Zuzanna Celmer "Małżeństwo" Państwowy Zakład Wydawnictw Lekarskich Warszawa 1989 r. Producent wersji brajlowskiej: Altix Sp. z o.o. ul. W. Surowieckiego 12A 02-785 Warszawa tel. 644 94 78 Przedmowa Problemy małżeństwa i rodziny coraz bardziej zaprzątają uwagę różnych wiekowo grup społecznych, tym bardziej że w ostatnich latach obserwuje się wyraźny zwrot ku wartościom prezen- towanym przez te właśnie instytucje i nasilanie się potrzeby poznania i zrozumienia mechanizmów rządzących małą grupą społeczną (jaką właśnie jest małżeństwo i rodzina). Dlatego każde pojawienie się na naszym rynku wydawniczym pozycji o tematyce zbliżającej te problemy spotyka się z zaintere- sowaniem i przychylnością Czytelników, poszukujących tą drogą wiedzy o jak najbardziej satysfak- cjonującym ułożeniu swojego życia osobistego. Książka Zuzanny Celmer wydaje się spełniać te oczekiwania, ponieważ prezentując rzetelną wiedzę o małżeństwie, zachowuje walor pozycji popu- larnej. Autorka jest jedną z wybitniejszych terapeutek małżeńskich. Swoją wiedzę i doświadcze- nie czerpała także z wieloletniej współpracy z wieloma zespołami redakcyjnymi, w tym również z ra- diem i telewizją, a zwłaszcza z czasopismem "Zwierciadło". Na jego łamach odpowiada na liczne lis- ty Czytelników, dzielących się swymi problemami małżeńskimi. Znajomość konkretnych niedomo- gów różnorodnych związków emocjonalnych, ogromne zaangażowanie osobiste Autorki i umiejęt- ności terapeutyczne złożyły się na powstanie książki, będącej ciekawym studium o drogach i bezdro- żach małżeńskiego życia. I tak, zgodnie ze stanem współczesnej wiedzy, Autorka przedstawia małżeństwo jako układ wzajemnych zależności i powiązań, w którym istotną rolę odgrywają poprzednie przeżycia i doświadczenia emocjonalne partnerów. Szczególnie cenne wydaje się być podkreślenie znaczenia związków partnerów ze swoją rodziną pochodzenia, tzn. z własnymi rodzicami, które szczególnie sil- nie rzutują na relacje w małżeństwie. Trafnie zostały tu opisane zasady małżeńskiej równowagi, osią- ganej w toku stałych negocjacji, w których główną "bronią" jest system kar i nagród. Dużą rolę w tych negocjacjach odgrywa opozycyjność i konkurencyjność wzajemnych potrzeb - ważki problem, z którego partnerzy właściwie prawie wcale nie zdają sobie sprawy w momencie zawierania małżeńs- twa. Autorka wnikliwie omawia wszystkie przemiany zachodzące w małżeństwie, ukazując ich dynamikę na przykładach "z życia wziętych", demonstrowanych ze swadą i ciekawym komenta- rzem. Szczególnie interesujące są opisy sposobów adaptacji układu małżeńskiego do tych zmian. Dużo miejsca poświęca Autorka przemianom, które zachodzą w małżeństwie z chwilą urodzenia się dziecka. Uwzględnia również wszystkie problemy, związane z sytuacją, w której znaj- duje się większość polskich małżeństw. Sytuacja ta powoduje określone konflikty, np. u kobiet mię- dzy ich rolą zawodową, małżeńską i rodzicielską. Bardzo interesujący jest rozdział poświęcony prob- lemom komunikacji w małżeństwie, w którym Autorka analizuje przyczyny i skutki zaburzonego po- rozumiewania się małżonków. Jasny ton wypowiedzi, ciekawe przykłady i prostota wywodu pozwala- ją na zrozumienie dość trudnej teorii komunikacji małżeńskiej, bez zbędnego teoretyzowania. Te, oczywiście tylko niektóre wątki tematyczne "Małżeństwa", nie wyczerpują bogatego materiału poznawczego książki. Warto dodać, że jest to jedna z nielicznych polskich publikacji po- święconych tej problematyce, tym cenniejsza, że w sposób bliski polskiemu Czytelnikowi osadza ży- cie dwojga ludzi na znanych mu realiach naszej codziennej rzeczywistości. Autentyzm wyrażanych poglądów, pogłębiający jasność przedstawionego materiału, i ładna polszczyzna, jaką napisana jest książka, pozwalają czytać ją nie tylko ze zrozumieniem, ale i z głębszą refleksją. Reasumując, można z pełnym przekonaniem powiedzieć, że pozycja ta ma szanse stać się pomocna zarówno dla tych Czytelników, którzy stają dopiero przed decyzją związania swoich losów z ukochaną osobą, jak i tych, którzy trwając już w formalnym związku, pragnęliby uczynić go bar- dziej satysfakcjonującym i szczęśliwym. Doc. dr hab. med. Irena Namysłowska Wprowadzenie Zmiana perspektywy Siedząca naprzeciw kobieta osiągnęła w wieku dwudziestu pięciu lat to wszystko, o czym marzy wiele jej rówieśnic. Ma miłego, kochającego męża, własne, urządzone mieszkanie, półroczne- go synka i ceniony zawód. Mogłoby się zatem wydawać, że powinna być osobą promieniującą rado- ścią i optymizmem. Tak jednak nie jest. Przenikający ją smutek i przygnębienie najlepiej wyrażają jej własne słowa. Z trudem, jakby wydzierając z siebie poszczególne sylaby, zadaje pytanie, najwyraźniej wielokrotnie stawiane samej sobie: "Czy to już wszystko, co miałam osiągnąć?" A potem dorzuca z akcentem prawdziwego przerażenia: "I tak już do końca życia?" W różnego rodzaju sondażach i an- kietach nadal przewijają się te same, znane od lat życzenia, dotyczące dobrego, serdecznego towarzy- sza lub towarzyszki życia, ciekawego i dobrze opłacanego zawodu, oraz dzielonej wspólnie z rodziną radosnej rekreacji. I można z absolutnym przeświadczeniem stwierdzić, że wielu ludzi, którym udało się osiągnąć te wartości, czuje się usatysfakcjonowanymi i nie pragnie w swoim życiu żadnych gene- ralnych zmian. Co więcej: dla osób postronnych, którym z różnych przyczyn nie udało się założyć włas- nej rodziny i które czują się niedocenione lub pokrzywdzone w wyniku nieprzychylnego im losu, ob- raz cudzego sukcesu (postrzeganego jako udane życie osobiste i przynoszące zadowolenie zajęcia zawodowe) jawi się jako nieosiągalne dla nich szczęście, jakiego zazdroszczą i o jakim nieustannie marzą. A przecież znaczna część tych - z punktu widzenia społecznych wymagań - dobrze urzą- dzonych i właściwie ustawionych szczęśliwców, wbrew przeświadczeniu otoczenia, wcale nie czuje się dobrze osadzona w zbudowanym przez siebie świecie. Uporawszy się z podstawowymi proble- mami swojej egzystencji - takimi jak zawarcie małżeństwa, uzyskanie ciągłości rodzinnej przez po- tomstwo, zdobycie dobrej lokaty w dziedzinie zawodowej, zapewnienie godziwych warunków mate- rialnych stworzonej przez siebie rodzinie oraz osiągnięcie ładu w stosunkach z bliższym i dalszym otoczeniem - ludzie ci odkrywają obszar nowych, nie znanych im uprzednio wątpliwości i niepoko- jów. Podstawowy konflikt dotyczy ich samych i ujawnia się jako rozbieżność między hołubionym na własny temat wyobrażeniem a realnym obrazem własnej osoby, sprawdzającym się przez sposób za- chowania. Inaczej mówiąc, chodzi tu o przykre niespodzianki sprawiane samemu sobie, kiedy w kon- frontacji ze światem okazuje się, że jesteśmy inni, niż byliśmy skłonni to sobie wyobrażać. Przyczyn takiego stanu rzeczy należy upatrywać w zmianach, jakie dokonały się w ostat- nim półwieczu, które doprowadziły do przewartościowania pojęć tradycyjnie określających proces stawania się człowiekiem dorosłym. Poszczególne etapy tego procesu: dzieciństwo, lata młodości, wiek dojrzały i okres starości składały się uprzednio na harmonijną całość ludzkiego bytowania, za- kończonego majestatem śmierci. Zadaniem dzieciństwa i młodości był rozwój, kształtowanie osobo- wości i poznanie własnego "ja" w taki sposób, aby w wieku dojrzałym umieć sprostać odpowiedzial- nym zadaniom przypisanym ludziom dorosłym. Z kolei starość gwarantowała przywilej mądrości, skłaniający młodych do respektu i posłuszeństwa. Suma doświadczeń życiowych starszej generacji stanowiła dla adeptów szkoły życia cenną wskazówkę, a także wzór do kierowania własnym losem. Porównując ten schematyczny, ale zgodny z ówczesną praktyką, proces wchodzenia w dorosłość z realiami współczesności, trudno nie zauważyć istotnych różnic. Czy na przykład, w dzisiejszej dobie, doświadczenie nabyte w ciągu kilkudziesięciu lat życia może być w czymkolwiek przydatne startującej w wiek dojrzały młodości, skoro w tym czasie świat tak zasadniczo się zmienił? Najbardziej może istotna zmiana, jaka dokonała się wśród generacji powojennych, to odmienny od opisanego uprzednio proces przeżywania indywidualnego losu. Pojawił się mianowicie nowy rozdział w biografii współczesnego człowieka, który można określić jako długotrwały etap do- rosłości. Dzieciństwo i młodość przestały pełnić role przygotowawcze wobec dojrzałości, a jeśli na- wet usiłują podtrzymać tę tradycję, podejmowane wysiłki są niewspółmierne do osiąganych rezulta- tów. Obecnie dzieciństwo rzadko bywa fazą harmonijnego rozwoju i spokojnego odkrywania świata w bezpiecznej bliskości kochających rodziców. Częściej jest to okres przerażających odkryć is- toty wzajemnych stosunków kobiety i mężczyzny, czas niepokoju w nie ustabilizowanym emocjonal- nie klimacie rodzinnego domu, okres przerastających możliwości dziecka starań, zmierzających do zbudowania spójnego obrazu świata wbrew zachowaniom dorosłych. Dzieci ze skłóconych i rozbitych rodzin można podzielić na dwie grupy: pierwszą - wal- czącą o normalny dom, próbującą wszelkimi dostępnymi w swoim wieku, środkami zbliżyć do siebie rodziców, i drugą znudzoną nadmierną kontrolą i opieką jednego lub obojga rodziców, którzy w ten sposób rekompensują sobie brak autentycznych więzi i rozczarowanie, jakiego doznali w małżeńst- wie, grupę dzieci udręczonych pustką i monotonią rodzinnego domu. Wystarczy przytoczyć kilka zaledwie przykładów, aby uprzytomnić dorosłym ich bezmyś- lność i brak wyobraźni wobec dziecięcych odczuć. Oto dwuletnia dziewczynka, która na dźwięk pod- niesionego głosu któregoś z rodziców biegnie do swojego łóżka i nakrywa głowę kołdrą, starając się w ten sposób wyłączyć i przeczekać przerastający jej psychiczną odporność ciąg awantur, a nierzadko i rękoczynów. Oto czteroletni chłopiec, krążący wokół wrogich sobie dorosłych i próbujący bez po- wodzenia skłonić ich do wspólnego oglądania telewizji metodą przyciągania ich ku sobie, aby w ten sposób doprowadzić do pozornego bodaj zbliżenia. Sześciolatka, klękająca przed ojcem, oznajmiają- cym po uderzeniu matki w twarz, że wychodzi, która przyrzeka, że "mamusia już się poprawi". Dzieci zrywające się z krzykiem w nocy i szukające rozpaczliwie nieobecnego, nie nocującego w domu ojca, odbywające rano z matką poważne rozmowy typu: "czy tatuś kochał cię przed ślubem?" lub "czy tatuś nie ma innej pani?" Przysięgi typu "będę grzeczna" w trakcie wzajemnych rodzicielskich obelg połą- czonych z rękoczynami, w poczuciu winy, że może jest się przyczyną tego, co dzieje się w domu. Ma- li chłopcy przyrzekający matce, że jak tylko dorosną, "zabiją ojca" za to, "że jest dla ciebie taki nie- dobry". Są i inne dzieci: godzinami wpatrujące się w sufit, apatyczne, bierne, wystające bez celu u furtki, samotne wśród sterty kosztownych zabawek, których rodzice nie pozwalają nikomu dać do ręki, "bo się popsują". Przerażający w swojej wymowie był rysunek jednego z takich dzieci, wobec którego oboje rodzice deklarowali płomienne uczucia. Na arkuszu bloku rysunkowego ośmioletni chłopiec narysował długi stół, na krańcach którego w nieruchomych, sztywnych pozach tkwiły dwie ludzkie figurki. Stół był oddzielony od reszty tła kratą, za którą siedziało małe, skulone dziecko, z głową wciśniętą w ramiona. Po jakimś czasie dzieci walczące o harmonię rodzinnego domu dają za wygraną, co ozna- cza, że wzięły na siebie ciężar przerastający ich siły. Są świadkami scen rozbijających ich poczucie ładu i bezpieczeństwa. Najważniejsze osoby ich życia - lżone i upokarzane - mimo że kochane nadal, budzą lęk i współczucie, ale nie mogą być żadnym oparciem w świecie, który dla samych dzieci staje się coraz trudniejszy i bardziej skomplikowany. Inni dorośli, tacy jak rodzina, sąsiedzi, nauczyciele, także rzadko stanowią oparcie. Problemy narastają, co przy osamotnieniu dziecka sprawia, że zaczyna ono odbierać świat jako wrogi i groźny. Z takim lub nieco lżejszym, ale również zbyt ciężkim bagażem doświadczeń część nasto- latków wchodzi w wiek młodzieńczy i stara się - przynajmniej pozornie - przystosować do wymagań stawianych przez społeczeństwo. Pragnienie uzyskania samodzielności skłania młodych do pospiesz- nego wyboru partnera małżeńskiego i możliwie szybkiego "okopania się" w twierdzy własnego domu. Ten dom może sprowadzać się do pokoju wynajętego u obcych ludzi lub odstąpionego przez rodzi- ców, ale - przynajmniej na początku - stanowi gwarancję odizolowania się od tego, co od tej chwili chcieliby traktować jako bezpowrotną przeszłość. Swoje własne, samodzielne życie można przecież ułożyć lepiej, mądrzej i ciekawiej, a swoim dzieciom zapewnić odmienne od własnego, dobre i szczęśliwe dzieciństwo. Pułapki dorosłości Tu właśnie, w tym punkcie życiorysu, zaczyna się dziać coś, czego nikt nie przewidywał. Okazuje się, że wbrew utrwalonym przekonaniom o tym, że wiek dojrzały jest czasem spokoju i wy- gody, że małżeństwo i dziecko wpływają stabilizująco na dalsze koleje losu, oddalając niepokoje i cierpienia dzieciństwa - młoda para staje w obliczu jeszcze poważniejszych problemów. Próbując sprostać obowiązkom dorosłości człowiek zaczyna sobie uświadamiać, że pod- jęte przez niego role społeczne nie są wcale łatwiejszym sposobem życia; przeciwnie - stawiają go nieustannie wobec nowych dylematów, do rozwiązania których nie jest wystarczająco przygotowany. Uprzytamnia sobie również, że wielostopniowy proces stawania się człowiekiem dorosłym nie tylko nie został zakończony, ale na dobrą sprawę pierwsze sygnały rozumienia, czym owa dorosłość być powinna, mogą datować się od momentu decyzji o założeniu rodziny. Dodajmy: decyzji nie zawsze przemyślanej. Generalna zmiana polega na tym, że autentyczna dojrzałość, jak żaden inny etap w życiu, niesie w sobie zmianę i rozwój. A zatem to wszystko, czym - zgodnie z utartym wyobrażeniem - po- winna charakteryzować się przede wszystkim młodość. Dziś jednakże dorosłość obejmuje swoim za- sięgiem nie tylko lata młodości, lecz również, nie zwalniając tempa, przechodzi wraz ze swoimi nie- pokojami, trudnościami i problemami w czas biologicznego przekwitania. Można więc powiedzieć, że etap dorastania trwa obecnie niemal do kresu ludzkiego bytu, tylko bowiem nieliczna grupa ludzi potrafi wcześniej rozwiązać zasadnicze kwestie swojej egzystencji. Ci, którym do końca się to nie udaje, mogliby powtórzyć za Gertrudą Stein jej ostatnie słowa. Nie uzyskawszy odzewu na pytanie: "Jaka jest odpowiedź", zadała inne: "Jakie więc jest pytanie?" Skoro człowiek nie może już dzisiaj beztrosko polegać na głosach doradczych minionych epok, proces stałego przekształcania siebie, a więc i świata, staje się koniecznością. Ale z faktu, że pewne zjawiska traktujemy jako znak przemijającego czasu, nie wynika wcale, iż rejestrująca je świadomość ulega równie szybkim przemianom. Pod warstwą nowych zachowań, wymuszonych nie- jako przez zmieniające się stosunki społeczne, tkwią nadal tradycyjne wyobrażenia o świecie, lu- dziach i życiu. Ilekroć konfrontacja wyobrażeń z rzeczywistością wypada na korzyść tej ostatniej (co oznacza, że nie potwierdzają się nasze oczekiwania i po raz kolejny musimy przewartościować do- tychczasowe poglądy na temat ludzi, świata i życia), pojawia się ostry dysonans, a wraz z nim poczu- cie obcości, nieprzystosowania. Doświadczenie takie jest bliskie bardzo wielu ludziom i zawsze nie- sie ze sobą podważenie zaufania tak do świata zewnętrznego, jak i do samego siebie. Pułapki długowieczności Pomówmy teraz o innym aspekcie trudności adaptacyjnych współczesnego człowieka, których źródła tkwią - o paradoksie! - w spełnionym marzeniu o długowieczności. Zdobycze medy- cyny i oświaty sanitarnej tak bowiem wydłużyły lata życia, że osoba po sześćdziesiątce jest uważana za całkowicie sprawną i zdolną do wszechstronnej pomocy swoim dzieciom i wnukom, a nierzadko także - do podjęcia pracy zawodowej w zmniejszonym wymiarze godzin. Również rześki siedemdzie- sięcio- i osiemdziesięciolatek nie budzi już zdziwienia, bo nie jest to bynajmniej granica możliwości żywotnych człowieka. Od razu trzeba dodać, że owa długowieczność i sprawność fizyczna jest zna- kiem naszej epoki, a w ubiegłych stuleciach była raczej zjawiskiem wyjątkowym. Sytuacja ta stwarza nową perspektywę ludzkiej egzystencji, co - zważywszy, że małżeńs- two zawiera się mniej więcej około dwudziestego piątego roku życia - teoretycznie łączy parę na pół wieku i dłużej. Przyjmując za statystykami, że okres płodności małżeństw przypada na pierwsze pięć lat pożycia, łatwo obliczyć, że po odchowaniu dzieci pozostaje małżonkom jeszcze co najmniej dwa- dzieścia do trzydziestu lat ponownego życia we dwoje, już bez obowiązków rodzicielskich. Tak więc, gdy tradycyjny skrypt kulturowy przewidywał program wypełniający około pięćdziesięciu lat życia, a obowiązki rodzicielskie kończyły się w momencie usamodzielnienia się potomstwa - obecnie wielu starszych wiekiem, lecz pełnych sił i energii ludzi, nie wie po prostu, co począć ze swoim życiem po pięćdziesiątce, zaś w momencie przejścia na emeryturę, wpada w stany przygnębienia, a nierzadko paniki. Kwestia ta dotyczy szczególnie kobiet, ponieważ mężczyźni są dłużej zaabsorbowani pra- cą zawodową i zazwyczaj silniej włączeni w nurt życia pozarodzinnego. Ponadto, jak wynika ze sta- tystyki, umieralność mężczyzn około pięćdziesiątego roku życia jest większa niż w tym samym wieku kobiet, toteż żony pozostają samotne, często w sensie dosłownym, jeżeli więź z dorastającymi dzieć- mi jest nikła, a kontakty z otoczeniem oficjalne lub pozorne. Znalezienie sposobu na życie po przekroczeniu "smugi cienia" okazuje się w wielu przy- padkach zadaniem trudnym i skłania do negatywnej oceny minionych lat: napełnia rozgoryczeniem, wzbudza żal do bliskich i świata, nierzadko pogarsza stan zdrowia. Bywa też, że owa negatywna oce- na przeszłości i poczucie beznadziejności uruchamia pragnienie ostatecznego unicestwienia. Stany takie przeżywają nie tylko osoby w podeszłym wieku, ale także dużo młodsze, pozornie włączone jeszcze w nurt życia. Ilustracją takiej właśnie sytuacji, powtarzającej się coraz częściej w różnych wariantach, może być list skierowany do rubryki porad tygodnika "Zwierciadło", autorstwa czter- dziestosiedmioletniej, a zatem zgodnie z obowiązującymi kryteriami - młodej jeszcze kobiety. Brzmi on następująco: "Coraz częściej mam wrażenie, że moje życie właściwe już się skończyło i nie wiadomo, w jakim celu chodzę jeszcze po tym świecie. Mam 47 lat, osiemnastoletniego syna, męża, który jest starszy ode mnie o trzy lata. Nadal pracuję. Moje kontakty z synem są bardzo dobre, ale wiem, że już niedługo opuści dom i rozumiem, że jest to naturalne. Ma dziewczynę, którą akceptuję i która dobrze się czuje w naszym domu, i wiem, że myślą o wspólnym życiu. Już teraz często z nią wychodzi, tak że po pracy zostajemy najczęściej z mężem sami. Nasze małżeństwo było takie sobie: ani specjalnie udane, ani nieudane. Współżycia fizycznego nie ma już od dawna i wiem, że to we mnie powstał ten opór, a mąż się do tego przystosował. Czy ma kogoś, nie wiem, wydaje mi się, że nie, ponieważ bar- dzo wiele czasu spędza w domu. Lubi majsterkować, łowić ryby, zawsze jest czymś zajęty i tak żyje- my obok siebie bez złości, ale i bez żadnych emocji. W poprzednich latach miałam dwa poważne romanse, z których jeden można chyba na- zwać miłością. On był żonaty, miał rodzinę, wiadomo było, że nic z tego dla nas nie wyniknie, ale czułam się szczęśliwa i kochana. Nawet to, że czasami zaglądał do kieliszka, specjalnie mi nie prze- szkadzało. Kilka razy wyjeżdżaliśmy razem na wczasy, ale wszystko skończyło się razem z jego śmiercią. Zabił się na motorze, w nietrzeźwym stanie. Później miałam jeszcze jeden romans, ale mało ważny i sama skończyłam tę znajomość. Mężczyźni przestali mnie już interesować, podobnie jak mo- ja praca. Pracę mam odpowiedzialną. Kieruję niewielkim zespołem ludzi, którzy chyba mnie lubią i szanują. Ale wykonuję to zajęcie od kilku lat i prawdę mówiąc traktuję je już rutynowo. Robię to, bo jestem zatrudniona, ale od dawna nie sprawia mi ono żadnej przyjemności. Po prostu zarabiam pie- niądze. Coraz częściej łapię się na tym, że właściwie nie mam ochoty ani wyjść rano do pracy, ani wrócić po pracy do domu. Wszystko jest takie samo, a rozrywki typu wizyta u znajomych, teatr czy kino, wyjazd na wczasy, przecież nie wypełniają życia. Bez kogoś naprawdę bliskiego to wszyst- ko także nie sprawia wielkiej przyjemności. Myślę, że jestem nikomu niepotrzebna i moje życie jest puste. Czuję się stara i zużyta, chociaż nie wyglądam najgorzej i mogę się jeszcze podobać. Ale już mi się nie chce. Co może mnie czekać? Rola babci? Jakoś siebie w tym nie widzę, chociaż życzę mojemu synowi udanych dzieci. W ogóle nic przed sobą nie widzę i coraz częściej nachodzi mnie myśl skoń- czenia z tym wszystkim. Na razie tylko o tym myślę, ale myślę coraz częściej. Nie wyobrażam sobie takiej prawdziwej starości i w ogóle już nic sobie nie wyobrażam. Na razie muszę poczekać, aż syn zrobi maturę i dostanie się na studia, a potem... Zupełnie nie wiem." Stan opisany w liście, bliski wielu ludziom w średnim i starszym wieku, można zdefinio- wać w sposób następujący: życie straciło sens i przestało być komukolwiek potrzebne. Odtworzenie przeszłości w znanych dekoracjach jest już niemożliwe. Powstała pustka. Pomysłu na zaczęcie wszys- tkiego od nowa jakoś brakuje i co gorsza, brakuje ku temu chęci. Być może autorka listu odczuła ten stan nieco wcześniej, niż to się zazwyczaj dzieje, ale fakt pozostaje faktem. Nieliczni, którym udało się zmienić ten bieg rzeczy, są dopiero pionierami "akademii złotego wieku" i na upowszechnienie ich poszukiwań w tym zakresie trzeba będzie jeszcze poczekać. Pyrrusowe zwycięstwo W popularnym życzeniu "długiego i szczęśliwego życia" łączą się dwa elementy: życze- nie dobrej kondycji fizycznej, nie opuszczającej człowieka do kresu jego dni, i harmonijnego współ- życia z takim towarzyszem życia, na którym - mimo różnych perypetii losowych - można całkowicie polegać. Badania dotyczące stanu zdrowia informują, że osoby żyjące samotnie częściej zapadają na różne choroby, oraz podlegają wyższemu wskaźnikowi umieralności niż osoby żyjące w związkach małżeńskich. Wiadomo także, że jakość pożycia małżeńskiego ma ogromny wpływ na samopoczucie, co wiąże się z gotowością podejmowania nowych zadań, chęcią do życia i zachowaniem równowagi psychoemocjonalnej. Partnera na życie wybiera się w okresie młodzieńczym, kiedy siły witalne na ogół dopisu- ją, a takie zagrożenia, jak choroby, różnego rodzaju niesprawność bądź możliwość porzucenia po- przez odejście czy śmierć jednej ze stron, nie są w ogóle brane pod uwagę. Kochankowie mówią so- bie, że chcieliby żyć wiecznie razem i są przeświadczeni, że nie ma takiej siły, która mogłaby ich roz- dzielić. Niekiedy założenie to okazuje się kamieniem węgielnym związku i ludzie żyją ze sobą wiele lat w poczuciu coraz bardziej pogłębiającej się, dojrzalszej miłości (co nie oznacza, że nigdy nie przydarzają im się "ciche dni", sprzeczki czy przelotne burze), wychodząc obronną ręką z różnych trudności, konfliktów, niepowodzeń. Wiemy jednak, że nie dzieje się tak zawsze. Wiele małżeństw zawartych z najlepszymi nadziejami i związanych początkowo serdecznymi uczuciami, nie wytrzymuje próby czasu i rozpada się wbrew intencjom przynajmniej jednego ze współmałżonków. Przyczyn takiego stanu rzeczy jest oczywiście bardzo dużo, ale nie wdając się na razie w szczegółowe analizy, warto zastanowić się nad trudnościami, jakie we wzajemne stosunki obu płci wprowadziła - pozytywna z obiektywnego punktu widzenia - emancypacja kobiet. Zmiany dokonane pod jej wpływem przeobraziły nie tylko ich psy- chikę, ale ukształtowały także zupełnie nowy typ mężczyzny, który nie zawsze jest w stanie sprostać oczekiwaniom i potrzebom wyemancypowanej kobiety. W tym właśnie obszarze dzieje się wiele rzeczy trudnych dla obu stron, ponieważ przy realizacji równouprawnienia stopniowo przestają być respektowane tradycyjne przywileje obu płci, a nowe reguły wzajemnego kontaktu znajdują się dopiero w fazie wstępnych uzgodnień, tym trudniej- szych, że składają się z nie określonych wyraźnie postulatów i niespójnych dyrektyw. W rezultacie każda para - stosownie do swoich potrzeb - musi wypracować własny, odpowiadający jej układ. Za- garniając dla siebie przywileje przypisane uprzednio płci brzydkiej, a przez to stawiając mężczyzn w nowej dla nich sytuacji, kobiety równocześnie oczekują, że ich rola, obejmująca opiekuńczość i odpowiedzialność za dom, pozostanie nie zmieniona. Zupełnie tak, jak gdyby Dalila po obcięciu Samsonowi włosów spodziewała się, że będzie on równie silny i niezwyciężony, jak wówczas, gdy był obdarzony ich mocą. Rozbieżność między oczekiwaniami a zachowaniami cechuje zresztą obie płcie, co przy nieumiejętności wzajemnego porozumienia i zrozumienia racji każdej ze stron sprawia, że każda z nich czuje się zdezorientowana i zawiedziona. Zawód, rozczarowanie, zagubienie w labiryncie własnych i cudzych uczuć przekształcają się z czasem w złość, niechęć, nienawiść i wrogość. A takie nastawienie nie pozwala z kolei uzyskać od partnera niezbędnego każdemu z nas oparcia i poczucia bezpieczeństwa. Wydaje się, że mimo stanu faktycznego, ciągle jeszcze nie chcemy i nie możemy się po- godzić z przemianami, jakie dokonały się w małżeńskiej wspólnocie w ciągu ostatniego półwiecza. Są one logicznym następstwem przemian zaistniałych zarówno w życiu społecznym, jak i osobistym pod wpływem aktywizacji zawodowej kobiet. I czy nam się to podoba, czy nie, zmiany te są już nie- odwracalne. Chociaż walka o równouprawnienie przyniosła wiele pozytywnych osiągnięć, zmieniając niekorzystny w przeszłości układ stosunków pomiędzy kobietą a mężczyzną, to jednak obserwując dzisiejszy układ stosunków pomiędzy partnerami trudno powstrzymać się od smutnego pytania: czy nie jest to przypadkiem zwycięstwo pyrrusowe? Stając w szranki z mężczyzną, kobiety zademonstrowały równouprawnienie nawet przez swój wygląd zewnętrzny. Dżinsy, marynarka i cały zestaw "uniseksowych" ubiorów tworzą osobę diametralnie różną od tej, która w powiewnej sukni i na wysokich obcasach wymagała oparcia na męskim ramieniu. I jeśli nawet powstały w ten sposób obraz osoby silnej i pewnej siebie jest w wielu przypadkach nieprawdziwy, to przekonywająco imituje taki właśnie typ osobowości. Nic zatem dziwnego, że wielu niepewnych siebie mężczyzn szuka oparcia w tej z pozoru silnej kobiecości. A kiedy nie wszystko układa się zgodnie ze scenariuszem, przeświadczenie, że kobieta doskonale po- radzi sobie sama, pozwala mężczyźnie usprawiedliwiać niewywiązanie się z podjętych poprzednio zobowiązań. Wydaje się, że mężczyznom nie zawsze starcza wyobraźni, aby ogarnąć koszty, jakimi kobiety opłacają samodzielność i wymuszoną trudnymi warunkami życia dzielność. Stosy listów spływające każdego dnia na biurka pism prowadzących działy porad, sygnowane zwrotami: "Załama- na", "Nieszczęśliwa", "Samotna", "Zrozpaczona", "Bezsilna" itp., to właśnie odwrotna strona zwy- cięskiej samodzielności: koszt psychiczny nadmiernej emancypacji. Mężczyźni rzadko pisują listy z prośbą o pomoc w osobistych kłopotach, ale ich zagubie- nie i niepewność wobec realiów życia są nie mniejsze niż płci przeciwnej. Odebranie "panom świata" wyłączności na autorytet, mądrość, przewodnictwo życiowe postawiło ich w sytuacji "nagiego króla", zmuszając do przewartościowania dawnych pojęć o męskości i podjęcia prób ponownego określenia swojej roli w układzie osobistym i społecznym. Jest to zadanie niełatwe i nie do rozwiązania w obrębie jednej generacji, zważywszy, że obie strony muszą dopiero wypracować efektywne metody współdziałania, zamiast - jak dzieje się to nadal - w sposób zacięty niszczyć siebie przy najlżejszym niepowodzeniu. W większości związków zawieszenie broni trwa krótko i jest okupione przemilczeniami na temat przeżywanych urazów czy pretensji, aby po tym czasie - koniecznym na przykład do urodzenia dziecka czy skierowania całej uwagi i wysiłku na inną, ważną w tym momencie sprawę - wybuchnąć ze zdwojoną siłą. W zmienio- nym układzie sił zarówno kobieta, jak i mężczyzna stracili bowiem poczucie bezpieczeństwa, a wraz z nim poczucie wartości własnej płci. Teraz nie wystarczy być "tylko" kobietą lub "tylko" mężczyzną, ale trzeba spełnić ponadto wiele rozmaitych warunków i wykazać się różnymi sprawnościami, aby w ogóle zaistnieć w roli partnera. Gdyby te warunki i sprawności były w czytelny sposób określone, tak jak to było w dawnym, tradycyjnym układzie, wówczas sytuacja byłaby dużo łatwiejsza. Tak jed- nak nie jest. Co prawda chętnie posługujemy się określeniami "rola kobiety" lub "rola mężczyzny", odmieniając ten termin w różnych przypadkach i wariantach, ale rzadko uściślamy to pojęcie, rozpa- trując je w każdym przypadku subiektywnie, zależnie od indywidualnych potrzeb. Otóż warto wiedzieć, że w literaturze socjologicznej rolą społeczną nazywamy zachowa- nie człowieka, wynikające z zajmowanej przez niego określonej pozycji, przy czym pozycja oznacza jego miejsce w systemie stosunków społecznych. Role są wyznaczone przez układy kulturowe i prze- kazywane następnym pokoleniom, jako zachowania poprawne, przy czym tylko bardzo niewielka część zachowań składających się na "rolę" jest wyznaczona przez jednoznaczne, niejako skodyfiko- wane przepisy. Przekazywane wraz z dziedzictwem pokoleń wzory ról małżeńskich i rodzinnych znajdują nadal żywy oddźwięk w świadomości społecznej, mimo niemal całkowicie zmienionych rea- liów współczesnego życia. Stan ten prowadzi do wielu nieporozumień, ponieważ nie można już po- stępować w dawniejszy, zwyczajowo określony sposób. Naturalną koleją rzeczy wiele zachowań mu- siało ulec daleko idącym modyfikacjom, a część z nich straciła w ogóle rację bytu. Równocześnie pod presją konieczności wykształciły się nowe typy zachowań i chociaż część z nich nie jest do końca ak- ceptowana, stają się one swoistym testem, sprawdzającym, jak funkcjonują nowe treści wypełniające tradycyjne role. Trudność ustalenia, czy dana rola jest pełniona w sposób właściwy, czy też nie, polega na tym, że bierze się tu pod uwagę dwa elementy: zachowania osoby występującej w określonej roli (na przykład w roli męża czy ojca) i oczekiwania, jakie adresują do osoby pełniącej te role inne osoby czy instytucje. Trudno się zatem dziwić, że "wykonawca roli" nie czuje się w niej zbyt pewnie, ponieważ brakuje mu konkretnego wzorca, w jaki sposób powinien ją wypełniać. Próbując ocenić samego sie- bie może uznać, że nieźle sobie radzi (czerpiąc na przykład wzór zachowań z postępowania własnych rodziców) albo przeżywać wiele frustrujących go wątpliwości, wzmacnianych dodatkowo przez kry- tykę otoczenia. Może wtedy podejmować wysiłki w celu dostosowania się do zgłaszanych przez naj- bliższych oczekiwań, co zresztą wcale nie musi zadowalać ani jego, ani tych, których chciałby usatys- fakcjonować. Sprawa komplikuje się jeszcze bardziej, jeśli dodamy, że istotną cechą "roli" jest względ- na spójność wchodzących w jej skład elementów. W przeciwnym wypadku, a więc kiedy zespół oczekiwań czy zachowań tworzy więcej niż jeden spójny układ, możemy mówić o wyodrębnieniu się kilku autonomicznych ról. Socjologowie posługują się wręcz pojęciem wiązki ról w analizowaniu układu rodzinnego. Wydaje się to celowe w sytuacji, gdy współczesne przemiany doprowadziły do poważnego zróżnicowania zarówno oczekiwań, jak i zachowań związanych z pozycją dorosłego męż- czyzny w rodzinie jako męża, ojca, żywiciela i partnera seksualnego. Dotyczy to również kobiet. Jeśli kiedyś określenie: "dobry mąż" lub "dobra żona" zawierało wyczerpującą informację na temat kryte- riów takich ocen (na przykład "dobry mąż" to mąż nie nadużywający alkoholu, przynoszący do domu całą wypłatę, zabierający rodzinę w niedzielę do kościoła czy na spacer, zaś "dobra żona" to osoba zgodna, gospodarna, dbająca o dom i o dzieci), to obecnie nie są one tak jednoznaczne. Za wyodręb- nieniem ról przemawiają zarówno doświadczenia zebrane w poradniach rodzinnych w trakcie terapii małżeńsko-rodzinnej, jak i liczne materiały pamiętnikarskie.(Konkursy pamiętnikarskie organizowane przez Ośrodek Badań nad Współczesną Rodziną: 1. Moje małżeństwo i rodzina, 1972; 2. Współczes- ny mężczyzna jako mąż i ojciec, 1973; 3. Mój dom i ja, 1975).Dość często słyszy się dzisiaj takie na przykład opinie: "Mój mąż jest dobrym ojcem, kocha dzieci i pod tym względem nie mogę mu nic za- rzucić. Ale to już wszystko, co mogę o nim powiedzieć dobrego. Jako mężczyzna nie zadowala mnie, a jego zaradność życiowa jest żadna". Jak z tego wynika, "dobry mąż", aby zasłużyć na to miano - musi sprawdzić się w wielu różnych dziedzinach wspólnego życia, co oznacza, że samo posiadanie cech przypisywanych kiedyś postawie "porządnego człowieka" już nie wystarcza. W literaturze amerykańskiej mówi się wręcz o powstaniu nowego obrazu mężczyzny w rodzinie, wymieniając przede wszystkim jego rolę dostar- czyciela satysfakcji seksualnej, traktowanej w małżeństwie jako wartość, która jest celem samym w sobie. Spotykamy się tu z opozycyjnym do tradycyjnego rozumieniem seksu "małżeńskiego", jako przyjemności dostarczanej przede wszystkim mężczyźnie przez żonę w zamian za utrzymanie rodzi- ny. Inna z kolei nowa rola, którą można by nazwać terapeutyczną, oznacza podjęcie przez mężczyznę przypisywanych zwyczajowo kobietom zadań związanych z rozwiązywaniem problemów etycznych lub emocjonalnych członków rodziny. Jest sprawą oczywistą, że w kontekście zaistniałych zmian szansa satysfakcjonującego obie strony wzajemnego układu jest o wiele trudniejsza do zrealizowania niż w układzie tradycyjnym. Wciąż jeszcze aktualne role małżeńskie i rodzinne są zaledwie naszkicowane i trudno jednoznacznie je określić. Dlatego też wypełnienie ich treścią dostosowaną do konkretnych potrzeb staje się dla każdej pary kwestią otwartą, pozostawioną do indywidualnego rozstrzygnięcia. Treść ta uzależniona będzie od składu rodziny, warunków, w jakich żyje, budżetu, jakim dysponuje, cech charakteru jej członków oraz wyniesionego przez parę z ich domów modelu współżycia, wzbogaconego o własne pragnienia i potrzeby. W dążeniu ku szczęściu Zarysowany powyżej obraz, z konieczności sygnalizujący tylko niektóre trudności nasze- go czasu, uwypukla jednak zaistniałe zmiany, które bardzo silnie rzutują na ludzkie losy. Ta sytuacja sprawia, że nowa wersja odwiecznego marzenia o szczęściu nie jest jeszcze wyraźnie określona, a próby realizacji tego nowego modelu nierzadko idą w niewłaściwych kierunkach. Zdajemy sobie sprawę, że dawny sposób życia nie odpowiada już dzisiejszym potrzebom, lecz nie wiemy jeszcze, ja- ki powinien być nowy. Wiemy już, że musi istnieć odmienna od poprzedniej wizja kobiecości i męs- kości, ale nie umiemy sobie wyobrazić, w jaki sposób powinniśmy się do niej dopasować. Wszystko to sprawia, że czujemy się zdezorientowani i zagubieni. Próbując opanować przenikający nas niepo- kój, zadajemy sobie wiele pytań i nie potrafimy znaleźć na nie odpowiedzi. "Jeśli nie jesteśmy silnymi wspaniałymi bohaterami bądź nie potrafimy już nimi być, to jak właściwie mamy postępować, aby zachować swoją męskość"? - oto dylemat mężczyzn. "Czy siła, przebojowość i odrzucenie konwenansów są w stanie zastąpić urok dawnej de- likatnej, niezaradnej kobiecości, skłaniającej mężczyzn do ochrony i opiekuńczości?" - zastanawiają się kobiety, dla których część dawnych wartości - mimo atrakcyjności nowych - nie straciła uroku. Wraz z dorastaniem i uświadamianiem sobie własnych potrzeb coraz bardziej cenimy ta- kie wartości, jak bliskość, intymność, współuczestniczenie, porozumienie i partnerstwo. Staramy się pracować nad ich osiągnięciem, walczymy o nie, analizujemy siebie i naszych bliskich - i nie jesteś- my w stanie pojąć, dlaczego tak trudno wprowadzić te proste, wydawałoby się zasady we wzajemne stosunki. A kiedy zapada decyzja zwrócenia się o pomoc do terapeuty, jasne wyłożenie tego, czego naprawdę od siebie oczekujemy, okazuje się prawie niewykonalne. Uczestniczący w tych bolesnych konfrontacjach z pozycji małżeńskiego doradcy, odnosi często wrażenie, że obie strony dążą w gruncie rzeczy do tego samego celu i usiłują zaspokoić te sa- me, choć może nieco inaczej wyrażane potrzeby. A tym, co przeszkadza lub wręcz uniemożliwia wza- jemne porozumienie, wydaje się być lęk przed autentyczną bliskością! W przeświadczeniu, że ujaw- nienie swojego wnętrza, a więc szczere i czytelne przedstawienie oczekiwań i pragnień może zostać wykorzystane przez partnera, kryje się głęboka nieufność do drugiego człowieka, który zresztą zgła- sza podobne obawy i zastrzeżenia. Kwestia ta łączy się z brakiem zaufania do samego siebie, ponie- waż większość ludzi jest przeświadczona, że ich wnętrze kryje w sobie rzeczy tak dalece trudne do zaakceptowania, iż nie tylko ujawnienie ich komukolwiek, ale nawet wejrzenie w nie samemu musi budzić niechęć i odrzucać. Dlatego partnerzy starają się z jednej strony zamaskować swoje rzeczywiste potrzeby, z drugiej natomiast znaleźć na tyle funkcjonalny sposób ich wyrażania, aby uzyskać bodaj minimalne ich zaspokojenie. Oczywiście, takie postawienie sprawy nie daje jasnej informacji o tym, czego obie strony oczekują od siebie, a w związku z tym żadna z nich nie może czuć się dobrze, zarówno w sa- moocenie, jak i w ocenie bliskiego sobie człowieka. W opinii otoczenia, pożycie takiej nie umiejącej się ze sobą otwarcie porozumieć pary może być odbierane nawet jako bardzo udane, a konstrukcja ich wspólnego życia - jeżeli trzymać się ogólnie przyjętych kryteriów - może być przez osoby postronne oceniana pozytywnie. Przykładem takiej właśnie sytuacji jest przytoczona na wstępie relacja młodej kobiety, której sprawy osobiste i zawodowe wydają się układać dokładnie tak, jak ustalają to społecz- ne wymagania: dobry mąż, udane dziecko, własne mieszkanie, ciekawa praca zawodowa. A przecież kobieta ta nie czuje się wcale szczęśliwa, a im bardziej dochodzi do wniosku, że nie ma prawa zgła- szać żadnych zastrzeżeń do swojego losu, tym mocniej odczuwa rozdźwięk między zewnętrznym ob- razem swojego życia a koniecznością stałego przystosowywania się do tak realizowanego modelu szczęścia. Rzecz w tym, że takie wartości, jak dom, partner życiowy, dziecko, praca - aczkolwiek nadal ważne i pożądane - nie są w stanie zaspokoić pragnień współczesnego człowieka wyłącznie przez to, że zostały spełnione, że istnieją. Ważna stała się przede wszystkim jakość tych wartości, po- czucie, że tworzą one harmonijną całość, odpowiadającą naszym potrzebom, i że my sami dobrze sprawdzamy się w ich realizacji. Potrzebujemy wewnętrznego potwierdzenia, że jesteśmy dobrze osadzeni w swoich rolach życiowych i że role te składają się na spójny kształt budowli, którą nazy- wamy swoim życiem. Aby było to możliwe, konieczne jest staranne przemyślenie koncepcji własnego życia i osadzenie jej w realnym wymiarze postrzeganego przez siebie świata. Jest to jedno z podsta- wowych, a równocześnie trudnych zadań stojących przed współczesnym człowiekiem. I od razu trze- ba dopowiedzieć, że zadania tego nigdy nie udaje się rozwiązać raz na zawsze, ale na każdym kolej- nym etapie naszej egzystencji wymaga ono nowej interpretacji, ponieważ zmienia się postrzegany przez nas obraz świata, a pod wpływem nowych doświadczeń zmieniamy się i my sami. Jest to zatem stały, nie kończący się proces przemian, jakim - świadomie lub nieświadomie - podlega każda ludzka istota. Gdybyśmy wrócili teraz do postawionego wcześniej pytania, powtórzonego za Gertrudą Stein, to jego wydźwięk byłby w równej mierze dramatyczny, co banalny. Pytanie to jest niezmienne i zawsze dotyczy tej samej kwestii: jak żyć? Książka ta nie jest w stanie udzielić w tej materii jednoznacznej i wyczerpującej odpo- wiedzi, ponieważ odpowiedzi takiej po prostu nie ma. Mam jednak nadzieję, że przekazana w niej wiedza na temat mechanizmów rządzących ludzkim zachowaniem, uświadomienie procesów, jakim podlega człowiek w różnych okresach życia oraz analiza istoty kontaktów między kobietą a mężczyz- ną - pomogą zrozumieć przeżywane niepokoje i wątpliwości, a więc lepiej i pełniej przeanalizować własną sytuację życiową. 