ceni i rodzonemu bratu gotów trochê gard³o poder¿n¹æ, byleby siê to jego kieszeni na coœ przydaæ mog³o... Zreszt¹ najlepszy cz³owiek na œwiecie. Jakkolwiek sceptyk i ¿artowniœ, pan Przec³aw przy pierw- szym poznaniu trochê siê popisuje i gra komediê niezale¿nego sêdziego, wszystko poœwiêcaj¹cego dla prawdy; - przyznajê siê, ¿e mnie, acz niesympatyczn¹ ironi¹ i sarkazmem, zrazu jakoœ oba³amuci³. ¯e nie mia³ nikogo, z kim by tam móg³ swobodniej siê rozmówiæ, pewien bêd¹c, ¿e go pojmê, ³atwo siê do mnie m³odego uczepi³. Naturalnie rozmowa posz³a zaraz na literaturê i przyzna³em mu siê w prostocie ducha naiwnie, ¿e chcia³em z niej uczyniæ zawód mój przysz³y. - No! to witaj¿e kolego w gronie wywo³añców - zawo³a³ - ale obrachuj siê z piêtami i ³okciami, czy boso i go³o chodziæ potrafisz, nie dostaj¹c kataru; wiesz, jak katary u nas œmiertelne; porachuj siê z ¿o³¹dkiem, czy ci dieta nie zaszkodzi. Œciœle bior¹c chleb literacki z³y nie jest, g³ównie dlatego, ¿e do ka¿dej innej kariery czegoœ potrzeba: kwalifikacji, umiejêtnoœci, talentu, nauki, a tu - choæby z niczym, byle œmia³o. Dlatego te¿ inwalidzi spo³eczni wszelkiego rodzaju, wywo³ani z szeregów innych, cisn¹ siê tu, bo tu zaszczytne miejsce zawsze zaj¹æ mog¹ - byle zrêcznie siê wziêli do tego. Mo¿na zupe³nie nic nie umieæ, nie pracowaæ, nie œlêczyæ, nie mieæ iskierki talentu, a wydawaæ coœ uparcie, dopóki siê sobie nie zbuduje reputacji, non vi sed saepe cadendo. Potem ju¿ œpij spokojnie, gwintowane dzia³a krytyki nic ci nie zrobi¹. - ¯artujesz pan - rzek³em mu. - Wcale nie - odpar³. - W literaturze wiêcej jest komedii ni¿ sumienia, wiêcej umiejêtnoœci sprzedania siê ni¿ istotnej wartoœci, wiêcej szczêœcia ni¿ zas³ugi. - Ale¿ b³¹d trwa chwilê? - I ¿ycie trwa chwilê - uœmiechn¹³ siê Tumaniewicz - byle reputacji na ¿ycie sta³o, co po nas nast¹pi, co nas obchodzi? Czy pójdziemy do biblioteki, czy pod placki, zdaje mi siê, ¿e to nieboszczyka gnij¹cego niewiele obchodzi. - Pan wiêc nie bierzesz na serio tego, co mo¿e najpowa¿- niejszym jest w œwiecie? Literat umilk³, chrz¹kn¹³, potar³ czo³o i zmienionym g³o- sem zapyta³ mnie: - Wiele pan masz lat? Zarumieni³em siê, on ruszy³ ramionami. - Doœwiadczenie uczy wiele - zawo³a³ - koniec koñcem nie ma na œwiecie rzeczy serio, wszystko ba³amuctwa. - Chcesz pan pisaæ - rzek³ po chwili - pierwsz¹ rzecz¹ jest nauczyæ siê w nic nie wierzyæ. Zasady, wiara, przekonania s¹ to rzeczy, które w tej drodze ci꿹, a do niczego nie s³u¿¹, prêdzej, póŸniej trzeba je z bark pozrzucaæ jak chleby Ezopa. Zimno mi siê zrobi³o i zamilk³em, ale Tumaniewicz, któremu sz³o o to, aby na mnie zrobi³ wra¿enie, tak ³atwo puœciæ mnie nie chcia³. - Co siê tyczy literatury uwa¿anej jako u¿ytkowanie si³ cz³owieka ku zarobkowaniu na ¿ycie - doda³ zaraz - jest to jeden z tych ³atwych, najprzystêpniejszych, ale te¿ najnie- wdziêczniejszych œrodków zyskania grosza, do którego jak do pi³owania drzewa bierze siê ten, co ma rêce, a nic nie umie. Wprawdzie i pisaæ mo¿na a nic nie umieæ, co pan zapewne niejednokrotnie zauwa¿yæ mog³eœ czytaj¹c, ale znowu mo¿na mieæ talent, pisaæ, dobrze pisaæ nawet i z g³odu umrzeæ. Talent ten nawet jest w pewnym stopniu przeszkod¹ i zawad¹, ma on zawsze jakiœ charakter, jest wymagaj¹cy, pêta, nara¿a, robi ci zazdrosnych, a bez niego lekki jesteœ jak op³atek, mówi¹c s³owy Fredry, i choæ go nie ma, mo¿na to miejsce, gdzie on zwykle siedzi, tak udrapowaæ, i¿ bêdzie siê zdawa³o, ¿e on tam byæ musi. Do czegó¿ pan masz zdolnoœæ? - spyta³ w koñcu. - S³aboœæ mam - rzek³em mu - do poezji. - A! do poezji, to jeszcze nic, to tylko ospa m³odzieñcza, wszyscy w danej chwili s¹ poetami trochê, ale ma³o kto ospowatym na ca³e ¿ycie zostaje, zreszt¹ poezja to dopiero symptom wstêpny do pisarskiego ¿ycia. Wtem zaproszono go do stolika okr¹g³ego, gdzie siê œmietanka towarzyska zebra³a, a ¿e s³awny by³ ze swych improwizacji w ró¿nych rodzajach i jak Bosco nalewa³ z jednej butelki wino, piwo, porter i serwatkê wedle za¿¹dania, za- proponowano mu ku pociesze s³uchaczy, aby naprzód zadeklamowa³ co Byronowskiego, potem probowano go w rodzaju Lamartina, dalej za¿¹dano, by da³ coœ na kszta³t Pola. Tumaniewicz wszystkich poprzedrzeŸnia³ bardzo zrêcznie, ale dowiód³, ¿e sam nie by³ niczym, choæ wszelkie barwy tak ³atwo przybieraæ umia³. Wyszed³em po tym zadziwiaj¹cym fajerwerku oœlepiony, pomiêszany, zachwiany, w¹tpi¹c o powo³aniu, nie pojmuj¹c, by bez g³êbokich przekonañ tak iœæ mo¿na plewy na ziarno sprzedaj¹c i nie mieæ zgryzot sumienia. Nie zrazi³o mnie przecie to œwiêtokradztwo do zawodu literackiego, który poczynaæ chcia³em bardzo skromnie, wzi¹³em siê do t³umaczeñ. S¹dzi³em ¿e tu nie nara¿aj¹c siê, nie wystêpuj¹c samemu, u¿ytecznym byæ mo¿na bardzo. Ale nie sztuka by³o wybraæ i wyt³umaczyæ, sztuka coœ z t³umaczeniem zrobiæ. Wszystkie drogi znalaz³em zaparte i t³umy robotnika na polu, które i po³owy r¹k strêcz¹cych siê nie potrzebowa³o. Z dnia na dzieñ musia³em zarabiaæ tyle, ile potrzeba, a¿eby z g³odu nie umrzeæ - wybieraæ najtañsze garkuchnie, oszczêdzaæ chleb do ust k³adziony i od gêby odejmowaæ, aby przyzwoit¹ mieæ odzie¿, bez której siê pokazaæ nie mo¿na nawet literatowi. W szeregi pracowników regularnych, w znane ju¿ grona trzymaj¹cych siê za rêce i niechêtnie dopuszczaj¹cych nowych szermierzy, nowemu cz³owiekowi nie³atwo siê wcisn¹æ, probowa³em z wiar¹ m³odzieñcz¹, cofn¹³em siê z dojrzalszym przekonaniem, ¿e tak po trosze musi byæ wszêdzie. Witano mnie wprawdzie wszêdzie s³owy braterskimi, ale œcieœnia³y siê szeregi, aby nie dopuœciæ nieznanego, trochê z pobudek szlachetnych, wiêcej dlatego, aby nie zabrak³o strawy dla garstki, co sama ledwie okruszynami spekulantów wy¿yæ mog³a. Nie s¹dŸ pan jednak z mojego narzekania, ¿ebym tu samo z³e znalaz³, w gromadzie ludzi powo³anych lub okolicznoœciami sk³onionych do pisania trafi³em i na zacnych, i na g³êboko przekonanych, i na sumiennych, ale to byli jak ja maluczcy, jak ja ledwie znani i walcz¹cy jeszcze, którzy stêkali ze mn¹, a pomóc mi nie mogli. Jak wszêdzie tak i tu, co by³o lepszego chodzi³o boso i dziurawo, szarlataneria górowa³a, panowa³a, rz¹dzi³a. Przyczyn¹ tego jest to, co wszêdzie indziej, czy to fizjologiczny pewnik, ¿e ludzie istotnie obdarzeni lepiej z ma³ymi wyj¹tkami narzucaæ siê nie lubi¹, czekaj¹ cierpliwi, ¿e ich zas³udze sam los wydzieli stanowisko odpowiednie, gdy tym- czasem mniej uposa¿eni, trutnie po prostu, krzycz¹ g³oœno, szamotaj¹ siê, dr¹, napadaj¹, u¿ywaj¹ wszelkich sposobów, aby na wierzch wyp³yn¹æ, a jak zawsze, jak wszêdzie audaces raczej ni¿ fortes fortuna juvat! Œwiat znu¿ony ha³asem ulega, aby sobie pokój okupiæ i tak do w³adzy przychodz¹ ci, którym o to chodzi, by panowaæ, nie o to, by s³u¿yæ dobrej sprawie, których pêdzi prywata, nie chêæ byæ u¿ytecznymi. Najrzadszym mo¿e fenomenem w œwiecie jest cz³owiek, któremu by natura da³a zarazem i poczciwe serce, i umys³ wznios³y, i charakter niez³amany, który by szed³ naprzód z wiar¹ g³adk¹, ³ama³ zawady, lituj¹c siê nad ruinami, które robiæ musi, i si³¹ zdoby³ cel, który sercem ukocha³. Wkrótce niesmak mnie taki ogarn¹³, ¿e zapomniawszy ju¿ nieco o tym, co ucierpia³em dawniej, znowu zapragn¹³em raczej skromnego, pañszczyzn¹ pedagogiczn¹ zarobionego chleba, ni¿ tej wojny, wydaj¹cej mi siê uw³aczaj¹c¹ i dociskania siê do miejsca, które mi siê mo¿e z prawa nale¿a³o. Pojecha³em wiêc na wieœ, widzia³eœ mnie tam pan i nie potrzebujê mówiæ mu, jak¹ gorycz¹ napojono najêtego cz³owieka, który cierpia³, póki si³ sta³o, a¿ ostatnia nitka cierpliwoœci w nim pêk³a. Co ze mn¹ siê tam sta³o, dzieje siê co dzieñ z tysi¹cem; nie przypisujê sobie, bym lepiej od innych znosiæ umia³, alem z przyk³adnym zaparciem siê mi³oœci w³asnej wytrzymywa³em, dopóki tylko mog³em i umia³em... Naprzód, ale znasz wszak¿e pañstwa Ciemierzyckich? - I tak dobrze ich znam, ¿em siê wydziwiæ nie móg³ - odpar³ Feliks - jakeœ ty u nich móg³ wytrwaæ tak d³ugo. £askaw jeszcze jesteœ, ¿e mówisz pañstwa Ciemierzyckich, gdy w istocie nale¿a³oby powiedzieæ pani¹ Ciemierzyckê. Prawd¹ a Bogiem on sam jak ja (tu uœmiechn¹³ siê Feliks) - abdykowa³... z t¹ tylko ró¿nic¹, ¿e ja mam zacn¹ i poczciw¹, a nieszczêœciem trochê chorowit¹ ¿onê, on zaœ grzechotkê i sekutnicê, której pierwszy pada ofiar¹. - Wiêc pan wiesz i rozumiesz, com ucierpia³ u tych pañstwa z rozpieszczonym dzieciakiem, dumn¹ i zgryŸliw¹ matk¹, dosyæ g³upim ojcem i trzema starymi pannami ciotkami, którym na nieszczêœcie przysz³o do g³owy, ¿e powinienem siê by³ koniecznie z jedn¹ o¿eniæ. - Pierwszy raz s³yszê! - rozœmiawszy siê rzek³ Feliks. - Niestety, tak by³o! - z westchnieniem odpar³ Teoœ - proszê sobie wystawiæ moje po³o¿enie w tym domu. Trzy stare panny to ca³a legia naturalnych szpiegów, zawojowany m¹¿, zepsuty synalek i jejmoœæ, która literalnie z gniewu i wielomówstwa do zapienienia niekiedy przychodzi³a! Zrazu pani patrzy³a tylko i dosyæ jeszcze grzecznie rzuci³a niekiedy s³ówko, m¹¿ udawa³ przed nowo przyby³ym wielow³adnego potentata, trzy ciotki sznurowa³y usta, usi³uj¹c sobie ukraœæ lat dziesi¹tek; synek siê trochê obawia³, ale ten miodowy miesi¹c nauczycielstwa trwa³ nied³ugo; naprzód mój wychowaniec podniós³ chor¹giew buntu, nastêpnie ojciec, wydawszy siê ze sw¹ s³aboœci¹, znienawidzi³ mimowolnego jej œwiadka, w ostatku z kolei odpadaæ mi zaczê³y sprzymierzone ciotki po jednej, od najstarszej pocz¹wszy, która pierwsza wyrzec siê musia³a marzenia. Pani powoli coraz ostrzejszego dobiera³a na mnie mundsztuka, ale z pocz¹tku postanowi³em by³ wytrwaæ i znosi³em, co spad³o, jakbym na progu domu wszelkie uczucie zostawi³. - Ale¿ ciotki - przerwa³ Feliks, który rad by³, ¿e siê chwilê móg³ poœmiaæ - powiedz¿e mi histori¹ ciotek. - Chcesz pan renovare dolorem - rzek³ Muszyñski - kiedyœmy siê ju¿ rozgadali, mówmy wszystko. Znasz pan te trzy ciotki, trzy parki Micha³a Anio³a, chude, wysokie, spiczaste, ¿ó³te i straszne, z tymi fizjognomiami, których dawny wdziêk m³ody zmieni³ siê w odstraszaj¹cy wyraz gniewu przeciw ca³emu rodzajowi ludzkiemu; wiecznie udaj¹ce s³odycz, a s¹cz¹ce ¿ó³æ... trzy ciotki, z których najm³odsza liczy³a lat czterdzieœci... a najstarsza nie wyrzek³a siê jeszcze s³odkich nadziei kobierca i mi³oœci przy ksiê¿ycu. Wpad³em w ich szpony i trzeciego dnia po przyjeŸdzie poczu³em, ¿e rozpaczliwy stan mo¿e wywo³aæ w tych zawiêd³ych sercach uczucia niebezpieczne, bo zawsze zemst¹ siê koñcz¹ce. Postanowi³em wiêc oblaæ siê lodem i przepasaæ obojêtnoœci¹ nieprzezwyciê¿on¹. Przez tydzieñ trwa³y popisy czu³oœci serc, historie przedpotopowe poœwiêceñ, do jakich by³y zdolne, dalekie aluzje o zdradzie i doznanych nieszczêœciach, ca³y szereg strategicznych ruchów poprzedzaj¹cych zwykle kampani¹. Znasz pan nadto ludzi, byœ siê nie domyœli³, ¿e ka¿da z trzech ciotek usi³owa³a mi dowieœæ naprzód, i¿ jest ³agodn¹ jak baranek, bo zwykle cz³owiek z tym wychodzi na harc, czego mu najwiêcej braknie - potem, ¿e zdoln¹ do najnamiêtniejszej mi³oœci, nareszcie dawa³y mi do zrozumienia, ¿e przypadkowo tylko mo¿e trochê staro wygl¹daj¹ - ale w istocie s¹ w kwiecie m³odoœci; w ostatku starano siê wzbudziæ we mnie wiarê, ¿e gor¹ca mi³oœæ nie potrzebuje dla nich balastu worków z talarami i szumnych tytu³ów... ¿e chatka w lesie... dla dwojga serc przebitych strza³¹ amora jest zaczarowanym pa³acem... By³em g³uchy uparcie jak ten, który s³yszeæ nie chce. Powoli z pieœni pochwalnej nuconej na czeœæ moj¹, zmieniaj¹c ton, poczê³y przechodziæ w pow¹tpiewania o szlachetnoœci mych uczuæ, o sercu... i o inteligencji. Spada³em co dzieñ z wysokiego piedesta³u, na którym mnie chwilowo umieœci³a nadzieja. Pierwsza panna Albina zrozpaczy³a o mnie i os¹dzi³a wartog³owem, nastêpnie potwierdzi³a ten wyrok panna Malwina... i przyjê³a panna Halina... Gdy wszystkie trzy zastêpy obróci³y siê przeciwko mnie, by³em zgubiony... Spisek malca, ojca i trzech ciotek pod naczelnictwem pani samej zawi¹zany, wyczerpa³ w koñcu ostatni¹ kroplê cierpliwoœci... G³uchy, œlepy, bezw³adny, pos³uszny, przybity, robi³em, co tylko chcieli, ugina³em siê pod najwiêkszymi ciê¿arami, bra³em na ramiona coraz nowe, w koñcu, gdy ze mnie ju¿ i ekonoma, i pisarza, i lokaja robiæ poczêto... musia³em podziêkowaæ i wracaæ na moje pustkowie. - Mój drogi - spyta³ pan Feliks, który jak wszyscy pró¿niacy ploteczki lubi³... - ale jak¿e? czy przysz³o do wyraŸnych oœwiadczyn ze strony ciotek? czyœ mia³ to okrucieñstwo, by im choæ dnia, choæ godziny nadziei nie daæ? - By³em jak ska³a - rzek³ Muszyñski - rozbi³y siê o mnie pociski oczów, strza³y s³ów i gromy westchnieñ. - Nawet panny Haliny? - Nawet Haliny... Dobi³o mnie to, ¿e pos¹dzony zosta³em o jakieœ uczucie dla osoby innej... uczucie, które z³apano w powietrzu i odgadniono tym przedziwnym instynktem zazdroœci kobiecej, która równa siê jasnowidzeniu... Od chwili, gdy siê przekonano, ¿e mogê kochaæ, a nie kocham ani Albiny, ani Malwiny, ani Haliny... zosta³em odrzucony i wyklêty... anathema! Nie by³o ratunku, przebaczenia, litoœci... zbrodni¹ by³o nie kochaæ wcale, ale zakochaæ siê w kim innym... potrójnym wystêpkiem! zgroz¹! zdrad¹... odstêpstwem... Natychmiast odkryto, ¿e nawet nie by³em szlachcic, czego nie tai³em, ¿e mój pobyt w domu móg³ szkodliwy wp³yw wywrzeæ na herbowne dziecko... ¿e mog³em byæ napojony maksymami proletariuszowskiego pochodzenia... I otó¿ dlaczego musia³em znowu wêdrowaæ. Milczeli chwilê. - Ale mo¿e¿ to byæ - przerwa³ Narêbski - a¿eby ju¿ literatura tak nic swoim dzieciom nie dawa³a prócz poœmiertnego wieñca i grobowego kamienia? Mnie siê zdaje, ¿eœ pan zrozpaczy³ za wczeœnie, ¿e widzisz zanadto czarno... to co jest mo¿e nie bia³e, mo¿e szare, ale nie tak przepaœciste i nieporatowanie pogr¹¿one w ciemnoœciach. - Byæ bardzo mo¿e - odpar³, spuszczaj¹c g³owê Muszyñski - smuci mnie tylko nabrane przekonanie, ¿e tu prawie nieodzownie komediê graæ potrzeba, a ja tego nie umiem wcale. Drugi raz znowu zwraca³em siê do nauczycielskiego chleba i nie lepiej mi siê uda³o, teraz go ju¿ probowaæ nie myœlê. - Ale ba... - przerwa³ Narêbski zawsze ³akomy na opowiadania - mów¿e no, mów, jakeœ drugi raz pojecha³ i powróci³ raz drugi... ty opowiadasz tak dobrze... - Niestety, zanadto ból œwie¿y jeszcze, abym siê zdoby³ na weso³e o nim opowiadanie - rzek³ Teoœ - a historia krótka i pospolita... Nastrêczy³o mi siê miejsce na wsi, niepomny pierwszego zawodu przyj¹³em je. Tu ju¿ nie trzy ciotki sprzymierzone aliansem œwiêtym, ale ca³kiem inn¹ przeciwko sobie znalaz³em koalicjê. Poczciwy szlachcic, który mnie wezwa³ dla zajêcia siê wychowaniem dwóch synów i trzech córeczek w dodatku, jakkolwiek najlepszy w gruncie cz³owiek, skutkiem odosobnienia tak by³ zardzewia³y, tak zaufany, ¿e sprowadzaj¹c sobie nauczyciela z Warszawy dostanie cz³owieka, który mu przyjdzie z gramatyk¹, histori¹ i jêzykami, ale tabula rasa bez ¿adnych w³asnych przekonañ, i¿ od razu pocz¹³ sobie ze mn¹, jak z zaprzedanym niewolnikiem z Tacytowskich czasów, co by by³ na pamiêæ umia³ Homera, jak z pos³usznym narzêdziem i oficjalist¹ obowi¹zanym nie mieæ ni g³owy, ni serca. Ju¿ mu siê to od razu nie podoba³o, ¿em pierwszego dnia wyrzek³ jasno zasady, od których nie mog³em odst¹piæ, i ¿em bior¹c parê tysiêcy z³otych za to, by uczyæ, chcia³ zachowaæ jeszcze niezale¿noœæ i zagwarantowaæ nienaruszalnoœæ sumienia. Dzieci mia³em wychowywaæ wedle programu ojca, matki, stryja i ksiêdza proboszcza, a nie wedle mojego w³asnego - dwa te zadania trudno siê jakoœ z sob¹ godzi³y. Jam chcia³ mieæ z nich ludzi, oni g³ównie szlachtê po dawnemu z zasadami wyosobnienia i zamkniêcia w ciasnych pojêciach jednej klasy, krwi¹, pos³annictwem, ide¹, szlachetnoœci¹ dŸwigniête na stanowisko wy³¹czne. Powtarzam panu, nie byli to Ÿli ludzie, ale siê urodzili w purpurowych togach patrycjuszowskich, których zrzuciæ nie chcieli nawet dla zbawienia ogólnego... W pierwszych zaraz dniach da³o mi siê uczuæ, ¿e nie³atwo pogodzê siê z nimi, wszak¿e nie rozpacza³em jeszcze, alem postrzeg³ wkrótce, i¿ gdzie nie ma ¿adnej spójni i wspólnoœci choæby jednej idei, tam zgoda niepodobieñstwem. Stara³em siê zejœæ w rozprawach z nimi do zasad chrzeœ- cijañskich, dowodz¹c im, ¿e je zapoznaj¹... spodziewa³em siê, ¿e choæ ewangelicznym prawdom nie zaprzecz¹; okaza³o siê wszak¿e, i¿ te prawdy brali ku swemu po¿ytkowi na odwrót. Na przyk³ad chcieli pokory, ale j¹ nakazywali drugim wzglêdem siebie, ¿¹dali pob³a¿ania, ale nie myœleli go praktykowaæ, tylko z niego korzystaæ; unosili siê nad mi³oœci¹ chrzeœcijañsk¹, ale pragnêli, by ich kochano i poœwiêcano siê dla nich, a o wzajemnoœci mowy nie by³o. Z tych zasad wychodz¹c, s¹dzili ¿e za dwa tysi¹ce z³otych kupuj¹ sobie prawo nie tylko rozporz¹dzaæ czasem moim i prac¹, ale kierowaæ przekonaniem, naginaæ moje myœli, pos³ugiwaæ siê wreszcie mn¹ jak niewolnikiem, u¿ywaj¹c i nadu¿ywaj¹c. Tym razem koalicjê stworzy³ ojciec, chc¹cy przede wszystkim byæ g³ow¹ absolutn¹ domu, matka, która w nim widzia³a wyroczniê, i ksi¹dz proboszcz, przyjaciel domu, zacny cz³owiek, ale zacofany i w œredniowiecznym porz¹dku œwiata widz¹cy idea³ teraŸniejszoœci i przysz³oœci. Dysputa by³a niepodobieñstwem, boœmy siê rozchodzili w danych pierwszych, których ja przyj¹æ nie mog³em, które ode mnie znowu przyjêto tylko za dowód niebezpiecznej demagogii i nieukorzonego ducha. Starano siê wiêc nie rozprawiaj¹c zgnieœæ mnie wymaganiami... zastosowa³em siê do nich w s³usznej mierze, gdy j¹ przesz³y, stan¹³em jak œciana ¿elazna. Sprobowano prze³amaæ opór, by³em niezwyciê¿ony... Proboszcz uzna³ mnie ob³¹kanym, oddaj¹c sprawiedliwoœæ moim zasadom, ¿e w nich trochê prawdy na okraszenie mnóstwa b³êdów znajdowa³ i gdym odmówi³ wpajania w dzieci tego, czego nie uznawa³em za dobre, sk³óciliœmy siê mocno. Sz³o o to, ¿em by³ do kwarta³u dobyæ obowi¹zany, trzymano siê tego z pocz¹tku, potem, gdy co dzieñ ¿ycie dla obu stron stawa³o siê nieznoœniejszym, a ka¿de s³owo rodzi³o spory koñcz¹ce siê okrutnymi gniewy, musia³em wreszcie ust¹piæ. Wina po trosze jest moja, przyznajê... ale du¿o w tym i po³o¿enia nauczyciela domowego. Machiny ¿¹daæ po nim niepodobna, cierpieæ zaœ wroga swoich przekonañ, pojmujê, ¿e siê nie godzi. Rodzice chc¹ mieæ dzieci do siebie podobne, nauczyciel pragnie je zbli¿yæ ku sobie... tamci maj¹ za sob¹ prawo rodzicielskie, ten g³êbokie przekonanie... zgoda niemo¿liwa. W szko³ach, gdzie nauczanie idzie trybem przez kraj przyjêtym i dla wszystkich jednym, usuwa siê ta niedogodnoœæ, w domu potrzeba dobieraæ nauczycieli do koloru swoich zasad. Pañstwo X. s¹dzili po staremu, ¿e cz³owiek, co bierze dwa tysi¹ce, wyrzeka siê siebie, sumienia i wszelkiej osobistej inicjatywy, musieliœmy siê wiêc rozstaæ, gdy ja wcale inaczej obowi¹zki cz³owieka pojmowaæ przywyk³em. Otó¿ jak i dlaczego znienawidzony wkrótce w tym domu, w którym za p³atnego s³ugê nie chcia³em uchodziæ, musia³em z niego ust¹piæ. - Teraz znowu jestem na bruku - mówi³ dalej Teoœ - jak pan widzisz, nie maj¹c co pocz¹æ z sob¹. - Ale¿ to nie mo¿e byæ... byœ z tak¹ energi¹, jak¹ w tobie widzê, rady sobie nie da³. - Ró¿nie bywa - rzek³ Teoœ... - ale nie mówmy lepiej o tym. - Owszem mówmy, mówmy - przerwa³ Narêbski. - Wierz mi pan, ¿e mówiæ o czym nie ma... - po chwili z oznak¹ zniechêcenia dorzuci³ Muszyñski - czujê, ¿e jestem na fa³szywej drodze, ale dziœ zawróciæ siê niepodobna, wychowanie nie usposobi³o mnie do niczego wy³¹czniej, z biedy muszê byæ literatem. W pojêciach o pracy umys³owej jest podobno jeden wielki fa³sz zasadniczy. Rzucaj¹ siê do niej po wiêkszej czêœci ludzie bez chleba i przysz³oœci, którym szukanie strawy przeszkadza do pracy lub praca g³odem zamarza. W porz¹dniej i logicznie urz¹dzonym spo³eczeñstwie zakazanym by niemal byæ musia³o obieraæ zawód taki bez kwalifikacji niezale¿noœci; ¿¹da³bym dla literata kaucji takiej przynajmniej, by z g³odu nie umar³ i choæby jak¹ tak¹ sukniê na grzbiecie mia³ zabezpieczon¹. Bogaty mo¿e pracowaæ ³atwo i oddaæ siê ca³y pracy niewdziêcznej, bo jeœli gdzie to tu dwom naraz panom s³u¿yæ nie mo¿na. - Tak, ale jeœli siê czuje powo³anie? - Jeœli siê je czuje gor¹co... mówiê mo¿e przeciwko sobie - to siê walczy i nie stêka... Na nieszczêœcie czêsto bez powo³ania wewnêtrznego, bez tego g³osu, który wyznacza drogê, obiera siê j¹ tylko w fa³szywym przekonaniu, ¿e ona prowadzi do chleba i s³awy razem, a nie otrzymuje siê ani razowej kromki pierwszego, ani osuszka drugiej. Na tym rozmowa chwilê zosta³a przerwana; pan Feliks spojrza³, westchn¹³, by³by mówi³ mo¿e, bo mia³ nawet w tej chwili wiele myœli, ale mu siê leni³o ust otwieraæ i d³ugo dowodziæ, uspokoi³ siê wiêc wewnêtrznie argumentem, ¿e pewnie by Muszyñskiego nie przekona³, i spyta³ tylko: - Có¿ wiêc poczniesz, kochany Teosiu? - O tym jeszcze dobrze sam nie wiem - odpar³ m³ody ch³opiec. - Pójdê zapewne drog¹ obran¹ szczêœliwie czy niefortunnie, choæ wiem, ¿e nie zajdê daleko. To, co widzê, nie zra¿a mnie, czujê, ¿e to epoka przejœcia nie tylko w ideach, ale w ludziach, ¿e runie, co staæ nie warto, a lepsze nast¹pi, ¿e sumienie zapanowaæ musi, a komedia skoñczy siê wreszcie, gdy kurtyna podarta na brudn¹ zapadnie scenê. - Ale tymczasem? - doda³ przyjaciel. - S³uchaj no... ot tak, szczerze... bo ja ciê kocham, czyby ci czym dopomóc, podeprzeæ, popchn¹æ nie mo¿na? u³atwiæ drogi? zawi¹zaæ stosunki? mów... uczyni³bym chêtnie, cokolwiek jest w mojej mocy... Ofiara zrobiona by³a po przyjacielsku i tym tonem serdecznym, który nie dopuszcza obrazy, a wywo³uje wdziêcznoœæ. Teosiowi ³za zakrêci³a siê w oku, ale g³owê podniós³, potrz¹s³ czo³em i bior¹c za rêkê Narêbskiego, odpowiedzia³ z godnoœci¹: - Rozumiem ofiarê, ale spodziewam siê, ¿e pan kochany pojmiesz odmowê; na miejscu jego tak samo bym uczyni³, w mojej bêd¹c skórze, tak byœ zrobi³ jak ja. Chcê byæ winien wszystko sobie, pracy w³asnej, choæby dlatego, ¿ebym wyprobowa³, czy mam si³y, czy potrafiê pracowaæ. Z g³odu nie umrê... mogê czekaæ œmia³o. Narêbski milcz¹c œcisn¹³ d³oñ sobie podan¹, zarumieni³ siê trochê, ruszy³ z lekka ramionami, kilka razy usta otwiera³ i zdawa³ mocno zmiêszany tym, co chcia³ wyrzec, a nie móg³. W ostatku zebra³ siê na odwagê jak wszyscy s³abi z impetem przyskakuj¹c do Teosia i szybko wo³aj¹c: - No co to d³u¿ej taiæ? otwarcie mówmy... ty kochasz Maniê? Muszyñski zarumieni³ siê, zmiêsza³, cofn¹³, zagryz³ usta, ale opamiêtawszy prêdko, odpar³: - Do czego to pytanie? - O! wierz mi, nie z pró¿nej ciekawoœci - zawo³a³ Narêbski, któremu usta dr¿a³y - ja potrzebujê wiedzieæ o tym. - S³uchaj mnie pan wiêc... - rzek³ powoli przychodz¹c do siebie Muszyñski - ja sam nie wiem, czy j¹ kocham, bom samego siebie o to spytaæ nie œmia³. Serce mi bije... czujê, ¿e móg³bym j¹ kochaæ, ¿e puœciwszy cugle sercu, kocha³bym j¹ do sza³u... ale znam po³o¿enie moje i obowi¹zki, nie odwa¿y³em siê nigdy okazaæ jej, ¿e mi³oœæ ta w sercu moim jednym wejrzeniem zasian¹ zosta³a i rozbuja³a na jasny kwiat, którego ludzkie nie zobaczy oko; nie s¹dŸ pan, b³agam ciê, a¿ebym egoista wystêpny dla woni i blasku tego kwiecia zapar³ siê powinnoœci moich, chcia³ jej los zagrodziæ i j¹ poœwiêciæ myœla³ dla siebie... Ona warta innego szczêœcia, innej doli, ni¿ ta, która dla mnie jest zgotowana, ona je znajdzie... ja bym siê sob¹ brzydzi³, gdybym œmia³ mieæ nadziejê... kocham j¹ mi³oœci¹ ojca, brata, opiekuna... ale wiem, ¿e nie mogê marzyæ o przysz³oœci... - Dlaczego? - zawo³a³ popêdliwie Feliks - dlatego, ¿eœ ubogi? By³¿ebyœ dla drugich tego przekonania, ¿e koniecznie musz¹ mieæ zapewnione jutro, którego nikt wszak¿e nie ma, obawia³¿ebyœ siê walki? wzdryga³ na pracê? - Ubóstwa nie obawiam siê dla siebie - rzek³ Muszyñski - ani jutra, ani pracy, ale pojmujê, ¿e bior¹c kobietê na barki, potrzeba mieæ ju¿ coœ wiêcej, ni¿ nadziejê, trzeba mieæ choæ kawa³ek dachu, choæ jakie takie gniazdko, choæ maluczki k¹cik i pewniejszy chleb lub choæ pewn¹ pracê; ale ja... Teoœ smutnie zwiesi³ g³owê... - No! no! i co wiêcej jeszcze? - uœmiechaj¹c siê spyta³ Feliks. - A! przede wszystkim - rzek³ Teoœ - trzeba mieæ pewnoœæ serca. - O tym albo ci powie przeczucie, które nigdy nie myli - odpar³ Narêbski - albo ona sama; ale zdaje mi siê, ¿e lepszego wyboru zrobiæ nie mog³a i musia³a spostrzec p³omieniste wejrzenia. - P³omieniste! - oburzy³ siê Muszyñski. - Myœlisz wiêc, ¿e gdzie ogieñ siê pali, tam blask jego utaiæ mo¿na? - Jam nie œmia³ spojrzeæ! - Powiedz, nie chcia³eœ, aleœ patrza³ i ogniœcie spogl¹da³ mimo woli. O to jednak mniejsza - uœmiechaj¹c siê mówi³ dalej Narêbski - co siê tyczy Mani... Tu siê zaci¹³, rumieniec mu na twarz wyst¹pi³ i potwierdzi³ tylko co wyrzeczone zdanie, ¿e gdzie jest ogieñ, tam p³omienia ukryæ niepodobna. - Co siê tyczy Mani - rzek³ zmiêszany - wiesz zapewne, ¿e jest sierot¹, bez ojca i matki, bez rodziny, wszyscy dawno poumierali... Wziêliœmy j¹ z mi³osierdzia do naszego domu, wychowa³o siê to jak w³asne dzieciê, pokochaliœmy j¹ serdecznie; a dziœ, gdyby j¹ wydawaæ przysz³o... nie puœcilibyœmy w œwiat, nie obmyœlawszy coœ dla niej. Ja przynajmniej - doda³ cicho - czujê siê do tego najmocniej obowi¹zany. - Tym gorzej - rzek³ Muszyñski - nie jest ubog¹ jak ja, nie poda³bym jej rêki, na której siê wesprzeæ powinna, sam w jej d³oni szukaj¹c podpory... mam dumê proletariusza. - Jak to i wiêcej dumy ni¿ mi³oœci? - spyta³ Narêbski, który tym bardziej naciska³ go, im tamten zdawa³ siê uparciej wycofywaæ. - Mi³oœci jeszczem w sobie nie zbada³, uczciwe uczucie godnoœci i poszanowania siebie mam za obowi¹zek... Ubogi musi g³owê nosiæ wysoko, wysoko serce, a jak wy z³otem, on siê dum¹ si³y w³asnej okrywa. - Wiêc nie kochasz jej? - Dlaczegó¿ bym mia³ taiæ... czujê, ¿e j¹ kocham... ale przed mi³oœci¹ idzie obowi¹zek... Zreszt¹ ta mi³oœæ nasza, moja, nie jest wcale siebie pewn¹, nie wyprobowaliœmy jej przez ³zy i cierpienie, nie dosz³a nawet do s³ów, do wyznañ, objawi³a siê zaledwie rumieñcem, pomiêszaniem, wejrzeniami kradzionymi. Dalej iœæ sumienie mi nie dozwala, jej skromnoœæ... Nie s¹dzê, ¿eby mnie pokochaæ mog³a, nie czujê siê jej godnym; sam, powtarzam ci, nie wiem, czy marzenie o ideale nazwaæ siê mo¿e mi³oœci¹. - Tyœ szczery ze mn¹ i ja bêdê z tob¹ otwartym - rzek³, zawachawszy siê znów chwilê m¹¿ Samueli, z ciê¿kim westchnieniem - ¿ona moja, Teosiu, najlepsza kobieta w œwiecie, ale to nieszczêsne jej zdrowie humor biedaczce popsu³o, nigdy siê na skromnej, cichej Mani poznaæ nie mog³a, prawdê powiedziawszy, jakoœ nie bardzo j¹ lubi, czasami trochê mêczy... mnie to po³o¿enie sieroty ciê¿y na sumieniu, rad bym j¹ od troski, od tej zawis³oœci uwolniæ... chcia³bym j¹ wydaæ za m¹¿... tyœ mi siê podoba³, poczu³em w tobie serce... sumienie... pomóg³bym wam... gdybyœcie... I dalej mówiæ nie móg³, bo mu siê jakaœ ³za w oku zapl¹ta³a, któr¹ potrzebowa³ ukryæ spiesznie. Muszyñski œcisn¹³ go za rêkê podan¹. - Doœæ... - zawo³a³ - nie kuœ mnie pan, uczciwy cz³owiek nawet szczêœciem od uczucia obowi¹zku odwieœæ siê daæ nie powinien. Jeszczem ja na spokój nie zas³u¿y³, nie zapracowa³ na szczêœcie, poczekaæ muszê, ale któ¿ wie? mo¿e kiedy... mo¿e przyjdê przypomnieæ ci choæ nie obietnicê pomocy, to po³o¿one we mnie zaufanie... Od dziœ dnia masz pan w tym sercu - uderzy³ siê w pierœ szerok¹ - niewygas³¹ wdziêcznoœæ - nie mówmy wiêcej o tym. - Ha! - rzek³ smutnie Feliks - nie wiesz i wiedzieæ jeszcze nie mo¿esz, jakim dowodem ufnoœci i wiary w tobie by³a moja ofiara... rób, jak chcesz, jakeœ powinien, ale wierz w przyjaŸñ moj¹, rachuj na ni¹. I milcz¹c poszli dalej oba, a Narêbski zagada³ ju¿ o czym innym. Gdy siê to dzieje w Alejach, pani Samuela i Elwirka zwyczajem swoim siedzia³y na balkonie robi¹c przegl¹d ró¿norodnego œwiata, który p³yn¹³ ku Szwajcarskiej Dolinie i £azienkom. Elwira mia³a mo¿e powód niejaki rozpatrywania siê w warszawiakach, staraj¹c siê miêdzy nimi odszukaæ, ale powiedzmy wprzódy, kogo. Pó³ roku przedtem panie nasze mimo s³abego zdrowia Narêbskiej znajdowa³y siê w Lublinie w czasie karnawa³u, a panna Elwira, weso³a i ochocza, powszechne tam zyskiwa³a oklaski. Lecz by³a to jedna z tych istot, które siê ogólnie wszystkim podobaj¹ swoj¹ œwie¿oœci¹, m³odoœci¹, weselem, a w nikim g³êbszego uczucia obudziæ jakoœ nie mog¹. Pora zaœ nadchodzi³a, w której o to g³êbsze uczucie, o nadziejê mê¿a zaczyna³o wielce iœæ matce i córce. Wszystka m³odzie¿ mniej wiêcej nadskakiwa³a jej, prawi³a grzecznoœci, czasem siê posuwaj¹c do ¿artobliwych aluzji, do sentymentu, ale ¿eby kto tak chcia³ powzdychaæ, zap³akaæ, zakochaæ siê na serio, tego Elwira mimo najszczerszych starañ i poszukiwañ dokazaæ nie mog³a. Prawdê powiedziawszy i j¹ melancholia uczuciowa by³aby wiele bardzo kosztowa³a; robi³a czasem minkê smêtn¹, probowa³a siê zamyœlaæ, usi³owa³a wzdychaæ i oczy zawracaæ, có¿, kiedy wœród tych egzercycji najczêœciej parscha³a œmiechem, ledwie kto gdzie z daleka szepn¹³ s³ówko weselsze. Od lat ju¿ kilku i matka, i ona czyni³y postrze¿enia i próby nad otrzymaniem w jak naj³atwiejszy sposób jak najlepszego mê¿a, ale pretendent dot¹d by³ dla nich istot¹ mistyczn¹... nie wierzy³y ju¿, ¿eby jakakolwiek panna za m¹¿ pójœæ potrafi³a. Elwira by³a przecie¿ piêkna, m³oda, jedynaczka, majêtna, zdawa³o siê, ¿e nie mog³o byæ nic ³atwiejszego, jak mê¿a dla niej wyszukaæ i to nawet z szykanami, wedle wyra¿enia matki, tymczasem nie znajdowano lepu, na który by siê wzi¹³. Polowano ju¿ na kilku, zdawa³o siê nawet, ¿e siê nieco podkochali, zaczynali bywaæ, uœmiechaæ, prawiæ grzecznoœci, przywoziæ bukiety, potem jedn¹ raz¹ kawaler pierzcha³ i g³êboka cisza zalega³a salony, a panna Elwira tupa³a nó¿k¹ w posadzkê i gniewa³a siê bez przyczyny na ca³y rodzaj ludzki, nie wyjmuj¹c kobiet, które jej przeszkadza³y. Przyczyny tych dezercji nie by³o sposobu odkryæ, matka choæ chora stara³a siê byæ grzeczn¹ i jak najmniej stêkaj¹c¹, ojciec robi³, co mu kazano, i mówi³ nawet na komenderówkê, Elwirka dopuszcza³a siê lekkich rêki uœcisków, wszystko darmo. Otó¿ tego roku w Lublinie, gdy pañstwo Narêbscy przybyli na karnawa³ nie bez myœli ma³ego polowanka na ziêcia, jednego bardzo piêknego wieczora zjawi³ siê na sali mê¿czyzna, który wszystkich oczy obróci³ na siebie. Naprzód to by³o za nim, ¿e go nikt nie zna³ prócz kogoœ, który z nim na poczcie w drodze z Warszawy przypadkiem zrobi³ znajomoœæ i wprowadzi³ na publiczn¹ zabawê, nikt nawet o nim nic pewnego dowiedzieæ siê nie móg³; po wtóre uderza³ nadzwyczajn¹ piêknoœci¹ rysów, szlachetnoœci¹ postawy, wdziêkiem jakimœ pañskim, który go cechowa³ i odznacza³. By³ to mê¿czyzna lat mo¿e dwudziestu kilku, najwiêcej trzydziestu, doœæ s³uszny, postawy wojskowej, szykownej bardzo, ruchów giêtkich i ³atwych, z czarnym w³osem i oczyma, rysów twarzy wybitnych i arystokratycznych, a wyrazu bardzo mi³ego. Mo¿na by³o zarzuciæ tylko temu obliczu, jakby zza fryzjerskiej wyjêtemu wystawy, ¿e by³o do zbytku regularne, nieco ch³odne, za ma³o indywidualne, ¿e i w³os, i w¹s, i bródka nazbyt starannie u³o¿one zdradza³y pokorne modzie pos³uszeñstwo; lecz s¹dzono powszechnie, ¿e ta maseczkowatoœæ dawa³a mu minê wielce pañsk¹. Na balu, wœród którego ubiorem wykwintnym, tañcem, manier¹, francuszczyzn¹ celowa³ miêdzy wszystkimi lwami znad Wieprza, nazwa³y go panie, pogl¹daj¹ce nañ ciekawie, piêkn¹ maseczk¹. By³ to kalambur stworzony przez jedn¹ uwiêd³¹ star¹ pannê, która od lat kilku poczê³a chorowaæ na dowcip, przestawszy boleæ na serce. Jakby na z³oœæ wszystkim, podra¿niwszy sob¹ ciekawoœæ karnawa³owych goœci, piêkny nieznajomy tak zrêcznie siê ukry³ i wyniós³, ¿e nikt, ale to nikt, dowiedzieæ siê nie potrafi³, kto by to móg³ byæ. S³uszn¹ zreszt¹ ciekawoœæ posuniêto a¿ do ma³ego œledztwa i badania w domu zajezdnym, w którym znaleziono nieczytelnie bardzo, ale zamaszysto okrutnie zapisane nazwisko i tê pewnoœæ, ¿e na powrót uda³ siê do Warszawy. Ze szczegó³ów udzielonych przez kelnera, szwajcara, pos³ugacza w traktierni i gospodarza domu wnosiæ tylko by³o mo¿na, ¿e straszliwie musia³ byæ bogaty, bo pieniêdzmi sypa³ i wygódek sobie nie ¿a³owa³, a na wszystko siê uskar¿a³, nawet na najparadniejszy pokój hotelu, który od niepamiêtnych czasów na same zas³ugiwa³ pochwa³y. Z kilku s³ów wyrzeczonych przez piêknego nieznajomego nieostro¿nie domyœlano siê warszawianina, na chwilê nie w¹tpi¹c, ¿e to by³ ktoœ z arystokratycznej sfery towarzystwa, pchniêty dla interesu do Lublina i chc¹cy siê incognito zabawiæ. Domys³ów by³o bez miary i gdyby nie to, ¿e mówi³ po polsku czysto i piêknie, jêzykiem zdradzaj¹cym oczytanie, miano wielk¹ ochotê wzi¹æ go za jednego z ksi¹¿¹t Sax-Cobourgh z powodu, ¿e kropla w kroplê podobny by³ do jednego z nich, sztychowanego w kalendarzyku Gotha ku zbudowaniu nastêpczyñ tronu, chc¹cych przystojnego i niezawodnego mê¿a. Hipoteza ta jednak upad³a nie zrobiwszy wra¿enia; a zawsze z honorem by³o zyskaæ uznanie podobieñstwa do tak dostojnego pierwowzoru! Nie wiadomo ju¿, jak siê to sta³o, ¿e ów do Cobourgha podobny nieznajomy zbli¿y³ siê, nie bêd¹c formalnie prezentowany do Elwiry, ¿e potrafi³ z ni¹ zawi¹zaæ rozmowê i nie przez jeden, ale przez trzy po sobie nastêpuj¹ce wieczory wyraŸnie jej dawa³ pierwszeñstwo nad innymi pannami, które w stronê czarnow³osego królewicza s³odkimi pogl¹da³y oczêty. Dosz³o nawet do tego, ¿e nie tylko z sob¹ mówili, ale szeptali, ¿e ona w koñcu mia³a spytaæ go zrêcznie, czy siê jeszcze zobacz¹ kiedy na bo¿ym œwiecie, ¿e on, okrywszy siê grub¹ tajemnicy zas³on¹, która mu nowego dodawa³a wdziêku, wzniós³ oczy i niebios o to zdawa³ siê prosiæ, nie œmiej¹c tak b³ogiej ¿ywiæ nadziei... ¿e Elwira ostatniego wieczora przez pó³ kwadransa widocznie by³a zasmucon¹, a on odchodz¹c dŸwiga³ ciê¿ar boleœci na ramionach i rêkê trzyma³ na sercu. Stara panna jednak z w³aœciw¹ kostycznoœci¹ utrzymywa³a, ¿e d³oni¹ nie serce, ale spadaj¹c¹ pochwyci³ lornetkê; i ostatni rys zosta³ punktem spornym... Czy siê doprawdy zakocha³ œmiertelnie w Elwirze, trudno by³o o tym s¹dziæ, zw³aszcza ¿e tak znik³ kamforowym sposobem, ale ¿e Elwira nieco na niego musia³a rachowaæ, niezawodna, a mo¿e nawet wyjazd gwa³towny do Warszawy za panem Narêbskim nie by³ bez pewnego zwi¹zku z t¹ karnawa³ow¹ znajomoœci¹. Spodziewano siê po cichu, gdzieœ, kiedyœ,jakoœ zobaczyæ go w Warszawie, mo¿e siê o nim przypadkiem dowiedzieæ, zrêcznie stosunek balowy uczyniæ bli¿szym i œciœlejszym, pochwyciæ i b¹dŸ co b¹dŸ nie puœciæ. Matka by³a prawie pewna, ¿e siê to udaæ musi, córka tym tylko ¿y³a, obie marzy³y, nie wstrzymuj¹c siê wcale, i na rachunek nieznajomego tworzy³y sobie dosyæ nieprawdopodobne bajeczki, które je bawi³y szar¹ godzin¹. Nie by³o imienia znajomszego i g³oœnego w dziejach, którego by mu z kolei nie dano, ¿adne do tak piêknej twarzy nie zdawa³o siê zanadto. Matka upatrywa³a z kolei mnóstwo podobieñstw do widzianych w ¿yciu portretów, córka rumieni³a siê z radoœci i nie sprzeciwia³a wcale. Nie w¹tpiono bynajmniej o tytule. Pierwszych dni z balkonu Samuela i Elwirka szuka³y go na pró¿no oczyma, chocia¿ kilka razy ju¿ zda³o siê im, ¿e go by³y postrzeg³y; czeka³y nañ trzeciego i czwartego dnia nadaremnie, nareszcie powiedzia³y sobie, ¿e potrzeba cierpliwoœci i wytrwania, a zguba znaleŸæ siê musi. Nie zarêczam, ¿eby Elwira, choæ nie do zbytku pobo¿na, nie rozpoczê³a na tê intencjê nowenny do œwiêtego Antoniego, patrona, jak wiadomo, zgubionych przedmiotów. I dnia tego, o którym mowa, myœla³a mo¿e Elwirka o piêknym nieznajomym, a westchnienie z jej wcale do westchnieñ nie stworzonych piersi wyrwa³o siê ciê¿kie w ulicê, lec¹c w dalekie œwiaty, na których westchnienia daremne mieszkaj¹, gdy razem prawie z tym wybuchem têsknoty krzyk siê da³ s³yszeæ z balkonu. Elwirka rzuci³a siê ku matce, siedz¹cej na progu salonu, Samuela co prêdzej do os³abionego oka przy³o¿y³a lornetkê i id¹c za nieœmia³ym wskazaniem córki postrzeg³a tego! tak jest, tego samego, o którym obie marzy³y. Jecha³ on na bardzo piêknym koniu gniadym, bia³onó¿ce, osiod³anym najskrupulatniej po angielsku, wymytym, wyczesanym, wychuchanym, po³yskuj¹cym, z takim wdziêkiem i swobod¹ kieruj¹c rumakiem, który siê z¿yma³ i podskakiwa³ swawolnik, ¿e a¿ mi³o nañ by³o patrzeæ. Bo m³ody mê¿czyzna, mówcie, co chcecie, najpiêkniej wygl¹da na koniu, a kiedy jeszcze wierzchowiec, arab ma stepow¹ krew w ¿y³ach, nie wlecze siê opuœciwszy uszy, a jeŸdziec umie nim kierowaæ, a znaæ w obu m³odoœæ, si³ê, ogieñ i fantazjê dziarsk¹, to najwymuskañsza lalka salonowa niech siê schowa przy opalonej twarzy dziecka starych wojaków. Tylko ¿e to teraz, przy bardzo widaæ zmienionym klimacie i ró¿nych wp³ywach atmosfery rzadziej ujrzeæ m³odego na koniu, ni¿ na krzese³ku i ci, co najzgrabniej chodz¹, je¿d¿¹ najgorzej. Ale powróæmy do bohatera, boæ na takiego zakrawa piêkny nieznajomy. Mia³ on na sobie ubranie do konia ostatniej mody, zrobione kszta³tnie i starannie, miekkie buty, angielski rejtrok, czapeczkê nie mniej angielsk¹ aksamitn¹, a wszystkie szczegó³y jego stroju i przybory konne wskazywa³y, ¿e dba³ wielce, aby siê pokazaæ wytwornie, i wiedzia³, i¿ mu z tym musi byæ ³adnie. Piêkny jeŸdziec zwróci³ te¿ oczy nie tylko tych pañ, ale i wszystkich przechodz¹cych; panie i panowie zatrzymywali siê, aby nañ popatrzeæ, ulicznicy œwiszcz¹c stawali i brali siê pod boki niby naœladuj¹c postawê jego na koniu, a podryguj¹c kolanami z ochoty przejechania siê podobnie¿ choæby raz w ¿yciu, z okien wszystkich piêter pokazywano go sobie palcami... robi³ widocznie wra¿enie, na które jednak wcale siê zwa¿aæ nie zdawa³. Koñ te¿ nie zajmowa³ go zbytecznie, bo jeŸdziec nim w³ada³ z niezmiern¹ swobod¹ i mia³ czas na wszystkie ogl¹daæ siê strony, ledwie jednym palcem dotykaj¹c cugli. W tej pielgrzymce po domach dosyæ obojêtnymi odbywanej oczyma wzrok jego pad³ na ów balkon, z którego panie przygl¹da³y mu siê z sercem bij¹cym, uœmiech okrasi³ jego piêkn¹ twarz mêsk¹, zdj¹³ ¿ywo czapeczkê i uk³onem niezmiernie grzecznym, nie zatrzymuj¹c siê wszak¿e, da³ im znaæ, ¿e je doskonale pozna³. Elwira zarumieni³a siê okrutnie, matka zmiêsza³a i za- czê³a poprawiaæ coœ oko³o czepeczka, obie ledwie wytrzyma³y, ¿eby go z balkonu nie interpelowaæ. Ale nieznajomy u¿y³ w tej chwili swojego konia, który podskoczy³ i puœci³ siê ma³ego galopka, jakby od uroczych wdziêków chcia³ uciec daleko. Ten popis by³ trochê parafiañski, ale go mo¿na by³o przypisaæ wzruszeniu mimowolnemu i Elwira widzia³a w tym tylko uczucie, którego koñ by³ niezgrabnym t³umaczem. - A! Mamo! Kochana mamo! to on! to on! - zawo³a³a, odwracaj¹c siê ¿ywo do matki równie jak ona rozweselonej upragnionym zjawiskiem. - Widzia³ nas! wie o nas! okiem rzuci³ na numer domu, mo¿emy byæ spokojne, ¿e teraz zrobi ju¿ pewnie z nami znajomoœæ. - Nie ma w¹tpliwoœci! - poczê³a przechadzaj¹c siê szczebiotaæ Elwira - ¿e to jest jakiœ niezawodnie wielki pan. A! có¿ to za koñ! jaki ubiór, jaka dystynkcja! Czy uwa¿a³a mama szpicrutê, któr¹ trzyma³ w rêku... a jak¹ œliczn¹ czapeczkê mia³ na g³owie i jak mu w niej do twarzy! - Ale cicho¿, cicho! bo na nas z okien i balkonów s¹siednich zwracaj¹ oczy!... Widzisz, jak siê tam ju¿ œmiej¹. Elwira rzuci³a zagniewanym okiem i ujrza³a w istocie dwie panie i pana jakiegoœ, którzy, lornetuj¹c balkon s¹siedni, œmieli siê gestykuluj¹c i okazywali pociechê prawie nieprzyzwoit¹, chocia¿ t³umion¹. To j¹ jakby zimn¹ wod¹ obla³o, a potem ukropem gniewu. - To zazdroœæ, moja kochana mamo - zawo³a³a - to zazdroœæ, widz¹, ¿e znamy tego pana i nie mog¹ siê od niej powstrzymaæ, mam ochotê pokazaæ im... marchewkê. I stanê³a w dumnej postawie œledz¹c dalej oczyma nieznajomego, którego koñ skaka³ ci¹gle, nie daj¹c siê powstrzymaæ. Mnóstwo wejrzeñ ciekawych lecia³y za nim pogoni¹. - Teraz - doda³a z powag¹ matka... - gdy wiemy, ¿e jest w Warszawie, gdy on siê o nas dowiedzia³, Elwiro! pamiêtaj... reszta od ciebie zale¿y. Panienka westchnê³a tylko, matka mówi³a dalej, udzielaj¹c jej zaczerpniêtych z d³ugiego doœwiadczenia prawide³. - Z mê¿czyznami ca³a rzecz umieæ poprowadziæ... tak jest... ani ich zra¿aæ do zbytku, ani nadto poci¹gaæ. Z bardzo wieloma s³u¿y trochê uœmiechu i okazania ma³ej ku nim sk³onnoœci, czekaj¹ na pierwsz¹ oznakê z naszej strony... dziœ ten rodzaj mêski tak zdumnia³ i zobojêtnia³! Ale znowu zbytnia natarczywoœæ zra¿a... Miara! miara, kochana Elwirko, powinna byæ we wszystkim i ostro¿noœæ, by nigdy kroku zbyt kompromituj¹cego nie zrobiæ. W³aœnie w tej chwili macierzyñskich instrukcji nadszed³ pan Feliks wracaj¹cy z przechadzki, a obie panie, przyskoczywszy do niego, poczê³y mu swoj¹ opowiadaæ przygodê, wskazuj¹c w oddaleniu gniadego rumaka i czarnow³osego m³odzieñca, ze szczegó³ami objaœniaj¹c, jak siê dziêki balkonowi, którego u¿ytecznoœci zawsze dowodzi³y matka i córka, uda³o odzyskaæ piêknego nieznajomego, który siê im uœmiechn¹³ i uk³oni³. Pan Feliks wynurzenie tych uczuæ i nadziei przyj¹³ z wielkim stoicyzmem, po mê¿owsku, niezmiernie zimno, ziewn¹³, popatrza³, przeci¹gn¹³ siê i usiad³, nie mówi¹c s³owa. - A! mój Bo¿e, jaki¿ ty jesteœ nieznoœny z t¹ twoj¹ obojêtnoœci¹ na wszystko - zawo³a³a Samuelka, czuj¹ca swe powo³anie gderania na mê¿a przy ka¿dej pierwszej lepszej zrêcznoœci - ¿eby wejrzenie! ¿eby uœmiech! ¿eby s³owo... a! co za ¿ycie! - Samuelko kochana... - rzek³ m¹¿, wzruszaj¹c ramionami - czego znów wymagasz po mnie, ¿ebym podziela³ entuzjazmy wasze na kredyt? Niech¿e co bêdzie... Bo ¿e przeje¿d¿aj¹c, uk³oni³ siê piêkny mê¿czyzna piêknym kobietom, toæ jeszcze nic nie dowodzi... Zaczekajmy. Elwirka spojrza³a na matkê i dziel¹c jej zniecierpliwienie, ruszy³a ramionami. - Ale przecie wiesz - przerwa³a Samuela bior¹c siê za g³owê i gro¿¹c, ¿e najmniejsze przeciwieñstwo ból straszny wywo³aæ mog³o... - ale przecie¿ wiesz, jak on Elwirê na balu wyró¿nia³, jak siê ni¹ zajmowa³, te dwie dusze sympatyzuj¹ z sob¹... i choæ raz mo¿e zejdzie siê ma³¿eñstwo istot, co siê zrozumiej¹ i oceni¹. W ostatnim frazesie by³a lekka przymówka i jakby wyrzut losowi, który, jak nale¿a³o, wzi¹wszy do siebie, pan Feliks westchn¹³ tylko. - Jest to niechybnie wielki pan, widaæ to z tego, co go otacza - rzek³a matka. - Albo wielki bankrut - doda³ Feliks zimno - bo dowiedzion¹ jest rzecz¹, ¿e najpodobniejszym do milionowego pana ten, co ma z milion d³ugu... - Co za koñ! - Co za strój! - Jak szlachetna postaæ! Mówi³y ju¿ do siebie tylko kobiety, widz¹c, ¿e na Narêbs- kim wra¿enia nie robi¹. Feliks doby³ cygaro, powoli je urz¹dza³, nuci³ pod nosem i ramionami wzrusza³. - Za³o¿ê siê, ¿e jutro lub pojutrze bêdziemy mieli mi³¹ wizytê. - O, tego i ja jestem pewna. Pan Feliks milcza³, boj¹c siê wywo³aæ sarkazmów ¿ony, do których zdawa³a siê w towarzystwie jego nabieraæ usposobienia; wesz³a szczêœciem Mania i zaraz przypuszczono j¹ do podzia³u radoœci ze znalezienia owego piêknego nieznajomego, który j¹ tak¿e bardzo niewiele obchodzi³, ucieszy³a siê jednak, widz¹c Elwirê rozpromienion¹. W duszy jej samej by³o smutno, a trafem jeszcze w³aœnie, gdy Elwira zabawia³a j¹ opowiadaniem o jeŸdŸcu na bia³onó¿ce, oko Mani pad³o na ulicê roztargnione i spotka³o owego garbusa, który j¹ id¹c¹ do koœcio³a zaczepi³... Lice jej zap³oni³o siê i cofnê³a z balkonu. Ale instynktem wiedziony pan Feliks przybli¿y³ siê i wyjrza³, szukaj¹c przyczyny pomiêszania dziewczêcia. Nieznajomy ów jegomoœæ szed³ przeciwnym ulicy trotoarem z jakimœ drugim mê¿czyzn¹, oba palili cygara i zdawali siê w humorach niepospolicie zaró¿owionych... Oba razem nieco w tej chwili przystanêli, zwrócili oczy na balkon, coœ poszeptali ujrzawszy Feliksa i poszli oba dalej powoli. Feliks instynktownie domyœli³ siê rumieñca Mani, poznaw- szy w jednym z przechodz¹cych kapitana Plutê, który mimochodem dosyæ impertynencko ¿onê jego i córkê lornetowaæ sobie pozwoli³. Zdawa³o mu siê nawet, ¿e kapitan, nim odszed³, kiwn¹³ g³ow¹ do niego, jakby daj¹c mu znak porozumienia i uœmiechn¹³ siê z szydersk¹ powag¹. Nie usz³o to nawet bacznoœci pani Samueli, a ¿e Kirkuæ towarzysz¹cy Plucie wcale nie wygl¹da³ dystyngowanie, zwróci³a siê do mê¿a i spyta³a go, co to byli za jedni ci dwaj ichmoœciowie. - Jednego z nich znam tylko - odpar³ Feliks rad, ¿e mu nie suszono g³owy i nabieraj¹c humoru - jest to s³awny swojego czasu lew, seduktor, gracz, hulaka i rozmiatacz pieniêdzy, dziœ ogo³ocony ze wszystkiego zuchwa³¹ gr¹ w Baden-Baden, pró¿no usi³uje odrobiæ maj¹tek i dawne stosunki. Zowie siê Fryderyk Pluta, daj¹ mu tytu³ kapitana; najoryginalniejszy charakter, najniepojêtsza energia i cynizm, a w gruncie któ¿ wie? mo¿e kropelka niedosch³ego serca. Nic go nie ustrasza, nic nie zbije z drogi, wyrzek³ siê poszanowania dla tego, co œwiat przez grzecznoœæ uk³onem wita, ¿artuje z ludzi i ¿ycia. Zreszt¹ ruina maj¹tku, sumienia i zdrowia, ale wspania³ymi okryta ³achmanami, dowcip brzytwy, nielitoœciwoœæ dzieciêca, wiara w siebie olbrzymia, bije siê z losem popijaj¹c to prost¹ w szynku gorza³k¹, to likworem u Lursa z równym ducha spokojem. Mówi¹ jednak, ¿e nieraz ostatni grosz odda³ ubogiemu i przez amatorstwo dosta³ guza walcz¹c za uciœnion¹ niewinnoœæ. Szkaradna postaæ - doda³ Feliks - ale przynajmniej trochê charakterystyczniejsza od drugich. Samuela ruszy³a ramionami i nie okaza³a wcale, ¿eby j¹ ten obraz skreœlony pobie¿nie zaj¹³ cokolwiek... nie by³ to cz³owiek jej œwiata. Za tymi panami zaraz przelecia³ ekwipa¿ barona Dunder, wytworny, œwiec¹cy, bij¹cy w oczy, a dostojny pan jego ze szczególn¹ gracj¹ i wdziêkiem zalotnoœci pe³nym uk³oni³ siê z twarz¹ rozjaœnion¹, okazuj¹c dla pañ na balkonie podziw i uwielbienie. Feliks ledwie mu skin¹³ g³ow¹. - Kto to taki? Nie pozna³am. - Znasz go przecie. Baron Dunder. Elwirka, która zaczynaæ zawsze zwyk³a by³a od tego, spyta³a szybko: - Nie przypominasz sobie czy ¿onaty? Ojciec kwaœno ruszy³ ramionami. - Proszê ciê, Elwirko - rzek³ sucho - mnie przynajmniej nigdy nie pytaj o to. W ustach panny to pytanie tr¹ci zawsze niepomiern¹ chêtk¹ jak najprêdszego wydostania siê z rodzi- cielskiego domu. Czy¿byœ ju¿ tak by³a znudzona, ¿e chcia³abyœ siê wydaæ za pierwszego lepszego? W obronie córki jak lwica porwa³a siê Samuela, chwytaj¹c razem za g³owê, co samo stanowi³o groŸbê. - Otó¿ jest! ju¿ godzina! zawsze tak, albo siê z niego nie dopytasz s³owa, nie wykujesz odpowiedzi, albo musi spêdzaæ na nas, niewinne, swoje z³e humory nabyte gdzieœ na bruku! Wiêc ju¿ Elwirze nie wolno spytaæ bezkarnie, czy kto ¿onaty czy nie? - Elwira ma ten zwyczaj dla panny wcale nieprzyzwoity. - Tak! Bo to Elwira! - przerwa³a ¿ona, tupi¹c nog¹ i trzês¹c g³ow¹ ju¿ coraz gwa³towniej zaczynaj¹c¹ siê rozbolewaæ - gdyby tak spyta³ kto inny (przycisnê³a na tych wyrazach), ktoœ ulubiony panu Feliksowi, cieszy³by siê dowcipem i trafnoœci¹ zapytania, ale ¿e to Elwirka... - Moja droga! - zawo³a³, uœmierzaj¹c gniew, Narêbski. - Tak! nic ci nawet powiedzieæ nie mo¿na! - Owszem, wszak s³ucham w pokorze. - Tak! z szyderstwem i obojêtnoœci¹. - A jak¿e mam s³uchaæ, byœ siê nie domyœla³a ani szyderstwa, ni obojêtnoœci? Samuela wziê³a siê obur¹cz za tê nieszczêsn¹ g³owê, porwa³a z krzes³a i pad³a na blisk¹ kanapê, okazuj¹c, ¿e nerwy jej by³y ju¿ w stanie spazmatycznym. - Prawdziwie - przerywanym odpowiedzia³a g³osem - zdajesz siê rozmyœlaæ tylko nad tym, jak nas mêczyæ. O! Bo¿e! a! Bo¿e! Elwira bieg³a ju¿ po flaszeczki, Mania dawa³a znaki potajemne panu Feliksowi. - Wiêc idê, uciekam - rzek³ Narêbski. - Tak! teraz idziesz! zawsze jedno! raniæ, uk¹siæ, ruszyæ ramionami, odejœæ i porzuciæ nas same, niegodne jesteœmy jego towarzystwa. - Chcesz, bym zosta³? - zapyta³ Feliks. - Ale jesteœ tu czy nie, dla nas to niewielka korzyœæ, my z Elwir¹ nie mamy szczêœcia mu siê podobaæ... zreszt¹ bojê siê natarczywoœci¹ moj¹ przerwaæ jak¹ mi³¹ i milsz¹ ni¿ domowa cisza zabawê. - A! mój Bo¿e - zawo³a³ pan Feliks rozdra¿niony - gdybym te¿ raz nauczy³ siê, jak wam dogodziæ. Milczê, winienem, ¿e nie mówiê, powiem co, grzeszê, ¿em wyrzek³, patrzê, wzrok mój ura¿a, spuszczam oczy, to szyderstwo lub obojêtnoœæ. Raczcie¿ mi powiedzieæ wyraŸnie, jakie s¹ moje obowi¹zki? - Nikt o tym nie powie, kiedy serce nie uczy! - ozwa³a siê ¿ona i razem z ostatnim wyrazem krzyk piskliwy wyrwa³ siê jej z ust, powo³uj¹cy córkê i Maniê na ratunek. G³owa pêk³a... spazm straszliwy napad³ nieszczêsn¹... ca³y dom znowu na odg³os dzwonka skupia³ siê u ³o¿a cierpi¹cej, m¹¿ stan¹³ wryty i sta³, aby nie powiedziano, ¿e uciek³. Oœmieli³ siê nawet uj¹æ jedn¹ serwetê ogrzan¹ i odkorkowaæ flaszkê, a choæ pos³uga jego doœæ by³a Ÿle przyjêta, ze stoickim mêstwem dotrzyma³ placu; a¿ wreszcie, gdy kryzys przesz³a, pozostali sami. Ból gwa³towny przela³ siê w ³zy rzêsiste, potem w wymówki bolesne, a¿ z wolna przeszed³ na czu³oœæ i skoñczy³ siê ró¿nymi wymaganiami, którym w takim razie odmówiæ nie jest podobna... Naturalnie jak zawsze, tak teraz, zwyciêstwo zosta³o przy s³abszym, to jest przy pani Feliksowej, która zagada³a mê¿a, przestraszy³a, rozczuli³a i wymog³a na nim, co tylko chcia³a przez obawê nowych spazmów. Elwirze za niegrzecznoœæ wzglêdem niej pope³nion¹ op³aciæ siê musia³ szalem, a ¿onie trzema sukniami od W³odkowskiego i dwoma stroikami na g³owê. Na ten raz zgoda jeszcze nie kosztowa³a go tak drogo, bo i atak nie by³ mocny. Czêste powtarzanie siê paroksyzmów dozwala³o zbytni¹ powolnoœæ nagrodziæ. W kilka dni potem z³o¿y³o siê tak jakoœ, ¿e pan Feliks musia³ przyjació³ i znajomych swoich warszawskich zaprosiæ na kawalerski obiadek bez ceremonii, wywdziêczaj¹c siê im za przyjêcia, których dozna³ od przyjazdu. Bardzo nieznacznie potrzebê tego wywzajemnienia da³ mu uczuæ ten i ów z paso¿ytów poluj¹cych na smaczne i oblane winem przyjêcia. W domu jakoœ by³o ciê¿ko i nudno, ¿ycie co dzieñ stawa³o siê nieznoœniejsze, pan Feliks wiêc ³atwo siê da³ namówiæ na hulankê w przyzwoitym towarzystwie, która nieco szare t³o ma³¿eñskich swarów codziennych rozjaœniæ mog³a na chwilê. W domu panowa³y kobiety, nie by³oby wiêc nale¿ytej swobody, przy tym kucharz wiejski, choæ dobry, nie móg³ zadowolniæ popsutych mieszczuchów podniebieñ, tysi¹c drobnych rzeczy brak³o, humor Samueli grozi³ obiadowi i swobodzie, jej zdrowie nakazywa³o ciszê, trzeba wiêc by³o, maj¹c dom w³asny, wybraæ salonik u Bouquerela i prosiæ go tylko o jak najwytworniejszy obiad i wina. Przyjaciele ³atwo siê sami sprosili, a rachowaæ jeszcze mo¿na by³o, ¿e parê miejsc zapaœnych w chwili ostatniej u wnijœcia niby przypadkiem przechodz¹cy znajomi zaj¹æ nie omieszkaj¹. Do zaproszonych nale¿a³ baron Dunder ju¿ nam nieco znany, kilku porz¹dnie ubranych i przyzwoitych ludzi, którzy siê strzegli w ¿yciu czymkolwiek odznaczyæ, dalej Teoœ Muszyñski, który siê mocno opiera³, ¿e go wiêcej bia³e rêkawiczki ni¿ codzienna strawa, do której przywyk³, kosztowaæ bêd¹, ale w koñcu obiecaæ musia³, ¿e przybêdzie; Justyn, bo go ¿o³¹dek i jêzyk kwalifikowa³y do obiadu i ¿adna taka partie fine bezeñ obejœæ siê nie mog³a; kilku jeszcze szarobladych ichmoœciów N.N. i X.Y.Z., wreszcie Jan Kanty Purchawka, szkolny towarzysz pana Feliksa. O godzinie pi¹tej ca³e towarzystwo by³o ju¿ zgromadzone i ¿ywo otwar³o gastronomiczne zapasy u zastawionego przy ma³ym stoliczku œniadania i wódek. Humory wcale by³y niez³e, pora piêkna, jedzenie jak cetel okazywa³, obiecywa³o byæ wytwornym, gospodarz tylko nosi³ chmurkê na czole, bo ¿ona, dowiedziawszy siê o tym obiadku wyrzuci³a mu go jako marnotrawstwo i rozpustê i po¿egna³a tak¹ nauk¹ moraln¹, ¿e nawet stary koniak nie od razu strawienie jej u³atwi³. A wypi³ go dobrych parê kielichów Narêbski, aby siê rozweseliæ. Przewidywa³ on ju¿ w nastêpstwie po obiedzie kilka dni ma³¿eñskich kwasów, narzekañ, wymówek, d¹sañ, ³ez, aluzji, bólów g³owy, ale koœæ by³a rzucona i cofaæ siê ju¿ nie pora. Pan Feliks myœla³ ju¿ otrz¹saj¹c siê z przykrych przeczuæ, ¿e doœæ bêdzie cierpieæ, gdy po grzechu przyjdzie kolej na pokutê. W³aœnie w chwili gdy siê ju¿ zabierali do œniadania, ostatni zaproszony przest¹pi³ próg salonu i powitany zosta³ ogromnym towarzyszów okrzykiem. - Otó¿ go macie nareszcie! Pu³kownika! Pu³kownika! Kochanego pu³kownika! Marsowa bo te¿ twarz, dobrze z tym tytu³em siê zgadzaj¹ca, ukaza³a siê w progu. By³ to mê¿czyzna siwy, pomarszczony, ogorza³y, z krótko ostrzy¿onym w³osem, w¹s wyszwarcowany stercz¹cy do góry, kolczyk w uchu, legia honorowa jakby kropl¹ krwi zastyg³¹ b³yszcza³a u fraka. Kula³ trochê na nogê i na lasce siê opiera³, ma³e oczki szare œmia³y mu siê pod zmarszczonymi powiekami. Feliks rzuci³ siê na jego przyjêcie, wszyscy powitali go radoœnie, jeden tylko Justyn nieco nosa spuœci³, by³ to bowiem dla niego niebezpieczny wspó³zawodnik, z którym siê mierzyæ unika³. Ledwie nie poczyta³ za osobist¹ urazê, ¿e Feliks œmia³ zaprosiæ pu³kowniha Sorokê. Trzeba wiedzieæ, ¿e stary wiarus gdziekolwiek wszed³ a usta otworzy³, nikogo nie s³uchano prócz niego, tak trafnie opowiadaæ umia³. Nie by³ to znowu nadzwyczajny talent ani dowcip tak poci¹gaj¹cy, a³e ludzie bawiæ siê lubi¹ i do grobowej deski s¹ starymi dzieæmi. Pu³kownik opowiada³ po prostu dykteryjki najdziwaczniejsze, ale z najwiêksz¹ serio i namaszczeniem. Soroka by³, jak siê zdawa³o, wszêdzie jednoczeœnie, gdzie tylko walczono i strzelano: w San Domingo, pod piramidami, we wszystkich bitwach mia³ udzia³ czynny, b³¹dzi³ po wszystkich krajach z chor¹gwiami Napoleona, którego by³ wielkim wielbicielem, pamiêta³ jeszcze koniec przesz³ego wieku i opowiada³ starsze nadeñ dzieje, jakby przy ich spe³nieniu siê osobiœcie siê znajdowa³, zna³ wszystkie historyczne postacie naszych i dobrze dawniejszych czasów. Z tych wszystkich jego powieœci trudno by³o wprawdzie porz¹dn¹ skleciæ ca³oœæ, przeciwi³y siê one jedne drugim, ale Soroka wcale siê o to nie troszczy³. Najzacniejszy z ludzi, bezinteresowny, szlachetny, ubogi, a ubóstwo swe umiej¹cy nosiæ z godnoœci¹ jak najpiêkniejszy z orderów, odwa¿ny do zuchwalstwa pu³kownik mia³ tylko jedn¹ wadê mi³¹ i zabawn¹, k³ama³, ale k³ama³ heroicznie, tworzy³ epopeje na sposób ksiêcia Panie Kochanku, ca³e poemata niekiedy wysnuwa³ z hojnej imaginacji i improwizowa³ je przed zdumionymi s³uchaczami. Gdy mu kto zaprzeczy³, bez gniewu i urazy zwraca³ siê do innego zupe³nie przedmiotu, milczeniem obojêtnym wszelki powód do sporu odpieraj¹c. Justyn, który raczej dowcipkowa³ i wysila³ siê na koncepta ni¿ opowiadaæ umia³, mia³ w nim wielce niebezpiecznego wspó³zawodnika. Ten tylko powtarza³ s³yszane, Soroka zaœ opowiada³, co widzia³ i gdzie by³, a mia³ tak prosty i naturalny sposób tworzenia powieœci najmniej prawdopodobnych, ¿e w ustach jego najwierutniejsza bajka nabiera³a kolorytu rzeczywistoœci. Justynowi potrzeba by³o poklasku, ten wcale siê oñ nie troszczy³, s³uchaczów mia³ zawsze, wielbicieli nie potrzebowa³, a nie ugania³ siê za towarzystwem i ³askê robi³, gdy siê gdzie pokaza³, bo lubi³ dom i cichy k¹tek, w którym z pamiêtnikami zawsze jakimiœ w rêku przepêdza³ nieraz miesi¹ce samotny, nie têskni¹c wcale za towarzystwem i œwiatem. - Jak siê macie dzieci! jak siê macie? - odpar³ pu³kownik - oho! ju¿ oko³o œniadania! a na najstarszego wiekiem, na dziekana obiadu, nie poczekaliœcie! Nie ma teraz subordynacji! Dawajcie¿ mi kieliszek wódki co prêdzej, abym siê za wami maroderem nie zosta³. Feliks ju¿ nalewa³ koniaku, pu³kownik pow¹chawszy go wychyli³ i o kiju zbli¿aj¹c siê do stolika, poda³ szerok¹ d³oñ wszystkim przytomnym z kolei. - A zatem hulamy dziœ! - rzek³ weso³o pokrêcaj¹c w¹sa - bardzo dobrze! Niezbyt czêsto, ale czasem siê zebraæ, podochociæ, pogawêdziæ, kup¹ rozgrzaæ, zdrowa rzecz. Tylko ¿e to wasze dzisiejsze babskie pokolenie miêczaków od lada czego niestrawnoœci dostaje i nie wiedzieæ czym siê spije. O! o! nie tak to ongi bywa³o. - No! a jak¿e bywa³o, pu³kowniku? - zapyta³ Feliks. - Dam wam co do ¿o³¹dków naprzód przyk³ad historyczny, tylko pos³uchajcie, rzecz najprawdziwsza w œwiecie, tysi¹ce œwiadków na ni¹ patrza³o, poznacie, jaka to w starych by³a strusia si³a. Oblê¿ono nas, ju¿ prawdziwie nie powiem wam w jakiej fortecy, o to nie chodzi gdzie, a nazwisko, o ile sobie przypomi- nam barbarzyñskie, nieprzyjaciel opasa³ nas doko³a, ¿ywnoœci zabrak³o, a o poddaniu siê nikt nie myœla³, odsieczy zaœ rych³o ani siê by³o spodziewaæ. Nie by³o miêdzy nami i jednego takiego, z pozwoleniem, flejtucha, który by zamarzy³ o kapitulacji, rychlej byœmy siê prochami wysadzili w powietrze. Mijam to, ¿eœmy zaczêli od zjedzenia wo³ów, potem koni i psów a¿ do szpica jeneralskiej ¿ony, to jeszcze by³y przysmaki, ¿eœmy wy³apali wszystkie koty i szczury, bo po nich siê palce oblizywa³o, nie mówiê o tym, ¿eœmy potrawy te osalali prochem, a omaszczali smarowid³em od artyleryjskich poci¹gów... przysz³o do tego, ¿e ¿ywego stworzenia nie pozosta³o, a na zieleninê i liœcie, i trawê wypotrzebowano do zdziebe³ka. W tym tedy wielce krytycznym bêd¹c po³o¿eniu, zostaliœmy wezwani przez komendanta wszyscy starsi - na naradê. Komendantem by³ Francuz, cz³owiek dobry, ale g³owa nietêga, w¹sy mia³ ogromne, r¹ba³ okrutnie, ale prochu by nie wynalaz³; ten zebrawszy nas powiada: - Moœci panowie, bacznoœæ na to, co siê tu og³osi, jedno mamy z trojga do wyboru: albo siê poddaæ, albo w powietrze wylecieæ, albo z g³odu zdychaæ, co tu tedy robiæ? radŸmy. Ja wotujê za prochem. Podawano ró¿ne œrodki, wcale jednak nie praktyczne; jedni chcieli jeœæ z kolei s³abszych towarzyszów i mniej naówczas potrzebne w fortecy niewiasty, drudzy radzili rozpaczliw¹ a gwa³town¹ zrobiæ wycieczkê w stronê, gdzie sta³y wo³y oblegaj¹cych, wszystko jednak nie dawa³o siê jakoœ uskuteczniæ. Gdy rady wyczerpano i milczenie uroczyste zwiastowa³o, ¿e nic do powiedzenia nie miano, ja wsta³em z miejsca i oœwiadczy³em, ¿e mam pewny sposób wyratowania wojska i prze¿ywienia go, póki by odsiecz nie nadesz³a. Patrzano z niedowierzaniem, a trzeba wiedzieæ, ¿em siê trochê uczy³ chemii, nauka nigdy nie zawadzi. Wiêc có¿, myœlicie, poradzi³em im? Zebraliœmy wszystkie wojskowe lederwerki, ³osiowe skórki, wszelki rzemieñ, rêkawice, buty, co tylko mia³o w sobie pierwiastek po¿ywny i wzi¹³em siê do wygotowywania bulionów. Powiadam waæpañstwu, ¿eœmy siê przedziwnie sustentowali t¹ zup¹ z przyrz¹dów i ró¿nych czêœci stroju jazdy i piechoty, na sztukamiêsê dawa³em im buty do chrzanu, z delikatniejszych rêkawiczek przyprawia³em bigosy z rodzenkami, u¿ytkowa³em z koœcianych guzików, z karuków, ze wszystkiego, co dawno przesta³o siê liczyæ do jadalnych zapasów, i tak prze¿yliœmy miesi¹c nie gorzej ni¿ przedtem, a niektórzy ³akomsi nawet po trosze tyæ zaczynali... Wszyscy parsknêli œmiechem, pu³kownik jak zawsze utrzyma³ siê w zupe³nej powadze i opowiada³ z najwiêksz¹ serio. - Nadesz³a odsiecz, gdyœmy ostatnie lederwerki w pasz- tecikach spo¿ywali. Justyn ramionami ruszy³. - Comme c'est mauvais genre! - szepn¹³ na ucho s¹siadowi i spostrzeg³szy nie bardzo potwierdzaj¹c¹ minê, doda³ zaraz g³oœno: - Pu³kowniku! gdzie¿ najmniejsze prawdopodobieñstwo? - No to mówmy o czym innym - odpar³ stary weso³o. - Co tam s³ychaæ? - No najnowsza z nowin, o jakich mówi¹ w mieœcie, najdziwaczniejsza z nowin, najwiêcej obiecuj¹ca, to, ¿e siê pan baron tu przytomny... ¿eni - podchwyci³ Justyn chc¹c pochwyciæ rozmowê. Pu³kownik poda³ rêkê z uœmiechem ob¿a³owanemu, który dosyæ kwaœn¹ zrobi³ minê i zmierzy³ Justyna wzrokiem pe³nym wyrzutów. - O! - spyta³ - spodziewam siê, ¿e z osob¹ m³od¹ i piêkn¹, inaczej po có¿ by siê na staroœæ pêtaæ? - Osoba tajemnic¹ - doda³ Justyn, chc¹c siê poprawiæ. - Panowie zapewne wiecie tê histori¹ - przerwa³ Soroka, który nie móg³ pomin¹æ najmniejszej zrêcznoœci nie czepiaj¹c do niej anegdotki - histori¹ o owym Hiszpanie, który siê zakocha³ w kobiecie chodz¹cej zawsze w maseczce, o¿eni³ siê z ni¹ nie widz¹c nigdy jej twarzy i ¿y³ lat dwadzieœcia, nie mog¹c wymóc, by zdjê³a os³aniaj¹ce jej rysy pokrycie. Nareszcie gdy ciekawoœæ dosz³a do najwy¿szego stopnia, zakrad³ siê raz i có¿ siê okaza³o? - Mnie siê zdaje, ¿e to byæ musia³a jego w³asna kucharka? - przerwa³ Justyn. - Ale gdzie znowu! Twarz tej zreszt¹ cudnej piêknoœci by³a trupi¹ g³ow¹. - Na Boga, któ¿ takie rzeczy mówi przy œniadaniu i przed obiadem! - zawo³a³ baron - a fe! - No! to cicho! - Mówmy o czym innym; widzieliœcie konie pana barona? Czystej krwi, laleczki - przerwa³ Justyn. - Ale co to tam wasze konie! - podchwyci³ pu³kownik ruszaj¹c ramionami - to chmyzy i harhary, wydaje siê to ³adnie, kiedy naczupurz¹, a z bliska siê im przypatrzywszy, nie wiedzieæ, co to jest! Oto ja mia³em konie! Bêd¹c w Hiszpanii, na przyk³ad, dosta³ mi siê raz berberskiej rasy kasztanek, powiadam wam diabe³ nie koñ. Jecha³em raz na nim ulic¹ w Madrycie, gdzie, jak wiadomo, pe³no balkonów i damy na nich ca³e przepêdzaj¹ wieczory jak na Wschodzie po dachach. Jadê tedy i patrzê, œliczna czarnobrewa stoi sobie i spogl¹da ku mnie, ale tak patrzy, ¿e ¿elazo by stopi³a, a kamieñ p³omieniem by siê od tego wzroku zapali³, serce siê we mnie zagotowa³o. Zwolni³em nieco biegu, trzyma³a w rêku w³aœnie chusteczkê i w tej¿e chwili upuszcza mi j¹ pod nogi na ziemiê... by³ to znak widoczny, ¿e fizjognomia moja przypad³a jej do smaku. Có¿ ja, myœlicie, robiê? Schylam siê, podnoszê, spinam berbera ostrogami, jednym susem skaczê na balkon pierwszego piêtra, oddajê chusteczkê i w mgnieniu oka, nim krzyk przestrachu mia³ czas z ust siê wyrwaæ, drugim skokiem jestem na powrót w ulicy. By³ to pocz¹tek najczulszego romansu, a koñ zdoby³ mi podobno jej serce. - Nie wierzycie - doda³ pu³kownik, wodz¹c oczyma uœmiechniêtymi po s³uchaczach, którzy okazywali nieco niewiary - w istocie z waszymi koñmi i sercami dzisiejszymi by³oby to niepodobieñstwem, wiêc mówmy o czym innym. Justyn drga³ stoj¹c w miejscu, tak ju¿ wytrzymaæ nie móg³. - Pu³kowniku - rzek³ - za moich dobrych czasów ja mia³em tak¿e takiego konia, ¿e œcisn¹wszy go kolanami przeskakiwa³em z ³atwoœci¹ przez œwiêtokrzyski koœció³, ale razem siê tylko nog¹ o jedn¹ z wie¿ zaczepi³ i od tej pory cierpiê na nagniotki. Soroka ani mrugn¹³. Ale w tej chwili podano zupê i biesiadnicy weso³o zaczêli zabieraæ swe miejsca za sto³em. Baron, który by³ nadzwyczaj œcis³ym obserwatorem przy- zwoitoœci i mia³ wielkie pretensje do dobrego tonu, szepn¹³ na ucho s¹siadowi, ¿e pu³kownik i Justyn byli wcale nieciekawie wychowani ludzie - ubolewaj¹c, ¿e rozmowa tak pospolit¹ przybra³a barwê... Zupa i bifsztyk przesz³y w g³uchym milczeniu, madera dopiero zaczê³a rozwi¹zywaæ usta i rozpromieniaæ twarze. Ju¿ siê biesiada wœród wzrastaj¹cego gwaru zbli¿aæ zaczê³a ku sakramentalnym kielichom szampana, gdy z przyleg³ego pokoju, w którym tak¿e ucztowano, da³y siê s³yszeæ szerokie, bujne i g³oœne œmiechy. Pan Feliks mimo obowi¹zków gospodarza baczne na wszystko nastawuj¹cy ucho, z przestrachem pozna³ wœród nich g³os Pluty, który bardzo dowodzi³ i do zbytku ju¿ zdawa³ siê o¿ywiony. Baron tak¿e musia³ us³yszeæ go i poznaæ, bo siê widocznie zmiêsza³ i jeœæ zacz¹³ ¿ywo, wzrok topi¹c w talerzu... Fryderyk obok bêd¹cy musia³ wchodz¹c dowiedzieæ siê o s¹siadach, móg³ wnijœæ podochocony, a wiedziano ¿e nie szczêdzi³ nikogo... grozi³o to histori¹. - Tsyt - rzek³ Justyn - s³yszê g³os mi znajomy, jak przez sen przypominam sobie, ¿em go s³ysza³ nie jeden raz za dobrze zastawionym sto³em. Czekajcie¿, kto to taki? - Cicho! - zawo³a³ Feliks, nachylaj¹c siê ku niemu - to Pluta. - Có¿? zmartwychwsta³? - œmiej¹c siê podchwyci³ Justyn - wszak¿e ju¿ by³ pogrzebion w ³achmanach i pokropion wódk¹ prost¹ - gdzie¿ on, u Bouquerela? - Ano! - odezwa³ siê baron, siedz¹cy w pobli¿u, g³os zni¿aj¹c - wyskroba³ siê znowu na utrapienie ludzkie, przywdzia³ sukni¹, nape³ni³ kieszenie i po œwiecie chodzi. - Ale z kim¿e biesiadowaæ mo¿e? Kto by siê z nim zada³? - przerwa³ ktoœ z wspó³biesiadników. Justyn, który by³ bardzo us³u¿ny, rzuci³ zaraz serwetê, cicho powsta³ ze swojego miejsca i poszed³ na zwiady, a w pó³ kwadransa powróci³. - To s¹ jacyœ panowie ze wsi, którzy go znali widaæ jeszcze, kiedy by³ na nogach. - Ale któ¿ raczy? - Sam kapitan... - Jak to? Znowu ma pieni¹dze? - Jak widaæ, albo przynajmniej kredyt? o czym w¹tpiê... W powietrzu jest coœ o spad³ej nañ sukcesji. Pu³kownik siê namarszczy³. - Có¿ to za kapitan? gdzie s³u¿y³? - zapyta³. - W wojsku króla faraona - odpar³ Justyn. - No to chyba bardzo dawno - rzek³ Soroka - dzisiejsze pokolenie tchórzliwe ze wszech wzglêdów ju¿ nie gra tak nawet, jak nasze. My toœmy grali! ha! ha! - A na Boga! powiedz¿e, jakeœcie to grali? - Garœciami z³ota - odpowiedzia³, wzdychaj¹c Soroka - kupami brylantów, ja sam, choæ niewielki zwolennik kart, jak mnie widzicie, wygra³em raz pó³tora miliona frydrychsdorów w przeci¹gu niespe³na pó³ godziny i ju¿ zaczyna³em mieæ mnóstwo przyjació³... gdy... - Có¿eœ z tym zrobi³ - spytano. - Nazajutrz kupi³em sobie piórko do zêbów, bo do rana tyle mi tylko zosta³o, ile na to by³o potrzeba... Myœlicie ¿em bardzo rozpacza³? Soroka ruszy³ ramionami. - Inne to by³y czasy! - doda³. Tu nalano szampana, a poczuwaj¹c siê do obowi¹zków swoich Justyn powsta³ z kielichem i prosi³ o g³os. - W tych ciê¿kich czasach - rzek³ z powag¹ - gdy cz³owiek, co by obiady dawa³ nie maj¹c ani procesu, ani potrzeby wywdziêczania siê za wygrany puchar na kursach, ani intencji zas³u¿enia siê rodzinie, w któr¹ wejœæ pragnie - tak nadzwyczaj trudno; gdy wszyscy siê targuj¹, aby nie dawaæ trufli i oszczêdziæ na ostrygach, mi³o nam widzieæ ze zdrow¹ tradycj¹ wiejskiej goœcinnoœci przybywaj¹cego do stolicy cz³owieka tak znakomitego, jak pan Feliks. Naprzód daje on jeœæ, po wtóre jeœæ daje dobrze i nie ma w dodatku ¿adnej s³aboœci, za któr¹ by siê kaza³ chwaliæ. Od redaktorów gazet nie potrzebuje artyku³ów, od brukowych tr¹b nie wymaga g³osu chwa³y, od ludzi wysoko po³o¿onych nie prosi protekcji, od bankierów nie ¿¹da pieniêdzy; na obiad zapraszaj¹c chce tylko po nas dobrego apetytu i stosownego humoru, nie przywi¹zuj¹c nawet wagi do bia³ej kamizelki i fraka. Takiego amfitriona szukaæ potrzeba ze œwiec¹, moœci panowie, i bodaj siê jemu podobni rodzili na kamieniu; wiêc gdy wniosê jego zdrowie, gdy powitam go w imieniu spo³eczeñstwa przybywaj¹cego do Warszawy dla odrodzenia starego obyczaju, w wielkiej, jak widzicie, misji spo³ecznej, jestem pewien, ¿e g³os mój znajdzie echo w sercach wszystkich, ¿e odpowiecie mi jednomyœlnym toastem: Vivat Feliks! - I mimowolny kalambur, a do tego ³aciñski! - doda³ Purchawka... a wszyscy huknêli tak g³oœno, ¿e a¿ w ulicê ponad g³owy przechodz¹cych musia³ Feliks wylecieæ. Krzes³a z ³oskotem siê rozsunê³y, wszyscy poszli stukn¹æ w kielichy z panem Feliksem, a w tej¿e chwili drzwi bocznego pokoju otwar³y siê na oœcie¿ i z kielichem szampana tak¿e ukaza³ siê w progu kapitan Pluta bardzo przyzwoicie ubrany, wiod¹c za sob¹ trzech ichmoœciów, których po sukniach, ogorza³ych twarzach i fizjognomiach otwartych mo¿na by³o poznaæ od razu za œwie¿o przyby³ych ze wsi. Zmiêszali siê wszyscy niepospolicie na ten napad nag³y i niespodziewany, ale có¿ by³o pocz¹æ, milczenie grobowe zdawa³o siê wisz¹c¹ w powietrzu burzê poprzedzaæ. Pluta wszed³ tak odwa¿nie i œmia³o, ¿e zdumienie tylko wywo³a³, ale na dnie jego by³ nieopisany przestrach. - Panowie! - rzek³ staj¹c w poœrodku sali i wzrokiem przeszywaj¹c z kolei poblad³e twarze - gdy szczêœliwe losu zrz¹dzenie umieœci³o nas w bliskoœci i mo¿noœci us³yszenia wzniesionego toastu, niech¿e mi wolno bêdzie moje ¿yczenia po³¹czyæ z tymi, które w waszym musuj¹ szampanie. Nasz nie jest nic a nic gorszy. Mam honor przedstawiæ siê nieznajomym, przypomnieæ znanym dawniej: Fryderyk z Plutowa Pluta, zwany kapitanem, dobry kole¿ka, póŸniej trochê obszarpaniec i podupad³y brukowiec, dziœ, jeœli siê nie myli, znowu na drodze do pieniêdzy, a zatem do konsyderacji i przyjêcia w spo³eczeñs- twie... Vivat pan Feliks! Zimno jakoœ zrobi³o siê wszystkim po tych s³owach, wielu milcz¹co przyjêli przemówienie, gospodarz ledwie g³owy sk³oni³, a baron usiad³ d³ubi¹c w zêbach i bardzo jakoœ niegrzecznie spojrza³ z ukosa z pogard¹ na Plutê. Kapitan, którego wzrok przebiega³ twarze i postawy, zniós³ to dosyæ obojêtnie. Przysun¹³ sobie krzes³o bez ceremonii, skin¹³ na towa- rzyszów, aby zajêli woln¹ kanapê i rozsiad³ siê wygodnie jak u siebie w domu. - A teraz - doda³ - wypijemy jeszcze jeden toast... Po gospodarzu z tytu³u i znaczenia, bo ja szanujê znaczenia i tytu³y, pierwsze tu miejsce ze wszech miar nale¿y siê baronowi Dunder... Tak! pan baron... Zaczepiony w ten sposób podniós³ g³owê z wyrazem gniewu, ale to bynajmniej nie powstrzyma³o Pluty, który powoli tak dalej rzecz sw¹ ci¹gn¹³: - Baron, którego oto widzimy w majestacie siedz¹cym miêdzy prostymi œmiertelnikami jakby nie by³ istot¹ wy¿sz¹ i ekscepcjonaln¹, dorobi³ siê fortuny, baronostwa, znaczenia, bakembardów angielskich, francuszczyzny nieposzlakowanej i wszystkiego, co jego jest... Jemu wiêc prym daæ nale¿y, który jak pan Bóg œwiat, sam sobie stworzy³ z niczego... Mog¹c do tej pory siedzieæ z ³okciem w sklepiku, jeŸdzi karet¹ i szpakami... to przecie dowodzi jeniuszu! Vivat jeniusz w osobie pana barona Dunder! Goœcie i gospodarz byli mocno sk³opotani. Fryderyk wypi³ szampana, nala³ sobie zaraz drugi kielich ze stoj¹cej bli¿ej butelki i mówi³ dalej: - Oprócz wzwy¿ przytoczonych mamy jeszcze powód wa¿ny wypicia tego zdrowia, powód stanowczy, a tym jest spodziewane, jak s³ychaæ powszechnie, bliskie o¿enienie barona z pani¹ jenera³ow¹ Palmer. - Panie Pluta... - krzykn¹³ baron, któremu w³os siê je¿y³ z gniewu - prosi³bym... - I ja proszê tak¿e... o cierpliwoœci chwilê - odpar³ Fryderyk. - Poniewa¿ baron obchodzi mnie jako jeniusz, a losy jeniuszów s¹ losami pañstw i narodów, które je wydaj¹, zajmijmy siê t¹, która przeznaczona jest podzieliæ serce, losy i ekwipa¿ z panem baronem. Mam szczêœciem honor znaæ j¹ i przytomny tu pan Feliks Narêbski zna tak¿e od dawna tê, która dziœ przywdzia³a jeneralskie szlify i powagê, mogê wiêc jako czêœæ w³asnej biografii, quarum pars magna fui, opowiedzieæ wam ¿yciorys jenera³owej, w nadziei, i¿ pan Jan Kanty Purchawka zu¿ytkuje go jako historyczny materia³. Feliks poblad³ i zadr¿a³, Dunder pocz¹³ siê zrywaæ z sie- dzenia. - Stój waæpan - zimno przerwa³ mu kapitan - pana to wiêcej obchodzi ni¿ kogo, biorê za œwiadka pana Feliksa Narêbskiego, ¿e kwintesencj¹ prawdy mówiæ bêdê... a warto przecie dowiedzieæ siê przesz³oœci tej, której przysz³oœæ chce siê ze swoj¹ po³¹czyæ. Familia jenera³owej - mówi³ dalej wœród powszechnego milczenia kapitan, wil¿¹c usta szampanem - jest mi dosyæ dobrze znan¹, imiê Kirkuciów znajdzie siê w kronice naszej stolicy... Rodzony brat, rodzaj Diogenesa, chodzi³by w tej chwili bez butów, gdybym ja mu ich nie sprawi³ i to notabene wcale po¿¹dnych i nie tandetnych... Jenera³owa, któr¹ od lat najm³odszych odznacza³a nadzwyczajna piêknoœæ, by³a na wychowaniu u matki pana Narêbskiego, a wychowano j¹ tam z tak¹ serdecznoœci¹ i mi³oœci¹, ¿e bodaj czy mi³oœci nie by³o nawet za wiele... Przynajmniej ot, co pletli po œwiecie, a prawdopodobnie musia³a byæ jakaœ przyczyna, dla której w koñcu rzuci³a ten dom wychowanka i puœci³a siê w œwiat szeroki, innych szukaj¹c wra¿eñ. Feliks krêci³ siê na krzeœle, wstrzymuj¹c o ile mo¿noœci. - Nie z¿ymaj¿e siê - rzek³ Pluta... - dzieci nie s¹ odpowiedzialne za winy rodziców w zdrowej logice... i pan za mi³oœæ matki swej tak¿e wcale nie powinieneœ pokutowaæ, ja zaœ o tej tylko mówi³em. Odchrz¹kn¹³, popi³ i obejrzawszy siê mówi³ dalej. - Œwiat z³oœliwy móg³ tam usuniêciu siê panny Julii z domu Narêbskich ró¿ne przypisywaæ powody, ale kto by plotkom wierzy³... ja nawet od ich powtórzenia na dziœ powstrzymaæ siê czujê w obowi¹zku. Po tym wypadku panna Julia, gdy¿ zdaje mi siê, ¿e imiê to ju¿ jako jej s³u¿¹ce wymówi³em, dosta³a siê czasowo do Magazynu Strojów do Warszawy, sk¹d ja, który to mówiê, jedynie przez wspó³czucie mia³em honor j¹ wyrwaæ, aby na stopie odpowiedniejszej jej twarzyczce umieœciæ... za co zaszczycony zosta³em najœciœlejszym przyjaŸni stosunkiem blisko roku trwaj¹cym. Na to w razie potrzeby móg³bym z³o¿yæ dowody, listy itp., fakt w¹tpliwoœci nie ulega. Jak mi j¹ potem wyrwa³ œciœlejsz¹ jeszcze przyjaŸni¹ po³¹czony z ni¹ oficer i ust¹pi³ jenera³owi, którego wreszcie z nas wszystkich ruszy³o sumienie a¿ do o¿enienia, d³ugo by by³o przemawiaæ. To pewna, ¿e ta kobieta dystyngowana umia³a ze wszystkich przygód swojego ¿ycia korzystaæ, ¿e z nich jak pszczó³ka skrzêtn¹ wynios³a naukê, doœwiadczenie, a na koñcu nawet piêkny maj¹tek i ¿e przytomny tu baron Dunder, ³¹cz¹c swój los z osob¹ tak znakomicie utalentowan¹, zapewnia sobie przysz³oœæ pe³n¹ horyzontów jasnych i nadziei niebieskich lub zielonych... jak siê podoba. W dodatku, jeœliby pan Bóg potomstwa pob³ogos³awiæ nie raczy³, zawsze jest szansa, ¿e coœ z przesz³oœci przy pilnej kwerendzie da siê jeszcze wyszukaæ... Ta okropna mowa kapitana z najzimniejsz¹ krwi¹ powoli wys¹czona po kropli pad³a jak przygniataj¹ca lawina na biesiaduj¹cych, wszyscy struchleli, Dunderowi zrobi³o siê s³abo, Feliks gniewem zap³on¹³. - Moœci panowie - zawo³a³ dr¿¹cy - zemsta nad kobiet¹ bezbronn¹ jest najwiêksz¹ pod³oœci¹, jakiej mê¿czyzna dopuœciæ siê mo¿e. Niekiedy wymawia j¹ mi³oœæ, choæ nie uniewinnia, nigdy nie oczyszcza z podobnej zbrodni ¿aden powód, ¿adna namiêtnoœæ. Proszê st¹d ust¹piæ... Kapitan poblad³, ale razem œmiaæ siê zacz¹³. - Wyrzek³eœ pan - odezwa³ siê - s³owo jedno nieostro¿ne, zastosowa³eœ je do mnie... wspomnia³eœ pod³oœæ. Definicja tego wyrazu nie jest dot¹d stale oznaczon¹, wszak¿e œwiat Bo¿y przywyk³ je za obelgê uwa¿aæ... Nie wypada i mnie jako nale¿¹cemu do niego uchylaæ siê od powszechnie przyjêtego znaczenia, chocia¿ na wyt³umaczenie pana móg³bym postawiæ kieliszki wypite i urazê dawn¹, i przes¹dy... chocia¿ bardzo wielkim jest g³upstwem biæ siê dla starej baby, dlatego, ¿e by³a kiedyœ m³od¹ i piêkn¹ Julk¹... A zatem sprawê honorow¹, nieuniknion¹ za³atwiemy wolnym czasem, który ja rozmyœliwszy siê oznaczê... a nim do czego przyjdzie wypijmy jeszcze zdrowie dzisiejszej jenera³owej... i dosyæ na dziœ. To mówi¹c, spokojnie wychyli³ kieliszek, uk³oni³ siê towarzystwu, którego po³owa siedzia³a pochmurzona i zmiêszana, a gdy wyszed³ nareszcie i drzwi siê za nim zamknê³y, przypomnienie tej œwie¿ej jeszcze sceny zda³o siê jakby snem przykrym tylko, a goœcie natychmiast rozchodziæ siê zaczêli. - Mia³em zupe³nie podobny wypadek - przerwa³ pu³kownik usi³uj¹c rozweseliæ towarzystwo - jednego razu na obiedzie w Wiedniu... nagle, gdyœmy siê tego najmniej spodziewali, wszed³ do sali nieboszczyk pochowany przed lat dwudziestu, wy³aja³ nas wszystkich, winnych i niewinnych, zjad³ skrzyde³ko kurczêcia, wypi³ kieliszek madery starej i zakrêciwszy siê, powróci³ do mogi³y. Ale ani ten koncept niewczesny, ani ¿arciki Justyna swobody i wesela przywróciæ nie mog³y, wszyscy byli powarzeni, wymykali siê uchodzili... Jeden baron Dunder jakimœ niby przypadkiem szukaj¹c kapelusza przyzosta³. Gdy nareszcie znaleŸli siê sami, ¿ywo przybli¿y³ siê do Feliksa. - S³uchaj - rzek³ - powiedz mi szczerze, to, co ten ³otr prawi³, to s¹, nieprawda¿ - potwarze czyste? - Ja nic nie wiem - rzek³ Feliks. - Ale to musz¹ byæ fa³sze. - Pomyœl pan, od kogo pochodz¹, a bêdziesz móg³ oceniæ ich wartoœæ. - Tak! to s¹ niecne potwarze! - powtórzy³ Dunder - jestem tego pewny, ale wyg³oszone przy tylu osobach natychmiast rozejd¹ siê po mieœcie i jenera³owa zgubiona. Spuœci³ g³owê. - Jak mo¿e byæ - doda³ wpó³ od gniewu zduszonym g³osem - aby tej niebezpiecznej ¿mii wolno by³o chodziæ, gadaæ i wciskaæ siê tak wszêdzie... z tych gadzin œwiat by oczyœciæ nale¿a³o! Feliks zgryziony i na duchu upad³y, nic odpowiedzieæ nie umia³. - Prawda - rzek³ Dunder dr¹c rêkawiczki, które spaz- matycznie wk³ada³ na rêce - prawda, ¿e z przesz³oœci tej kobiety nic od niej samej dowiedzieæ siê nie mog³em, lecz mog³a¿ ona tak¹ byæ istotnie? Czy wychowywa³a siê ona sierot¹ w waszym domu? Czy spotka³a j¹ tam jaka przygoda? Mo¿e¿ to byæ, ¿eby pochodzi³a z mieszczañskiej jakiejœ rodziny... mais elle a beaucoup de distinction dans les mani‚res. - Panie - rzek³ Feliks - czy bêdê milczeæ, czy otworzê usta, zawsze sobie niekorzystnie t³umaczyæ mo¿esz moje s³owa... wolê byæ szczerym. Jenera³owa jest mi istotnie od dzieciñstwa znan¹ jako biedna, zacna, pe³na serca i uczucia kobieta... póŸniejszych losów jej nie wiem. Dunder skamienia³, nie dotknê³o go ju¿ tyle nieszczêœcie jenera³owej, ile inna myœl czysto samolubna, ¿e samym o ni¹ staraniem i omy³k¹, jak¹ pope³ni³, bior¹c farbowane lisy za kosztowne futro, zosta³ nara¿ony na œmiesznoœæ i skompromitowany. - To okropna rzecz! - zawo³a³ - tak œwiata siê oszukiwaæ nie godzi... któ¿ by siê tego móg³ domyœleæ! tak przyzwoita kobieta! A! to szkaradnie! I porwawszy za kapelusz wylecia³, Feliks pozosta³ chwilê i rzuci³ siê na kanapê bezsilny. Spoczywa³ tak bezmyœlnie, przypominaj¹c sobie wypadek, który go dotkn¹³ mocno, gdy drzwi pokoju s¹siedniego uchyli³y siê znowu i kapitan Pluta odezwa³ siê przez nie. - Wszak pan sam jesteœ? Mam potrzebê pomówienia z nim... s³ówko tylko. Narêbski nic nie odpowiedzia³, ale milczenie by³o do- statecznym pozwoleniem dla kapitana, który siê zaraz wcisn¹³. - Wchodzê - rzek³ - b¹dŸ co b¹dŸ musiemy siê przecie i o tê honorow¹ sprawê u³o¿yæ... choæ rzecz nie pilna, ale wymaga poufnej rozmowy. Waæpan siê na serio na mnie pogniewa³eœ za Julkê i to wyst¹pienie wprawdzie niegrzeczne i mo¿e nie w miejscu, ale zmuszony by³em u¿yæ tego œrodka dla upokorzenia Dundera, który ju¿ tak nosa drze, ¿e mo¿e o facjaty koœcio³ów zaczepiæ i dostaæ kataru... Co to ci szkodzi³o? Nasze z ni¹ romanse pasterskie dawno pogrzebione zosta³y... Ale s³uchaj, rzecz inna, miêdzy nami sprawa - obrazi³eœ mnie osobiœcie, przy œwiadkach, ja tego darowaæ nie mogê. Przys³aæ ci sekundantów, u³o¿yæ o miejsce i godzinê, strzeliæ do siebie jest to rzecz tak ³atwa, ¿e j¹ ka¿dy potrafi, kto tylko ma trochê odwagi i zrêcznoœæ w tego rodzaju sprawach... Jam ju¿ nienowy, da³bym sobie radê, ale pytam siê, jak¹ bym mia³ satysfakcj¹? Tu kapitan dla wygodniejszego wyk³adu ca³ej sprawy usiad³ na krzeœle i nogê na nogê za³o¿y³ z zupe³na swobod¹. - Ja - rzek³ - potrzebujê, maj¹c urazê, stosown¹ do niej urz¹dziæ sobie kompensacj¹ wcale inaczej; wyzwaæ i zastrzeliæ mogê zawsze, kiedy mi siê podoba, bo pan zaty³eœ na wsi i jeœliœ strzela³, to chyba do kuropatw, ja zaœ nie straci³em wprawy i do asa nawet po kilkunastu kieliszkach trafiam o najwiêkszy zak³ad - chcesz sprobowaæ? Narêbski pogardliwie milcza³, kapitan, chocia¿ tego nie okazywa³ po sobie, coraz mocniejszy czu³ gniew w duszy, spokojnie jednak mówi³ dalej. - Wyzwaæ wiêc, zmusiæ do pojedynku i wybiæ ci oko lub rêkê zgruchotaæ, jest rzecz¹, któr¹ mogê sobie pozwoliæ, gdy nie bêdê ju¿ mia³ ¿adnego œrodka innego dojedzenia ci do ¿ywego, a zapotrzebujê g³oœnej rehabilitacji, jak¹ mi to spotkanie daæ mo¿e. O tym wiêc potem; ale ¿e zawsze przywyk³em dzia³aæ otwarcie i chcê, en galant homme, jakim by³em zawsze, abyœ wiedzia³, jak siê broniæ, muszê ci rozpowiedzieæ, co zamierzam i jakiego u¿yjê orê¿a. To pewna, ¿e miêdzy tob¹, szanowny panie Feliksie, a Julk¹ by³ œliczny romans, któremu, bez kalamburu, nie brak³o nawet rozwi¹zania... Jest wielkie prawdopodobieñstwo, i¿ owcem tej chwili szczêœcia jest Mania... ¿ona o tym nic nie wie, nie lubi jej instynktowo i tak ju¿ Kopciuszkowi dosyæ Ÿle w domu, có¿ to bêdzie, gdy jej podszepniemy o jego pochodzeniu? To ju¿ jest wcale niez³¹ zemst¹, ale dla mnie tylko œrodkiem przechodnim... mam drugi lepszy. Wed³ug urzêdowej wersji Mania jest córk¹ oficjalisty i zowie siê Jordanówn¹... otó¿ mo¿emy znaleŸæ takich jakichœ Jordanów, którzy ci j¹ odbior¹. To wszystko, co obiecujê, ci¹gn¹æ potrafiê, póki zechcê, wisieæ bêdê nad twoj¹ g³ow¹ z groŸb¹ nieustann¹, cedziæ ci zemstê po kropelce... Prawda, ¿e pomimo upadku i zwalania siê, umys³ mój nie straci³ na energii i nie brak mu œrodków pos³u¿enia namiêtnoœci? - Przyznaj, ¿e ma³o jest ludzi, którzy by tak czerstwo przeszli przez ogieñ ¿ycia jak ja? Tu zamilk³ chwilê, a widz¹c ¿e Narêbski blednieje i trzêsie siê od wzrastaj¹cego gniewu, mówi³ dalej powoli, wyjmuj¹c z kieszeni cygaro. - Pomniejszych utrapieñ, którymi nêkaæ ciê mogê, nie bêdê wylicza³, poddadz¹ je okolicznoœci trudno mi nawet przewidzieæ wszystkie... Jak mi siê to wszystko znudzi, no to wyzwê, zmuszê, byœ siê strzela³ i skaleczê, zabijaæ nie myœlê, o to b¹dŸ spokojny, ale ¿e koœæ tak strzaskam, ¿ebyœ pole¿a³ ruski miesi¹c, to pewna... Teraz zaœ, gdy mniej wiêcej wiesz nastêpstwa nieprzyjemne, jakie œci¹gn¹³eœ na siebie wybuchem w obronie tej kobiety, powiem ci, ¿e ich ca³kiem mo¿esz unikn¹æ w bardzo ³atwy i uczciwy sposób... Móg³bym ci daæ warunki ciê¿kie, ale znasz mnie, ¿e jestem miêkki i w po¿yciu bardzo ³atwy. Co siê tycze pojedynku, powiem g³oœno ¿eœ mnie przeprosi³ za s³owo nieostro¿ne i skwitujê ciê z niego; ale potrzeba, byœ siê pojedna³ ze mn¹ i poda³ mi szczerze rêkê w sprawie z jenera³ow¹. Nie powoduje mn¹ zemsta... mylisz siê, chcê j¹ tylko naprowadziæ na drogê moralnoœci... Zostawiê ci nawet dziecko... byleœ mi pomaga³... Tê kobietê potrzeba upokorzeniem zmusiæ, by z drogi at³asowej pokuty na miêkkich poduszkach zesz³a na surowe opamiêtanie... B¹dŸ ze mn¹, a wszystkiego siê wyrzekam, ty wiesz, ¿e u mnie s³owo rzecz œwiêta... dawszy, dotrzymam. Narêbski blady by³ jak chusta, usta mu siê trzês³y. - Mo¿esz strachem nêkaæ kobiety - zawo³a³ z gniewem - szczêœciem nikt ci tam oprzeæ siê nie jest w stanie... los je da³ ci w rêcê bezbronne, ale mê¿czyzna by³by pod³ym jak ty, gdyby uleg³ obawie i despotyzmowi... Na podobne œrodki s¹ przecie na œwiecie sposoby. - Unosisz siê - rzek³ Pluta zimno - u¿ywasz znowu niezbyt parlamentarnych wyra¿eñ, ale o to ju¿ mniejsza, gorzej, ¿e nie pojmujesz dobrze po³o¿enia. Jenera³owa wcale nie jest bezbronna, bo gdyby ni¹ by³a, ja bym pierwszy stan¹³ za ni¹, po wtóre cel mam najœwiêtszy... prowadzê na drogê obowi¹zków i moralnoœci, a wiesz, ¿e wedle jezuickiej maksymy cel œrodki oczyszcza... Ja siê trzymam t¹ raz¹ ich katechizmu, bo mi z tym dogodnie. A teraz racz mi powiedzieæ równie szczerze, jak ja ci siê z planu kampani wyspowiada³em, o jakich to mówisz sposobach? - Mam tylko jeden - zawo³a³ Narêbski - za pierwszym krokiem przeciwko... (tu siê zajêkn¹³...). - Nie wymieniaj przeciw komu - rzek³ kapitan - ja siê domyœlê... - Za pierwszym krokiem... - skoñczy³ Feliks - jak psu w ³eb strzelê na ulicy. - Wyra¿enie popularne, dobitne, ale nazbyt ostre, da³oby siê to eufoniczniej powiedzieæ z równ¹ energi¹ - odpar³ Pluta. - Ale œrodek nie tak dobry jak siê zdaje, naprzód w¹tpiê, ¿ebyœ trafi³, bo bêdziesz w pasji, po wtóre pójdziesz za to do krymina³u... po trzecie, ja znowu wiedz¹c, jak mi dobrze ¿yczysz, nie omieszkam byæ na ostro¿noœci, szukaj czego innego. - IdŸ, mów, rób, co ci siê podoba... - krzykn¹³ Narêbski - nie wyci¹gniesz ze mnie nic prócz wzgardy. - Piêknie i styl dobry! - rzek³ kapitan, zapalaj¹c nareszcie d³ugo przygotowywane cygaro - czemu ty nie piszesz, zw³aszcza dramatów, masz talent? Ale widzê, ¿e gra nierówna, ja jestem zimny jak szczupak, ty gor¹cy i nieprzytomny... nie decyduj siê w tym stanie i po kilku wina kieliszkach, ostygnij, mo¿esz póŸniej poœpiechu ¿a³owaæ. Ja jestem cz³owiek umiarkowany i pe³en serca nawet dla niewdziêcznych przyjació³ i dajê ci trzy dni do namys³u. Stojê w Hotelu Saskim numer 15 razem z bratem jenera³owej, a moim tymczasowym adiutantem, szanownym Kirkuciem. Dajê ci trzy dni do namys³u... bêdê oczekiwa³ trzeciego do godziny dwunastej, po czym rozpocznê powoli kroki nieprzyjacielskie... Spodziewam siê, ¿e mi oddasz sprawiedliwoœæ, i¿ postêpujê szlachetnie. - A teraz, bywaj zdrów - doda³ - namyœl siê, spokój domowy wart ofiary, a i o tê sierotê chodzi tak¿e... zakwaszê jej ¿ycie i tobie... ¯e potrafiê spe³niæ moj¹ misjê reformatora i jêzykiem, z którego s³u¿by wcale jestem kontent, dam sobie radê, tego mo¿esz byæ pewien. Narêbski milcza³; widz¹c, ¿e od niego s³owa nie wyci¹gnie, Pluta wyszed³ poœwistuj¹c. W domu pañstwa Narêbskich, którzy obiecywali sobie prawie wszyscy wielkie w Warszawie przyjemnoœci i rozkosze, panowa³y teraz zamiêszanie, niepokój, a ka¿dy niemal z cz³onków rodziny doznawa³ jakiegoœ zawodu lub przykroœci. Pani Samuela nierada by³a z mieszkania, z towarzystwa, w które wchodziæ poczyna³a, gdzie by³a dosyæ zimno przyjêta i nie tak prêdko rewizytowana, jak sobie ¿yczy³a, co jej mi³oœæ w³asn¹ dra¿ni³o, z mê¿a, który teraz mia³ zawsze gdzieœ uciec od jej gderania; Elwira niecierpliwi³a siê oczekuj¹c dot¹d na pró¿no piêknego nieznajomego, który ju¿ trzy razy przesun¹³ siê pod ich oknami i d¹sa³a siê, nie mog¹c doczekaæ jego odwiedzin. Narêbski obawia³ siê spe³nienia gróŸb Pluty i nowych w domu niesmaków; Mania nawet niepokoi³a siê zapytaniem garbuska i zajêciem, jakie obudzi³a w tym nieznajomym; s³owem, zamiast obiecywanych sobie zabaw, przyjemnoœci i roztargnienia Warszawa sta³a siê dla wszystkich powodem jakichœ zmartwieñ i troski. Ow lubelski panny Elwiry mniemany pretendent wprawdzie, jakeœmy wspomnieli, kilka ju¿ razy przesun¹³ siê pod balkonem konno i pieszo, zawsze jak najstaranniej ubrany, wygl¹daj¹cy pañsko, nigdy nie min¹³ tych pañ, ¿eby im siê bardzo grzecznie nie uk³oni³, zauwa¿ano tak¿e, i¿ czasami przesiadywa³ naprzeciw w oknie cukierni, zabójczymi czarnych oczów wejrzeniami œcigaj¹c Elwirê, ale siê do niej dot¹d zbli¿yæ nie stara³, nie szuka³ wcale znajomoœci, której oczekiwano, ograniczaj¹c siê tymi studenckimi pielgrzymkami i westchnieniami z daleka, których potrzeby i przyzwoitoœci wyt³umaczyæ sobie dot¹d nie umiano. Móg³ przecie ³atwo znaleŸæ kogo, co by go do domu wprowadzi³, poznaæ siê z Narêbskim, znaleŸæ œrodek przybli¿enia. Elwira tupa³a nó¿k¹ z niecierpliwoœci, powtarzaj¹c nawet przy matce: - Ale¿, moja mamo, to do niczego niepodobne! Czy¿by dot¹d nie znalaz³ nikogo, co by go do nas móg³ wprowadziæ? Czy¿by na ostatek nie przyzwoiciej ju¿ by³o samemu przyjœæ i z mocy dawniejszej znajomoœci nas odwiedziæ? Ja tego nie rozumiem! Co za fantazja œmieszna, dziecinna chodziæ, patrzeæ, wzdychaæ, a nie staraæ siê zbli¿yæ, przecie¿ okazujê mu, ¿e nie mam wstrêtu. Juœci¿ zna obyczaje œwiata, bo niezawodnie to wielki pan, wie, ¿e tak trwaæ nie powinno i nie mo¿e. - Zdaje siê - odpowiada³a matka - ¿e potrzeba byæ cierpliwymi, mo¿e chce wprzód dobrze wybadaæ okolicznoœci, dowiedzieæ siê o domu, boi skompromitowaæ, mo¿e ma jakie przeszkody w familii, jakie zobowi¹zania dawniejsze, wszystko siê trafia. Ale doprowadzony do ostatecznoœci, bêdzie siê musia³ nareszcie zbli¿yæ. Uwa¿asz jednak, ¿e rzadki dzieñ, abyœmy go gdzie nie spotka³y lub nie zobaczy³y, przesuwa siê prawie zawsze w jednych godzinach, ³atwo ci ich dopilnowaæ, daæ mu trochê nadziei i okazaæ uczucia, ale zrêcznie jednak, rozumiesz. - Ale bardzo dobrze rozumiem - odpar³a Elwirka z dosyæ z³ym i nad¹sanym humorem - ju¿ ja bêdê wiedzia³a, co z nim robiæ, ale ¿e nudny to nudny, ¿eby te¿ mnie tak mêczyæ i nie szukaæ sposobu dostania siê do naszego domu, wszyscy przecie u nas bywaj¹. Drugiego dnia po scenie u Bouquerela panie wysz³y z po³udnia do Saskiegn Ogrodu na przechadzkê. W wielkiej alei œwietnych toalet by³o mnóstwo, w bocznych, jak zwykle, bawi³y siê matki, bony, dzieci i ci, co wiêcej cienia i spokoju ni¿ ludzkich szukaj¹ oczów. £atwo siê domyœleæ, ¿e panie nasze nie posz³y na boczne œcie¿ki, gdzie by ich nikt nie spostrzeg³, ale ukaza³y siê w œrodkowej ulicy ubraniem od W³odkowskiego œwie¿uteñkim staraj¹c siê zwróciæ oczy wspó³zawodniczek i ciekawe mê¿czyzn wejrzenia. Chodzi³y ju¿ tak z godzinê, gdy Elwira pokraœnia³a nagle - naprzeciw nich sam jeden id¹cy ukaza³ siê ów piêkny nieznajomy. Tym razem spotkanie by³o nieuchronne, zaczepienie konieczne i panienka postanowi³a z bij¹cym sercem w jakikolwiek sposób poci¹gn¹æ go do oddania wizyty, plan u³o¿ony zosta³ w mgnieniu oka. Matka i córka zrobi³y miny i przybra³y postawy niezmiernie powa¿ne i surowe, zdawa³y siê nawet zrazu go nie spostrzegaæ. M³ody mê¿czyzna i teraz ubrany by³ trochê jak krawiecka lalka, wed³ug najœwie¿szej mody, z niewypowiedzian¹ szczegó³ów elegancj¹. Mia³ na sobie stroik ranny od Chabou z lekkiego jakiegoœ sukienka, krawacik z mistern¹ szpilk¹ na szyi, kapelusik panama, cudowne na nogach lakierki sznurowane i nieporównan¹ w rêku laseczkê. Ale jak utrefione by³y te czarne jego w³osy, jak urz¹dzone bakombardy, jak zakrêcone w¹siki, jak naci¹gniête i pozapinane rêkawiczki, tego ¿aden powieœciopisarz nie wypowie. Wszystkie te oznaki gustu i dystynkcji nie usz³y oka Elwiry, choæ ona zaledwie mia³a czas przebiec go przelotem, ale kobiety tak s¹ w tych razach dobrymi postrzegaczami! Poczer- wienia³a, zmiêsza³a siê, bliskoœæ niebezpieczeñstwa, a raczej chwili stanowczej zawróci³a jej nieco g³ówkê. Nieznajomy z uœmiechem pe³nym grzecznoœci podniós³ panamê, oczom swym nada³ wyraz pe³en s³odyczy i melancholii i gdy ju¿, ju¿ mia³o go zatrzymaæ s³owo zachêty, wyraz nadziei, przesun¹³ siê jak b³êdny ognik po bagnie. Elwira zacisnê³a usta, nie jestem pewny nawet, czy piêkne jej bia³e z¹bki œladu na koralowych nie zostawi³y wargach. - Ale go jeszcze spotkamy - zawo³a³a - chodŸmy, mamo, zawróæmy siê nieznacznie. - Czekaj¿e trochê... dojdziemy przynajmniej do koñca, czemu¿eœ do niego od razu nie przemówi³a? - Min¹³ nas tak prêdko, widocznie unika³ zapytania; wróæmy. - Niepodobna. - Ale póŸniej mo¿emy go nie z³apaæ. - Elwirko! goniæ niepodobna. - Ale proszê¿ mamy, tyle osób zawraca siê. Skutkiem tego krótkiego sporu zawróci³y siê wprawdzie, ale Elwira, szukaj¹c niespokojnymi oczyma Iwa swojego, ju¿ go znaleŸæ nie mog³a. Przebieg³y, umiejêtnie kieruj¹c siê w ulicach, ca³y Ogród Saski, powróci³y nazad w ulicê g³ówn¹, wróci³y do bocznych, nigdzie ju¿ piêknego nieznajomego nie by³o. - To jakiœ dziwny cz³owiek - zawo³a³a Elwira niecierp- liwie - a tak siê zdawa³ przyzwoity... - Mnie siê widzi - odpar³a matka - ¿e on musia³ naczytaæ siê romansów i intryguje nas umyœlnie, aby podnieœæ ciekawoœæ, a mo¿e rozpaliæ uczucie. Nic wiêcej tylko fantazja pañska. Ju¿ mia³y wychodziæ z Ogrodu, gdy Elwira uszczypnê³a rêkê matki pod mantylk¹, spostrzeg³a swojego lwa, który bardzo powoli t¹ raz¹ kroczy³ boczn¹ uliczk¹ zamyœlony g³êboko. Nie kompromituj¹c siê wcale, mo¿na z nim by³o siê spotkaæ i dwie panie do tego wielkiego celu zastosowa³y swój pochód. Lew szed³ jakby przygnieciony myœli i uczuæ ciê¿arem, z g³ow¹ nieco spuszczon¹, noga za nog¹, a koñcem swej przeœlicznej laseczki kreœli³ jakieœ zagadkowe esy na œcie¿ce, oczy w nie wlepiwszy. Zdawa³ siê nawet nie widzieæ, jakie mu grozi³o niebezpieczeñstwo i czeka³o zadziwienie, dopiero szelest jedwabnych sukien, które tu¿ przesuwa³y siê ko³o niego i zwalniaj¹c kroku zatrzyma³y siê nieco, przebudzi³ go z dumañ g³êbokich. Elwira tak umia³a pokierowaæ matk¹, ¿e siê znalaz³a z brzegu i niemal otar³a o piêknego nieznajomego, który naprzód z wolna i nie patrz¹c ust¹pi³ nieco, poczuwszy kobiety w bliskoœci, potem siê ku nim obejrza³, a¿ poznawszy je, zatrzyma³ i uk³oni³ znowu. Panie zwolni³y kroku, Elwirka uœmiechnê³a siê wdziêcznie, matka przymru¿onymi spojrza³a oczyma, lew jednak ust nie otworzy³. - A! co za mi³a niespodzianka - odezwa³a siê panna widz¹c, ¿e pierwsza musi wystrzeliæ i rozpocz¹æ kampani¹... - Mi³a tylko dla mnie zapewne - odpar³ mê¿czyzna widocznie trochê zmiêszany - prawdziwie nie œmia³em sobie pochlebiaæ, ¿eby krótka znajomoœæ dawa³a mi prawo do ich pamiêci... - Zbytek skromnoœci - odezwa³a siê z kolei matka - zakrawa to na udanie, na t³um nie zwraca siê oczów, ale na wybranych. Mê¿czyzna zmiêsza³ siê znowu, spuœci³ oczy. - Mia³yœmy kilka razy przyjemnoœæ widzenia pana z na- szych okien - doda³a Elwira ciszej - ale jak¿e siê to dzieje, ¿eœmy siê nigdzie nie mogli spotkaæ w towarzystwach stolicy? - Ja nigdzie nie bywam - rzek³ smutno nieznajomy. - Jak to? nigdzie? - podchwyci³a Samuela. - Tak, pani. - Có¿ to, rodzaj mizantropii? - Wcale nie, ale lubiê pracowaæ i pracujê, ile mogê, ma³o mi potem zostaje czasu dla œwiata i ludzi, potrzebujê raczej spoczynku i samotnoœci. - Samotnoœci? - powtórzy³a Elwira, staraj¹c siê niedo- statek s³ów zast¹piæ wymow¹ oczów, które rzeczywiœcie p³onê³y i iskrzy³y siê, nie czyni¹c widocznego wra¿enia. - Ja bardzo lubiê samotnoœæ - rzek³ nieznajomy. - Lecz s¹ przecie towarzystwa, kó³ka mniejsze, spokojne, ciche, w których cz³owiek odetchn¹æ mo¿e - odezwa³a siê pani Narêbska - a nic niebezpieczniejszego dla cz³owieka, m³odego w dodatku, nad zakopanie siê w g³uchej ciszy i osamotnieniu. - To zale¿y od charakteru - rzek³ zimno nieznajomy - s¹ ludzie, na których Ÿle dzia³a towarzystwo; i inni, którym szkodzi samotnoœæ. Szli tak dalej ustronn¹ uliczk¹ bardzo powoli, gdy¿ i matka, i Elwira œmiertelnie siê obawia³y, by im jeniec, wiêzy potargawszy, nie prysn¹³. M³odzieniec wlók³ siê za nimi, ale raczej z musu ni¿ ochoty, oci¹ga³ siê, przyzostawa³, ogl¹da³ bojaŸliwie naoko³o, jak gdyby go strach jakiœ opanowywa³, widocznie mia³ zamiar dezerterowania. Ale od kobiety, która pragnie zatrzymaæ, uciec jest niepodobieñstwem; nieznajomy szed³ coraz dalej a dalej. - Wiêc z tej regu³y tak srogiej - odezwa³a siê znowu matka - nie ma wyj¹tku? Pan nigdzie bywaæ nie chce? - Nie mogê! - rzek³ znacz¹co nieznajomy pe³nym jakichœ tajemnic g³osem, który Elwirze da³ wiele do myœlenia. Matka spojrza³a nañ tak¿e i umilk³a; obie zafrasowa³y siê mocno. - U nas tak ma³o osób bywa, tak ¿yjemy w odosobnieniu od œwiata -doda³a pani Narêbska - ¿e gdybyœ pan kiedy by³ ³askaw do nas zajrzeæ, pewni jesteœmy, i¿by go to na zgryzoty sumienia nie narazi³o. Nieznajomy sk³oni³ siê, zarumieni³, ale te¿ Elwira, nie daj¹c mu przemówiæ, dorzuci³a. - Doprawdy, by³oby to nie darowanym ze strony pana, gdybyœmy go nie mia³y widzieæ u siebie... Na to wszystko tylko uk³on by³ zagadkow¹ i ostateczn¹ odpowiedzi¹! Nieznajomy zdj¹³ kapelusz, obejrza³ siê, spostrzeg³ kilku mê¿czyzn doganiaj¹cych te panie i szybko, jakby go œcigano, umkn¹³ boczn¹ uliczk¹, staraj¹c siê tak pokierowaæ w pochodzie, aby twarzy jego nie dostrze¿ono. Wszystko to wcale nie by³o zaspokajaj¹ce, naprzód nie mia³ widocznie ochoty do odwiedzin, po wtóre byæ u nich nie przyrzek³. Elwira i matka prawie siê zaproszeniem skom- promitowa³y; skutkiem by³ nader kwaœny humor i zniecierpliwienie. Ale kiedy siê pragnie gor¹co wyt³umaczyæ sobie co z dobrej strony, nigdy cz³owiekowi nie zabraknie argumentów. Elwira, bior¹c wszystko na rozwagê, z tajemniczych postêpków nie- znajomego wywnioskowa³a tylko, ¿e j¹ kocha, ¿e o niej myœli, ¿e musi mieæ domowe jakieœ przeszkody, ¿e mi³oœæ uczyni³a go mizantropem, ¿e obawa, aby to uczucie góry nad nim nie wziê³o, trzyma³a go w oddaleniu. Co siê tycze znaczenia i po³o¿enia w œwiecie m³odzieñca, na chwilê nie w¹tpiono nawet, i¿ wysokie zajmowaæ musi stanowisko. Nieszczêœciem nadchodz¹cy z Narêbskim panowie, od których w³aœnie tak œpiesznie uciekaæ siê zdawa³ nieznajomy, spytani, kto to by³, domyœliæ siê nie mogli i szybko uchodz¹cego na oko wzi¹æ ju¿ nie zdo³ali. Staranny opis przez pani¹ Samuelê i Elwirê dokonany z wielkim bogactwem szczegó³ów nie rzuci³ na tê wa¿n¹ kwestiê ¿adnego œwiat³a. Wychodz¹c jednak z Saskiego Ogrodu z rozko³ysanym sercem, Elwira ¿ywi³a siê nadziej¹, ¿e po tak dobitnym zaproszeniu lew nareszcie musi siê zdemaskowaæ i pokazaæ, ale przyznawszy siê matce, nie uzyska³a potwierdzenia, pani Narêbska by³a zamyœlona i smutna, lekki nawet pocz¹tek bólu g³owy zwiastowa³ rozdra¿nienie nerwowe, nic dobrego nie rokuj¹ce. Bola³o Elwirê, ¿e siê nawet wygadaæ dostatecznie nie potrafi³a. By³o we zwyczaju, ¿e gdy jej co bardzo na sercu ciê¿y³o, gdy matka jej zwierzeniom nie wystarcza³a, sz³a naówczas z nimi do Mani. Biedne dziewczê ca³e dnie prawie samotnie nad robot¹ i ksi¹¿k¹ spêdza³o, a godziny, choæ prac¹ zajête, d³ugimi jej siê bardzo zdawa³y, nikt do niej nie przemówi³, nikt nie spojrza³ na ni¹; a¿ gdy Elwira poró¿ni³a siê z najukochañsz¹ sw¹ matk¹, co siê dosyæ czêsto trafia³o, gdy bardzo a bardzo by³a smutn¹, sz³a wówczas do izdebki Mani, k³ad³a siê na ³ó¿eczku i tam pewna, ¿e s³uchaæ jej musz¹ ze wspó³czuciem i cierpliwoœci¹, wylewa³a siê ze swoimi ¿alami. Na ten raz matka znudzona czy coœ niedobrego przeczu- waj¹ca, milcza³a ju¿ uparcie i Elwirka, której pilno by³o wygadaæ siê szeroko, powróciwszy z przechadzki pobieg³a zaraz do Mani. - Wiesz - zawo³a³a zaraz w progu - otó¿ nareszcie znalaz³yœmy znowu naszego kochanka... - A! gdzie¿ przecie? - Spotkaliœmy go w Saskim Ogrodzie, wystaw sobie co za dziwak, min¹³ nas, o krok bêd¹c tylko, i nie zaczepi³ nawet... - Ale siê przecie uk³oni³? - spyta³a Mania z uœmiechem. - Czekaj¿e! nie dosyæ na tym! Powiem ci wszystko! Oburzy³a mnie ta nieœmia³oœæ, raz musia³am przecie skoñczyæ. Widzê go pod oknami co dnia, k³ania mi siê tak¿e i na tym koniec, przecie¿ z ulicy oœwiadczyæ siê na migi nie mo¿na, to dziwactwo! to œmiesznoœæ! to nie wiedzieæ co! I tai siê z sob¹, ukrywa tak, ¿e nawet dowiedzieæ siê niepodobna, kto on taki. Nie ma najmniejszej w¹tpliwoœci - szczebiota³a dalej Elwira - ¿e jest znakomitego rodu, to zaraz poznaæ ³atwo z postawy, z wychowania, ze wszystkiego, ale ja w koñcu zniecierpliwi³am siê i postanowi³am dotrzeæ. - A! i có¿eœ zrobi³a? - Pokierowa³am tak zrêcznie mam¹, ¿eœmy go kryj¹cego siê w bocznej alei spotka³y drugi raz i zaczepi³am go nareszcie. - Mia³aœ odwagê? - spyta³a Mania. - I ja, i mama. A! i gdyby mi mama by³a dopomog³a jak nale¿y, wiêcej byœmy zrobiæ mog³y, ale mama, ty znasz mamê. - Nie mów¿e, proszê, nic na ni¹... - Ty wiesz, jak ja j¹ kocham, ale mama jest do najwy¿- szego stopnia niezrêczn¹. - Droga Elwirko! matka ma wiêcej od nas doœwiadczenia. - Co tam doœwiadczenie, proszê ciê! - Ale có¿ wam powiedzia³? - ¯e nigdzie a nigdzie nie bywa, ¿e wiele pracuje, ¿e potrzebuje samotnoœci. Wszak¿e gdyœmy go grzecznie zapraszaæ zaczê³y do siebie, choæ nic nie odpowiedzia³, ju¿ wiem pewnie, ¿e siê pokusie nie oprze i rêczê ci, ¿e u nas byæ musi. Mania niezupe³nie zdawa³a siê podzielaæ przekonanie przyjació³ki, ale te¿ nic nie odpowiedzia³a. - Zreszt¹ jeœli siê uprze, jeœli ten nieznoœny papa i mama nie zechc¹ mi dopomóc, ja potrafiê przemóc jego dziwactwo, bo jestem przekonana, ¿e mnie kocha. Co dzieñ prawie przeje¿d¿a pod naszymi oknami, k³ania