2. Małżeństwo jako system Zasuszona wiązanka, suknia ślubna i uszyty na tę okazję garnitur - to już tylko rekwizyty ceremonii, o której mówi się w czasie przeszłym. Dla głównych aktorów tego wydarzenia - jednego z najważniejszych w życiu - zaczyna się małżeńska codzienność. Dzień, w którym dwoje młodych przestępuje po raz pierwszy - jako małżeństwo - próg wspólnego domu (bez względu na to, czy jest to samodzielne mieszkanie, wynajęta kawalerka, czy pokój wydzielony przez rodziców) jest początkiem tworzenia między nimi pewnego układu wzajemnych zależności i powiązań. Nowożeńcom może się wydawać, że wyłącznymi mieszkańcami tego pierwszego, samo- dzielnego lokum są oni sami: żona i mąż. Jest to jednak pozorne. Każde bowiem z nich wnosi dodat- kowy balast wcześniejszych przeżyć i doznań: obraz pożycia własnych rodziców, klimat rodzinnego domu, rodzaj więzi emocjonalnych z najbliższymi, wreszcie doświadczenia z poprzednich związków uczuciowych. "Wyposażenie" to, o którym współmałżonek albo wie wszystko, albo niewiele, albo w ogóle nie ma żadnych informacji - kształtuje wyobrażenie o typie związku, jaki później, już od pierwszych dni bycia razem, każda ze stron będzie usiłowała narzucić partnerowi. Jest to sytuacja odmienna od okresu "chodzenia ze sobą", kiedy obie strony starały się maksymalnie uwzględniać życzenia i preferencje partnera. "Przed ślubem - mówi Tomek - wszystko było idealnie. Pojechaliśmy na kilka dni w góry, w dość prymitywne warunki: pokój był nie ogrzewa- ny, a za potrzebą biegało się na zewnątrz. I wszystko było cudownie, żadnych spięć! A w podróży po- ślubnej okazało się, że moja żona nie będzie tolerowała pokoju bez łazienki i że muszą być spełnione liczne warunki dotyczące standardu pokoju, aby czuła się dobrze i była z wyjazdu zadowolona." Podstawowa różnica między tymi dwoma postawami tkwi zazwyczaj w odmienności oczekiwań ludzi wiążących się ze sobą. O ile w trakcie przedślubnych spotkań starania idą w kierun- ku podporządkowania się, a przynajmniej uznawania systemu wartości istotnych dla kandydata na współmałżonka, o tyle po ślubie punkt ciężkości bardzo szybko przesuwa się w kierunku zaspokoje- nia własnych potrzeb. Dzieje się tak dlatego, że okres poprzedzający małżeństwo ma przede wszyst- kim na celu doprowadzenie do założenia rodziny. Natychmiast jednak po osiągnięciu tego celu, każdy z partnerów dąży do tego, aby nowo powstały związek był satysfakcjonujący przede wszystkim dla niego. Dlatego właśnie pierwszą ważną sprawą dla ludzi chcących się pobrać jest próba określe- nia charakteru przyszłego związku. Począwszy od kwestii gospodarowania budżetem - koncepcji umeblowania, poprzez sposób spędzania wolnego czasu, aż po zupełne, wydawałoby się, drobiazgi, jak ustawienie w tym, a nie innym miejscu garnków - cały czas dokonuje się swoista próba sił, która w efekcie ma wyłonić lidera przyszłej życiowej spółki. Nic zatem dziwnego, że początek małżeństwa obfituje w większe i mniejsze konflikty. Nawet największa bliskość nie uchroni od starć, zresztą nieuniknionych i oczywistych, ale dla mło- dych ludzi wchodzących we wspólne życie z przeświadczeniem, że wzajemna miłość nigdy nie do- puszcza do różnicy zdań, te pierwsze nieporozumienia stają się źródłem głębokich rozczarowań, tak w stosunku do współmałżonka, jak i do całej instytucji małżeństwa. Dlatego większość młodych par, hedonistycznie pojmująca życie, zamiast odważnie podejmować próby ustanowienia pewnych fun- damentalnych niejako zasad swojego związku, pośpiesznie decyduje się na rozwiązanie nie satysfak- cjonującego ich układu. Warto w tym miejscu zwrócić uwagę na fakt, że jeśli taką decyzję podejmują osoby bezdzietne, to doświadczenia, jakie nabywają w trakcie "próbnego małżeństwa" mogą być im przydatne w drugim, często lepszym związku. Jeżeli jednak (co niestety jest regułą) para małżeńska podejmuje od razu role rodzicielskie, rozwód oznacza problemy nie tylko dla niej samej, ale także dla zrodzonych z dotychczasowego związku dzieci. Ci, którzy mimo konfliktów decydują się kontynuować wspólne życie, starają się ułożyć je w taki sposób, aby dopasować partnera do własnego (w podtekście: najlepszego) wzorca postępo- wania, aby przemycić jak najwięcej własnych upodobań, nawyków, zwyczajów, potrzeb i zasad. W ten sposób, już od pierwszego dnia po ślubie zaczyna się formować określony, lecz odmienny dla każdego stadła układ. Przy dobrej woli dwojga zainteresowanych ma on szanse stać się z czasem układem zadowalającym, a nawet w pełni satysfakcjonującym. Inaczej rzecz ujmując można by po- wiedzieć, że małżonkowie przechodzą w swoim związku nieustanny proces uczenia się zasad wspól- nego życia. Dzieje się to przez stosowanie właściwego tylko dla siebie systemu "nagród" wzmacnia- jących pożądany i oczekiwany sposób postępowania - oraz systemu "kar" za działania sprzeczne z mniej lub bardziej świadomym kodeksem zachowań. Trudno przecenić ten spontanicznie ustanowiony system gratyfikacji i nagan, zważywszy ich wpływ na kształtowanie możliwie harmonijnego układu małżeńskiego. Dla wielu par, którym z różnych przyczyn trudno jest porozumieć się ze sobą w sposób werbalny, unikanie przez jedną ze stron współżycia seksualnego lub odmowa wzięcia udziału w spotkaniu, które jest ważne dla drugiej, stanowi w gruncie rzeczy sygnał zablokowania wzajemnego kontaktu. Czasem zmusza to nawet naj- bardziej lekkomyślne i beztroskie osoby do analizy zarówno własnego postępowania, jak i powodów takich, a nie innych zachowań strony przeciwnej. "Nagrody" i "kary" nie muszą zresztą wcale być szczególnie ostentacyjne, aby ich sens dotarł do adresata. W związkach stabilnych, dobrze funkcjonujących, wystarczającą karą będzie brak czułego gestu czy uśmiechu. Jest to dowodem, że uzgodnienie wspólnej linii działania - niezbędne do ustalenia wzajemnego systemu wartości - wymaga stałego przepływu informacji, przy czym ich prze- kaz dokonuje się przez sumę werbalnych i niewerbalnych zachowań. Działają one na zasadzie sprzę- żenia zwrotnego: określone postępowanie jednego z małżonków wpływa na działania drugiego, a każda zmiana w nastrojach czy odczuciach jednej osoby, wywołuje konieczność zareagowania nań drugiej. Małżeństwo można zatem określić jako związek dwóch indywidualnych wzorców za- chowań, przy założeniu, że nie są one statyczne i niezmienne, ale pod działaniem rozmaitych bodź- ców ulegają daleko posuniętym zmianom. Dlatego sposób, w jaki każdy ze współmałżonków zacho- wuje się wobec drugiego jest niezmiernie istotny dla struktury związku. Zależnie bowiem od tego jak zachowania te będą odbierane i oceniane przez partnera - obie strony będą traktowały swoje małżeńs- two albo jako udane i satysfakcjonujące, albo jako związek frustrujący i nieudany. Przebywając ze sobą przez jakiś czas, dwoje ludzi tworzy zazwyczaj system zachowań, który staje się dla nich normą. Przy obopólnej dobrej woli zachowania te mogą się coraz lepiej uzu- pełniać, a przez to być "nagrodą" dla obojga; na przykład mąż uczestniczy w robieniu domowych po- rządków, a żona stara się przygotować na niedzielny obiad jego ulubione potrawy, albo mąż, za zgodą żony, kibicuje rozgrywkom piłki nożnej, ale następnego dnia rekompensuje swoją nieobecność, za- praszając żonę do kina. Takie reguły mogą mieć niezliczoną ilość wariantów, jednak we wszystkich układach niezmiennym elementem jest zasada: działanie - reakcja. Oznacza to, że zmiana w zacho- waniu jednego z partnerów jest zwykle reakcją na zmiany w zachowaniu drugiego i to bez względu na charakter tych zmian: pozytywny bądź negatywny. Ilustracją tej tezy może być sytuacja małżeńst- wa, w którym po trzech miesiącach od daty ślubu zaczęły narastać konflikty grożące rozpadem ich związku. Świeżo poślubiona para - Lena i Piotr - ustalili niepisane reguły wspólnego życia, które dobrze funkcjonowały w trakcie pierwszych miesięcy małżeńskiej wspólnoty. Natychmiast po pracy oboje wracali do domu, gdzie Piotr zajmował się pracami związanymi z urządzeniem mieszkania, a Lena starała mu się pomagać, przyrządzając jednocześnie obiad. Razem robili także wszystkie za- kupy i żadne z nich nie przyjmowało zaproszeń od znajomych i rodziny, jeśli dotyczyły one tylko jed- nego z nich. Któregoś dnia Piotr wrócił jednak do domu później niż zazwyczaj i na pytania Leny wy- jaśnił, że wracając z pracy spotkał kolegę i wstąpił z nim na piwo. Było to sprzeczne z przyjętą uprzednio zasadą, że oboje wracają natychmiast z pracy do domu, a życie towarzyskie - bez względu na formy - zawsze dotyczy obojga. Lena nie poruszyła jednak tej kwestii, za to w burzliwej rozmowie przeplatanej płaczem eksponowała przede wszystkim swoje zdenerwowanie i niepokój z powodu przedłużającej się nieobecności męża. Po kilku dniach sytuacja powtórzyła się. Tym razem w pracy Piotra świętowano czyjeś imieniny, a następnie kontynuowano je w domu jednego z kolegów do póź- nych godzin wieczornych. Napięcie i zdenerwowanie Leny było tak silne, że po raz pierwszy od ślubu nie przygotowała dla męża kolacji. Było to złamanie kolejnej małżeńskiej reguły, zgodnie z którą ko- bieta troszczy się o posiłki mężczyzny, ale również nie uświadomiona reakcja Leny na pogwałcenie przez Piotra ważnej dla niej zasady ich współżycia. Oboje byli rozdrażnieni i dotknięci zachowaniem drugiego i oboje oczekiwali, że współ- małżonek wykona gest, pozwalający przywrócić równowagę ich układu. Lena położyła się pierwsza, mając nadzieję, że mąż spróbuje ją przeprosić, ale Piotr poczuł się urażony jej odwróceniem się do ściany i żadnym słowem ani gestem nie okazał gotowości pojednania. Następnego dnia aby ukarać męża, Lena umówiła się z przyjaciółką na całe popołudnie i bardzo późno wróciła do domu. Na stole znalazła kartkę od Piotra z lakoniczną informacją, że co prawda wrócił do domu zaraz po pracy, ale ponieważ jej nie zastał, wyszedł. Analizując opisany powyżej przebieg wydarzeń można stwierdzić następujące fakty: w małżeństwie Leny i Piotra istniały określone reguły wspólnego życia, których przestrzeganie dawa- ło obojgu (przynajmniej na początku) poczucie stabilności i bezpieczeństwa. Polegały one na ograni- czeniu kontaktów ze światem zewnętrznym do niezbędnego minimum, występowaniu wobec otocze- nia jako para, wreszcie podziale obowiązków, zgodnie z którym mąż zajmuje się w domu sprawami organizacyjnymi i technicznymi, a żona pomaga mu w miarę swoich możliwości i zajmuje się kuch- nią. Kiedy Piotr po raz pierwszy nie wrócił z pracy prosto do domu,złamał jedną z przestrzeganych dotychczas zasad, przez co zakłócił dotychczasową równowagę ich układu. Lena mogła odczytać jego zachowanie następująco: "od czasu do czasu chciałbym spotkać się z kimś spoza naszego układu". Gdyby była w stanie zaakceptować jego potrzebę spotykania się niekiedy z innymi ludźmi, mogłaby na przykład wyrazić życzenie, aby mąż uprzedzał ją o takiej ewentualności i starał się to z nią uzgod- nić. Mogłaby też próbować ustalić częstotliwość tych pozadomowych spotkań. W ten sposób została- by ustanowiona nowa reguła ich małżeństwa: Piotr ma prawo spotykać się od czasu do czasu ze swo- imi przyjaciółmi, ale musi uzgadniać terminy tych spotkań z żoną. Lena, być może, mogłaby również - acz niechętnie - przystać na okresową nieobecność męża w domu (podobnie jak musi godzić się z faktem, że część dnia oboje spędzają w pracy, a więc są rozdzieleni), ale równocześnie zachować prawo do stwierdzenia, że nie bardzo jej się to podoba i że czuje się w tym czasie osamotniona. Wówczas system nadal mógłby zachować równowagę, ale zmiana polegałaby na tym, że co prawda Piotr będzie co jakiś czas wracać do domu później, ale w zamian będzie musiał znosić niezadowole- nie żony. Jeśli natomiast Lena zdecydowanie nie chce się zgodzić na samodzielne przebywanie mę- ża poza domem, to powrót ich związku do równowagi jest uzależniony od reakcji Piotra. I tak może on podporządkować się jej życzeniu, lub - jak się okazało - wybrać walkę. Przy wariancie pierwszym, czyli wycofaniu się Piotra ze spotkań z innymi ludźmi, system zostanie nadal utrzymany, ale Piotr bę- dzie niezadowolony. Trzeba dodać, że równowaga systemu, w którym jedna ze strony przystaje na życzenia drugiej za cenę rezygnacji z własnych potrzeb, jest zawsze chwiejna, a perspektywy takiego związku są na ogół pesymistyczne. Jeśli natomiast Piotr wybierze drugie rozwiązanie, co będzie oznaczało, że nie zgadza się podporządkować Lenie i decyduje się na walkę o prawo do samodzielne- go zagospodarowania części wolnego czasu, Lena - walcząc z kolei o zachowanie poprzedniego sta- tus quo - może (tak właśnie, jak zrobiła) podważać w rewanżu inne reguły układu: odmawiać wyko- nania wziętych na siebie zobowiązań, izolować się od męża milczeniem i obojętnością czy też odpła- cać mu tą samą monetą czyli późnymi powrotami do domu. Dalsze wzajemne działania w tym kie- runku muszą prowadzić do rozpadu związku. Można także przyjąć, że Lena nie potrafiła właściwie odczytać zachowania męża, ponie- waż jest osobą o niskiej samoocenie, co oznacza między innymi, że wszystkie zdarzenia, które są nie- zgodne z jej oczekiwaniami, przyjmuje jako działania skierowane przeciwko sobie. W takim wypad- ku "komunikat", jaki odebrała przez zachowanie Piotra, brzmiałby: "przestałaś mnie interesować, inni ludzie są od Ciebie ciekawsi". Może wówczas postąpić w dwojaki sposób: albo zdobyć się na odwagę i podjąć z mężem rozmowę na ten temat zgłaszając mu swoje wątpliwości i obawy albo - jeżeli lęk przed potwierdzeniem jej domysłów przekreśla możliwość takiej rozmowy - podjąć samodzielną -próbę przeanalizowania treści wypełniających ich dotychczasowe życie i w ten sposób zorientować się lub domyślić, co mogło być w nim nużące lub nieciekawe, lub też jakich potrzeb męża nie zaspo- kaja ich wzajemny układ. Istotę konfliktu w małżeństwie Leny i Piotra można ująć jeszcze inaczej: uznać, że w wy- niku destrukcyjnych zachowań obojga została naruszona równowaga ich związku. Oznacza to, że sys- tem dobrowolnie przyjętych przez nich zasad postępowania na rzecz trwałości ich układu (a co za tym idzie zagwarantowania każdemu z nich określonej w tym układzie pozycji) uległ zachwianiu. Mimo że sytuacja taka jest niezmiernie trudna, nie musi przecież przesądzać o losie małżeństwa i prowadzić do zakwestionowania zasadności jego istnienia. Gdyby Lena była wystarczająco dojrzała, aby wnik- nąć w motywy potrzeb męża, tych dwoje mogłoby wyjaśnić swoje racje przy pomocy słów, a nie niszczących poczucie bliskości zachowań. Gdyby Lena w sposób bardziej otwarty zareagowała na potrzeby Piotra, a nie trzymała się kurczowo własnego "scenariusza" małżeńskich zwyczajów, mogłaby poprzeć propozycję zmiany, uznając na przykład, że nieobecność męża jest świetną okazją do robienia tego, na co sama ma ocho- tę: poczytania ciekawej książki, spotkania z przyjaciółką itp. Gdyby natomiast była zdania, że nowy styl bycia wprowadzony przez męża jest zdecydowanie niekorzystny dla ich związku, mogłaby podjąć próbę takiego przeformułowania jego propozycji, aby oboje mogli ją zaakceptować w uzgodnionej wersji. Oczywiście rozważania te dotyczą zmian dokonujących się dosłownie z dnia na dzień i w związku z tym łatwych do natychmiastowego uchwycenia. Na ogół jednak większość mniejszych i większych korekt, wprowadzanych do tych niepisanych małżeńskich kodeksów, odbywa się bez świadomej rejestracji poszczególnych faz tego procesu. Zmiany te są dla zainteresowanych po prostu niezauważalne, natomiast dla postronnych obserwatorów mogą być bardzo wyraźne, a nawet znaczą- ce. Nierzadko owe zmiany - oceniane jako niekorzystne - pojawiają się w chwili zaistnienia nowego uczucia i służą jako świetne usprawiedliwienie własnego postępowania. Właśnie w tym czasie współmałżonek dowiaduje się o swoich wadach, o których poprzednio nie było mowy. Druga strona nie pozostaje zresztą dłużna, przedstawiając swoją listę zarzutów. Ale bywa i tak, że zaistniałe zmiany są oceniane jako pozytywne. Na przykład żona, która w pierwszym okresie po ślubie nie umiała gotować, stała się świetną gospodynią, a apodyktyczne usposobienie męża zmieniło się pod wpływem łagodności żony. Bez względu jednak na rodzaj wza- jemnych przeobrażeń rzadko pojawia się refleksja, że wszystkie dostrzeżone w codziennym obcowa- niu zmiany są rezultatem wzajemnych, stałych oddziaływań, efektem procesu, w którym oboje partne- rzy - w mniej lub bardziej świadomy sposób - biorą żywy, czynny udział. Próbując znaleźć formułę dla wielorakich procesów, jakie zachodzą w małżeństwie, można posłużyć się "teorią systemów żywych" (Teoria systemów żywych jest częścią ogólnej teorii systemów, powstałej w latach czterdziestych naszego stulecia i od tego czasu stale rozwijanej i uzu- pełnianej , szczególnie w Stanach Zjednoczonych.), która zakłada, że wszystkie formy życia wraz ze wszystkimi przejawami jego zachowań są wzajemnie powiązane i wpływając na siebie - wzajemnie się warunkują. Koncepcja ta traktuje system jako zbiór poszczególnych elementów, ale utworzona w ten sposób całość nie jest tylko sumą jej składowych (czego efektem byłaby sztywna i statyczna struktura), lecz przeciwnie - stanowi żywy układ, podatny na wszelkie modyfikacje i zmiany. Małżeństwo można potraktować jako przykład takiego właśnie systemu, w którym wspólne cele określają, co prawda, zasady współżycia kobiety i mężczyzny jako pary, ale równocześ- nie każda ze stron zachowuje indywidualny sposób przeżywania emocji, odmienne widzenie zjawisk świata zewnętrznego i swój własny zakres życiowych doświadczeń. Tak więc, mimo że układ dwojga ludzi tworzy specyficzną, właściwą tylko dla tych dwojga strukturę, każde z nich zachowuje nadal swoją odrębność w ramach indywidualnej aktywności. Opozycyjność i konkurencyjność wzajemnych potrzeb Opisana sytuacja tworzy pierwszy stopień trudności w małżeństwie, ponieważ wyważenie proporcji pomiędzy autonomią jednostki a koniecznymi ustępstwami na rzecz uczestnictwa w związ- ku jest na ogół zadaniem trudnym. Niekiedy obydwa zakresy: jednostkowy i wspólny pokrywają się, ale najczęściej są wobec siebie opozycyjne i konkurencyjne. Oto przykład takiej rozbieżności potrzeb w dobrym skądinąd związku. Mimo że od tam- tego czasu minęły już dwa lata, Magda nadal nie może darować mężowi, że podczas jej ciąży, dowie- dziawszy się, że kolega jedzie na kilka dni w góry, wyraził żal z powodu konieczności pozostania w domu. Janusz natomiast uważa, że skoro jednak nie pojechał, żal żony jest bezzasadny, a poza tym nie jest ona w stanie docenić wagi ówczesnego wyrzeczenia, ponieważ nie lubi gór i nigdy nie pozna- ła smaku włóczęgi po turystycznych szlakach. I chociaż zrezygnował wówczas z przyjemności na rzecz żony (reprezentującej w tym wypadku potrzeby ich młodej rodziny), nadal podkreśla, że decy- zja ta wcale nie była dla niego oczywista. Kiedy ludzie pobierają się, dość rzadko uświadamiają sobie, że odmienność zgłaszanych przez nich potrzeb może prowadzić do kolizji i spięć we wspólnym życiu. Opierają się na doświad- czeniach okresu poprzedzającego małżeństwo, kiedy znajdowali ogromną ilość wspólnych zaintere- sowań. Po ślubie, kiedy zaczynają spędzać ze sobą prawie cały wolny czas, ujawniają się pomijane uprzednio różnice w upodobaniach do udziału w których - co zrozumiałe każda ze stron chciałaby nakłonić partnera. Metody stosowanych w tym względzie "perswazji" charakteryzują się dużą rozpiętością, począwszy od starań, aby przybliżyć partnerowi ulubioną przez siebie dziedzinę zainteresowań, po- przez szantaż emocjonalny, aż po wymuszenie uczestnictwa w czymś, do czego nie ma on ani ochoty, ani dyspozycji. Być może w ten sposób powstało przeświadczenie o "małżeńskich kajdanach": współmałżonek swobodnie dysponujący swoją osobą w okresie kawalerskim, zostaje uwikłany w skomplikowany system zależności, kompromisów i ustępstw. Zaakceptowanie tej sytuacji jest moż- liwe w przypadku silnego, ugruntowanego poczucia własnej wartości; jeśli tak nie jest, nawet wiedza o przyczynach skłaniających partnera do określonych zachowań (lub przeświadczenie o konieczności zrezygnowania z własnych potrzeb na rzecz interesu małżeństwa), nie będzie w stanie stłumić zwią- zanych z tą sytuacją negatywnych emocji. Napięcie powstałe w wyniku wewnętrznego konfliktu jest wówczas tak silne, że uniemożliwia oddzielenie procesów intelektualnych od sfery emocjonalnej, co z kolei stawia na pierwszym planie problemy wynikające z takiej, a nie innej samooceny. Ilustracją tej prawidłowości może być układ małżeński Anny i Bogumiła, przeżywających właśnie pierwszy poważny kryzys swojego związku. Pobrali się, jak niemal wszyscy, z miłości. Pod- stawowym problemem, z którym musieli uporać się po ślubie, było znalezienie odpowiedniego mieszkania, w którym Bogumił - wykonujący zawód artystyczny - mógłby mieć również pracownię. Wynajęcie takiego lokum przekraczało ich możliwości finansowe, a na pomoc rodziców nie mogli li- czyć. Pojawiła się wówczas możliwość zamieszkania w domu dziadka Bogumiła, samotnego pana w podeszłym wieku, który od pewnego czasu zaczął cierpieć na okresowe zaniki pamięci. W zamian za pomoc i opiekę młodzi mieli uzyskać mieszkanie i pracownię, a w przyszłości zostać głównymi lokatorami domu. Jednakże po zamieszkaniu okazało się, że terytorium młodych ogranicza się do przydzielonego im pokoju i pracowni, ponieważ czuwająca nad dziadkiem dalsza i bliższa rodzina ma w tym domu od dawna zagwarantowane miejsce i zwykła postępować zgodnie z ustalonymi od lat zwyczajami. I tak kilka razy do roku przyjeżdżała z innego miasta siostra starszego pana, również wiekowa, ale dość sprawna jeszcze osoba; wówczas wszyscy musieli podporządkować się jej rządom. Pokój, w którym w tym czasie mieszkała, musiał być w czasie jej nieobecności zamknięty na klucz, podobnie jak inne, wspólne pomieszczenia. Kilka razy w miesiącu odwiedzali także ojca rodzice Bo- gumiła, a ponieważ zostawali niekiedy na noc, oni także czuli się w tym domu, jak u siebie. Inni członkowie rodziny zjeżdżali bez uprzedzenia, tak że pokoje młodych często musiały służyć jako sy- pialnia dla gości. Anna jest mądrą i rozsądną dziewczyną, toteż zdaje sobie sprawę, że przejściowe niedo- godności są nieistotne wobec szansy osiągnięcia dużo ważniejszego celu, jakim jest posiadanie w przyszłości własnego domu. Jej sprzeciw i rozżalenie budzi natomiast zachowanie męża, który sta- ra się zapewnić wszystkim gościom jak najlepsze warunki, poświęca im sporo czasu i okazuje wiele serdeczności. Jeśli zdarza się, że zaplanowali sobie wspólnie jakąś rozrywkę, a nieoczekiwanie zja- wiają się odwiedzający, dla Bogumiła jest oczywiste, że ich własne plany trzeba odłożyć i zająć się gośćmi. Anna uważa zatem, że mąż przedkłada potrzeby innych nad jej własne, a zbyt mało zależy mu na bliskiej więzi między nimi. W trakcie coraz częściej zdarzających się scysji, Anna wyrzuca mężowi, że jest człowie- kiem słabym, że nie umie zachować się jak mężczyzna; że uniki, jakie stosuje wobec Anny w związ- ku z wymaganiami matki czy ciotki, dowodzą żenującego podporządkowania się rodzinie. Słowa te Anna wspomaga innymi jeszcze zachowaniami: okresowymi odmowami współżycia lub wyjazdami na kilka dni do swojej rodziny. Gdyby Anna była w stanie zrozumieć, co naprawdę odczuwa obserwując opiekuńcze za- chowanie męża wobec członków jego rodziny, musiałaby sobie uświadomić, że u podłoża jej zarzu- tów i "karzącego" postępowania tkwi (nigdy nie wypowiedziana wprost) obawa, że ona sama nie jest wystarczająco ważną i niezbędną dla niego osobą. I chociaż Anna wie doskonale, że jest atrakcyjną dziewczyną, cenioną studentką, a także dobrą żoną i partnerem, na którego można liczyć - ma zatem ugruntowane poczucie własnej wartości - to jednak brak pewności (przeniesiony z nieprawidłowych relacji z rodzicami w okresie dzieciństwa), czy uzyska dla siebie niezbędną ilość uwagi i miłości od- biera jej zdolność jasnego rozumowania i tworzy wypełnioną pretensjami i żalem postawę wobec mę- ża. Aby układ mógł wrócić do równowagi, to znaczy, aby obie strony mogły w nim bez- piecznie funkcjonować, Bogumił musi zmodyfikować swoje postępowanie, uwzględnić potrzeby żo- ny i okazać jej więcej uwagi i czułości, co zapewne będzie jednoznaczne ze zmniejszeniem świad- czeń wobec dalszej rodziny. Anna natomiast będzie musiała zrewidować swój niesprawiedliwy sys- tem kar stosowany wobec męża, co oznacza, że będzie musiała dokładnie przepracować nie rozwią- zane problemy emocjonalne swojego dzieciństwa. "Coś za coś", czyli małżeńskie qui pro quo Małżeństwo można zatem określić jako system współzależności, w obrębie którego na- stępuje pomiędzy partnerami stała wymiana zachowań, na zasadzie "coś za coś". Zasadę tę można także przedstawić jako zespół świadomych , i podświadomych kontraktów, które pozwalają obojgu zachować swoją odrębną pozycję w ramach istniejącego związku. Jak już wspomniałam, pierwsze miesiące, a nawet lata wspólnego życia, są wypełnione działaniami, które można określić jako walkę o władzę. Chodzi na przykład o ustalenie, kto podejmu- je decyzję o zaproszeniu do domu gości, czy jedna strona, bez porozumienia z drugą, ma prawo kupić sprzęt, który oboje będą użytkować, czy mąż ma oddawać żonie całą pensję, czy też część pieniędzy może przeznaczyć na własne wydatki, czy żona może informować swoich rodziców o sprawach doty- czących tylko ich dwojga; dziesiątki, setki mniejszych i większych spraw, które muszą zostać roz- strzygnięte i wyjaśnione. Oczywiście, każde z małżonków prezentuje odmienne stanowisko w różnych kwestiach dotyczących wspólnego życia, czerpiąc wzory określonego postępowania z rozwiązań, jakie były przyjęte w jego rodzinnym domu. Jeśli na przykład w rodzinie męża mężczyzna dysponował kasą, wydzielając żonie ustaloną kwotę na domowe wydatki, natomiast w rodzinie żony osobą decydującą o wszystkich zakupach była matka, para ta będzie musiała sama wypracować system dysponowania wspólnymi pieniędzmi, co naturalnie nie obejdzie się bez tarć i konfliktów. Nie chodzi bowiem wy- łącznie o zarządzanie domową kasą, ale przede wszystkim o sprawy prestiżowe: kto wygra przetarg, ten przejmuje władzę i kontrolę nad pewnym, ważnym obszarem wspólnego życia. W związkach, w których jedna ze stron zagarnia wszystkie decyzje dotyczące małżeńst- wa, a druga biernie się temu podporządkowuje, mamy do czynienia z układem dominująco-podpo- rządkowanym (submisyjnym). Zdarza się, że i takie związki bywają szczęśliwe: dzieje się tak wtedy, kiedy strona dominująca w pełni zaspokaja potrzeby emocjonalne partnera, a swoją przewagę traktuje i definiuje jako wyraz zaangażowania we wspólne sprawy. Częściej jednak w układach takich wy- czuwa się niezadowolenie strony podporządkowanej, która okazała się zbyt słaba, aby wywalczyć so- bie równorzędną pozycję i zbyt niepewna siebie, aby jawnie zaprotestować przeciw niesprawiedli- wemu podziałowi ról. Podporządkowany małżonek próbuje jednak znaleźć okrężny sposób uzyskania dla siebie pewnej sfery wpływów, na przykład przez "ucieczkę w chorobę" - co zmusza drugą stronę do złagodzenia stawianych wymagań i stosowanych rygorów - albo przez znalezienie sobie takiej dziedziny działalności, która pozwala mu na innym, pozadomowym gruncie odzyskać poczucie włas- nej wartości. Niemniej jednak większość związków - po okresie przetargów i starć uczy się stosować we wspólnym życiu wzorzec postępowania, którego istotę można określić jako wspomnianą już zasa- dę "coś za coś". Obrazowo można by ją przedstawić jako system: "jeśli ty zrobisz to, ja automatycznie odpowiem ci tamtym". Powiedzmy na przykład, że żona godzi się odwiedzać nieżyczliwych jej teś- ciów z okazji rzadkich, rodzinnych uroczystości. Ale kiedy następnego dnia zabiera się w domu za generalne, porządki, mąż, na ogół nie włączający się w ten zakres czynności, występuje w roli potul- nego pomocnika. Albo - co w wielu stadłach jest niemal regułą, ilekroć oboje mają zamiar uczestni- czyć w jakimś towarzyskim spotkaniu, zawsze jedno z małżonków znajduje powód do wygłoszenia nietaktownej lub niegrzecznej uwagi, co uraża partnera tak dalece, iż postanawia pozostać w domu. Ta decyzja, krzyżująca plany miłego spędzenia wieczoru, wywołuje złość współmałżonka, który z ko- lei dosadnie komentuje takie postępowanie. Sekwencję zamyka nieprzyjemna wymiana zdań, rzutują- ca na dalszy wzajemny kontakt. Akt drugi tej sztuki, to wystąpienie określonych dolegliwości u jed- nego z bohaterów (tu role także są ustalone), co stanowi sygnał dla strony przeciwnej, że można pod- jąć działania pojednawcze. W akcie trzecim, i ostatnim, oferowana pomoc jest co prawda przez pe- wien czas odrzucana, ale wzajemne przetargi nie trwają zbyt długo i czułe pogodzenie kończy osta- tecznie ten niezmienny, małżeński spektakl. Na umówione spotkanie małżonkowie przychodzą moc- no spóźnieni, ale wyraźnie rozluźnieni i w dobrym nastroju. Bawią się świetnie. Nie przeszkadza to jednak, aby po każdym tego typu incydencie któreś z nich nie omieszkało wygłosić uwagi: "że też nigdy nie może obyć się bez awantury, kiedy gdzieś razem wychodzimy". A oto jeszcze inny przykład "wymiennych" zachowań małżonków. Wyobraźmy sobie pa- rę, która jest właśnie w trakcie ostrej wymiany zdań. Żona uważa, że zakup nowej lodówki jest ko- nieczny, mąż natomiast sprzeciwia się, twierdząc, że wymiana działającej jeszcze chłodziarki jest przedwczesna, a ponadto nie mogą pozwolić sobie w tej chwili na tak duży wydatek. Żona ma i w tej kwestii odmienne zdanie, a widząc, iż jej argumenty nie są w stanie przekonać męża, próbuje wy- wrzeć na nim presję, narzekając, że nigdy na nic ich nie stać, przez co standard ich mieszkania jest gorszy niż w zaprzyjaźnionych domach. A ponieważ jej słowa nadal nie odnoszą spodziewanego efektu, zła i rozżalona wygłasza długi monolog na temat swojego trudnego i ciężkiego życia. Mąż od- biera tę tyradę jako kwestionowanie jego życiowej zaradności i jego opór jest tym silniejszy, im bar- dziej odczuwa - nie uświadamiając sobie tego wyraźnie - że wypowiadając żale i pretensje pod jego adresem, żona podważa jego pozycję w małżeństwie. Jest to zachowanie godzące w jego własną wi- zję męskości, taką mianowicie, że zdanie męża powinno być zawsze decydujące, a co więcej, że żad- na jego decyzja nie powinna być kwestionowana. Ogarnia go wzburzenie, a wraz z nim fala negatyw- nych emocji. Wszystko to sprawia, że ucina dyskusję, mówiąc: "rób, jak uważasz". W tym momencie żona zdaje sobie sprawę, że posunęła się w swojej krytyce zbyt daleko. Dostrzega emocje męża i bez- błędnie odbiera rzeczywistą treść rzuconych przez niego słów. Wie, że słowa "zrób, jak uważasz" oznaczają "więcej na mnie nie licz". W tej sytuacji, mimo że nadal uważa zakup lodówki za niezbędny, w podświadomości błyskawicznie ocenia, co jej się bardziej opłaca: wymuszenie zgody na jej pomysł i - w konsekwencji - konflikt z mężem, czy zrezygnowanie z zakupu. I decyduje - nadal podświadomie - że najbezpiecz- niejszym wyjściem z tej sytuacji będzie wycofanie się ze sporu. Wykonuje zatem gest pojednawczy, przyznając zdawkowo, że być może inne wydatki są teraz istotnie pilniejsze, a sporną kwestię zakupu lodówki trzeba jeszcze przemyśleć. Nieco później, w trakcie wspólnego spaceru, zauważa na wysta- wie sklepowej ładne, ale dość drogie pantofle i przystaje, aby im się przyjrzeć. Wtedy mąż proponuje, aby weszli do środka i kupili je. Na zastrzeżenie żony, że nie mają przecież nadmiaru pieniędzy od- powiada, że bierze ten problem na siebie i dokonuje zakupu. Po tym fakcie oboje czują, że ich zwią- zek odzyskał poprzednią równowagę i wzajemne stosunki (od czasu sprzeczki sztywne i napięte) stały się znowu swobodne i otwarte. Przebieg tej sytuacji mógł uświadomić żonie, że wymuszanie czegokolwiek na mężu w formie nacisku, pretensji czy wyrzutów jest działaniem nieskutecznym. Jeśli chce coś od niego uzyskać, powinna przedstawić swoje życzenie w formie propozycji. Z kolei mąż musiał odczuć, że co prawda podtrzymał swój męski prestiż, ale tym samym stworzył żonie niewygodną dla niej sytuację. Nie tylko bowiem doznała porażki, ale musiała - poprzez dobrowolne wycofanie się z prestiżowej dla niej sprawy - zaakcentować pozycję męża w ich związku. Mąż nie przeprowadza oczywiście świadomej analizy wzajemnych zachowań, ale zdaje sobie sprawę, że równowaga sił w ich układzie przesunęła się na jego korzyść, kosztem pozycji żony. Docenia także jej ustępliwość pod koniec sporu, która pozwoliła mu zachować poczucie własnej war- tości w męskiej roli. Wszystko to sprawia, że mąż poczuwa się teraz do zapewnienia żonie należnej jej pozycji. Zakup drogich pantofli (co było wydatkiem niezaplanowanym i w kontekście jego po- przednich zastrzeżeń - uszczuplającym ich budżet) miał oznaczać, że mimo wcześniejszej odmowy w istotnej dla żony kwestii lodówki, jest ona dla niego nadal ważną i cenioną osobą. W ten sposób, przekształcając wymianę początkowo negatywnych zachowań na konstruktywne, oboje przyczynili się do przywrócenia swojemu małżeństwu zachwianej w trakcie sporu równowagi. Każdy układ małżeński wypracowuje wiele takich bądź podobnych mechanizmów, w taki sposób regulują- cych system funkcjonowania związku, aby mimo nieuniknionych nieporozumień, a nawet urazów - mógł on zachować równowagę. Wiele z tych mechanizmów działa na zasadzie odruchów, włączają- cych się niejako automatycznie, bez udziału świadomości. Po pewnym okresie wspólnego życia me- chanizmy te funkcjonują tak precyzyjnie, że pozwalają obu stronom przewidywać swoje wzajemne reakcje. Partnerzy uczą się łagodzenia powstałych napięć i rozwiązywania swoich problemów po- przez takie zachowania, które pozwalają każdemu z nich zapewnić sobie poczucie bezpieczeństwa. Nie chodzi tu wyłącznie o akceptowane czy odrzucane zachowania wyrażane werbalnie, ale w jeszcze większym stopniu o sygnały, nadawane w sposób nieświadomy. Mimika twarzy, gesty- kulacja, czyli wszelkie niewerbalne reakcje na słowa czy zachowania partnera, tworzą w trwającym przez jakiś czas układzie czytelną sygnalizację tego, co aktualnie każde z nich odczuwa. Jest to więc nieustanny przepływ przekazywanych sobie wzajemnie komunikatów, co w postępowaniu partnera jest przykre, niedopuszczalne i zagrażające, a jakie zachowania uzyskują aprobatę i wzmacniają po- czucie bliskości. Na przykład o tym, że mąż nie lubi niezapowiedzianych wizyt rodziców żony, może się ona dowiedzieć w dwojaki sposób. Mąż może powiedzieć wprost: "nie lubię, kiedy twoi rodzice przychodzą do nas bez uprzedzenia". Uzyskując taką informację, żona ma szansę negocjacji na temat ich odwiedzin lub - za cenę spokoju może podporządkować się mężowi. Może także walczyć o prawo przychodzenia do nich jej rodziców o dowolnej porze, ale łatwo przewidzieć, że mąż znajdzie wtedy sposób, aby ją za to ukarać: będzie niemiły dla teściów albo podczas ich wizyty wystąpi z totalną kry- tyką żony, tendencyjnie przejaskrawiając jej niekorzystne cechy. Będzie to klasyczne zastosowanie zasady wymiennych zachowań - czyli "coś za coś" w sprzężeniu negatywnym. Dyskomfort psychicz- ny męża wywołany nieuwzględnieniem przez żonę jego życzeń, zostaje zrekompensowany przez ob- niżenie jej prestiżu w oczach bliskich jej osób. W rezultacie takiej "wymiany zachowań" małżonkowie osiągają co prawda satysfakcję, ale równocześnie oboje przegrywają ponieważ ta pozorna równowaga opiera się na zachowaniach de- strukcyjnych. Jeśli takie sytuacje będą się powtarzały, z czasem musi dojść do rozpadu związku. Oczywiście, można wyobrazić sobie i inną sytuację. Mąż może nie mówić żonie o tym, że irytują go niezapowiedziane wizyty teściów ale przez swoje zachowanie daje jej to wyraźnie odczuć. Na przykład, kiedy pojawiają się w drzwiach, oznajmia, że ma właśnie ważne umówione spotkanie i ostentacyjnie opuszcza dom. Po powrocie może odpowiadać monosylabami na pytania żony lub prowokować ostrą wymianę zdań z zupełnie błahego powodu. Może także pozostawać w czasie ich wizyty w domu, ale izolować się od gości, tłumacząc się bardzo pilną w tym czasie pracą lub - prze- ciwnie - brać czynny udział w spotkaniu, negując każdą wyrażoną przez nich opinię, czy pogląd. Mo- że również, po zakończeniu wizyty, wygłaszać na ich temat nieżyczliwe komentarze, raniąc w ten sposób żonę. Bardziej jednak prawdopodobne, że mąż zastosuje inny sposób, aby rozwiązać tę kwestię. Nie mówiąc otwarcie o swojej niechęci do rodziców żony, przy każdej wzmiance o jej matce czy ojcu będzie informował -niekoniecznie przy użyciu słów - o niechętnym nastawieniu do teściów. I tak - podnoszenie brwi do góry będzie wyrażało bezbrzeżne znudzenie, bębnienie palcami po stole - od- ruch zniecierpliwienia, grymas ust lub wzruszenie ramionami - niechętny stosunek do podjętego te- matu. Wreszcie może całkowicie wyłączyć się z rozmowy. To właśnie najczęstszy, choć nie jedyny repertuar takiego bezsłownego przekazu. Uporczywe nadawanie takich komunikatów i systematyczne ich pojawianie się zmusi po jakimś czasie żonę do ich właściwego odczytania. Być może podejmie ona wówczas rozmowę z mężem na ten temat, ale dużo bardziej prawdopodobne, że spróbuje tak po- kierować sytuacją, aby niespodziewane wizyty jej rodziców nie burzyły rytmu ich domowego życia. Nie znaczy to jednak, że jej ustępstwo będzie całkowicie dobrowolne i nie pociągnie za sobą żadnych konsekwencji. Ulegając żądaniu męża, żona będzie równocześnie starała się skłonić go do podobnego zachowania na jej korzyść. Może to być prośba o zerwanie kontaktu z niemiłą dla niej osobą z jego otoczenia, zaaprobowanie nielubianej przez niego koleżanki lub jakakolwiek sprawa, która pozwoli żonie - mimo podporządkowania się woli męża w tej konkretnej kwestii - zapewnić so- bie równorzędną pozycję w ich wzajemnych układach. Tak więc można przyjąć, że zasada "coś za coś" w relacji małżeńskiej jest nieświadomym wysiłkiem obojga małżonków, aby uzyskać w swoim związku równorzędny status. W ten sposób bo- wiem oboje ugruntowują w sobie poczucie własnej wartości. W przekazie niewerbalnym będzie to oznaczało: "jestem równie ważny, jak ona" lub "jestem równie ważna, jak on". Zachowania destrukcyjne Jeśli to przeświadczenie zostaje podważone, to następuje zachwianie reguł obowiązują- cych w określonym systemie, co sprawia, że wymienne zachowania małżonków stają się destrukcyj- ne. Taką sytuację spotykamy dość często w pierwszym okresie wspólnego życia, kiedy okazuje się na przykład, że reguły przyjęte i zaakceptowane przed ślubem przestają być obowiązujące dla jednego lub obojga partnerów. Tak właśnie zdarzyło się w opisywanym już małżeństwie Tomka. W okresie narzeczeńskim kandydatka na żonę wydawała się podzielać upodobania męża do turystycznych wy- praw, natomiast zaraz po ślubie zaczęła protestować przeciwko tego rodzaju wyjazdom i domagać się ustanowienia nowych zasad ich małżeńskiego układu. Trudność w wypracowaniu spójnego zbioru obowiązujących w małżeństwie reguł może mieć swoje źródło w fakcie, że wiele par łączy się ze sobą po dość krótkim okresie znajomości, opie- rając się wyłącznie na porywach serca, kierując się emocjami i nie wiedząc właściwie, kim jest czło- wiek, z którym wiążą się - przynajmniej teoretycznie - na całe życie. Po ślubie może się okazać (i tak właśnie się dzieje), że małżonków dzielą znaczne różnice intelektualne, odmienność upodobań, norm moralnych i wzorców zachowań, wynikające z odmienności środowisk, w jakich wzrastali. W związ- kach tego typu obie strony często odnoszą wrażenie, jak gdyby pochodziły z dwóch różnych planet i mówiły różnymi, całkowicie niezrozumiałymi dla siebie językami. W tej sytuacji trudno się dziwić, że partner niczego nie rozumie, ale nie sposób pogodzić się z tym, że niemal żaden z przekazanych małżonkowi sygnałów nie zostaje przezeń odebrany, co stwarza wrażenie, że ignoruje bądź lekcewa- ży nadawcę. Dokładnie takie zdanie o postępowaniu męża miała jedna z pacjentek poradni rodzinnej, przeżywająca w czasie kilkuletniego małżeństwa wiele dręczących wątpliwości. Mąż pochodził z tra- dycyjnej, chłopskiej rodziny,natomiast żona została wychowana w środowisku wielkomiejskim, przez samotną matkę. Po ślubie okazało się, że mąż jest człowiekiem małomównym, pochłoniętym przede wszystkim swoją pracą, co żonę - przyzwyczajoną do kontaktu opierającego się na stałej wymianie informacji - utwierdzało w przeświadczeniu, że przestał ją kochać. Równocześnie musiała przyznać, że mąż troszczy się o dom, jest dobrym ojcem dla ich dziecka i nigdy nie odmawia jej prośbie, jeśli uważa, że zakup czegokolwiek dla niej lub do wspólnego gospodarstwa jest konieczny. Zauważyła także, że ilekroć spędzają okres świąteczny u rodziny męża, pokazuje się on z zupełnie innej strony: jest rozmowny, towarzyski, wesoły, a nawet dowcipny. Gdyby żona w okresie przedślubnej znajomości zechciała poświęcić trochę uwagi zwy- czajom obowiązującym w rodzinie męża, musiałaby zauważyć istotną różnicę przede wszystkim w sposobie wyrażania uczuć. Wówczas jego postępowanie - inne niż było to przyjęte w jej rodzinie - stałoby się dla niej bardziej zrozumiałe, aczkolwiek kwestia wzajemnego porozumienia pozostawała- by nadal zadaniem trudnym i wymagającym nieustannych negocjacji. Analizując przypadki konfliktów małżeńskich zgłaszanych w poradniach rodzinnych, nie- trudno zauważyć, że większość z nich powstała w wyniku złamania przez jedną ze stron zasad obo- wiązujących w określonym związku. Z przykładem takiego zachowania spotkaliśmy się nieco wcześ- niej, w małżeństwie Leny i Piotra. Z drugiej strony traktowanie raz już ustanowionych zasad jako niepodważalnego, sztywnego systemu, w którym nikomu nie wolno niczego zmienić, musi prze- kształcić z czasem związek dwojga ludzi w nudną, jałową egzystencję, ograniczającą rozwój partne- rów w wyniku powielania tego samego rytuału zachowań. Każda ze stron takiego stadła chętnie de- klaruje w imieniu drugiej, że współmałżonek zawsze postępuje w taki to, a taki sposób, natomiast nigdy nie robi tego czy tamtego. W takich stwierdzeniach brzmi niezachwiane przekonanie, że partner został raz na zawsze zaprogramowany i odtąd ma obowiązek postępować według określonej instruk- cji, nie przewidującej żadnych zmian. Ucieczka jednego z małżonków z tego typu związku - notabene uważanego zazwyczaj przez otoczenie za niezwykle udany i szczęśliwy - jest odbierana przez stronę porzuconą jako "zawa- lenie się całego świata". Małżeństwo było bowiem ich jedyną realną rzeczywistością, a prawdziwy świat stanowił zaledwie dekorację ich domowej sceny, na której od lat odgrywali swoje niezmienne, rozpisane w najdrobniejszych szczegółach role. W gruncie rzeczy nie musieli nawet rozmawiać, żeby wiedzieć, co każde z nich ma do powiedzenia, ponieważ znali swoje kwestie na pamięć i powtarzali je niezliczoną ilość razy. Wbrew opinii otoczenia, ludzie pozostający w takim związku rzadko bywają szczęśliwi. Nic zatem dziwnego, że jedno z nich podejmuje po jakimś czasie desperacką próbę ucieczki, w pani- ce, że pozostawanie dłużej w tak skostniałej strukturze przekreśla każdą, być może ostatnią szansę osobistego rozwoju. Najczęściej jednak wypracowane przez lata mechanizmy obronne małżeństwa są tak silne, że ucieczka zostaje udaremniona lub też nie podejmuje się nawet prób w tym kierunku, re- kompensując sobie jednak tę niemożność coraz bardziej negatywnymi wobec siebie zachowaniami - także zresztą z czasem tworzącymi określony rytuał. Jednakże wobec innych para taka stara się za- wsze występować w swojej najlepiej opracowanej roli: zgodnego i szczęśliwego stadła. Jak zatem wynika z tych rozważań, wypracowanie systemu zachowań, gwarantującego obu stronom poczucie bliskości i bezpieczeństwa, nie dokonuje się z dnia na dzień, ale wymaga pew- nego czasu. Dlatego oczekiwanie, że od pierwszej chwili wspólnego życia wzajemne kontakty będą przebiegały bezkolizyjnie, prowadzi jedynie do poważnych rozczarowań. Także zbyt szybka rezygna- cja z pracy na rzecz niezbyt dobrze układającego się z początku związku (jeżeli oczywiście przyczyną konfliktów nie jest alkoholizm, skłonności sadystyczne lub choroba psychiczna) wydaje się postępo- waniem nieprzemyślanym, ponieważ trudny początek wcale nie musi oznaczać, że niczego nie da się zmienić czy naprawić. Dlatego właśnie mówimy o okresie przystosowywania się, aby uświadomić młodym ludziom znaczenie procesu uczenia się siebie we wzajemnych kontaktach, w wyniku którego partnerzy mają szansę coraz lepiej się rozumieć i efektywniej ze sobą współpracować. Rzecz jedynie w tym, w jakim stopniu obie strony są gotowe rozważyć i przeanalizować przyczyny przeżywanych niepowodzeń. Świadomość, iż odpowiedzialność za zaistniałe niepowodze- nia ponoszą oboje małżonkowie, zawsze powinna być podstawą decyzji o zmianach w obrębie wza- jemnego układu. 3. Dynamika małżeństwa W ostatnich latach - dzięki licznym publikacjom książkowym oraz wypowiedziom psy- chologów i lekarzy w środkach masowego przekazu znacznie wzrosła wiedza na temat potrzeb psy- chicznych człowieka. I tak kobieta, która niedoświadcza w swoim małżeństwie uwagi i serdeczności ze strony męża, nie jest już dziś skłonna godzić się cierpliwie z jego obojętnością i niemiłym zacho- waniem, ale stanowczo domaga się zmiany wzajemnych stosunków. Zdaje sobie sprawę z tego, że jej potrzeba bliskości i ciepła nie jest w tym układzie zaspokojona. Także mężczyzna, z którym żona nie uzgadnia istotnych dla nich obojga, a dotyczących rodziny spraw, formułuje zarzuty pod jej adresem jako wyraz niezaspokojenia ważnej dla niego potrzeby: akceptacji jego osoby. Dość rzadko mówi się natomiast o tym, że potrzeby ludzkie nie są czymś statycznym i raz na zawsze ustalonym, że są podatne na zmiany, a te zależą od działających nań bodźców. Samopo- czucie, nastrój, okoliczności, obecność innych ludzi, nowe wydarzenia - wszystko to bardzo silnie rzutuje na psychikę człowieka i sprawia, że kierunek jego bieżących potrzeb ulega znacznym modyfi- kacjom. Ta sama potrzeba, na przykład miłości i bezpieczeństwa, może w różnych okresach życia przejawiać się w odmienny sposób i wymagać innej formy zaspokojenia. Bywa, że w pierwszym okresie po ślubie dwoje ludzi nastawionych jest przede wszystkim na zaspokojenie potrzeby seksual- nej, ale po kilku latach koncentracja uwagi i zainteresowań kobiety przesuwa się, powiedzmy, na kon- takt z dzieckiem - a więc na nadrzędną dla niej w tym czasie potrzebę macierzyństwa. Z kolei dla mężczyzny najważniejszym polem aktywności może stać się praca zawodowa, zaspokajająca silnie w tym okresie pobudzoną potrzebę prestiżu i sukcesu. Kiedy ludzie się pobierają, są skłonni uważać, że zarówno łączące ich w tym momencie uczucie, jak i potrzeby będą trwałe i niezmienne. Zastrzegają się co prawda, że życie z pewnością sprawi im wiele niespodzianek i wniesie pewne korekty do przyjętych przez nich założeń, ale w isto- cie niezupełnie w to wierzą i nie traktują takiej ewentualności poważnie. Jeśli nawet oczekują jakichś zmian, wyobrażają je sobie na ogół korzystnie; na przykład liczą na otrzymanie własnego mieszkania (jeśli mieszkają w wynajętym pokoju), spodziewają się ciekawej propozycji pracy (jeśli aktualna im nie odpowiada) lub liczą na atrakcyjny wyjazd za granicę. Ale, co charakterystyczne, perspektywy te są zawsze traktowane jako szansa polepszenia standardu życiowego, bez uwzględnienia faktu, że rea- lizacja każdej z tych możliwości pociągnie za sobą wiele zmian nie tylko w formach i treściach ich dotychczasowego życia, ale również w nich samych. Najbardziej może zadziwiającym spostrzeżeniem dla małżeńskiego doradcy, mającego do czynienia - z racji swojego zawodu - z wielką liczbą "fabuł" ludzkich losów, jest odkrycie rządzących nimi prawidłowości. Ci, których życie płynie spokojnym, ustabilizowanym nurtem, marzą o tym, aby "coś się działo", inni, których życie toczy się w nieustannym pędzie, wzdychają do spokoju i stabili- zacji. Osób zadowolonych ze swojego losu i nie pragnących niczego zmieniać jest doprawdy bardzo niewiele. Ta silnie akcentowana potrzeba zmiany dotyczy nie tylko rytmu codziennych spraw, ale także dynamiki wewnętrznych przeżyć i doznań. W relacjach pacjentów poradni rodzinnych - podob- nie jak w listach kierowanych do pism, prowadzących rubryki porad - powtarzają się te same i z tych samych niemal pobudek zrodzone życzenia. Na przykład wiele kobiet, mających dobry dom i ser- decznego, kochającego męża, których życie biegnie spokojnym, acz utartym nurtem - mimo docenia- nia posiadanych wartości - tęskni jednak do jakiejś odmiany, która wniosłaby żywszą nutę w ich dość jednostajną egzystencję. Zmienność ludzkich zachowań Zmienne dążenia, o których mówimy, niekoniecznie muszą dotyczyć spraw zasadniczych, ale przejawiają się najczęściej w mniej poważnych, a nawet zupełnie błahych kwestiach. Wszyscy znamy chyba uczucie, kiedy po okresie intensywnych spotkań towarzyskich marzymy o spokojnym wypoczynku domowym, a dłuższy czas spędzony w domu wzbudza w nas pragnienie kontaktu ze zna- jomymi na innym, pozadomowym gruncie. Dwoje ludzi zafascynowanych wzajemnym poznawaniem się i odkrywaniem uroków wspólnego życia zwykło mniemać, że dobrowolne zamknięcie w stworzonym przez siebie świecie nigdy nie wyda im się nudne i jałowe. Są przeświadczeni, że wiedzą już o sobie wystarczająco dużo, aby umieć przewidzieć, w jaki sposób każde z nich zareaguje w różnych życiowych sytuacjach. Swo- je przekonania opierają przede wszystkim na doświadczeniach z dotychczasowego kontaktu, kiedy to opracowali czytelny system wzajemnego porozumiewania się. Kochająca się para nie mieszka jednak na bezludnej wyspie, lecz jest zawsze, w jakimś stopniu związana z innymi ludźmi, przy czym część tych znajomości pochodzi z okresu wcześniejszego niż zawarcie małżeństwa. Na spotkaniach z daw- nymi znajomymi, w kontaktach z rodzinami obu stron lub z nowo poznanymi, już po ślubie, interesu- jącymi ludźmi, małżonkowie odkrywają ku swojemu zaskoczeniu, że każde z nich dysponuje różny- mi rodzajami zachowań, zależnie od środowiska, w jakim się aktualnie znajduje. I tak władczy za- zwyczaj i wymagający małżonek może okazać się uległym i potulnym synem, a zgodna i odznaczają- ca się raczej spokojnym charakterem w pożyciu małżeńskim żona może zmieniać się w obecności swoich przyjaciółek w pewną siebie osobę, mającą w każdej omawianej sprawie własne, odmienne od innych zdanie. Dzieje się tak dlatego, że cudza obecność dostarcza nowych bodźców do utrwalonego już "kodu zachowań" między mężem i żoną, tworząc nowy system, który trwa tak długo, jak długo świadkiem są inne osoby. Prawidłowość ta stanowi jedną z poważniejszych trudności w pożyciu mał- żeńskim, ponieważ nikt na ogół nie zauważa zachodzących w nim zmian, natomiast dostrzega je wy- raźnie w zachowaniu partnera. Omówmy na przykład jedną z najbardziej spornych kwestii w małżeństwie, a mianowicie jakość i rodzaj kontaktów współmałżonków ze swoimi rodzicami. Kasia i Roman są dopiero rok po ślubie, a już w ich rozmowach coraz częściej przewija się motyw definitywnego rozstania. Właściwie Kasia nie ma żadnych poważniejszych zarzutów pod adresem męża, a nawet przyznaje, że nadal jest dobrym i uroczym chłopcem. Spornym problemem ich wspólnego życia stali się, zdaniem Kasi, ro- dzice Romana, a szczególnie matka, którą młoda żona obwinia o destrukcyjny wpływ na zachowanie męża. Najlepsze okresy ich małżeństwa, to wspólne wypady na kilka dni w góry, gdzie oboje szybko odnajdują porozumienie i czują się ze sobą niemal tak, jak w okresie poprzedzającym formalny zwią- zek. Jednak po powrocie do miasta i pierwszej wizycie teściowej ta harmonia natychmiast zostaje zburzona. Roman się zmienia. Jego stosunek do żony staje się "poprawnie chłodny" - jak określa to Kasia, a cała czułość i uwaga zostają skierowane w stronę matki. W obecności tych dwojga Kasia czuje się jak piąte koło u wozu, szczególnie, że w takich sytuacjach jest zauważana wyłącznie wtedy, kiedy trzeba coś zrobić: przynieść, podać, odpowiedzieć na jakieś pytanie. Bezpośrednim powodem zgłoszenia się tej pary do poradni była ostatnia rozmowa z mat- ką męża, która zaproponowała młodym wspólne spędzenie następnych wakacji, na dodatek w tym samym, zarezerwowanym już przez nią pokoju. Propozycja została skierowana do Romana, który nie przyjął jej co prawda entuzjastycznie, ale nie wyraził też stanowczego sprzeciwu. Obecny przy tym jego ojciec zwrócił się wtedy bezpośrednio do Kasi, pytając ją o zdanie. W odpowiedzi usłyszał jej kategoryczny sprzeciw. Oburzenia Kasi na bierność męża (który w trakcie wymiany zdań nie odezwał się słowem, a na zarzuty żony, kiedy byli już sami, odpowiedział, że chociaż pomysł matki nie wyda- wał mu się najszczęśliwszy, nie chciał jej urazić zdecydowaną odmową) nie da się opisać. Ta ostatnia sprawa utwierdziła ją w przekonaniu, że matka jest dla męża najważniejszą osobą w życiu: gotów był przecież narazić żonę na wspólne spędzenie urlopu z nielubianą teściową, do tego w jednym pokoju - zamiast bronić ich intymności, nawet za cenę niezadowolenia własnej matki. Trudno dziwić się temu rozżaleniu, ale patrząc na sprawę obiektywnie, należy także zro- zumieć racje Romana. Jego sytuacja jest szczególnie trudna. Dwadzieścia trzy lata, które spędził w rodzinnym domu, pozostając w bliskim kontakcie z rodzicami, wytworzyło zespół powiązań, opar- ty w poważnym stopniu na uwzględnianiu życzeń matki, nawet kosztem własnej wygody czy ograni- czenia własnych potrzeb. W zamian za te ustępstwa Roman mógł być pewien jej miłości i oparcia, co stwarzało mu poczucie bezpieczeństwa, rekompensując w pewnym stopniu dyskomfort psychiczny związany z tą sytuacją. Był to więc od dawna utrwalony między nimi system wymiennych zachowań. W ciągu kilku miesięcy, jakie upłynęły od daty ślubu, młodzi zaczęli tworzyć własny system powią- zań, który dobrze funkcjonuje w okresach, kiedy są zupełnie sami. Wystarczy jednak obecność matki Romana, aby niemal automatycznie zaczynały się u niego pojawiać zachowania poprzednie, wypra- cowane w trakcie wielu lat wspólnie spędzonych z rodzicami. Jest to postępowanie nawykowe, nie podlegające kontroli, a przez to źle się poddające jakimkolwiek ocenom. Można powiedzieć, że pod- obnie zachowuje się na przykład żołnierz po zakończeniu służby wojskowej, który jeszcze przez na- stępne kilkanaście tygodni odruchowo, niemal bez udziału świadomości, podnosi rękę w geście salu- towania na widok przechodzącego oficera. A przecież nawyk ten kształtował się zaledwie przez dwa lata! Jeśli młody człowiek nie czuje się zbyt mocno związany ze swoim rodzinnym domem lub w miarę dojrzewania głębokie i serdeczne więzi między nim a rodzicami przekształcają się harmonij- nie z dziecięcej zależności w mądrą, wspierającą obie strony przyjaźń, to stworzenie nowego emocjo- nalnego układu z osobą z zewnątrz rodzinnego kręgu nie stawia go w sytuacji dramatycznych wybo- rów ani nie skazuje z tego powodu na poczucie winy. Inaczej dzieje się w przypadku, jeżeli rodzice nigdy nie uświadomili sobie tej banalnej prawdy, że najważniejszym celem procesu wychowawczego jest ukształtowanie w pełni odpowiedzialnego za siebie człowieka. Dojrzałych już ludzi traktuje się wówczas jak małe dzieci, niezdolne samodzielnie kierować swoim życiem. Opierając się na uczuciu przywiązania, a często posługując się także szantażem emocjonalnym, wiele matek - bo to one prze- ważnie grają w tego typu układach główną rolę - utrzymuje za cenę wielu starań dawny, związany z dzieciństwem system powiązań i zależności. Jest to szczególny rodzaj ubezwłasnowolnienia doros- łego potomstwa za pomocą egoistycznej miłości, aby udowodnić samym sobie, że jest się nadal w ich życiu kimś ważnym i niezbędnym. Potrzeba zachowania tego złudzenia jest tak silna, że jeśli nawet młody człowiek buntuje się i nie godzi z narzuconą mu przez matkę rolą, nie zmienia to jej postępowania, w myśl zasady, że podstawowym obowiązkiem rodzicielki jest czuwanie nad dzieckiem, także wtedy, gdy nie chce ono bądź nie potrafi w pełni docenić jej poświęcenia. I chociaż reguły systemu wymiennych zachowań uformowane w przeszłości (rodzice troszczą się o zaspokojenie potrzeb materialnych i emocjonalnych dziecka, za co odpłaca im ono przywiązaniem i posłuszeństwem) powinny ulec zmianie w chwili jego dojrzałości, rodzice dążą do dalszego uzależnienia syna od siebie, między innymi przez różnego typu świadczenia, w tym także nadmierne dotacje finansowe. Niekiedy, mimo przywiązania do rodziców, młodzi nie są w stanie znieść tych nadmier- nych obciążeń, które ograniczają ich poczucie wolności. Bunt i sprzeciw wyrażają się wówczas w ra- niących obie strony formach zachowań, które burzą wreszcie dawny system wzajemnych kontaktów, uświadamiając rodzicom, że czas "pieluszkowania" w życiu ich dzieci został definitywnie zakończo- ny. Ale nie wszyscy młodzi są zdolni do tak stanowczego protestu w obronie własnej autonomii. Wza- jemne relacje opierają się wówczas na nie satysfakcjonujących, ale nadal nawykowo stosowanych ry- gorach i ograniczeniach. Są one łagodzone w pewnym stopniu rodzicielską troską oraz rekompenso- wane daleko idącymi świadczeniami w sferze materialnej na rzecz dorosłego dziecka. U podłoża takich układów tkwią najczęściej nie rozwiązane, narastające przez wiele lat wspólnego życia, problemy emocjonalne między rodzicami i dziećmi. Na przykład brak akceptacji dziecka przez jedno lub oboje rodziców mógł wytworzyć w nim silną potrzebę podporządkowania się niemal każdej ich decyzji, aby tylko uzyskać z ich strony bodaj minimum uwagi i aprobaty. Przy ta- kim nastawieniu psychicznym rola ewentualnego partnera życiowego traci swą jednoznaczność; staje się on pionkiem w rozgrywce o najważniejszą dla jego współmałżonka wartość, a mianowicie o pozy- tywne uczucia jego rodziców. Jeśli na przykład wychowanie dziecka było głównie nastawione na jego ochronę przed różnego typu (rzeczywistymi i urojonymi) zagrożeniami świata zewnętrznego, utrwala ono w sobie przekonanie, że rodzice stanowią jedyne, niezawodne zabezpieczenie przed niepowodze- niami i trudnościami. W takim przypadku każda, nawet najdrobniejsza niezgodność w pożyciu mał- żeńskim staje się sprawą całej rodziny lub wręcz sprawą dwóch rodzin: żony i męża. Uzależnienia te sprawiają, że dla osoby występującej w podwójnej roli: dziecka swoich rodziców i partnera życiowego, konieczność opowiedzenia się w spornej dla obu stron kwestii okazu- je się trudnością nie do pokonania. Wybór między dwoma sprzecznymi stanowiskami naraża ją na wewnętrzny konflikt lojalności. Jeśli poprze zdanie partnera, narazi się rodzicom; jeśli natomiast opowie się za rodzicami, nadwątli więź z partnerem. Rozwiązanie tego dylematu jest uzależnione od uwarunkowań konkurencyjnych systemów zachowań: jeżeli powiązania z rodziną przeważają nad kruchą jeszcze więzią ze współmałżonkiem, poparcie uzyskują racje rodzicielskie. Jeżeli natomiast młody człowiek jest osobą w miarę niezależną, stara się wyważyć przedstawione mu racje i znaleźć rozwiązanie kompromisowe. Niekiedy opowiada się stanowczo za partnerem, licząc na to, że długo- letnia zażyłość z rodzicami pozwoli zneutralizować doznany zawód, jakim był brak poparcia dla ich stanowiska. Jeśli natomiast (jak w przypadku Romana) więź z rodzicami jest równie silna, jak więź z partnerem, to - nie chcąc narażać się na niczyją dezaprobatę - stosuje się unik, który zresztą dla ni- kogo z zainteresowanych nie jest rozwiązaniem zadowalającym. Układ małżeński jako ważne ogniwo systemu społecznego Przyjęło się uważać, że najlepszym rozwiązaniem dla młodego małżeństwa jest rozpo- czynanie wspólnego życia w samodzielnym, nawet najskromniejszym lokum, gdzie oboje od począt- ku byliby zdani wyłącznie na siebie. Taka sytuacja stwarza najkorzystniejsze warunki dla właściwych relacji z rodzicami i jednocześnie dla uzyskania wewnętrznej samodzielności. Takie samodzielne układanie wspólnego życia, związane notabene z finansową samowystarczalnością, pozwala młodym na pełniejszą ochronę swojej intymności przed ingerencją z zewnątrz. A jeśli znajdujące się na do- robku małżeństwo korzysta nawet z jakichś form rodzicielskiej dotacji, to możliwość odizolowania się od ich wpływów - mimo nieuchronnej w tej sytuacji kontroli - pozwala jednak utrzymać swój układ we względnej autonomii. Nie należy jednak wyciągać z tych rozważań pesymistycznych wniosków, iż małżeństwo startujące do wspólnego życia u boku rodziców zawsze musi doznać porażki, tym bardziej że więk- szość par - z uwagi na fatalną sytuację mieszkaniową w kraju - nie dysponuje po prostu żadną inną możliwością. Należy natomiast zdawać sobie sprawę z trudności, jakie mogą się wówczas pojawić, mimo najlepszych intencji obu stron. Osoba przychodząca z zewnątrz i próbująca się zaadaptować do życia w trwającym przez całe lata systemie rodzinnym partnera, wnosi - podobnie, jak dzieje się to w układzie małżeńskim - własne oczekiwania wobec nowej sytuacji. Jeśli jednak w pożyciu ze współpartnerem zawsze podlegają uzgodnieniu dwa scenariusze małżeńskiego etosu, to zamieszkanie pod jednym dachem z rodziną męża lub żony automatycznie zwielokrotnia liczbę tych uzgodnień. Każdy z jej członków ma przecież własne wyobrażenie o tym, w jaki sposób powinno się pełnić swo- ją rolę małżeńską, zważywszy, że współmałżonek - mimo zmienionego statusu nadal pozostaje dla swoich bliskich dzieckiem. Ponadto, pod adresem nowego domownika kieruje się zazwyczaj nie sformułowane wprost, ale w istocie rzeczy dość rygorystyczne wymagania określonych zachowań. Rzadko natomiast zdarza się, aby partner i jego rodzina podjęli próbę zrozumienia trudności, jakie napotyka nowa w tym gronie osoba. A przecież musi ona nauczyć się obowiązującego w nowym śro- dowisku sposobu porozumiewania się, a także dostosować do panujących w nim zwyczajów. Zresztą nawet w tych rodzinach, w których nastawienie do nowego domownika jest nacechowane życzliwoś- cią, nie bierze się pod uwagę faktu, że sporne kwestie - jakie przecież zdarzają się w każdym małżeń- stwie - przeżywa on o wiele silniej, ponieważ obawia się, że mogą one zmienić pozytywny stosunek do przybysza z zewnątrz. Istnieje kilka możliwości postępowania w tej niewygodnej sytuacji. Nowa osoba w rodzi- nie może podporządkować się niemal całkowicie rodzicom współmałżonka (taką drogę wybierają na ogół żony w środowiskach wiejskich), stając się częścią rodzinnego systemu; wartość, jaką przedsta- wia dla kobiety posiadanie partnera, może skłaniać ją do takich właśnie, daleko idących ustępstw. Warto tu powiedzieć, że ten sposób postępowania sprawdza się wyłącznie wówczas, gdy małżonko- wie potrafią ułożyć pomyślnie wzajemne stosunki. W przeciwnym razie będą narażeni na nieustanną ingerencję pozostałych członków rodziny, a poważniejszy rozdźwięk w ich związku zjednoczy wszys- tkich domowników, z partnerem włącznie, we wspólnym froncie przeciw "obcemu". Innym wariantem zachowania w takiej sytuacji może być działanie partnera, mające na celu całkowite wyłączenie współmałżonka z dotychczasowej wspólnoty rodzinnej (najczęściej w przypadkach, gdy osobą wprowadzoną do mieszkania rodziców jest mąż). Rozłamu tego dokonuje się poprzez stworzenie na tym samym terytorium dwóch wrogich sobie obozów pod hasłem "my" i "oni". Realizacja kolejnych etapów akcji odbywa się w toku starannie przygotowanej walki podjaz- dowej, w której argumentem staje się dyskredytowanie w oczach partnera postępowania jego rodziny. Dla złagodzenia przeżywanego przez niego konfliktu współmałżonek stara się zrównoważyć utratę ważnej dla partnera więzi przez zacieśnienie ich wspólnego związku. Wybór takiego rozwiązania jest niebezpieczny, ponieważ związek zespolony obroną przed zagrożeniami z zewnątrz traci swój sens, kiedy zagrożeń tych zaczyna brakować. I tak żona, przekonana o nieprzyjaznym nastawieniu do niej własnych rodziców, może w pierwszym okresie pożycia istotnie silniej związać się ze swoim partnerem, ale w zamian za uzna- nie jego racji będzie oczekiwać stałego dostarczania przekonywających dowodów, iż dokonany przez nią wybór był naprawdę słuszny. Z czasem, pod wpływem nowych okoliczności (na przykład w razie śmierci któregoś z rodziców, poznania innych ludzi o odmiennym nastawieniu do rodzinnych tradycji czy dostrzeżenia negatywnych cech partnera) może ona dojść do wniosku, że działała niemądrze i po- chopnie, gdyż zarzuty pod adresem rodziców były przesadzone lub wręcz nieprawdziwe. Wtedy żal za zniszczenie rodzinnych więzi zwraca się przeciwko temu, kto do nich dopuścił - i na ogół dopro- wadza do rozwiązania małżeństwa. Ale zdarza się również, że partner, tak stanowczo domagający się zerwania rodzinnych kontaktów, może uznać w pewnym momencie, iż dotychczasowy związek przestał go interesować i przenieść swoje uczucia gdzie indziej. Nie trzeba dodawać, że w takim przypadku sytuacja osoby zmuszonej do dalszego mieszkania z własnymi rodzicami jest nie do pozazdroszczenia. Oczywiście, istnieje jeszcze możliwość takiego ułożenia wzajemnych stosunków, aby były one do przyjęcia dla obu stron. Wymaga to jednak - już w pierwszej fazie przymusowej wspólnoty - jasnego określenia re- guł obowiązujących wszystkich zainteresowanych. Najczęstszym problemem dla dwóch, a bywa, że i trzech wspólnie mieszkających genera- cji - podobnie zresztą, jak dla małżeństw mieszkających samodzielnie - jest ustalenie swoich układów w taki sposób, aby przy zachowaniu niezbędnej autonomii, nie zamykać się przed bodźcami płyną- cymi ze świata zewnętrznego. Nadmierne otwarcie związku na zewnątrz, jak również dopuszczenie zbyt dużej liczby osób do udziału w sprawach małżeństwa, musi doprowadzić do zaburzenia wzajem- nej więzi. Wystarczy przypomnieć dość częstą sytuację, kiedy do rodziny mieszkającej w atrakcyjnej miejscowości letniskowej lub dysponującej letnim domkiem zjeżdżają bez uprzedzenia odwiedzający. W czasie pierwszych wizyt małżonkowie bez trudu dokonują między sobą ustaleń dotyczących rozlo- kowania gości czy ułożenia planu ich pobytu. Im jednak odwiedzających więcej, tym porozumienie między małżonkami trudniejsze. Z kolei odcięcie się od dopływu informacji i bodźców z zewnątrz skazuje związanych ze sobą ludzi - o czym mówiliśmy już nieco wcześniej - na rodzaj egzystencji, który skutecznie blokuje ich rozwój. Ewentualność wystąpienia takiego niebezpieczeństwa nie jest jednak prawie nigdy brana pod uwagę przy zawarciu małżeństwa, zważywszy, że podejmuje się tę decyzję pod ciśnieniem sil- nych emocji i uczuć, co wyzwala potrzebę zachowania wyłączności kontaktu i niedopuszczania doń nikogo z zewnątrz. Musi minąć pewien czas, aby zaabsorbowana swoimi sprawami para zaczęła do- strzegać, że związek opierający się na wzajemnych uczuciach i pragnieniach jest nie tylko ich pry- watną sprawą, ale stanowi instytucję ściśle powiązaną ze społeczno-prawnym systemem państwa, w którym żyją. Instytucja ta, podobnie jak każda inna, podlega rządzącym w danej społeczności pra- wom i poza wynikającymi z tego faktu przywilejami, jest również zobowiązana do świadczenia na jej rzecz. Może się to wydawać zdumiewające, ale fakt ten zostaje najczęściej dostrzeżony przez małżonków dopiero w chwilach przełomowych dla ich związku, na przykład kiedy małżeństwo prze- staje spełniać pokładane w nim oczekiwania, a zaistniałe niezgodności wymagają rozstrzygnięć praw- nych, albo w sytuacji, kiedy narodziny pierwszego dziecka przekształcają dotychczasowy związek w pełną rodzinę, wymagającą z tego tytułu różnego rodzaju alimentacji, bądź w wypadku poważnej choroby jednego z partnerów itp. Takie i inne jeszcze wydarzenia w życiu małżeństwa i rodziny - zmuszające do szukania instytucjonalnej pomocy i ochrony - odkrywają miejsce małżeństwa i rodziny w systemie społecznym oraz wynikające stąd powiązania i zależności. Układ małżeński, tworzący określony status i będący równocześnie częścią systemu spo- łecznego, podlega dokładnie tym samym prawidłowościom. I tak, utrzymywanie przez małżonków stałych kontaktów ze światem zewnętrznym pozwala każdej ze stron na rozwijanie indywidualnej ak- tywności, niezależnie od działań podejmowanych wspólnie. W ten sposób, poprzez stałą wymianę in- formacji (tak pomiędzy partnerami, jak i przez każde z nich z otoczeniem zewnętrznym), ich układ jest zasilany coraz to nowymi bodźcami. Stwarza to szansę stałej odnowy, nie dopuszczając do zasto- ju i skostnienia. Taki sposób funkcjonowania związku pozwala na zachowanie w jego obrębie nie- zbędnej równowagi (homeostazy), ponieważ każda informacja z zewnątrz zostaje uwzględniona i za- adaptowana przez układ małżeński, który pod jej wpływem dostosowuje swoje działanie do zmienio- nych warunków. Ujmując rzecz inaczej, możemy powiedzieć, że zachodzi tu sprzężenie zwrotne, po- legające na zużytkowaniu informacji dochodzących ze świata zewnętrznego w celu dokonania odpo- wiedniej zmiany w wewnętrznej strukturze związku, przy czym istotne jest, aby zmiana ta nie naru- szała spoistości układu. Dla zilustrowania problemu zastanówmy się nad często spotykaną sytuacją, kiedy w trwa- jącym już przez jakiś czas małżeństwie jedno z partnerów postanawia zdobyć wyższe kwalifikacje zawodowe. Decyzja taka łączy się z koniecznością innej organizacji dotychczasowego życia małżon- ków, przy czym zmiany te muszą objąć wszystkie obszary ich ustabilizowanej już egzystencji. A za- tem każda zmiana w rozłożeniu domowych i rodzicielskich obowiązków (w taki sposób, aby odciążyć osobę podejmującą naukę) zmusza jednocześnie stronę przeciwną do wprowadzenia zmian we włas- nym rozkładzie zajęć oraz do wynikających stąd modyfikacji planów życiowych. Dokonując tych przeobrażeń i uzgadniając je, oboje partnerzy muszą równocześnie zadbać o to, aby ich efekty nie zniszczyły podstawowych funkcji małżeństwa. Istotna jest także motywacja, dla której małżonkowie decydują się na te zmiany. W tym przypadku koszty, jakie ponosi partner, aby umożliwić współmał- żonkowi dalsze kształcenie, mogą być postrzegane jako szansa podjęcia przez niego w przyszłości le- piej płatnej pracy czy uzyskania awansu, co z czasem podwyższy standard życia rodziny i otworzy jej drogę do szerszego korzystania z dóbr materialnych. Jak wynika z tego przykładu, każda zmiana w życiu małżonków wywołuje dalsze reperkusje. Aby nie utrudniały one funkcjonowania związku, partnerzy - w tworzonym przez siebie układzie - muszą jak najlepiej przystosować się do każdej no- wej sytuacji. Trzeba także powiedzieć, że nie wszystkie zmiany zachodzące w obrębie małżeństwa ma- ją ten sam ciężar gatunkowy. Niektóre z nich, mimo że wymagają przeobrażeń w organizacji wspól- nego życia, są dokonywane bez szczególnego wysiłku i nie stają się powodem napięć. Inne natomiast okazują się poważnym obciążeniem dla wzajemnego układu, a ich skutki dają się odczuć przez długi jeszcze okres. Na przykład różnice w odbiorze i przeżywaniu kolejnych zmian życiowych są uzależnio- ne od emocjonalnego oddźwięku, jaki budzą w małżonkach. Inaczej przecież przyjmuje się informa- cję, że rytm rodzinnego życia ulegnie pewnemu zakłóceniu na skutek przyjazdu matki jednego z part- nerów, jeśli synowa lub zięć darzą teściową sympatią, a zupełnie inaczej odbiera się tę wiadomość wówczas, gdy nastawienie do teściowej jest nieprzychylne. Nie sposób opisać zresztą wszystkich wy- darzeń, jakie rzutują na stabilność małżeństwa. Ponadto, zważywszy relatywność przeżywania róż- nych wydarzeń przez poszczególne pary, ten sam problem jednym może jawić się w dramatycznym wymiarze i wymagać rozstrzygnięć ostatecznych - a przez innych zostać odebrany jako jedno z nie- przyjemnych, co prawda, ale nieuchronnych w życiu przeżyć, o których należy jak najszybciej za- pomnieć. Wiadomo, że w biografii małżeństwa pewne wydarzenia są niejako przypisane do okreś- lonych faz pożycia, i trudności, jakich przysparzają, są zazwyczaj wspólnym doświadczeniem więk- szości par. Zajmijmy się więc przede wszystkim tymi okresami pożycia pary, które wyraźnie wpływa- ją na zmianę jej funkcjonowania. Do takich wydarzeń należy urodzenie dziecka, zdrada lub trwały związek pozamałżeński, zmiana statusu materialnego rodziny, poważna choroba któregoś z jej człon- ków, a także momenty, w których dokonuje się indywidualnych bilansów życiowych. Dziecko a układ małżeński Wiadomo, że część nowożeńców zaczyna wspólne życie "z dzieckiem w posagu", poczę- tym lub zrodzonym w trakcie przedślubnego współżycia. Sytuacja ta konstruuje inny, o wiele bardziej skomplikowany układ pomiędzy małżonkami, niż w przypadku pary startującej bez takiego obciąże- nia, zmusza bowiem do jednoczesnego podjęcia dwóch nowych ról: małżeńskiej i rodzicielskiej, które ponadto - w ich układzie - występują jako zadania konkurencyjne. W obrębie związku trwa zatem nieustanna licytacja, która z tych dwóch ról powinna być realizowana w pierwszej kolejności lub do której należy przywiązywać większą wagę. Zazwyczaj mąż większą wagę przywiązuje do wypełnia- nia roli małżeńskiej, natomiast żona - z racji zaabsorbowania swoim macierzyństwem - forsuje priory- tet roli rodzicielskiej. W trakcie tego przetargu niemal cała energia małżonków zostaje skierowana na uzasadnianie swoich racji i na szukanie poza związkiem sojuszników, którzy by to stanowisko popar- li. Pretensje i zarzuty zrodzone w wyniku tych przetargów są wówczas przenoszone do układu mał- żeńskiego, który i bez problemów związanych z dzieckiem bywa w takich układach dość wątły. Małżonkowie oczekują, że druga strona okaże zrozumienie dla przeżywanych trudności i przejmie na siebie odpowiedzialność za pewną część domowych spraw. A ponieważ oboje znajdują się dokładnie w tej samej sytuacji, oczekiwania te są po prostu nierealne. Oboje są przecież w równej mierze przestraszeni lekkomyślnie wziętą na siebie odpowiedzialnością, co zirytowani i zmęczeni nieustannym, wzajemnym pouczaniem się, jakie powinności wynikające z faktu rodzicielstwa nie zos- tały przez każde z nich dopełnione. Seks także nie bywa w takich przypadkach czynnikiem łączącym, zważywszy, że w pierwszym okresie po porodzie współżycie fizyczne jest niewskazane, a w okresie późniejszym narastające zmęczenie młodej matki (skutek konieczności wstawania do dziecka w nocy) odsuwa tę sprawę na czas nieokreślony. A jeśli nawet dochodzi już do zbliżenia, jest ono - z opisa- nych przyczyn - niechętnie przyjmowane przez kobietę i dlatego rzadko bywa satysfakcjonujące dla obojga. Z tych przyczyn, dla młodego męża, nastawionego na regularne współżycie po ślubie, cała ta sytuacja staje się coraz bardziej uciążliwa i męcząca. Przedłużanie jej prowadzi do pełnej dezorgani- zacji związku, gdyż żadna ze stron nie potrafi jasno określić się w swojej roli, a przez to oczekiwania zgłaszane wobec partnera są niejasne i pełne sprzeczności. Elementy obu ról, do pełnienia których żaden z partnerów nie jest właściwie przygotowany, mieszają się ze sobą, wprowadzając chaos we wzajemne stosunki. W końcu nie wiadomo już zupełnie, co jest czyim obowiązkiem i za co jest się obwinianym. Ponieważ nikt nie może funkcjonować przez dłuższy czas w poczuciu, że nie radzi sobie z podstawowymi życiowymi zadaniami, jedno z małżonków decyduje się na wycofanie z układu. Ko- biety podejmują taką decyzję w wyniku utożsamiania się z rolą matki, tym bardziej że z racji bliższe- go związania się z dzieckiem w tej fazie jego rozwoju, wynagradza ono, w jakimś sensie, niepowo- dzenia kontaktu z mężem. Tworzy się wówczas szczególnie silny związek między matką a dzieckiem, wobec którego wątły i stale burzony system powiązań pomiędzy żoną i mężem przestaje się praktycz- nie liczyć. Młody mąż, jeżeli ku przyszłej żonie pociągnął go jedynie impuls erotyczny, a niezapla- nowana ciąża zmusiła go niejako do zalegalizowania tego przypadkowego związku, czuje się teraz zawiedziony i oszukany. Można przewidywać, że będzie robił wszystko, aby wycofać się z tego nie- fortunnego układu i odzyskać utraconą swobodę. Dlatego też jego zachowanie wobec żony i dziecka staje się coraz bardziej nieprzyjazne, choć werbalnie może deklarować potrzebę kontaktu z dzieckiem. Niekiedy naprawdę stara się zachować z nim więź, ale wtedy z reguły staje temu na przeszkodzie nie- chęć żony, która w ten sposób "karze" go za zawód, jakiego doznała z jego strony. Wreszcie małżeńs- two rozpada się, przy czym w interpretacji byłych małżonków przyczyny, które doprowadziły do po- rażki ich związku, rzadko są obiektywne. Najczęściej jedno obwinia drugie o złą wolę i pozostaje w przeświadczeniu, że samo zrobiło absolutnie wszystko, co było możliwe, aby mimo spiętrzenia problemów, uratować jednak ich małżeństwo. Ten trudny początek nie zawsze jednak musi doprowadzić do rozpadu małżeństwa, a przeciwnie - może je wzmocnić i ugruntować. Tak się dzieje, jeśli celem dla małżonków staje się przede wszystkim fakt posiadania dziecka. Nadaje to od początku ich związkowi określoną wartość, przez co minimalizuje - przynajmniej przez jakiś czas - ewentualne problemy. Jeśli przy tym oboje są żywo zaangażowani w swoje role rodzicielskie i w trakcie wspólnie wykonywanych zajęć opiekuń- czych udało im się uzgodnić zasady współpracy, zdobyte przy tej okazji umiejętności dobrego poro- zumiewania się mogą być wykorzystane w kontaktach małżeńskich. Niekiedy, wartością, dla której jest się gotowym ponieść pewne wyrzeczenia, staje się obopólne uczucie. W takim przypadku, przy dobrej woli obojga, łatwiej przywrócić utracone porozumienie i mimo trudności pierwszego okresu pożycia, skierować swój związek ku autentycznej wspólnocie. Podobny typ trudności przeżywają również małżonkowie, którzy w bardzo krótkim okre- sie, jaki upłynął od daty ślubu, decydują się na posiadanie dziecka. Więź małżeńska nie jest jeszcze zbyt utrwalona, a młodzi małżonkowie muszą dodatkowo przyjąć na siebie funkcje rodzicielskie. Wprowadza to do układu nadmiar bodźców, do których nie jest on w stanie tak szybko się zaadapto- wać. Dlatego rozsądniejszym rozwiązaniem jest takie zaplanowanie wspólnego życia, aby poszcze- gólne etapy małżeńskiej biografii dawały obojgu partnerom maksimum, a nie minimum radości. Zbu- dowanie i umocnienie więzi małżeńskiej wymaga czasu i jest konieczne nie tylko dla dobrego samo- poczucia małżonków. Więź małżeńska jest niezbędna również w tworzeniu korzystnych warunków dla przyszłego rodzicielstwa. Nie jest przecież sprawą obojętną, jaka atmosfera i jakie bodźce towa- rzyszą nowo narodzonym dzieciom. Te pierwsze doznania rzutują przecież na ich sposób odczuwania w dalszych latach życia. Nie można także bagatelizować problemu własnej dojrzałości do pełnienia ról rodzicielskich: jeśli nawet - za cenę wielu wyrzeczeń i nadmiernych obciążeń - udaje się w rezul- tacie im sprostać, koszty tych osiągnięć zawsze uszczuplają siły witalne rodziców, zaś w przypadku matki - znacznie zmniejszają jej szanse ułożenia swojego życia w pełny i szczęśliwy sposób. Przejdźmy teraz do nieco innego aspektu tego samego zagadnienia, a mianowicie kwestii pojmowania roli rodzicielskiej przez małżonków. Wielu ludzi - mimo że teoretycznie zdaje sobie sprawę z tego, iż decyzją o powiększeniu rodziny angażuje się w problem, który wypełni im co naj- mniej dwadzieścia lat życia - nie jest w stanie wyobrazić sobie w pełni konsekwencji takiej decyzji. Zostając rodzicami, są oni nieustannie zaskakiwani problemami, jakie niosą ze sobą po- szczególne etapy rozwoju dziecka. Zdarza się, że w jakimś momencie dochodzą do wniosku, iż nie są w stanie sprostać podjętym ongiś obowiązkom. Szukając pomocy w poradni rodzinnej mówią szcze- rze, że gdyby wcześniej wiedzieli, jakie trudności niesie ze sobą rodzicielstwo, nigdy nie podjęliby się tego zadania. Trudno oczywiście wymagać, aby młodzi rodzice już od pierwszych dni byli dojrzali do roli, jaką przez lata przyjdzie im pełnić. Dorastanie do rodzicielstwa jest długim, powolnym procesem uczenia się właściwych zachowań wobec dziecka, ale - co równie ważne - również kontrolowania własnych emocji, nieustannie pobudzanych, przez uczestnictwo w jego rozwoju. Jeśli w okresie po- przedzającym rodzicielstwo zainteresowania małżonków skupiały się głównie wokół problemów wza- jemnej więzi, życia towarzyskiego, osiągnięć zawodowych i innych jeszcze obszarów aktywności, to urodzenie się dziecka zmusza do przewartościowania dotychczasowej hierarchii potrzeb. Przy czym zmiany nie ograniczają się wyłącznie do przesunięć w programie dotychczasowych zajęć, aby wygos- podarować czas na pielęgnowanie dziecka; dużo poważniejsze zmiany dokonują się w sferze emocjo- nalnej małżonków i w ich nastawieniu do wspólnego życia. Być może dopiero w tym czasie zaczyna- ją rozumieć i respektować potrzebę przedkładania interesów drugiego człowieka - w tym przypadku dziecka - ponad potrzeby własne. Na tym etapie niezmiernie istotna staje się też kwestia zabezpiecze- nia trwałości młodej rodziny - właśnie ze względu na dobro dziecka. Ten nowy punkt widzenia zmienia w istotny sposób postrzeganie partnera w kontekście własnego życia. Jeżeli poprzednio ocena jego wartości była uzależniona od stopnia zaangażowania uczuciowego partnera lub związana z poziomem zaspokajania przezeń potrzeb materialnych, seksual- nych, prestiżowych itp., to obecnie jest on przede wszystkim oceniany w roli rodzica; tym wyżej, im lepiej tę rolę wypełnia. W wielu przypadkach jedno z partnerów wręcz rezygnuje z własnych rosz- czeń, w przeświadczeniu, że w tej fazie związku najważniejszą sprawą są potrzeby dziecka. Wątek sukcesów w życiu osobistym może powrócić zresztą w późniejszych latach jako zadośćuczynienie za aktualną rezygnację. Teraz jednak wartość rodzicielstwa (jeśli nawet nie może być całkowicie utoż- samiana z pełnią życiowej satysfakcji) dostarcza tylu pozytywnych bodźców, że pozwala, jeśli nie całkowicie odsunąć, to przynajmniej zawiesić na pewien czas pragnienie osobistego szczęścia. Jeśli więc jedno z partnerów jest mało zainteresowane opieką i wychowaniem dziecka, współmałżonek stara się wszystkimi dostępnymi mu środkami skłonić go do wytrwania tak w relacji małżeńskiej, jak i w rodzicielskiej. Jeżeli okazuje się to niewykonalne, próbuje zatrzymać go zacieśniając jego więź z dzieckiem. Nieco inaczej przedstawia się ta sama sprawa w spójnym, opartym na wzajemnych uczu- ciach, układzie partnerskim. Tu funkcje rodzicielskie wzmacniają i podbudowują więź małżeńską, przy czym małżonkowie starają się tak pokierować wspólnym życiem, aby obie te relacje były wobec siebie równoważne. I chociaż nie zawsze udaje się w pełni utrzymać tę równowagę, to starania part- nerów pozwalają przynajmniej zachować harmonię układu wspartego na tych dwóch rodzajach więzi. Obie te relacje mają wiele wspólnego, ale każda z nich charakteryzuje się odmienną specyfiką i do- starcza innego rodzaju satysfakcji. Dlatego uszczuplanie więzi małżeńskiej przesadnie pojmowanym rodzicielstwem przynosi straty nie tylko małżonkom, ale również ich dzieciom, które są w takim układzie pozbawione możliwości nauczenia się zasad prawidłowej relacji między kobietą a mężczyz- ną. Dorośli natomiast osłabiają swoją więź małżeńską, pozbawiając się ważnego dla siebie źródła dowartościowania. Postępując tak, przygotowują samym sobie na przyszłość smutną niespodziankę, ponieważ z czasem, naturalną koleją rzeczy, dzieci podejmą samodzielną egzystencję, pozostawiając w opuszczonym gnieździe dwoje prawie obcych sobie ludzi. Tego typu rodzice, o czym była mowa wcześniej, utrudniają usamodzielnienie się dorosłych już dzieci, gdyż tylko w kontakcie z nimi widzą sens swojej egzystencji. Powiedzmy na koniec, że większość małżeństw, choć nie bez pewnych kłopotów, uczy się stopniowo rozwiązywać swoje problemy i mniej lub bardziej świadomie łączyć obie relacje: mał- żeńską i rodzicielską. Znajdując oparcie we wzajemnych uczuciach, zespoleni wspólną ideą stworze- nia odpowiednich warunków dla psychofizycznego rozwoju swojego dziecka, wprowadzają harmo- nijne zmiany niezbędne dla funkcjonowania swojego związku. Dla takich par zaczyna się nowy, peł- niejszy, choć bardziej skomplikowany rozdział wspólnego życia, który od tej chwili można nazwać rodzinnym. Problemy życia rodzinnego Oto dwie sytuacje rodzinne, wybrane z wielu, które ułożyły się niezgodnie z oczekiwa- niami małżonków. Mimo że obie pary dzieli różnica wieku, a co za tym idzie - różnica małżeńskiego stażu, problem, z jakim trafiają do poradni rodzinnej jest ten sam: niezadowolenie ze wspólnego ży- cia. Ola i Andrzej są trzy lata po ślubie. Pobrali się po dość długo trwającej znajomości, prze- świadczeni, że wszystko w ich życiu powinno ułożyć się jak najlepiej. Wspólne życie zaczęli przy ro- dzicach Andrzeja, którzy w zajmowanym przez siebie niewielkim domu oddali młodym pokój do dyspozycji. Młodzi małżonkowie mieli wiele planów dotyczących przyszłości. Ponieważ oboje mieli tylko średnie wykształcenie, postanowili je uzupełnić i podjąć studia. Z tego powodu decyzja o posia- daniu dziecka została odłożona na okres późniejszy. Andrzej pracował dorywczo w zakładzie rze- mieślniczym ojca, co dawało jemu i jego żonie podstawę utrzymania. W kilka miesięcy po ślubie oj- ciec Andrzeja zmarł i syn, bez szczególnego entuzjazmu, przejął jego warsztat pracy. Konieczność ta praktycznie przekreśliła możliwość podjęcia przez niego dalszej nauki. Andrzej zażądał wówczas, aby Ola także zrezygnowała ze studiów, urodziła dziecko i zajęła się domem. Sprzeciw żony przyjął jako dowód, że Ola go nie kocha i nie wypełnia swoich małżeńskich powinności. W domu zaczęła się wojna. Andrzej krytykował wszystko, cokolwiek Ola zrobiła lub powiedziała. Podważał jej wartość jako kobiety, brutalnie domagał się spełniania przez nią małżeńskich obowiązków, wreszcie utrudniał jej każde wyjście z domu przez zamykanie drzwi na klucz lub chowanie odzieży. Ola zawzięła się. Zdała na studia i starała się - mimo dodatkowych obowiązków - spełniać życzenia i potrzeby męża dotyczące ich wspólnego życia. Ten jednak nie szczędził jej przykrych słów, docinków, a nawet wy- zwisk, próbując skłonić żonę do przerwania studiów. Po pół roku, dla ratowania małżeństwa, wzięła urlop dziekański. Sytuacja nieco się poprawiła, ale właśnie wtedy Andrzej doprowadził do poczęcia dziecka. Efekt był inny od zamierzonego. Ola wróciła na studia i kontynuowała je aż do rozwiązania. Starała się nie zwracać uwagi na zachowanie męża, który w tym czasie popadał z jednej skrajności w drugą, to starając się spełniać wszystkie jej życzenia, to znowu zasypując ją obelgami i insynua- cjami na temat jej rzekomych romansów. Urodzenie dziecka stłumiło na pewien czas wzajemne anta- gonizmy, ale decyzja Oli, aby po trzech miesiącach wrócić na uczelnię, znowu zaogniła sytuację. Od pewnego czasu Ola mieszka u swoich rodziców. Opuściła męża wraz z dzieckiem i twierdzi, że nie ma już zamiaru naprawiać tego związku. Zbyt wiele przecierpiała w trakcie tych trzech lat, aby zgo- dzić się na ponowną próbę układania wspólnego życia, tym bardziej że także współżycie fizyczne sta- ło się niesatysfakcjonujące: sama myśl o zbliżeniu budzi w niej wstręt. Zbyt często mąż zmuszał ją do odbywania stosunków i doprowadził do wcześniejszego - niż planowała - urodzenia dziecka. Nie czu- je się dojrzała do roli matki; niemowlę skomplikowało jej życiowe plany i chociaż je kocha, nadal jest zdania, że można było a nawet należało - odsunąć datę narodzin dziecka na bardziej sprzyjający, odleglejszy termin. Andrzej jest załamany. Kocha żonę, związał z nią całe swoje życie i nie wyobraża sobie jej definitywnego odejścia. Przyznaje, że złośliwie utrudniał jej kontynuowanie nauki, ponieważ odczuwał zazdrość, iż jego plany nie mogły się zrealizować. Za wszelką cenę pragnął związać ją z domem, ze sobą, wtłoczyć w ramy, w których tak sprawnie funkcjonowała jego matka. Sprzeciw żony tym bardziej dopingował go do postawienia na swoim. Teraz, w obliczu ostatecznego rozstania, mówi, że jeśli Ola wróci do niego, zgodzi się na wszystkie jej warunki. Brakuje mu żony i dziecka, miewa samobójcze myśli, czuje się nikomu niepotrzebny. I druga para: Danuta i Piotr. Dwanaście lat małżeństwa, dwoje dzieci, samodzielne mieszkanie, samochód, przeciętne warunki materialne. Poznali się w pracy. Ona była sekretarką po szkole średniej, on dopiero co skończył studia. Znajomość przedślubna była krótka. Pierwsze dwa lata mieszkali w wynajętym pokoju i wspominają ten okres bardzo dobrze. Nadal pracowali razem, łączy- ło ich wiele spraw zawodowych, urlopy spędzali na górskich wędrówkach, za zaoszczędzone pienią- dze kompletowali wyposażenie przyszłego domu. Po dwóch latach dostali mieszkanie i wprowadzili się tam już we troje, bo Danka była w ciąży. Okres ten przechodziła dość ciężko i wtedy właśnie po- jawiły się pierwsze nieporozumienia i trudności. Piotr nie rozumiał problemów żony, jej złe samopo- czucie i niepokoje dotyczące przyszłego dziecka uważał za przesadę. Zwykł był mawiać, że wszystkie kobiety rodzą dzieci i nie ma powodu robić z tego zwyczajnego faktu wielkiego wydarzenia. Ignoro- wał skargi żony dotyczące zdrowia i domagał się, aby sprawnie zajmowała się domem. W czwartym miesiącu ciąży wystąpiły komplikacje, w wyniku których nastąpiło poronienie. Wspólne nieszczęście zbliżyło małżonków i następny rok upłynął we względnej harmonii, chociaż Piotr miał żonie za złe obsesyjne - jak twierdził - wspominanie tragicznego wydarzenia. Danka często mówiła o przed- wcześnie urodzonym dziecku, paliła świece, całymi dniami była smutna. W trakcie następnej ciąży czuła się dobrze i nie obarczała męża swoimi niepokojami. Oboje cieszyli się z urodzenia zdrowej dziewczynki i wspólnie zajmowali się jej pielęgnowaniem. Danka, za zgodą męża, postanowiła wziąć trzyletni urlop wychowawczy i wydawało się, że sytuacja w ich domu wreszcie się stabilizuje. Kiedy mała miała rok, koleżanki z pracy poinformowały szczęśliwą matkę, że mąż ma romans z nową pracownicą. Wstrząs był silny. Piotr wyparł się wszystkiego, twierdząc, że nie będzie się zajmował babskimi plotkami. Danka schudła, nie mogła spać, przestała dbać o swój wygląd, dziecko zaczęło ją denerwować, stała się wybuchowa i kłótliwa. Piotr coraz częściej bywał w domu nieobecny, zdarzyło się, że kilka razy nie wrócił na noc. Między małżonkami coraz częściej padały przykre, raniące słowa. Danka dowiedziała się, kim jest sympatia męża i doprowadziła do konfronta- cji w jej domu. W trakcie wspólnej rozmowy usłyszała, że Piotr nosi się z zamiarem rozwodu, że ko- cha przyjaciółkę i ma zamiar ułożyć sobie z nią życie. Tej nocy nie wrócił do domu, a następnie za- czął oficjalnie informować żonę, że jest umówiony i właśnie wychodzi. Postanowiła być dzielna. Za- pisała się na kurs kroju i szycia, zostawiając matce opiekę nad dzieckiem w czasie swojej nieobec- ności. Następnie nawiązała kontakt z dawną szkolną koleżanką, plastyczką, która miała koncesję na wstawianie do butików i sklepów uszytych przez siebie rzeczy. Ponieważ okazała się w tym nowym fachu zdolna i pomysłowa, jej zarobki również były niezłe. Przy okazji zadbała o siebie i zaczęła spo- tykać się z ludźmi poznanymi przez koleżankę. Kiedy doszła do wniosku, że stoi już mocno na włas- nych nogach, zażądała, aby mąż wyprowadził się do ukochanej, z którą spędzał już praktycznie cały wolny czas. Zdaje się, że dopiero w tym momencie Piotr przyjrzał się wreszcie żonie i zauważył do- konane w niej zmiany. Przez kilka dni chodził nieswój, po pracy wracał prosto do domu, a następnie zapytał, czy decyzja o rozstaniu jest nieodwołalna i czy nie mogliby podjąć jeszcze jednej próby. Mi- mo wszystkiego, co wydarzyło się w ich życiu, Danka kochała męża nadal, toteż uzyskanie jej zgody nie było rzeczą trudną. Postawiła tylko jeden warunek: całkowite zerwanie z tą drugą. Piotr przyrzekł, że to zrobi i wydaje się, że dotrzymał słowa. Efektem pojednania była następna ciąża. Drugie dziecko przyszło na świat w niefortunnym w ich małżeństwie okresie. Zmarł oj- ciec Piotra i oboje musieli zaopiekować się jego schorowaną matką. Piotr również zapadł na zdrowiu i wymagał długotrwałego leczenia. Pogrzeb, pobyt teściowej i leczenie Piotra nadszarpnęło ich budżet i odebrało radość z posiadania syna. Mały urodził się słaby, był chorowity, płakał po nocach i Danka czuła, że brakuje jej już sił, aby wszystkiemu sprostać. Po pół roku stan zdrowia Piotra poprawił się na tyle, że mógł podjąć pracę. Danka sądziła, że mąż doceni jej wkład w organizację domu w czasie jego licznych pobytów w szpitalu i w sanatoriach, że skwituje jej wysiłek serdecznością i włączy się w przekraczające jej siły obowiązki. Ale Piotr był zajęty przede wszystkim swoimi sprawami i ofiar- ność żony uznał za sprawę naturalną. Wtedy coś się w niej załamało. Miała wrażenie, że dzieli ich mur, którego nie zdoła już nigdy przebić. Wtedy także przyszła pierwsza kartka od jakiejś poznanej w sanatorium znajomej, która przypominała Piotrowi o swoim istnieniu i upojnych chwilach, jakie wspólnie przeżyli. Takich kartek przyszło jeszcze kilka i za którymś razem Danka zażądała rozwodu. Piotr wyraził zgodę, ale zastrzegł się, że z mieszkania nie ma zamiaru się wyprowadzić, chyba że żo- na załatwi mu inny lokal. O rozwód wniosła Danka. Ze sprawy pojednawczej oboje zostali skierowa- ni do poradni rodzinnej, ponieważ sędzia uznał że przy dwojgu dzieciach należy wykorzystać każdą szansę uratowania małżeństwa. Życie rodzinne składa się z wielu różnych elementów, które tworzą określony klimat do- mu. Od ich harmonii zależy samopoczucie rodziny: małżonków i ich dzieci. Dzieli się ono na kilka is- totnie różniących się faz, które następując po sobie, tworzą co prawda pewną całość, ale każda z nich jest wypełniona innymi potrzebami, co z kolei wyznacza małżonkom odmienne zadania. Wydaje się, że umiejętność bezkolizyjnego przejścia z aktualnej fazy pożycia w następną staje się problemem numer jeden dla wielu małżeństw. Mogą one na przykład dobrze funkcjonować w okresie, kiedy nie mają dzieci lub kiedy tworzą rodzinę z jednym dzieckiem, ale już dalsze powiększenie rodziny czy okres szkolny dzieci okazuje się trudny. Większość par dobrze wspomina pierwsze miesiące swojego