mi siê, uœmiecha, oczy zawraca, tak d³u¿ej trwaæ nie mo¿e, ja gotowa jestem choæby pierwsza napisaæ, list mu rzuciæ, a w liœcie... - A, droga Elwirko - przerwa³a przestraszona Mania - nie rób¿e tego, zlituj siê, nie wiedz¹c kto, nie znaj¹c z pewnoœci¹ uczuæ jego dla siebie, kobiecie pierwszej robiæ krok tak stanowczy... - A! ty to jesteœ mniszka i wcale kochaæ nie umiesz, a jeœli kochasz, to Bóg ciebie tam wie, to cichaczem i skrycie; ja tak nie umiem, mnie to niecierpliwi i czekaæ nie myœlê w takiej niepewnoœci, muszê siê raz dowiedzieæ, czy mnie kocha... - A ty? czy¿ go kochasz? - Ja? dlaczegó¿ pytasz? jak to nie kocham? - Bo gdybyœ prawdziwie go kocha³a, mog³abyœ milczeæ, czekaæ i nie myœla³abyœ na ca³e twe ¿ycie o innym. Mania westchnê³a i spuœci³a oczy. - Któ¿ wie - doda³a - mo¿e jego po³o¿enie towarzyskie, mo¿e okolicznoœci domowe czyni¹ tak nieœmia³ym, mo¿e gdyby siê odkry³, ty byœ go nie chcia³a? - Co ty pleciesz? dziecko! co ci siê œni! Wszak i z postawy, i ze stroju, i z mowy ³atwo poznaæ, kto on jest. O! ja mam przecie¿ dobre oczy, a trochê rozumiem œwiata! Mania, schyliwszy siê nad robot¹, ju¿ nic nie odpowiedzia³a, Elwira szeroko jeszcze rozwodz¹c swe ¿ale siedzia³a d³ugo, mówi³a wiele, tysi¹czne osnuwaj¹c plany, nareszcie widz¹c, ¿e z biednej sieroty nic prócz wspó³czucia nieœmia³ego nie dobêdzie, w równie z³ym humorze opuœci³a pokoik jak przysz³a. A Mania? siedzia³a dalej schylona nad robot¹. Jak na wsi, tak i tu, w mieœcie, nigdy Mani na pracy nie zbywa³o, matka z córk¹ wszystk¹, jak¹ mia³y, zrzuca³y na ni¹, posy³a³y nieustannie, wyrêcza³y siê, nie zwa¿aj¹c, ¿e nie zawsze si³ i czasu mog³o dziewczêciu wystarczyæ. Mania nie poskar¿y³a siê nigdy, stara³a poddaæ wszystkiemu, wymówki znosi³a w milczeniu i najszczêœliwsz¹ by³a, gdy siê mog³a zamkn¹æ w swym pokoiku, chwilkê poczytaæ, pomodliæ siê i byæ z sob¹. Nie bardzo jej jednak pozwalano na tê samotnoœæ, gdy¿ i Elwirka, i matka ci¹gle coœ od niej potrzebowa³y. Za to woln¹ by³a prawie ca³kiem od salonu, od którego szczególniej w mieœcie usuniêto j¹ nie bez myœli. Elwira daleko by³a pokaŸniejsz¹, prêdzej w oko mog³a wpaœæ komu, ale Mania wpada³a w serce i obawiano siê, aby nadto nie zwraca³a uwagi, nie zaszkodzi³a dzieciêciu domu. Maleñki wiêc ten pokoik, wyj¹wszy godziny sto³u i herbaty, by³ ci¹gle schronieniem sierotki, a najczêstszym w nim goœciem pan Feliks, który i otwarcie, i ukradkiem zachodzi³ do Mani, a czasem d³ugie tam spêdza³ godziny. W ostatnich dniach gna³ go tu niepokój, bo choæ postanowi³ nie ulec Plucie, zna³ cz³owieka i groŸba jego tkwi³a mu w myœli, a los Mani, który mog³a pogorszyæ jeszcze, zakrwawia³ mu serce. Drugiego dnia kapitan nie da³ znaku ¿ycia, trzeci nadszed³ i up³yn¹³ spokojnie do wieczora, a Narêbski, na krok nie oddalaj¹c siê od domu, chodzi³ niespokojny, walcz¹c z sob¹ i myœlami. Rad by siê by³ zobaczy³ z jenera³ow¹, ostrzeg³ j¹, ale po pierwszym widzeniu siê w Garwolinie i na to ciê¿ko mu zebraæ siê by³o. Sam charakter cz³owieka od wszelkich podobnych kroków stanowczych go wstrzymywa³, odk³ada³ od dnia do dnia, waha³ siê, nie wiedzia³ sam, co pocz¹æ, okupiæ jednak spokoju podaniem rêki napastnikowi serce siê oburza³o. Znaj¹c ¿onê, wiedzia³ on dobrze, i¿ bêdzie musia³ stawiæ czo³o burzy straszliwej, ¿e sieroty z domu mo¿e pozbyæ siê bêdzie zmuszony; chcia³ j¹ przygotowaæ do tego, ale sam nie by³ pewien, jak siê braæ, od czego pocz¹æ i rachowa³, ¿e groŸba jeszcze mo¿e pozostaæ bez skutku. Im d³u¿ej myœla³ nad tym, mocniejszego nabiera³ przekonania, ¿e Pluta chcia³ go tylko nastraszyæ, ale spokoju domowego nie naruszy... to go jakoœ uko³ysa³o. Wieczorem jednak nadszed³ miejsk¹ poczt¹ list z zapyta- niem ostatecznym, jakie jest postanowienie pana Feliksa. Na pismo to nie czu³ potrzeby odpowiedzi, zdar³ go i niespokojny odpowiedzia³ sobie: bêdzie, co ma byæ. Wieczór przeszed³ spokojnie, Narêbski coraz siê umacnia³ w przekonaniu, ¿e strachy przejd¹ na niczym, a z wielkiej chmury wcale deszczu nie bêdzie. Nazajutrz jednak w godzinie wizyt pan Fryderyk Pluta kaza³ siê do niego zameldowaæ. - Mój drogi - rzek³ wchodz¹c - przykro mi to niezmiernie, ¿e mnie, cz³owieka szczerze ci ¿ycz¹cego dobrze, przywodzisz do ostatecznoœci takim uporem. Przyjacielem mogê siê zawsze zdaæ na coœ, a postawiony w koniecznoœci szkodzenia, narobiæ ci k³opotów. Rozwa¿, proszê, i nie przywódŸ mnie na pokuszenie i do u¿ycia œrodków, które dla mnie samego s¹ przykre. - Rób waæpan, co siê podoba - rzek³ Narêbski - ulegaæ naciskowi nie chcê, nie mogê nie powinienem. - Wiêc mam siê zameldowaæ do pani dobrodziejki? - spyta³ Pluta. Narêbski nic nie odpowiadaj¹c ruszy³ ramionami i pogard- liwie siê odwróci³. - Gdybym ci jeszcze da³ dzieñ do upamiêtania i namys³u? - Otrzyma³byœ tê¿ sam¹ co dziœ odpowiedŸ - zawo³a³ w gniewie Narêbski. Kapitan zacz¹³ powoli nak³adaæ rêkawiczki i zaci¹wszy usta skierowa³ siê ku salonowi. - Proszê oznajmiæ pani - rzek³ do s³u¿¹cego - pana kapitana Plutê w bardzo wa¿nym interesie. Nie tyle mo¿e sz³o kapitanowi o dokuczenie Feliksowi, którego opór obudza³ w nim razem mœciwe uczucie i niejakie poszanowanie, ile o zamiêszanie domu, z którego oddalenie sieroty wypaœæ mog³o, potem ³atwo j¹ tytu³em pokrewieñstwa i opieki móg³ pochwyciæ jeden z Kirkuciów jako najbli¿szy z familii i u¿yæ jako narzêdzia przeciw jenera³owej. Oznajmiono kapitana, sama pani siedzia³a w oknie, gdy jej goœcia nie znanego zaanonsowano, a ¿e imienia sobie nie przypomina³a, choæ z mê¿em by³a ju¿ o nim mowa, domyœlaæ siê poczê³a wcale czego innego ni¿ to, co go sprowadza³o, i wpad³a na domniemanie, i¿ odwiedziny mog³y byæ w zwi¹zku z piêknym nieznajomym Elwiry. Kazano wiêc prosiæ kapitana, który przedstawi³ siê przyzwoicie, bo z ³atwoœci¹ wszelki ton i fizjognomiê przybraæ umia³. Mimo wprawy jednak we wszelkiego rodzaju przygodach nabytej nie³atwo mu przysz³o sprawê zagaiæ. Od czego tu by³o pocz¹æ! jak ubarwiæ to dziwne zwierzenie? Wpad³ na myœl, ¿e powinien by³ dzia³aæ w imieniu Kirkucia jako najbli¿szego krewnego. Twarz jego nie bardzo nawyk³a do posêpnego wyrazu musia³a siê oblec powag¹, surowoœci¹ i smutkiem, wszed³ jakby pod ciê¿arem jakiegoœ przykrego wra¿enia, a ¿e zmiarkowa³ od pierwszego rzutu oka, i¿ Samuela wysoko musi ceniæ ton przyzwoity, nastroi³ siê bardzo wysoko. O trzy kroki mo¿na go by³o wzi¹æ za cz³owieka najlepszego towarzystwa, przychodz¹cego bez interesu, aby siê tylko uk³oniæ. Zaprezentowa³ siê, usiedli. - Pani mi daruje - rzek³ - i¿ nieznajomy oœmielam siê przerwaæ jej spoczynek i tak niegrzecznie narzucaæ, ale rzecz jest zbyt wielkiej wagi, abym siê waha³ choæby trochê jej naprzykrzyæ. Czy mogê prosiæ o chwilê poufnej rozmowy? - Bardzo proszê... i owszem - odpar³a Samuela przygoto- wana do sprawy wcale innej. - Dziwny zbieg okolicznoœci - ci¹gn¹³ dalej kapitan - zbli¿y³ mnie do bardzo biednego, ale wielkiej zacnoœci cz³owieka, niejakiego pana Mateusza Kirkucia. - Kirkucia! - powtórzy³a zdziwiona tak trywialnym nazwiskiem Narêbska, zawsze s¹dz¹c, ¿e o piêknym nieznajomym mowa. - Cz³owiek niskiego stanu, ale serce wszêdzie siê znaleŸæ mo¿e. Pani Samuela wzdrygnê³a siê na niski stan, a przelêk³a wzmianki o sercu, która j¹ utwierdzi³a w przekonaniu, ¿e o Elwirê chodzi. - Ale jaki¿ zwi¹zek? - spyta³a. - Proszê pani o trochê cierpliwoœci... ten biedny o dziwnej zacnoœci i szlachetnoœci uczuæ cz³owiek mia³ siostrê, jak on sierotê ubog¹, która wziêt¹ zosta³a na wychowanie przez nieboszczkê pani¹ Narêbsk¹, matkê mê¿a pani dobrodziejki. Pani Feliksowa widz¹c, ¿e o co innego chodzi, zarumieni³a siê z niecierpliwoœci i s³uchaæ poczê³a wcale innym usposobieniem. - D³ugi czas - mówi³ kapitan dalej - nic o niej nie wiedziano, serce brata cierpia³o mocno na tym. PóŸniej zbiegiem okolicznoœci, których nie mogê tu obszerniej wyjaœniaæ, dosz³a do wiadomoœci Kirkucia ca³a smutna historia tej kobiety, która z domu pañstwa Narêbskich wysz³a bardzo nieszczêœliwie. - Có¿ to jest? Nigdy nic o tym nie s³ysza³am. - Byæ mo¿e, smutna to historia... piêknoœæ tej biednej dziewczyny, istotnie zadziwiaj¹ca w jej stanie, zwróci³a na ni¹ oczy tego, który póŸniej odpokutowawszy za przewinienia m³odoœci, zreszt¹ bardzo wyekskuzowane, bo któ¿ bez winy, pani dobrodziejko!... tego... który siê sta³ mê¿em pani... Pani Feliksowa rzuci³a siê jak oparzona. - Jak to mojego mê¿a? mój m¹¿? - M¹¿ pani sta³ siê jej upadku przyczyn¹, pani Julia zostawi³a w ich domu drug¹ sierotê... wygnana musia³a siê rozstaæ z dzieciêciem. Pani Narêbska zakry³a oczy rêkami, chwyci³a siê za g³owê wzruszona i gniewna. - Mój m¹¿! - powtórzy³a. - A pani! któren ¿e m¹¿, choæby najprzyk³adniejszy, nie ma sobie coœ podobnego do wyrzucenia - podchwyci³ kapitan - proszê tylko wys³uchaæ mnie cierpliwie. Brat owej panny Julii, dziœ jenera³owej Palmer, a mój przyjaciel Kirkuæ, tym wiêcej troszczy siê o los opuszczonego dzieciêcia, ¿e w³asna jego matka, nie pomna na œwiête obowi¹zki, ca³kiem siê go zapar³a. - Wiêc matka ¿yje? - zawo³a³a Samuela. - Matka, dziwiê siê, ¿e pani dot¹d nie jest znana, zajmuje ona w œwiecie tutejszym znakomite stanowisko, nie mog³aœ jej pani nie spotkaæ - jest to przecie jedna z najszanowniejszych matron i œwieczników towarzystwa... Mój Kirkuæ, rodzony jej brat, choæ ubogi, rad by odzyskaæ siostrzenicê, ni¹ siê zaopiekowaæ, daæ jej rodzinê. Ale nie wiemy dot¹d na pewno, co siê sta³o z sierot¹, chocia¿ najmocniejsze prawdopodobieñstwo dozwala nam wnosiæ, ¿e ni¹ byæ musi tak zwana panna Maria Jordan. - Powinnam siê tego by³a domyœleæ! - porywaj¹c siê nagle zawo³a³a kobieta, której gniew twarz zarumieni³. - Istotnie on dla niej ma serce ojca, wiêcej ni¿ dla mojego dzieciêcia... A wiêc tajemnica odkryta! o mój Bo¿e! - Tak jest, wiesz j¹ pani - przerwa³ z energi¹ ch³odn¹ pan Feliks, który ostatnich s³ów dos³yszawszy, wszed³ nagle do pokoju, zbieraj¹c siê na si³ê, jakiej zwykle w ¿yciu mu dot¹d brakowa³o - wiesz pani prawdê i wiedzieæ j¹ bêdziesz lepiej ode mnie samego, ni¿eli od tego pana, który z powodów wcale ró¿nych przyszed³ z us³u¿nym doniesieniem. Nie bêdê nic tai³, bo nic nie mam do zatajenia, jeœlim ukrywa³ lat kilkanaœcie, co mi ciê¿y³o na sercu, to dla pokoju tylko... wszystko, co pani powiedziano, jest mniej wiêcej prawd¹... kocha³em ubog¹ dziewczynê, by³em przez ni¹ kochany, mi³oœæ nasza sta³a siê nieszczêœciem obojga, sromot¹, pozosta³e dzieciê ciê¿arem grzechu i ekspiacj¹ winy. Tajemnica ta, któr¹ dziœ ods³oniono przed tob¹, nie by³a moj¹ tylko, nie mia³em nawet prawa podnieœæ zas³ony, powiedzieæ s³owa. Dziœ, gdy zosta³a zdradzon¹, mówiê g³oœno - to dzieciê do nikogo nie nale¿y - jest moim w³asnym dzieciêciem! Zapar³a siê go matka, przyznaje ojciec b¹dŸ co b¹dŸ! Ani stryj, ani wuj, ani ¿adna rodzina prawa do sieroty mieæ nie mo¿e... ma je ojciec jeden tylko - ja nim jestem. ¯ona z krzykiem spazmatycznym zakry³a sobie oczy na te s³owa wyrzeczone z si³¹... której siê w mê¿u nie spodziewa³a, mi³oœæ rodzicielska zrodzi³a j¹ w sercu zastyg³ym d³ugo i œciœniêtym. - Panie Pluta - rzek³ Feliks, zwracaj¹c siê do kapitana coraz silniej wybuchaj¹cym gniewem, zwyk³ym ludziom, którzy rzadko mu nad sob¹ górê braæ daj¹ - teraz ci nic nie pozostaje, tylko ust¹piæ z tego domu, do którego wnios³eœ coœ chcia³ - ³zy i niepokój. Mo¿esz pan czyniæ, co mu siê podoba, a teraz proszê za drzwi... jam tu gospodarzem. - Bêdê pos³usznym - odpar³, œmiej¹c siê, Pluta i ruszaj¹c ramionami z rezygnacj¹ - ale mam nadziejê, ¿e jeszcze bêdê korzysta³ z mi³ego towarzystwa pañskiego... zobaczemy siê gdzieœ jeszcze... zobaczemy. Pluta zatar³ rêce po tych s³owach, sk³oni³ siê i wyszed³ powoli. Ma³¿eñstwo pozosta³o sam na sam, a pierwsza chwila ta dla obojga by³a ciê¿k¹ i przykr¹ nad wyraz. Zwykle gderliwa i przykra Samuelka rozp³aka³a siê po niewieœciemu jak tylko zobaczy³a mê¿a przybieraj¹cego w³aœciwsz¹ mu rolê mêsk¹, Feliks chodzi³ zburzony, ale milcz¹cy, daj¹c p³yn¹æ ³zom i czekaj¹c zaczepki. - A! ja nieszczêœliwa! - wo³a³a ¿ona - tyœ mnie oszuka³, tyœ siê kry³ przede mn¹! Tyœ dzieciê nieprawe wprowadzi³ do domu i postawi³ obok mojego dzieciêcia, tyœ skala³ dom! nadu¿y³ wiary, jak¹ mia³am w tobie. - S³uchaj pani - rzek³ Feliks - nigdyœmy siê tak bardzo nie kochali, ma³¿eñstwo nasze by³o czysto tylko dla wzajemnych dogodnoœci z niego wyp³ywaj¹cych zawarte. Nie zdradzi³em ciê wcale, bo to nale¿a³o do przesz³oœci, której nikt powróciæ ni zmieniæ nie mo¿e, milcza³em, bo nie mia³em obowi¹zku cudzych zdradzaæ tajemnic. Dziœ, gdy wszystko ci wiadome, proszê, a¿eby córka moja... - Jaka córka! - zrywaj¹c siê zakrzycza³a ¿ona - ty masz tylko jedn¹ córkê, jak œmiesz dawaæ jej to nazwisko, które mojemu tylko nale¿y dzieciêciu? To dziewczê... ja go wiêcej widzieæ nie chcê, ja je od dzisiejszego dnia wypêdzam. - No, to i mnie z ni¹ zapewne - rzek³ Feliks bo ja mojego dziecka ani dawnych dla nowych nie porzucê obowi¹zków... a zatem i my siê po¿egnamy. Samuela zamilk³a, szlocha³a. - Feliksie! - rzek³a ³agodniej, ton zmieniaj¹c - Feliksie, ja ciê nie poznajê, có¿ ci siê sta³o? - Nic, tylko uczucie powinnoœci da³o mi si³ê, której nie mam na dzieñ powszedni... oto ca³a tajemnica, si³y tej chcê i muszê u¿yæ na wyrwanie siê z fa³szywego po³o¿enia. Dziecka mojego siê nie zaprê i nie odepchnê, jeœli je wygnasz, wypêdzisz razem nas dwoje. Elwirze zostanie matka, za Mari¹ pójdzie ojciec. - Wiêc chcesz, aby zosta³a? - Maria nie wie, ¿e jest moj¹ córk¹ - rzek³ Feliks - ja jej o tym nie powiem, bo wolê, by siê s¹dzi³a sierot¹, ni¿eli wstydzi³a swojego pochodzenia... Nas dwoje tylko dziœ wiemy w tym domu o jej pochodzeniu i o moich obowi¹zkach, wszystko pozostanie, jak by³o, a jeœli jej dasz uczuæ najmniejszym... - Có¿ to? ty mi dyktujesz postêpowanie? - Dajê radê - rzek³ zimno Feliks - nie chcesz jej - wszak ci j¹ wolno odrzuciæ. I znowu d³ugie, g³êbokie, pe³ne namys³ów nast¹pi³o mil- czenie, nadesz³a Elwira, której ciekawoœæ budzi³a ta doœæ przed³u¿ona konferencja, ale j¹ matka ¿ywym i stanowczym odprawi³a ruchem. Ma³¿eñstwo sta³o przeciw sobie trochê zachwiane w postanowieniach, Feliks miêk³ widocznie, Samuelka uciek³a siê do ³ez, które s¹ jednym z najmocniejszych œrodków stagnacji kobiecej. - Feliksie - rzek³a wreszcie czulej ni¿ zwykle, podaj¹c mu rêkê, któr¹ on, trzeba mu oddaæ tê sprawiedliwoœæ, z jak najwiêksz¹ skwapliwoœci¹ pochwyci³ - ja ci przebaczam! ja ci darujê! ja jej nie odepchnê! Ale na Boga... zapewnij jej los i... przez litoœæ nade mn¹, usuñ j¹ sprzed oczów moich. - Có¿ ci szkodzi sierota? - zapyta³ m¹¿. - Przypomina mi twoj¹ niewiernoœæ... tragicznie odpar³a Samuela. - Kochana ¿ono, zastanów siê - zawo³a³ m¹¿ - czy tym wyrazem nazwaæ j¹ mo¿na? Ja wówczas ciebie jeszcze nie zna³em i by³em wolny. - Ale bytnoœæ w domu naszym tego dzieciêcia, gdy siê rozg³osi, co nieochybnie nast¹pi, gdy wszyscy dowiedz¹ siê, ¿e ono twoim... zgorszenie... plama! - Wstyd to i kara tylko dla mnie... - odpowiedzia³ Narêbski - piêkniej¿e by³oby, gdybym siê zapar³ sieroty, odepchn¹³ j¹ i dla uniknienia skandalu da³ jej siê tu³aæ, zmarnieæ i gin¹æ? - Ale dla mnie mieæ j¹ ci¹gle na oczach, Feliksie, to bêdzie mêczarnia nieustanna. - Nigdyœ tego biednego nie lubi³a dzieciêcia - rzek³ m¹¿ smutnie - wiêcej niechêci nad tê, jakiej dozna³a, trudno byœ mu okazaæ mog³a... a co do mnie, staraæ siê bêdê, by jak najkrócej na ni¹ nara¿on¹ by³a. - Feliksie - odezwa³a siê ¿ona patetycznie - jako matka, jako towarzyszka twojego ¿ycia, proszê ciê. - Nie opuszczê sieroty - odpar³ Narêbski stanowczo - dosyæ matki, która siê jej zapar³a, niech ojciec za dwoje d³ug p³aci, bo mo¿e podwójnie jest winnym. Spodziewam siê, ¿e mnie i domu nie narazisz na przykroœci. Niech mówi¹, co chc¹, ja k³amaæ nie umiem i grzechu nawet zaprzeæ siê nie potrafiê. Jedn¹ mam przed sob¹ drogê uczciw¹, to wyznaæ b³¹d i odpokutowaæ zañ. Czyñ pani, jak uznasz, ja zrobiê, co powinienem. Ca³e to wyst¹pienie pana Feliksa nies³ychanie poruszy³o i zdziwi³o ¿onê, która, znaj¹c go od dawna powolnym i uleg³ym, takiej energii charakteru i wybuchu woli niez³omnej spodziewaæ siê wcale nie mog³a. Ma³¿eñstwo wesz³o w now¹ epokê, której gróŸb pani Samuela siê przelêk³a, postrzeg³a jednak ³atwo, ¿e w tej chwili iœæ przebojem nie by³o mo¿na, ¿e na pozór ulec nale¿a³o, aby powoli, znowu uœpiwszy i zdrêtwiwszy rozbudzonego zgryzot¹ i przywi¹zaniem do dzieciêcia, uj¹æ w dawne pêta. Rachowa³a na posi³ki czasu, na sw¹ zrêcznoœæ, na to wreszcie, ¿e siê pozbêdzie Mani, zmieniaj¹c tryb postêpowania z ni¹ w sposób mi³y mê¿owi, wyprowadzaj¹c j¹ w œwiat i szukaj¹c jej jak najprêdzej stosownej lub niestosownej partii, byle j¹ z domu wyprawiæ. Wszystko to jak b³yskawic¹ przebieg³o przed jej oczyma i Samuelka uspokojona, uleg³a, zgadzaj¹ca siê na wszystko, umilk³a... Feliks wyszed³ przejêty jej dobroci¹, prawie z wdziêcznoœci¹ dla niej w sercu. Parê dni w z³owrogiej up³ynê³o ciszy, w domu nic siê nie zmieni³o, tylko nazajutrz g³oœno oœwiadczy³a gospodyni domu, ¿e Mania bardzo Ÿle robi, i¿ nie chce wychodziæ do salonu, ¿e za ma³o bywa w towarzystwie, ¿e w mieœcie nale¿a³oby siê ubieraæ staranniej. Pan Feliks spuœciwszy oczy w talerz, gdy¿ to by³o przy obiedzie, nie odpowiedzia³ na to ani s³owa, Mania siê zmiêsza³a t¹ niezwyk³¹ dobroci¹, która ³zy wycisnê³a z jej oczów, a Elwira spojrza³a na matkê z podziwieniem przera¿aj¹cym. Po obiedzie dopiero m¹¿ nie móg³ siê wstrzymaæ, ¿eby ¿ony nie zapytaæ, co by to mia³o znaczyæ. - Mój drogi - odpowiedzia³a pani Feliksowa z jak¹œ melancholi¹ spokojn¹ - dopóki nie wiedzia³am tajemnicy, Mania by³a dla mnie ubog¹ sierot¹, dzisiaj jest twoim dzieciêciem... wierz mi, jakkolwiek bolesn¹ dla mnie jej przytomnoœæ i widok, rozumiem twoje obowi¹zki i chcê je spe³niæ wraz z tob¹... Pan Feliks oczarowany, uniesiony uca³owa³ jej rêkê, na- st¹pi³o nie pojednanie, ale rozczulenie, jakiego nigdy dla ¿ony nie dozna³, a Samuela zadr¿a³a w duszy, widz¹c si³ê przywi¹zania jego do tego dzieciêcia. Tego¿ dnia pojechali do sklepów, do magazynów i mod- niarek, aby Maniê trochê przystroiæ. Dla Elwiry, przed któr¹ œciœle zachowana by³a tajemnica, by³o to coœ niepojêtego, gniew i zazdroœæ miêsza³y siê w jej sercu ze zdumieniem; czu³a, ¿e to nie mog³o byæ bez przyczyny, a tej mimo ca³ej swej kobiecej przebieg³oœci dobadaæ siê nie mog³a. Matka na pró¿no usi³owa³a j¹ uspokoiæ, ale sposób, w jaki to czyni³a, zwiêksza³ tylko niecierpliwoœæ i urazê do ojca, który widocznie mia³ byæ przyczyn¹ nag³ej zmiany. Elwirka nadto zna³a, a raczej przeczuwa³a œwiat bo¿y i ludzki, ¿eby siê lada czym da³a u³udziæ, dobadywa³a siê jakiejœ tajemnicy pod spodem, ale domys³y te œcign¹æ jej nie mog³y. Nawet rzucona przez matkê myœl zrêczna, ¿e Mani chc¹ pozbyæ siê z domu, aby Elwira szerzej w nim panowa³a bez wspó³zawodnictwa, nie przyjê³a siê tak dobrze, jak chciano. - Ale moje serce - odpowiada³a Samuela na ci¹g³e nalegania córki - widzisz sama, jak twój ojciec przywi¹za³ siê do tej sieroty... robiê to dla niego... przy tym, powiem ci to na ucho... Mania w domu zawsze robi m³odym ludziom bywaj¹cym u nas niepotrzebn¹ dystrakcj¹... rada bym, ¿eby j¹ sobie kto co prêdzej wzi¹³, a to byæ nie mo¿e, dopóki jej trochê w œwiat nie wyprowadzimy. Jakkolwiek pani Feliksowa mówi³a gor¹co, córki to nie przekonywa³o, nienawiœæ jej dla rywalki w sercu ojca obudzi³a siê wiêksz¹ jeszcze, a ciekawoœæ i niepokój dosz³y prawie do rozgor¹czkowania... Rzuci³a siê na Maniê, ale z dziecka, które samo o sobie nic prawie nie wiedzia³o i równie postêpowania tego poj¹æ nie mog³o, nie mo¿na siê by³o dobadaæ wielkiej tajemnicy. Oko jednak Elwiry dosz³o powoli, ¿e ojciec i matka w stosunkach owych powszednich inaczej byli od niejakiego czasu, zgad³a, ¿e ta zmiana z odmian¹ usposobieñ matki dla Mani mog³a byæ w zwi¹zku - ale dalej ju¿ pró¿no sobie ³ami¹c g³owê, nic dojœæ nie umia³a. I gdy tak z jednej strony zyska³a sierota na sukienkach i stroju, na powo³ywaniu do towarzystwa, którego nie lubi³a, na pozornej serdecznoœci pani Samueli, przeœladowanie pok¹tne zazdrosnej Elwiry, przebijaj¹ca siê przez formê czu³oœci niechêæ pani domu, dotkliwie jej czuæ siê da³y. Mniej siê ni¹ wprawdzie pos³ugiwano mo¿e, ale poza t¹ wzglêdnoœci¹ dla niej wymuszon¹ czuæ by³o nie tylko ch³ód, raczej chwilowo tylko przyt³umion¹ nienawiœæ, która siê obawia³a wybuchn¹æ, zbieraj¹c groŸnie na przysz³oœæ. Przenieœmy siê teraz w trochê inny œwiat razem z Teosiem Muszyñskim, który powróciwszy do Warszawy o ma³ym bardzo grosza zapasie, dalej po staremu biedne swe ¿ycie musia³ prowadziæ. Nie brak mu by³o odwagi, w któr¹ uzbroi³o go ¿ycie przesz³e, opieka losu dziwna, doznana w najciê¿szych ¿ycia kolejach, ale si³ czêsto nie dostawa³o, tak by³ osamotniony, bo z siebie tylko czerpaæ je musia³. Powróciwszy do stolicy, wedle dawnego obyczaju poszuka³ sobie ubogiego, ale odrêbnego mieszkania, gdy¿ najlepszym pracy towarzyszem jest samotnoœæ. Przyjaciel wnosi pociechê, ale zabiera swobodê, z której coœ zawsze dla niego uroniæ potrzeba. Cz³owiek czêsto oddaje mu chwilê, w której siê czuje na coœ zdatnym, a znu¿ony potem z pozosta³ej mu godziny nic ju¿ wyprz¹œæ nie mo¿e. Przy ulicy Œwiêtokrzyskiej mieszka³ dawniej na drugim piêtrze w ma³ej kamieniczce, z której gospodarzem by³ w przy- jaŸni. Jeden to by³ z tych starych domów, które w nowej a wytwornej Warszawie trzymaj¹ siê nie wiedzieæ jakim prawem obok œwie¿ych i m³odych kamienic. Œciœniêty z obu stron wysokich, œwie¿ych domostw murami wydawa³ siê dosyæ dziwnie ze sw¹ zgrzybia³¹ fizjognomi¹, porysowanymi murami, jednym piêtrem o ma³ych okienkach i nieœmia³o wzniesion¹ facjatk¹ trójk¹tn¹, w której parê jakby strychowych okien œwieci³y w³aœnie mieszkaniu Teosia. K¹tek ten rzadko bywa³ zajêty przez jakiego biedaka i dlatego mimo wywieszonej deszczu³ki oznajmuj¹cej o apartamencie kawalerskim, Teoœ po powrocie ze wsi znalaz³ sw¹ star¹ siedzibê nie zamieszkan¹ i woln¹. Gospodarz powita³ go radoœnie, bo go trochê kocha³ i wola³, ¿eby mu te pokoiki coœ robi³y, a amatora na nie znaleŸæ nie by³o ³atwo, bieda tylko zapêdziæ mog³a. Pierwsze piêtro zajmowa³ krawiec i studenci, dó³ jakaœ rodzina niemajêtna, przyby³a ze wsi z dzieæmi, i stolarz, którego towarzystwo nie bardzo by³o mi³ym, gdy¿ ¿ona go bi³a za poniedzia³kowe z niemieckiego naœladowane hulanki. Mimo tego elementu niepokoju, wprawdzie jedynego w domu, kamieniczka jak sama ulica dosyæ by³a cicha. Gospodarz mieszka³ w oficynie w g³êbi dziedziñca przytykaj¹cej do ogrodu, a kilku maluczkich lokatorów na ty³ach bardzo siê przyzwoicie znajdowali. O jedenastej brama ju¿ by³a hermetycznie zamkniêta i stró¿ k³ad³ siê spaæ ze spokojnoœci¹ cz³owieka, który wie, ¿e mu nic snu przerwaæ nie mo¿e. Pies nawet stary, przechadzaj¹cy siê w wolnych od zatrud- nieñ chwilach po dziedziñczyku, oduczy³ siê szczekania, tak ma³o mia³ do niego powodów. Siada³ czasem w progu bramy, pogl¹da³ na œwiat ziewaj¹c, a gdy mu siê nie bardzo o¿ywione widowisko znudzi³o, szed³ spaæ, nie czuj¹c zgryzot sumienia z nie dope³nionego obowi¹zku. Gospodarz by³ to sobie œredniego wieku cz³owiek, który siê urodzi³ w parafii œwiêtokrzyskiej, chrzczony by³ u Œw. Krzy¿a, u Œw. Krzy¿a siê o¿eni³, chodzi³ tam na msz¹ regularnie w niedzielê i œwiêto i wedle wszelkiego podobieñstwa spodziewa³ siê z dolnego koœcio³a na tamten lepszy œwiat powêdrowaæ. Raz by³ w Czêstochowie, co rok na Bielanach i w Czerniakowie, przypadkiem dosta³ siê by³ do Miñska, rozumie siê nie litewskiego, zreszt¹ nie mia³ ani potrzeby, ani ochoty dalszych robiæ wycieczek. ¯y³ on ¿yciem czysto miejscowym, które mu doskonale wystarcza³o i dostatecznym by³o jego ¿¹dañ umiarkowanych zaspokojeniem. Fantazyj nie mia³ ¿adnych, Warszawa i "Kurierek" regulowa³y jego pragnienia i zajêcia. Z "Kurierka" dowiadywa³ siê, a raczej przypomina³ sobie, co mu czyniæ wypada³o, szed³ na wskazane koncerta, igrzyska i widowiska; pilnowa³ nabo¿eñstw, regularnie zwiedza³ miejsca, gdzie siê t³um i ci¿ba zwyk³y zbieraæ, a czasem od fantazji rzuca³ domowe flaki dla og³oszonych ekstraordynaryjnych przy ulicy Trêbackiej lub Koziej. On i ¿ona, œrednich lat tak¿e kobieta, wiêcej od niego zajmuj¹ca siê lokatorami, gospodarstwem i rachunkami, zbywszy z domu syna, który urzêdowa³, o¿eni³ siê i osobn¹ po ¿onie otrzyma³ posesj¹, ¿yli sobie wygodnie, cicho i jak na porz¹dnych obywateli miasta Warszawy przysta³o. Szczególniej pan Zachariasz Byczek móg³ siê zwaæ szczêœ- liwym, bo jejmoœæ mia³a swoje zgryzoty, pochodz¹ce z usposobienia ¿ó³ciowego i nadu¿yæ lokatorskich, on zaœ nie mia³ ani namiêtnoœci gor¹cych, ani zachceñ nadzwyczajnych, ani smutków trawi¹cych duszê. Chodzi³ po lat szeœæ w jednym szlafroku i czapeczce, frak mu na cztery wystarcza³; ludzie go kochali, nieprzyjació³ nie mia³, z komisarzem by³ w stosunkach przyjaŸni, u Œw. Krzy¿a nawet pewne mia³ znaczenie i tak mu ¿ycie p³ynê³o, jak sobie "Kurierek" wychodzi - dzieñ do dnia podobny jak dwie krople wody. Z daleka zaraz poznaæ w nim by³o mo¿na cz³owieka szczêœliwego, który jak roœlina w dobrym gruncie zrós³, wkorzeni³ siê i ani œni³ o burzy. Ani zbyt s³uszny, ani za ma³y pan Zachariasz Byczek nie skar¿y³ siê na oty³oœæ i nie móg³ chudym nazwaæ; twarz jego wœród spokoju wykszta³conymi rysy jaœnia³a; brak jej by³o mo¿e trochê charakteru, ale naby³a wyrazu, si³y, któr¹ rzadko na jej podobnych siê trafia. Kr¹g³awy, pulchny, bia³y, choæ nie zawsze umyty, bo mu ¿ona czêsto obowi¹zek u¿ywania wody przypominaæ musia³a, z blond w³osem doœæ wype³z³ym, z oczyma bladoniebieskimi, które tak¿e koloru trochê straci³y, nosz¹cy siê skromnie i zawsze prawie w przechodzonym, wygodnym ubraniu, pan Zachariasz pêdzi³ godziny ¿ywota w idealnej ciszy i ub³ogos³awieniu. Przerywa³y je wybuchy ¿oninego gniewu, czêsto bardzo ma³¹ rzecz¹ podbudzonego, ale naówczas doœwiadczony i wytrawny m¹¿ stawa³ w milczeniu z fajk¹ na progu, s³ucha³, zdaj¹c siê dzieliæ oburzenie, a nie podsyca³ go jednak i przytomnoœci¹ swoj¹ sankcjonowa³ go tylko. Nic go nigdy nie zmusza³o do ¿adnego zajêcia, prawdê rzek³szy pêdzi³ ¿ycie w idealnym pró¿nowaniu, mia³ siê jednak w duszy za bardzo czynnego cz³owieka i niekiedy nawet, ale cicho, na nawa³ pracy utyskiwa³. ¯ycie miasta by³o jego ¿yciem, na ka¿de wezwanie tego pulsu sto³ecznego odpowiedzieæ uderzeniem zawsze sympatycznym, pilnowaæ siê, by nic nie min¹æ, by byæ, gdzie s¹ wszyscy, widzieæ, co siê zobaczyæ by³o powinno, zjeœæ, co stanowi³o nowali¹, niema³ym w rzeczy by³o trudem. Ale te¿ dalej nad to do niczego ju¿ pan Byczek nie by³ obowi¹zany. Z rana wstawszy tedy wychodzi³ obejrzeæ siê po dziedziñcu i rzuciæ okiem w ulicê, ale powraca³ prêdko i stêkaj¹c zasiada³ w starym fotelu w oczekiwaniu na kawê, któr¹ od lat trzydziestu pijali razem z ¿on¹. Przy kawie traktowa³y siê zwykle wa¿niejsze sprawy domu, poddawa³y pod rozstrzygnienie losy lokatorów, mówi³o o obyczajach stró¿a, o ogródku i poczynionych w nim przez studentów spustoszeniach, o s³udze itp. Pan Zachariasz piln¹ zdawa³ siê na to zwracaæ uwagê i z daleka patrz¹c, mo¿na by³o s¹dziæ, ¿e go to mocno obchodzi, bo niekiedy silnie kiwa³ g³ow¹, ale w rzeczy, spuszczaj¹c siê na ¿onê, duma³ wcale o czym innym. Przy kawie i po niej pali³a siê fajka jedna do dna i ostatka, podpalana kilkakroæ, bo gas³a czêsto, a w koñcu ustawiona w k¹cie, osobno cybuch, osobno ona, tak by sobie odpoczê³y wygodnie i wysch³y bez niebezpieczeñstwa potr¹cenia. ¯e siê to dzia³o od lat bardzo wielu, miejsce zamieszkania fajki i cybucha dwoma plamkami oliwkowymi odznacza³o siê na pod³odze. Cz³owiek regularny, pan Zachariasz, pilnowa³, aby ustawiæ swój sprzêt zawsze na tych plamkach i nie daæ siê im rozszerzyæ. Po kawie sz³o siê albo na nabo¿eñstwo, albo do ogródka, lub trochê na przechadzkê, sub Jove przepêdzaj¹c jak¹ godzinê; pani zajmowa³a siê kuchni¹, obiadem i bie¿¹cymi sprawami domu. Wraca³ m¹¿ oko³o po³udnia i przynosi³ do domu owoc pracy: brukowe nowinki po³apane okiem i uchem. Nie mia³ pan Zachariasz zgubnego zwyczaju czêstowania i pieniêdzy nawet, strzeg¹c siê pokuszenia, nie nosi³ przy sobie, ale nie powiem, by by³ bez skazy i nie zaszed³ gdzie na przek¹skê i kropelkê. W kilku przyzwoitszych sklepach mia³ zachowanie, kredyt tym wiêkszy, ¿e go nie u¿ywa³, i œcis³e z kupcami znajomoœci. Wiêc, choæ kasa by³a w rêkach i pod kluczem magnifiki, niekiedy przychodzi³o siê w humorze ró¿owym do domu, a wówczas, co go zdradza³o, mia³ zwyczaj pan Zachariasz nuciæ: Œwiat srogi, œwiat przewrotny... po czym ¿ona z daleka poznawa³a, ¿e jad³ gdzieœ œniadanie. Wyrozumia³a na ludzkie u³omnoœci nie wyrzuca³a ona tego mê¿owi, daj¹c mu jednak do zrozumienia, ¿e oka jej nic nie usz³o, ¿e dla niej nie by³o tajemnic, choæ wina pope³nion¹ zosta³a daleko od ojczystej zagrody. Przy obiedzie tylko zmniejszony apetyt lub zupe³ne wstrzymanie siê od pokarmów bywa³o powodem delikatnych wymówek, ¿e siê woli jeœæ za domem podejrzane przysmaczki, ni¿ zdrow¹ strawê pracowitymi rêkami towarzyszki ¿ycia przygotowan¹. Przy tym zwykle rozwija³a siê czêsto powtarzana teoria, tycz¹ca siê jad³a po traktierniach ku obrzydzeniu ich wy- stosowana; opowiada³o siê o zdech³ych kotach, o koñskim miêsie, o starym ³oju i innych ingrediencjach i przyprawach na trucie rodzaju ludzkiego u¿ywanych, czego pan Zachariasz s³ucha³ wzdychaj¹c, nic nie odpowiada³, nawet niekiedy potakiwaæ siê zdawa³ - ale niestety! - s³aboœæ ludzka - czêsto nazajutrz wpada³ w zastawion¹ przez traktierników pu³apkê i zjada³ znowu kota na œniadanie lub bifsztyk ze starego konia. Obiad urozmaicony rozmow¹ trwa³ czasem do godziny drugiej, o której zwykle przynoszono ju¿ mokrego "Kurierka" oczekiwanego z niecierpliwoœci¹, po którego do kantoru posy³a³ niepokoj¹c siê pan Byczek razy kilka. Je¿eli dla przyczyn od redakcji niezale¿nych opóŸni³ siê nieco, chmura wisia³a nad czo³em nieszczêœliwie zna³ogowanego cz³owieka. Wiedzia³a o tym ¿ona, ¿e gdy zasiad³ w fotelu z fajk¹, czarn¹ kaw¹ i "Kurierkiem" ku czytaniu tego monitora Warszawy, niebezpieczno mu by³o przerywaæ; wiêc jakkolwiek ³agodnym go zna³a, w tej uroczystej dnia godzinie nigdy do niego nawet z najpilniejszym nie przychodzi³a interesem, doœwiadczywszy, ¿e przerwanie czytania objawia³o siê gniewem, a¿ do tupania nogami niekiedy posuniêtym. Raz gdy czyta³ nekrolog czu³y, a przysz³a doñ z histori¹ niew³aœciwie rozwieszonej bielizny, trafi³o siê, ¿e zaczerwieniony wypad³ a¿ do drugiego pokoju wo³aj¹c: - Kobieto! kobieto! tonem tak tragicznym, ¿e mu tego ca³e ¿ycie zapomnieæ nie mog³a. Czytanie "Kurierka" odbywa³o siê spokojnie, z zastanowieniem i sumiennoœci¹ tak¹, ¿e og³oszenia nawet i styl anonsów surow¹ rozbiera³ krytyk¹. Nic tu nie usz³o jego uwagi, wszelka niew³aœciwoœæ wytkniêta by³a z erudycj¹ i smakiem wykszta³conym, a ¿onie, siedz¹cej zwykle z poñczoch¹ nie opodal, udziela³ spostrze¿eñ wa¿niejszych lub wiadomoœci, które j¹ obchodziæ mog³y. - Ot! ot! og³aszaj¹ ju¿ o œledziach pocztowych! lub: - Patrz, asiñdŸka, przywieziono ju¿ winogrona! Niekiedy z powodu takiej historii w "Kurierku" ci¹gnê³a siê rozmowa d³ugo, gdy redakcja zaczepi³a jedn¹ z ¿ywotnych kwestyj, na przyk³ad odnowy bruku, rynsztoków, wody i oœwietlenia. Wreszcie gdy i og³oszenia teatralne, i przyby³ych lub uby³ych spo¿y³ pan Byczek, a na podpis cenzora dla uspokojenia sumienia okiem rzuci³, aby i tego nie opuœciæ, numer z dodatkiem porz¹dnie siê sk³ada³ w przeznaczonym na ten cel miejscu, a miesi¹ce skoñczone zwi¹zywa³y siê sznurkami na ten cel oszczêdzanymi od ró¿nych pokupek i w koñcu roku pozostawa³ z tego ogromny tom, oprawny w pó³skórek, pomna¿aj¹cy bibliotekê domow¹. Skutkiem tego ogromnego oczytania erudycja pana Za- chariasza by³a prawdziwie zdumiewaj¹ca. Wiedzia³ on o wszystkim, co siê dzia³o w mieœcie lub dziaæ mog³o i mia³o, niekiedy nawet bardzo trafne czyni³ uwagi i porównanie lat ubieg³ych z obecnymi. Wieczorem, jeœli s³u¿y³a pora, wychodzi³ zwykle z ¿on¹ razem, umiej¹c sobie obraæ cel przechadzki bardzo trafnie, to jest tam, gdzie by³ najwiêkszy t³um, najwiêcej kurzu i najtrud- niej siê docisn¹æ. Wracali czasem póŸno i powoli, pan Zachariasz przyodziewa³ siê w szlafrok i czapeczkê, pali³ jeszcze jedn¹ fajkê, chodzi³ trochê po dziedziñcu, mówi³ z ¿on¹, potem rozbiera³ siê i k³ad³ na spoczynek. Ab uno disce omnes, dnie jedne do drugich tak by³y podobne, ¿e odmalowawszy jeden, z niego o ca³ym ¿yciu s¹dziæ by³o mo¿na. W nich jednak œwiat³em szczególnym odznacza³y siê uroczystoœci, niedziele i wielkie miejskie memorabilia, w których pan Zachariasz mia³ sobie za obowi¹zek uczestniczyæ. Mamy ju¿ dok³adny obraz po¿ycia pana Byczka i jego domu, bo ¿ona, jakeœmy widzieli, czynna i zajêta, strony szczególniej interesów materialnych strzeg³a i nimi siê ogranicza³a. Dla dok³adnoœci obrazu dodaæ tylko musimy, ¿e oprócz syna, który przy ulicy ¯elaznej mieszka³ we w³asnej kamienicy i rzadko rodziców odwiedza³, jeszcze jedna osoba do sk³adu rodziny nale¿a³a... By³a to matka staruszka, staruszeczka tak zgrzybia³a i podupad³a na umyœle, ¿e siê z ni¹ jak z dzieckiem obchodziæ musiano. Mia³a ona swój pokoiczek ciasny i ciemnawy, od dziedziñca po³o¿ony, w którym siedzia³a, nie wychodz¹c z niego prawie. O wieku jej ró¿nie mówiono, to pewna, ¿e mniej dziewiêædziesiêciu lat mieæ nie mog³a. By³a na oba oczy œlepa, zgarbiona i ca³kiem œwiata i ¿ycia zaby³a, tak ¿e lub nic nie mówi³a wcale, lub o starych tylko prawi³a dziejach, jeszcze ze stanis³awowskiej epoki, któr¹ pamiêta³a najlepiej, zdawa³o siê jej niekiedy nawet, ¿e to, co by³o za jej m³odoœci, dot¹d trwa³o jeszcze. Co dzieñ rano syn chodzi³ do matki poca³owaæ j¹ w rêkê i odebraæ poca³unek w czo³o milcz¹cy. - A co tam mama dobrodziejka? - pyta³ zawsze jednakim g³osem pan Zachariasz. Na to staruszka kiwa³a g³ow¹ lub odpowiada³a wcale nie do rzeczy, a syn postawszy i odchrz¹kn¹wszy, odchodzi³. Niekiedy zatrzymywa³ siê nieco, gdy pani Józefowa w d³u¿- sze zapuœci³a siê opowiadanie, a nie klei³o siê to ani z zapyta- niem syna, ani z mog¹cymi wywo³aæ wspomnienie okolicznoœciami, przychodzi³o z dziwnej jakiejœ fantazji. Tak na przyk³ad na pytanie syna - jak¿e siê mama miewa, raz odpar³a: - W karecie... at³asem wybitej karecie... widzisz waspan Charunów, szory kapi¹ od z³ota, laufer przodem, hajducy z ty³u... kto jedzie? hej? kto jedzie... a to ja... - Ale¿ mama tak nie jeŸdzi³a nigdy! - rzek³ syn, ruszaj¹c ramionami. - A co komu wiedzieæ? To by³o za pierwszego... muszka na brodzie, ró¿a na piersiach... wachlarz w rêku... ja jadê, a on patrzy i rêce ³amie. - Ale któ¿, mamuniu! - Ten! ten! o którym wasaniu mówiæ wiara i wiedzieæ zasiê! ot co! Innym razem na to samo zagadnienie odrzek³a powa¿nie. - W pi¹ty paluszek, jeœli chcesz... wiêcej nic, myœlisz, ¿em mieszczanka, to mi twoje balsamy g³owê zawróc¹! Z daleka, króliku mój! z daleka... ot tak! i z respektem... Znaj, com za jedna! Ale kochaæ siê nie broni... i kiwaæ z okienka... choæbyœ sobie i usech³ z mi³oœci, w to mi graj! jest satysfakcja... Obiad noszono jej do pokoiku, zw³aszcza dlatego, ¿e rzadko bywa³ do smaku staruszce i ¿e przy nim niekiedy gorsz¹ce wyprawia³a historie, narzekaj¹c, ¿e u niej ju¿ jeœæ gotowaæ nie umieli. Mówiono o tym g³ucho w dziedziñcu i stró¿ zarêcza³, ¿e czasem t³uk³a talerze i zrzuca³a serwetê, ale okolicznoœci te g³êbok¹ pokrywano tajemnic¹, a syn bywa³ zwykle delegowany dla uœmierzenia wybuchu gniewu, który ustêpowa³, gdy pos³yszawszy jego g³os udobrucha³a siê, rozpoczynaj¹c opowiadanie w rodzaju wy¿ej przytoczonych. Zawsze jednakowo ubrana, stara Byczkowa przywdziewa³a tylko jedwabny szlafrok, który umia³a poznaæ dotkniêciem, na niedzielê i œwiêta, a idea szlafroka tego przywodzi³a jej na pamiêæ potrzebê nabo¿eñstwa... Bra³a wówczas ksi¹¿kê, bo zawsze udawa³a ¿e widzi, k³ad³a okulary i godzin parê, g³ow¹ potrz¹saj¹c nad ksi¹¿k¹, mrucza³a coœ i wzdycha³a. Po czym odejmowano jej "Z³oty o³tarzyk" i dopomina³a siê o konfitury, które ³apczywie zjad³szy, niekiedy cichym g³osem dziwne œpiewa³a piosenki. S³u¿¹ce utrzymywa³y, ¿e wcale nie by³y pobo¿ne. Po po³udniu w dnie uroczyste na kawê przychodzi³a do dzieci. Tu w fotelu usadowiona prawie ci¹gle œmia³a siê i szczebiota³a jak dzieciê, ale o niczym wiêcej oprócz przesz³oœci zawsze jej przytomnej ¿ywo... Nie bardzo j¹ by³o mo¿na zrozumieæ, ale s³uchaæ przyjemnie. Osoby, które siê jej trafi³o wspomnieæ po imieniu, tak dawno umar³y, ¿e nazwisk ich z ¿yciem trudno by³o powi¹zaæ i stosunków do niej siê domyœleæ. Przypomina³a je tak dziwnie, bez powodu i jakoœ nie w porê, i¿ po³apaæ siê z ni¹, gdy siê ¿ywiej rozgada³a, nadzwyczaj by³o ciê¿ko. Z rozmowy wszak¿e widaæ by³o, ¿e wiele w œwiecie widzia³a i dotyka³a osób i rzeczy - a gdy raz otworzy³a usta, wyprowadzano j¹ z pokoju opowiadaj¹c¹ jeszcze. Ostatniej niedzieli w³aœnie by³a w bardzo ró¿owym humorze i syn ws³uchiwa³ siê bacznie w jej powieœæ, ale z wielkim umartwieniem swoim w¹tku jej z³apaæ nie móg³. Wszed³szy na kawê i usiad³szy, spojrza³a weso³o po pokoju zgas³ymi oczyma, przymru¿y³a z wspomnieniem dziewiczej zalotnoœci pomarszczone powieki i uœmiechaj¹c siê poczê³a, choæ jej zrazu nie s³uchano wcale: - Waæpan dobrodziej - rzek³a - chcesz wiedzieæ moj¹ historiê... wierzê bardzo, wiele mnie osób pyta³o o ni¹, to nie lada ciekawoœæ, ale nie ka¿demu to s³yszeæ i nie wszystkim zrozumieæ... Zaczyna siê w Mniszchowskim ogrodzie... idzie on za mn¹... ja nie widzê... zachodzi drogê, nie uwa¿am... wzdycha, nie s³yszê... k³ania, nie rozumiem... zdaje ci siê, ró¿owy gagatku, ¿e nosz¹c z³ote koronki do cudzej mo¿esz ¿ony siê umizgaæ dlatego, ¿e jedwabie nosi tylko na niedzielê...! I tak siê poczê³o... nazajutrz bilecik... wnet drugi, a¿ i pod oknami peregrynacja... Ale mieszczanka gór¹ g³owê nosi... o tak! a ba³amuta s³ychaæ o milê farbowanym lisem i pi¿mem! Jedzie karet¹... jedŸ sobie i poszóstnie nie wskórasz... Ale piêkny mê¿czyzna! Nie! nie potrzeba by³o oknem patrzeæ i to zgubi³o! nie trzeba by³o iœæ do Mniszchowskiego ogrodu! nie! i siadaæ na kamiennej ³awce, i s³uchaæ uwodziciela... A¿ tu brylanty! Waæpan widzia³eœ je, jak siê œwieci³y, a przy koronkach, at³asie i aksamitach... brali za królowê albo ksiê¿niczkê... O tak! o tak! A gdyby by³ szczery, by³abym królow¹. A¿ na brylanty ³zy pad³y i pogas³y diamentowe blaski, a p³acz oczy powyjada³... ale ja go widzê... o! nie zwiedziesz raz drugi... ani s³owem, ani darem, ani pachnid³em, ani tymi oczyma, co tak strzelaæ umiej¹, rzek³byœ, ¿e dusza w nich siedzi... kiedy bywa³o zaœpiewa! a jak tañczy³! Œliczny ch³opiec, ale porcelanowy, nie pytaj serca... Adieu! adieu! ChodŸ, nie chodŸ ko³o okien, to darmo... nie wychodzisz nic prócz wstydu... Mia³am ja za swoje... chodŸ, Byczek!... z tymi panami nigdy do ³adu nie dojdziesz. - Co mama mówi? - spyta³ syn jakoœ pochmurno. W tej fortuny alternacie Choæby serce zabola³o Wy, co nigdy nie kochacie, Zawsze wychodzicie ca³o. - zaœpiewa³a dyszkantem fa³szywym pani Byczkowa. - A teraz - doda³a - choæby mi pa³ace stawia³ i karety posy³a³, i brylanty sypa³, i kl¹³ siê na swój honor, którego nie masz... ot co... I pokaza³a figê, ale tak wprost gospodyni, ¿e ta wziê³a to za wymierzon¹ ku niej osobistoœæ. - Mê¿u, chocia¿ to jest matka... - odezwa³a siê. - No tak - przerwa³a pani Józefowa - ja wiem, ¿e by³am matk¹ i mia³am wiêcej daleko dzieci, ni¿ myœlicie... ale to by³y te pierwsze, tego pierwszego, które siê nie licz¹, chyba na tamtym œwiecie... spyta Pan Bóg pokrêcaj¹c w¹sa - s³uchaj wasani, wiele ich by³o, powiedz szczerze, bo to nie przelewki... No! to siê przyznam... by³a Julusia... by³ Mateusz i Kasper... dzieci tego, który krwi¹ siê zmaza³ i miêsem ¿y³... Nastêpnie by³a, prawda, Rózia, mademoiselle Rose, ale tê mi ukradli... i dalibóg nie wiem, co siê z ni¹ sta³o... no! a na ostatku Zachariasz, ale to ju¿ po wszystkim... i potem noc... muzyka gra, a ja tañcujê wyp³akawszy oczy... Gdzie ta ró¿a? gdzie te muszki! podajcie mi wachlarz tego, co z amorkami... wszystko mi sprzedali i pokradli... nawet sygnet z jego w³osami... nie! nie! rzuci³am go do Wis³y! bierz diable co twego. Pani Zachariaszowa mrugnê³a na s³u¿¹c¹, aby staruszkê wyprowadzili, bo ju¿ d³u¿ej tych bredni znieœæ nie mog³a; ale po odejœciu jej kwaœno spojrza³a na zadumanego mê¿a. - Powiedz¿e mi... to ona chyba istotnie mia³a wprzód innego mê¿a! - Ale gdzie zaœ - odpar³ Byczek - nigdy o tym nic nie s³ysza³em... mówi, jak widzisz, trzy po trzy. - No, kiedy po imieniu liczy dzieci. Pan Zachariasz ramionami tylko ruszy³, wiedzia³ co czy by³ w nieœwiadomoœci zupe³nej, tego trudno odgadn¹æ... ale to pewna, ¿e nigdy nic o tym nie mawia³ ¿onie. Taki by³ sk³ad owego domu, nad którym rozszerzyliœmy siê mo¿e trochê na pozór zbytecznie, uczyniliœmy to jednak nie bez wa¿nych powodów. W kamienicy pana Byczka tedy zaj¹³ Teoœ Muszyñski na nowo owe w górnych strefach po³o¿one mieszkanko. Dlaczego spokojny pan Zachariasz i pani Zachariaszowa lubili swojego lokatora, nie daje siê to ³atwo odgadn¹æ, mo¿e byæ bardzo, ¿e na s¹d o nim wp³ynê³o zdanie samej jejmoœci, która nañ spogl¹da³a z uœmiechem zawsze i postaæ jego, jak wspomnienie jakieœ m³odoœci, upodoba³a; to pewna, ¿e i sam pan Zachariasz bardzo go ceni³, dawa³ mu do czytania "Kurierka", a gdy po oddaleniu siê z miasta powróci³ do nich, przyjêli go otwartymi rêkami i jejmoœæ, w³o¿ywszy czepek nowy, poprosi³a go na kawê. Niech mnie Bóg broni, bym pod¿y³¹ niewiastê, powa¿n¹ i surowego obyczaju mia³ o jak¹œ grzeszn¹ zalotnoœæ pos¹dzaæ, ¿e jednak czepek nowy doby³a i fa³szywe loki, to nie ulega w¹tpliwoœci i ¿e tego Muszyñski nie dostrzeg³, tak j¹ to ma³o zmieni³o - wiem pewnie. - No! jak¿e siê to sta³o - zapyta³ sam pan, który nawet w kwiecie wieku nie by³ wcale zazdrosny, w czym mu ¿ona sprawiedliwoœæ z westchnieniem oddawa³a - jak¿e siê to sta³o, ¿eœ waæpan tak prêdko powróci³ nazad, wybrawszy siê na d³ugie lata... powiedz¿e nam, bo to ciekawa rzecz? - Mój panie Zachariaszu - odpowiedzia³ Teoœ - bardzo to proste i zwyczajne, nie mogliœmy siê zgodziæ z panem domu i ojcem dzieci, musieliœmy siê rozstaæ, wzi¹³em t³umoczki na plecy i nazad do matki Warszawy. - Moja ¿ona - doda³ Byczek - bardzo kontenta, bardzo kontenta ze starego lokatora. - Ale bo i niepotrzebnieœ waæpan siê rusza³, a ja mówi³am - doda³a jejmoœæ. Jejmoœæ mia³a ten zwyczaj, ¿e zawsze przepowiada³a wszystko, a przynajmniej post facto dowodzi³a swej przenikliwoœci. - Zajmiesz¿e sobie swoje dawne stancyjki - doda³ gospodarz - prawda, jejmoœæ, bez podwy¿szenia komornego? po przyjacielsku, choæ jeneralnie wszyscy podnosz¹ komorne z powodu ciê¿kich czasów. W istocie tu komorne trudno by³o powiêkszyæ, gdy¿ na pomieszkanie wcale ochotnika nie znajdowano, a cena jego i tak wcale wartoœci nie by³a odpowiedni¹. Architekt, który te parê pokoików we frontonie domu umieœci³, musia³ rachowaæ na to, ¿e s¹ ludzie, którzy zim¹ potrzebuj¹ marzn¹æ, a latem piec siê na wêgiel, ku temu te¿ konstrukcj¹ sw¹ zastosowa³ sumiennie. Ciemne schodeczki wiod³y do tych dwóch ciupek, z których jedna, pierwsza, oœwiecona by³a pó³oszklonymi drzwiami od drugiej i s³u¿y³a za sk³ad, g³ówna zaœ, dosyæ obszerna, wychodzi³a na ulicê. Œciany obu pokrywa³ papier ³atany, ale w dobrym guœcie, powtarzali siê na nim dwaj Chiñczycy, jeden z g³ow¹ do góry, drugi z nosem na dó³, trochê nieznoœni z powodu, ¿eœ ich mia³ przed oczyma gdziekolwiek spojrza³eœ, niezbyt jednak dra¿ni¹cy wyobraŸniê. Pan Zachariasz po kawie, któr¹ sama pani nalewa³a os³odziwszy ekstraordynaryjnie, poszed³ z Teosiem razem dla nowego obejrzenia mieszkania. Jakkolwiek zwykle dosyæ milcz¹cy, czu³ tym razem potrzebê nowego zachwalania izdebek tak pokrzywdzonych w opinii ogólnej, ¿e nikt prócz Teosia patrzeæ siê na nich nie chcia³, choæ wiele bardzo osób je zwiedza³o. - No proszê - mówi³ do niego - czy mo¿e byæ lepsze i wygodniejsze dla pracowitego cz³owieka mieszkanie nad to? Powietrze czyste cicho, spokojnie... skromnie, ale przyzwoicie, czego tu ¿¹daæ? Ale to teraz lada furfant potrzebuje zaraz elegancji jakichœ, ¿eby mu by³y politurowane wschody dla ³atwiejszego z³amania karku, tapety, kryszta³owe szyby, mo¿e i szwajcar w bramie. Bo co tu brak, pytam siê, co tu brak? - A! mój drogi panie Zachariaszu! ja siê nie skar¿ê, owszem, mi tu by³o dobrze. - I œmia³o powiedzieæ mogê - doda³ gospodarz - ¿e takiego drugiego mieszkanka za tê cenê w ca³ej Warszawie ze œwiec¹ nie znajdziesz. A to jeszcze przy takiej ulicy jak Œwiêtokrzyska! Centrum miasta! serce jego! Tak siê tedy wniós³ pod opiekê znajomego w³aœciciela, stró¿a i psa, z którymi ¿y³ w przyjaŸni Muszyñski; o mebelki nie by³o trudno, za osobn¹, skromn¹ op³at¹ znalaz³o siê ³ó¿eczko proste, stolik, para krzese³, a nawet kanapka poszerzana, ale mocna! komoda bez zamków, ale z br¹zowymi uszami. Jemu nie potrzeba by³o wiêcej. Teoœ rozrzuci³ trochê ksi¹¿ek na komodzie, trochê sukien zamkn¹³ w szufladach i ju¿ móg³ zasi¹œæ do pracy. Uœmiechnê³a mu siê znów po chwilowej niewoli i zaprzedaniu droga swoboda m³odzieñcza, by³ u siebie, by³ sobie panem. Stó³, jak zwykle, zgodzi³ u gospodarzy, którzy go chêtnie przyjmowali za sto³ownika, bo, jak siê rzek³o, obojgu umia³ siê podobaæ, jad³ ma³o, p³aci³ regularnie i wcale nie by³ wymagaj¹cy. Gospodyni domu, jakkolwiek zasad surowych co do lokatorów i sto³owników pod wzglêdem sztukamiêsy, pieczystego i czystoœci obyczajów, œwiatu go za przyk³ad stawi³a. Pan Zachariasz, gdy o nim by³a mowa, kreœli³ rêk¹ wielkie ko³o w powietrzu, które oznacza³o, ¿e o przymiotach jego nie by³o co ju¿ mówiæ. Ledwie siê wniós³ na górê i trochê rozgospodarzy³, aliœci zjawi³ siê z przeciwka odarty ch³opaczek, który mu dawniej us³ugiwa³. Mia³ on imiê Maciek, a nale¿a³ do tej mnogiej czeredy uliczników, którzy od lat oœmiu puszczeni przez ubogich rodziców na w³asne si³y ¿ywi¹ siê na bruku warszawskim, ró¿nych ma³ych podejmuj¹c siê pos³ug, póki ich warsztat jakiœ rzemios³o lub pope³niony jaki b³¹d nie uwiêzi. Maciek nie mia³ ¿adnego sta³ego dot¹d zajêcia, rzuca³ siê niekiedy do noszenia piasku, przez kilka miesiêcy chodzi³ z obwarzankami piwnymi, probowa³ roznosiæ "Kurierka" i œwieciæ w nocy z latareñk¹ powracaj¹cym z Nowej Arkadii, ale po pracy gorliwej napada³y go przystêpy pró¿nowania niepohamowane, w których wyszed³szy na Krakowskie Przedmieœcie, ca³e dnie pêdzi³ szydz¹c sobie ze œwiata, co dla niego dot¹d ani chleba darmo, ani kurtki nowej nie wymyœli³. Naówczas ¿ywi³ siê lada ukradzion¹ gruszk¹ lub groszakiem zarobionym za otwarcie drzwiczek u doro¿ki, szed³ za id¹cym wojskiem, za ci¹gn¹cym pogrzebem, stawa³ u wywróconego wozu z za³o¿onymi w ty³ rêkami i dzieñ ca³y przebywszy poœród wra¿eñ ulicznych, powraca³ noc¹ do domu zmêczony równie jak szczêœliwy. Maækowi jednak to ¿ycie nie starczy³o i mimo przyjemnoœci, jakich doznawa³, czu³ ju¿ w sumieniu zgryzotê z tak przepêdzanych godzin, a powstrzymaæ siê od tej rozpusty nie móg³. Maciek nie by³ sierot¹, ale matka jego, wyrobnica, ojciec czeladnik mularski, nie mogli siê bardzo zajmowaæ wychowaniem dziecka, polecali je ulicy i wierzyli w to oboje, ¿e Pan Bóg bierze w opiekê rzucone nad drog¹ ziarno... puszczali go samopas, aby dojrza³ swobodnie. Gdy jednak powróci³ odrapany lub pobity, z widocznymi znakami z³ego prowadzenia siê, nie wchodz¹c w wywody d³ugie ojciec dawa³ admonicj¹ przekonywaj¹c¹, przy tym i matka czasami mu pomaga³a, ale tylko piêœci¹. By³ to jedyny czynny œrodek edukacyjny przez rodziców u¿ywany ku moralnej dziecka poprawie i sk³onieniu go do pracy. W dziesiêciu leciech ju¿ Maciek g³êbiej nad sob¹ zastanawiaæ siê zacz¹wszy, uczu³ sam wreszcie potrzebê sta³ego zajêcia; ale piasek by³ ciê¿ki, tani i jeszcze go obwo³ywaæ musia³ na ca³e gard³o, obwarzanki nie dawa³y dochodu sta³ego i kusi³y do zjadania procentu. "Kurierek" wymaga³ du¿o bieganiny, a nie wywdziêcza³ siê tak sowicie, by mo¿na w tydzieñ kupiæ dobra i ¿yæ sobie spokojnie. Nie wiem jak i kiedy pierwszy raz dzieciak za Teosiem nios¹c paczkê, której siê podj¹³, wdrapa³ siê a¿ do jego mieszkania i popatrzywszy w oczy paniczowi, poskrobawszy siê po g³owie, sam mu od niechcenia na s³u¿bê siê nastrêczy³. - Ja nie mam co robiæ, proszê pana - rzek³ - ot, ja bym panu s³u¿y³! Pan mi tam czasem rzuci jakiego groszaka, a ja nie ¿¹dam wiele, bo siê co przy jegomoœciuniu nauczê. - Mój kochany - rzek³, uœmiechaj¹c siê Muszyñski - ja nie mam za co s³ug trzymaæ, wody mi i stró¿ przyniesie, suknie sobie sam czyœciæ przywyk³em, w izdebce umieœæ mi ³atwo - có¿ ty tu u mnie robiæ bêdziesz? - Ale, proszê panicza, to by siê znalaz³o, ja tam wiele nie chcê, czasami bym se przyszed³, a pan by mi co rozpowiedzia³, pokaza³, ja bym wyrêczy³ w jakiej g³upiej robocie, bo czy to paniczowi zamiataæ? A mo¿e bym ja wyszed³ na lokaja albo co? - Myœlisz, ¿e chleb lokajski bardzo zdrowy lub posilny? - rzek³ Teoœ - i oniæ s¹ potrzebni na œwiecie, ale to ostatnia rzecz, a prawdê rzek³szy, pró¿niactwo. Móg³byœ siê uczyæ jakiegoœ rzemios³a. - E! - rzek³ Maciek - ja to wiem, ale widzi pan sam, ¿e i bez lokajów na œwiecie siê nie obejdzie, a jak kogo Pan Bóg na to stworzy³? bo wyznam prawdê, ¿e ja znowu na miejscu usiedzieæ nie potrafiê. - Dlaczego? - spyta³ Teoœ, uœmiechaj¹c