związku, które - choć nie wolne od zadrażnień i spięć - były jednak czasem względnej swobody, wielkich nadziei i obopólnych uczuć. I tak, przyjście na świat dziecka wprowadza do tego układu nowy element, który w po- czątkach wspólnego życia musi wywołać zakłócenia w dotychczasowym funkcjonowaniu. Jeśli nawet oboje zdają sobie sprawę z tego faktu i usiłują w jakiś sposób przygotować się do przyszłych wyda- rzeń, to jednak nie są w stanie przewidzieć, jak wielu przeobrażeniom ulegnie ich dotychczasowy sta- tus. W przewidywaniach dotyczących przyszłości nie bierze się na przykład pod uwagę odmienności psychiki kobiety i mężczyzny co sprawia, że każde z nich inaczej przeżywa swoje rodzicielstwo, mi- mo że decyzja o powiększeniu rodziny a potem radość i duma z faktu narodzin dziecka mogła być wspólna. Kobieta, z racji swoich uwarunkowań biologicznych, oswaja się z rolą matki wcześniej, niż następuje sam akt urodzin. Jest wszak przez dziewięć miesięcy, w sensie dosłownym, związana fizycznie z dzieckiem; jej nastawienie psychiczne do nowego członka rodziny jest więc nasycone większym ładunkiem uczuciowym niż u mężczyzny. Mężczyzna, jeśli ocenia związek z żoną jako spójny i dający mu poczucie bezpieczeństwa i stabilizacji, jest skłonny sądzić, że obecność dziecka wniesie w ich dotychczasową egzystencję jedynie radość, w niczym nie naruszając utrwalonych już układów. A jeśli nawet (na przykład obserwując zachowanie przyszłej matki, przejętej tym, co dzieje się z nią i w niej - w okresie ciąży) przeżywa pewne obawy, czy nie zagarnie ono części uczuć żony - skierowanych teraz w całości ku mającemu się urodzić dziecku, to zazwyczaj stara się stłumić te nie- pokoje, w nadziei, że łącząca ich więź jest wystarczająco silna, aby utrzymać wzajemny układ w sta- nie równowagi. I chociaż oboje zdają sobie sprawę z różnego rodzaju obciążeń związanych z poja- wieniem się dziecka, w świadomości przyszłych rodziców wyraźniej rysuje się sielankowy obraz ro- dziny z uroczym bobaskiem wśród sterty kolorowych zabawek, niż realna wizja nieprzespanych nocy, stosu pieluch do wyprania, napięcia i zmęczenia, wreszcie kłopotów jeśli w okresie poporodowym matka lub dziecko niedomaga. Jednakże szanse uczestnictwa w rozwoju dziecka, jego uśmiech na widok rodziców i pierwsze reakcje na świat i ludzi są zawsze najpełniejszym zadośćuczynieniem za trudy poniesione przy jego pielęgnowaniu. Niemniej - jeszcze na etapie przewidywań tego, co ma nastąpić - niezmier- nie ważne wydaje się uwzględnienie ewentualnych problemów i próba wyobrażenia sobie, jak też my sami zachowamy się w sytuacji, kiedy ewentualność stanie się rzeczywistością. Niektóre kobiety - zwłaszcza te, dla których aktywność zawodowa jest równie ważną sprawą, jak harmonijny związek z mężem - traktują mające się narodzić dziecko wyłącznie jako war- tość dopełniającą ich egzystencję, zakładając, że jego pielęgnowanie i wychowanie nie będą miały za- sadniczego wpływu na dotychczasowe życie. Nie trzeba chyba nikogo przekonywać, że oczekiwania te najczęściej się nie spełniają, co zasadniczo utrudnia młodej matce pełną akceptację swojej nowej roli. Wystarczy posłuchać opinii kobiet, które zdecydowały się wykorzystać możliwość trzyletniego urlopu wychowawczego. Ich narzekania na swój los są autentyczną "pieśnią skazańca", ponieważ od- bierają one swoje macierzyństwo jak wyrok skazujący je na odcięcie od zawodowej aktywności i po- zbawienie swobody dysponowania swoim czasem. O tym, że dziecko stanowi niepowtarzalną wartość w życiu człowieka, a proces jego wy- chowania jest jednym z najbardziej pasjonujących rodzajów twórczości, trudno byłoby je w tej sytua- cji przekonać, ponieważ oceniają tę sprawę przez pryzmat codziennych, monotonnych, stale powta- rzanych zajęć. Aby naprawdę docenić znaczenie dziecka w swoim życiu, musiałyby przestawić się na zupełnie inny sposób myślenia o czekającym je zadaniu. Dziecko nie jest przecież kolejnym nabyt- kiem, który wypada sobie sprawić po pralce, lodówce, samochodzie i innych pożądanych dobrach ma- terialnych. Decyzja o posiadaniu dziecka jest jedną z najpoważniejszych i najbardziej odpowiedzial- nych, jakie podejmuje się w życiu. Oznacza to, że - przy aspiracjach zawodowych - trzeba dobrze rozważyć, czy istotnie chce się i może taką decyzję podjąć. Wystarczająco dużo przykładów wskazuje na to, że tak naprawdę wielu kobietom dziecko zupełnie nie jest potrzebne i w pierwszych latach po ślubie traktują jego obecność jako przeszkodę w innych, znacznie ciekawszych zajęciach. Los takich dzieci jest nie do pozazdroszczenia, a społeczne szkody wynikłe z zaniedbań emocjonalnych - prak- tycznie nie do odrobienia. Można oczywiście przez jakiś czas odsuwać od siebie ten problem, wyręczając się w peł- nieniu beztrosko podjętych zobowiązań osobą babci lub - jeśli kogoś na to stać - gosposi. Przychodzi jednak chwila, kiedy dziecko potrzebuje szczególnej uwagi i zainteresowania matki. Ponadto, o czym wiele młodych matek wydaje się nie wiedzieć - lub też wiedzieć nie chce - w pierwszych dniach, ty- godniach, i miesiącach ludzkiej egzystencji formują się najważniejsze cechy osobowości człowieka, a obecność matki i jej psychiczne nastawienie do dziecka odgrywa w tym procesie fundamentalną ro- lę. Sprawa nie sprowadza się zatem do dokonania jednoznacznego wyboru: praca czy dziecko, ale wymaga uczciwej odpowiedzi, jaką rolę ma ono właściwie pełnić w życiu kobiety, jaką wartość upa- truje ona w swoim macierzyństwie, a w związku z tym, z czego - w różnych okresach życia - będzie gotowa zrezygnować na jego rzecz. Zdaję sobie sprawę, że kierowanie tego typu uwag przede wszystkim do kobiet może wy- dać się niesprawiedliwe, bo przecież w poczęciu nowego człowieka biorą udział dwie osoby: kobieta i mężczyzna. Solidarnie zatem powinni ponosić wszystkie konsekwencje tego faktu oraz dzielić mię- dzy siebie odpowiedzialność za dalsze losy dziecka. Oczywistość tej sprawy nie wymaga dodatko- wych uzasadnień. Jeżeli jednak kieruję te uwagi przede wszystkim pod adresem kobiet, to dlatego, że właśnie one - bez względu na to, jakie były motywy decyzji o prokreacji - w przypadku rozluźnienia lub utraty więzi z ojcem dziecka przez długie lata ponoszą cały ciężar podjętej odpowiedzialności. Wszystkie omawiane uprzednio trudności związane z zaakceptowaniem ról rodzicielskich nasilają się, jeśli dziecko zostało zrodzone w efekcie nieuczciwych manipulacji jednego z małżon- ków. Niekiedy zdarza się wprawdzie, że mężczyźni niechętnie nastawieni do swojego ojcostwa, po- stawieni wobec faktu dokonanego, przywiązują się do dziecka i zaczynają je kochać. Zawsze jednak pozostaje w takich układach cień żalu, że zostało się wykorzystanym i oszukanym. W przypadku zmuszonych niejako do macierzyństwa kobiet, głęboki uraz do męża - mimo uczuć do dziecka - może stać się z czasem przyczyną pogarszających się stosunków, a w konsekwencji - koronnym argumen- tem na rzecz rozwiązania związku, tak, jak stało się to w przytoczonym na wstępie przypadku Oli i Andrzeja. Praktyka wskazuje, że pierwsze rozdźwięki między małżonkami pojawiają się właśnie w okresie po urodzeniu się pierwszego dziecka. Kobieta jest zaabsorbowana swoim macierzyństwem i dla mężczyzny zostaje jej niewiele czasu. Ponadto mąż przestaje być dla niej osobą pierwszoplano- wą - i chociaż nadal go kocha, a nawet jest jej potrzebny bardziej niż kiedykolwiek - najczęściej nie umie mu tego okazać. Młody ojciec odnosi zatem wrażenie, że matka i dziecko (a bywa, że do tej grupy dołącza się także teściowa, wspomagająca młodą matkę radami i pomocą) tworzą spójną i sa- mowystarczalną całość, z której mężczyzna czuje się wyłączony. Przymierze żony i teściowej odbiera jako wspólny front wymierzony przeciw sobie i czuje się w tej nowej sytuacji osamotniony i niepo- trzebny. Małżeńska niewierność Jeśli stan taki się przedłuża, mężczyzna zaczyna szukać wsparcia poza domem, ponieważ musi w jakiś sposób wzmocnić poczucie własnej wartości. Trzymając się koncepcji systemowego układu procesów zachodzących w małżeństwie, można powiedzieć, że poprzez zacieśnienie kontak- tów ze światem zewnętrznym stara się on podświadomie stworzyć równoważny domowemu system bliskości. Często pojawia się wówczas w jego życiu inna kobieta, co dla żony staje się dowodem, iż mąż nie dorósł do roli ojca i nie sprawdził się jako życiowy partner. Być może w zarzutach tych jest sporo racji, zważywszy, że bez względu na osobiste odczucia, powinno się zawsze wywiązywać z podjętych uprzednio zobowiązań. Nie można jednak pomijać racji drugiej strony, która ma przecież argumenty na swoją ob- ronę! Aby bowiem w pełni móc zaangażować się w jakieś przedsięwzięcie, człowiek musi mieć po- czucie, że jego udział w nim jest niezbędny i że on sam ma do spełnienia naprawdę ważną rolę. Jeśli natomiast okazuje się, że inne osoby są bardziej od niego pożądane i cenione, a czynione wysiłki - może nie zawsze udane, ale płynące z najlepszych pobudek - są kwitowane cierpką uwagą lub wręcz odrzucane, dochodzi się do wniosku, że zarówno uczestnictwo we wspólnym rodzicielstwie, jak i po- dejmowane na jego rzecz działania nie mają w istocie żadnego znaczenia. Nic zatem dziwnego, że przeświadczenie takie może w konsekwencji prowadzić do prób szukania rekompensaty poza ukła- dem rodzinnym. Najczęściej występujące przyczyny małżeńskiej niewierności mają zazwyczaj to samo źródło. Wyłączając zachowanie nerwicowe, wynikające z poczucia niskiej wartości, która skłania do "sprawdzania się" przy każdej nadarzającej się okazji, lub niespójne normy moralne, akceptujące przelotne romanse - mechanizm prowadzący do nawiązywania kontaktów pozamałżeńskich jest w gruncie rzeczy zawsze ten sam. Zmiany zachodzące w samym małżeństwie, nowe zadania wynika- jące z wejścia związku w nową fazę, spiętrzenie różnorodnych trudności i kłopotów w poszczegól- nych okresach życia - wszystko to, jeśli nie jest dzielone pomiędzy małżonków i nie jednoczy ich we wspólnym działaniu, musi prowadzić do osłabienia wzajemnej więzi. W nowej sytuacji jedna ze stron czuje się przytłoczona odpowiedzialnością za wyprowa- dzenie rodziny z impasu, natomiast druga - często na skutek braku informacji - jest zdezorientowana tym, co się aktualnie dzieje. Nieumiejętność porozumienia się prowadzi do wzajemnych oskarżeń i narastającego rozgoryczenia, co destabilizuje związek i utrudnia możliwość współpracy. Sojusznika wspierającego nadwątlone poczucie własnej wartości poszukuje w takim układzie strona psychicznie słabsza. Zdrada jest wówczas formą ucieczki od przeżywanych trudności, próbą znalezienia antido- tum na przeżywane frustracje. Wchodzi się wówczas w nowy układ, który w pierwszej fazie wydaje się spełniać pokładane w nim nadzieje na relaks i psychiczne wzmocnienie, ale - w większości przy- padków - po niedługim czasie staje się równie trudny i skomplikowany, jak poprzedni, nadal przecież trwający. Osoba funkcjonująca równocześnie w dwóch tego typu związkach wkłada wiele wysiłku w sprostanie owym podwójnym zadaniom. I niekiedy - jeśli wartości jednego związku (na przykład niezmienna życzliwość tej drugiej czy tego drugiego, dobry kontakt seksualny, gotowość wysłucha- nia, wreszcie tłumaczenie wydarzeń na korzyść zdradzającego) są w stanie zrekompensować pono- szone koszty, jeden układ zasila niejako i usprawiedliwia drugi. Warto poruszyć tu jeszcze jedną kwestię związaną z małżeńską niewiernością, o której zazwyczaj nie wspomina się przy omawianiu tego tematu. Chodzi tu - choć zabrzmi to paradoksalnie - o korzyści płynące niekiedy dla małżeństwa z faktu zdrady jednego z partnerów. Jeśli przypomnimy sobie opisaną uprzednio sytuację małżeńską Danki i Piotra, nietrudno będzie zauważyć, że pierwsza zdrada miała dla tego związku znaczenie pozytywne. Piotr nie rozumiał reakcji żony związanych z jej odmiennym stanem i zaburzenie rytmu funkcjonowania małżeństwa było dla niego wysoce irytujące. Żona nie potrafiła przybliżyć mu swoich problemów, a kiedy straciła dziecko, zachowywała się tak, jak gdyby ta strata dotyczyła wyłącznie jej osoby. Urodzenie drugiego dziecka zaabsorbowało ją cał- kowicie i dla męża nie starczało już czasu ani uwagi. Danka założyła sobie, że - podobnie jak ona - także i Piotr powinien skoncentrować się przede wszystkim na kwestiach związanych z rodzicielst- wem. Tymczasem dla Piotra przeżycia minionego okresu, które oddaliły żonę od niego i przerwały ich wzajemny kontakt, a także jej zachowanie w następnym okresie, kiedy była już szczęśliwą matką, sprawiły, że czuł się jak człowiek, który wypełnił przydzielone mu zadanie i nie jest już więcej do ni- czego potrzebny. Zdrada nie nastąpiła zatem w sposób nieoczekiwany: podatny dla niej grunt po- wstawał przez kilka lat wspólnego życia. Wstrząs, jaki przeżyła Danka, dowiedziawszy się o tej sprawie, zmusił ją do podjęcia określonych działań; przyznaje uczciwie, że bez tego "dopingu" nigdy nie zdecydowałaby się na ich podjęcie. Dokonana w niej zmiana - poprzez odzyskanie pewności sie- bie i nielokowanie energii wyłącznie w próbach odzyskania męża - spowodowały zasadniczy zwrot w ich wzajemnych stosunkach, w wyniku czego Piotr zerwał związek pozamałżeński i wrócił do żo- ny. Jest to zresztą typowe zachowanie kobiet i mężczyzn w takich sytuacjach, jeśli tylko uprzednia więź z małżonkiem była naprawdę silna: ktoś z zewnątrz pełni wówczas rolę "protezy" podtrzymują- cej związek. Jeśli partnerzy potrafią odzyskać utracony kontakt, trzecia osoba przestaje być już po- trzebna, ponieważ ich własny układ staje się wystarczająco silny i nie wymaga dalszego wzmacniania. Zdrada małżeńska może zatem być w pożyciu pary czynnikiem konstruktywnym - i to z dwóch powodów. Kiedy po raz pierwszy zawieramy małżeństwo; nie mamy żadnych doświadczeń, które mogłyby pomóc nam w harmonijnym ułożeniu wspólnego życia. Popełniamy więc wiele błę- dów. Na ogół nie zdajemy sobie z nich sprawy, ponieważ towarzyszy nam przeświadczenie, że skoro nasze intencje są zrozumiałe dla nas samych, to powinny być również czytelne dla drugiej osoby. Za- istniałe trudności są więc dla nas najlepszym dowodem, że przyczyną niezgodności i konfliktów jest przede wszystkim osoba partnera. Jedynym wzorem, na jakim możemy się oprzeć, jest pożycie włas- nych rodziców; niestety, wzorzec ten niekoniecznie musi być dobry lub godzien powtórzenia we własnym związku. Przykład takiego właśnie stawiania sprawy mieliśmy w przytoczonym uprzednio układzie małżeństwa Oli i Andrzeja. Koncepcja Andrzeja była w dużej mierze oparta na przykładzie małżeństwa jego rodziców, w którym matka pełniła tradycyjną rolę kobiecą i być może istotnie iden- tyfikowała się i realizowała jako żona, matka i gospodyni domowa. Dla Oli zamknięcie się wyłącznie w tym obszarze zainteresowań było nie do przyjęcia i chociaż poświęcała sporo czasu zajęciom do- mowym, a kochając męża pragnęła spełniać jego oczekiwania (urlop dziekański dla ratowania mał- żeństwa), to jednak całkowita rezygnacja z siebie na rzecz jego wymagań stanowiła zbyt wielką i - jej zdaniem - niepotrzebną ofiarę. W trakcie różnorodnych wspólnych przeżyć każde z małżonków stara się w jakiś sposób zasygnalizować partnerowi swoje potrzeby i skłonić go do uwzględnienia także własnego punktu wi- dzenia. Nie zawsze jednak usiłowania te przynoszą spodziewany rezultat. Jeśli w jakimś okresie wspólnego życia potrzeby te zaczynają być wobec siebie opozycyjne i konkurencyjne, a każda ze stron usiłuje za wszelką cenę przeforsować własną wizję małżeństwa, bezsilność i frustracja mogą doprowadzić do szukania potwierdzenia swoich racji w innym, pozamałżeńskim związku. Jest to w gruncie rzeczy nowa sytuacja: wchodząc w zupełnie nie znaną relację intymną, zyskuje się nowy, odmienny typ doświadczeń. Może się wówczas okazać, że porównania dokonane przy tej okazji wy- padają korzystniej dla stałego partnera. Co więcej, traktując kolejne doświadczenia życiowe jako ważne etapy w procesie poznawczym, zdradzający poznają nowe wzory komunikowania i bardziej sa- tysfakcjonujące układy współżycia seksualnego. Doświadczenia te pozwalają im dostrzec swoje błę- dy i przenieść do stałego związku nowe elementy, które mogą pomóc w przezwyciężeniu impasu. Dla tych, którzy dowiedziawszy się o zdradzie współmałżonka przeżywają poważny wstrząs, konieczność dokonania retrospekcji zmusza do odkrycia słabych punktów w pożyciu, które partner co prawda wie- lokrotnie sygnalizował, ale w nawale codziennych spraw nie były one brane pod uwagę. Analiza przyczyn, które doprowadziły do zdrady, często pozwala uzmysłowić sobie własne błędy i w trosce o dobro rodziny dokonać niezbędnych zmian w dotychczasowym postępowaniu. Nie chciałabym oczywiście, aby powyższe rozważania na temat zdrady,poruszające nieco inne niż zazwyczaj aspekty tego szokowego wydarzenia w życiu małżonków, zostały odczytane jako akceptacja niewierności lub nakłanianie do niej kogokolwiek w celu uzdrowienia źle funkcjonującego małżeństwa. Zanim bowiem sięgniemy do sposobów ostatecznych, powinniśmy wyczerpać wszystkie inne możliwości porozumienia i próbować osiągnąć wzajemne zaufanie metodami łagodniejszymi i mniej drastycznymi. Zdrada jest bowiem w małżeńskim systemie "nagród i kar" upomnieniem i ostrzeżeniem tak bolesnym, że nie zawsze związek jest w stanie je przetrzymać, tym bardziej że no- wy układ może okazać się lepszy i ciekawszy, bardziej odpowiadający potrzebom zdradzającego; wtedy niewiele już można uzyskać dla zachowania statusu legalnego stadła. Przytoczę tu przypadek małżeństwa, uchodzącego przez dziesięć lat w opinii najbliższych i środowiska za udane i szczęśliwe. Mąż nosił żonę na rękach, grając rolę pazia i sługi rozkapryszonej księżniczki. Z tego związku urodziła się córka, bardzo kochana przez oboje rodziców i, jak matka, również kreowana na małą królewnę. Emocje wypełniające wspólne życie: nieopanowane i niczym nie uzasadnione wybuchy zazdrości żony, jeśli uważała, że mąż nadto życzliwie odnosi się do którejś ze znajomych kobiet, nie pozostawiały mężczyźnie zbyt dużo czasu na sprawy zawodowe. Trwał za- tem przy żonie i nie przyszło mu do głowy zwierzać się jej ze swoich nie zrealizowanych planów. Po dziesięciu latach otworzyła się przed nim szansa zagranicznego stypendium i chociaż żona nalegała, aby zabrał ją ze sobą, tak pokierował sprawą, że wyjechał sam. Kilkumiesięczny wyjazd pozwolił mu skupić się przede wszystkim na sprawach zawodowych i nakreślić plan interesujących, międzynaro- dowych badań w swojej dziedzinie. Po powrocie był bardzo zaabsorbowany wprowadzeniem w czyn podjętych zobowiązań; wiele czasu spędzał w pracy, co pozwoliło mu na stworzenie dystansu wobec życzeń i wymagań żony. Nieznośna atmosfera domowa, jaka wytworzyła się na skutek zmiany jego postawy, skłoniła go do opuszczenia rodziny. W miarę upływu czasu uzyskiwał coraz więcej nieza- leżności; w tym czasie związał się też uczuciowo z osobą całkowicie różną od swojej żony, spokojną, inteligentną kobietą, która dzieliła jego pasje zawodowe. Po przeprowadzeniu rozwodu ożenił się po- nownie. W ocenie byłej żony cała ta sytuacja miała standardowy przebieg: przyczynę rozejścia upa- trywała w pojawieniu się drugiej kobiety, która bez skrupułów zabrała jej męża, a dziecku ojca. Nie to jednak budziło w niej największe rozgoryczenie. Sprawą pierwszoplanową i nie do wybaczenia stał się wielki, o międzynarodowym znaczeniu, sukces zawodowy męża. "Jak mógł mnie tak oszukać - powiedziała, podsumowując jego postępowanie od chwili wyjazdu za granicę. - Jak mógł tak długo ukrywać przede mną swoje zdolności i zrobić karierę dopiero wówczas, kiedy w tak okrutny sposób nas opuścił i związał się z inną?" Wypadki losowe Do wydarzeń wprowadzających różnego typu zaburzenia w życiu rodziny, a co za tym idzie zmieniających także układ małżeński, należą nieoczekiwane wypadki losowe. Człowiek układa i planuje swoje życie opierając się na aktualnym stanie rzeczy. Jeśli zaś przewiduje zmiany, to wprawdzie pod ich kątem podejmuje określone działania, nigdy jednak nie jest w stanie przewidzieć czekającej go przyszłości. Niespodzianki, tak radosne, jak smutne, wprowadzają co prawda w nasze życie element odmiany, ale równocześnie są związane z przemieszczeniem się napięć, emocji i uczuć, a to z kolei zmusza układ małżeński do przewartościowania zasad, na jakich uprzednio opierał się da- ny związek. Jedną z trudniejszych sytuacji we wzajemnych stosunkach małżonków jest śmierć matki lub ojca jednego z nich. Reakcje na to wydarzenie bywają bardzo różne. Jeśli zmarły był dla współ- małżonka bardzo bliską osobą i świadomość jego obecności, choćby z daleka, dawała mu poczucie bezpieczeństwa i oparcia - jego odejście jest odbierane jako strata, której nic nie może powetować. Niektórzy dochodzą wówczas do wniosku, że ich jedynym oparciem stała się teraz rodzina i tym sil- niej czują się z nią związani. Inni, w poczuciu, że nie ma już nikogo, kto mógłby ich bronić przed nieprzyjaznym światem, tym bardziej ugruntowują się w przeświadczeniu, że obecnie sami muszą na sobie polegać. Usiłują więc przejąć kontrolę nad całością wspólnego życia, aby nie dopuścić do ewen- tualnego zranienia czy skrzywdzenia siebie bądź dzieci. O ile pierwsza sytuacja wzmacnia wzajemny układ w sposób korzystny, bo zaufanie oka- zane w tragicznym dla współmałżonka momencie wyzwala opiekuńczość i serdeczne uczucia, o tyle druga pogłębia i tak już istniejące antagonizmy i wznosi barierę pomiędzy żoną a mężem. Często do- chodzą do tego nieprzyjemne spory spadkowe, szczególnie jeśli w rodzinie zmarłego było kilkoro dzieci, a partner uważa, że właśnie jego "ślubna połowa" powinna być szczególnie uprzywilejowana przy podziale. Niekiedy spadek po którymś z rodziców istotnie podwyższa standard materialny rodzi- ny, pozwala na dokonanie zakupu samochodu, mieszkania czy działki. W takim układzie niezmiernie istotną sprawą jest nastawienie małżonka, dzięki któremu niejako inwestycje te mogły być zrealizo- wane. A więc czy od tej pory - na skutek wniesionego z jego strony wkładu - wymaga dla siebie spe- cjalnych względów i przywilejów, czy też traktuje sprawę w sposób naturalny, jako wspólną i ułatwia- jącą obojgu życie schedę. Podobna sytuacja bywa wówczas, gdy w wyniku awansu jednego z małżonków (uzyska- nego przezeń kontraktu zagranicznego czy zmiany pracy na lepiej płatną) warunki materialne rodziny zdecydowanie się poprawiają. Doświadczenie wskazuje, że mężczyźni, którzy dla dobra rodziny pod- jęli za granicą ciężką pracę i po kilku latach wracają do kraju z dużą sumą pieniędzy, uważają, że każda kwota wydatkowana z ich oszczędności na potrzeby rodziny jest nadzwyczajnym świadcze- niem z ich strony, za które powinni być szczególnie cenieni i adorowani. Być może wspomnienie tru- dów poniesionych dla zdobycia cennych dewiz zmienia zasadniczo ich stosunek do pieniędzy, ale ta- kie zachowanie staje się niezmiernie uciążliwe dla partnera, który w rezultacie usiłuje nie korzystać z tych tak często wymawianych mu dobrodziejstw. Ale bywa też, że to partner osoby dobrze zarabia- jącej traci poczucie rzeczywistości i uważa, że odtąd rodzina może sobie "pozwolić na wszystko". Lekceważenie okazywane wówczas dotychczasowym znajomym, snobizm na posiadanie zagranicz- nych rzeczy, wychowywanie dzieci w duchu pogardy dla krajowych wyrobów, wywyższanie własnej osoby wobec otoczenia - cały ten rejestr żenujących zachowań razi współmałżonka i staje się przy- czyną poważnych rozdźwięków. Zdarza się również, że podwyższenie standardu rodziny - po pierwszym okresie euforii jednoczącej oboje małżonków - minimalizując konieczność troszczenia się o sprawy materialne, ujawnia po jakimś czasie ukryte dotąd rozbieżności w ich postawach. Odkrywają, że różnią ich: po- dejście do życia, zainteresowania, sposób oceniania ludzi, hierarchia potrzeb, a nawet sposób okazy- wania i przeżywania uczuć. Ilustracją takiej właśnie sytuacji może być układ małżeński Elżbiety i Jana: lekarki i inży- niera. Pobrali się w trakcie studiów i - jak sami wspominają - byli biedni jak kościelne myszy. Miesz- kali kątem u różnych znajomych i wiedli urozmaicone, pełne fantazji życie, nigdy nie wiedząc, czy uda im się w danym dniu zjeść gorący posiłek i czy na pewno będą mieli gdzie przenocować. Wspól- ny dobytek także był bardzo skromny: bagaż przenoszony z miejsca na miejsce składał się z jednej walizki i kartonowego pudła. Dzisiaj wspominają ten okres jako najlepszy w ich wspólnym życiu. Koniec studiów zbiegał się z ciążą Elżbiety i trzeba było pomyśleć o nieco większej stabilizacji. Pierwsze trzy lata z dzieckiem w wynajętym pokoju, przy skromnych poborach obojga, nie stwarzały perspektyw na uzyskanie samodzielnego mieszkania. Jan zdecydował się wówczas na wyjazd za gra- nicę. Wrócił po dwóch latach z pewną sumą pieniędzy, za którą kupili własnościowe mieszkanie. Na- stępnie wyjechał po raz drugi, tym razem po to, aby zarobić na otworzenie własnej firmy. W czasie jego nieobecności Elżbieta uzyskała pierwszy stopień specjalizacji, wychowywała dziecko, pisywała do męża długie listy, informując go o wszystkim, co dzieje się w ich życiu i tęskniła, idealizując nieo- becnego. Po trzech latach Jan wrócił i za zarobione pieniądze założył warsztat naprawy samochodów. Ale człowiek, który wrócił do rodziny, to był - zdaniem Elżbiety - zupełnie ktoś inny niż ten, z któ- rym się przed kilku laty rozstała. O ile poprzednio każda decyzja podejmowana była wspólnie, o tyle teraz Jan sam decydował o tym, co jest dobre, a co niekorzystne dla ich związku, rodziny, dziecka i domu. Elżbieta ma dwa futra, piękną biżuterię, samochód do własnej dyspozycji, gosposię. Ale twierdzi, że wszystkie te dobra nie są w stanie zastąpić jej męża. Jego po prostu nie ma. Wpada do domu (zaopatruje go zresztą świetnie, zdejmując z Elżbiety ciężar zakupów) i niemal natychmiast wychodzi, tłumacząc się nawałem zawodowych spraw. "Wiecznie jakieś skomplikowane interesy, o których mi nie opowiada" - mówi Elżbieta. Zaczął też pić. Kiedy już zacznie, nie może przestać. Jeśli przychodzę po niego, ukrywa się i poleca mnie informować, że właśnie wyszedł, a później twierdzi, że nic nie pamięta. Bardzo wygodne! Ponadto, w kilka dni po jego drugim powrocie byliś- my na przyjęciu u jego znajomych, poznanych właśnie za granicą. To był inny świat, obcy mi, nie- życzliwy. Rozmawiało się wyłącznie o pieniądzach, a pani domu wyraźnie wdzięczyła się do mojego męża. On też zachowywał się tak, jak gdyby byli tylko we dwoje. Pod koniec przyjęcia znalazłam ich w sąsiednim pokoju, w łóżku. Wróciłam sama do domu. On przyszedł nazajutrz i oznajmił, że o ni- czym nie wie, że był pijany i powinnam go zabrać do domu. Od tej pory znika przynajmniej raz w miesiącu na kilka dni i wtedy szukam go po całym mieście. Wiem, że zaczyna się od spotkania z kolegami. Potrafią pić cały dzień, a na stawianie dobrych trunków mojego męża stać zawsze. Piją "do oporu", a potem on idzie "w Polskę". Jeśli go nie znajdę, wraca po kilku dniach w strasznym sta- nie. Potrafi zgubić dokumenty, pieniądze, zegarek. Ale potrafi też całe miesiące nie pić. Domaga się, żebym przerwała pracę, bo moja pensja w szpitalu jest, jego zdaniem, śmiesznie niska. Powinnam też przerwać robienie drugiego stopnia specjalizacji i zająć się wyłącznie domem. On mnie utrzyma. A ja mam już dość tych jego urlopów od rodzinnego życia, dobrobytu i tego nadzwyczajnego szczęścia. Chcę odejść." "To prawda" - mówi Jan. "Niekiedy piję i sam chciałbym wiedzieć, dlaczego to robię. Po- trafię przecież przez długi czas nie tknąć kieliszka! Ale ona nie wie, ile wysiłku i nerwów kosztuje prowadzenie tego interesu. Od początku była przeciwna prywatnemu warsztatowi, więc przestałem jej cokolwiek na ten temat mówić. Rozwodzić się nie chcę. Kocham żonę i dziecko, rodzina jest dla mnie bardzo ważna. Ale jakoś nie możemy się dogadać. Jeśli chce pracować, niech pracuje. Ale ona pracu- je i narzeka, że dziecko nie jest tak zadbane, jak powinno być. Więc mówię - rzuć tę pracę, ja utrzy- mam was oboje. To wtedy wielka obraza, że nie szanuję jej pracy. Tego, co żona mówi na mój temat - zarówno do mnie, jak i do rodziny - nie spisałbym na wołowej skórze. W jej opinii jestem najgorszy. Czy ja naprawdę jestem taki zły? Chciałbym mieć normalny dom. Ptasiego mleka nam nie brakuje. Nie ma tylko spokoju i szczęścia." "Czy to nie paradoks - pyta Elżbieta - że wtedy, kiedy nie mieliśmy naprawdę nic, byliś- my tak bardzo, tak niezwykle szczęśliwi. A teraz kiedy mamy wszystko, nie umiemy nawet spokojnie ze sobą porozmawiać..." Problemem tego małżeństwa jest brak autentycznych uczuć. Oboje już bardzo dawno te- mu stracili ze sobą rzeczywisty kontakt i porozumiewają się przy pomocy niszczących słów i obron- nych zachowań. Po kilkuletnim pobycie za granicą Jan nie umiał odnaleźć się w nowej dla siebie sy- tuacji, a żona nie pomogła mu w realizacji jego planów, podjętych dla dobra rodziny. Przeciwnie - swoimi wątpliwościami i lekceważącym stosunkiem do projektu warsztatu utrudniała mu i tak skomp- likowaną sytuację. Jan przestał jej zatem o czymkolwiek mówić i ważne dla niego sprawy nie stały się równie ważnymi dla żony. To ich rozdzieliło. Był tak zaabsorbowany organizacją firmy, że Elżbieta również nie uważała za stosowne dyskutować z nim o swojej pracy. Mieszkali razem, ale każde z nich miało swoje życie. I choć oboje źle się czuli w tej sytuacji, żadne z nich nie podjęło rozmowy na temat tego, co naprawdę dzieje się w ich związku. Jan usprawiedliwiał się przed samym sobą na- wałem pracy i koniecznością stworzenia rodzinie odpowiednich warunków materialnych. Ale nie mogło to zagłuszyć poczucia pustki i niezadowolenia ze wspólnego życia. Sposobem na stłumienie niewesołych myśli stał się alkohol i - jak nazwała to żona - kilkudniowe "urlopy" od rodzinnego ży- cia. Później przychodziło otrzeźwienie. Kiedy wracał do domu, Elżbieta urządzała awantury, groziła rozwodem, wciągała do sprawy dziecko. Ona także nie mogła się odnaleźć w tym pozornie wspólnym życiu. Przez cały czas nieo- becności męża nosiła w sobie idylliczny obraz ich wzajemnych stosunków i nowe wcielenie Jana kłó- ciło się z hołubionym przez nią wspomnieniem. Nie mogła i nie chciała się z tym pogodzić. Dobrobyt, stworzony przez męża, zdejmując z niej troskę o dzień powszedni, pozostawiał wszakże zbyt wiele miejsca na ponure rozmyślania o bezsensie ich wspólnej egzystencji. Ten obcy człowiek, stale zajęty nieznanymi jej sprawami, przebywający wśród ludzi, którymi pogardzała, był przecież jej mężem. Człowiekiem, z którym związała całe swoje życie! Nie mogła się z tym pogodzić i tym mocniejszych używała słów dla potępienia jego postępowania, im bardziej czuła się w tym związku osamotniona i niekochana. Tych dwoje ludzi od dawna przestało interesować się przeżyciami partnera, ponieważ - gdyby się na to zdecydowali - mogłoby się okazać, że już od dawna nic ich nie łączy. Dlatego ich po- zorny kontakt został oparty na zachowaniach obronnych, które znakomicie imitują prawdziwe uczu- cia. On ucieka w alkohol i niepamięć, dzięki czemu ona może złościć się i awanturować. W ten spo- sób uchodzi we własnej ocenie za osobę zabiegającą o trwałość rodziny. On z kolei, dbając o zabez- pieczenie potrzeb materialnych żony i dziecka, usprawiedliwia swoje postępowanie, jeśli zaś przycis- ną go wyrzuty sumienia lub dosięgną zarzuty rodziny, zawsze może powołać się na swoją nerwową i wyczerpującą pracę i konieczność łagodzenia powstałych w związku z tym stresów. Można przeżyć tak całe życie i nigdy nie dotrzeć do prawdziwych motywów, które warunkują i stymulują zachowa- nia człowieka. Można też, i tak właśnie najczęściej się dzieje, spędzić całe życie w mało satysfakcjo- nującym związku z drugą osobą i nigdy nie podjąć próby wyjaśnienia przyczyn,które czynią ten zwią- zek właśnie takim. Nie tylko dobrobyt, ale także pogorszenie standardu życia rodziny niesie ze sobą określo- ne zmiany. Jeśli krach nastąpił w wyniku nieudanej inwestycji któregoś z małżonków, niezmiernie is- totna będzie tu reakcja drugiej strony. Niekiedy wspólne zmartwienie zbliża małżonków i stawia przed nimi cel, który ściśle ich łączy. Jeżeli przy tym strona winna uzyska zrozumienie i wsparcie par- tnera, ich układ ma szanse stać się naprawdę silny i spójny. Inaczej się dzieje, jeśli na każdym kroku jedno podkreśla winę drugiego. Krótko mówiąc - kłopoty i trudności najlepiej sprawdzają temperatu- rę wzajemnej więzi. Jeśli w poprzedzającym okresie była ona naprawdę silna i serdeczna, obroni się także w niesprzyjających dla rodziny sytuacjach. W przeciwnym przypadku - jeśli była powierzchow- na i słaba - wspólne niepowodzenie może ją co prawda wzmocnić i nadać jej nowy wymiar, ale istnie- je niebezpieczeństwo, że ulegnie dalszemu nadwątleniu, do zerwania włącznie. Autentycznym sprawdzianem jakości więzi małżeńskiej stać się może choroba jednego z członków rodziny, wymagająca nakładu sił, czasu i cierpliwości, a do tego łącząca się zazwyczaj z poważnymi nakładami materialnymi. I tak, wspólna troska rodziców o zdrowie dziecka w wielu przypadkach zbliża do siebie skłóconych uprzednio małżonków: także poważna choroba jednego z nich wzmaga lub osłabia wzajemne uczucia. Innym poważnym wstrząsem w życiu rodziny staje się śmierć jednego z partnerów, ostatecznie zamykająca pewną sekwencję wspólnego życia. W liście do redakcji tygodnika "Zwierciadło" jedna z czytelniczek, opisując swoją trage- dię z powodu śmierci męża, wyznała: "Kiedy żył, wydawało mi się zawsze, że nie jest taki, jaki po- winien. A przecież od pierwszej chwili naszego małżeństwa był dobrym i czułym dla mnie człowie- kiem. Kiedy urodziła się córka, to właśnie mąż prał pieluchy, kąpał małą, cieszył się jej rozwojem. Uważałam, że to naturalne. Jego choroba przyszła nagle. Kiedy zabrano go do szpitala nieoczekiwa- nie odczułam pustkę. Zostałam sama z dzieckiem i wtedy zrozumiałam, ile ten człowiek dla nas zro- bił. Nie używał nigdy wielkich słów, ale przecież każdym swoim gestem świadczył o swojej miłości do domu i rodziny. Zrozumiałam to za późno i za późno zaczęłam go naprawdę kochać. Wiem, że już nigdy nie zdołam mu tego okazać. Myślę, że on mógł zdawać sobie sprawę z mojego niedowładu uczuciowego, a przecież nigdy mi tego nie okazał. Kochał mnie i córkę spokojną, nieefektowną mi- łością i niczego za to nie żądał. Jak będę teraz żyć? Jak poradzę sobie z tym ciężarem, który jest nie tylko rozpaczą po zmarłym, ale brzemieniem winy wobec jego osoby?" Życiowe bilanse Tak więc każde wydarzenie w życiu rodziny dotyczy w jakiś sposób wszystkich jej członków. Partnerzy nie zawsze zdają sobie z tego sprawę, czego klasycznym przykładem może być problem rodziców dwunastoletniej dziewczynki, z którą zgłosili się do poradni rodzinnej. Od kilku miesięcy zdolna i inteligentna uczennica opuściła się całkowicie w nauce, a jej zachowanie w domu i w szkole także zaczęło pozostawiać wiele do życzenia. Rodzice podejrzewali na zmianę rozwój ja- kiejś choroby, nagłe ujawnienie się złych skłonności albo zbyt szybkie wejście w okres dojrzewania i byli zaskoczeni, kiedy doradca rodzinny wykluczył wszystkie te ewentualności. Po dwugodzinnej sesji kiedy cała rodzina szykowała się już do wyjścia, ojciec dziewczynki, nie przywiązując do tego faktu żadnego znaczenia wspomniał, że rok wcześniej oboje z żoną zdecydowali się adoptować oś- mioletniego chłopca, który w przeciwieństwie do córki - nie sprawia swoim zachowaniem żadnych kłopotów. Kwestie związane z wychowaniem dzieci są jednym z najpoważniejszych problemów pomiędzy małżonkami. Próby mediacji są tu niezwykle trudne, ponieważ każde z rodzi- ców jest przywiązane do własnego poglądu na temat prowadzenia dziecka i z oporami przyjmuje racje strony przeciwnej. Tymczasem rozwój dzieci, ich wzrastanie i dojrzewanie zasadniczo przekształca życie rodzinne, zmuszając dorosłych do zmiany swoich postaw i uwzględniania w swoich progra- mach życiowych nowych, psychicznych i materialnych potrzeb dzieci. Stają się one jednocześnie ważnym sojusznikiem rodziców, zawsze opowiadając się za trwałością rodziny w sytuacjach dla nich krytycznych. Współczesny trend wychowawczy, zakładający demokratyczne stosunki w rodzinie, uprawnił najmłodszych jej członków do wypowiadania się w ważnych dla życia rodzinnego proble- mach. I zdarza się, że właśnie dzieci stają się ogniwem spajającym niezbyt dobrane małżeństwo. Zna- ne są również przypadki opowiadania się dzieci za jednym z rodziców przeciw drugiemu, co - zależ- nie od układu - może mieć zarówno pozytywne, jak i negatywne znaczenie dla trwałości związku. W każdym razie rola dziecka w życiu małżonków jest niezmiernie ważna, ponieważ zarówno sukcesy wychowawcze, jak i odnoszone w tej dziedzinie niepowodzenia, rzutują bardzo silnie na poczucie ich własnej wartości, przyczyniając się - poprzez ocenę roli rodzicielskiej - do tworzenia negatywnego bądź pozytywnego obrazu partnera. Najtrudniejszym bodaj okresem w pożyciu małżonków jest etap, kiedy dzieci są już w ostatnich klasach szkoły podstawowej lub w pierwszych klasach szkoły średniej. Można powie- dzieć, że dopiero wtedy małżonkowie "łapią oddech" po latach wypełnionych rozmaitymi zadaniami życiowymi. Przeżycia minionego czasu, przemijanie fizycznej atrakcyjności, osłabienie sił witalnych, ustalony już kształt wzajemnych stosunków, niepokoje związane z przyszłością - wszystko to składa się na rodzaj pierwszego poważnego podsumowania jakości dotychczasowego życia. Niekiedy prze- szłość jawi się w aurze zmęczenia i przygnębienia, jeśli oczekiwania okresu młodzieńczego rozminęły się z rzeczywistością. Niepowodzenia małżeńskie, brak sukcesów zawodowych, nie zawsze dobry kontakt z dziećmi, trudności materialne - ten smutny rezultat długoletnich wysiłków - skłaniają do obwiniania za zaistniały stan współmałżonka albo siebie samego. Człowiek uświadamia sobie, ile spraw zaniedbał, ile rzeczy "odpuścił", w nadziei, że ja- koś się ułożą, w jak poważnym wymiarze zrezygnował ze swoich dążeń, aspiracji, planów. Zaczyna zdawać sobie sprawę z tego, że każda z tych nie podjętych we właściwym czasie spraw, a także od- kładanie w nieskończoność istotnych decyzji życiowych, jest już właściwie nie do odrobienia, że wbrew sobie, wbrew swoim najżywotniejszym intencjom znalazł się w punkcie, z którego wyjście wymaga długiej, trudnej pracy, a efekt jest wielką niewiadomą. Przychodzi żal, rozgoryczenie, poczu- cie beznadziejności i przeświadczenie, że nie umiało się pokierować w sposób właściwy swoimi sprawami. Na szczęście to podsumowanie nie zawsze wypada tak ponuro. Nie wszystko także bilan- suje się na "nie". Nieudaną więź ze współmałżonkiem rekompensuje duma z udanych dzieci, a nie- powodzenia wychowawcze równoważą w jakiś sposób osiągnięcia zawodowe. Przyjaźń i życzliwość otoczenia pomaga przetrwać wiele trudnych momentów, a przyjazna i aktywna postawa życiowa - mimo niedociągnięć w wielu obszarach własnego życia - stwarza, szanse na przetrwanie złej passy i niesie nadzieje na przyszłość. Jeśli jednak tak się nie dzieje, wtedy zaczyna się poszukiwać rozwiązań poza związkiem, popełniając często te same błędy, które doprowadziły do rozkładu zawartego wiele lat temu małżeńs- twa. Podejmuje się romanse pozamałżeńskie, w nadziei na ułożenie dalszego życia z nową osobą. Niekiedy istotnie tak się dzieje, a trzeba pamiętać, że jest to możliwe tylko wówczas, gdy zrozumiało się w pełni przyczyny, które zaważyły na niepowodzeniu pierwszego związku i doświadczenia te zos- tały wykorzystane w związku następnym. W przeciwnym razie będzie się powielało w nieskończo- ność stare błędy, za każdym razem doznając rozczarowania, że życie znowu nie ułożyło się zgodnie z oczekiwaniami. Niektórzy, w poczuciu klęski (ocenianej zresztą bardzo subiektywnie), decydują się w ta- kim momencie na coś w rodzaju ucieczki od życia. Stąd nagłe, przewlekłe choroby, które usprawied- liwiają brak konstruktywnych działań na rzecz zmian w dotychczasowych układach rodzinnych. W tym też czasie niektóre kobiety zupełnie przestają dbać o siebie, uznając, że okres młodości mają już za sobą i że na nic więcej nie mogą już liczyć. A później mają za złe znajomym i przyjaciołom, że wykluczyli je w pewien sposób ze swojego kręgu, nie zdając sobie sprawy, że uczyniły to same, po- nieważ kontakt z kobietą rozczarowaną, mającą poczucie przegranej jest przykry i trudny nie tylko dla współmałżonka i dzieci, ale także dla otoczenia. Osoby te pozostają więc w konsekwencji zupeł- nie same, co naturalnie stanowi dla nich kolejny dowód niewdzięczności bliskich, którym poświęciły tak dużo uwagi i czasu w trakcie wielu lat życia, oraz nielojalności przyjaciół, którzy okazali się tak mało wyrozumiali i cierpliwi. Bilanse życiowe mężczyzn również nie bywają łatwe ani proste. Niezmiernie istotna sprawa w życiu mężczyzny, jaką jest osiągnięcie sukcesu w pracy zawodowej, zawsze wywołuje kontrowersje, ponieważ zazwyczaj to, co się osiągnęło, wydaje się zbyt skromne w stosunku do po- przednich zamierzeń. Wielu mężczyzn, rozczarowanych swoją karierą zawodową, przenosi zatem za- interesowania na teren domu, stawiając niejako na rodzinę. Właśnie wtedy jednak może się okazać, że zaabsorbowanie własną pracą i karierą oddaliło od siebie małżonków i próby ponownego zbliżenia napotykają duże trudności. Najogólniej można powiedzieć, że podsumowanie poszczególnych etapów życia jest nie- zwykle cenne; jeśli potrafimy dostrzec powiązania między przyczynami kolejnych wydarzeń a ich na- stępstwami. Jest to niezwykle twórcze zajęcie, pod tym wszelako warunkiem, że z przemyśleń tych chcemy wyciągnąć wnioski na przyszłość. Wszak przyczyny naszych określonych zachowań to nie tylko nasze konkretne działanie, ale cała bogata i skomplikowana sfera uczuć, myśli, fantazji, prag- nień i nadziei, które motywują nasze postępowanie. To także umiejętność właściwej oceny sytuacji i odwaga w przedstawianiu o niej własnego zdania. To wreszcie gotowość wzięcia pod uwagę zdania strony przeciwnej. Inaczej mówiąc, okresowy bilans życiowy może pomóc każdemu z małżonków w bardziej satysfakcjonującym ułożeniu dalszego wspólnego życia, jeśli zechcą oni zrozumieć, że podstawą związku dwojga ludzi jest wewnętrzna równowaga. Oznacza to, że każdy z partnerów musi czuć się w tym układzie potrzebny, ceniony i akceptowany. Mówiliśmy wcześniej, że założenia wzajemnego układu są formułowane już od pierw- szych dni wspólnego życia. Nic zatem dziwnego, że opierają się one przede wszystkim na tych ele- mentach, z jakich składa się ówczesne życie małżonków. Poza formami zachowań przeniesionymi z rodzinnych domów obojga, a także doświadczeniami ich przedślubnego związku, muszą one także uwzględniać realia ich egzystencji. Składa się na nią w równym stopniu standard pierwszego miesz- kania, co rytm i rodzaj zajęć każdego z partnerów, jak wreszcie sytuacja materialna nowożeńców.In- nymi prawami będzie rządził się związek oparty wprawdzie na rodzicielskich dotacjach, ale zwolnio- ny od troski o przydział mieszkania, ponieważ od razu startuje w samodzielnym lokum, inaczej nato- miast będzie się kształtowała małżeńska codzienność w wynajętym pokoju, bez rychłych perspektyw własnego domu. Takie uwarunkowania, jak - brak samodzielności ekonomicznej młodych, zmuszają- cy do starannego rozważenia każdego wydatku, podjęcie dodatkowej pracy, która skraca czas prze- bywania ze sobą, praca jednego z partnerów na dwie zmiany, utrudniająca wspólne spędzanie czasu - wszystkie te sytuacje będą stwarzały układ małżeński odmienny od tego, w którym żona pozostaje na utrzymaniu męża bądź oboje równocześnie podejmują pracę zawodową, a cały wolny czas spędzają wspólnie. Jeżeli małżonkowie potrafią uporać się z początkowymi trudnościami w swoim związku, na które niebagatelny wpływ mają obiektywne warunki bytowe, to można żywić nadzieję, że również w przyszłości ich związek oprze się wszelkim życiowym burzom. Kwestia ta wypływa często podczas terapii, kiedy małżonkowie zaczynają odtwarzać wspomnienia z pierwszego okresu ich małżeństwa. Jeśli wspominając minione lata są zgodni, że: "Chociaż było nam wtedy bardzo ciężko, staraliśmy się wspólnie rozwiązywać wszystkie problemy" - szansa na przezwyciężenie kryzysu jest o wiele więk- sza niż wówczas, kiedy ocena tamtej sytuacji sprowadza się do stwierdzenia: "Już wtedy, w tym naj- gorszym okresie, trzeba było samemu sobie radzić, bo na jego (jej) pomoc nie można było liczyć". Ten budowany w trakcie pierwszego okresu małżeństwa układ jest niezwykle istotny dla dalszych losów pary, ponieważ tworzy jak gdyby modelową konstrukcję, do której każde z małżon- ków będzie powracało w przyszłości. Przeszłość bowiem służy zarówno do czerpania z niej oparcia dla dnia dzisiejszego, jak i do potwierdzenia pesymistycznych przewidywań na przyszłość. Ponadto układ, który raz został ustalony i usankcjonowany, opornie poddaje się nagłym zmianom. Poza szcze- gólnymi wydarzeniami - jak choćby poważny kryzys małżeństwa, z natury rzeczy rozbijający utrwa- lone struktury - generalne, zmiany dokonują się niemal wyłącznie pod wpływem nowych dla związku sytuacji. Urodzenie dziecka, dążenie jednego z małżonków do kariery zawodowej, poznanie nowych ludzi, zmiana środowiska - każde z tych wydarzeń zmusza do innego sformułowania przyjętych uprzednio reguł, przyczyniając się przez to do zmiany obowiązującego dotychczas układu. Jak z tego wynika, małżeństwo nie jest strukturą statyczną, ale żywym organizmem, pod- legającym nieustannym zmianom, zależnie od kształtujących je bodźców. Będą one różne w kolej- nych okresach trwania związku, ponieważ zmieniają się nie tylko warunki życia rodziny, a co za tym idzie, wewnętrzna treść jej przeżyć, ale także - w wyniku tych różnorodnych przekształceń - jej kons- truktorzy: żona i mąż. Proces zmiany Mąż i żona zmieniają się w trakcie upływających lat, przy czym rzadko się zdarza, aby zmiany te następowały u obojga równocześnie. Odmienność psychiki kobiety i mężczyzny skłania każde z nich do odmiennego postrzegania rzeczywistości, co częstokroć prowadzi do wzajemnych nieporozumień, stając się zarzewiem konfliktów. Niemniej, każde z małżonków - wcześniej lub póź- niej - musi zakwestionować dotychczasowe wyobrażenia związane z takimi pojęciami, jak "szczęś- cie", "poczucie bezpieczeństwa", "miłość", "obraz własnej osoby" czy "partner na życie". Treści tych pojęć ulegają zmianie pod wpływem nowych doświadczeń, pobudzających zarówno procesy poznaw- cze, jak i emocjonalne. A ponieważ trudno jest się rozstać z mitycznymi wyobrażeniami o sobie sa- mym, innych ludziach i świecie, toteż usiłowania skierowane na niedostrzeganie prawdziwego stanu rzeczy lub dopasowywanie rzeczywistości do przyjętych uprzednio założeń wywołują niekiedy głę- bokie depresje lub coś w rodzaju "beztematycznego smutku", co znamionuje właśnie początek owych zmian. Małżeństwo zawiera się na początku lat dwudziestych i w ten sposób ustanawia zręby nowego, samodzielnego życia. Pierwszy etap bycia razem zwraca uwagę małżonków na sprawy ze- wnętrzne, związane z organizacją domu; wprowadza w problemy rodzicielstwa i skupia się na formu- łowaniu reguł wspólnego bytowania. W tym okresie mąż i żona sądzą zazwyczaj, iż życie jest dość proste i można je kontrolować. Początek lat trzydziestych podważa zwykle to założenie, ponieważ przesłanki, na których zostało ono oparte, okazują się zawodne. Dochodzi się wówczas do wniosku, że małżeństwo nie jest sposobem na rozwiązanie własnych problemów (co często jest głównym powodem jego zawarcia), a ponieważ przestaje się też wierzyć w łatwe recepty na przezwyciężanie różnorodnych trudności, przekonanie, że życie nie jest sprawiedliwe, budzi wiele rozgoryczenia i smutku. Innym zdumiewającym odkryciem tych lat jest spostrzeżenie, iż pomoc okazana współ- małżonkowi w zdobyciu pewności siebie, lepszej pozycji zawodowej czy w znalezieniu swojego miejsca w życiu, nie tylko nie wzbudza w nim wdzięczności, ale prowadzi do lekceważenia osoby świadczącej na jego rzecz lub obwiniania jej, jeśli nie wszystko układa się pomyślnie. Przestaje się także wierzyć, że kochana osoba może zrobić dla nas to, czego nie możemy dla siebie zrobić sami. Doświadczenia te osłabiają wagę spraw zewnętrznych i kierują zainteresowania ku własnemu wnę- trzu. Człowiek zaczyna zastanawiać się nad sobą, sensem swojej egzystencji, próbując zrozumieć mo- tywy swoich poczynań. Proces ten prowadzi do zmodyfikowania reguł, które wytyczały postępowanie w latach młodzieńczych, a to z kolei zmusza do sformułowania nowej wizji świata oraz bardziej rea- listycznego niż dotąd obrazu własnej osoby. Odkrywa się wówczas wielkie prawdy życiowe, dochodząc na przykład do wniosku, że wiedza intelektualna nie jest tożsama z emocjonalną ("to, co wiem intelektualnie, wiem emocjonal- nie"). W trakcie wychowywania własnych dzieci upada też przekonanie, że nie mamy tych cech swo- ich rodziców, które w naszym własnym dzieciństwie wzbudzały w nas niechęć czy złość. Odkrywa- my, że owe nielubiane zachowania matki lub ojca ujawniają się coraz wyraźniej i postępujemy wobec swoich dzieci niemal dokładnie tak samo, jak wobec nas postępowali oni. Uświadomienie sobie podobieństwa do rodziców zostaje wzmocnione obserwacją za- chowań współmałżonka: dostrzegamy mianowicie, że jego negatywne cechy są prawie identyczne z tymi, jakie miało jedno z naszych rodziców. Co więcej - często dochodzimy do wniosku, iż odtwo- rzyliśmy na nowo małżeństwo naszych rodziców, poprzez stosowanie tych samych strategii i metod obrony, jakie występowały w rodzinnym domu. Uprzytomnienie sobie tych wszystkich podobieństw stwarza wiele problemów, z których najistotniejszym jest konieczność podważenia wielu przyjętych uprzednio założeń wobec własnej osoby, współmałżonka i kształtu życia, ale też stwarza podatny grunt do podejmowania świadomych decyzji, jakie wzory zachowań rodziców chcemy uznać za własne, a jakie zdecydowanie odrzucamy. W połowie lat czterdziestych ma się już poza sobą dziesięć lub więcej lat małżeństwa i wiele różnorodnych doświadczeń związanych ze wspólnym życiem. Nic zatem dziwnego, że zasady - dobrze funkcjonujące w pierwszym okresie związku - zaczynają z czasem być dla małżonków uciąż- liwe, próbują więc wprowadzić pewne zmiany w dotychczasowym układzie. I tak,sprawa jednomyśl- ności - bardzo istotna dla młodych i spragnionych nieustannego potwierdzania swoich uczuć ludzi - przestaje teraz odgrywać znaczącą rolę, tym bardziej iż życie pod jednym dachem wykazało istnienie między nimi wielu różnic. Obojgu zaczyna ciążyć wzajemna zależność, a ponadto każde z nich uwa- ża, że drugie nadmiernie kontroluje cały układ i w wielu przypadkach przeciwstawia się robieniu te- go, co sprawia współmałżonkowi przyjemność. Odczucia te tym bardziej nasilają pragnienie zmiany, toteż w tym okresie podejmuje się wysiłki w celu zreformowania małżeństwa poprzez walkę o władzę albo wchodzi się w nowe pozamałżeńskie związki. Bywa i tak, że poczucie uwikłania w nie satysfakcjonującą dla siebie sytuację (dzieci, mieszkanie, starzy rodzice, inne względy) wywołuje uczucie nienawiści do żony lub męża. Z kolei uczucia do partnera pozamałżeńskiego - skupiając w sobie nadzieje na pomyślną odmianę losu bywa- ją przeceniane. Jest to właśnie ten okres w życiu, kiedy najsilniej kochamy i najmocniej nienawidzi- my. Doświadczenia tych lat zmuszają niejako do realnej oceny własnej sytuacji życiowej, co wyraża się w określonych działaniach. Albo uczymy się negocjować różnice występujące w naszym związku i pogłębiamy łączącą nas więź przez poprawę wzajemnego zrozumienia i porozumienia, albo decydujemy się na rozwiązanie małżeństwa, uznając wszelkie wysiłki w kierunku jego naprawienia za daremne. Podobnych przeformułowań dokonuje się także w kwestiach zawodowych. Jeśli ocenia się dotychczasowe osiągnięcia jako nie zadowalające, teraz właśnie podejmuje się decyzje o zmianie profilu zatrudnienia, a nawet odejściu od aktualnych zainteresowań zawodowych i podjęciu pracy w zupełnie nowej dziedzinie. Dla innych natomiast praca staje się istotną wartością, co wyraża się głębszym i poważniejszym zaangażowaniem. Jedno jest pewne: w tych latach większość ludzi wyras- ta z infantylności, przestaje być "wiecznym dzieckiem" i prezentuje bardziej odpowiedzialny, dojrzal- szy stosunek do życia. Następne dziesięciolecie - czyli lata między trzydziestym piątym a czterdziestym piątym rokiem życia - jest nasycone nowymi treściami i odmiennymi dążeniami. Potrzeba stabilizacji i ciąg- łości - charakterystyczna dla lat trzydziestych - zostaje zastąpiona przez głęboko motywowaną po- trzebę działania. Jest to zrozumiałe, ponieważ w tych właśnie latach następuje uświadomienie sobie przemijania czasu, który zdaje się nagle przyspieszać rytm upływających dni, tygodni i miesięcy. O ile poprzednio dominowało wyobrażenie przyszłości rozciągniętej nieomal w nieskończoność, o ty- le obecnie wydaje się ona przybliżać wręcz w zawrotnym tempie. Presja czasu wymusza niejako uświadomienie sobie faktu, że "cokolwiek mamy zrobić, musimy zrobić to teraz". Dziesięciolecie, o którym mowa, obfituje w wiele różnorodnych spraw, dostarczając no- wych doświadczeń, które ostatecznie burzą złudzenia pozostałe jeszcze z okresu młodości. Jednym z najbardziej znaczących jest utrata mitu o nieśmiertelności. Choroby rodziców, przyjaciół i znajo- mych, śmierć, która zabiera nam najbliższych, dorastanie dzieci - wszystko to dobitnie uświadamia nam upływanie czasu i nasuwa gorzką refleksję, że podlegamy tym samym prawom przemijania. Nie- chęć do pogodzenia się z tą prawidłowością, bunt przeciw temu, co nieuchronne, znajduje wyraz w różnorodnych stanach psychicznych: pasywności, depresji, rozpaczy, wściekłości, a wreszcie dopa- trywaniu się zła w nas samych i wokół nas. Niejako w obronie przed tym, co musi nastąpić, podejmu- je się wówczas wiele nieprzemyślanych działań, burzy to, co zostało zbudowane przez lata, lub też tym mocniej "osadza" w swojej rodzinie, stawiając na wartości ponadczasowe. Choroba i śmierć jednego z rodziców jest ważnym przeżyciem dla kobiet i mężczyzn, przy czym każda płeć reaguje na to wydarzenie inaczej. U mężczyzn doświadczenie to rozpoczyna często proces istotnych, znaczących zmian życiowych, ponieważ uświadamia im, że teraz oni zajmują miejsce w "pierwszym szeregu", nie chronieni już przez poprzednią generację. Świadomość ta poma- ga osiągnąć większą autentyczność i czyni mężczyzn bardziej odpowiedzialnymi za siebie i stworzo- ną przez siebie rodzinę. Z kolei u kobiet śmierć najbliższych wywołuje silniejsze dążenie do własnej niezależności. O ile poprzednio część z nich uważała, że nie może żyć bez opiekuna (matka, ojciec, mąż), o tyle teraz stwierdzają, że stać je na bezpośrednie używanie swojej siły i nie muszą już jej wy- kazywać - jak dotąd - przez innych. Niepokój i lęk przed przyszłością skłaniają do szukania stabilnego oparcia, które mogłoby zapewnić poczucie bezpieczeństwa. Dlatego w tych latach zwiększa się liczba rozwodów, tym bar- dziej że dzieci są już u progu życiowej samodzielności, a ponadto dochodzi się do wniosku, że starość - choćby samotna, ale spokojna i pogodna - jest lepszym wariantem losu niż pozostanie przy boku niekochanego, obojętnego albo wręcz nieprzyjaznego współmałżonka. Partnerzy stwierdzają, że mo- gą żyć samotnie, poza rodziną, i zwracają się ku jaśniejszym i przyjemniejszym stronom życia. Od- krywa się ponownie wartość seksu i jeżeli z jakichś przyczyn współżycie fizyczne w małżeństwie przestało być satysfakcjonujące lub w ogóle zanikło, kwestionuje się przestrzegane dotąd zasady lo- jalności seksualnej wobec współmałżonka. Zaczyna się także podważać sztywne role w związku, sta- rając się przekształcić wzajemny układ w kierunku większej spontaniczności i swobody. Najogólniej można powiedzieć, że w tych właśnie latach tracimy generalne złudzenie, iż najbliżsi są w stanie uchronić nas przed niekorzystnymi zdarzeniami losu. Przeświadczenie, że wszys- tko odtąd zależy wyłącznie ode mnie, prowadzi do większego oparcia się na sobie i wyzwala odwagę do ujawniania skrywanych uprzednio zainteresowań i pasji. Podejmuje się więc różne działania, nie- kiedy nawet desperacko, w przekonaniu, że jest to ostatni moment do ich przeprowadzenia. "Teraz lub nigdy" - oto dewiza tych lat, skłaniająca także do pierwszych poważnych pod- sumowań blisko pięćdziesięciu minionych lat życia. 4. Komunikacja w małżeństwie Większość nieporozumień między ludźmi, które często przekształcają się w poważne konflikty, ma swoje źródło w trudnościach, we wzajemnym porozumiewaniu się. Oznacza to, że spo- sób, w jaki prezentujemy innym różnorodne treści, jest niefortunny lub niejasny, co sprawia, że w od- biorze nasze prawdziwe intencje ulegają zniekształceniu. Niekiedy przyczyna nieporozumień tkwi w niezbyt uważnym lub wybiórczym przyjmowaniu przekazywanych treści: słuchający - mając włas- ny pogląd na omawianą kwestię - podświadomie stara się nie dopuścić do jego podważenia. W mał- żeństwie problem komunikacji staje się zagadnieniem kluczowym, ponieważ - jak to już wynikało z poprzednich rozważań - stosunki międzyludzkie opierają się w poważnym stopniu na stałym prze- pływie informacji. Ze słownych i pozasłownych komunikatów dowiadujemy się, w jaki sposób jes- teśmy postrzegani przez innych; możemy określić stopień wzajemnej bliskości i ustalić swoje miejsce w hierarchii społecznej, uzyskać ocenę własnego postępowania itp. Poprzez wymianę poglądów, wy- rażenie swoich życzeń i pragnień, jesteśmy także wstanie przedstawić swój punkt widzenia, okazać nasze uczucia, uzyskać aprobatę dla naszych projektów, uzgodnić je lub też dowiedzieć się, że nie są one możliwe do przeprowadzenia. Przy omawianiu problemów komunikacji pomiędzy ludźmi pomija się na ogół bardzo ważny aspekt związany z tą sprawą: nie mówi się mianowicie o tym, że aby naprawdę jasno i czytelnie przekazać drugiej osobie to, co się aktualnie myśli i czuje, należy w pierwszej kolejności doprowadzić do uświadomienia tego samemu sobie. Niekiedy owa świadomość przychodzi w trakcie przedstawiania komuś określonej kwestii, ale aby to jednak nastąpi- ło, trzeba dysponować możliwie pełną informacją na dany temat. W przeciwnym wypadku nasza rela- cja będzie chaotyczna, pełna sprzeczności, a przez to jeszcze bardziej zaciemniająca obraz sytuacji. Także zbyt emocjonalne podejście do jakiegoś zagadnienia utrudnia jego obiektywną ocenę i tym bardziej przeszkadza w zrozumieniu sedna sprawy. Większość ludzi przeżywa uczucie niepewności związane z obrazem własnej osoby, co wiąże się z obniżoną samooceną. "Czy jest możliwe, żeby ktoś mnie pokochał?" - oto pytanie, które niepokoi osoby tego typu i zakłóca jasność ich rozu- mowania. Taka postawa nie pozwala na nawiązanie otwartego kontaktu z drugim człowiekiem, po- nieważ w takim przypadku funkcjonowanie człowieka zostaje podporządkowane jednej idei: spraw- dzaniu w kontaktach z innymi własnej wartości. Równocześnie jednak nikt nie pragnie uzyskać in- formacji potwierdzających jego najgorsze przeczucia na własny temat. Wręcz przeciwnie - stara się uzyskać zaprzeczenie tych frustrujących wyobrażeń, ponieważ tylko w ten sposób może podbudować niskie poczucie własnej wartości. Toteż komunikowanie się z innymi zostaje ukierunkowane na uzyskanie pozytywnych dla siebie informacji zwrotnych. Jednocześnie potrzeba ta jest starannie mas- kowana, w obawie, że odczytanie prawdziwych intencji mogłoby wzbudzić niechęć, kpinę, a nawet odrzucenie. Osoba niepewna siebie, a zatem przeżywająca stale wiele różnych wątpliwości, jest prze- świadczona, że inni mają o niej podobne, niekorzystne zdanie. Jeśli zaś przypadkiem okazują jej sym- patię lub życzliwość, to sądzi, że dzieje się tak dlatego, ponieważ mało ją znają i w swojej ocenie opierają się na fałszywych przesłankach. Uważa zatem, że musi dla własnego dobra starannie ukry- wać swoje prawdziwe - czyli zgodnie z własnymi wyobrażeniami - nieciekawe wnętrze, zachowując w każdej sytuacji całkowitą kontrolę nad tym, co dzieje się pomiędzy nią a innymi ludźmi. Takie na- stawienie wyklucza możliwość autentycznej bliskości, ponieważ przekroczenie przez kogokolwiek "kredowego koła" nakreślonego wokół siebie jest odbierane jako zagrażające zdemaskowaniem i upokorzeniem. Relacje uczuciowe takich osób cechuje zatem niekonsekwencja: oscylują między pragnieniem kontaktu a rychłym wycofaniem się z niego, przy czym oba te stany występują niemal równocześnie. Komunikat nadawany innym w takim przypadku brzmi: "odejdź trochę bliżej". Inna trudność we wzajemnym porozumiewaniu się kobiety i mężczyzny to - nie uwzględ- niana w pierwszej fazie znajomości - odmienność ich psychiki, co zazwyczaj ujawnia się dopiero w trakcie wspólnego życia. W okresie narzeczeństwa obie strony podobnie definiują pojęcie intym- ności. Rozumieją je mianowicie jako wspólnie dzielone doświadczenia, przeżywanie tych samych spraw codziennego dnia, jako pewność, że drugą osobę obchodzi i pochłania dokładnie to samo, wreszcie, że jest ktoś, kto jest gotowy zawsze wysłuchać i zrozumieć różnorodne, życiowe problemy. Intymność jest zatem rozumiana jako możliwość uzyskania oparcia w różnych sytuacjach, ale przede wszystkim w najtrudniejszych i najgorszych momentach życia. Jednakże, mimo że pragnienia takie żywią obie strony, różnią się one nastawieniem do wspólnego życia. U kobiet jest ono bardziej emocjonalne, natomiast u mężczyzn bardziej racjonalne. Typowy dialog w gabinecie małżeńskiego doradcy brzmi następująco: Kobieta: On ze mną wcale nie rozmawia. Mężczyzna: O czym? Kobieta: O tym, co czujesz, myślisz... Mężczyzna: Bo nic nie myślę i nic nie czuję. Nieporozumienie polega na tym, że mężczyźni opowiadając o tym, co się zdarzyło, iden- tyfikują swoją relację z rzeczywistym odczuciem istoty tego zdarzenia. Najczęściej nie potrafią wyra- zić swoich odczuć i wrażeń w słowach, jakie w takich przypadkach wypowiadają kobiety. Jest to re- zultat specyficznego stylu wychowywania chłopców, których uczy się ukrywania swoich uczuć, w przeświadczeniu, że będą wówczas bardziej "męscy". Tłumią zatem swoje emocje i fantazje, prze- kazując jedynie suchy opis sytuacji, co z reguły wzbudza niepokój lub złość kobiet, które odbierają ten sposób przekazu jako zamykanie przed nimi intymnego świata przeżyć mężczyzny. Spornym problemem jest także sposób słuchania, diametralnie różny u obu płci. Ilekroć mężczyzna mówi o czymś kobiecie, najczęściej ma ona do niego żal, że nie oczekuje jej komentarza ani nie jest zaciekawiony jej reakcją: a przynajmniej nie w takim stopniu, w jakim by pragnęła. Ko- bieta odnosi wówczas wrażenie, że mężczyzna wypowiada wprawdzie określone zdania, ale odczuwa je jako kontakt jednostronny, podobnie jak w relacji z dzieckiem, do którego mówi się co prawda różne rzeczy, ale nie oczekuje żadnej poważnej informacji zwrotnej. Tymczasem kobiety chciałyby poznać przeżycia mężczyzny, a co więcej - chciałyby mieć możliwość podzielenia się z nim, niejako w zamian, swoimi przeżyciami. Wbrew pozorom mężczyznom również na tym zależy, ale ilekroć naprawdę usiłują mó- wić o czymś, co jest dla nich ważne, ogarnia ich niepokój, że nie zostaną właściwie zrozumiani, iż rzecz będzie roztrząsana tak szczegółowo i długo, aż zatraci swój sens. Obawiają się również, że przez nieumiejętny przekaz ich najlepsze intencje zostaną niewłaściwie odczytane, co wprowadzi niepokój we wzajemne kontakty. Mężczyźni wolą zatem przemilczeć wiele spraw lub przekazać samą ich istotę, bez wdawania się w dodatkowe omówienia czy ujawnianie związanych z nimi odczuć. Po- stępując tak, przyznają jednak w pewnym stopniu rację kobietom, które w chwilach krytycznych do- magają się, aby ich partner "powiedział wreszcie coś o sobie, a nie tylko barykadował się gazetą". Zgadzając się teoretycznie z tym postulatem, mężczyzna najczęściej postępuje jednak zupełnie ina- czej. Im uporczywiej kobieta dopytuje się, co się stało, tym bardziej mężczyzna zamyka się w sobie. Mimo chęci zwierzeń, nie potrafi i nie chce otworzyć się całkowicie: oznaczałoby to bowiem dla nie- go poddanie się, obnażenie, a do tego - w swoim mniemaniu - nie może dopuścić. Odpowiada zatem, że nic się nie stało i ogarnia go lęk, że jego odpowiedź skłoni kobietę do pozostawienia go samemu sobie, czego w istocie wcale nie chce. A równocześnie, ilekroć ona chciałaby zrobić krok dalej w kie- runku porozumienia, on zawsze czuje się tak, jak gdyby był zmuszony bronić się przed nią i ukrywać swoje prawdziwe uczucia. Sposób komunikowania się małżonków przypomina w tej sytuacji grę, polegającą na nieustannych zbliżeniach i unikach, w trakcie której powstają lub pogłębiają się istniejące już roz- dźwięki. Jeśli dodamy do tego przeżywane przez każde z nich niepokoje dotyczące własnej osoby i jej odbioru przez partnera, okaże się, że często przy próbach podjęcia głębszego kontaktu oboje lub jed- no z nich wystawia na plan pierwszy, jak tarczę, swoje mechanizmy obronne. Z czasem uniemożliwia to odczytanie prawdziwego przedmiotu rozmowy i intencji obu stron. Ilekroć tak się dzieje, przed każdym z małżonków otwiera się szerokie pole domysłów i spekulacji, co z kolei wytycza określony kierunek postępowania wobec partnera, a w następstwie utwierdza go w przeświadczeniu o nieżycz- liwym, lekceważącym czy odrzucającym nastawieniu wobec siebie. Wiele par powiela w swoim życiu to błędne koło niedopowiedzeń, półprawd i domysłów - a więc zachowań, utrudniających uzyskanie nie tylko dobrego, ale nawet jakiegokolwiek porozumienia. Odmienność wzajemnych potrzeb małżonków Mówiliśmy już o tym, że aby móc naprawdę dobrze porozumiewać się z innymi ludźmi, należy przede wszystkim umieć porozumieć się z samym sobą. Oznacza to ustalenie własnej hierar- chii potrzeb oraz własnych oczekiwań żywionych wobec innych. Krótko mówiąc - konieczne jest określenie miejsca, jakie chcielibyśmy uzyskać w relacjach z innymi, oraz miejsca, jakie wyznaczamy innym w kontakcie ze sobą. Sprawa ta jest niewątpliwie bardzo trudna, ponieważ - zależnie od aktualnej sytuacji, za- angażowania uczuciowego i doświadczeń przeszłości - uzyskanie jasnego obrazu własnych potrzeb jest zawsze warunkowane zmieniającymi się okolicznościami, subiektywnym odbiorem przekazywa- nych na swój temat informacji oraz nieumiejętnością selekcji posiadanego już (wskutek rozmaitych doświadczeń życiowych) materiału. Często dołącza się do tego niewłaściwa ocena intencji innych lu- dzi, co - jak już o tym mówiliśmy - raczej skłania do kontaktów opartych na mechanizmach obron- nych, niż do otwartego ujawniania własnych myśli i uczuć. A to, być może, pozwoliłoby uzyskać prawdziwe (choć istotnie nie zawsze zgodne z naszymi ukrytymi pragnieniami) informacje zwrotne. Spróbujmy zatem podjąć próbę uświadomienia sobie, czego naprawdę oczekujemy w związku z drugim człowiekiem, jakie niepokoje i lęki wypełniają niekiedy nasz układ i w jaki spo- sób go postrzegamy. Dochodzimy tu do niezmiernie ważnej kwestii, a mianowicie do sposobu, w jaki ujawnia się świadome i nie uświadomione potrzeby, czyli - inaczej mówiąc - jakie są świadome i nieuświadomione motywy naszych różnorodnych działań życiowych. Jest to ważne, ponieważ zależ- nie od zakresu, w jakim uzyskują one "współbrzmienie" z potrzebami partnera, odbiera się swój związek bądź jako udany, bądź też - jeśli pozostają one w jawnej niezgodności i podlegają stałej frus- tracji - uważa się go za nieudany i nie przynoszący satysfakcji. Rozpatrzmy więc te zakresy wartości, które są istotne zarówno dla każdego z partnerów, jak i dla jakości związku. 1. Niezależność - zależność. Jest to jedna z najbardziej konfliktowych kwestii w małżeńs- twie. Dla mężczyzny pojęcie niezależności łączy się z takimi wartościami, jak siła, wolność, szeroko rozumiana możliwość wyboru, swobodnego dysponowania swoją osobą. Dla kobiet, nawet bardzo samodzielnych i ceniących sobie swoją niezależność, będzie ona zawsze oznaczała samotność, wyni- kającą z braku rzeczywistego kontaktu z mężczyzną, a co za tym idzie niemożność liczenia na jego pomoc i opiekę. Odmienność interpretacji podstawowego dla małżeństwa problemu, a mianowicie, jaki powinien być zakres wzajemnej niezależności, a jaki wzajemnej zależności - stanowiąc stały przed- miot sporu - może z czasem rozbić najsilniejsze nawet więzi uczuciowe. Jak pamiętamy, małżeństwo Oli i Andrzeja przestało istnieć w wyniku nierespektowania przez męża silnej potrzeby niezależności u żony. I chociaż przez pewien czas, kochając męża i usiłując sprostać jego oczekiwaniom, Ola stara- ła się podporządkować narzucanym przez niego regułom współżycia, to jednak całkowita rezygnacja z niezależności okazała się dla niej nie do przyjęcia. W wielu małżeństwach po pewnym czasie zaczyna się dziać dokładnie tak samo, jak w opisanym już związku: kobiety zamężne zaczynają dostrzegać koszty swojego "poświęcenia dla domu", dochodząc do wniosku, że płacą za nią utratą części swej osobowości na rzecz męża i dzieci. Jeśli uczucia męża rekompensują to poczucie, a duma z dzieci potwierdza wzajemną więź, to danina składana na rzecz domowego ogniska staje się dobrowolnym wyborem. Jeśli jednak tak się nie dzieje, w żonie narasta uczucie niezadowolenia, smutku, złości, wreszcie agresji. Wszystkie te uczucia są wyrażane zazwyczaj we wzajemnej komunikacji małżonków w sposób pośredni, co nie tylko nie rozwiązuje problemu, ale tym bardziej pogłębia rozczarowanie małżeństwem. Z kolei dla mężczyzn, którzy tak chętnie podkreślają swoją potrzebę niezależności, wbrew tym deklaracjom obecność kobiety w ich życiu jest niezbędna, i to z kilku przyczyn. Po pierw- sze mężczyzna jako osobnik słabszy psychicznie chciałby, aby kobieta popierała jego działania, wspierała go w trudnościach, inspirowała go i dzieliła jego sukcesy. Po drugie, ponieważ ma mniej- szą od kobiety podzielność uwagi i zaabsorbowany jedną ważną sprawą, nie jest w stanie zajmować się jeszcze innymi, mniej ważnymi, pomoc towarzyszki życia jest mu niezmiernie potrzebna, zajmuje się ona bowiem tym wszystkim, co pochłaniałoby zbyt wiele jego czasu i energii. A więc dba o dom i organizację codziennego życia, odpowiada za dzieci, a często reprezentuje rodzinę na zewnątrz. Po trzecie, mężczyzna może się w pełni rozwinąć i wypowiedzieć uczuciowo tylko w stałym związku z kobietą, która dzieląc jego los, wspiera go, rozumie i kocha. Inaczej mówiąc, kobieta wypełnia w jakiś sposób przestrzeń emocjonalną wokół męż- czyzny i przyczynia się do pogłębienia jego uczuciowości, która bez takiego stabilnego związku kon- centrowałaby się przede wszystkim na przelotnych doznaniach seksualnych. Kobieta stabilizuje zatem uczuciowo mężczyznę i pozwala mu odkryć głębokie wartości wzajemnej, trwałej więzi, wzbogaco- nej z czasem wartością rodzicielstwa. Dlatego właśnie uświadomienie sobie przez kobietę i mężczyz- nę własnej postawy w związku z bliskim sobie człowiekiem - a więc ustalenie zakresu niezależności (ale i gotowości do dobrowolnych, wzajemnych uzależnień) - pozwala nadać tej spornej kwestii właś- ciwe proporcje. W przeciwnym wypadku każde uzależnienie od współmałżonka będzie odczuwane jako jarzmo krępujące wolność, co w konsekwencji jest niekorzystne dla małżeństwa i budzi obawy co do jego przyszłości. 2. Bliskość - dystansowość. Większość problemów - zarówno osób zamężnych, jak i sa- motnych - bierze się z poczucia wyobcowania i braku bliskiego kontaktu z drugim człowiekiem. W praktyce okazuje się jednak, że człowiek sam wyznacza dystans, który podświadomie pragnie utrzymać wobec innych, i że bardzo często dzieje się to niejako wbrew jego najżywotniejszym po- trzebom. Dobrym przykładem takiego postępowania może być sytuacja dobrego i kochającego się małżeństwa: Ludmiły i Michała. W wieku trzydziestupięciu lat Michał osiągnął wysoką pozycję za- wodową, zdobył oddane sobie grono przyjaciół i ułożył swoje życie osobiste w sposób, jak sam twierdzi, satysfakcjonujący. Dziesięcioletnie pożycie z żoną utrwaliło ich wzajemną więź, a dwie urodzone w tym związku córki są dumą i radością obojga. A jednak, od czasu do czasu, Michał za- chowuje się w sposób niezrozumiały nawet dla samego siebie. Jego stosunek do Ludmiły staje się chłodny, a nawet krytyczny. Gani poczynione przez nią zakupy, zwraca uwagę na niedociągnięcia w prowadzeniu domu, zgłasza zastrzeżenia wobec jej metod wychowawczych lub wyraża się nieprzy- chylnie o jej nowej sukience czy fryzurze. Zapytany nieco później o powód takiego zachowania, stara się zbagatelizować sprawę, tłumacząc: "miałem ciężki dzień" lub "to przemęczenie, dawno nie mia- łem urlopu". Gorliwie stara się zatrzeć złe wrażenie i zawsze jest inicjatorem przywrócenia w domu dobrej atmosfery. Jednak za którymś razem żona nie chciała puścić sprawy w niepamięć i zażądała podania prawdziwej przyczyny tych powtarzających się zachowań męża. Wizyta u małżeńskiego do- radcy ujawniła ich mechanizm. Ilekroć Michał odnosił wrażenie, że jego związek z żoną zbyt mocno go od niej uzależnia, starał się zachować w taki sposób, aby udowodnić samemu sobie, że nie jest mu ona tak niezbędna, jak to naprawdę odczuwał. Usiłował zatem zwiększyć dystans między nimi, stara- jąc się niejako odzyskać utraconą - jak sądził - niezależność. "Ilekroć uświadamiam sobie, jak bardzo ją kocham i jak mi jest niezbędna - powiedział w trakcie kolejnej indywidualnej sesji - wtedy czuję się tak bardzo pochłonięty przez to uczucie, że wręcz boję się, iż żona uzyska nade mną zbyt wielką przewagę. A wtedy będzie mogła przejąć nademną pełną kontrolę, tak jak robiła to kiedyś moja mat- ka. Tłumię wtedy swoje uczucia, starając się spojrzeć krytycznie na nasze życie. W ten sposób zysku- ję dystans, który daje mi znowu poczucie bezpieczeństwa i pozwala utrzymać nasz związek w stanie równowagi." Zazwyczaj ludzie nie zdają sobie aż tak dokładnie sprawy z trapiących ich lęków, są na- tomiast silnie nimi motywowani przy podejmowaniu i kontynuowaniu bliskich kontaktów między- ludzkich. Wiele osób uchodzi za cudownych partnerów do momentu uzyskania całkowitego potwier- dzenia, że są naprawdę ważni i kochani. Przerażenie, że nie potrafią udźwignąć ciężaru oczekiwań drugiej strony, że nie sprostają wyidealizowanemu przezeń obrazowi własnej osoby, sprawia, że wy- cofują się z najlepiej nawet zapowiadającej się znajomości, a bywa, że brutalnie zrywają dotychcza- sowe stosunki, pragnąc uprzedzić - jak sądzą - niekorzystny dla siebie bieg wydarzeń. Ponadto należy pamiętać, że potrzeba bliskości i intymności - choć przypisana wszystkim ujawnia się w bardzo zróż- nicowany sposób. Dlatego dobrze jest zdawać sobie sprawę, jaki zakres bliskości i intymności prag- nie się uzyskać od współpartnera. Szczególnie wtedy, kiedy odczuwamy potrzeby drugiej strony jako zachowania naruszające nasze poczucie wolności. Warto także uświadomić sobie, że analogiczne problemy może mieć również - w stosunku do naszej osoby - współmałżonek. 3. Poczucie własności i kontroli. Ma ona zwykle źródło w niskiej ocenie własnej atrak- cyjności, tak fizycznej, jak i intelektualnej. Osoby odczuwające taką niepewność chciałyby całkowicie uzależnić od siebie partnera; mają również tendencję do przejawiania zazdrości o każdy inny obiekt jego zainteresowania (nawet o wykonywaną przezeń pracę czy zajęcia absorbujące go w czasie wol- nym od pracy). Niepokój ten dotyczy każdej niedostatecznie lub całkowicie nie kontrolowanej sfery życia partnera, ponieważ poczucie niskiej wartości każe upatrywać zagrożenie w każdym indywidu- alnym działaniu drugiego człowieka. Zrozumiałe, że sposób, w jaki osoba tego typu będzie usiłowała skłonić partnera do podporządkowania się jej wymaganiom, musi być starannie przemyślany i oględ- nie wyrażony, toteż komunikacja w takim związku będzie się opierała na różnego typu grach i mani- pulacjach. 4. Submisja i dominacja. Jest to kolejny sporny problem: kto ulega, a kto dominuje w małżeństwie. Od razu trzeba powiedzieć, że nie ma w naszej kulturze całkowicie się dopełniają- cych i podporządkowanych sobie bez reszty małżeństw. Zazwyczaj każde z małżonków ma określone zakresy kontroli nad jakąś dziedziną wspólnego życia. W takim układzie każda ze stron bywa zarów- no dominująca, jak i podporządkowana, co stwarza stan równowagi i pozwala obojgu czuć się równie ważnymi i cenionymi osobami w swoim związku. Jak pamiętamy, poczucie to streszcza się w stwier- dzeniu: "jestem tak samo dobry, jak ty". Bywają jednak układy, w których jedna ze stron wygrywa przetarg o władzę i kontrolę, narzucając partnerowi określony styl zachowań. Może się to dokonać przez szantaż emocjonalny, uzależnienie finansowe, a nawet przewagę siły fizycznej. Niekiedy wyko- rzystuje się lęk współmałżonka przed porzuceniem i samotnością. Nie trzeba dodawać, że osoba pod- porządkowana nie czuje się dobrze w takim układzie i chociaż z różnych względów nań przystaje, stara się jednak przy każdej nadarzającej, się okazji zaznaczyć swój opór. Czyni to oczywiście nie przez jawne wyrażenie sprzeciwu (co mogłoby doprowadzić do rozpadu związku, a tego właśnie się lęka), ale poprzez zdobywanie różnych atutów metodą pośrednią. Niekiedy ludzie nie zdają sobie sprawy z tej sytuacji, czują jednak, że związek z drugim człowiekiem odbiera im spontaniczność i inicjatywę. Jedynie uważna analiza istoty swojego związku pozwala rozważyć wszystkie "za" i "przeciw" oraz - jeśli to możliwe - w otwarty sposób podjąć próby zmiany nie satysfakcjonującego ich układu. Tylko bowiem jasne uświadomienie sobie systemu wza- jemnych powiązań pomaga wyjaśnić, czy istnieje w nim konieczna równowaga dawania i brania, czy też jedno ze współmałżonków wyraźnie czuje się wykorzystywane, a przez to nieszczęśliwe w swoim pożyciu. 5. Zdolność kochania i akceptowania. Trudność, jaką sprawia wielu ludziom w różnych okresach ich wspólnego życia odpowiedź na proste, wydawałoby się pytanie, które brzmi: "czy mnie kochasz?" - jest znamiennym sygnałem przeżywanych na ten temat wątpliwości. Odpowiedź pozy- tywna - w przypadku, jeśli tak nie jest, dowodzi, że małżonkowie stosują skomplikowany repertuar mylących zabiegów i manipulacji, aby ukryć przed partnerem (a często i przed sobą samym) nieko- rzystną dla trwałości związku prawdę. W obszarze tym mieści się też stosunek każdego z małżonków do spraw seksu: a więc, czy są dla siebie atrakcyjni (lub czy nadal są atrakcyjni) jako partnerzy seksu- alni, czy też uważają swój związek fizyczny za nieudany, a istniejące problemy seksualne starają się przemilczeć, uznając, że są one niemożliwe do rozwiązania. Obszary konfliktowe Każda para małżeńska przeżywa w trakcie trwania swojego związku różnego rodzaju trudności, które zakłócają jego prawidłowe funkcjonowanie. Trudności te, o różnym stopniu nasile- nia, bywają najczęściej przezwyciężone przez wzajemne ustępstwa i porozumienia bądź - jeśli tak się nie dzieje - doprowadzają do ujawnienia wyraźnych odmienności w poglądach, działaniach i sposobie przeżywania, co z reguły stanowi sedno konfliktu. Można powiedzieć z całkowitą odpowiedzialnością, że sposób porozumiewania się mał- żonków jest czynnikiem decydującym tak o pozytywnym, jak i negatywnym rozwiązaniu tych prob- lemów. Jeśli jest jasny i klarowny, to szansa na rozwiązanie przejściowych zadrażnień jest o wiele większa niż w sytuacji nieustannych niejasności, kiedy trudno zrozumieć, co stanowi przyczynę sporu i jakie efekty pragną małżonkowie uzyskać przez jego rozwiązanie. Przedłużający się stan zaburzonej komunikacji w parze małżeńskiej doprowadza przynajmniej jedno z małżonków do silnej depresji psychicznej, co może się także uzewnętrznić w poważnych schorzeniach somatycznych. Właśnie w takim stanie pojawiła się w poradni rodzinnej Barbara, żona zdolnego architekta, który był zresztą inicjatorem tej wizyty, ponieważ nie rozumiał, co właściwie dzieje się z żoną i był szczerze zmart- wiony jej przedłużającym się złym samopoczuciem. W opinii środowiska, Tadeusz - mąż Barbary - jest bardzo dobrym i troskliwym mężem. Na przykład Barbara dostaje wiele prezentów bez żadnej okazji, ponieważ Tadeusz jest niezwykle miłym i towarzyskim człowiekiem, któremu bliżsi i dalsi znajomi chętnie pomagają w załatwianiu różnych rzeczy, które innym osobom wydają się zupełnie niemożliwe do uzyskania. W szafie Barbary wiszą na przykład dwie narciarskie puchowe kurtki, kolekcja spodni w najmodniejszych fasonach i kolorach, wieczorowa suknia z głębokim dekoltem, szlafrok z trenem, jaki widzi się wyłącznie na filmach z życia wyższych sfer, i inne, zupełnie nieprzydatne jej rzeczy. Barbara nie jeździ na nartach i nie lubi gór, spodnie nosi rzadko i tylko na wakacjach, na dansingu bywa raz na kilka lat (a i wtedy wydekoltowana suknia - sprzeczna z jej stylem - jest nieprzydatna), szlafrok także nie sprawdza się raczej przy porannym pośpiechu w ciasnych dwóch pokoikach itd. Potrzebne są jej natomiast zimowe botki, szafki kuchenne i przyzwoite krzesła, o czym informuje męża od lat - bez żadnego odzewu z jego strony. Tadeusz kupuje wyłącznie to, co sam uważa za stosowne i czuje się nieodmiennie do- tknięty, że wszystkie te rzeczy Barbara bez słowa odwiesza do szafy lub umieszcza na pawlaczu. Inną cechą Tadeusza jest nieinformowanie żony o jakichkolwiek swoich sprawach ani o działaniach podję- tych na rzecz ich obojga. I tak Barbara o wszystkich zamierzeniach męża dowiaduje się od najbliższej sąsiadki lub odwiedzających dom znajomych. To im zostaje przekazana informacja o projekcie spę- dzenia wczasów, kłopotach Tadeusza w pracy, a nawet wyjeździe męża za granicę na dwa dni przed planowanym odlotem. Tadeusz jest miły, szczery i komunikatywny z innymi ludźmi, natomiast z żoną nie ma po prostu zwyczaju niczego uzgadniać ani o niczym jej mówić, ponieważ - jak twierdzi - ma ona zawsze w każdej sprawie zbyt wiele zastrzeżeń. Efekt jest taki, że lata bezowocnych prób Barba- ry nawiązania z mężem autentycznego kontaktu (choćby po to, aby zaplanować następny dzień) do- prowadziły ją do poważnego rozstroju nerwowego. Nie ma dnia, żeby nie usłyszała od kogoś znajo- mego, jakiego to ma cudownego męża i jak bardzo troszczy się on i myśli o sprawieniu jej radości i ułatwieniu życia. Tymczasem codzienność u jego boku składa się z długich godzin oczekiwania na jego powrót do domu, a kiedy już wróci - z trudności uzgodnienia z nim najprostszej sprawy. Barbara mówi, że ma dość takiego życia i kategorycznie żąda rozwodu. Tadeusz nie traktuje poważnie jej słów i całą uwagę kieruje na jedno tylko, zajmujące go zagadnienie: co można zrobić, aby wyprowa- dzić żonę z tego przykrego stanu, w jakim - nie wiedzieć czemu - się znalazła. "Może to jakaś choro- ba" - zastanawia się głośno - "Gdyby tak zwrócić się do specjalisty X, to znajomy mojego dobrego znajomego. Na pewno nam pomoże." Małżeńskie ogniska zapalne tkwią w odmienności przygotowania do wspólnego życia, na którą składają się nawyki wyniesione z rodzinnego domu, nastawienie do życia rodzinnego, wyzna- wane poglądy i preferowane wartości. A dalej: cechy charakteru, jak temperament, skłonność do do- minacji lub podporządkowania, wreszcie umiejętność współżycia z innymi, a więc także funkcjono- wanie w rodzinie. Każda z tych odmienności może stanowić powód do kłótni, a każda też może być uzgod- niona i wynegocjowana w otwartej i klarownej komunikacji między małżonkami. Podstawowym problemem każdej pary małżeńskiej jest więc wyjaśnienie fundamentalnej kwestii: czy potrafią ze so- bą rozmawiać i uważnie słuchać, co druga strona ma do powiedzenia. Jeśli odpowiedź brzmi "tak", to sporne problemy małżeństwa tracą swoją ostrość, lub też wypowiedziane wprost, mogą doprowadzić małżonków do wniosku, że dzielące ich rozbieżności poglądów, potrzeb i oczekiwań uniemożliwiają ich dalsze współżycie. W takim przypadku będzie to, być może, lepsze rozwiązanie niż trwanie latami w nie satysfakcjonującym, niszczącym oboje związku, w stanie ostrej antypatii lub zgoła nienawiści, która przekreśla to wszystko, co kiedyś ich połączyło. Gdyby zastanowić się, co najczęściej przeszkadza partnerom w swobodnej wymianie in- formacji, okazałoby się, że istnieją pewne powtarzające się obszary konfliktowe, które utrudniają lub wręcz uniemożliwiają porozumienie. Spróbujemy tu przedstawić niektóre z nich. 1. Różnice poziomu intelektualnego małżonków. Problem ten był już omawiany wcześ- niej, w tym miejscu warto tylko dodać, że jeżeli osobą o wyższym poziomie wykształcenia jest kobie- ta, mężczyzna jest z reguły tym, który rozbija spoistość związku. Nie może on mianowicie pogodzić się z intelektualną przewagą kobiety (nawet, jeśli ona tego nie okazuje) i stara się z nią rywalizować niemal we wszystkich sferach ich wspólnego życia. 2. Różnice w poziomie energii współmałżonków. Zderzenie dwóch odmiennych postaw: intensywnej, mocnej, entuzjastycznej z chłodną, bierną i obojętną wobec wydarzeń wspólnego życia musi prędzej czy później doprowadzić do konfliktu. 3. Różnice w zainteresowaniach małżonków. W wielu stadłach partnerzy różnią się po- glądami na wiele bardziej i mniej ważnych spraw w życiu, takich jak praca, sposób spędzania wolne- go czasu itp. Bywają co prawda związki, w których partnerzy - mimo diametralnie różnych upodobań i zainteresowań - żyją ze sobą dość zgodnie, ale dzieje się tak wówczas, gdy potrafią zdobyć się na daleko idącą tolerancję i każde prowadzi odrębne życie u boku drugiego. 4. Różnice w poglądach na temat wychowywania dzieci. Jest to jeden z najpoważniej- szych problemów w małżeństwie, angażujący w pełni obie strony, ponieważ dziecko pobudza własne doświadczenia rodziców z okresu, kiedy sami byli wychowywani. Ponadto jest zazwyczaj bardziej utożsamiane z jednym z małżonków i chętnie wykorzystywane do rozgrywek przeciwko drugiemu. Dzieci mogą być także ważnym czynnikiem integrującym rodziców lub niekiedy również podtrzymu- jącym nieudany związek. 5. Pochodzenie jako czynnik konfliktotwórczy. Chodzi tu o konkurencyjność ścierających się w małżeństwie wzorów przeniesionych z własnych rodzin, a także rozgrywającą się na tej podsta- wie walkę o dominację, w którą z reguły są wciągnięci także rodzice małżonków. 6. Różnice w poglądach na sposób zarabiania pieniędzy, stylu konsumpcji i dążenia do awansu ekonomicznego. 7. Sporne problemy seksualne. Rzecz w tym, czy seks jest przyjemnością i integrującym przeżyciem dla małżonków, czy raczej sposobem uzyskiwania przewagi, zdobycia czegoś, co w in- nych warunkach wydaje się trudniejsze. Również sporna jest kwestia częstotliwości kontaktów sek- sualnych, ich intensywności, rodzaju praktyk i upodobań. 