siê. - Tego to ja nie wiem - rzek³ dzieciak, skrobi¹c siê po g³owie - ju¿ to musi byæ taka natura, ¿e jakby mnie kto przywi¹za³, to albobym siê urwa³, albo zdech³. A lokajem bêd¹c, cz³owiek ruszaæ siê musi, ma czas i pochodziæ, i pogawroniæ. A to ja paniczowi mówiê, ¿eæ musz¹ byæ ludzie stworzeni do tego, no to mo¿e i ja, a com ja winien, ¿e mnie ju¿ sam Pan Bóg do tego przeznaczy³... Na pró¿no Teoœ stara³ siê ch³opaka odwieœæ od tej myœli, uczepi³ siê jej gwa³tem i ledwie rano oczy otworzy³, przychodzi³, stawa³ we drzwiach, narzucaj¹c mu swoje us³ugi. Wiêcej tam by³o, podobno, gawêdy ni¿ roboty, przeszkody dla Teosia ni¿ pomocy, ale Maciek siê jakoœ tak serdecznie do swojego pana przywi¹za³, ¿e odpchn¹æ go by³oby barbarzyñstwem. Teoœ zamiast kazaæ mu czyœciæ suknie, pocz¹³ go uczyæ czytaæ. Nie przysz³o to ³atwo, przecie¿ gdy ch³opiec zrozumia³, ¿e siê to na coœ do polepszenia jego bytu przydaæ mo¿e, j¹³ siê pracy. A by³a to dziwna natura, w której i wiele dobrego, i z³ego wiele siê zmiêsza³o, z kolei bra³a górê ochota do roboty i fantazja. Pó³ dnia czasem przykuty przepêdza³ nad ksi¹¿k¹, to znowu dwa dni ani go by³o widaæ. Coœ go wyci¹gnê³o w ulicê, towarzysze dawni uprowadzili nad Wis³ê, ciekawe widowisko uwiêzi³o gdzieœ daleko, skusi³ maszt myd³em smarowany na Ujazdowskim placu, powraca³ potem zawstydzony, milcz¹cy, zniechêcony, ale poczekawszy, ³apa³ elementarz i nagradza³ czas stracony. Jak wielu takim dzieciom bruku natura nie posk¹pi³a w³adz Maækowi, sprytny by³ i ju¿ ¿ycia zna³ wiêcej od wielu starych, a s¹dz¹c o ludziach bardzo po prostu, wyrokowa³ o nich trafnie. Gdy Teosiowi przysz³o wyje¿d¿aæ na wieœ, Maciek mocno siê zmartwi³, mia³ nawet chwilowe zachcenie heroicznie ruszyæ z nim razem w œwiat, ale zaraz póŸniej rozmys³ i uczucie nie dopuœci³y tak gwa³townego kroku. Jak by on poradzi³ sobie, wyszed³szy z tych ulic warszawskich, wœród których by³ jako w domu, o reszcie œwiata nie maj¹c nawet pojêcia? Zosta³ wiêc, ale z rozpaczy poszed³ siê wa³êsaæ i zarobkowaæ wszelkimi œrodkami, jakich traf dostarcza. Rabia³ to dawniej, teraz siê zdziwi³, ¿e mu to by³o nie w smak jakoœ, a zaledwie dowiedzia³ siê w bramie u znajomego stró¿a, ¿e Teoœ powróci³, jednym susem zjawi³ siê u niego na górze. Poczciwe dzikie serce bi³o mu mocno, przypad³ do rêki Teosia i pocz¹³ ca³owaæ j¹ w milczeniu. - No! otó¿em ja znowu! - zawo³a³. Teosiowi tak¿e poruszy³o siê coœ w piersi na widok ch³opiêcia tak ochoczo biegn¹cemu ku niemu, z tak roztwartymi i dr¿¹cymi rêkami. - Có¿eœ porabia³? - spyta³. - Ano, wa³êsa³em siê - rzek³ Maciek - i ksi¹¿ki nie mia³em w rêku, alem siê tak znudzi³, ¿e jeszcze ziewam... Panuniu! ratuj... wolê u ciebie buty czyœciæ, ni¿ w ulicy panowaæ. I tak znowu Muszyñski dosta³ s³ugê, którego pozbyæ siê nie móg³, Maciek zasiad³ w k¹cie z elementarzem, dawne ¿ycie rozpoczê³o siê na nowo. A by³o to ¿ycie samotnika, który je ca³e z siebie czerpaæ musi. Teoœ czu³ bardzo potrzebê pracy, widzia³ rozleg³e pole, które przez ca³e id¹c ¿ycie przejœæ trudno, ale nie zra¿a³ siê bezmiern¹ przestrzeni¹, mierzy³ okiem œmia³ym horyzonty dalekie, których musia³ doœcigaæ, a tego nie ka¿dy dojdzie i uzna, ¿e ma wiele do zrobienia. Zrobi siê, ile czas i si³y dozwol¹, ale wiedzieæ, ¿e praca nie wyczerpie nauki nigdy, to ju¿ krok potê¿ny na drodze do udoskonalenia. Kto zna miasto nasze, ³atwo pojmie, jak w po³o¿eniu ubogiego, sobie zostawionego ch³opca, nawet pracowaæ trudno. Nauka nie rodzi siê sponte, potrzeba jej nasion i nasienia tego nawet darmo dostaæ nie mo¿na; ksi¹¿kê, materia³ jej pierwszy kupiæ potrzeba, dostaæ, po¿yczyæ, a gdzie¿ one u nas tak s¹ dostêpne dla tych, co chc¹ siê uczyæ i pracowaæ, by do nich jak do zdroju pójœæ tylko i zaczerpn¹æ? Teoœ zna³ to ju¿ z doœwiadczenia, ale wiedzia³ zarazem i wierzy³, ¿e s¹ cuda, których dokazuje wola silna, pragnienie gor¹ce i czuwaj¹ca nad cz³owiekiem opatrznoœæ. S¹ ludzie, co jej nie widz¹ i dla nich tylko jej nie ma, bo siê usuwa od nich, s¹, co j¹ przez dumê jak¹œ zastêpuj¹ fatalizmem. Teoœ w ni¹ wierzy³, czêsto w chwili, gdy mu jakie dzie³o najpilniej by³o potrzebnym, znajdowa³ je jakby nagotowane dla siebie w stosie starych odartych ksi¹g u antykwariusza lub spotyka³ u znajomego - jakby na niego czeka³o. Nieraz, gdy najtrudniej mu by³o o chleb powszedni, spada³a manna owa niebieska jakby cudem na usta spragnione i bi³o mu serce, bo czu³ w tym niewidom¹ rêkê, która siê ¿yciem jego i przysz³oœci¹ opiekowaæ zdawa³a. Pracowa³ wiêc nad dziejami, napawa³ siê poezj¹, czyta³, co tylko wpad³o mu w rêce, karmi³ siê, myœla³, a choæ to kszta³cenie siê nie sz³o tak metodycznie jak idzie tym, którym pieczone i warzone podaje los do wyboru, kto wie, czy dra¿ni¹c ciekawoœæ, nie uspokojone zawsze zostawuj¹c pragnienie, silniej siê nie przyczyni³o do rozwiniêcia. Widzimy co dzieñ m³odzie¿, dla której stoj¹ otworem owe studnie m¹droœci i zdroje nauki, którym w usta lej¹ napoje i wtykaj¹ pokarmy, a w koñcu có¿ z tego? obrzêk³y i zdrêtwia³y wychodzi cz³eczek, który wszystkiego skosztowa³, a nie zasmakowa³ w niczym. Teoœ mia³ jeszcze ow¹ gor¹czkê i pragnienie nauki, które prowadz¹ daleko, a szczêœciem, choæ samouczek, nie naby³ w tych zapasach zwyciêskich szkodliwej zarozumia³oœci, czêsto najpiêkniejsze dary zara¿aj¹cej tr¹dem zniszczenia. Powróciwszy do Warszawy znalaz³ siê zupe³nie w po³o¿eniu, w jakim by³, gdy j¹ porzuca³, z t¹ tylko ró¿nic¹, ¿e próba nieszczêœliwa zakucia siê w kajdany nauczycielstwa zrodzi³a w nim nieprze³amany wstrêt do tego stanu. Powiedzia³ sobie, ¿e zniesie nêdzê, upokorzenie, g³ód - byle zostaæ panem siebie. Obliczy³ siê ze œrodkami, te by³y tak szczup³e, ¿e po op³aceniu komornego i zaspokojeniu nagl¹cych potrzeb ledwie na dni kilka starczyæ mog³y. Ale te¿ jakiœ czas wyœmienicie obchodziæ siê myœla³ bez grosza. Narêbski sam siê ofiarowa³ z chêtn¹ pomoc¹, do niego jednak jak do innych uciekaæ siê nie chcia³ i nie móg³, wola³ przycierpieæ. ¯yæ mi³osierdziem, gdy siê w sobie czuje si³y, nie jest¿e to najwiêksze nieszczêœcie i upokorzenie? Teoœ postanowi³ pójœæ jeszcze i szukaæ sobie jakiej pracy w przekonaniu, ¿e j¹ zawsze znaleŸæ musi, kto szczerze pragnie. W tym celu naturalnie puœci³ siê do ksiêgarzy, choæ nic gotowego nie mia³, ¿¹daæ od nich zajêcia. Tu spotka³o go, bardzo zreszt¹ wyt³umaczone, niedowierzanie, wahanie, w ostatku ofiary tak dziwne, ¿e przyj¹æ je tylko nêdza i g³ód zmusiæ mog³y. Bogatsi mieli swoich sta³ych pracowników ju¿ g³oœnych i pewnych, których na nie znanego m³okosa nie mieli powodu zamieniaæ, mniejsi, dorabiaj¹cy siê jeszcze grosza i wziêtoœci, po d³ugich wahaniach podali warunki zdumiewaj¹ce naiwnoœci¹. - Mój panie - rzek³ ostatni, do którego Teoœ siê zg³osi³ - pan musisz wiedzieæ, ¿e tu jak wszêdzie na œwiecie odbyæ potrzeba nowicjat... nie mo¿e byæ inaczej. Chcesz pan sobie wyrobiæ stanowisko, musisz z pocz¹tku uczyniæ z siebie ofiarê. - Ale ja na ni¹ gotów jestem - rzek³ Muszyñski. - No, wiêc ja mogê, jeœli mi pan zrobisz próbê zadowa- laj¹c¹, powierzyæ panu t³umaczenie ksi¹¿ki kucharskiej. - Kucharskiej!! - zakrzykn¹³ Teoœ - ale zmi³uj siê pan, sk¹d chcesz, bym ja siê zna³ na kuchni? - A co to ma do tego? napiszemy na ok³adce, ¿e przek³ad i przerobienie jest pióra pani X., obywatelki z podlaskiego. - Ale to bêdzie k³amstwo? - Nie! to bêdzie bardzo powszedni œrodek obudzenia zaufania... prosta spekulacyjka... przypatrz siê pan, wszyscy tak robi¹. - Ja nie znam nawet jêzyka kuchni... ani... ¿yj¹c czêsto suchym chlebem, a najmniej wiedz¹c, czym siê karmiê, nie mam pojêcia gastronomii. - Ale to g³upstwo - rzek³ zwinny, zyzowaty bibliopola, który siê uœmiecha³ i bra³ w boki, wyk³adaj¹c teori¹ uwa¿an¹ przez siê za wyskok sprytu i zrêcznoœci - nie wiesz¿e pan, jak siê takie rzeczy robi¹? Oto weŸmiesz pan ksi¹¿kê, a do niej szeœæ lub siedem podobnej treœci ksi¹¿ek, których ja panu dostarczê, nauczysz siê przez porównanie ich jêzyka kuchennego i z tych rzeczy siedmiu zrobisz mi ósm¹, która bêdzie zupe³nie oryginaln¹. - Ale có¿ ona bêdzie warta? - Tu nie o to chodzi, co ona bêdzie warta - odpar³ spekulant z uœmiechem - idzie o to, aby tytu³ by³ poci¹gaj¹cy, aby siê sprzedawa³a... A ¿e teraz najlepiej id¹ rzeczy o kuchni, o gospodarstwie i technice, ja muszê wydaæ coœ w tym rodzaju. Gdybyœ pan mia³ wiêcej gustu do nawozów? - Nigdy z nimi nie by³em w ¿adnych stosunkach. - To wszystko jedno... mia³em honor wy³o¿yæ panu moj¹ teori¹, wszyscy siê jej trzymamy... publicznoœæ potrzebuje tytu³u i ok³adki. - Mnie siê zdaje, ¿e i sumienie w tych rzeczach nic by nie zawadzi³o. - No tak - odpar³ zyzowaty - je¿eli darmo przyjdzie, niech sobie bêdzie, ale staraæ siê o nie, to zbytek. - Przyznam siê panu, ¿e gdybym mia³ umrzeæ z g³odu, ksi¹¿ki o tym, czego nie rozumiem, nie napiszê. - A có¿ pan rozumiesz? - rzek³ z uœmiechem ksiêgarz. - Niewiele... przet³umaczyæ zaœ sumiennie mogê to, co mi do serca przypada. - Widzisz pan, to, co panu przypada do serca, mo¿e nie byæ w smak czytaj¹cym, wiêc takiej roboty niech siê podejm¹ ludzie, którzy zarobku nie potrzebuj¹, lub tacy, których imiê rêczy za coœ i prowadzi za sob¹. Co panu szkodzi przet³umaczyæ, jak siê robi pasztet, kiedy ja za to p³acê? Czy id¹c drwa r¹baæ nie ciê¿ej by panu by³o? - To kwestia, bobym nie k³ama³ i nie zwodzi³. - Ale tu ja, ja - rzek³ ksiêgarz, uderzaj¹c siê w piersi - wiêcej k³amiê ni¿ pan, a mnie znowu, przyznajê siê panu, nie robi to najmniejszej subiekcji. Daj siê pan namówiæ, gdybyœ pan znalaz³ mi dobry tytu³ i jak¹œ przedmowê zachêcaj¹c¹, któr¹ byœmy postarali siê daæ gdzie w skróceniu w gazecie, zap³aci³bym panu. No! za tom, co pan chce? da³bym dwieœcie z³otych. Teoœ chodzi³ trzy dni jeszcze, ale g³ód coraz mocniej zagra¿a³, nie podj¹³ siê wprawdzie sma¿enia tytu³u, ani os³o- dzenia przedmowy, zawarowa³ sobie, ¿e pani X. u¿yt¹ nie bêdzie na pokrycie jego grzechu, ale musia³ siê wzi¹æ do przek³adu "Kucharki doskona³ej". Tylko sumienny t³umacz, wdawszy siê w sosy i leguminy, biega³ do bibliotek, wertowa³ ksiêgi, chcia³, choæ darmo, bo tego po nim nie wymagano, jêzyk kuchenny uczyniæ historycznym, staropolskim, czystym, doda³ bibliografi¹ wypracowan¹ komina i pieca, s³owem ksi¹¿kê spekulatora uczyni³ prawie owocem uczonego trudu. To j¹ w oczach jego popsu³o, odrzucono precz dodatki i "Kucharka" posz³a w œwiat pomno¿ona tylko skomplikowanym i szumnym tytu³em, na który zgodziæ siê musia³ Teoœ, ruszaj¹c ramionami. Po "Kucharce", któr¹ wydano pospiesznie, gdy¿ by³a po¿¹dan¹ bardzo, dosta³ do przek³adu ksi¹¿kê agronomiczn¹, a naiwny wydawca widz¹c, ¿e to tak dobrze idzie, proponowa³ mu ju¿ jak¹œ medycynê, usi³uj¹c dowieœæ, ¿e nic ³atwiejszego jak sobie terminologi¹ przyswoiæ, gdy ch³opak biedny, z³o¿ywszy rêce, b³agaæ go pocz¹³, czyby raczej nie móg³ mu daæ prostego jakiego, bodaj mechanicznego, a nie obci¹¿aj¹cego sumienie zajêcia. Znalaz³a siê na podorêczu korekta jakiejœ jeometrii i arytmetyki i robota przy drukarni, a Teoœ wola³ ju¿ tê pracê, któr¹ móg³ spe³niæ szczerze, ni¿ owe wyroby tandetne, których tykaj¹c czu³ siê jakby fa³szerzem z³ej monety. Wielu m³odych ludzi s¹dz¹, ¿e dla poety uw³aczaj¹cym jest zaj¹æ siê such¹ jak¹œ robot¹ i przez dumê, a raczej fa³szuj¹c w sobie pojêcia zdrowe, mr¹ z g³odu, nie chc¹c robiæ, co nie po ich fantazji. Teoœ mia³ o tym wcale inne wyobra¿enie, wola³by by³ zapewne zaj¹æ siê tym, co mu lepiej przypada³o do serca, ale nie wstydzi³ siê wzi¹æ i do niemi³ej pracy, jeœli j¹ tylko uczciwie i sumiennie móg³ wykonaæ. Obowi¹zki bywaj¹ nudne, ale niemniej s¹ obowi¹zkami. Nie godzi siê porywaæ do robót, których siê nie rozumie, którym siê podo³aæ nie mo¿e, ale cz³owiek, potrzebuj¹cy zajêcia, przyjmuje z r¹k losu wszelk¹ pracê uczciw¹ czy ona fantazji jego wygadza, czy nie. Ciê¿k¹ bywa czêsto, nie ma jednak takiej, która by jakiejœ w cz³owieku nie rozwija³a w³adzy, nie mog³a siê dlañ staæ korzystn¹. Przy ka¿dej czegoœ nauczyæ siê mo¿emy. Wiêksza te¿ czêœæ ludzi, którzy nauk¹ i jeniuszem wysoko siê podnieœli, nie sz³a drog¹, jak¹ im w³asne upodobania wskazywa³y, ale pos³uszna losowi nie odmawia³a ¿adnej pracy, ¿adnego œwiat³a, sk¹dkolwiek ono mog³o wytrysn¹æ. Milton pisa³ przecie memoria³y polityczne, a Spinoza szkie³ka szlifowa³. Teoœ mia³ to g³êbokie przekonanie, ¿e nawet suche formu³y matematyczne nie zag³usz¹ w duszy natchnieñ poezji, jeœli one w niej rodzinn¹ odzywaj¹ siê si³¹. Wzi¹³ siê wiêc weso³o do ciê¿kiego zarobkowania i spe³nia³ je sumiennie, godziny odkradzione obowi¹zkowym zajêciom poœwiêcaj¹c historii, poezji, literaturze. Jakkolwiek zyzowaty ów ksiêgarz, z którym mia³ do czynienia, goni³ tylko za groszem i wpojone maj¹c od dzieciñstwa pojêcie koniecznoœci zdobycia maj¹tku jako zadanie ¿ycia, g³ównie ku temu wszystkie swe si³y kierowa³, nie by³ to jednak z³y cz³owiek. Wiêksza czêœæ ludzi s¹ takimi, jakimi ich czyni zetkniêcie z otaczaj¹cym ich ko³em. Zmuszeni zajadaæ siê i broniæ od napaœci, walczyæ i zdobywaæ czêsto chytroœci¹ i wybiegami, ucz¹ siê ich, staj¹ przewrotnymi, nie maj¹c dosyæ si³y, aby inn¹ walczyæ broni¹. Przyk³ad kieruje nimi i wyznacza im drogê. Takim by³ i ów Micha³ Drzemlik, który, dobiwszy siê ksiêgareñki i podniós³szy do wydawnictwa, zajadle œciga³ cel swoich marzeñ: nabycie kamienicy za zwalan¹ bibu³ê. Maj¹c ci¹gle do czynienia ze spekulantami, nie pojmowa³ on innych obowi¹zków ludzkich nad zbogacenie siê i niedanie otaczaj¹cym go szachrajom. Pierwszym jego uczuciem wobec nowego cz³owieka by³a zawsze niewiara, w ka¿dym uczynku szuka³ pierwiastków egoizmu, o który wszystkich pos¹dza³. Teoœ by³ dlañ wcale nowym cz³owiekiem i nie wiem, czy podró¿nik odkrywaj¹cy œwiat nie znany wiêcej by siê zdumia³ nad niego, gdy dopatrzy³ w m³odym ch³opcu sumiennoœci i szlachetnoœci bez rachuby - on, co dot¹d cnoty te mia³ za czczy pozór i plotkê osób interesowanych. Zrazu wpatrywa³ siê w Muszyñskiego z prze³aju, pos¹dzaj¹c go o doskonale gran¹ komedi¹, potem, gdy ju¿ siê zacz¹³ przekonywaæ, ¿e to, co mia³ za udanie, by³o tak¹ osobliwsz¹ natur¹, zamyœli³ siê g³êboko. Nowy œwiat, nowe ¿ycie, nowe mu siê objawia³y cele. Z ciekawoœci¹ badacza przypatrywa³ siê Teosiowi, a ¿e wy¿szoœæ zawsze poci¹ga, poczu³ coœ jakby zazdroœæ, jakby chêtkê zbli¿enia siê do tak ró¿nego od reszty ludzi cz³owieka. On co chwili traciæ nie lubi³, czêsto Teosia wstrzymywa³, bada³, usi³owa³ zeñ dobyæ tych zasad, które jego ¿yciem kierowa³y. A ostatecznie Micha³ Drzemlik, który do lat trzydziestu kilku spekuluj¹c nigdy nie mia³ najmniejszej sumienia zgryzoty, pocz¹³ uczuwaæ jak¹œ w¹tpliwoœæ wzglêdem drogi, któr¹ obra³, i przekonañ, jakimi siê ¿ywi³. Teoœ wskazywa³ mu inne cele, Micha³ poj¹³ wreszcie, ¿e one istnieæ mog³y. Cz³owiek ten przypsuty a s³aby tak uleg³ wp³ywowi dobrego, jakby by³ siê da³ do z³ego poci¹gn¹æ. W Modlitwie Pañskiej - "nie wódŸ nas na pokuszenie" stoi nie bez przyczyny. Tu pokusa by³a dobra, a zyzowaty ów ch³odny, suchy, nielitoœciwy w rachubach swych cz³owieczek poczu³ w sobie serce, które nazwa³ s³abostk¹ dla Teosia, polubi³ go, przywi¹za³ siê, pokocha³. Zrazu nie przeszkadza³o mu to wcale wedle przyjêtej od dzieciñstwa normy postêpowania targowaæ siê z nim, pilnowaæ, by grosza nie da³ nad koniecznoœæ, wymagaæ wiele pracy za lich¹ p³acê, ale powoli sam przed sob¹ wymawiaj¹c siê to tym, to owym, sta³ siê dla Teosia coraz ³agodniejszym, przyjacielskim. Maluczki to by³ ten chleba kawa³eczek, który siê gorzk¹ zarabia³ prac¹ przy drukarni, korektach i mnóstwie zajêæ podrzêdnych, ale wystarczy³ na przekarmienie Teosia i Maæka w dodatku, a dzieñ powszedni siê nim opêdza³ choæ z bied¹. Muszyñski by³ prawie kontent. Najdro¿sz¹ dla Teosia zdobycz¹ by³o zasch³e serce speku- lanta, który doprawdy coraz siê doñ wiêcej przywi¹zywaæ zacz¹³, a kochaj¹c go, sam siê uszlachetni³. Wiele w nim przes¹dów wykorzeni³ Teoœ, wiele przekonañ zachwia³, nowe wskazuj¹c mu drogi. Drzemlik myœla³ d³ugo, patrza³, waha³ siê i nareszcie powzi¹³ zamiar przywi¹zania go sobie jako pomocnika. Bêd¹c ju¿ pewien poczciwoœci i g³owy, powiedzia³ sobie, ¿e móg³by ju¿ spocz¹æ trochê, zdaj¹c siê na takiego cz³owieka i ogólny tylko kierunek interesów zostawiaj¹c sobie. Uœmiecha³o mu siê swobodne uczêszczanie do resursy, mo¿e wybór na jakie miejskie dostojeñstwo, zasiadanie w ró¿nych zgromadzeniach, w których d³ugo siê przesiaduje, a jak najmniej robi, wreszcie kto wie, jaka mo¿e prezesura, jednym s³owem otium cum dignitate. Jednego wiêc dnia, gdy Teoœ wszed³ do niego z korekt¹ ok³adek i og³oszeñ, zatrzyma³ go w izdebce poza sklepem, gdzie by³ wielki magazyn dzie³ nak³adowych zagro¿onych sprzeda¿¹ na wagê, bo inaczej ju¿ jakoœ w handlu iœæ nie chcia³y. ¯ycie jego by³o bardzo skromne, zwykle gdy pilne mia³ sprawy, w tej izdebce ciemnej, której okno nie myte od lat kilku patrza³o w brudny dziedziniec, podawano mu z bliskiej garkuchni na odrapanych talerzach œniadanie i teraz w³aœnie ch³opiec, który pe³ni³ obowi¹zki sklepowego razem i pañskiego s³ugi, przybieg³ nios¹c gor¹ce kie³baski z par¹ kufelkami piwa. Stoliczek, na którym siê tam jada³o, mieœci³ na sobie i ksiêgê rachunkow¹ ogromn¹, i papiery, a œciœle bior¹c, móg³ po rogach pomieœciæ jeszcze parê talerzy. Tu Drzemlik zaprosi³ Teosia na œniadanie, które podano bez ceremonii, czêœæ przyrz¹du do niego stawiaj¹c na ziemi miêdzy stosami ksi¹g, czêœæ na stoliku, czêœæ pod sto³em. Pan Micha³ by³ w humorze wielce o¿ywionym i widaæ by³o, ¿e siê przygotowa³ na przyjêcie, bo kie³baski dano od razu na dwóch, bibu³y do otarcia palców obficie i piwa wiêcej, ni¿ potrzeba. Zawsze g³odny i dosyæ ³akomy Drzemlik pos¹dza³ Teosia, ¿e mniej jeszcze maj¹c sposobnoœci najedzenia siê i napicia, mo¿e byæ wspania³oœci¹ tego przyjêcia wprowadzony w dobry humor. W istocie przedziwne œwie¿e, tylko co przysma¿one, kie³baski czuæ by³o nie tylko w izdebce, woñ ich rozchodzi³a siê a¿ do sklepu i dra¿ni³a na pró¿no nerw olfaktyczny biednego subiekta, który z piórem za uchem jakieœ nowe p³ody muzykalne zachwalaj¹c wybieraj¹cej je panience, ci¹gle siê zwraca³ ku zapaszystym drzwiczkom bokówki... Nêci³y go diabelskie oczy dziewcz¹tka, ale kto wie czy nie silniej kie³baski. Drzemlikowi a¿ oczy jaœnia³y i nie móg³ siê dosyæ wydziwiæ, widz¹c, z jak¹ stoick¹ obojêtnoœci¹ Teoœ patrza³ na to lukullowskie œniadanie. Trzeba wiedzieæ, ¿e œniadanie w Warszawie jest jednym z wielkich narzêdzi i sprê¿yn dzia³ania, dostêpnym dla wszystkich, na ró¿n¹ skalê, a prawie zawsze niechybnym. Pocz¹wszy od maleñkich przek¹sek z kieliszkiem wódki a¿ do ostryg i szampana, œniadañka i œniadania wszelkiego rodzaju, mniej pretensjonalne od obiadów, s¹ w nadzwyczaj powszechnym u¿yciu i przydaj¹ siê we wszelkich wypadkach. Godz¹ siê przy nich waœnieni, choæ czêsto i pok³óc¹ przyjaŸni, znajomi¹ potrzebuj¹cy wzajemnie, zbli¿aj¹ ci, co porozumieæ siê nie mogli, jednaj¹ zimni i niepokonani. Œniadanie rozmiêkcza, s³odzi, rozchmurza i przyjaŸni, przypomina i zaciera, s³owem robi, co komu potrzeba. Nie ma te¿ dnia w Warszawie, ¿eby nie zjedzono nie- zliczonych uroczystych œniadañ, a s¹ tak szczêœliwe ¿o³¹dki i serca, które kilku na raz bratnim biesiadom wystarczyæ mog¹. Zwykle pierwsze zakreœlone z uwag¹ rozmiary takiego œniadania s¹ bardzo skromne, ale któ¿ mo¿e siê oprzeæ sile harmonii i trunku? Butelka dobywa siê po butelce, a nieraz siê trafi, ¿e wszed³szy o jedenastej rano na kwadransik, wychodzi siê ze œniadania oko³o pó³nocy, nie wiedz¹c dobrze, w któr¹ pokierowaæ stronê. Uprzywilejowanych takich miejsc œniadaniowych jest mnó- stwo, nie potrzebujemy ich tu wymieniaæ. Micha³ Drzemlik jak we wszystkim, tak i w tym by³ bardzo umiarkowanym i rozs¹dnym cz³owiekiem, trafia³o mu siê œniadaæ i byæ w potrzebie dania œniadañka, ale to zawsze, choæ z niewygod¹, odbywa³o siê u niego na owym ma³ym stoliczku i makulatura s³u¿y³a za serwety. W ten sposób najmocniej rozpromienione uczucie nigdy dalej nad kufel piwa i porcj¹ kie³basek nadliczbow¹ poci¹gn¹æ nie mog³o, sama trudnoœæ posy³ania po ka¿d¹ rzecz i nieprzyjemnoœæ oczekiwania wstrzymywa³y od nadu¿ycia. Gdy ch³opak zdj¹³ talerze pokrywaj¹ce kie³baski i ustawi³ na ksiêdze rachunkowej, do podobnej pos³ugi przywyk³ej, woniej¹c¹ przek¹skê miêdzy dwoma biesiadnikami, Drzemlik usiad³ pierwszy, wskazuj¹c Teosiowi miejsce naprzeciw siebie, talerz i widelec ¿elazny. Blada jego twarz o¿ywi³a siê do jad³a, poci¹gn¹³ nosem z uczuciem gastronoma, który wietrzy specjalik. - No! jedzmy - rzek³ - rozmowa nie wystygnie, a kie³baski ostygn¹æ mog¹, gdy siê najemy, pogadamy u interesach. - S¹ wiêc interesa? - spyta³ Teoœ. - Mo¿e siê znajd¹ - jedz no, dobrodzieju, kie³baski, niech ich diabli, nigdzie takich nie jad³em jak w Warszawie, a by³em przecie w Niemczech. Teoœ nie zdawa³ siê wcale zachwycony, skosztowa³ trochê, zak¹si³ chlebem, popi³ piwem i bardzo prêdko obszed³ siê ze swoj¹ porcj¹. - Co? ju¿ nie jesz? - Ju¿em zjad³. - Nie lubisz jeœæ? - Kiedym g³odny. - No! a teraz? - Jakoœ to nie moja godzina, mam dosyæ. Drzemlik resztê kie³basek zdj¹³ ¿ywo z talerza Teosia, boj¹c siê, by ich czyhaj¹cy na polizówkê ch³opak nie skonfiskowa³, i co prêdzej dojadaæ pocz¹³. - I nie pijesz? - spyta³. - Trochê pi³em. - Có¿? i to nie w smak? Có¿ bo ty lubisz? Teoœ siê uœmiechn¹³ i westchn¹³. - Gadajmy ju¿ o interesach - rzek³ Drzemlik. - Mnie to do jedzenia i picia nie przeszkadza; ale s³uchaj pan uwa¿nie. Potrzebujê uczciwego cz³owieka, jestem ju¿ trochê ciê¿ki, chcia³bym mieæ kogo, co by mnie wyrêczy³... ot, nie podj¹³byœ ty siê ksiêgarni? - Za ma³o znam rzecz. - Ale! ale! dwa dni! ja ci poka¿ê wszystko, o to siê nie ma co troszczyæ - b¹dŸ spokojny! to mój k³opot, mnie o to g³owa nie boli. Nie chcia³byœ byæ moj¹ praw¹ rêk¹ i oddaæ mi ca³y swój czas? My byœmy siê zgodzili z sob¹... Ja prosto idê do rzeczy... no... pomyœl waæpan! - Naprzód za ufnoœæ serdecznie dziêkujê, a potem muszê siê wyt³umaczyæ, dlaczego przyj¹æ nie mogê. - Jak to? ju¿? nie mo¿esz? Ja tego ani chcê s³uchaæ... dlaczego? - Powiedz mi pan, do czego mnie to prowadzi? ¿ebym na ca³e ¿ycie zosta³ subiektem sklepowym lub w najszczêœliwszym razie ksiêgarzem na swoj¹ rêkê i bardzo nieudolnym... - A waæpan myœli, ¿e byæ ksiêgarzem to ju¿ tak bardzo z³a rzecz? - spyta³ Drzemlik - ¿e to nie daje grosza i kon- syderacji, nie prowadzi do kamienicy, do powozu, do koni, a bodaj i do ziemskiego maj¹tku? - Wszystko to byæ mo¿e - odrzek³ Muszyñski - ja bym nie wiêcej chcia³, ale inaczej. - Co inaczej? jak inaczej?! - Chcê pracowaæ, kszta³ciæ siê, a przy pracy ksiêgarskiej niepodobna chwili znaleŸæ na to... oddaj¹c siê jej, trzeba by siê wyrzec wszelkiej innej przysz³oœci... - A jaka¿ to mo¿e byæ przysz³oœæ? - Bóg wie - odpar³ Teoœ - mo¿e o razowym chlebie i niedostatku, ale z umys³em zbogaconym i sercem rozros³ym. Drzemlik ruszy³ ramionami i g³ow¹ pokiwa³. - Ba³amuctwa! - rzek³ - a ju¿eœ waæpan by³ wyszed³ trochê z tych niedorzecznych marzeñ... ot znowu! G³ówna rzecz dla cz³owieka mieæ kawa³ek chleba. - Ja s¹dzê ¿e najg³ówniejsza czuæ siê cz³owiekiem w pe³ni... Drzemlik po tej odpowiedzi patrza³ na niego d³ugo, zajad³ j¹ ostatnim kawa³kiem kie³baski, westchn¹³ i widelec po³o¿y³. Z miny widaæ by³o, ¿e mia³ go za zgubionego, dziwuj¹c siê, i¿ tak na pozór rozs¹dny cz³owiek móg³ takie powiedzieæ g³upstwo. - To ksiêgarz nie mo¿e byæ cz³owiekiem w pe³ni, a musi byæ w kwadrze? - spyta³ po chwili. - Nie, ale trudno dwóm bogom s³u¿yæ: nauce i mamonie. - Byli przecie i ksiêgarze uczeni. - Ale bogaci! - Co tu mówiæ d³ugo - odpar³ Micha³ - albo to przystaj¹c do mnie za pomocnika, pan siê zapisujesz w wiekuiste poddañstwo? Bêdziesz, póki zechcesz... nie podoba ci siê, to porzucisz... dajê ci... Tu siê powstrzyma³, widz¹c jak smutny wyraz przybra³a twarz Teosia i zastanowiwszy siê zarazem, ¿e pod wp³ywem piwa bawarskiego móg³ siê za daleko posun¹æ. - Ot tak - doda³ - masz teraz sto z³otych na miesi¹c przy ciê¿kiej pracy, dajê ci trzysta i bêdziesz sobie w ksiêgarni siedzia³, ca³e interesa bior¹c na siebie. Innemu bym nie da³ i dwieœcie, ale tobie wierzê, wiem, ¿eœ uczciwy, znam ciê, ¿eœ pracowity, ¿e choæ cudz¹ sprawê weŸmiesz do serca... Nigdzie na œwiecie od razu takich nie znajdziesz warunków, myœl, wa¿, a gadaj prêdko. To mówi¹c popi³ bawarem i spojrza³ na Muszyñskiego, który siedzia³ zamyœlony. - Wiele mi to godzin dnia ma zaj¹æ? - zapyta³ Teoœ po chwili. - A, tu rachunku nie ma na godziny - rzek³ Drzemlik - bêdziemy pracowali ile potrzeba. Ksiêgarnia otwiera siê oko³o ósmej, zamyka o ósmej wieczorem, dwanaœcie godzin najmniej, a i w domu mo¿e siê znaleŸæ robota, zawsze du¿o ci zostanie. Muszyñski wa¿y³. - Sprobujmy - rzek³ w ostatku - a jeœli... - Tak! sprobuj! zobaczysz, to ci przyjdzie ³atwo i da ¿ycie spokojne, a co piêknych panienek przychodzi do ksiêgarni! - doda³, œmiej¹c siê. - Ale serio! ja jestem g³adki w interesach, widzisz, targowaæ siê nie bêdê z tob¹. Napij siê no piwa. - Nie, dziêkujê... Po namyœle nic Teosiowi nie zostawa³o istotnie nad przyjêcie uczynionego mu ¿yczliwie wniosku i Drzemlik ucieszy³ siê wielce, gdy w kilka dni potem ujrza³ go za sto³em, rozporz¹dzj¹cego siê w ksiêgarni, czynnego i now¹ cale fizjognomi¹ nadaj¹cego zak³adowi, który m³odzieñczym ¿yciem zajaœnia³. Sta³o siê to niespodzianie, i po cichu, tak ¿e nawet pan Feliks, z którym siê widywali dosyæ czêsto, nic o tej zmianie stanu nie wiedzia³, bo mo¿e by j¹ by³ odradzi³. Pani Narêbska potrzebowa³a w³aœnie kilku ksi¹¿ek dla po³o¿enia na stoliku na przypadek przybycia piêknego nieznajomego i wybrawszy siê z Mani¹ i Elwir¹ do miasta, postanowi³a zrobiæ ten sprawunek pod³ug pojêæ wiejskich jak najoszczêdniej, to jest jak najskromniejsz¹ wybieraj¹c ksiêgarniê, gdy¿ tam taniej spodziewa³a siê dostaæ, co jej by³o potrzeba. Jakie¿ by³o zdziwienie tych pañ, gdy wchodz¹c do Drzem- lika, którego doœæ ciasne drzwi ledwie krynoliny ich pomieœciæ mog³y, ujrza³y za kantorem z ksi¹¿k¹ w rêku siedz¹cego Teosia, który na widok ich porwa³ siê nagle i zaczerwieni³ ca³y. Pani Samueli przysz³o zaraz na myœl, ¿e go przyjmowa³a w salonie swoim i wielka w¹tpliwoœæ zrodzi³a siê w jej umyœle, azali obywatelka ziemska, dozwalaj¹ca piæ u siebie herbatê pomocnikowi ksiêgarza, nie by³a przez to wiekuiœcie skom- promitowana i czy nie wypada³o wykadziæ pokojów. - A pan tu co robisz? - zapyta³a nie mniej zdziwiona Elwirka, z trochê z³oœliwym uœmiechem pogl¹daj¹c na Maniê. - Ja, pani - odpar³ grzecznie Teoœ - najprostsza rzecz w œwiecie, nie mia³em sta³ego zajêcia, potrzebowa³em chleba, podj¹³em siê byæ pomocnikiem w ksiêgarni. - I pan sprzedajesz ksi¹¿ki? - spyta³a zdumiona Elwira, œmiej¹c siê coraz g³oœniej. - Jak pani widzisz... - I targujesz siê pan? - Nie, bo ka¿da ma swoj¹ sta³¹ cenê... Elwira œmia³a siê coraz, prawdê rzek³szy, nieprzyzwoiciej, Mania zarumieni³a siê mocno, ale wejrzeniem cichym zap³aci³a odwagê m³odego ch³opca. - Widzi pani - rzek³ Teoœ zimno - ka¿dy ¿yje, jak umie i mo¿e, kto nie ma maj¹tku, ma pracê, a u¿ywa jej, jak mu siê nada zrêcznoœæ. Mia³o¿by byæ gorszym sprzedawanie ksi¹¿ek od sprzedawania ¿yta i pszenicy? od sprzedawania nauki? Pani Samuela nic nie mówi¹c z przymru¿onymi oczyma, przez lornetkê przygl¹da³a siê ksi¹¿kom po pó³kach. Elwira œmia³a siê ci¹gle, Mania patrza³a w Muszyñskiego jak w têczê... bo oboje wzrokiem tylko przywykli byli rozmawiaæ. - Macie¿ panowie nowoœci jakie? - zapyta³a Narêbska od niechcenia. Teoœ paczkê ich wskaza³ na stole, zaczêto je przegl¹daæ, Mania stanê³a w k¹tku, a oko jej szuka³o przyjaciela, który mimo wymagañ coraz dziwniejszych pani Narêbskiej i poszukiwañ, jakie z tego powodu czyniæ musia³, spogl¹da³ ukradkiem na Maniê z wyrazem têsknoty, przywi¹zania niewys³owionym. Znaæ by³o po nim, ¿e siê wstrzymywa³ od nadania oczom tego ognia, który mia³ w piersi, ¿e obawia³ siê zanadto powiedzieæ, a jednak niespokojne wejrzenie jego by³o tak wymownym! Waha³ siê, bola³, lêka³, a wobec niej wstrzymaæ siê nie móg³ od wypowiedzenia oczyma tej mi³oœci, z któr¹ daremnie walczyæ usi³owa³. Nigdy on i Mania nie powiedzieli sobie s³owa, które by z sob¹ nios³o iskierkê nadziei, nie zamarzyli o szczêœciu, ale ju¿ ich ³¹czy³o to uczucie œwiête, ciche, które w przysz³oœci rozkwit³oby w szczêœcie, gdyby przysz³oœæ mia³o. Oboje marzyæ nawet nie œmieli, a ju¿ ludzie wyszpiegowali ich mi³oœæ milcz¹c¹ i ¿arty z niej sobie stroj¹c, sp³oszyli nawet najmniejsze jej oznaki. I teraz nawet, niespodziewanie siê zszed³szy, bali siê spojrzeæ na siebie, bo Elwira uœmiecha³a siê kostycznie, pogl¹daj¹c na jedno i na drugie, a pani Samuela mia³a straszliwie surow¹ minê. Teoœ jako nauczyciel by³ jeszcze jak¹kolwiek parti¹ dla sieroty, jako subiekt sklepowy nie móg³ byæ nawet w domu przyjêtym. Wyobra¿enia staroszlacheckie pani tak by³y w tym wzglê- dzie mocno ugruntowane, ¿e nie by³aby za nic w œwiecie, nawet dla pozbycia siê nienawistnego Kopciuszka, tolerowa³a jego odwiedzin u siebie. Z miny jej domyœli³ siê tego Teoœ, sta³ siê wiêc grzecznym tylko pomocnikiem ksiêgarskim, nic wiêcej - zamilk³, a chmurnym czo³em okaza³ tylko, ¿e zmianê po³o¿enia zrozumia³. Po d³ugim przebieraniu coœ tam wreszcie ksi¹¿ek wybrano, przeb¹kiwano o cenie wysokiej, potem panna Elwira przewróci³a jeszcze ilustrowanych dzie³ kilka, matka obróci³a siê po sklepie. Mania udawa³a wpatrzon¹ ciekawie w globus, który sta³ zapylony na szafie i po chwili k³opotliwej ciszy zabrali siê do wyjazdu. Mania naturalnie wychodzi³a ostatnia, rumieniec jej twarzy dowodzi³, jak uczu³a ten odcieñ wzgardy nowy, któr¹ czês- towano jej ulubionego, i odwróci³a siê ku niemu z ³agodz¹cym ból uœmiechem. Teoœ patrza³ na ni¹ tak¿e, oczy ich spotka³y siê i mimowolnie raz pierwszy wyci¹gnêli ku sobie rêce, zadr¿eli od ich dotkniêcia, odskoczyli przera¿eni. Trwa³o to chwilê przelotn¹, mgnienie oka, b³yskawicê, ale te d³onie powiedzia³y sobie, czego usta i oczy nie mog³y. Samo uczucie, co splot³o te rêce, pierwszy raz obojgu siê im objawi³o tak silnym i zwyciêskim. Po odejœciu goœci Teoœ z jakimœ smutkiem rzuci³ siê na swoje twarde krzes³o i d³ugo pozosta³ pogr¹¿ony w myœlach, nie mog¹c przyjœæ do siebie, walcz¹c z wezbranym uczuciem. Pierwszy raz, choæ w milczeniu, objawi³a mu siê jaœniej i gwa³towniej ta mi³oœæ ku sierocie, dla której nie widzia³ ¿adnej przysz³oœci. Nowe zajêcie oddala³o go jeszcze od domu, w którym j¹ móg³ widywaæ, odbiera³o mu nawet nadziejê spotkania Mani, a nie rozjaœnia³o przysz³oœci i nic obiecywaæ nie mog³o. Chmurne i smêtne wstawa³o przed nim jutro, bez nadziei, bez promyka, jednostajne, ciê¿kie, zaparte œciany ¿elaznymi. Na barkach zajêcie mozolne bez korzyœci moralnej, szczup³y grosz zarobku strawiony dzienn¹ potrzeb¹, dalej zawsze ta¿ sama mêczarnia Syzyfa... to samo Danaid naczynie. - Któ¿ wie - rzek³ sobie Teoœ - ¿ycie nie daje siê obrachowaæ jak ksiêga handlowa, s¹ w nim niespodziane jasnoœci i dziwne losu obroty, jest rêka opatrznoœci... ufajmy! Pani Narêbska powróci³a do domu jakaœ podra¿niona, ca³¹ drogê mówi³y z Elwir¹ o nowym ksiêgarzu, a gdy powróci³y do domu, gdzie pan Feliks w ciszy i samotnoœci z cygarem w ustach ksi¹¿kê czyta³, pierwszym s³owem Samueli by³o oznajmienie o nowo obranej przez Teosia karierze. - Wiesz, Feliksie - zawo³a³a do mê¿a - wiesz, co siê sta³o z twoim ulubieñcem, Muszyñskim? Myœmy go tu przyjmowali u siebie jak przyzwoitego cz³owieka, bo jest we zwyczaju w najlepszych towarzystwach przyjmowaæ guwernerów... a ten, ten, s³owa mi braknie, tak okropnie nas skompromitowa³! Powiadam ci! to niepojêta rzecz! Wystaw sobie, zosta³ ksiêgarczykiem... kupczykiem, znalaz³yœmy go w sklepie, przedaje ksi¹¿ki! c'est affreux! Pan Feliks podniós³ g³owê powoli. - Gdzie¿? jak? kto? - Ale czy¿ ju¿ mnie nie rozumiesz? jak¿e ci siê t³umaczyæ potrzeba? Teoœ jest subiektem u ksiêgarza! gezelem w sklepie; no to dosyæ jasno! a siada³ u nas z drugimi do herbaty. Narêbski ruszy³ ramionami. - Moja droga Samuelko - rzek³ - nie sta³o siê jeszcze nic tak bardzo strasznego i dlaczego by uczciwy i dobrze wy- chowany kupczyk nie mia³ byæ na równi z drugimi przyjêty? Tego ja nie rozumiem! - A! to ju¿ nowe jakieœ idee! Aleœmy my do nich nie przywyk³y i zapowiadam ci, ¿e od dziœ dnia drzwi mu nasze zamkn¹æ ka¿ê. Wystaw sobie, jakby to piêknie by³o, gdyby kto z tych, co go tam widzieli z rana w sklepie i targowali siê z nim o z³otówkê, zobaczy³ go u nas w salonie! Zgubilibyœmy siê na wieki! Czy siê tam kocha w Mani, jak s¹dzê, czy nie, niech sobie wszelki z nami wyperswaduje stosunek, œliczna rzecz, œliczna rzecz! - powtarza³a Narêbska - trzeba, ¿ebyœ go o tym wczeœnie uprzedzi³! Feliks milcza³ wci¹¿ z g³ow¹ spuszczon¹, a milczenie jego mia³o to do siebie, ¿e najmocniej dra¿ni³o ¿onê, k³ótnia przynajmniej prowadzi³a do tego, ¿e mog³a go zakrzyczeæ, jako s³absza wreszcie spazmami i chorob¹ zmusiæ do milczenia, argumentów nigdy jej nie brak³o i pan Feliks wychodzi³ pobity najkompletniej; - milczenie zaœ w jej przekonaniu oznacza³o jakby wzgardê i wyrzeczenie siê polemiki, by³o zaparciem nieprzyjaciela i wprawia³o j¹ w rozdra¿nienie nadzwyczajne. Tym razem tak¿e oczy jej zab³ys³y postrzeg³szy, ¿e m¹¿ w sobie siê zasklepiwszy, a nie maj¹c nadziei przegadania jej, uparcie po swojemu zamilk³. Probowa³a go wyzwaæ na rozmowê rozmaitymi sposoby, zaczepiaj¹c ze stron ró¿nych, a gdy siê to nie uda³o, nareszcie z fukiem uderzy³a drzwiami i wysz³a. Pan Feliks dopiero podniós³ g³owê, wsta³ i powoli poszed³ do pokoiku Mani. Zasta³ j¹ ze zrzuconym ledwie z g³owy kapelusikiem, zaczerwienion¹, zap³akan¹, klêcz¹c¹ u ³ó¿ka przed obrazkiem N. Panny na modlitwie gor¹cej. Jedno spojrzenie wskaza³o mu stan duszy dziewczêcia, niepokój, jaki w niej panowa³ - przyczynê ³atwo mu by³o odgadn¹æ. - Dziecko moje! - zawo³a³ - p³aczesz! Có¿ siê sta³o? mów! Ja ju¿ wiem, domyœlam siê... Wiêc ty go... Nie dokoñczy³, Mania zerwa³a siê ¿ywo, zawstydzona, ¿e j¹ schwycono na uczynku, otar³a prêdko oczy, uœmiechnê³a siê przymuszonym weselem, zafrasowana, rumiana od sromu, sama nie wiedz¹c co pocz¹æ. - Ja! ale có¿, ojcze, mówisz! ale có¿ mog³eœ pomyœleæ? Ja nie rozumiem, ja nie wiem... - Maniu! œwiêta prawda przede wszystkim! zasta³yœcie go w sklepie! On ciê obchodzi, tyœ zgryziona! ¯ona powiedzia³a mi ju¿ wszystko. - Ale nie. Mania oczki sobie zakry³a, usi³uj¹c oprzytomnieæ i odzyska³a w³adzê nad sob¹. - Wyobraziliœcie sobie nie wiem co, mnie siê, jak zwykle, na ³zy i modlitwê zebra³o bez przyczyny, bo có¿ to mo¿e mieæ za zwi¹zek z tym, ¿eœmy kogoœ w sklepie widzia³y? - Patrz mi w oczy! Ma to zwi¹zek! Ma! Nie potrzeba k³amaæ, ty go kochasz? - Ja! ale có¿ znowu! Tak ma³o siê znamy, tak krótko byliœmy z sob¹!... prawie nie mówiliœmy do siebie, ¿al mi go tylko, ja sama nie wiem. - Wiêc gdzie¿ on jest? gdzie siê to sta³o? - W ksiêgarni Micha³a Drzemlika. - Idê do niego! idê! - zawo³a³ Feliks - zrobi³ g³upstwo, które do niczego nie prowadzi i które was od siebie oddala, popsu³ mi sprawê! ale proszê ciê Maniu, b¹dŸ spokojna, ja czuwam nad losem twoim, a Bóg ³zy nagrodzi. Mania podbieg³a ku niemu ¿ywo i milcz¹c poca³owa³a w rêkê. - B¹dŸ spokojna, proszê ciê, b¹dŸ spokojna. To mówi¹c Narêbski pochwyci³ palto i zbieg³ ze wschodów szukaj¹c doro¿ki, która by go co prêdzej przewieŸæ mog³a do ksiêgarni Drzemlika. Patrzano na niego z góry, gdy tak spiesz¹c wychodzi³ z domu i pani Samuela ruszy³a ramionami znacz¹co, ale go to nie wstrzyma³o. G³oœno kaza³ siê wieŸæ do ksiêgarni i wpad³ do niej widocznie pomiêszany. Za sto³em siedzia³ Teoœ i coœ czyta³ - spokojnie, z uœmiechem powita³ pana Feliksa. - Na rany Bo¿e! có¿eœ to zrobi³! - zawo³a³ Narêbski, rzucaj¹c kapelusz o pod³ogê - co ciê zmusiæ mog³o do tej zmiany stanu? Czy¿eœ nie uczu³, ¿e ciê to odosobni, oddali, wy³¹czy i uczyni prawie niepodobnym zbli¿enie siê do œwiata, do którego przecie jesteœ przeznaczony? Teoœ uœmiechn¹³ siê, wskazuj¹c krzes³o goœciowi. - ¯ebym siê mia³ bardzo zakochaæ w tym stanie, tego nie powiem - rzek³ powoli - ale s¹ okolicznoœci, w których siê przyjmuje wszelk¹ pracê, jaka siê nadarzy, gdy siê nie chce ³ask przyjmowaæ. Po wtóre, dlaczegó¿ stan jakikolwiek dziœ jeszcze ma wy³¹czaæ i odosobniaæ? - tego, przyznajê siê, nie pojmujê. - Ale potrzeba¿ przecie rachowaæ na przes¹dy ludzkie! - Nie - rzek³ Teoœ - potrzeba z nimi walczyæ, jeœli siê ich nie podziela. Pojmujê, ¿e subiekt sklepowy bez wychowania i talentu mo¿e nie byæ przyjemnym goœciem w salonie, ale dlaczegó¿ by cz³owiek wykszta³cony dlatego, ¿e jest ksiêgarzem lub kupcem, mia³ byæ odsuniêty? - Có¿ na to poradzisz, kiedy tak jest! - zawo³a³ Narêbski - ani ja, ani ty œwiata nie przemienimy. - Widzisz pan, ¿e to w³aœnie, coœ powiedzia³, jest podstaw¹ przes¹dów i ich unieœmiertelnieniem, nikt oprzeæ siê im nie chce, nikt nie œmie przeciwko nim powstaæ, mówi¹ sobie zawsze, ja tego nie zrobiê, ty tego nie doka¿esz. Tymczasem ktoœ przecie pocz¹æ musi, ja, pan czy kto inny, samo siê ono nie zrobi. Dlaczego w swoje si³y nie wierzyæ i nie pochwyciæ ciê¿aru, do którego by i inni przy³o¿yli ramion. W ten sposób obaw¹ i obojêtnoœci¹ pozostawiamy kraj na wieki na pastwê starym, strupiesza³ym ideom i tamujemy obyczajom drogê do postêpu, bo postêp poza obrêbem ¿ycia, w innych sferach istnieæ nie mo¿e, jeœli w ¿yw¹, powszedni¹ nie wejdzie praktykê. Naj³atwiej to oka¿ê przyk³adem: chcemy postêpu w prze- myœle, handlu, sztukach, có¿ bêdzie, jeœli ludzi, co siê nim zajmuj¹ i dla nich poœwiêc¹, wy³¹czymy jak pariów? Któ¿ pójdzie na to wygnanie dobrowolnie, jeœli go za to karaæ bêdziemy? Handel i przemys³ nie s¹ poszanowane w ludziach, którzy siê im oddaj¹, wpadaj¹ w rêce mniej usposobionych moralnie i musz¹ staæ na niskim stopniu lub pozostaæ w rêkach cudzoziemców, którzy kraj w kraju i spo³ecznoœæ w spo³ecznoœci formowaæ bêd¹. Te to przes¹dy sprowadzi³y do nas Niemców i utrzymuj¹ po dziœ dzieñ. Pan Feliks milcza³. - Ale nie by³o¿ ju¿ dla ciebie innego zajêcia? - zapyta³. - Niestety! nie by³o! - rzek³ Muszyñski - szuka³em go, stara³em siê o nie, znaleŸæ nie mog³em. Wiem, ¿e w tym smutnym moim stanie przysz³oœci nie ma ¿adnej, ale cz³owiek skazany jest na pracê w pocie czo³a dla chleba powszedniego. - Wiêc dla tego chleba kawa³ka zrywasz stosunki ze œwiatem? - spyta³ Narêbski. - Nie mia³em ich - rzek³ Teoœ - nie pragn¹³em nawet, z jednym domem waszym przypadek mnie zbli¿y³, rozumiem to, ¿e dziœ nie by³bym u was po¿¹danym goœciem i choæ mnie to wiele kosztowaæ bêdzie, potrafiê siê wstrzymaæ i nie byæ natrêtnym. Jestem te¿ dumny, panie Feliksie dobrodzieju, a wiesz, ¿e duma ubogich i proletariuszów to fraszka pró¿noœæ arystokraty. Zreszt¹ œwiat dla mnie co to jest? proszê ciê? co mi on daæ mo¿e? czym zap³aciæ ofiary, które bym czyni³, aby go sobie pozyskaæ - na co on mnie? na co ja jemu? W innych krajach idzie siê po szczeblach zas³ugi wszêdzie, dochodzi jak najwy¿ej, u nas - u nas... mimo XIX wieku i liberalnych maksym grzech pierworodny ¿adnym chrztem zmyæ siê nie mo¿e. Jeœliœ siê nie urodzi³ szlachcicem, twe po³o¿enie parii da ci siê czuæ ca³e ¿ycie... to pró¿no... jeden jest sposób: nazwisko przechrzciæ i do herbu siê wcisn¹æ, ale nie ka¿dy chce fa³szem okupiæ nawet œwietne losy. - Aleæ mój Teosiu - zawo³a³ Narêbski - ja bynajmniej nie podzielam tych przes¹dów, których obalenie tyle krwi ju¿ ludzkoœæ kosztowa³o. Teoœ rozœmia³ siê smutnie. - Uderz siê pan w piersi - rzek³ - znijdŸ w g³¹b swych myœli, postrze¿esz tam, ¿e taki jeszcze z wyrwanego przes¹du jakaœ odrostka pozosta³a. Polska d³ugo sta³a szlachectwem, d³ugo w nim jednoczy³y siê jej si³y, nic dziwnego, ¿e szlachcic tylko dla niej by³ w pe³ni cz³owiekiem, lub, jak mia³ powiedzieæ Pol, ¿e od szlachcica zaczyna³ siê cz³owiek, a ni¿ej by³y istoty do ludzi podobne, wszak¿e do ludzkiej godnoœci niedoros³e jeszcze. I to, i wiele innych uprzedzeñ ³atwo sobie wyt³umaczyæ, choæ trudno je usprawiedliwiæ... ale to fakta! - Mnie tylko smuci - rzek³ otwarcie Narêbski - ¿e ciê to oddala od... od... rozumiesz mnie... od tej... która... - Oddala? - przerwa³ Teoœ - nie, i tak nie mia³em nadziei! Mi³oœci tej, jeœli ona jest... nie da³em wyrosn¹æ i nabraæ si³ takich, by przesz³a w namiêtnoœæ, nie jestem ani bli¿ej, ani dalej. Nie maj¹c przysz³oœci, aby siê ni¹ podzieliæ, i nic prócz serca, które nie starczy - po có¿ bym biedn¹ istotê przywi¹zywa³ do mojej doli galernika? Narêbski zamilk³ - usiad³ i zacz¹³ ksi¹¿ki przepatrywaæ, nie by³o ju¿ co mówiæ, ale boleœæ niewyt³umaczona œcisnê³a mu serce. Przywi¹zanie jego do tego dzieciêcia-sieroty, którego ojciec taiæ siê musia³, a matka wypar³a bezdusznie, dawa³o mu przeczucie, ¿e ona tylko z Teosiem szczêœliw¹ byæ mog³a, ¿e siê kochali, ¿e mi³oœæ ich wstrzymywana, im tajemniejsza, tym silniejsz¹ by³a; pragn¹³ ich zbli¿yæ ku sobie, ze smutkiem widzia³, ¿e wypadki ich roz³¹czy³y. Ale móg³¿e co na to poradziæ? Smutek jakiœ, jeden z tych smutków ponurych, które przed sob¹ nic dojrzeæ nie mog¹ i poradziæ sobie nie umiej¹ - ogarn¹³ jego duszê. Bezsilny zawsze i na ten raz pan Feliks uczu³ prostracj¹ jak¹œ, ledwie ³zy nie zakrêci³y mu siê w oczach. Wtem mimo sklepu przemkn¹³ siê cieñ, zastanowi³a postaæ jakaœ na chwilê i wesz³a. By³ to kapitan Pluta, który poznawszy Narêbskiego, wsu- n¹³ siê powoli, rozgl¹daj¹c po ksiêgarni. Uœmiech b³¹dzi³ po jego ustach jeszcze œwiec¹cych rumianym blaskiem niedawno uca³owanego kieliszka. Widocznie Fryderyk by³ w szczêœliwym usposobieniu... pokiwa³ g³ow¹ spojrzawszy. - Cha! cha! - zawo³a³, spogl¹daj¹c po pó³kach - co to tu papierowego rozumu, co m¹droœci zatêch³ej! a w istocie to ba³amuctwa! Mówi¹, ¿e ksi¹¿ki s¹ treœci¹ najlepsz¹ cz³owieka, ale kto by temu wierzy³? Ani ci, co je robi¹, ani wy, co je sprzedajecie! Zreszt¹ dobra treœæ z dobrego materia³u, a jeœli cz³owiek lichy i treœæ musi byæ nieszczególna. Taka tu u was komedia, jak na naszym œwiecie... na tytule cuda, w œrodku ³atanina i oszukañstwo; udawanie nauki, udawanie talentu, ma³powanie jeniuszu, po¿yczanie inwencji... sukienki nowe, szyte ze starych ga³ganów. Powiedzcie mi, czy s¹ jeszcze ludzie, co by kupowali ksi¹¿ki? I pocz¹³ siê œmiaæ, k³adn¹c rêce w kieszenie. - Do czego siê to zda³o? cz³owiek bez nich wybornie obejœæ siê mo¿e, a papier czysty daleko jest ³adniejszy od zamazanego. Jeszcze¿ niby nauka... jak sobie chce... coœ to tam ona mówiæ mo¿e, ale literatura, mój Narêbski, naucz mnie, do czego ona s³u¿y?... ja, na honor, nie pojmujê, od stu lat jedno papl¹ i coraz gorzej! Ale przepraszam nie o tym mówiæ chcia³em... zaszed³em tylko postrzeg³szy chmurne oblicze pana Feliksa... Jak¿e zdrowie? co s³ychaæ w domu? Musisz diable tryumfowaæ nade mn¹, ¿eœ mi drzwi pokaza³... ale powoli... ja zawsze mam coœ w zapasie... Jak¿e to siê nazywa ta wychowanka wasza, Maria Jordan? jeœli siê nie mylê... nieprawda¿? tak? Feliks milcza³, oczów od ksi¹¿ki nie odrywa³. Nie chcesz ju¿, widzê, i gadaæ do mnie? Jak ci siê podoba! Wiesz, i¿ siê okazuje, ¿e omyli³em siê szkaradnie, za co ciê najmocniej przepraszam; pos¹dzi³em ciê o przywi¹zanie wiêcej ni¿ opiekuñskie, o wspomnienia jakieœ i obowi¹zki, dziœ sam siê przekonywam, ¿e to wszystko ba³amuctwo. Przy pierwszej zrêcznnœci bêdê sobie mia³ za obowi¹zek ¿onê twoj¹, która to, s³yszê, zanadto wziê³a do serca, wywieœæ z szkaradnego b³êdu. Jestem teraz na dobrej drodze... familia sieroty, któr¹ wzi¹³eœ na wychowanie, owi Jordanowie... prawdopodobnie siê znajd¹... mam ich na oku... nie godzi siê, byœ ty tylko znosi³ ciê¿ar sam jeden, gdy s¹ bliscy... powinni, musz¹ upomnieæ siê o krewn¹... która do nich nale¿y. Feliks drgn¹³ i podniós³ g³owê. - Bo widzisz - doda³ Pluta powoli - na œwiecie, gdy kto zniknie, jak tu na przyk³ad ta familia, rodzice... nigdy roz- paczaæ nie trzeba, ¿eby siê ju¿ znaleŸæ nie mieli. Los, przypa- dek, zbieg okolicznoœci, trafy, nagle spod ziemi wydobed¹ zgubê... nastêpuje wielka uroczysta chwila poznania, radoœci, odzyskania... chustki skrapiaj¹ siê ³zami, radoœæ dochodzi do kataru, rozczulenie dosiêga md³oœci. - Nieprawda¿? - doda³, odwracaj¹c siê do milcz¹cego Muszyñskiego - to bardzo czêsto trafia siê w romansach, wiêc choæ bardzo rzadko musi siê trafiaæ na œwiecie. Ja tu, w wiadomym ci wypadku, panie Feliksie, przeczuwam coœ podobnego... WyobraŸ sobie radoœæ tej osieroconej rodziny! ³zy ca³ej familii ró¿nego kalibru... uszczêœliwienie sieroty... wreszcie obraz, jaki siê przedstawi, gdy ujrzemy na raz tyle dobytych chustek do nosa i tyle oczów czerwonych! Narêbski milcza³ jeszcze, choæ z¿yma³ siê na krzeœle. Pluta zwija³ papierosy i chodzi³ po sklepie. - Jak ci siê zdaje, panie Feliksie - doda³ - nie zas³uguje¿ na wdziêcznoœæ cz³owiek, który siê do tego przyczyni? Milczysz! ani s³owa dziœ z ciebie nie dobyæ? nieustraszony jesteœ... ja tak¿e... zobaczymy, kto dotrwa do koñca. Ja mogê ci zarêczyæ - dorzuci³ z uœmiechem - przez czyst¹ mi³oœæ ludzkoœci zajmê siê szczerze odszukaniem rodziny Jordanów i mam nadziejê, ¿e j¹ znajdê... - Gdyby siê i znalaz³a - porwa³ siê wreszcie poruszony Narêbski - zechc¹¿ mi gwa³tem odbieraæ dzieciê, które chowa³em, które siê przywi¹za³o do mnie, jak ja do niego? - A ju¿ to ja w tym, ¿e zechc¹ - zaœmia³ siê Pluta, nic nie zwa¿aj¹c na ksiêgarza. - Bêd¹¿ mieli prawo? - Rodzinne zwi¹zki s¹ œwiête, pozostanie ci wiekuista wdziêcznoœæ familii, ale dla ubogich ludzi, do których, zda mi siê Jordanowie nale¿¹, dwoje r¹k pracowitych, twarzyczka ³adna, dziewczyna wychowana starannie to nie ciê¿ar, ale dar Bo¿y... sierota im bêdzie pomoc¹ w domu. Narêbski mimo charakteru ³agodnego okazywa³ coraz wzrastaj¹cy gniew ju¿ maj¹cy wybuchn¹æ, a wstrzymywany tylko przytomnoœci¹ obcego cz³owieka. Z tego po³o¿enia dobrze zrozumianego kapitan nie omiesz- ka³ korzystaæ i szydz¹c mówi³ dalej: - Zdziwisz siê zapewne moim uczuciom i temu poœwiêceniu dla ludzi, jakiego dajê dowody? nieprawda¿? ale jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie, œwiat dla mnie uczyni³ tyle, ¿em mu siê czymœ przecie powinien wywdziêczyæ. Tote¿ chwytam ka¿d¹ zrêcznoœæ, aby ludziom czyniæ przyjemne niespodzianki i nieproszone ³aski. Czyniê dla nich, co tylko mogê. Nieco kapelusza uchyli³, uœmiechn¹³ siê i powoli wyszed³ z ksiêgarni. Pan Feliks d³ugo jeszcze pozosta³ jak przybity i by³by tak siedzia³ w odrêtwieniu, bo resztê si³ odebra³o mu nielitoœciwe szyderstwo awanturnika, gdyby nowa postaæ nie zawita³a do skromnej ksiêgareñki, nie przywyk³ej do tak œwietnych goœci. Powóz barona Dunder zatrzyma³ siê w³aœnie przed ni¹, bo baron mia³ kilka s³ów do pomówienia z kimœ przechodz¹cym, oko jego pad³o przypadkiem w g³¹b sklepiku z t¹ obojêtnoœci¹ wielkiego cz³owieka, która nie raczy widzieæ, choæ patrzy. Ale na ten raz fizjognomia pana Feliksa uderzy³a barona i uœmiech lice jego okrasi³. Skoñczy³ ¿ywo rozmowê z przechodz¹cym, rozkaza³ drzwiczki otworzyæ, wysiad³ spieraj¹c siê na lasce i z otwartymi rêkami pospieszy³ do Narêbskiego. Jakkolwiek byli z sob¹ bardzo dobrze, zdziwi³ siê wielce pan Feliks tej grzecznoœci bogacza, który wcale z natury nadskakuj¹cym nie by³, zdziwi³ Teoœ, znaj¹cy go jak ca³e miasto z obyczaju pañskiego, gdy ujrza³ wchodz¹cego do ksiêgareñki Drzemlika. Wprawdzie baron nie zwróci³ uwagi na ni¹ i na komisanta, ale wprost poszed³ do Narêbskiego. - Drogi mój Narêbski - rzek³ - s³ówko, dobrze ¿e ciê schwyta³em. S³ówko? pozwolisz? Wtem uderzy³a go fizjognomia osmucona i pomiêszana pana Feliksa. - Ale¿ có¿ ci jest? chory? nie? sk³opotany? znudzony? - Nic mi nie jest. - Pozwolisz... dwa s³owa? I odci¹gn¹³ go na bok nieco, zni¿aj¹c g³os, aby nie byæ s³yszany. - Nie bêdê siê tai³ - rzek³ - ¿e choæ nieco poszpakowacia³em przed czasem, ale serce mam m³ode, o! m³ode! powiadam ci, i ciep³e! Kobieta, piêknoœæ czyni na mnie wra¿enie potê¿ne, któremu siê oprzeæ nie umiem, wystaw sobie; ale jak¿e ci to mam wyznaæ? Spotka³em twoje panie, a z nimi przeœliczn¹, cudown¹ blondyneczkê... któ¿ to taki? Niewymownie mnie zajê³a. Feliks lekko ruszy³ ramionami. - Kochany baronie - rzek³ - na pró¿no zaostrzy³eœ ciekawoœæ, rozczarujê ciê jednym s³owem. Jest to biedna sierotka bêd¹ca u nas na wychowaniu, bez rodziny, bez imienia, pupilka mojej ¿ony. Baron stan¹³ w istocie trochê zdumiony. - Ale byæ¿e to mo¿e? Tyle w niej dystynkcji, tak œliczna twarzyczka! - Polne kwiatki - rzek³ Feliks - bywaj¹ czasem od oran¿eryjnych piêkniejsze. - Wiêc sierota, no! ale dziecko szlacheckie i ród zapewne. - O! nie ³udŸ siê, proszê - ród ubogi i nie znany. - Zadziwiaj¹ca! surprenant! - zawo³a³ baron - by³bym przysi¹g³, ¿e ta istota tak powietrzna, tak miluchnie œliczna i idealna jest, a przynajmniej warta byæ ksiê¿niczk¹. - ¯e lepszego losu warta, to pewna - odpar³ z westchnieniem mimowolnym Narêbski - ale biedna bardzo, ani ojca, ani matki, ani krewnych. Baron odprowadzi³ go jeszcze dalej na stronê ku pó³kom z ksi¹¿kami, które pods³uchaæ nie mog³y zwierzenia. - Mówi³em ci, zdaje mi siê - szepn¹³ - ¿e mia³em myœl starania siê o jenera³ow¹, ale po zdrowym namyœle... musia³em siê jej wyrzec - to partia ze wszech miar by³aby dla mnie niestosowna... Sama zasada, na której siê, marz¹c o ma³¿eñstwie, opiera³em, jak siê teraz przekonywam, by³a fa³szywa, zupe³nie fa³szywa. Nie