8. Problemy związane z przyjaciółmi. Czy krąg towarzyski jest wspólny dla obojga małżonków, czy też każde z nich ma swoje własne gro- no przyjaciół? Czy każda ze stron ma także przyjaciół płci przeciwnej, i czy współmałżonek to akcep- tuje? 9. Sporne problemy dotyczące wypełniania określonych ról domowych, przypisanych tra- dycyjnie do płci; ich sztywne przestrzeganie lub wymiana pomiędzy małżonkami elementów po- szczególnych ról. Zważywszy - o czym była już mowa - że grupa rodzinna stanowi specyficzny, tzw. sys- temowy układ, konflikt pomiędzy dwoma jej członkami nigdy nie ogranicza się wyłącznie do ich wza- jemnej relacji. Rodzina jest bowiem grupą społeczną silnie powiązaną emocjonalnie, uwikłaną w wiele zależności ekonomicznych, organizacyjnych, psychologicznych, zaś układ rodzinny, czyli system wzajemnych powiązań, angażuje wszystkie występujące w tym kręgu osoby. Nie ma tu bier- nych obserwatorów: to, co dzieje się z jednym członkiem rodziny, zawsze rzutuje na wszystkich po- zostałych. I tak konfliktowych relacji może być w rodzinie dokładnie tyle samo, ile relacji pomiędzy jej członkami. Weźmy dla przykładu czteroosobową rodzinę składającą się z dwojga dorosłych: mat- ki i ojca oraz dwojga dorastających dzieci. Te cztery osoby żyjące ze sobą pod jednym dachem two- rzą pomiędzy sobą sześć relacji, przy czym każda z nich może być konfliktowa. I tak na przykład konflikt między małżonkami oddziałuje bardzo silnie na dziecko, mimo że rodzice są przekonani, iż do dziecka dociera wyłącznie werbalna część przeżywanych rozdźwię- ków. Tymczasem wyczuwa ono wrogość rodziców wobec siebie także wówczas, gdy nie jest ona otwarcie manifestowana. Nie rozumiejąc, co właściwie dzieje się między rodzicami, jest zdezorien- towane i przerażone. Również konflikt na linii matka-córka czy ojciec-syn (albo odwrotnie) nie doty- czy wyłącznie tych dwóch osób, ale oddziałuje na drugiego, pozornie wyłączonego ze sprawy rodzica. Jeżeli w rodzinie są jeszcze inne dzieci, skutki rozdźwięków rzutują także i na nie. Zdarza się też, że konflikt obejmuje nie tylko grupę rodzinną, ale także osoby, które co prawda mieszkają osobno, ale odgrywają znaczącą rolę w jej życiu: teściowie, młodsze i starsze rodzeństwo itp. Mechanizm konfliktów między jednym ze współmałżonków a rodzicami drugiego, mię- dzy rodzicami a dziećmi, między jednym z rodziców a jednym z dzieci jest w gruncie rzeczy bardzo podobny. Bez względu na to, w którym z kontaktów pojawia się konflikt, angażuje on - jak już zosta- ło powiedziane - wszystkich członków rodziny. Rozważmy na przykład typowe konflikty między małżonkami a starszą generacją w rodzinie. Głównym ich motorem jest poczucie niedocenienia i bra- ku przydatności bądź jednego, bądź obojga rodziców, którzy po zamążpójściu (ożenku) dziecka za- czynają czuć się niepotrzebni, zawiedzeni w swoich nadziejach i planach rodzicielskich, a w związku z tym - zazdrośni o uczucia ich dziecka wobec współmałżonka, który z kolei może być zazdrosny o własną pozycję, jeżeli uważa, że zajmują oni nadal centralne miejsce w życiu partnera. Nie rozwią- zane w porę konflikty emocjonalne na linii: rodzina małżonka rodzina własna są przenoszone na trze- cie pokolenie, które w wyniku manipulacji obu stron - rodziców i dziadków - zaczyna być wykorzys- tywane do psychicznego niszczenia bądź karania dziadków lub rodziców. Uważa się zwykle, że konflikty te trudno rozwiązać; tymczasem jasne wyrażenie potrzeb przez wszystkich zainteresowanych mogłoby uprościć i wyjaśnić przyczyny narosłych pretensji i ża- lów, a ponadto rozłożyć akcenty w taki sposób, aby wszyscy czuli się ważni i kochani. Trudność nie polega na niemożliwości porozumienia - jak się wydaje - ale na niszczącej wszystkich zainteresowa- nych wzajemnej niechęci, a nawet nienawiści. Jest to paradoksalne, zważywszy, że gra toczy się prze- cież o miłość! Kolejną płaszczyzną konfliktów są relacje między rodzicami a dziećmi. Napięcia, zadraż- nienia i trudności są tu pochodną nie rozwiązanych emocjonalnych konfliktów pomiędzy dwiema ważnymi dla dziecka osobami: matką i ojcem. Dzieje się tak dlatego, że dom rodzinny jest miejscem pierwszych, podstawowych, najważniejszych kontaktów emocjonalnych. Im bardziej małżonkowie czują się niedowartościowani we wzajemnych relacjach uczuciowych, tym trudniejszą sytuację emo- cjonalną stwarzają swoim dzieciom. Oczekiwania obojga koncentrują się wówczas na dziecku, jako osobie, która w ich pojęciu powinna zrekompensować niedobory uczuciowe powstałe w ich związku. Układ taki wikła rodziców już od chwili urodzenia się dziecka w rywalizację o jego uczucia. Ten typ oczekiwań wobec, dziecka zmusza je do przyjmowania i akceptowania konfliktowych sytuacji swoich rodziców bez żadnej możliwości ich zrozumienia, a tym bardziej - ich oceny. Potrzebując miłości obojga, nie jest ono w stanie dokonać wyboru żadnego z nich, co z kolei naraża je na odrzucenie tak przez matkę, jak i ojca. Ponieważ zaś dla prawidłowego rozwoju konieczna jest dziecku akceptacja i miłość, próbuje ono na własny użytek stworzyć spójny obraz oczekiwań rodziców, aby móc im sprostać i w ten sposób zdobyć ich uznanie. Zadanie to w praktyce okazuje się ponad siły dziecka. Je- go dezorientację pogłębia dodatkowo fakt, że w różnych okresach życia każde z rodziców ustala jak gdyby pewne reguły, dzięki którym dziecko czuje się bezpieczne i kochane. Reguły te jednak działają tylko, do momentu, gdy więź dziecka z jednym z rodziców okazuje się silniejsza niż z drugim. W tym momencie bowiem obraz ten zostaje brutalnie zniszczony przez tego, kto znalazł się poza układem. Może być i tak, że ów pozostawiony na uboczu rodzic wycofuje się z rywalizacji o dziecko, okazując mu dezaprobatę i obojętność. Dziecko rozumie, że jest karane za niewłaściwy wybór obiektu swoich uczuć, na przykład matki, ale zdaje sobie także sprawę, że przejście na stronę ojca pozbawiłoby je z kolei jej uczucia. W ogniu takich rozgrywek dziecko czuje się niekochane i niepotrzebne, ponieważ pod- świadomie zaczyna zdawać sobie sprawę, że jest jedynie narzędziem manipulacji rodziców, którzy - przy jego pomocy - walczą o swoje uczucia. Może ono wówczas podjąć rywalizację o tego z dwojga rodziców, który okazuje mu więcej oparcia i zrozumienia. Walka, jaką podejmuje dziecko - najsłab- sze ogniwo w rodzinnym trójkącie - może przebiegać na płaszczyźnie nauki, wypełniania poleceń czy też przejawiać się w stosunku do ważnych dla rodziców osób. Negatywna ocena zachowania dziecka przez otoczenie może z kolei doprowadzić do zgodnego karania go przez rodziców. Na domiar złego kary te są pozbawione konsekwencji, ponieważ rodzice nie są w stanie lub po prostu nie chcą ustalić jednolitego wzoru postępowania. Dlatego ich kary mają charakter sporadyczny, wymienny z nagro- dami, które w układzie rodzinnym ustawiają dziecko na pozycji zarówno łącznika rodziny, jak i jej ofiary. Rywalizacja o uczucie może przebiegać w różnych kierunkach. Może ona dotyczyć walki o uczucia żony, która od urodzenia dziecka koncentruje na nim całą swoją miłość, a przynajmniej ta- ką postawę demonstruje wobec męża. Analogicznie może się zachować ojciec dziecka, który zaczyna okazywać swoje uczucia wyłącznie dziecku. Podobnie, acz w sposób bardziej skomplikowany, może wyglądać sytuacja w liczniejszych rodzinach. Wówczas w konflikt pomiędzy rodzicami może być uwikłana większa liczba dzieci lub też może on zostać przeniesiony na relacje pomiędzy rodzeńst- wem. Jak z tego wynika, źródłem konfliktu jest najczęściej niedosyt emocjonalny jednostki, która bądź umie otwarcie wskazać na brak uczuć i akceptacji ze strony ważnej dla niej osoby (istnieje wtedy możliwość porozumienia i zażegnania konfliktu), bądź nie umie tego zrobić i wówczas prze- żywa wewnętrzny konflikt dwóch motywów: lęku przed utratą obiektu miłości i akceptacji. Sytuacja taka musi wyzwalać tym większy niepokój, im większa jest siła lęku przed utratą bliskiej osoby - z jednoczesnym pragnieniem bycia kochanym. Lęk przed utratą obiektu uczuć utrudnia lub wręcz uniemożliwia otwarte wyrażenie żalu, złości lub agresji, wywołanych poważnymi zaburzeniami w sferze emocjonalnej. Konflikt przenosi się wtedy na inną płaszczyznę wzajemnych stosunków, na tyle bezpieczną, aby można było oskarżać i karać drugą stronę za doznany zawód, nie zdradzając rzeczywistych przyczyn postępowania. Tere- nem walki o uczucia - ujawnianej przez oskarżanie i karanie - może stać się wówczas każda dziedzina życia małżeńskiego (seks, finanse, gospodarstwo domowe, wychowanie dzieci, spędzanie wolnego czasu). Podobnie zresztą w układzie rodzic-dziecko: w takim przypadku może to być nauka szkolna, obowiązki domowe, odnoszenie się do dziadków itp. Przeniesienie konfliktu na inną płaszczyznę jeszcze bardziej utrudnia osobom zainteresowanym odczytanie treści adresowanych do siebie komu- nikatów. Kolejnym wariantem jest wybór takiej strategii, która zmusza do radykalnych zmian w układzie rodzinnym, bez naruszania jego spoistości: np. ucieczka w chorobę lub manifestowanie zachowań aspołecznych: alkoholizm, narkomania. Inna możliwość, to zaakceptowanie braku miłości, utrzymanie instytucji małżeństwa bywa bowiem wsparte presją środowiskową. Po prostu przestaje się walczyć o uczucie, szukając rekompensaty w innych dziedzinach życia, poza małżeństwem. I wreszcie strategia, która począwszy od pewnego wieku jest również dostępna dla doras- tających dzieci. Mam tu na myśli nieustające pasmo awantur, ponieważ uczestnicy konfliktu nie są w stanie podjąć żadnych sensownych działań, aby go w jakiś sposób rozwiązać. Zdają sobie co praw- da sprawę, że utrzymywanie aktualnego stanu rzeczy jest niemożliwe, ale równocześnie nie potrafią wyjść ze swojego układu ani znaleźć żadnego rozsądnego rozwiązania sytuacji. Jak zatem z tych rozważań wynika, sposoby postępowania w przypadku konfliktów w małżeństwie i w rodzinie mogą być trojakie: wycofanie się (poprzez rozwód, chorobę, wykoleje- nie), agresywny atak (awantury, bunty) oraz konstruktywne rozwiązanie, wymagające odwagi w wy- rażaniu swoich potrzeb, ujawnianiu lęków i agresji, wreszcie w nawiązaniu autentycznego porozu- mienia między członkami rodziny. Trudności w komunikacji małżeńskiej Ludzie pobierają się, aby znaleźć w drugim człowieku przyjaciela, z którym będą mogli dzielić życie. Ale w miarę upływającego czasu, który wyznacza kolejne etapy małżeństwa, często do- chodzą do wniosku, że tym, co naprawdę dzielą ze współmałżonkiem, jest wyłącznie mieszkanie, na- tomiast swoje myśli i przeżycia muszą starannie ukrywać; stąd większość problemów małżeńskich ma swoje źródło w tzw. deficytach komunikacji. Oznacza to niemożność porozumienia się nawet w sto- sunkowo prostych i oczywistych kwestiach, dotyczących wspólnego życia. Przyczyn takiego stanu rzeczy może być wiele, dlatego zajmiemy się tu sytuacjami typowymi, które zdarzają się - w pewnych okresach pożycia - także dobrym, zaprzyjaźnionym ze sobą stadłom. Jeśli do poradni przychodzi pacjentka z dziesięcioletnim stażem małżeńskim, prosząc o pomóc, ponieważ oczekuje od męża większego zainteresowania sprawami domu i dzieci, rzeczą na- turalną jest pytanie o początki ich związku i sposób, w jaki wówczas przebiegała wzajemna komuni- kacja. Najczęściej wówczas dowiadujemy się, iż nawet w okresie narzeczeńskim przyszły mąż nie- chętnie podejmował rozmowę na tematy ogólne, był powściągliwy w mówieniu o uczuciach i stale za- jęty swoimi sprawami. Po ślubie wszystkie ważniejsze ustalenia związane ze wspólnym życiem mu- siała podejmować żona, ponieważ uzgodnienie z mężem najdrobniejszej kwestii przeciągało się w nieskończoność; zawsze był zajęty, zmęczony lub niezadowolony. Przyjście dzieci na świat zmusi- ło młodą matkę do energiczniejszego zajęcia się gospodarstwem domowym, tym bardziej że na męża nadal nie mogła liczyć; mimo to coraz częściej słyszała krytyczne uwagi, poddające w wątpliwość jej umiejętności jako żony, matki i gospodyni. Próby uzyskania od męża pomocy czy też skłonienia go do współdziałania okazywały się bezowocne, natomiast wzrastały wymagania i pretensje. Zwrócenie się o pomoc do poradni jest wynikiem bezsilności i zmęczenia trwającą od lat sytuacją, która zaczyna niekorzystnie rzutować na zachowanie dzieci. Dalsza rozmowa wskazuje, że mimo przedślubnej orientacji co do nikłej komunikatywności narzeczonego, przyszła żona nie zasta- nawiała się, jak bardzo ten fakt może zaciążyć na ich wspólnej przyszłości. Sądziła, jak zresztą więk- szość osób w takiej sytuacji, że mąż po ślubie stanie się innym człowiekiem i - choć nie bez przej- ściowych trudności - uda się im jednak przekształcić wzajemne kontakty w autentyczną bliskość. Większość problemów małżeńskich - jak już o tym mówiliśmy - ma swoje źródło w nie- właściwym odczytywaniu wzajemnych intencji, co sprawia, że reaguje się nie na to, co partner na- prawdę zamierzał zrobić lub powiedzieć, ale na to, co z owej wypowiedzi zostało odczytane. W po- radni rodzinnej ujawnia się wiele tego typu nieporozumień, tworzących błędne wyobrażenie o posta- wie współmałżonka, blokujące swobodną i zrozumiałą dla obu stron wymianę informacji. Bywa, że osoba pomawiana o nieżyczliwe nastawienie do partnera - lub niekorzystnie oceniana na podstawie swego zachowania - nie zdaje sobie sprawy z tych odczuć, ponieważ uważa, że to, co robi i mówi, jest wyrazem jej troski i uczuć. Takim właśnie nieporozumieniem o niekorzystnych następstwach dla dalszych losów związku jest ukrywanie przed współmałżonkiem trudności związanych z pracą, sytua- cją zdrowotną czy innymi, istotnymi dla obojga sprawami. Osobie próbującej ukryć lub zbagatelizo- wać nurtujące ją problemy wydaje się, że druga strona nie dostrzega żadnych oznak gorszego niż zwykle samopoczucia czy zmiany nastroju. Tymczasem partner dostrzega dziesiątki nietypowych zachowań bliskiego sobie człowie- ka i tym bardziej się niepokoi, im usilniej jest zapewniany, że nie ma ku temu najmniejszych powo- dów. Nic zatem dziwnego, że wyczerpawszy dostępne możliwości rzetelnej informacji, dochodzi do wniosku, iż partner przeżywa kryzys uczuć i być może nosi się nawet z zamiarem opuszczenia domu. Aby temu zapobiec, analizuje krytycznie własne postępowanie, szukając takich obszarów współżycia, które mogły ewentualnie zaważyć na negatywnej ocenie małżeństwa. Te przemyślenia skłaniają do wprowadzenia większych i mniejszych zmian w dotychczasowym współżyciu. Dla osoby pochłoniętej własnymi problemami wiąże się to z dodatkowym nakładem sił i energii, stając się kolejnym obciąże- niem, komplikującym i tak już niedobrą sytuację. W takim układzie usiłowania te nie przynoszą spodziewanych efektów, a wręcz przeciw- nie - negatywne nastawienie partnera do nowych propozycji utwierdza współmałżonka w jego przy- puszczeniach, wzmagając poczucie bezsilności, często przekształcającej się w rozgoryczenie i złość. Nieufność zrodzona w trakcie tych wydarzeń - mimo wyjaśnienia po pewnym czasie ich przyczyn - może uniemożliwić ponowne nawiązanie bliskiego kontaktu, wymaga bowiem odrzucenia mecha- nizmów obronnych wytworzonych przez oboje małżonków, a to - właśnie ze względu na utrwaloną nieufność - nie jest wcale łatwym zadaniem. Tak więc osłabienie więzi małżeńskiej może zaczynać się niekiedy od szlachetnej skądinąd chęci oszczędzenia partnerowi nieprzyjemnych przeżyć. Nie bie- rze się jednak pod uwagę faktu, że przemilczanie czy ukrywanie ważnych spraw w życiu jednego z partnerów odbija się w sposób niekorzystny na wzajemnej komunikacji, podważając zaufanie, na którym zawsze powinna się opierać małżeńska wspólnota. Innym, typowym nieporozumieniem małżeńskim, jest przeświadczenie o takiej samej możliwości - a nawet konieczności - odczuwania przez oboje małżonków, co sprawia, że każdy prze- jaw odmiennego zdania jest traktowany jako zamierzona złośliwość. Takie założenie (całkowicie zresztą naiwne i nierealne) wobec osoby partnera i jego zachowań określa się mianem nieświadomych kontraktów. Niestety, nie ma chyba pary, która byłaby wolna od tego typu złudzeń, a to dlatego, że uczucia żywione wobec kochanej osoby są przynajmniej na początku zażyłości - oparte na wyobraże- niach o idealnym partnerze, wykreowanym na miarę własnych potrzeb, marzeń i nadziei. Osoba żony lub męża zostaje wówczas utożsamiona z jej idealną wizją; prowadzi to do wielu nieporozumień, zważywszy, że w okresie pobudzonych emocji uczuciowych i związanych z nimi wyobrażeń obiekt uczuć postrzega się zgodnie z własnymi pragnieniami, choć w rzeczywistości zachowania ukochanej osoby nie zawsze mieszczą się w tym schemacie. "Inność" tę zaczyna się dostrzegać dopiero w trakcie wspólnego życia, kiedy oczekiwania małżonków corazczęściej rozmijają się z rzeczywistością. Konf- rontacja ideału z realnym człowiekiem prowadzi do rozczarowań i mnożenia zarzutów, z pominię- ciem jednak następującej podstawowej kwestii, że owe idealistyczne wyobrażenia związane z partne- rem nigdy nie były skonfrontowane z rzeczywistością w trakcie poprzedzającej małżeństwo znajo- mości. Kolejną trudnością w małżeńskiej komunikacji jest przeświadczenie jednego z małżon- ków, że druga strona powinna - bez słów - odczytywać i respektować niemal wszystkie jego życzenia. Ten wymóg, typowy szczególnie dla kobiet, wprowadza w kontakty domowe męczącą atmosferę na- brzmiałego urazą milczenia, całkowicie niezrozumiałego dla partnera, którego nie informuje się o przyczynie tego stanu rzeczy. Niekiedy partner istotnie udaje niedomyślnego, aby, na przykład, uchylić się od nielubianych obowiązków domowych. Najczęściej jednak nie zdaje sobie sprawy z oczekiwań współmałżonka. Zazwyczaj partnerzy unikający jasnego sformułowania swoich życzeń, traktują jednocześnie ich spełnienie jako swoisty "test" na głębię uczuć towarzysza życia. Jeśli wsku- tek zbiegu okoliczności życzenia te zostają w jakimś stopniu uwzględnione, rzecz zostaje odczytana jako świadectwo i dowód miłości. Brak spodziewanej reakcji jest natomiast traktowany jako osłabie- nie zainteresowania partnerem i regres uczuć. Bywa też, że owa niedomyślność zostaje odebrana jako zamierzona złośliwość lub świadomie okazane lekceważenie. Nie trzeba dodawać, że takie nastawie- nie może zniszczyć najserdeczniejsze więzi, ponieważ nikt nie lubi być karany, nie czując się win- nym. Być może źródeł tych nierealnych oczekiwań należy upatrywać w niskiej samoocenie. Starannie ukrywane przed innymi przeświadczenie, że - tak naprawdę - nie jest się na tyle wartościo- wą i atrakcyjną osobą, aby móc być kochanym, prowadzi do stawiania partnerowi nierealnych wyma- gań, zaczerpniętych z romantycznych, ale i schematycznych wyobrażeń o miłości. Schemat ten zakła- da, że psychiczna jedność z ukochanym nie wymaga słownego porozumienia, lecz opiera się na bez- słownych przekazach i impulsach, dyktowanych uczuciem. Przy takim nastawieniu niedomyślność drugiej strony nie tylko stawia pod znakiem zapytania głębię i jakość uczuć, ale także frustruje, po- głębiając kompleksy. Dlatego właśnie, broniąc się przed potwierdzeniem negatywnej oceny własnej osoby, nie wnika się w nierealność stawianych partnerowi wymagań, ale przerzuca część nie rozwią- zanych problemów psychologicznych na jego barki, zamykając się w obrażonym milczeniu. Reakcja ta wynika z absolutnej pewności, że "gdyby tylko chciał, wiedziałby doskonale, o co mi chodzi". Przełożona na werbalny komunikat brzmi następująco: "gdyby kochał, to zrobiłby tak i tak". W pod- tekście tkwi nieufność do samego siebie, niewiara we własne możliwości i brak oparcia na mocnych stronach swojej osobowości; to zaś zmusza do szukania sprawdzianu i potwierdzenia swojej wartości w taki oto skomplikowany, pośredni sposób. W wielu małżeństwach ukrywanie lub pośrednie wyrażanie własnych uczuć i zamierzeń jest stałym sposobem wzajemnego porozumiewania się. W takich stadłach niemal nigdy nie mówi się otwarcie o swoich potrzebach, natomiast podejmuje różnego rodzaju działania, zmierzające do speł- nienia własnych pragnień. Metoda ta może być przeniesiona z domu rodzinnego, jeśli taki sposób komunikowania się stosowali rodzice. Może być także mechanizmem obronnym tych, którzy z ja- kichś przyczyn czują się gorsi, mniej wartościowi czy słabsi od innych. Osoby takie, nie akceptując siebie, pragną uzyskać akceptację otoczenia. Dla zaspokojenia tej potrzeby dokonują różnorodnych manipulacji, aby nie wyjawiając otwarcie celu, na którym im zależy, cel ten jednak osiągnąć. Po- wszechnie stosowaną tu metodą jest podejmowanie różnego rodzaju gier. Najbardziej typowe gry małżeńskie zostały już opisane i opatrzone trafnymi nazwami przez autora tzw. analizy transakcyjnej Berne'a. Zgodnie z jego koncepcją, każdy kontakt między- ludzki jest rodzajem transakcji, w której zostaje dokonana wymiana zachowań i komunikatów na za- sadzie "coś za coś". Te zachowania i komunikaty mogą się niekiedy wzajemnie dopełniać, co daje partnerom poczucie bliskości, zrozumienia i aprobaty. Mogą się również rozmijać, stwarzając poczu- cie obcości, irytacji czy przykrości i uniemożliwiać porozumienie. Następstwem takich właśnie "transakcji skrzyżowanych" (rozmijających się) bywa najczęściej konflikt - i to on właśnie daje po- czątek różnorodnym grom, czyli próbom porozumiewania się nie wprost, lecz z niejako "drugim dnem", czyli ukrytą intencją. Analiza przyczyn różnorodnych zachowań, charakteryzujących poszczególne postawy ży- ciowe, wskazuje, że są one wypadkową doświadczeń jednostki, w których rola rodzinnego domu jest, jak zresztą zawsze, jedną z najtrwalej zapisanych w ludzkiej świadomości. Koncepcja Berne'a posze- rza tę wiedzę, wskazując, że doświadczenia, jakie każdy człowiek zdobywa w czasie całego życia, zapisują się w jego mózgu jako określona całość. Składają się na nią trzy elementy: poznawczy, emo- cjonalny i instrumentalny. Elementy te mogą tworzyć spójną całość - i wówczas mówimy o harmonij- nej osobowości dorosłego człowieka, ale może również ujawnić się przewaga jednego z tych elemen- tów. Wyróżniamy umownie trzy poziomy funkcjonowania człowieka: jako "rodzic", "dorosły" i "dziecko". Najzwięźlej definiując każde z tych określeń można powiedzieć, że pierwszy jest zapi- sem oddziaływania rodziców oraz osób znaczących w życiu dziecka i pozostawia w świadomości osoby dorosłej trwały ślad w postaci przekazywanych przez nich reguł, powinności, przekonań, zaka- zów i nakazów. "Rodzic" będzie zatem odbiciem hierarchii wartości własnych rodziców, zarówno w ich pozytywnym, jak i negatywnym aspekcie. Z kolei na stan określany jako "dziecko" składa się zbiór doświadczeń emocjonalnych przeżytych w bardzo wczesnym dzieciństwie, które w różnych sy- tuacjach życiowych dorosłej osoby ujawniają się w swoim pierwotnym nie zmienionym kształcie. Na- tomiast "dorosły" kumuluje samodzielnie zdobyte doświadczenia i z tej pozycji sprawdza i przetwa- rza dane zawarte w "rodzicu" i "dziecku", wpływając decydująco na racjonalną ocenę rzeczywistości i odpowiadając na nią stosownymi zachowaniami. Oczywiście, stany te nigdy nie występują w tak jednoznacznej, modelowej formie, ale tworzą różnorodne zestawy cech, określające postawę danego człowieka. W potocznych rozmowach bardzo często słyszy się narzekania na brak umiejętności po- rozumiewania się z otoczeniem. Stopień tych trudności wzrasta, jeżeli zaistnieje konieczność wypo- wiedzenia się w nie znanym środowisku. Swoboda w nawiązywaniu kontaktów, elokwencja, dar zjednywania sobie przyjaciół są przedmiotem zazdrości i wiele osób słusznie uważa, że gdyby potrafi- ły przezwyciężyć dręczącą je nieśmiałość, dużo spraw w ich życiu ułożyłoby się pomyślniej i szczęś- liwiej. W rozmowach tych słyszy się także wiele określeń dotyczących zachowań znajomych i niezna- jomych. Mówi się na przykład, że ktoś zawsze zachowuje się jak rozkapryszone dziecko: ktoś inny z kolei postępuje tak, jakby uważał, że wszystko mu się należy lub nie przyjmuje do wiadomości ni- czego, co nie jest zgodne z jego przekonaniami; ktoś inny jest tak sztywny i nadęty, "jakby kij połk- nął", ktoś zawsze usuwa się w cień i stara zejść wszystkim z drogi. Opinie tego typu zawierają ocenę obserwowanych zachowań, natomiast nie wnikają w ich przyczyny. Ujawniają się one dopiero w trakcie terapii. I tak dla osób mających trudności w nawiązywaniu kontaktów typowe jest specyficzne, lękliwe nastawienie do ludzi i świata, wynikające z przeświadczenia, że jest się zbyt mało atrakcyj- nym (zarówno fizycznie, jak i intelektualnie), aby można było kogoś sobą zainteresować czy wzbu- dzić przyjazne uczucia. Z kolei osoby nadmiernie pewne siebie są absolutnie przeświadczone, że inni muszą docenić ich intelektualne i towarzyskie walory i że zasady, jakimi kierują się w życiu, są jedy- nie słuszne, w związku z czym mają prawo do pouczania otoczenia i stawiania innym wysokich wy- magań. Jeżeli porównamy te dwie postawy życiowe, to dojdziemy do wniosku, że o ile pierwsza grupa osób postrzega świat jako wrogi i zagrażający, o tyle dla drugiej stanowi on rodzaj własnego i dobrze znanego podwórka. Jeśli zatem dwoje ludzi o tak przeciwstawnych postawach życiowych decyduje się na wspólne życie, można przewidzieć, że ich wzajemne stosunki będą się układały na za- sadzie "rodzic"-"dziecko", przy czym będzie to pewny siebie, surowy i wymagający "rodzic" oraz za- gubione, niepewne i podporządkowane "dziecko". Układ taki, stanowiący transakcję wymienną, może dobrze funkcjonować, jeśli tylko "rodzic" będzie skłonny łagodzić swoją dominującą pozycję troską i uwagą wobec "dziecka". Gdy jednak pewna siebie i niewzruszona w swoich poglądach osoba trafi na partnera prezentującego swobodny, otwarty stosunek do życia, spontaniczność zachowań i zdol- ność do elastyczności w ocenie sytuacji, pomiędzy tym dwojgiem musi dojść do spięć i konfliktów. Uparty "rodzic" nie będzie w stanie zaakceptować niejasnych - z jego punktu widzenia - reakcji part- nera, którego postawę można określić jako dorosłą. Skrzyżowanie tych dwóch poziomów zachowań: "rodzica" i "dorosłego" stanie się źródłem napięć i niezgodności, a z czasem może dać początek grze zainicjowanej przez "rodzica", na przykład dla udowodnienia współmałżonkowi, że ma on zawsze ra- cję. Byłaby to gra pod tytułem "moje na wierzchu". Scysje i konflikty wielu małżeństw, którym naprawdę zależy na utrzymaniu dobrych wza- jemnych stosunków, omawiane bez emocji, w rzeczowej atmosferze gabinetu małżeńskiego doradcy, wydają się często niezrozumiałe. "Zupełnie nie pojmuję - mówi bezradnie Krystyna - dlaczego każda moja propozycja spotyka się z zaciekłą krytyką męża. Czasem myślę, że on to robi z jakiejś niepojętej dla mnie złości. Za wszelką cenę chce wykazać, że jest lepszy, a ja oczywiście zawsze jestem tą głup- szą. A przecież zdarzają się dobre chwile i wiem, że jestem w jego życiu jedyną kobietą." "Bo ona ma zawsze rację - komentuje wypowiedź żony Jan. - Jest taka racjonalna, rozważy wszystkie za i prze- ciw: żadnych niespodzianek, nic spontanicznego. Po prostu chodząca rzeczowość. Kiedy słyszę jakąś jej propozycję, wiem bez potrzeby dodatkowych wyjaśnień, że rzecz została starannie przemyślana i wyważona. Wtedy coś się ze mną dzieje. Gdyby choć raz się pomyliła! Ale to nie zdarza się nigdy. Więc chociaż wiem, że moje czepianie się jest bez sensu, po prostu muszę się sprzeciwić. Może dla- tego, żeby wsunąć kij w te dobrze naoliwione tryby." Inne małżeństwo. On - bałaganiarz, nigdy nie wie, gdzie co położył. Ona - staranna, pe- dantyczna, może po ciemku wyjąć z szafy potrzebną jej rzecz. Ilekroć on pyta, gdzie może się znaj- dować potrzebny mu przedmiot, ona wygłasza dłuższą tyradę na temat jego charakteru, braku dobrych nawyków i konieczności zmiany postępowania. On się spieszy i złości. Ona przemawia poważnie i karcąco. Każda taka wymiana zdań kończy się awanturą. Takich i podobnych sytuacji można by wyliczyć bardzo dużo. Wydawałoby się, że chodzi w nich o drobiazgi - i tak też mówią o swoich sporach zainteresowani. Jednak po jakimś czasie te drobne nieporozumienia i niewielkie rozbieżności urastają do rangi poważnego problemu. "On za- wsze się czepia", "Ona zawsze wszystko musi popsuć". I tak dalej, w tym samym tonie. Analiza transakcyjna tych scysji pozwala zrozumieć przyczynę i mechanizm wzajemnych napięć. I tak w mał- żeństwie Krystyny i Jana żona występuje z pozycji "dorosłego", natomiast mąż funkcjonuje jako "dziecko". Przy czym nie dzieje się tak we wszystkich obszarach wspólnego życia. Jan występuje jako odpowiedzialny "dorosły" w kwestiach materialnego zabezpieczenia rodziny, wobec dzieci, a także wtedy, kiedy Krystyna potrzebuje psychicznego wsparcia. Jako "dziecko" ujawnia się tylko wówczas, kiedy dorosła, wyważona reakcja żony zawiera w sobie elementy wszystkowiedzącego "rodzica". "Dziecko" staje się wtedy krnąbrne i zaczepne. Można domniemywać, że reakcja ta ma swoje źródła w doświadczeniach z wczesnego dzieciństwa. W drugim małżeństwie żona funkcjonuje jako surowy, pedantyczny "rodzic", natomiast mąż jako niesforne, zbuntowane "dziecko". Ten sam układ, przy odwróconych rolach: kiedy mąż wy- stępuje z pozycji krytycznego i karcącego "rodzica", a żona w roli "dziecka" może prowokować scy- sje kończące się jej płaczem, ponieważ czuje się w tym układzie zagubiona, bezradna i nieakcepto- wana. Tak więc najlepiej, jak się wydaje, porozumiewają się ci partnerzy, którzy występują wobec siebie z podobnej pozycji, nie starając się ani dominować, ani podporządkowywać. Całe nasze życie jest procesem uczenia się. Przede wszystkim uczymy się takich zacho- wań, które pozwalają nam nawiązywać życzliwe stosunki z innymi ludźmi, ponieważ dla poczucia własnej wartości niezbędna jest świadomość zajmowania dobrej lokaty we własnym środowisku. Po- zytywne informacje zwrotne na temat własnej osoby podbudowują samoocenę, dodają odwagi w po- dejmowaniu nowych zadań i stwarzają przyjazną atmosferę, która sprzyja dobremu funkcjonowaniu w różnych rolach życiowych. Ale proces ten nie przebiega według jednego tylko schematu: w zależ- ności od doświadczeń życiowych, emocjonalnych i intelektualnych, od dyspozycji do postrzegania rzeczywistości (a co za tym idzie - przystosowywania się do niej), każdy z nas ma właściwy sobie, in- dywidualny sposób reagowania na świat. Jedni uczą się otwartości i spontaniczności, inni starannego wyważania swoich zachowań, jeszcze inni dochodzą do wniosku, że w życiu potrzebna jest określona strategia, ponieważ wskutek urazów doznanych w rodzinnym domu lub środowisku rówieśniczym czy pod wpływem uczuciowego zawodu odczuwają nieufność i lęk wobec nowych ludzi i nowych sy- tuacji. Stąd spotkanie dwojga ludzi jest zawsze zderzeniem dwóch życiowych postaw i odmiennych nastawień do różnych zjawisk społecznych. Myśl ludzka funkcjonuje za pomocą znaków. Na przykład słowo "kot" wywołuje w wy- obraźni wizerunek zwierzęcia wraz z jego istotnymi cechami. Jednak - w zależności od nabytych przekonań i przyswojonych informacji ten sam znak może być odbierany przez dwie osoby w bardzo różny sposób. Dla jednej z nich "kot" może oznaczać ulubione zwierzę domowe, pożyteczne tam, gdzie są myszy; może też budzić przyjemne skojarzenia z puszystym futrem i wiązać się z jakimś mi- łym wspomnieniem. U drugiej ten sam znak wywoła skojarzenie odmienne. Kot będzie przedstawi- cielem ciemnych sił, przynoszących pecha, symbolem przebiegłości, fałszu, czasem zbytniej niezależ- ności. I chociaż każda z tych dwóch osób używa tej samej nazwy i jednakowo ją wymawia, ich myśli biegną zupełnie innymi torami i wywołują krańcowo różne odczucia. W tym właśnie tkwi jedna z przyczyn trudności w porozumiewaniu się pomiędzy ludźmi. Proces nauczania i wychowania polega bowiem przede wszystkim na nauce odczytywania najprost- szych znaczeń. Jest to konieczne, ponieważ znaczenia te są rodzajem drogowskazu, pozwalającego poruszać się między ludźmi i uczestniczyć w życiu społecznym, a także rozpoznawać i poznawać świat, właśnie poprzez fakt, że otaczające nas przedmioty i obserwowane zjawiska mają swoje nazwy, i że nazwy te są dla wszystkich zrozumiałe. Ilekroć spotykamy się z nową sytuacją lub niejasnym dla nas zachowaniem, czujemy się bezradni i zdezorientowani, ponieważ nie potrafimy ulokować tego wydarzenia w znanym nam systemie znaczeń. To, co nienazwane, zawsze budzi niepokój, a nawet strach. Dlatego za wszelką cenę staramy się nadać "temu" jakąś nazwę, bo w ten sposób możemy po- czuć się pewniejsi. W przypadku ludzkich zachowań mamy zwyczaj dokonywania ocen i wystawiania cenzurek, bez wnikania w ich istotę i przyczynę. Im bardziej czyjeś zachowanie jest dla nas niezro- zumiałe, tym chętniej wystawiamy mu złą ocenę, co pozwala nam poczuć się dobrze czyimś kosztem. Rzadko próbujemy zrozumieć cudzy punkt widzenia i uzgodnić treści używanych znaczeń. Stąd tyle nieporozumień, niepotrzebnych emocji i głęboko przeżywanych zawodów. Dość często zdarzają się układy małżeńskie, w których zarówno żona, jak i mąż nabyli w procesie uczenia się cech niezbędnych osobom dorosłym, ale cechy te znacznie się między sobą różnią. Zróżnicowane postrzeganie zjawisk i sytuacji, inna hierarchia ważności, odmienność celów życiowych - wszystko to prowadzi do poważnych konfliktów, ponieważ każde z małżonków uważa, że racja leży po jego stronie i za wszelką cenę usiłuje sprowadzić partnera do roli osoby podporząd- kowanej. W takich stadłach rozgrywa się nieustająca walka o władzę. Jest to rozgrywka, w której praktycznie nie ma zwycięzcy, zważywszy, iż uzyskanie przewagi w jakiejś kwestii zostaje opłacone wysokimi kosztami w sferze psychicznej i niemal natychmiast wyrównane przez partnera w następ- nym posunięciu. W próbie sklasyfikowania najczęściej występujących problemów komunikacji małżeńs- kiej, można by wyróżnić następujące warianty: 1) brak akceptacji, wyrażający się w wyprzedzającym działanie partnera napominaniu, krytykowaniu, robieniu wymówek; 2) nieujawnianie uczuć, przeka- zywanie życzeń i postanowień w suchej, nie znoszącej sprzeciwu formie; 3) brak dialogu: partner wprowadza własne wątki, nie związane z przedmiotem rozmowy i nie respektuje potrzeb współmał- żonka; 4) unikanie konfrontacji poprzez różnego rodzaju działania, które dopuszczają porozumienie tylko na zasadzie: "jeśli ja zrobię to, ty w zamian zrobisz tamto". Problem porozumienia staje się szczególnie trudny, kiedy małżeństwo przekształca się w rodzinę i komunikaty nadawane przez każdego z jej członków, zamiast być czytelne i zrozumiałe dla wszystkich, stają się zaszyfrowanymi informacjami, zrozumiałymi tylko dla części zainteresowa- nych. W takim układzie jedna z osób bierze na siebie rolę "tłumacza", który rozszyfrowuje nadany komunikat i przekazuje go innym, dokładając przy tym do przekazywanych treści własną interpretację jego znaczenia, co dodatkowo komplikuje rodzinną komunikację. Zazwyczaj rolę taką pełni w rodzi- nie kobieta, będąc łącznikiem między ojcem a dziećmi i wyjaśniając obu stronom wzajemne niezro- zumiałe zachowania. Niekiedy rolę tę przejmuje jedno z dzieci lub osoba spoza najbliższej rodziny: ciotka, sąsiadka. Ów pośrednik stara się nie dopuścić do porozumienia stron, które reprezentuje, po- nieważ traci wówczas swoją pozycję i związane z nią przywileje. W poradni rodzinnej często można usłyszeć zwierzenie, że w naprawdę ważnych sprawach pacjent - jako dziecko - kontaktował się wy- łącznie z jednym z rodziców i poprzez niego uzyskiwał od drugiego zgodę na realizację swoich za- mierzeń. Z odpowiedzi na pytanie, czy nie miał nigdy potrzeby bezpośredniego kontaktu z drugim z rodziców wynika, że jeśli nawet ją odczuwał, nie ośmielał się jej ujawnić. Przypomina się w tym miejscu przykład komunikacji pomiędzy matką a synem, który dobrze ilustruje omawiany temat. W rodzinie tej ojciec był praktycznie nieobecny, z uwagi na częste wyjazdy służbowe, jak i zaangażowanie w związku pozamałżeńskim. Matka była osobą zawiedzioną, a wynikłe stąd kompleksy i rozgoryczenie wyładowywała na dorastającym synu, upatrując w nim podobieństwo do ojca. Nigdy jednak nie formułowała wprost swoich zarzutów wobec chłopca, ani też nie zwracała mu bezpośrednio uwagi. Istotą, do której kierowała krytykę i naganną ocenę syna, był jego pies, jamnik - i on właśnie był adresatem długich monologów, w których skarżyła się na złe na- wyki dziecka, jego niewdzięczność i przewinienia. Dla chłopca ten sposób zwracania mu uwag był dużo boleśniejszy. Wolałby, aby matka mówiła to do kogoś ze znajomych czy nawet stosowała kary cielesne. Nie mogąc znieść tych nieustannych oskarżeń, chłopak uciekł z domu, a następnie, wraz z psem, zamieszkał u samotnej ciotki. Zachwiana komunikacja pomiędzy rodzicami sprawia często, że dziecko uzyskuje sprze- czne sygnały co do swojego miejsca w układzie domowym. Wynikający stąd brak poczucia bezpie- czeństwa może się wyrazić w różnych formach zachowań. Dziecko może przejąć wiodącą rolę w ro- dzinie i zręcznie manipulować rodzicami, przekazując obojgu sprzeczne i nieprawdziwe informacje o sobie i o każdym z nich; może reagować całkowitym wycofaniem się z rodzinnych kontaktów i przeniesieniem swojego zaangażowania na grupę rówieśniczą lub inne dorosłe osoby. Brak poczucia bezpieczeństwa objawia się niekiedy również trudnościami w nawiązywaniu jakichkolwiek kontak- tów, także poza rodziną; dziecko może nawet zażądać uporządkowania rodzinnych spraw poprzez wzmacnianie jednego z rodziców w decyzji rozwiązania związku. Każdy z tych wariantów jest nieko- rzystny dla rozwoju emocjonalnego dziecka i zmusza je do uczenia się specyficznej strategii w postę- powaniu z innymi. Jest bardzo prawdopodobne, że doświadczenia te będą negatywnie rzutowały na jego przyszły układ małżeńsko-rodzinny, ponieważ przy największym nawet zaangażowaniu uczu- ciowym nieufność wobec intencji partnera może być poważnym zagrożeniem w okresie przejścio- wych kryzysów. Jak wynika z powyższych rozważań, istnieje wiele przyczyn utrudniających ludziom wza- jemne porozumiewanie się. W mówieniu wprost o swoich życzeniach i potrzebach, w wyrażaniu sprzeciwu bądź dezaprobaty przeszkadza najczęściej lęk, że zostanie się źle zrozumianym, niewłaś- ciwie ocenionym, odrzuconym lub ośmieszonym. Może właśnie dlatego miłość w pierwszym okresie jest tak pięknie opiewana i wspominana z tak wielką estymą, ponieważ w tym czasie dwoje zaintere- sowanych sobą ludzi naprawdę usiłuje się poznać i porozumiewać. A ponieważ na tym etapie nie ma jeszcze kwestii spornych, każda ze stron jest otwarta i chłonna. Nadawanie i odbiór komunikatów odbywa się bez zakłóceń, a same komunikaty są klarowne i czytelne. "Tak dobrze się rozumieliśmy" - mówią z żalem skłóceni małżonkowie w jakiś czas po ślubie, kiedy częściowo lub całkowicie utracili zdolność jasnego przekazywania sobie swoich myśli i odczuć. Oczywiście, nie musi tak być zawsze. Naprawdę dobre małżeństwa (które zresztą także przeżywają kryzysy) zachowują jednak umiejętność rozmawiania ze sobą nawet w nieprzyjemnych dlań sytuacjach. Chodzi tu przede wszystkim o umiejętność wysłuchania - bez przerywania i zbęd- nych komentarzy - argumentów partnera i jasnego wyjaśnienia, o co właściwie chodzi, i co dzieje się w naszych myślach i uczuciach. Niezwykle ważna jest tutaj spójność przekazywanych treści, a więc wypowiedzenie dokładnie tego, co chce się przekazać. Ukrywanie prawdziwych odczuć zawsze obra- ca się przeciwko nam, ponieważ jest to metoda obrony, wynikła z różnych form niepewności i lęku. Nic więc dziwnego, że nie ma wówczas szansy na dobre i właściwe porozumienie. Jednakże trzeba wiedzieć, że nie ma innego sposobu na lęk, jak odwaga wyjścia mu na- przeciw. Trzeba się zmierzyć z własnym strachem, bo wycofywanie się z każdej zagrażającej, wyma- gającej jakiegokolwiek zaangażowania sytuacji może stać się z czasem stałym sposobem postępowa- nia. W praktyce oznacza to rezygnację z siebie i z czynnego uczestnictwa w ważnych dla siebie spra- wach. Wypowiadanie wprost swoich myśli i uczuć pozwala na zdobywanie informacji o sobie samym poprzez reakcje innych ludzi. Człowiek uczy się wówczas, że nie wszystkie negatywne informacje na jego temat są prawdziwe, ponieważ część z nich wynika z osobistych problemów wypowiadających je osób. Ponadto dowiaduje się, że to samo zachowanie może być oceniane w bardzo różny sposób, zależnie od nastawienia oceniającego. Decydując się na prawdziwy kontakt człowiek stwarza także szanse uzyskania o sobie ocen pozytywnych. W toku takich doświadczeń uodpornia się na sprzeczne często opinie otoczenia. Tym samym wzrasta jego zaufanie do samego siebie, co w rezultacie rozła- dowuje napięcia, przynosząc ulgę i spokój. Uświadomienie sobie, że sami jesteśmy autorami własnych zachowań daje większą swo- bodę w różnych formach postępowania wobec innych - a zarazem uczenia się takich, które dają moż- liwie najwięcej satysfakcji. Człowiek o ustabilizowanym obrazie własnej osoby nie ma potrzeby nieustannego podejmowania słownej szermierki niejako w obronie własnej, przy każdej, nawet naj- drobniejszej niezgodności z innymi. Może wysłuchać tego, co ma do powiedzenia ktoś inny i spokoj- nie się nad tym zastanowić. Jeśli uzna, że krytyka była słuszna, będzie umiał z niej skorzystać dla własnego dobra. Jeśli natomiast uzna ją za niesłuszną, nie będzie widział powodu do obrażania się czy zerwania kontaktu, lecz będzie umiał znaleźć rozsądny sposób rozładowania sytuacji, głównie poprzez spokojną i rzeczową reakcję. Na tej właśnie zasadzie postępowania opiera się większość dobrych związków. W har- monijnych małżeństwach reakcja na to, co dobre, jak i na to, co przykre, nie następuje natychmiast. Każdy z partnerów czuje się jednak na siłach w odpowiednim momencie w sposób wyważony od- nieść się do tego, co było trudne i bolesne. W spokojnej rozmowie zawsze lepiej się to przyjmuje i le- piej rozumie, niż w atmosferze pełnej napięcia czy złości. 5. Współżycie seksualne w małżeństwie Mogłoby się wydawać, że przy tak wielkiej liczbie publikacji o tematyce seksuologicznej, jakie pojawiły się w ostatnich latach, większość problemów z tej dziedziny powinna doczekać się rozwiązania. Tymczasem, choć istotnie dopływ informacji odegrał ważną rolę w pobudzeniu świa- domości społecznej na temat tej ważnej dziedziny życia, traktowanej w przeszłości wstydliwie - w otoczce zażenowania, a często niemal w klimacie dulszczyzny - kwestie współżycia intymnego na- dal stanowią przedmiot niepokoju wielu małżeństw. Co prawda wiele par zdecydowało się na ujaw- nienie ukrywanych przedtem trudności, a co za tym idzie, zaczęło w większym stopniu korzystać z pomocy specjalistów, pozbywając się kompleksów i układając swoje życie osobiste w bardziej sa- tysfakcjonujący sposób, jednakże przesadą byłoby stwierdzenie, że poziom wiedzy o różnorodnych aspektach współżycia, a także sama kultura współżycia, są już całkowicie zadowalające. Zresztą para poszukująca pomocy w swoich małżeńskich problemach przedstawia z reguły tak zagmatwany obraz kontaktów seksualnych, że sami zainteresowani nie są wstanie zrozumieć, co właściwie dzieje się w tej dziedzinie ich współżycia. Spróbujmy zatem przyjrzeć się nieco uważniej najczęściej spotyka- nym postawom seksualnym. Pomoże to zrozumieć zarówno przyczyny doznawanych niepowodzeń, jak i uwarunkowania osiąganej na tym polu satysfakcji. Jak wiemy, dla kształtowania się odrębności własnej płci konieczne są dwa czynniki: po pierwsze - psychiczne określenie przynależności do własnego rodzaju płci, po drugie - ustalenie i za- chowanie granic własnego "ja" (ego). Psychoanalityczna wykładnia podstaw ludzkiej uczuciowości bardzo silnie podkreśla symbiotyczny związek dziecka z matką w pierwszym okresie życia, bez względu na to, czy jest to chłopiec, czy dziewczynka. Przez dziewięć miesięcy jest ona zespolona z dzieckiem w sposób dosłowny, w trakcie życia płodowego embriona, a następnie przez karmienie piersią i zabiegi pielęgnacyjne oraz stałe przebywanie w pobliżu niemowlęcia. Nawet jeśli matka stale się nim nie zajmuje, odbiera od niego bodźce, wyczuwa i rozumie je lepiej niż ktokolwiek inny. Nic zatem dziwnego, że związek ten jest w pierwszych latach niezwykle silny, dający małemu człowiekowi poczucie bezpieczeństwa, nie- zbędne dla prawidłowego rozwoju emocjonalnego. Ale na pewnym etapie tej szczególnej bliskości dokonuje się wyraźne zróżnicowanie więzi w zależności od płci dziecka. O ile dziewczynki, podobne psychofizycznie do swoich matek, identyfikują się z nimi (tym bardziej że postrzegane są przez matki jako przedłużenie ich samych), o tyle chłopcy muszą uświadomić sobie swoją odrębność, co wiąże się z koniecznością rozluźnienia tego silnego związku. Jest to zabieg niezbędny do odczucia, że jest się w pełni mężczyzną - a jedno- cześnie wiążący się ze stłumieniem uczuć, co brutalnie nakazuje chłopcu jego przynależność do włas- nej płci. I chociaż w tym gorzkim poczuciu męskości pewną rekompensatą staje się penis jako symbol wyróżniający i określający płciowość, to jednak - przynajmniej w trakcie przeżywania tej nowej sytu- acji - chłopiec musi uporać się z poczuciem straty i wynikającego stąd żalu. Utrata owej symbiotycz- nej więzi z matką jest bowiem równoznaczna z porzuceniem i rezygnacją z tej części siebie, która po- zwala chłopcu być słabym, zależnym czy poszukującym oparcia. Doświadczenie to ma znaczące kon- sekwencje dla dojrzałej emocjonalności mężczyzny, która będzie odtąd rozwijała się odmiennie od uczuciowości kobiety. Rozluźnienie wczesnego związku z matką może spowodować przesunięcie nie zaspoko- jonych potrzeb chłopca do podświadomości i dopiero silny związek z inną kobietą może je w pełni ujawnić. Głębokie uczucie, wsparte przeświadczeniem, że mężczyzna ponownie występuje wobec is- toty płci odmiennej jako pierwszy, jedyny i kochany, przywraca mu niejako ową głęboko zakodowa- ną pierwotną więź z kobietą. (Dlatego zapewne wielu mężczyzn przywiązuje tak wielką wagę do dziewictwa przyszłej żony). Kiedy więc pojawia się dziecko, część mężczyzn z trudnością akceptuje ten fakt, w lęku, że stanie się ono rywalem, odbierającym im zainteresowanie i miłość żony. Jeśli młoda matka przez zaabsorbowanie swoim macierzyństwem - potwierdza te przypuszczenia, męż- czyzna czuje się odsunięty i zraniony. "Nigdy już nie będzie między nami tak jak przedtem" - myśli wówczas. Konieczność rozluźnienia przez chłopca związku z matką modeluje w istotny sposób psy- chikę mężczyzny; będzie odtąd poszukiwał takiego kontaktu emocjonalnego, który pozwoli mu być od czasu do czasu słabym i zależnym, przy równoczesnej potrzebie - ukształtowanej przez obyczajo- wy wzór męskiego zachowania - bycia silnym i dominującym. Ta ambiwalencja cechująca zachowa- nia mężczyzny jest źródłem nieporozumień małżeńskich,ponieważ kobiety czują się częstokroć zde- zorientowane sprzecznymi sygnałami odbieranymi od partnera, który raz szuka w nich opiekuńczej mamusi, aby w jakiś czas potem, jako mąż i kochanek, domagać się uległości i podporządkowania. Dziewczynki, z uwagi na wspomniane już podobieństwo do matek, nie muszą się od nich tak zdecydowanie odcinać. Ważny jest dla nich natomiast rodzaj kontaktu z ojcem. W prawidłowej rodzinie harmonijny związek z ojcem pomaga dziewczynie w samookreśleniu swojej płci, a różnice między nimi - a także obserwacja męskiej roli ojca - mają duże znaczenie w ustaleniu przez nią cech specyficznych dla każdej płci. Emocjonalny kontakt z ojcem jest niejako dla dziewczyny generalną próbą pełnienia tej roli społecznej, jaka jest jej w przyszłości przeznaczona. Pozwala to młodej kobie- cie określić i zaakceptować swoją seksualną orientację. Jeśli więc jako dojrzała kobieta będzie po- zbawiona więzi uczuciowej z mężczyzną, poczuje się niedowartościowana i będzie odbierała tę sytu- ację tak, jakby jakaś ważna część jej istoty była bezpowrotnie utracona. Niekiedy to poczucie osa- motnienia i niepełnej wartości stanowi silną motywację do macierzyństwa, ponieważ w swojej naj- głębszej warstwie kobiecość wymaga męskiego dopełnienia (podobnie jak męskość - kobiecego), aczkolwiek oczekuje jednocześnie, że bliski jej mężczyzna będzie w równej mierze niezależny, co podporządkowany. Kobieta z natury swej pragnie więc z jednej strony połączenia z innymi (kochanym męż- czyzną, dziećmi, przyjaciółmi), a z drugiej - niezależności, którą uświadomiła sobie już wcześniej w związku z ojcem, przynależnym do odmiennej płci. Dlatego właśnie opinie o niekonsekwencji ko- biecej natury są niesłuszne: mimo że jest gotowa oddać się i zatracić całkowicie w miłości, pragnie jednocześnie być istotą niezależną i samostanowiącą. Naprawdę jednak gotowość kobiety do wyrze- czenia się siebie jest wprost proporcjonalna do pewności, że obdarzana jest uczuciem. Jeśli kobieta obdarzy mężczyznę zaufaniem, a następnie - z uwagi na jego niewierność czy ostateczną utratę - bę- dzie zmuszona z niego zrezygnować, to przez pewien czas będzie tak bardzo zaabsorbowana i wypeł- niona tą sprawą, że straci zdolność zajęcia się czy zainteresowania czymkolwiek innym. W tym czasie dominujące staje się wrażenie, że wraz z opuszczającą ją miłością mężczyzny, także ona sama prze- staje istnieć, znika, rozpływa się, jak gdyby była wyłącznie produktem męskiej wyobraźni, a nie człowiekiem z krwi i kości. W tym stanie kobieta odczuwa złość i niechęć wobec wszystkich męż- czyzn oraz lęk przed tym, co mogłaby zrobić w akcie autoagresji lub też, co byłaby gotowa poświęcić, aby tylko nie czuć się w taki sposób. Pozornie mogłoby się zatem wydawać, że kobiety przede wszystkim pragną bliskości, zaś mężczyźni obawiają się silnego uczuciowo związku. W rzeczywistości obie strony są spragnione mi- łości, ale równocześnie odczuwają lęk, że pełne nań przyzwolenie obnaży ich słabe strony i uczyni je bezbronnymi. W gruncie rzeczy mężczyźni - podobnie jak kobiety - pragną silnego związku uczucio- wego, ale o wiele bardziej niż one lękają się zranienia i odsunięcia; kobiety natomiast boją się pełne- go oddania, które - jak sądzą - mogłoby je całkowicie uzależnić od mężczyzn. Jeśli uwzględni się tak- że tak często spotykaną (choć starannie ukrywaną) niewiarę w samego siebie, pytanie zadawane sobie z niepokojem przez kobietę i mężczyznę brzmi niemal identycznie: "Czy jest możliwe, żeby ktoś mnie pokochał?" Tylko niekiedy przychodzi niejasna świadomość, że przyczyna tego niepokoju nie leży na zewnątrz, że problem tkwi w sposobie myślenia i zarazem "odbierania" samego siebie. Najczęściej bowiem to my nie akceptujemy i nie kochamy siebie. W tym miejscu należy się odwołać do wczesnych doświadczeń z okresu dzieciństwa i klimatu wychowawczego rodzinnego domu. W ostatnim czasie obserwujemy narastanie niepokojącego zjawiska podejmowania przez niezamężne kobiety decyzji o samotnym macierzyństwie. Urodzenie dziecka jest w takim wypadku traktowane jako "sposób na życie": odcięcie się od samotności i ustabilizowanie swojego losu. Ta czysto, egoistyczna postawa przysparza znacznie więcej trudności, a nawet - w następnych latach - dramatycznych spięć pomiędzy matką a dzieckiem niż bywa to w pełnej rodzinie. Wkład pracy włożony w pielęgnowanie, opiekę i wychowanie dziecka wzbudza zrozumiałe oczekiwanie rekompensaty z jego strony, które jest w ta- kim układzie jedynym zabezpieczeniem emocjonalnym na przyszłość. Ustawia to dziecko od razu w trudnej sytuacji, silnie rzutującej na prawidłowe ułożenie swoich własnych stosunków uczucio- wych z przyszłym partnerem małżeńskim. Zaabsorbowane dzieckiem, które wypełnia każdą ich wol- ną chwilę, samotne matki nadmiernie przywiązują je do siebie, utrudniając ich identyfikację płciową. W odniesieniu do chłopców będzie to przedłużanie intymnej więzi, która - uzależniając nadmiernie od matki - nie pozwoli małemu mężczyźnie wykształcić w sobie cech istotnych do podjęcia w przy- szłości męskiej roli; w odniesieniu zaś do dziewczynek - pozbawia je możliwości wzrastania w kręgu męskiego oddziaływania ojca, co pozbawia je szansy przygotowania się do przyszłej roli żony i matki. Podobną sytuację mają dzieci z rodzin rozwiedzionych, szczególnie jeśli ojciec całkowi- cie zrywa kontakty z dotychczasową rodziną lub nie może ich kontynuować ze względu na trudności czynione mu przez byłą żonę. Przynajmniej jednak we wczesnym dzieciństwie obecność obojga ro- dziców stwarza możliwość poznania istotnych dla płciowości zróżnicowań, a tego właśnie pozbawio- ne są dzieci wychowywane od początku w niepełnej rodzinie. Biologiczne i psychiczne dopełnianie się kobiecości i męskości jasno wskazuje, że dziec- ko powinno mieć oboje rodziców i wzrastać w kręgu ich oddziaływania. Prawidłowa sytuacja rodzin- na pozwala dzieciom na utożsamianie się z dwoma różnymi postawami: kobiecą i męską. Dla chłop- ców będzie to niezwykle ważny dla ich płci związek z męskim "ja", czyli pozytywne określenie się poprzez pierwotną identyfikację z postacią męską, a nie - jak dzieje się to w przypadku samotnego macierzyństwa - poprzez negację utożsamiania się z kobietą. Układ taki ma istotne znaczenie dla harmonijnego rozwoju poczucia własnej tożsamości. Przeciwdziała mianowicie obsesyjnemu sprawdzaniu przez mężczyzn w dojrzałym życiu swojej "męskości". Mając oparcie w ojcu, chłopiec nie musi tak ostro zaznaczać swojej odrębności poprzez wycofanie się z uczuciowego kontaktu z matką; nie musi też budować barier ochronnych w obawie przed uczuciowym związkiem z inną kobietą, a ewentualnej zależności uczuciowej postrzegać jako upokarzającej słabości. Miłość obojga rodziców, stanowiąc stabilną podstawę miłości żywionej do dziecka, pozwoliłaby mu nauczyć się, że bycie silnym nie musi być jednoznaczne z odepchnięciem czy zranieniem osoby kochanej, zaś pozwolenie sobie na słabość czy uzależnienie emocjonalne nie musi oznaczać osłabienia pozycji w małżeństwie. Przeciwnie - może ją w sposób harmonijny uzupeł- niać. Z kolei dla dziewczynki pierwotna identyfikacja z matką i ojcem nie naraża jej na drama- tyczne wybory, występujące zawsze wtedy, kiedy w rodzinie nie ma ojca. Także rozwój własnej au- tonomii staje się mniej problematyczny w dorosłym życiu, ponieważ znając zarówno potrzeby, jak i możliwości własnej płci, dziewczyna umie lepiej wyważyć zakresy oddania się i zachowania uczu- ciowej niezależności. Problemy małżeńskiego seksu Słuchając zwierzeń zawiedzionych małżonków, poznając z treści listów, kierowanych do redakcyjnego działu porad, niepokoje nastolatków, samotnych kobiet i sfrustrowanych mężczyzn, uczestnicząc w dyskusjach o sensie życia, toczonych w różnych grupach zawodowych i wiekowych, odnosi się wrażenie, że większość ludzi - bez względu na to, czy pozostaje w trwałych związkach, czy też ma dopiero zamiar ustabilizować swoje życie - dotkliwie odczuwa pustkę i samotność. Wszyscy pragną odmiany swojego losu, ocenianego jako szary i nieciekawy, upatrując tę szansę w spotkaniu interesującego (i zainteresowanego nimi) człowieka, którego obecność uczyni ich życie piękniejszym i szczęśliwszym. Nikt nie chce być samotny. Młode dziewczyny obserwujące starania swoich rozwiedzio- nych lub owdowiałych matek o możliwie atrakcyjne prezentowanie swojej kobiecości, aby nie stracić ewentualnej szansy ponownego ułożenia sobie życia, lub też zachowania matek, rozgoryczonych w wyniku małżeńskich niepowodzeń, nie chcą same powtórzyć ich losu. Bez względu na niedostatki małżeństwa, posiadanie legalnego partnera jest sprawą wielkiej wagi dla większości dziewcząt i mło- dych kobiet, które otwarcie wyrażają tę potrzebę we wszystkich ankietach dotyczących hierarchii ce- lów życiowych młodego pokolenia. Mąż, dom, jedno lub dwoje dzieci, zasobność materialna i wyjaz- dy zagraniczne - oto scenariusz przyszłości, w którym na dużo dalszym planie lokuje się ciekawa (i koniecznie dobrze płatna) praca zawodowa. Dziewczyny i kobiety chcą przede wszystkim mieć męż- czyznę, a dopiero potem są skłonne zastanawiać się, czego naprawdę od niego oczekują. Te, które ma- ją już za sobą nieudane doświadczenia małżeńskie, potrafią lepiej sformułować swoje oczekiwania, ale nie oznacza to bynajmniej że pragnienie posiadania "własnego" mężczyzny staje się wówczas mniejsze. Wydaje się, że emancypacja - nakładając na kobiety wiele różnorodnych obciążeń - uświa- domiła im niezbędność partnera płci odmiennej, który mógłby i chciałby wspierać ich poczynania zrozumieniem i bliskością. Jeśli jednak obie strony wykazują w stosunku do siebie nieufność, jeśli nie wynoszą z ro- dzinnych domów ani niezbędnych umiejętności sprostania oczekiwaniom płci przeciwnej, ani jasnego obrazu własnej płciowości, trudno im ujawnić swoje rzeczywiste potrzeby, a więc znaleźć funkcjo- nalny sposób ich wyrażania. Zabrzmi to paradoksalnie, ale tu właśnie, na przecięciu pragnienia i lęku, lokuje się współcześnie seks, traktowany jako probierz wartości partnera, próba przełamania samot- ności czy antidotum na przeżywane niepokoje i stresy. To dzisiejsze pojmowanie seksu jest równie błędne i zawodne, jak wczorajsze odbieranie go jako grzechu, w potępiającej atmosferze zakazu. Wolny, swobodny, wyzwolony, utożsamiany z nowoczesnym stylem życia, seks przy ubóstwie życia uczuciowego, infantylnym rozumieniu własnej płci i niedostrzeganiu potrzeb partnera - będzie równie smutny i deprecjonujący, jak ongiś, w czasach swojej "podziemnej" egzystencji. Seksualizm sprowadzony do genitalnego kontaktu lub stanowiący zaledwie namiastkę pełnego, wypełnionego ciekawą treścią życia, traci swoją rangę, przynosząc rozczarowanie, jeszcze głębszą samotność, a niekiedy niesmak. Odzyskuje swoją wartość wtedy, kiedy świadomie rozwija się swój intelekt, uczuciowość i zdolność do prowadzenia mądrego, stawiającego coraz to nowe, trudniejsze, ale tym bardziej pasjonujące zadania życia. Najczęściej jednak - nie znajdując w sobie wystarczającego oparcia, aby sensownie przemyśleć koncepcję własnej egzystencji - poszukuje się partnera, który byłby zdolny stworzyć ten byt bez naszego wysiłku i udziału. Niekiedy istotnie tak się zdarza. Ale przeważnie oczekujący doznają zawodu, ponieważ zawierzając złudzeniom, domagają się cudu, przede wszystkim koncentrując się na seksualnych przeżyciach. Druga osoba - zwykle wypeł- niona podobną niepewnością - łączy identyczne oczekiwania z obiektem swoich nadziei. Nic więc dziwnego, że obie strony ponoszą klęskę. Nie wdając się w szersze omawianie tego problemu, który mógłby być tematem osobnej publikacji, chciałabym tylko zwrócić uwagę na konsekwencje, jakie wynikają z powierzchownego i - przyznajmy to - naiwnego częstokroć pojmowania roli seksu. Efektem bywają nieudane związki mał- żeńskie, rozsypujące się już po kilku miesiącach od daty ślubu, lub - ze względu na dzieci - kontynu- owane przez całe lata w poczuciu beznadziejności i niespełnienia. Jedno z największych nieporozumień, związanych z przeżyciami seksualnymi, ma swoje źródło w odmienności potrzeb kobiety i mężczyzny. Aby osiągnąć poczucie bliskości i bezpieczeńst- wa we współżyciu z mężczyzną, kobieta musi być przeświadczona, że jest naprawdę kochana i upragniona. Potrzebuje słów, które by ją przekonały i utwierdziły w tym przekonaniu, co - jak wia- domo - zręcznie wykorzystują różnego autoramentu podrywacze, osiągający swój cel przy pomocy czułych słówek. Mężczyźnie, nawet najbardziej kochającemu, takie słowne deklaracje przychodzą z dość dużym trudem. Dopiero w czasie aktu mężczyzna rozluźnia się i odbierając całym sobą fakt złączenia z kochaną kobietą doznaje - podobnie jak ona - poczucia bliskości i bezpieczeństwa. Wtedy też spontanicznie wyraża swoje uczucia, świadczące o zaangażowaniu i przepełniających go emo- cjach. Nie zdając sobie sprawy z tej specyfiki męskiego odczuwania, kobiety mówią często, że chciałyby, aby mąż okazywał im więcej uczucia, a rzadziej domagał się stosunków seksualnych. Ile- kroć pada takie stwierdzenie (będące właściwie zarzutem), mężczyzna zaczyna się gubić w tym, co powinien, a czego nie powinien robić. Czy seks sam w sobie nie jest wyrazem uczucia? Czy pragnie- nie zbliżeń nie świadczy o sile uczuć? - pyta w gabinecie małżeńskiego doradcy. W tym momencie niektóre kobiety opatrują te słowa złośliwym komentarzem, ponieważ w ich mniemaniu potrzeba współżycia ze strony męża jest nie tyle motywowana siłą uczuć, co dążeniem do rozładowania napię- cia. Gdyby obie strony wnikliwiej przyglądały się sobie, starając się lepiej zrozumieć wza- jemne potrzeby, umiałyby znaleźć sposób współżycia zadowalający każdą z nich. Mężczyzna może bowiem niewiele mówić o swoich uczuciach do kobiety, a mimo to wie ona doskonale, czy jest przez niego kochana. Z drugiej strony coraz więcej mężczyzn skarży się na oschłość żon, brak zaintereso- wania ich sprawami, niechęć do okazywania przez nie ciepła i serdeczności, do wyrażania żywionych uczuć. Być może powodem takich zachowań jest pokutujący nadal pogląd, jakoby po ślubie żona i mąż stawali się swoją niezaprzeczalną własnością i odtąd takie pojęcia, jak zdobywanie lub podoba- nie się powinny zostać odłożone do lamusa. Relacje pacjentów poradni rodzinnych obfitują w przy- kłady brutalnego zachowania mężczyzn wobec poślubionych im kobiet i - niestety - nie ustępującego im prostactwa ze strony żon. Zachowania te, przenoszone na teren współżycia intymnego (które w ta- kim wypadku przestaje pełnić rolę zbliżenia potwierdzającego wzajemną więź), stają się często nadu- życiem popełnianym na osobie partnera. Nic zatem dziwnego, że po pierwszych uniesieniach dwoje ludzi zaczyna odczuwać niechęć do podejmowania intymnych zbliżeń. Większość par zdaje sobie sprawę z faktu, że jakość przeżycia seksualnego ściśle się łą- czy z całokształtem ich wzajemnych stosunków, a jednak rzadko wyciąga wnioski z tej prawidłowoś- ci. I tak mężczyźni nieuczestniczący w codziennych zabiegach wokół gospodarstwa domowego czy wychowania dzieci uważają za zupełnie naturalne domaganie się czułych świadczeń od żon w nocy, i są zdumieni, że ich starania spotykają się z obojętnością lub niechęcią. A przecież to, co dzieje się w tej sferze życia małżonków, jest odbiciem wszystkiego, co ich łączy i podkreśleniem tego, co dzieli. Toteż obszar przeżyć seksualnych, jak chyba żadna inna dziedzina wspólnego życia, pozostawia za- równo zapisy pozytywne, jak i trwałe urazy w psychice człowieka, rzutując na wszystkie pola jego aktywności. Uderza fakt, iż relacjonując budzące niepokój historie z własnego życia, dorośli pomijają zazwyczaj odczucia własnych dzieci i dopiero na zadane pytanie przyznają, że istotnie coraz częściej skarżą się one na zmęczenie, są apatyczne, znerwicowane, lękliwe. "Wiem, że nasze konflikty odbija- ją się na dziecku" - mówią matki i ojcowie, ale z dalszego toku rozumowania wynika, że są to tylko słowa, za którymi nie idą żadne konkretne ustalenia na przyszłość. W gabinecie małżeńskiego dorad- cy odnosi się bowiem wrażenie, że za dużo ludzi przyjmuje to, co zdarza się w ich życiu, jako nieuch- ronną konieczność, jako ciężar, który muszą dźwigać do końca swoich dni. Ich decyzja o zasięgnięciu fachowej porady jest bardziej motywowana nadzieją na uzyskanie od terapeuty recepty, odmieniającej dotychczasowy układ małżeńskich stosunków, niż gotowością przyjęcia do wiadomości, że sami mu- szą określić i usystematyzować istotne dla nich wartości i zacząć pracować zarówno nad sobą, jak i nad wzajemną więzią. Warto przy tej okazji przypomnieć, że popularne przeświadczenie o nieuchronności dob- rego lub złego losu, rzekomo niezależnego od człowieka, bo "zapisanego w gwiazdach" - nie spraw- dza się. Okazuje się, że za każdym razem "los" jest wypadkową własnych działań, wyborów i decyzji, ponieważ jest on - w stopniu większym niż sądzimy - uzależniony od naszego własnego postępowa- nia. A już na pewno dzieje się tak w zakresie naszych spraw osobistych. Niekiedy wystarczy uświa- domić sobie niedorzeczność trzymania się sztywnych, przyswojonych ongiś formułek i przekonań, aby uzyskać większy zakres wewnętrznej wolności i pozwolić sobie na bardziej otwarty pogląd na to, co dzieje się w naszym życiu. Można wówczas zweryfikować wiele błędnych wyobrażeń - tak o so- bie, jak i o partnerze życiowym - i zacząć układać wszystkie swoje sprawy w lepszy, mądrzejszy i ra- dośniejszy sposób. Być może powyższe uwagi wydają się zbyt odległe od problematyki seksuologicznej, ale w moim przekonaniu są one niezbędnym tłem dla dalszych szczegółowych rozważań. Jeżeli bowiem nie przemyśli się koncepcji własnego życia, nie określi swojego miejsca wśród ludzi i nie wytyczy drogi własnego rozwoju - wszystkie życiowe poczynania będą zbiorem przypadkowych decyzji, pod- jętych pod wpływem nastroju czy ciśnienia sytuacji. Także wymagania stawiane w dziedzinie doznań seksualnych, bez znajomości rządzących nią reguł oraz przy słabym rozeznaniu własnych potrzeb, prowadzą do zawodów, frustracji i nerwic, a co gorsza - do poczucia utraconych bezpowrotnie możliwości. Zajmijmy się na przykład jednym z typowych problemów małżeńskiego współżycia, a mianowicie wymuszaniem stosunków, mimo że partner w danej chwili nie ma na nie chęci. Kobiety lub mężczyźni godzą się niekiedy - dla utrzymania dobrej atmosfery - spełnić życzenie współmałżon- ka, ale współżycie na takich zasadach nie sprawia im żadnej przyjemności, a po zakończeniu aktu od- czuwają niechęć lub złość. Otóż należy wiedzieć, że generalna zasada erotyki głosi: aby doszło do zbliżenia, taką po- trzebę powinni odczuwać obydwoje partnerzy,ponieważ stosunek nie może być ani odgrywanym na żądanie przedstawieniem, ani pełnym rezygnacji aktem oddania się. Na domiar złego wiele kobiet udaje przy współżyciu niezwykłe doznania, wydając z siebie różne dźwięki, które mają świadczyć o przeżywaniu rozkoszy i zapewnić mężczyznę, że to, co robi, jest dla nich atrakcyjne i podniecające. Tymczasem koncentrowanie uwagi na przekonywającym udawaniu orgazmu jest nie tylko nieuczci- we, ale ma jeszcze dwa inne niekorzystne aspekty. Po pierwsze nie pozwala zająć się swoimi praw- dziwymi przeżyciami, co w sposób oczywisty utrudnia wzajemny kontakt, po drugie zaś, utwierdzając partnera w przekonaniu, że wszystko jest w porządku, odbiera mu szansę znalezienia takiego sposobu współżycia, który byłby prawdziwie zadowalający dla obojga. Oszukane są zatem obie strony i prę- dzej czy później ta mistyfikacja zostanie odkryta. Partnerzy muszą się po prostu nauczyć, że sposób współżycia satysfakcjonujący jednego z nich, nie musi bynajmniej zadowalać drugiego. Praktycznym rozwiązaniem tego problemu byłaby umowa: "Teraz będę to robić z tobą na twój sposób, a później zrobisz to ze mną na mój sposób". Jednak o podobną szczerość pomiędzy małżonkami jest tym trud- niej, im rzadziej przywykło się w małżeństwie omawiać i dyskutować wszelkie problemy, kłopoty i radości. Innym utrwalonym stereotypem jest przeświadczenie, że jednoczesny orgazm jest naj- ważniejszym sprawdzianem dobrego przystosowania się partnerów. Jeśli tak się nie dzieje, każda ze stron czuje się winna i skłonna jest sądzić, że współżycie nie układa się prawidłowo. Tymczasem praktyczniej jest akceptować dobre, choć przez jakiś czas jednostronne zadowolenie seksualne i po- magać w jego osiąganiu. Jeśli ludzie naprawdę się kochają, usatysfakcjonowana strona będzie pró- bowała różnych rodzajów zachowań erotycznych, aby z kolei pomóc partnerowi w odblokowaniu je- go zahamowań, będzie także skłonna współpracować przy dochodzeniu do orgazmu, ponieważ sama będzie miała w tej dziedzinie dobre doświadczenia. Błędne wyobrażenia o tym, co oznacza bycie dobrym kochankiem lub dobrą kochanką, prowadzą często do sztucznych, pozbawionych emocji zachowań lub skłaniają do demonstrowania znajomości różnorodnych technik, mających na celu wykazanie się biegłością w ars amandi. Ilekroć dzieje się to na pokaz, bez istotnej potrzeby, owa różnorodność przestaje pełnić rolę stymulującą, za- czyna natomiast irytować i męczyć. Kochanek bowiem staje się w takiej sytuacji pełnym niepokoju obserwatorem swoich manewrów zamiast być współpracującym, otwartym na każdą propozycję part- nerem. Postawa ta jest łatwa do rozszyfrowania i zawsze utrudnia drugiej stronie uczestnictwo w do- konującym się właśnie akcie, zmuszając ją bądź do udawania (jeśli na partnerze jej zależy), bądź do coraz częstszego wycofywania się z tego typu kontaktów. Inny stereotyp głosi, że kobieta i mężczyzna mają do odegrania w seksie sztywne, przypi- sane im raz na zawsze role. Ona powinna być uległa i bierna, on dominujący, a nawet agresywny. Jeś- li tak się nie dzieje, kobiety sądzą, że nie są dość kobiece, natomiast mężczyźni przeżywają frustrację, że nie są dość męscy. Ten mylny pogląd blokuje często zachowanie partnerów (szczególnie kobiet), ograniczając ich inwencję i spontaniczność. Tymczasem w miłości nie ma scenariuszy ani z góry określonych ról; konieczne jest natomiast uzupełnianie się i otwartość na wzajemne upodobania. Przypomina mi się w tym miejscu przykład młodego małżeństwa, w którym pierwsze zbliżenia istotnie przebiegały w atmosferze wzajemnego zachwytu, ale też zgodnie z przedstawionym stereotypem: on w trakcie zbliżenia był męski, a więc wiodący i decydujący, ona zaś uległa i podpo- rządkowana. I chociaż, było w tym wiele gry (z czego oboje zdawali sobie sprawę), układ ten bardzo im odpowiadał. Mniej więcej po roku stosunki między małżonkami uległy znacznej zmianie. Żona coraz częściej zauważała symptomy podporządkowania się przez męża jego rodzicom, czego kon- sekwencją było ustawianie jej samej - osoby energicznej, z dużą potrzebą samodzielności - na pozycji podporządkowanego dziecka, które musi słuchać i respektować wymagania starszych. Wielokrotne rozmowy z mężem na ten temat nie przynosiły konstruktywnych zmian, toteż młoda kobieta przestała postrzegać męża w męskiej roli i zaczęła przypisywać mu słabości zazwyczaj upatrywane u płci słab- szej. Zmiana w odbiorze osoby męża odbiła się na kształcie wspólnego życia. Kobieta przejęła ster rządów w domu, podejmowała bez konsultacji z partnerem decyzje dotyczące ich obojga, dając mu wyraźnie odczuć, że nie liczy się z jego zdaniem. Tym jednak, co ostatecznie skłoniło mężczyznę do szukania pomocy w poradni, była trudna do zaakceptowania zmiana, jaka dokonała się w tym czasie w ich współżyciu intymnym. Żona przestała grać rolę słabej, uległej kobietki, ale i tu przejęła prowa- dzenie, niemal zniewalając męża do fizycznych kontaktów, z pominięciem wstępnych czułości. W trakcie zbliżenia była aktywna, zdecydowana, a jej pieszczoty odznaczały się agresywnością. Po akcie mąż był tak podrapany i pogryziony, że odczuwał jedynie ulgę na myśl, że ma to już za sobą. Niekiedy w jakimś momencie tej walki, żona ujawniała nieco dawnej kobiecości, ale nie mogło to zrekompensować jej poprzednich ataków. Otóż dopiero analiza tej nowej i trudnej dla niego sytuacji uświadomiła mu rozmiar ich małżeńskiego problemu i skłoniła do zmiany dotychczasowej postawy. Przykład ten dobrze ilustruje prawidłowość występującą w kontaktach pomiędzy małżon- kami. Seks jest dobrym sprawdzianem, wskazującym na to, w jaki sposób małżonkowie porozumie- wają się ze sobą w innych obszarach małżeńskiej wspólnoty. I chociaż zdarza się niekiedy, że nieco chłodny w pożyciu codziennym i niezbyt czuły mężczyzna okazuje się uważnym i ciepłym partnerem seksualnym, to jednak w seksie najczęściej powtarzają się te same zachowania, jakie cechują po- szczególnych ludzi w kontaktach pozaseksualnych. Jeśli na przykład ktoś jest przede wszystkim na- stawiony na branie od innych, a sam niechętnie daje z siebie cokolwiek - seks obnaży tę cechę z pełną jaskrawością. Także w trakcie zbliżenia osoba taka będzie nastawiona wyłącznie na siebie i czerpaną z tej sytuacji przyjemność, nie wykazując zainteresowania przeżyciami partnera. Ktoś, kto jest skąpy w obdarowywaniu innych, może się okazać podobny w seksie, ograniczając swoje "świadczenia" do niezbędnego minimum. A jeśli ktoś jest sztywny w swoich życiowych zasadach - sztywność ta ujawni się we współżyciu seksualnym niechęcią lub obawą wobec proponowanych przez partnera form od- miany. Podobnych przykładów można by przytoczyć dużo więcej. Jedno jest pewne: jeśli ludzie poważnie podchodzą do kwestii wspólnego życia i jeśli łączy ich autentyczne uczucie, są o wiele bar- dziej skłonni korygować niedobre nawyki, wnikać w upodobania partnera i zmieniać w swojej posta- wie to, co blokuje spontaniczną radość bycia razem. Jeżeli natomiast zaangażowanie przynajmniej jednej ze stron jest nikłe lub decyzja o małżeństwie została podjęta z przyczyn pozaemocjonalnych, można przewidywać problemy w jakości wzajemnych kontaktów i upieranie się przy własnym stylu postępowania, bez względu na to, że może on ranić lub upokarzać współmałżonka. Pomówmy teraz o dość rzadko poruszanej kwestii, a mianowicie o roli fantazji seksual- nych małżonków, które ułatwiają im bądź utrudniają współżycie. Sprawa ta łączy się z szerszym za- gadnieniem, a mianowicie odczuwaną przez wiele osób potrzebą "przypraw" w seksie, co wyraża się w bardzo różnych formach i na wiele różnych sposobów. O swoich fantazjach na temat seksu mał- żonkowie na ogół nie rozmawiają, ponieważ temat ten jest uważany za swoiste tabu. Najprawdopod- obniej ludzie wstydzą się swoich pomysłów dotyczących tego, co chcieliby robić z partnerem. Nie- liczne badania na ten temat wskazują, iż wiele pojawiających się fantazji ma zabarwienie agresywne, co tym bardziej nie sprzyja ich ujawnianiu w obawie przed negatywną oceną. Tymczasem ten typ fan- tazji ma swoje uzasadnienie, jeśli uwzględnimy dominującą u mężczyzn potrzebę siły, wypartą po- przez feministycznie nastawione społeczeństwo. Nic dziwnego, że realizuje się ona w wyobrażeniach różnych form stosunków z wieloma kobietami (niekiedy równocześnie), których uległość i podpo- rządkowanie - a także chęć zaspokojenia mężczyzny w dosłownie każdy sposób, jakiego sobie życzy - rekompensuje jego prawdziwe, często niedobre doświadczenie w tej sferze. Agresywne fantazje miewają także kobiety, szczególnie te, które były w dzieciństwie poddane surowej dyscyplinie, bite przez ojców lub którym stawiano rygorystyczne wymagania. Nie oznacza to jednak, że jedni i drudzy są gotowi wprowadzić w czyn swoje pomysły. Są to raczej prze- jawy życia psychicznego, stanowiące rodzaj klapy bezpieczeństwa wobec doświadczeń minionego dzieciństwa lub przeżywanego aktualnie dyskomfortu seksualnego. Jak wiemy, bliskość fizyczna rea- lizuje się poprzez różnego rodzaju zachowania, w których pewien stopień agresywności jest przypisa- ny do gry toczącej się między partnerami. "Podchody", "uniki", "atak" czy "uległość" mogą tu być przyrównywane do strategii prowadzenia walki. Coś z tych fantazji przenika oczywiście do sposobu kochania się, ale jeśli obojgu to odpowiada, nieco gwałtowności czy odrobina brutalności stanowią podniecającą "przyprawę" stosunków. Inaczej się jednak dzieje, jeśli partner nie akceptuje takiego "sposobu bycia", odbierając agresywne zachowania drugiego jako przykre i zagrażające. Jak zwykle, konieczne jest tu uzgodnienie upodobań i wycofanie się z tych zachowań, które blokują odczucia jed- nej ze stron. Inny typ fantazji zgłaszają często pacjentki poradni rodzinnych, których pożycie z mężem układa się co prawda zadowalająco, ale ponieważ nie jest on dla nich szczególnie atrakcyjnym partne- rem, sama jego bliskość nie wystarcza, aby wprowadzić je w stan gotowości do stosunku. Wiele z nich wspomaga w takich przypadkach realne przeżycie własną fantazją, wyobrażając sobie najroz- maitsze sceny miłosne rozgrywane w sceneriach różnych epok lub z udziałem jakiegoś konkretnego mężczyzny. Przy czym bywa nim zarówno interesujący kolega z pracy, jak i znany aktor lub piosen- karz czy wreszcie ktoś o niewyraźnych rysach, ale uosabiający niejako ekstrakt męskości. Warto w tym miejscu podkreślić, że jednym z najbardziej upokarzających zjawisk we współżyciu małżeńskim jest zdecydowana odmowa zaspokojenia seksualnego przez jednego z partne- rów. Bywają związki, w których jedna ze stron pobudza świadomie drugą, prowokując potrzebę sek- sualną (na przykład kobieta poprzez chodzenie po domu w negliżu, przybieranie wabiących póz, ini- cjowanie określonego typu pieszczot), a następnie odmawia kontynuowania rozpoczętego niejako sto- sunku, przez co degraduje poczucie wartości własnej mężczyzny. Także wielu mężczyzn wycofuje się z kontaktu seksualnego po jego zainicjowaniu, po- zostawiając rozbudzoną partnerkę w stanie "zawieszenia" i rozdrażnienia, który deprecjonuje jej ko- biecość. Przyczyny takiego postępowania bywają różne: chęć "ukarania" partnera za jego pozaseksu- alne zachowania, potrzeba zranienia i poniżenia małżonka, wreszcie ukryta agresja, która w ten spo- sób znajduje ujście. Niekiedy zachowanie takie jest po prostu wyrazem braku kultury i taktu, co za- zwyczaj dotyczy nie tylko spraw intymnych. Jeszcze jednym z wielu błędnych przekonań na temat współżycia fizycznego jest prze- świadczenie, iż przystosowanie seksualne jest naturalnym procesem, który zawsze z czasem następuje w małżeństwie. Tymczasem, podobnie jak w innych sferach ludzkiej aktywności, tak i w tej nic nie dzieje się "samo przez się", ale jest rezultatem określonych działań, poszukiwań, prób, wyciągania wniosków z popełnianych błędów i niezmiennej gotowości do współpracy. Zważywszy, że większość małżeństw zaczyna współżycie seksualne przed datą planowa- nego ślubu, można by mniemać, że ma wystarczająco dużo czasu, aby sprawdzić wzajemne przysto- sowanie i nauczyć się satysfakcjonujących form pożycia. Zapomina się jednak, iż w stosunkach po- dejmowanych przed ślubem najczęściej chodzi przede wszystkim o potwierdzenie wzajemnej więzi. Na wartość samoistnego przeżycia zwraca się mniejszą uwagę. Ponadto, są one z reguły obciążone różnego typu obawami (przedwczesna ciąża, możliwość zakłócenia intymności przez osoby trzecie, zastrzeżenia natury światopoglądowej, obawa wykorzystania i porzucenia), co nie sprzyja porozumie- niu i ujawnianiu wzajemnych preferencji. Niekiedy zaś poprzez pośpiech i niepokój utrwalają one nieprawidłowy schemat współżycia, co rzutuje z kolei na kontakty seksualne w późniejszym zalegali- zowanym już związku. Wspominając początki swoich seksualnych doświadczeń z przyszłym partnerem pacjenci oceniają je na ogół pozytywnie, ale przyznają również, że radość z możliwości bycia razem przesła- niała całkowicie ewentualne nieporozumienia i niezgodności w tej sferze. W każdym razie zarówno osoby usatysfakcjonowane przedślubnym pożyciem, jak i zawiedzione pierwszymi doświadczeniami były przeświadczone, że w małżeństwie z czasem nastąpi pełne porozumienie, które zaowocuje uda- nymi kontaktami seksualnymi. Nie zdawali sobie jednak sprawy z tego, że przeżycia natury intymnej są ściśle powiązane z przeżyciami czerpanymi z innych obszarów wspólnego życia i wzajemnie się warunkują. Jeżeli więc para nie miała zwyczaju pracować nad dobrym porozumieniem w kwestiach dotyczących prowadzenia domu, spędzania wolnego czasu, wychowywania dzieci czy dysponowania wspólnymi pieniędzmi, trudno sobie wyobrazić, aby potrafiła współpracować dla osiągnięcia dobrego kontaktu fizycznego. Bardziej prawdopodobne, że w każdym z tych obszarów będzie raczej skłonna oczekiwać dokonania się pozytywnych zmian metodą "samo przez się", co - niestety - może trwać, ku obopólnemu niezadowoleniu, do końca życia. Seks jako środek manipulacji Zbyt często zapomina się o tym, że współżycie seksualne jest także sposobem porozu- miewania się małżonków, a w związku z tym - wszystkie strategie stosowane we wspólnym życiu są przenoszone na teren seksu, przy czym oddziaływanie systemu "kar" i "nagród" jest tu dużo silniejsze niż w innych obszarach małżeńskiej wspólnoty. Staje się to zrozumiałe, jeśli zważy się, że większość partnerów pragnie zwiększenia poczucia własnej wartości, co dokonuje się w kontaktach fizycznych poprzez identyfikację z pozytywnymi reakcjami drugiej strony. Udane współżycie seksualne może być ważne i pomocne w eliminacji różnorodnych zahamowań i kompleksów oraz stanowić szansę za- akceptowania i polubienia siebie, co zawsze rzutuje także na kontakty z innymi. Seks może też być środkiem na unikanie bliskości, może wyrażać odrzucenie, służyć osiągnięciu kontroli lub stać się sposobem odwetu za inne krzywdy doznawane w małżeństwie. I właśnie dlatego, że reakcje partnera w seksie są tak istotne dla poczucia własnej wartoś- ci, wykorzystuje się tę grę dla zranienia, upokorzenia czy wręcz zniszczenia drugiej strony. Niekiedy szkody psychiczne poniesione w wyniku takich działań są praktycznie nie do naprawienia, ponieważ trudno powstrzymać głęboki lęk przed obniżeniem się samooceny, narażeniem się na złośliwość, po- niżenie czy ośmieszenie. W takim przypadku również nowy partner będzie nieustannie podejrzewany o nieuczciwość, co w efekcie przekreśli szansę uzyskania spełnienia. Trzeba tu stanowczo powiedzieć, że wszelkie nadużycia dokonywane na osobie partnera w trakcie pożycia seksualnego są głęboko niemoralne i - o czym popełniający je zdają się nie wie- dzieć - niszczące także dla nich. Kat i ofiara są jednakowo naznaczeni utratą zdolności do wartościo- wych przeżyć. Żałosne w tym kontekście uczucie triumfu osoby pozornie dominującej zmienia się w przygnębienie, odbierające radość "zwycięstwa", kiedy zaczyna ona rozumieć, że niszcząc psy- chicznie partnera, obniża własną zdolność przeżywania i degraduje więź, decydującą o jakości włas- nego seksualizmu. Do pierwszoplanowych i najczęstszych problemów, jakie występują w intymnych ukła- dach małżeńskich, należy zaliczyć traktowanie doznań seksualnych jako środka do "ukarania" bądź "nagrodzenia" partnera. Zdumiewa fakt, jak wiele kobiet wykorzystuje współżycie do wywierania presji na mężu, jeśli tylko jego zachowania odbiegają od spodziewanych. Kobiety nie mówią przy tym wyraźnie; co budzi ich sprzeciw lub niechęć, ale demonstrują swoje niezadowolenie przez od- mowę kontaktów seksualnych, bez podania przyczyn dlaczego tak postępują. W wielu stadłach seks zaczyna wręcz pełnić rolę środka płatniczego, uzyskiwanego przez jedną ze stron za określone świad- czenia na rzecz drugiej. Zdobywa się więc w ten sposób zarówno dobra materialne, jak i spokój, dob- rą atmosferę, odciążenie z części obowiązków, zgodę na wyjście z domu itp. Jeden z pacjentów określił te szczególne "transakcje" w następujący sposób: "System po- stępowania mojej żony w sprawach seksu mógłbym porównać do obrotu towarowego. Jeśli postąpię niezgodnie z jej życzeniami lub odmówię zakupu czegoś, co uważa za niezbędne, sklepik z atrakcyj- nym dla mnie towarem jest zamknięty. Jeżeli natomiast godzę się lub idę na ustępstwa, sklepik się otwiera i mogę nabyć to, czego sobie w danej chwili życzę". Prawdopodobnie wielu mężczyzn mogłoby podpisać się pod tym stwierdzeniem, które ujawnia dokonujące się w dziedzinie seksu manipulacje. Mężczyźni, z uwagi na kulturowe utożsa- mianie swojej męskości ze sprawnością seksualną, są w wyniku takiej gry szczególnie narażeni na trwałe kompleksy, uniemożliwiające im podjęcie w przyszłości satysfakcjonującego pożycia. Dla ko- biet, aczkolwiek kompleksy te są i tutaj trudne do zlikwidowania, spotkanie uważnego, czułego part- nera może łatwiej zmienić ich nastawienie do seksu, niż dzieje się to w przypadku mężczyzny. Innym rodzajem manipulacji, uprawianej w równym stopniu przez kobiety co przez męż- czyzn, jest regulowanie problemu dzietności. Sprawa ta zaczyna się jeszcze w okresie "chodzenia ze sobą", kiedy para podejmuje współżycie seksualne. Chociaż bowiem dziewczyny obawiają się niepo- żądanej ciąży, rzadko stosują środki antykoncepcyjne lub powstrzymują się od kontaktów w czasie określonym w cyklu jako płodny. Młodzi twierdzą, że są zbyt zaabsorbowani tym, co się między nimi dzieje, aby poświęcać uwagę praktycznym zabiegom, mającym zabezpieczyć przed prokreacją. Wy- nikiem takiego postępowania bywa niechciane i nieplanowane dziecko. Większość młodych ludzi nie kojarzy jakoś aktu seksualnego z możliwością zapłodnienia, a wiedza w tych kwestiach - mimo szerokiej akcji uświadamiającej - wydaje się przypominać wierze- nia Triobriandczyków, którzy sądzili, że dzieci biorą się z głowy, przynoszone przez dobre duchy. I chociaż każde zbliżenie fizyczne może stać się początkiem rodzicielstwa, wielu młodych nie chce przyjąć tego faktu do wiadomości. A jeśli już tak się stanie, naciski skłaniające dziewczynę do usu- nięcia ciąży mogą załamać najodporniejszą z nich. Niekiedy decydując się na współżycie młodzi zakładają, że jeśli zdarzy się ciąża, zalega- lizują swój związek. I tak właśnie się dzieje. Nie wszyscy jednak akceptują tego typu życiowe komp- likacje. Trudno mi zapomnieć o młodej dziewczynie, przyprowadzonej do poradni przez swojego chłopaka, starszego od niej o kilka lat, który życzył sobie, aby osoba kompetentna wytłumaczyła jej konieczność usunięcia ciąży. Dziewczyna nie była przekonana o słuszności takiego rozwiązania i skłaniała się raczej do doprowadzenia ciąży do końca, ale chłopak stawiał twarde ultimatum: albo zabieg i wszystko między nami pozostaje bez zmian, albo rozstanie przy jej decyzji o macierzyństwie. On może tylko dać dziecku nazwisko i płacić alimenty: ojcem być nie chce. Wszystkie próby uświa- domienia dziewczynie postawy chłopca - wraz z fatalnymi rokowaniami ich wspólnej przyszłości, nawet gdyby uwzględniła jego postulaty - nie odnosiły skutku. Dziewczyna wolała stracić dziecko (i być może także szansę na macierzyństwo, zważywszy, że była to pierwsza ciąża) niż chłopaka. W tym przypadku chłopak manipulował dziewczyną, ustawiając rzekome uczucie do niej na pozycji przetargowej. Wydaje się, że jedyną osobą, która w nie wierzyła, była sama zainteresowana, ponie- waż dla osoby postronnej nie ulegało wątpliwości, że podobne wymagania może stawiać wyłącznie pozbawiony uczuć (i skrupułów) egoista. Wiele takich spraw dzieje się także w małżeństwach. Mężczyźni regulują problem dziet- ności przez słowne wymagania, co nie zawsze skłania ich do respektowania życzeń poślubionej im kobiety: zainteresowania się przebiegiem jej cyklu menstruacyjnego, powstrzymaniem się od współ- życia w dniach płodnych i uszanowaniem jej potrzeby zachowania w niektórych okresach wstrze- mięźliwości płciowej. Kobiety także mają swoje sposoby, za pomocą których starają się przeprowadzić swoją wolę, nie tylko zresztą w kwestii posiadania dziecka. Mają one również utrudnić mężowi decyzję roz- stania, jeśli nosi się on z takim zamiarem. Właśnie wtedy, kiedy związkowi grozi rozpad, używają wszelkich sposobów, aby skłonić mężczyznę do współżycia, którego efektem będzie zapłodnienie. Nie zdają sobie sprawy, że robią krzywdę nie tylko dziecku, ale także samym sobie, wiadomo bo- wiem, że opieka i wychowanie, jeśli mąż odejdzie (co zazwyczaj i tak dokonuje się po jakimś czasie) spadną na samotną matkę. A jeśli nawet, pod wpływem nowej sytuacji, mąż zdecyduje się podjąć swoje ojcowskie obowiązki, małżeństwo to nigdy nie będzie naprawdę dobre, ponieważ do istnieją- cych problemów między partnerami dojdzie kolejny: złość mężczyzny, że został przez kobietę oszu- kany i wykorzystany. Nakłanianiem do współżycia i odmową zbliżeń manipuluje się uczuciami partnera. Inicju- je się stosunki seksualne dla zatrzymania partnera, kiedy już wiadomo, że jest zaangażowany w związku pozamałżeńskim. Czy osoby postępujące w ten sposób osiągają swój cel? W jakimś stop- niu na pewno tak; inaczej przecież nie robiłyby tego. Czy jednak ten sposób osiągania przewagi zresz- tą - krótkotrwałej - ma jakąkolwiek wartość? Czy może to zrekompensować autentyczną wartość na- turalnego, pełnego wzajemnego ciepła związku dwojga ludzi, którym - podobnie jak większości - zdarzają się trudne chwile, zaburzenia we wzajemnej komunikacji, okresy zniechęcenia, a nawet od- pływu uczuć, ale którzy, mimo to,pozostają wobec siebie uczciwi? Jeśli przeanalizujemy przyczyny najbardziej typowych problemów małżeńskich, okaże się, że można wyróżnić trzy kategorie małżeństw, w których rozdźwięk między partnerami jest wyni- kiem dysfunkcji seksualnych. I tak do pierwszej będą się zaliczały te związki, w których na tle prob- lemów seksualnych powstają nieporozumienia także w innych obszarach wspólnego życia. Druga grupa to stadła, w których konflikty pozaseksualnej natury rzutują negatywnie na ich funkcjonowanie seksualne, oraz trzecia, w której ciężkie zaburzenia całej relacji małżeńskiej uniemożliwiają porozu- mienie w jakiejkolwiek dziedzinie wspólnego życia. Tak więc istnieją ścisłe uwarunkowania dwóch podstawowych zakresów małżeńskiej wspólnoty: intymności seksualnej i codziennego bytowania i one to zawsze określają przyczyny zabu- rzeń, występujących w danym związku. Rzecz w tym, czy w przeżywanych niezgodnościach przy- czyną są trudności natury seksualnej, czy przeciwnie - problemy seksualne są rezultatem rozdźwię- ków w innych obszarach wspólnego życia. Opierając się na wiedzy poświęconej temu tematowi można stwierdzić, że konflikty w re- lacji małżeńskiej (mające swoje przyczyny w sferze seksualnej) mogą być związane z zahamowania- mi pragnień seksualnych jednego lub obojga małżonków, wtórną dysfunkcją organiczną, wtórną dys- funkcją w erekcji lub opóźnioną ejakulacją. Wszystkie te zaburzenia zawsze wymagają podjęcia tera- pii małżeńskiej lub seksualnej (lub też obu równocześnie), co daje zazwyczaj dobre efekty, pozwala- jąc partnerom uświadomić sobie przyczyny niezadowolenia i napięć w swoim związku. Uświadomie- nie sobie przyczyn określonego problemu zawsze przecież jest krokiem w kierunku pozytywnej zmiany. Podobnie przedstawia się ta kwestia w odniesieniu do kobiet. Wtórne zaburzenia orgazmu mogą być spowodowane negatywnym odbiorem całokształtu małżeńskiego pożycia. W takim przy- padku dobre efekty osiąga się przez pracę nad poprawą wzajemnej komunikacji małżonków, co z ko- lei wpływa konstruktywnie na poprawę całej relacji małżeńskiej. Wróćmy jeszcze do kwestii zahamowania pragnień seksualnych u wielu ludzi, ponieważ występuje ono częściej, niż można by się spodziewać. Sprawa ta ma swoje źródło w doznaniach z bardzo wczesnego dzieciństwa, wiążąc się ściśle z rodzajem opiekuńczych i wychowawczych za- chowań, jakie prezentowali rodzice wobec małego dziecka. I tak, na podstawie badań i analiz porów- nawczych, wiadomo już dzisiaj, że ważnym czynnikiem kształtującym nastawienie człowieka wobec seksu jest sposób, w jaki był on traktowany przez matkę lub opiekunów w pierwszym okresie życia. Doznania zapamiętane z okresu bytu płodowego (pozytywne lub negatywne) są następnie wzmacnia- ne poprzez dalsze zachowania pielęgnacyjne i opiekuńcze. Dziecko dotykane, przewijane i karmione z uwagą i czułością, wyrastające w atmosferze ciepła, zainteresowania i aprobaty - ma większe szanse i możliwości do przeżywania w swoim dojrzałym życiu płciowości w otwarty i radosny sposób niż to, które we wczesnym dzieciństwie było traktowane niechętnie, szorstko i nieżyczliwie. Podobnie znaczący wpływ na tę sferę życia ma sposób, w jaki rodzice uczą dziecko czys- tości. Przejście od niekontrolowanych wypróżnień niemowlęcia do świadomej sygnalizacji przez nie tej potrzeby pozostawia trwały ślad w podświadomości, wpływając na umiejętność czerpania rozko- szy z doznań seksualnych przez dorosłego człowieka - lub też czyniąc go niewrażliwym na ten typ przeżyć. Łagodność i cierpliwość w przyuczaniu do zachowania czystości, nagradzanie właściwych zachowań bliskim kontaktem fizycznym, obejmującym całe ciało dziecka, żartobliwe traktowanie nieuchronnych w tym okresie "katastrof" - wszystko to procentuje w przyszłości ukształtowaniem zharmonizowanej osobowości, zdolnej do kochania i czerpania radości z kontaktów seksualnych. Jak z tego wynika, czynników wpływających na satysfakcjonujące przeżywanie seksual- ności jest wiele i są one wyraźnie zróżnicowane. Dlatego wiedza na ten temat - przy całej naturalności i spontaniczności tej dziedziny życia - powinna przekonywać, że nie można całkowicie zdać się na "żywioł uczuć" bądź szczęśliwy przypadek. Należy natomiast pracować nad poznaniem własnych uwarunkowań seksualnych, aby następnie kształtować swoje przeżycia w najbardziej pożądanym kie- runku. Jest to niezmiernie istotne, ponieważ dla wszystkich bez wyjątku ludzi sprawa ta ma bardzo duże znaczenie, rzutując na poziom ogólnego zadowolenia z życia. (Wszystkich zainteresowanych poszerzeniem wiedzy na omawiany w tym rozdziale temat odsyłam do publikacji Z. Lew-Starowicza, wydanych w wydawnictwie PZWL: "Seks partnerski" (1985), "Seks dojrzały" (1988), "Leczenie czynnościowych zaburzeń seksualnych" (1985).) 