jestem stary, ale dojrza³y, wypada wiêc koniecznie o¿eniæ mi siê m³odo, aby od¿yæ i odm³odnieæ. O maj¹tek nie dbam wcale, mam go tyle, ¿e nie wiem, co z nim robiæ! - doda³ z udanym k³opotem - ale bym chcia³ piêknoœci, wychowania i charakteru mi³ego... To dzieciê wielce mi siê podoba³o, ³agodnoœæ promienieje z oczów jego... ja bym j¹ sobie wykszta³ci³... ja bym... Ale - jak¿e s¹dzisz? Feliks sta³ bardzo zmiêszany; zby³ milczeniem. - Jednego imienia - doda³ baron - pragn¹³bym koniecznie lub przynajmniej czegoœ, co by siê na imiê jakieœ przerobiæ da³o... wiêc nawet szlachectwo? - To sierota zupe³na - odpar³ Narêbski, cedz¹c przez zêby... - nie wiem nawet dobrze o pochodzeniu rodziców. - Szkoda! - rzek³ baron lekko - bardzo mi siê ma³a podoba³a, ale pozwolisz - doda³ - bym j¹ u pañstwa bli¿ej pozna³... Œliczne dzieciê... jej obrazu pozbyæ siê z myœli nie mogê. Na honor! ma foi! cudny kwiatek! I œcisn¹wszy rêkê pana Feliksa z min¹ melancholiczn¹ wsiad³ nazad do powozu. Koniec tomu drugiego Tom 3 S¹ ludzie stworzeni do czynu, którzy dobrze robiæ nie mog¹c, choæby Ÿle, ale coœ robi¹, aby nie pró¿nowaæ. Jest to na³óg, jest to niespokój ducha, jest to ju¿ taka natura; wpuœæ ich w najzupe³niej zdrêtwia³e towarzystwo, w najzamarzlejsze spo³ecznoœci kó³ko, a i tam potrafi¹ wznieciæ ruch jakiœ i wywo³aæ niepokój. Do tych nieszczêœliwych istot, karmi¹cych siê cudz¹ bied¹, nale¿a³ trochê znany nam kapitan Pluta, który nigdy mo¿e w ¿yciu tak czynny nie by³, jak teraz, ale te¿ rad by³ zarazem intryguj¹c, spiesz¹c ci¹gle, przerzucaj¹c siê z jednej sfery dzia³ania w drug¹ i daj¹c siê we znaki œwiatu, do którego mia³ trochê urazy. Postanowiwszy sobie daæ naukê moraln¹ jenera³owej, dojeœæ do ¿ywego Narêbskiemu, dokuczyæ baronowi Dunder, pomiêszaæ ile mo¿noœci szyki wszystkim, którzy siê od niego odwracali, nagromadzaj¹c œrodki ku temu mia³ wcale niez³¹ zabawkê. Fortuna te¿, która jakiœ czas sta³a nieprzyzwoicie odwrócona od kapitana, niespodzianie uœmiechnion¹ ku niemu skierowa³a siê twarz¹ i zaczyna³a mu dawaæ dowody swojej ¿yczliwoœci. Przybyli z prowincji m³odzi ludzie, usposobieni do zakosztowania rozkoszy œwiata tego niedostêpnych wieœniakom, nap³ywali do kapitana zewsz¹d i w jego rêkach przyzwoit¹ odbieraj¹c edukacjê, zostawiali w nich czêœæ przywiezionych ze wsi przes¹dów i pieniêdzy, które i tak posz³yby by³y marnie. Kasa wiêc Pluty coraz powa¿niejsz¹ przybiera³a fizjognomi¹, dozwalaj¹c mu dzia³ania cywilizacyjne rozpocz¹æ na szersz¹ skalê. Sz³o wiêc wszystko po myœli i Kirkuæ nawet dosyæ by³ zadowolniony ze swego nowego rodzaju ¿ycia, wyrobiwszy sobie wakacyjne godziny, których u¿ywa³, jak mu siê podoba³o; kapitan wszak¿e nadto sumiennie pojmowa³ swe pos³annictwo, by siê ma³ymi otrzymanymi mia³ ograniczyæ zwyciêstwy; umys³ jego pracowa³ ci¹gle nad nowymi kombinacjami strategicznymi i szuka³ planów na zdobycie stanowisk nieprzyjacielskich. Jenera³owa zawsze w jego sercu i myœli pierwsze zajmowa³a miejsce, jednego Kirkucia by³o mu za ma³o na rozbudzenie w niej przywi¹zania do rodziny i raz piêknego popo³udnia wychodz¹c od Fran‡ois, gdzie dla oszczêdnoœci jada³, a nie maj¹c nic lepszego do czynienia, przypomnia³ sobie Pluta pana Kacpra Kirkucia, rodzonego brata Mateusza, z którym od dawna by³ postanowi³ zrobiæ znajomoœæ. Spojrza³ na zegarek, godzina nie by³a nadto spóŸniona, pomyœla³, gdzie go szukaæ i przypomnia³ sobie, ¿e pan Mateusz wspomnia³ o jego przeniesieniu siê na ulicê D³ug¹, rozpowiadaj¹c ze zgroz¹ o szyldzie i olbrzymim bucie z nazwiskiem ich rodzinnym, wywieszonym bezwstydnie gdzieœ niedaleko rogu Miodowej ulicy - krzykn¹³ wiêc na doro¿kê i kaza³ siê wieŸæ w oznaczone miejsce. Po drodze, wzdychaj¹c nad smutn¹ koniecznoœci¹ swojego po³o¿enia, zmuszaj¹cego natychmiast po obiedzie trzêœæ siê w niewygodnej doro¿ce, Pluta zacz¹³ rozmyœlaæ powa¿nie, jak siê mia³ nowemu Kirkuciowi przedstawiæ. Z opowiadania Mateusza, który, jak widzieliœmy, wielce by³ przeciwko bratu ura¿ony, tyle tylko móg³ wymiarkowaæ kapitan, ¿e bêdzie mia³ do czynienia z cz³owiekiem prostym, pracowitym i zapewne niedaleko widz¹cym... jakieœ wszak¿e przeczucie dziwne kaza³o mu wnosiæ, ¿e ten cz³onek rodziny nie tak bêdzie ³atwym do ujêcia i podbicia, jak miêkkiego serca Mateusz. B¹dŸ co b¹dŸ Pluta ufa³ swej znajomoœci œwiata i ludzi i powiedzia³ sobie, ¿e na pierwszy rzut oka pozna cz³owieka, a schwyciwszy jego s³abostkê, zu¿ytkowaæ j¹ do swoich celów potrafi. Nie chc¹c jednak zbyt pospiesznym krokiem naraziæ przysz³oœci i pozbawiæ siê u¿ytecznego narzêdzia, kapitan postanowi³ sobie naprzód nic nie mówi¹c, udaæ siê do szewca po buty tylko, potem dopiero od cholewy przejœæ do serca. Wygl¹da³ wiêc niespokojnie z doro¿ki, poszukuj¹c tablicy i buta, gdy imiê Kacpra Kirkucia dobitnie wyra¿one na jasnej tablicy oczy jego uderzy³o - rozkaza³ stan¹æ i wysiad³, nie rzucaj¹c cygara, które mu bardzo smakowa³o. W bramie domu sta³ stró¿, powa¿ny, z siwym w¹sem mê¿czyzna, widocznie stary wojskowy, z krótk¹ fajeczk¹ w zêbach, który na zapytanie kapitana o szewca wskaza³ mu milcz¹c drzwi w dziedziñcu i nad nimi drug¹, starsz¹ od pierwszej tablicê. Zdziwi³ siê trochê Pluta znalaz³szy dzwonek u drzwi i bardzo porz¹dny przedpokoik, a maj¹c niejak¹ w¹tpliwoœæ, czy do szewca zaszed³, bo tu najmniejszego œladu rzemios³a nie znalaz³, poci¹gn¹³ nosem, staraj¹c siê dojœæ, czy têdy przechodzi³y skóry... i dratwy... w¹tpliwoœæ wzros³a, gdy¿ zamiast tego charakterystycznego zapachu uczu³ tylko woñ œwie¿ego zje dzonego i wcale pono niez³ego obiadu. Na odg³os dzwonka wybieg³a ma³a dziewczynina w ró¿owej sukieneczce z w³oskami w ty³ zaczesanymi, z oczkami ciekawymi i k³ad¹c rêce w fartuszek z dygiem spyta³a, czego by kapitan potrzehowa³. - A przychodzê do pana Kirkucia - rzek³. - Tatko na górze w czeladnej, gdzie pracuj¹, ale go zaraz poproszê... niech pan bêdzie ³askaw do pokoju. To mówi¹c, dziewczê otworzy³o drzwi i ciekawie przypatruj¹c siê Plucie, wesz³o z nim razem do porz¹dnego bardzo, niby na bawialny urz¹dzonego, pokoju. Nie by³ wcale tak skromny, jak siê kapitan spodziewa³, ale te¿ nie tak wytworny; jak bywa u lada zbogaconego rzemieœlnika, co siê ju¿ poczyna brzydziæ i wstydaæ tego, co mu chleb da³o. Kanapka w³osieni¹ obita, kilka krzese³ek, stó³ jesionowy, komoda z fili¿ankami, kieliszkami i figurk¹ gipsow¹ N.Panny, zegar œcienny w szafie, krosienka przy oknie ubiera³y cicho i mile pokoik, w którym by³o mimo to spokojnie jakoœ i lubo. Na dwóch oknach sta³y kwiatki wcale ³adne i rozkwit³e bujno, jak to siê tylko w tych domach trafia, gdzie zgoda i spokój rozkwitaj¹. Ale g³ówn¹ ozdob¹ bawialni by³y œciany, które zaraz zwróci³y ciekawe oko Pluty, usi³uj¹ce coœ wyczytaæ wszêdzie i na sw¹ korzyœæ obróciæ... Pe³no na nich by³o nieszczególnych wprawdzie, ale przedmiotem pe³nych znaczenia oprawnych w czarne ramy litografij i sztychów. Na prawo ksi¹¿ê Józef rzucaj¹cy siê w Elster, dalej Polacy pod Samosierra, tu¿ portret króla Jana, a dalej szeregiem pami¹tki ró¿ne z epoki œwietnych dziejów kraju, wizerunki ludzi znakomitszych itp. By³ tam i pomnik postawiony w Solurze, i kopce pod Krakowem usypane, i mnóstwo drobnych tego rodzaju wspomnieñ z lat ubieg³ych. Kapitan zanotowa³ to sobie w g³owie; ale wielkiej do tego nie przywi¹za³ wagi. Dziewczê nowym dygiem poprosi³o go siedzieæ, a samo wdrapawszy siê na zbyt wysokie krzese³ko z trochê zwieszonymi nó¿kami, wyprostowane wziê³o siê do poñczochy tak wielkiego rozmiaru, ¿e jej do stóp spada³a, choæ jeszcze nie dosz³a trudnej do zwalczenia piêty. Kapitan mia³ ju¿ rozpocz¹æ i rozmowê z dziewczynk¹, gdy¿ pochlebia³ sobie, ¿e i do dzieciêcego wieku wymagañ zastosowaæ siê potrafi, gdy drzwi siê otworzy³y i wszed³ s³usznego wzrostu, barczysty, z w¹sem potê¿nym mê¿czyzna, w szarej kapocie, ubrany po prostu, z rêkami w kieszeniach. Twarz jego piêkna, prawdziwie polska, otwarta, jasna, spokojna znamionowa³a cz³owieka, który ju¿ poza sob¹ zostawi³ burze i walki i p³yn¹³ cicho do niedalekiego brzegu, obiecuj¹cego b³ogi spoczynek. Niebieskie jego oko patrza³o œmia³o i jakoœ powa¿nie na œwiat, nie umiej¹c ani uœmiechn¹æ siê ze zbytni¹ pokor¹, ani rozjaœniæ zarozumia³¹ pych¹ plebejuszowsk¹. Szewc ten w swej kapocie szarej tak¹ mia³ minê pañsk¹, wspania³¹ a imponuj¹c¹, taki wyraz zdrowego rozs¹dku na czole a prawego charakteru w ca³ym obliczu, ¿e kapitan, który sobie obiecywa³ za¿yæ go z mañki, stan¹³ dosyæ zbity z toru i gdy go pan Kacper zapyta³, czego by sobie ¿yczy³, oprzytomnia³ dopiero, wracaj¹c do myœli pierwotnej utorowania sobie drogi pochlebstwem... - Pan Kirkuæ? - zapyta³ z uk³onem. - Tak jest, Kacper Kirkuæ, do us³ug - odpar³ stary powa¿nie. - Przepraszam, je¿elim pana oderwa³ od pracy dla ma³ej rzeczy... - Nic to! chodzi³em do czeladzi... ale czym¿e s³u¿yæ mogê? - Masz pan do czynienia z nieszczêœliwym cz³owiekiem - doda³ kapitan - nieszczêœliwym z powodu wydelikaconej nogi, której nikt dogodziæ nie umie. Zalecono mi pana jako jednego z artystów w swoim rodzaju i s³awa jego mnie tu z chorymi przypêdzi³a nogami. - Moja s³awa? - odpar³, uwa¿nie patrz¹c w oczy przyby- ³emu, stary Kirkuæ, na którym pochlebstwo to ¿adnego nie zrobi³o wra¿enia i lekki tylko uœmiech wywo³a³o na usta. - Moja s³awa? ale to byæ musi jakaœ omy³ka, mój moœci dobrodzieju? ja nie mam wcale s³awy w moim rzemioœle... Nie robi¹ u mnie gorzej jak u innych, nie s¹dzê, ¿eby lepiej... któ¿ to tak waæpanu nagada³? - Kto? wszyscy! - nie zra¿aj¹c siê rzek³ kapitan - ca³a Warszawa! Prawdziwie s³awni ludzie nigdy nie wiedz¹ o swej wielkoœci... przecie¿ sto osób mi mówi³o: nie ma butów jak u Kirkucia. Pan Kacper ruszy³ ramionami i uœmiechn¹³ siê podejrzliwie. - Jakieœ to ba³amuctwo - rzek³ powoli - chybaby dwóch majstrów by³o jednego rzemios³a w naszym mieœcie, o czym, przyznajê siê, nie wiem. Co do mnie, mój moœci dobrodzieju... sam w³asnymi rêkami od dawna nic nie robiê, nie ¿ebym siê uczciwej pracy wstydzi³, bom ni¹ na chleb powszedni zarobi³, i wierzê, i¿ nie ma rzemios³a nieszlachetnego, ale i oczy mi ju¿, i rêce nie s³u¿¹... Wzi¹³em siê wiêc do wyrabiania z liczn¹ czeladzi¹ gotowego obuwia, które póŸniej rozwozi siê po jarmarkach i sprzedaje w kraju. Pilnujê tylko, aby to siê dokonywa³o sumiennie, aby materia³ nie by³ tandetny, szycie porz¹dne i aby but cz³owieka, który go chce mieæ taniej i gotowym znaleŸæ, nie gorszym by³ od robionych na urz¹d... Mam u siebie kilkaset par butów, za których moc i robotê rêczê... mo¿e sobie pan wybierzesz. - Ale tu nie o to chodzi - odpar³ kapitan, ruszaj¹c ramionami - ja siê spodziewa³em, ¿e mi pan ka¿esz coœ takiego zrobiæ do mojej fantazji, co by mnie nareszcie zadowolni³o. - W¹tpiê, bym panu dogodzi³ - rzek³ Kirkuæ zimno - my robimy buty porz¹dne, ale dla nóg nie popsutych pieszczotami... Zreszt¹, jeœli siê podoba, zawo³amy tu mojego pierwszego czeladnika... i zadysponujesz sobie asindziej, jak wola i ³aska. - Jednak¿e jak siê to sta³o? - spyta³ kapitan - ¿em tyle s³ysza³ o panu i jego sztuce? - Ktoœ to sobie drwi³ widaæ albo ze mnie, albo z waszmoœci - odpar³ stary - bo tu nic podobnego nie s³ychaæ o mnie. - Nie s¹dzê - rzek³ Pluta, siadaj¹c powoli na krzeœle, jakby dla odetchnienia. Kirkuæ sta³ ci¹gle niecierpliwie, zdaj¹c siê oczekiwaæ koñca rozmowy. - Prócz tego imiê Kirkuciów by³o mi dobrze znane - doda³ kapitan. - A! - marszcz¹c siê rzek³ stary - i kogo¿eœ pan zna³ z tym imieniem? - No! naprzód dobrze by³em i jestem z niejakim panem Mateuszem... nie krewny to waæpana? - Mateusza... nie wiem czy tego samego, o którym pan wspominasz, mia³em rodzonego brata. - Ma³y, trochê teraz przygarbiony... - Byæ mo¿e, i¿ ten sam. - Przyjemny bardzo cz³owiek i artysta w wielu grach towarzyskich... Stary Kirkuæ siê zmarszczy³, a póŸniej westchn¹³, ale nic nie rzek³, widocznie chcia³ co najprêdaej ukoñczyæ niepotrzebn¹ rozmowê. - Zna³em tak¿e niegdyœ dobrze i z bliska - mówi³ dalej kapitan - pannê Juliê Kirkuæ, primo voto nie wiem jak, a secundo jenera³ow¹ Palmer. Szewc siê zmarszczy³ gorzej jeszcze jak poprzednio i surowo zaci¹³ usta. - Nie by³aby i to pañska krewna, bo coœ mi siê zda, ¿e Mateusz j¹ siostr¹ nazywa³. - S³uchaj no, Marysiu... idŸ powiedz, ¿eby... - i cicho dokoñczy³ nauki dziecku, które wybieg³o, jakby umyœlnie dla przerwania nieprzyjemnych mu zapytañ. - O, jenera³owa! - koñczy³ na pró¿no wyczekawszy odpowiedzi Pluta. - Jenera³owa jest dziœ osob¹ wielkiego œwiata, stosunków ogromnych i znakomicie skoligacona przez mê¿a. Jeœliby to by³a istotnie siostra panów, mog³aby im byæ wielce u¿yteczn¹, gdyby tylko chcia³a. - Mój moœci dobrodzieju - odrzek³ Kacper - ja od nikogo nic nie potrzebujê prócz Boga i r¹k w³asnych. Na opatrznoœæ uskar¿aæ siê nie mogê, rêce mi s³u¿¹ jeszcze jako tako; nie pójdê pukaæ mi³osierdzia do drzwi niczyich. - Jest to uczucie godne najwy¿szej pochwa³y - dorzuci³ Pluta - ale zawsze. Waæpan jesteœ ¿onaty? - spyta³ nagle. - Owdowia³em! - rzek³ cicho Kacper. - Wiêc to zapewne córeczka. - To jedna z moich córek. - W³aœnie by jenera³owa z ³atwoœci¹, sama dzieci nie maj¹c, edukacj¹ tak bliskich krewnych zaj¹æ siê mog³a. - A có¿eœ to waæpan przyszed³ po buty - zawo³a³ zniecierpliwiony nagle stary - a prawisz mi o edukacji? - Cha! cha! gawêdziarstwo! przepraszam! - rzek³ Pluta - ci, co mnie znaj¹, wiedz¹, ¿e gdy raz pocznê... - Jesteœ pan ¿onaty? - spyta³ z kolei szewc, wpatruj¹c siê w niego. - Nie, chwa³a Bogu! - odpowiedzia³ kapitan trochê zmiêszany. - To wielkie szczêœcie - dokoñczy³ pan Kacper - bo gdybyœ waæpan, ubogim bêd¹c, bogatej siostrze dawa³ na wychowanie dzieci, nic byœ z tego dobrego nie mia³. Moim dzieciom czego innego potrzeba, nie tego, co ucz¹ po salonach, mój dobrodzieju; tam nabieraj¹ miêkkoœci, uk³adu, przyzwoitoœci, a pozbywaj¹ siê serca i ochoty do pracy. Jenera³owa mog³aby j¹ zgubiæ, a podratowaæ nas swoim dobrodziejstwem nie mo¿e. Pluta by³ widocznie zak³opotany, mimo ca³ej swej zrêczno- œci i bogactwa wyobraŸni nie wiedzia³ ju¿, jak ci¹gn¹æ dalej, a nie chcia³ odejœæ z niczym. - Przepraszam pana - rzek³ - ¿e oœmielam siê tak niestosownie mo¿e czyniæ mu uwagi, ale to staremu ¿o³nierzowi przebaczona. - Pan s³u¿y³eœ? - spyta³ trochê udobruchany Kirkuæ, uœmiechaj¹c siê. - Mia³em ten honor. - Gdzie? - Ró¿nie - odpar³ Pluta - gdzie tylko walczono za moje zasady: w Hiszpanii, w Ameryce, w Chinach trochê i na koñcu, zdaje mi siê, w ksiêstwach Szlezwigu i Holsztynu. Widaæ by³o, ¿c poczciwy szewc nie bardzo zrozumia³, bo g³ow¹ pokiwawszy usiad³ na krzeœle przy kapitanie i poda³ mu otworzon¹ tabakierkê. Pluta, który siê zbli¿yæ pragn¹³, a by³ zawsze w gotowoœci u¿ycia ku temu wszelkich œrodków, choæ nie cierpia³ tabaki, wzi¹³ ogromn¹ jej dozê i tak zrêcznie przytkn¹wszy j¹ do nosa poci¹gn¹³, wysypuj¹c z palców na ziemiê, ¿e Kirkuæ o ma³o powtórzenia, widz¹c tê ³apczywoœæ, nie zaproponowa³. - I by³eœ pan ranny? - spyta³ Kirkuæ. - Dwanaœcie razy - rzek³ ¿ywo kapitan - z których trzy od kuli armatniej. - Jak to? bez ¿adnego szwanku?... - Nader szczêœliwie, jednak¿e po dziœ dzieñ czujê rany. Ale wracaj¹c do jenera³owej - doda³ powoli - wiêc to istotnie siostra pañska. - A! siostra! - rzek³ szewc - ot, dziwne losu koleje! - I pan z ni¹ wcale ¿adnych nie masz stosunków? - A do czego by one mi siê przyda³y? - Ju¿ci¿ - rzek³ Pluta - to osoba pe³na dobroci, osierocona, osamotniona, bez rodziny, mo¿e by i rada by³a, gdyby familia siê do niej zbli¿y³a. - Mog³aæ by ona zbli¿yæ siê do familii. - Nie wie przecie, jak bêdzie przyjêt¹, a boli zostaæ odepchnionym. Szewc podniós³ g³owê. - Powiedz¿e mi pan otwarcie - odezwa³ siê - czy ona ciê tu przys³a³a? Kapitan uda³ pomiêszanego, pocz¹³ siê j¹kaæ, spuœci³ oczy. - Ale gdzie zaœ! - rzek³, daj¹c siê domyœlaæ przeciwnie. - Familia nie odst¹pi³a jej - mówi³ szewc powoli - ona sama siê wyrzek³a nas... trudno siê nabijaæ, a Bóg tam raczy wiedzieæ, jak byœmy przyjêci zostali. - Przecie¿ pan Mateusz - doda³ œmia³o k³ami¹c Pluta - bywa tam i winien jej spokojny chleba kawa³ek. Szewc siê zaduma³ chwilê. - Mów no waæpan otwarcie - rzek³ - na co tu nam jakieœ komedie - co masz za powód? z czym przychodzisz? od kogo? - Ale dla butów, uczciwoœci¹ panu zarêczam, a gadaj¹c to siê zgada³o, zwyczajnie, po ¿o³niersku. Przyznajê siê panu, ¿e ju¿ci¿ ciekawoœæ moja by³a pobudzona trochê tym, ¿em brata jenera³owej znalaz³ szewcem, a wiêcej jeszcze drugim, ¿e szewc nie chce nawet widzieæ siê z siostr¹. - Ja jestem sobie prosty cz³owiek - rzek³ po namyœle pan Kacper - ¿e umiem szanowaæ wêz³y rodzinne, Bóg mi œwiadek, ale s¹ okolicznoœci, co je zrywaj¹. Jeœli ubogi lub pozosta³y w ni¿szym tam jakimœ stanie ma bogatych i wywy¿szonych krewnych, czy mu siê tam pi¹æ do nich przysta³o? Krew w nas wszystkich od Adama i Ewy jedna p³ynie, a przecie nie ¿yjemy z sob¹, jakby na rodzinê przysta³o. Jak siê zmieni ¿ycie, obyczaj, mowa, wyobra¿enia, chêci i cele, ju¿ tam i rodzonym braciom do zgody i mi³oœci przyjœæ trudno. Siostra mi pani jenera³owa, ale co po tym, kiedy ona ani pojêciem, ani mow¹, ani niczym nie jest siostr¹? Oboje byœmy byli sob¹ zak³opotani i nie radzi sobie, kochaæ siê zapomnieliœmy, nienawidziæ siê nie godzi, a tu by do tego prêdzej powód siê móg³ znaleŸæ. Wiêc po co siê zbli¿aæ? Pluta uderzony prostym rozs¹dkiem szewca zamilk³. - Mówisz pan bardzo rozs¹dnie - odezwa³ siê po chwili - ale któ¿ to wie, co siê w duszy dzieje? Cz³owiek zawsze têskni za swoj¹ przesz³oœci¹, to, co za m³odu dozna³, tkwi mu w duszy, zapomnieæ nie mo¿e, powierzchownie siê zmieni, w g³êbi ten sam, a co starszy, to mu m³odoœci wspomnienia lepiej smakuj¹. Wiêc mo¿e i jenera³owa... - Mówi³a to panu? - zapyta³ Kirkuæ. - Ale, uchowaj Bo¿e - oburzy³ siê kapitan zawsze w ten sposób to czyni¹c, aby szewc siê czegoœ móg³ domyœlaæ - nikt mi nic nie mówi³. S¹dzê tylko ogólnie z natury ludzkiej, ¿e widok brata, widok dzieci nade wszystko... Tu jakby rozczulony umilk³ i zrobi³ tak dziwn¹ minê melancholiczn¹, ¿e gdy j¹ sam spostrzeg³ w zwierciadle, o ma³o nie parskn¹³ ze œmiechu. Zamilkli, pan Kacper zniecierpliwiony widocznie rozmow¹, której celu zrozumieæ nie móg³, wsta³ z krzes³a niby niechc¹cy, napominaj¹c goœcia, ¿e tak¿e mu wstaæ mo¿e wypada³o i nie zawadzi³oby odejœæ, ale Pluta, zatopiony w g³êbokim rozmyœlaniu, udawa³, ¿e tego nie postrzega i pozosta³ jak przykuty do swego krzes³a. Kirkuæ za¿y³ tabaki w milczeniu; kapitan chodzi³ po g³owie, aby znaleŸæ jaki œrodek pozostania d³u¿ej i wkradzenia siê w ³aski szewca, spogl¹daj¹cego nañ ze stoick¹ obojêtnoœci¹ cz³owieka, który od losu nie wymaga nad to, co mu siê odeñ najœciœlej nale¿y. - No! - rzek³ w duszy Pluta - twarda natura! Nie ma co mówiæ, groszem go i honorami nie wzi¹æ, potrzeba by tu z innej beczki, ale jakiej? Na te s³owa wesz³a dziewczynka wys³ana przez ojca i zmierza³a w³aœnie do krzes³a, na którym zostawi³a poñczochê, gdy kapitan przypomnia³ sobie, ¿e mia³ parê karmelków w kieszeni, i myœl trafienia do serca ojca przez dzieciê b³ysnê³a mu we ³bie. - Córeczka? - spyta³ Kirkucia grzecznie ofiaruj¹c jej cukierki, które dziewczê przyjê³o rumieni¹c siê i spogl¹daj¹c na ojca, jakby go o pozwolenie prosi³o. - Tak jest, moja córka - rzek³ Kacper. - Œliczne dzieciê! - Bardzo dziêkujê - odpar³ stary - ale mi go waæpan dobrodziej pochwa³ami nie psuj, wie ona, ¿e piêknoœæ pan Bóg daje, a poczciwoœæ cz³ek sam zarabia, i ¿e z twarzyczk¹ wiêcej na œwiecie k³opotu ni¿ pociechy; to ma³a rzecz, ¿e ³adna, a lepiej, ¿e to dobre, ³agodne i poczciwe, jak œp. jej matka. - Przyznasz jednak pan - doda³ Pluta niby od nichcenia - ¿e gdyby tak œwietniejsze wychowanie, a sposobnoœæ wejœcia w œwiat, mog³aby z t¹ twarzyczk¹ los zrobiæ. - Co te¿ to pan nazywasz los zrobiæ? - surowo odrzek³ Kacper - los dla niej to pójœæ za poczciwego, równego jej stanem rzemieœlnika, który j¹ kochaæ i szanowaæ bêdzie, który z ni¹ podzieli pracê i troski ¿ycia. Dlatego to u mnie ani guwernantki, ani fortepianu waæpan nie widzisz, ale sekstern i poñczochê. Los dla niej! jaki? - doda³ szewc - wyjœæ za jakiego eleganta, który by siê kaza³ wyprzeæ starego ojca i wstydziæ rzemios³a, co mu chleb da³o? Który by bia³ymi r¹czkami zgarnia³ to, com ja namulon¹ zarobi³ d³oni¹ - a w koñcu by j¹ odepchn¹³ i wzgardzi³. A to œliczny los! - powtórzy³ Kirkuæ - niech go jasne... przepraszam. Urwa³ pan Kacper szybko, gdy¿ mia³ i zna³ do siebie tê wadê, ¿e gdy trochê siê zagrza³, zwyk³ by³ piorunami sadziæ jak burza sierpniowa, a diab³ami szafowaæ jak przekupka. Wstrzyma³ siê jednak od tych wykrzykników przy obcych, i gdy, jak dziœ, mimowolnie mu siê co wyœliznê³o, mocno go to frasowa³o. Tote¿ pochmurnia³ jakoœ i usiad³, a kapitan ani myœla³ wstawaæ i odchodziæ. Po trosze zmierzcha³o, o butach ¿adnej ju¿, nie by³o wzmianki; Pluta na nowo usi³uj¹c nawi¹zaæ rozmowê wstêpem do niej g³êbokie uczyni³ westchnienie. Jakkolwiek z dobrej swej woli nigdy on nie czu³ potrzeby czynienia piersiom i sercu ulgi przez to, co sie zowie wes- tchnieniem, obyty w œwiecie i przywyk³y do pos³ugiwania siê narzêdziami ró¿nymi zna³ on u¿ytecznoœæ wykrzykników i westchnieñ i niekiedy umiejêtnie je zastosowywa³ do potrzeby. Zda³o mu siê, ¿e cz³owiek tak moralizuj¹cy i serdeczny, jakim os¹dzi³ Kirkucia, musia³ mieæ s³aboœæ do ludzi wzdychaj¹cych. Tak¹ uczyniwszy przemowê, mówi³ dalej powoli i g³osem przejêtym g³êbokim uczuciem. - Waæpan zapewne dawno nie widzia³eœ jenera³owej i masz wzglêdem niej uprzedzenia z fa³szywych o niej wieœci zaczerpniête? - Dawnom jej nie widzia³ - rzek³ Kirkuæ - ona mnie nie szuka³a wcale, jam te¿ nie chcia³ siê uprzykrzaæ, a ju¿ te¿ powiem panu, ¿e kobieta naszego stanu, gdy tak wysoko siêgnie, to nie be¿ kozery, ale niech tam Bóg s¹dzi. - To najlepsza w œwiecie osoba - przerwa³ sk³adaj¹c rêce jak do modlitwy kapitan, dobrze odgrywaj¹c rolê uczuciowego cz³owieka - co za serce! jaka skromnoœæ! jaka pobo¿noœæ! ile poœwiêcenia dla biednych... Kirkuæ niecierpliwie trochê ruszy³ ramionami. - Jak to? nie wierzysz waæpan? - Zapyta³ go kapitan, który ruch ten pochwyci³. - Nie s¹dzê! nie s¹dzê nikogo! - rzek³ szewc za¿ywaj¹c tabaki - ale do trzysta... - tu znowu siê zmiêsza³ o ma³o nie dodawszy diab³ów. - Waæpan, widzê, wierzysz w tê dobroczynnoœæ ludzk¹ o bia³ym dniu przechadzaj¹c¹ siê po ulicy i sypi¹c¹ ja³mu¿ny z aksamitnego woreczka glansowanymi rêkawiczkami. Widzia³em ja takich wiele, zawsze lepiej tym zarabiaæ na szacunek ni¿ inn¹ komedi¹, ale i to sceny, panie. Ci¿ sami, co karetami do ubogich, je¿d¿¹, gdy do nich ubogi o kuli przyjdzie pode drzwi cicho, przez kamerdynera go odprawi¹, ¿¹daj¹c œwiadectwa nêdzy, które nosi na twarzy i w oczach, ci¿ sami, co rejestruj¹ swe uczynki w bardzo porz¹dne rubryki i drukowaæ je ka¿¹ na przyk³ad œwiatu, sk¹pi¹ grosza ubogiej s³udze. Wierzaj mi pan, ci tylko dobroczynni s¹ w istocie, o których uczynkach dobrych Pan Bóg wie tylko, a jak najmniej ludzie. O! nieg³upi! - rzek³ w duchu Pluta - zw¹cha³ pismo nosem - pokiwa³ g³ow¹ jednak i doda³: - Mo¿e to byæ prawda, co pan mówisz, ale to siê nie stosuje do jenera³owej, œwiêta kobieta, a do tego nieszczêœliwa. Zazdroszcz¹ jej ludzie i okrywaj¹ oszczerstwy, ogadana, spotwarzona! z jak¹ to ona znosi cierpliwoœci¹! z jak¹ pokor¹. Osamotniona szuka pociechy w modlitwie. - Ju¿ to - dorzuci³ ¿ywiej - powiem panu, ¿e nie godnie jest tak opuszczaæ rodzinê i przez dumê Ÿle zrozumian¹ odrzekaæ siê œwiêtych obowi¹zków. - Ale czego¿ to waæpan chcesz u diab³a? - zawo³a³ szewc zniecierpliwiony wreszcie - czyœ po buty przyszed³, czy nawracaæ mnie? Mów jasno, ja cz³owiek prosty i nie lubiê takich warzonych s³ówek... Kapitan o ma³o siê nie rozœmia³ z tej niecierpliwoœci, ale w sam czas siê powstrzyma³ i czuj¹c, ¿e wiêcej zrobiæ nie mo¿e nad to, co uczyni³, wzi¹³ za kapelusz. - Przyszed³em w sprawie moich nóg - rzek³ obojêtnie - ale kiedy mi pan odmawiasz przyjacielskiego zajêcia moimi nagniotkami... idê, idê. Com mówi³ o jenera³owej, by³o, tak sobie, z dobrego serca, widzê, ¿e mnie pan zrozumieæ nie chcesz! - A! bo bredzisz, kochany panie! - rzek³ Kirkuæ - buty! jenera³owa! familia! wszystko to jakoœ razem nie do rzeczy! Mnie trzeba mówiæ po prostu, a waæpan, choæ ¿o³nierz, furfarteri¹ jak¹œ mnie zbywasz. - No to na wychodnym powiem waœci jasno i otwarcie - zawo³a³ uœmiechaj¹c siê kapitan - znam jenera³ow¹, wiem, ¿e jej by to prawdziw¹ uczyni³o przyjemnoœæ, gdyby familia do niej siê zbli¿y³a, przekonany jestem, ¿e tego pragnie, ¿e to jest serca jej potrzeb¹, rób sobie z tym, co chcesz, a bez butów siê obejdê - doda³ i sk³oniwszy siê zdumionemu tym zakonczeniem rozmowy Kirkuciowi, powoli wysun¹³ siê z izdebki. Jakkolwiek cel nie zosta³ w zupe³noœci osi¹gniêty, Pluta wszak¿e z rozpromienionym czo³em siad³ do doro¿ki, nie s¹dz¹c, by pracê i olej utraci³... Uœmiecha³ siê sam do siebiei podœpiewywa³ jak¹œ piosenkê z dawnych szczêœliwych czasów, która przywodzi³a mu na myœl wspomnienie przyjemne... Ju¿ mia³ odjechaæ sprzed kamienicy i zapala³ tylko cygaro, by ruszyæ z nim, rozmyœlaj¹c, gdzie by siê mia³ udaæ, gdy z Miodowej ulicy na zawrocie ukaza³a mu siê postaæ niewieœcia, która oczy jego zwróci³a. By³a to... ale tu opis tak trudny, jak monety, która d³ugim przechodzeniem z r¹k do r¹k straci³a pierwotnie na niej wyciœnione piêtna... Wprawdzie nummolog wprawny widzi tam zarysy dawnego stempla, domyœla siê rysunku, zgaduje napis nawet, ale dla oczu profanów ma³o co zosta³o z tego, co da³ Bóg w pocz¹tku ¿ycia. By³a to wiêc... pani ju¿ nie tak pierwszej m³odoœci, ale uparcie znaæ dbaj¹ca o to, aby jak najd³u¿ej za m³od¹ mog³a uchodziæ. Strój jej wielce wyszukany i wytworny ³udzi³ z daleka pozorem, barw¹, formami m³odocianymi, przechowanymi dziêki po³¹czonym usi³owaniom sztuk rozmaitych... Kapelusik z ró¿owymi wst¹¿kami, obuwie obcis³e, wciêta sukienka i p³aszczyk przystawa³yby dziewczêciu osiemnastoletniemu, chód zrêczny, choæ trochê wymuszony zwiastowa³ pe³n¹ si³ i lekkoœci panienkê; a zapuszczona umiejêtnie zas³onka, nie daj¹c dostrzec rysów, uderza³a tylko przebijaj¹cymi siê przez ni¹ œwie¿oœci tak nies³ychanej jagódkami, ¿e koloryt ich wprawia³ w podejrzenie, czy je natura takimi wyda³a, czy sztuka podjê³a siê j¹ zrêcznie sprostowaæ. Wprawne oko kapitana w tym zjawisku dostrzeg³o naprzód cechy w³aœciwe œwiatu, w którym on ¿yæ lubi³, póŸniej pamiêæ jego nies³ychana przywiod³a mu coœ z lat dawniejszych podobnego do tej uroczej postaci... zatrzyma³ siê, wlepi³ wzrok ciekawy, czeka³ d³ugo, a¿ gdy piêkna pani przechodz¹c powolnie spojrza³a nañ, wyskoczy³ ku niej z doro¿ki, prawie bêd¹c pewien jakiejœ znajomoœci, której nazwiska tylko wœród licznych tego rodzaju nie móg³ sobie jeszcze przypomnieæ. Przypuszczenie to stwierdzone zosta³o, gdy dama trochê przestraszona zatrzyma³a siê równie¿ i r¹czk¹ przecudnie odzian¹ w rêkawiczkê popielat¹ odrzuci³a woalik kryj¹cy czarodziejskie jej rysy. Niestety! mg³a tajemnicy rozwiana nagle w os³upienie wprawi³a czciciela p³ci piêknej tak straszn¹ widaæ wyda³a mu siê ta ruina przy obrazie wyrytym w pamiêci. Twarz piêknej niegdyœ pani nosi³a wprawdzie œlady dawnej i niepospolitej urody, ale nielitoœciwie przerobione latami i kosmetykami na karykaturê... Wybielona jak œciana pod Wielkanoc, wyró¿owana jak krasanka, z malowanymi czarnymi brwiami nad zapad³ymi strasznie oczyma nieznajoma w uœmiechu pokaza³a w dodatku z¹bki, których kszta³t i rozmiary nie dozwala³y w¹tpiæ, i¿ sztuka dentysty nie dosz³a jeszcze w Warszawie do ³udz¹cej doskona³oœci utworów Desiraboda... - Panna Adolfina! - zawo³a³ Pluta. - Pani Adolfina! - poprawi³a malowana z uœmiechem pe³nym wspomnieñ zalotnoœci przesz³ej w na³óg i grymas dziwaczny. - Pani... - Tak jest... tak... kapitanie! - Có¿ pani tu porabiasz? - Op³akujê mojego mê¿a! - Jak to? by³ wiêc i m¹¿! i mia³ ten rozum, ¿e umar³? - zapyta³ z nielitoœciw¹ poufa³oœci¹, która by³a echem jakiejœ dawnej widaæ œcis³ej przyjaŸni kapitana... - Zawsze ¿artobliwy! - odpar³a ruszaj¹c g³ow¹ pani - zawsze ten sam, nieoszacowany, o! jak¿e siê cieszê. - Ale bo! nie ciesz no siê jeszcze, pani Adolfino - odpar³ Pluta - nie ma tak dalece czym, lata ucz¹ rozumu i gasz¹ zapa³y, a w dodatku wypró¿niaj¹ kieszenie. - Fi! ale có¿ znowu? wiecznie tak nieznoœny pan jesteœ. - Natura! natura! Uwa¿a³aœ pani kiedy - doda³ - ¿e na staroœæ w cz³owieku co tylko mia³ za m³odu niepotrzebnego jak najbujniej wyrasta, na przyk³ad brodawki, naroœcie i znamiona... otó¿ tak i z przywarami... nie tylkom siê ich nie pozby³, ale mi powyrasta³y nadto bujnie. Tandem, moja dobrodziejko, co porabiasz? - No có¿? no có¿? - odpar³a z troch¹ dumy pani Adolfina - ¿yjê z mojego maj¹tku i mieszkam w Warszawie! - Z maj¹tku? - spyta³ kapitan - co u licha, a sk¹d¿e siê on asiñdŸce wzi¹³? - Przecie¿ mia³am mê¿a... - odpar³a piêkna nieznajoma. - No! i dzieci? - zapyta³ œmiej¹c siê Pluta. - A! niestety! nigdym ich nie mia³a! - No! to chwa³a Bogu! jesteœ wolna jak ptaszek i u¿ywasz œwiata zapewne... - rzek³ kapitan zacieraj¹c rêce - boæ rozum masz... - Pleciesz waæpan... widzisz, jak zestarza³am? - Gdzie¿ zaœ? - przerwa³ kapitan - a du¿o ci ten m¹¿ zostawi³? - Tylko dwakroæ i o to jeszczem siê musia³a procesowaæ... - z westchnieniem odezwa³a siê wdowa - adwokat mnie tyle kosztowa³! Kapitan siê uœmiechn¹³. - Trzeba¿ by³o m³odego wybraæ! jak pani jesteœ nieroz- wa¿n¹... - W³aœnie... w³aœnie... ale ten by³ nadto m³ody! - Drugie westchnienie towarzyszy³o pierwszemu. - A powiedz¿e mi pani choæ nazwisko swe i mieszkanie, niechaj wiem, odwiedzê pewnie... Wszak po starej znajomoœci drzwi mi nie zamkniesz. - Ale mój kapitanie! bêdê najszczêœliwsza! - Najszczêœliwsza, to za wiele... mówmy ju¿ po prostu szczêœliwa... ze starymi przyjació³mi nie trzeba siê ceremoniowaæ - wiêc naprzód - jak¿e pani¹ mam nazywaæ? - Ale wszak¿em mówi³a...? - Dot¹d ani razu. - Adolfina, Adolfina Jordanowa! Kapitan drgn¹³, przyskoczy³, chwyci³ j¹ za rêkê gwa³townie, tak ¿e siê trochê przelêk³a, i zawo³a³: - Jak? jak? - Jordanowa! kapitanie. - I mówcie¿ tu, ¿e nie ma opatrznoœci! - zawo³a³ na g³os Pluta - a ja szukam Jordanów, a ja g³owê ³amiê, by ich wynaleŸæ? Jordanowa! O! nieoszacowana Adolfino! ty nie wiesz, jakie mi to szczêœcie przynosi, ¿e jesteœ Jordanow¹. - Có¿ to ¿arty? - spyta³a trochê ura¿ona wdowa. - No! no! nie pos¹dzaj! mówiê wcale serio. Gdzie mieszkasz? - Przy Wilczej ulicy... - Na Boga! gdzie¿ to jest? - Nie wiesz?... - Ale któ¿ mo¿e mieszkaæ przy Wilczej ulicy? - Ja, ja... - z uraz¹ odpar³a Adolfina. - Có¿ to pan nie wiesz, ¿e Wilcza wychodzi na Aleje... ¿e ja mam ogród od Alei? ¿e mój dom... - Jak to? i dom w³asny? - Bardzo skromny... Widz¹c, ¿e siê zbyt ju¿ d³ugo zatrzyma³ i ¿e odœwie¿ona znajomoœæ trochê siê niecierpliwiæ zaczyna³a t¹ rozmow¹ wœród chodnika przerywan¹ potr¹ceniami przechodz¹cych, kapitan uk³oni³ siê jej, œcisn¹³ r¹czkê i powoli wsiad³ w doro¿kê, zamierzaj¹c ju¿ ruszyæ znowu, gdy g³os szanownego Mateusza Kirkucia wstrzyma³ go silnym - Pst! wyrzeczonym prawie nad uchem. Kirkuæ doœæ skromnie ubrany jak na siebie, bo najmniej widoczn¹ czêœæ stroju tylko mia³ w kraty niebieskie z zielonym, a chustkê czarn¹ z koñcami czerwonymi, w bardzo dobrym humorze szed³ pod boki z kimœ drugim... Widocznie wracali z niedalekiego ogródka, w którym gra³a muzyka wêgierska i bawar szerokimi rozlewa³ strugami, twarze by³y zarumienione, oczy pa³aj¹ce, a miny szalenie zawadiackie, nie wiem skutkiem piwa czy muzyki. Towarzyszem Kirkucia by³ ów jeniusz nie umiej¹cy mówiæ, który przed niedawnym czasem wys³any zosta³ na prowincj¹ z misj¹ wyszukania œladów urodzenia Kopciuszka, cz³ek, co nie umia³ wzbudziæ zaufania kapitana, za którego wszak¿e porêczy³ pan Mateusz, ¿e odpowie godnie w³o¿onemu nañ zobowi¹zaniu, skromny Pêtelka. Tym razem jednak by³ do niepoznania, tak rozjaœniona twarz jego pa³a³a na zewn¹trz wybijaj¹c¹ siê radoœci¹ duszn¹ jakiegoœ tryumfu, podzielan¹ przez towarzysza Kirkucia. Kapitan nierad by³ w ogólnoœci spotykaæ siê wœród ulicy z ludŸmi, których zetkniêcie za kompromituj¹ce uwa¿a³; unika³ Kirkucia, mimo ¿e ten przy kapitanie zachowywa³ siê tak przyzwoicie jak tylko móg³ i umia³ - ale to ju¿ nie sposób by³o wywin¹æ siê od tych panów i musia³ zatrzymaæ siê choæ nie bardzo ochoczo. - Kapitanie - rzek³ z wielkim wzruszeniem pan Mateusz - nowiny wa¿ne i wielkie! na mi³oœæ Boga, zejdŸmy gdzie, aby siê rozgadaæ. - Dobrze, zaraz wam s³u¿yæ bêdê... ale idŸcie przodem do Wolfina i tam ka¿cie daæ wina butelkê na mój rachunek, abyœcie nie têsknili, ja was dopêdzê. Kirkuæ, udaj¹c niezmiernie domyœlnego, z uœmiechem poci¹gn¹³ towarzysza i poszli, kapitan zamarudzi³ przy doro¿ce, wsiad³ powoli, kaza³ siê przewieŸæ na Leszno dla u¿ycia œwie¿ego powietrza i w dobry kwadrans dopiero zjawi³ siê w handlu winnym. Ca³y ten manewr przedsiêwziêty zosta³, aby unikn¹æ towarzystwa tych dwóch panów, którzy ju¿ w osobnym gabinecie poczynali szklanki wina, gdy Pluta wszed³ do nich. Z tym uznaniem wy¿szoœci, które jest cech¹ ludzi dobrze ukszta³conych, Kirkuæ i Pêtelka oba powstali na widok swojego zwierzchnika. Pluta winem siê nierad zaspokaja³, pi³ je za napój zwyk³y, ale gdy natura wymaga³a pobudzaj¹cych œrodków ucieka³ siê do mniej wiêcej mocnego grogu, który sobie przyprawia³ sam wedle natchnienia chwili i potrzeby zdrowia, maj¹c ku temu teori¹ jasn¹ i prost¹ i dowodz¹c, ¿e spirytus jest treœci¹ ostateczn¹ wszelkiego trunku; zatem treœæ ta i woda wszelki trunek dla sarmackiego podniebienia zast¹piæ potrafi¹. Zostawuj¹c wiêc wino swym towarzyszom, kapitan kaza³ podaæ wody, cukru i rumu i przyprawiwszy sobie szklankê zimnego ponczu, usiad³ z cygarem w ustach naprzeciw milcz¹cego Pêtelki. Kirkuæ ogromnymi krokami przechadza³ siê po pokoju czegoœ straszliwie niespokojny. - No i jak¿e interesa stoj¹? - spyta³ pos³a nareszcie, w twarz mu puszczaj¹c k³¹b dymu. - To tego... - zacz¹³ swoim obyczajem Pêtelka - to tego... ¿eby nie tego, toby te... ale proszê pos³uchaæ. - Ju¿ tylko mów, mój drogi, a o s³uchanie siê nie frasuj... jest jaki œlad, ¿e Maria Jordan jest w istocie córk¹ jenera³owej? - To jest tego... - odpar³ popijaj¹c Pêtelka - ¿eby tego, jakem mówi³ to nie te, ale moralne przekonanie do tego... - A waæpan wiesz - zapyta³ kapitan, zrywaj¹c siê z krzes³a i podchodz¹c do Kirkucia - co on chce mówiæ? wybada³eœ go? B¹dŸ¿e ³askaw i wyrêcz, bo mi siê w g³owie krêci, gdy s³ucham takiej gadaniny... a prêdko, Kirkuæ. - Ja ju¿ wszystko wiem - po cichu przysuwaj¹c siê z krzes³em pocz¹³ pan Mateusz - to cz³owiek jednakowo jenialny, choæ gadaæ nie umie... to cz³owiek taki, jakiego ze œwiec¹ nie znaleŸæ. - No! ale bez œwiecy podobnych dosyæ widzê - rzek³ Pluta - do rzeczy. - Otó¿ uwa¿ajcie tylko, jak on siê tam wzi¹³ doskonale - pocz¹³ Mateusz, niekiedy okiem i ruchem powo³uj¹c siê na towarzysza - to g³owa! - Mój drogi Kirkuæ - rzek³ Pluta - nie chwal go tak bardzo, a mów o co chodzi, wiesz, ¿e mnie po jedzeniu rozwlek³e opowiadania szkodz¹, zbiera mi siê jakby na nudnoœci... ¿ywiej, ¿ywiej! - Ale poczekaj¿e pan! - przerwa³ obra¿ony Mateusz - potrzeba¿ rzecz wy³uszczyæ, jak siê nale¿y, okazaæ, jak on siê do tego wzi¹³. - Mnie o to tylko chodzi, co zrobi³. - Tak! ale tu i o mój honor idzie! - bij¹c siê w piersi z troch¹ s³usznej dumy dorzuci³ Mateusz obra¿ony - bo kiedy mówi³em, ¿e za niego rêczê, to jakbym tam sam by³! Pluta z niecierpliwoœci¹ wychyli³ pó³ szklanki grogu, ale widz¹c, ¿e s¹ fatalne koleje, przez które najdespotyczniejsi ludzie przechodziæ musz¹, podda³ siê przeznaczeniu i s³ucha³. - Rzecz siê tak mia³a - rzek³ Kirkuæ - Pêtelka, mój przyjaciel, nie w ciemiê bity, pojechawszy na miejsce, wzi¹³ na siê charakter szlachcica ubogiego szukaj¹cego gruntu i chaty, jakby tam w tej stronie mia³ sobie osi¹œæ. Uwa¿asz pan co za spryt! Postanowi³ sobie nie iœæ wprost na zwiady, boby to podejrzenia obudziæ mog³o, ale poznaæ osoby i s³uchaæ. Nie ¿a³owa³ czasu, ni trudu... bo mu chodzi o reputacj¹... Pêtelka spuœci³ oczy skromnie i westchn¹³ potakuj¹co. - Siad³ tedy u propinatora! uwa¿asz pan, w ognisku nowin! u propinatora! co za spryt! i siedzia³... Tu Kirkuæ uczu³ potrzebê odwil¿enia gard³a. - Niech¿e siedzi sobie szczêœliwie - stukaj¹c szklank¹ o stó³ z nowym wybuchem niecierpliwoœci zawo³a³ Pluta, powstaj¹c - niech on siedzi, siedŸ ty i niech was... Kirkuæ uczu³ niebezpieczeñstwo, Pêtelka siê zaczerwieni³... oba zmiêszani, spojrzeli po sobie. - No to tego, kiedy tak! - rzek³ Pêtelka... - Có¿ waæpan chcesz wiedzieæ? - zapyta³ Kirkuæ. - Co? czy doszed³, ¿e Maria jest córk¹ jenera³owej? czy s¹ œlady czarne na bia³ym? Czy mamy dowody czy ich nie mamy. - Otó¿ nie mamy... - rzek³ Kirkuæ stanowczo - a jednak to jest cz³owiek jenialny... Pluta ju¿ by³ przywiedziony do tego stanu, ¿e mu wyrazów zabrak³o, w³o¿y³ kapelusz i chcia³ odejœæ. Mateusz to spostrzeg³ i z¿yma³ siê pogl¹daj¹c ku Pêtelce, jakby mu chcia³ powiedzieæ: Otó¿ to patrz, co ja cierpiê z tym cz³owiekiem! - IdŸ! idŸ pan, kiedy nie masz cierpliwoœci s³uchaæ - zawo³a³ rozgniewany - a to siê najwiêkszej rzeczy nie dowiesz... - Có¿ chcesz? wiem ju¿, ¿e jest jenialny! - rzek³ z rezygnacj¹ kapitan - a z reszty kwitujê. - Gdyby by³y tego najmniejsze dowody na œwiecie - doda³ Pêtelka - ja bym je spod ziemi doby³... ale kiedy nie tego, to tego... co ja winien? - Tak! sam - pan widzisz, jak logicznie mówi... to mi³o s³uchaæ... Ale czego siê nikt nie spodziewa³, czego nie mogliœmy nawet marzyæ, o czym nikt z nas nie wiedzia³... przywióz³ pan Pêtelka. - Có¿ przywióz³? - Wiadomoœæ tak¹, ¿e ja sam od niej zawrotu g³owy dostajê... bo to jest cz³owiek jenialny! - Ano, kiedy coœ przywióz³, to siadam - rzek³ kapitan có¿ tedy? - Nie znalaz³ córki, ale da³ nam matkê! - zawo³a³ Kirkuæ ocieraj¹c ³zê rêkawem - tak jest, matkê! - Jak¹ matkê? gdzie? czyj¹? - Moj¹ i jenera³owej, i pana Kacpra - doda³ Kirkuæ - jest... ¿yje, mamy matkê, o czym nigdyœmy nie wiedzieli... ale to ca³a historia. - Mów choæ po³owê - rzek³ zaciekawiony kapitan, zabieraj¹c siê do spreparowania drugiej szklanki grogu - mów, bardzo proszê... A te¿ ta matka chyba ma sto lat! - No! nie tyle... ale staruszka byæ musi... - Zaczniesz ty kiedy, Kirkuæ? - spyta³ Pluta. - Mo¿e lepiej niech on sam opowie... - Mówcie dwóch, byle prêdzej! - krzykn¹³ kapitan - mnie pilno na mi³oœæ Bo¿¹... - Bo to by³o tak... - pocz¹³ Pêtelka. - Ale czekaj, ja to krócej mu opowiem... - podchwyci³ Kirkuæ. - Kiedy tego, to tego! jak chcesz! mów. Nie by³o sposobu wypl¹taæ siê z wstêpnych ko³owañ niezrêcznych opowiadaczów. Kirkuæ pi³ i p³aka³ trochê z rozczulenia, trochê od trunku, Pêtelka zaczyna³ od tego i koñczy³ na tego. Kapitan wrza³. Znalezienie pani Jordanowej napêdza³o mu myœli ró¿nych do g³owy, chcia³ byæ sam, aby na nich coœ osnuæ, bo jednostajnoœæ imion dziwny mu plan nastrêcza³a, a tu ciekaw¹ nowinê cedzono mu po kropli. - Przyjechawszy tam, Pêtelka - mówi³ po odetchnieniu Kirkuæ - musia³ u¿yæ fortelu, aby siê czegoœ dowiedzieæ, uda³ siê za dalekiego krewnego panny Julii. - To tego, aby tego! - doda³ objaœniaj¹co Pêtelka. - Rozumiem - przerwa³ kapitan - a mówcie dalej. - Coœ tam jeszcze j¹ pamiêtano nieco, ten, ów, ale gdy bli¿szych chcia³ zasiêgn¹æ wiadomoœci, okaza³o siê, ¿e je jedna tylko osoba daæ mu mog³a, a t¹ by³a staruszka babka siedz¹ca pod koœcio³em, niejaka Wawrowa, która z Julk¹ przyby³a w te strony jako niegdyœ niañka i s³uga naszego domu. Z Wawrowej tedy doby³ Pêtelka, co mu by³o potrzeba. Ja nawet, jak przez sen przypominam sobie tê kobietê, ale j¹ wówczas jeszcze Fruzi¹ Rzepkówn¹ nazywano... Wawrowa gada³a chêtnie i wygada³a siê powoli, ale z czym, oto z ca³¹ histori¹ naszej matki, która poszed³szy za naszego ojca, potem ju¿, gdy nas troje na œwiat przysz³o, dla nadzwyczajnej swej piêknoœci pokochan¹ zosta³a przez jakiegoœ wielkiego pana, porzuci³a dom i nigdy ju¿ do niego nie powróci³a. Ojciec nasz przed dzieæmi mówi³ zawsze o niej, jak o umar³ej i sam siê drugi raz o¿eni³, a my potem uchodziliœmy w domu za dzieci drugiej jego ¿ony, która dla nas istotnie matk¹ by³a. Pierwsza znik³a, ale ot, co siê œwiêci, nie umar³a, gdy j¹ ów pan porzuci³, posz³a za m¹¿ raz jeszcze i owdowia³a, a ¿yje po dziœ dzieñ, Wawrowa co roku chodz¹c na Warszawê do Czêstochowej, odwiedza j¹ i widuje, a ¿e i w tym czasie byæ tu myœli u niej, ma nam odkryæ rodzon¹ matkê, o której wcale nie wiedzieliœmy! Wystaw sobie, kapitanie - dorzuci³ Kirkuæ - a gdyby na nas jeszcze spad³a jakaœ sukcesja? co mówisz...? - No! sukcesja - jak sukcesja - odpar³ Pluta - ale je¿eli to prawda, a ja jeszcze dostojnej jenera³owej i matkê wynajdê, i córkê, i braci, a wszystk¹ rodzinê zgromadzê, to bêdzie... - Majstersztyk! - rzek³ Kirkuæ œmiej¹c siê - no! i kto wie? a mo¿e by sukcesja! dwa razy sz³a za m¹¿ i bogaty pan siê w niej kocha³, musi coœ przecie¿ mieæ! - Teraz tylko chodzi tego, aby tê Wawrow¹ wynaleŸæ gdy przechodziæ bêdzie - doda³ Pêtelka, któremu siê usta rozwi¹zywa³y - bo prosta, tego, kobieta, nawet nazwiska matki staruszki nie wie. - Oddajê mu teraz sprawiedliwoœæ, ¿e jest cz³owiek jenialny - rzek³ Pluta - dokoñczcie butelki... ja mam wa¿ne zajêcia, do zobaczenia u mnie, tam pomówimy obszerniej. Oba towarzysze powstali znowu, kapitan w³o¿y³ kapelusz powa¿nie, da³ rubla Kirkuciowi na wino, a sam œmiej¹c siê wyszed³ z winiarni. - Sk³ada siê! - rzek³ z cicha do siebie - jak nie mo¿na lepiej, opatrznoœæ zawsze czuwa nad dobr¹ spraw¹, musimy j¹ wprowadziæ na drogê moralnoœci! Bardzo nas boli, ¿eœmy z oczów stracili powa¿n¹ i przyzwoit¹ postaæ jenera³owej, zmuszeni bêd¹c wprowadziæ czytelników naszych w towarzystwo ludzi wcale nie dystyngowanych i niekiedy trywialnych. Ale ¿ycie ma swe prawa i powieœæ s³uchaæ ich musi; s¹ okolicznoœci wprowadzaj¹ce nas w niezbyt przyjemne miejsca, wœród osób niekoniecznie sympatycznych, i zmuszaj¹ce pozostaæ z nimi mimo najwiêkszego wstrêtu. Wiemy to dobrze, i¿ wielu z szanownych czytelników naszych woleliby i nie bez przyczyny, któr¹ my pojmujemy, atmosferê salonów, posadzki woskowane i g³adziej woskowane twarze, at³asy i aksamity, herbowne wezg³owia i paradny ów przyrz¹d spokojnego ¿ycia, wœród którego tragedia nawet chodzi wysznurowana, a dramat w koronki siê stroi; ale... Jest ogromne ale. My to ¿ycie ludzi, których opatrznoœæ podnios³a do dostojeñstwa idea³u ziemskiej wielkoœci, tak szanujemy, tak korne przed nim schylamy czo³o, ¿e tkn¹æ je mielibyœmy za œwiêtokradztwo. Nie œmielibyœmy podnieœæ rêk¹ nienamaszczon¹ zas³on ukrywaj¹cych ten przybytek nudów, etykiety, dumy i majestatu... nie umielibyœmy wy¿yæ w zadusze wonnej tej szczêœliwoœci ani przez pó³ tomu. S¹ to rzeczy bardzo piêkne, œwietne, których niejeden zazdroœci, my przecie na ich smaku poznaæ siê nie mogliœmy. Wina to zapewne zepsutego podniebienia, nie potrawy. Spopiela³a Pompeja, skamienia³e Herkulanum wiêcej jeszcze maj¹ ¿ycia. A w dodatku dla artysty, jeœli tym imieniem biedny powieœciopisarz zuchwale nazwaæ siê mo¿e, daleko ciê¿ej z suchych trzasek dobywaæ ¿ywotnego soku ni¿ z ¿ywych roœlin; trudniej dobadywaæ siê skrytego symptomu namiêtnoœci os³onionej ¿elazem konwencji i muœlinami k³amstwa, ni¿ na bo¿ym powszednim œwiecie, któremu dziury nic ukrywaæ nie dozwalaj¹. Z tego powodu wolimy stokroæ mniej przyzwoite towarzystwo; ale gdy nas koniecznoœæ przedmiotu postawi oko w oko z osob¹ tak¹ szanown¹, tak wspania³¹ i godnoœci pe³n¹ jak jenera³owa Palmer, nie u¿yjemy œrodków, jakimi byœmy pos³u¿yæ siê mogli, aby jej towarzystwa unikn¹æ - ocieramy nogi zb³ocone i wchodzimy do salonu. Salon jenera³owej ju¿ podobno zosta³ opisany przez nas, a jeœliœmy tego nie dope³nili z akuratnoœci¹ inwentarza do licytacji, to tylko spuszczaj¹c siê na domyœlnoœæ czytelników, którzy, choæby siê nic nie domyœlali, ju¿ przez to samo, ¿e ich mamy za domyœlnych, puszcz¹ p³azem winê nasz¹. Salon zreszt¹ zawsze ma coœ w sobie charakteru osoby, która w nim przyjmuje, i wnioskowaæ ³atwo, ¿e u jenera³owej nie by³o na kominie Wenery medycejskiej ani na œcianach Tycjanowskich Bacchanalii. Salon by³ surowy, ciemny; wielk¹ obleczony powag¹, ca³y odziany aksamitami, zastawion palisandrem, a na œcianie jednej wizerunek nieboszczyka ze szlifami, które malarz z niezmiern¹ rozpust¹ pêdzla wyœwietli³ i rozpromieni³, zajmowa³ honorowe miejsce w szerokich i przepysznych ramach. Niech mnie Bóg broni, ¿ebym jenera³a, nawet nieboszczyka, oœmieli³ siê opisywaæ i bez przyzwoitego zbli¿yæ siê ku niemu uszanowania - powiem tylko po cichu, ¿e jakkolwiek mu ów Vandyck zaœciankowy pochlebi³ widocznie, nie star³ jednak z jego oblicza piêtna, które zostawia krew do kr¹¿enia zbytecznie podbudzana œrodkami sztucznymi. Nos zakrawa³ na p¹czek piwonii, ale to miêdzy nami. Naprzeciw jenera³a wisis³o zwierciad³o, tak ¿e ów wizerunek odbija³ siê w nim nieco przyt³umiony i nastrêcza³ oku ¿ony, które nie wiem, czy go szuka³o. Dla przyzwoitoœci, gdy¿ jenera³owa nie mog³a znosiæ muzyki, by³ i fortepian przepyszny, wiecznie zamkniêty, jeden z tych nieszczêœliwych instrumentów, które z rozpaczy fabrykanci stroj¹ w co maj¹ najdro¿szego, aby je taki bra³, co chce meblu nie muzyki. Pomniejszych drobnostek tchn¹cych pobo¿noœci¹ i ascetyzmem nie bêdê wymienia³; jenera³owa czu³a potrzebê odecelowania nimi swojego salonu, ale ¿e siê na malarstwie nie zna³a, œw. Franciszek i œw. Antoni w bardzo z³ocistej oprawie postawieni na stra¿y wygl¹dali wcale nie na tak œwi¹tobliwych ludzi, za jakich nam ich ¿ywoty podaj¹. Ale o to mniejsza... Gorzej daleko, ¿e od powrotu jenera³owej z Garwolina salon ten sta³ pustkami, pani siedzia³a w domu czêœciej daleko ni¿ przedtem, a panna Adelajda i Bzurski godzili siê na to, ¿e jakaœ nieodgadniêta zmiana zasz³a w jej charakterze. Dawniej wiedziano dobrze porz¹dek dzienny, znano upodobania pani i Bzurski, mog¹c wyrachowaæ przysz³oœæ, z niej sobie potrzebne dla siebie wykrawywa³ dni i godziny spoczynku, panna Adelajda te¿ korzysta³a z chwil wolnych bez zgryzot sumienia. Teraz rzeczy siê bardzo zmieni³y, jenera³owa nie mia³a widocznie planu ¿ycia, coœ j¹ odrywa³o, niepokoi³o, nigdy dniem naprzód nie mo¿na by³o odgadn¹æ, kiedy siê wybierze do Kapucynów, kiedy odwiedzi szpital lub ochronê i pojedzie z pobo¿nym dzie³em na miasto. Czêsto zaprzêgano konie do powozu i nim siad³a, musiano je odprowadzaæ do stajni, nieraz Bzurski wybra³ siê by³ na wieczór do Arkadii na bal towarzyski i zmuszony by³ zdj¹æ bia³e rêkawiczki, a panna Adelajda z ¿ywym nieukontentowaniem zrzuca³a mantylkê, by przywdziaæ fartuszek... Zauwa¿ano te¿, ¿e po pierwszych dniach i odwiedzinach, komunikacja ze œwiatem zwyk³ym jenera³owej dziwnie przerwan¹ zosta³a. Kareta jej zwykle nie zastawa³a w domu nikogo, a wyrzucane bilety przychodzi³y w chwilach, gdy ona nie by³a w domu. Wielu z nich nawet ca³kiem zabrak³o. Miêdzy innymi baron Dunder, goœæ codzienny u jenera³owej, zrêcznie zrzedzaj¹c wizyty, skoñczy³ na tym, ¿e bywaæ ca³kiem poprzesta³. Bzurski z w³aœciw¹ sobie przenikliwoœci¹ zauwa¿a³ nawet, ¿e s³udzy tych domów, z którymi byli w najœciœlejszych stosunkach, teraz go jakoœ unikali i z³owrogo pokrêcali dumnymi nosami. Panna Adelajda wiedzia³a te¿ bardzo wiele rzeczy, na których wspomnienie znacz¹co kiwa³a g³ow¹, daj¹c w poufa³ej rozmowie do zrozumiania Bzurskiemu, ¿e mog³aby nawet s³u¿bê porzuciæ, tak jej siê sta³a nieznoœn¹. Dawniej jenera³owa wcale nie obci¹¿a³a jej zajêciem, mia³a godziny pooznaczane jak w zegarku, wymagania uregulowane i niezbyt wielkie, humor jednostajny; dziœ sta³a siê dziwaczn¹, kapryœn¹, opryskliw¹ niekiedy, a choæ wizyty doktora Mazzini usprawiedliwia³y stanem zdrowia tê fantastycznoœæ pani Palmer, panna Adelajda pogodziæ siê z ni¹ nie mog³a. Chodzi³y nawet s³uchy, ¿e sam lekarz, pan Mazzini, wygada³ siê gdzieœ z tym, i¿ choroby nie rozumie... A to ju¿ by³o rzecz¹ wielkiego znaczenia, bo nie ma, czego by Mazzini nie rozumia³ lub nie mówi³, ¿e rozumie. Doktór Mazzini by³ jednym z tych wielkich ludzi, do których siê przystêpuje z uszanowaniem, mówi ze czci¹, odchodzi z postrachem. Powierzchownoœæ jego uderza³a majestatem, spojrzenie nabawia³o trwog¹, uœmiech rozpromienia³ wdziêcznoœci¹. Mniejsza o to, ¿e Mazzini by³ Iekarzem wielkim i uznanym za wskrzesiciela zmar³ych, za potêgê i jeniusz, jaki nie mia³ równego w dziejach nauki - ale to by³ cz³owiek najlepszego tonu, weso³y, towarzyski, lubi¹cy siê bawiæ, ¿yj¹cy w œwiecie, je¿d¿¹cy karet¹ i w towarzystwie z daleka mo¿na go by³o wzi¹æ za hrabiego lub ksi¹¿êcia, tak¹ wspania³¹ obdarzy³ go Bóg postaw¹. Umia³ te¿ siê znaleŸæ co siê zowie i pojmowa³ to dobrze, ¿e ka¿dy lekarz powinien obraæ sobie jak¹œ specjalnoœæ; on mia³ specjalnoœæ wielkich panów. W¹tpiê bardzo, czyby siê nawet pozna³ na tych g³upich chorobach, na które ubodzy choruj¹, i znaj¹c to do siebie, wzywany, nigdy do chudziny nie pojecha³. By³ to bowiem cz³owiek wielce sumienny i spe³niaj¹cy sw¹ misj¹ z przejêciem. Wiedzia³ o tym dobrze, ¿e go Bóg stworzy³, aby potentatów mia³ w swej pieczy, ¿eby by³ narzêdziem czuwania nad zdrowiem i powodzeniem tych, co stoj¹ na œwiecznikach spo³ecznych - w resztê siê nie wdawa³ i nie pokaza³o siê to po nim, ¿eby kiedy wy¿ej drugiego piêtra pójœæ raczy³. Na drugie wchodzi³ ju¿ z nieukontentowaniem i w¹tpliwoœci¹, dalej ¿adna si³a ludzka wnieœæ go nie mog³a. Zapewne z tego powodu, ¿e tak godnoœæ sw¹ szanowaæ umia³, by³ doskonale widziany w wielkim œwiecie, mia³ monopol katarów jego i reumatyzmów i z tak¹ sztuk¹ pisa³ recepty, ¿e lekarstwa jego za przysmak zjadano. Otó¿ ten wielki doktór Mazzini da³ siê s³yszeæ u jednej ze swych klientek, która nie uchodzi³a za zbyt surowo dotrzymuj¹c¹ tajemnicy, ¿e choroby jenera³owej Palmer wcale nie rozumia³. By³ to okropny wyrok razem na chorobê i jenera³owê... w mieœcie, nie wiem, czy z tego lub innych powodów, gdy mowa by³a o pani Palmer, szeptano zawsze na ucho... Jest to jeden z najgorszych znaków. Nic to jeszcze, kiedy siê szkaluje g³oœno, kiedy siê ¿artuje nieznacznie, kiedy siê wyœmiewa, nim kto od bramy odjecha³ - ale uchowaj was Bo¿e, aby na wzmiankê imienia waszego szeptano sobie na ucho. Jeœli o kim szepcz¹, to dowód, ¿e jest tak nieprzyzwoity lub pope³ni³ coœ tak nieprzyzwoitego, i¿ na g³os o nim nawet wspomnieæ nie mo¿na... jest to cz³owiek zgubiony. O jenera³owej szeptaæ zaczynano. W istocie trochê da³a do tego powodu... po powrocie z Garwolina; przeja¿d¿ka jej do tego niewinnego sk¹din¹d miasteczka by³a jakby chwil¹ krytyczn¹ jej ¿ycia; powrót stamt¹d znamionowa³ now¹ epokê. Dom jej opustosza³, ludzie pierzchnêli od drzwi jego, sama pani by³a jakby piorunem ra¿ona. Zwykle stanowcza i œmia³a, teraz nie wiedzia³a, rzek³byœ, co pocz¹æ z sob¹... wirowa³a w jednym miejscu strwo¿ona i pomiêszana. Panna Adelajda, przez któr¹ wiêksz¹ czêœæ szczegó³ów jej ¿ycia wiedzia³ Bzurski, mówi³a po cichu, ¿e nawet nocy spêdza³a pani Palmer w jakimœ stanie gor¹czkowym. Chodzi³a czasem do drugiej nie rozbieraj¹c siê, klêka³a i zrywa³a siê od modlitwy, nie sypia³a do czwartej, to znowu kamiennym snem odpoczywa³a znu¿ona do popo³udnia. Widywano j¹ z rêkami za³amanymi i oczyma os³upia³ymi, z nabrzmia³ymi od p³aczu powiekami, mówi¹c¹ po cichu do siebie lub w niemym pogr¹¿eniu spêdzaj¹c¹ dnie ca³e na kanapie, bez zajêcia, bez pozoru nawet jakiegoœ zatrudnienia. JeŸdzi³a i chodzi³a w miejsca, których wprzódy zdawa³a siê unikaæ, na ostatek to, co j¹ dawniej najmocniej obchodzi³o, sta³o siê dla niej obojêtnym prawie. Panna Adelajda wyzna³a w poufa³ej rozmowie panu Bzurskiemu, do którego siê znacznie ostatnimi czasy zapewne z nudów zbli¿y³a, ¿e jenera³owa opuszcza³a siê w modlitwie i praktykach religijnych. Jeden pan Oktaw Pobracki, przyjaciel domu wierny, które- go widzieliœmy ju¿ u¿ytym w delikatnej sprawie z panem Mateuszem Kirkuciem, czêstym jeszcze goœciem i poradnikiem bywa³ u niej i z tym jednym nie zerwa³a stosunków. Ale o czym mogli rozprawiaæ po cichu i jakie tam miêdzy nimi trwa³y narady, tego nawet panna Adelajda wyszpiegowaæ nie potrafi³a, ani pan Bzurski pods³uchaæ. Po pana Pobrackiego posy³ano czasem kilka razy na dzieñ, listy i kartki do niego biega³y niekiedy jedne po drugich, a szepty jego z pani¹ Palmer niezmiernie wiele dawa³y do myœlenia. Bzurski pierwszy, a po nim panna Adelajda, która teraz podziela³a w zupe³noœci jego przekonania, nauczywszy siê lepiej go oceniaæ, wpad³ na myœl jenialn¹, ¿e proces z famili¹ jenera³a musia³ byæ wszystkiego z³ego przyczyn¹. A ¿e z wielkoœci k³opotu domniemywaæ siê by³o mo¿na jakiejœ straszliwej groŸby, nie innej tylko maj¹tkowego dotykaj¹cej bytu, Bzurski i panna Adelajda wzajem siê ostrzegali, aby na pierwszy wyraŸniejszy znak ruiny zawczasu, nie ³udz¹c siê nadziejami, z domu wynosiæ. Mówi¹ to o szczurach, ¿e gdy dom grozi upadkiem, wczeœnie czuj¹c zgubê, wszystkie razem gromadnie z niego uchodz¹, ale i ludzie równie bywaj¹ przewiduj¹cy jak szczury. Tu panna Adelajda i Bzurski nie spieszyli siê jednak, gdy¿ mimo wielkich niedogodnoœci po³o¿enia mieli z drugiej strony wynagrodzenie za nie w sowitej zap³acie... Serce ich nie wstrzymywa³o, gdy¿ siê do swej pani nie przywi¹zali wcale, zdrowy rozs¹dek wskazywa³ tylko, ¿eby t³ustej gratki nie rzucaæ. Tymczasem z dnia na dzieñ coraz by³o gorzej, coraz dziwniej i smutniej u jenera³owej, której ch³ód i marmurowa obojêtnoœæ na wszystko zmieni³y siê w rozdra¿nienie tak silne, ¿e nad nim ju¿ panowaæ nie mog³a. Znaæ by³o jeszcze walkê usiln¹, ale zwyciêzca dawny teraz mimo oporu co chwila upada³, podnosi³ siê, zmaga³... na pró¿no... Jakaœ potêga wiêksza nadeñ, nie znana mu, górê nad nim bra³a. Tak sta³y rzeczy, gdy jednego dnia jenera³owa wyjechawszy z domu na uroczyste nabo¿eñstwo do Œwiêtego Krzy¿a wœród ulicy poci¹gnê³a sznurek i kaza³a siê wieŸæ do Saskiego Ogrodu zamiast do koœcio³a. Bzurski, który z ni¹ tego dnia jechaæ raczy³, nies³ychanie siê zdziwi³, nie odpowiada³o to wcale jego planom i mrucza³ pe³en oburzenia, gdy kareta zastanowi³a siê przed kolumnad¹, a jenera³owa, kazawszy siê zostaæ ludziom przy powozie, sama wesz³a w lekkim przymrozkiem osuszone ulice. Pomimo piêknego dnia zimy, która zwykle niewielu spro- wadza przechadzaj¹cych siê, by³o kilkanaœcie osób b³¹dz¹cych wœród ogo³oconych z liœci starych lip i kasztanów... Jenera³owa z jak¹œ gor¹czkow¹ niecierpliwoœci¹ posz³a g³ówn¹ alej¹. Czy w przejeŸdzie dojrza³a, ¿e siê tam kto wprzód skierowa³ dla u¿ycia przechadzki, o tym nie wiem wcale, to pewna, ¿e oczyma niespokojnie rzuca³a na wszystkie strony. Traf chcia³ - nie w¹tpiê, ¿e traf to byæ musia³, który ró¿ne figle p³ataæ umie - i¿ pani Narêbska z córk¹ i z Mani¹ w³aœnie tylko co by³y wesz³y do ogrodu i jenera³owa wsunê³a siê tu¿ za nimi. Ale panie nasze wiedzione niespokojem serca Elwiry, która w tej grupie rej prowadzi³a, uda³y siê w tê ulicê, w której raz spotka³y piêknego nieznajomego... i przechadzka ich innego celu nie mia³a nad usi³owanie uparte zbli¿enia siê ku niemu, gdy¿ on dot¹d - niestety - wcale do nich jakoœ przybli¿yæ siê nie myœla³. Elwira postêpowa³a jak Mahomet i wielu innych s³awnych mê¿ów, góra nie chcia³a iœæ do niej, postanowi³a iœæ do góry. Pomimo ch³odu i pory nieprzyjaznej przechadzkom znaj- dowa³y siê nieustannie wa¿ne powody do wycieczek ku Saskiemu Ogrodowi, zdrowie matki potrzebowa³o œwie¿ego powietrza, Elwira nie mog³a siê obejœæ bez ruchu, Mani nawet szkodzi³o siedzenie. Co dzieñ wiêc w godzinie pamiêtnej panie sz³y lub jecha³y do Ogrodu, odbywa³y po nim pielgrzymkê d³ug¹ i nudn¹, ale niestety! powraca³y nazad nie ujrzawszy ani nawet paltota piêknego nieznajomego. Nie œmiemy no¿em analizy krajaæ serce piêknaj Elwiry, by z niej dobyæ nagromadzonej tam niecierpliwoœci i gniewu, dochodz¹cych prawie do rozpaczy. Gdy siê czego tak gwa³townie pragnie, jak Elwira tego wielbiciela, znajd¹ siê zawsze ³agodz¹ce œrodki przeciw ostatecznej utracie nadziei. Tote¿ po chwilach tupania nó¿k¹ i przekleñstw niepar- lamentarnych, zwykle panna Narêbska pociesza³a siê ró¿nymi pomys³ami, których jej obficie dostarcza³a bujna wyobraŸnia. Wszak¿e móg³ zachorowaæ? móg³ wyjechaæ za pilnym interesem? móg³ siê zamkn¹æ aby nie ulec pokusie? móg³ siê obawiaæ familii... wszystko móg³ wedle panny Elwiry, ale nie móg³ jej nie kochaæ... Tego przypuœciæ by³o niepodobna. Dlatego tak uporczywie go poszukiwa³a, nie chc¹c sobie powiedzieæ, ¿e z tego nic nie bêdzie. Tym razem panie mimo dosyæ piêknego dnia nie by³y szczêœliwe, wœród mnóstwa nieznajomych niepiêknych nie by³o ani œladu piêknego nieznajomego. Sz³y wiêc ulic¹ dosyæ smutne i Mania zaczyna³a pokutowaæ za to, ¿e Elwirze nie dopisa³ cel jej marzeñ, bo ju¿ do niej szukano ró¿nych pretensji, gdy w przeciwnym koñcu ulicy zamiast owego oczekiwanego pokaza³ siê pan Feliks Narêbski z cygarem w ustach, w kapeluszu trochê na bakier, z rêkami w kieszeniach, takim, jakim ludzie bywaj¹ po bardzo dobrym œniadaniu. Oczywiœcie ¿ony i jej towarzyszek nie dostrzeg³ lub nie pozna³, bo by³ takim, jakim nigdy w ¿yciu w ich obecnoœci siê nie pokazywa³. Widok ¿ony czyni³ na nim cudowne wra¿enie cebra zimnej wody zlanej na g³owê - bo te¿ pani Samuela, choæ go pozna³a z daleka, oczom wierzyæ nie chcia³a, patrz¹c na niego; Elwira tr¹ci³a j¹ ³okciem tajemniczo, równie oburzona dobrym ojca humorem, zdaj¹cym siê ur¹gaæ stanowi jego duszy, a Mania nawet zdziwi³a siê tej energii i swobodzie, z jak¹ przeciw nim szybko siê posuwa³. Pan Feliks marzy³ i nuci³ po cichu jak gdyby w owe szczêœliwe czasy, gdy sam z dum¹ m³odzieñcz¹ przechadza³ siê po cienistym ogrodzie, oczekuj¹c na piêkn¹ Juliê. Mo¿e te stare drzewa ogo³ocone z liœci przywiod³y mu na pamiêæ jak¹ chwilê niepowrotn¹ tej b³yskawicy szczêœcia, która ciemnoœci ¿ycia póŸniejsze tak przepaœcistymi czyni - mo¿e zapomnia³, ¿e na szyi mia³ obro¿ê, na rêkach pêtle, przy nogach kule, a w sercu pustkê, po której westchnienia lataj¹c pró¿no szuka³y przesz³oœci. Mo¿e... dosyæ, ¿e tak d³ugo ¿ony i dwóch córek swych nie widzia³, i¿ okrzyk st³umiony pani Samueli, przypatruj¹cej mu siê ze zgroz¹, wyrwa³ go dopiero z tego stanu ekstazji czy upojenia. Stan¹³ i przeobra¿enie, jakie wedle mitologii mia³ robiæ widok g³owy Meduzy, spe³ni³o siê na nim w mgnieniu oka. Rozpromienienie znik³o, fantazja ulecia³a, zosta³ cz³owiek przelêk³y, podbity, zimny, prawie dr¿¹cy, jak zbrodzieñ schwytany na uczynku. - Feliksie! - zawo³a³a Narêbska - co ci jest? co ci siê sta³o, prawdziwie? Narêbski milcz¹cy obraca³ siê w s³up, jakim bywa³ w domu, oczy jego b³¹dzi³y ju¿ bez wyrazu, a usta otwarte nie mog³y znaleŸæ dŸwiêku, którym by siê odezwa³y. - Feliksie, co ci jest? - powtórzy³a Narêbska. - Co mi jest? ale dlaczegó¿ ma mi coœ byæ? - Jak ¿yjê ciê takim nie widzia³am? - Jakim¿e? - Nie spostrzeg³eœ "nas" nawet? nawet Mani - doda³a po cichu. - No! by³em zamyœlony - rzek³ Narêbski - cz³owiek ma tyle na g³owie! Nie chcia³ powiedzieæ - na sercu. - Takeœ mi siê wyda³ dziwnym? - Dajcie¿ mi pokój! - I dok¹d¿e tak spieszy³eœ? - doda³a pani Samuela, przyk³adaj¹c rêkê do g³owy na znak wzruszenia mog¹cego spowodowaæ chorobê, gdy Elwira wspó³czeœnie szuka³a ju¿ flaszeczki i ogl¹da³a siê, myœl¹c o ³awce, na której by trzeŸwiæ by³o wygodniej. - Ja wcale nie spieszy³em, szed³em, tak sobie... Có¿ znowu? - Moglibyœmy wiêc przejœæ siê trochê razem, my, co tak rzadko z sob¹ bywamy! - z westchnieniem pe³nym wymówek doda³a pani Narêbska. Czy rad by³ lub nie temu wnioskowi ¿ony pan Feliks, nie wiem dobrze, to pewna, ¿e pos³uszny poda³ jej rêkê i przybra³ postawê pokorn¹ i potuln¹, tak odmienn¹ od tej, któr¹ przed chwil¹ widzieliœmy, i¿ nikt by go teraz o tak¹ rozpustn¹ fizjognomi¹ nie pos¹dzi³ nawet. - Sk¹d¿e szed³eœ? - przemówi³a po przestanku ma³ym ¿ona, ci¹gn¹c dalej nielitoœciwe badanie. - A, z sesji! - rzek³ Narêbski, który siê by³ nauczy³ tego wyra¿enia warszawskiego. - Czy nie od Bouquerela? - spyta³a pani Feliksowa z uœmiechem z³oœliwym. Narêbski ruszy³ tylko ramionami, Bóg wie, gdzie œniada³, ale ¿e sesja by³a gastronomiczna, to pewna, koloryt twarzy i woñ wina, z daleka siê czuæ daj¹ca, œwiadczy³y o tym dowodnie. Nie by³ jednak tak naiwnym, aby siê przyznaæ do grzechu, bo spowiednik nie dawa³ za podobne absolucji nigdy. Westchn¹³ tylko biedak i wœród westchnienia spazmatycz- nie ziewn¹³. Pope³ni³ razem dwie zbrodnie, bo ani wzdychaæ, ani poziewaæ bezkarnie przy ¿onie prawa nie mia³. Pani Samuela pochmurnia³a niezmiernie i ju¿ by mo¿e przysz³o do wymówek, sporu, bólu g³owy i publicznych spazmów, gdyby w tej¿e chwili pan Narêbski nie drgn¹³ tak dziwnie i nie wykrzykn¹³: - A!! ¿e ¿ona pos¹dzi³a go o chorobê i apoplektyczne uderzenie. Obejrza³a siê nañ, poblad³ jak chusta. Zrozumiemy ³atwo powód tego poruszenia i wykrzyku, gdy dodamy, ¿e w³aœnie z bocznej ulicy naprzeciw nich o trzy kroki w czerni ubrana ukaza³a siê majestatyczna postaæ jenera³owej, dla Feliksa widmo wstaj¹ce z grobu. Panie zwróci³y oczy ciekawie na tê postaæ nieznan¹, a uderzaj¹c¹ wielk¹ dystynkcj¹, smakiem ubrania skromnego, wreszcie tym czymœ, co znamionuje bogactwo i znaczenie w œwiecie. Jenera³owa, potrzeba jej to przyznaæ, udawa³a doskonale damê wielkiego œwiata: chód, ubiór, wejrzenie mia³a wystudiowane pracowicie i gra³a sw¹ rolê jak Ristori lub Rachel. Feliks ju¿ by³ spuœci³ oczy i umiejêtnie rzuci³ siê do badania resztek liœci pozosta³ych na drzewach, aby min¹æ id¹c¹ przeciw nim pani¹ Palmer nie widz¹c jej, gdy na domiar jego k³opotów wspania³y ów upiór stan¹³, uœmiechn¹³ siê i pozdrowi³ go cichym francuskim: - Bon jour... ¯ona poœpieszy³a go tr¹ciæ, aby wywieœæ z os³upienia; pan Feliks szybko zdj¹³ kapelusz, otworzy³ usta, coœ szepn¹³ i zdawa³ siê zabity... nie wiedzia³, co robiæ. Narêbscy zajmowali ca³¹ szerokoœæ alei, jenera³owa sz³a naprzeciw, nie by³o sposobu min¹æ siê, a pani Julia, umyœlnie wstrzymawszy siê, zdawa³a oczekiwaæ bli¿szego poznania towarzystwa, które nie domyœlaj¹c siê, kto by by³a, wielce ciekawymi mierzy³o j¹ oczyma. Niebieskie oczy Mani podnios³y siê na tê piêkn¹, spokojn¹, wypogodzon¹, twarz kobiety, której wzrok tak¿e szuka³ jej za Elwir¹, i dwa promienie spotka³y siê i skrzy¿owa³y, odwracaj¹c zaraz od siebie. Pani Palmer by³a znowu tak pani¹ swego wra¿enia, ¿e uœmiech wywo³a³a na usta i pogl¹da³a pozornie tylko na piêkn¹ aksamitn¹ mantylê Narêbskiej. I stali tak dosyæ nieprzyzwoicie, a Feliks, oburzony w duszy, ani siê chcia³ domyœleæ, ¿eby jenera³owa ¿¹da³a zbli¿yæ siê do jego ¿ony - przypuœciæ tego nie móg³. - Zechcesz mnie pan poznajomiæ ze swoj¹ rodzin¹? - odezwa³ siê g³os cichy, pieszczony, s³odki... a straszniejszy dla Feliksa nad tr¹bê S¹du Ostatecznego. Aby po³o¿enie wyt³umaczyæ, dosyæ sobie przypomnieæ, ¿e Pluta obezna³ pani¹ Narêbsk¹ z histori¹ pani Palmer, która nic o tym nie wiedzia³a, ¿e zeznania mê¿a dokona³y reszty, a Feliks wymieniaj¹c jej imiê pewien by³ najokropniejszej sceny. Jaki cel mia³a pani jenera³owa, chc¹c siê zbli¿yæ do Narêbskich? Czy serce jej zapragnê³o uderzyæ dla dzieciêcia? Czy ¿al ci¹gn¹³ do dawnego, do pierwszego w ¿yciu kochanka? Czy dziwactwo jakie kaza³o jej rzucaæ siê w ogieñ z rozpaczy - odgadn¹æ nie potrafiê. Feliks tym razem nie os³upia³, ale skamienia³, brak mu by³o zupe³nie przytomnoœci, rady, myœli, œrodka, jakim by zapobieg³ straszliwej burzy, na któr¹ siê zbiera³o. A tu jak na przekorê Ogród co moment wiêksz¹ liczb¹ ciekawych œwiadków siê nape³nia³. Moment krytyczny przed³u¿a³ siê tak dziwnie, pani Narêb- ska tak niespokojnie tr¹ca³a mê¿a, a jenera³owa spogl¹da³a na nich z takim wyrazem powagi zdumionej, ¿e nie by³o ju¿ ani chwili do stracenia, musia³ Narêbski koñczyæ w jakikolwiek sposób scenê, gro¿¹c¹ mu publicznym skandalem. Wlepi³ wiêc wzrok w pani¹ Palmer przeszywaj¹cy, gro¿¹cy, prawie dziki i tak rozkazuj¹cy, ¿e sile jego nawet ch³ód tej marmurowej kobiety oprzeæ siê nie móg³... i w tej¿e chwili odwracaj¹c siê do ¿ony, bardzo uprzejmie przedstawi³ j¹ i córkê... nawzajem wymawiaj¹c niewyraŸnie jakieœ nazwisko, którego nikt dos³yszeæ nie móg³. Jenera³owa czy siê domyœli³a, czy zrozumia³a go, czy siê przelêk³a, trudno by³o zgadn¹æ, twarz jej nie wyra¿a³a ¿adnego uczucia, a uœmiech grzeczniutki i s³odki okrasi³ jej zwiêd³e trochê, ale jeszcze kszta³tne usteczka. Mog³a bardzo ³atwo przejœæ, wyraziwszy parê s³ów koniecznych, i uwolniæ Narêbskiego od tortury, nie uczyni³a tego jednak i przy³¹czy³a siê z zimn¹ krwi¹ do towarzystwa, dobijaj¹c biednego Feliksa, który musia³ siê cofn¹æ i ust¹piæ jej miejsca przy ¿onie. Z powodu ciasnoty bocznej alei niepodobna by³o wszystkim iœæ w jednym rzêdzie, grupa wiêc rozdzieli³a siê tak, ¿e jenera³owa z pani¹ Narêbsk¹ zosta³y na przedzie, a Elwira przez ciekawoœæ wcisnê³a siê obok nich, ojcu i Mani zostawuj¹c poœlednie miejsce za sob¹. Pan Feliks usuwaj¹c siê dla pani Palmer pozosta³ za ni¹. Mania zaœ sz³a tu¿ za Elwir¹, ³atwo mog¹c byæ widzian¹ przez tê, w której siê nie domyœla³a matki. I najwprawniejsze psychologa oko nie by³oby odgad³o, ¿e ta, która z takim spokojem i obojêtnoœci¹, rozmawiaj¹c o fraszkach, sz³a przy pani Samueli, pierwszy raz zbli¿y³a siê do straconego dzieciêcia, pierwszy raz nasyca³a siê jego widokiem, pierwszy raz s³ysza³a uœmiech jego weso³y i swobodny, g³os brzmi¹cy naiwnie dzieciêcymi prawie dŸwiêki. Pani Samuela, która choæ nie dos³ysza³a nazwiska owej pani, bardzo by³a przejêta jej dystynkcj¹ i domyœla³a siê ju¿ jakiej hrabinej z domu ksiê¿niczki, straci³a natychmiat bolej¹c¹ fizjognomi¹ gro¿¹c¹ bólem g³owy i spazmami, a przybra³a zalotn¹, rozweselon¹ i nies³ychanie uprzejm¹, jak¹ zawsze mia³a w pogotowiu dla obcych, osobliwie wiêkszego kalibru, znajomoœci. Natomiast pan Feliks zdawa³ siê zabity, z jak¹œ obaw¹ zbli¿y³ siê do Mani, os³ania³ j¹ wzrokiem, czuwa³ nad biedn¹, która siê ¿adnego nie domyœla³a niebezpieczeñstwa. Przeby³ wprawdzie to, czego siê najwiêcej lêka³, ale nie by³ pewien, czy pani Palmer go zrozumia³a, dr¿a³, aby siê nie zdradzi³a s³owem, miecz Damoklesa czu³ nad g³ow¹ zwieszony; wyrazy rozmowy dwóch pañ dochodzi³y uszów jego jak brzêczenie jakieœ niezrozumia³e, z którego co chwila piorun mia³ wystrzeliæ. Szczêœciem jenera³owa nie zwraca³a siê ku niemu, a odrywki s³ów, dolatuj¹ce go dot¹d, nic w sobie nie mia³y groŸnego. Elwira ¿ywo poczê³a mieszaæ siê do rozmowy, usi³uj¹c popisaæ dowcipem i œmia³oœci¹. Na chwilê nawet podbita przez tê wielk¹ pani¹, na której znajomoœci osnu³a zaraz plan tycz¹cy siê spotkania z piêknym nieznajomym, mniej niespokojnie szuka³a go oczyma po alejach. Mania, id¹ca za nimi, z ciekawoœci¹ bardzo ³atwo t³uma- czyæ siê daj¹c¹, oczyma œledzi³a ka¿dy ruch tej kobiety, która mimowolnie czyni³a na niej wra¿enie postrachu jakiegoœ. Coœ j¹ razem odpycha³o od niej i poci¹ga³o ciekawoœci¹ niezmiern¹, jak cz³owiek zwieszony nad przepaœci¹ topi³a w niej wzrok, zamyka³a przera¿ona i otwiera³a znów oczy, by spojrzeæ w tê nieskoñczonoœæ zaklêt¹, dziwn¹, straszn¹. Narêbski w ci¹g³ej obawie nawet wra¿eñ dzieciêcia œledziæ nie móg³, szed³ jak ob³¹kany, jak winowajca na œciêcie; rad by³, aby to trwa³o jak najkrócej, a zdawa³o mu siê, ¿e wiek mêczarni ju¿ prze¿y³. Jenera³owa ani myœla³a siê oddaliæ, choæ mo¿e przeczuwa³a, co w sercu Feliksa siê dzieje, dziwny spokój malowa³ siê na jej twarzy, dziwna s³odycz na ustach. Mówi³a o wielkim œwiecie, wspomina³a imiona g³oœno, i rozwodzi³a siê nad pobo¿noœci¹ mieszkañców Warszawy i rozkosz¹, jakiej dusza przejêta uczuciem religijnym doznaje wœród tak œwi¹tobliwego grona ludzi... czego pani Narêbska, która by³a pobo¿n¹ w sam¹ miarê i bez ¿adnej egzaltacji, s³ucha³a cierpliwie, ale nie okazuj¹c, by to j¹ bardzo, przejmowa³o. Ju¿ nie wiem, jak by siê to skoñczy³o, gdyby nagle litoœciwe niebo nie zachmurzy³o siê jakoœ i drobny œnie¿ek z deszczem nie zacz¹³ padaæ, naœladuj¹c wiosenne marcowe i kwietniowe zawieruszki; jenera³owa i Narêbska wraz z innymi posunê³y siê ku kolumnadzie, u której konie ich czeka³y, ale ich to jeszcze nie rozdzieli³o. Szczêœciem w powozie Narêbskich nie by³o miejsca dla pana Feliksa, co sobie zaraz przypomnia³, i gdy doszli do placu, po po¿egnaniu ceremonialnym Feliks mia³ zupe³ne prawo opuœciæ ¿onê, a pójœæ z jenera³ow¹ do jej karety. Kocz kareta Samueli ruszy³a ju¿ z miejsca, a zmiêszany m¹¿, po¿egnawszy j¹ wzrokiem niespokojnym, dopiero odetchn¹³. Jenera³owa nie spieszy³a siê do swojej karety. - Zadziwia to pana zapewne - odezwa³a siê po chwilce - ¿em siê oœmieli³a zbli¿yæ do jego ¿ony... nie bêdê siê z tego t³umaczyæ. - Pozwól mi powiedzieæ sobie tylko - przerwa³ gor¹co przychodz¹c do siebie z przestrachu Feliks - ¿e o ma³o nie sta³aœ siê pani powodem sceny, której nie wiedzia³em, jak unikn¹æ. - Sceny? - spyta³a piêkna Julia powoli. - Tak jest! moja ¿ona zosta³a uwiadomion¹ o wszystkim... wie imiê pani... wie pochodzenie Marii. Jenera³owa trochê pomiêszana zatrzyma³a siê, ale wnet oprzytomnia³a; rumieniec przeœlizn¹³ siê po twarzy i znik³ ustêpuj¹c miejsce bladoœci straszliwej. Nie rzek³a ju¿ ani s³owa, w milczeniu wsiad³a do karety i rozkaza³a wieŸæ siê do domu. Narêbski zataczaj¹c siê chory i z³amany, powolnie powlók³ siê ulic¹, ale nie wiedzia³ ani dok¹d idzie, ani co siê z nim dzieje. Œnieg pada³ w najlepsze, nie czu³ go wcale i by³by nie wiem gdzie zaszed³, gdyby g³os barona Dunder, uprzejmie zapraszaj¹cy go do powozu, nie przerwa³ tego przykrego stanu. Machinalnie wsiad³ do niego Narêbski, a baron, który dla obcych zawsze wyborny humor przybiera³ i wymaga³ po drugich, aby mu siê z weso³¹ przedstawiali twarz¹, uderzony zosta³ ponur¹ fizjognomi¹ cz³owieka, którego do swej karety przypuœciæ raczy³. - Chory pan Narêbski? - zapyta³ po chwili - coœ widzê?... - Istotnie, trochê siê czujê... nieswój... - odpar³ Feliks, wodz¹c rêk¹ po spieczonym czole. - A wiêc mo¿e bym odwióz³ do domu... - rzek³ Dunder - to mi da sposobnoœæ z³o¿enia mojego uszanowania pani i œlicznym dwóm p¹czkom rozkwitaj¹cym obok tej piêknej ró¿y. Pozwolisz? - Ale to dla pana barona bêdzie daleko. - Daleko! ma foi! zawsze po drodze, choæby do Ameryki! AIIons donc! có¿ to za daleko! Narêbski siê nie spiera³, zrobili kr¹g przez Czyst¹ ulicê i puœcili siê w œlad za powozem pani Feliksowej, który dobrze ich poprzedzi³... Baron prosi³ tylko towarzysza, aby mu pozwoli³ pos³aæ cz³owieka na chwilê, za pilnym interesem... szepn¹³ mu coœ na ucho. Musieli siê zatrzymaæ oczekuj¹c jego powrotu przed Hotelem Gerlacha... i postali tu dobry kwadrans - ale czas nie by³ stracony. Baron bowiem odwróci³ siê zaraz ku Feliksowi i, za³o¿yw- szy nogê na nogê z wielkim wdziêkiem pozy i dezynwoltur¹, uj¹³ za rêkê przyjaciela, ubra³ usta w uœmiech s³odki i tak pocz¹³: - Kochany panie Narêbski... napomkn¹³em ju¿ panu cokolwiek o moich zamiarach... Vous savez? ka¿dy ma swe s³aboœci... rad bym siê o¿eniæ... szukam... probujê, ale nie myœlê, by cz³owiek tego znaczenia i maj¹tku co ja... vous comprenez? obowi¹zany by³ przeciwko sercu towarzyszkê sobie dobieraæ w szeregach arystokracji koniecznie... Chcê kochaæ, vous comprenez? n'est ce pas? pragnê serca? chcê, by ta, której dajê imiê i po³o¿enie moje, podoba³a mi siê... on est ‚goiste du moins une fois dans la vie, vous savez? otó¿ to... Twoja wychowanica, panie Narêbski... chocia¿ wiem, ¿e to jest une fille de rien, ale dziêki wychowaniu (elle est tr‚s bien) nadzwyczaj niezmiernie mi siê podoba... j'y pense serieusement, qu'en dites vous? Narêbski oprzytomnia³, chodzi³o o jego ukochane dzieciê, serce mu uderzy³o, nie wiedzia³ sam, co powiedzieæ, ale w koñcu po wahaniu postanowi³ byæ zupe³nie szczerym. - Panie baronie - rzek³ powa¿nie, chwytaj¹c jego rêkê i œciskaj¹c j¹ silnie tak, ¿e Dunder nieco sykn¹³, poczuwszy ten szlachecki uœcisk a¿ w koœciach - panie baronie, mówmy otwarcie. - Oui, c'est ‡a. - Przyjmuj¹c ten tytu³, spodziewam siê i wiem, ¿eœ musia³ z nim wzi¹æ pojêcia nasze o honorze i œwiêtoœci s³owa... naprzód wiêc s³owo uczciwe, ¿e tajemnicy dochowasz... - Allons donc! niech tak bêdzie... s³owo! - rzek³ zaciekawiony baron. - To dzieciê, ta sierota... jest moj¹ córk¹ - odezwa³ siê, ze wstydem spuszczaj¹c oczy Narêbski - nosi imiê przybrane, niew³aœciwe. - A matka? - zapyta³ Dunder. - Nie chcê i nie mogê jej wyjawiæ. Dunder uderzy³ siê w czo³o œmiej¹c. - Gdzie¿em mia³ mój spryt! - rzek³ z francuska - rozu- miem... matk¹ jest jenera³owa. Narêbski zamilk³. - Nie idzie o to, kto matk¹ - odezwa³ siê po przestanku, wœród którego kroplisty pot wyst¹pi³ mu na czo³o - chodzi o to, ¿e to dzieciê nie ma rodziny, nie ma imienia nie ma nic... procz najszlachetniejszego serca i najpoczciwszej duszy! Dunder siê mocno zaduma³. - Ale by mo¿na przecie lui faire une g‚n‚alogie quelconque, vous comprenez? - Nie podejmujê siê tego. - C'est fƒcheux! c'est tr‚s fƒcheux!... a tak œliczniuchna! tak milutka! i talenta, s³yszê! i g³ówka co siê zowie! Jak by mi ³adnie œwieci³a w moim salonie mordore, na tych meblach adamaszkowych ze z³otem. - Wdziêczen ci jestem za szczeroœæ - rzek³ zamyœlaj¹c siê... - nie jest to jeszcze tak Ÿle, jak s¹dzi³em... obawia³em siê plebejuszostwa... krew zawsze szlachecka... pan nie by³eœ ¿onaty, mo¿esz j¹ kiedyœ przyznaæ, a baronowska korona pokrywa wszystko... Tylko mi ¿al, ¿e na karecie drugiego herbu odmalowaæ nie bêdê móg³ przy moim... J'y pense fantazyjny byæ mo¿e... gdyby "ró¿a"? C'est ‡a... a na he³mie trzy liœcie. Nie by³o tam nikogo, co by zrobi³ uwagê baronowi, ¿e liczba trzy dla ma³¿onka siwiej¹cego by³a z³ej wró¿by... i uœmie- chn¹³ siê do siebie z zadowoleniem. - To pierwsze - przerwa³ Narêbski - drugie jest, ¿e Mania, obawiam siê bardzo o to... kocha podobno... - En voila du grave! - zawo³a³ baron - no có¿ to romansik? z m³odym ch³opcem? - Nie - jest to zaledwie mo¿e rozbudzaj¹ce siê uczucie, nie wiem, czy dziesiêæ razy z sob¹ w ¿yciu mówili, a sam na sam ani razu... ale uwa¿a³em... - Któ¿ to jest? - Uwa¿a³eœ pan mo¿e w ksiêgarni... przesz³¹ raz¹, gdyœmy siê spotkali, tego m³odego cz³owieka. - Nie, nie uwa¿a³em go wcale... ale jeœli tak, to nic... dzieciñstwo... vous comprenez? niepodobna, ¿eby nie mia³a rozgarnienia... zreszt¹ rachujê i na pana. To mówi¹c uœcisn¹³ rêkê Narêbskiego. - Zrobi siê jej uwagi... wiesz pan moje po³o¿enie, zapewniê jej douaire stosowny... sto tysiêcy rubli... bo szczerze ci powiadam... szalejê za ni¹! œni mi siê! czujê siê odm³odnia³ym, romansowym, dziecinnym, zdaje mi siê, ¿e j¹ kocham... vous comprenez? uczucia, jakich nie doznawa³em w ¿yciu... gotówem wiele uczyniæ, podoba³a mi siê jak ¿adna... obraz jej mnie œciga... Narêbski! ty mi musisz dopomóc! zwa¿, co za partia dla niej! - Panie baronie - odpar³ Feliks - rób, co s¹dzisz w³aœciwym, ja ani przeszkadzaæ, ani pomagaæ nie mogê... kocham to dzieciê, jak niegdyœ kocha³em jej matkê... chcê jej szczêœcia. - No? wiêc o có¿ chodzi? - zapyta³ baron bêd¹c pewien, ¿e w salonie mordore na meblach adamaszkowych ze z³otem szczêœcie musi mieszkaæ koniecznie. W tej chwili s³u¿¹cy podbieg³ w³aœnie wracaj¹c z miejsca, do którego by³ wys³any z trzema przeœlicznymi bukietami. Dwa z nich by³y ca³kiem jednakowe i uderza³y bogatym doborem kwiatów, trzeci sk³ada³ siê z samych ró¿ i prostot¹ oba je gasi³. Baron spojrza³, coœ mrukn¹³ i kaza³ jechaæ do Narêbskich, piastuj¹c z wielk¹ troskliwoœci¹ osobliwie ten trzeci, którego przeznaczenie odgadn¹æ by³o ³atwo. Nieopisane uczucie œcisnê³o serce pana Feliksa, z jednej strony to wyniesienie, ten obiecuj¹cy siê los tak œwietny pochlebia³ mu dla sieroty, z drugiej poczciwsza myœl ¿a³owaæ kaza³a cichej izdebki z Muszyñskim i serdecznych b³ogos³awieñstw ¿ywota, których nic zast¹piæ nie mo¿e. - Niech Bóg rozstrzyga! - rzek³ w duchu - niech ona wybiera! Powóz zastanowi³ siê przed domem Narêbskich, a baron z m³od¹ fantazj¹ wyskoczywszy z niego poprzedzi³ gospodarza na górê... gdzie panie, które go ju¿ z okna dostrzeg³y, oczekiwa³y, pragn¹c dopytaæ, kogo pozna³y w ogrodzie. Narêbski obawia³ siê w³aœnie, aby Elwira i jej matka zbyt natarczywie nie dowiadywa³y siê o to przy baronie; zak³opotany dosyæ wszed³ za Dunderem który od progu pocz¹³ siê uœmiechaæ, wdziêczyæ, œmiaæ, na koniec krzyczeæ francuskie komplimenta. Z wyszukanym ruchem poda³ bukiet pani Samueli, potem Elwirze, ale z trzecim szybko siê odwróciwszy szuka³ na pró¿no Mani, która ju¿ pobieg³a skryæ siê w swoim pokoiku. - Gdzie¿ jest œliczna panna Maria? - zapyta³. - Kopciuszek? - z³oœliwie odpowiedzia³a Elwira. - Cendrillon! delicieux! - zaœmia³ siê Dunder - niech¿e mam to szczêœcie, bym sam jej tak skromn¹ wrêcza³ wi¹zankê. - Ale nie fatyguj¿e siê baronie - odpar³a pani Samuela - doœæ jesteœ ³askaw, ¿eœ o nas wszystkich pamiêta³. - Proszê o tê ³askê. Elwira ze z³oœliwym œmiechem pobieg³a sama po Maniê, która coœ porz¹dkowa³a w swej izdebce, wpad³a do niej z ha³asem i porwa³a j¹ za rêkê. - No chodŸ, Kopciuszku! - zawo³a³a - przyjecha³ królewicz... i przywióz³ ci... - Elwiro! có¿ to znowu. - Ale mówiê ci, chodŸ! musisz... Twój adorator czeka na ciebie. - Mój adorator! ale proszê¿ ciê, nie ¿artuj sobie ze mnie! - Nie ¿artujê... zgadnij kto? - Nie zgadnê... - To ci powiem... ten... znasz go przecie! Baron! Baron Dunder! Jak siê œlicznie nazywa, baron Dunder! baronowa Dunderowa... baroniêta Dunderzêta! I Elwira poczê³a siê œmiaæ, a Mania prawie p³akaæ. - Ale chodŸ bo! nie ¿artujê! Mama kaza³a, czeka na ciebie! no! doprawdy! da³ nam ka¿dej po bukiecie, aby tylko mieæ powód najpiêkniejszy i najdro¿szy wrêczyæ tobie! no chodŸ. Mania siê rozp³aka³a. - Moja Elwirko! daj¿e mi pokój! zlituj siê! tak czasem jesteœ okrutna! - A ty dziwaczna, Maniu! Bez ¿artu, mama siê pogniewa, wo³aj¹ ciê do salonu... ojciec tam jest. I Elwira tupnê³a nó¿k¹, bo przywyk³a by³a do pos³uszeñstwa - a sierotka z oczyma trochê za³zawionymi posz³a nareszcie za ni¹. Baron, choæ prawi³ dziwnie napuszone, wysma¿one grzecz- noœci pani Samueli, która go, le¿¹c w fotelu dla nadania sobie dobrego tonu, s³ucha³a z przymru¿onymi oczyma, trzyma³ swój bukiet w rêku i patrza³ wci¹¿ na drzwi... Ledwie siê Mania pokaza³a, porwa³ siê z krzes³a i z uœmiechem pobieg³ na jej spotkanie.- Pozwoli pani... - rzek³ g³osem, który sta³ siê prawie dr¿¹cym - abym jej tak¿e ofiarowa³ uœmiech wiosny wœród zimy... s¹ to tylko proste, skromne ró¿e... ale innego kwiatu nie móg³bym, nie œmia³bym u stóp jej z³o¿yæ... one najlepiej przypadaj¹ do jej wdziêku i m³odoœci... pani przy nich jak jedna z nich i królowa bêdziesz wygl¹daæ. - Brawo baronie! - przerwa³a, krzywi¹c siê z zazdroœci Samuela, gdy Elwira rusza³a ramionami i krzywi³a usty - ale mi popsujesz moj¹ wychowankê takimi pochlebstwy... Ona podobniejsza do fio³ka, doprawdy. - A! pani... do prostej trawy, któr¹œcie przesadzili w piêkny wazonik - zawo³a³a Mania, rumieni¹c siê ze ³zami w oczach. OdpowiedŸ ta wywo³a³a zgodne dwie miny dwóch pañ okazuj¹ce, ¿e ten wykrzyk wcale siê im nie podoba³... wola³yby, ¿eby milcza³a... Baron za³ama³ rêce z radoœci i patrza³ w ni¹ jak w têczê. Dziewczê trzyma³o ów bukiet, rumieni³o siê coraz mocniej, nie œmia³o zrobiæ kroku, ba³o siê odejœæ, lêka³o pozostaæ, ale baron us³u¿ny przysun¹³ jej krzes³o i Mania siad³a na brze¿ku ca³a zawstydzona zwróconymi na siebie oczyma. Narêbski smutny spogl¹da³ na to z daleka... - Podziêkuj¿e piêknie panu baronowi - odezwa³a siê przerywaj¹c milczenie pani Samuela... - bo doprawdy wszystkie mamy cudowne bukiety, ale Mani mo¿na zazdroœciæ... same tam ró¿e! - Cudowny instynkt kobiecy! - szepn¹³ baron, mrugaj¹c oczyma. Mania ju¿ nie rozumia³a. - Uwa¿a mama - szepnê³a na ucho córka do matki - w tym coœ jest! - Stary wariuje! - odpowiedzia³a Samuela... - a Feliks go tu wozi... ba³amuc¹ j¹ daremnie i g³owê przewróc¹. W czasie tego a parte baron mia³ sposobnoœæ przysun¹æ nieco krzes³o do Mani i cich¹ zawi¹zaæ rozmowê, która do reszty zmiêsza³a biedne dziecko. Wiedzia³a ona dobrze, jak drogo zawsze przychodzi³o jej potem op³aciæ ka¿de zbli¿enie siê mê¿czyzny, ka¿d¹ okazan¹ jej grzecznoœæ i wola³a wyrzec mi³ych ka¿dej kobiecie oznak wspó³czucia, ni¿eli je potem okupywaæ ³zami wyciœnionymi szyderstwem Elwiry i mora³ami Samueli. Jednak¿e w tej chwili przytomnoœæ Narêbskiego czy jakaœ nieodgadniona moc doda³a jej odwagi i potrafi³a bardzo zrêcznie, bardzo starannie odpowiedzieæ na pytania barona. DŸwiêczny jej g³osik przej¹³ dr¿eniem starego adoratora, który coraz z krzes³em przysuwaæ siê zacz¹³, nie zwa¿aj¹c ju¿ na miny pani Samueli i cicho a uparcie powtarzane przez Elwirê przezwisko Kopciuszka. - Ale doprawdy, to daje do myœlenia - zawo³a³a w koñcu g³oœno Narêbska - myœmy ju¿ zazdrosne o barona... i bukiet, i komplimenta... tylko dla Mani... Baronie! Baron siê opamiêta³. - Tysi¹c razy przepraszam! - zawo³a³ - ale tu, w tym czarodziejskim domu, gdzie siê cz³owiek obróci, tam modli! pe³no wdziêków, pe³no czarów! Feliks zawsze w obawie, aby do pytañ o jenera³owê nie przysz³o, pocz¹³ wreszcie mrugaæ na Dundera, aby wyszed³ z nim razem, i baron, choæ nie pojmowa³ przyczyny, a pragn¹³ pozostaæ, schwyci³ kapelusz, chc¹c mu byæ pos³usznym. Zaledwie siê za nim drzwi zamknê³y, Mania zostawiwszy bukiet na stole, po cichuteñku wyœliznê³a siê z pokoju, nie czekaj¹c wyrzutów, które j¹ spotkaæ mog³y... Matka i córka zbyt by³y obra¿one znalezieniem siê barona i danym przezeñ pierwszeñstwie sierocie, by siê ku niej zwróciæ mog³y. Samuela ruszy³a ramionami pogardliwie. - Stary szaleniec... - A! jak mi siê z niego œmiaæ chcia³o! - pochwyci³a Elwira... - Patrz tylko, moja droga... co to jest sztuka podobania siê... mog³aœ go mieæ tak dobrze jak ona. - A! ja tak oczkami strzelaæ nie umiem... - Warto a¿ebyœ siê trochê nauczy³a od Mani... ce n'est pas une partie a d‚daigner... - Ale czy¿ mama pomyœleæ nawet mo¿e... ¿eby on mia³ jakie serio projekta... - Zapewne ¿e nie... ale któ¿ z nich ma je od razu? mo¿na doprowadziæ... trzeba umieæ! ja ci to ci¹gle powtarzam... - Tego nas jednak nie ucz¹ guwernantki! - rozœmia³a siê Elwira. - Tyœ nadto zimna, roztrzepana... mê¿czyŸni lubi¹ uczu- cie... szukaj¹ serca... - I Kopciuszków, bo z nimi wygodniej! - przerwa³a Elwira znowu. - Ale jaki¿ on œmieszny! - No! tak! jednak¿e... mówi¹, ¿e nies³ychanie bogaty i ma jakiœ tam kupny tytu³... który za granic¹ tak dobry jest jak najstarszy. - Ale moja mamo! - Ju¿ci¿ ja wiem, ¿e z Mani¹ siê nie o¿eni, choæ go podba³amuci³a, ale z "inn¹" móg³by siê mo¿e... - On mi siê nie podoba! taki stary! - Tak bardzo stary nie jest znowu! - Siwieje! - Ale siwiej¹ i w dwudziestym roku! - Ja wolê mojego! - cicho szepnê³a córka. - Có¿, kiedy go nie ma! - westchnê³a matka. - Poczekam! - odpowiedzia³a Elwira. Na tym skoñczy³a siê rozmowa, ale wkrótce podano do sto³u i nieszczêœliwy Narêbski przyszed³ pewien, ¿e go tym razem œledztwo o jenera³ow¹ nie minie. Ale ¿e œwiadków nie by³o, postanowi³ k³amaæ œmia³o i raz na zawsze skoñczyæ tê sprawê, odstrêczaj¹c ¿onê od nowej, a wcale niepotrzebnej znajomoœci. Nie myli³ siê w tym, co przeczuwa³ pan Feliks, jeszcze bowiem zupa siê nie skoñczy³a, a pani Samuela podnios³a ¿ywo g³owê i zwracaj¹c siê do mê¿a spyta³a: - Ale któ¿ jest ta pani z Saskiego Ogrodu? Powiedzia³eœ mi jej imiê tak niewyraŸnie, ¿em go nie dos³ysza³a... - E! ta pani - odpar³ Narêbski - mog³abyœ nawet obejœæ siê bez jej nazwiska... - Jak to? przecie¿ zrobi³yœmy tak dobr¹ znajomoœæ! i tak jest dobrze! Có¿ znowu, czybyœ chcia³ mnie od niej odstrêczyæ? - to mów¿e otwarcie dlaczego? - Bo tej pani nie lubiê... - Tak! ale to nie obowi¹zuje mnie do podzielania tego uczucia. Spodziewam siê! - Zapewne... s¹ jednak okolicznoœci, w których uczucie mê¿a stanowi o stosunkach ¿ony... - Ah! par exemple! - zawo³a³a na ten aforyzm nies³ychany w dziejach jej ma³¿eñskich pani Samuela, rzucaj¹c ³y¿kê w talerz z nie tajonym uczuciem zgrozy. S¹dzi³a, ¿e Feliks siê przestraszy; ale on zosta³ obojêtnym jak by³ i ¿e nie jad³ zupy, bo by³ po dobrym œniadaniu, ziewn¹³ tylko, pani Samuela postrzeg³a, ¿e niebezpiecznie go by³o dra¿niæ przy tym usposobieniu, zmieni³a wiêc ton i doda³a: - Mogê¿ siê dowiedzieæ, kto to jest? - Jest to s³awna w Warszawie... eks-modniarka, która wysz³a za eks-œpiewaka i eks-W³ocha, kobieta maj¹ca pretensje dla wielkiego tonu i œwiata... a pierwszego nabyæ, ani do drugiego wœlizn¹æ siê nie mo¿e... Nikt tam nie bywa. Narêbski wiedzia³ dobrze, i¿ w ten sposób tylko ¿onê odstrêczyæ potrafi... i pani Samuela, wyprobowawszy go wejrzeniem, które dobrze wytrzyma³, ¿e nie k³amie, zamilk³a. Obiad przeszed³ w milczeniu tym z³owrogim, bo ono prawie zawsze zwiastowa³o na póŸniej spazmy i ból g³owy. Narêbski okrutnie ziewa³, Elwira nie tai³a z³ego humoru i szydzi³a po cichu z Mani, a sierocie ³zy siê dobywa³y z oczek wstrzymywane z ca³ych si³ i tajone uœmiechem przybranym. Nazajutrz po opisanych przygodach rano dosyæ mimo brzydkiej pory pan Feliks wyszed³ z domu i dosyæ ¿ywym krokiem z pochmurnym czo³em uda³ siê do ksiêgarni Micha³a Drzemlika, spodziewaj¹c siê mo¿e zastaæ w niej samego Teosia. Nie myli³ siê w tym, gdy¿ Muszyñski by³ regularny jak stary breguetowski zegarek i przed wybiciem ósmej na ratuszu zjawia³ siê zawsze u drzwi, gdy ch³opiec drzwi otwiera³ i próg umiata³, choæ ze Œwiêtokrzyskiej ulicy kawa³ drogi mia³ do sklepu. Najgorszy czas nie opóŸnia³ go, nie wymawia³a choroba, wiedzia³, ¿e przyjêty obowi¹zek winien siê spe³niaæ œciœle i z dum¹ biednego cz³owieka czyni³ mu zadoœæ jak najœciœlej siê pilnuj¹c. Ale od czasu jak zosta³ zamkniêty i do godzin przykuty, jak to ¿ycie jednostajne, rozerwane niekiedy dziwnymi tylko odwiedzinami i dziwniejszymi ¿¹daniami objê³o go swym ch³odem zabójczym - Teoœ sta³ siê smutny, milcz¹cy i straci³ tê ¿ywoœæ umys³u, to jasne w przysz³oœæ spojrzenie, które mia³ wprzódy. Nie zawsze w walce pada cz³owiek, czêœciej go zabija taka bezczynnoœæ niestosowna dlañ, taki rodzaj ¿ycia rozci¹gaj¹cego na ³o¿u Prokusta i wyczerpuj¹cego wszelk¹ si³ê. Na pró¿no wmawia³ sobie koniecznoœæ pracy tej, niemo¿noœæ znalezienia innej; to przejœcie z ¿ycia ruchu i swobody do wiêzienia za kantorem zabija³o go powoli. Nie móg³ siê on uskar¿aæ na Drzemlika, który oceniæ go umia³, obchodzi³ siê z nim tak delikatnie, jak potrafi³ i, co najdziwniejsza, zupe³nie mu zaufa³ - ale ten rodzaj ¿ycia powoli wysysa³ zeñ wszelk¹ samoistnoœæ i si³ê. Ca³e dnie siedzieæ tak za szyby szklanymi, patrz¹c jak poza nimi miga ¿ycie uliczne, snuj¹ siê postacie, wrzawa powstaje i niknie, wlok¹ siê pogrzeby i przelatuj¹ wesela, potem chwyciæ ksi¹¿kê, aby j¹ natychmiast przerwa³o wejœcie pani lub pana ¿¹daj¹cego lub drobnostki, lub rzeczy nie bywa³ej na œwiecie, lub tego, co sumienie odmówiæ by kaza³o - po chwili wróciæ do czytania, by drgn¹æ zaraz na nowe drzwi otwarcie lub pó³ godziny szukaæ czegoœ, co znalezione kupuj¹cy odrzuci natychmiast... czêsto pó³ dnia z rozpaczy nie j¹æ siê niczego w obawie przerwy nowej, której w³aœnie na ten raz nie ma, wœród myœli najœwie¿szych us³yszeæ g³os chrypliwy, co je rozcina jak pi³a... nie jest to los do zazdroœci. Muszyñski oswaja³ siê z nim czasami, ale by³y dnie, w których widocznie upada³, nie mia³ ani uœmiechu, ani odpowiedzi weso³ej dla klientów, ani tej nadskakuj¹cej uprzejmoœci, której wymagaj¹, ani oblicza lalki bez uczucia zalotnie usi³uj¹cej przypodobaæ siê wszystkim - ani pamiêci i przytomnoœci w jego zajêciach niezbêdnej... by³y dnie, które z wlepionym okiem w ulicê spêdza³ w rodzaju odrêtwienia przerywanego tylko otwieraniem drzwi i machinaln¹ pos³ug¹, w rodzaju snu z otwartymi oczami i sko³owaceniu chorobliwym... Wpatrywa³ siê, nie widz¹c, w jak¹œ pó³kê pstrych ok³adek pe³n¹, w jakiœ tytu³ wiêkszymi g³oskami odbity i nic nie myœl¹c wprawia³ do roli machiny. Ale nie mog³o mu to przyjœæ bez ofiary i cierpienie powolne dobitnie siê wypiêtnowa³o na zblad³ej twarzy, w przygas³ych oczach, w wyrazie ogólnym fizjognomii cierpi¹cym i zwiêd³ym. Narêbski wszed³szy postrzeg³ zaraz tê zmianê, wyczyta³ w niej cierpienie. - Jak siê masz - rzek³ - no có¿? Jak ci tam z nowym ¿yciem? Nie jesteœ chory? Siedzenie ci nie szkodzi? - Nie, jak pan widzisz - rzek³ Teoœ, podaj¹c mu rêkê - nawykam, a cz³owiek, nim siê przerobi na z³e czy dobre, jak tylko na inne... trochê zawsze przycierpi... inaczej byæ nie mo¿e. - Ale czy nawykniesz? - Probowaæ muszê, przy silnej woli cz³owiek wiele zwyciê¿a. - W³aœniem chcia³ siê przekonaæ, jak to tam idzie - rzek³ Narêbski, siadaj¹c na jedynym krzeœle, jakie siê znajdowa³o w ksiêgarni - a spytaæ siê zarazem - doda³ - czemu choæ mnie czasem nie odwiedzisz, jeœli nie chcesz mojej ¿ony. - Kochany panie - rzek³ Teoœ - wdziêczen jestem szczerze za tw¹ grzecznoœæ, ale sam powiedz, czy to zrobiæ mogê. Pani by mnie nie przyjê³a, pan za swe demokratyczne zasady przeprowadzane tak konsekwentnie musia³byœ cierpieæ, a ja wyrzuca³bym sobie zak³ócenie twej spokojnoœci. - Surowy jesteœ - rzek³ Narêbski. - Widzê jasno i nie ³udzê siê. - Ale to czasem potrzeba nie tak jasno widzieæ i nie tak niewolniczo poddawaæ siê ludziom i losowi. Na to zdanie wyrzeczone przez cz³owieka, który podda³ siê sam kobiecym rz¹dom, Muszyñski uœmiechn¹³ siê nieznacznie. - Jak¿e siê tam maj¹ u pana? - zapyta³. - Zawsze jednakowo... wiem - wrzuci³ z uœmiechem - ¿e ci chodzi o Maniê, ta zdrowa... no! i jest nowina, ma kogoœ, co siê w niej serio zakocha³, zapali³, oszala³, ju¿ tam nie wiem, jak powiedzieæ. Muszyñski mimo wielkiej mocy nad sob¹ poblad³, ale nie œmia³ siê odezwaæ, aby nie zdradziæ. - Nie jest to niebezpieczny seduktor... - rzek³ Narêbski - ale figura, której potêdze oprzeæ siê trudno... Znasz barona Dunder? - Nic a nic... konie jego, powóz, dom, ale osoby nie mam szczêœcia, zbyt to wielki majestat, aby cz³owiek taki, jak ja, móg³ i œmia³ siê do niego zbli¿yæ. Wiêc to jaki krewny barona? - Nie, sam on... ni mniej, ni wiêcej... Widzia³eœ go tu w magazynie, gdym by³ przesz³¹ raz¹. - A ten siwiej¹cy dandysowaty jegomoœæ? - Ten sam... dodaj, ¿e milioner, ¿e zakochany, ¿e w domu bêdzie mia³ zapewne sprzymierzeñców, bo ich sobie zjednaæ potrafi. - Ale naprzód? có¿ to za cz³owiek? - zapyta³ Teoœ - znasz go pan? - Tyle co wszyscy, choæ nie mogê powiedzieæ, bym zna³ go takim, jakim jest, znam tylko, jakim siê chce pokazaæ œwiatu, a zdaje mi siê, ¿e to jest jeden z tych ludzi, którzy nigdy ostatniej maski nie zrzucaj¹ z twarzy, nawet przed zwierciad³em z rana. Mi³y, s³odki i grzeczny z mo¿nymi i silnymi, przyzwoity dla œwiata, dla ubogich szorstki i ciê¿ki, baron jest i bêdzie zagadk¹, pod któr¹ siê zarówno ukrywaæ mo¿e pró¿nia wielka lub wielkie a nienasycone ¿¹dze bez ¿adnych przekonañ i wiary... Zreszt¹ mo¿e najprêdzej nie jest to ani z³y, ani dobry cz³owiek, ale istota bierna, chciwa, zazdrosna, panuj¹ca nad sob¹ umiejêtnie i pos³uguj¹ca siê wszystkimi dla interesu, niezdolna ani do wielkich poœwiêceñ, ani do krzycz¹cych zbrodni... s³aba i przez sw¹ s³aboœæ niebezpieczna... Ale - doda³ Narêbski - s¹d mój jest s¹dem cz³owieka, który z skorupki wró¿y o orzechu, nie mog¹c zeñ dobyæ ziarna... mówiê na wiatr, mo¿e siê mylê. - Ja go nie znam... szkoda - rzek³ Muszyñski - zdaje mi siê, ¿e odgad³bym go, wpatrzywszy siê weñ bacznie, pan w œwiecie i ¿yciu straci³eœ ten dzieciêcy instynkt, co ostrzega o ludziach, ja go jeszcze czujê w sobie... bojê siê tego, od którego mnie coœ odpycha, wierzê w tych, co mnie ku sobie ci¹gn¹. Ale... on tak bardzo bogaty... - I nie tak bardzo z³y, by mu coœ zarzuciæ mo¿na prócz startego charakteru i nie rozpl¹tanej tajemniczoœci. - A panna Maria? - I ty mnie o to pytasz? - rzek³ Feliks - ty? - Dlaczegó¿ by nie? - Wszak czuæ musisz, ¿e to nie jest przynajmniej cz³owiek, który by j¹ móg³ zaj¹æ; z opisu, z przeczucia zrozumieæ to powinieneœ! - Nie pytam te¿ o mi³oœæ - rzek³ smutnie Muszyñski - mi³oœæ to zbytek ludzi szczêœliwych, którzy o niej myœleæ mog¹ i dla niej poœwiêciæ... ubodzy zmuszeni s¹ inaczej pojmowaæ ¿ycie. Sierota bez dachu, na ³asce... dlaczegó¿ by nie mia³a bez grzechu powiedzieæ sobie: on mnie kocha... on mi da spokój w braku szczêœcia, on mnie zas³oni, on mi stworzy swym ramieniem rodzinê...? Nie mia³bym jej tego za z³e! - Wiesz, ¿e w tej zatêch³ej siedz¹c atmosferze, sam spleœnia³eœ - rzek³ Narêbski - s³yszê ciê wyznaj¹cego tak heretyck¹ doktrynê, ¿e mi w³osy na g³owie powstaj¹! Wiêc ubogi ma prawo dla chleba sprzedaæ serce? - Sprzedaæ! stój pan... nie, ale nie czekaæ, by uderzy³o i nie spodziewaæ siê, aby dlañ ¿ycie uczyni³o wyj¹tek. - Wiêc ze wszystkiego odarty... - spyta³ Feliks - ubogi mia³by siê wyrzec i przywi¹zania, co s³odzi dolê, i dope³nienia swej istoty? - Czekaj pan, czekaj - odpar³ Muszyñski - to nie o to idzie - ubogi musi naprzód na chleb pracowaæ, aby nie byæ ciê¿arem nikomu; gdzie¿ w jego ¿yciu miejsce na uczucie, co potrzebuje marzyæ i o wszystkim zapomnieæ? - Doprawdy uwzi¹³eœ siê dziœ mi dokuczyæ - rzek³ Narêbski - prawisz niestworzone rzeczy. Wiêc patrza³byœ na to z krwi¹ zimn¹, gdyby Maria na przyk³ad nie kochaj¹c go sz³a za starca? - P³aka³bym, ale có¿ bym móg³ poradziæ na to? - Wiêc nigdy mnie nie zrozumiesz ju¿? - spyta³ niecierp- liwie Narêbski. - Owszem, rozumiem ciê doskonale, tylko nie widzê prawa, by ktoœ w imiê mi³oœci œmia³ podawaæ rêkê na ca³e ¿ycie istocie, której szczêœcia zapewniæ nie mo¿e! - Egoista! - wykrzykn¹³ Narêbski - ubieraj to, jak chcesz! obrzydliwy to egoizm zawsze - i duma; boisz siê pracy, ciê¿aru obowi¹zków, wolisz swobodê czcz¹ i zimn¹ ni¿ ubóstwo bo¿e przy trudzie. Muszyñski westchn¹³. - Byæ mo¿e - rzek³ - nie umiem powiedzieæ, co mi tak post¹piæ ka¿e, ale sumienie czujê w sobie, które powtarza mi, ¿e inaczej uczyniæ nie mam prawa. Wiêc skrzywione sumienie? - Podobno! - rzek³ Narêbski kwaœno - a ja przynajmniej nie rozumiem ciebie. - Drogi i kochany panie - przerwa³ rozczulony Teoœ, chwytaj¹c go za rêce obie - pomyœl trochê, zastanów siê, a zrozumiesz mnie. Po tym, coœ mi powiedzia³ dzisiaj, mniej mo¿e ni¿ kiedy mia³bym prawo odezwaæ siê o rêkê panny Marii, gdy inny los œwietniejszy daleko jej siê trafia. Co by to by³o za zuchwalstwo, gdybym s¹dzi³, ¿e ona mo¿e woleæ mnie od tamtego i wyrzec siê swobody, jak¹ daje bogactwo, dla ciê¿kiego trudu, który ja, ja tylko sam smêtny i bezsilny mia³bym jej os³adzaæ! - Nie! nie! - doda³ Muszyñski po chwili, uderzaj¹c siê z lekka po piersi - nie kuœ mnie pan, sierotê, niepodobnym szczêœciem i porzuæ losowi, bêdê siê bi³ i ³ama³ z nim, dopóki si³ stanie. Jestem jak ten rozbitek na morzu, który sam nie wie, czy do brzegu dop³ynie i nie œmie drogiej mu istoty odebraæ innemu, bo tamten wiêcej mieæ mo¿e si³y, by j¹ ocaliæ. - A gdyby ta istota wola³a gin¹æ z tob¹, ni¿ z innym dobiæ siê brzegu? - Tak! gdyby! - odpar³ Teoœ - ale na przypuszczeniach nic budowaæ siê nie godzi. Pos³uchaj mnie pan jeszcze - rzek³ ze wzruszeniem - odkryjê panu g³¹b duszy mojej, ja siebie nie znam, ja nie znam ¿ycia, jam jeszcze nie zmierzy³ tych otch³ani, w które mam siê rzuciæ, ja sobie ufaæ nie mogê, ja nie wiem, czy dosyæ jest poœwiêciæ siê, by daæ szczêœcie, i kochaæ, by wszystko zwyciê¿yæ, ja siê sam siebie lêkam! - Uczciwe to s¹ s³owa - odpar³ Narêbski, którym tak¿e powoli zaczyna³o ow³adywaæ uczucie - ale pos³uchaj¿e ludzi, jeœli sam nie jesteœ pewny drogi. Na mojej skroni w³os ju¿ siwieje, jam przeby³ wiele i przebola³ po cichu, przyszed³em ju¿ do tego zdrêtwienia, w którym siê nic nie czuje, ale na cudze cierpienie jam jeszcze lekarz doœwiadczony. Wierzaj mi, Teosiu, nie ma straszniejsz¹ gorycz¹ zaprawnego ¿ycia nad ¿ycie osamotnione, ch³odne i pozbawione przywi¹zania, w którym cz³owiek zamiera ch³odem, jak podró¿ni na górach usypiaj¹c powoli. Lepsze ubóstwo, lepsza nêdza i g³ód, najsro¿szy ból od tego trupiego ¿ywota istoty ze spo³eczeñstwa wydzielonej lub zwi¹zanej z nim nienawiœci¹, niechêci¹, ranami tylko serca. Dlatego sierocie mojej raczej ubóstwo z tob¹ daæ bym chcia³, ni¿ bogactwo z tym, który dla niej nigdy serca nie otworzy, aby jego pustek nie pokazaæ. Wierz mi, ona nie bêdzie szczêœliw¹, choæ bêdzie mo¿e spokojn¹. W ¿yciu lepiej krwawo boleæ ni¿ zastygn¹æ lodem. Muszyñski wyci¹gna³ ku niemu rêkê. - Tak, szanowny panie - rzek³ - ale ta piêkna teoria twoja dobra jest, gdy j¹ do siebie stosujemy, nie mamy prawa narzucaæ jej drugim. - Wiêc milczê - rzek³ Narêbski - bo nic, nawet szczêœcia narzucaæ nam nie wolno - wiem to i pojmujê, ale namyœl siê, zastanów, a nade wszystko przyjdŸ do mnie, staraj siê zbli¿yæ do nas, przypomnij Marii, nie zrywaj stosunków. - A pani? - Jak zechcesz, mo¿esz przyjœæ tylko do mnie i nie pokazaæ siê w salonie. O to ciê tylko proszê. Pan Feliks po¿egnawszy zamyœlonego m³odzieñca, powróci³ powoli do domu. W domu zasta³ ¿onê sam¹, bo Elwira z Mani¹ wyjecha³y do koœcio³a i magazynów, a pani Samuela trochê na ból g³owy cierpi¹ca zosta³a w domu, a mo¿e trochê mia³a w myœli skorzystaæ z tego, by siê z mê¿em rozmówiæ. Narêbski, wpad³szy w ³askê, rad by³ co najprêdzej z niej siê wyœlizn¹æ, ale ¿ona nie dopuœci³a nawet tej buntowniczej myœli, kaza³a mu usi¹œæ przy sobie, westchnê³a parê razy i zapowiedzia³a, ¿e ma rzeczy wa¿ne, o których z nim pomówiæ potrzebuje. Narêbski schyli³ g³owê i czeka³. - Mój kochany Feliksie - rzek³a po namyœle Narêbska - muszê pomówiæ z tob¹ o Elwirze, bojê siê o to dziecko. Zdaje mi siê, ¿e jest zajêta tym nieznajomym, a tu nikt nawet nie pomyœli, ¿eby jej dopomóc, dowiedzieæ siê, sk³oniæ go do bywania, poci¹gn¹æ. Czyja¿ to, proszê ciê, rola, je¿eli nie ojca? - Ci¹gn¹æ do mojej córki? - spyta³ Feliks - moja droga Samuelo, nie zdaje mi siê, byœmy potrzebowali? To rola nie dla mnie. - Ale przecie¿ jakiekolwiek staranie o to uczyniæ by nale¿a³o? - Jeœli on sam nie ma doœæ przywi¹zania czy si³y, aby siê zbli¿yæ, do czego¿ siê zda³o swataæ ich gwa³tem. Ja na to nigdy siê nie zgodzê. - Swataæ! - przerwa³a ¿ona - ale¿ ja nie swatam tak¿e, niechby siê lepiej poznali, zbli¿yli, niechbyœmy zreszt¹ wiedzie- li, co on za jeden. Elwira ma g³owê nim zajêt¹ i gdyby nie to, mog³aby o kim innym pomyœleæ. Oto na przyk³ad baron, wszak dla Elwiry by³aby partia doskona³a, ale dziewczyna nie myœli o niczym dla tego swego nieznajomego; a Mania siê daremnie tym durzy. - Jak to daremnie - rzek³ Narêbski. - Ju¿ci¿ on o niej serio nie mo¿e pomyœleæ? - Bardzom temu nierad, ¿e sobie wbi³ w g³owê mi³oœæ dla Mani i staranie o ni¹ - rzek³ Feliks - ale to jest rzecz zupe³nie serio - mówi³ mi o tym dwa razy, nawet jej sieroctwo nie zdaje siê go odstraszaæ. Samuela porwa³a siê z krzes³a i usiad³a zaraz przygryzaj¹c usta; na twarzy jej znaæ by³o ¿ywe wra¿enie. - Wiêc to tak! - zawo³a³a - dlaczegó¿ znowu tak obojêtnie patrzysz na to? - Bo nie widzê w tym szczêœcia dla niej. - To wiêcej ni¿ szczêœcie! to los! - odpar³a nieopatrznie pani Narêbska. - Jak to? co chcesz mówiæ? - spyta³ Feliks, ale pani chwyci³a siê za g³owê i uda³a, ¿e nie s³yszy, aby siê ze zbyt naiwnego wykrzyknika nie t³umaczyæ. - Mania w¹tpiê, ¿eby do niego przywi¹zaæ siê mog³a, zdaje mi siê, ¿e Teoœ by³by dla niej stosowniejszym. Narêbska spojrza³a zdziwiona. - Serio? - spyta³a. - Tak s¹dzê... Ma³¿eñstwo tak w tej chwili daleko stanê³o od siebie, ¿e rozmowa jakby cudem jakim od razu siê przerwa³a. Pani te¿ potrzebowa³a siê dobrze namyœleæ nad dalszymi nastêpstwy tego, czego siê dopiero teraz dowiedzia³a. Pragnê³a bardzo pozbyæ siê Mani, ale wydaæ j¹ zbyt œwietnie, gdy Elwira zostawa³a w domu z niepewn¹ przysz³oœci¹, bola³o serce macierzyñskie, oddaæ j¹ temu, którego kocha³a, a który nie mia³ szczêœcia podobaæ siê Narêbskiej, nie ¿yczy³a sobie tak¿e. Rzecz potrzebowa³a g³êbokiego namys³u, a ¿e ból g³owy zawsze bardzo dobrze us³ugiwa³ w wielkich razach, Samuela wziê³a siê za czo³o, siêgne³a po flaszkê z wódk¹ koloñsk¹ i da³a uroczyœcie mê¿owi znak, ¿e móg³ sobie odejœæ. Tak owa pró¿na rozmowa spe³z³a na niczym, a Narêbski uwolniony od ciê¿kiego ciê¿aru wyszed³ szczêœliwy, ¿e bez katastrofy zakoñczy³ posiedzenie. Gdy siê to dzia³o w domu, dwie panny jecha³y pomodliwszy siê do magazynów na ulicê Senatorsk¹ i w chwili gdy mia³y wejœæ do W³odkowskiego, Elwira ca³a wzruszona krzykn¹wszy lekko zatrzyma³a siê, ujrzawszy swojego wielbiciela, który j¹ tak skromnie unika³, id¹cego w kierunku takim, ¿e przed drzwiami magazynu spotkaæ siê musieli, byle chwileczkê zamarudziæ. W takim razie, gdy tylko powodu braknie kobiecie, cudowny instynkt w pomoc przybywa i z naturalnoœci¹ najwiêksz¹ umiej¹ zyskaæ na czasie tak, ¿e najbieglejsze oko nie dostrze¿e w tym podrobienia. Mê¿czyzna, nim siê namyœli, jak by oczy ludzkie oszuka³, nim co znajdzie, nim wype³ni, co zamierza³, ju¿ baczne wejrzenie odkryje go i zagadnie, kobieta instynktem dokonywa w mgnieniu oka, co jej podyktowa³a natura sama. Nie potrzeba tu nawet wielkiego dowcipu i przebieg³oœci, najpospolitsza to potrafi. A panna Elwira znowu w tym najpospolitsz¹ nie by³a wcale, owszem, jeœli jej zbywa³o wielu kobiecych przymiotów, instynkt ów posiada³a w bardzo wysokim stopniu. Wiêc w chwili prawie, gdy mimowolny wykrzyk z ust jej siê wyrwa³, szal z ramion spadaæ zacz¹³ i tak jakoœ dziwnie siê zsuwa³, ¿e pochwyciæ go nie by³o podobna, dopóki piêkny nieznajomy nie nadszed³, nie zatrzyma³ siê, nie uk³oni³ i s³owem jakimœ uwiêziony nie stan¹³ przy pannach na trotuarze. - A, to pan! - zawo³a³a Elwira udaj¹c, ¿e go dopiero teraz postrzeg³a. - Dzieñ dobry, pani. - Dzieñ dobry, czy pan ci¹gle by³ w mieœcie? - Nie, wyje¿d¿a³em na kilka dni. - S¹dziliœmy, ¿e nas pan odwiedzi... - doda³a ciszej Elwira. - Prawdziwie, pani, by³o niepodobieñstwem. Piêkny nieznajomy mówi¹c to ogl¹da³ siê wko³o nie- spokojnie, uchyli³ kapelusika i zapewne nie œmiej¹c wstrzymywaæ panie przed progiem, bardzo szybko odszed³ ku teatrowi. Elwira d³ugim za nim poci¹gnê³a wejrzeniem, tupnê³a nó¿k¹ i dosyæ na ten raz nieostro¿nie syknê³a: - Nieznoœny! Scena ta by³aby zupe³nie dla œwiata stracona, bo Mania zapatrzy³a siê na bij¹cy wodotrysk, oko³o którego ktoœ mo¿e podobny do Teosia przechodzi³, gdyby nie postaæ dziwna, która wstrzyma³a siê w chwili wysiadania pañ z powozu i z wielk¹ bacznoœci¹ zdawa³a siê œledziæ ruchy, s³owa, wejrzenie nawet Elwiry i piêknego nieznajomego. Ostatni nawet wykrzyknik: Nieznoœny! - musia³ siê obiæ o uszy tego natrêtnego œwiadka, który uœmiechn¹³ siê z³oœliwie i w œlad poszed³ za piêknym nieznajomym. Pods³uchuj¹cym tak niegrzecznie Elwirê by³ stary nasz znajomy, kapitan Pluta, którego los, traf, przypadek, nie wiem jak to nazwaæ zechcecie, sprowadzi³ w tej chwili na scenê. Jednym z wielkich jego przymiotów by³a ta niezmierna przytomnoœæ umys³u, z jak¹ korzysta³ z najmniejszej okolicznoœci, mog¹cej mu na coœ pos³u¿yæ. Jak b³yskawica przebieg³a przez g³owê myœl dziwaczna i choæ prêdki chód nie by³ w jego charakterze, ani we zwyczaju, stara³ siê dognaæ m³odzieñca, który ze swojej strony szed³ tak szybko, jakby ucieka³. Zetknêli siê dopiero pod teatraln¹ galeri¹. - A! jak siê masz! - zawo³a³ Pluta - winszujê ci dosko- na³ych nóg, bo chodzisz, jakbyœ siê na laufra kierowa³. Zdawa³o mi siê w³aœnie z daleka, ¿em ciê pozna³ i usi³owa³em dogoniæ, wiesz, chodzisz ogromnie. M³ody mê¿czyzna uœmiechn¹³ siê trochê zmiêszany, k³ania- j¹c Plucie. - No, to wiem - mówi³ dalej kapitan - ¿e kiedy siê ma interesa na g³owie, chodzi siê ¿ywo, ale znowu spotkawszy tak ³adn¹ panienkê i tak podobno sobie ¿yczliw¹, to ju¿ na heroizm anachorety zakrawa tak od niej uciekaæ. Nieznajomy uœmiechn¹³ siê z przymusem, w oczy staraj¹c zajrzeæ Plucie, jakby doœwiadcza³, czy nie ¿artowa³ z niego. - Có¿ mnie tam ta panna obchodzi? - £adna panna nie mia³aby obchodziæ m³odego mê¿czyznê! a do licha! có¿ to z was ten wiek niegodziwy robi, machiny Abrahama Sterna do odci¹gania i dodawania! Przecie¿ choæby w oczy zajrzeæ, gdy siê œmiej¹ m³odoœci¹, mi³o; a tym bardziej gdy siê jeszcze otworz¹ i usta takim wyrzutem... - A! s³ysza³eœ pan? - rzek³ nieznajomy. - I widzia³em, i s³ysza³em, i wiem wszystko - doda³ kapitan, choæ nic nie wiedzia³, ale pewien, ¿e powoli dowie siê wszystkiego, choæby ono niczym by³o. M³odzieniec nie zaprzeczaj¹c zarumieni³ siê, Pluta zro- zumia³, ¿e tam coœ byæ musia³o. - G³upstwo robisz - rzek³ po cichu, bior¹c go pod rêkê - ¿e tak¹ œliczn¹ partiê odpychasz, jeœli ci panna sprzyja. - Ale to partia nie dla mnie! - Có¿ to, kaleka jesteœ czy w sekrecie masz lat siedem- dziesi¹t jak St. Germain? o to bym ciê nie pos¹dzi³. Ja znam Narêbskich dobrze i dawno - doda³ z cicha. - Pan ich znasz? - spyta³ m³ody cz³owiek. - WejdŸmy do Lursa - rzek³ kapitan - proszê ciê na czekoladê lub, jeœli wolisz, na kieliszek wódki, albo na czekoladê i wódkê to i na to gotów jestem, opowiem ci ca³¹ historiê Narêbskich. - Ale ja siê spieszê. - Wy siê zawsze spieszycie - przerwa³ œmiej¹c siê kapitan - napêdzisz interesa, a dowiesz siê, czego ci prócz mnie nikt nie powie. W oczach m³odego ch³opaka odmalowa³a siê ciekawoœæ. - Dobrze - rzek³ - ale ja proszê na czekoladê, jeœli pozwolisz. - Jeœli ci to zrobi przyjemnoœæ, ja nigdy nie wyzywam na pojedynek, gdy kto za mnie p³aci... chodŸmy. By³ w³aœnie naprzeciw drzwi, gdy Pluta tryumfalnie je otworzy³ z min¹ cz³owieka, który jest z nimi dobrze oswojony. Garson przybieg³ natychmiast po rozkazy, a dwaj przybyli wszed³szy do bocznego pokoju, który szczêœciem by³ pusty, zasiedli nad poprzewracanym gazet sto³em. Kapitan odsun¹³ je z widocznym nieukontentowaniem. - A! gazety! - rzek³ - kto te¿ to czytaæ mo¿e! Ja ich nigdy w rêkê nie biorê, a rêczê ci, ¿e przeszed³szy siê od Zygmunta do Œwiêtego Krzy¿a powoli, w dzieñ pogodny, wiêcej od tych, co je od deski do deski czytaj¹, wiedzieæ bêdê. Otó¿ wracaj¹c do Narêbskich - doda³ cicho - m¹¿ pod pantoflem, ¿ona eks-piêknoœæ zapoznana, femme incomprise, której pochlebiaj¹c trochê i wierz¹c w jej spazmy i bóle g³owy ³atwo siê podobaæ, ludzie oboje gospodarni, bogaci bardzo, córka jedynaczka, trochê znudzona stanem panieñskim. Posagu zaraz pewnie ze trzykroæ najmniej, a po najd³u¿szym ¿yciu pañstwa obojga trzy lub cztery razy tyle. W dodatku ziêæ zrêczny przez matkê, któr¹ zawojowaæ ³atwo, jegomoœci¹, domem, wszystkim bêdzie rz¹dzi³. Co siê tyczy pojêæ, Narêbski by³ uczniem uniwersytetu gdzieœ za granic¹, straci³ w burszowskich uœciskach skorupkê szlacheck¹, odzywa siê w nim herbowna dumka, ale jak wczorajszy obiad niezdrowy, bardzo lekko, przy tym matka jest tu wszechw³adn¹, córka wymo¿e na niej, co zechce. Czemu byœ u licha nie korzysta³ ze zrêcznoœci? - Czemu? - rzek³ rumieni¹c siê m³ody cz³owiek - pan nie potrzebujesz, bym mu mówi³ o tym. - Masz s³usznoœæ, ja nie potrzebujê, bo myœl twoj¹ znam lepiej ni¿ ty sam, ale przecie¿ ¿yjemy w XIX wieku? A podoba³a ci siê? - Dosyæ. - Tylko dosyæ? - spyta³ kapitan. - Z powierzchownoœci bardzo. - A serce ci bije, gdy j¹ zobaczysz? - Trochê. - Ale! albo k³amiesz, albo niewiele to obiecuje. Ale gdybyœ nawet by³ zimny, ona ma s³abostkê widoczn¹, to jej z oczów patrzy, korzystaj! Nie jesteœ przecie tak naiwny, ¿ebyœ koniecz- nie chcia³ ¿eniæ siê z Heloiz¹ myœli twych i wysuszon¹ od westchnieñ kochank¹... trochê za¿ywna ¿ona, spokojna i mi³uj¹ca, daleko wygodniejsza. Podano czekoladê, m³ody cz³owiek by³ pomiêszany i roz- targniony, milcza³ uparcie. - Chcesz, ja ci dopomogê? - rzek³ Pluta. - Bardzo jestem wdziêczen, ale... - Ale co, boisz siê mojej pomocy? mów œmia³o. - Mo¿e trochê... Pozwól¿e, nie myœlê wystêpowaæ w ¿adnym charakterze urzêdowym, moj¹ rzecz¹ cicha intry¿ka, a ¿e jej dam radê, b¹dŸ spokojny. - Ale sk¹d¿e znowu tak gwa³towne chêci poratowania mnie? - spyta³ oœmielony m³odzieniec. - Dziêkujê ci, jesteœ szczery, ja to lubiê - przerwa³ potrz¹saj¹c jego rêk¹ kapitan - odp³acê ci wzajemnoœci¹... mam w tym w³asny interes. Rozumiesz, jest to najlepsza rêkojmia, jak¹ ci daæ mogê, ¿e post¹piê sobie z najwiêksz¹ gorliwoœci¹... - Ale dajmy¿ temu pokój. - Dajê ci trzy dni do namys³u! a potem s³uchaj, dwa s³owa i stoisz na aksamicie, panna twoja. Honorem kapitana Pluty ci zarêczam. Zatar³ rêce z wyrazem nie tajonej z³oœliwoœci. - Ma siê rozumieæ - doda³ - ¿e przysz³ego szczêœcia nie hipotekujê na moim sumieniu... dalej wszystko ju¿ od pana zale¿y... jak sobie poœcielesz, tak siê wyœpisz... A jeœli poœcieli nie przygotujesz, mo¿esz nawet ca³kiem nie spaæ; to ju¿ twoja rzecz... ja umywam rêce. Nieznajomy, który w ogólnoœci bardzo siê mia³ na ost- ro¿noœci i obawia³ wygadaæ, uœmiechn¹³ siê tylko, Pluta uœcisn¹³ go serdecznie. - Bierz siê - rzek³ cicho - ¿yczê i rachuj na mnie, rêczê, ¿e siê uda. Spojrza³ mu w oczy i szeroko siê rozœmia³. W istocie fizjognomia towarzysza nie wskazywa³a wcale ani obudzonego zaufania, ani rozognionej namiêtnoœci, ów bardzo przyzwoity m³odzian zawahany, niepewny, dosyæ zimno przyjmowa³ natarczyw¹ zachêtê Pluty. - Widzê - rzek³ kapitan mrugaj¹c okiem - ¿e albo podzielasz uprzedzenia, które ludzie wzglêdem mnie maj¹, albo s¹dzisz, ¿e siê pró¿no przechwalam, obiecuj¹c pomoc skuteczn¹, której daæ nie jestem w stanie. Zbyt szanujê osobiste przekonania ka¿dego, abym mia³ nalegaæ, choæ nie zaprzeczysz, ¿e trochê s¹ krzywdz¹ce dla mnie... ale ja jestem bon enfant, wchodzê w s³aboœci ludzkie, wcielam siê w myœl, rozumiem ka¿dego, nawet takiego, który po cichu nieprzyzwoicie mnie nazwaæ mo¿e... cela c'est vu... Zwa¿ jednak czemu byœ nie mia³ sprobowaæ? co ci to szkodzi? nie bêdê ciê w ¿adnym razie kompromitowa³... sprobuj... urz¹dzê ci schadzkê w Saskim Ogrodzie... spotkanie w jakim magazynie. M³odzieniec sta³ wci¹¿ jak na ¿arz¹cych wêglach... ale krêc¹c siê, milcza³; ruchami tylko oœwiadcza³ sw¹ wdziêcznoœæ, cisn¹c mocno d³oñ Pluty. - Powtórzê ci zreszt¹ dla ostatecznego skonwikowania... ¿e mam w tym w³asny interes... Stary trochê, nie mog¹c siê kochaæ, lubiê dopomóc dwóm sercom bij¹cym do siebie. S¹ to wszystko silne pobudki. - Pozwolisz mi dzia³aæ? - doda³ po chwili. - Panie kapitanie - odezwa³ siê nareszcie m³ody cz³owiek - tylko, na Boga, ostro¿nie - nie jestem jeszcze tak bardzo pewien, ¿e siê kocham... bogactwo mnie nie kusi zbytecznie... mam wiele powodów do obawy i wahania. - Ale¿, u licha, ja ciê tak za ko³nierz do o³tarza nie ci¹gnê zaraz - doda³ Pluta - masz czas do skruchy i opamiêtania zawsze, gdy ci siê podoba. Kupiæ, nie kupiæ, potargowaæ mo¿na. Reszta rozmowy odby³a siê ju¿ tak cicho, ¿e nawet ucho powieœciopisarza dos³yszeæ jej nie mog³o. To pewna, ¿e gdy po wypiciu czekolady i oblaniu jej wedle prawide³ szklank¹ zimnej wody rozchodzili siê dwaj spiskowi, kapitan mrucza³ jak¹œ œpiewkê z m³odszych czasów, a nieznajomy odszed³ z weso³¹ min¹ i postaw¹, ¿ywym krokiem staraj¹c siê czas stracony wynagrodziæ. Sam jeden od Lursa wyszed³szy, Pluta spojrza³ na zegarek, pomyœla³ i zawo³awszy doro¿ki kaza³ siê wieŸæ na ulicê Wilcz¹. Trzeba wiedzieæ, ¿e choæ wychodzi w Aleje, uliczka ta, której s³awy broni³a pani Adolfina Jordanowa tak gor¹co, nie odznacza siê wcale wspania³¹ powierzchownoœci¹; zbytek i elegancja jeszcze tam dojœæ czasu nie mia³y, skromne domki drewniane, jednopiêtrowe, stare, niepozorne, gdzieniegdzie parkany d³ugie, ponachylane od dawnego stania, szynczki i ma³e kramiki, oto czym oczekuj¹c przysz³oœci ¿yje Wilcza ulica. W lecie zdobi¹ j¹ tu, i owdzie wychylaj¹ce siê zza ogrodzeñ drzew ga³êzie, ale ten wiejski strój nie mo¿e pokryæ nieprzyjemnoœci i zaniedbania, jakie siê tu czuæ daj¹... Kapitan d³ugo szuka³ i rozgl¹da³ siê usi³uj¹c odgadn¹æ, gdzie by siê dom ów pani Adolfiny Jordanowej móg³ ukrywaæ i nareszcie, kieruj¹c jej skazówk¹, wynalaz³ ku Alejom furtkê ma³¹, niepokaŸn¹, przez któr¹ wszed³ na niezbyt wytworny dziedziñczyk. Trzeba by³o instynktu kapitana, który siê wszystkiego domyœla³, nawet zmian, jakim charakter po up³ywie d³ugiego czasu ulec mo¿e, aby odgadn¹æ, ¿e to byæ mog³o ustronie zamieszkane przez piêkn¹ niegdyœ Adolfinê. W istocie podwórko oznajmywa³o tylko wielce gospodarnych mieszkañców i gdyby nie œcie¿ka brukowana, która przez nie wiod³a, trudno by siê dorozumieæ, ¿e tu wdówka tak o swój strój i twarz dba³a mieœciæ siê mog³a... Sta³y wszêdzie cebry, balie, koryta, kupy œmiecisk le¿a³y, a drób i ró¿ne stworzenia zape³nia³y wszystkie k¹ty. Trzy psy ró¿nej barwy porwa³y siê z ogromnym szczekaniem dowodz¹cym, ¿e rzadko widywa³y obcych i nie przywyk³e by³y do goœci. Naszczekiwanie ich jednak nieprzyjemne byæ mog³o, ale nie zdawa³o siê groŸne... Na g³os ich kobieta niepoczeœnie odziana, z rêkawami zatoczonymi po ³okcie wyrwa³a siê z sieni i stan¹wszy wpatrzy³a siê w Plutê, który ostro¿nie kamyki, po których mia³ st¹paæ wybiera³. Domek by³, choæ drewniany, niczego, a poza nim i wko³o gêste drzewa owocowe œwiadczy³y, ¿e utile bra³o pierwszeñstwo nad dulce. Na ozdoby w ogóle nie silono siê tu wcale i architekt nie stara³ o nadanie przyjemnej powierzchownoœci, ale mieszkaæ mog³o nawet byæ wygodniej, ni¿ siê na pozór zdawa³o. Pluta stan¹³. - Pani Jordanowa? - zapyta³. - No to có¿? - odpowiedzia³a mu kobieta, która w jednej rêce trzyma³a tylko co wypró¿niony znaæ ceberek. - Tu mieszka? - No to tu... - Oznajmijcie¿ jej kapitana Plutê... S³u¿¹ca pomrucza³a nieco, odwróci³a siê, posz³a, a kapitan, który nie w¹tpi³ na chwilê, ¿e bêdzie przyjêtym, posun¹³ siê mimo zajad³ego psów naszczekiwania a¿ do sieni... Tu znowu ró¿ne sprzêty gospodarskie prawie drogê zatamowa³y, ale œciœle bior¹c, przejœæ by³o mo¿na... Po chwilce trzaskaj¹c drzwiami zjawi³a siê na powrót owa niewiasta, któr¹ Bóg i natura tak z³ym obdarzy³y humorem, i wskazuj¹c drzwi w drugiej sionce ciemnej, odezwa³a siê: - No to têdy. Pluta uderzywszy siê o niskie wejœcie i zawiesiwszy p³aszcz na drzwiach, bo innego umieszczenia dlañ nie znalaz³, wcisn¹³ siê pokornie do rodzaju przedpokoiku maluteczkiego, w którym mocno s³ychaæ by³o stêchliznê, a nastêpnie dosta³ siê do drugiego pokoju pustego i krocz¹c dalej przez kurytarzyk wszed³ nareszcie do izby, która za bawialni¹ musia³a uchodziæ. Tu nie by³o nikogo... Pluta obejrzawszy siê bacznie domyœla³ siê, ¿e wszed³ niew³aœciw¹ drog¹ i ¿e od Alei i ogrodu musia³o byæ paradniejsze wnijœcie... drzwi mu o tym znaæ da³y. Salonik - gdy¿ nieuchronnie tak siê to musia³o nazywaæ - wprawia³ w zdumienie kapitana surowoœci¹ swej fizjognomii. By³ on ciemnoszafirowy, z powodu drzew dosyæ niejasny, niski, ledwie starych trochê mieszcz¹cy mebli, a ozdoby jego ogranicza³y siê par¹ naczyñ z robionymi kwiatami, krzy¿em i kilk¹ strasznymi obrazami œwiêtych ró¿nych; mia³ pozór raczej celi klasztornej ni¿ schronienia pokutuj¹cej tak piêknej niegdyœ, a dziœ tak jeszcze starannie malowanej Adolfinki, któr¹ kapitan zna³ niezmiern¹ wietrznic¹ i trzpiotem. Najmniejszego nie widaæ by³o starania o wdziêk, ozdobê, o wygodê nawet; na sto³ach py³ spoczywa³ kilkodniowy, firanki z¿ó³k³y wisz¹c od dawnego czasu nie poruszane, a siedzenia zdradza³y ma³e bardzo u¿ywanie. - Có¿ to siê sta³o? - spyta³ siebie w duchu Pluta ledwie oczom swym wierz¹c - czyby i ta nabo¿nisi¹ mia³a zostaæ? Z drugiego pokoju naprzód piesek zaburcza³ i zaszczeka³, potem da³ siê s³yszeæ kaszelek, nareszcie wysunê³a siê pani Jordanowa w czarnej sukni, tak widocznie na œwie¿o pomalowana i utrefiona, ¿e nierych³e jej zjawienie siê bardzo naturalnie siê ju¿ wyt³umaczy³o. - A có¿ za goœæ po tylu latach! - zawo³a³a sznuruj¹c piêkne niegdyœ usteczka, które zapada³y zbyt g³êboko, okrojone dwoma niedyskretnymi fa³dami, wdowa - co za goœæ! jak¿em wdziêczna za pamiêæ! Kapitan mimo rezygnacji zwyk³ej na wszelkie losu przygo- dy sta³ os³upia³y, tak ma³o dawn¹ Adolfinê poznaæ móg³ w tej ruinie zasuszonej starannie. Gospodyni posunê³a siê ku niemu, zakaszla³a, przywo³a³a pieska, który zabiera³ siê œciœle obejrzeæ przychodnia i, usiad³- szy na kanapie, zaprosi³a Plutê do fotelu stoj¹cego obok. - Widzisz mnie, piêkna zawsze Adolfino - rzek³ kapitan dopuszczaj¹c siê pochlebstwa, które przydaæ siê mog³o - zdumionym i przejêtym - ty w tej ustroni i ciszy! wœród atmosfery klasztornej, zatêch³ej... có¿ to jest? wysz³aœ na pustelnicê? - Zawsze ¿artobliwy! - odezwa³a siê z westchnieniem Jordanowa - ale z wiekiem przychodzi upamiêtanie. - Tak mówi¹ - odpar³ Pluta - choæ ja niezupe³nie temu wierzê, w starym piecu diabe³ pali, a w m³odym ludzie, ty zaœ, kochana Adolfino, tak œwie¿o i œlicznie wygl¹dasz... - Ale daj¿e mi pokój. - Doprawdy! wyt³umacz mi, co znaczy ten surowy, ascetyczny pozór twego domu, to zamieszkanie na pustyni. Wiêc wzgardzi³aœ œwiatem? - A! zupe³nie! - uœmiechaj¹c siê rzek³a pani Jordanowa - cisza mi teraz milsza nad wszystko, chcia³am siê nawet wyprowadziæ na wieœ, ale tam wszêdzie koœció³ tak daleko. - Sta³aœ siê nabo¿n¹? - Ale zawsze ni¹ by³am, tylko... Kapitan zacz¹³ œmiaæ siê okrutnie. - By³aœ ni¹, tylko ci ludzie praktykowaæ nie dawali. - ¯e te¿ ty, kapitanie, nie zosta³eœ oœwiecony dot¹d. - Co chcesz? jeszczem nie zas³u¿y³ na to - rzek³ Pluta - a sam siê temu dziwujê, ale na Boga odpowiedz¿e mi, jak do tego przysz³o, czym u licha ¿yjesz teraz, gdy wszystko to, co dawne twe stanowi³o ¿ycie - odbieg³o od ciebie, czy... - Ja odbieg³am sama. - No! tak! omyli³em siê - podchwyci³ kapitan. - Owdowia³am, potem ten proces nieszczêœliwy. - A prawda! i m³ody prawnik. - Cz³owiek, na którego uczuciach siê zawiod³am. - Rozumiem, ale proces zosta³ wygrany? - ¯ebyœ wiedzia³, co mnie to kosztowa³o?! - I sercem? - A sercem najwiêcej! choæ doprawdy ze czterdzieœci tysiêcy mi zachwyci³... - Dalej? - Dalej, jak widzisz, przywi¹za³am siê do mojego gos- podarstwa. - Nauczy³aœ siê oszczêdnoœci jak widzê. - Musia³am po tylu stratach. Sk¹pstwo tak tu by³o widoczne wszêdzie, ¿e Pluta nie potrzebowa³ siê wysilaæ, by je odgadn¹æ i nim sobie nowy charakter pani Jordanowej wyt³umaczyæ. Ta cecha nie bardzo by³a na rêkê Plucie, który mia³ plany swoje, ale przywyk³y do walki nie zrazi³ siê pierwsz¹ spotkan¹ przeszkod¹ - obejrza³ siê powa¿nie doko³a i kiwaj¹c g³ow¹ doda³: - Ale przywyk³a do ¿ycia w gronie przyjació³ i wielbicieli jak¿e mo¿esz teraz w tej samotnoœci wytrwaæ, moja dobrodziejko? to dla mnie rzecz niepojêta. - Có¿ mam robiæ! wszyscy mnie opuœcili. - Tak, musia³aœ wiêc naturalnie opuœciæ wszystkich, wywdziêczaj¹c im niewdziêcznoœæ. Ale czy ci z tym lepiej? - Gdzie¿ tam, mój kapitanie, gdzie mi tam dobrze byæ mo¿e? Ty jeszcze nie wiesz, co to jest mieæ dom w mieœcie! wiekuisty niepokój; pilnuj parkanów, ulicy, podwórza, rachuj termina podatków, ucieraj siê z policj¹, zamiataj, czyœæ, wywoŸ lód i b³oto, a zewsz¹d szkoda, a nieustanny tartas, tak ¿e cz³owiek sobie rady daæ nie mo¿e. - Przyznaj pani, ¿e kiedyœ nic nie mia³a, daleko szczêœliwsze by³y czasy. Wdowa westchnê³a. - Staroœæ nie radoœæ - rzek³a z wyraŸnym ¿¹daniem, a¿eby jej staroœci zaprzeczy³ Pluta, ten siê dorozumia³ trafnie i zakrzykn¹³: - Ale ba! wygl¹dasz jak ró¿a! kibiæ jak u szesnastoletniej dzieweczki i prawisz o staroœci. - Nie uwierzysz, kapitanie, jednak, jak postarza³am na sercu, na duchu, przez jak okrutne przesz³am doœwiadczenia... ach! - Nie powinno by to jednak tak przybijaæ pani bardzo - rzek³ kapitan - trzeba siê raz otrz¹œæ z tego, myœleæ o sobie. - Ja myœlê o Bogu - westchnê³a pani Jordanowa. - No, s¹dzê, ¿e jedno drugiemu nie przeszkadza - kto z Bogiem, Bóg z nim. - Jak¿e mnie to cieszy, ¿e tak¹ maksymê s³yszê z ust twoich - przerwa³a wdowa, zbli¿aj¹c siê nieco - waæpan by³eœ trochê libertyn i p³ochy. - Nie powiem pani, ¿ebym siê ju¿ bardzo radykalnie odmieni³ - przerwa³ z uœmiechem Pluta - ale i to cud, ¿em doszed³ do tego, i¿ mnie ju¿ podobne rzeczy nie œmiesz¹: rozumiem pobo¿noœæ, choæ jeszcze do niej nie doszed³em. - Bardzo mnie to cieszy! Kapitanie... ale powiedz mi, zmieni³eœ ¿ycie? co porabiasz? - Ja nie zmieni³em ¿ycia, ¿ycie siê samo zmieni³o, nie mog¹c sam byæ jeszcze bardzo moralnym, bo mi stara natura niekiedy powraca razem z atakami pedogry, wzi¹³em sobie za cel prowadzenie drugich drogami umartwieñ ró¿nych do moralnoœci. Nawracam. - Kapitanie - przerwa³a zachwycona Adolfina - daj mi rêkê, ja tak¿e strasznie nawracaæ lubiê, tylko to nieszczêœcie, ¿e mi siê okropnie dot¹d nie udawa³o. - Ja dopiero zawód mój rozpoczynam i nie wiem jeszcze, jak mi pójdzie. Ale wiesz pani co? - doda³ po chwili - jak mo¿esz mieszkaæ tak samotna i jeszcze na Wilczej ulicy, gdzie ani ludzi, ani nawet wilków nie widaæ? - Mam moje zajêcia. - Ale ¿adnego towarzystwa. - Czasem jaki ksi¹dz mnie odwiedzi - mam i parê przyjació³ek. - Wszystko to jeszcze, wierzaj mi, pani, za ma³o dla piêknej Adolfiny, która do ruchliwszego ¿ycia by³a przywyk³a. Pani wiêdniejesz z nudów, pani zawyrokowa³aœ ju¿ widzê, ¿e ze œwiatem nic nie chcesz mieæ wspólnego, a to za wczeœnie. - Ale kiedy œwiat... - Œwiat, moja œliczna Adolfino - przerwa³ Pluta - nie ma zwyczaju goniæ tych, co siê od niego odwracaj¹ z pogard¹, jemu potrzeba side³, lepu, a wzi¹æ go mo¿na bardzo ³atwo. - Ale jaki¿ lep? jakie sid³a? - Pos³uchaj no mnie pani z uwag¹! - rzek³ powoli Pluta - ale naprzód, daruj mi pytanie, nie masz tu co, czym bym siê pokrzepi³? - Chcesz wody? - O! jak to widaæ, ¿eœmy siê dawno nie widzieli, kiedy¿ mnie poszlakowa³aœ pij¹cego wodê? Jest to rzecz, która, jak wiadomo, sprowadza wodn¹ puchlinê - nie masz u pani wina? wódki? wreszcie piwa? Wdowa zarumieni³a siê. - Ty wiesz, kapitanie, ¿e ja nigdy nic nie pijê. - Dawniej wiem, ¿e lubi³aœ szampana. - Ale wstydŸ siê, có¿ znowu? - No! a gdybyœ mi kaza³a przynieœæ choæ bawara? Jestem tak os³abiony - doda³ kapitan - ¿e cokolwiek d³u¿ej bez jakiegoœ pokrzepienia wytrwaæ nie mogê. Wdowa wsta³a, ale widocznie pomiêszana, punkt honoru gospodyni walczy³ ze sk¹pstwem, które siê poddaæ nie chcia³o. - Nie uwierzysz, jak teraz trudno o drobne, kapitanie - rzek³a - zadziwiaj¹ca rzecz... a w bawarii na rogu od Mokotowskiej nie zmieni¹ lub dadz¹ takie podarte papierki... - A! - rzek³ Pluta dobywaj¹c sakiewki z min¹ cz³owieka, który dopiero teraz zg³êbi³ charakter przeciwnika - to nic, ja pani po¿yczê parê z³otych, oddasz mi póŸniej. Adolfina zarumieni³a siê, znaæ by³o wstyd, ale obok niego chciwoœæ ju¿ na³ogowa nie dopuœci³a odrzuciæ ofiary. - Przepraszam - rzek³a - otó¿ zaraz poœlemy po bawarskie, ja sama czasem czujê potrzebê czegoœ wzmacniaj¹cego. - No! no! poœlij¿e po parê butelek, bo ja mniej nad dwie nie pijê; to moja miara. Wdowa zaczê³a wo³aæ s³u¿¹cej, która wesz³a mrucz¹c od roboty i kiwn¹wszy g³ow¹, popatrzywszy na pieni¹dze wybieg³a po piwo. Kapitan uspokojony nieco, tak mówiæ zacz¹³: - Pozwól sobie powiedzieæ, droga Adolfino, ¿e post¹pi³aœ sobie po bolesnym odczarowaniu i stratach jak student, który dostawszy admonicj¹ wciska siê w k¹t i pod nosem burczy... Naprzód zrobi³aœ to za wczeœnie; po wtóre, kobiecie z funduszem nigdy nie póŸno wyrobiæ sobie pozycj¹ socjaln¹, to jest mê¿a... tylko potrzeba oko³o tego umieæ chodziæ. Otwieram jednak nowinê w porê, abyœ nie myœla³a, ¿e ja dla tych dwóchkroæ ci siê sam swatam w trzeciej osobie - od razu dla wyjaœnienia kwestii usuwam na bok rozwi¹zanie. Ja czujê w sobie powo³anie pójœæ do trumny z bukietem u fraka, nie o¿eniê siê ju¿ wcale; ale ilu¿ to ode mnie m³odszych ludzi mieæ mo¿esz. - Ale bo pleciesz! Ja tak¿e nie chcê iœæ za m¹¿. - Dlaczego? - No! bom mo¿e i do swobody przywyk³a. - To ciê uczyni jeszcze swobodniejsz¹, ale powinnaœ wybraæ sobie takiego kogoœ, co by ci przyniós³ ulgê, nie utrapienie... trzeba siê zastanowiæ dobrze i rozpatrzyæ. - Tyle razy by³am zdradzona! - Tym pewniej zdradziæ siê nie dasz, a w dodatku ja jestem u twojego boku i sam ci pomogê takiego mê¿a wybraæ, ¿e mi bêdziesz dziêkowaæ do koñca ¿ycia... Ale, tu sêk... dom zamkniêty, nikt nie bywa, nikt ciê nie widzi, mê¿a w ten sposób nie dostaniesz. - Ale ja ci powtarzam, ¿e za m¹¿ iœæ nie chcê! - Tak ci siê zdaje! to fa³szywe pojêcie, moja Adolfino... Zreszt¹ pójdziesz, nie pójdziesz, co ci szkodzi, ¿e siê jeszcze ko³o ciebie pokrêc¹, potañcuj¹ i s³odkie przypomnienie przesz³oœci przynios¹ z sob¹. - A! przesz³oœci, kapitanie - odezwa³a siê Jordanowa. Wtem s³u¿¹ca wnios³a butelki i dwie szklanki, które poufa³ym sposobem zanurzywszy w nie dwa palce utrzymywa³a, postawi³a je na stoliku i wysz³a pomrukuj¹c... kapitan na przybór nie zwa¿a³, nala³ sobie piwo i pi³, a wdowa tak¿e skromnie ws¹czywszy kilka kropel do szklanki... jakby na próbê... i ponios³a do ust trochê siê krzywi¹c. - Musisz waæpani dom otworzyæ... - rzek³ Pluta. - Na Boga... ja... nie mogê siê nara¿aæ na koszta - przerwa³a Jordanowa. - Cyt, pos³uchaj¿e! jakie koszta, u licha! mo¿esz przyjmowaæ oglêdnie w tych godzinach, w ktorych siê nic dawaæ nie zwyk³o. - Ale któ¿ tu przyjdzie? - Ja ci przyprowadzê ludzi... i zobaczysz... towarzystwo, co siê zowie... jednego nawet konkurenta, idealnie poczciwego cz³owieka a mojego przyjaciela, mam na myœli. Ale dom otwieraj¹c potrzeba, ¿ebyœ te¿ kogoœ wiêcej mia³a przy sobie. - Jak to? kogo¿ - z coraz wiêkszym przestrachem spyta³a wdowa. - Cicho! cicho! s³uchaj tylko uwa¿nie, a wszystkiego siê powoli dowiesz... Wypadek da³ mi tu poznaæ bardzo nieszczêœliw¹ sierotê, œliczne dziecko. Kapitan jeszcze tych s³ów nie domówi³, kiedy wdowa, gwa³townie szklankê postawiwszy na stole, odsunê³a siê oburzona. - Sierota! ta! znam ja waæpana z jego sierotami, rozu- miem, o co idzie... ale proszê nie myœleæ. Pluta ramionami ruszy³ potê¿nie, a nog¹ o posadzkê uderzy³, a¿ siê szyby zatrzês³y i s³u¿¹ca wpad³a z drugiego pokoju, ale na znak pani strwo¿onej wysz³a, rzucaj¹c wzrokiem groŸnym na przybylca. - Œni¹ ci siê rzeczy niebywa³e, moja Adolfino - rzek³ kapitan - có¿em to ja m³okos jakiœ, ¿ebym siê kocha³ i biega³ za buziaczkami! Myœlisz, ¿e w takim razie umieœci³bym dziewczynê u ciebie! WstydŸ siê, podejrzliwoœæ niegodna pani Jordanowej... Jest to biedne dziecko, twoje nosz¹ce nazwisko... umêczone w domu, w którym zostaje, które chcia³bym wyratowaæ. - Ale? mów komu innemu! tak! tak! có¿ to przez czu³oœæ serca? - Wcale nie, ale mam moje powody, chcê komuœ dokuczyæ i odebraæ mu dziecko. - Pleciesz! Jedno siê drugiego nie trzyma! Wdowa by³a widocznie podra¿niona i rozgniewana... napi³a siê piwa, ruszy³a ramionami i obcisn¹wszy mantylkê siad³a g³êbiej na kanapie z rezygnacj¹ nieco wzgardliw¹, któr¹ kapitan uczu³ g³êboko. - S³uchaj no, nie ma co mówiæ, jesteœ bardzo przenikliw¹ i nie dasz siê lada czym uspokoiæ, wiêc ci siê szczerze bêdê spowiada³, ale naprzód na co siê mam zakl¹æ, abyœ mi wierzy³a? na twe czarne oczy? na z¹bki twe bia³e? na œwie¿¹ krasê twojego rumieñca? na dawne moje dla ciebie zapa³y? Pani Jordanowa poprawi³a loków i nieco siê uœmiechnê³a. - Ty ca³e ¿ycie k³amiesz - rzek³a - stary ba³amucie. - Nie, piêkna Adolfino, k³amiê tylko, gdy mi z tym wygodniej, darmo i przez amatorstwo - nigdy; na ten raz klnê ci siê odnowionym œwie¿o honorem, ¿e czyst¹ mówiæ bêdê prawdê. Kocha³em jedn¹ kobietê. - Ty? - spyta³a Adolfina. - No! tak! jakkolwiek to dziwnym ci sie wydawaæ mo¿e, jakkolwiek by³o to g³upstwo i s³aboœæ z mojej strony, przyznajê siê, kocha³em j¹. - No! no! dalej! - rzek³a wdowa. - Kobieta naturalnie zdradzi³a mnie. Adolfina uœmiechnê³a siê, fa³szywe pokazuj¹c z¹bki. - To mi ¿ycie zwichnê³o, szala³em, a¿eby o niej zapomnieæ i zatrzeæ jej wspomnienia nie mog³em. - Cha! cha i chcesz, ¿ebym ci wierzy³a! - przerwa³a kobieta. - Wiara siê nie nakazuje, s³uchaj dalej, a po zemœcie mo¿e domyœlisz siê mi³oœci, ta kobieta kocha³a przede mn¹ innego, a po mnie nie wiem ilu, sta³a siê pani¹ wielk¹ i zapiera siê przesz³oœci. Ja chcê siê pomœciæ! ja szukam do tego œrodków. Sierota, o ktorej ja wspomnia³em, jest jej i pierwszego kochanka, równie mi nienawistnego, dzieciêciem... ale imiê zmieniono, ale zatarto œlady, matka siê go zapiera. Chcê ojcu dokuczyæ odbieraj¹c mu córkê, chcê matkê do opamiêtania, do pokory przywieœæ, strasz¹c j¹. Dziecko to nosi nazwisko Marii Jordan, mo¿esz siê o nie upomnieæ, powinnaœ je wzi¹æ, wyrz¹dzisz mi tym najwiêksz¹ w œwiecie przys³ugê... - Tak! tak! i bêdê ci j¹ karmiæ i odziewaæ dla twoich romansów starych! - odezwa³a siê, trac¹c ostatnie formy grzecznoœci pani Jordanowa - a to¿ co znowu? co to ja mam za obowi¹zki dla pana? daj¿e mi pokój! Kapitan westchn¹³ i nala³ sobie piwa ostatek, nie zrazi³a go wszak¿e nieludzkoœæ dawnej przyjació³ki. - No! - rzek³ - mo¿e tak lepiej bêdzie, targujmy siê, co chcesz? czego po mnie za to wymagasz? - Ja za nic siê nie obci¹¿ê jak¹œ nieznajom¹ sierot¹ - a kto j¹ tam wie, co ona za jedna, ¿eby mi niepokój wnios³a do domu! - Dziecko œliczne, skromne, niewinne, wychowane staran- nie, pracowite, pos³uszne, a w dodatku i nie bez grosza... - No! to có¿ ona tam mieæ mo¿e? - Ojciec cichaczem pewnie tyle da, ile waæpani straci³aœ na proces. - Mnie do r¹k? - Ha, nie wiem, jak byœ siê dobrze wziê³a?!... a gdyby tylko procent p³aci³, ona te¿ coœ zarobi sobie. W dodatku m³oda twarzyczka to ci do domu naprowadzi ludzi! - Nie! nie! - odpar³a Jordanowa - ju¿ ty mnie nie zba³amucisz! to tylko k³opot! a jeszcze m³oda, to bym siê œlicznie przy niej wyda³a. - A! piêkna Adolfino! ty nie wiesz, ile byœ zyska³a przy niej! To dziecko blade, chude, bojaŸliwe, nic tak kobiety dojrza³ej nie podnosi, jak tego rodzaju zbli¿enie. - Ot to plecie! - przerwa³a wdowa. - Wierz, nie wierz, ale mówmy otwarcie, raz jeszcze proszê, staremu przyjacielowi odmówiæ tak nie mo¿esz, daj mi warunki. - Ty zawsze oszukasz - szepnê³a Adolfina, która znaæ bli¿ej i d³u¿ej kiedyœ musia³a kapitana. - Mój Bo¿e! jak¿e nies³uszn¹ po sobie zostawi³em s³awê - zawo³a³ Pluta - ja, najprostoduszniejszy z ludzi! ja, com wiecznie zawiedziony by³ i oszukany. - Gadaj, nie gadaj - odezwa³a siê ¿ywo Jordanowa, któr¹ znaæ przeci¹gniêta rozmowa nudziæ zaczyna³a - to darmo, ja mam interesa i nabo¿eñstwo, i czasu mi brak! - Ale s³owo ci dajê, ¿e nie pójdê st¹d, dopóki tak lub owak nie rozmówimy siê ostatecznie - krzykn¹³ kapitan. - Waæpani mnie zmusisz do u¿ycia œrodków, których rad bym unikn¹æ! - Waæpan mi grozisz? - odezwa³a siê oburzona wdowa. - Gro¿ê! - rzek³ zimno kapitan - ale zwa¿ proszê, ¿e jeœli siê tak nieprzyzwoitego chwytam œrodka, to nie bez pewnej wiary w siebie, ¿e groŸbê spe³niæ mogê... na wiatr nie zwyk³em nic mówiæ! - A to ciekawa rzecz! - W istocie, dosyæ, kochana Adolfino - rzek³ Pluta zapalaj¹c cygaro. - Ale ci jeszcze inn¹ ciekawsz¹ powiedzieæ mogê, zupe³nie z t¹ zwi¹zku nie maj¹c¹, pos³uchaj tylko: By³a sobie jednego razu kobieta m³oda, ³adna, filut wielki i wcale nie skrupulatka, kocha³ siê w niej pewien bogaty jegomoœæ, jak¿e siê zwa³, a! zaraz - nie by³¿e to baron Dunder? Na to imiê Adolfina poblad³a i oczy jej czarne straszliwie, ogniœcie, z wyrazem strachu i oczekiwania utopi³y siê w kapitana. - Baron pozyska³ jej wzglêdy - koñczy³ kapitan ch³odno - ale by³ nieostro¿ny... wpada³ do niej czasem ob³adowany niepotrzebnie wekslami i pieniêdzmi. - To potwarz! - zakrzyknê³a Adolfina. - Alem ja jeszcze nie powiedzia³! - odpar³ Pluta - a mo¿e s¹ dowody przypadkiem podchwycone przez kogoœ; co tak¿e we wzglêdach tej pani mia³ pewien udzia³ tajemny. Oblicze wdowy nie zmieni³o barwy, bo ta by³a jej nadan¹ tak dzielnymi œrodkami, ¿e ¿adne uczucie naruszyæ jej nie mog³o, ale zaciê³a usta i dr¿eæ poczê³a. - Widzisz, kochana Adolfino, ja jestem z tych ludzi - koñczy³ kapitan - którzy nigdy ¿adnym œwistkiem nie gardz¹, znaj¹ wartoœæ papieru i szacuj¹ pami¹tki. Te weksle zginione dlatego, ¿e siê na œwiat pokazaæ nie mog³y, które, jak ci siê zda³o, rzuci³aœ w ogieñ, s¹ u mnie, nie myœlê ¿¹daæ ich wyp³aty od nikogo prócz twojego serca. - A! to zbójca! - zawo³a³a wdowa. - Zmi³uj siê, ostro¿nie z wyrazami, bo jak bym ja siê uniós³ i powiedzia³ ci te¿ co nieprzyjemnego, do czego by miêdzy nami dojœæ mog³o? Do nieporozumienia, tego ja znowu sobie nie ¿yczê. Zobaczysz, jak my œlicznie, g³adko i po przyjacielsku wszystko ukoñczym. Zamilkli pogl¹daj¹c na siebie; kapitan przybli¿y³ siê do niej, uj¹³ j¹ za rêkê i ³¹cz¹c przymilenie do groŸby, rzek³ wcale serdecznie: - Adolfino! nie p³acz, nie gniewaj siê, a rób, co mówiê, bo inaczej zmusisz mnie do zrobienia ci nieprzyjemnoœci, która serce moje zakrwawi. - No! wiêc mów! mów! czego chcesz! zap³acê, dam, zrobiê, ale uwolnij mnie waæpan od siebie. - Widzisz pani, jak jesteœ niesprawiedliw¹ wzglêdem mnie, to doprawdy siê nie godzi... ja pragnê twojego dobra tylko. Kobieta westchnê³a g³êboko, kapitan puœci³ dym z cygara. - Staje - rzek³ - miêdzy nami fakt taki: pani Adolfina Jordanowa upomina siê o synowicê mê¿a swojego, pannê Mariê Jordan w imiê bliskiego pokrewieñstwa, jest bezdzietn¹ i chce jej ca³y maj¹tek zapisaæ. - A! zapewne! ¿ebyœ mnie ubi³! - zerwa³a siê wdowa - co z tego, to nic nie bêdzie. - I ja myœlê, ¿e nie bêdzie nic, ale co ci szkodzi go³os³ównie obiecaæ? Szkoda, po ³acinie nie umiesz, a jest przys³owie... verba volant. Idziemy dalej... pani Jordanowa odbiera sw¹ kuzynkê i w nagrodê otrzymuje: po pierwsze owe weksle, które siê ju¿ nikomu na nic nie zda³y, a mog³yby j¹ niepotrzebnie kompromitowaæ, po wtóre regularnie wyp³acany procencik na utrzymanie sieroty, po trzecie, jeœli siê jej podoba, idzie za m¹¿ za bardzo zacnego przyjaciela mojego, Mateusza Kirkucia, który ma w sperandzie po najkrótszym ¿yciu jenera³owej N.N., rodzonej swej siostry bezdzietnej, wedle litery prawa kilkakroæ sto tysiêcy. - Tak! ale daj¿e mi dowody na to wszystko, ¿e mnie nie oszukujesz... - Dam, a dziœ tylko te usta, co siê nigdy niepotrzebnym nie skala³y fa³szem, zarêczyæ ci mog¹, ¿e mówiê najszczersz¹ prawdê. Pomimo pozornie ukoñczonej rozmowy gospodyni bardzo smutnie, spuœci³a g³owê, a ³zy gniewu sp³ywaj¹ce po policzkach malowanych al fresco wyry³y na nich dwa strumienie bladoró¿owe, spod których ¿ó³ty pok³ad jakby piasczyste ³o¿ysko siê ukazywa³. Szczêœciem by³o trochê przyciemno w pokoju. - Kapitanie - rzek³a cichym g³osem zmienionym - miej litoœæ nade mn¹, na co ty mnie pêdzisz w te awantury... ja ju¿ potrzebujê odpocz¹æ, ja chcê o wszystkim zapomnieæ... ja pragnê spokoju... ja siê odda³am Bogu, samotnoœci i modlitwie. - Mówi³em ci ju¿, œliczna Adolfino, ¿e to za wczeœnie - rzek³ zimno kapitan - potrzeba zrobiæ, co mówiê, nie odst¹piê od tego... pozwolisz tylko, ¿e ciê wprzód roli twojej wyuczê dok³adnie, bo musisz j¹ odegraæ piêknie. Zreszt¹ przekonasz siê sama, ¿e to nie tak straszne, jak ci siê zdaje. - Ale mnie narazi na wydatki. - Na czysty zysk tylko! - przerwa³ kapitan. - Jutro zaprezentujê ci Mateusza Kirkucia, mojego godnego przyjaciela... który ci siê niew¹tpliwie spodoba, potem zajmiemy siê odzyskaniem tej interesuj¹cej kuzynki. To mówi¹c Pluta wzi¹³ kapelusz, ale wprzód opatrzy³ sobie butelki, chc¹c siê przekonaæ, ¿e za sob¹ ¿adnych nie zostawi³ zaleg³oœci, potem w³o¿y³ bez ceremonii na g³owê nakrycie, wdzia³ rêkawiczki podawszy rêkê Adolfinie, która siedzia³a nieruchoma... odszed³ powoli z piosenk¹ na ustach. Nie wiem, czyby mi mogli mieæ za z³e czytelnicy moi, gdybyœmy teraz, przebywszy doœæ znaczny przeci¹g czasu w mieœcie i dusznej jego atmosferze, przenieœli siê na wieœ œwie¿szym odetchn¹æ powietrzem? Wiem, ¿e z³oœliwi ludzie gotowi mi zarzuciæ tu, i¿ prze- rzucam niepotrzebnie czynnoœci na teatr ¿adnego z ni¹ nie maj¹cy zwi¹zku, lecz spodziewam siê dowieœæ im póŸniej, ¿e ten pozorny nie³ad jest koniecznoœci¹ i wynika, z istotnej potrzeby mojej powieœci. Przenosimy siê zatem, pchani si³¹ wypadków, w Lubelskie do szlacheckiej osady Zamurze zwanej i jako znu¿eni podró¿ni wprost idziemy odpocz¹æ w karczmie... w poœrodku rozleg³ej owej wsi stoj¹cej. Karczma ta, zwana tak¿e przez pochlebców, co w niej na kredyt wódkê pili, niekiedy ober¿¹ i austeri¹, tylko rozmiarami swoimi usprawiedliwia³a nieco to pompatyczne nazwanie. By³a to stara bardzo budowa, której g³ówna czêœæ mieszkalna murowana siêga³a odleg³ych czasów, reszta zaœ, mo¿e trochê nowsza, z drzewa przyklecona by³a... daj¹c schronienie licznym przeje¿d¿aj¹cym furmankom i niekiedy gromadnie zebranemu ludowi w dniach zabawy letniej. Choæ czarna, niepoczesna, z okopconym kominem austeria Zamurza by³a wa¿nym ogniskiem nie tylko dla osady, której panowa³a, ale nawet dla ca³ej okolicy. To znaczenie winna ona by³a niepospolitemu cz³owiekowi, który w niej od lat trzydziestu kilku zamieszkiwa³. Propinator, gdy¿ innego imienia nikt mu siê daæ nie wa¿y³, kto raz mia³ szczêœcie go ogl¹daæ, zwa³ siê Bart³omiej Szwarc, niespe³na wiadomo nam, czy zostawa³ w pokrewieñstwie jakim ze Szwarcem uchodz¹cym za wynalazcê prochu, ale to pewna, ¿e musia³ mieæ jakiœ sekret tak¿e robienia pieniêdzy. W mgle trzydziestokilkuletniej przesz³oœci ginê³y œlady jego m³odzieñczych z losem zapasów i pierwotnego pochodzenia, wszak¿e przesz³o ju¿ w pewnik u ludzi nowego pokolenia, ¿e pan Szwarc by³ szlachcic, ¿e siê wywiód³ w heroldii jak kto inny, ¿e mia³ herb i krew karmazynowa p³ynê³a w jego ¿y³ach. Powierzchownoœæ potwierdza³a tê tradycjê, przeciwko któ- rej szemrali wprawdzie bracia szlachta zamurzañska, ale tylko wówczas, gdy stosunek pieniê¿ny postawi³ ich w opozycji przeciwko panu Szwarcowi. Bart³omiej wygl¹da³ ekstra szlachecko, by³ okr¹g³awy, fizis pe³na, ksiê¿ycowata, nos garbaty, w³os niegdyœ blond, dziœ siwiej¹cy, w¹sik wreszcie podstrzy¿ony wcale dobrze mu wargê zdobi³ i uœmiech pokrywa³. Nikt by siê w nim takiego wielkiego cz³owieka, jakim on w istocie by³, nie domyœli³, bo w twarzy malowa³a siê na pierwszy rzut oka sama prostodusznoœæ i dobroæ, ale wejrzenie siwych Ÿrenic bystre i chytre niekiedy zdradza³o rozum niepospolity, a uœmiech, gdyby go kto spod w¹sów dopatrzy³, przekona³by, ¿e ze œwiata szydziæ po cichu umia³. Tylko z rozumem i wy¿szoœci¹ swoj¹ na popis nie wyje¿d¿a³ wcale, do ludzi siê stosowa³, a choæ pochlebiæ nie lubi¹c, ¿yæ z nimi potrafi³. Udawa³ tak prostodusznego, jak drudzy przebieg³ych i do- syæ mu siê to udawa³o. Pan Bart³omiej chodzi³ przy tym w kapocie szaraczkowej szlacheckiej, od œwiêta k³ad³ pas, a do koœcio³a bra³ czapkê rogat¹ staroœwieck¹, na bakier zwieszon¹ a¿ mi³o. Mia³ te¿ pewn¹ trzcinê z rzemykiem, która do uroczystych wyst¹pieñ u¿ywan¹ by³a. Wiadomo by³o ca³emu œwiatu, ¿e Szwarc, od lat trzydziestu kilku siedz¹c na propinacji w Zamurzu, dorobi³ siê ogromnie, mia³ kapita³y na procentach, prowadzi³ handle wielkie i móg³by by³, jak twierdzono, wioskê kupiæ, ale skromny w ¿¹daniach, umiarkowany i nie pró¿ny, mo¿e zreszt¹ z na³ogu, wola³ siedzieæ w Zamurzu w austerii, ni¿ przejœæ do dworku i panowaæ niezgrabnie. Tu zaœ by³ on niezaprzeczenie panem i u¿ywa³ tej kon- syderacji, jak¹ daje nabita kieszeñ, dobra g³owa, znajomoœæ ludzi i rzeczy, doœwiadczenie i stosunki. Nie tylko uboga szlachta w Zamurzu by³a pod jego dependencj¹, nie tylko okoliczni pankowie k³aniali mu siê, nieraz ratuj¹c jego trzosem, nie tylko ksi¹dz proboszcz u niego bywa³ z wizyt¹, ale hrabia Murski, najbli¿szy s¹siad Zamurza, czasem go u siebie przy drzwiach prosi³ siedzieæ i mówi³ doñ: mój kochany przyjacielu. Szwarc mia³ w istocie g³owê nie dla proporcji, mówi³ ma³o, nie sprzecza³ siê nigdy, ale do roboty by³ jedyny, szczególniej gdy sz³o o pieni¹dze, nikt go w pole nie wyprowadzi³. Prawda te¿ i to, ¿e nikomu nie wierzy³, tak¹ ju¿ mia³ jak¹œ naturê; dla bezpieczeñstwa, jak mawia³, nie ufa³ ani rodzonemu bratu. Sumienie wszak¿e dodaæ ka¿e, aby w b³¹d czytelników nie wprowadzaæ, ¿e rodzonego ani przyrodniego brata nie mia³, co mu znacznie u³atwi³o nieufnoœæ. Choæ z pozoru austeria w Zamurzu wcale nie by³a okaza³¹, choæ pierwsza jej izba obszerna, przeznaczona na wyszynk wódki i piwa, podobn¹ by³a do wszystkich innych tego rodzaju instytucji, przest¹piwszy próg jej, mo¿na siê by³o zadziwiæ, tak œlicznie tu sobie mieszkali pan Szwarc i pani Szwarcowa. Meble choæ stare, ale mahoniowe wcale jeszcze by³y pokaŸne, na œcianach wisia³y kilka obrazów, a po szafach za szk³em ró¿nego sprzêtu taki by³ dostatek, jak rzadko w szlache- ckim kredensie. Dalej za tym pokojem alkierz pani Szwarcowej i sypialnia razem jeszcze wygl¹da³a ozdobniej, by³a w niej klatka z kanarkami i komódka czeczotkowa, i dwie tualety z br¹zami, i zwierciad³o gotowalniane, które dwa delfiny ogonami przytrzymywa³y nie bez pewnego wdziêku, i firanka muœlinowa w oknie, i kwiatki, i dywanik przed kanapk¹, budz¹ce niejedn¹ zazdroœæ i z³oœliwe przycinki w sercach i ustach ubogiej szlachty dopuszczanej czasem do ogl¹dania tej parady. Nie widzê potrzeby szeroko rozpisywaæ siê o samej pani Szwarcowej z domu pannie Hanowerskiej, imieniem Balbiny, która prze¿y³a z mê¿em lat trzydzieœci z ok³adem w najprzyk³adniejszej zgodzie, pos³uszeñstwie i harmonii zadziwiaj¹cej. Czeœæ wysoka dla pana Bart³omieja, wiara w niego i przywi¹zanie doñ niez³omne czyni³y j¹ wzorem niewiast i ma³¿onek. Swojego czasu s³awna z piêknoœci panna Balbina nie chcia³a poszed³szy za m¹¿ ani patrzeæ na mê¿czyzn, nie myœla³a s³uchaæ szeptów s³odkich, które jej nieraz do ucha wpada³y, i poprzysiêg³szy wiarê panu Szwarcowi, nigdy jej nawet uœmiechem nie nadwerê¿y³a. On i dzieci by³y jedynym jej ¿ycia celem... Ale teraz ju¿ owa trójka niegdyœ krzykami i œmiechem rozweselaj¹ca austeri¹ Zamurza nie wiedzieæ jak i gdzie z niej znik³a; ludzie nawet najciekawsi ani wyszpiegowaæ, co siê z ni¹ sta³o, ani siê dobadaæ nie mogli, czy ¿y³y, czy poumiera³y. Rodzice przed obcymi nie wspominali o nich nigdy, a zagadnieni przez natrêtnych, smutnym jakimœ zbywali ich milczeniem. To pewna, ¿e by³y tam niegdyœ dwie ³adne córeczki i przystojny a ¿wawy synek, ale nie wiedzieæ co siê z nimi sta³o. Z razu przyje¿d¿ali niekiedy do Zamurza, potem jak w wodê wpadli... W pokoju pani Szwarcowej sta³y jeszcze ma³e po nich pami¹teczki dziecinne i widziano nieraz matkê stoj¹c¹ nad nimi w zamyœleniu, ukradkiem ocieraj¹c¹ ³zê, która jej wil¿y³a powieki. Lecz ilekroæ zszed³ j¹ m¹¿ na uczynku, zaczyna³a œpiewaæ, krz¹taæ siê, aby uchowaj Bo¿e, nie postrzeg³ niewczes- nego rozczulenia. Domys³y kr¹¿y³y o tym ró¿ne, co siê z dzieæmi sta³o, nikt jednak z pewnoœci¹ nie wiedzia³ nawet czy ¿y³y, choæ, gdyby zmar³y, zdaje siê ¿e prêdzej mowa by o nich by³a... Byli tacy, którzy s¹dzili, ¿e Ÿle jakoœ posz³y, ¿e Szwarcowie siê ich wyprzeæ musieli, ale inni zaprzeczali temu i prawiono owszem o jakichœ œwietnych losach, którymi wszak¿e rodzice nie chwalili siê nigdy. Szwarc mia³ wiele szlacheckiej ambicji i wychowa³ syna i córki, jak móg³ i umia³ najlepiej i najœwietniej, ale do jakich doszed³ rezultatów po wielu k³opotach i staraniach, nikt z pe³na powiedzieæ nie umia³. Nie tyle austeria w Zamurzu, ile ró¿ne szacherki i handle, wo³y trzymane po stajniach, tuczone wieprze, arendy gorzelni, frymarki zbo¿em, nabywanie d³ugów przy skromnym bardzo ¿yciu i coraz wiêkszym obrocie kapita³ów tak pomno¿y³y szczup³y zrazu fundusz pana Bart³omieja, ¿e na wychowanie kosztowne starcz¹c, jeszcze go powiêksza³ znakomicie. A ¿e jakoœ od strat Pan Bóg i rozum uchowa³, a od pró¿noœci ostro¿noœæ broni³a, Szwarc ci¹gle na propinacji siedz¹c i szarej chodz¹c kapocie, syna do szkó³ zrazu oddawa³ do Warszawy, mieœci³ na najlepszej pensji, nie szczêdz¹c na wcale pañskie utrzymanie, aby œladu nie by³o, ¿e z propinacji wyszed³. PóŸniej wszak¿e, gdy synek ten wyrós³ z dziecka, ju¿ tak znik³ z Zamurza, jakby go na œwiecie nie by³o. Równie g³êbok¹ tajemnic¹ okryty by³ los córek pana Szwarca, a na pytania natrêtne o nie stary umia³ tak zrêcznie odpowiadaæ ni to, ni owo lub zagadywaæ czym innym, ¿e nikt zeñ nie doby³, co siê tam sta³o z potomstwem propinatora. Ludzie jednak przenikliwsi domyœlali siê du¿o i wnosz¹c ró¿nie, stawali przy tym uparcie, ¿e wszystko troje dzieci ¿y³o gdzieœ na œwiecie, zapar³szy siê pochodzenia, które dalszym losom szkodziæ mog³o w kraju, zawsze sk³onnym do przypisywania urodzeniu nie tylko wp³ywu mistycznego na ¿ycie i charakter, ale niejako grzechu pierworodnego wy³¹czaj¹cego ze spo³ecznoœci w pewnych razach. Pañstwo Szwarcowie oboje, ale szczególnie on sam, daleko byli lepiej widziani u ludzi ni¿ zwykli propinatorowie, ale te¿ mimo oporu Bart³omieja, który karczmy porzuciæ nie chcia³, pieniêdzmi, stosunkami i taktem w postêpowaniu wy¿ej stali od zwyk³ych szynkarzów. Szwarc mia³ zawsze gotówkê, wiedziano, ¿e j¹ powiêksza³ co roku, a w okolicy ubodzy i mo¿niejsi wszyscy go potrzebowali. W interesach nie by³ dobroduszny, to prawda, ale przyznawano mu uczciwoœæ wielk¹ i niekiedy poruszenia serdeczne zdradza³y w nim cz³owieka, który z uczuæ ogo³ocony nie by³. Nie mówiê ju¿ o tym, ¿e ca³a osada w Zamurzu by³a pod w³adz¹ i panowaniem Szwarca, który ni¹ kierowa³ po swej woli i nawzajem jej w wielu wypadkach by³ u¿yteczny, ale dwory nawet zamo¿niejsze szanowa³y tê potêgê umys³ow¹, rozum zdrowy, no i kieszeñ nabit¹. Dumy jawnej nie mia³ pan Bart³omiej, z ludŸmi, szczególniej biedniejszymi od siebie, by³ bardzo uprzejmy, z wy¿szymi dobroduszny i prosty; ale gdy kto z nim przywyk³ym do panowania wzi¹³ siê za barki, umia³ mu pokazaæ, co znaczy³ i ile móg³. Probowano zrazu go po¿yæ i upokorzyæ, ale gdy siê to jednemu i drugiemu nie uda³o, wszyscy wreszcie ulegli. Pomimo tych szczêœliwych okolicznoœci Szwarc od czasu, gdy dzieci przesta³y siê ukazywaæ w Zamurzu sta³ siê posêpny, zamyœlony i smutny; ¿ona jego wiêksz¹ czêœæ dnia spêdza³a w alkierzyku na nabo¿eñstwach ró¿nych i nowennach, a czêsto z niego wychodzi³a z trochê czerwonymi oczyma. Czasem póŸno w nocy ciekawa synowica pana Bart³omieja, Basia, która nie mia³a zwyczaju pods³uchiwaæ pode drzwiami, ale jakoœ s³uch mia³a tak ostry, ¿e zawsze wiedzia³a, co siê dzieje w przyleg³ym pokoju - dziwi³a siê bardzo ¿ywej i jakby p³aczem, gderaniem, to znów ³agodz¹cymi wyrazy przerywanej rozmowie. Ta¿ sama Basia przed przyjació³k¹ serdeczn¹ wyzna³a raz, ¿e Szwarcowie odbierali jakieœ listy z poczty, zapewne nie w interesach, bo oboje czytywali je razem, a zawsze pisma te wywo³ywa³y w obojgu z³e lub dobre humory i pewne rozdra¿nienie na d³ugo. Listów tych Basia widzia³a ca³¹ szufladkê, ale tak starannie zamykan¹ przez pani¹ Szwarcow¹, ¿e ich nigdy nawet adresu dojrzeæ nie mog³a. Ale poniewa¿ zabraliœmy ma³¹ znajomoœæ z t¹ Basi¹, musimy i o niej s³ówko powiedzieæ. By³a ona, jak siê rzek³o, synowic¹ rodzon¹ pana Bart³omieja po bracie, który ró¿ne przechodz¹c koleje i du¿o doznawszy ³ask od propinatora ostatecznie zmar³ w nêdzy zbankrutowawszy na ma³ej fabryczce myd³a i œwiec, która mu siê, jak wszystko, czego probowa³ w ¿yciu, nie powiod³a. ¯ona wprzód jeszcze przenios³a siê na œwiat lepszy, gdzie ju¿ ludzie myd³a nie robi¹, a sierotê po Klemensie wziêli Szwarcowie do swojego domu. W³aœnie to jakoœ przypad³o pod te czasy, gdy ich dzieci dom rodzicielski coraz rzadziej nawiedzaæ zaczê³y i zupe³nie z niego znik³y. Basia, z któr¹ tylko syn d³u¿ej pozosta³ jako najm³odszy, zast¹pi³a w Zamurzu w³asne potomstwo tak dziwnie gdzieœ rozproszone i Szwarcowie przez egoizm raczej ni¿ przez sk¹pstwo, przywi¹zawszy siê do niej, nie oddali jej nigdzie. Nauczyciela starego, który w³óczy³ siê po Zamurzu, wziêli do niej, aby j¹ czytaæ i pisaæ wyuczy³, zreszt¹ Szwarcowa wdro¿y³a j¹ do robót kobiecych i gospodarstwa i tak sobie Basia wyros³a na œliczne dziewczê wiejskie, której choæ zbywa³o na wychowaniu, zastêpowa³a je piêknoœæ i naturalne dary Bo¿e: rozum i dowcipek wcale niepospolity. Nie wygl¹da³a Basia wcale na idea³ powietrzny, ale za to ¿ycie z niej promienia³o oczyma, ustami, drga³o w wargach ró¿owych, œwieci³o w niebieskiej Ÿrenicy, oblewa³o j¹ falami krwi w nieustannych rumieñcach, kipia³o w ka¿dym jej s³ówku. ¯ywa i trzpiotowata, weso³a, ciekawa, œmieszka okrutna, choæ serce mia³a najlepsze, Basia mia³a i tê wielk¹ cnotê, ¿e nie usiedzia³a chwili z za³o¿onymi rêkami i zajêcie dla niej by³o warunkiem ¿ycia. Gdy w niedzielê lub œwiêto uroczyste zabrak³o jej roboty, gdy stoj¹c przed austeri¹ musia³a siê ograniczyæ strzelaniem oczyma, pó³g³osem œpiewan¹ piosnk¹ i tupaniem niecierpliw¹ nó¿k¹ o próg drzwi starych, dar³a przynajmniej w rêkach jaki listek zielony, bawi³a paciorkami zawieszonymi na szyi, a palce jej spocz¹æ nie mog³y. W dni powszednie pe³no jej by³o wszêdzie, g³os jej o¿ywia³ wszystkie k¹ty, dozór weso³y dawa³ siê uczuæ w ca³ym gospodarstwie i stara pani Szwarcowa nie tylko spuœciæ siê na ni¹ mog³a w pracy, ale mia³a jeszcze jak najdok³adniejsze doniesienia o wszystkim, bo usta Basi tak¿e zamykaæ siê nie lubi³y. Ale to weso³e szczebiotanie wychowanki nigdy siê obojgu starym nie naprzykrzy³o, lubili j¹ bardzo i gdy Basia chora lub po dziewiczemu zadumana zamilk³a jakim przypadkiem na nied³ugo, to j¹ pani Bart³omiejowa póty podpieszcza³a, póty wyzywa³a, a¿ z niej w koñcu doby³a na nowo i wesele, i gadatliwoœæ. Widz¹c, jak j¹ Szwarcowie kochaj¹, choæ znali s¹siedzi, ¿e ojciec Basi nic oprócz d³ugów nie zostawi³, pewni byli, ¿e id¹c za m¹¿ dostanie i wyprawê sut¹ i coœ pod poduszkê. Basia i bez tego podobaæ siê mog³a, bo œwie¿a by³a jak krew z mlekiem, piêkna jak utoczone caceczko, pracowita i ochocza, ale ekspektatywa wyposa¿enia jeszcze j¹ ponêtniejsz¹ czyni³a. Garnêli siê te¿ do niej synowie nawet bardzo majêtnej szlachty, ceni¹c tak¿e pokrewieñstwo ze Szwarcem. Ale dziewczê, jakby jej tak dobrze by³o, ¿e lepiej byæ nie mog³o, ani chcia³o s³uchaæ o konkurencie. - Jeszcze by te¿! - mówi³a œmiej¹c siê, gdy jej przyjació³ka o którym szepnê³a - a! da³abyœ mi pokój... ja nie pójdê za m¹¿. Jest to rzecz¹ pewn¹, ¿e gdy która panna, choæby taka Basia z Zamurza, mówi uparcie, ¿e za m¹¿ iœæ nie ¿yczy sobie, to najgorêcej tego pragnie, ale, ale... jakoœ inaczej, ni¿ w tej chwili mo¿na. Co Basia mia³a w sercu, Bóg jeden raczy wiedzieæ, ale ¿e po nocach wzdychiwa³a i czasem ³ezka zab³ys³a jej w oku, nawet wœród œpiewki weso³ej... to wszyscy wiedzieli. Nikt jednak odkryæ nie móg³, za kim wzdycha³a lub po kim p³aka³a. Nawet domyœleæ siê takiego kogoœ, co by jej serce pochwyci³, nie by³o podobna. Tymczasem wszak¿e niech bêdzie dosyæ o Basi. W chwili gdyœmy opuœcili Warszawê, w Zamurzu panowa³a uroczysta wiejska cisza zimowa i z powodu ustalonej ju¿ sanny wielkie tylko transporta zbo¿a, drzewa, towarów zajmowa³y szlacheck¹ osadê, której mieszkañców wiêksza czêœæ z najmu koni siê utrzymywa³a. Ma³e szlacheckie porozdzielane w³óki i zagony nie by³yby mog³y starczyæ na rozrodzone ich familie, gdyby przemys³ furmañski nie podsyca³ gospodarstwa. Wiêksza czêœæ szlachty wbija³a siê w dobre konie, mia³a wozy porz¹dne i pó³ roku pracowa³a na goœciñcu do Warszawy. Byli te¿ to ludzie tymi podró¿ami i ¿yciem po swojemu wykszta³ceni i wcale ruchawi. ¯e zaœ zwykle z austerii od Szwarca wychodzi³y zamówienia transportów i on u¿ywa³ najwiêcej braci szlachty, tu oni wszyscy jednoczyli siê, gdy im brak³o zajêcia i konie darmo obrok zjada³y. Tym razem wszyscy furmani z Zamurza wyjechali z owsem do Warszawy, maj¹c na powrót przywieŸæ machiny gospodarskie, i osada by³a puœciejsz¹ ni¿ zwykle... W austerii tak¿e g³uche zaleg³o milczenie, Szwarcowa siê modli³a, Szwarc pali³ fajkê chodz¹c po pierwszej izbie cicho, aby nie przeszkadzaæ nabo¿eñstwu ¿ony, a Basia chichota³a z przyjació³k¹ na progu izby szynkowej, w której spa³a czy drzema³a stara s³u¿¹ca za szynkwasem, bo od godziny drzwi ju¿ nie skrzypnê³y i nikt ani z butelk¹ po wódkê, ani ukradkiem na kieliszek nie zajrza³. Wieczór obiecywa³ siê bardzo posêpnie, gdy nagle po grudzie œniegiem przysypanej zaturkota³o bardzo g³oœno, jakby powóz zaje¿d¿a³ przed austeri¹ i wszystko siê przebudzi³o z odrêtwienia. S³u¿¹ca odchrz¹knê³a w przekonaniu, ¿e to bêdzie najlep- szym dowodem, i¿ nie spa³a, Basia jednym susem skoczy³a do okna z przyjació³k¹. Szwarc stan¹³ przys³uchuj¹c siê bacznie, czyby mu wynijœæ nie nale¿a³o i pani Szwarcowa nawet opuœci³a ró¿aniec na kolana zwracaj¹c uwagê na turkot przed domem, który nagle usta³. Razem us³yszano otwieraj¹ce siê drzwi i wspania³y s³u¿¹cy w p³aszczu z ko³nierzem czarnym, olbrzymio nastawionym, jakby istotnie od niedŸwiedzi pochodzi³, wszed³ zamaszysto do szynkowni. Przede drzwiami sta³ œliczny koczyk podró¿ny, zaprzê¿ony czterema koñmi szpakowatymi, wcale dzielnymi, i tak wygl¹daj¹cy, jakby czêœciej po bruku miejskim ni¿eli po grudzie siê toczy³. - Jest tu gdzie przenocowaæ? - zapyta³ s³u¿¹cy, na którego Basia ciekawe zwróci³a oczy. - Przecie¿ widzicie austeri¹ - rzek³a ura¿ona. - No tak - odpar³ s³u¿¹cy, widocznie œmia³y warszawiak, co niejednego przedpokoju py³y wyciera³ - ale licho tam wie, czy jest opalona izba goœcinna? Na to w³aœnie nadszed³, mrucz¹c, stró¿ z sieni, a panna Barbara wskaza³a mu klucz, aby przyby³emu pokój goœcinny otworzy³, nie mówi¹c wiêcej, bo siê jej ton lokaja i wejrzenie jego wydawa³y nadto œmia³ymi. - ChodŸcie¿, to poka¿ê izbê - wtr¹ci³ stró¿, stary ¿o³nierz, milcz¹cy zwykle dlatego szczególniej, ¿e nieustannie fajkê mia³ w ustach, a ta mu do mówienia przeszkadza³a. Nie lubi³ on jej wyjmowaæ, probowa³ nawet niekiedy pó³gêbkiem odpowiadaæ nie przerywaj¹c palenia, ale to mu siê nie udawa³o, bo s³owa jego stawa³y siê naówczas tak niezrozumia³e, ¿e to i mówi¹cych z nim, i jego samego do najwy¿szego niecierpliwi³o stopnia. Na ten raz musia³ wyj¹æ fajkê i poszed³ przodem przed niedŸwiedzim ko³nierzem. Izba goœcinna w Zamurzu, gdzie rzadko bardzo trafiali siê podró¿ni, s³u¿y³a raczej na poobiedni sen panu Bart³omiejowi, który tam mia³ sofkê przykryt¹ kilimkiem, na suszenie zió³ek Basi, a niekiedy bielizny pani Szwarcowej, ni¿ na w³aœciwy u¿ytek. By³o tam wszak¿e ciep³o, czysto i choæ skromnie, ale wygodnie. Na ten raz kilka tylko ko³nierzyków Basi zdj¹³ stró¿, niewiele sobie zadaj¹c starania, by ich nie powalaæ, i po- œwieciwszy przyby³emu, ukaza³ mu cztery bia³e œciany, sofkê, ³ó¿ko, stolik, dwa krzese³ka i bok kaflowego pieca, sk³adaj¹ce ca³¹ fizjognomiê goœcinnego pokoiku. S³u¿¹cy siê skrzywi³ trochê, ruszy³ ramionami, pró¿no szuka³ drugiej izby osobnej dla siebie i trzasn¹wszy drzwiami pobieg³ do pana do powozu. Pana tego nos tylko z szuby zawiesistej w powozie wygl¹da³. - E! proszê pana - rzek³ podchodz¹c do drzwiczek - stancja jedna i to nie do rzeczy, ciep³a prawda, ale paskudztwo... - Có¿ ty chcesz? salonu? otwieraj drzwiczki - podchwyci³ podró¿ny - byle ciep³y k¹t, ja tu kiedyœ nocowa³em, jeœli ogrzano, to dosyæ, konie zmêczone, przenocujemy tutaj. S³u¿¹cy nic nie odpowiedzia³, ale znaæ mu nie by³o w smak, ¿e przeciw jego zdaniu pan post¹pi³... poszed³ mrucz¹c przodem i krzykn¹³ ostro na stró¿a o œwiat³o. Podró¿ny by³ bardzo m³ody i piêkny mê¿czyzna, z miejska ubrany, elegancik, ca³y obwieszony przyborami ró¿nymi, których najmniej przywykli do drogi jak najwiêcej z sob¹ wo¿¹. Oprócz wytwornego angielskiego podró¿nego woreczka mia³ na sobie ogromn¹ cygarnicê najnowszego kszta³tu, nó¿ w pochewce, rewolwer na sznurze i ró¿nych piêknych fata³aszek po kieszeniach bez liku. Futro jego wspanialsze jeszcze od ko³nierza lokaja, szalik angielski, worek na nogi, pas na surducie zdradza³y cz³owieka przyzwyczajonego do ¿ycia wygodnego i lubi¹cego wygódki. Wszystko to by³o nie tylko nowe i piêkne, ale z szczególnym wybrane smakiem. Nawet rêkawiczki ciep³e podró¿ne mia³y ten szyk, który nadaje sukni i sprzêtom wyrób najlepszych rzemieœlników-artystów Londynu i Pary¿a. Na tle tej izdebki tak skromnej, tak nagiej, w której jednym tylko k¹tku wisia³ obrazek za szk³em Najœwiêtszej Panny Gidelskiej, ten elegant w istocie siê tak jakoœ dziwnie wydawa³, ¿e poj¹æ by³o mo¿na nieukontentowanie s³u¿¹cego, który dlañ daleko paradniejszego wymaga³ apartamentu. - IdŸ¿e mi tam, mój kochany, przygotuj hrbatê - rzek³ m³ody cz³owiek do lokaja - i poproœ do mnie gospodarza, muszê siê go rozpytaæ. Mo¿e to z wiatru czy mrozu, ale twarz podró¿nego pokraœnia³a, gdy te s³owa wymawia³, i jakieœ pomiêszanie dziwne mo¿na by³o dostrzec w jego wejrzeniu. Odwróci³ siê od lokaja, odprawi³ go ¿ywo, a sam pad³ na sofkê, rozgl¹daj¹c siê po izdebce. Choæ ruchem dobrze gra³ znu¿enie, w oczach widaæ by³o niecierpliwoœæ, niepokój jakiœ, coœ jakby têskne razem i gor¹ce uczucie, które stara³ siê pokryæ usilnie. - Ale idŸ¿e tam rób herbatê i nie krêæ mi siê ju¿ tutaj - zawo³a³ na s³u¿¹cego, który jeszcze ustawia³ krzes³a i udawa³, ¿e porz¹dkuje - wiesz, ¿e nie lubiê guzdralstwa. Po tych s³owach wyrzeczonych ¿ywo pan Artur, gdy¿ to imiê piêkne nosi³ ko³nierz niedŸwiedzi, wysun¹³ siê pokornie i po cichu. Ale ta pokora i milczenie, które przybra³ na rozkaz pana, wystarczy³y mu tylko za próg i im uni¿eniej zastosowa³ siê do woli podró¿nego, tym wiêksz¹ dum¹ i ha³asem stara³ siê to sobie wynagrodziæ w sieni. Tu ofukn¹³ siê na stró¿a, który dla fajki w gêbie odpowiedzieæ mu nie móg³ i kln¹³ tylko w g³êbi serca, ruszaj¹c ustami, wszystkich w ogóle zaje¿d¿aj¹cych do austerii, co dozê z³ego przypadaj¹c¹ na dzisiejszych przyby³ych znacznie zmniejszy³o - potem wszed³ do szynkowni domagaj¹c siê gospodarza z krzykiem, tak ¿e wszyscy umilkli i s³u¿¹ca oburzona tylko mu drzwi izby ukaza³a. Szwarc przywyk³y do niegrzecznoœci, które umia³ znosiæ stoicko, powo³anie impetyczne, aby siê stawi³ przed podró¿nym, odepchn¹³ milcz¹c¹ pogard¹, odwo³a³ siê do stró¿a i s³u¿¹cej, ale po chwili namyœliwszy siê wyszed³ z chustk¹ od nosa, wcale nie spiesz¹c, ku izbie goœcinnej. - Kto tam przyjecha³? - zapyta³ Basi po drodze, pewien bêd¹c, ¿e szczegó³ow¹ odbierze odpowiedŸ. - Powóz œliczny i konie - ¿ywo poczê³a szczebiotka - jakiœ mê¿czyzna sam jeden. - Stary? m³ody? - Kto go tam wie, futro ma jak fura siana! Szwarc zamyœli³ siê, pog³adzi³ czuprynê, pokrêci³ w¹sa i poszed³. Z powag¹ sobie w³aœciw¹ otworzy³ drzwi, przest¹pi³ próg, ale przy bladym œwietle œwieczki ujrzawszy przybysza, stan¹³ na chwilê jak wryty. Nagle rzuci³ siê naprzód, zatrzasn¹³ za sob¹ otwart¹ po³owê i podbieg³ do pó³ pokoju. Podró¿ny wsta³ równie ¿ywo, zbli¿yli siê ku sobie jak znajomi, wiêcej ni¿ znajomi mo¿e, i m³ody cz³owiek upad³ w rozwarte rêce pana Bart³omieja, który ze ³kaniem ledwie móg³ wymówiæ, œciskaj¹c go: - Adolf! Adolf!... Psyt! psyt! - doda³ zaraz zmieniaj¹c g³os ostro¿nie - na Boga ¿ywego, niech¿e nikt nie wie, nie domyœli siê... Ale sk¹d¿e! ale có¿ u licha! A zdrów? Niech¿e ciê uœciskam jeszcze... a matka! otó¿ bêdzie rada! Tylko na Boga! sekret! a udawaj, ¿e siê mnie o co rozpytujesz, bo gotów kto s³uchaæ pode drzwiami i bajki, i g³upstwo z tego uroœnie. M³ody cz³owiek by³ ca³y dr¿¹cy i odezwaæ siê nie umia³, œciska³ tylko starego, który prawie rozp³akany, przejêty, w gor¹czce chwyta³ go, ca³owa³, przypatrywa³ mu siê oczyma iskrz¹cymi. Wtem chód za drzwiami, zwiastuj¹cy przyjœcie Artura, rozpêdzi³ ich i Bart³omiej skokiem cofn¹³ siê do drzwi, przy których stan¹³ pokornie, Adolf udawa³ ¿e czegoœ szuka miêdzy swymi drobnostkami na stoliku. - No, a có¿ tam z herbat¹? - spyta³ Adolf przy- chodz¹cego. - Kaza³em nastawiæ - odpar³ mrucz¹c s³uga. - Ju¿ ja widzê, ¿e to siê poci¹gnie nie wiedzieæ jak d³ugo; panie gospodarzu - doda³ - proszê ciê, daj tam rozkaz od siebie. - Natychmiast, jaœnie panie - zawo³a³ Szwarc i wyniós³ siê co prêdzej. Ale szed³ przez szynkowniê stary powracaj¹c do swej izby jak pijany i nieprzytomny, wpad³ do alkierza, w którym siedzia³a ¿ona trzês¹c siê, zbli¿y³ do niej i szepn¹³ jej na ucho: - Jejmoœæ! na mi³ego Boga, ostro¿noœæ! Adolf przyjecha³! ale go tu nikt znaæ nie powinien. Pani Szwarcowa zerwa³a siê z krzese³ka i w pierwszej chwili pobieg³a ku drzwiom, a¿ j¹ m¹¿ powstrzymywaæ musia³; potem opamiêtawszy siê, pad³a na siedzenie zakrywaj¹c oczy, z których ³zy wytrysnê³y. - Niech¿e go zobaczê! jegomoœciuniu! - i zaczê³a mê¿a ca³owaæ po rêkach - niech¿e go zobaczê... - Cicho! cicho! jak siê ludzie uœpi¹! b¹dŸ tylko cierpliw¹! Nie trzeba go zdradzaæ, bêdziesz go asani widzia³a. Ale ani mru! mru! ma z sob¹ ludzi. - Ale kiedy¿ ja go zobaczê? - Dziœ, póŸniej - rzek³ Szwarc, krêc¹c siê niespokojny - tylko cicho i ¿eby mi nikt nic nie zmiarkowa³, i ani s³owa przed Basi¹, ¿eby siê nie zdradzi³a! Basia wcale siê w istocie nie domyœla³a, ¿e dawny jej znajomy i bliski krewny, którego nie widzia³a od lat kilku, by³ tym tajemniczym podró¿nym, jednak¿e niewieœcia ciekawoœæ, jakkolwiek pohamowana nieprzyzwoitym znalezieniem siê pana Artura, mocno j¹ pali³a, by coœ wiêcej dowiedzieæ siê o przyby³ym. Przechodzi³a kilka razy mimo jego drzwi na pró¿no, nic dostrzec nie mog¹c, nastawi³a ucha, gdy pan Bart³omiej powróci³ do ¿ony, aby coœ uchwyciæ z jego raportu, ale i tu siê jej nie uda³o, bo j¹ zaledwie g³uche dosz³y szepty; na ostatek da³a za wygran¹ i powiedzia³a sobie, ¿e nie warto tym sobie g³owy zaprz¹taæ. Tak sta³y rzeczy, gdy pani Szwarcowa, nie mog¹ca wzi¹æ siê do niczego z powodu wzruszenia, powo³a³a Basiê, ¿eby j¹ wyrêczy³a, posz³a do spi¿arni i przynios³a z niej g³owê cukru, któr¹ rozpocz¹æ by³o potrzeba. Wzi¹wszy wiêc kluczyki, Basia skoczy³a do spi¿arni, która w³aœnie przytyka³a jedn¹ œcian¹ do goœcinnego pokoju. W œcianie tej by³o kilka otworów przypadkiem tam niegdyœ zrobionych na wbicie ko³ków, których niebytnoœæ chwilowa dozwala³a przejrzeæ na wylot do g³êbi goœcinnego pokoiku. Basia nigdy przez nie zagl¹daæ nie mia³a ochoty, ale tym razem skusi³a j¹ taka ciekawoœæ niepohamowana, ¿e chocia¿ na worek z owsem skoczyæ musia³a, aby otworu dosiêgn¹æ, nie po¿a³owa³a trudu i oczko swe niebieskie przy³o¿y³a do dziurki jakby naumyœlnie skierowanej ku miejscu, w którym siedzia³ podró¿ny. Zamyœlony, podparty na rêku, z oczyma wlepionymi w przeciwleg³¹ œcianê Adolf duma³ g³êboko i twarz jego przybra³a wyraz smutnej powagi, któr¹ oblok³y zapewne wspomnienia jakieœ stare, ³ezka dawno nie widziana krêci³a siê pod mêsk¹ i nieprzywyk³¹ do niej powiek¹. Basia spojrza³a przez pró¿n¹ tylko dziewczêc¹ ciekawoœæ, myœl¹c, ¿e twarz zupe³nie obc¹ zobaczy, ale po chwilce os³upienia, niewiary u owego przypatrywania siê o ma³o nie krzyknê³a z podziwu i wzruszenia, musia³a siê chwyciæ pó³ki, aby utrzymaæ na nó¿kach, porwa³a za g³owê i nie myœl¹c ju¿ wcale o cukrze, o zapomnianej œwiecy, o otworem zostawionych drzwiach wylecia³a, wprost kieruj¹c siê do alkierza pani Szwarcowej. Sam jej chód, a potem wyraz twarzy, pomiêszanie wyryte na niej i dr¿¹ce wargi oznajmi³y, ¿e przybywa z niepospolit¹ nowin¹, ¿e nie sz³o jej o zwarzon¹ œmietankê ani o szkodê wyrz¹dzon¹ przez szczury. - Stryjenko - zawo³a³a lec¹c ku niej - co ja odkry³am, stryjenko, jak Boga kocham, prawdê mówiê, to Adolf przyjecha³! Szwarc, który sta³ z boku, podbieg³ do niej i bez ogródki i przygotowania usta jej szerok¹ zamkn¹³ d³oni¹. - Bêdziesz mi ty milczeæ, sroczko nieznoœna! - rzek³ st³umionym g³osem, kipi¹c z gniewu, a¿ Basi przelêk³ej ³zy siê z oczów potoczy³y a to nieszczêœcie z t¹ dziewczyn¹! Cicho! sk¹d ty to wiesz? - Ale daj¿e pokój Basi! - lituj¹c siê, bo niepokój jej podziela³a, przerwa³a jejmoœæ. - To niech¿e milczy! - rzek³ Szwarc. - A có¿em ja winna! ja myœla³am, ¿e nikt jeszcze nie wie. - I nikt wiedzieæ nie powinien, domyœlaæ siê, mówiæ, patrzeæ, s³yszysz! - dorzuci³ pan Bart³omiej - cicho i koniec. Basia stanê³a dr¿¹ca we ³zach ca³a. - No, a teraz p³acze nie wiedzieæ czego - zawo³a³ Szwarc - có¿ ci siê sta³o? - Aleœ bo j¹ tak ofukn¹³! - odpar³a jejmoœæ. - Bo paple. - To¿em tego nikomu nie mówi³a, tylko wam. - I jeœli chcesz byæ ca³a, milczeæ! - doda³ propinator - to nie s¹ ¿arty! s³yszysz... Kobiety spojrza³y po sobie i Basia, zakrêciwszy siê nie- œmia³o, odesz³a, ale myli³by siê, kto by s¹dzi³, ¿e groŸba stryjowska odwiod³a j¹ od dalszych poszukiwañ tycz¹cych siê kuzynka Adolfa. Przysz³o jej na myœl, ¿e mia³a obowi¹zek pójœæ po cukier, wynieœæ œwiat³o i spi¿arniê zamkn¹æ. Wróci³a wiêc do niej, udaj¹c chód powolny, ale zaledwie drzwi za sob¹ zamknê³a, skoczy³a znowu na ów wór z owsem i oko wlepi³a w siedz¹cego naprzeciw Adolfa. Ca³¹ piersi¹ bij¹c¹ ¿ywo przylgnê³a do œciany, a wzroku si³ê ca³¹ pos³a³a przez ten otwór na twarz podró¿nego, który nie wiem jak nie poczu³, ¿e ognisty a ³zawy wzrok niewieœci spocz¹³ na jego mêskim czole. I patrza³a, patrza³a, a¿ oko zasz³o ³z¹, a¿ z piersi doby³ siê cichy p³acz jakiœ, który staraj¹c siê uœmierzyæ, odesz³a Basia i usiad³a na chwilê. Zakrywszy twarzyczkê rêkami pop³aka³a po cichu, potem opamiêtawszy siê, otar³a oczy fartuszkiem, poprawi³a w³osy rozrzucone i z rezygnacj¹ westchnê³a, jakby mówi³a sobie: To pró¿no! dawne ju¿ czasy nie wróc¹. I obj¹wszy silnymi rêkami g³owê cukru, po któr¹ przysz³a, ze spuszczonym czo³em powoli wróci³a do pani Szwarcowej. Ta chwilka spokojnego rozmys³u zmieni³a j¹ bardzo, by³a na pozór spokojna, by³a smutna tylko, ale niepokój, tak widoczny przed chwil¹, ju¿ j¹ ca³kiem opuœci³. Szwarc widz¹c to nie odezwa³ siê do niej, a stryjenka w milczeniu przysz³a tylko i uœcisn¹wszy j¹, poca³owa³a w czo³o. Obie siê po kryjomu przed sob¹ rozp³aka³y. Pan Bart³omiej chodzi³ po izbie rozgor¹czkowany od k¹ta do k¹ta, a chustkê to z kieszeni wydobywa³, to j¹ mi¹³ i chowa³, to wyrywa³ znowu niby pot ocieraj¹c z czo³a. Nie œmieli przemówiæ do siebie. Gdy siê to dzieje w alkierzu, pan Adolf doczeka³ siê herbaty, wypi³ j¹ poœpiesznie, kaza³ s³aæ i oznajmiwszy panu Arturowi, ¿e ma pisaæ, a sam siê póŸniej rozbier¿e, kaza³ mu odejœæ do powozu. Rozkaz ten wcale nie by³ do smaku warszawiakowi, który zwyk³ podzielaæ nocleg z panem lub drug¹ dla siebie izbê zajmowaæ. - Mo¿e i furman najrzeæ na powóz - rzek³ z cicha - a ja w karczmie bli¿ej pana zostanê. - Mówiê ci jasno i wyraŸnie - odpar³ nieco rozj¹trzony pan Adolf - ¿e na krok nie odejdziesz od powozu, s¹ tam papiery, pieni¹dze, których na chwilê porzuciæ tak nie mo¿na. - Mo¿e by je znieœæ tu? - Powtarzam, ¿e taka jest moja wola! czyœ waæpan s³ysza³? - spyta³ Adolf. Artur nie móg³ siê powstrzymaæ od gwa³townego ruszenia ramionami, dosyæ silnie te¿ drzwi za sob¹ zatrzasn¹³ wynosz¹c herbatê, ale wiedzia³, ¿e z panem nie ma ¿artów i wiêcej ju¿ nie robi³ mu ¿adnych przedstawieñ. Fizjologicznie pewny nie jestem, czy gniew wp³ywa na sprowadzenie snu, i owszem przeczuwam, ¿e dziaæ siê musi ca³kiem przeciwnie, jednak¿e gdy kto mocno rozdra¿niony wypije parê gor¹cych szklanek herbaty z rumem i wypali cygaro mrucz¹c, trafia siê, ¿e sen chwyci go, nim dokoñczy dziesiêciogroszow¹ wiktori¹. Tak siê sta³o z panem Arturem, który po³o¿ywszy siê w powozie i okrywszy futrem, kocem i czym tylko mia³, chrapn¹³ bardzo prêdko. Myœl jego kr¹¿y³a w sferze ulubionych marzeñ,jakby siê to mo¿na od nieznoœnej s³u¿by uwolniæ, wygraæ na loterii, bogato o¿eniæ i stan¹æ w tej pozycji szczêœliwej, w której siê gderaæ mo¿e, nie bêd¹c obowi¹zanym s³uchaæ cudzego gderania... Mia³ nawet coœ napiêtego, wdówkê w œrednim wieku, posiadaj¹c¹ w³asny dom przy ulicy £uckiej, ale na nieszczêœcie by³a mocno od ospy poznaczona i w tym kataklizmie straci³a jedno oko... co j¹ uczyni³o zbyt oryginaln¹ dla pana Artura... Myœla³ jednak, ¿e gdy mu s³u¿ba dokuczy, gotów by siê ju¿ i z jednook¹ o¿eniæ, zw³aszcza ¿e domek za to by³ nieszpetny wcale, a osoba charakteru ³agodnego bardzo i trochê kaszl¹ca. Dalsze marzenia rozp³ynê³y siê w tak mgliste formy, ¿e ich pochwyciæ przy najlepszym do sprawozdania usposobieniu nie mo¿emy. Gdy w powozie na sen i sny siê zbiera³o, pan Adolf znaæ niespokojny o swe papiery i pieni¹dze dwa razy wychodzi³ na zwiady, ogl¹da³ powóz i przys³uchiwa³ siê melodyjnemu chrapaniu Artura, które zapowiada³o g³êbokie uœpienie. Za trzeci¹ raz¹ upewniwszy siê, ¿e towarzysz jego podró¿y usn¹³ mocno, podró¿ny zamkn¹³ drzwi goœcinnego pokoju i pukn¹³ do szynkowni. Tu ju¿ niespokojnie przechadza³ siê jakby na stra¿y pan Bart³omiej, odprawiwszy s³u¿¹c¹ i zaryglowawszy drzwi od podwórza, ciekaw¹ te¿ Basiê zapêdzi³ do snu za jej parawanik w drugim pokoju... a sam czeka³ na syna. Nim pukn¹³, ju¿ po chodzie go pozna³, ju¿ drzwi uchyli³ i pochwyci³ silnie za rêkê na palcach przeprowadzaj¹c do alkierza. Przechodziæ by³o potrzeba przez pokoik, w którym za parawanikiem zamkniêta sta³a Basia... a bi³o jej serce, niebo- dze... gdy Adolf przesun¹³ siê jak cieñ przed ni¹. W progu alkierza dr¿¹ca, wzruszona, zap³akana czeka³a matka, która chwyci³a syna dorodnego w ramiona, jakby jeszcze by³ dziecin¹, i przycisnê³a do piersi, ledwie mog¹c ³kania wzburzonego ³ona utrzymaæ. Adolf te¿ nie pozosta³ zimnym widzem uczucia, które go wita³o w rodzicielskim domu i jakkolwiek ¿ycie nowe, otaczaj¹ca go spo³ecznoœæ, obyczaje inne, wychowanie, wszystko dzieli³o go od kolebki - jakkolwiek zerwa³ z ni¹ przyjmuj¹c obywatelstwo w innej sferze - na widok tych miejsc, tych ludzi tak serdecznie rozrzewnionych i przejêtych poruszy³ siê, zarumieni³, ³za zwil¿y³a mu oko... Sierota przez czas d³ugi odzyskiwa³ rodzinê. S¹ ludzie co siê bez niej obejœæ umiej¹, co z serca wyrwaæ potrafi¹ ³¹cz¹ce z ni¹ nici; ale w ¿yciu ich odezwie siê zawsze ¿al po zerwanych wiêzach, têsknota za tym po³¹czeniem dusznym, które wciela cz³owieka przez rodzinê w³asn¹ do wielkiej rodziny ludzkoœci. Adolf przywyk³ by³ do osamotnienia na œwiecie, które mu przez w³asnych rodziców w widokach œwietnej przysz³oœci narzucone zosta³o, odsta³ od tego proga wiejskiego, mówiæ jêzykiem swych rodziców nie umia³, dziwno mu by³o i dziko w tym k¹tku tak skromnym i ubogim po zbytku i wytwornoœci, do których siê przyzwyczai³, a jednak, jednak serce nie zepsute, nie wysch³e jeszcze uderzy³o w nim do wspomnieñ dzieciñstwa, do ³ona poczciwej matki. A! bo mi³oœæ jest najwy¿szym dobrem na ziemi i byæ kochanym przez ludzi, nawet co nas nie potrafi¹ zrozumieæ, bêdzie zawsze milszym sercu, ni¿ byæ wielbionym i cenionym przez zimnych acz m¹drych wspó³braci. Adolf spotyka³ tu uczucie, którego nie widywa³ w tym kole, w jakim ¿yæ by³ przywyk³y - instynkt wskazywa³ mu, ¿e na ten uœcisk wiêcej rachowaæ mo¿e ni¿ na najs³odsze uœmiechy tych, co siê jego przyjació³mi mienili. Wszed³ te¿ ca³y poruszony za matk¹ do alkierzyka, który znalaz³ takim zupe³nie, jakim go przed laty porzuci³... Troskliwy ojciec zamkn¹³ zaraz drzwi pilnie, ale jeszcze siê one za nimi nie zatrzasnê³y, gdy Basia wybieg³a zza swego parawanika z twarz¹ zaognion¹ i stanê³a u nich na stra¿y. Za³ama³a rêce, spuœci³a g³ówkê i zdawa³a siê piêknym pos¹giem rezygnacji, tak zdrêtwia³a u tego progu, który siê ba³a przest¹piæ, choæ poza nim... ale nie godzi siê zbyt wiele zgadywaæ. Tymczasem matka poci¹gne³a Adolfa ku œwiat³u, chcia³a mu siê przypatrzeæ, nie puszcza³a go z r¹k, a oczy jej, z których dwie ³zy nieprzerwanym ciek³y strumieniem, choæ dr¿¹ce usta siê œmia³y, wlepione by³y w twarz m³odzieñca z wyrazem ekstazy, która pospolite rysy zmieni³a w oblicze szczêœliwej jakiejœ Nioby. Bart³omiej udaj¹c, ¿e nie p³acze, czerwon¹ chustk¹ twarz obciera³ i zazdroœci³ trochê ¿onie, i odci¹ga³ ku sobie Adolfa. - No, ale¿ bo ju¿ doœæ tych romansów, moja jejmoœæ - odezwa³ siê markotny - dajcie¿ mu si¹œæ, spocz¹æ, niech gada... tylko proszê cicho, bo ten trzpiot, Basia, gotowa umyœlnie nie spaæ. Zaczêto miejsca dobieraæ dla Adolfa, który ulega³ pos³usznie i rodzice milcz¹co zgodzili siê posadziæ go na kanapie, bior¹c go poœród siebie. - Ale mu potrzeba by daæ co zjeœæ - zawo³a³a matka - to siê bez Basi nie obejdzie, dlaczego¿ by ona znowu Adolfa widzieæ nie mia³a... wszak ci ona go kocha jak my i nikomu nie powie. - Ale papla jest... - odrzek³ pan Bart³omiej - nie strzyma jêzyka. - Toæ ju¿ wie. - Tak, a im go siê lepiej napatrzy i nas³ucha, tym j¹ gorzej jêzyk œwierzbieæ bêdzie. - Mój jegomoœæ, proszê¿ ja jegomoœci. - Ano, to jak sobie chcecie. - Niech¿e i ona go zobaczy. Poczciwa pani Bart³omiejowa, wyjednawszy w ten sposób milcz¹ce przyzwolenie na wezwanie Basi, skoczy³a ku drzwiom i tak jakoœ dokona³a to szybko, ¿e biedne dziewczê ust¹piæ siê od nich nie mia³o czasu, znalaz³a j¹ wiêc na gor¹cym uczynku pods³uchów - ale czego¿ serce matki nie wybaczy, uœmiechnê³a siê i poda³a Basi rêkê. Mój Bo¿e - jak¿e to niepojête jest serce! Niczego bardziej mo¿e w ¿yciu nie ¿yczy³a sobie Basia, jak zobaczyæ Adolfa i wnijœæ do tego przybytku, w którym on królowa³, ale gdy pani Bart³omiejowa poda³a jej rêkê, gdy skinê³a na ni¹, si³y i odwaga opuœci³y biedn¹ dziewczynê. B³yskawic¹ przelecia³a jej przez g³ówkê myœl, ¿e Adolf na owym œwiecie, do którego nale¿a³, tyle widywa³ piêkniejszych, strojniejszych, ¿e mo¿e w ubiorze skromnym, powszednim nie wyda mu siê dobrze... ¿e... Bóg tam wie co, ale doœæ ¿e siê prawie cofnê³a w pierwszej chwili, dopiero uczucia przyp³yw jakiœ rzuci³ j¹ gwa³townie i skoczy³a, ca³a w p³omieniach staj¹c przed Adolfem, który uœmiechaj¹c siê rêkê ku niej wyci¹gn¹³. Biedna Basia wcale nie wiedzia³a teraz jak go przywitaæ, co zrobiæ z t¹ wyci¹gnigt¹ d³oni¹, któr¹ brat przywyk³y do angielskich powitañ wyci¹gn¹³ jej zapomniawszy, i¿ w wiejskim k¹tku obyczajów jego œwiata nie znaj¹. Basia sk³oni³a mu siê, rumieni¹c, z daleka jak obcemu prawie, choæ mo¿e dawniej te dwa wzroki nie raz w jeden siê zla³y, te dwie d³onie nie raz zadrga³y dotkn¹wszy siê przypadkiem - choæ i serca bi³y im przez chwilê w jeden uroczysty takt m³odzieñczego uczucia. Wspomnienie dziewczêcia jeszcze sta³o jak ig³a zatrzymanego zegara na tej godzinie rozstania... dopiero widz¹c go, spostrzeg³a, ¿e du¿o chwil i godzin up³ynê³o od niej, ¿e ten Adolf nie by³ jej bratem Adolfem z lat starych... Jedno spojrzenie na niego nauczy³o j¹ wiele i serce biæ przesta³o na chwilkê, i rumieniec opuœci³ lice i Basia, wracaj¹c do rzeczywistoœci nagle, spyta³a stryjenki - co ka¿e? - Ale popatrz¿e siê no na niego - zawo³a³a matka - jaki to pan! jaki pan! co siê to z niego zrobi³o! hê! pozna³abyœ go? - A daj nam co jeœæ czy piæ - doda³ Bart³omiej nad¹sany nieco - tylko po cichu ¿eby nie budziæ ludzi... a wara mi paplaæ jutro! Basi a¿ l¿ej siê zrobi³o, ¿e siê mog³a zawin¹æ oko³o jakiejœ roboty, chwyci³a serwety, nakrywaæ zaczê³a stó³, a oko jej swobodniej spoczê³o na znajomej niegdyœ twarzy. Mój Bo¿e - rzek³a w sobie - jaki on piêkny, ale jak on inny! - Ju¿ jakeœmy ciebie radzi widzieæ - odezwa³ siê zawsze cicho pan Bart³omiej - to tylko jeden Pan Bóg wiedzieæ mo¿e, ale pozwól sobie powiedzieæ, kochany Adolfie, ¿eœ wielk¹ pope³ni³ nieostro¿noœæ przyje¿d¿aj¹c do nas. - Ot to! jeszcze go bêdziesz za to ³aja³! - ofuknê³a jejmoœæ - s³yszycie! - Ano bêdê - odpar³ stary - kiedy siê to ju¿ tak zrobi³o, Ÿle czy dobrze, ¿eœmy siê syna wyrzekli, ¿eby mu nasza wódka ca³e ¿ycie za ko³nierzem nie œmierdzia³a, to ju¿ trzeba, moja jejmoœæ, dotrzymaæ do koñca jak nale¿y... nie ma rady. A tu lada nieostro¿noœæ i wszystko siê gotowo wydaæ. - Nic siê nie wyda - rzek³ Adolf smutnie - ja jutro wyjadê do dnia, alem siê chcia³ rozmówiæ i poradziæ z rodzicami. - Ale! poradziæ! tobie radziæ! - przerwa³ Szwarc, kiwaj¹c g³ow¹ - niby to ty za nas wszystkich rozumu nie masz. Juœci¿em i ja nieg³upi i w³asnemu dziecku przez wielk¹ tam mi³oœæ pochlebiaæ nie myœlê, ale co prawda, to prawda... my tobie nie poradziemy... masz ty spryt lepszy ni¿ stary Bart³omiej. Chyba ci pieniêdzy potrzeba. - Wcale nie... - zawo³a³ Adolf - mam ich dosyæ z ³aski waszej... a¿ nadto mo¿e... ale... - No có¿, gadaj bo! gadaj! Jegomoœæ go detonujesz niepotrzebnie - przerwa³a Szwarcowa - niech siê dziecko wyspowiada. Ma on swój rozum, toæ nie przeczê, ale my mamy serce, a i ono siê na coœ przyda... czasem lepiej powie od g³owy... Nie chybi³, ¿e przyjecha³... daj mu jegomoœæ gadaæ! Oboje przybli¿yli siê do syna, który w tej chwili zdawa³ namyœlaæ jakoœ smutnie. - Czy, uchowaj Bo¿e, jakie nieszczêœcie? - spyta³a matka. - Nie! nie - rzek³ powoli Adolf... - wiedzie mi siê a¿ nadto dobrze, nie mam, na co bym siê poskar¿y³, ale kochani rodzice, ja sam ju¿ nie wiem, czemu przy wszystkich szczêœcia warunkach... ja nie jestem tak szczêœliwy, jakbym z ³aski waszej byæ powinien. Wszystko mam, a czegoœ mi jednak braknie. Nie wiem, mo¿e to was, mo¿e rodzinnego powietrza, mo¿e uœcisku macierzyñskiego, mo¿e tych ¿ycia rozkoszy, które zazna³em w dzieciñstwie, a których wiek mnie starszy pozbawi³ jak sierotê. Pan Bart³omiej oczy otar³, tylko sama jejmoœæ poczê³a znów œciskaæ syna. - I co bo ty tam prawisz - odezwa³ siê Szwarc - nie potrzeba znowu ¿ycia braæ na alembik, ja tego nie rozumiem. - I ja nie rozumiem siê sam - odpowiedzia³ Adolf - pojmujê, coœcie uczynili dla mnie, ¿e ofiara, jak¹ zrobiliœcie, by mi ¿ycie l¿ejszym by³o, jest olbrzymia... boœcie dla jego szczêœcia wyrzekli siê dziecka, które by wam pomoc¹, a mo¿e jak¹œ pociech¹ byæ mog³o - ale któ¿ wie, czy daj¹c mi to, coœcie dali, nie skazaliœcie razem na wieczne sieroctwo i têsknotê? - No tak! ju¿ mêdrkuj tylko... a zobaczemy, do czego dojdziesz - zawo³a³ pan Bart³omiej - co to gadaæ! No có¿? mieliœmy ciê z sob¹, wyedukowawszy, w szynku posadziæ daæ ci siê zmarnowaæ? Albo ¿eby ca³y œwiat wiedzia³, ¿e twój ojciec szynkarzem czy tam propinatorem i ¿eby ci tym trutnie oczy wyka³ali? A to by lepiej by³o? - Ja nic nie wiem - rzek³ Adolf powoli - czujê tylko, ¿e mi tu z wami lepiej ni¿ wœród najwykwintniejszych salonów stolicy, ¿e tu siê czujê sob¹, a tam przebranym jakimœ lokajem, jak¹œ mask¹ na wieczne skazan¹ k³amstwo... i wola³bym byæ z wami. Matka go znowu uœcisnê³a z p³aczem. - A! tak! tak! - rzek³a - wiele to ja razy myœla³am w sercu moim, ale có¿? jegomoœæ siê upar³. - I dosyæ¿e mi tego - tupn¹wszy nog¹ doda³ Szwarc - ja wiem, czemum to zrobi³ i sta³o siê, i dobrze siê sta³o, i kwita. Gadaj waœæ, coœ mia³ mówiæ. Basia przynios³a samowar, bu³ki, szynkê, ser, gruszki suszone i powid³a, które niegdyœ lubi³ Adolf, a rozstawiaj¹c to wszystko tak siê krêci³a, ¿e dobrze przypatrzeæ siê mog³a stryjecznemu bratu. Postrzeg³a, ¿e rêce mia³ daleko bielsze od jej spracowanych r¹czek, ¿e wygl¹da³ raczej na wykwintn¹ kobietê, ni¿ na surowej postaci mê¿czyznê; ¿al jej siê zrobi³o, ¿e tak by³ delikatny i w¹t³y; ale jak by³, znalaz³a go jeszcze dziwnie piêknym, i coœ spod poloru powierzchownego patrza³o zeñ, przypominaj¹cego przesz³oœæ. Có¿, kiedy dawny przyjaciel m³odoœci ledwie na ni¹ rzuci³ okiem, ledwie koñce paluszków pañskich ku niej wyci¹gn¹³, ledwie siê jej raczy³ uœmiechn¹æ. A ona tak na niego z bij¹cym patrza³a sercem! Przy Basi nawet nie szykowa³a siê jakoœ rozmowa i Adolf przerwa³ j¹ pytaniem, które jak nó¿ ostry wesz³o w serce dziewczyny: - Có¿ to, Basieczka dot¹d za m¹¿ nie posz³a? Basia odpowiedzia³a spojrzeniem, ale musia³ milcz¹cy jej wzrok powiedzieæ wiele podró¿nemu, bo Adolf zmiêsza³ siê i poczerwienia³ bardzo. - Moja siostrzyczko - rzek³ - u nas to jest zwyczaj, ¿e siê wszyscy witamy braterskim uœciskiem d³oni, daj¿e mi choæ twoj¹ rêkê na powitanie. Ale rêka Basi w³aœnie by³a trochê od samowara wêglami zapylona i zawstydzone dziewczê musia³o j¹ otrzeæ o fartuszek nim wyci¹gnê³o Adolfowi. Ju¿ nie wiem, co sobie powiedzia³y ich d³onie, czy wiêcej ni¿ wzrok, czy ca³kiem co innego, to pewna, ¿e brat poblad³, a siostra poczerwienia³a i wyrwa³a siê, s³owa nie mówi¹c, do drugiego pokoju. - Ju¿ jakie to poczciwe dziecko - odezwa³a siê Szwarcowa - to trudno wypowiedzieæ! A to byœmy z rodzonego nie mieli takiej pociechy. Jakieœ ciê¿kie wspomnienie przerwa³o jej nagle. - Co tam gadaæ o Basi, niech no Adolf prawi nam z czym przyjecha³ - zawo³a³ Szwarc - bo to musi byæ rzecz niema³ej wagi, kiedy z ni¹ siê tu a¿ przyb³¹ka³... Ja siê nawet domyœleæ nie mogê. - A ja bodaj czy nie zgadnê - z uœmiechem przebieg³ym doda³a matka. - Jest to taka rzecz - rzek³ Adolf - ¿e nie wiedzieæ jak zacz¹æ i co mówiæ. Przesz³ego karnawa³u trafem musia³em byæ w Lublinie, a ¿e to by³o w same jakoœ ostatki i nikogo tam znajomego nie znalaz³em, z nudów poszed³em na zabawê. - Ju¿ ¿em zgad³a, tom zgad³a! - po cichu szepnê³a Szwarcowa. - Nie przeszkadzaj bo jejmoœæ, ta¿ to ju¿ po jedenastej, gadu gadu, a psy w krupach, niech koñczy - ofukn¹³ siê Szwarc. - Ca³a szlachta z okolicy zebra³a siê by³a na karnawa³, cz³owiek zwyczajnie m³ody, osób piêknych mnóstwo, same siê klei³y znajomoœci. - Dalibóg, ¿em zgad³a - powtórzy³a nie mog¹c wytrzymaæ matka. - Spotka³em tam pañstwa Narêbskich z córk¹. - No tak! - klaskaj¹c w d³onie zawo³a³a pani Bart- ³omiejowa - i zakocha³em siê. - Nie, droga matko - rzek³ spokojnie Adolf. - A có¿? - spyta³a zdumiona Szwarcowa. - Ot tak, poznaliœmy siê, mówili, zbli¿yli i nie wiem tam jakim szczêœciem, zdaje siê, ¿e panna dosyæ mnie przyjê³a ³askawie. - A waæpan co na to? - zapyta³ ojciec powa¿nie. - Podoba³a mi siê dosyæ. - Tak bo mów szczerze jak przed ksiêdzem, kochasz siê? - Nie, mój ojcze; ale ¿eniæ siê raz potrzeba. - E! to tam znowu nic tak bardzo pilnego - przerwa³ stary. - Piêkna? - spyta³a matka. - Œwie¿a, rumiana, mi³a z powierzchownoœci. - A poczciwa? - Trudno os¹dziæ znaj¹c tak ma³o... przyznam siê rodzi- com, ¿e choæ mnie tam dosyæ oczywiœcie ci¹gniono, nie chcia³em zrobiæ kroku, póki bym siê ich nie poradzi³. Narêbscy nie tak bardzo daleko, w tej gdzieœ okolicy maj¹ maj¹tek, chcia³em siê coœ o nich dowiedzieæ. - Czekaj¿e! Narêbscy? Feliks mu na imiê? ¿ona spaz- matyczka? - przerwa³ Szwarc. - Trochê. - Znam ich - rzek³ propinator - wiem, wiem, ludzie majêtni, parê wiosek maj¹ ³adnych, d³ugów nic, nawet nie wiem czy Towarzystwo - a córka jedynaczka? - Jedynaczka. - No! czegó¿ chcieæ, to piêkna partia! - doda³ wpatruj¹c siê w syna. - Tego Narêbskiego znam od wieków, cz³ek dobry ale miêtki, mówi¹, ¿e nad nim ¿ona przewodzi, tak jak dawniej przewodzi³a matka, bo to by³a herod-baba, ale gospodyni, jakich ju¿ nie widaæ! Jakbyœ siê kocha³, nie ma co myœleæ, jak siê nie kochasz, to rób, co ci siê zda, ot, rada krótka. Ale tylko jednej rzeczy pos³uchaj - powoli doda³ Szwarc - ju¿ to nieczysta sprawa, gdzie jejmoœæ spazmatyczka, a m¹¿ z pozwoleniem flejtuch, tam i córka wychowa siê na tak¹ pani¹, co cugli z r¹k nie popuœci. Ja myœlê, ¿e ty byœ przecie sobie radê da³, gdyby ci przewodziæ chcia³a, ale¿ to, mosanie, robota jak z rozsypan¹ beczk¹: póki klepki pozbierasz, a obrêcze naci¹gniesz, dziesiêæ razy ci siê rozsypie. - Mój ojcze - rzek³ Adolf - w ¿adnym razie nie o¿eni³bym siê pewnie, póki bym charakteru dobrze nie zbada³, o inn¹ mi rzecz chodzi. Przystêpuj¹c, gdyby do tego przysz³o, do najwa¿niejszego kroku w ¿yciu, nie chcia³bym nikogo oszukiwaæ. Maj¹ mnie powszechnie za majêtnych rodziców obywatelskiego syna, nie chcê w tym po¿yczanym stroju iœæ do o³tarza. Szwarc siê zarumieni³ i g³êboko zamyœli³. - S³uchaj - rzek³ - masz ty mo¿e s³usznoœæ, ale to tak coœ jak na targu: przyprowadza ch³op wo³u, daj¹ zañ sto z³otych, sztuka niczego, ano z boku szepcz¹, ¿e mu na podymne grosza trzeba, to ju¿ kupiec ofiaruje dziewiêædziesi¹t, choæby sto warto by³o. Jeœli oni ciebie poznawszy oszacuj¹, przyjm¹, podobasz siê, to im sobie powiedz ca³¹ historiê, kiedy chcesz, wyprobujesz i rodziców, i pannê. Ale dodaj¿e, mój kochany, to, ¿e rodzice im w drogê nie wliz¹, ¿e siê pokazywaæ, chwaliæ i brataæ nie myœl¹. Raz jak Abraham ofiarowa³em siê Izaakiem dla twojego szczêœcia - nie cofnê mojej ofiary! sta³o siê. Czym dobrze zrobi³, czym siê mo¿e omyli³, Bogu wiadomo, a jakem uczyni³, niech tak bêdzie. Powiedz im, kto jesteœ, co masz, niech wprzódy dobrze poznaj¹, kim jesteœ, potem, jak dowiedziawszy siê, ¿eœ syn propinatora, nosem zakrêc¹, nie bêdzie czego tak dalece p³akaæ i desperowaæ. Alboœ ty co wart sam przez siê, albo nie, rodzice ci nie dodadz¹ ani ujm¹, a psuæ wam szczêœcia nie bêd¹. Ot i rzecz skoñczona. Chwilkê trwa³o milczenie, ale je zaraz przerwa³a pani Szwarcowa natrêtnym pytaniem. - Ale no mi j¹ opisz, jak wygl¹da, bardzo pañsko i wspaniale? - Nic a nic - rzek³ Adolf zawsze spokojnie - jeœli chcecie, abym j¹ wam odmalowa³, doprawdy bardzo przypomina Basiê, tylko nie tak ³adna. Szwarc na to ruszy³ ramionami, sama uda³a, ¿e nie s³yszy, Adolf westchn¹³. - Dziwna rzecz odezwa³ siê na wpó³ do siebie - ile mi ta chwila przypomina, jak mi dziœ ¿al tego k³amstwem nieustannym okupionego ¿ycia mojego, gdy tu, z wami, tak by mi by³o dobrze, spokojnie. Dlaczego mi potrzeba by³o pójœæ t¹ drog¹ dobrowolnego sieroctwa, szukaæ niepewnego szczêœcia, którego pewno nie znajdê? - A dlaczego¿ by? - odpar³ ojciec - co to mówiæ! Rodzice nie wieczni, ju¿ci¿ z twoim wychowaniem i g³ow¹ trudno ci siê by³o zakopaæ gdzieœ w takiej dziurze i ¿ycie zmarnowaæ na partykularzu! Kto wie, do czego mo¿esz dojœæ! - Zapewne - rzek³ Adolf - ale szczêœliwym nie bêdê nigdy. - Czemu? - odezwa³ siê Szwarc - nie mów mi takich rzeczy, bo mnie one bol¹, a ja to jestem, com to wszystko zrobi³. Matka siê choæ ze ³zami zgodzi³a, sercem nigdy nie by³a za tym, na mnie to ciê¿y. Ale, Bóg widzi, inaczej nie mog³em. - Ja siê nie skar¿ê - rzek³ Adolf - moja w tym zapewne wina, ¿e niespokojne serce nie mo¿e sobie znaleŸæ przystani. - A twoja ofiara, mój drogi - doda³ ojciec - to jeszcze nic przy naszej! Tyœ sierota, myœmy bezdzietni, m³odoœæ ma jakie takie nadzieje, nasz wiek ju¿ ¿adnych. Dodaj, ¿e matka dnia nie ma, by nie p³aka³a, ¿e mnie ciê¿ko i duszno jak duszy w czyœcu, a my siê nie skar¿emy. Tak by³o potrzeba dla twojego dobra; ¿eby œwiat nasz by³ inny, a cz³owieka mierzono, tym co wart, nie z tego, kto go rodzi, na có¿ by nam by³o k³amaæ i ukrywaæ siê, ale u nas ¿ebyœ Salomonem by³, to ci ojcowski grzech pierworodny wyrzucaæ musz¹ do trzeciego pokolenia... Adolf zamilk³ i spuœci³ g³owê, a Szwarcowa p³acz¹c ujê³a go za rêkê w milczeniu, a gdy podniós³ g³owê, ujrza³ przez wpó³otwarte drzwi z drugiego pokoiku ciekawie wygl¹daj¹c¹ Basiê, która fartuszka koniec trzyma³a przy oczach wlepionych w podró¿nego. W jej wzroku taka by³a si³a rzewna i potêga uczucia, ¿e Adolf, spotkawszy go, zadr¿a³ i wzruszony nie móg³ ju¿ oczów od niej odwróciæ. Obudzi³o siê w nim niedogas³e wspomnienie m³odoœci, pogrzebione wra¿eniami z innego œwiata i rozwiane jak dzieciñstwo. Dziewczê wyda³o mu siê w blasku tych pami¹tek cudnie piêkne, a smutek jego dodawa³ jeszcze wdziêku jak rosa œwie¿oœci kwiatkowi. Patrzali na siebie d³ugo, a¿ stary Szwarc przerwa³ milczenie pytaniem. - To ty tam u Narêbskich bywasz? - Dot¹d nie, obawia³em siê zwi¹zaæ czymkolwiek, nie jestem pewny, jak post¹piæ. Z mowy rodziców i panny miarkowaæ mogê, ¿e mnie maj¹ za syna znakomitej rodziny... có¿ bêdzie, gdy siê dowiedz¹? - Je¿eli wygl¹dasz na dziecko znakomitej rodziny, a w dodatku i starasz siê tak ¿yæ, jakbyœ mia³ imiê s³awne do poszanowania, to tak jakbyœ by³ nim - rzek³ Szwarc - ale oszukiwaæ siê nie godzi. WeŸ, kiedy chcesz, ojca na bok i powiedz mu, jak jest. Zreszt¹ co ja ciê mam rozumu uczyæ! to ju¿ twoja rzecz, obyczajów tamtego œwiata nie znamy. Zamilk³ stary i cisza na chwilê trwa³a w pokoiku, cisza, któr¹ matka przerwa³a g³êbokim westchnieniem. - Ale mów¿e no nam - rzek³a - mów, moje dziecko, jak ci jest? szczêœliwyœ? nieprawda¿? i ludzie ciê umiej¹ przecie oceniæ... i bywasz u najmo¿niejszych, i ocierasz siê o pierwsze w kraju osoby? - Moja droga matko - rzek³ Adolf- dziœ ju¿ dobi³em siê po³o¿enia w œwiecie, nikt mnie nie pos¹dza o pochodzenie, które by odstrêcza³o, bywam wszêdzie, przyjmuj¹ mnie dobrze, ale czy myœlicie, ¿e to zaspokaja serce? ¿e to daje szczêœcie? Nie! nie! S¹ chwile, w których pró¿noœæ po³echtana odurza i cieszy, ale to trwa krótko, serca w tym nie ma i sercu wiecznie têskno... Nieraz powróciwszy z t³umnej zabawy, wœród której sto d³oni zimnych œcisn¹³em z uœmiechem grzecznoœci, gdy siê znajdê sam na sam z sob¹, gdy pomyœlê o was, gdy mi przyjdzie do g³owy, ¿e wy tu tak¿e czasem za mn¹ têsknicie, tak mi ciê¿ko, tak mi smutno, tak pusto, ¿e gdyby bli¿ej by³o, uciek³bym pieszo tutaj trochê si³ nowych zaczerpn¹æ. Szwarc otar³ ukradkiem rêkawem ³zê, której nie chcia³ pokazaæ, a matka rozp³aka³a siê na dobre i przybieg³a znowu syna uœciskaæ i ca³owaæ. Ten objaw uczucia by³ zaraŸliwy. Bart³omiej przysun¹³ siê tak¿e i oboje starzy ujêli go w ramiona ka¿de ze swej strony, w milczeniu obejmuj¹c dzieciê... Jakkolwiek zahartowany obyczajem wielkiego œwiata, który p³akaæ nie pozwala nigdy, Adolf poczu³ ³zy na powiekach, poblad³ i porwawszy rêkê matki i ojca przycisn¹³ je razem do rozpalonego czo³a. W tej chwili zza drzwi da³ sie s³yszeæ wykrzyk mimowolnie z piersi wybuch³ego ³kania, które natychmiast pohamowane ucich³o... bo Basia zakrywaj¹c oczy odbieg³a za parawan tul¹c twarz w bia³¹ poduszkê... nikt tego g³osu nie pos³ysza³ prócz Adolfa, ale na nim zrobi³ on dziwne wra¿enie, przeniós³ go w lata pierwszej m³odoœci, œcisn¹³ serce, obudzi³ gwa³towny ¿al za cich¹ strzech¹ domow¹. Nierych³o uspokoi³y siê ¿ale i znowu powoli zawi¹za³a siê rozmowa, matka i ojciec zarówno o tysi¹c rzeczy rozpytaæ go potrzebowali, zarzucili troskliwymi badaniami o drobnostki, na które syn ledwie odpowiedzieæ umia³. Rozmowa przeci¹gnê³a siê tak d³ugo i tyle razy ukoñczona rozpoczyna³a znowu, ¿e dobrze ju¿ by³o po pó³nocy, gdy Adolf, uprosiwszy ojca i matkê, aby go nie odprowadzali, a zapewniwszy ich, ¿e nazajutrz rano zabiegnie jeszcze rodziców po¿egnaæ, po cichu wymkn¹³ siê z pokoju i zwalniaj¹c kroku, bo mu najmniejsza rzecz m³odoœæ drog¹ przypomina³a, powlók³ siê zadumany do swojej izdebki. W progu drzwi, które wiod³y do sieni, sta³a, jakby nañ czekaj¹c Basia... sp³akana i rozgor¹czkowana, tak ¿e kto by j¹ ujrza³ teraz, znaj¹c weso³ym zwykle trzpiotem, zw¹tpi³by mo¿e czy to ona lub domyœla³ siê nadzwyczajnego wypadku, który j¹ tak przeistoczy³. Inn¹ ca³kiem by³a teraz, smutn¹, ale rozpromienion¹ jakimœ zapa³em, œmia³¹ do zuchwalstwa i z bojaŸliwej dzieweczki teraz niewiast¹ mê¿n¹. Adolf nawet, choæ zadumany, postrzeg³ na niej œlad tego potê¿nego wzruszenia. - Basiu - có¿ ci to? - spyta³ ³agodnie. Dziewczê podnios³o g³owê i oczy zaczerwienione wlepi³o w niego. - Adolfie - zawo³a³a - czy¿ ty mo¿esz o to pytaæ? - Moja droga Basiu; doprawdy... ja nie wiem... - rzek³ stoj¹c brat. - Nic mi, nic... nic - powtórzy³a Basia mocno tr¹c oczy... - no nic... ot tak sobie, przypomnia³o mi siê Bóg wie co, tom p³aka³a. Adolf, ju¿ nie wiem dlaczego i jak, uj¹³ j¹ za rêkê. - Dobranoc ci, Basiu... - Czekaj - rzek³a, zatrzymuj¹c go wzruszona - niech¿e i ja siê na ciebie popatrzê - wszak i ja mam do tego prawo? A! tyœ ju¿ ca³kiem o nas - nie! tylko o mnie zapomnia³! Dla ciebie to by³o dzieciñstwo! zabawka... a dla mnie. - Moja droga! moja œliczna Basiu. Ale na te zimno wyrzeczone wyrazy kuzynka odepchnê³a go i zmierzy³a okiem prawie gniewnym. - Có¿ ci to znowu? Basia zaczê³a p³akaæ. Adolf by³ w wielkim zak³opotaniu, serce jego nie przema- wia³o, czu³, ¿e z drugiej strony by³o uczucie, którego podzielaæ nie móg³, obraziæ nie chcia³ i ¿ywiæ by³ nie powinien. - Basiu droga - rzek³ czulej trochê - a! nie myœl, ¿ebym ja o was, o tobie móg³ kiedy zapomnieæ... ale my ¿yjemy tak od siebie daleko; widujemy siê tak rzadko. - A jednak ja, ja... wcale nie zapomnia³am dlatego o tobie - cicho odezwa³o siê dziewczê. I po przestanku doda³a: - Powiedz mi tylko, powiedz, bo ja tam nic dos³yszeæ nie mog³am, czyœ ty przynajmniej szczêœliwy? czy... ja sama nie wiem, co mówiê... czy ci nigdy nie têskno... czy... I pochwyci³a go za rêkê, a zapomniawszy siê... ponios³a j¹ do ust i zaczê³a ca³owaæ z zapa³em, który nie móg³ nie przej¹æ biednego Adolfa... Ten dowód przywi¹zania zapominaj¹cego siê i szalonego po tylu niewidzenia latach, ta szczeroœæ prostego dziewczêcia, jego ³zy i piêknoœæ obudzi³y w nim nareszcie zamar³e m³odych uczuæ wspomnienie, serce zabi³o silnie... uœcisn¹³ Basiê i na jej czole gor¹cym gorêtszy jeszcze z³o¿y³ poca³unek. I by³a chwila uroczystego milczenia; Basi twarz obla³a siê nowym rumieñcem, Adolf poblad³, wyrwa³a siê z jego ramion zap³oniona i wybieg³a do swojego pokoiku, twarz¹ rzucaj¹c siê na ³ó¿ko. On posta³ chwilê, zaduma³ siê g³êboko i krok za krokiem pomalutku poszed³ do izdebki, w której go dogorywaj¹ca oczekiwa³a œwieca. Koguty pia³y w³aœnie swoj¹ piosnkê stró¿ów porannych... gdy Adolf rzuci³ siê na ³ó¿ko, by spocz¹æ, ale sen nie zszed³ na jego powieki. Przed Ÿrenic¹ jego wlepion¹ machinalnie w sufit przesuwa³y siê dziwnie splecione obrazy, œwiat, ludzie, postacie, rzeczy, mowy tak sobie przeciwne i z dala od siebie stoj¹ce, ¿e zdawa³y siê najmniejszym nie wi¹zaæ ogniwem. Basia i Elwira, ojciec i Narêbski, wielcy ludzie stolicy i rozp³akana twarz matki, stara austeria i salonik w³asnego domu... uœcisk siostry i uœmiech panienki w Saskim Ogrodzie, wszystko to starte i zmiêszane przebiega³o, wraca³o, zdawa³o ur¹gaæ mu i zagl¹daæ do serca pró¿nego niestety, w którym teraz tylko to uczucie, jakie widok rodzicielskiego domu obudzi³, panowa³o. Koguty zaczyna³y piaæ coraz czêœciej i natarczywiej, jakby ludzi pobudziæ chcia³y, nareszcie ruch siê zrobi³ w stajni, woŸnica wsta³ do koni, stró¿ zapali³ fajkê pierwsz¹, nie maj¹c¹ wygasaæ do wieczora, nawet pan Artur przebudzony krz¹tanin¹ poruszy³ siê i przeci¹gn¹³, dobywaj¹c repetiera dla ocenienia, czyby mu ju¿ wstawaæ nie nale¿a³o... zegarek wybi³ pó³ do szóstej i m³ody cz³owiek uzna³, ¿e z powodu bardzo rannego wyjazdu ju¿ by mu mo¿e podnieœæ siê by³o potrzeba. Uczyni³ to jednak nie bez widocznych oznak nieukonten- towania i narzekañ na tê nieznoœn¹ s³u¿bê, która mu siê nawet wywczasowaæ nie dawa³a, a chc¹c choæ trochê spêdziæ z³y humor na kimœ, poszed³ do izby szynkownej nagliæ o samowar, z powodu którego spodziewa³ siê mieæ szerokie pole do wylania z³ego humoru. Jak¿e siê zdziwi³, gdy nad wszelkie spodziewanie znalaz³ ju¿ tu wszystkich na nogach, ogieñ na kominie, samowar na- stawiony, œniadanie przygotowane i pannê Barbarê tak ubran¹, jak j¹ widzia³ wczora. Na widok jednak warszawiaka znik³a natychmiast, zo- stawuj¹c go sam na sam ze star¹ s³u¿¹c¹ i stró¿em, ju¿ powtórnie nak³adaj¹cym fajkê. Pan Artur siad³ przy ogniu i gorzej jeszcze usposobiony, milcz¹cy a posêpny pogr¹¿y³ sie w zadumie o nigdy nie przewidzianych losach ¿ywota... Bo dlaczegó¿ samowar ju¿ by³ nastawiony i ludzie obudzeni, gdy spodziewa³ siê inaczej. Ta b³aha na pozór okolicznoœæ da³a mu powód do prawie filozoficznych rozmyœlañ o fatalizmie, który ¿yciem rz¹dzi. Zapali³ cygaro i pocz¹³ kiwaæ g³ow¹... Ale ¿e nie by³ zbyt przywyk³y do dialektyki, która sie swych praw dopomina³a, a nastrêczaj¹ce siê myœli ju¿ poczyna³y braæ siê do szermierki, splun¹³ tylko i otrzês³szy siê z marzeñ niepotrzebnych, poszed³ pana obudziæ... Jak¿e zwiêkszy³o siê jego zdziwienie i humor niedobry, gdy ujrza³ pana Adolfa ca³kowicie ubranego i oczekuj¹cego tylko nañ, aby za¿¹daæ œniadania. Spodziewa³ siê znowu surowej nagany za opóŸnienie, ale i tu siê zawiód³, bo mu nie powiedziano s³owa. - Ka¿ mi daæ herbaty - rzek³ Adolf po prostu - konie przygotowaæ, za chwilê, gdy tylko trochê rozwidnieje, jedziemy. Ale tu zimno nieco -doda³ po namyœle - pakuj rzeczy, ja pójdê na herbatê do gospodarza, musia³ ju¿ wstaæ, to mój stary znajomy. Artur wyszed³, ale w sieni doby³ zegarka, który go nigdy jeszcze nie zdradzi³, pos¹dzaj¹c go o omy³kê, siebie o roztarg- nienie. By³o nie wiêcej nad pó³ do siódmej, na dworze ciemno zupe³nie. Ruszy³ ramionami. - Pan Bóg wie, co to jest - rzek³ do siebie - czego on wsta³? On, co tak w ³ó¿ku wylegaæ siê lubi³? Czego siê tak spieszy? Kto tam ich zrozumie? pañskie kaprysy i po wszystkim... diabe³ nie dojdzie nigdy, czego oni chc¹. Wtem pan Adolf przesun¹³ siê mimo niego, rozkazuj¹c pakowaæ i konie zaprzêgaæ, a sam spiesz¹c do pokoiku gospodarza. Artur popatrza³ nañ tylko i ziewn¹³. Stró¿ w tej chwili pogl¹da³ z równ¹ ciekawoœci¹ na niego, nie mog¹c sobie zdaæ sprawy z zadumania i odrêtwienia tego piêknego s³ugi, który sobie pozwala³ tak g³êboko dumaæ w chwili, gdy najpilniej by³o pakowaæ t³umoki. Konie zaprzêgano do koczyka. W pokoju Szwarców smutno jakoœ zasiedli wszyscy, chwi- lami Bart³omiej zrywa³ siê czatuj¹c u drzwi, aby ich kto nie zszed³, oczy matki podnosi³y siê na okna, w których brzasku dnia maj¹cego wyjazd syna oznajmiæ upatrywa³a lêkliwie. Sino jakoœ zaczê³o siê robiæ w szybach okienka i serce matki zadr¿a³o... oczy zap³aka³y. - Kiedy my siê znów zobaczymy, Adolfie? - spyta³a. - Kiedy mi pozwolicie i ka¿ecie - rzek³ syn, ca³uj¹c j¹ w rêkê. - Cicho, cicho - przerwa³ mêsko Szwarc - nie ka¿emy i nie pozwolimy, pilnuj swego... zobaczym siê, jak Bóg da, ju¿ trzeba dokoñczyæ, jak siê to zaczê³o... Co ci tam têskniæ za starymi, masz ca³y œwiat i ca³e ¿ycie przed sob¹... nie mówmy o tym. Ale chustk¹ czerwon¹ otar³ twarz biedny stary i machn¹³ rêk¹. Zatêtnia³o w sieni i woŸnica oznajmuj¹c gotowoœæ paln¹³ z bata, a Artur w ogromnym ko³nierzu niedŸwiedzim wpad³ do izdebki przypominaj¹c natarczywie, ¿e dzieñ siê robi i konie przy powozie. Trzeba by³o widzieæ jak na widok obcego cofn¹³ siê do drzwi stary i matka uciek³a od syna w k¹t pokoiku. - Czekaæ - rzek³ sucho Adolf. Ale po chwili potrzeba siê by³o po¿egnaæ... D³ugo Szwar- cowa przytrzymywa³a go w objêciu milcz¹cym szepcz¹c modlitwê nad jego g³ow¹ schylon¹. Nie mog³a wyjœæ za nim, ojciec tylko z pokor¹ i odkryt¹ ³ysin¹ przeprowadzi³ go na pozór obojêtny i po¿egna³ siedz¹cego ju¿ w powozie niskim bardzo pok³onem. Basia z daleka, z daleka patrza³a nañ nie postrze¿ona, a gdy powóz znik³ im z oczów i zaturkota³ po drodze stê¿a³ej od mrozu, wszyscy poszli, ka¿dy z osobna - nie wiem, modliæ siê czy p³akaæ jeszcze. Koniec czêœci pierwszej