6. Wybór małżeńskiego partnera Poprzednie rozważania, dotyczące różnorodnych obszarów małżeńskiego współżycia, jasno wskazują na niezmiernie istotną rolę doboru dwojga ludzi, którzy - przynajmniej teoretycznie - zobowiązują się aktem ślubu tworzyć zgodną parę, wspierającą się we wszystkich życiowych poczy- naniach. Począwszy od pierwszego okresu życia we dwoje, poprzez fazę ustabilizowanej rodziny przygotowującej swoje dzieci do podjęcia w przyszłości samodzielnego życia, po czas ponownego bycia wyłącznie ze sobą, kiedy dzieci odejdą z domu - para ta powinna stanowić bliską i serdeczną wspólnotę, z latami coraz lepiej się rozumiejącą i związaną silnymi więzami. Czy jednak program ten jest realny? Od wielu lat omawia się w naszym kraju problem przygotowania młodych do podjęcia poważnych i odpowiedzialnych ról małżeńskich i rodzicielskich. Mówi się także o konieczności po- wołania większej niż dotąd liczby odpowiednich placówek-poradni, które mogłyby służyć narzeczo- nym fachową pomocą w zrozumieniu elementarnych praw, rządzących zachowaniami małej społecz- ności, jaką stanowi rodzina. Jednakże doświadczenia istniejących już poradni rodzinno-małżeńskich dowodzą, że o ile małżonkowie chętnie korzystają z usług specjalistów w sytuacjach konfliktowych - i to już nawet w kilka miesięcy po zawarciu związku - o tyle zazwyczaj nie widzę takiej potrzeby wówczas, gdy, zakochani w sobie, rozważają dopiero decyzję małżeństwa. Przeświadczeni, że łączą- ce ich uczucie pozwoli im pokonać ewentualne trudności jakie mogą się w przyszłości pojawić, nie biorą pod uwagę ani życzliwych rad najbliższych, ani szansy skorzystania z fachowej konsultacji w poradni. Co więcej, praktyka przedślubnych kursów dla narzeczonych: obowiązkowego "szkole- nia" dla par, które pragną potwierdzić swój związek w obrządku katolickim, nie prowadzi wcale do optymistycznych wniosków. Młodzi, zmuszeni niejako do uczęszczania na przedślubne nauki, nie są ich zbyt aktywnymi uczestnikami. Traktują je bardziej jako formalność niż autentyczną pomoc w przygotowaniu do małżeństwa i rodzicielstwa. Jedynym, jak się wydaje, pozytywnym elementem owych nauk jest większa gotowość do szukania fachowego wsparcia w sytuacji małżeńskich niepo- wodzeń. Nie ulega wątpliwości, że uświadomienie sobie, jeszcze przed ślubem, własnej niewiedzy w odniesieniu do różnych aspektów wspólnego życia (łącznie z rozeznaniem wyposażenia psychicz- nego, z jakim dwoje ludzi startuje do małżeństwa) byłoby ze wszech miar pożądane. Z drugiej strony nadmierna ostrożność i lęk przed odpowiedzialnością mogłyby prowadzić do wycofania się z planów małżeńskich w obawie, że nie sprosta się tak ograniczeniom, jak i stawianym wymaganiom. Wystar- czy przypomnieć w tym miejscu obawy osób raz już rozwiedzionych, gdy ponownie rozważają mał- żeńską ofertę. Można więc uznać, że na tym etapie życia młodość połączona z brakiem życiowego doświadczenia skłania do odwagi w działaniu, niezbędnej zresztą przy podejmowaniu każdego waż- nego życiowego przedsięwzięcia, a małżeństwo jest z nich niewątpliwie jednym z najpoważniejszych. Jednakże doświadczenia większości związków uczą, że odwaga i optymizm zawsze powinny być podbudowane pewną ilością konkretnych informacji, pomocnych we właściwym, a więc najbardziej korzystnym z możliwych, wyborze partnera. Szczególnie o kilku sprawach należałoby wiedzieć przed, a nie po dokonaniu owego wyboru. Dlaczego ludzie się pobierają? Inna wersja tego odwiecznego pytania brzmi: "I po co ja się żeniłem (wychodziłam za mąż)?". Sposobów wytłumaczenia tego fenomenu jest tak wiele, że za- nim do nich przejdziemy, warto rozważyć ten okres w życiu człowieka, w którym przeważnie podej- muje się decyzję o zawarciu związku małżeńskiego. Zgodnie ze statystyką związek ten zawiera się najczęściej między siedemnastym a dwu- dziestym czwartym rokiem życia. Najliczniejszą grupę wiekową stanowią pary w wieku od dwudzies- tu dwóch do dwudziestu czterech lat, ponieważ w tych właśnie latach dokonuje się istotna zmiana w sposobie myślenia młodego człowieka, tak o samym sobie, jak i o otaczającym go świecie. Cokol- wiek by można powiedzieć o rozmaitych niedostatkach rodzinnego domu i konfliktach na linii rodzi- ce - dzieci, do siedemnastego roku życia dom ten stanowi dla dorastającego człowieka najważniejszy obszar jego emocjonalnych doznań i doświadczeń. Jeśli nawet jego kontakty uczuciowe z matką lub z ojcem nie układają się harmonijnie, a ich poglądy nierzadko budzą niechęć i sprzeciw, mimo to wszystkie jego nowe doświadczenia są w pewien sposób sprawdzane poprzez wyobrażenia, co też mogłoby przynajmniej jedno z nich na ten temat powiedzieć. Rodzice są zatem niejako punktem od- niesienia wobec wszystkiego, co wydarza się na zewnątrz domu, chociaż dorastający człowiek nie musi sobie tego wyraźnie uświadamiać. Rzecz staje się zrozumiała, jeśli uprzytomnimy sobie, że podstawy naszego stosunku do zjawisk, ludzi i rzeczy zostają ukształtowane w pierwszych miesiącach i latach dzieciństwa właśnie przez sposób, w jaki odbierają je i pojmują rodzice. Większość owych przekazów dokonuje się w sposób niewerbalny. Jako osoby dorosłe nie jesteśmy więc w stanie uświadomić sobie przyczyn, które skłaniają nas do określonych zachowań. Ten system niewerbalnych wskazówek, nakazów i za- kazów, zakodowany w naszej podświadomości, jest niezwykle trwały i niełatwy do podważenia, po- nieważ został nam nadany przez jedyne ważne w tamtym czasie osoby: matkę i ojca. Zważywszy, iż zachowanie miłości i uwagi rodziców łączy się w wyobrażeniu dziecka z dokładnym stosowaniem się do ich wymagań, presja konieczności respektowania tych rodzicielskich zaleceń jest niezwykle silna. Z faktu, że pani X naraziła się mężowi, nie wynika wcale, że musi przeżywać udrękę osamotnienia i braku życzliwości. Może zwrócić się do matki, bliskiej przyjaciółki, znaleźć pociechę w kontakcie z dziećmi lub w pracy. Jednym słowem, mimo przykrości, a nawet frustracji wywołanej incydentem z mężem, ma ona możliwość skorzystania ze wsparcia emocjonalnego bliskiego otocze- nia i w ten sposób zachowania poczucia własnej wartości. Natomiast w zupełnie innej sytuacji jest dziecko, szczególnie gdy jest to kilkumiesięczne niemowlę czy dwuletni maluch. Dla niego nawet chwilowa utrata akceptacji matki lub ojca jest równoznaczna z przerażającą, bo całkowitą utratą opar- cia, co pogrąża je w poczuciu osamotnienia i lęku. Podniesiony głos, zmarszczona brew, niezadowo- lony wyraz twarzy, wymówka czy klaps nieomal je unicestwia, łączy się bowiem w jego odczuciu z utratą rodzicielskiej miłości, zaś brak tej miłości jest dla dziecka równoznaczny ze śmiercią psy- chiczną. Stąd zresztą wszystkie znane i dokładnie opisane objawy choroby sierocej u dzieci, które wcześnie straciły oboje rodziców lub którymi, mimo formalnej opieki, nikt się naprawdę nie interesu- je. Dziecko nie radzi sobie nawet z chwilową utratą uczuć dorosłych, dlatego stara się dokładnie przyswajać sobie ich system wartości, respektować zakazy i postępować tak, jak oni sobie tego życzą. A ponieważ zakres rodzicielskich wymagań jest odzwierciedleniem postrzeganego przez dorosłych porządku świata, niemal automatycznie, bez udziału świadomości, ich świat staje się światem dziec- ka. Między siedemnastym a dwudziestym drugim rokiem życia zaczyna się w biografii mło- dego człowieka nowy etap. Zaczyna on wycofywać się ze świata swoich rodziców i konstruować własne o nim wyobrażenie. Sprawa dotyczy oczywiście sfery przeżyć psychicznych, wzbogaconej nowymi, samodzielnymi doświadczeniami. Dzieje się tak bez względu na to, czy nadal mieszka się z rodzicami pod jednym dachem, czy też nie. Zjawisko to obejmuje - z niewielkimi odchyleniami - wszystkich młodych w tej grupie wiekowej, może tylko z wyjątkiem osób nadmiernie uzależnionych od domu, które nie pozwalają sobie (z lęku czy niepewności) na próby samostanowienia. Samookreś- lenie, jakie dokonuje się w tym czasie, nie musi oczywiście przekreślać dotychczasowych serdecz- nych więzi z rodzicami, pozwala jednak nabrać dystansu do wpojonych przez nich poglądów i zasad, poddając je samodzielnej weryfikacji. Jest to zjawisko podobne w pewnym sensie do tego, które już zaistniało we wczesnym dzieciństwie, kiedy w wieku trzech, czterech lat odkrywa się swoją osobową odrębność, co wyraża się między innymi w zaprzestaniu mówienia o sobie w trzeciej osobie (Jasiu pójdzie, Agnieszka zje), ale określa tożsamość dziecka mocnym podkreśleniem "ja" (ja pójdę, ja zjem). Okres, o którym mowa, jest zatem niezmiernie istotny dla rozwoju dojrzałej świadomości, ponieważ sprawdzając wiele zinternalizowanych (uwewnętrznionych) przekonań, dotyczących wza- jemnych powiązań z rodzicami, trzeba się zdobyć na odwagę zakwestionowania większości z nich. Aby było to możliwe, młody człowiek musi uzyskać wystarczająco dużo samodzielności i zdobyć się nie tylko na odwagę podważenia swoich dziecięcych wyobrażeń na ten temat, ale także sformułować nowe założenia, które staną się fundamentem konstruowanego przez niego, własnego świata. Zabieg ten można przyrównać do ponownego przecięcia pępowiny, tyle, że trwa on o wiele dłużej i jest dla obu stron dużo trudniejszy. Główne założenie, które było podstawą dotychczasowego myślenia o świecie (i które mu- si teraz ulec podważeniu) brzmi: zawsze będę należał do moich rodziców i wierzył w ich system war- tości. Zakwestionowanie tego generalnego założenia, rozpisanego na ustalone przekonania na temat różnych aspektów własnego życia, niesie ze sobą wiele lęku przed samostanowieniem. Zazwyczaj dzieje się tak, że próby samodzielnego (a więc odmiennego od zalecanego przez rodziców i niezgod- nego z ich wskazówkami) postępowania wiąże się z wewnętrznym konfliktem, u którego podłoża tkwi obawa: jeśli będę zbyt niezależny, może przytrafić mi się nieszczęście. Inaczej mówiąc, prze- świadczenie, jakoby tylko respektowanie reguł wytyczonych przez rodziców mogło zagwarantować poczucie bezpieczeństwa osłabia wiarę w słuszność własnej drogi. Konflikt ten jest tym silniejszy, im bardziej podziela się sposób myślenia swoich rodziców, a równocześnie pragnie postępować zgodnie z własnymi potrzebami. I chociaż w dorosłym życiu wielokrotnie podejmuje się wiele działań nie- zgodnych z przekonaniami wpojonymi w dzieciństwie niejako sprawdzając ich zasadność - tkwią one nadal w podświadomości, podsycając niepewność własnych wyborów i utrudniając realizację projek- towanych zamierzeń. Wystarczy przypomnieć sobie typowe przestrogi, tak często się powtarzające w okresie dorastania, typu "zaraz zajdziesz w ciążę", "nabawisz się choroby wenerycznej", "wszyscy mężczyźni to brutale", "nigdy do niczego nie dojdziesz", "przy twoim charakterze każdy cię wyko- rzysta" - aby uświadomić sobie, jak trudno jest się wyzwolić z ich magicznego oddziaływania. Kolejnym, bodaj jednym z najtrudniejszych do zakwestionowania wyobrażeń, jest pogląd, który można sformułować następująco: mogę oceniać świat tylko poprzez system wartości moich ro- dziców. Przekonanie to wiąże się ściśle z rygorystycznie przestrzeganym w niektórych rodzinach mi- tem tzw. jednomyślności rodzinnej i szczególnie opornie poddaje się próbom jakichkolwiek modyfi- kacji. "Mój ojciec zawsze...", moja matka nigdy...", "w naszej rodzinie wszyscy" - oto matryce prze- konań, które sumują system wartości przekazywany z pokolenia na pokolenie. A zatem burząc swoim postępowaniem przyjęte w danym środowisku wzory zachowań i wybierając odmienne metody roz- wiązywania swoich problemów, młody człowiek tym silniej przeżywa wątpliwości, dotyczące słusz- ności swojego zachowania. Utrwalone tradycją rodzinną zwyczaje bywają tak silne, że po okresie samodzielnych poszukiwań i buntowniczych demonstracji często wraca się w okresie dojrzałości do wpojonego ongiś systemu wartości, zapominając lub nie chcąc pamiętać o uprzednich w stosunku do nich zastrzeżeniach. Równie trudny do pokonania (co zostało przedstawione w jednym z poprzednich rozdzia- łów) jest pogląd, wyrażający się w przeświadczeniu: moi rodzice są moją jedyną rodziną. Założenie to, podtrzymywane przez niektórych rodziców aż do późnej starości ich dziecka, prowadzi do poważ- nego konfliktu pomiędzy uczuciami żywionymi wobec rodziny a tymi, które zaczynają dotyczyć przy- jaciół i objawiają się żywą sympatią, nie mówiąc o miłości. Skoncentrowane dotychczas na zespole rodzinnym uczucia zostają - naturalną koleją rzeczy - przeniesione na inne osoby: kolegów, przyja- ciół, partnerów. Ilekroć tak się dzieje, najbliżsi (szczególnie, jeśli jest to na przykład samotnie wy- chowująca córkę lub syna matka). czują się odsunięci na dalszy plan i zazdrośni o każdy przejaw ser- deczności czy życzliwości dziecka skierowany ku komuś innemu. Sytuacja ta wyzwala w młodym człowieku uczucie zniecierpliwienia i złości, ale wprowadza go także w stan poczucia winy wobec rodziców, co usiłuje rekompensować usilnymi staraniami, aby obie konkurencyjne strony - na przy- kład matka i ukochana dziewczyna - nawiązały ze sobą serdeczny kontakt. Podobnie wygląda sprawa z bliskimi kolegami czy przyjaciółmi, których wprowadza się do domu w nadziei, że rodzice polubią ich i zaakceptują. Niekiedy manewr ten się udaje, najczęściej jednak, zazdrośni o swoje wpływy ro- dzice nieżyczliwie krytykują wybory dziecka sprawdzoną metodą: "że ty zawsze musisz na coś takie- go trafić" lub "przecież to mogła być każda inna, dlaczego właśnie ta?!" Założenie, iż rodzice muszą pozostać jedyną, prawdziwą rodziną rozpoczynającego sa- modzielne życie człowieka daje także określone konsekwencje w jego kontaktach z rówieśnikami. Jeśli nawet przenosi na nich swoje uczucia i nawiązuje bliskie zażyłości, podświadomie oczekuje, że w różnych ważnych dla niego sytuacjach będą się oni zachowywali dokładnie tak samo, jak czynili to w takich przypadkach rodzice. Może to dotyczyć opieki w chorobie ("kiedy źle się czuję, nikt się tak o mnie nie zatroszczy, jak mama"), dumy z osiągniętego sukcesu czy wsparcia w razie niepowodze- nia. Tymczasem dla uzyskania samodzielności człowiek musi nauczyć się utrzymywać z innymi sto- sunki oparte na zasadzie równowagi, a więc nie może oczekiwać, że ktoś z koleżeńskiego kręgu przejmie rolę kochającej matki lub czuwającego nad każdym krokiem ojca. Następne nieprawdziwe przekonanie, które w tych latach ulega zakwestionowaniu, doty- czy własnej płciowości. Jak wiadomo, typowy proces wychowawczy starannie pomija wszystkie kwestie dotyczące cech płciowych człowieka i z równą dezaprobatą traktuje przejawy zainteresowa- nia swoim ciałem u małego dziecka, jak i u dojrzewającego nastolatka. Rodzice i inni dorośli starają się jak najdłużej utrzymać w świadomości dzieci przekonanie, że ciało jest bezpłciowe i - poza nie- zbędnymi zabiegami higienicznymi - nie należy mu poświęcać szczególnej uwagi. Nic zatem dziwne- go, że młody człowiek wzrasta w fałszywym przekonaniu, że jego ciało jest czymś odrębnym, a także gorszym wobec jego intelektualnych i emocjonalnych walorów. Te zaś - w odróżnieniu od ciała - są przez otoczenie identyfikowane z nim samym. Zważywszy, że nastolatek na ogół zawsze zgłasza wie- le zastrzeżeń i pretensji do swojej powierzchowności, a nieproporcjonalny rozwój ciała w okresie wzrostu przysparza mu wielu kłopotów z koordynacją ruchów, przeświadczenie: nie posiadam włas- nego ciała wydaje się całkowicie uzasadnione. To fałszywe przekonanie, przeniesione z dziecięcej świadomości, upada, kiedy zaczyna się postrzegać ciało jako czuły, wrażliwy instrument, dostarczający wzruszeń, doznań i rozkoszy. Udane kontakty seksualne potwierdzają ostatecznie nowe, spojrzenie na swoją fizyczność, pomagając stać się pełnoprawnym "właścicielem" swojego ciała, uwalniając je definitywnie od "pieluch" i bez- płciowego traktowania zakodowanego przez rodziców. Z rozważań tych jasno wynika, że zadania stojące przed młodym człowiekiem w okresie między siedemnastym a dwudziestym drugim rokiem życia są niezmiernie istotne, zaś umiejętność uporania się z nimi w tym właśnie czasie decyduje o stopniu dojrzałości. W tych właśnie latach stwa- rza się własną tożsamość, walcząc o niezależność i prawo do doznań cielesnych, ucząc się różnic po- między poszczególnymi kręgami bliskości (przyjaciele - kochankowie) i podejmując próby stworze- nia własnej egzystencji, odrębnej od egzystencji rodziców. Krytyce poddaje się również (a często wy- olbrzymia) niedostatki rodzinnego domu i negatywne cechy rodziców, co wzmacnia sprzeciw wobec przeszłości. Krystalizuje się on w następującym postanowieniu: nie będę taki, jak moi rodzice. Nie oznacza to jednak, że przekreśla się wszystkie prezentowane przez nich wartości czy odrzuca właści- wości, choć niekiedy może się tak wydawać. Czy nam się to podoba, czy też nie, znaczna część świa- ta rodziców pozostaje na zawsze w naszym wyposażeniu psychicznym i emocjonalnym, rzutując na różnorodne obszary życia. Niemniej, reguły rządzące światem rodziców muszą zostać podważone i sprawdzone, bo tylko w ten sposób można uświadomić sobie swoją odrębność i zyskać wystarczają- cą ilość wewnętrznej niezależności do podjęcia samodzielnego życia. Pod koniec tego okresu (około dwudziestego drugiego roku życia) opuszcza się zdecydowanie świat swoich rodziców, dysponując już wieloma możliwościami ukształtowania siebie w dowolny sposób. Kryteria doboru małżeńskiego partnera Wypracowanie własnego systemu wartości wiąże się z powolnym uwalnianiem od wpły- wów rodzinnego domu, co sprawia, że udział w rodzinnym systemie uzależnień staje się dużo mniej- szy. Nie oznacza to jednak, że wszystkie te zmiany dokonują się w sposób bezbolesny, a podważenie choćby jednej z wpojonych w procesie wychowania zasad przychodzi z łatwością. Przeciwnie: proces przemiany jest tym trudniejszy, im bardziej jego obiekt czuje się niepewny swoich możliwości, gorzej ocenia szanse podjęcia samodzielnego bytu. Dlatego w tych latach coraz częściej myśli się o spotka- niu osoby, która mogłaby stać się nie tylko sojusznikiem w realizacji życiowych zamierzeń, ale rów- nież oparciem dla własnej niepewności. Poszukuje się zatem partnera, cechującego się podobnymi dążeniami i mającego z reguły podobny program uzyskania własnej tożsamości. Można więc uznać, że podstawowym kryterium skłaniającym do wyboru towarzysza życia jest potrzeba silnego związku emocjonalnego, który mógłby stać się konkurencyjnym układem wobec dotychczasowego związku z rodzicami. To pozornie proste założenie okazuje się w realizacji bardzo skomplikowane, ponieważ wybór jest tu uzasadniony nie tylko świadomymi motywacjami, ale przede wszystkim subtelnymi (a przez to nie poddającymi się werbalizacji), czynnikami, które ostatecznie przesądzają o tym, komu ślubuje się miłość i wierność. Nie ulega wątpliwości, iż we wstępnej fazie wzajemnych relacji znacz- ną rolę odgrywają takie czynniki, jak atrakcyjność fizyczna, stopień wzajemnego podobieństwa w różnych (ale niezbyt głębokich) zakresach, jak środowisko etniczne, status społeczny, poziom inte- ligencji, wiek, wyznanie, a także zgodność w ważnych dla jednostki wartościach. Jednakże pozostałe, równie zresztą liczne kryteria, nie są już tak wyraźne. W procesie, jakim jest poszukiwanie potencjalnego współmałżonka, ważną rolę odgrywa- ją przede wszystkim te cechy ewentualnego kandydata, które są zgodne z wewnętrznym modelem tzw. idealnego partnera. Trzeba przy tym podkreślić, że "idealny" nie stanowi w tym przypadku syno- nimu "bardzo dobry", ale jest odzwierciedleniem takiego standardu wyobrażeń na temat "idealnego partnera", jaki jest właściwy dla każdego z nas. Ów model, według którego ocenia się przyszłych par- tnerów, tworzy się w trakcie kilkunastoletnich doświadczeń emocjonalnych z bliskimi nam osobami, jak rodzice, dziadkowie, rodzeństwo, krewni itd. Zważywszy, iż ten typ doświadczeń pozostaje naj- częściej nie uświadomiony, zainteresowani, uzasadniając swój wybór, mówią zazwyczaj o miłości, dopasowaniu, zrozumieniu, podkreślając niekiedy znaczenie budowy fizycznej, sposobu bycia, brzmienia głosu czy sposobu poruszania się. W dalszych fazach relacji uwaga zostaje skupiona na sprawdzaniu zgodności co do form zaspokajania wzajemnych potrzeb. Bierze się zatem pod uwagę cechy charakteru, ocenia szanse sa- tysfakcjonującego wypełniania przyszłych ról małżeńskich, upodobania seksualne, wreszcie realne możliwości spełnienia swoich oczekiwań w projektowanym związku. Zarówno wyniki badań na ten temat, jak i praktyka doradcy małżeńskiego wyraźnie wskazują na fakt, że im zgodność między obra- zem "idealnego partnera" a osobowością kandydata na małżonka jest większa, tym rokowania co do przyszłości związku stają się pomyślniejsze. Należy jednak zwrócić uwagę na specyficzne zjawisko, które zazwyczaj występuje w przedślubnych kontaktach narzeczonych. Otóż poza dopasowaniem po- znawczym, pomiędzy parą zachodzi jeszcze inny proces, który można określić jako wzajemne, stop- niowe kształtowanie się w kierunku "ideału". W procesie tym występuje tendencja do wzmacniania takich cech i zachowań partnera, które są zgodne z "idealnym" obrazem partnera, natomiast cechy i zachowania nie mieszczące się w ich ramach są na ogół pomijane lub wręcz - celowo - niedostrze- gane. Nie przyjmuje się zatem do wiadomości niekorzystnych informacji na temat partnera, i to za- równo tych, które odbiera się samemu, jak i - tym bardziej - tych, które zostają przekazane przez in- nych. W takich przypadkach włącza się wszystkie możliwe mechanizmy obronne, nie dopuszczając do świadomości informacji, które mogłyby zaburzyć stworzony przez siebie, wyidealizowany obraz. Jeśli jednak tych negatywnych cech nie można pominąć z uwagi na ich wyrazistość, part- ner wymierza "kary", z których najpoważniejszą jest zerwanie kontaktu. Uprzedzając taką ewentual- ność każda ze stron stara się ujawnić te zachowania, które są zgodne z oczekiwaniami partnera, a za- tem nagradzane we wzajemnym kontakcie. Dlatego na przykład ukrywa się przed dziewczyną skłon- ności do alkoholu czy nie pokazuje narzeczonemu brudnego mieszkania. Więcej też mówi się pomię- dzy partnerami o tym, jaki model życia chcieliby stworzyć, niż przedstawia swoje przygotowanie do jego realizacji. A ponieważ większość przedślubnych spotkań odbywa się w miejscach neutralnych (kawiarnia, kino, park), młodzi nie mają zbyt wiele okazji, aby sprawdzić wiarygodność swoich de- klaracji i zapewnień. Zdarza się jednak, że wybór partnera bywa także podyktowany potrzebą zrekompenso- wania więzi emocjonalnej, której brakowało w rodzinnym domu. Wybiera się wówczas takie osoby, które byłyby w stanie zaspokoić lub pomóc odreagować w małżeństwie nie zaspokojone potrzeby z okresu dzieciństwa. W takim przypadku oczekiwania są zazwyczaj nadmiernie rozbudowane i współmałżonek (mający często podobny typ doświadczeń z obojgiem lub z jednym z rodziców) nie jest na ogół w stanie im sprostać. Model stosunków pomiędzy rodzicami, a także typ więzi łączących ich z dziećmi, ma zresztą znaczący wpływ zarówno na wybór życiowego towarzysza, jak i na późniejsze pożycie mał- żeńskie. W "obrazie idealnym" przyszłego partnera mieści się nie tylko rekonstrukcja uprzednich do- świadczeń z osobami płci przeciwnej, ale także odbicie różnorodnych modeli współżycia, z jakimi można się było zetknąć w przeszłości. Otóż nie ulega wątpliwości, że najważniejszą rolę odgrywa tu wzór przekazany przez własnych rodziców. Poprzez własny przykład utrwalają oni bowiem w świa- domości dziecka sposób wypełniania ról małżeńskich. Uczestniczy ono przecież, dzień po dniu, we wszystkich ważniejszych i mniej istotnych problemach dorosłych i ma okazję obserwować ich za- chowania wobec siebie w rozmaitych sytuacjach emocjonalnych. Dlatego też, jeśli jego kontakty do- mowe są wypełnione właściwymi zachowaniami rodziców w swoich rolach małżeńskich, ma ono w przyszłości większe szanse stworzenia równie dobrego, harmonijnego związku. Być może to ostatnie stwierdzenie nie zgadza się z doświadczeniami wielu ludzi, którzy wyszli ze zgodnych, serdecznie związanych ze sobą rodzin, natomiast ich własny związek jest wypeł- niony poważnymi konfliktami. O takich przypadkach mówią pacjenci poradni rodzinnych, dla których kontrast między klimatem rodzinnego domu a atmosferą w ich własnych związkach jest trudny do za- akceptowania. Nie biorą jednak pod uwagę prawidłowości, że równowaga emocjonalna między mał- żonkami jest tylko wtedy, kiedy oboje wyszli z domów o podobnym systemie wartości i sposobie wzajemnego komunikowania w związku z tym nie muszą dokonywać poważnych zmian w celu wza- jemnego przystosowania się. Jeśli natomiast orientacje te są różne, a styl komunikacji rozbieżny, do- chodzi do walki o władzę, ponieważ partnerzy starają się wymusić na współmałżonku zachowania zgodne ze swoim wyobrażeniem "ideału". Następuje wówczas eskalacja "kar" lub - jako rozwiązanie kompromisowe - wzajemne przystosowanie i kształtowanie się małżonków, albo rezygnacja jednej ze stron ze swoich roszczeń do przewodniej roli w związku. Literatura przedmiotu wymienia inne jeszcze kryteria doboru małżeńskiego partnera; uza- leżniając je na przykład od pozycji, jaką małżonkowie zajmują wśród rodzeństwa. I tak uważa się, że związki osób mających podobną pozycję wśród rodzeństwa (na przykład mąż będący najstarszym bra- tem i żona, będąca najstarszą siostrą) nie rokują zbyt dobrze, ponieważ oboje są przyzwyczajeni do pełnienia wiodącej roli w zespole rodzinnym. Ale zdarza się również, że tego typu partner małżeński (zajmujący uprzednio wśród swojego rodzeństwa wysoką pozycję z racji swojego starszeństwa) może rekompensować nie zaspokojone w dzieciństwie potrzeby emocjonalne współmałżonka i układ ten może być w pełni satysfakcjonujący. Podobnie może się dziać w przypadku jedynaków, obwinianych o konsumpcyjne nasta- wienie do życia, a przez to nie najlepiej współpracujących w małżeńskim teamie, czy najmłodszych przedstawicieli rodzeństwa rzekomo przyzwyczajonych do całkowitego pobłażania rodziny we wszystkich swoich poczynaniach. Sugestie te mogą być pomocne przy rozważaniu decyzji o małżeństwie, nie mogą jednak ostatecznie przesądzać o wartości ewentualnego kandydata, ponieważ nie w każdym przypadku mu- szą być prawdziwe. Naprawdę ważne jest natomiast dobre rozeznanie w sytuacji rodzinnej przyszłego współmałżonka i panujących tam stosunków. Zbyt często - jak wskazuje praktyka - znajomość rodzi- ny partnera ogranicza się do ceremonialnej wizyty przed ślubem lub do poznania swoich przyszłych teściów w jakiś czas po zawarciu związku. Tymczasem, choć stwierdzenie to może wydawać się oczywiste, gruntowne poznanie zwyczajów rodzinnych kochanej osoby powinno stać się pierwszoplanowym zadaniem przedślubnym w programie wzajemnego poznawania się narzeczonych. Rozbieżność stylu życia i bycia w domach małżonków, odmienność sposobów komunikacji, istniejący tam status kobiety i mężczyzny, różnice w hierarchii wartości - wszystko to silnie rzutuje na możliwość przystosowania się partnerów w mał- żeństwie. Konieczność dokonania gruntownych przekształceń w sposobie myślenia i postępowania, wytworzonym przez kilkanaście lat wspólnego życia z rodzicami, niesie ze sobą niebezpieczeństwo poważnych konfliktów. A jeśli nawet, za cenę wyrzeczeń, nastąpi owo upragnione przez partnera de- finitywne "przestawienie się" drugiej strony, to jest ono zawsze zagrożone powrotem do starego spo- sobu postępowania pod wpływem kryzysu czy na skutek spotkania w przyszłości osoby o podobnych preferencjach i przyzwyczajeniach. Poznanie domu partnera pozwala na zorientowanie się, jak może układać się pożycie w aktualnym związku, ponieważ generalne zasady wyniesione z domu rodziców rzadko ulegają dia- metralnej zmianie. I tak chłopak wychowany w przeświadczeniu, że do obowiązków kobiety należy całkowita troska o dom i dzieci, jak również, że obowiązki te powinna ona umieć łączyć z pracą za- wodową - będzie domagał się podobnych świadczeń ze strony żony, nie wnikając w jej możliwości i nie zapewniając jej pomocy. Dziewczyna, która wyniosła z domu obraz stosunków pomiędzy kobie- tą a mężczyzną oparty na dominacji kobiety i nieliczeniu się ze zdaniem męża i ojca - będzie usiłowa- ła realizować taki wzór pożycia we własnym małżeństwie, starając się podporządkować sobie partne- ra. Wielość rozmaitych układów małżeńskich automatycznie stwarza wiele możliwości po- wielania ich we własnym pożyciu. Zakochani - opierając się wyłącznie na znanym sobie modelu własnego domu - zakładają, że taki właśnie model (ewentualnie lekko zmodyfikowany, jeśli nie wszystko w rodzinnym domu budziło aprobatę) zostanie zaakceptowany w ich małżeństwie i bezkoli- zyjnie wdrożony we wspólne życie. Dlatego rzetelna informacja na temat wzorców pożycia obowiązu- jących w domu partnera może podważyć te nieprawdziwe wyobrażenia i pozwolić realnie ocenić przyszłe małżeństwo. Poznanie domu partnera jest także ważne dla rozeznania w ewentualnych zagrożeniach dla trwałości związku w odległej przyszłości. Zdarza się,że osoba wywodząca się ze skłóconej, nie- przyjaźnie nastawionej wobec siebie pary rodzicielskiej, odczuwa silną potrzebę zerwania ze zwycza- jami panującymi w rodzinnym domu, ponieważ potępia zachowanie jednego lub nawet obojga rodzi- ców. Dla partnera, także krytycznie oceniającego dom przyszłego towarzysza życia, takie stanowisko może być szansą stworzenia wspólnie układu całkowicie odmiennego od krytykowanego pierwowzo- ru. Stąd zdumienie, kiedy po pewnym okresie harmonijnych stosunków zaczyna się zauważać u współmałżonka zachowania podobne do tych, które wspólnie uznało się za naganne i niepożądane. Nie oznacza to, że naśladownictwo wzorów rodzicielskich zachowań musi wystąpić w każdym indy- widualnym przypadku. Jednakże uwarunkowania będące wynikiem kilkunastoletniego uczestnictwa w rodzinie pochodzenia są jednymi z najtrwalszych i najgłębiej zakodowanych w podświadomości, zaś próby wyzwolenia się spod tych wpływów wymagają stałej samokontroli i poważnej pracy nad sobą. Poznanie rodziny przyszłego współmałżonka jest także ważne dla ustalenia, czy w razie wystą- pienia w przyszłości jakichkolwiek trudności - nie tylko wewnętrznych, wynikających z problemów małżeńskich, ale i czynników natury obiektywnej - można będzie liczyć na pomoc teściów, ich życz- liwość i wsparcie. Gdybyśmy spróbowali teraz zastanowić się, co mogłoby najskuteczniej przeciwdziałać niewłaściwemu wyborowi partnera życiowego, doszlibyśmy do wniosku, że najistotniejszy będzie tu zespół informacji i poziom osądu, który powinien ostatecznie przesądzać o małżeńskiej decyzji. Tym- czasem doświadczenie wskazuje, że informacje te są wyrywkowe i dotyczą spraw najmniej dla przy- szłego związku ważkich, a osąd jest natury sentymentalnej lub uczuciowej, z pominięciem rzeczywis- tych cech i uwarunkowań kandydata na małżonka. Decyzja o zawarciu małżeństwa, często wynikająca z potrzeby uzyskania prawa do samo- dzielności lub - równie często - podjęta w lęku przed samotnością, zapada zazwyczaj w okolicznoś- ciach nie sprzyjających krytycznej ocenie partnera. Pragnienie wyjścia z nielubianego domu, ucieczka spod kontroli rodziców, uczucie zagubienia i braku życiowych perspektyw, zawód miłosny, nieumie- jętność sformułowania jasnego programu życiowego - oto niektóre motywy skłaniające młodych lu- dzi do połączenia swoich losów. W takich sytuacjach minimalizuje się, neutralizuje albo nie chce do- strzegać negatywnych cech kandydata na małżeńskiego partnera, tym bardziej że nadzieje związane z nowym życiem u boku bliskiej osoby stanowią czynnik na tyle dowartościowujący, że nie uwzględ- nia się własnych słabości i niedociągnięć. Przeciwnie: zakłada się, że w ustabilizowanym związku z kochającym i wyrozumiałym partnerem wyrównają się one bądź zniwelują. A zatem ta tak ważna decyzja życiowa zostaje podbudowana nierealnymi wyobrażeniami, które kreują zarówno postać przyszłego małżonka, jak i podstawy, na których ma się opierać przyszły związek. Niestety, dzień powszedni małżeństwa bardzo szybko weryfikuje owe nadzieje i wyobra- żenia. I chociaż weryfikacja taka nie zawsze wypada na niekorzyść partnerów, to jednak - przy naj- lepszych nawet intencjach i największym zaangażowaniu - przysparza im wielu cierpkich refleksji i frustrujących przeżyć. Można uniknąć przynajmniej części z nich, starając się możliwie obiektywnie ocenić ewentualnego kandydata i jak najlepiej go poznać. Najlepiej, to znaczy w kontekście rodzin- nego domu, grona towarzyskiego, pasji zawodowych, życiowej rzetelności, odpowiedzialności wobec samego siebie i innych, a także aspiracji i potrzeb, sposobu odnoszenia się do bliskich i przyjaciół, znajomych i kolegów. Jeśli okaże się, że pomiędzy partnerami występuje przynajmniej częściowa zgodność w obrazie postrzeganego świata i w systemie ważnych dla każdego z nich wartości - to z dużym prawdopodobieństwem można przewidywać, że owa zgodność będzie towarzyszyć takiej parze do końca jej wspólnie dzielonego losu. A czyż, decydując się na wspólne życie, nie pragnie się właśnie takiego rozwoju dalszych wydarzeń? I jeśli tak, to czy nie powinno się postępować w kwestiach wy- boru rozważniej, aby przez niecierpliwość i brak wyobraźni nie narażać się później na rozczarowanie i zawód? Kilka spraw do przemyślenia Wszystko, co zostało powiedziane na poprzednich stronach tej książki, dotyczy najistot- niejszej sprawy w życiu każdego człowieka, a więc ułożenia swojego osobistego losu w sposób naj- lepszy z możliwych. Pragnienie to jest wspólne dla całej ludzkiej społeczności, bez względu na wiek, szerokość geograficzną i doświadczenia przeszłości. Nie ma chyba osoby, która nie chciałaby być szczęśliwa, chociaż samo pojęcie szczęścia trudno poddaje się werbalizacji i może oznaczać w każdym przypadku zupełnie inne treści. Tym, co łączy te wyobrażenia, jest pragnienie spotkania takiego towarzysza życia, którego bliskość byłaby pomocą w zrealizowaniu życiowych zamierzeń i wypełniła miłością najdłuższą nawet egzystencję. I być może przeszkody, jakie napotykamy dążąc do tego celu, wynikają z pomijania elementarnej prawdy, którą współczesny pisarz i filozof, Henryk Elzenberg, trafnie i prosto ujął w jednej ze swoich książek. Brzmi ona następująco: "Każda miłość musi rodzić się z autoafirmacji, być nam pomocą w urzeczywistnianiu nas samych". Autoafirmacja oznacza zgodę na samego siebie, aprobatę własnego "ja". Owa zgoda i aprobata nie jest równoznaczna z przeświadczeniem o własnej doskonałości. Przeciwnie, właśnie dlatego, że zna się swoje mocne strony i myśli o sobie jako o kimś wartościowym i godnym miłości, można się zdobyć na odwagę uświadomienia sobie istnienia tych cech, które zakłócają harmonijny obraz własnej osobowości. A ponieważ lubi się samego siebie i dlatego pragnie dążyć do dalszego rozwoju, powstaje silna motywacja do pracy nad wyeliminowaniem tych negatywnych cech własnego charakteru, które tworzą dysonans, budząc wewnętrzny sprzeciw i przeszkadzając tak w kontakcie ze sobą samym, jak i w kontaktach z innymi. Człowiek życzliwie nastawiony wobec samego siebie, dokonuje wyborów uczuciowych z innych pozycji niż ten, który siebie nie akceptuje. O ile pierwszy szuka towarzysza o podobnym sto- sunku do własnej osoby, aby wspólnie wspierać się w dążeniu do urzeczywistnienia życiowych za- mierzeń (w których mieszczą się także działania na rzecz konstruktywnej zmiany własnego "ja"), o ty- le drugi będzie poszukiwał partnera, który - obdarowując uczuciem - pozwoli przynajmniej na pewien czas pozbyć się ciężaru samooceny. Tego typu ludzie zawsze uzależniają się od innych. Aprobata ich kreuje, a dezaprobata lub obojętność unicestwia. W takim układzie nie są w stanie urzeczywistniać się zgodnie z własnymi potrzebami, ponieważ niepewność sensu każdego samodzielnego działania od- biera im odwagę podjęcia jakiegokolwiek zadania już w momencie startu. To właśnie ci, którzy tak barwnie i zajmująco mówią o swoich planach, poprzestając z reguły na etapie ich planowania. Do tej samej grupy należą ci, którzy co prawda podejmują różne samodzielne akcje, ale płacą za te decyzje schorzeniami natury psychogennej, ponieważ ich poczynaniom stale towarzyszy lęk o wynik podjęte- go zadania, a to odbiera nie tylko radość tworzenia czegokolwiek, ale nawet radość sukcesu. Małżeństwo, w którym jedna ze stron przejawia nastawienie lękowe, będzie trudne, bo każda wspólna chwila niesie ze sobą wyobrażenie o zagrożeniu, które, w najmniej spodziewanej chwili, może się ukonkretnić wbrew woli zainteresowanych. W tej sytuacji z jednej strony zawierza się całkowicie partnerowi, z drugiej zaś nieustannie bada stan jego uczuć, podejrzliwie sprawdzając lojalność i zaangażowanie. Nic zatem dziwnego, że wtedy najdrobniejsze nawet uchybienie, nieistot- ny incydent czy błahe niedopatrzenie urasta do rangi poważnego problemu. Dla tego typu osób każda taka sprawa staje się autentycznym "być albo nie być", tak w wymiarze indywidualnym, jak i w rela- cji ze współmałżonkiem. Dobitnie formułuje tę prawidłowość A. Padovano (Down Without Darkness, New Jersey 1971), pisząc: "Większość z nas cierpi nie dlatego, że sprawy, na których nam najbardziej zależy nie wychodzą nam, lecz z powodu frustracji spowodowanej niemożnością osiągnięcia sztucz- nych celów: stereotypowych wartości, arbitralnych zamierzeń. Mamy pretensje do życia nie dlatego, że ponosimy porażkę w ważnych dla nas sprawach, lecz dlatego, że z małych wartości czynimy cel swojego życia. Nie chodzi tu o wyeliminowanie tragedii, chodzi o zachowanie właściwych proporcji". Miłość, która pozwala nam urzeczywistniać nas samych, stwarza właściwe proporcje dla każdej ludzkiej jednostki i nadaje indywidualnej egzystencji przypisany jej, właściwy wymiar. W ta- kim ustawieniu małżeństwo i rodzicielstwo stają się nowymi, wzbogacającymi wartościami, dzięki którym - i poprzez które - człowiek staje się pełniejszy i lepszy. Ale, aby było to możliwe, konieczne jest uświadomienie sobie - jeszcze przed podjęciem małżeńskiej decyzji - z jakich pobudek mamy zamiar ją podjąć i co mamy do zaoferowania drugiej stronie jako kapitał na wspólne życie. Inaczej sprawę ujmując, musimy odpowiedzieć sobie na pytanie: Jaki jest nasz stosunek do samych siebie i jaką wartość przestawiamy w swoich własnych oczach. Świadomość ta jest niezmiernie istotna dla dalszych losów związku, w którym pełni się kolejno role małżeńskie i rodzicielskie - a każda z nich wymaga nieustannego uczenia się i odpowiedzialności. Problem, stanowiący dodatkowe utrudnienie, polega na tym, że role te nie są już ściśle i sztywno określone, jak było to w przeszłości: dziś każdy, zgodnie ze swoimi predyspozycjami, musi sam ukształtować siebie jako żonę, matkę, męża i ojca. Nie istnieje tu żaden schemat - a ten, na któ- rym można by się oprzeć, nie odpowiada już dzisiejszym potrzebom. Także model małżeństwa, który wypracowujemy sami w początkach wspólnego życia, okazuje się mało przydatny w późniejszych la- tach. Na każdym etapie małżeńskiego bytowania - rozwijając się i zmieniając - musimy go prze- kształcać i wzbogacać. I chyba na tym, między innymi, polega owo dorastanie do dorosłości współ- czesnego człowieka, który co prawda w świetle prawa uzyskuje dojrzałość w wieku lat osiemnastu, ale tak naprawdę to staje się nim w trakcie różnorodnych doświadczeń życiowych, niosących ze sobą - obok radości i satysfakcji - niepokoje, napięcia, a nawet załamania. Być może można by uniknąć części negatywnych doświadczeń, lepiej rozumiejąc mecha- nizmy własnego i cudzego zachowania, a także prawidłowości rządzące związkiem dwojga ludzi. I taki właśnie był cel napisania tej książki. Advocatus diaboli autorki podpowiada co prawda w tym miejscu, że ci, którym udaje się uniknąć jednych niepowodzeń, wpadają natychmiast w inne, a wszys- tkich - ze zrozumiałych względów - nie udało się już niestety w tej pracy omówić. Jednakże trzeba pamiętać, że każda tego rodzaju publikacja stanowi zaledwie bazę dla własnych przemyśleń. Jeśli treści w niej zawarte pobudziły refleksję czytelników, skłoniły do zastanowienia się nad przyczynami przeżywanych niepowodzeń lub powstrzymały przed nierozsądnym działaniem - można chyba uznać, że książka spełniła swoje zadanie. Na zakończenie chciałabym zaproponować (zarówno parom małżeńskim, jak i tym, które stoją dopiero przed taką decyzją) interesujący test, który opracowała amerykańska terapeutka, dr Lois Abrams, na podstawie metod grupowych H. Otto w realizowaniu możliwości człowieka. Jest on pros- ty i nie zabiera zbyt dużo czasu, natomiast może dostarczyć wielu cennych informacji o każdym z par- tnerów, które mogą stać się przydatne i ważne dla Waszego związku. 7. Wspólna terapia Jak możemy się rozwijać przez badanie tego, co jest w nas cenne i co jest dla nas ważne? Każda para czy związek ma w sobie coś niepowtarzalnego. Każde małżeństwo ma jakieś własne, specyficzne "mocne strony" czy "plusy". Układ tych "mocnych stron" zmienia się w miarę rozwoju Waszego związku. Bezpośrednio po zawarciu małżeństwa, kiedy rodzą się dzieci, kiedy zmienia się pracę, kie- dy dzieci dorastają i w okresie "pustego gniazda" (po ich usamodzielnieniu się) zmieniają się pełnione przez małżonków role i wymiar odpowiedzialności. To, czego wówczas często brakuje, to uświadomienie sobie, jakie są pozytywne aspekty Waszego związku, jego plusy. Dzięki wynikom badań i obserwa- cjom klinicznym stało się oczywiste, że świadomość słabości i problemów, z jakimi boryka się rodzi- na, jest znacznie bardziej powszechna, niż świadomość jej mocnych stron. Nie ulega wątpliwości, że nasza kultura i nowoczesne społeczeństwo zwraca większą uwagę na trudności i zajmuje się w znacznie większym stopniu defektami i niepowodzeniami małżeństwa niż "akcentowaniem plu- sów". Niestety, taki negatywizm często uniemożliwia ludziom wypracowanie sobie jasnego wyobra- żenia o tym, co składa się na owe "mocne strony" ich związku. Celem eksperymentalnego ćwiczenia, jakie tu proponujemy, jest zgłębienie i podzielenie się ze współmałżonkiem tym, co jest w rodzinie pozytywne, co jest jej mocną stroną. Krok 1. Wymień plusy, jakie dostrzegasz u siebie samego i swojej drugiej połowy. Czas: 5 minut Ja sam(a) - przykład: Ustępliwy ........................; ........................; ........................; Współmałżonek - przykład: Duże poczucie humoru ........................; ........................; ........................; Krok 2. Wymień plusy, jakie dostrzegasz w swoim stosunku do partnera i rodziny (zaz- nacz te, które są wspólne dla Was obojga). Czas: 5 minut Przykład: Naszą wspólną cechą jest miłość do dzieci. ........................; ........................; ........................; A teraz... Krok 3. Powiedz swojemu partnerowi, co wymieniłeś(aś) w punktach 1 i 2. Niech partner dowie się, że cenisz wymienione plusy zarówno u siebie, jak u innych, oraz te, które są Waszymi wspólnymi plusami. (Przekażcie sobie nawzajem pozytywne uczucia!). Czas: 15-20 minut I dalej... Krok 4. Zamknij oczy i przypomnij sobie takie chwile swojego życia, które były najbar- dziej wypełnione miłością i czułością. Przeżycia głęboko znaczące, radosne i ważne. Maslow określa je jako "najlepsze chwile człowieka..." Wymień je. Czas: 3-5 minut A teraz... Krok 5. Powiedz o tych "najcenniejszych przeżyciach" swojemu partnerowi. Znajdź w nich swoje plusy. Czas: 5 minut ........................; ........................; ........................; Następnie... Krok 6. Zrób krótki przegląd kontaktów z ludźmi, charakterystycznych dla Twego obec- nego stylu życia. Co jest dla Ciebie ważne i wartościowe w tych kontaktach? W jaki sposób mógł(a)byś wnieść więcej wewnętrznej mocy, więcej miłości i wspólnego przeżywania do kontaktów z ludźmi, którzy są dla Ciebie ważni? Czas: 5-10 minut ........................; ........................; ........................; A teraz... Krok 7. Podzielcie się pomysłami na temat dalszej poprawy swoich kontaktów z innymi ludźmi. Słuchajcie siebie nawzajem uważnie i nie osądzajcie. Korzystajcie ze swojej intuicji, wrażeń zmysłowych, odczuć i domysłów - nie powstrzymujcie się przed tym. Kiedy coś stwierdzacie, róbcie to w pierwszej osobie: "czuję...", "uważam...". Bądźcie odpowiedzialni za własne uczucia i myśli. Po- rozumiewajcie się ze sobą!!! Bądźcie otwarci na rozwój i zmiany. Czas: 15-20 minut I na zakończenie... Krok 8. Zaplanujcie razem wartości i plusy, które cenicie i chcielibyście umacniać - teraz i w przyszłości! Wybierzcie określony sposób działania, prowadzący do umocnienia poczucia własnej wartości każdego z Was i Waszego związku. Podejmijcie zobowiązanie powtarzania tego ćwiczenia w określonych odstępach czasu, wciąż rozwijając się i coraz pełniej wykorzystując swoje możliwości. Czas: Reszta Waszego życia Uwagi na teraz i na przyszłość: