Aby rozpocząć lekturę, kliknij na taki przycisk , który da ci pełny dostęp do spisu treści książki. Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym LITERATURA.NET.PL kliknij na logo poniżej. 1 Marta Tomaszewska Wielkolud z Jaskini Piratów albo Tajemnica Czwartej Ściany Tower Press Gdańsk 2001 Copyright by Marta Tomaszewska 2 Rozdział pierwszy Magiczny krąg – Na piątym drzewie mieszka sowa – powiedział Owczarz. – Skąd wiesz? – zainteresowała się natychmiast Sasanka, interesowała się wszystkim, cokolwiek Owczarz mówił lub robił. W odpowiedzi Owczarz jedynie skinął głową w stronę kępy oślepiająco żółtego żarnowca. Najwyraźniej nie chciało mu się objaśniać. Ssał wygasłą fajeczkę i w zadumie oglądał swoją torbę, równie starą i tajemniczą jak on. Sasanka popatrzyła na żarnowiec – cały w rozkwicie żółtych koszyczków jakby wypełnionych słońcem. Nie dostrzegła niczego, co mogłoby stanowić odpowiedź na jej pytanie, żadnej wskazówki. Nagle wydała cichy okrzyk. Pod krzakami leżał nieznajomy mężczyzna. Sasanka od razu miała pewność, że go nie zna, choć twarzy nie widziała, bowiem przykrywał ją nasunięty nisko na oczy kapelusz. Mężczyzna był ogromny, istny wielkolud. – Kto to? – rzuciła bez tchu. Owczarz przesunął fajkę w zębach, wzruszył ramionami. – Nie wiem – odparł. – Siedział tu, gdzie ja teraz siedzę, i patrzył. Widziałem go z daleka. Kiedy podszedłem, odwrócił ku mnie głowę i powiedział: „na piątym drzewie mieszka sowa”. No, a potem położył się pod krzakami, kapelusz nasunął na oczy i – leży. – Nic więcej nie wiesz? – nalegała Sasanka. – N a p r awd ę nic więcej? Owczarz pokiwał przecząco głową. Znowu w zadumie oglądał swoją torbę. – Kiedy ten stary łotr gapi się w swoją torbę jak w święty obraz, to ani chybi jakieś czary odprawia: zawsze potem coś się dzieje – oznajmiła pewnego dnia Ciocia Weronika, która z Owczarzem miała na pieńku od pierwszej chwili, to znaczy od chwili, gdy wchodząc rano do obory znalazła go śpiącego między Krowią Łatką, a Krowim Pędzelkiem – ułożył się łotr w taki sposób, że nie mogłam dojść do Krowiej Łatki, chyba żebym po nim przeszła, a ja po człowieku, jeszcze wtedy myślałam, że to człowiek, nie przechodzę – opowiadała z irytacją. – Krzyknąć chciałam na niego, żeby się obudził i dostęp zrobił, wtem coś mnie zastanowiło. „Co się tu wyrabia?” – spytałam samą siebie w myślach... Pamiętajcie – na chwilę zmieniła temat, patrząc surowo na słuchających tej tyrady – kiedy czujecie się tak, jakby mrówki po was chodziły, a nie wiecie, co się wyrabia – nigdy nie zadawajcie pytania na głos. – Rozumiem, żeby TO nie podsłuchało – wtrącił skwapliwie Pan MikroK. Ciocia Weronika omiotła go wymownym spojrzeniem. Co widząc Mapciuszek pisnął z uciechy, a może to Króliczek pisnął, bo z nimi nigdy nie wiadomo na pewno. – Proszę, proszę, wyrabiamy się – burknęła Ciocia Weronika, a Pan MikroK opuścił głowę urażony. Sasanka popatrzyła na niego ze współczuciem: ten chłopak, którego przyniósł Ocean, wyraźnie obcy, ciągle jeszcze bardzo dumny ze swego mikrokomputera, dostawał tu nieliche cięgi. Zwłaszcza Ciocia Weronika po prostu żyć mu nie dawała, to ona właśnie nazwała go Pan MikroK i przezwisko przyjęło się. – O czym ja mówiłam? – podjęła po tej reprymendzie. – Powiedziała ciocia, żebyśmy nigdy nie zadawali na głos pytań, jak ciarki po nas chodzą – 3 podsunęła Sasanka, a Pan MikroK uniósłszy głowę spostrzegł, że w jej przejrzyście zielonych oczach przesunęła się lekka mgła, jakby niesiona podmuchem szybkiego wiatru. – Aha. Nie wolno tego robić, moje dzieci, bo można otrzymać Odpowiedź Mylącą – dokończyła Ciocia Weronika patrząc z triumfem na Pana MikroK. – A ty znowu nic nie rozumiesz, Panie MikroK. Ani ty, ani twój mikrok! Zapanowało milczenie, którego Pan MikroK nie był w stanie długo wytrzymać. Raz jeszcze podniósł opuszczoną głowę. – Odpowiedzi Mylące? – spytał bezradnie i odruchowo sięgnął do przewieszonego przez ramię futerału ze swoim mikrokomputerem, a Mapciuszek i Króliczek, którzy na ten ruch zachłannie czekali, aż poturlali się w rozpierającym ich bezgłośnym śmiechu. – Diabeł – objaśniła łaskawie Ciocia Weronika – bardzo lubi, jak człowiek zadaje sobie pytania, bo to oznacza, że może zwątpić we wszystko. Pod warunkiem naturalnie, że mu się w myśleniu sprytnie przeszkadza. Wysyła więc na przeszpiegi swoich podsłuchiwaczy. Oni właśnie, różnymi głosami, naturalnie, udzielają Odpowiedzi Mylących. To tyle ja. Teraz sobie z nim – tu ruch głowy w stronę futerału na ramieniu Pana MikroK – na ten temat podyskutuj, pewnie ci powie, co masz ó tym, co usłyszałeś, myśleć. A ja wracam do swego: stoję w oborze, patrzę na tego, co mi drogę przegradza i pytam siebie: co się tu wyrabia?, bo mi jakoś ciarki po plecach chodzą. I nagle wiem: „Święta Eulalio, jak cicho!” – Tak pomyślałam. Cisza w oborze była taka, mówię wam, że ciarki miały prawo po plecach chodzić. Bydlęta stały jak zaczarowane, a wiecie, jaki ryk wydaje z siebie Krowia Łatka, ledwo wejdę. A tu – cisza. Ab s o l u t n a c i s z a . „Zaczarował je – pomyślałam – pewno mleka nie dadzą”. Zezłościło mnie to okropnie i – wiecie, co zrobiłam? Ciocia Weronika urwała wymownie, czekała, pewna, że nikt nie odgadnie, co zrobiła; bardzo lubiła takie efektowne pauzy. – Przeszła go ciocia – powiedział Króliczek (a może zresztą powiedział to Mapciuszek, bo z nimi nigdy nic nie wiadomo na pewno). – Przeszłam – potwierdziła sucho Ciocia Weronika. Tylko tyle, „przeszłam”, bez zwykłej w takich wypadkach zgryźliwej uwagi: jak wszystko wiesz, to opowiadaj dalej sam; Mapciuszek i Króliczek cieszyli się u Cioci Weroniki specjalnymi względami – ale dalszy ciąg historii nie nastąpił. Ani tego dnia, ani innego. – Co się stało, jak go „przeszłaś”? – dopytywała się niejednokrotnie Sasanka. – Co się miało stać? – odburkiwała Ciocia Weronika. – Przeszłam, wydoiłam Krowią Łatkę i wróciłam do domu. Nie chciała powiedzieć nic więcej. Teraz Sasanka, stojąc przed Owczarzem oglądającym w zadumie swą starą, tajemniczą, równie starą i tajemniczą jak on sam, torbę, przypomniała sobie tę scenę. A zwłaszcza te cicho mówione słowa: „kiedy ten stary łotr gapi się w swoją torbę jak w święty obraz, to ani chybi jakieś czary odprawia. Zawsze potem coś się dzieje”. – Chyba coś się dzieje: pod kępą żarnowca leżał (spał?) wielkolud. – Dobrze by było wejść na Wzgórek i zobaczyć, czy nie rozbił się jakiś statek – powiedziała bardzo głośno Sasanka. – Bo może to rozbitek. Owczarz tym razem nawet nie odwrócił wzroku od torby i Sasanka wiedziała, że nic więcej z niego nie wyciągnie. „Może i czaruje” – pomyślała i na palcach odeszła, a raczej wycofała się. A sama nie wiedziała, dlaczego w ten dziwaczny sposób szła. I dlaczego – tak jak gdyby się wycofując, pilnie uważała, żeby nie popatrzeć w stronę leżącego pod żarnowcem olbrzyma. 4 Kiedy obaj, nieznajomy wielkolud i Owczarz, zniknęli z pola jej widzenia, zaczęła iść normalnie. Szła szybko, coraz szybciej, prawie biegła. Biegła... ale... głowę trzymała nieruchomo, jak delikatne, narażone na niebezpieczny upadek naczynie, w karku bowiem czuła niepokojącą sztywność. Na szczyt Wzgórka wbiegła do tego stopnia zadyszana, że padła na mech i leżała dość długo, aż odpoczynek i ciepło nagrzanego słońcem mchu przywróciły jej zdolność myślenia, uspokoiły oddech i serce. Dopiero wówczas w pełni uświadomiła sobie, co czuła wspinając się na Wzgórek: że za nic na świecie by się nie obejrzała, jakby ją ktoś śledził. A przecież Owczarz ogląda swoją torbę, a tamten w kapeluszu nasuniętym na oczy... Ale... Wstała. Najpierw spojrzała ku niebu. Niebo miało kolor rtęci. Potem wolno przeniosła wzrok w dół. Ocean rozpościerał się nieprawdopodobnie blisko. Pas wydm przetkany kępami żarnowca, bardzo tutaj szeroki, jak gdyby się skurczył. To zjawisko bynajmniej Sasanki nie zdziwiło: na Niby-Wyspie nigdy nic nie wyglądało tak jak za ostatnim razem. No, może nie na całej. Nie wiadomo, jak rzecz się miała ze światem za Rzeką, której brzegi były ścianami splątanych krzaków niemożliwymi do przejścia, ścianami przeszło trzydziestometrowej wysokości. Z całą jednak pewnością na tym odcinku Wybrzeża nie rosły drzewa. Nie rosło tam nic poza żarnowcem. A on powiedział: „na piątym drzewie mieszka sowa”. Sasanka wpatrzona w jasnozielone, jakby podświetlone od dna, wody Oceanu po raz pierwszy poczuła ten lęk. Czuła się tak, jakby jakaś wielka ręka złapała ją, aby ją oderwać i porwać. Robiła się mała, maleńka, żeby się z niej wyśliznąć, prześliznąć, prześliznąć, z powrotem prześliznąć, bała się straszliwie, choć naprawdę nie wiedziała czego. I to było w tym lęku najgorsze. I jeszcze ta cisza. Ab s o lu t n y s z t i l . Chciała krzyknąć. Chciała coś powiedzieć, cokolwiek, byle usłyszeć własny głos. Byle usłyszeć ludzki głos. Nie mogła. Krąg ciszy zamknął się wokół niej szczelnymi ścianami. „Wcale nie jest cicho – myślała próbując opanować lęk. – Wcale nie jest cicho. Jest wiatr. Są ptaki. Zwierzęta. Wszystko się rusza, hałasuje. Widzę to”. Widziała. Otóż to, widziała, co więcej – wiedziała, że w niedalekiej odległości, dosłownie o kilka kroków, dookolny świat mówi, hałasuje swoimi głosami. Zamknięta niewidzialnymi ścianami nie słyszała tego wszakże. Odejść z miejsca, w którym stała – też nie mogła. Jakby ktoś (t e n ktoś?) zakreślił wokół niej magiczny krąg. „Coś mnie znowu złapało w pułapkę” – stwierdziła. I natychmiast poczuła, że paraliżujący ją lęk ustępuje. Pułapka. To tylko kolejna pułapka. Sasanka, która niezmordowanie tropiła tajemnice Niby-Wyspy, bardzo ryzykowała. Możliwe, że między nią a Niby-Wyspą toczył się szczególny pojedynek. I stało się to w pewnym sensie punktem honoru: Niby-Wyspy – żeby ją wciągać, Sasanki – żeby się wydostawać. Z pułapkami miała już spore doświadczenie. Stwierdzenie więc, że znalazła się w kolejnej, jakoś ją uspokoiło. A w każdym razie znikł ów lęk odmienny od wszystkich, które ją do tej pory atakowały. „Stój spokojnie” – przykazała sama sobie. I zaraz, jak gdyby ktoś robił sobie zabawę, ziemia pod nią zadrgała. Było to tak nieprzyjemne, że Sasanka zaczęła mimo woli podskakiwać. W miejscu. W dalszym ciągu bowiem nie mogła postąpić kroku. W żadnym kierunku. Ale opasującą ją ciszę rozerwał huk. Wzmagający się, nieustający; toczył się niby grzmot od Oceanu. Sasanka spojrzała: z gładkiego, zielonego, jakby podświetlonego od dołu przestworu wód podniosła się ogromna, srebrzystozielona, ściana przesłaniająca horyzont. Podniosła się i wolno, nieubłaganie, sunęła ku brzegowi. Pchając przed 5 sobą żaglowiec podskakujący karykaturalnie, jak okaleczony ptak. Kiedy Mapciuszek i Króliczek, być może idąc po coś, a może przypadkiem, zawędrowali na wydmy rozciągające się u podnóża Wzgórka, Owczarza tam już nie było. Ale pod krzakiem żarnowca, teraz jakby zmatowiałym, ciągle ktoś leżał. – Oj, popatrz! – powiedział Mapciuszek. – Znowu ktoś obcy! – Ty go widzisz, Króliczku? – Widzę – odpowiedział Króliczek podniecony. – Jest bardzo duży. Wiesz, Mapciuszku, co mi przypomina jego kapelusz? – Białą Górę zza Rzeki – odparł bez namysłu Mapciuszek – i uśmiechnęli się do siebie. Króliczek wszakże, zobaczywszy, co robi Mapciuszek, szybko przestał się uśmiechać. Mapciuszek bowiem krokiem wyrażającym beztroskę i ciekawość zaczął iść ku leżącemu pod żarnowcem (może śpiącemu, a może nie) obcemu. Króliczek rozejrzał się niespokojnie: nikogo wokół, ani żywej duszy. – Mapciuszku! – zawołał, wiedząc doskonale, że jego słowa będą daremne. – Nie podchodź do niego. On może być niebezpieczny. – Właśnie dlatego podejdę – odparł z uciechą Mapciuszek. A tak naprawdę nie musiał udzielać odpowiedzi; Króliczek mógł sobie jej udzielić sam... – Te zatracone bliźniaki czytają w swoich myślach – pomstowała czasem Ciocia Weronika. A od czasu, kiedy Pan MikroK przybił do brzegów Niby-Wyspy na swoim upiornym, obrosłym wodorostami i pąklami stateczku dodawała, oczywiście pod jego adresem: – i nie potrzebują do tego żadnej mądrzejszej od człowieka skrzynki. Od niektórego człowieka – wzmacniała godnie. Mówiąc nawiasem nieszczęsny Pan MikroK mógłby się odciąć choćby wypomnieniem Cioci Weronice faktu, że Króliczek i Mapciuszek bliźniakami nie byli. Ale Pan MikroK ciągle jeszcze tego nie wiedział. Ogromnie wielu rzeczy Pan MikroK jeszcze nie wiedział. Przebywał na Niby- Wyspie niedawno, a przecież oni sami tutaj poruszali się nieustannie jakby pośród tysiąca tajemnic. Jednak poruszali się, mniej lub bardziej zręcznie; on zaś po prostu beznadziejnie się o nie obijał. Wiał dość silny wiatr i włosy Mapciuszka zbliżającego się beztrosko do nieznajomego olbrzyma zabawnie fruwały. Króliczek jednak za bardzo się bał, aby to zauważyć. A Mapciuszek, który zawsze, no, prawie zawsze spostrzegał więcej szczegółów niż Króliczek, zauważył, że niebo, cały horyzont ponad krzakami żarnowca, ma kolor rtęci i w ogóle wygląda tak, jakby ktoś gdzieś tam w górze rozbił, umyślnie lub przypadkiem, milion termometrów, uwalniając miliardy maleńkich, lśniąco srebrnych, niesłychanie ruchliwych kuleczek. – Króliczku. Spójrz na niebo – powiedział nie odwracając się; Mapciuszek doskonale wiedział, że Króliczek, acz umierając ze strachu, idzie za nim; nigdy, nawet najbardziej przestraszony, nie uciekał w podobnej sytuacji. Króliczek spojrzał niezbyt przytomnie. – Aha – potwierdził (co miało oznaczać, że wie, o co chodzi, i prawie zawsze istotnie wiedział). – Mapciuszku! Stój! Nie podchodź za blisko! Mapciuszek przyśpieszył kroku. Robił przy tym dużo hałasu. Olbrzym jednak ani drgnął. „Na szczęście chyba mocno śpi” – pomyślał Króliczek. I nagle, trochę dlatego, że ta myśl go uspokoiła, a trochę (może bardziej) dlatego, że strach, zwłaszcza strach o Mapciuszka, wyzwalał w nim takie szaleńcze reakcje – wyprzedził Mapciuszka, czyli to on podszedł zupełnie blisko do olbrzyma, i robiąc, jak to Króliczek, przeróżne śmieszne miny, chwycił jakiś patyk stosowny do tego celu i podważył, a raczej spróbował podważyć tym patykiem kapelusz przesłaniający twarz olbrzyma. Po czym, cały spocony ze strachu i emocji, szybko odskoczył odrzucając patyk daleko od siebie, jakby to był rozpalony do czerwoności pogrzebacz. 6 – W nogi! – szepnął. Tym razem Mapciuszek posłuchał. Pobiegli w stronę Oceanu. Wkrótce jednak przystanęli. Przesadnie dysząc, roześmiani, popatrzyli na siebie. – Oj, Króliczku!!! – powiedział Mapciuszek. – Oj, Mapciuszku!!! – odpowiedział Króliczek. Chwycili się za ręce szczęśliwi. Potem zgodnie rozejrzeli się wokół. Niebo ciągle miało zastanawiający kolor rtęci. – Jakby ktoś rozbił milion termometrów – powiedział z zachwytem Mapciuszek. – Aha – przytaknął, teraz z pełnym zrozumieniem, Króliczek i nagle jego „miniasty”, jak mawiała Ciocia Weronika, pyszczek znieruchomiał. – Mapciuszku! Spójrz na Wzgórek. Na sam szczyt. Mapciuszek spojrzał najpierw na Króliczka (żeby zobaczyć jego minę), później przeniósł wzrok w górę. – Patrzcie, patrzcie – rzekł z namysłem. – To chyba Sasanka: – Właśnie tak myślałem – przytaknął Króliczek. – Sasanka! Co ona robi? Widzisz, Mapciuszku, jak ona dziwnie podskakuje? Jak... jak... – ... jak okaleczony ptak – podsunął Mapciuszek. – Chyba znowu w coś wpadła. Biegniemy! To była niewyobrażalna męka. Ogromna, srebrzystozielona ściana sunęła ku brzegowi pchając przed sobą bezsilny żaglowiec. Żaglowiec podskakiwał, nie kołysał się, nie kolebał, podskakiwał jak ptak, któremu obcięto lotki, a który ciągle mimo to usiłuje pofrunąć. Sasanka w pewnym momencie zdała sobie sprawę z tego, że podskakuje tak samo, a zmusza ją do owych nie chcianych, męczących skoków nie ogromna ściana wodna, a ziemia, ciągle drgająca, jakby podrygująca. Nie sądziła jednak, że te drgawki niosą jej zagrożenie. Czuła, że zagrożenie niesie ta ogromna Fala, nieprawdopodobna, gdyż Ocean z tej strony Niby-Wyspy był zawsze gładki jak bele chińskiego jedwabiu rozwijające się w nieskończoność wspaniałymi kolorami zieleni i błękitu, żółci i szkarłatu ( w zależności od koloru nieba, ale niekoniecznie). Fala nieubłaganie pchała przed sobą piękny, a teraz żałosny żaglowiec. Podskakiwał, wyrywał się, pchała go, pchała z wyraźnym zamiarem rzucenia nim o brzeg była to jednak zabawa kota z myszką, gdyż na sekundę przed zagładą zabierała go z powrotem. Cofała się, a statek cofał się razem z nią, jakby był do niej przytwierdzony. Po czym wracała. I tak – w kółko. Statek podskakiwał, podskakiwał, i Sasanka przeżywająca wszystkie jego lęki – tak samo podskakiwała. W ogłuszającym, nieustającym huku. Próbowała się ratować. Przede wszystkim przed ogarniającą ją paniką. Starała się – w tej sytuacji! – jak najdokładniej obejrzeć doświadczany okrutnie statek. Przy brzegach Niby-Wyspy, a w każdym razie z jej znanej strony, nigdy nie pojawił się żaden statek, jeżeli nie liczyć zagadkowego statku-widma ukazującego się niekiedy podczas pełni księżyca. Ten żaglowiec też wyglądał na opuszczony: Sasanka nie dostrzegła na jego pokładach nikogo. Nie wyglądał jednak jak statek widmo tłukący się latami po morzach świata, zaniedbany, upiorny, złachmaniony. Był to piękny, smukły szkuner, lub może kliper, niewątpliwie szybki statek, jeden z tych szybkich statków, które były potrzebne piratom lub handlarzom niewolników? Takiemu przeznaczeniu wszakże zdawała się przeczyć postać galionowa zdobiąca jego dziób – młoda dziewczyna w przykrótkiej spódniczce, z rozpuszczonymi, długimi włosami. A nazwa... Jaka jest jego nazwa? Sasanka nie mogła odczytać nazwy. A przecież widziała wyraźnie wielkie złote litery. C? Z? H? Walczyła niezmordowanie ogarniającym ją zmęczeniem i poczuciem bezsiły. Na próżno. Po kilku próbach odwrócenia uwagi od tego, co się z nią działo (co coś z nią wyrabiało), 7 skapitulowała. W momencie, gdy niemal traciła przytomność, przez ogłuszający huk Oceanu przedarł się dźwięk. Sasanka raz jeszcze zmobilizowała wolę, koncentrując swą otumanioną, rozkojarzoną uwagę na tym, by go uchwycić – wydawał się znajomy. – nka.. – sanka... – Sasanka! „Sasanka! Sasanka? To ja. Ktoś mnie woła”. Ledwo tak pomyślała, ledwo zrozumiała, że ktoś woła jej imię, ogłuszający huk opadł, jak ucięty skinieniem dyrygenckiej pałeczki, i Sasanka zobaczyła Mapciuszka i Króliczka zbliżających się do miejsca, w którym stała. Widziała ich jakby na zawieszonym wysoko ekranie, rozpiętym między nią a Oceanem, na tle Fali i pchanego przez Falę żaglowca, podskakującego jak okaleczony ptak. Biegli. Króliczek pierwszy. Mapciuszek trochę w tyle. – Sasanka! „To woła Króliczek” – rozpoznała Sasanka. Wówczas Mapciuszek i Króliczek jak gdyby spadli z ekranu: znaleźli się niżej. Teraz widziała ich wyraźniej, wyraźniej niż Falę, niż statek. Ciągle jednak męcząco, denerwująco podskakiwała. – Sasanko! Pod żarnowcem leży ktoś olbrzymi – oznajmił Króliczek. – Istny wielkolud – dołożył Mapciuszek. – Na piątym drzewie mieszka sowa – powiedziała Sasanka szybko, jakby recytując zadaną lekcję i – usiadła. Po prostu z niewysłowioną ulgą klapnęła w miękki nagrzany mech. Opasujący ją magiczny krąg przestał istnieć. Okrutna, srebrzystozielona ściana wodna rozwiała się jak fatamorgana zabierając ze sobą swą zabawkę – piękny, żałosny żaglowiec. Ocean, jak poprzednio, jak gdyby się nic nie stało, rozwijał świetlistozielone wstęgi, świat odzyskał głos, śpiewały ptaki, brzęczały owady, szumiał wiatr. – Na piątym drzewie mieszka sowa? – powtórzył Króliczek. – Co to takiego? – Nic, nic. Myślę, że jakieś hasło – odparła Sasanka, po czym ułożyła się wygodnie w mchu i zasnęła. – Nie budź jej, Króliczku! – rzekł ostrzegawczo Mapciuszek. – Ona musi to odespać. I bardzo cię proszę, Króliczku, żebyś coś zapamiętał. – To na pią... – Tss! – Mapciuszek przyłożył palec do ust. – To właśnie. Ale lepiej nie mów. – Dlaczego? – spytał Króliczek. – Nie wiem – odpowiedział Mapciuszek. – Czuję, że lepiej nie. Zapamiętasz, Króliczku? – Oczywiście, Mapciuszku. – Świetnie! Sasanka... czasem zapomina, co powiedziała na sekundę, zanim zapada w t e n sen. A myślę... – ... że lepiej, żeby ktoś pamiętał – podjął ze zrozumieniem Króliczek. – Na przykład my. – Na przykład my – potwierdził Mapciuszek. Co masz taką minę, Króliczku? – Ja... ja ci czegoś nie powiedziałem, Mapciuszku. Czegoś bardzo ważnego. Powiedzieć ci? – No już powiedz, już powiedz, Króliczku – rzekł z czułością Mapciuszek (który naturalnie domyślał się, co Króliczek chce mu powiedzieć). – Ten kapelusz, Mapciuszku, no wiesz, ten kapelusz olbrzyma. Ja... ja go nie mogłem podważyć patykiem. A przecież ten ktoś musi oddychać. – Dlaczego, Króliczku? – spytał podstępnie Mapciuszek. – No jak to dlaczego?! – zaperzył się Króliczek zgodnie z jego oczekiwaniami. – Przecież wszyscy muszą oddychać, żeby... Oj, Mapciuszku! Sprawa poważna, a ty... – Przepadam za tobą, Króliczku! – powiedział serdecznie Mapciuszek. – A teraz chodź. 8 Musimy parę rzeczy sprawdzić. – Co na przykład, Mapciuszku? – Na przykład to, co teraz robi pan MikroK, a raczej, co robi jego mikrokomputer. – Myślisz. Mapciuszku? – szepnął domyślnie Króliczek. – Myślę – przytaknął z powagą Mapciuszek. I poszli. Zostawiwszy Sasankę uśpioną na szczycie Wzgórka. Niebo nad Niby-Wyspą ciągle miało niepokojący kolor rtęci. Pan MikroK nie zadowolił się tym, że Mapciuszek i Króliczek zniknęli z pola jego widzenia. Odczekał jeszcze chwilę, każąc swemu mikrokomputerowi, trochę z nawyku, a trochę dla zabicia czasu, dostarczyć odpowiedzi na pytanie, czy bliźniacy (jak wiemy, uważał ich jeszcze za bliźniaków) wiedzieli o jego obecności na Wzgórku, czy nie. Ale nawet nie spojrzał na odpowiedź. Co go to właściwie obchodziło? Nie ukrył się specjalnie: i on, przypadkiem zresztą, zobaczył podskakującą na szczycie Wzgórka Sasankę i – choć nie pomyślał, ze jej zachowanie jest dziwne, dla niego wszystko tutaj było dziwne i skąd, do diabła, mógł wiedzieć, co tu odbiega od normy, a co nie? – zaczął iść ku niej innym zboczem, a Mapciuszek i Króliczek po prostu go wyprzedzili. Więc schował się w krzakach pragnąc uniknąć spotkania z nimi: te niesamowite stworzenia peszyły go jeszcze bardziej niż zadziorna, przedziwnie niedorzeczna Ciocia Weronika. Zdawały się czytać nie tylko we własnych myślach, ale i w jego myślach – a uważał za szczególnie nie wskazane zdradzanie przed nimi swoich myśli na temat Sasanki – i potem mimo woli słuchał, co prawda nieuważnie, bo ostatnio był zbyt zniechęcony tym wszystkim, czego nie rozumiał, a wraz z nim słuchał jego mikrokomputer: ten słuchał uważnie. Wreszcie pewny, że ci dwaj są daleko i w ogóle zupełnie gdzie indziej, opuścił swoją kryjówkę. Długo patrzył na uśpioną Sasankę. Czy zdoła kiedykolwiek zapomnieć tamten moment? Po dniach i nocach wyczerpującej żeglugi – wystarczyłoby samej tej żeglugi, a przecież miał za sobą koszmarne przeżycia na Morzu Strachu – zobaczył wreszcie ląd: baśniowo piękne, idylliczne wybrzeże. Jakiś podwodny prąd, bo nie było fali, miękko osadził jego dziwaczny stateczek na piasku plaży, a z wydm zbiegła wysoka, szczupła, z warkoczami i o dużych zielonych oczach dziewczyna, która również wydała mu się istotą z bajki. – Nazywam się Sasanka – powiedziała bez zdziwienia i bez lęku. „Gdyby nie ona, chyba bym tu już zwariował” – pomyślał Pan MikroK. Wtem poczuł w karku niemiłe mrowienie. Odruchowo zerknął do tyłu: czyżby ktoś czaił się w bajecznie kolorowej dali? – ochra gleby, biel pni uschniętych drzew, przeróżne odmiany zieleni, w głębi czarno-brunatne skały o fantastycznych kształtach, a jeszcze dalej góry. Te niższe o jakby ściętych wierzchołkach i jeden wysoki, dominujący nad innymi szczyt. Oczy Pana MikroK przylgnęły, jakby przyciągnięte, do tej odmiennej od innych góry, ostrograniastej, o ścianach z białego kamienia poprzecinanego skrzącymi żyłkami kaskad. Ledwo na nią spojrzał – góra na sekundę lekko uniosła się, co wyglądało tak, jak gdyby ktoś w ironicznym geście lekko uchylił kapelusza. Ironia, jakby zamierzona, tego gestu natychmiast podsunęła obraz: tak samo, tyle że z wyraźniejszą, bardziej obraźliwą intencją, uchylił zawadiackiego stetsona Mister White Hat, zwalniając z aresztu polskie kutry. Pan MikroK gniewnie zacisnął powieki, a kiedy otworzył oczy, zobaczył, że niebo ma dokładnie taki sam kolor, jaki miało w owym dniu, gdy tsunami, potworna głębinowa fala, runęła na małą flotyllę rybacką zmuszoną, prawem silniejszego, do odwrotu z tradycyjnych łowisk. – Spokojnie, Króliczku, spokojnie – rzekł ostrzegawczo Mapciuszek. 9 – Spokojnie! Ty widzisz jego twarz?! – zapieklił się Króliczek. – Nie – odparł zgodnie z prawdą Mapciuszek: jak miał widzieć, skoro nie spuszczał oczu z mikrokomputera Pana MikroK? – Ucieka! – szepnął relacjonując podekscytowany Króliczek. – Wyczuł nas? – Nie – zaprzeczył ponownie Mapciuszek. – On rzeczywiście ucieka, Króliczku. Ale nie przed nami. Popatrzyli sobie głęboko w oczy. Bardzo głęboko. Z nieba o kolorze rtęci zaczęły spadać mikroskopijne, srebrne kuleczki. Króliczek nadstawił rękę. – Deszcz – powiedział i polizał palce. – Ma jakiś dziwny smak, Mapciuszku. – Wypluj to szybko, Króliczku! – krzyknął Mapciuszek. – Rtęć jest trująca. Nie patrz tak na mnie. To może być rtęć. Deszcz z rtęcią. Pamiętasz żółty deszcz? Wyplułeś? – Tak, Mapciuszku – odpowiedział posłusznie Króliczek. – Dobrze. Wytrzyj łapkę o mech. Teraz jednak trzeba obudzić Sasankę. Pan MikroK tak szybko zbiegał ze Wzgórka, że nie zauważył leżącego pod krzakami żarnowca olbrzyma. Choć przebiegł tuż obok miejsca, w którym nieznajomy leżał, i choć w tym momencie jego mikrokomputer trzy razy ostrzegawczo zabipał. Nie zdążył do domu przed deszczem, ale deszczu też nie zauważył, a w każdym razie nie zauważył świadomie. Dopiero kiedy zamknął za sobą drzwi swego pokoju, stwierdził, że jest mokry. „Spociłem się jak mysz” – pomyślał, nie przebrał się jednak, tylko tak jak stał, w mokrym ubraniu rzucił się na porządnie zasłane, przykryte błękitną kapą łóżko. Łóżko kołysało się pod nim jak łódź. Sprężył się w sobie, by powstrzymać to kołysanie – na próżno. To wracało w chwilach silnego wzburzenia, nic nie mógł poradzić, tyle że z początku, w pierwszych dniach po wylądowaniu na Niby-Wyspie, była to potworna huśtawka — a raczej imitacja potwornej huśtawki tratwy na oszalałych falach, potem już tylko silne kołysanie. Uczucie silnego kołysania, bo przecież leżał na łóżku, które znajdowało się na lądzie stałym. Pan MikroK wyciągnął drżącą rękę, wcisnął klawisz mikrokomputera (POWER, a potem ROM). „Jestem na lądzie stałym – punktowały zielone igiełki. – Nie nazywam się Pan MikroK. Nazywam się...” Literki zatańczyły, zamazały się, ginęły w ulewie zapalających się i gasnących w błyskawicznym tempie czerwonych światełek. Pan MikroK aż się zatrząsł. — To ja mam prawo zwariować, a nie ty! – rzekł świszczącym szeptem. – A w ogóle to wszystko przez ciebie. Migaj sobie, migaj. I tak wiem, co ma być dalej. To ja zapisałem w twojej pamięci na wszelki wypadek: nazywam się Franek Broch, syn Józefa Brocha ze Swarzewa. Mój ojciec jest... był... Gwałtownie przewrócił się na bok, zagryzł wargę. Nie wiedział nic. Nawet tego, czy ojciec... czy ocalał ktokolwiek poza nim. Wszystko stało się zbyt szybko. Te przeklęte wojny rybne. Przeklęty komputer. N i e c y g a ń . To było nie tak. Pan MikroK jęknął: czuł się, jakby to on był wszystkiemu winien, on sam. „Bo ja przecież tego chciałem – myślał w rozpaczy – ja przecież skrycie chciałem, żeby nam się przydarzyło jak najwięcej przygód, żeby była bitwa na łowisku”. Chciał, żeby... no tak, może przede wszystkim o tym myślał, żeby się w jakimś momencie urwać, ruszyć na poszukiwanie skarbów odkrytych w pirackiej jaskini przez Antona Brocha, który... P r z y p omn i j s o b i e . W 1803 roku Anton Broch, jak wielu Kaszubów uciekających przed poborem do armii pruskiej, wyemigrował wraz z młodą żoną do Ameryki. Nigdy nie powrócił do kraju: nie wylizał 10 się z ran odniesionych w bijatyce z niemieckimi emigrantami, powrócił natomiast jego syn, przywożąc ze sobą Dziennik, w którym swarzewski rybak opisywał wszystko, co mu się w dalekim świecie przydarzyło. Zapisał w nim również historię odkrycia pirackiego skarbu, która rozsławiła rodzinę Brochów na całym Półwyspie Helskim i przysporzyła tej rodzinie tylu nieszczęść, że Józef Broch, ojciec Pana MikroK, ustanowił ten temat rodzinnym tematem tabu. Kazał swoim czterem synom przysięgać przed Matką Boską Swarzewską, że nie tkną tej sprawy słowem, myślą i uczynkiem. Piąty, najmłodszy z nich, nie składał przysięgi. Urodził się późno, niespodziewanie, kiedy już działało rodzinne tabu. Zaczął dorastać, a bracia nic mu nie powiedzieli o historii, którą stary Bołda z Rozewia nazwał „i nie wódź nas na pokuszenie”, ani w ogóle o Dzienniku Antona Brocha. Jak jednak ukryć tajemnicę, o której wszyscy wiedzą? Ludzie na Półwyspie wiedzieli nawet o przysiędze, którą Józef Broch wymógł na synach. Dlatego kiedy stary Bołda z Rozewia pewnego dnia opowiedział tę historię Frankowi, dołożył od siebie: – Tylko w domu o tym nie gadaj, chłopie. – No to dlaczego powiedzieliście mi to wszystko? – spytał rezolutnie Franek. – Dlatego, chłopie, że jakby nie ja, to kto inny by to zrobił. A lepiej, żebym ja. Przez ten Dziennik hitlerowiec zamęczył twego pradziada, a twój dziadek, ojciec twojego ojca, poszedł za mordercą i przepadł w świecie. – A Dziennik? Gdzie jest Dziennik! – pytał niecierpliwie Franek. – Nikt nie wie – burknął stary, a Franek miał dosyć rozumu, żeby nie dopytywać. Nie pytał. Nikogo. Nie wdawał się w żadne rozmowy, jakby też złożył przysięgę. Ale niezmordowanie szukał. Szukał przemyślnie, metodycznie: był chłopcem zmyślnym, rozgarniętym. Niebieskie oczy bystro, a zarazem uważnie oglądały świat, wysokie, ładnie sklepione czoło pod krótkimi jasnymi włosami tchnęło inteligencją i odwagą. – Będzie z niego łebski szyper – mówił z dumą ojciec: najmłodszy syn był jego oczkiem w głowie. Franek miał trzynaście lat, kiedy wreszcie znalazł Dziennik Antona Brocha i przeczytał historię odkrycia, w podwodnej jaskini na wybrzeżu Północnej Karoliny, klejnotów legendarnej piratki Anny Marii Blythe, przyjaciółki i wspólniczki Edwarda Teacha, zwanego Czarnobrodym, jednego z najsławniejszych piratów. Znalazł tam również kartkę z tajemniczym szyfrem wskazującym drogę do innych, po dziś dzień nie odnalezionych depozytów tej słynnej pary. I już wtedy wiedział, że będzie mu potrzebny komputer. W cztery lata później, zaraz po skończeniu średniej szkoły rybackiej, poprosił ojca, aby go wziął ze sobą, jako członka załogi oczywiście, na łowiska Północnego Pacyfiku. Podał taki oto powód: – Chcę sobie kupić mikrokomputer, tak. Wiem, że byście mi kupili. Ale chcę sam na niego zarobić. Miał kilkanaście lat i jeśli chodzi o wzrost i siłę był to już zupełny mężczyzna, zachował jednak oczy zadziwiająco niewinne, jasne, bystro, uważnie oglądające świat. Od małego, jak wszyscy chłopcy z wiosek rybackich na Półwyspie Helskim, obznajomiony był z rybackim rzemiosłem. Ojciec, który nie umiał niczego swemu beniaminkowi odmówić – wyraził zgodę. „Ale potem wstąpisz do Wyższej Szkoły Morskiej”. Po trzech miesiącach połowów, prawem kaduka, a raczej rybnej wojny, zaaresztowano kutry. Stali w Vancouver. (Wtedy właśnie Franek kupił, upatrzony w reklamowych prospektach, japoński mikrokomputer). Po zwolnieniu z nakazem opuszczenia łowisk Północnego Pacyfiku 11 trzydzieści osiem kutrów Dalmoru wyruszyło na inne łowiska. Postanowili się rozdzielić: część – wzięła kurs na łowiska Południowego Pacyfiku, część – na łowiska Północnego Atlantyku. Franek, który z całej duszy pragnął, aby ojciec przyłączył się do tych, co wybrali Północny Atlantyk, zapytany odparł niemal obojętnie: – Jak wy chcecie, tak. Mnie wszystko jedno właściwie. „I stało się, jak chciałem ja. – Dlatego, że ja chciałem” – myślał Pan MikroK beznadziejnie uwikłany w tajemnice Niby-Wyspy. Z morza, pod niebem koloru rtęci, powstał demon: dopadła ich bez ostrzeżenia sunąca z szybkością odrzutowca jumbo-jet fala głębinowa zwana przez Japończyków tsunami. Pan MikroK pamiętał tylko tyle, że nadeszła i runęła, i że po pewnym czasie, z którego nic nie pozostało w jego świadomości, ocknął się na czymś w rodzaju tratwy zbitej z kilkunastu desek, rzuconej w ogromne, rozhuśtane morze. Nie wiedział, ile czasu płynął. Nie wiedział, gdzie się znajdował. Płynął. Morze huśtało strasznie, a potem uspokoiło się. Aż któregoś dnia zasnął wyczerpany. Obudziła go cisza. Z przymkniętymi oczami słuchał. Tratwa kołysała się ledwo dostrzegalnie, a w taki sposób, jakby nie spoczywała na wodzie, a na sprężystym, elastycznym materacu. Nic nie chlupotało. C i s z a . Był półprzytomny, ale rozpoznał tę ciszę: „absolutny sztil” – pomyślał. Otworzył oczy i uniósł się ostrożnie. Tratwa kołysała się lekko w lepkiej, zielonożółtej fosforyzującej masie wodorostów, pośród setek upiornych, butwiejących wraków najprzeróżniejszych statków, tak obrośniętych pąklami i innymi skorupiakami, że zdawały się być częścią roślinną lepkiej masy, w której tkwiły. Owiane lękiem i grozą Morze Sargassowe! Miało także inne nazwy: Morze Strachu, Morze Zatracenia, Morze Straconych Statków, Cmentarzysko Zaginionych Statków. Młody rybak ze Swarzewa znał te nazwy, wiedział też, że jeszcze nikomu nie udało się wyjść cało z tego morza, które o kilka stuleci wyprzedziło sławę Trójkąta Bermudzkiego: panował tam absolutny sztil. Nawet chłopak okrętowy Elisha Thomson ze statku Noorwood, który cudem się stamtąd wydostał, w kilkanaście dni po ocaleniu zmarł. Franek znał jego historię, być może i to pomogło mu przeżyć, pomogło mu dokonać niemożliwego. T o b ył o t a k . Pan MikroK wcisnął pięści w oczy, jakby chcąc w ten sposób powstrzymać obrazy, nie widzieć tych strasznych dni i nocy; – ile ich przeżył, niby dziwaczny Robinson, wyrzucony na wyspę utworzoną z nieruchomej ogromnej floty wszystkich chyba typów statków, jakie człowiek stworzył od początków żeglugi? – błądzenie po tej wyspie, niesamowite spotkania ze szkieletami na pokładach i we wnętrzach kadłubów, sam, w absolutnej ciszy, zupełnie sam, jeśli nie liczyć ukazujących się w dwie godziny po zachodzie słońca błysków żywego ognia, o których wiedział, że są to ostatnie oglądane przez ulatujących w Kosmos światła na naszej planecie. Nie tylko obrazy atakowały go, poczuł, bardzo wyraźnie, wstrętny zapach wodorostów, jęknął. Wtem ktoś mocno zastukał do drzwi. Pan MikroK zerwał się z łóżka. Do pokoju wpadł zadyszany Króliczek. – Chodź szybko! – wydyszał. – Szybko! Nie możemy się dobudzić Sasanki! Trzeba ją przenieść. – A... gdzie jest Mapciuszek? – wydukał ogłupiały Pan MikroK. – Mapciuszek został z nią! Szybko! Pan MikroK już nie pytał więcej. Wybiegł za Króliczkiem. Bez swego nierozłącznego mikrokomputera. Po raz pierwszy, odkąd się tutaj znalazł, zapomniał go zabrać ze sobą. W ogóle o nim zapomniał. W połowie drogi spotkali Ciocię Weronikę. Lekko posapując wspinała się na Wzgórek; w swoim wielkim, lśniącoczerwonym nieprzemakalnym płaszczu z kapturem wyglądała jak 12 wagonik kolejki linowej sunący pracowicie po zboczu. Wokół niej jak czarny duszek biegał – to wyprzedzając, to na sekundy zostając w tyle – ukochany pies Cioci Weroniki: Nalewka. [Skąd takie imię? W opowieści Cioci Weroniki wyglądało to tak; wybrało się toto na świat akurat wtedy, kiedy robiłam nalewkę z pigwy. Wiktoria, skaranie boskie z tą suką, od razu mówiłam, że jak się da psu królewskie imię, to wytrzymać z nią będzie trudno, wcale jeszcze nie miała rodzić, w każdym razie j a się nie spodziewałam. Robię więc nalewkę, a tu wpada Króliczek, czy też może Mapciuszek, i woła: „Ciociu Weroniko, Ciociu Weroniko. Wiktoria się szczeni”. Zostawiłam więc wszystko, jak było, i lecę, pies nie człowiek, ale tym bardziej w potrzebie opuścić się nie godzi. Wiktoria, bestia, jednak wcale już nie potrzebowała mojej pomocy: wydała tylko jedno szczenię i patrzyła na mnie dumnie. A ja popatrzyłam na to psię. Było czarne i ledwo zipało, leżało jak nieżywe. Ani piśnie. Aż tu wpada Mapciuszek (jeżeli ten poprzednio był Króliczek) i woła: „Ciociu Weroniko, w kuchni coś strasznie mocno pachnie...” Jezus Maria, nalewka! – wrzasnęłam i wtedy to małe czarne pisnęło. Więc dałam mu na pamiątkę Nalewka. Żeby znał swoje miejsce w życiu.] – Ciociu Weroniko – zdumiał się Króliczek.– Co ciocia robi w taki deszcz na dworze? – Jak to co? – odpowiedziała nie przerywając wspinaczki Ciocia Weronika. – Idę osłonić Sasankę, bo moknie. Pan MikroK zafascynowany wpatrzył się w wielki czarny parasol, który Ciocia Weronika dzierżyła pod pachą. – A skąd ciocia wie, że ona moknie? – dopytywał dalej Króliczek. – I że ona moknie właśnie tu na szczycie Wzgórka? Ciocia Weronika nasunęła głębiej na czoło czerwony kaptur i podrapała się w nos. Coś chytrego i zarazem zagubionego, jakieś dziwne pomieszanie w wyrazie jej twarzy wzięło górę nad zwykłą niefrasobliwością oraz przesadnie manifestowanym tupetem. – Nie podobał mi się ten deszcz – mruknęła. – W taki deszcz każdemu może się coś przydarzyć, a co dopiero Sasance. Więc wyszłam jej szukać. A skąd wiem, gdzie jest, to jakbyś trochę pomyślał, Króliczku... – ... to bym wiedział, że Nalewka ciocię prowadzi – kiwnął ze zrozumieniem głową Króliczek. – Ale ty myślisz tylko wtedy, kiedy przy tobie jest Mapciuszek — dokończyła Ciocia Weronika i na sekundę wyjrzała spod kaptura. – A czemu ty, bidako, po deszczu latasz bez okrycia? – Deszcz nas zaskoczył i zobaczyliśmy Sasankę, która spała na Wzgórku, i nie mogliśmy jej obudzić, więc Mapciuszek został, żeby ją ochraniać, a ja pobiegłem po pomoc, Owczarza nie mogłem znaleźć, więc poszedłem po Pana MikroK, bo on jest duży, silny i... Ciocia Weronika przystanęła i uciszyła go gestem ręki. – Pan MikroK! – powiedziała, teraz dopiero zobaczywszy, kogo Króliczek prowadzi. – Dziwne, że Nalewka nie zawył – dodała mierząc Pana MikroK badawczym spojrzeniem. – Bo on nie wziął swego mikrokomputera – pisnął Króliczek, który wszystko zauważa (jak jest sam). – Nalewka wyje na mikrokomputer, a nie na Pana MikroK. Pan MikroK zesztywniał: nie czuł na ramieniu zwykłego ciężaru! „Rzeczywiście zostawiłem – pomyślał z paniką – a przecież tam jest szyfr!” – Pewnie wracasz, hę? – rzekła kąśliwie Ciocia Weronika. – Wracaj! Wracaj! – dodała podejmując drogę. – Sami sobie poradzimy! – Właśnie, że nie wrócę – powiedział Pan MikroK buntowniczo. Po dawnemu zabłysły jego bystre niebieskie oczy, które w czasie ostatnich przygód, a zwłaszcza tu na Niby-Wyspie, straciły swój tak charakterystyczny dla Franka Brocha blask nadający twarzy wyraz otwartości i inteligencji. 13 Ale Ciocia Weronika już tego nie widziała. Parła ku górze. Na szczycie Wzgórka pierwszy znalazł się pies Nalewka. W następnej kolejności – Pan MikroK, który w ciągle tym samym, niezbyt dla niego samego zrozumiałym, buntowniczym nastroju wyprzedził Ciocię Weronikę i Króliczka. I to on właśnie, a nie – jakby się można było tego spodziewać – Króliczek, wyrzucił z siebie to pełne zdumienia „O”. – O! – powiedział ze zdumieniem Pan MikroK. Co sprawiło, że pozostający nieco w tyle Ciocia Weronika i Króliczek przyśpieszyli kroku. – O! – zawołał (dopiero teraz) Króliczek. Sasanki bowiem na Wzgórku nie było. Nie było również Mapciuszka! Za to dokładnie w tym samym miejscu, gdzie powinni być, pod parasolem jeszcze większym niż ten, który dzierżyła pod pachą Ciocia Weronika, siedział Owczarz. Siedział i w zadumie oglądał swoją torbę równie starą i tajemniczą jak on sam. – Co tu robisz, stary zbóju?! – zawołała groźnie Ciocia Weronika. – Co zrobiłeś z Sasanką? – Co zrobiłeś z Mapciuszkiem? – dołożył Króliczek. Natomiast Pan MikroK nic nie mówił. Patrzył. Nie na Owczarza. Na tę jego torbę. Patrzył tak, jakby zobaczył ją po raz pierwszy. I faktycznie tak było, gdyż niemal bezustannie oszołomiony, nigdy do tej pory dobrze jej się nie przyjrzał. Torba wydała mu się znajoma! Tak bardzo znajoma, że już miał na końcu języka... – Przecież to jest... – szepnął, a wtedy Owczarz podniósł znad torby oczy, spojrzał na Pana MikroK i – Pan MikroK natychmiast stracił wątek: to, co wisiało na przysłowiowym końcu języka, nie spadło. – Sasanka i Mapciuszek? – przemówił obojętnie Owczarz. – Wysłałem ich do domu, bo byli bardzo przemoczeni. – W taki deszcz bez parasola! – zakipiała Ciocia Weronika. – Przecież już dawno przestało padać – powiedział łagodnie Owczarz. Ciocia Weronika chciała powiedzieć coś miażdżącego, lecz nic nie powiedziała, tylko zaczęła sapać jak otłuszczony pinczerek. Zsunęła, a raczej zrzuciła z głowy kaptur tak gwałtownie, że wielki, szarawej barwy, sztuczny kok upięty pośrodku jej głowy obluzował się i zwisał jak naderwane jaskółcze gniazdo. Potem jednym szarpnięciem rozpięła płaszcz i zerwała go z siebie. – Nie pada, mówisz?! – wykrzyknęła podsuwając płaszcz pod nos Owczarza. – A to, to niby co jest? – Jest to płaszcz nieprzemakalny – odparł Owczarz, a w jego oczach, tych oczach, których spojrzenie poplątało myśli Pana MikroK, zatańczył swawolny chochlik. – Pięknie, pięknie! – ironizowała pewna swego triumfu Ciocia Weronika – a w jakim to celu, zdaniem łaskawego jegomościa, zakłada się płaszcz przeciwdeszczowy? – Żeby się chronić od deszczu – odparł wpadając w jej ton Owczarz. – Właśnie! – triumfowała Ciocia Weronika. – Włożyłam płaszcz nieprzemakalny, bo padał deszcz! – Może padał – rzekł z niewinną miną Owczarz. – Ale już od dość dawna nie pada. Ciocia Weronika właśnie na to czekała. – Do czego służą parasole, Króliczku? – spytała i potrząsnęła głową, jakby w obawie, że traci zmysły, w wyniku czego obluzowany kok obsunął się jeszcze niżej. „Jeden ruch i spadnie” – myślał zafascynowany Pan MikroK. Ciocia Weronika zaś z niezbyt mądrą miną wpatrywała się w miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą stał Króliczek: Króliczka nie było. – Ja ci mogę powiedzieć, do czego służy parasol, droga Weroniko – powiedział słodko Owczarz. – Parasol chroni przed deszczem. 14 – Aha! Mówisz, że deszcz nie pada – podjęła Ciocia Weronika z taką miną, jakby zbieranie myśli stanowiło dla niej nadludzki trud. – A sam siedzisz pod parasolem – dodała już żywiej. – To czemu siedzisz pod parasolem, skoro deszcz nie pada?! – Parasol również chroni od słońca – wtrącił zagadkowo nie swoim głosem Pan MikroK. Ciocia Weronika obróciła się ku niemu powoli. W taki sposób, aby znaleźć się dokładnie naprzeciw niego. Pan MikroK liczył sobie 1 m 84 cm wzrostu i miał szerokie, proste jak sztanga ramiona, ale był szczupły, teraz niemal chudy, tak że zdawał się wisieć na swych własnych ramionach jak na wieszaku. Ciocia Weronika natomiast, choć o głowę niższa i bynajmniej nie biodrzasta, ba, niemal smukła, miała potężny biust i pełne ramiona, co wyglądało, jakby cała nieustannie wspinała się ku górze; w tym zaś momencie, stojąc naprzeciw pana MikroK, zdawała się wprost w oczach rosnąć, wydłużać się dziwacznie, niczym Alicja w Krainie Czarów, kiedy połknęła kawałek grzyba. – Patrzcie państwo – rzekła, wszystko, co żyje, powołując na świadków swego niezmiernego rozczarowania – a ja już myślałam, że on bez tego swojego pudełka mądrzejszy! Słońce! – wykrzyknęła teatralnie i... spojrzała ku niebu. Ostry słoneczny blask uderzył ją w twarz. Ciocia Weronika zamrugała niedowierzającymi oczami, podskoczyła (sztuczny kok obsunął się kokieteryjnie nad prawe oko), a potem znieruchomiała i przez chwilę w wiele mówiącym, ciężkim jak głaz milczeniu przyglądała się im obydwu: Owczarzowi oraz, naturalnie, Panu MikroK. I jeszcze podejrzliwym, skupionym wzrokiem omiotła niebo; szafirowe, przetkane złotem – przypominało ogromne pole dojrzałej pszenicy, w którym chabry wyrosły niemal równie gęsto jak kłosy i pewnie byłyby całkowicie narzuciły swój własny szafirowy kolor, gdyby słońce nie wydobywało lśnień z kłosów promieniami chwytliwymi jak język mrówkojada. – Ach więc to tak! – przemówiła wreszcie. – Ach więc to tak – powtórzyła. I – obróciła się na pięcie z takim impetem, że obsunięty na prawe oko kok... nie... nie spadł jak tego można się było spodziewać – zakręcił się razem z nią, po prostu zawirował wokół głowy na cieniutkiej srebrnej nici, po czym wrócił precyzyjnie na swoje miejsce, jak gdyby przyssany. Pan MikroK miał wręcz wrażenie, że słyszy odgłos klapnięcia. W tym stanie zresztą, w jakim się od paru minut znajdował, wszystko wydawało mu się możliwe. – Nalewka, Nalewka! Do nogi! – zawołała Ciocia Weronika. Przystanęła na sekundę i rozglądała się wokół w poszukiwaniu psa. Ale w stronę miejsca, gdzie znajdowali się Owczarz i Pan MikroK, już nawet nie spojrzała, po prostu omijała ich wzrokiem. Nalewka kazał dość długo czekać na siebie. Wreszcie przybiegł zziajany, w jego pysku mieniło się coś kolorowego, może kolorowa szmatka, czego Ciocia Weronika jakby nie zauważyła. – Chodź, piesku, idziemy stąd, pókiśmy żywi i cali – powiedziała głośno, dobitnie i zaczęła schodzić ze Wzgórka, ciągnąc majestatycznie za sobą czerwony nieprzemakalny płaszcz, niby tren królewskiej szaty. Owczarz i Pan MikroK zostali sami. –Ciekawe, dlaczego ta stara czarownica nosi sztuczny kok, skoro ma tyle własnych włosów, że starczyłoby jej na pięć koków – powiedział Owczarz, takim tonem wszakże, jakby świetnie znał odpowiedź, a tylko chciał zainteresować problemem Pana MikroK. Pan MikroK znajdował się w stanie silnego pomieszania. Wprost nie śmiał podnieść oczu na Owczarza, który był tego stanu zagadkową przyczyną. Nie rozumiał, co się z nim, a raczej w nim działo od momentu, gdy jego uwagę przykuła torba Owczarza. A zwłaszcza od momentu, gdy spojrzenie starego zmąciło tok jego myśli 15 nieuchronnie, jak się zdawało, prowadzący do zidentyfikowania torby. „To on mi kazał powiedzieć to, co powiedziałem Cioci Weronice”. Ledwo zdołał sformułować w myślach to zdanie, paraliżująca go nieśmiałość ustąpiła nieco. Pan MikroK obrócił głowę ku Owczarzowi. Długo patrzył na niego w milczeniu, i to milczenie ciążyło mu tylko przez chwilę: w miarę, jak patrzył, czuł się coraz lepiej, ba, tak, jak się chyba jeszcze nigdy nie czuł od czasu, gdy fala tsunami zaatakowała kutry! „Podobno pochodzi z gór” – przyglądając się Owczarzowi bez żenady, przypominał sobie zarazem to, czego się o nim na Niby-Wyspie dowiedział. – Zaraz, jak to opowiadała Sasanka? – Zjawił się – opowiadała zezując na koniec własnego nosa, co nadawało jej słowom dziwnie dwuznaczne zabarwienie – niedługo przed twoim przybyciem. Tylko że ty przybyłeś z morza. A on z gór, tych, wiesz, gór za Rzeką, gdzie nikt z tutejszych nigdy nie był, gdyż nikt nie zdołał przedostać się za Rzekę... A on powiedział, że przyszedł stamtąd, choć, być może, Ciocia Weronika ma rację, kiedy w to powątpiewa... Mówił, że pasał owce i od razu go nazwaliśmy Owczarzem. Sam zresztą też tak o sobie mówił. „Owczarz z gór to znaczy góral – myślał Pan MikroK, ale on... ależ on nie wygląda na górala. On wygląda jak...” Serce pana MikroK gwałtownie załomotało. Owczarz siedział spokojnie i pozwalał się oglądać. Istotnie, nie miał nic z „typu góralskiego”. Ani nie był śmigły i gibki, ani nie miał suchego, orlego profilu. By to wysoki, zwalisty mężczyzna w granatowym swetrze wpuszczonym w spodnie, o twarzy szerokiej, dobrodusznej; jego jasnoniebieskie oczy w sieci drobnych zmarszczek w ogorzałej, pobrużdżonej twarzy były oczami człowieka obcującego z niezmierzoną dalą, oczami marynarza lub rybaka. Serce Pana MikroK załomotało, gdyż uświadomił sobie, że tak patrzący na niego przyjaźnie, dobrodusznie, z lekką, bynajmniej nie obraźliwą, kpiną przypomina do złudzenia starego Kaszuba. Podobieństwo było dojmujące i pan MikroK postąpił kroku. – Kurp, który nie tabaczy, nic nie znaczy – powiedział po kaszubsku. A wtedy Owczarz wstał, przerzucił przez ramię torbę, po czym zamknął swój ogromny parasol takim ruchem, jakby spuszczał między sobą a Panem MikroK zasłonę, i odszedł bez słowa, nieśpiesznym, kołyszącym krokiem. Pan MikroK patrzył za nim, jak odchodził. Nie, oczywiście nie szedł lekkim nawykłym do gór krokiem górala! Szedł szeroko stawiając nogi, ciężko a zarazem ostrożnie, jak człowiek nienawykły do chodzenia po ziemi. „Zrozumiał, co mówiłem – pomyślał pan MikroK. – Z pewnością zrozumiał albo ja naprawdę zwariowałem. I przecież – myślał dalej – kiedy wspinaliśmy się z Króliczkiem i Ciocią Weroniką na Wzgórek, d e s z c z p a d a ł . Tu się wszystko nie zgadza. Albo – może się zgadza, tylko ja nie mam klucza?” Odruchowo sięgnął po mikrokomputer. „Nie wziąłem” – przypomniał sobie – i natychmiast zapomniał o wszystkim innym. Nawet o Sasance. I – jak niedawno – w szalonym tempie zbiegł ze Wzgórka. I – jak niedawno – przebiegł bardzo blisko krzaków żarnowca nie zauważywszy leżącego pod nimi wielkoluda. Króliczek i Mapciuszek spotkali się, a raczej wpadli na siebie przy bramie wjazdowej do Parku. – Mapciuszek! – ucieszył się Króliczek purpurowy z wysiłku (bo biegł co sił w nogach), a i z rozpierającej go emocji. – Ja właśnie do ciebie biegnę, Mapciuszku. – A ja do ciebie, Króliczku – powiedział Mapciuszek. – Wiesz, że Owczarz obudził Sasankę? 16 – Nie wiem, że obudził. Powiedział tylko, że wysłał was oboje do domu. – No właśnie – rzekł z powagą Mapciuszek. – Czekałem na ciebie, mokłem coraz bardziej, wtem nadszedł Owczarz. Z wielkim parasolem. – Nigdy nie widziałem u niego tego parasola – przerwał Króliczek. – Ja też nie, ale nie przerywaj, Króliczku. Przyszedł i – oczy Mapciuszka zabłysły figlarnie – i co zrobił, Króliczku? Na twarzy Króliczka odbiła się konsternacja. – Nie wiem, Mapciuszku, powiedz mi, proszę. – Nie powiem. Musisz sam zgadnąć, Króliczku. – Ależ, Mapciuszku – zawołał zdesperowany Króliczek. – Będę się bardzo długo domyślał, a nie ma czasu! – Dlaczego? - spytał mimo woli zaciekawiony Mapciuszek. – Nachyl się, Mapciuszku, to ci powiem. Lepiej, żeby nikt nie usłyszał. Mapciuszek nachylił się z miną przesadnie konspiracyjną, a Króliczek coś mu szeptał do ucha. Mapciuszek natychmiast spoważniał. – Niebywała okazja, Króliczku! – rzekł. – Po prostu niebywała okazja. – A widzisz! – Króliczek pękał z dumy, jakby to on tę okazję stworzył. – Od razu tak pomyślałem, urwałem się i leciałem w te pędy... – No dobrze, już dobrze, Króliczku – powiedział Mapciuszek. – Jesteś niesłychanie inteligentny i dzielny, Króliczku. Biegniemy. Zawrócił ku pałacowi. – I wykazałem inicjatywę, Mapciuszku – nie dawał za wygraną Króliczek, biegnąc za nim. — Tylko jeszcze mi powiedz, co zrobił Owczarz, kiedy... – Ci... Króliczku. Nie teraz. Teraz musimy się skupić. I zdążyć. – Oczywiście, Mapciuszku. Masz rację, Mapciuszku. Ale powiesz mi? – Może ci powiem, Króliczku. Pan MikroK szedł szybko, prawie biegł Aleją w stronę Oceanu. W swoim wielkim zmartwieniu, ba, ostatecznej rozpaczy, instynktownie kierował się tam. Ocean! – to była droga ucieczki i coś jeszcze: przypomnienie domu. Jego domu w dalekiej wiosce rybackiej, wokół którego zawsze szumiało morze. Ten Ocean opływający zagadkową Niby-Wyspę właściwie nie szumiał, ale Pan MikroK na razie o tym nie pomyślał. Może dlatego że szumiało mu w głowie. Od bezskutecznych poszukiwań. Od błądzenia w pałacowych korytarzach. Od tego, co zaszło w kuchni między nim a Ciocią Weroniką. A ten szum wzmagał się do huku, gdy przed oczami Pana MikroK pojawiała się niedawno przeżyta scena: wbiega do swego pokoju po zapomniany mikrokomputer i bardzo szybko, acz nie od razu, stwierdza, że stało się coś, co się stać nie mogło: mikrokomputera nie ma. Futerał owszem, leżał na łóżku. Ale... Kiedy Pan MikroK zadyszany wpadł do pokoju i zobaczył leżący na łóżku futerał, odetchnął z ulgą. Zmęczony oparł się o drzwi i stał. Gdy jego nieco przytomniejszy wzrok padł na widniejącą pośrodku pięknej błękitnej kapy mokrą plamę, Pan MikroK pomyślał ze zdziwieniem: byłem bardzo mokry, musiał padać ogromny deszcz... Dopiero w następnej chwili przypomniał sobie, w jakim stanie ducha rzucił się na łóżko przykryte piękną kapą. I coś jeszcze. „Ja przecież wyjąłem komputer z futerału!” Pan MikroK zupełnie oprzytomniał. Podbiegł do łóżka, chwycił futerał: nie, nie był pusty! Był wypchany kolorowymi szmatkami. Na tyle dokładnie, że mógł zmylić patrzącego z daleka nawet okiem przytomniejszym, niż patrzył, zrazu zmęczony, Pan MikroK. „Ukradziony!” – pomyślał natychmiast Pan MikroK. Mimo to, mimo pewności, że ktoś wykorzystawszy jego nieobecność ukradł pozostawiony na 17 łóżku komputerek – rozpoczął gorączkowe poszukiwania. Teraz, idąc szybkim krokiem przez Pałacowy Park, sam się z siebie gorzko śmiał myśląc o tych poszukiwaniach. „Szukałem, jakbym go gdzieś zapodział. Albo jakby mi ktoś zrobił kawał”. – O! – Pan MikroK aż przystanął od uderzenia nagłej myśli, która była zarazem nadzieją. „A może ktoś zrobił mi kawał?” I pamięć od razu podsunęła twarz Cioci Weroniki, która osłupiałym z zaskoczenia wzrokiem wpatrywała się w miejsce, gdzie powinien znajdować się Króliczek. Ci dwaj! Z pewnością byliby do tego zdolni. Gdyby tylko zabrali dla kawału! Te diabliki jednak będą próbowały go uruchomić, przeprowadzać doświadczenia. Popsują i – zniszczą szyfr. Gdzie ich zresztą szukać? Czasem nie pokazywali się w kuchni przez kilka dni nie wzbudzając tym niczyjego niepokoju. A Pałac to przecież istny labirynt. Pałac. Ech, ten Pałac... – Mieszkam w Pałacu – powiedziała Sasanka owego dnia, gdy podwodny prąd przesunął jego stateczek po nieruchomej fali i osadził na plaży nieznanego lądu. Mieszkam w Pałacu! Spodziewał się, że zobaczy jakąś wspaniałą, a w każdym razie harmonijną budowlę. A tymczasem zobaczył twór, jakby stopniowo budowany na miejscu obozu, bez ładu i składu, poprzez dodawanie sal jednych do drugich, dostosowanych do różnych poziomów terenu tak, że tworzyły połączone schodami tarasy. – Och, on rośnie w głąb – objaśniła Sasanka, gdy nie mógł powstrzymać okrzyku niemiłego zdziwienia. Wewnątrz dziwaczna budowla okazała się być labiryntem właśnie. Po dziś dzień Pan MikroK nie mógł zorientować się w układzie sal, schodów i przejść, tak rozmieszczonych, jak gdyby budowniczowie całkowicie zignorowali linię prostą jako najkrótszą drogę od jednego punktu do drugiego. Najgorsze były korytarze, często, nie wiadomo dlaczego, bez wyjścia albo równoległe, nie wiadomo do czego służące. Korytarze-prowokacje, korytarze-pułapki. Pan MikroK aż się zatrząsł na wspomnienie przeżytych niedawno chwil: bezskutecznie przeszukawszy cały pokój oraz łazienkę chwycił futerał wypchany kolorowymi szmatkami i wybiegł na korytarz pragnąc komukolwiek (nawet Cioci Weronice) opowiedzieć o swojej niesłychanej stracie. Głowę by sobie dał uciąć za to, że otworzył właśnie drzwi, prowadzące z jego „apartamentów” do części kuchennej, gdzie prawie zawsze można było zastać kogoś z domowników. Kilka razy dziennie przecież tędy przechodził. A jednak — zaplątał się. Po kilkunastu krokach zagubił się kompletnie. „Chyba szedłem pod górę? A może w dół?” Krążył coraz bardziej zaniepokojony, ogłupiały, aż wyczerpany przystanął w chłodnym pomieszczeniu, które właściwie nie miało okien i drzwi, a tylko otwory doprowadzające powietrze. Nie było tam żadnych sprzętów, jedynie z sufitu zwieszał się gruby sznur związany na dyndającym swobodnie końcu w dziwaczny węzeł. Panujący w tym pomieszczeniu tajemniczy pół mrok oraz niemal jaskiniowy chłód sprawiły, że chłopak szybko przytomniał. Stał oparty o kamienną ścianę i wpatrywał się w węzeł, który mu przypominał, który mu przypominał... co? Tak bardzo wówczas skupił się na tym problemie, że na pewien czas zapomniał o ukradzionym (zaginionym?) mikrokomputerze i – uspokajał się z wolna. Z wolna też przestały go dręczyć, zaprzątać jakiekolwiek problemy, nawet ten ostatni: co mu przypomina zadzierzgnięty na końcu sznura węzeł. Powstała w nim pozbawiona myśli cisza. W takim nastroju rozejrzał się wokół i dopiero teraz dostrzegł na ścianach rysunki, jakby jakieś geometryczne wzory. Szczególnie jeden, składający się z koncentrycznych kręgów, przykuł jego uwagę. Podszedł i machinalnie, właściwie zupełnie bezmyślnie, zaczął wodzić palcem po rysunku 18 posuwając się wzdłuż owych kręgów, a kiedy w ten sposób dotarł do końca wytyczonej trasy i „wyszedł z labiryntu”, czyli znalazł się na zewnątrz, ściana drgnęła i – wypuściła go na zewnątrz. Pan MikroK dosłownie tak to odczuł, że ściana wypuściła go na zewnątrz. Po drugiej stronie znajdował się korytarz, z którego (przed iloma minutami?) wyruszył do kuchni, jego korytarz. I wszystko zaczęło się od początku: Pan MikroK spojrzał na drzwi swego pokoju i jak szalony popędził do części kuchennej Pałacu. Teraz wszakże dotarł tam bez żadnych przeszkód. W kuchni znajdowała się jedynie Ciocia Weronika. Siedziała tyłem do drzwi, a w jej ogromnym sztucznym koku tkwiło zatknięte fantazyjnie szydełko. – Ach! – wykrzyknął Pan MikroK. Przeżywając powtórnie tę scenę nagle odkrył, co mu tak bardzo przypominał węzeł zadzierzgnięty na końcu sznura: przypominał mu mianowicie sztuczny kok Cioci Weroniki. Zrazu go to tylko rozśmieszyło. Potrząsnął głową i – uśmiechając się do siebie – podjął drogę. Szedł szybko, futerał mikrokomputera wypchany kolorowymi szmatkami dyndał na jego ramieniu, przesunął go niecierpliwie do tyłu i – przypomniał sobie o stracie. Przestał się uśmiechać. Plaża zaczynała się zaraz za Pałacowym Parkiem. Jasnozielona, jakby podświetlona od wewnątrz, woda leniwie lizała piasek. „Ocean! To ma być Ocean!” – pomyślał Pan MikroK. Usiadł na samym brzegu gładkiej cichej wody osowiale niby opuszczony ptak. Zniechęcony i smutny. Jak daleko był od domu! Zatęsknił za zdrowym słonym wiatrem, który idzie szybciej od fal. Za zapachem gotującej się w kociołku szwedzkiej smoły do smarowania sieci. I zobaczył rude sieci rozwieszone na płocie, na żerdziach, kołyszące się w lekkiej bryzie. Jak dobrze wypłynąć nocą na połów śledzi, leżeć na dnie barki, patrzeć w niebo, którego nie przesłania zwisający do połowy masztu żagiel, sieci wloką się za łodzią. Cisza. Jakże inna niż tu. To... to przecież tutaj też jest absolutny sztil jak na przeklętym Morzu Sargassowym! Pochylił głowę sposępniały od złych przeczuć. – Nie martw się, znajdziemy twój mikrokomputer – powiedziała Sasanka. Nie usłyszał jej nadejścia. Nie wiedział, że już od kilku chwil stała za nim. – Sasanka! – powiedział Pan MikroK i zdołał się uśmiechnąć. – Skąd... ty...? Zakręciła na palcu koniec warkocza. – O, wyszłam zaraz za tobą. Właściwie od razu chciałam podejść do ciebie, ale... byłeś tak bardzo wzburzony. Więc poszłam na skos i byłam tu wcześniej od ciebie. Nie spostrzegłeś mnie, bo niczego nie widziałeś poza swymi myślami, poza tym, co rodziło ci się w głowie. – Skąd mogłaś wiedzieć, dokąd idę? Zielone oczy Sasanki poszarzały. – Gdybym była w twojej sytuacji, też ciągnęłoby mnie nad Ocean. Przecież myślisz, że tylko tędy można się stąd wydostać. Bo bardzo chciałbyś, prawda? Patrzyła na niego z sympatią i uwagą, mówiła jednak dziwnie bezosobowo. Jakby... jakby coś przez nią mówiło? Jej drobna buzia o bladej cerze zawsze go wzruszała. I te brązowe warkocze dyndające to z przodu, to z tyłu, i ta jej chudość... Natomiast oczy, duże, zielone, często zmącone domieszką szarości, szarości, która mąciła zarazem szczerość i śmiałość spojrzenia, wyglądające w takich chwilach, jakby były uwięzionymi w jej twarzy oczami kogoś innego, te oczy czasem budziły w nim lęk. I coś jeszcze – jakieś uczucie, którego na razie nie umiał (a może nie chciał?) nazwać. – Nie lubię nie rozumieć – odparł wymijająco. – Tutaj ciągle czegoś nie rozumiem. Poza tym, widzisz – zawahał się lekko – poprosiłem tatka, żeby mnie zabrał na dalekie łowiska, bo miałem w tym pewien, bardzo dla mnie ważny, cel. A teraz siedzę tu jak w pułapce... Jak w pułapce na myszy – dodał z gorzkim humorem. 19 – ...i w dodatku ktoś ci zabrał twój ukochany mikrokomputer! Sasanka pokiwała głową, jej oczy odbiegły. Patrzyła teraz zezując na czubek własnego nosa. Pan MikroK wstał. Do żywego dopiekło mu to „twój ukochany mikrokomputer” w jej ustach. I w jej. – Nie zabrał, tylko ukradł – rzekł gwałtownie. – Mój, jak to łaskawie wszyscy nazywacie, ukochany mikrokomputer nie jest dla mnie ukochany dlatego, że mam bzika na punkcie komputerów i komputerowego myślenia, tylko dlatego, że... W ostatniej chwili ugryzł się w język i właśnie w tej chwili zdał sobie sprawę z tego, jak bardzo chciałby podzielić się z kimś swoją tajemnicą. Jak bardzo chciałby podzielić się właśnie z nią, Sasanką. Sasanka odeszła o kilka kroków, przykucnęła i zaczęła z leżących wokół otoczaków układać na piasku jakiś wzór. Zrobiła to bardzo naturalnie: Pan MikroK nie wyczuł w jej zachowaniu ani obojętności, ani prowokacji. – Dlaczego przypuszczasz, że ktoś ukradł twój mikrokomputer? – spytała po pewnym czasie. – Jak to dlaczego? Zostawiłem go w domu, a teraz znikł. – Tutaj często coś znika, a potem się pojawia – powiedziała Sasanka przekładając otoczak na inne miejsce. – A ty niepotrzebnie obraziłeś Ciocię Weronikę. Pan MikroK zaczerwienił się. – Słyszałaś? – Słyszałam – przytaknęła Sasanka. – Coraz szybciej, coraz precyzyjniej układała otoczaki, spod jej zręcznych palców wyrastał na piasku skomplikowany wzór. Pan MikroK patrzył na to, co robiła, nie widząc. Zaczerwienił się aż po korzonki swych sypkich jasnych włosów. Więc ona wszystko słyszała? A może i widziała? Jak wbiegł do kuchni wzburzony i wściekły. Jak w najwyższym zdenerwowaniu rzucił w obracającą się ku niemu twarz Cioci Weroniki te ostre słowa: – nie wiedziałem, że tutaj kradną! – Ja też nie wiedziałam – odparła godnie Ciocia Weronika. – I jest tylko jedna rzecz – oczy Cioci Weroniki zalśniły złośliwie – której ukradzenia osobiście bym się obawiała. Żeby mi, mianowicie, ktoś nie ukradł rozumu... Pan MikroK spojrzał bezradnie na Sasankę. – Ja chciałem powiedzieć co innego: że ktoś zabrał mój mikrokomputer. Naprawdę tak chciałem powiedzieć. Ale Ciocia Weronika... Ty wiesz, jak ona na mnie patrzy, Ciocia Weronika... – Działa na ciebie jak czerwona płachta na byka – dokończyła rymując Sasanka. – Nie powinieneś się tym przejmować. Każdemu dogada i przeważnie ma w tym cel. Już taka jest. Ale gdyby nie ona... Napoiła mnie sokiem malinowym i kazała leżeć. Usłyszałam, jak biegniesz, i wyszłam na korytarz. Nie zdążyłam. Byłeś pierwszy. Nie sądzę, aby ktoś ukradł twój mikrokomputer. – No, ja właściwie też pomyślałem, że może ktoś mi chciał zrobić kawał. Na przykład Króliczek i Mapciuszek... Sasanka wstała i odrzuciła do tyłu warkocz. – Bo ja wiem – powiedziała końcem drugiego wodząc po twarzy w zamyśleniu. – Bo ja wiem... Wyraz twarzy miała roztargniony, w istocie jednak rozmyślała intensywnie. Pan MikroK instynktownie to wyczuł. Jak również to, że teraz nie należy jej przeszkadzać. „Chciałbym wiedzieć, o czym ona myśli” – pomyślał i właśnie wtedy Sasanka spojrzała na niego. – Pokaż mi ten futerał – rzekła władczo. Posłusznie zdjął z ramienia futerał i podał dziewczynie. Wzięła go delikatnie, jej ręce 20 dotykające miękkiej skóry jakby węszyły. – Wypchany – mruknęła. – To ty go wypchałeś? — Nie. Sądzę, że wypchał ten, kto ukradł lub zabrał mikrokomputer. Żeby mnie zmylić. Są tam jakieś szmatki. – Mogę zobaczyć? – spytała i nie czekając na odpowiedź odpięła guziki. – Coś podobnego! – wykrzyknęła wyjmując kolorowe szmatki. – To przecież... Teraz ona urwała w taki sposób, jakby w ostatniej chwili nie chcąc czegoś powiedzieć, ugryzła się w język. Pan MikroK, mimo że był piekielnie ciekaw dalszego ciągu, zachował się jak ona przed paroma minutami. Manifestacyjnie, pragnąc wyraźnie pokazać, jaki jest dyskretny, delikatny i w ogóle dobrze wychowany, i że na wyjawienie dalszego ciągu nie będzie nalegał – przykucnął obok wzoru z otoczaków ułożonego przez Sasankę na piasku. Popatrzył zrazu nieuważnie, bowiem to coś ułożone przez Sasankę specjalnie go nie interesowało. Ale w tym nieuważnym patrzeniu jakiś szczegół przykuł jego uwagę; koncentryczne kręgi. Rysunek z koncentrycznych kręgów. Gdzie widział coś w tym rodzaju? – Co to jest? – spytał żywo. Nie otrzymawszy odpowiedzi obejrzał się: Sasanka klęczała na piasku i znowu coś układała, tym razem wyjęte z futerału kolorowe szmatki. „Widocznie lubi układać” – pomyślał Pan MikroK. Podszedł bliżej i zaczął się przyglądać. Dopiero teraz spostrzegł, że były to nie tyle szmatki, ile równo pocięte kawałeczki ręcznie malowanego materiału, każdy z innym fragmentem rysunku... Pejzaż malowany na materiale?... Lub?... – To chyba była jakaś mapa! – szepnął zdziwiony. Sasanka natychmiast zagarnęła szmatki z piasku i schowała do kieszeni. Pan MikroK poczuł się bardzo głupio. – Przepraszam – powiedział – ale... – Nie ma za co przepraszać – rzekła spokojnie. – Pytałeś o tamto – wskazała ręką ułożony na piasku rysunek z otoczaków („jednak usłyszała” – pomyślał Pan MikroK). – To jest taki nibylabirynt. – Dlaczego niby? – Dlatego, że nie można się w nim zgubić. To tylko długa droga. Idziesz i idziesz, i w końcu wychodzisz na zewnątrz. Czasem to układam, żeby sobie dodać otuchy. – Idziesz i idziesz – powtórzył Pan MikroK przeoczywszy ostatnią uwagę – idziesz i idziesz. Widziałem coś takiego. I rzeczywiście wyszedłem na zewnątrz! – Tu na Niby-Wyspie? – spytała ostro Sasanka. – W Pałacu. Zgubiłem się, sam nie wiem czemu. I znalazłem się w małej... Sasanka ostrzegawczo przyłożyła palec do ust, a drugą ręką impulsywnie chwyciła jego dłoń. Pan MikroK rozejrzał się niespokojnie. – Ktoś idzie? Sasanka nie odpowiadała. Zdawała się nasłuchiwać. Jej oczy były szeroko otwarte, też jakby nasłuchujące. – Nikt nie idzie – rzekła wreszcie. – Ale posłuchaj. Otwórz oczy i słuchaj. Nie, nie pomyliłam się. Powiedziałam: otwórz oczy i słuchaj. – Mam patrzeć na ciebie? – Patrz, gdzie chcesz – odparła niecierpliwie, jakby jej w czymś przeszkadzał. Pan MikroK uniósł brwi, by jak najszerzej otworzyć oczy. Patrzył na Sasankę, szybko jednak przestał ją widzieć, przestał widzieć otaczający świat. Wyglądał bardzo śmiesznie z przesadnie wytrzeszczonymi oczami. Sasanka jednak, która obserwowała go bacznie, nawet się nie 21 uśmiechnęła. Czekała, jednocześnie myśląc intensywnie. „Był tam i wyszedł. To wszystko zmienia. To bardzo, bardzo wiele zmienia...” Pan MikroK zaś, nieświadom intensywnej pracy jej myśli, przeżywał coś niesłychanego: miał wrażenie, że słyszy oczami. Widział dźwięki, ale nie rozumiał ich, były jak gdyby w obcym języku. – A więc widzisz – szepnęła – ciągle go obserwująca Sasanka. – No tak. Więc to będzie pierwszy sekret, jakim się z tobą podzielę. Jeżeli będziesz miał uczucie, że słyszysz oczami – milcz. To jest taka próba na słuch, rozumiesz? – Nie – odparł uczciwie Pan MikroK. – Ale zrobię, jak mówisz, Sasanko... – Nie zawsze ci się to uda – ostrzegła. – To trudne. – Nie wydaje mi się – Pan MikroK, najlepszy uczeń Szkoły Rybołówstwa Morskiego, uśmiechnął się z mimowolną wyższością. I bardzo szybko dostał po nosie. Doszli właśnie do krzaków żarnowca złocących się u podnóża Wzgórka. – Widziałeś już go? – spytała Sasanka. – Kogo? – Tam, pod krzakami. Pan MikroK spojrzał we wskazanym kierunku i zbladł. Sasanka ostrzegawczo uniosła rękę. Nie zdążyła. – Wielkolud z Jaskini Piratów! – powiedział rozdygotany Pan MikroK. Tak, powiedział to, nie zrobił próby na słuch, powiedział to bardzo nawet głośno. Wówczas lunął wielki, gwałtowny deszcz. Zasłona lśniącosrebrnej wody przesłoniła cały dookolny świat. Deszcz spadł jak potężny akord i – ustał. A kiedy ustał i świat odzyskał widzialność, pod krzakami żarnowca nie było już wielkoluda. Sasanka wpatrywała się w puste miejsce ze zmarszczonymi brwiami, w jej oczach, teraz przejrzyście zielonych, pojawił się jakby lęk. – Parasol Owczarza – szepnęła. – Jeżeli to, co powiedział Mapciuszek, jest prawdą, a chyba jest... – Bardzo zmokłeś, Króliczku? – spytał z troską Mapciuszek. – Zmokłem – powiedział z dzielną miną Króliczek. – Za późno uskoczyliśmy w krzaki. A zresztą ten deszcz był...Co ty tam zobaczyłeś, Mapciuszku? Na co ty patrzysz? Wychylił się z krzaków, spojrzał w dół, tam gdzie Sasanka i Pan MikroK ciągle stali nieporuszeni. Pan MikroK ociekał wodą, był straszliwie przemoczony. A Sasanka... – Och, Mapciuszku! Ty to widzisz? – Właśnie t o widzę – odparł Mapciuszek. – Sasanka! Ależ Sasanka jest zupełnie sucha! – Parasol Owczarza – mruknął Mapciuszek bardzo zamyślony. – Jak to parasol? Przecież teraz nic nie chroniło Sasanki. Och! – wykrzyknął po raz drugi Króliczek i aż się zakręcił na swoim miejscu. – Mapciuszku! Ja chyba wiem. Ja chyba wiem, co zrobił Owczarz, kiedy znalazł się obok was na szczycie Wzgórka. Nachyl się, to ci powiem. Mapciuszek, rozbawiony, nadstawił ucha. – Owczarz otworzył parasol nad śpiącą Sasanką i ona się obudziła – szepnął w to ucho Króliczek. – Bardzo dobrze, Króliczku, genialnie, Króliczku – pochwalił Mapciuszek, nie takim tonem wszakże, jakiego żądny pochwał Króliczek oczekiwał... 22 Ale żądny pochwał Króliczek tym razem nie eksplodował w wielkim żalu i rozczarowaniu. Bo było coś ważniejszego. Coś naprawdę ważnego. Obaj w milczeniu patrzyli w dół. – Myślisz, Mapciuszku, że... – zaczął szeptem Króliczek. –Myślę, Króliczku – potwierdził Mapciuszek. – Ale zastanawiam się, popatrz na minę Sasanki. Ma dziwną minę. Powiedziałbym „podwójnie dziwną”. Czekaj, ona patrzy... – Tam, gdzie leżał wielkolud – dokończył Króliczek. – Leżał?! – Mapciuszek wychylił się mocniej. – Nie ma go! Nie ma go, Króliczku! Króliczek w zakłopotaniu potarł nos. – Jego chyba wcale nie było, Mapciuszku – powiedział i znowu potarł nos. – Ja ci muszę się do czegoś przyznać, Mapciuszku — ciągnął wijąc się pod badawczym wzrokiem Mapciuszka. – Ten patyk, wiesz... którym próbowałem podważyć jego kapelusz. Powiedziałem ci, że nie mogłem podważyć. A naprawdę ten patyk... – Wszedł jak w powietrze – dokończył Mapciuszek ku zmieszaniu, ale i niezmiernej uldze Króliczka. – Oj, Mapciuszku! Ty wszystko zauważasz. – Nie wszystko, ale dużo – przyznał skromnie Mapciuszek. – Co najmniej tyle samo, ile ty, Króliczku... – Oj, Mapciuszku!!! – powiedział Króliczek. – Oj, Króliczku!!! – powiedział Mapciuszek. I popatrzyli sobie w oczy długim, ciepłym, pełnym cichej uciechy spojrzeniem. – No dobrze, ale wobec tego – podjął po chwili Króliczek. Mapciuszek uciszył go gestem łapki. Jego wielkie oczy płonęły tak silnym blaskiem, że cały Mapciuszek (którego oczy stanowiły część najważniejszą) zdawał się palić. – Króliczku – rzekł uroczyście. – Dziś coś się zaczęło. – Coś się wreszcie naprawdę zaczęło, wspomnisz moje słowa, Króliczku! 23 Rozdział drugi Śmiech Sasanka siedziała przy krzaku żarnowca dokładnie pośrodku miejsca, gdzie niedawno leżał nieznajomy olbrzym. Oplotła ramionami podciągnięte pod brodę kolana i patrząc w piasek, tutaj suchy, choć wokół wielkie mokre plamy schły w słońcu, coś cicho nuciła czy podśpiewywała. Owczarz zaczekał, aż Pan MikroK, oddalający się szybko, zniknie za Wydmą. Potem zszedł niżej i w miarę, jak schodził, zaczął rozróżniać słowa. – Stara sosno, stara sosno, W chrobotkowym borze Może ty mi pomożesz. Stara sosno, stara sosno, W chrobotkowym borze Może ty mi pomożesz. W kółko to samo, najwyraźniej bezmyślnie, usypiająco. Owczarz już zamierzał się pokazać, gdy ze Wzgórka spadli jak dojrzałe śliwki z drzewa Króliczek i Mapciuszek. – Sasanko! – zawołał Króliczek. – Natychmiast wstań, Sasanko! Sasanka spojrzała na niego niewidzącymi oczami. Rozpoznała jednak. – A, Króliczek – powiedziała sennie. – Sasanko! – powtórzył rozkazująco Króliczek.– Natychmiast wstań. Nie siedź w tym miejscu! Nie wolno ci! Sasanka nie reagowała. – Co zrobiłaś z Panem MikroK? – spróbował inaczej Mapciuszek. Sasanka nieco oprzytomniała. – Wysłałam go do domu, żeby się przebrał. Bo okropnie zmókł. Padał deszcz. A ja – popatrzyła po sobie i nagle roześmiała się takim śmiechem, który sprawił, że Króliczek dostał gęsiej skórki, a Owczarz, stojący nie opodal w ukryciu, mimo woli zacisnął zęby na zwisającej z ust, wygaszonej fajce. – A ja – podjęła Sasanka – jestem sucha! Sucha! – śmiała się Sasanka. – Su-cha. Su-cha, cha, cha, cha, cha, cha. Su-cha. Cha, cha, cha, cha, cha! Króliczek spojrzał na Mapciuszka, Mapciuszek spojrzał na Króliczka. Bez słowa, jak jeden mąż, poturlali się po piasku i bodąc głowami jak małe byczki zepchnęli, połączonymi siłami, Sasankę z niebezpiecznego miejsca. Pomogli jej wstać. Nie stawiała oporu, śmiała się. – Chodź do domu, Sasanko! – powiedział przestraszony i bardzo przejęty Króliczek. – Niedługo kolacja. Ciocia Weronika nie lubi, jak się spóźniamy. – Nigdzie nie pójdę, bo muszę czekać na Pana MikroK. Umówiłam się z nim tutaj – wyrecytowała Sasanka jednym tchem. – A poza tym – cha, cha, cha – mnie się tu bardzo podoba! Podoba-cha, sucha-cha. Podo...su...cha...cha...cha. Ojej! Jakie to zabawne! Króliczku! Mapciuszku! Dlaczego się nie śmiejecie? Podo-cha, such-cha, cha, cha, cha! Ten śmiech wysoki, przenikliwy, głośny, słychać było chyba na całej Niby-Wyspie. Pan MikroK uderzony śmiechem przewrócił się jak podcięty. Ciocia Weronika upuściła na podłogę słoik z wiśniową konfiturą. Nalewka zawył i wybiegł z kuchni, jakby uciekając przed 24 grożącym niebezpieczeństwem. Ciocia Weronika trzęsącymi się rękami wepchnęła szydełko w swój sztuczny kok i wybiegła za psem. Króliczek i Mapciuszek stali jak sparaliżowani. A Sasanka śmiała się, cha, cha, cha, cha, cha, cha, jakby nigdy nie miała przestać. Jakby n i e mogł a przestać. Zataczała się przy tym, wykonując żałosne próby tańca, rytmicznie, ale tak jakoś niezdarnie, że wyglądała jak usiłujący podfrunąć ptak z obciętymi lotkami. – Cha, cha, cha, – śmiała się śmiechem, w którym nie było ani jednej wesołej nutki, i w pewnym momencie zatoczyła się w tym swoim niby-tańcu, okaleczałym tańcu, ku miejscu, z którego Króliczek i Mapciuszek dopiero co ją z trudem wyciągnęli. Wówczas zdarzyło się kilka rzeczy jednocześnie. Ciocia Weronika z oznakami paniki strząsnęła z czubka głowy sztuczny kok. Kok zawirował na srebrnej nitce, a szydełko, które z niego wypadło, pies Nalewka, podskoczywszy, złapał w powietrzu. Króliczek i Mapciuszek ocknęli się z paraliżu i rzucili się wyciągać Sasankę z niebezpiecznego miejsca, lecz nie zdążyli. Gdyż ze Wzgórka spadł ogromny parasol i zarył się w piasek jak czarny pocisk. Wówczas Niby-Wyspa zawyła, po czym zaczęło nią potwornie rzucać. W chwilę później, nie wiadomo skąd, spłynęła gęsta, świecąca żółto mgła. Nie dusiła, ale przesłaniała cały świat. A Niby-Wyspa uspokoiła się, jakby pod wpływem dobroczynnego kompresu. Natomiast od strony Oceanu dobiegła potężna eksplozja. Ostry podmuch rozproszył mgłę, a raczej rozdarł na maleńkie, świecące żółto drobinki, które unosiły się w przejrzystym powietrzu, jak... jak wyzłocone słońcem płatki żarnowca. Parasol Owczarza znikł pozostawiając w piasku niedużą, czarną (w żółtym piasku!) dziurę. Znikli też Króliczek i Mapciuszek. W niebie stały nieruchome chmury, wśród których przesuwały się małe, żółte obłoczki, co wyglądało tak, jakby stado czupurnych, żółciutkich kurcząt rozbiegło się beztrosko między ogromnymi kamieniami. Widok był zabawny i uspokajający, toteż Sasanka klęcząca na piasku, z rękami mocno przyciśniętymi do uszu, nawet się uśmiechnęła. – Cip, cip, cip – powiedziała i – nie usłyszała własnego głosu! Dopiero wtedy wszystko w r ó c i ł o . Powoli, jakby z niedowierzaniem, odjęła ręce od uszu. Natychmiast osiadły na nich żółte płatki. Zdmuchnęła jeden: nie, nie, to nie był skrawek mgły. To był naprawdę płatek żarnowca. Ogołocone, zimowo-czarne krzaki wyglądały jak zasieki. Czarna dziura w piasku, w miejscu, gdzie zarył parasol, łypała pustym oczodołem. Ani śladu Króliczka i Mapciuszka. Pamiętała, że przybiegli i ratowali ją. Ratowali ją? Ten huk... Myśli Sasanki ustawały, ustawały, aż ustały: formułowała je na siłę, ale ustawały jak uparty osiołek, niewiele sobie robiący z rozkazów poganiającego go właściciela. N i e, d łu ż e j j u ż s i ę n i e d a t eg o odwl ec . Sasanka obróciła się ku Oceanowi. Obróciła się jakby bez swego udziału, jakby jej ruchem kierował jakiś ukryty w niej mechanizm obrotowy. Ocean był gładki jak zwykle. Z daleka nic nie zdawało się wskazywać, że to stamtąd właśnie, a przecież stamtąd, dobiegła owa straszliwa eksplozja. „Podwodna eksplozja – sprecyzowała sama dla siebie dziewczyna. – Jest gładki – dumała idąc wolno nad Ocean – ale ja wiem, że podniosła się Fala, ta sama, która bawiła się żaglowcem usiłującym przed nią uciec”. Kiedy podeszła zupełnie blisko, to, co zobaczyła, napełniło jej serce trwogą, ale i nadzieją: Ocean toczył wody gładkie jak rozwijające się w nieskończoność wstęgi. Zwykle przejrzyste, jakby podświetlone od dna, teraz zmętniały, jak gdyby zaćma pokryła przejrzyście zielone oko. „Nic nie widać – pomyślała Sasanka. — Nic nie widać. Więc może jednak wszystko jest, jak było...” Tak myślała, desperacko chwytając się nadziei, w głębi ducha jednak czuła, że ta straszliwa podwodna eksplozja oznaczała katastrofę. „Katastrofa, częściej, niż ludzie sądzą, jest początkiem – nie końcem” – usłyszała przywołany pamięcią głos Owczarza. Owczarz! Gdzie jest Owczarz? 25 Musiał być na Wzgórku, skoro rzucił parasol. A może to nie on rzucił? Sasanka zmarszczyła brwi i zacisnęła usta. Siedziała lekko pochylona do przodu, wpatrzona w morze jak w pokryte zaćmą oko. Pan MikroK, który szukał jej przerażony, bo nigdzie nie widział nikogo, dostrzegł ją wreszcie, a raczej rozpoznał. Podmuch po eksplozji rozplótł jej grube warkocze (czego sama nie zauważyła, choć uwolnione włosy opadały na jej twarz). Żółte płatki osiadły w nich tak gęsto, że Pan MikroK w najwyższym stopniu zdenerwowany zrazu wziął ją, tak siedzącą, za krzak żarnowca! – Sasanka! – zawołał biegnąc ku niej z niewysłowioną ulgą. – Sasanka! Żyjesz! Żyjesz, Sasanka! Ukląkł przy niej powtarzając w kółko to samo: żyjesz, Sasanka żyjesz. Impulsywnym, bardzo dziecinnym ruchem przytuliła się do niego, brązowe włosy rozsypały się na jego ramieniu. – Boję się, Franek – powiedziała cicho. „Franek! Powiedziała do mnie Franek!” – pomyślał Pan MikroK wstrząśnięty. I nagle zrobiło się całkiem zwyczajnie. Przed nimi rozpościerał się zagadkowy, nieruchomy Ocean, za nimi – czaiła się nie mniej zagadkowa, leżąca nie wiadomo gdzie, Niby-Wyspa; powietrze gęstniało wprost od niesamowitych tajemnic, z których każda mogła przynieść śmiertelne zagrożenie, a oto przerażona dziewczyna w ufnym przytuleniu powiedziała: „Franek, boję się” – i zrobiło się całkiem zwyczajnie, bo najważniejsi teraz byli oni dwoje, jej lęk i jej ufność, i jego obudzona tym lękiem i tą ufnością siła. „W tym momencie poczułem się znowu sobą — zapisze później Franek Broch. – Sobą i kimś więcej niż sobą, poczułem się jej opiekunem. Ba, nagle zrozumiałem, ja, taki do tej pory skołowany, zastraszony, zagubiony, zgnębiony, zrozumiałem w jakimś błysku czy jasnowidzeniu, że wszystko zależy ode mnie, że to ode mnie zależy ocalenie nas wszystkich, a przede wszystkim jej. Że ja się po to właśnie na tej Niby-Wyspie znalazłem”. Teraz, kiedy siedział obejmując szczupłe ramiona przytulonej do niego Sasanki, nie formułował tego wszystkiego słowami, w ogóle nie myślał. Patrzył ponad jej głową w pokryte zaćmą nieruchome oko Oceanu, patrzył śmiało, a nawet z wyzwaniem, jego niebieskie oczy jarzyły się jakimś całkiem nowym nastrojem radości i nadziei. Pełen był poczucia siły, jak gdyby umieszczono tuż przy nim nowe, mocne źródło promieniowania, a to tylko siedziała wiotka, szczupła dziewczyna. Nie powiedział: „nie bój się, jestem przy tobie”. Nie, niczego w tym rodzaju nie powiedział. Nie musiał. Siedzieli tak przez chwilę pod świetlisto-mglistym błękitem nieba jednolicie pociemniałym, które zdawało się istnieć zupełnie niezależnie od nieruchomej, przyćmionej powierzchni wód, a te wody powinny przecież odbijać jego barwy, dwoje ludzi zagubionych pośród tajemnic świata. – Franek, widziałeś Falę? – przerwała milczenie Sasanka. – Tę, która rozbiła naszą flotyllę? – Mhym... — Nie widziałem. Bo wiesz, tsunami robi się najczęściej ogromna dopiero blisko brzegu... Sasanka zadrżała. – Blisko brzegu? – spytała. – Tak. Są nie tylko trzęsienia ziemi, ale i trzęsienia dna morskiego. Głównie na Pacyfiku, który chyba dla żartu nazwano Oceanem Spokojnym. To właśnie tam tworzą się te straszne fale głębinowe. Najstraszliwsza podniosła się w tysiąc dziewięćset czterdziestym szóstym na skutek trzęsienia ziemi w Rowie Aleuckim. Wiesz, co to jest Rów Aleucki? – Nnie... – Pod powierzchnią Północnego Pacyfiku, niemal tak głęboko, jak wysoko wznosi się Mount 26 Everest, ciągnie się Rów Aleucki. To jest taka jakby wielka dolina w powłoce ziemskiej, ma ze trzy tysiące kilometrów, od Alaski aż po Wyspy Komandorskie. – Nagle przerażeni ludzie zobaczyli, jak potworna fala powstaje z dna oceanu i sunie na ląd – powiedziała Sasanka jakoś sennie, głucho, jakby z całego „wykładu” nic właściwie nie usłyszała. – Tak! – potwierdził porwany tematem Franek. – To jest właśnie tak. Potworna ściana wody sunie na ląd. Całą flotyllę rybacką porwała i cisnęła na osiemset metrów w głąb lądu. A gdy cofnęła się ku oceanowi, w koronach drzew zostały wielkie ryby! Ale... to właściwie nie jest jedna fala. Na początku jest to seria fal, które sięgają od powierzchni aż po dno oceanu, i najszybciej podróżują w najgłębszych wodach. Na głębokości ponad siedmiu tysięcy metrów fale osiągają szybkość odrzutowca jumbo-jet. Tam, gdzie płycej, przy brzegu, szybkość maleje, spłycenie wody przy brzegu powoduje spiętrzenie i to, co na pełnym morzu było półmetrową zmarszczką, taką właśnie widziałem przed katastrofą – sunąc na ląd staje się trzydziestometrowym mordercą pędzącym po ziemi z szybkością pięćdziesięciu kilometrów na godzinę. Najbardziej zagrożone są Wyspy Japońskie. To Japończycy najczęściej widzą, jak z morza powstają demony. Nazwali te fale „tsunami” – „katastrofa w porcie”. Najgorzej jest tam, gdzie wybrzeże pnie się w górę... – To, co na pełnym morzu jest tylko zmarszczką... – powtórzyła Sasanka patrząc na nieruchome, teraz mętne wody Oceanu. Zadrżała. Franek przytulił ją mocniej, nagle zażenowany. – Oj, ja ci tu wykład zrobiłem. A ty... ty pewnie nie wiesz, co to Pacyfik, Aleuty, Japonia... – Ależ wiem – odparła uwalniając się z jego objęć Sasanka. – Mamy podręczniki – dodała zezując na koniec własnego nosa co tym razem nadawało jej słowom sens bardziej tajemniczy niż dwuznaczny. Wstała, więc i Franek wstał, stali naprzeciw siebie. Sasanka teraz patrzyła mu prosto w oczy. – Powiedz, widziałeś Falę? – spytała z naciskiem. – Jej oczy były tak szeroko otwarte i wciągały go w taką głąb, że tonął... – Przecież – zaczął niepewnie. Potrząsnęła niecierpliwie głową, włosy wraz z ulewą żółtych płatków spadły jej na twarz, odgarnęła je, jakby ciągle jeszcze nieświadoma tego, że są rozpuszczone. – Ja nie o tamtej Fali... Powiedz... co widziałeś, jak... – Teraz? – zrozumiał wreszcie Franek. Zamyślił się, zbierał wspomnienia. – Teraz właściwie nic. Biegłem do domu, jak mi przykazałaś, i usłyszałem śmiech. Straszny – wzdrygnął się – jak gdyby twój, ale obcy. To chyba nie ty? – To ja się śmiałam. – Zatrzymałem się jak wryty. Nie wiedziałem, co mam robić, a myślałem, że powinienem. Nagle śmiech ustał. – To parasol spadł ze Wzgórka na to miejsce. – Zaczęło mną rzucać... Potem ten potworny huk. Zląkłem się strasznie o ciebie. Odruchowo... nie wiem czemu, spojrzałem na zegarek, jest elektroniczny, z kompasem i budzikiem. Kompas wariował, a budzik bipał. Potrząsnąłem zegarkiem, budzik umilkł, ale igła magnetyczna w dalszym ciągu wariowała. Pobiegłem szukać ciebie. Szukałem, wziąłem cię z daleka za krzak żarnowca!... Sasanka znowu potrząsnęła głową, tym razem jakby ze zdziwieniem. Wyglądała teraz bardzo dziwnie; wyraźnie starsza, blada i jakby wyższa (a przecież była bardzo wysoka!). Jej czoło porysowały zmarszczki jakby od wysiłku. Wydała się chłopcu krucha i bezbronna, a zarazem przytłoczona ciężarem trudnej do udźwignięcia wiedzy. 27 Chwycił jej ręce i mocno ścisnął. – Sasanka, na litość boską, co tu się dzieje? Powiedz mi wreszcie, proszę! Wydostaniemy się stąd, jestem pewien, ale muszę wiedzieć. Oczy Sasanki uciekły w bok. – Skąd wiesz, że chcę się stąd wydostać? – Wiem – odparł prawie szorstko, t e r a z o n t r z yma ł s t e r . Ta szorstkość podziałała na nią otrzeźwiająco. Znowu spojrzała mu prosto w oczy przejrzyście zielonym spojrzeniem, w którym było samo jasne, nie budzące podejrzeń światło. Cała jej twarz rozświetliła się łagodną, ale intensywną jasnością, a i wokół niej zatańczyło światło. Uśmiechnęła się i Franek wreszcie zauważył coś, czego do tej pory nie spostrzegł, że dwa jej przednie zęby rozdzielała szeroka szpara, która jakoś znacząco (nagląco?) narzuciła się jego uwadze. W kołyszącym, tańczącym świetle dziewczyna wydawała się niezwykle wysoka, wyższa od niego, rosła wciąż, niby wypuszczony z pudełka dżinn. Te r a z on a t rz yma ła s t er . Wyciągnęła rękę. – Chodź – powiedziała. – Musimy porozmawiać. Ale nie tu. Pałacowy Park był dziki, zaniedbany. Przypominał bardziej dziewiczy las niż park (może zresztą był to las?). Z tym zaniedbaniem kontrastowała jednak Aleja, wspaniała, paradna. Wysypana drobnymi białymi kamykami, w słońcu przypominała rzekę mleka, tym bardziej że wbrew temu, czego można było oczekiwać, nie kończyła się za bramą – biegła dalej, przez plażę ku Oceanowi. Piasek plaży, sypki, lotny, nie zasypywał jej. Franek idący o pół kroku za Sasanką rejestrował te szczegóły, jak gdyby znalazł się tutaj po raz pierwszy. Mnóstwo rzeczy widział jak gdyby po raz pierwszy, jakby się coś w zasadniczy sposób zmieniło, jakby został wreszcie wpuszczony do środka. Kiedy doszli do Alei schylił się i bezmyślnie wziął do ręki biały kamyk. Zdążył tylko zauważyć, że był niezwykle lekki, płatek białego metalu raczej niż kamyk? – Rzuć to natychmiast – powiedziała Sasanka – obracając się ku niemu gwałtownie. – Nie pytaj dlaczego, rzuć! Franek posłuchał, kamyk popłynął w powietrzu i, zanim osiadł tuż nad ziemią zawirował, jak gdyby szukając swego miejsca wśród innych kamyków. – Chodź, nie zatrzymuj się! – przynagliła Sasanka. – I nigdy nie bierz tego do ręki. — Ale dlaczego? – Chodź! – powtórzyła niecierpliwie. Przebiegła Aleję i zagłębiła się w jedną z licznych bocznych ścieżek. Wpadały do Alei jak leśne strumyki, niesforne, dzikie, kontrastujące z jej uładzoną siłą. Franek – w pierwszych dniach pobytu na Niby-Wyspie, kiedy jeszcze próbował coś zrozumieć – kilkakrotnie szedł tymi ścieżkami i stwierdził, że prowadziły (te, którymi szedł w każdym razie) donikąd. Po prostu urywały się nagle pośród drzew, co było tym dziwniejsze, że wyglądały na wydeptane. Ta jednak, w którą skręciła Sasanka, nie kończyła się ślepo. Prowadziła do cudownej naturalnej altany utworzonej z opadających ku ziemi gałęzi trzech kasztanów rosnących na małej, niemal doskonale okrągłej polance. Weszli w zielony półmrok i Franek natychmiast poczuł się niezwykle bezpiecznie. Jak w ukrytej przed wzrokiem ludzkim podmorskiej grocie. – Siadaj – powiedziała Sasanka wskazując niedużą, omszałą, przypominającą w zielonkawym świetle podwodny pień, ławeczkę opartą o środkowy kasztan. – Siadaj i... opowiadaj. Usiadł, ale milczał, rozglądał się wokół zachwycony. „Jak w akwarium” – pomyślał i wypełniła go wielka, cicha radość. – Jak tu dobrze! – szepnął. – Jak tu jest dobrze! Wspaniałe miejsce! – To jest moje miejsce w Parku – powiedziała Sasanka. – Sama je znalazłam i nikt oprócz 28 mnie, nikt z domu – poprawiła się – tu nie trafi. – Takie to trudne? – O, nawet Nalewka gubi trop!... – zaśmiała się dziewczyna. – Chyba że... – Chyba że co? – Nic, nic, opowiadaj. – Ty pierwsza. Ja przecież nic nie wiem. Jestem jak tabaka w rogu. Kręciła przecząco głową. – Opowiedz chociaż, co się tam działo, co się z tobą działo, zanim nastąpił ten wybuch. Dlaczego się śmiałaś... – Później. Najpierw ty opowiedz mi o wielkoludzie. Może będzie mi łatwiej... zrozumieć, co tu... dzisiaj... No mów. Pomogę ci: zobaczyłeś go i bez namysłu powiedziałeś – „wielkolud z Jaskini Piratów”. A kiedy jeszcze się ociągał markotny, nachmurzony, położyła rękę na jego ramieniu. – Proszę cię, Franek – powiedziała miękko. Pochylił głowę, a potem ją podniósł, jak gdyby zbierając siły. – To jest dla mnie bardzo ciężkie – zaczął. – Wiem – powiedziała ciepło. – Ja ci mówiłem pierwszego dnia, skąd pochodzę, nie wiem, czy zapamiętałaś? – Ależ tak! Polska. Rybacy, którzy nazywają się Kaszubami, i Półwysep Helski, i twoja wioska rybacka, czekaj... Swa... trudno wymówić... – Swarzewo – dokończył Franek uradowany. – Brawo! Nie sądziłem, że zapamiętałaś! Więc słuchaj. Nasz kraj był bardzo długo podzielony między trzech zaborców. Wybrzeże dostało się Prusakom. Chcieli nas zniemczyć. Ale Kaszubowie się nie dawali. Uciekali przed prześladowaniami, przed poborem do armii pruskiej. Najczęściej do Ameryki. W tysiąc osiemset trzecim roku uciekł również mój przodek, Anton Broch. Najpierw osiedlił się, jak wielu Kaszubów, nad Jeziorem Michigan. Usłyszał tam o skarbach piratów ukrytych gdzieś na wybrzeżach Północnej Karoliny. Pewnego razu w czasie szalejącego sztormu stracił kuter, a fala zniosła go gdzieś nieprzytomnego. Ocknął się w jakiejś jaskini i – nic nie rozumiał. Nie rozumiał, jak się tam mógł znaleźć, nie widział żadnego otworu. Jaskinia była ogromna. Anton Broch opisał wszystko w swoim Dzienniku, była jak katedra, wielka, mroczna, z kolumnami. Panowała w niej cisza, tylko z góry od sklepienia słychać było przytłumiony szum, wiesz, jak szumi przyłożona do ucha muszla. Po pewnym czasie Anton Broch, przytomniejąc, domyślił się, że jaskinia znajduje się pod wodą, co oczywiście uczyniło jeszcze bardziej zagadkowym to, jak się do niej dostał. Pomyślał, że jakiś purtk, to po kaszubsku zły, go zwodzi, a nawet przychodziło mu do głowy, że zginął i jest na tamtym świecie... Co mówisz? – Nic nic – powiedziała Sasanka – opowiadaj. Ale Anton Broch był twardy, jak każdy Kaszub zresztą. I – z natury ciekawy. Wiesz, co zrobił? Zamiast iść w stronę, gdzie większy szum, czyli gdzieś bliżej brzegu, poszedł w odwrotnym kierunku, taki był zaciekawiony. Pół biedy, dopóki szedł przez tę salę jak katedra. Wkrótce jednak zaczęła się zwężać aż stała się wąskim korytarzykiem. Anton Broch pisze, że szedł i pewien był, że to ciągle ten sam korytarzyk. Ale, zmęczony i zniechęcony, postanowił zawrócić i... – ...i nie doszedł do tej wielkiej sali – dokończyła półgłosem Sasanka. W zielonym półmroku altany jej oczy były prawie czarne. Intensywnie czarne, z zielonkawym, nieprzenikliwym jak emalia połyskiem. – ...a nie doszedł – potwierdził pochłonięty swoją opowieścią Franek. – Za to znalazł wreszcie jakiś otwór. Nie namyślał się wiele, co miał robić zresztą? – zagłębił się w ten otwór i znalazł się 29 w innym korytarzyku, pewien był, że innym, no bo ten otwór i ten korytarzyk ciągle skręcał. Pisze, że co dziesięć kroków musiał się zatrzymywać i skręcać raz na prawo, a raz na lewo, a w dodatku wybierać między trzema lub czterema drogami. Na krańcach korytarzyków było pełno nietoperzy, a w jakimś miejscu wytryskało źródło. Przy tym źródle Anton Broch okropnie utrudzony i skołowany przystanął. Myślał, że wybiła jego ostatnia godzina, że nie wydostanie się nigdy z tych podziemi. Oparł się o ścianę i siedział z zamkniętymi oczami, w myślach żegnając się ze światem. Wydawało mu się, że siedział w ten sposób bardzo krótko, mimo to poczuł się wypoczęty. Otworzył oczy i zaczął się rozglądać. Napisał, zapamiętałem, „otworzyłem oczy, uszy i nos”, wtedy mnie to śmieszyło, ale teraz... Najpierw zwrócił uwagę na to, że powietrze w miejscu, w którym się znajdował, jest suche, choć w innych było wilgotne, a tu przecież jeszcze źródło! Potem przyjrzał się ścianie, pod którą siedział, i stwierdził, że jest zmieszana z piaskiem, uwarstwiona, i – słuchaj, słuchaj, wyraźnie ciosana za pomocą jakichś narzędzi! To go tak zdumiało, że odzyskał siły. Wstał. I stwierdził, że stoi jakby na drodze o szerokości około dwóch metrów, rozszerzającej się dalej do trzech. Wysokość, w miejscu gdzie stał, wynosiła ze dwa metry, dalej jednak też podnosiła się do trzech. Dalej – to znaczy tam, gdzie znajdowało się źródło. Źródło tryskało ze ściany. A słuchając jego szumu oprzytomniały Anton Broch zdał sobie sprawę z tego, że już nie słyszy szumu morza! „Ani chybi jestem już we wnętrzu ziemi” – pomyślał. Podszedł do źródła, żeby się obmyć z potu i napić, i spostrzegł na ścianie, tej, z której wytryskało źródło, jakiś rysunek. Świeży, wyraźny, bo spryskiwany wodą. Wiesz, co to był za rysunek? – Nnie... – Twarz. Twarz mężczyzny z wielką czarną brodą. Tobie to nic nie mówi. Ale Anton Broch, który przecież wyruszył na poszukiwanie skarbów pirackich, od razu sobie skojarzył. Bo te skarby, do dziś zresztą nie odnalezione, ukrył na wybrzeżu Północnej Karoliny jeden z najsłynniejszych piratów w dziejach, Edward Teach, zwany... Czarnobrodym. Teraz rozumiesz? – Yhm – przytaknęła dziwnie obojętnie Sasanka. – Kiedy zrozumiał, nogi się pod nim ugięły i ja się wcale temu nie dziwię – podjął nieco agresywnie Franek. – Podstawił głowę pod źródło. Woda lała mu się na głowę i lała, aż przestał dygotać wewnętrznie. Uspokoił się i poczuł się tak, jakby się najprzedniejszego kornusu napił. I potem — pisze — wszystko robił jakby... jakby... – W drugim stanie — podpowiedziała Sasanka. – ...jak w transie. Przyłożył rękę do tej wyrytej w ścianie twarzy i wtedy odczuł wstrząs i – Franek zawahał się – nie wiem, czy to prawda, bo dalej Anton Broch... chyba zaciera ślady – coś go dosłownie wessało w ścianę. Kiedy się znalazł po drugiej stronie, zobaczył, że w niszy kolejnego korytarza siedzi olbrzymiego wzrostu mężczyzna. Ledwo na niego spojrzał, olbrzym powiedział... – ...na piątym drzewie mieszka sowa – szepnęła Sasanka. – Co mówisz? – nie dosłyszał Franek... – Nic, nic. Opowiadaj. – No więc, nie wiemy, co powiedział. Anton Broch zapisał te słowa szyfrem, którego jeszcze nikt do tej pory nie rozszyfrował. Franek umilkł, jakby nagle zmęczony. – Opowiadaj! – Więc – podjął chłopak – powiedział to zdanie, którego nie znamy, po czym położył się i nasunął kapelusz na twarz. A Anton Broch, sam nie wiedząc czemu, ogromnie zaskoczony niezwykłym spotkaniem – powtórzył na głos te tajemnicze słowa. Wówczas w ścianie odsłonił się otwór prowadzący do niewielkiej groty. Z otworu bił taki blask, że Anton Broch odruchowo 30 przeżegnał się, zanim tam wszedł. No i właśnie w tej grocie znajdowały się klejnoty – ciągnął Franek głosem nieco drżącym z emocji. – Tysiące przepysznych klejnotów, jedne w oprawach, inne bez. To od nich bił blask. Anton Broch od razu wiedział, że znalazł to, czego szukał, nie tylko on zresztą, że to jest ten skarb. Skąd? Otóż jeszcze ci nie powiedziałem, że Czarnobrody miał przyjaciółkę, również piratkę, i ją interesowały wyłącznie klejnoty. Anton Broch ponownie przeżegnał się i dopiero potem wszedł do groty. A wtedy ściana zasunęła się za nim: był uwięziony razem z tymi ogromnymi skarbami. Ale na razie o tym nie myślał. Patrzył na klejnoty i – robiło mu się dziwnie na duszy. Wiesz, on szukał tych skarbów, bo, bo ciągnęła go przygoda, bo chciał zabezpieczyć byt rodzinie. Kaszubowie zresztą mieli przyznane prawo kaperowania. Kiedy jednak patrzył na przepiękne klejnoty, nagle stanęła mu przed oczami tragedia tych, którym je zrabowano, zagarnięte statki, mordowani ludzie, gwałcone, niewolone kobiety. Nawet sam się potem dziwił – twardy był i zahartowany przez życie – dlaczego aż tak go to poruszyło... Padł na kolana i modlił się za dusze pomordowanych przez piratów. Ale – biedę cierpiał na tej obczyźnie, więc wziął kilka kamyków i – chciał wyjść. Dobre sobie! Jak? Grota z klejnotami nie miała żadnego wyjścia. Próżno przykładał rękę do ściany. Nic się nie rozsunęło, nie obróciło. Franek zamilkł i siedział ze zmarszczonymi brwiami, zamyślony. – Więc jak się stamtąd wydostał? – ponaglała Sasanka. – Nie wiem – rzekł powoli Franek. – Kiedy Dziennik znalazł się w moich rękach, karty z opisem tej części przygody były wyrwane. – Wyrwane? – Tak. To osobna historia, niewesoła. Jakby jakieś przekleństwo. Anton Broch ocalał. Wyszedł z groty. Na dowód, że mu się to wszystko nie śniło, miał w kieszeni garść klejnotów. Sekretu długo nie utrzymał. Swoim powiedział, dowiedzieli się drehowie, dowiedzieli się, niestety, również Prusacy, bo i oni, tylko z całkiem innych powodów, emigrowali do Ameryki i zawsze osadzali się jakoś blisko naszych. Anton Broch, dokładnie nie znam okoliczności, ale zmarł z ran po jakiejś bitce z nimi. Oni i w Ameryce byli do naszych wrogo usposobieni! Na szczęście jego syn wolał wrócić do kraju niż szukać skarbów, choć miał Dziennik swego ojca i może więcej wiedział, niż się zdradził. Ale za krajem tęsknił. Wrócił, przywiózł Dziennik ojca. Nie wiem, bo u nas w domu się na te tematy nie mówiło, tatk zakazał, więc nie jestem pewien, ile on wiedział, czy znał tajemnicę szyfru. Gadki chodziły po wioskach o skarbach pirackich i o tym, że Anton Broch je odkrył. Ale dopiero w czasie ostatniej wojny, kiedy Polska znajdowała się pod okupacją hitlerowską, zdarzyła się prawdziwa tragedia spowodowana przez to odkrycie skarbów. To było tak, w największym skrócie. Niemcy zmuszali Kaszubów, żeby się podawali za Niemców. Ci, co nie chcieli – ukrywali się, uciekali. Już nie do Ameryki. Ukrywali się w bunkrach na Bielawskich Błotach. Między innymi ukrywał się tam mój pradziadek Jan Broch. No i pewnego dnia Niemcy, którzy bali się na ten teren zapuszczać, zrobili jednak obławę. Nie będę ci teraz opowiadał tego dokładnie. W każdym razie, wbrew temu, co wszyscy myśleli, nie była to zwykła obława. Zorganizował ją człowiek, który miał w tym swój prywatny cel. Ten cel to: odnaleźć mego pradziadka Jana Brocha. Poszukującym był Prusak, niejaki Hanneman, potomek tych Prusaków, którzy niegdyś, podobnie jak mój pradziadek Anton Broch, osiedlili się w Ameryce nad jeziorem Michigan. Mówię ci, to cała powieść. Ten Hanneman wiedział o Dzienniku Antona Brocha i chciał go dostać. Nie obchodziła go wojna. Obchodził go wyłącznie skarb, a wojna po prostu dostarczyła mu wymarzonej okazji. – Zdobył Dziennik? – Tak i nie. Widzisz, innych Kaszubów wygarniętych w obławie wysłano, jak to było we zwyczaju, do obozu koncentracyjnego w pobliskim Stuthoffie, po naszemu Sztutowo. Ale mojego pradziadka ten Hanneman zabrał. Torturował go i po prostu zamęczył, bo Jan Broch nie 31 pisnął ani słowa. – A Dziennik? – nalegała Sasanka. – W tym czasie jego syn, a więc mój dziadek August, wtedy młody chłopak, ale już żonaty, jego żona spodziewała się właśnie dziecka, mojego ojca, był w morzu. Kiedy wrócił i dowiedział co się stało – zrozumiał, że musi zrobić coś zupełnie niesłychanego, aby uchronić resztę rodziny od zagłady. A przede wszystkim – chciał pomścić swego zamęczonego ojca. Wiesz, co zrobił? Zaciągnął się jako ochotnik do marynarki niemieckiej! Poszedł prosto na ten okręt, gdzie służył Hanneman. Poszedł z Dziennikiem Antona Brocha. Oddał go Hannemanowi niby dobrowolnie. On sobie zamierzył taki podstęp: zaciągnie się na ten sam okręt, a kiedy już będzie w niemieckim mundurze, nietykalny – odda, na niby, Dziennik hitlerowcowi i niby pokuma się z nim. Nie ryzykował wiele, bo ten szyfr... No a potem go zabije i w sprzyjającej sytuacji ucieknie. Z Dziennikiem, oczywiście! Wiem tylko tyle, bo matce i żonie odkrył plany. Jak to się jednak odbyło, i co się w ogóle działo, nie wiemy. Słuch zaginął i o moim dziadku Auguście, i o Hannemanie, Ojciec mój zaś... w rezultacie został sierotą. Tak, bo młoda żona Augusta zmarła wkrótce po urodzeniu syna, czyli mego ojca. To była następna tragedia. Całe Swarzewo długo czekało na jakieś wieści, nic. Ale – na tym nie koniec. Przed kilkunastu laty, słuchaj uważnie, znowu jak w awanturniczej powieści – mój ojciec, przebywający na dalekich łowiskach, podczas postoju w porcie Auckland zobaczył na wózku śmieciarza Dziennik Antona Brocha... Uszkodzony, brudny, brakowało w nim wielu kart. Co ciekawe – opis odkrycia skarbu razem z szyfrem ocalał! Natomiast brakowało właśnie tych stron, na których Anton Broch opisał, jak się wydostał z jaskini... Mnie te pirackie skarby spać nie dawały... Uprosiłem ojca, żeby zabrał mnie na dalekie łowiska i... – A... ten śmieciarz? – przerwała Sasanka. – Jak to? – Czy to był naprawdę śmieciarz... Franek wzruszył ramionami. – Kto go wie... W każdym razie jest szyfr! Ale, mój Boże, niemal o tym zapomniałem, szyfr jest zapisany w pamięci mego mikrokomputera, który zaginął! – Może zaginął, może nie – mruknęła Sasanka. — Mówisz tak lekko! To jest ważne. To jedyna możliwość odnalezienia klejnotów! Taki skarb! Sasanka powoli podniosła na niego oczy. – Są tajemnice cenniejsze i bardziej warte odkrycia niż najwspanialsze klejnoty – powiedziała cicho. – Aha, a propos klejnotów. Mówiłeś, że tak je lubiła kobieta, przyjaciółka tego Czarnobrodego... Ona też... była piratką? – Piratką się stała z miłości do Czarnobrodego... Była Irlandką z pochodzenia. Podobno bardzo piękna i – bardzo wysoka. Podobno miała metr dziewięćdziesiąt wzrostu. Istna olbrzymka! A w ogóle to jej piracka historia zaczęła się od tego, że była pasażerką statku płynącego do Ameryki. I – jak pewnie się już domyślasz, na ten właśnie statek napadli piraci pod wodzą Czarnobrodego. Ten legendarny rozbójnik słynął z szalonego okrucieństwa, często jednak oszczędzał piękne kobiety, gdyż czynił je swymi żonami. Miał podobno czternaście żon. Oszczędził więc piękną Irlandkę, zabrał ją ze sobą do pirackiej bazy na Bahamach, a ona zakochała się w nim, a potem zasmakowała w piractwie. Wkrótce doszła do takiej wprawy, że otrzymała własny statek. Stale jednak współpracowała z Czarnobrodym. Różniło ich tylko to, że ją interesowała wyłącznie biżuteria. Swoje skarby ukryli na wybrzeżach Północnej Karoliny. Aż piękna piratka powtórzyła jak gdyby własną historię. Zakochała się mianowicie w hiszpańskim caballero ze zdobytego statku i on ją namówił, żeby porzuciła piractwo. Uciekli do Peru i ślad po nich zaginął. Ciekawe, że nie próbowała zabrać swoich skarbów ta Anna Maria 32 Blythe. – Jak... jak powiedziałeś? – Sasanka po raz pierwszy zdradziła tak żywe zainteresowanie. — Anna Maria Blythe. Ona tak się nazywała. Sasanka odchyliła głowę do tyłu opierając ją o pień drzewa. – My nazywamy się Blythe – rzekła. – A ja – naprawdę mam na imię Anna Maria. – Nazywasz się Anna Maria Blythe?! – Tak – potwierdziła Sasanka. – I – dodała ze śmiechem – jak będę dalej rosła w takim tempie, jak rosnę, też będę miała metr dziewięćdziesiąt wzrostu! Franek nie zdążył nawet zebrać myśli. Oto bowiem zza tworzących altankę gałęzi drzew dobiegł rumor, jak gdyby ktoś zziajany przedzierał się przez las, bardzo niedaleko. Sasanka natychmiast przestała się śmiać. Zesztywniała. Rumor przybliżył się i teraz dobiegał w sposób wskazujący na to, że ktoś (coś?) obiega altankę, okrąża, jakby nie mogąc znaleźć wejścia. Franek, oszołomiony tym, co usłyszał, patrzył na siedzącą obok niego dziewczynę. Była napięta, ogromnie napięta, napięciem jakby odpierającym straszliwe zagrożenie. Wyprostowana, długa, cienka, nasunęła chłopcu myśl o piorunochronie, była piorunochronem. Wtem ów ktoś (coś) po kolejnym okrążeniu, znalazłszy się dokładnie naprzeciw miejsca, w którym siedzieli, przystanął. Franek, sam nie wiedząc czemu, wstrzymał oddech. Cały świat wstrzymał oddech. Cisza tu i cisza tam. Toczyły ze sobą pojedynek! Potem, nisko przy ziemi, w jasnej zieleni liści coś błysnęło, jakby mała srebrna rybka skoczyła w zielonej wodzie ku powierzchni i – do altanki wpadł pies Nalewka, trzymając w pysku coś cienkiego, błyszczącego... – Nalewka! – powiedział z ulgą Franek. – Szydełko Cioci Weroniki – szepnęła Sasanka. Franek pochylił się ku psu, przy tym ruchu spadł mu z ramienia futerał mikrokomputera wypełniony kolorowymi szmatkami i zadyndał blisko psiego pyska. Nalewka zjeżył sierść i zaczął się cofać z groźnym bulgotaniem w gardle, górna warga uniosła się obnażając zęby zaciśnięte na szydełku jak na smakowitej kości, którą chcą mu odebrać. Czarne ślepia zwęziły się i w kącikach podeszły krwią. Nalewka cofał się, gulgotał i wyglądał nie jak wesoły, pospolity kundel, którym był, a jak rozzłoszczony indor, gdyż nabiegłe krwią ślepia w sposób raczej niepojęty położyły czerwony odblask na szydełku lub może ono samo rozjarzyło się od psiej wściekłości (czy psiej?), lub na skutek w nim (szydełku) samym zachodzących reakcji. W każdym razie Nalewka miał czerwone podgardle... Franek, który znał i lubił psy, wyczuł w tej wściekłości lęk. – No co z tobą, piesku? – przemówił uspokajająco. – Dobry piesek, dobry. Nie odniosło to żadnego skutku. – Zostaw! – powiedziała szorstko Sasanka i ruchem, którym zarzucała na plecy warkocz, odrzuciła do tyłu – przez ramię chłopca – futerał mikrokomputera. Nalewka uspokoił się natychmiast. Strach i wściekłość, wściekłość zmieszana ze strachem, opuściły jego czarne ślepia ustępując miejsca wyraźnej, naglącej prośbie. Podszedł do Sasanki – i nie, nie trącił jej nosem, choć z pewnością podszedł z takim zamiarem; wyciągnęła bowiem jakby obronnie rękę. Franek jednak nie potrafiłby powiedzieć, czy to ten gest, czy coś innego sprawiło, że pies nie wykonał swego zamiaru. Sasanka wstała. Uradowany Nalewka pobiegł ku gałęziom tworzącym ścianę altanki. Zatrzymał się tam i, odwróciwszy się, czekał zachęcająco, przynaglająco. Sasanka postąpiła kilka kroków chwiejąc się lekko, jak we śnie. Nie spuszczała czujnych, a zarazem zamglonych, oczu z szydełka wystrzelającego z boków psiego pyska jak... koci wąs! Jej postać skąpana w przebijającym się przez listowie jasnozielonym świetle wydawała się jeszcze cieńsza i dłuższa, niż była, i przyglądający się z uwagą Franek myślał gorączkowo: „ona mi 33 kogoś przypomina, ona mi kogoś przypomina”. – Mam coś zrobić? – spytał. Potrząsnęła przecząco głową, znowu spróbowała iść i zachybotała. Wyciągnęła ręce starając się utrzymać równowagę (ulatywała?), Franek, już o nic nie pytając, podbiegł do niej i mocno ją pochwycił. – O tak! – powiedziała z niewysłowioną ulgą. – Wyprowadź mnie stąd. „Wyprowadzę cię” – pomyślał Franek. – Wyprowadzę cię, Sasanko! Nie powiedział tego głośno, czuł, że słowa są zbędne, a może i niebezpieczne – objął dziewczynę ramieniem i poprowadził delikatnie, lecz stanowczo, jak kogoś chorego. To jest – chciał poprowadzić. Jednak, choć była taka szczupła i wiotka, a w dodatku sprawiająca wrażenie, że wprost nie może utrzymać się na nogach, wydawało mu się, że jest po prostu przyrośnięta do ziemi, stawiała opór. – Widzisz – powiedziała uśmiechając się blado. – Dopadli mnie i tu... Właśnie! „Nikt z domu, nawet Nalewka gubi tu trop” – przypłynęły jej wcześniejsze słowa i Franek poczuł, że słabnie, traci ducha. Znowu uśmiechnęła się blado, a było w tym uśmiechu coś, co ogromnie chłopca podrażniło. – Och, gadanie! – obruszył się i, niewiele myśląc, gestem tak raptownym i odruchowym, że był zaskoczeniem nawet dla niego samego, dosłownie wyszarpnął ją z ziemi, a raczej z tego czegoś, co więziło jej nogi, wziął ją na ręce i szybko, zdecydowanie wyniósł z altanki. Po tamtej stronie było morze blasku. Franek poczuł się tak, jakby z chłodnej, zielonej kąpieli wyszedł w upał nadmorskiej plaży. – Zrobiło się okropnie gorąco – rzekł ze zdziwieniem. Ciągle trzymał Sasankę na rękach. – Nic nie ważysz – powiedział stawiając ją ostrożnie na ziemi i nagle uświadomił sobie, kogo przypominała mu stojąc tak pośrodku zielonej altanki: długa, jakby rozchwiana sylwetka, tak, przypominała mu Don Kichota! – Przez chwilę tam w altance przypominałaś mi Don Kichota, wiesz? – powiedział, ale Sasanka nie słuchała. W każdym razie nie słuchała tego, co on mówił. Stała lekko podana do przodu, zieleń jej oczu zasnuła się obcym spojrzeniem; Franek przestał się uśmiechać. Cisza, która zapadła, wydała mu się znajoma; znowu ta cisza zatrzymanego oddechu, jak przed chwilą. Teraz też świat podzielony był na dwoje: z jednej strony był on jakby wyrzucony poza ścianę, a z drugiej, jakby w ogromnej klatce ciszy, znajdowała się Sasanka i – wpatrzony w nią wyczekująco pies Nalewka. Tak poprzednio niecierpliwy, teraz zachowywał się wręcz potulnie, czekał spokojnie, patrząc znad przecinającego pysk szydełka Cioci Weroniki na nieruchomą jak sztil Sasankę. Minę miał dość potulną, ale jego stojące na sztorc uszy wyrażały czujną inteligencję; wystrzelały w górę jak dwie anteny; takie skojarzenie nawiedziło Franka, choć były to tylko czarne spiczaste psie uszy, ale – po tamtej stronie wszystko wydawało się być s z t u c z n e . Czy pies Nalewka to pies? Czy Sasanka... kim była Sasanka? „Naprawdę nazywam się Anna Maria Blythe”. Czy to znaczy. Czy to coś znaczy? Co to wszystko znaczy? Te pytania zadzwoniły jak refren powracający natrętnie, odbierający poczucie mocy, odrzucający w dawne zagubienie, ba, powodujący paraliż woli. Nie!!! Franek zebrał się w sobie – i postąpił kroku, przekraczając tym samym niewidzialną granicę dzielącą go od świata psa i dziewczyny, od t amt e g o świata. – Sasanko! Spojrzała na niego oczami, które wracały z daleka. Była bardzo blada. 34 – Sasanko! – powtórzył Franek. Pies Nalewka zamerdał ogonem i pognał na skos przez las wysokich sosen, długie rude pnie stały zanurzone w morzu blasku. – Szybko! – powiedziała Sasanka. – Szybko za nim! Pobiegli. Długie rude sosny stały zanurzone w morzu blasku, biegli jakby między słupami wielkiego, rzuconego daleko w morze drewnianego pomostu. Było straszliwie gorąco, ale żar nie spadał, jak można by się było spodziewać, z nieba, bił od ziemi. Nalewka nie biegł: posuwał się skokami jak wielka czarna żaba. Przy każdym skoku dwie srebrne cienkie rybki skakały w górę po obu stronach jego pyska. – Wygląda... wygląda, jakby robił na drutach, cha, cha, cha! Żaba, widzisz to? Żaba, która skacząc robi na drutach, cha, cha, cha! Franek śmiał się histerycznie, niepowstrzymanie. Sasanka, która wyprzedzała go trochę, spojrzała przez ramię, zwolniła kroku i chwyciwszy jeden ze swych długich grubych warkoczy wyciągnęła go ku chłopakowi. – Trzymaj! – rzekła rozkazująco. – Trzymaj się mojego warkocza! – Trzymaj się!... Cha, cha, cha, trzymaj się... o rany, trzymaj się warkocza! Śmiał się, ale chwycił warkocz i od razu wzbierający w nim histeryczny śmiech przywarował jak pies przywołany do porządku. A pies pędził. A żar od ziemi buchał. Skakał pies, skakała Sasanka, skakał Franek. Aż – jakby zupełnie niespodzianie – wyskoczyli w Aleję Wjazdową. Tam było chłodniej. A na ziemi, w poprzek Alei, leżała Ciocia Weronika. Ciocia Weronika? Czy też może kukła zrobiona na podobieństwo Cioci Weroniki? Prawdę mówiąc wyglądała jak wielka szmaciana lalka. Szklane oczy patrzyły pusto, wrażenia pustki nie niweczył zakrzepły w oczach strach. Na ziemi, obok jej głowy, poruszało się coś z cichym brzęczeniem, jakby mikroskopijne gniazdo os? Franek miał zaledwie tyle czasu, by zarejestrować w pamięci te szczegóły. Oto bowiem Sasanka chwyciła dyndający na ramieniu Franka futerał mikrokomputera, wyjęła z niego kolorową szmatkę i poprzez tę szmatkę wyjęła z pyska Nalewki nie stawiającego oporu, a nawet merdającego zachęcająco ogonem, szydełko Cioci Weroniki i szybko wbiła je w to coś, co poruszało się z cichym brzęczeniem przy głowie leżącej. Skutek był natychmiastowy. Owo coś uniosło się nad ziemią, zawirowało na srebrnej nitce. Ciocia Weronika usiadła. I jeszcze przez chwilę wirowało, aż z wyraźnie słyszalnym pacnięciem klapnęło na czubku jej głowy i Franek rozpoznał: był to przecież dobrze mu znany sztuczny kok. „Ciekawe, dlaczego ta stara czarownica nosi sztuczny kok, skoro ma tyle własnych włosów, że starczyłoby jej na pięć koków” – przypłynęły słowa Owczarza, wypowiedziane tonem, Franek świetnie pamiętał, jakby Owczarz doskonale znał odpowiedź, a tylko chciał jego zainteresować problemem. „Ona chyba... bez tego nie istnieje” – pomyślał patrząc, jak ta jeszcze przed sekundą bezwładnie rzucona w poprzek Alei kukła ożywała w mgnieniu oka stając się Ciocią Weroniką: och! wypełniła się życiem, jakby ktoś życie pompował w jej bezwładne członki. Nalewka po prostu oszalał z radości. Łasił się do Cioci Weroniki, obwąchiwał ją, a zwłaszcza lizał. Odtrąciła go niecierpliwie. Oczami niezwykle przytomnymi, wręcz bardziej przytomnymi niż zwykle, popatrzyła na Sasankę i Franka. – Aha! – powiedziała w ten sposób coś stwierdzając – wy jesteście. A ich pochłonęło. – Bliźniaki i Owczarza? – spytała blednąc Sasanka. Spojrzenie Cioci Weroniki uciekło w bok i – jakby zachybotało. – Nic nie wiem o Owczarzu – wymamrotała wargami, które rozciągały się dziwacznie, jakby były z gumy. Później jej oczy i wargi uspokoiły się. Wstała, poprawiła sztuczny kok. 35 – Króliczek i Mapciuszek wpadli do czarnej dziury – oznajmiła dobitnie. – Jeżeli nie wrócą do jutra rana, idziemy ich szukać, zrozumiano? A coś mi mówi, że nie wrócą – wymamrotała znowu i – jakby się zapadła. Nagle ożyła. – Święta Eulalio, zostawiłam konfitury na ogniu! – zawołała. – Nalewka, Nalewka, do nogi! Idziemy do domu. A wy – obróciła się jeszcze – też wracacie do domu, każde do siebie. Za godzinę meldujecie się na kolacji. Obowiązkowo! I nie wypuszczę was aż do rana. Choćbym was miała powiązać! Gdybym znalazła sznur – dodała cicho innym, tym znowu mamroczącym tonem. Po czym oddaliła się drobnym, energicznym kroczkiem. Wyglądała, tak idąca, jak zaaferowana paniusia śpiesząca do swych zawsze niesłychanie ważnych spraw. Aż dziw, że u jej nogi nie kroczył wytwornie, wytwornie ostrzyżony czarny pudel, tylko wesoły kundel Nalewka! – Co robimy? – spytał Franek śledząc wzrokiem tę niedobraną parę. – Robimy, jak kazała – odparła Sasanka. – Idziemy – wymawiała słowa jakby z wysiłkiem – każdy... do... siebie i – Urwała i przymknęła oczy. Franek patrzył na nią z niepokojem, ba, z przerażeniem. Wyglądała na zmęczoną, ostatecznie wyczerpaną, wyglądała... o Boże, wyglądała, jakby uchodziło z niej życie i za chwilę miała runąć na ziemię jak bezwładna kukła! Co robić? – zastanawiał się gorączkowo Franek – ale właściwie od razu wiedział, że tylko jedno jest do zrobienia, to, co do tej pory bezbłędnie skutkowało: dotknąć. – Sasanko, jesteś bardzo zmęczona – rzekł chwytając ją mocno za rękę. Otworzyła przymknięte oczy, były przejrzyście zielone; w bladej twarzy zieleń nabrała intensywnej barwy, świeciły jak dwa jaskrawozielone, wciągające w głąb, jeziorka. Ale nad górną wargą ukazały się krople potu. – Trochę jestem – przyznała. – Chodźmy. Chcę jak najprędzej znaleźć się u siebie. Chodź! Ruszyli. Drobne białe kamyki szeleściły lekko pod stopami. Dobrze się po nich szło, a przynajmniej tak się zdawało Frankowi, może po prostu przez kontrast z parzącą ziemią, po której biegali za skaczącym jak żaba psem Nalewką. Nie puścił ręki Sasanki. „Kiedy ja... kiedy ze mną było źle, kazała mi chwycić się jej warkocza” – przypomniał sobie. A potem już nie myślał, cały skupiony na przekazywaniu swojej siły szczuplutkiej, wiotkiej jak młode drzewko dziewczynie idącej obok. Na Pałacowym Dziedzińcu stanęła. Franek popatrzył wokół nowymi oczyma. Żadnej symetrii, rozległy dziedziniec otaczały budowle jakby wznoszone pośpiesznie na miejscu obozu. Dostrzegł przede wszystkim ich dziwne ciążenie nie ku górze, a do wewnątrz. „On rośnie w głąb” – To idź do siebie – przemówiła dziewczyna, uwalniając rękę z jego dłoni. – Aha – dodała już w półobrocie – daj mi to – wskazała oczami na futerał mikrokomputera. – Futerał? W odpowiedzi wyciągnęła rękę zaciśniętą w pięść, otworzyła i pokazała kolorową szmatkę, tę, przez którą chwyciła szydełko, by wbić je w wirujący na ziemi sztuczny kok Cioci Weroniki. Chciał zapytać: „te szmatki?” i – powstrzymał się. „Lepiej zrobić próbę na słuch, skoro ona nie mówi”. Otworzył szeroko oczy i zauważył jeszcze aprobujący uśmiech Sasanki, potem już niczego nie widział, słyszał oczami, jak wówczas na plaży, dźwięki niezrozumiałe, jakby w obcym języku. „Słyszy. Naprawdę słyszy” – pomyślała Sasanka. Wzięła futerał dyndający na ramieniu chłopaka, wyciągnęła z niego wszystkie kolorowe szmatki i schowała do kieszeni, a raczej, co Franek już zauważył, wepchnęła je tam z pewną nonszalancją. 36 – Idę – powiedziała. – Zaczekaj! Zaczekaj! Ja... cię czasem nie rozpoznaję, jakby był w tobie ktoś obcy. A Ciocia Weronika tam na ścieżce... ja... – Tu jest Niby-Wyspa – powiedziała sennie Sasanka. – Zapamiętaj i pomyśl – dodała z naciskiem. – Niby-Wyspa. My też... my tutaj czasem jesteśmy na niby. No idź. Nie ma czasu. Aha: nigdzie nie wychodź i bądź w kuchni za godzinę. Pobiegła, grube brązowe warkocze skakały po jej plecach jak brązowozłote lejce konia, który wyrwawszy się z zaprzęgu pędzi gdzieś przed siebie, byle dalej. Przed paroma minutami była bez sił... Teraz biegła! „Tu jest Niby-Wyspa. My też czasem jesteśmy na niby”. „Do wszystkich purtków! Zwariować można! Na niby! Ale ja nie jestem na niby. J a j e s t em”. Powtarzając „ja jestem, ja jestem” szybkim krokiem przebył dziedziniec. Potem kilka połączonych schodami tarasów: jego pokój znajdował się mniej więcej na trzecim piętrze. W długim korytarzu panował miły półmrok, w który chłopak zanurzył się jak w chłodną, orzeźwiającą kąpiel. Odpoczywały zwłaszcza jego oczy. Ten blask na dworze był doprawdy oślepiający. „I ja muszę trochę odpocząć” – pomyślał wchodząc, z ulgą, do pokoju. W pokoju też był miły kojący półmrok, tym wyraźniej więc nasunęło się oczom znajome pulsujące czerwone światełko. – Niemożliwe! – powiedział Franek, chwytając przewieszony przez ramię pusty futerał. – Ja chyba śnię! Nie śnił. Na pięknej, błękitnej kapie, którą przykryte było łóżko leżał (zagubiony? ukradziony?) mikrokomputer. Włączony. Nastawiony na ten sam program. „Jestem na lądzie stałym – punktowały zielone igiełki – nie nazywam się Pan MikroK. Nazywam się Franek... w tym miejscu poprzednio, Franek doskonale to pamiętał, ciąg dalszy ginął w ulewie zapalających się i gasnących bez żadnego sensu czerwonych światełek i zygzaków. Teraz mikrokomputer informował bezbłędnie: nazywam się Franek Broch, syn Józefa Brocha ze Swarzewa. Ojciec mój... Franek podbiegł do łóżka i z furią nacisnął wyłącznik. Siadł ciężko na łóżku i przez kilka minut siedział z głową ukrytą w rękach. Później wstał, odwinął kapę, zdjął sandały, nastawił elektroniczny budzik na 18.45, rzucił się na łóżko i po chwili spał kamiennym snem. 37 Rozdział trzeci Manewry Franek tym razem bez żadnych przeszkód znalazł się o wyznaczonej godzinie w części kuchennej Pałacu. Nie od razu wszedł do kuchni. Przez kilka minut stał pod drzwiami, jakby nadsłuchując. Obserwująca go z mrocznego kąta korytarza Sasanka wiedziała jednak, że jeśli nadsłuchuje – to tego, co działo się nie na zewnątrz, a wewnątrz niego samego. Tak bardzo był skupiony, że mógłby pozować do obrazu symbolizującego skupienie. Sypkie jasne włosy uniosły się lekko nad czołem jakby naelektryzowane. Sasanka stłumiła w sobie chęć, by podejść i pogłaskać te włosy. „Na pewno byłyby trzaski” – myślała walcząc jednocześnie z zupełnie inną chęcią. „Jeszcze czas, jeszcze możesz to zrobić. To już ostatnia chwila – mówił dobrze znany głos – jeszcze możesz to zatrzymać. Wszystko zostanie po staremu”. Sasanka przywarła plecami do chłodnego muru. Przyłożyła ręce na płask, kamienie dodawały siły, pięty też wparła w kamienie i tak stała, jak gdyby się trzymając, a zarazem jakby odpierając. Patrzyła na chłopca. Przybysz Stamtąd! Niemożliwe stało się: ktoś Stamtąd rzeczywiście przybył. Przybył naprawdę, nie na niby. Co do Owczarza – nie miała tej pewności, a niepewność nie niepokoiła, fascynowała, wzbogacając i tak przebogatą gamę możliwości. Ale wysoki jasnowłosy chłopak, który półżywy z wyczerpania wylądował u brzegów Niby- Wyspy tego dnia, gdy już przestała czekać – wylądował naprawdę, nie na niby, i był naprawdę, nie na niby. I – wszystko wydawało się wskazywać na to, że jest górą. W żaden sposób nie dało się tej prawdy obejść. I od jego przybycia właściwie nic już nie pozostało takie samo. – Ostatnia chwila! – warknął głos – ostatnia chwila! „– Wydostaniemy się stąd, jestem pewien, ale muszę wiedzieć... – Skąd wiesz, że chcę się wydostać? – Wiem”. Wydostaniemy się stąd, ale muszę wiedzieć... Wiedzieć? – Sasanka omal się nie roześmiała w głos, a wtedy Franek, jakby umyślnie w tej chwili, jakby wykorzystawszy moment jej roztargnienia, pchnął drzwi do kuchni. – Alea iacta est – powiedziała Sasanka przyciskając rękę do mocno bijącego serca. – Ale nie pójdzie ci to łatwo! Tak dobrze było nie wiedzieć na pewno! Teraz wiedziała coś na pewno: wyruszyli w drogę. Oderwała się od ściany i weszła do kuchni przez te same drzwi. Czego nigdy nie robiła, gdyż każdego dnia wchodziła innymi. Franek natychmiast to zauważył. Jego nerwy były napięte do ostatecznych granic, cały był jakby wyostrzoną czujnością. On tutaj wszedł z następującym postanowieniem: obserwować! Zwracać uwagę na najmniejszy nawet szczegół, taki zwłaszcza, który odbiegał od znanych mu już, powtarzających się zachowań. Więc od razu zauważył, i co więcej, pewien był, że na fakt wejścia Sasanki innymi niż zwykle drzwiami, „jego” drzwiami, zwróciła również uwagę Ciocia Weronika, choć bynajmniej nie dała tego po sobie poznać. – Bardzo dobrze, że jesteście na czas – powiedziała nie odrywając oczu od stołu, który właśnie kończyła nakrywać – zrobiłam pyszne racuszki, tak jak to sobie na dziś zaplanowałam. Wyobraźcie sobie, konfitura wcale się nie wygotowała, a Nalewka zabrał kość porcelanowej 38 śwince! Franek nie wytrzymał i zerknął ku Sasance: nie zareagowała na te dziwaczne słowa. – Franciszku – zagrzmiała w tym momencie Ciocia Weronika – Franciszku, dziecko drogie, podaj mi z łaski swojej słój z korniszonami. Franek speszył się podwójnie – brak reakcji Sasanki i to Franciszku. Na Boga! Wiedział, że zaczerwienił się, jak nigdy w życiu. – FRANCISZKU! – powtórzyła z naciskiem Ciocia Weronika. – Franciszku! – wzmocniła nieoczekiwanie krztusząc się ze śmiechu Sasanka. Franek zacisnął zęby. Podszedł do kredensu (uszy paliły go jak przypieczone na słońcu) i – niewiele myśląc – wyjął słój z napisem: „kasza gryczana”. „Skoro tak, no to się bawimy!” – myślał stawiając go na stole. – Zrobione, Ciociu Weroniko! – powiedział dziarsko. Sasanka przygryzła wargę. Ciocia Weronika zaś nawet nie spojrzała. – Dziękuję ci, moje dziecko – rzekła układając starannie serwetkę przy nakryciu Króliczka. – Siódma piętnaście, dłużej nie czekamy. Do stołu. Proszę do stołu. Jak przyjdą, to zjedzą. A jak nie przyjdą, to... to... to nie zjedzą! – dodała radośnie. Ku zdziwieniu Franka, który mając w pamięci kość porcelanowej świnki i słój korniszonów spodziewał się jakiejś kolacji na niby, Ciocia Weronika nałożyła im pełne talerze, co prawda nie racuszków z konfiturą, ale naprawdę przepysznych, rozpływających się w ustach leniwych pierogów z cukrem i cynamonem. – Jedzcie, jedzcie! – mówiła, sama wszakże niemal nic nie biorąc do ust – musicie mieć siły. Kto wie – dodała z tajemniczym mrugnięciem – czy jeszcze kiedykolwiek w życiu będziecie jedli takie wspaniałe racuszki z taką wspaniałą konfiturą! Franek znowu zerknął ku Sasance. Unikała jego wzroku, wyraźnie odrzucała wszelkie jego próby nawiązania kontaktu. Zaniechał ich, rozżalony i zły, choć idąc tutaj obiecywał sobie, że będzie poskramiał emocje; uleganie im w sytuacji, gdy tak niewiele wiedział, mogłoby mieć fatalne skutki. Ale to właśnie najtrudniej mu było znieść – odrzucenie. Po tym wszystkim, co przeżyli razem, po tym, że właśnie już byli tak bardzo „razem”. Żal przemieszany ze złością puchł w nim w ciągu całej kolacji, na którą nie przyszedł ani Owczarz (dla niego Ciocia Weronika nawet nie położyła nakrycia), ani Króliczek z Mapciuszkiem. Cisza wisiała ponad stołem jak pozbawiony izolacji elektryczny drut. Ciocia Weronika popadła w takie zamyślenie, że zdawała się spać nad talerzem, z którego nic nie ubywało, jej ogromny, sterczący do przodu ponad szczupłą talią, biust nasuwał myśl o stoliku przyokiennym w kolejowym przedziale i Franek ciągle, mimo puchnącego w nim rozżalenia, rejestrujący najdrobniejsze szczegóły pomyślał, że lada moment głowa Cioci Weroniki klapnie na ten „stolik” i Ciocia Weronika zachrapie. Tak pomyślał, ale już nie spojrzał ku Sasance. „Nie to nie, obejdę się”. Kątem oka jednak czasem zerkał w jej stronę: jadła z apetytem, jak gdyby doskonale wobec wszystkiego, co się działo i co się będzie działo, obojętna. Osobliwy kontrast z tym jej spokojem, z sennością (pozorną?) Cioci Weroniki, stanowił duży drewniany zegar ścienny z kukułką, którego wahadło biegało tam i z powrotem, jak gdyby śpiesząc się niespokojnie. Ten ruch doskwierał Frankowi jak za szybko bijący puls. Godziny zresztą ten zegar wskazywał niezbyt dokładnie, czasem śpieszył się, czasem późnił, najczęściej późnił kilkanaście minut. Teraz wszakże... Franek aż spojrzał na swój zegarek: dochodzi 19.45. Na drewnianym zegarze kuchennym też dochodziła za kwadrans, ale dwunasta! W dzień? W nocy?! Przeraźliwy wrzask, coś jakby ochrypłe psie szczekanie przemieszane z wrzaskiem sroki ostrzegającej inne ptaki przed niebezpieczeństwem, przerwał te krótkie rozważania. Franek zerwał się ze swego miejsca gotów (mimo wszystko) ochraniać Sasankę. Ale ona śmiała się 39 bezgłośnie. Patrzyła na zegar. Ciocia Weronika też się zerwała i wygrażała pięścią zegarowi, z którego wyskakiwała nie kukułka, a przerażającej powierzchowności, nieopisanie złośliwy potworek. To on wydawał z siebie ten wrzask. Po trzecim – znikł, a Ciocia Weronika prychnęła z satysfakcji jak kotka, która przepędziła psa. – Za kwadrans północ – oznajmiła, obracając się na kuchnię. – Macie więc kwadrans na sprzątnięcie ze stołu i rozłożenie łóżek. Śpimy wszyscy tutaj. A zresztą... – zawahała się, dziwnie sennie się przy tym wahnąwszy – może oni jeszcze przyjdą. Jeszcze mają... – Gdzie jest Nalewka? – przerwała Sasanka. Czy Franek mylił się, wychwytując w jej głosie jakiś ostrzegawczy ton? Ciocia Weronika wyjęła z kieszeni spódnicy (zawsze nosiła spódnice z wielkimi kieszeniami) szydełko i podrapała się nim w sztuczny kok. – Nalewka? – powtórzyła bezmyślnie. – Aha, Nalewka... – ...odebrał kość porcelanowej śwince – podsunął nie bez złośliwości Franek (nie potrafił się opanować). Ciocia Weronika rozpromieniła się. – Ach tak! – wykrzyknęła dyszkancikiem krygując się dziewczęco. – Odebrał kość porcelanowej śwince. Dziękuję ci, Franciszku! Sasanka znowu, z tym samym wyrazem zaskoczenia i urażonego uznania (a może najwięcej było w tej mieszance uważnego namysłu?) przygryzła wargę. „Trafiam w dziesiątkę” – pomyślał Franek ze złośliwą satysfakcją. („Ty już lepiej nie trafiaj, głupku – dogadał głos z samego jego najtajniejszego wnętrza. – Nie wiesz, w co trafiasz, skoro nie wiesz, w co grasz”). – To już ja sprzątnę, Ciociu Weroniko! – powiedział skwapliwie. – Nie sam. Razem. Sprzątanie ze stołu, zmywanie i rozkładanie łóżek – wyliczyła jakby to sobie wbijając w pamięć. – Północ blisko – dodała złowieszczo. Sasanka i Franek pracowali w milczeniu. Ona zmywała, on wycierał i ustawiał w kredensie. Uparcie unikała jego wzroku. Kilkakrotnie chciał zagadać, zwyczajnie po ludzku przełamać ten dziwny, niedobry nastrój, nie potrafił jednak, coraz bardziej nieszczęśliwy, zdobyć się na to. Zwłaszcza że tyle pytań kłębiło mu się w głowie. Duży drewniany zegar tykał z nieubłaganą regularnością. Franek raz po raz spoglądał ku niemu. Ze wzrastającym napięciem oczekiwał wrzasku, który z pewnością wybuchnie o dwunastej. Dlaczego kukułka zmieniła się we wrzeszczącego przeraźliwie, przerażającego potworka? Wzruszył ramionami: nie pytaj, obserwuj. Ciocia Weronika siedziała nieporuszona przy olbrzymim oknie wychodzącym na wielką otwartą przestrzeń z monumentalnymi schodami. – Co tam było? – spytał kiedyś Franek. — Prawdopodobnie arena. Albo teatr – odpowiedziała Sasanka. Cokolwiek to było niegdyś – teraz była to przede wszystkim wielka przestrzeń z monumentalnymi schodami, które wznosiły się w górę i urywały jak lecący ku niebu i nagle urwany krzyk. Z tego okna kuchni widziało się je bardzo wyraźnie. Ciocia Weronika, tak siedząca nieruchomo, zdawała się czekać na kogoś, kto tymi schodami zejdzie albo wejdzie? – Już wszystko, ciociu – powiedziała stając za jej plecami Sasanka. Przesunęła się ku oknu przez ogromną kuchnię w sposób nie tylko niesłyszalny, ale właściwie niedostrzegalny. Kiedy się odezwała, Franek drgnął zaskoczony. – Dobrze, teraz łóżka – powiedziała Ciocia Weronika takim tonem, jakby Sasanka nie pojawiła się za jej plecami jak duch, a od dawna tam stała – tylko szybko, bo się ściemnia. Ledwo to powiedziała, w oknie ukazała się złotawa poświata i nagle Franek odniósł takie 40 wrażenie, jakby słońce wyskoczyło zza horyzontu i rozżarzyło się w ognistą kulę. Płonęło krótko, gwałtownie, jak uschnięty krzak, ostatnie iskry wystrzeliły w ciemność, bo zrobiło się niemal zupełnie ciemno, a kiedy zgasły, na parapecie siedział purpurowy drozd i śpiewał. – Nie zagapiaj się, nie mamy czasu! – przynagliła Sasanka. – Czasu! – burknął Franek zły. – Przecież n a pr awd ę jest za dziesięć siódma. Ten zegar chodzi jak... Sasanka odrzuciła do tyłu oba warkocze takim ruchem, jakby wzruszała ramionami. – Czy zegar musi chodzić? – rzuciła w przestrzeń retoryczne pytanie. – Do dzieła! Trzeba rozłożyć łóżka, zanim... Urwała. Franek wściekły na siebie, że się w ogóle odezwał, nie spytał: zanim co? Podszedł do wnęki, w której stało pięć opartych o ścianę polowych łóżek. Pięć? Aha, pewnie dla nas trojga i, na wszelki wypadek – dla Króliczka i Mapciuszka. A zresztą może oni jeszcze przyjdą. „Jeszcze mają...” Och, Boże, zrozumieć cokolwiek! Czuł się jak ślepiec w najeżonym sprzętami pokoju. Właściwie nie mógł się poruszać nawet po omacku. Dlaczego. Dlaczego dziś właśnie Ciocia Weronika niepokoi się przyjściem lub nieprzyjściem tych dwóch diablików? Dziesiątki razy nie przychodzili na posiłki, znikali na kilka dni. – Sasanko – szepnął zdesperowany. – Ty mi jednak musisz cokolwiek powiedzieć. Choćby to, co stało się pod krzakiem żarnowca. Ja przecież muszę... Przerwało mu stuknięcie w szybę. Obrócili się oboje. Purpurowy drozd, który już nie śpiewał, nie siedział również na parapecie: kołysał się na purpurowym pnączu od okna i do okna, leciał ku oknu, trącał o szybę, wydawało się, że tylko muskał ją, a przecież rozlegał się stuk i zaraz potem drugi stuk: leciał od okna i tam też coś trącał niewidocznego w ciemności, a t a m przecież nic nie było. Rytmiczne stukanie, kołyszący wahadłowy ruch; Franek od razu skojarzył: kołysze się jak wahadło zegara. – Prędzej — przynagliła znowu Sasanka. – Jeszcze dwa! Coś alarmującego, naglącego w jej głosie sprawiło, że Franek rzucił się ku łóżkom; nie zdążył. Nagle jak czarny wir wpadła do pokoju wirująca ciemność, a z zegara dobiegł wrzask, ten przeraźliwy, jakby ochrypłe szczekanie psa przemieszane z wrzaskiem sroki ostrzegającej inne ptaki przed niebezpieczeństwem. Raz, dwa, trzy... wrzask wyskakiwał rytmicznie, po prostu rąbał ciemność jakby uciekającą w obłędnym wirowaniu przed ciosami. „Nie, ja tego nie wytrzymam” – pomyślał Franek, zaciskając mocno ręce na metalowym pręcie łóżka, którego nie zdążył rozłożyć. Cztery... pięć... nie! Zatrząsł się cały, a wtedy obok jego ręki pojawiła się inna ręka, nie widział czyja, niczego nie widział (tutaj mogło zdarzyć się wszystko), pewny był jednak, że to ręka Sasanki. Ręka przysunęła się jakby nieśmiało, jakby prosząco, pochwycił ją w radości tak wielkiej, że stępiła ostrze wybuchającego z nieubłaganą regularnością przeraźliwego wrzasku. Siedem, osiem, dziewięć... Przy dziesiątym ciemność, nie przestając wirować, zaczęła rzednąć, jakby rozpędzana cienkim, srebrnym batem. Przy jedenastym okazało się, że nie był to bat, był to obracający się z niesłychaną szybkością cienki, srebrny drut, u końca którego szaleńczo wirował sztuczny kok Cioci Weroniki. Ona zaś sama nie siedziała już przy oknie. Stała pośrodku kuchni. Nie wygrażała, jak poprzednio, pięścią wyskakującemu z zegara potworkowi. Wpatrywała się w drzwi znajdujące się naprzeciw zegara. Jedenaście, dwanaście... Trzy rzeczy nastąpiły jednocześnie: potworek wrzasnąwszy po raz dwunasty schował się w zegarze z takim impetem, że zegar o mało nie spadł ze ściany. Sztuczny kok klapnął jak przyssany pośrodku głowy Cioci Weroniki. Od drzwi znajdujących się naprzeciw zegara dobiegł chrobot, jakby ktoś drapał w nie 41 czymś ostrym. – Otwórz, Sasanko! – rzekła rozkazująco Ciocia Weronika. Franek poczuł, że ręka Sasanki nakryta jego dłonią robi się mokra. – Ja pójdę. Chrobot u drzwi nasilił się, Sasanka wyrwała rękę z dłoni Franka i krokiem lunatyczki poszła przez kuchnię. Znowu tak idąca, cienka, długa, wiotka – przypominała wzruszająco bezradnego Don Kichota. „Ech, do diubla” – pomyślał Franek. Puścił się pędem, wyprzedził Sasankę, i to on otworzył drzwi. Do kuchni wpadł pies Nalewka niosąc w pysku starą, tajemniczą torbę Owczarza. – Bardzo dobrze, Franciszku! – huknęła radośnie Ciocia Weronika. – Bardzo dobrze, Franciszku! Możemy iść! Ale najpierw spać. Śpijcie dobrze, moi drodzy! – dodała wylewnie. – Wyruszamy o świcie... Już, już. Do łóżek! Bez gadania! Ledwo się położyli, Ciocia Weronika zgasiła światło, sama się wszakże nie położyła. Usiadła jak poprzednio przy oknie, tym największym w kuchni, acz nie jedynym. Ciemnoniebieskie niebo nocy (której jeszcze nie powinno być: zegarek Franka wskazywał 19.25) z przesuwającymi się bezgłośnie widmowymi obłokami wypełniało okno. Na parapecie, niby czerwona lampka pozostawiona dla powracającego do domu, świecił purpurowy drozd. Pod drzwiami, tymi samymi, które wybrał na swoje efektowne entrée, leżał Nalewka, torba Owczarza stała jakby zapomniana na podłodze. Cały zaś Pałac, zwykle, jak to bardzo stara budowla, gadający różnymi szmerami, trzaskami, piśnięciami itp. milczał milczeniem kontrapunktującym tę „lampkę” w oknie i siedzącą przy oknie Ciocię Weronikę. – Sasanko... – szepnął Franek. – Śpisz? Chciałbym porozmawiać. – Tsss! — syknęła Ciocia Weronika, odwracając się. – Nie wolno mówić. Wolno spać. Spać! – Dobranoc, Franek, śpijmy – powiedziała miękko Sasanka. – Dobranoc, Sasanko, dobranoc. „Śpijmy. My! Może nie będzie źle...” Franek nie miał zamiaru spać. Był zresztą pewny, że nie uśnie. Tak wcześnie! Uniósł się w górę na poduszce, aby mieć przed oczami całą kuchnię. „Spróbuj zrekapitulować. Sasanka weszła do kuchni nie «swoimi» drzwiami. Weszła «moimi» (dlaczego każdy tutaj wchodził innymi?). Drzwi. Jest tu drzwi, raz, dwa... dwoje dużych i dwoje mniejszych... cztery. Okien...” Wzrok Franka przesunął się automatycznie ku oknu, przy którym siedziała Ciocia Weronika. W ciemnoniebieskim tle była całkiem czarna, jakby wycięta z czarnego papieru. Czarna sylwetka, purpurowy drozd... purpurowy... drozd... Zapatrzony w purpurową plamę Franek zasypiał, nie pomyślał nawet o największej rewelacji ostatniej godziny, a może całego dzisiejszego dnia, o przyniesionej przez Nalewkę nie wiadomo skąd starej tajemniczej torbie Owczarza. Ledwo zasnął, Ciocia Weronika wstała od okna, podeszła do jego łóżka, wzięła leżący w nogach mikrokomputer (Franek oczywiście go zabrał) i przez chwilę ważyła na dłoni zamyślona. Potem położyła go z powrotem, gdzie leżał. Sasanka nawet nie udawała, że nie patrzy, ale nie odezwała się ani słowem. Franek ocknął się od zielonego światła, które ktoś zapalił nad jego głową. Obronnym ruchem wyciągnął rękę i syknął z bólu: światło parzyło. – Zgaś! Zgaś to, purtku – powiedział siadając. Światło zaśmiało się cichym śmiechem (który Franek widział) i oddaliło stając się rozjarzonymi oczami Sasanki. Nic tylko oczy. Jaskrawozielone, parzące. 42 – Skacz! – powiedziała niewidoczna. – Gdzie mam skoczyć? – Skacz, jeżeli nie jesteś tchórzem! Usiłował wykonać rozkaz, coś go jednak przytrzymywało na łóżku. Szarpnął się raz i drugi. – Nie mogę. Nie wiem. Nie wiem, dokąd płynąć. Nie orientuję się, gdzie jesteśmy. Ocean nie wygląda, jak powinien – zahuczał głos. – Over – powiedział machinalnie Franek. – Nie jestem pewny kierunku. Over. Zielone oczy rozjarzyły się, na Franka patrzył zielony potwór. „Coś opanowało zielone światło” – myślał gorączkowo chłopak. Ciągle usiłował wstać. Szarpnął się, zakołysał i — utknął w przeraźliwej, martwej ciszy zalegającej nad zielenią wodorostów. Po wrakach porzuconych statków z potrzaskanymi masztami i poszarpanym takielunkiem skakali śmiejąc się radośnie i dając sobie tajemnicze znaki Króliczek i Mapciuszek. Karawele, brygantyny, galeony, fregaty wojenne, okręty pirackie, klipry. Łódź wikingów ze szkieletami przy wiosłach. Ohydny smród gnijących wodorostów. Ab s o lu t n y s z t i l . „Znowu tu jestem!” – pomyślał Franek w najwyższym przerażeniu. – Musisz przejść przez błyski żywego ognia – powiedział Owczarz. Zapłonęła dobrze znana chłopcu niezwykła poświata. Zaraz przejdzie w błyski żywego ognia. Franek szarpnął się znowu i – uleciał. Szybował w przestrzeni jak rakieta: „Oddalam się od Ziemi – myślał – oddalam się od Ziemi, a on kazał mi przejść przez żywy ogień. Oddalam się, muszę zabrać Sasankę i znaleźć skarby piratów”. – Ahoj, na pokładzie. Cumę łap – zawołała głosem jego ojca Ciocia Weronika. Franek wychylił się i w jakimś nieprawdopodobnym gimnastycznym popisie chwycił rzucony mu z oddalającej się Ziemi, spomiędzy błysków żywego ognia, sznur i – obudził się. Przez chwilę, chwytając spazmatycznie powietrze, nie wiedział, gdzie jest, co się z nim dzieje. Kiedy wreszcie żywioły w nim się uciszyły, zobaczył pogrążoną w purpurowym półmroku kuchnię. Jego wzrok machinalnie pobiegł ku oknu, przy którym siedziała Ciocia Weronika i w którym świecił, jak lampka postawiona dla wracającego do domu, purpurowy drozd. Teraz żadne z nich nie siedziało. Purpurowy drozd kołysał się na purpurowym pnączu, tym razem bezgłośnie, kołysał się wahadłowo i prószył do wnętrza kuchni purpurowy półmrok. Ciocia Weronika zaś... Gdzie się podziała Ciocia Weronika? Franek uniósł się lekko i spojrzał ku sąsiednim łóżkom. W jednym Sasanka spała przytulona do swego różowego jaśka, drugie? W drugim nie leżał nikt. Nagle uwagę przytomniejącego chłopca przyciągnął dobiegający od stołu szmer głosu, dźwięki bardzo rytmiczne, jakby recytacja? Chłopak nastawił ucha: – rzekł wreszcie do mola bardzo gruby bąk, Ty jesteś najmądrzejszy, bo się uczysz z ksiąg. Więc przeproś go i poproś jak najgrzeczniej go, żeby nam powiedział, kto on jest czy co. Franek, w najwyższym stopniu zaciekawiony, starając się robić jak najmniej hałasu, przesunął się na brzeg łóżka, a wychyliwszy się zobaczył, że pod stołem (ogromnym, dębowym) siedzi Ciocia Weronika i upychając coś w starej tajemniczej torbie Owczarza recytuje (tak!) wierszyk Pana Leara. – Więc przeproś go i poproś jak najgrzeczniej go, żeby nam powiedział, kto on jest czy co. Więc przeproś go i poproś jak najgrzeczniej go, żeby nam powiedział... 43 Powtarzała w kółko to samo, a Franek, przyglądający się i słuchający w osłupieniu, miał wrażenie, że to jego wzrok sprawił, że Ciocia Weronika zacięła się, że zatrzymał dalszy ciąg i Ciocia Weronika musi w kółko powtarzać to, co mówiła w momencie, gdy na nią spojrzał. „Więc przeproś go i poproś jak najgrzeczniej go”. O Boże! Franek, już nie dbając o to, czy hałasuje, czy nie, rzucił się na łóżko i mocno zacisnął powieki. – Kto on jest czy co. Ryba, ssak to czy ptak? Czy owad jak my? Takie coś spojrzało ani tak ni siak. Po czym zabzyczało coś mniej więcej tak: Jaki taki dla niepoznaki, kiedy mnie grzecznie spyta ktoś, Siakie, takie czy owakie, jestem po prostu takie coś. Wersy Pana Leara rozbrzmiewały w jego głowie i pewny był – „jestem pewny, że ona ruszyła dalej, bo przestałem patrzeć. Boże, może mnie się to wszystko śni. Jeżeli tak, to jak się obudzić?!” Zrozpaczony wyciągnął rękę ku sąsiedniemu łóżku. Stało blisko, ale ręka opadła bezwładnie. Potem otworzył zaciśnięte powieki i popatrzył. Sasanka. Jest. To przecież jest Sasanka. Śpi. Z policzkiem przytulonym do różowego jasieczka. Do różowego jasieczka! „Zaraz, kiedy słaliśmy łóżka, nie było żadnych jasieczków. Kiedy zasypiałem, nie widziałem żadnego jasieczka. Różowy jasieczek”. Sasanka westchnęła i przewróciła się na wznak. Była różowa od snu, jak jej jasieczek. – Wszystkie wróżki mają niby-nóżki – powiedziała przez sen, a Franek omal nie wrzasnął, ale nie z desperacji, tylko dlatego, że coś mokrego, ciepłego dotknęło jego twarzy. I dobrze, że nie wrzasnął, bo to tylko czarny wesoły kundel. Nalewka polizał go serdecznie po twarzy, a teraz stał patrząc na niego czarnymi, inteligentnymi oczami, jakby mówił: nic się nie martw, ja jestem naprawdę. – Oj, piesku! – powiedział Franek rozczulony, po czym, wsunąwszy palce w czarne, jedwabiste kudły psa, ponownie zasnął i spał bez snów aż do pobudki zarządzonej o świcie przez Ciocię Weronikę. – Najpierw idziemy w górę – oznajmiła Ciocia Weronika – na ostatnie piętro. Wysoko, ale nikt nie ma prawa ustać w drodze. Windy brak, a jakby była i tak bym do niej nie wsiadła. – Ciocia nie lubi nowoczesnych wynalazków – stwierdziła Sasanka nie wiadomo czy serio, czy z kpiną. – A nie lubi – przytaknęła energicznie Ciocia Weronika, nie rzuciła jednak wymownego spojrzenia na przewieszony przez ramię Franka mikrokomputer. – Nie lubię – powtórzyła i nie bez pewnego trudu uniosła torbę Owczarza. – Może ja będę niósł tę torbę – zaofiarował się Franek. – Broń cię panie Boże od złego – sprzeciwiła się pobożnie Ciocia Weronika. – Ale możesz prowadzić Nalewkę – przyzwoliła łaskawie. – Tylko go nie puść, aż ci powiem. Prowadzić Nalewkę? Franek nigdy nie widział, aby ten pies miał bodaj obrożę, a co mówić o smyczy. No więc teraz miał obrożę. Czerwoną, z metalowym numerkiem. Numerek miał kształt równobocznego trójkąta i cyferkę 4. Nalewka kręcił się niecierpliwie, jakby mu się śpieszyło, a długa pleciona smycz, również z czerwonej skóry, zwijała się wokół niego jak wąż. Kiedy Franek pochylił się, by ją wziąć, przysiągłby, że sama skoczyła mu do ręki, zanim jeszcze jej dotknął. W każdym razie znalazła się w jego dłoni błyskawicznie szybko. Nalewka przestał się wiercić. Teraz stali wszyscy troje, jakby czekając na znak czy sygnał. Stali na dziedzińcu przed głównym wejściem, na wprost mając oczywiście imponującą Aleję Wjazdową. Gładka i błyszcząca, bardzo 44 szeroka, zupełnie pusta, wydawała się nie wiedzieć czemu najbardziej opuszczonym miejscem na świecie. Właściwie też wyglądała jak wąż, ale zastygły, napięty jak struna w nadsłuchiwaniu. Franek, który sporo czytał o wężach, pomyślał, że wewnętrzne uszy węża (wąż nie ma zewnętrznych) zastygły w oczekiwaniu na wibrację, która zapowie mu odgłos ich kroków. Słońce jeszcze nie wzeszło, ale horyzont w głębi Alei drgał jak od nagrzanego powietrza. Oczekiwanie na nie wiadomo co stało się nieznośne. „Po co wyszliśmy na zewnątrz, skoro mamy iść na ostatnie piętro? I dlaczego u licha nie mogę oderwać oczu od tej Alei?” Ledwo Franek sformułował w myślach te dwie wątpliwości, z drzew tworzących obrzeże Alei dobiegł chichot. Była to wprost salwa śmiechu kogoś serdecznie rozbawionego, kto chichotał, chichotał do łez. W sekundę potem przez Aleję przeleciał, chichocząc, duży ptak z niebieskimi skrzydłami. – Chichoczący osioł – zakomunikowała Ciocia Weronika, ale ciągle stała. Tylko głowę obróciła w stronę Pałacu. Niebo ponad Pałacem było szare z purpurowym odblaskiem, jak gdyby gdzieś wysoko kołysał się na purpurowej lianie purpurowy drozd i prószył purpurowe światło. I usłyszeli wspaniały podniebny śpiew. Ale to nie drozd śpiewał. Śpiewał skowronek. Wzbił się tak wysoko, jak chyba nie udało się żadnemu innemu skowronkowi na świecie. Był tylko ledwo widocznym, drgającym punkcikiem, widzianym śpiewem. – Franciszku, prowadź! – zakomenderowała Ciocia Weronika. – W drogę! I Nalewka pociągnął Franka... Nie, nie do głównego wejścia. Ruszył gdzieś w bok, nie prostą drogą, tylko klucząc jakby dla zabawy, jakby umyślnie, czerwona pleciona smycz w ręku Franka wyginała się i wibrowała raz słabiej, raz silniej i Franek tak idący poczuł się jak... różdżkarz. Wreszcie smycz zadrgała tak silnie, że całą rękę chłopca aż po ramię przeszył elektryczny wstrząs i Nalewka stanął przy usypanej pod ścianą południowo-zachodniego narożnika górą czerwonobrunatnego piachu, po czym natychmiast zaczął łapami rozkopywać z furią piach, co chwila wtykając w dziurę węszący nos, jakby czuł kreta. Górka była spora, lecz niesłychanie szybko się rozpadła, odsłaniając masywne drzwi z kołatką. – No proszę! – rzekła z satysfakcją Ciocia Weronika. – Pamiętałam, że gdzieś tutaj zgubiło mi się oczko! Po czym wyjąwszy z torby Owczarza szydełko, chwyciła zagiętym jego końcem rączkę kołatki, szarpnęła lekko i drzwi stanęły otworem. – No! – powtórzyła z satysfakcją Ciocia Weronika. – Złapałam! Teraz możemy wejść. Franciszku! Nalewka pociągnął Franka do wewnątrz. Była to sztuczna grota. Miała sklepienie w kształcie pszczelego plastra. Od podstawy wznosiły się schody, w których wykonane były otwory pozwalające zajrzeć do środka. Stalaktyty i stalagmity ze szczerego złota przypominały zęby w gigantycznej rozwartej szeroko paszczy. Złoto świeciło, ale po kątach zalegał pełzający mrok. Tylko tyle Franek zdążył zauważyć, Nalewka bowiem pociągnął go na schody. – W górę, w górę! – wołała Ciocia Weronika wdrapując się tuż za nimi (następując Frankowi na pięty). – Teraz stale w górę! Nie zatrzymywać się! Można spaść! Nalewka gnał jak wystrzelony, czerwona pleciona smycz w ręku Franka napięła się i wydawała leciutki dźwięk, jak trącona palcem cięciwa łuku. Schody. Korytarze. Pasaże. Galerie. Sale. Dziury. Komórki. Schody. Schody. Wewnątrz i na zewnątrz. Wszystko to migało jak za szybami samolotu. Aż wreszcie znaleźli się w komnacie przedzielonej ścianą, w której znajdowało się pełno drzwi. Ledwo weszli – wszystkie te drzwi jakby pod wpływem podmuchu otworzyły się, wszystkie jednocześnie. Powstało w ten sposób jedno wielkie pomieszczenie. Nalewka przystanął i zdawał się na coś czekać. 45 – Wolno siadać – powiedziała (zasapana) Ciocia Weronika. Usiadła, oparła się wygodnie o framugę otwartych w pustkę olbrzymiej sali drzwi, wyjęła z torby Owczarza motek różnobarwnej włóczki z zaczętą robotą, którą podjęła poruszając drutami z fascynującą szybkością. Różnobarwny wąski szalik spływał na podłogę. Franek usiadł w pewnym oddaleniu od robiącej na drutach i ku jego radości tuż obok niego usadowiła się Sasanka. Nalewka leżał u nóg Franka, wpatrzony w czerwoną smycz, a może w szalik, który spływał z drutów Cioci Weroniki. – Sasanko – powiedział cicho Franek. – Czy... czy ona... dlaczego ona tak dziwnie mówi? Czy to szok po tym, co wczoraj działo się na Niby-Wyspie? Sasanka włożyła do ust koniec warkocza. – Mówi, jak mówi, bo musi – odparła, jakby umyślnie niewyraźnie. — A szok... No cóż — dziewczyna uśmiechnęła się, a było to drgnięcie warg jak w powstrzymywanym śmiechu lub płaczu. — Wczoraj... Szok na szok. Kto wie, czy nie wracamy do punktu wyjścia. Franek opuścił głowę w odruchu buntu. – Kiedy ty mi wreszcie coś wyjaśnisz, Sasanko?! Odwróciła się ku niemu. – Skoro ja coś wiem, to znaczy, że i ty wiesz. Nie, nie – pogłaskała go po ręce końcem warkocza – nie złość się. Możesz nie wiedzieć, że wiesz, ale wiesz. – Wiem, że nic nie wiem – burknął Franek. – Tak powiedział jeden bardzo mądry filozof grecki. Sokrates. – Nie wiem, że wiem – uśmiechnęła się przekornie Sasanka. – Sokrates dałby sobie z tobą radę – powiedział Franek z odrobiną irytacji – ale ja jestem tylko zwykłym chłopakiem. I, powtarzam do znudzenia: chciałbym coś wiedzieć, muszę, żeby skutecznie działać! Na przykład: dokąd my teraz idziemy? – Idziemy szukać Króliczka i Mapciuszka, którzy się zapadli – powiedziała bardzo głośno Ciocia Weronika. Cienki szalik spływający z drutów w nieprawdopodobnie szybkim tempie wił się po podłodze jak kolorowa żmija. – Skoro się zapadli, to dlaczego nie idziemy ich szukać pod ziemię, tylko drapiemy się w górę? – nie wytrzymał Franek. – W górę! – poderwała się radośnie Ciocia Weronika. – Tak, tak, w górę! – wołała żwawo, jednocześnie zamocowując jeden koniec szalika do znajdujących się na początku szeregu drzwi, po czym zaczęła przewlekać go w przedziwnym slalomie przez pozostałe drzwi. – Za mną! – wołała ochoczo. – Za mną! – Skończywszy zaś swój dziwaczny slalom, zamocowała resztę wełny w zamku ostatnich drzwi i zatknęła w kłębku oba druty tak, że sterczały niby anteny z głowy jakiegoś robota. Wówczas wszystkie drzwi, a było ich w tej olbrzymiej sali kilkadziesiąt, zatrzasnęły się z piekielnym hukiem. Cały Pałac zatrząsł się w posadach. Franek odruchowo chwycił Sasankę za rękę. Dzięki temu ulecieli razem. W sklepieniu bowiem, podziurawionym jak plaster miodu, otworzył się duży lejkowaty otwór, który dosłownie wessał ich wszystkich: Franka, Sasankę, Ciocię Weronikę i psa Nalewkę. Z tego błyskawicznego wzlotu Franek pamiętał tylko uczucie, że wznoszą się nieruchomi pośród wiru, pośród błyskających raz po raz zielonych płomieni, jakby stanowili nieruchomy punkt, wokół którego trwa obłędny taniec z zielonymi szablami. Potem sekunda zaćmienia czy utraty przytomności. I okazało się, że wylądowali na samym szczycie Pałacu, na dachu-tarasie z marmurową balustradą, bardzo wysoko, wpisanym w niebo ponad Niby-Wyspą, która z tej wysokości przedstawiała się jak kraina gór o wierzchołkach jakby ściętych, co czyniło je podobnymi do wysokich płaskowyży raczej lub pól olbrzymiej, pustej szachownicy. – Dzięki ci, święta Eulalio! – powiedziała Ciocia Weronika. – Udało się nam wyrwać. 46 Ciocia Weronika powiedziała, co powiedziała, swoim normalnym głosem, głosem, jakim mówiła, zanim coś ją rzuciło bezwładną jak kukła na białe, lekkie kamyki w Alei. Franek, jeszcze oszołomiony, ale szybko przytomniejący, spojrzał na nią: nie tylko głos, cała Ciocia Weronika wyglądała teraz normalnie, była taka w każdym razie, jaką ją tu, na Niby-Wyspie, poznał. – Wydostaliśmy się z najgorszej strefy – ciągnęła zdejmując z ramienia torbę Owczarza. – Teraz wreszcie możemy zjeść śniadanie, żeby się pokrzepić przed dalszą drogą. A później, zanim wyruszymy, ty, Sasanko, opowiesz nam, co się tam pod krzakiem żarnowca zdarzyło. A ty, Panie MikroK, możesz zapisać to w swoim piekielnym pudełku, jeśli uważasz, że własna pamięć ci nie wystarczy – dodała łaskawie. – Nie wiem jak wy – kontynuowała rozkładając na płycie tarasu ceratowy obrus w kwiaty – ale ja jestem głodna, jakbym co najmniej tydzień nie jadła. I będę jeść, chociaż na myśl o tym, że te nieznośne bliźniaki, słodkie dzieciątka, gdzieś w jakiejś dziurze utkwiły i tkwią, pewnie głodne, gardło mi się ściska. Sasanko, nie siedź jak malowana, tylko pomóż mi nakryć. Jeść trzeba powoli, bo zdrowo na wątrobę, ale rozstawić wszystko i potem sprzątnąć trzeba szybko. – Przepraszam, ciociu, zagapiłam się. Już ci pomagam – powiedziała Sasanka. Ona też była zmieniona. Najbardziej zmieniona. Franek znał już kilka jej „wydań”: raz kpiąca, raz ostra i jakby przemądrzała, najczęściej marzycielsko zagubiona, często smutna z powodu jakiejś tajemniczej wiedzy, której ciężar był ponad jej siły; teraz wyglądała jak zwyczajna dziewczyna, trochę przekorna, trochę krnąbrna, ale bardzo dobrze wychowana. Zwyczajna! W ogóle zrobiło się tak, jakby to śniadanie o świcie na dachu Pałacu było czymś najzwyczajniejszym na świecie, jakby w najzwyczajniejszych okolicznościach wybrali się na piknik. Nawet powietrze było inne niż zwykle, lżejsze, bezosobowe, a stara tajemnicza torba Owczarza, z której Ciocia Weronika jak gdyby nigdy nic wyjmowała śniadaniowe przysmaki, sprawiała, że Franek ciągle na torbę zerkający poczuł się wprost swojsko, niemal jak w domu. „Gdzie ja tę torbę widziałem? Dlaczego wydaje mi się, że ją znam?” Usiadł tak, by być jak najbliżej torby i – jego serce załomotało: poczuł zapach; tak pachną jedynym zapachem na świecie stare, kaszubskie karznie, kosze do noszenia ryb. Ledwo poczuł ten zapach, zobaczył przed sobą twarz Owczarza, tę twarz szeroką, dobroduszną, ogorzałą, i jego oczy jasnoniebieskie w sieci drobnych zmarszczek, oczy człowieka obcującego z niezmierzoną dalą – patrzyły na niego przyjaźnie, dobrodusznie i z lekką, bynajmniej nie obraźliwą kpiną: jak dobrze znał ten wyraz! Tak patrzył z cicha pęk opowiadający niestworzone gadki Maciej Bołda, tak patrzyło na młodzików wielu starych Kaszubów o szerokich, dobrodusznych, pobrużdżonych twarzach. Jakie ci starzy rybacy mają poczucie humoru! Franek aż się uśmiechnął bezwiednie. – Co ci tak wesoło, Panie MikroK? Głos wyrwał zamyślonego chłopca z samego środka wspomnień. – Ciociu Weroniko, gdzie jest Owczarz? Czy z nim też coś się stało? Ciocia Weronika ściągnęła usta w gniewny ciup. – Nie zadaje się takich pytań przed posiłkiem – rzekła godnie. – Poważne rozmowy będą później. O ile ten stary zbój może być tematem poważnej rozmowy. Wcale bym się nie zdziwiła, gdyby to on wciągnął Króliczka i Mapciuszka do tej dziury. Wcale bym się nie zdziwiła. A ty, panie MikroK, nie gap się, jak to, co się gapi na malowane wrota, tylko pokrój bułeczki. – Nie wydaje się wam, że tu pachnie rybami? – spróbował jeszcze Franek i od razu zrozumiał, że popełnił fatalny błąd, że powiedział jedną z tych rzeczy, których absolutnie nie wolno głośno wypowiedzieć, przed wypowiedzeniem których normalnie trzeba ugryźć się w język, a tu na Niby-Wyspie zrobić próbę na słuch. Ciocia Weronika co prawda właściwie nie zareagowała. Natomiast Sasanka... Sasanka zmierzyła go takim spojrzeniem, że Franek spocił się jak mysz i z pomieszania brnął dalej. 47 – Nie, nie, to znaczy, wydawało mi się, że torba Owczarza... – Torba Owczarza?! – wykrzyknęła ze szczerym zdumieniem Ciocia Weronika. – Skąd tobie przyszła do głowy torba tego niecnoty?! Franek zgłupiał do reszty. – No, jak to, przecież, przecież tu stoi!... – Gdzie stoi? – naparła groźnie Ciocia Weronika. Franek wstał. – No przecież... – Chcesz powiedzieć o tej niewinnej torbie, że to jest ta czarownica torba Owczarza? – Ciocia Weronika teraz już po prostu kipiała. Święta Eulalio, zwróć temu chłopakowi rozum, który mu pan Bóg odebrał. Zapamiętaj sobie – ciągnęła dobitnie, wspinając się na palce, co wyglądało, jakby goniła własny uciekający ku górze biust – to nie jest torba Owczarza. I żebyś mi więcej takich heretyckich stwierdzeń nie wygłaszał. Jak się na czym nie znasz, to milcz! I jedz! To jest, chciałam powiedzieć, krój bułeczki. Ale żywo, bo umieram z głodu. Franek poczerwieniał, jak skarcony w obecności całej klasy uczeń, i tak też się czuł krojąc i smarując bułeczki, unikał patrzenia na Sasankę. Unikał, bowiem wiedział, że ona spogląda na niego oczami, w których na przemian zapalał się i gasł jakiś szczególny blask, jakby coś sygnalizujący. Nie chciał odczytać tych sygnałów. Zawstydzony i zły pracował szybko, sprawnie i po chwili mogli usiąść do pięknie zastawionego „stołu”. Kawa z mlekiem, świeże bułeczki; pachniało swojsko, jak w domu. A Franek już wiedział, co jeszcze składa się na tę oplątującą jak pajęczyna swojskość: zapach ryb jakby ze starych karzni. Na pewno czuł ten zapach, choć lekki był, zetlały. W ogóle zapach morza. Na tajemniczą torbę już nie patrzył. Jedząc jednak z apetytem (świeże, chrupiące bułeczki!) mówił sobie, że musi ze wszystkich sił i na przekór wszystkiemu pamiętać, że ta torba, którą Nalewka wniósł, gdy przebrzmiało dwanaście wrzasków wyskakującego z zegara potworka, j e s t torbą Owczarza. Czuł, że to jest to, co musi pamiętać i nawet starym nawykiem postanowił ten fakt wpisać w pamięć swego mikrokomputera. Później (kiedy?) przyjdzie czas na zastanowienie się, na szukanie odpowiedzi na pytanie, co to za torba, kim właściwie był Owczarz. Niemożliwe, żeby te wszystkie narzucające się pytania pozostawały wiecznie bez odpowiedzi. Przypływ optymizmu (a może i pyszne śniadanie) sprawił, że Franek poweselał. Teraz wreszcie mógł spojrzeć na Sasankę. Zapatrzona w bielejące na horyzoncie, wpisane w horyzont, góry natychmiast wyczuła, że patrzy na nią, i obróciła ku niemu oczy pełne jakiegoś leśnego mroku. Franek uśmiechnął się serdecznie i przepraszająco zarazem, wtedy jej twarz skurczyła się w zabawnym, przekornym grymasie. – Co się tak wykrzywiasz do niego? – rzekła z humorem Ciocia Weronika. – Zjedliście? Zjedliście! – odpowiedziała sama sobie. – Teraz więc popatrzcie. Jeżeli nie chcecie przegapić. Nie widziałam tego widoku z dziesięć lat. I pewnie już nigdy więcej nie zobaczę – dodała ciszej, jakby do siebie. Spojrzeli. Przed nimi wisiała ogromna zasłona modroszarego światła, które wypełniało przestrzeń od nieba do ziemi. Ponad górami płynęło pierzaste pasmo, może pozostałość nocnych obłoków, wyglądało wszakże, tak się Frankowi wydało, jak jakiś tajemny wzór, przesłanie specjalnie do niego (do nich?) adresowane. Pasmo zabarwiło się złotem, rozerwało się – i przez mgnienie były to zgłoski blasku, które jakby usiłowały się złożyć w czytelny wyraz, zdanie, aż rozpłynęły się i została tylko jedna. Intensywnie złota, geometrycznie równa plama, jakby ujęta w ramy. Kwa d r a t b la s k u . Zaczęła poruszać się bardzo szybko, myszkować, prześlizgiwać się, ślizgać po ściętych wierzchołkach gór, jakby ktoś za szaromodrą zasłoną bawił się puszczaniem słonecznych zajączków. W pewnym momencie ów domniemany ktoś skierował lusterko również na samą zasłonę i teraz ruszyła po prostu karuzela złotych błysków, a raczej 48 coraz większe, coraz większe, obracające się coraz szybciej koło diabelskiego młyna. Aż wszystko zgasło. – Teraz – powiedziała zdławionym głosem Ciocia Weronika. I oto zasłona rozsunęła się ukazując kulę oślepiająco złotego, promieniście się rozbiegającego blasku. Tkwiła jakby osadzona na jedynym nie ściętym wierzchołku, wierzchołku Białej Góry, i było tak, jakby tam na horyzoncie, wypełniając sobą całe niebo, stała ogromna złota postać, od głowy której koliście strzelały promienie wydłużonymi końcami przeszywając różowo-złoty niezmierzony przestwór. – To On – szepnęła Ciocia Weronika i uklękła, a Nalewka zaszczekał i, jakby pragnąc wyrwać z niebezpiecznego oczarowania, chwycił zębami jej spódnicę. – Ciociu Weroniko, myślałem, że Ciocia wierzy w Boga w trójcy jedynego, a nie Boga-Słońce – powiedział Franek nienaturalnym, grubym głosem, a w każdym razie zupełnie nie swoim głosem. – Kto ci powiedział, że to słońce? – burknęła Ciocia Weronika. Wstała i już bez żadnego komentarza, bardzo zamyślona, zaczęła zbierać naczynia po śniadaniu i wkładać je do plastykowego worka. Franka zaś otrzeźwiło uczucie pustki czy... braku, jakiś niepokój. Sasanka. Gdzie jest Sasanka?! Sasanka stała na przeciwległym brzegu tarasu, tyłem do objawionej wspaniałości słońca, przodem do Oceanu. Był stąd doskonale widoczny, wręcz przybliżony. Znowu widziała przejrzystą zieleń, jakby podświetloną od wewnątrz. Sasanka patrzyła, patrzyła rozdarta między straszliwą radością a nie mniej straszliwą obawą. Widziała. Nie to, co ona jedna potrafiła zobaczyć stojąc pod specjalnym kątem, tak by za plecami mieć krzaki żarnowca i wyrastający z nich Wzgórek. Widziała coś innego, co przywracało nadzieję. Nie usłyszała, jak Franek stanął obok niej. A on się nie odezwał. Też patrzył. I też widział. Stali na dachu Pałacu, wysoko, ale przecież na lądzie, a było tak, jak gdyby unosili się nad przybrzeżnymi wodami. Doskonale widział przybrzeżną płyciznę, na której wyraźne, jak za przejrzystą, podświetloną szybą, rysowały się zadziwiająco regularne figury geometryczne. Utworzone z około trzydziestu centymetrowych wstąg usypanych z brązowego piasku. Franek, podekscytowany, niemal zapomniał o obecności Sasanki, o wszystkim, co nie było tymi geometrycznymi figurami dojrzanymi na dnie Oceanu. – Ależ... – zaczął nie posiadając się ze zdumienia – ależ to przypomina te tajemnicze gigantyczne wzory na pustyni Pampa di Nasca w Peru! Niektórzy uczeni uważają, że są to lądowiska pojazdów kosmicznych. Ale tu, w wodzie?! – Tam na dnie Oceanu jest wielkie Miasto-Państwo – powiedziała lunatycznym głosem Sasanka. – Olbrzymie miasto z domami, piramidami, świątyniami, pałacami. Piramidy i drogi. Droga... Franek! Tak się boję, że już nie ma tej drogi, że ten huk... Och, ty, ze swoją jaskinią piratów i skarbami, ze swoim, pożal się Boże, mikrokomputerem! Co ty właściwie wiesz! Co ty możesz wiedzieć! Kilkakrotnie po dziecinnemu uderzyła go pięściami w pierś. Jej oczy były pełne buntu i łez. – Jeżeli nie ma drogi... oni nigdy nie wrócą – powiedziała tak cicho, że ledwo, wstrząśnięty przecież i poruszony do głębi, usłyszał. – Kto: oni? Króliczek i Mapciuszek? Sasanka uśmiechnęła się gorzko. – Moi rodzice – szepnęła. – Twoi rodzice?! 49 Przytaknęła głową i znowu spojrzała na Ocean. Nad przejrzyście zieloną gładką wodą, z wysoka przypominającą szybę, zawirował srebrny wir. Woda nawet nie drgnęła, jakby to naprawdę była szyba, ale stało się tak, jak gdyby wzburzona fala rozmyła figury z brązowego piasku na dnie. Wir kręcił się przez chwilę, tańczył w szaleńczym piruecie, potem znikł i – brązowy piasek, jakby przyciągany magnesem, natychmiast wrócił na swoje miejsce. Było to doprawdy zastanawiające, ale Franka teraz interesowało tylko jedno. Położył rękę na ramieniu dziewczyny. – Sasanko! Nie odwróciła głowy. Ze ściągniętymi na poły boleśnie, na poły gniewnie brwiami patrzyła w nieruchomy Ocean, jakby w ukochaną, a jednocześnie znienawidzoną twarz. – Na brzegu, niedaleko miejsca, gdzie leżał wielkolud, do Oceanu schodzi droga. W głąb. Gdybyś ustawił statek na kołach, mógłby pojechać w głębiny jak po autostradzie. Ale to nie jest normalny statek. To jest spłaszczona, szaroniebieska kula. Wypełza na brzeg, moi rodzice wsiadają i jadą Tam każdego roku o tej samej porze. Potem tą samą drogą wracają. A teraz właśnie w tym miejscu był ten huk i... Urwała, jej ramiona zadrgały i skuliły się jak przed ciosem. Gdyby nie to drżenie świadczące o prawdziwej rozpaczy, gdyby nie to załamanie się głosu, Franek słuchający jej monologu wypowiedzianego głosem monotonnym, jakby mechanicznym, skłonny byłby sądzić, że dziewczyna nie wie, co mówi, że uległa kolejnemu atakowi dziwnego osłabienia, utraty sił życiowych, szczególnego zaćmienia. Ale słuchając jednocześnie przez cały czas wi e d z i a ł , że ona mówi prawdę i że ta prawda rzuca jaskrawe, oślepiające światło na wszystko, czego do tej pory był świadkiem, a czego zupełnie, ale to zupełnie nie był w stanie zrozumieć. Coś zaczęło się wreszcie p o r z ą dkowa ć . – I właśnie teraz mieli wrócić – podjęła Sasanka po chwili pełnej rozpaczy. – Właśnie teraz, a ten huk, i Ocean zaćmił się, i nie wiem... Uchyliła ramię spod ręki Franka i stanęła naprzeciw niego. Spojrzała mu prosto w oczy jasnym, zdecydowanym spojrzeniem. – Moi rodzice byli, są... naukowcami. Mamusia jest astrofizykiem, tatuś archeologiem. Pobrali się zaraz po ukończeniu studiów, a znali się od zawsze i od zawsze mieli to samo marzenie. Ledwo się urodziłam – zorganizowali ekspedycję naukową. Chcieli, jak wielu przed nimi, rozwiązać zagadkę Atlantydy. Wynajęli jakiś jacht razem z kapitanem, a właściwie stary kuter rybacki. Kuter nazywał się... nie mogę zapamiętać, jakoś tak dziwnie, jedno słowo, ale mniejsza. Zabrali niemowlę, czyli mnie, spaniela Victorię oraz Ciocię Weronikę do pomocy i wyruszyli. Z zamiarem zbadania Trójkąta Bermudzkiego i Morza Sargassowego, no tych miejsc, w których występujące anomalie mogły być, ich zdaniem, spowodowane istnieniem gdzieś tam zatopionego lądu. Wyruszyli i – ślad po nich zaginął. Po prostu rozpłynęli się, jak wiele statków i samolotów w tych regionach. Zaginęli – dla świata. Naprawdę zaś zostali porwani. Moi rodzice, Ciocia Weronika i ja byliśmy, ja tego oczywiście – oczy Sasanki uciekły w bok – nie pamiętam, byliśmy w tym podwodnym państwie, Mieście Słońca. Kazano nam się osiedlić tu na Niby-Wyspie, która prawdopodobnie (znowu spojrzenie w bok) jest częścią ich Państwa. Prawdopodobnie – powtórzyła z wahaniem, bo czasem myślę... Z tym że rodzice raz do roku, czasem na krótko, czasem na bardzo długo, jadą tam, nie wiem po co. – A ten kapitan? – Jaki kapitan? – No, właściciel kutra. – Zaginął. Nic o nim nie wiem. Króliczek urodził się już tu, na Niby-Wyspie. — A Mapciuszek? Nie są bliźniakami?! 50 – Nie, skąd. Mapciuszek jest Stamtąd. Pewnego dnia zjawił się. I stali się z Króliczkiem nierozłączni. Jakby naprawdę byli bliźniakami... Potem... zjawił się Owczarz. Potem zjawiłeś się ty. I, w pewnym sensie, zjawił się wielkolud. No i tyle – dokończyła szorstko. – Teraz już wiesz. Odwróciła się od chłopca w taki sposób, że odczuł to niemal jak policzek. Jakby wszystko, co mu wyraźnym uczniowskim głosem powiedziała, było nie chcianą powinnością czy – jeszcze gorzej – rzuconą z łaski jałmużną. „Nigdy się nie przyzwyczaję do tych jej zmian nastrojów, do tych jej humorów – pomyślał. – Ona wcale nie musi mieć raniących intencji. Ale to boli”. Tym razem ból ściśniętego serca musiał jednak ustąpić na dalszy plan. Ta historia! Nie wątpił, że dziewczyna powiedziała prawdę. Kilkakrotnie wszakże wyczuł w jej głosie jakiś zgrzyt – i te spojrzenia czasem umykające w bok, jakby coś świadomie omijała czy czegoś nie dopowiadała. I dlaczego, dlaczego dopiero teraz?! – Dlaczego opowiedziałaś mi to wszystko dopiero teraz? Sasanka spojrzała, jakby ku niemu zawracając (a zarazem coś mu przywracając). – Czy myślisz, że ja... że my wszyscy tutaj, z tobą włącznie, jesteśmy całkowicie panami własnej woli? – odpowiedziała pytaniem. Franek miał ochotę sam siebie skopać. – Przepraszam – bąknął zmieszany. – Przepraszam cię, Sasanko. Jestem patentowany osioł. Uśmiechnęła się nieoczekiwanie jasnym, swobodnym uśmiechem. – Nie martw się. Przecież tu każdy by zgłupiał – powiedziała ciepło. – Ty sobie wcale nieźle radzisz. I – liczę na ciebie, Franek. Bo... coś się dzieje, a ty... ty jesteś naprawdę z tamtego, normalnego świata i... i wiem, że chcesz nam, że chcesz mi pomóc. – Naprawdę to wiesz?! – Wiem – przytaknęła z niezwykłą powagą. I zrobiło się tak, jakby oto stojąc na dachu Pałacu, wysoko ponad pełną tajemnic i zagrożeń Niby-Wyspą, w obecności nieruchomych wód Oceanu, skrywającego za gładką, nieprzeniknioną twarzą pełne tajemnic wnętrze, zawarli przymierze na śmierć i życie, jakby ich połączył jakiś tajemny ślub. Uroczysty nastrój tej chwili przerwało szczekanie Nalewki i był t o p owr ó t . Franek i Sasanka odskoczyli od siebie jakby przyłapani na czymś zakazanym. Pies szczekał jak opętany, ale psa nie było widać. Za to oczywiście bardzo dobrze było widać (chwilowo przez nich zapomnianą) Ciocię Weronikę. Aż dziw, że mogli o niej tak całkowicie zapomnieć i że ona na to pozwoliła! Dawno już przecież musiała sprzątnąć po śniadaniu i zrobiła to sama, nie zawoławszy nikogo do pomocy. Teraz siedziała na kamiennej ławie nie opodal balustrady tarasu. Worek plastykowy z naczyniami po śniadaniu oraz torba Owczarza stały porządnie obok niej w taki sposób, jakby Ciocia Weronika, poczyniwszy wszelkie niezbędne przygotowania do podróży, siedziała w wielkiej poczekalni. Złota kula słońca nieznacznie odsunęła się od wierzchołka Białej Góry, a raczej uniosła się lekko nad ten wierzchołek, i zbocze nie przypominało już złotej szaty, poróżowiało. Promienie wystrzelające ze słońca też nie były już złociste, a zaróżowione, i odblask tej różowości, ślizgający się po ściętych wierzchołkach gór, padał na Pałac, w każdym razie obejmował siedzącą przy balustradzie Ciocię Weronikę – i ta niemłoda przecież kobieta wyglądała w tym zabarwieniu jak dopiero co poślubiona dziewczyna, czekająca na pociąg, który powiezie ją w podróż poślubną. Tak, Ciocia Weronika cała jaśniała delikatną różowością, wyjątkiem był tylko sztywny kok na czubku jej głowy, który nawet jakby jeszcze bardziej niż zwykle zmatowiał, i teraz nie wyglądał jak gniazdo, ale jak ogromna zesztywniała w świetle poranka ćma. Franek mimo woli się wzdrygnął. A jego wzdrygnięcie jakby udzieliło się Cioci Weronice. Wstała i odwróciła się w ich stronę. – A, jesteście! – powiedziała głośno acz z roztargnieniem. Po czym dodała z wyraźną irytacją: 51 — czego ten pies tak szczeka? Nalewka, Nalewka, do nogi! Panie MikroK, przyprowadź no pan tego kundla natychmiast. – Tam – powiedziała Sasanka – wskazując na przeciwległy, południowo-wschodni narożnik tarasu. – Za tym czymś białym, widzisz go? – Widzę – odparł Franek. Dach-taras był bardzo rozległy. Czego w pierwszej chwili nie odczuwało się tak bardzo, gdyż był niezmiernie zagracony; jakieś sprzęty niewiadomego pochodzenia i przeznaczenia, potrzaskane posągi, skrzynie, skorupy. Ale najdziwniejsze było to coś, przy czym stał tak zajadle szczekając czarny kundel Nalewka. Wyglądało z daleka jak zbielały ze starości, przewrócony na bok drabiniasty wóz. Lecz nie był to drabiniasty wóz, co stwierdzili z bliska. Był to... zbielały ze starości szkielet wieloryba. – Sasanko! Chodź tutaj. Zobacz! Szkielet kaszalota. Widziałem podobny w Muzeum Oceanograficznym. Wieloryb tutaj! Skąd on się wziął, tak wysoko, na tym dachu? – Mówiłeś o wielkich rybach zaplątanych w gałęziach drzew głęboko na lądzie po przejściu fali tsunami... – Myślisz? Czekaj, ale co ten pies wypatrzył? Jego denerwuje nie szkielet, a coś innego. Przy olbrzymim białym szkielecie czarny kundel Nalewka wyglądał jak duża mucha bzykająca bez opamiętania. Tyle że mucha, kiedy wpadnie do pokoju, tłucze się dziko i ślepo po całym mieszkaniu. Nalewka zaś zawziął się wyłącznie na część ogonową, w której... – Sasanko! Tam chyba coś utkwiło. Widzisz? – Widzę – potwierdziła Sasanka. – Coś jakby fragment pudła czy skrzyni... Jeszcze myślała głośno, kiedy Franek zaciekawiony już się dobierał, a raczej próbował dobrać do tego, co utkwiło w pobielałych kościach. – Zabierz psa, proszę! Och! Sasanko! To jest... to jest jakaś część statku, kawałek sterówki chyba. Muszę to koniecznie wyjąć. Trzymaj psa. To coś, coś brunatnego, co utkwiło między kośćmi wieloryba, utkwiło bardzo mocno, po prostu się na amen zaklinowało. Franek zdołał to tylko nieco obrócić i wówczas błysnęły w słońcu złote litery. – Nazwa statku – powiedział. – Ten statek nazywał się... O Boże, to niemożliwe! Sasanka podeszła przytrzymując wyrywającego się Nalewkę. – Franek! Tak się nazywał kuter, który wynajęli moi rodzice na swoją wyprawę! Mówiłam, że nie sposób wymówić... Czi-si... – CHECZ – poprawił Franek zdławionym głosem. – Checz. O Boże! To po kaszubsku. Checz to po kaszubsku znaczy chata. O Boże! – powtórzył i ukląkł. Poruszenie jego było tak wielkie, że nawet Nalewka trochę się uspokoił, jakby rozumiejąc, że dzieje się coś niesłychanie ważnego, i tylko od czasu do czasu warczał. – Checz – powtarzał Franek, jakby nie mógł uwierzyć w to, co widzi. – Sasanko! Jesteś pewna, że ten kuter tak właśnie się nazywał? – Całkowicie – przytaknęła Sasanka. – To znaczy, ależ to znaczy, że kapitan był Kaszubem. – Może odkupił kuter od jakiegoś Kaszuba? – rzuciła lekko, jakby od niechcenia Sasanka. Z pozoru zdawała się być o wiele mniej przejęta sensacyjnym wszak odkryciem. Natomiast bacznie obserwowała psa. W pewnym momencie, jakby nieumyślnie (a przecież zupełnie świadomie) pozwoliła, aby Nalewka jej się wyrwał. Ledwo zaś się wyrwał, od razu znowu skoczył do zaklinowanych w szkielecie wieloryba szczątków sterówki i zaczął zajadle je obszczekiwać. – Co to na wszystkich białych i czarnych purtków znaczy – szepnął Franek. 52 Myślał tak intensywnie, że zakołowało mu się w głowie. – On najwyraźniej czuje jakiś znajomy zapach! Sasanko, czy ten pies był na kutrze? – Ależ Franek! Mówiłam ci, że na kutrze była Victoria. Nalewka urodził się tu, na Niby- Wyspie, i nie ma jeszcze roku. – Nalewka! – krzyknęła zniecierpliwiona Ciocia Weronika. – Nalewka, przyjdź tu zaraz! Do nogi! I wy też wracajcie. NALEWKA!!! Głos Cioci Weroniki, zrazu słaby, to ostatnie „Nalewka” po prostu huknął, i Nalewka wreszcie oderwał się od wieloryba, a raczej od tego, co uwięzło w szkielecie wieloryba, i popędził do swej pani. Sasanka i Franek zostali jeszcze. Franek zresztą miał taką minę, jakby w ogóle nie usłyszał wołania Cioci Weroniki. Ani tego słabego, ani tego, co huknęło jak wystrzał. – Urodził się tu i ma najwyżej rok – powtórzył, jakby przepowiadając sobie lekcję – a jednak z pewnością zna zapach... Nagle wstał, jego oczy zalśniły. Przyszło mu do głowy przypuszczenie tak niesłychane, że... z pewnością było prawdziwe. –Owczarz – szepnął i chciał mówić dalej, ale Sasanka ostrzegawczo podniosła rękę. Franek, którego wszystkie zmysły były niezmiernie wyostrzone, od razu zrozumiał. Nawet nie robił próby na słuch. Wyjął natomiast z futerału mikrokomputer i wcisnął klawisz POWER. Potem padły polecenia PEEK i RAM. Sasanka przysunęła się bliżej. – To mógłby być Owczarz – podawał mikrokomputer. – Czy przyszedł tu w czasie obecności twoich rodziców? Sasanka przytaknęła głową. – Może z jakiegoś powodu udają, że go nie poznali – podawał mikrokomputer. – Dzieci! DZIECI! – zawołała Ciocia Weronika. – Ile razy mam was wołać. Ogłuchliście czy co? Tym razem Ciocia Weronika nie zamierzała poprzestać na nieskutecznym wołaniu. Wstała z kamiennej ławy, na której siedziała, i zaczęła iść w ich kierunku. – Wracamy – powiedziała Sasanka. – Pogadamy później. Chodź. „Ciocia Weronika – myślał Franek idąc za nią – Ciocia Weronika oczywiście też znała kapitana kutra. Może cały jej stosunek do Owczarza jest... jakimś manewrem maskującym?! Może ona tylko udaje zwariowaną, a naprawdę chce kogoś przechytrzyć? Może ten kok na jej głowie? Może ten kok je] pilnuje? Owczarz! Przecież wydawało mi się, ba, byłem pewny, że zrozumiał, kiedy odezwałem się po kaszubsku! I ta jego uwaga o koku Cioci Weroniki jak gdyby uczyniona po to, by zwrócić na coś moją uwagę. Owczarz! Gdzie on teraz jest? Checz! Torba! Dlaczego – owczarz? Owczarz...” Nagle poczuł, że głowa wprost pęka mu z bólu. W kołowrocie błysków, jakim były teraz jego myśli (myśl, ta najszybciej przelatująca, j e s t widzeniem), błysnęło światło ostrzejsze od innych, uwidaczniające jakąś niezwykle ważną prawdę. Ból był tak silny, że Franek przystanął. Sasanka obejrzała się natychmiast. – Boże, jaki jesteś blady! – wykrzyknęła. – Co ci jest? – Nic, nic. Po prostu rozbolała mnie głowa z tego wszystkiego. – Głowa cię boli, Panie MikroK? – zagadnęła kpiąco Ciocia Weronika. – No więc jednak masz głowę. To pocieszające! – Daj mu spokój, ciociu – rzekła nieoczekiwanie szorstko Sasanka. – Chyba czas, żebyśmy już zeszli, nie sądzi ciocia? – Sądzę – odparła nieco urażonym tonem Ciocia Weronika. – Ale nie zejdziemy, dopóki nie opowiesz, tylko składnie i logicznie, i krótkimi zdaniami, co zaszło pod krzakami żarnowca, nie 53 opodal Wzgórka, zanim TO huknęło. – No cóż. Tam był nieznajomy olbrzym. Leżał pod krzakami z kapeluszem nasuniętym na twarz. A potem gdzieś znikł. I ja tam usiadłam. Przybiegli Króliczek i Mapciuszek i mnie z tego miejsca wyciągnęli. A ja zaczęłam się śmiać i nie mogłam przestać. I znowu tam chciałam iść. Wtedy ze Wzgórka spadł parasol i zarył się w to miejsce, gdzie przedtem leżał olbrzym. I – i to właściwie wszystko. – Bardzo dobrze – powiedziała z aprobatą Ciocia Weronika. – Widziałam tego wielkoluda. To był duch. – Duch? – powtórzyła Sasanka, a Franek walczący z mdłościami zdołał nadludzkim wysiłkiem skoncentrować uwagę. – Tak. Podeszłam do niego i trąciłam go. Myślałam, że śpi, a przecież ten deszcz. I wyobraźcie sobie, jego właściwie nie było. Moja ręka weszła jak w powietrze. Niby wyglądał, jakby był, a naprawdę nie był. – Telekineza – mruknął Franek pocierając palcami skronie. – Tele co? – prychnęła Ciocia Weronika. – Bredzisz, Panie MikroK. Telekineza! Tak może pomyśleć komputer, a nie człowiek! Kiedy człowiek dotyka kogoś, kto jest, a naprawdę go nie ma – myśli: duch. To był duch. A bo to ja jednego ducha w życiu widziałam? Zwłaszcza tu – dodała ciszej, jakby zalękniona, i jej bardzo pewna siebie twarz nagle zalśniła od potu. „Ona się boi” – pomyślał Franek, a w skroniach go tak łupnęło, że omal nie jęknął. – Chodźmy już, ciociu – powiedziała nagląco Sasanka. – Tu się robi niedobre powietrze. – Tak, tak. Trzeba koniecznie znaleźć bliźniaki. OZNAJMIAM, ŻE ROZPOCZYNAMY POSZUKIWANIA – powiedziała bardzo głośno, z naciskiem, wyraźnie kierując to oświadczenie w stronę Oceanu. Sasanka i Franek odruchowo zwrócili głowy w tamtą stronę tak dziwnie ostrzeżoną. Ale Franek, który z bólu nie widział niemal na oczy, dopiero wówczas, gdy przez szum w głowie przedarł się cichy okrzyk, którego nie zdołała powstrzymać Sasanka, zobaczył to, co ona zobaczyła od razu: Ocean jakby się trochę oddalił, a jego nieruchome wody nie były już przejrzyste, przypominały jak poprzednio, po wybuchu, olbrzymie, pokryte zaćmą oko. Brzegiem zaś w kierunku lądu pełzła fosforyzująca żółta mgła w kształcie pokracznego grzyba, którego olbrzymi niekształtny kapelusz kolebał się nonszalancko, a zarazem nieopisanie szyderczo. – Zobacz, Mapciuszku – powiedział Króliczek przechylając się przez drewnianą poręcz mostka. – No zobacz, jak to wygląda. – Co, Króliczku? Ta woda? – Pełne słońce – mówił z zachwytem Króliczek – a woda czarna, taka głęboka czerń. Mapciuszku! Czerń aż do dna, a przejrzysta. A te kamienie w głębi – rude. Wyglądają jak nieruchome żółwie. A liście! Och, Mapciuszku! Leżą na wodzie, a jakby zielone oczy patrzyły spod wody. Widzisz to, Mapciuszku? Mapciuszek widział przede wszystkim Króliczka, bo na niego (to wszystko mówiącego) patrzył. Jego oczy lśniły czułością. – Króliczku – powiedział z głębi serca. – Jak cię nie lubić, Króliczku? Przecież wiem, że jesteś głodny, a przede wszystkim, że umierasz ze strachu. A jednocześnie potrafisz tak patrzeć i tyle widzieć. I cieszyć się tym. – Bo ja lubię patrzeć – odparł skromnie Króliczek. – Ale szkoda, Mapciuszku, że mi przypomniałeś, że się boję. Myślisz... myślisz, Mapciuszku, że będą nas szukać, że Ciocia Weronika albo Sasanka się domyślą? – Myślę – przytaknął Mapciuszek: 54 – I, i myślisz, że nas znajdą? – pytał dalej (niespokojny) Króliczek. – Myślę, że tak, ale mam nadzieję, że nie – odpowiedział Mapciuszek. – Jak to? – nie zrozumiał Króliczek. – Pomyśl. – „Myślę, że tak, ale mam nadzieję, że nie” – powtórzył z namysłem Króliczek, na jego pyszczku odmalowała się konsternacja. – To znaczy... Oj, Mapciuszku!!! – Oj, Króliczku!!! — „odtrąbił” wesoło Mapciuszek. Popatrzyli bardzo ciepło na siebie, a potem popatrzyli przed siebie. Przed nimi widniała, dość daleko, ale doskonale widoczna, czarna dziura jak otwarta paszcza olbrzymiej, zaczajonej na zdobycz ryby. Tam właśnie ginęła Czarna Rzeka. Po obu jej stronach stał wysoki, splątany, rudozielony gąszcz. Nad głowami, wysoko, mieli rozpiętą jakby muślinową siatkę na motyle, przez którą właśnie w tym miejscu przeświecało słońce, wyczarowując z czarnej wody to wszystko, co zauważył zakochany w przyrodzie Króliczek. Czarna woda zresztą w miejscu, w którym się znajdowali, nie przypominała rzeki, była jak nieruchome oko czarnego stawu. Woda trwała nieruchomo jak wody Oceanu. Dopiero tam z czarnej rozwartej paszczy dobiegał rzeczny szum. Było mroczno, mimo prześwitującego przez tę niby-siatkę słońca. Dominowały dwie barwy: umbra i oliwka. Ze splątanego gąszczu sterczały po brzegach tu i ówdzie dziwne budowle, jakby kopce termitów. A ponad gąszczem, daleko na horyzoncie majaczył szereg cienkich, białych, błyszczących wież, które pięły się w niebo. – Nie powiem, żeby to było najprzyjemniejsze miejsce – rzekł z odrazą Króliczek – choć byliśmy niedawno w gorszym. – No to chodź, Króliczku. – Dokąd? – Jak to dokąd? Myślę, że będą nas szukać, może już wyruszyli nam na ratunek, ale lepiej, żebyśmy im w tym pomogli. – Ja bym wolał stać w miejscu i czekać – rzekł nieufnie Króliczek. – Bo tak – możemy się gdzieś minąć i... i... dodatkowo zgubić. – Sam powiedziałeś, Króliczku, że byliśmy już w gorszym miejscu... – Brr – wzdrygnął się Króliczek. – Lepiej mi nie przypominaj. – No i co? Nie wyprowadziłem nas stamtąd? –Wyprowadziłeś, Mapciuszku – przytaknął, jakby nie zauważywszy nadzwyczajnej łagodności tonu, Króliczek. – No właśnie – mówił Mapciuszek jednocześnie pilnie przepatrując gąszcz porastający brzegi rzeki. – Teraz też nas wyprowadzę. – Nie wątpię w to, Mapciuszku. Ty masz wspaniałą orientację w terenie. Ale ja nie mam pojęcia, w którą stronę iść, tym bardziej że nie ma żadnej strony. – Spójrz tam, Króliczku! Mapciuszek wziął go za łapkę i naprowadził tę łapkę jak celownik. – Widzisz? – Widzę – przytaknął Króliczek (który niczego nie widział). – Tam jest jaśniejszy pas w gąszczu – wyjaśniał cierpliwie, niesłychanie cierpliwie Mapciuszek. – Pewności nie mam, ale wydaje mi się, że jest to jakiś prześwit i że może się tamtędy przeciśniemy. – Ale mnie się wydaje, Mapciuszku – rzekł Króliczek, któremu wreszcie udało się skoncentrować myśli i spojrzenie na tym, co mu (jego własną łapką) wskazywał Mapciuszek – że jeśli nawet się przeciśniemy, co nie jest takie pewne, to znajdziemy się przecież na drugim brzegu Rzeki, i tym samym oddalimy się od Wybrzeża i Pałacu, czyli zamiast ku Wybrzeżu, 55 pójdziemy w głąb Niby-Wyspy. – Tak sądzisz, Króliczku? – spytał nie bez przekornego błysku w oczach Mapciuszek, ale Króliczek tego błysku nie widział z tej prostej przyczyny, że Mapciuszek, acz słuchając przydługich argumentów Króliczka, już szedł we wskazanym przez siebie kierunku. – No... wiesz, mnie się wydaje, że się oddalamy – rzekł marszcząc stroskane czoło Króliczek. Ale też szedł, a raczej dreptał śpiesznym dziecinnym kroczkiem za Mapciuszkiem. W splątanej ścianie gąszczu istotnie jaśniał prześwit. Prześwit? – My tamtędy nie przejdziemy, Mapciuszku! – Najpierw musimy się tam dostać – powiedział Mapciuszek i nabrawszy powietrza wydął policzki, aż stały się jak dwa baloniki. Ale Króliczek nie zrobił tego, co lubił robić, czyli nie „rozbił torebki”, żeby był huk. Mapciuszek zresztą tym razem tego nie oczekiwał. Po prostu myślał intensywnie. Gąszcz prostopadle spadał do wody. Nie było doprawdy nawet centymetra brzegu, którym by można dojść do prześwitu! – Mapciuszku! – wykrzyknął nagle Króliczek – to wcale nie jest prześwit. Wiedziałem, że mi to coś przypomina, i właśnie sobie przypomniałem, co. To jest drzewo-duch. Białopienny eukaliptus. Czytałem w jednej książce. Mapciuszek wytężył wzrok. Z szarozielonej kolczastej trawy istotnie wystrzelał pień tak widmowy, że usprawiedliwiało to i jego nazwę, i to, że Mapciuszek wziął je za prześwit. Drzewo-duch miało pień w kolorze tak jasnym, tak subtelnym, że z pewnej odległości w ogóle nie robiło wrażenia drzewa, a jego ciemnozielone zwisające liście zdawały się przesłaniać próżnię. – Brawo, Króliczku-czytelniczku! – pochwalił Mapciuszek. Króliczek-czytelniczek jednak tylko krótko „puchł z dumy”. – Skoro to nie prześwit, to znaczy, że nie przejdziemy i musimy zawrócić – rzekł rezolutnie, wcale nie kryjąc wielkiej ulgi. – Tak myślisz? – powiedział Mapciuszek i znowu nabrawszy powietrza wydął policzki. – Króliczku – rzekł po chwili, – proszę, daj mi ten kamyk, co go masz w kieszeni. – Ja mam kamyk w kieszeni? – Zawsze jakiś masz – zniecierpliwił się Mapciuszek – kamyk, orzech, kulkę. Cokolwiek to jest, daj szybko, Króliczku. Króliczek sięgnął do kieszeni swych obszernych portasiów i wyciągnął kamień z dziurką. – Doskonale, Króliczku! – To więcej, niż mogłem się spodziewać. A teraz daj sznurek, Króliczku. – Jaki sznurek, Mapciuszku? – Sznurek, żyłkę, sznurowadło, co tam masz. Króliczek ponownie sięgnął do kieszeni i wyciągnął kawałek splecionego z kolorowych żyłek sznurka. – Za krótki – mruknął Mapciuszek rozczarowany. – Nie masz innego? Króliczek obszukał wszystkie swoje liczne kieszenie. – Niestety – rzekł szczerze zmartwiony. – O! Ale wiesz co, Mapciuszku? Ten przecież można rozdzielić i zrobić jeden. Związać węzłem płaskim. – Wspaniale, Króliczku! A Króliczek znowu tylko bardzo krótko puchł z dumy (że jest taki pomysłowy i niezawodny). Ledwo bowiem Mapciuszek zrobił z krótkiego sznurka długi, przewlókł go przez dziurkę w kamieniu i – spuścił do wody. – Co ty robisz, Mapciuszku? – Badam, czy jest głęboko, Króliczku. 56 – Przecież tu przy mostku widać dno. – Jak ci wiadomo, Króliczku, zawsze wolę sprawdzić. – Bo to może nie być dno, Mapciuszku? – Mniej więcej. – Ale po co ty to robisz, Mapciuszku? Po co badasz dno? – Chcę wejść do wody, Króliczku. – Nigdy! – zakrzyknął Króliczek czerwony po uszka ze wzburzenia. – Nic o tej wodzie nie wiemy. A w ogóle to nic ci nie da. – Da. Sprawdzę, czy jednak w tych zaroślach nie ma jakiegoś przejścia. Zresztą niewykluczone, że przez nie tak naprawdę to można przejść. – Nikt na Niby-Wyspie tego nie zrobił. – Skąd wiesz? – Bo... bo wszyscy tak mówią. Mapciuszek pokiwał głową. – Jak ty wszystkim wierzysz, Króliczku! Mówią, nie mówią, ja wolę sprawdzić, zanim uwierzę. – Po moim trupie, Mapciuszku! Nie pozwolę ci wejść do tej wody, choćbym... choćbym cię miał znokautować. A poza tym... Mapciuszku... – Co, Króliczku? – PRZECIEŻ MY STOIMY NA MOSTKU. A mostki – ciągnął (bohatersko) pod rozbawionym spojrzeniem Mapciuszka – do czegoś służą. Najczęściej łączą dwa brzegi, żeby można było przejść z jednego na drugi. – Oczywiście, Króliczku, oczywiście. Tylko że tutaj łączą dwie lite skały. – A skąd, Mapciuszku kochany, wiesz, że to skały? – spytał chytrze (biorąc mały odwet) Króliczek. – Bo widzę. – A skąd wiesz, że są lite i że nie można przez nie przejść? Sprawdziłeś? – Oj, oj, oj, jakie to się zrobiło złośliwe! – rzekł Mapciuszek już trochę zły. – Ktoś przecież w jakimś celu zbudował tu mostek – dodał szybko lekko przerażony Króliczek. – może nie przypadkiem wyrzuciło nas właśnie tutaj. – Pewnie, że nie przypadkiem! – rzekł nawet nie hamując złości Mapciuszek. – Złapali nas w piękną pułapkę, i to w momencie, gdy już myśleliśmy, że się udało wymknąć. Złapali nas w tę perfidną pułapkę, i możemy sobie biegać w tę i z powrotem, i zdychać z głodu. Króliczku! Co ty wyrabiasz, Króliczku?! Króliczku kochany, opanuj się! Co ty wyrabiasz, Króliczku?! – Biegam – odparł Króliczek bardzo dzielnym i nieszczęśliwym głosem. Nie mógł znieść tego, że Mapciuszek jest zły, że on sam, Króliczek (częściowo), tę złość spowodował i jeszcze usiłował być złośliwy i w dodatku przypomniał, że jest głodny. I z tego wszystkiego był w takim stanie, że m u s i a ł coś zrobić. – Och, Króliczku! Zatrzymaj się! Ja to powiedziałem w przenośni. – Ale ja biegam naprawdę – odkrzyknął zdeterminowany, gotów na wszystko Króliczek. Biegał po mostku tam i z powrotem, tam i z powrotem, starając się nie patrzeć na Mapciuszka, starając się na nic nie patrzeć, aż w pewnym momencie mostek zakołysał się lekko i – łagodnie opadł na wodę, po czym zaczął płynąć razem z nimi. Płynął po nieruchomej wodzie w kierunku tej czarnej dziury, wyglądającej jak otwarta paszcza olbrzymiej zaczajonej na zdobycz ryby, dziury, z której dobiegał głośny szum. – Mapciuszku – szepnął Króliczek bliski łez. – Ja nie chciałem. O Boże, znosi nas! Mapciuszek w odpowiedzi chwycił go za łapkę i mocno ścisnął, co miało oznaczać: wszystko w porządku, Króliczku, nie martw się, najważniejsze, że jesteśmy razem, ja się nie gniewam. A 57 potem ścisnął trzy razy – co oznaczało: nic nie mów, rób to, co ja. A mostek płynął. Raczej wolno, jakby ktoś (coś?) chciał, aby skazani na połknięcie przez niewiadomego przeznaczenia paszczę mieli dość czasu na uświadomienie sobie swojego nieuchronnego, przerażającego losu. Mapciuszek, trzymając ciągle łapkę Króliczka, wolno, nieznacznie zaczął się przesuwać ku krawędzi mostka (czyli ku brzegowi Rzeki), a Króliczek robił pilnie to samo. Brzegi, tu nieruchomej, Rzeki porośnięte zwartą ścianą mało zachęcającego gąszczu były blisko krawędzi mostka. Króliczek spojrzał na Mapciuszka, jakby pytał: ty chcesz... – Oczywiście – odpowiedział oczami Mapciuszek. Ale nie ruszał się. Teraz zresztą nie usłyszeliby własnych głosów. Szum dobiegający z czarnej czeluści wzmógł się do ogłuszającego huku. Ogłuszający huk, coraz bliższa spieniona ciemność – na co czeka Mapciuszek? Mostek zakołysał się nieco i nieco cofnął, i – zatrzymał jak samolot na chwilę przed startem. W momencie gdy, wyraźnie przyśpieszając, ruszył do przodu, Mapciuszek puścił łapkę Króliczka (uścisnąwszy ją znacząco: dawał znak i dodawał otuchy) – i skoczył. Króliczek skoczył niemal równocześnie. Rozpędzony mostek z sykiem i hukiem wleciał do czarnej paszczy, czerń po prostu zagotowała się. Mapciuszek i Króliczek już tego nie widzieli. Wisieli kurczowo wczepieni w kolczasty, splątany, nieustępliwy gąszcz, prostopadłą ścianą spadający wprost do wody. – Jesteś, Króliczku? – Jestem, Mapciuszku. To kłuje. Ciebie też? – Nie, Króliczku. Mnie głaszcze... – Oj, Mapciuszku!!! – Oj, Króliczku!!! Czarna dziura gulgotała jak tysiąc potwornie rozzłoszczonych indorów, a oni uśmiechali się do siebie. 58 Rozdział czwarty Biała Góra – Nie wiem, czy zdążymy – powiedziała Ciocia Weronika wpatrzona w sunącą brzegiem Oceanu żółtą mgłę w kształcie ogromnie niekształtnego grzyba. – Nie wiem, czy zdążymy – powtórzyła ciszej i jakby bezradnie. Jeżeli chce się zdążyć, jeżeli trzeba zdążyć – trzeba się śpieszyć. A Ciocia Weronika stała jak ofiara zahipnotyzowana przez zbliżającego się do niej kata. W jednej chwili postarzała się i skurczyła. Nalewka zamarł u jej nogi, też jakby zahipnotyzowany. Franek zaś dosłownie słaniał się z nieprzytomnego bólu głowy. Głowa go tak bolała, że zrobiło mu się wszystko jedno, co będzie z nim, z nimi wszystkimi, co w ogóle będzie. – Jeżeli mamy zejść, to schodzimy – powiedziała dziwnie bezosobowo Sasanka. – Żeby zejść wewnątrz, trzeba najpierw wyjść na zewnątrz – mruknęła Ciocia Weronika. – A my nie zdążymy. Nagle gdzieś niesłychanie wysoko rozległ się wybuch, jeden, drugi, trzeci – w krótkich naładowanych grozą odstępach. Unieśli głowy – czwarty... piąty... każdy liczył, nie można było nie liczyć i nie można było nie czekać – szósty... siódmy. Siedem podniebnych eksplozji, siedem żółtych błysków, na pewno straszliwie głośnych, ale na tak niebotycznej wysokości, że tu brzmiały tylko jak wystrzały armatnie. Mikrokomputer Franka, ciągle wyjęty z futerału, zaczął, jak gdyby był radiostacją, odbierać sygnały MAYDAY, MAYDAY: sygnały wzywające pomocy, najpierw jakby z bliska, potem szybkie, naglące, potem słabnące, aż w końcu zanikły. MAYDAY – międzynarodowy sygnał wzywający pomocy, odbierany na fali bezpieczeństwa przez radiostacje statków znajdujących się w morzu! Po chwili ogłuszającej ciszy mikrokomputer zanotował jeszcze jeden sygnał, powtórzony dwukrotnie, nadany szyfrowanym kodem nie przypominającym żadnego znanego w międzynarodowej sygnalizacji. Franek wpatrywał się w ten zakodowany tekst oczami niezbyt przytomnymi i nagle zaklął. Brzydko, na szczęście po kaszubsku, tak że tylko on rozumiał. Rozpoznał szyfr. – To jest ten z... (chciał powiedzieć z Jaskini Piratów, ale zdołał powstrzymać słowa) – ten z Dziennika – dokończył. – Taki sam czy ten sam? – spytała rzeczowo Sasanka. – Co? Aha. Franek powoli przytomniał. Obracał w rękach mikrokomputer, a taka nieufność malowała się na jego twarzy, że Sasanka omal się nie roześmiała. Frankowi jednak nie było do śmiechu. (Sasance zresztą też nie.) – Ktoś przy nim majstrował, to pewne, choć na pozór nic nie widać – rzekł powoli. Nacisnął POWER, potem ROM, lecz pamięć tak meldowała: MAYDAY, MAYDAY, MAYDAY. Potem szedł ów tekst nadany szyfrowanym, nieznanym kodem. Dwukrotnie ten sam tekst. – Nie wiem – szepnął Franek. – Nie rozumiem. Sasanka patrzyła teraz tam, gdzie patrzyła Ciocia Weronika – ku Oceanowi. Żółta mgła w kształcie gigantycznego, niekształtnego grzyba znikła. Tylko nad samą wodą w regularnych odstępach przelatywał jakiś poświst, jakby ktoś wsysał powietrze przez olbrzymią dziurę w 59 olbrzymich zębach. Raz – liczyła Sasanka – dwa... Zadarła głowę ku niebu: niebo drgało, jakby przebiegała po nim fala sejsmiczna: każdemu drgnięciu w górze odpowiadał ów dziwny poświst nad wodą. –...pięć, sześć, siedem. – Siedem – powiedział Franek. – To chyba... Ale Ciocia Weronika niecierpliwie potrząsnęła głową nakazując ciszę. Po chwili ciszy znowu nad przybrzeżną wodą przeleciał poświst i – wszystko zaczęło się od nowa. Siedem razy po siedem. A potem nadlatujące lotem ślizgowym, rozprzestrzeniające się od ziemi do nieba białe, oślepiające światło, jak gdyby dosłownie zmyło cały widzialny świat. Franek zdążył zrobić to, co zawsze już robił w momentach największego zagrożenia: chwycił Sasankę za rękę. Chłopak wiedział, że nie stracił oczu, lecz wszędzie było tylko białe światło; nie widział ani siebie, ani Sasanki, ani Cioci Weroniki – stał jakby we wnętrzu białej kuli. Trwało to kilka sekund. Po kilku sekundach nastąpiła silna wibracja i – białe światło zwinęło się. Najpierw zbiegało się koncentrycznie, kurcząc się do rozmiaru szerokiej wstęgi, i ta wstęga właśnie zwinęła się jak dywan i odpłynęła nad Ocean. Tam zawirowała wokół własnej osi, wody Oceanu zawrzały, a zwinięte w rulon białe światło, jakby wyrzucone wrzeniem – pomknęło z szybkością... rakiety w górę. Franek śledząc jego lot zauważył, że przeleciało dokładnie nad Białą Górą, w ogóle jakby w nią celując, a właściwie celując w bliskie jeszcze wierzchołka słońce. Słońce rozjarzyło się czerwono, a na zboczu Białej Góry pozostał smolisty ślad. W chwilę potem wszystko się skończyło, tylko tu na tarasie, nisko, jakby od podłogi, dobiegało ciche brzęczenie czy bzykanie. „Co mi to przypomina?” – pomyślał chłopak. – Franek, łap ciocię! – krzyknęła Sasanka wyrywając jednocześnie rękę z jego dłoni. Franek właściwie nic nie zobaczył, po prostu natychmiast znalazł się tam, gdzie, jak pamiętał, stała Ciocia Weronika, i osuwającą się na ziemię chwycił. Zwisła mu w rękach bezwładna jak kukła. Jej głowa opadła, nie było na niej sztucznego koka. Sztuczny kok wirował na długiej srebrnej nici wokół torby Owczarza: to oczywiście on brzęczał tym znajomym brzęczeniem. Nalewka stał w pewnym oddaleniu i raz po raz cicho przejmująco skomlił. – Sasanko, łap ten kok – zawołał Franek utrzymując z wysiłkiem lecącą mu z rąk, wiotką, a przecież niewiarygodnie ciężką Ciocię Weronikę. Sasanka usłyszała. Najwyraźniej jednak czekała na coś wpatrzona w słońce, teraz jakby zwisające zalotnie z wierzchołka Białej Góry, na której białym zboczu czarny ślad przypominał smoliste wyżłobienie uczynione przez piorun w drzewie. Chłopak nie ponowił swej nie wysłuchanej prośby. I nie zapytał: Sasanko, czy czujesz zapach ryb? Wiedział, że ona nie czuje, czuje natomiast pies Nalewka. Teraz czekali oboje w strasznej, rozedrganej ciszy, którą bzykanie koka wirującego wokół starej tajemniczej torby Owczarza, kontrapunktowane przez rozpaczliwe skomlenie psa, czyniło jeszcze straszniejszą, jeszcze bardziej cichą. Ab s o lu t n y s z t i l . Ta chwila wydawała się wiecznością, ale trwała krótko. Oto bowiem zza zwisającego z wierzchołka Białej Góry słońca (czy może raczej z samego słońca?) wyłoniło się (wróciło) to coś, co wyglądało jak zwinięte w rulon białe światło, tyle że teraz bardziej niebieskawe niż białe, i z niesamowitą szybkością, jak niebieskobiała strzała, leciało z powrotem ku Oceanowi. Niżej przekształciło się jakby w błękitnobiały poduszkowiec, szybkość jednak zmniejszyło dopiero nad samym Oceanem i nie, nie osiadło na jego nieruchomej (pokrytej zaćmą) powierzchni: z sykiem zanurzyło się w wodę, która przez chwilę w miejscu zanurzenia pieniła się i musowała jak szumowiny na gotującym się rosole. Dopiero wtedy Sasanka wyjęła ze swojej kieszeni kolorową szmatkę, potem z kieszeni spódnicy Cioci Weroniki (ciągle zwisającej w ramionach Franka) szydełko, chwyciła je przez szmatkę, wbiła w kok i kok, uspokoiwszy się wprzódy, wrócił na swoje miejsce. Nalewka przestał skomlić, a Ciocia Weronika zrobiła się – o paradoksie – lżejsza. 60 „Przedtem było tak, jakbym trzymał trupa” – pomyślał Franek i – odrzucił tę myśl ze zgrozą. – Dlaczego tu jeszcze jesteśmy? – spytała jakby się budząc Ciocia Weronika. – A ty, panie MikroK, dlaczego właściwie mnie podtrzymujesz? Uważasz, że potrzebuję podparcia? – Owszem, podtrzymywałem ciocię – powiedział Franek z odrobiną złości. I nagle uświadomił sobie, że ból głowy przeszedł mu jak ręką odjął. – Bardzo ciocia była ciężka! Ciocia Weronika nie zareagowała złością ani kpiną, zamyślona spojrzała w niebo, a potem długo patrzyła, jak gdyby ją lustrując, na czarną bruzdę wyżłobioną w zboczu Białej Góry. – Naładowują się – mruknęła i zaczęła zezować na czubek własnego nosa z komicznym wyrazem troski. – Co... co ciocia powiedziała? – wykrzyknęła ze zdumieniem Sasanka, jakby nie dowierzając. – Może i coś powiedziałam. – To znaczy, że ciocia to wie! – Co wiem, to wiem – odpowiedziała ze zwykłą gderliwością Ciocia Weronika. – Najlepiej nic nie wiedzieć, to wtedy się trafi – dodała sentencjonalnie. – Mniejsze ryzyko. Nie podoba mi się – mruknęła, patrząc z odrazą na czarny ślad wyżłobiony w zboczu Białej Góry. – To mi przypomina tę czarną dziurę, czy co to tam było, co wciągnęło bliźniaki. No, w drogę. IDZIEMY ICH SZUKAĆ! I – powietrze zadrgało, jakby od tego podniesionego głosu, a Franek, który właśnie spojrzał na zegarek, zobaczył, że igła kompasu wiruje jak szalona, jakby tu gdzieś blisko pod ziemią znajdowały się olbrzymie pokłady żelaza. W górze, na niebotycznej wysokości, rozległ się wybuch – jeden tylko. – Co to wszystko znaczy, Sasanko? Sasanka gryzła w zamyśleniu i jakby trochę ze złością koniec warkocza. – Obawiam się, że to wojna – powiedziała bardzo cicho. – Wojna? – Zawsze się tego obawiałam, słyszałam, jak rodzice... Obawiam się, że to jest wojna tych światów, a my... my jesteśmy w samym środku. Dokładnie na linii przecięcia – wyrzuciła z siebie jednym tchem. – Rodzice są Tam, a bliźniaki, kto wie, gdzie są teraz bliźniaki! – Schodzimy – zawołała energicznie Ciocia Weronika, która w czasie tej wymiany zdań usadowiła na swoim ramieniu (bo tak chyba należy określić to, co z wielką pieczołowitością robiła) torbę Owczarza. – Schodzimy galerią zewnętrzną, żeby nas dobrze było widać! Energicznym, zupełnie różnym od swego zwykłego drobienia, krokiem ruszyła przez zagracony taras-dach. Tak idąca szerokim zamaszystym krokiem, lekko kołysząc się w biodrach, ze starą, znoszoną torbą przewieszoną przez ramię, wyglądała... doprawdy wyglądała jak stary wilk morski schodzący ze statku na ląd. Franek – idący razem z Sasanką w pewnym odstępie – przez chwilę miał złudzenie, że to nie Ciocia Weronika tam przed nim maszeruje, że to Owczarz! Serce chłopaka (po raz który?) fiknęło koziołka; jak tu się wszystko miesza, nie wiadomo, kto jest kim, co jest czym, jedno przechodzi w drugie, powraca niby to samo, a w innej postaci – jak życie we śnie. Zerknął ku Sasance. Szła z taką miną, jakby ją interesowało wyłącznie to, żeby się nie potknąć o coś, a było o co na tym zagraconym dachu-tarasie. –Wojna światów, Sasanko? – wrócił do tematu. – Kosmos i... – Och! – rzuciła niecierpliwie jakby się opędzając, jakby jej w czymś przeszkadzał. – Powiedziałam wojna tych światów. Wszystko jest tu na Ziemi. Tu się wszystko zaczęło i tu się wszystko skończy, cokolwiek to znaczy – dodała ciszej, już mniej agresywnie. Franek może by jeszcze dopytywał, ale Ciocia Weronika maszerująca kołyszącym, 61 marynarskim krokiem zbliżyła się już do krawędzi dachu i – stanęła jak wryta. Torba Owczarza miękko, jakby znużona zsunęła się z jej ramienia i Ciocia Weronika, która nie przypominała teraz żadnego wilka morskiego tylko samą siebie, cokolwiek to znaczyło – nawet nie próbowała jej podnieść. Nie krzyknęła, nie zawołała ich, ale w sposobie, w jaki się zatrzymała, w całej jej postaci, było coś tak alarmującego, że Sasanka i Franek zaczęli biec. I zobaczyli to, na co ona osłupiałym wzrokiem patrzyła: galeria zewnętrzna, po której jak po schodach bezpieczeństwa można było zejść na sam dół, właściwie nie istniała. Była potrzaskana, dziwacznie powyginana, schody to biegły, to urywały się w próżni, a wszystko razem wyglądało jak wielka, wyszczerbiona w bójce szczęka zastygła w wyśmiewającym się z nich grymasie. – A mówiłam, że nie zdążymy! – szepnęła, bez satysfakcji wszakże, Ciocia Weronika. – Przecież możemy zejść wewnętrznymi schodami. Albo inną galerią. Tu jest pełno tarasów, zejść... – rzekł Franek. – Przyjemniaczek – parsknęła (bez zgryźliwości, całkiem martwo) Ciocia Weronika. – Ten piekielny głos rozsądku. Jak nie tymi schodami, to tamtymi, jak nie górą, to dołem. Coś ci powiem, panie MikroK – teraz już w jej głosie dźwięczała nuta złości – niech pan teraz, Panie MikroK, spyta swego komputera co mamy robić. Bo ja nie wiem. Może on ma dla nas jakiś program, bo mój, wybacz, święta Eulalio, diabli wzięli, a ktoś gdzieś poniewiera te biedne maleństwa. Poniewiera i głodzi. „Maleństwa” – pomyślał Franek z przekąsem – po czym przyjąwszy wyzwanie, trochę z przekory, a trochę, by dodać sobie animuszu, wyjął mikrokomputer z futerału i wcisnął klawisz z napisem POWER. Nie zdążył podać żadnego polecenia, gdyż mikrokomputer, natychmiast – bez żadnego rozkazu, odpowiedział poplątanym gąszczem symboli, z którego Franek nic a nic nie rozumiał. Próżno wciskał POKE – polecenie powrotu do własnego języka programowego, ROM – pamięć, w której zmagazynowany jest program i nie można w niej nic zmienić; ciągle plątanina niezrozumiałych symboli. Wreszcie mikrokomputer w ogóle odmówił pracy: FORMULA TOO COMPLEX ERROR. – Zepsuty — powiedział Franek z rozpaczą. – Albo coś z nim zrobili ci, co go wykradli, a potem mi podrzucili. Na pewno Mapciuszek i Króliczek, biedne maleństwa!... Chociaż... czy oni mogliby sprawić, aby zamieniał się czasem w radiostację? Łapał sygnał Mayday. Właśnie! Tyle się dzieje i... ktoś nadał sygnał najwyższego zagrożenia. Może to oni? Kiedy wysoko, tak bardzo wysoko, że były ledwo słyszalne, rozległy się owe podniebne wybuchy w liczbie siedem, Króliczek i Mapciuszek ich nie usłyszeli, a odczuli; ciągle wisieli wczepieni w ścianę gąszczu, a czarna czeluść, która ich o mało nie połknęła, ciągle gulgotała jak tysiąc rozzłoszczonych indorów. – Myślisz, że to jest, to, o czym myśleliśmy, że... – spytał Króliczek z niezwykłą powagą. – Tak, Króliczku – odparł z nie mniejszą powagą Mapciuszek. – Myślisz, że lepiej... – Myślę – przytaknął energicznie Mapciuszek. – Stanowczo trzeba działać. Trzymasz się jeszcze, Króliczku? – Trzymam się, Mapciuszku. – I coraz bardziej mam wrażenie, że jestem dojrzewającą śliwką, która zaraz spadnie. – Indory chyba nie lubią śliwek, a w każdym razie ja o tym nie wiem. Boże, jaki jestem głodny! Mógłbym chyba gryźć te przeklęte krzaki. Króliczku! Co ty robisz? – Próbuję je ugryźć, Mapciuszku. – Wypluj to natychmiast, Króliczku! To może być trujące. Mapciuszek zdenerwowany i wściekły (co u niego przeważnie idzie w parze) – nie bacząc na groźbę upadku, aż się zatrząsł i 62 próbował – nie bacząc na nic – zatrząść w bezsilnej złości ową kolczastą ścianą, w którą był wczepiony. I oto... – Mapciuszku! – krzyknął rozpaczliwie Króliczek. – Gdzie jesteś? Mapciuszku! Odpowiedziała mu cisza (jeżeli nie liczyć nieustannego gulgotania w dole). Teraz to Króliczek po prostu zatrząsł się ze strachu o siebie, ale przede wszystkim o Mapciuszka, który w niewytłumaczalny sposób znikł, i z tego strachu oraz bezsilnej złości zatrząsł ową kolczastą ścianą, w którą był wczepiony (a strach przemieszany złością dodał mu sił), i – nagle znalazł się po drugiej stronie. Obok bardzo bladego, rozdygotanego Mapciuszka. – Króliczku! Jesteś, Króliczku! Tak się strasznie bałem, że zostaniesz po tamtej stronie! Jesteś, Króliczku! Stałem tu, bałem się o ciebie i wyobrażałem sobie, jak się boisz i jaki jesteś zrozpaczony, już widziałem, jak spadasz i jak cię porywa ta dziura i... i nic nie mogłem zrobić. Nie mogłem ci powiedzieć, że masz robić to, co ja. Całe szczęście, że się domyśliłeś. – Ja się nie domyśliłem, Mapciuszku – wyznał odważnie Króliczek. – Bo ja właściwie nie widziałem, co robisz, bo gryzłem te... – No właśnie! – zakrzyknął wściekle Mapciuszek. – Przez to twoje gryzienie, przez te twoje głupie eksperymenty od siedmiu boleści omal nie zostaliśmy rozdzieleni! Ty zawsze tak. Najpierw coś robisz, a potem myślisz i muszę cię wyciągać z tarapatów. Nie mogę bezustannie cię pilnować! – Ale przez to moje gryzienie wydostaliśmy się z pułapki – bronił się Króliczek. – Jakbyś się na mnie nie rozzłościł, to byś się nie zatrząsł i nie zatrząsłbyś krzakami. Ja tam czasem myślę, Mapciuszku, że jak się mniej myśli, to... O, Mapciuszku, co to jest, to, co trzymasz w ręku? – Banan, Króliczku. Jak tu wpadłem, to spadł z drzewa. A tu jest drugi. Spadł, jak ty spadłeś. – Spadł, jak ja spadłem? Oj, Mapciuszku, ale dlaczego ty swojego nie zjadłeś? Przecież umierasz z głodu. – Bo wiedziałem, Króliczku, że ty po tamtej stronie też umierasz z głodu i nie masz banana. – Oj, Mapciuszku!!! – Oj, Króliczku!!! Szczęśliwi padli sobie w objęcia i odtańczyli taniec M i K, a banany leciały z drzewa. Na wyścigi z pomarańczami. – No, my tu chyba jesteśmy w jakimś raju – powiedział ze szczęśliwym westchnieniem Króliczek. – Kto by przypuszczał, że z tej strony jest tak pięknie. – Pod warunkiem, że nie będziesz patrzył do tyłu – rzekł pałaszując ogromnego banana Mapciuszek. – Ta Rzeka tu ciągle jest. A poza tym, czy jest pięknie, czy nie, to jeszcze nie wiemy na pewno. – Jak to, Mapciuszku? – Bo jesteśmy zbyt zajęci jedzeniem, Króliczku. – Mapciuszku? – zagadnął (po chwili) Króliczek – czy tobie się nie wydaje, że my tu jesteśmy na dnie morza, to znaczy byłego morza? – Na dnie morza nie rosną baobaby. A tu są. – Baobaby, Mapciuszku?! – Spójrz w lewo. Za tym czymś, co sterczy jakby skała. Zaraz pójdziemy je obejrzeć. Widziałeś kiedy baobaby, Króliczku? – Tylko na ilustracji, Mapciuszku. Mapciuszku? – Co, Króliczku? – Ty słyszysz to coś, co tak syczy? – Słyszę. Jakby ktoś... wsysał powietrze przez dziurę w zębie. – Mnie się to nie podoba, Mapciuszku. 63 – Mnie też nie, Króliczku. Ale to jest po tamtej stronie Rzeki. Gdzieś nad Oceanem. – Nad Oceanem! Mapciuszku, ja ci mówiłem, że jak przejdziemy na tę stronę Rzeki, to zaczniemy się oddalać od Pałacu i nas nie znajdą! Czy ty jesteś naprawdę pewny, że wybrałeś dobry kierunek? – Jestem, Króliczku – odparł z lekkim śmiechem Mapciuszek. – No to chodź. – Dokąd? – Idziemy obejrzeć baobaby. Nie możemy przecież pominąć takiej okazji, skoro się nadarzyła, i skoro chwilowo przynajmniej jest zupełnie spokojnie. – Podejrzanie spokojnie – mruknął Króliczek (zawsze trochę zastrachany). – I wolałbym, żeby to przestało świstać. To jest bardzo nieapetyczny odgłos, a ja jestem okropnie najedzony. Ty też, Mapciuszku? – Ja też, Króliczku – odparł Mapciuszek. – Ale on może tego nie wiedzieć. – Ten, co tak świszcze? – Rzekłeś, Króliczku. Uważaj, jak idziesz, Króliczku. Patrz pod nogi. Bo jeszcze sobie coś zrobisz, a ja bardzo lubię, jak koło mnie idą te twoje niby-nóżki. – Mam normalne nogi – obruszył się Króliczek przy tym nieodmiennie wracającym temacie. – To są normalne nogi? – kontynuował Mapciuszek. – Ale one bardzo dobrze chodzą, Króliczku. – Pewnie – przytaknął Króliczek nieco udobruchany. Baobaby, jak się zdawało, nie rosły daleko. Ich groteskowe kształty – niektóre wyglądały, jakby je pokręcił reumatyzm, inne przypominały olbrzymie niekształtne buraki pastewne – rysowały się wyraźnie na rozległej, lekko sfalowanej równinie. – Jeśli tu rosną baobaby, to znaczyć by mogło, że tu panuje często susza – myślał głośno Króliczek. – Dlaczego, Króliczku? – Bo baobaby są takie spuchnięte dlatego, że magazynują wodę. I jak, Mapciuszku, ktoś umiera z pragnienia, a spotka baobab, to jest uratowany, bo z jego miazgi można wycisnąć pijalny płyn. Oraz jadalną białą żywicę, którą można rozpuszczać w wodzie i pić, co jest podobno smaczne. – Ileż ciebie rozmaitych rzeczy interesuje, Króliczku! I wszystko magazynujesz w swojej głowie. Wprost mnie to czasem zdumiewa. – A mnie zdumiewa, Mapciuszku, że my do tych baobabów jakoś nie możemy dojść. Przecież już dawno powinniśmy przy nich być. – Nie da się ukryć – mruknął Mapciuszek i nabrawszy powietrza wydął policzki. Króliczek, który w tym właśnie momencie spojrzał na niego, nie wytrzymał i – pac: „rozbił torebkę”. Rozległ się, słaby oczywiście, trzask i policzki Mapciuszka oczywiście otęchły. Ale stało się coś jeszcze. Baobaby uniosły się w powietrze i teraz kołysały się nad ziemią niby balony na uwięzi. – Czy ja coś znowu zrobiłem? – spytał Króliczek skonsternowany. – Chyba tak – odparł Mapciuszek uważnie obserwując baobaby. – Nie przyszła góra do Mahometa, to Mahomet przyszedł do góry. – Mapciuszku! One do nas lecą! – Właśnie to miałem na myśli – mruknął Mapciuszek. – A w ogóle to już dawno ci mówiłem, że jesteś czarownic, Króliczku. – Ja, Mapciuszku? To ty jesteś czarownic. – Tupiesz i mostki pływają. „Rozbijasz torebkę” i drzewa zaczynają latać. Oj, Króliczku!!! – Oj, Mapciuszku!!! – oddzwonił nieco urażonym, ale i zadowolonym tonem Króliczek. 64 Popatrzyli na siebie, tym swoim normalnym w takich odzywkach popatrzeniem, i – chwyciwszy się za ręce jednocześnie – jak na komendę padli na ziemię. Baobaby bowiem w czasie tej wymiany zdań wyraźnie przyśpieszyły. – Mapciuszku! – pisnął Króliczek. – Ciii. Leż. Może nas przelecą. – Ja bym na to chętnie popatrzył, Mapciuszku. – Leż, mówię. I cisza. Zaraz będą nad nami. – Powiedz mi, jak przelecą – szepnął jeszcze niepoprawny Króliczek, którego widok olbrzymich pociesznych drzew unoszących się w powietrze przyprawił o wisielczy humor (co nie znaczy, że Króliczek się nie bał). – Milcz, bo cię zamorduję – szepnął z taką wściekłością Mapciuszek, że Króliczek wreszcie się uspokoił. Baobaby leciały tak cicho, że doprawdy – gdyby ich „przeleciały”, czyli gdyby nad nimi przeleciały, zapewne nie wiedzieliby tego. Ale baobaby nie „przeleciały ich”. Nadleciały cicho jak duchy i – zatrzymały się nad nimi cicho – jak duchy. – Czy na ciebie też pada, Mapciuszku? – szepnął Króliczek (po dłuższym milczeniu). – Też – potwierdził Mapciuszek. – Mapciuszku... one chyba są nad nami. To z nich pada. – Mówiłeś przecież, że magazynują wodę. – Ale nie po to, aby ją na nas wylewać, Mapciuszku. – Chyba nie. Tak czy owak, na szczęście są raczej skąpe. – Bo skąpo kapią? – Ja bym sprawdził, co to jest... – Oj, to lepiej ja – wyrwał się Króliczek i zanim Mapciuszek zdążył go powstrzymać, wysunął łapkę. Na łapce natychmiast pojawiły się drobne, srebrne kuleczki. Przypominały rtęć, ale były mokre. – Jakbym już gdzieś, kiedyś coś takiego widział – szepnął marszcząc w zadumie nos Króliczek. Jeszcze nie skończył mówić, a już, jednocześnie, jak na komendę zaczęli wypełzać spod baobabów. – No, udało się! – powiedział Króliczek. Ale jeszcze nawet nie zdążył obejrzeć się i popatrzeć na wiszące w powietrzu baobaby, gdy z baobabów znajdujących się oczywiście z tyłu spadł chichot, jakby gdzieś tam w gałęziach śmiał się ktoś serdecznie czymś ubawiony. – Chichoczący osioł – rozpoznał Mapciuszek. – Spójrz. Siedzi na środkowym. Widzisz go, Króliczku? Króliczek może by nie zobaczył od razu, ale chichoczący osioł, jakby chcąc mu pomóc, wyrzucił z siebie następną salwę chichotu i Króliczek, idąc za głosem, miał takie wrażenie, że zetknął się z nim dziób w dziób; ten olbrzymi zimorodek z niebieskimi skrzydłami zdawał się siedzieć wprost naprzeciw niego właśnie. – Otrząśnij się, Króliczku – powiedział Mapciuszek. Ja przecież wcale nie jestem... Aha, mam się otrząsnąć z tego deszczu – zrozumiał. – Dobrze. Już się otrząsam. Masz jeszcze jedną kuleczkę we włosach, Mapciuszku. A w ogóle to może byśmy lepiej sobie poszli? One są zdecydowanie za blisko. Baobaby, które pozwoliły im bez przeszkód wypełznąć spod siebie, wisiały ciągle w tym samym miejscu, jak dziwaczne zapory balonowe. Mimo całej ich groteskowości, w jakiś niełatwy do sprecyzowania sposób, były groźne. Im bardziej śmieszne i sympatyczne z pozoru, tym 65 bardziej groźne – to było tak. A w każdym razie zdawały się na coś czekać. I oto gdzieś wysoko, wysoko w niebie, znowu rozległ się wybuch i teraz już Króliczek i Mapciuszek widzieli i żółty błysk, i tę jakby falę sejsmiczną, przebiegającą przez niebo, kołyszącą niebem. Mapciuszek włożył ręce do kieszeni spodni i trzykrotnie mrugnął do Króliczka, co oznaczało: rób to, co ja. Króliczek więc również wsunął łapki do kieszeni swoich portasiów i zgodnym beztroskim krokiem ruszyli przed siebie. – Mapciuszku, kark mi sztywnieje – szepnął po kilku minutach Króliczek. – Muszę się obejrzeć. Nie mógł tego jednak zrobić z tej prostej przyczyny, że przez chwilę obaj zupełnie nic nie widzieli: oślepiło ich białe światło, które przecięło przestrzeń szybując ku słońcu. – Wszystko zaczyna się zgadzać – mruknął Mapciuszek. – Naładowują się? – Tak, Króliczku. Nie odwracaj się. Wiem, że one za nami lecą. Gdyby – urwał, po czym nabrał powietrza i wydął policzki – gdyby nie ten deszcz, co z nich kapał – podjął – myślałbym, skłonny bym był myśleć, że one nas chronią. – Dokąd my właściwie idziemy, Mapciuszku? — Tam, gdzie one rosły. – Tam gdzie one rosły? Dlaczego? – Dlatego, Króliczku, że przedtem coś nam nie pozwalało tam dojść. – Nie jestem pewny, czy to dobry powód. Bo w końcu – dowodził rezolutnie – myśmy tam szli, żeby obejrzeć z bliska baobaby. – Oj, Króliczku, sama grzeczność tego od nas wymaga. One przyszły do nas, to wypada, żebyśmy je odprowadzili z powrotem na miejsce. – Może miałbyś rację, Mapciuszku, gdyby nie to, że one na nas nakapały. I to czegoś bardzo paskudnego. To tak jakby, za przeproszeniem, ktoś przyszedł do ciebie w gości i narobił ci na głowę. – A fuj, Króliczku! To zupełnie do ciebie niepodobne. – Może niepodobne – rzekł zgodnie Króliczek. – Ale co racja, to racja. A poza tym mam sztywny kark. Czuję, że on mi się przygląda. – Kto, Króliczku? Chichoczący osioł? – Tak. Po prostu czuję, jak się na mnie gapi. I pojąć nie mogę, że nie chichocze. Ze mnie. – O, a to dlaczego, Króliczku? Nie umyłeś uszków? – W czym miałem umyć, Mapciuszku? W soku pomarańczowym?! I wytrzeć skórką banana? – burknął Króliczek. (Baobaby leciały za nimi.) – Aha – pokiwał głową Mapciuszek – już wiem, dlaczego dziwi cię, że chichoczący osioł patrząc na ciebie nie chichocze. Bo ty jesteś dzisiaj wyjątkowo dowcipny, Króliczku. – Skoro tak, to ci nie powiem – obraził się Króliczek. – Zresztą i tak na pewno sam zgadłeś. – Wyobraź sobie, Króliczku, że nie. – Jasne. Masz przecież coś ważniejszego do zastanowienia się, Mapciuszku. – Mianowicie co, Króliczku? – Mianowicie to, czy najpierw my wejdziemy do tej czarnej jamy po baobabach, czy najpierw je wpuścimy. Ja bym radził – dodał skromnie – żeby najpierw je wpuścić. – Oczywiście dlatego, żebyśmy potem już nie mogli do niej wejść. – Ależ skąd, Mapciuszku. Dlatego, że grzeczność tak nakazuje. – Tym razem ci się nie udało, Króliczku – rzekł Mapciuszek wyraźnie myśląc o czymś innym (Króliczek zresztą też o czymś innym myślał). – One są przecież tutaj gospodarzami i grzeczność wymaga, żeby gospodarze... Nie dokończył i znowu obaj jak na komendę padli plackiem na ziemię. Wszystko właściwie 66 stało się jednocześnie: najpierw Króliczek i Mapciuszek szli sobie beztrosko prowadząc beztroską pogawędkę, a za nimi w pewnym odstępie leciały baobaby. Potem ze słońca wystrzeliła białoniebieska strzała i Króliczek i Mapciuszek padli na ziemię, a baobaby, jakby z rozpędu, jakby zaskoczone, przeleciały nad nimi i – nie, nie pacnęły z powrotem w miejsce, z którego się niedawno wyrwały. Zatrzymały się tylko nad nim, dosłownie na parę sekund i – zaczęło się jakieś dziwne mocowanie. Przeciąganie. Coś bardzo chciało wciągnąć baobaby do dziury i coś innego najwyraźniej nie chciało do tego dopuścić. – Króliczku! – szepnął Mapciuszek. – Ja nie wiem, co je tak wciąga w głąb, ale coś je wciąga i coś je... Króliczku, na miłość boską, co ty robisz? Mapciuszek nie zdążył nawet chwycić go za nogę. Króliczek bowiem błyskawicznie poturlał się na miejsce tej szczególnej walki, to znaczy na brzeg jamy po baobabach, i rozrzucił nad nią kilka gałązek, po czym równie błyskawicznie wrócił zdrowy i cały. – Widziałeś, Mapciuszku? Dosłownie wyszarpnęło mi z rąk. Taki ciąg tam jest! A one nie wlatują! – Jesteś... och, ja już nie wiem, jak to nazwać, Króliczku! – Ja ci tylko chciałem pokazać, Mapciuszku, czego uniknęliśmy. Bo bałem się, że one odlecą, a ty pójdziesz tam i nas wessie. – Może właśnie bym chciał, żeby nas wessało – odparł Mapciuszek. – No, to dzięki Bogu, że nie możesz tego zrobić i że one się tam tak mocują. Ledwo to powiedział, baobaby, teraz one jednocześnie jak na komendę, zwróciły się korzeniami ku nim i trysnęły prysznicem srebrnych kropel. Potem z iście słoniowym wdziękiem, jakby dając popis, zaczęły koziołkować, fikać koziołki w powietrzu. Znad czarnej jamy zaś dobiegł syk, jakoś taki parujący, jakby coś rozpalonego wpadło do zimnej wody, a zarazem jakby zasyczało w jednomyślnej złości tysiąc żmij. – Wiejemy! – szepnął Mapciuszek. Poderwali się do biegu. Wówczas baobaby runęły za nimi jak wielkie baśniowe ptaszyska. Króliczek i Mapciuszek instynktownie wyciągnęli do siebie ręce i z całych sił spletli je ze sobą. I chyba tylko dzięki temu zostali porwani razem. Największy i najbardziej pokraczny baobab chwycił ich w korzenie jak w szpony, uniósł się w górę, na tyle wysoko, by nie ryzykowali skoku, i w eskorcie pozostałych baobabów począł lecieć ku Białej Górze, na której zboczu czarny ślad podświetlony czerwonawym odblaskiem wyglądał jak złowroga, ohydnie żywa szrama. – Nie patrz na to, Króliczku – powiedział Mapciuszek. W gałęziach ponad nimi zaniósł się niepohamowanym chichotem chichoczący osioł. – Ciagalumpa lalalumpa, lalalula – rzekł uspokajająco Mapciuszek. – Ciom – pożalił się Króliczek. I zaraz potem dorzucił buntowniczo: – niampa! – Nie możemy tak tutaj stać na tym dachu i czekać nie wiadomo na co – powiedział buntowniczo Franek. – Przecież niewykluczone, że w tej sytuacji liczy się każda sekunda. – Właśnie, że będziemy czekać – odparowała Ciocia Weronika i usiadła. Sasanka milczała, wpatrzona w czubki swoich sandałów. Chłopak wzruszył ramionami i – jakby dając znak, że ma dosyć tego wszystkiego, że się odcina od tej przedziwnej niemożności, która uczyniła z nich więźniów pałacowego dachutarasu, ale również i po to, żeby coś robić, a i uspokoić myśli, zaczął się przechadzać i wkrótce stwierdził, że taras byłby prawdziwym skarbem dla... poszukiwacza skarbów, zwłaszcza jeśli tym poszukiwaczem byłby kilkunastoletni chłopak, który naczytał się i nasłuchał mniej lub bardziej fantastycznych opowieści tłumaczących zarówno czasy dawne, jak i najnowsze. Coś błysnęło u jego nóg, pochylił się i w chwilę potem miał w ręku dziwny przyrząd, 67 instrument, najwyraźniej bardzo stary, a jednak coś mu przypominający. – Głowę bym dał, że to jakiś przyrząd nawigacyjny – rzekł półgłosem. – Z najgłębszej starożytności – dołożyła Sasanka. Podniósł głowę zaskoczony. – Nie słyszałem, jak nadeszłaś. – Szłam za tobą przez cały czas – uśmiechnęła się. – Niemożliwe! – Szłam. Może... może nie słyszałeś i nie czułeś, bo... miałam takie wrażenie, jakbym była tobą... a ty mną. – Właśnie! Wszystko się miesza – mruknął Franek. – Niedawno wydawało mi się, że Ciocia Weronika to Owczarz. Szła jak stary marynarz, z tą torbą na ramieniu. A ten przyrząd... może się mylę, ale myślę, że służył do namierzania pozycji nocą na morzu. Jeśli istotnie jest starożytny, a chyba jest, to oni wiedzieli i umieli znacznie więcej, niż nam się wydaje. – Znacznie więcej niż my – poprawiła Sasanka. – Ojciec, mój tatuś... lubił mówić za jakimś austriackim uczonym, że ogniwo przejściowe, wiesz, między... to my... Dużo bym dała za to, by wiedzieć, czy rozumiał to we właściwym sensie! Jeżeli tak, to może jeszcze mają szansę, może... – Twoi rodzice? Sasanka przytaknęła w milczeniu. Z napięciem patrzyła przed siebie, patrzyła oczami, których zieleń (stała trochę bokiem i Franek widział jej oczy) rzucała plamy zielonego blasku w błękit powietrza, aż biegnąca ku Górom dal wyglądała jak przejrzyste ciemnobłękitne wody, pod powierzchnią których świeciły zielone liście. Gęste szarozielone zarośla (kryjące Rzekę) przecinające tę przestrzeń jak szrama, w kontraście wydawały się matowe i złe. Franek widział przed sobą jakby ogromną płachtę wody błyszczącą lazurem, zatrzymującą się na linii kolczastych zarośli, poza którymi rozrzucone były te dziwaczne góry o ściętych wierzchołkach, których matowość, których coś niewyobrażalnie starego podkreślała pyszna, lśniąca, spiczasta Biała Góra; na jej zboczu słońce tworzyło piękne malarskie efekty. Stała bardzo wyraźna w tle słońca, bardzo wyraźna, bardzo symetryczna, jakaś taka nowa (nazbyt nowa) na tle tamtych o ściętych wierzchołkach, tak bardzo przez nią zdominowanych. – Dziwne góry – powiedział Franek. – To właściwie... Sasanko! Dlaczego wy je nazywacie górami? Przecież to są piramidy! To nie są góry. To są piramidy! Te niższe najwyraźniej bardzo stare, a ta, którą nazywacie Białą Górą... – To s ą góry – przecięła sucho i niemal wrogo Sasanka. – Przecież twierdzisz, że nikt tam nigdy nie był. Że nikt nie przedostał się poza Rzekę. Oj, ja głupi – pacnął się wymownie w czoło. – Pewno nie należało... Urwał i zamrugał powiekami, bo w oczy ciął szybki ostry blask jak cios szablą. – I jego oczy jakby spłynęły krwią: przez chwilę – nie czując wszakże bólu – miał wrażenie, że przesłania je krew. Obrócił ku Sasance ślepą twarz, zobaczył (a więc widział!), że i jej oczy w twarzy, też zwróconej ku niemu, nalane są czerwonawym odblaskiem, który szybko spełzał. Niemal jednocześnie spojrzeli ku Górom. Cała nadająca im miękkość, a zarazem pokrywająca patyną, różowość znikła. Słońce wystawało z nieba czerwonozłotym krążkiem, jakby główką gigantycznego gwoździa, na którym Biała Góra zdawała się wisieć, nie wbita, a zwisająca na czerwonawym sznurze (wyraźnie widać było fakturę sznura). Sznur wychodził ze smolistej bruzdy wyżłobionej w zboczu. A ku Białej Górze... – Tam coś leci, Sasanko. Coś leci kierując się ku Białej Górze. Widzisz? – Widzę – potwierdziła Sasanka. – Coś przedziwnego. Jakby wielkie balony, ale... jakieś niekształtne. Jak... jak... – Baobaby – mruknęła Sasanka jakby z kpiną. 68 – Lecą w dziwnym szyku – myślał głośno Franek. – Te mniejsze zdają się eskortować ten największy, który... tam... Lornetka! Skąd tu wziąć lornetkę? A, już wiem. Wiem, gdzie powinna być. Obrócił się na pięcie i pognał. Sasanka zrobiła taki ruch, jakby chciała za nim biec, czy też może go powstrzymać, cała podała się do przodu, lecz nie pobiegła. Podniosła ręce nad głową i zawirowała w jakimś dziwnym uniesieniu, w jakimś modlitewnym tańcu, jak kapłanka Boga, który tańcząc stwarza (i zarazem niszczy) świat. A Franek pędził skacząc przez przeróżne przedmioty, przeszkody rozrzucone na tarasie-dachu, jak lekkoatleta walczący w zawodach o mistrzostwo świata w biegu przez płotki. Dopadł torby Owczarza i – zanim absolutnie zaskoczona Ciocia Weronika, wpatrzona martwo w pogruchotaną galerię zewnętrzną, zorientowała się, co się dzieje, i że on w ogóle tu jest – otworzył torbę. Wówczas Pałac zapadł się w straszliwym huku i kurzu, a w taki sposób, jakby wessała go jakaś potężna siła dośrodkowa, czyniąc zeń szczególny lejek, na którego dnie zapieniła się woda przypominająca szumowiny w gotującym się rosole. Ostatnią rzeczą, jaką Franek zapamiętał, bo wryła mu się w pamięć bardziej niż to, co nastąpiło w sekundę potem, była znajdująca się w torbie Owczarza radiostacja, która bezustannie nadawała: Mayday, Mayday... Trwało to wszystko bardzo krótko, ale – rzecz niewiarygodna – baobaby zdążyły. Zawróciły i lecąc chyba z szybkością światła – takie ciężkie i niezgrabne! – zdążyły. Jakby po to, by Króliczek i Mapciuszek mogli zobaczyć i ten lej, i tę pieniącą się znajomo na jego dnie wodę. Przede wszystkim jednak po to, by poddawszy się tej ciągle działającej, wsysającej, sile pacnąć, z odgłosem podobnym do tego, jaki wydawał wracający na czubek głowy sztuczny kok Cioci Weroniki, tylko o wiele silniejszym, pacnąć w utworzony przez zapadnięcie się Pałacu otwór. Nie poleciały w dół. Zostały tkwiąc w resztkach murów, jak cudaczne chorągwie zatknięte przez zdobywców na rozbitej fortecy. 69 Rozdział piąty Kłębek Franek ocknął się w takiej ciszy, że wziął ją początkowo za ciszę śmierci. Leżał z zamkniętymi oczami, ukojony zrazu tą ciszą, ukołysany... Cisza. Kołysanie? W chwilę potem lodowaty strumień lęku: ta cisza! Abs o lu t n y s z t i l ! „Boże, znowu mnie na to Diabelskie Morze zniosło” – pomyślał z rozpaczą, i taka była jego pierwsza świadoma myśl. Usiadł gwałtownie i otworzył oczy. Niczego nie rozpoznawał. Znajdował się w wielkim, podziemnym chyba magazynie. Szeregami stały pękate, gliniane dzbany do oliwy, malowane naczynia stołowe, tysiące przeróżnych zachwycających bibelotów i przedmiotów nieznanego użytku. Na filarach podtrzymujących sklepienie rysował się wyraźnie znak podwójnego topora. Na posadzce zaś, w pobliżu miejsca, gdzie siedział Franek, leżało mnóstwo białych płytek. Chłopak machinalnie podniósł jedną. Jej gładka powierzchnia przypominała porcelanę, płytka zrobiona była jednak z niewiarygodnie lekkiego, białego metalu. Może by zwrócił uwagę na pokrywające ją pismo wklęsłodrukowe, gdyby nie to, że obracał ją w palcach całkiem bezmyślnie, patrząc zarazem na inne płytki pokrywające posadzkę gęsto, równym pasem, tak że tworzyły jak gdyby kobierzec. Nagle miał wizję, bardzo wyraźną: Aleja Wjazdowa wysypana niewiarygodnie lekkimi kamykami. Płytkami? Aleja Wjazdowa. Pałac. SASANKA. Rozejrzał się przerażony: nikogo. „Zaraz, zaraz... jak to było. Zobaczyłem, że coś leciało ku Białej Górze, pobiegłem po lornetkę, otworzyłem torbę Owczarza i... Huk, kurz, osuwanie się w przepaść w huku i kurzu, i to migoczące przed oczami wezwanie o pomoc: Mayday, Mayday, MAYDAY. Otworzyłem torbę Owczarza. Boże, dlaczego to zrobiłem?” – Sasanko! – zawołał. – Sasanko! Ciociu Weroniko! Sasanko! Gdzie jesteście! Odezwijcie się! Jestem tu. SASANKO!!! Wołał, przyzywał, krzyczał, biegając po tym magazynie, krzyczał, wołał, wzywał, i tak biegając, potykając się o różne sprzęty i przedmioty, miał niezwykle wyraźne, żywe uczucie, że już tak samo, w podobnym lęku biegał, że przeżywa coś, co już kiedyś przeżył, że coś się powtarza, coś, co było wcześniej niż niedawne bieganie po pałacowym dachu-tarasie, że to, co przeżył na dachu-tarasie, było tylko p omo s t em jak gdyby łączącym to jego obecne obłędne bieganie z... Z czym? Nie wiedział z czym, wiedział tylko, że było to coś strasznego, co zawierało w sobie podobny (taki sam?) lęk i obłędną rozpacz pogłębioną nieznośnym poczuciem winy. SASANKO! Ochrypł wreszcie i wprost zatoczył się na ścianę. Wsparty o ścianę niemal płakał ze zmęczenia i straszliwego żalu: „dlaczego, Boże, dlaczego otworzyłem tę torbę? Na pewno nie należało tego robić. Spowodowałem katastrofę i... i wszyscy zginęli... a ja... ja chciałem ich ocalić. Chciałem ciebie ocalić, Sasanko, obiecywałem ci! O Boże!...” Gorycz porażki, zniechęcenie sprawiły, że osunął się po ścianie i siadł ze zwieszoną głową. Zapadł w jakiś półsen, tylko pół, niestety, gdyż to, co w nim czuwało – to była gorycz porażki właśnie. „Poddaj się – mówiło w nim to coś, co ciągnęło go w sen, poddaj się, już nic nie możesz, jesteś winny, to jesteś, poddaj się, nie szukaj tych skarbów, zostaw, poddaj się!...” I znowu jak przed kilkunastoma minutami otrzeźwiła go cisza, teraz od pierwszej chwili jednak przerażająco znajoma, martwa. „Absolutny sztil, znosi mnie... Zaraz. ZARAZ! Żyję. Ja 70 żyję, więc może i oni żyją! „ Nie pomyślał: one. Pomyślał: oni. Więc może i oni żyją. Zaraz. Cisza. Dlaczego tu jest taka cisza? – Wiadomo, kurp, który nie tabaczy, nic nie znaczy – powiedział ktoś po kaszubsku i zaśmiał się dobrze znanym Frankowi rubasznym śmiechem. Głos i śmiech były tak znajome, że chłopak zerwał się uradowany. – ... chciał powiedzieć – i – może nawet nie to było najgorsze, że nie zobaczył nikogo (choć głos rozległ się tak blisko), lecz to, że ani rusz nie mógł sobie przypomnieć... Tak bardzo pochłonął go męczący problem przypominania sobie, że przestał rozglądać się, przestał szukać człowieka, którego imię miał na końcu języka. Zresztą coś widział: tak męcząc się, omdlewając wprost w bezowocnych próbach, widział przed sobą przybrudzone tabaką nozdrza... Same nozdrza. Ale czyje? Do którego ze znajomych, bliskich, należały? Kto, no kto, no kto? – Gdzie ja jestem? – szepnął wreszcie udręczony. – Jesteś tam, gdzie byłeś. W Pałacu. Tylko dolnym – powiedziała Ciocia Weronika. Wiedział, że tym razem to nie tylko głos lub fragment postaci, że ją zobaczy, bo natychmiast rozpoznał, choć w istocie przecież ten głos był mniej znajomy. Długo jednak musiał patrzeć, zanim to, co jawiło się najpierw jako niewyraźna plama, a potem konturowy zarys, ukształtowało się w jakże czytelną sylwetkę. Siedziała przy jakimś wejściu („nie widziałem go przedtem!”). Pomyślał: wejście, choć widział tylko szarawy prostokąt, okno raczej niż drzwi, a Ciocia Weronika rysowała się w tym szarym tle jak sylwetka wycięta z czarnego papieru. Jeżeli nie pobiegł od razu, to dlatego właśnie, że ten obraz natychmiast podsunął mu inny: wielkie okno pałacowej kuchni, przy którym w tej samej pozie, tak samo wyglądająca, siedziała, brakowało tylko purpurowego drozda, który świecił w szarości niby lampka postawiona dla wracającego do domu wędrowca. Przez chwilę miał takie wrażenie, że czas cofnął się, że to tamta noc, i odruchowo spojrzał w bok szukając sąsiedniego łóżka, na którym spała Sasanka. – Nie wiem, jak to się stało, ale w końcu znaleźliśmy się tu, gdzie powinniśmy się znaleźć, choć zawaliła się galeria – odezwała się znowu Ciocia Weronika, teraz lekko zwracając się w jego stronę. – A już mi się wydawało, że to niemożliwe. – Ciociu Weroniko! – krzyknął Franek z ogromną ulgą. – Ciociu Weroniko! Biegł nie bacząc, że coś depcze, o coś się potyka. – Ciociu Weroniko, jak się cieszę! – Ja też się cieszę, Panie MikroK, bo już z największą przyjemnością uwolnię się od tego – powiedziała Ciocia Weronika wręczając mu... mikrokomputer wyjęty z futerału. – W ostatniej chwili chwyciłam, sama nie wiem dlaczego, czasem i ja głupieję, nie ma rady. Franek zaskoczony spojrzał na swoje ramię. Na ramieniu miał przewieszony, jak niemal zawsze, mikrokomputer. To znaczy sądził, nie odczuwszy różnicy w wadze – że ma mikrokomputer w futerale. Ale futerał był pusty! – Dziękuję, ciociu – powiedział szybko. – Jak się cieszę, że... że cioci nic się nie stało. A Sasanka? Gdzie jest Sasanka? Ciocia Weronika nie zdążyła odpowiedzieć. Oto bowiem w mikrokomputerze, który Franek ciągle trzymał w rękach, klawisz POWER sam się wcisnął. Zamigotało czerwone światełko. I zaraz potem ukazał się następujący tekst: Sa s a nk a j e s t w n a s zyc h r ę k a ch . Zami erzam y wymien i ć j ą n a oj ca , c h yb a ż e z n a j d z i e s z t amt yc h . Tekst urywał się w plątaninie niezrozumiałych symboli. – Sasanka jest w naszych rękach. Zamierzamy wymienić ją na ojca, chyba że znajdziesz 71 tamtych – powtórzył Franek osłupiały. – Kogo tamtych? – spytał, jakby toczyła się rozmowa. – No, jak to: kogo. Bliźniaków! – powiedziała Ciocia Weronika. – Od początku mówię, że musimy ich znaleźć. Im szybciej, tym lepiej. Nie gap się, tylko myśl. Teraz trzeba myśleć samodzielnie, Panie MikroK. I zachichotała chichotem tak łudząco podobnym do chichotu chichoczącego osła, że Franek wzdrygnął się i spojrzał na nią podejrzliwie. Już by go nic nie zdziwiło, nawet gdyby Ciocia Weronika zamieniła się w chichoczącego osła i zatrzepotała niebieskimi skrzydłami. Przeciwnie: uznałby to za zupełnie naturalne. Ostrożnie, jakby to było coś, co można stłuc, obracał w palcach mikrokomputer. Potem nie bez pewnej determinacji wcisnął POWER. Mikrokomputer natychmiast podał ten sam złowrogi tekst: Sa s ank a j e s t w n a s z yc h r ęk a c h . Zam i e r z amy j ą w ymi eni ć n a oj c a , c h yb a ż e z n a j d z i e s z t amt yc h . – Powiedziałam, nie gap się w to pudełko jak sroka w psi ogon – fuknęła Ciocia Weronika. – Samym gapieniem się niczego nie wymyślisz. A pudełko włóż do futerału. Może się przydać – i... zawahała się, jakby zgubiła wątek – i zapomnij, że masz coś poza własną głową –dokończyła wstając z pewnym wysiłkiem, jakby bolał ją krzyż. Franek patrzył na nią nie widząc. Zdumiony był dziwnymi przeskokami w swoich reakcjach. To myślał powoli, to reagował gwałtownie, to słyszał w sobie niezrozumiałe głosy, z którymi miał ochotę porozmawiać. Mógł zrozumieć, ba, uznać za naturalne to, że Ciocia Weronika na jego oczach zmieni się w chichoczącego osła albo w starego wilka morskiego. Nie potrafił jednak zrozumieć (choć od razu wiedział, że to prawda), uznać za prawdziwe tego, co powiedziano mu posługując się jego własnym mikrokomputerem. Sasanka jest w naszych rękach? Czyich rękach? Czyich? Myśli i pytania wirowały w jego głowie. Ciocia Weronika stała nieporuszona, już nie dogadywała, najwyraźniej czekała, aż on oprzytomnieje. I Franek zaczął przytomnieć. To znaczy, najpierw zaczął widzieć. Owo coś, przypominające z daleka okno, było w rzeczywistości prostokątnym otworem wypełnionym ciemnością. Po obu jego stronach tkwiły jakby na straży dwie schodkowe piramidy, a raczej piramidki (w jaki sposób mógł ich nie zauważyć przechodząc?). Pod jedną z nich stała Ciocia Weronika. Pod drugą torba Owczarza? Wyglądała jak torba Owczarza, Franek tak od razu pomyślał, ale była o wiele mniejsza. Zmniejszyła się? „T o j e s t torba Owczarza – przeciął wątpliwości jakiś głos, który rozległ się w myślach Franka. – Pamiętaj, to j e s t torba Owczarza”. Franek potarł ręką czoło. – Co? Znowu boli cię głowa? – powiedziała nieco zjadliwie Ciocia Weronika. – Podaj mi torbę i idziemy. – Ciociu Weroniko. Jak... Kto porwał Sasankę? Ciocia Weronika zacisnęła usta w gniewny ciup. – Wojna – wymamrotała gniewnie. – Moglibyśmy nie dopuścić, ale... Podaj mi moją torbę, bo musimy iść. – Już, ciociu... już. Ale czy oni jej czegoś złego nie zrobią? – To zależy wyłącznie od ciebie – powiedziała Ciocia Weronika jego własnym głosem. – I potem już swoim, rozkazująco: – torba! Franek schylił się, by podnieść torbę, i wówczas zobaczył, że na posadzce między obydwiema piramidkami znajduje się, nieco zatarty, ale czytelny rysunek. Znał ten wzór: widział go na ścianie w pałacowym pomieszczeniu, w którym niedawno zamknięty był jak w pułapce, i z którego sufitu zwisał sznur. Taki też wzór układała z otoczaków siedząca na brzegu Oceanu Sasanka. „To właściwie nie 72 jest prawdziwy labirynt, bo nie ma centrum, tylko od razu prowadzi do wyjścia”. Odczuł szaloną, niepohamowaną chęć, by przejechać palcem po liniach, jak to już raz uczynił. Ale u jego stóp stała torba Owczarza jak groźne memento i Franek zdławił tę chęć. Podniósł torbę. A wtedy w ciemnościach, do których prowadził prostokątny otwór, zaszczekał Nalewka. – Róbcie wszyscy to, co ja – zaintonowała dziecinnym głosikiem Ciocia Weronika i zaczęła wchodzić na swoją piramidkę. –Róbcie wszyscy to, co ja. O torbie Owczarza, której się tak przed chwilą domagała, jak gdyby zapomniała. Franek więc, zarzuciwszy ją sobie na ramię, też począł wchodzić na swoją piramidkę. Zrazu wydawało mu się to po prostu śmieszne: piramidka była właściwie jakby makietą piramidy, zmniejszonym odpowiednio modelem, na oko sądząc miała nie więcej niż cztery metry wysokości. Wkrótce jednak to wdrapywanie się na makietę przestało go śmieszyć. Wchodził i wchodził, a schodków nie ubywało, jak w męczącym śnie. „No przecież to zupełna bzdura – zbuntował się nagle. Sasanka uwięziona, a ja zamiast ją ratować, drapię się nie wiadomo po co na to nie wiadomo co, i w dodatku zupełnie bezskutecznie” A tymczasem Ciocia Weronika wdrapała się na szczyt swojej piramidy. – Cha, cha, cha, cha, cha, róbcie wszyscy to, co ja! – zawołała radośnie. Franek spojrzał: stała tam na szczycie, dużo, dużo wyżej od niego, obracała się w kółko w furkocie spódnicy, nie obracała się szybko, ale spódnica furkotała, jakby tam w górze wiał silny wiatr, który dął w tę spódnicę, i w pewnym momencie zmęczonym oczom chłopca wydało się, że to nie spódnica, że żagiel furkoce, a wystające ze sztucznego koka szydełko przypominało mu kawałeczek masztu maleńkiego stateczku wśród wzburzonych fal. „Trzeba zrefować, nadciąga sztorm” – pomyślał i skoczył ku górze, na próżno, znowu chodził w miejscu. – Róbcie wszyscy to, co ja, cha, cha, cha! – zaśmiewała się Ciocia Weronika histerycznym śmiechem Sasanki. – Dosyć! – krzyknął Franek. – Dosyć! Niech ciocia natychmiast stamtąd złazi. Rozkazuję! Oznajmiam, że przejmuję komendę. Złazić! – Tak jest, kapitanie – odpowiedziała marynarskim basem Ciocia Weronika i zjechała po schodkach piramidy jak po zjeżdżalni. Znalazła się w dole pierwsza niż Franek. I – mimo zadeklarowanego posłuszeństwa – natychmiast coś zrobiła. Zdjęła swój sztuczny kok – srebrna nić, do której był przytwierdzony, miała taką właściwość, że skracała się i wydłużała w miarę potrzeby i okoliczności – i kilkoma ruchami starła połowę labiryntowego rysunku, znajdującego się na posadzce przed otworem, z którego znowu dobiegło ostre, przynaglające szczekanie Nalewki. Po czym, przymocowawszy wprzódy kok z powrotem na czubku głowy (w ostatnim stadium wyrwał jej się niemal z rąk i pacnął na swoim miejscu z charakterystycznym odgłosem, „co mi przypomina ten odgłos, ja go niedawno słyszałem”), popatrzyła na Franka z taką miną, jakby mówiła: no, teraz rób sobie, co chcesz, Panie MikroK! Franek nie wahał się ani chwili. Z absolutną pewnością, że robi to, co należy zrobić, przykląkł i zaczął kawałkiem leżącej obok, jakby położonej specjalnie, cegły odtwarzać zniszczoną część rysunku. Widział trzykrotnie ten wzór. Raz – w pałacowym pomieszczeniu ze sznurem. Drugi raz – ułożony z otoczaków przez Sasankę na brzegu Oceanu. Trzeci raz tutaj, po Upadku. Nie pamiętał go świadomie. Zapamiętały jednak jego palce, wędrujące za tym pierwszym razem labiryntową trasą, i teraz odtwarzał zniszczoną przez Ciocię Weronikę część w taki sposób właśnie, jak gdyby jego palce raz jeszcze tą trasą wędrowały. Pochłonięty owym, niezwykle 73 trudnym, niezwykłym zadaniem – zapomniał o wszystkim innym. Wiedział, że na końcu trasy jest wyjście, że jeżeli jego odtwarzające, a zarazem wędrujące, palce nie pobłądzą, znajdzie się na zewnątrz labiryntu, lecz zapomniawszy o wszystkim innym miał wszakże wrażenie, że robi to, co robi, znajdując się na brzegu morza... Nie wiedział, jak długo to trwało, ale odtworzył rysunek. Jego palce nie pobłądziły. W momencie gdy zbliżał się do końca, czyli do wyjścia na zewnątrz, Ciocia Weronika, chwyciwszy inny kawałek cegły, błyskawicznie narysowała wokół nich obojga kółko. I – ledwo znalazł się na zewnątrz labiryntu, to koło właśnie zakręciło się wraz z nimi, niby scena obrotowa, co spowodowało natychmiastową zmianę dekoracji. Magazyn (czy też rzekomy magazyn) znikł. Stali teraz na dnie wysokiego szybu, lejkowato rozszerzającego się ku górze. – Uważaj – syknęła Ciocia Weronika i wyciągnęła ręce jak na równoważni, by utrzymać zachwianą równowagę. Franek instynktownie zrobił to samo: koło, ta niby-scena obrotowa, unosiło się na wodzie. Bardzo brzydkiej wodzie, brudnej, spienionej, jak szumowiny na gotującym się rosole, i pod ich ciężarem nieprzyjemnie się kołysało. Żadna jednak siła, żadne niebezpieczeństwo raczej, żadne zagrożenie nie zdołałoby odwieść chłopaka od spoglądania ku górze, ku wylotowi owego szczególnego szybu. Tam bowiem tkwiło coś jakby zaklinowane, coś, co przypominało poskręcane dziwaczne korzenie. „– Tam coś leci. – Baobaby – powiedziała jakby z kpiną Sasanka”. „Baobaby? Pobiegłem po lornetkę, bo wydawało mi się, że pod środkowym...” Franek wytężył wzrok: pod środkowym korzeniem poruszały się... ach, to... chyba majtające nogi! – Mówiłam, że obrywa mu się pasek u sandałka, no i oberwał się – stwierdziła z satysfakcją Ciocia Weronika i – wtedy Franek rozpoznał. – To oni! – krzyknął. – To oni! Króliczek i Mapciuszek! Oni tam są! W ogromnej ekscytacji podskoczył, zapominając, na czym stoi, i koło niebezpiecznie zachybotało, zarazem niebezpiecznie zbliżając się do ściany szybu. Franek instynktownie wyciągnął rękę, ręka natrafiła na coś długiego, chropawego. – Sznur! Ciociu Weroniko, tu jest sznur. Zwisa z góry. Ciocia tu na mnie zaczeka, a ja się do nich podciągnę. Hej! – krzyknął unosząc głowę ku górze. – Trzymajcie się. Jeszcze trochę. Idę do was. Jego głos, zwielokrotniony echem, poszybował ku górze, Franek jednak nawet nie zdążył chwycić sznura. Baobaby plunęły srebrnym deszczem, który całkowicie przesłonił widoczność. Zanim jednak spadł na stojących w dole, dosłownie na sekundę przed grożącym im potopem, przykryci zostali szaroniebieskim kloszem czy kopułą, wprost idealnie przystawającą rozmiarami do obwodu koła, czy też tej niby-sceny obrotowej, która stała się wobec tego podłogą jakiegoś pojazdu. Pojazd natychmiast bezgłośnie zanurzył się w spienioną brudną wodę i z wielką szybkością opadał. Srebrne kuleczki, bezsilne, przez chwilę jeszcze bębniły o jego powierzchnię. Skakały, jakby poruszane szalonym chichotem, którym gdzieś w górze zaśmiewał się chichoczący osioł. – Króliczku, zobacz, coś dla ciebie: to wygląda jakby tam w dole wielkie kosmate brzuszysko trzęsło się ze śmiechu – powiedział Mapciuszek wpatrzony w miejsce, gdzie przed chwilą zanurzyła się szaroniebieska kopuła. – Zobacz, jakie to śmieszne. – Śmieszne – przyznał smętnie Króliczek. – My też jesteśmy śmieszni. – A to dlaczego, Króliczku? 74 – Bo tak wisimy jak... nie wiem jak co, bo chwilowo brakuje mi konceptu. Dobrze chociaż, że ten deszcz tym razem nas ominął. A w ogóle to wolałbym być tam, gdzie on. – Chichoczący osioł? – domyślił się natychmiast Mapciuszek. – Yhm. Bo on jest w górze, po tamtej stronie. A my wisimy jak, nie wiem, jak co, ale coś bardzo głupio wyglądającego. – Króliczku – szepnął Mapciuszek, jego oczy błyszczały. – Mapciuszku? – odparł pytająco-twierdzącym szeptem Króliczek. I już nic więcej nie powiedzieli. Za to obaj, jednocześnie, jak na komendę spojrzeli w górę. W korzeniach baobabu, który ich trzymał, zupełnie nie było ziemi. Lśniły pełgającym, rtęciowym połyskiem, może od niedawnego deszczu, który z siebie wyrzuciły. W tym rtęciowo pełgającym świeceniu był jakby uśmiech, uśmiech złośliwego, butnego zadowolenia z siebie. – Są piekielnie zadowolone z siebie – szepnął Króliczek. I już tylko oczami, bo woleli tego głośno nie mówić, dopowiedzieli sobie: a więc i głupie... – Raz uniknąłem wielkiego niebezpieczeństwa – powiedział głośno Mapciuszek. – Ojejej! Co to było? – zawołał niby to wielce zaciekawiony Króliczek. – Wchodziłem na drzewo. – Oj, Mapciuszku! Nie bałeś się? –Bałem się trochę – przyznał Mapciuszek. – Ale to było – podniósł głos – najpiękniejsze, najcudowniejsze drzewo na świecie. – A, już wiem! – dokończył z zapałem Króliczek. – I najmądrzejsze. – O, tak, najmądrzejsze! – potwierdził z nie mniejszym zapałem Mapciuszek. Korzenie drzewa, które ich więziło, zadrgały nerwowo, jakby ktoś wielce zirytowany poruszył nogą. – I? – dopytywał się Króliczek. – I ja bardzo chciałem wejść na nie. Wchodzę i mówię: o drzewo, jakbym bardzo chciał być tobą!... Jesteś najcudowniejszą, najmądrzejszą istotą na świecie!... Baobab, który ich trzymał, po prostu zatrząsł się, korzenie trzymające jeńców nieco rozluźniły swój żelazny chwyt. – ...tak, na pewno najmądrzejszą – podjął jak gdyby nigdy nic Mapciuszek. – Ale – Mapciuszek artystycznie zawiesił głos – nie najszczęśliwszą. Żadne drzewo nie może być naprawdę szczęśliwe. Bo musi stale tkwić w jednym miejscu. Nie może się ruszyć. – Nasze baobaby mogą! – rzekł z wielkim przekonaniem Króliczek. – E tam! – parsknął pogardliwie Mapciuszek. – Raz się poruszyły, bo coś je wyrzuciło z ziemi. I zamiast wykorzystać tę wolność, znowu wpadły w jakąś dziurę! I teraz zaklinowały się na dobre, mówię ci! – Myślisz, że nie mogą się ruszyć? – pytał z cudowną naiwnością Króliczek. – O, nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości! – potwierdził z przekonaniem, zaprawionym pogardą, Mapciuszek. W górze zachichotał chichoczący osioł, jak ktoś serdecznie czymś ubawiony. To najwidoczniej dopełniło miary. Baobaby, wszystkie cztery – zatrzęsły się z irytacji, najmocniej środkowy, który ich trzymał i – uniosły się w powietrze. Dość szybko pacnęły z powrotem w dziurę. Ale w korzeniach tego środkowego (najbardziej poirytowanego) nie było już Króliczka i Mapciuszka! Obaj bowiem siedzieli w jego gałęziach, na górze. – Jesteś, Króliczku? – Jestem, Mapciuszku! Jak to cudownie móc znowu patrzeć w górę, w niebo, a nie w tę ohydną wodę na dnie. Niebo, Mapciuszku, powietrze... Mapciuszku, byłeś wspaniały! – Ty też, Króliczku! 75 – Gdyby nie rozluźnił chwytu... Brr... Najważniejsze, że udało się. – To są wyjątkowo głupie roboty – rzekł Mapciuszek i nabrawszy powietrza wydął policzki. – Roboty?! – zdziwił się Króliczek. – Dlaczego zaraz roboty? Nie słyszałeś o tym, że rośliny czują i myślą? Drzewa na przykład rozmawiają ze sobą. Nadają komunikaty o zbliżaniu się szkodników. Czytałem, że... – Wyjątkowo głupie roboty – przerwał Mapciuszek. – Ale zaraz przyjdą rozkazy. Króliczku, łapka! Uwaga! Trzymaj się! Króliczek nie zdążył (a miał zamiar to zrobić) ani dokończyć zdania, ani wypatrzeć, gdzie też siedzi, ostatnio bardzo w porę chichoczący, chichoczący osioł. Na alarmujące ostrzeżenie Mapciuszka jedną łapkę zacisnął na gałęzi, drugą wyciągnął ku Mapciuszkowi. Baobaby znowu uniosły się, tym razem tylko lekko, leciutko, tyle, żeby móc się poruszać, po czym zaczęły obracać się w kółko. Najpierw powoli, potem coraz szybciej, nabierały tempa. – Osobiście nie przepadam za karuzelą – powiedział marszcząc nos Króliczek. – Ja lubię, ale nie wtedy, kiedy mnie zmuszają do tego, żebym się kręcił – mruknął Mapciuszek. Po czym uścisnął łapkę Króliczka trzy razy, co oznaczało, rób to samo, co ja. Baobaby kręciły się niemal bezszelestnie. Oto jednak w ich ledwo słyszalne skrzypienie wbił się, jak rzucony sprawną ręką nóż, dźwięk ostry, wibrujący, a tak cienki, że po prostu ciął powietrze. Zaraz potem drugi i trzeci. Baobaby zachybotały, jakby zbite z tropu, i przyśpieszyły, teraz jednak obracały się nierytmicznie, jeśli tak można powiedzieć, kuśtykając. Nadleciał czwarty „nóż”, piąty... – Czymś w nas rzucają, Mapciuszku – szepnął Króliczek. – To nie w nas, Króliczku – powiedział Mapciuszek. – A w każdym razie nie my jesteśmy celem bezpośrednim. Coś trzeba zrobić, jeszcze chwila, a rozregulują je. Rzekłbym, że sytuacja robi się krytyczna – dodał z humorem i, nabrawszy powietrza, wydął policzki. – Niech się dzieje, co chce, byle przestało ciąć, już nie mogę – rzekł Króliczek bardzo blady – już jestem cały pocięty. – Oj, Króliczku! – powiedział z wyrzutem Mapciuszek. – Nie łam się! Co się ze mną stanie, jak ty mi się rozregulujesz? Zostawiasz mnie, Króliczku? – Ja? Nigdy w życiu! – zawołał gorąco Króliczek i na jego policzki powróciły rumieńce. – Tylko, jeżeli to jeszcze chwilę potrwa, będę Króliczkiem bez uszków. Bo sam je sobie oberwę, żeby nie słyszeć tych tnięć. – Ani mi się waż! – zaoponował Mapciuszek. – Nie wyobrażam sobie Króliczka bez uszków. – Ja też nie – szepnął Króliczek. Króliczek pozbierał się, zmobilizował siły i z pewnością by wytrwał, baobaby jednak najwyraźniej miały dość. Zataczały się jak pijane, podrygiwały, podrywały się i opadały, podrygiwały i wzdrygały się bezustannie atakowane, i gdyby to, co na nie spadało, nie było dźwiękiem tnącym a sprężynowymi nożami – bardziej przypominałyby kaktusy niż baobaby, takie byłyby naszpikowane. Wreszcie, jak gdyby mobilizując ostatki sił, zawirowały szybciej. Ale z zewnątrz runął straszliwy, straszliwie cichy, ciemny, wirujący wicher i dosłownie wyrwał je z dziury, w której tkwiły. Wyrwał i rzucił w powietrze, a raczej w wirującą, huraganową, milczącą ciemność. Zaczęły w tym wirującym ciemnym wichrze koziołkować. Bez Króliczka i Mapciuszka wszakże. Wirujący ciemny wicher zdmuchnął ich z konarów, na których siedzieli, trzymając się i trzymając za ręce, lecz nie pozwolił im roztrzaskać się o ziemię: zastawił na nich o wiele straszliwszą pułapkę. Lecieli w jego wnętrzu okręcani, odrzucani, maltretowani i, jakby tego nie dosyć, musieli bezustannie uskakiwać przed koziołkującymi, oszalałymi baobabami, miotającymi się bezwolnie, których ruchów w żaden sposób nie dało się przewidzieć. Tyle że widzieli je: to, chwilowo, ratowało im życie. A cały ten śmiertelny, obłędny taniec odbywał się w 76 absolutnej ciszy, absolutny sztil, co naturalnie potęgowało grozę położenia. – Skaczesz jak szczupak, Mapciuszku – wydyszał Króliczek, bo już po prostu musiał coś powiedzieć. Powiedział to niezbyt głośno, gdyż nie miał siły, ale jego słowa zabębniły jak werbel o ścianę ciszy i wówczas, spomiędzy szarżujących na nich baobabów, wyleciało coś, co wyglądało jak niebieski błysk. Leciało w ich kierunku. Króliczek chciał uskoczyć, tym razem jednak Mapciuszek go powstrzymał, a kiedy niebieski błysk znalazł się tuż przy nich czyniąc jak gdyby wyłom w wirującym wichrze – Mapciuszek pociągnął Króliczka i, jakby wstrzeleni w ten blask, wydostali się razem z nim na zewnątrz. – O! — powiedział Króliczek zdumiony. – Czułem, że on gdzieś jest. Cały czas czułem, gapił się na mnie! – To może mi wreszcie powiesz, Króliczku, dlaczego uważałeś, że on chichocze z ciebie – podchwycił natychmiast Mapciuszek. – Nie wiem, czy zdążę sobie przypomnieć, Mapciuszku – mruknął Króliczek – może bym sobie zresztą przypomniał, gdyby on w dalszym ciągu się na mnie gapił. Ale teraz to ja się na niego gapię i mi się miesza. Znajdowali się bardzo wysoko, w przepięknym lazurowym niebie, i – spadali. Między nimi a ziemią opadał na rozłożonych skrzydłach chichoczący osioł, co zdawało się hamować szybkość ich opadania. Niemniej jednak nieuchronnie opadali. – To nie będzie długo trwało, Mapciuszku – rzekł pocieszająco Króliczek – bo spadamy na góry, co oznacza, że mamy bliżej do ziemi. – Lepiej nic nie mów, bo teraz j a mam sztywny kark – powiedział Mapciuszek. I Króliczek oczywiście natychmiast się obejrzał: wirujący wicher (z baobabami w środku) wirował teraz w miejscu; wyglądał jak silnie rozkręcony, ogromny, nieco spłaszczony bąk. – Wygląda dość śmiesznie, Mapciuszku, ale ja tam już wolę, jak się na mnie gapi chichoczący osioł. – Kręci się w miejscu? – pytał Mapciuszek, ciągle wpatrzony w wiszącego między nimi a coraz bliższą ziemią chichoczącego osła. – Tak. Och! – Stanął? – Tak! Mapciuszku, skąd wiesz? Och! O twi e r a się. I coś się z niego wysuwa. Tak jakby... Ciąg dalszy, czyli słowo „trąba”, został wprost zdmuchnięty z warg Króliczka. Ostry podmuch uderzył w plecy opadających z taką siłą, że niechybnie runęliby na ziemię, gdyby nie wpadli na chichoczącego osła, który zamienił się w... – Trzymaj się tego, Króliczku! – zawołał Mapciuszek. – Trzymam się, Mapciuszku. Co to? Co to jest? — Wydaje mi się, że parasol Owczarza – powiedział uśmiechając się figlarnie Mapciuszek. – Fajnie! Spadamy jak na spadochronie! – Wcale nie spadamy, Króliczku, tylko lecimy – sprostował Mapciuszek. – Jak myślisz, dokąd? – Wydaje mi się, że tam, dokąd bardzo chciałem nas zaprowadzić, Króliczku. – Do Pałacu, Mapciuszku? – Na drugą stronę Niby-Wyspy, Króliczku. – Tam, gdzie bardzo chciałeś nas... – powtórzył niepewnie Króliczek. – Ale przecież to zupełnie w innym kierunku! – Zgadza się – potwierdził Mapciuszek. – Gdybym ci powiedział, dokąd nas prowadzę, nigdy byś się nie zgodził, a ja bardzo chciałem zobaczyć, co jest po tej stronie... 77 Straszna prawda powoli docierała do Króliczka, aż wreszcie dotarła. – Oj, Mapciuszku!!! – Oj, Króliczku!!! Ciocia Weronika zdjęła z ramienia Franka torbę Owczarza, otworzyła ją i wyjęła motek szarozielonej wełny. Ostry zapach tabaki przemieszany ze słabszym zapachem ryb wypełnił wnętrze pojazdu, który opadał w dół, jak gdyby w dość ciasnym szybie wypełnionym mętną wodą. – Ręce! – powiedziała rozkazująco. – Co? – bąknął Franek zaledwie zdający sobie sprawę z tego, że ona w ogóle coś powiedziała. – Wyciągnij ręce, Panie MikroK – powtórzyła z irytacją Ciocia Weronika. – Muszę zwinąć wełnę. Ręce sztywne przed siebie, o tak, i stój! Nie ruszaj się i n i e op u szc z a j r ą k . Te ostatnie słowa zostały wypowiedziane w nieco innej tonacji, ze szczególnym naciskiem, Franek jednak nie zwrócił na to uwagi. Myślami ciągle błądził zupełnie gdzie indziej. – Ciociu Weroniko – powiedział z rozpaczą. – Oni tam zostali, Króliczek i Mapciuszek! Porwani przez te... niby-baobaby. A nas też porwało. I nie uwolnimy Sasanki! – Baobaby nie są niby – mruknęła, jakby ostrzegawczo, Ciocia Weronika. – Trzymaj, mówię, nie opuszczaj rąk. T a k t r z yma j ! Ta znana komenda sprawiła, że Franek spojrzał na nią przytomniej. Teraz patrzyła mu prosto w oczy. Już samo to było dość bulwersujące: dopiero w tej chwili chłopak uświadomił sobie, że oczy Cioci Weroniki były zawsze rozbiegane, patrzące poprzez i w ogóle nie wiadomo gdzie, nie wiadomo na co i na kogo. Teraz patrzyły prosto na niego i robiło to takie wrażenie, jakby nie tylko w jej twarzy, jakby w ogóle coś się w niej zatrzymało, skoncentrowało w oczach właśnie. Były... jakie właściwie były? Szarozielona wełna pęczniała na wyciągniętych sztywno rękach Franka — Ciocia Weronika nie przestawała jej nawijać — oczy były szare? Szarozielone jak... Szarozielone, po kilku sekundach — Franek bohatersko wytrzymywał spojrzenie — stały się intensywnie zielone. Przecież to są... takie są oczy Sasanki? Czy ona ma takie oczy jak Sasanka, czy też... to j e s t Sasanka? Gdzie jest wobec tego Ciocia Weronika? Pamięć podsunęła szczekanie Nalewki z głębi niewiadomego wnętrza strzeżonego przez dwie miniaturowe piramidy. Nalewka... Nalewka jest zawsze tam, gdzie Ciocia Weronika, a teraz Ciocia Weronika tu jest, a Nalewki nie ma. Sasanka? „Sasanka jest w naszych rękach”. Może to Ciocia Weronika jest w „ich” rękach? To by znaczyło, że tu przed nim stoi zamaskowana Sasanka? „My tu wszyscy jesteśmy na niby. Baobaby nie są na niby. Nie opuszczaj rąk. Tak trzymaj. Nie ruszaj się i nie opuszczaj rąk”. – Nie ruszaj się i nie opuszczaj rąk! – powiedziała stojąca przed nim (ciocia Weronika? Sasanka?), jakby wyjąwszy te przypomniane słowa z jego przelatujących w huraganowym tempie myśli. Sasanko! Nie, nie wypowiedział tego głośno, imię zaledwie uformowało się na jego wargach i zieleń w oczach patrzących prosto w jego oczy (to oczy Sasanki!) przygasła, jakby skrywając się za zasłoną, a stawało się to tak wolno i w taki sposób, jakby dla zaznaczenia, że wykonany zostaje oto manewr maskujący. Myślę, że jesteś Sasanką, ale będę się zachowywał, jak gdybyś była Ciocią Weroniką – zasygnalizował Franek myślami. – Tak trzymaj! – rzekła, jakby w odpowiedzi, Ciocia Weronika. Franek posłusznie usztywnił zmęczone już ręce – i oto spadający w wypełnionym mętną wodą „szybie” pojazd zatrzymał się na sekundę, po czym zmienił kierunek. Już nie opadał. Sunął 78 prosto przed siebie. Zrazu w całkowitej ciemności, przez którą raz po raz przelatywał srebrny wir. „Co mi przypomina ten wir?” Nie widział teraz Cioci Weroniki (nawet w myślach w dalszym ciągu ją tak nazywał), nie widział w ogóle nic, bo srebrny wir, będący chyba wirowaniem srebrnego światła, nie rozświetlał ciemności, Franek czuł jednak, że wełny na jego rękach przybywa, czyli że ona ciągle, nawet w tej ciemności, nawija, formuje szarozielony kłębek. „Co mi przypomina ten wir? Ach, to chyba wtedy, kiedy patrzyliśmy z dachu Pałacu na Ocean i Sasanka... Sasanka! Czyżby to była naprawdę ona?” Pewności nie miał, łatwo jednak było sobie wyobrazić, że to ona stoi naprzeciw niego w ciemności, że jej oczy płoną intensywną zielenią... Intensywna zieleń zapłonęła. Ale nie w oczach Sasanki. Wokół tajemniczego pojazdu, który ich wiózł nie wiadomo dokąd i po co. Stało się to nagle, jakby otworzyły się jakieś ogromne wrota, otworzyły tylko po to, aby ich przepuścić, i zaraz zamknęły się zostawiając ciemność po drugiej stronie. – Nie opuszczaj, jeszcze tak trzymaj! – rzuciła ostrzegawczo Ciocia Weronika. Skąpana w zielonym świetle, przesycona tym światłem, cała zielona, jakby ubrana w przylegający do ciała zielony, fosforyzujący kombinezon, tylko kłębek wełny w jej, również zielonych, rękach, spory już, nie przybrał tej dookolnej barwy: w kontraście wydawał się bardzo szary. Franek najpierw spojrzał na siebie: też tak wyglądał, jakby ubrano go w zielony, fosforyzujący kombinezon, potem nie wiedzieć czemu utkwił wzrok w tej szarości, po prostu trzymał się jej oczami. Pojazd znowu na sekundę przystanął, po czym raz jeszcze zmienił kierunek – zaczął się teraz z wolna unosić ku górze. W miarę, jak się unosił, intensywna zieleń na zewnątrz jaśniała, stając się też coraz bardziej przeźroczysta. Już teraz stało się widoczne, że płyną... że unoszą się w jasnozielonej, coraz bardziej przejrzystej wodzie, że z głębiny zmierzają ku powierzchni. Oceanu? Franek nie rozglądał się; jak zahipnotyzowany (lub hipnotyzujący) przywarł oczami do kłębka szarozielonej wełny, bał się oderwać od niego oczy: „Dlaczego ja tak się boję, przecież nic się nie dzieje!” – pomyślał i przestał się bać, rozśmieszony: „Nic się nie dzieje, dobre sobie!” Odwrócił wzrok od kłębka i stwierdziwszy, jakby mimochodem, że motek na jego rękach, ciągle sztywno wyciągniętych, maleje i niedługo się skończy, wreszcie się rozejrzał: w zielonej, przejrzystej wodzie nie dojrzał niczego. Ani jednej ryby, żadnego żywego stworzenia. „Właściwie powinienem już widzieć dno” – stwierdził. Potem coś zobaczył: w jasnozielonym blasku zarysował się kształt wąski, długi, biegnący ku górze, zrazu niezbyt wyraźny, szybko jednak przybliżył się („płyniemy szybciej, niż się to wydaje”) i teraz już można było zobaczyć wyraźnie, że od spadzistego brzegu zbiega w dół na głębokość kilometra jakiś dziwacznie powyginany, poskręcany szlak. „Na brzegu, niedaleko miejsca, gdzie leżał wielkolud, do Oceanu schodzi droga” – przybiegły słowa Sasanki. – Czyżby to było to właśnie? Ale ta droga nie jest prosta, jest... jest poskręcana, powyginana, jakby strasznym wybuchem? „A teraz właśnie w tym miejscu był huk”. – Uważaj! – krzyknęła Ciocia Weronika. O sekundę za późno. Franek zadygotał jak od nagłego wstrząsu, przez chwilę obijał się o ściany pojazdu, w żaden sposób nie mogąc, mimo wysiłków, odzyskać równowagi, aż siadł, jak to robi początkujący narciarz, który me potrafi inaczej się zatrzymać. I wtedy dopiero zrozumiał, co się stało: pojazd nie kołysze i nie zatoczył się, po prostu skończył się motek... „I to mną tak rzuciło?” – Łap! – powiedziała Ciocia Weronika, ciągle wyglądająca jak zielona, świecąca zjawa, i cisnęła mu zwinięty kłębek. 79 Franek podstawił swe ciągle wyciągnięte sztywno ręce i złapał. Kłębek omal nie wyśliznął się z tych zesztywniałych rąk. Ale nie dlatego, że były zesztywniałe, że odmówiły mu posłuszeństwa: po prostu kłębek był nieoczekiwanie ciężki. Niemal w tym samym momencie pojazd znalazł się nad ową domniemaną drogą. Istotnie była poskręcana, powyginana, poprzerywana: przypomniała chłopcu wiszącą w powietrzu klatkę schodową wieżowca zniszczonego wybuchem bomby, choć wcale w powietrzu nie wisiała. Pojazd raz jeszcze zatrzymał się, nad tą drogą właśnie. Franek spojrzał na zegarek chcąc stwierdzić, jak długo trwają te postoje przed zmianą kierunku, lecz zdążył zobaczyć jedynie, że kompas wariuje, gdyż pojazd tym razem nie zmienił kierunku, zaczął z szaloną szybkością obracać się w miejscu. – Nie puszczaj! Tak trzymaj! – krzyknęła Ciocia Weronika unosząc ostrzegawczo, a zarazem informacyjnie, rękę, od której biegła szarozielona nić; przygaszona szarość, doskonale widoczna w zielonym blasku wypełniającym pojazd, przypominała cienkie pasmo lądu. Chłopak, zacisnąwszy palce na kłębku, miał fascynujące i przerażające zarazem wrażenie, że trzyma w rękach kulę ziemską, że od tego, czy ją utrzyma, zależy los planety Ludzi – Ziemi. A pojazd obracał się coraz szybciej, już nie zieleń migała za jego szybami, a srebro: „To musi z zewnątrz wyglądać jak srebrny wir” – pomyślał Franek i – sam stał się wirem: stracił przytomność. Kiedy ją odzyskał, najpierw stwierdził, że już nie stoi, że unosi się w powietrzu dziwacznie wygięty i że czuje jeden tylko ciężar: ta szarozielona kula w jego tkwiąca rękach, niby w stalowych kleszczach. Poza tym był lekki, jakby pozbawiony ciężaru, innymi słowy najwyraźniej znajdował się w stanie nieważkości. Później zdał sobie sprawę z całej reszty: ciągle przebywał w pojeździe, pojazd jednak nie znajdował się już w wodzie: unosił się nad Oceanem, tuż przy znanym mu dobrze Wybrzeżu Niby-Wyspy. Zanim dojrzał cokolwiek, zmusił się, by spojrzeć na to coś, co pływało w powietrzu obok niego: była to jakby kukła wielkości człowieka ciasno opleciona szarozielonym pasmem wełny, wybiegającej z kłębka, którego on nie wypuścił. Ciocia Weronika? Boże, to chyba jest Sasanka. Jeżeli to jest Sasanka, to... „S a s a n k a j e s t w n a s zyc h r ę k a c h ”; monstrualna prawda dotarła do niego: Sasanka była tu z nim przez cały czas, a on nie zrobił nic, by ją, by ich, uratować! Stał z rękami posłusznie wyciągniętymi, a ona z pewnością czekała, by coś zrobił, wykazał najmniejszą bodaj inicjatywę, i tylko nawijał wełnę, którą teraz została omotana, skrępowana ciasno niby mumia. „Zaraz, a gdybym ją odciął? Przecież trzymam w rękach kłębek”. Spróbował; na próżno, ciało nie było mu posłuszne: miotał się tylko bezradnie uczepiony jedynego ciężaru – szarozielonego kłębka. Zaciął zęby i opanował panikę: póki co, żyją. Póki co, są razem. Złączeni szarozieloną nicią niby pępowiną. Musi się znaleźć jakiś ratunek: „T e r a z b ę d ę myś l a ł . Obejmuję komendę”. Objąć komendę, to znaczy myśleć, samodzielnie myśleć. Wysiłkiem woli okiełznał chaos panujący w jego myślach, aż stał się cały jakby jedną wielką, czujną koncentracją. Spojrzał w dół. Ocean leżał jak zwykle nieruchomy i – jak od wczorajszego dnia – pokryty nieprzejrzystym matowym nalotem. Wydawał się patrzeć ku górze, niby wielkie oko przesłonięte zaćmą. Krzaki żarnowca, pod którymi niedawno leżał tajemniczy wielkolud, nie odzyskały swych żółtych kwiatków; teraz, z wysokości, jeszcze bardziej przypominały zasieki z drutu kolczastego przegradzające drogę na Wzgórek. Nad Wzgórkiem szalał ciemny, wirujący wicher, długimi jęzorami robiąc nieustanne wypady w głąb Niby-Wyspy. W przestrzeni między Wzgórkiem a Pałacem (Pałac stoi!) koziołkowały cztery ogromne baobaby, rozpylając bezustannie srebrny rtęciowy deszcz. Franek próżno, aż do bólu oczu, wpatrywał się w ten największy środkowy, w którego korzeniach dojrzał uprzednio Króliczka i Mapciuszka. Srebrny, rtęciowy deszcz przesłaniał widoczność. Baobaby koziołkowały, jakby baraszkowały, a było w 80 ich ruchach coś, co zdawało się naigrawać z patrzącego chłopca. Zapragnął, nie bacząc na nic, cisnąć w nie kłębkiem, który trzymał w rękach. Z trudem powstrzymał tę chęć: „Nie mogę narażać Sasanki” – pomyślał. I wówczas poczuł, że pojazd wznosi się wyżej, bardzo wysoko. Bezrozumna złość Franka natychmiast opadła. „Teraz zobaczę całą Niby-Wyspę” – pomyślał. Pomylił się jednak w swoich oczekiwaniach. Widział tylko to, co już znał: dziwne góry (piramidy?) o ściętych wierzchołkach za linią Rzeki, która z tej wysokości wydawała się jedynie czarną krechą odcinającą wybrzeże od gór (czy też piramid). Biała Góra natomiast rozmywała się niemal w świetlistej mgiełce – utworzonej jakby z miliardów kropelek wody? Franek zaintrygowany wytężył wzrok: gdzieś tam za Białą Górą buzowała ogromna kipiel, czy też?... Pojazd zmienił kierunek, odbierając mu ten oglądany widok, a zarazem możliwość sprecyzowania, co widzi. Obracając się opadał ku powierzchni Oceanu, który znowu miał jasnozieloną, jakby podświetloną od dna barwę. Franek doskonale widział dno, przybrzeżną płyciznę, na której wyraźnie widoczne jak za (podświetloną) przejrzystą szybą rysowały się zadziwiająco regularne wzory geometryczne, mniej więcej trzydziestocentymetrowej szerokości wstęgi usypane z brązowego piasku. – Coś podobnego – mruknął chłopak! – Sasanka, zobacz! Kłębek wełny w jego rękach zaciążył tak bardzo, że zaskoczony wypuścił go z rąk. Pojazd natychmiast zachybotał, jakby ta kula z wełny była ośrodkiem jego równowagi. Franek myślał tylko o tym, żeby ją złapać, by nie uderzyła w unoszącą się bezwładną kukłę, tę omotaną wełną postać... Pozbawiony ciężaru, nieważki, nie zdołałby chwycić kłębka, gdyby nie błyskawiczny refleks i gdyby ręce (zareagował od razu, mimo tego, co zobaczył), jeszcze przed sekundą wczepione w wełnę, nie stały się cięższe. Ledwo pochwycił – pojazd odzyskał równowagę, a Franek raz jeszcze, z nadzieją, że wykorzysta impuls ruchu, rozpęd, usiłował zbliżyć się do omotanej. Bezskutecznie. „Skąd tyle wełny, skoro ja trzymam właściwie cały kłębek?” – pomyślał jeszcze, a potem już tylko patrzył. Pojazd teraz opadał szybciej. Tuż nad powierzchnią Oceanu – przystanął. Wisiał teraz dokładnie nad owymi geometrycznymi figurami na dnie. Po chwili wypuścił... nie, nie kółka. Wypuścił coś w rodzaju płóz o kształcie idealnie odpowiadającym układowi figur. Wypuścił i – opuszczał, a w miarę opuszczania płozy powiększały się, aż stały się tej samej wielkości, co usypany z brązowego piasku rysunek. Wówczas przylgnęły – niby przyłożony raz jeszcze idealnie równo w to samo miejsce stempel. Stempel, przyłożony idealnie równo na to samo miejsce, zagłębił się w dno jakby wessany i pojazd znikł, a ponad Oceanem przeleciał srebrny wir, który, acz nie poruszył wody, wzniecił burzę piasku na przybrzeżnej płyciźnie. Ale tego Franek już oczywiście nie widział. Był, wraz z pojazdem, po drugiej stronie. 81 Rozdział szósty Lustro – Mapciuszku? – Tak, Króliczku, słucham cię. – Nie jestem pewny, czy mi się tu, po tej stronie, podoba. – Dlaczego, Króliczku? – Dlatego, Mapciuszku, że tutaj wszystko jest przerażająco prawdziwe. – To tylko się tak wydaje, Króliczku. Po prostu nie jesteś przyzwyczajony. – Z całą pewnością, Mapciuszku, nie jestem przyzwyczajony do wpadania do takiej straszliwej wody. Co nas za chwilę czeka. Lecimy wyraźnie nad Ocean, ale tutaj Ocean jest zupełnie inny niż po naszej stronie. Huczy. I faluje. – Ależ, Króliczku, ta kipiel jest wspaniała! – Jest, Mapciuszku. Ja bym jednak wolał, abyśmy zmienili kierunek. Chętnie posiedzę na plaży i popatrzę na tę wspaniałą kipiel. Naprawdę bardzo chętnie popatrzę. Ale z bezpiecznej odległości, Mapciuszku! – Na razie jesteśmy w bezpiecznej odległości, Króliczku. – Może. Ale ona już na nas pryska, ta kipiel. A jak do niej wpadniemy, to już nie będziemy mogli rozkoszować się patrzeniem. A poza tym nie wiadomo, czy nie polecimy daleko w głąb, nad Ocean, i wtedy na pewno nas nie znajdą, i nigdy nie wrócimy do domu. – Przecież zawsze chciałeś, Króliczku, abyśmy wybrali się w wielką podróż. – Chciałem. Ale nie w tych okolicznościach, kiedy nie wiadomo, co się tam dzieje, i dobrowolnie, a nie pod przymusem, Mapciuszku. – Ten ostatni argument trafia do mnie, Króliczku. – Więc może byśmy, Mapciuszku, coś zrobili, żeby on zmienił kierunek? Bo sam jakoś nie wykazuje ochoty. Mapciuszek nabrał powietrza i wydął policzki. – Nie jestem pewien, czy należy to zrobić, Króliczku — rzekł po krótkim namyśle. – Myślisz... – podchwycił natychmiast Króliczek. Obaj jednocześnie spojrzeli ku górze. – Nigdy nie lubiłem czarnych parasoli – powiedział Króliczek. – Nie bądź niewdzięczny, Króliczku. Ten uratował nam życie. – Pytanie po co – mruknął Króliczek. – Coraz bardziej pryska, Mapciuszku. Przydałby się parasol od dołu. – Co robisz, Króliczku? – Wystawiam łapkę, Mapciuszku. Tak jak myślałem: to jest prawdziwa woda. Taka, w której można utonąć. Prrr, stój! No stój! – zawołał obracając twarz ku górze. I ku jego zdumieniu parasol Owczarza posłusznie się zatrzymał. Wisieli teraz – uczepieni jego rączki – między przepięknym niebem, które toczyło nieśpiesznie wielkie białozłote obłoki, a wspaniałym, wzburzonym Oceanem. Z białej plaży, niby zęby smoka umazane krwią, wystawały czerwonawe skały. Zęby zdawały się szarpać, rozszarpywać atakującą je, wściekle spienioną, huczącą masę wód: szarozielone fale podnosiły się jedna za drugą i spiętrzały pienistymi grzywaczami. W głębi lądu, wysoko, w jasnym tle nieba rysowały się ciemne szczyty gór, tajemnicze w swej dalekiej niedostępności. Miejsce było dzikie, piękne. Dmuchał lekki, nierówny wiatr, który podrywał się i opadał jak w okresie zmiany pogody. 82 – Nie chciałbym cię martwić, Króliczku, ale myślę, że będzie burza – powiedział Mapciuszek z uwagą rozglądając się wokół. – Niebo zmienia kolor. – To może byśmy jednak wylądowali – powiedział Króliczek unosząc ku czarnej czaszy parasola pełne nadziei oczy. Parasol tym razem niestety nie zareagował. – Widzisz, wcale nie jestem czarownic – pożalił się Króliczek zawiedziony. – A już myślałem, że on mnie słucha, Mapciuszku! – Może słucha – rzekł pocieszająco Mapciuszek. – Tylko słucha po swojemu. – Aha! – powiedział Króliczek z mądrą miną. – Króliczku? – Tak, Mapciuszku. Mówiłeś coś? – Tam daleko na Oceanie. Coś płynie. Taka śmieszna fałdka na wodzie. Popatrz na to, Króliczku. Króliczku! Dlaczego zbladłeś? – Może się mylę, Mapciuszku, bardzo chciałbym. Ale ja czytałem opis takiej potwornej fali. – Króliczku, co ty bredzisz? Przecież to zaledwie zmarszczka na wodzie. – Właśnie to mnie przeraża, Mapciuszku. Nie, nie zwariowałem. To najpierw wygląda właśnie tak: jak zmarszczka na wodzie... O Boże, po nas! – Łapka, Króliczku! Obawiam się, że nie zdążymy nic zobaczyć. – Dziękuję, wystarczy mi to, co wiem, nie mu... Reszta słowa utonęła w potwornym szumie. I – rzeczywiście nie zdążyli właściwie nic zobaczyć. Tylko ta nieprawdopodobna groza, owo coś, co wyglądało na półmetrową zmarszczkę, sunęło teraz jako trzydziestometrowa ściana wody. Sunęła ze straszliwą szybkością, prosto na wybrzeże i na parasol Owczarza z uczepionymi Króliczkiem i Mapciuszkiem. A parasol ani myślał „coś zrobić”. Króliczek zamknął oczy, zanim jednak zamknął, zobaczył – usłyszeć nie było można, zobaczył, że Mapciuszek coś mówi, ale... jakby nie do niego... I dokładnie w momencie, gdy zielony huczący potwór miał ich pochłonąć – parasol Owczarza uniósł się w górę. To sprawiło, że fala nie pochłonęła ich, a niosła w swoim pędzie, i jakby na swoim grzbiecie, w głąb lądu. Jak niszczący demon dotarła aż do linii Rzeki i tam zderzyła się z nadlatującą z przeciwnej strony, tej samej wielkości, równie potworną falą. Natychmiast, jakby odrzucona, zaczęła się cofać niosąc swoim pędem Króliczka i Mapciuszka z powrotem ku Oceanowi. Ale teraz niosła swoim pędem i na swoim grzbiecie jeszcze coś: niewielki, uszkodzony stateczek. Stateczek znajdował się o wyciągnięcie ręki od lecących nieco ponad falą (tak bardzo nieco, że obaj stopy mieli zanurzone w pianie) – Króliczka i Mapciuszka. Mapciuszek ścisnął trzy razy łapkę Króliczka, co oznaczało: rób to samo, co ja. Balansując niby spadochroniarze kierujący się na wyznaczony cel przesunęli się nad stateczek. Teraz już nie mieli nóg w wodzie, mieli je na pokładzie stateczku. Fala... nie, nie zabrała ich ze sobą. Niedaleko wybrzeża zaczęła się jakby osuwać i wówczas stateczek ześliznął się gładko po zboczu, i inne już fale niosły go wraz z Króliczkiem i Mapciuszkiem, uczepionymi masztu, prosto w przybrzeżną kipiel. Parasol Owczarza znikł. – Mapciuszku? – Słucham cię, Króliczku. – Czego się trzymasz? – Chyba masztu, Króliczku. Trzymamy się masztu. – Aha – powiedział Króliczek. – Przed chwilą trzymaliśmy się rączki parasola. A teraz trzymamy się masztu, a raczej jego kikuta. Mapciuszku? – Tak, Króliczku? 83 — Nie sądzisz, że lepiej byłoby trzymać się steru, to znaczy, chciałem powiedzieć, trzymać ster? – Bardzo dobra myśl, Króliczku – pochwalił Mapciuszek. – Tylko ster jest strzaskany. – Aha – powiedział raz jeszcze Króliczek. – To znaczy, że nie możemy nic zrobić. – Chyba nie, Króliczku. Trzymaj się mocno. Pod żadnym pozorem nie puść masztu. T a k t r zyma ć ! – Zimno mi w nogi – poskarżył się Króliczek. – Za długo się moczyły. O, Mapciuszku. Dopiero teraz zauważyłem! Ta fala zabrała mi sandałki. O! Tobie też. – Mamy niesamowite szczęście, Króliczku. – Dlaczego? – Bo mogła nam zostawić sandałki, a zabrać nogi. – Oj, Mapciuszku!!! – Oj, Króliczku!!! Stateczek dryfował z falami, trzeszcząc głośno i wyczyniając susy, jak gdyby robiąc uniki, był to jednak bezwolny taniec, absolutne podporządkowanie bezlitosnemu wodzirejowi. Straszliwa kipiel, cała w bryzgach pian, była coraz bliżej: jeszcze chwila, a stateczek rozleci się w kawałki. Wystarczyłoby, zważywszy, w jakim był stanie, samego naporu fal, nawet nie musiał rozbijać się o skały. – Piękny widok, Króliczku – powiedział Mapciuszek. – Co mówisz, Mapciuszku? – Piękny widok, Króliczku – wrzasnął Mapciuszek. – Wolę karuzelę – odkrzyknął, nie usłyszawszy, Króliczek. W tej samej chwili stateczkiem wstrząsnęło potworne uderzenie, a zaraz potem następne, jeszcze potworniejsze. Siła uderzenia wykręciła jacht o 180 stopni, z donośnym trzaskiem zwalił się maszt, a raczej jego resztka. Mapciuszek i Króliczek runęli razem z nim na pokład, po czym zniknęli w kotłującej się wściekle wodzie, która wciągnęła ich w głąb. „No, wreszcie zdjęli mi opaskę z oczu” – pomyślał z ulgą Franek. Chciał unieść rękę, by przetrzeć obolałe (tak mu się wydawało, że są obolałe) powieki, ale ręka odmówiła posłuszeństwa. Wówczas z pewnym wysiłkiem otworzył oczy, przekonany zresztą, że zaraz będzie je musiał zamknąć porażone światłem. „Tak długo prowadzili mnie w ciemności”. Ale światło było łagodne, żółtawe. Oświetlało zaś... ciągle to samo wnętrze, wnętrze pojazdu, który ich porwał sprzed nosa atakujących deszczem baobabów. Ciocia Weronika, jeżeli to była ona, ktokolwiek to był, od stóp do głów omotana szarozieloną nicią leżała bezwładnie, a zarazem sztywno, na podłodze. Franek stał, trzymając w rękach szarozielony kłębek, lekki teraz, lecz jakby przyrośnięty do jego rąk. Chłopak oszołomiony przymknął oczy, aby się lepiej skupić, „zaraz... jak to było... płozy opadły na rysunek, wessało nas i w chwilę potem... i w chwilę potem... ktoś mi zawiązał oczy mówiąc: »Teraz nie wolno ci patrzeć, przekraczasz granicę«... zaraz potem znalazłem się w ciemności, pewny, że mnie prowadzą. Czy dlatego, że ktoś powiedział: przekraczasz granicę? Czy rzeczywiście ktoś coś powiedział?” Franek był tego absolutnie pewny, tak jak był pewny, że natychmiast rozpoznałby głos. A jednak wszystko wskazywało na to, że nie opuścił wnętrza pojazdu, który – opadał gdzieś w ciemności? „A może... może ja na chwilę straciłem przytomność? Bo przecież jestem po drugiej stronie. To znaczy gdzie?” „Zapadliśmy przecież w dno Oceanu, a teraz...” Jak gdyby ktoś chciał ułatwić mu znalezienie odpowiedzi na to pytanie, szaroniebieska kopuła pojazdu, która przedtem przepuszczała tylko 84 żółte światło, stała się biała, przejrzysta jak szkło. Teraz widział: czyżby owo wrażenie, że przekroczył granicę, było złudzeniem, jak złudzeniem było (wydawało się być) to, że ktoś zawiązał mu oczy i prowadził w ciemności? Pojazd unosił się, nie jak niedawno ponad Oceanem, unosił się nad górami, które chłopak natychmiast rozpoznał, patrzył na nie dziś rano (dziś rano!) z dachu-tarasu wraz ze stojącą obok niego Sasanką. Znowu widział tę krainę gór, których wierzchołki, jakby ścięte, bardziej przypominały płaskowyż niż szczyty. W pobliżu Białej Góry (widział to teraz) miały wygląd niezdobytych umocnień. „Więc jestem ciągle na Niby-Wyspie?” W miarę jednak, jak patrzył, zaczął dostrzegać różnice: przede wszystkim owe góry o ściętych wierzchołkach zanurzone były w żółtawym świetle, przypominającym bardziej światło elektryczne niż światło słońca. Nie było żadnego nieba, wszędzie jednakowe, żółtawe światło, które sączyło się z obracających się wolno na olbrzymiej wysokości żółtawych kul. Domniemane góry zaś z całą pewnością były budowlami w kształcie gór. Pojazd obrócił się lekko, jakby ktoś chciał ułatwić mu oględziny i – czy to sprawiła zmiana kąta patrzenia? – dojrzał na owych jakby ściętych wierzchołkach szaroniebieskie kopuły, takie same jak ta, która spadła na nich stojących pośrodku wyrysowanego przez Ciocię Weronikę koła. Od każdej z kopuł biegła, ku Białej Górze jakaś lekka, przypominająca foliowy tunel, konstrukcja, sama zaś domniemana Biała Góra – teraz Franek nie miał żadnych wątpliwości co do tego – była wielką piramidą. Pojazd uniósł się wyżej, tak wysoko, że krajobraz w dole wyglądał jak mapa. Gdzie ja to widziałem? – pomyślał Franek i niemal od razu sobie przypomniał: mapa ułożona przez Sasankę z kolorowych gałganków, którymi ktoś wypełnił pusty futerał mikrokomputera. Na tamtej mapie – przypominał sobie gorączkowo – brakowało jednego elementu (kolorowa szmatka w pysku. Nalewki!), było puste miejsce. Gdzie? Zaczął rozglądać się coraz bardziej gorączkowo, „muszę, muszę odkryć, w którym miejscu znajdował się brakujący fragment, muszę zobaczyć, jak on wygląda”; w momencie, kiedy był już niemal pewny, że znalazł, że wie, pojazd jak gdyby wyszarpnął jego oczom tę część mapy, zawirował, a kiedy przestał się obracać, nic już tam w dole nie było takie samo: chłopak widział zupełnie inną mapę, mapę o pogmatwanych, jakby zatartych liniach i kolorach. Okazało się wkrótce, że i zupełnie inny krajobraz (pojazd opadał w dół), jakby wyjęty z baśniowej książki. Znikły zagadkowe twory o ściętych wierzchołkach zwieńczonych szaroniebieskimi kopułami, znikła Biała Góra: teraz tam w dole rozciągał się wspaniały, warowny gród rozrzucony malowniczo na pagórkach i w dolinach, błyskały rycerskie hełmy i pióropusze, przepyszne suknie dam układały się w barwny wzór. Tylko hełmy i pióropusze, tylko suknie. Franka jednak wcale to nie dziwiło, rozglądał się wokół zachwycony, dziwnie szczęśliwy, jak gdyby wracał w rodzinne strony po długiej, długiej nieobecności. Hełmy i pióropusze pięły się pod górę, tam gdzie nad całym grodem panował potężny zamek przyczepiony jak gigantyczne jaskółcze gniazdo (kok Cioci Weroniki!) do białego zbocza wysokiej góry. Z najwyższej wieży wystawał lśniący w słońcu miecz, jakby wysunięty z pochwy. Na ogromnym zamkowym podwórcu znowu hełmy i pióropusze, przepiękne suknie dam układały się we wzór... układały się w barwny wzór... układały się we wzór... ten wzór, tamta mapa, tyle że bardziej kolorowa? Ktoś z okna wieży rzucił konfetti, rozsnuło się nad podwórcem, zamazało wzór, Franek poczuł, że pęka mu głowa, podniósł rękę do skroni, „już mogę podnieść rękę do skroni”. „Już mogę podnieść rękę” – najpierw pomyślał to, a potem zobaczył, że szarozielony kłębek leci na podłogę pojazdu. Pochylił się, by go pochwycić, pojazd zachybotał, a kiedy chłopak z pochwyconym kłębkiem wyprostował się – znowu tam w dole wszystko się zmieniło: znowu zagadkowe twory o ściętych wierzchołkach zwieńczonych szaroniebieskimi kopułami, z których 85 wybiegały gwiaździście długie foliowe (?) tunele, jakby szprychy ogromnego koła, w którego środku znajdowała się nie, nie Biała Góra, znajdowała się wyspa. Nie, nie wyspą, już nie wyspa. Biała Góra. Nie, nie Biała Góra, już nie Biała Góra, ogromna Biała Piramida. Franek natychmiast poczuł do niej wstręt przemieszany z lękiem. Szaleńczo zatęsknił do widzianego dopiero co w tym samym miejscu zamku. – Nie! – mówił – nie! – a pojazd jakby na przekór skierował się ku Białej Piramidzie, poleciał ku niej szybkim, koszącym lotem, białe ściany rosły, przybliżały się nieubłaganie, Franek, wściekły, tym razem nie zdzierżył, cisnął szarozielonym kłębkiem, niepomny na to, że od piramidy dzieli go szyba pojazdu. Cisnął, ale natychmiast skoczył za nim wyciągając ręce. Złapał: po drugiej stronie. Najpierw zobaczył swoje ręce trzymające szarozielony kłębek. Wystawały ze ściany, nienaturalnie długie, sięgające niemal połowy wielkiej kwadratowej sali. KWADRAT. Słońce w kwadracie blasku. „Jestem wpisany w kwadrat. Nie ja, tylko moje ręce. Muszę przejść. Ale tam, w pojeździe, jest...” T a k t r z yma ć – rozbrzmiał w jego uszach głos Cioci Weroniki i Franek, pokonując wstręt przemieszany z lękiem, postąpił kroku. Teraz już cały znalazł się w Kwadratowej Sali, cały i – nie sam. Pojazd został po tamtej stronie, chłopak jednak wciągnął za sobą, jakby holując na wybiegającej z kłębka nici, omotaną postać... Czyją? Sasanki? Cioci Weroniki? Ciocia Weronika, torba Owczarza. Nie widział torby, musiała zostać w pojeździe, czyli po tamtej stronie. „Torba Owczarza tam została, muszę ją odzyskać. To przecież jest... to przecież jest...” Znowu jak już kiedyś, stojąc przed Owczarzem na Wzgórku, miał na końcu języka – to przecież jest... Wtedy, tak, wtedy stracił wątek, gdy Owczarz spojrzał na niego. – To przecież jest – szepnął ze złością... Gwałtownie obrócił się do tyłu, gotów rzucić się na ścianę, za którą został pojazd, gotów przebić ją własnym ciałem, wrócić tam – i – zamarł. Za nim nie było nic. Albo inaczej: za nim było Nic. Nie pomyślał: próżnia, przepaść. Właściwie niczego nie sformułował słowami, wiedział, że patrzy na Nic. Nie miało kształtu, nie miało barwy i wiedział jeszcze, że jeżeli zrobi choćby krok, nie, nie przestanie istnieć, będzie istniał na niby... „My tu właściwie wszyscy jesteśmy na niby, jak w zabawie dziecięcej. Dzieci umawiają się: ty będziesz teraz mną, a ja będę tobą, ty będziesz Nalewką, a ja Owczarzem...” Zaraz... ona tego nie powiedziała, powiedziała tylko: „my tu właściwie wszyscy jesteśmy na niby”, a ten dalszy ciąg, skąd się wziął, skąd przypłynął, jakby dopowiedziany myślami. Franek stał i patrzył w Nic. Tak długo, aż kłębek szarozielonej wełny zaciążył mu w rękach. Wówczas obrócił się ponownie na Kwadratową Salę, zdecydowany stawić czoło temu, co w niej zobaczy, co go tutaj czeka. Od razu musiał stawić czoło komuś. W odległości kilku kroków, dokładnie naprzeciw niego, ktoś stał. Stał hardo, wyzywająco. Można to było odczytać wyłącznie z jego postawy, gdyż twarz miał przesłoniętą maską, jedynie oczy świeciły jasnym, niebieskim blaskiem. Franek skądś znał ten blask, w ogóle ów obcy, wpisany w kwadrat sali, wydał mu się znajomy: szczupły, nawet bardzo, po chłopięcemu szczupły, ale szeroki w ramionach, wysoki. Ubrany w zielony fosforyzujący kombinezon szczelnie przylegający do ciała. Stali naprzeciw siebie i mierzyli się wzrokiem, wpisani w kwadrat lśniącej srebrnej sali. „On chyba czegoś ode mnie chce? Czego on ode mnie chce?” To pytanie, sformułowane w myślach, jakby dotarło do tamtego – w niebieskich oczach patrzących z zamaskowanej twarzy ukazał się namysł, a potem odpowiedź. – Przywożę ci ją – powiedział Franek, rękami, w których trzymał kłębek, robiąc gest w kierunku leżącej na podłodze Cioci Weroniki? Sasanki? – Oddaj mi torbę Owczarza. 86 Obcy milczał. – Oddaj mi torbę Owczarza – zawołał Franek. – Nie widzisz, że ci ją przywożę? ODDAJ TORBĘ. Nic go w tej chwili nie obchodziło, tylko ta torba, gotów był bić się o nią, niszczyć. Obcy milczał, tylko niebieski błysk w jego oczach stał się granatowy. Franek czuł, że nie zdoła się opanować, że jeszcze chwila, a rzuci się na niego. I byłby to uczynił, gdyby nie zdołał na moment oderwać oczu od oczu tamtego. Ledwo to zrobił, zobaczył – dopiero teraz – że obcy ma wyciągnięte sztywno przed siebie ręce i że coś w nich trzyma. „Miałem rację, nie myliłem się, on ma torbę – pomyślał triumfalnie. – No, drehu. Popróbujemy się. Siły równe. Nie jesteś ani wyższy, ani cięższy ode mnie. Jesteś taki sam. Walcz”. – Walcz! – krzyknął i pochylił się, by położyć na podłodze kłębek: musiał mieć ręce wolne do walki. Obcy zrobił to samo, takim samym ruchem, też spoglądając kątem oka. Franek zauważywszy to poczuł niepokój. To podobieństwo... ta identyczność ruchów, to małpowanie. Małpowanie? „Stoję pochylony, choć dawno powinienem się już wyprostować, i on też tak nie wiadomo po co stoi. Tak samo stoi”. Wyprostował się gwałtownie. Tamten zrobił to samo. Ale, uprzedzony przecież o walce, nie rzucił się na niego. Stał i patrzył, granatowy kolor jego oczu pojaśniał, były znowu jasnoniebieskie, wyrażały namysł i konsternację. „Nie jesteś ani wyższy, ani cięższy ode mnie. Jesteś taki sam”. Te słowa, jego własne, teraz eksplodowały: była to doprawdy eksplozja, bo cała dookolna rzeczywistość rozprysła się na kawałki, a kiedy po sekundzie wszystko wróciło na miejsce, Franek wiedział już, że przed nim nie stoi nikt, że w ogromnym kwadratowym lustrze widzi własne odbicie, widzi siebie. Krzyknął coś, czego sam nie rozumiał, i cisnął kłębkiem szarozielonej wełny w lustro. Rozprysło się w huku i ciemności. Burzowy grzmot huczał, nie ustawał, przewalał się nad głową Franka. Po kolejnym grzmocie w ciemność opadła miękko, jakoś tak po kociemu, złota kula i potoczyła się ku Frankowi. Jeszcze zdążył pomyśleć, że to chyba kulisty piorun, że już po nim, kiedy blask bijący od kuli objął go jak płomień. – Króliczku? – Jestem, Mapciuszku, jestem. Tylko nie bardzo wiem gdzie. I co się w ogóle stało. – Rozejrzyj się, Króliczku. – Już się robi, Mapciuszku. Chyba nas wniosło do... do jakiejś ogromnej jaskini. Chyba podwodnej jaskini – dodał nastawiwszy uszu. – Szumi jak w muszli. Bardzo mi się tu podoba, Mapciuszku. Zupełnie jakbyśmy byli we wnętrzu olbrzymiej muszli. Z tym że wolałbym nie stać się perłą. – Jesteś perłą, Króliczku! – Naprawdę tak myślisz, Mapciuszku? – Naumyślnie. Ale do rzeczy. Nie tylko nas tu wniosło! – Nie tylko nas? Przecież nikogo, Mapciuszku, oprócz nas nie było. – Nie miałem na myśli nic żywego, Króliczku. – Aha – powiedział Króliczek rozglądając się przytomniejszymi oczami. – O, stateczek! Wniosło również stateczek. – Właśnie. – Mapciuszku... Mnie się zdaje, że ja wiem... Ty wiesz to samo, Mapciuszku? – Myślisz, że to jest stateczek... – Tak. Ten, którym przypłynął na Niby-Wyspę Pan MikroK. – Na którym przyniosło Pana MikroK – sprostował Mapciuszek. 87 – Przypłynął, czy przyniosło, jeden pies. Najważniejsze, że już wiem, po co! – Po co, Króliczku? – Żeby nas ocalić w odpowiednim momencie. Rozumiesz, Mapciuszku? Zawsze coś się dzieje po coś. – Aha! – powiedział Mapciuszek. – Mapciuszku? – Tak, słucham cię, Króliczku. – Ty coś zrobiłeś. – Ja? – spytał Mapciuszek otwierając przesadnie szeroko oczy. – Tak, ty – stwierdził nieustępliwie Króliczek. – Jak już mieliśmy zginąć i ta Fala nas zagarniała. Ty coś zrobiłeś z parasolem Owczarza i dlatego nagle trzymaliśmy w łapkach nie jego rączkę, a maszt stateczku. – Opowiadasz jakieś bajki, Króliczku! Jeżeli ktoś coś zrobił, to ty. Jesteś przecież czarownic. – A ty, Mapciuszku, jesteś przecież Stamtąd – powiedział bardzo cicho Króliczek. – Stąd czy stamtąd – powiedział równie cicho Mapciuszek. – Jesteśmy razem, i tu. I to jest najważniejsze. – To „tu”, Mapciuszku? – To: „razem, i tu” – powtórzył z naciskiem Mapciuszek. – A teraz chodźmy zbadać tę jaskinię. – Po co, Mapciuszku? – Choćby po to, żeby zobaczyć, czy jest z niej wyjście, Króliczku. – Musi być. – Tak? – No choćby to, przez które się tu dostaliśmy. My i stateczek. Aha: co z nim zrobimy? – Zostawimy go, oczywiście – odparł Mapciuszek.– Może się kiedyś przydać. – Nam? – Nam albo nie nam... Daj łapkę, Króliczku, idziemy. – Nie przepadam za jaskiniami, Mapciuszku. Wolę strychy. Dobrze przynajmniej, że ta jest taka wielka. – Dlaczego, Króliczku? – Dlatego, że do małej bym nie wszedł za nic na świecie. – To się jeszcze okaże – mruknął Mapciuszek. – Całe szczęście, że nie ma nietoperzy. – Szkoda, że nie ma, Króliczku. – No wiesz! – To są przecież miłe stworzenia. Mają takie kochane pyszczki. – Mapciuszku! – Takie futerkowe mordki, całkiem sympatyczne. Ale w tej chwili chciałbym, żeby tu był chociaż jeden, z zupełnie innego powodu. – Z jakiego powodu, Mapciuszku? – Bo bym go zjadł. Jestem taki głodny, że zjadłbym nawet nietoperza. – Ojejej! To ja bym wtedy nie mógł na ciebie patrzeć. To jest niemożliwe. A poza tym, jak zaraz nie przestaniesz, to ja nigdy w życiu nic już nie będę mógł zjeść. – To się jeszcze okaże – mruknął Mapciuszek. – No, może coś zjem. Ale nietoperza na pewno nie. Uprzedzam cię lojalnie. – Lepiej uważaj, jak idziesz, Króliczku. Zaczęły się jakieś dziury. Wolałbym, żebyś w żadną nie wpadł. 88 – Ja też bym wolał, Mapciuszku. Ale dobrze, że one są. Bo dają trochę światła, a robi się ciemno. Może już byśmy wrócili, Mapciuszku? – Musimy iść dalej, Króliczku. – Nie lubię, jak nie widzę tego dalej – poskarżył się Króliczek. – I zawsze można zawrócić. – Jesteś tego pewny, Króliczku? Króliczek spojrzał przez ramię. – Mapciuszku! Tam jest... tam jest Nic. – Nieźle to określiłeś, Króliczku. – To już wolę Dalej niż Nic. Choć dalej jest ciemno. Coraz bardziej ciemno. Tylko te dziury dają trochę światła. Mapciuszku? – Słucham cię, Króliczku. – Ja bym chciał zajrzeć do jednej takiej dziury. Mogę? – Możesz, Króliczku. Tylko trochę później, dobrze? Będę cię asekurował. – Dobrze, Mapciuszku. Ale dlaczego... – Dlaczego później? – Tak. Aha. Bo chcesz dojść do tej ściany, co już ją widać. To pewnie koniec jaskini. Nie sądzisz, Mapciuszku? – Chyba tak. W każdym razie ściana. – Dziwna ściana. Srebrzy się, a nie daje światła. – Mapciuszku? – Tak, Króliczku? – Może to nie ściana, tylko ciąg dalszy? – Lepiej patrz pod nogi, Króliczku, bardzo cię proszę. – Kiedy ja mam ochotę patrzeć tam, Mapciuszku. Ta ściana wykrzywia się do mnie. Do ciebie też. Och! Ona się rozlatuje! Grzmi! Burza w jaskini? – Łapka, Króliczku. Zamknij teraz oczy. – Nie! – powiedział buntowniczo Króliczek. – Nie zamknę. Musisz mi wytłumaczyć. Rozległ się trzask suchy, jakby ktoś jednocześnie zapalił tysiąc zapałek, po ścianach jaskini przeleciał płomień. – Gdzie jesteś, Mapciuszku? – zawołał z trwogą Króliczek. – Trzymam twoją łapkę, ale nie widzę cię. Ja nie widzę, Mapciuszku! Ja straciłem wzrok! – Spokojnie, Króliczku, spokojnie. Mówiłem, żebyś zamknął oczy. No dobrze, teraz nie czas... Rób, co ci każę: połóż się na ziemi, brzuszkiem do ziemi. Nie bój się, ja cię trzymam. O tak, dobrze, Króliczku, bardzo dobrze. Teraz przesuń się trochę w lewo. W lewo, nie w prawo, Króliczku. Dobrze. A teraz patrz. Co widzisz? – Nic. Ciągle nic nie widzę, Mapciuszku. – Patrz, patrz, wytężaj wzrok. Aż zobaczysz. Zobaczysz. – Nic nie widzę. O! Rozjaśnia mi się. Gdzie ja patrzę, Mapciuszku? – Tam, gdzie chciałeś spojrzeć, Króliczku. – W tę dziurę? – Tak. Widzisz? – Widzę. Widzę, Mapciuszku. To chyba jest pod wodą, w wodzie. Widzę Miasto... Och, Mapciuszku, to chyba właśnie Stamtąd przyszedłeś? – Nic nie mów, Króliczku. Teraz wstań. Musimy iść dalej. Wstań. Idziemy. Trzeba znaleźć wyjście. I już koniecznie muszę coś zjeść. Bo jeszcze chwila i zjem ciebie, Króliczku. – Ja jestem Króliczek niejadalny, Mapciuszku. A poza tym, może ci się jeszcze do czegoś przydam, Mapciuszku. 89 – Na pewno, Króliczku! I to już zaraz. Wejdziesz przez tę szczelinę, którą tam widzę, i przeciągniesz mnie. – Ja? Ja mam tam wejść sam? – Tak, Króliczku. – Dlaczego? – Dlaczego, dlatego, że się obaj jednocześnie nie przeciśniemy. – Aha – powiedział Króliczek. – Dobrze, przeciągnę cię. – Rozumiesz, Króliczku? – Zdaje się, że rozumiem, Mapciuszku. 90 Rozdział siódmy Czwarta Ściana Franek stał w ciemności. O kilka kroków od niego, jakby przedzielona drogą, widniała złota kula, w której ktoś siedział. Jasnozłoty blask nie raził oczu, przeciwnie: działał kojąco. Wypełniał przestrzeń wokół kuli, tworząc idealny kwadrat, tego jednak chłopak świadomie nie spostrzegł. Patrzył na siedzącego w kuli. Był to szczupły mężczyzna w lekkiej zbroi, nagie muskularne ramiona zdobiły naramienniki z białego metalu, na głowie miał złoty rycerski hełm bez przyłbicy, czoło przecinała przepaska. Pociągła, bardzo piękna męska twarz tchnęła niezwykłym spokojem i pełną wszechwiedzy dobrocią. Uwagę przykuwały zwłaszcza oczy, w których koncentrowało się to tchnienie spokojnej, mądrej dobroci. Franek czuł, że pod tym spojrzeniem wszystko w nim taje, staje się lepsze, ciepłe, przyzwalające: czuł się niewymownie szczęśliwy i jakby pozbawiony wszelkiego ciężaru, czuł się wyzwolony z wszelkich przymusów, po prostu był, i nie musiał ani siebie, ani nikogo przekonywać o tym, że był, a zwłaszcza, jaki był. B y ł. I mógłby w ten sposób być zawsze. Ale siedzący w złotej kuli obrócił się lekko, tak że chłopak widział go teraz z profilu. Nie poczuł, że więź została zerwana, że został odłączony. Wiedział, że po prostu ma patrzeć gdzie indziej i teraz dojrzał świadomie kształt rzucanego przez kulę blasku. Wiedział coś jeszcze: że ma przekroczyć drogę dzielącą go od kuli. Zrobił to bez oporów, bez najmniejszego wahania, i znalazł się teraz na skraju kwadratu blasku, który leżał u jego stóp jak wielka, jasnozłota szyba. Ukląkł i pochylił się nad nią. Zobaczył, jakby zanurzone w jasnozielonej przejrzystej wodzie, unoszące się w niej Miasto, rozległe, złote. Natychmiast ogarnęła go przejmująca tęsknota. Nie: „chciałbym się tam znaleźć”, a: „byłem tam, ja już tam kiedyś byłem”, jak to się czasem zdarza we śnie, kiedy napotykamy widok tak znajomy, że wiemy, co można zobaczyć za najbliższym zakrętem, dokąd prowadzi uliczka, że to jest ten dom, w którym... Tak właśnie, takim wzrokiem olśnionym, zachwyconym, nieopisanie szczęśliwy, przebiegał to wszystko, jakby rozpoznawał, rozpoznawał: „Ja tu byłem, ja tu kiedyś byłem... ja... byłem...” Wargi już się układały w imię, jego własne imię, choć nie było to imię Franek, gdy w dole, za tym kwadratem jasnozłotego blasku stało się coś, co rozproszyło (w tym ważnym momencie) jego uwagę, jakiś ruch na tarasie domu, w którym... tego domu, który... Pochylił się, bardziej zaintrygowany, niemal położył się cały na domniemanej szybie i – runął w dół. Opadał szybko, ze strasznym krzykiem. Słyszał ten własny krzyk, przeraźliwy krzyk rozpaczy i lęku, spadał w złotozieloną otchłań. Nagle, jak sądził na sekundę przed rozbiciem o jakieś dno, zobaczył unoszący się w zasięgu jego rąk znajomy szarozielony kłębek. Pochwycił go i natychmiast przestał opadać. Znajdował się w wielkiej Kwadratowej Sali o trzech ścianach ze szkła lub szkłopodobnego materiału, jakby oddychających. Pod czwartą unosiła się, na wpół tylko widoczna, złota kula, teraz mniej przejrzysta, we wnętrzu jej stale ktoś siedział, teraz jednak też na wpół tylko widoczny, raczej zarys postaci niż sama postać. Franek bez namysłu skierował się w tamtą stronę, szybko jednak przystanął, zmieszany, onieśmielony, z uczuciem, że za chwilę przyjdzie mu zdawać egzamin przed surowym, wymagającym nauczycielem. Złota kula, choć teraz niewyraźnie majacząca w półmroku, była na pewno tą samą złotą kulą, którą niedawno widział na skraju drogi. Postać we wnętrzu też ta sama. Ale Franek był jakby nie ten sam: niedawne 91 uczucie szczęścia, wyzwolenia wyparte zostało przez przykre, obezwładniające zmieszanie. Złe samopoczucie. – Spójrz na zewnątrz – powiedział Głos, nie dochodził z kuli, ale jakby spoza niej, z tego mroku kryjącego czwartą niewidoczną ścianę. Chłopak posłusznie spojrzał przez najbliższą kwadratową szybę: na zewnątrz znajdowało się jakby zanurzone w jasnozielonej przejrzystej wodzie Miasto, niby to samo, które dopiero co widział, rozpoznawał w takim zachwyceniu, a przecież inne, obrazy mieszały się, nakładały jak w złośliwą ręką rozrzuconej układance. – Jak myślisz, gdzie jesteś? – spytał Głos. Franek wytężył wzrok. – Myślę... myślę, że jestem gdzieś w hydrosferze – odparł czując, że nadeszła godzina próby, że zdaje egzamin: z wysiłku zrozumienia, z niemożności uchwycenia tego, co wiedział, co powinien wiedzieć, na jego czole wystąpiły krople potu. – Dalej – przynaglił Głos. – Co wiesz na ten temat? – Czytałem... czytałem, że jest możliwe, to znaczy u nas tak się utrzymuje, że jest możliwe istnienie gdzieś w hydrosferze ziemskiej jakiejś wysoko rozwiniętej, wyższej od naszej cywilizacji – wyrecytował swoim głosem najlepszego ucznia w klasie. – Dalej! – Niektórzy uczeni twierdzą, że po katastrofie Atlantydy... – Nie było katastrofy! – uciął Głos. – Nie istnienie Atlantydy, a jej katastrofa jest mitem wymyślonym przez waszych uczonych. – No właśnie! – podjął chłopak skwapliwie. – Są tacy, którzy twierdzą, że dwie cywilizacje, nasza i, nazwijmy ją, podziemna, istnieją równolegle i... – Dalej! – To... są różne teorie i naukowe, i religijne. Czytałem, że ten drugi świat znajdujący się pod ziemią, czy w hydrosferze, czy też w innym wymiarze, zamieszkany jest przez mędrców, którzy nie tylko znają zamierzchłe dzieje ludzkości, ale i jej przyszłość — drogą jasnowidzenia, i że... starają się wpłynąć na... na bieg dziejów, by nie skończyły się katastrofą. Ale... — zawahał się — ...ja się nad tym sam zastanawiałem. To mi się wydawało całkiem możliwe. Postawiłem sobie jednak pytanie. – Mów. – No, bo jeśli ten świat mędrców istnieje, to dlaczego ich wpływ, ich dobry wpływ jest tak mało skuteczny, dlaczego zło i wojny... dlaczego katastrofa... coraz bliższa, coraz bardziej realna... I... – Dalej! Franek zwilżył wargi. – I, może to jest prawda, czytałem, że według niektórych znawców problemu ta cywilizacja istniejąca równolegle z naszą jest... jest rozbita... podzielona na tych, co chcą nam pomóc i tych, co pchają nas do katastrofy... podsuwają złe myśli i czyny... – Kiedyś to nazywało się diabeł – zawołała Ciocia Weronika. – Zły duch i dobry duch. – Diuble i purtki, diuble i purtki! – Tak trzymać! Głosy mieszały się, przekrzykiwały, nieopisanie drażniące, mącące. Franek śmiertelnie zmęczony przymknął oczy. Kiedy je otworzył, złota kula rysowała się wyraźnie w cieniu kryjącym czwartą ścianę Kwadratowej Sali, postać w jej wnętrzu też stała się wyraźniejsza, a co ważniejsze, znowu płynęło od niej owo szczególne, uszczęśliwiające tchnienie, wyzwalające, płynęło jednak jakby poprzez dozujący je filtr: dość, aby chłopak poczuł się lepiej, za mało, aby przepełniła go niedawno zaznana radość, upajające poczucie harmonii. 92 – Spójrz jeszcze raz – powiedział Głos, teraz miększy, znowu jakby z głębi kuli. – Spójrz przez wszystkie trzy ściany. Patrz. Franek spojrzał. – Tak to sobie wyobrażałeś? – Nie całkiem – odparł z namysłem chłopak. – To mi się wydaje za mało nowoczesne, za mało naukowe, za bardzo natomiast baśniowe. Właściwie to jest trochę tak, jakby ktoś przemieszał coś wziętego z baśni i coś wziętego ze science fiction i może ze snu? Jakoś się to wszystko za bardzo miesza, jak... jak... w... – Jak w tobie samym – podpowiedział Głos łagodnie. – Jak we mnie samym? A Sasanka? Postać w złotej kuli przybliżyła się i powiększyła, stając się wszakże zupełnie niewyraźna, niewyraźny kształt czegoś olbrzymiego. – Każdy czas ma swoje baśnie – powiedział Głos (czy pochodził z wnętrza kuli? Skąd pochodził?). Ty żyjesz w czasie przemieszania baśni. Niebezpieczny to czas. Może doprowadzić do zderzenia. – Do zderzenia baśni? – Można to tak określić... – Co będzie, jeśli się zderzą? – Koniec baśni albo... czas nowych baśni... – Ale przecież nauka... – To też baśń. – Więc człowiek... – Człowiek szuka wyjścia z Labiryntu. Błądzi, ciągle błądzi, choć ma w zasięgu ręki, czasem w ręku, zbawczy kłębek. Niestety, najczęściej bierze go za coś innego... lub w ogóle go nie widzi. Albo – odrzuca. Jesteś tu, bowiem zdołałeś się opanować. Nie cisnąłeś w baobaby... – Gdybym cisnął... – Zniszczyłbyś siebie lub świat, co jest jednym... – Ale cisnąłem w to lustro... – Trzeba zbić lustro, żeby zobaczyć siebie, żeby się wyzwolić, żeby zaistnieć. – A kiedy człowiek... znajdzie wyjście z tego Labiryntu... to gdzie się znajdzie? – Wtedy znajdzie się tu, gdzie ty byłeś. Byłeś i widziałeś. Nie wszystko rozumiesz zaplątany we Wtajemniczenie Splotów. Ale może ty... Będziesz teraz jednym z tych, którzy wiedzą. Ci najwytrwalej szukają i oni właśnie są nadzieją Ludzi. Strzeż tej wiedzy. Nie zdradzaj jej byle komu, rób „próby na słuch”. A teraz – rozwiąż j ą! – Kogo? Nie było odpowiedzi. Złota kula jakby odpłynęła głębiej w cień kryjący czwartą ścianę Kwadratowej Sali, świeciła coraz mocniej, tkwiła w otaczającym ją kwadracie blasku niby olbrzymi złoty pająk, blask rozszerzał się, rósł, wypierając cień, aż przesłonił całą czwartą ścianę Kwadratowej Sali, był czwartą ścianą Kwadratowej Sali. Jasny, lekki, przejrzysty blask... „Muszę zobaczyć, co tam jest, co tam jest za tą ścianą” – pomyślał Franek, kiedy to zrozumiał. Postąpił kroku, chciał biec, lecz jakiś ciężar zaciążył w jego rękach powstrzymując rozpęd niby kotwica, która, wbita w dno, zatrzymuje płynący statek. Spojrzał: trzymał w rękach kłębek szarozielonej wełny, bardzo teraz ciężki, szarozielona nić spływała ku podłodze łącząc go, niby pępowina, z leżącą u jego stóp omotaną postacią. – Rozwiąż – powtórzył Głos, ale tym razem nie dobiegł z zewnątrz. Franek usłyszał go w sobie: kłębek natychmiast stracił ciężar, stał się lekki, ot, jak zwyczajny, spory kłębek wełny. Chłopak niezdecydowany obracał go w rękach. Wiedział, że teraz mógłby iść tam, dokąd 93 chciał pójść, ku tej Czwartej Ścianie Kwadratowej Sali; w kwadracie jasnego, przejrzystego blasku złota kula, teraz zupełnie nieprzejrzysta, tkwiła jak ogromny pająk w kwadratowej pajęczynie, doskonale wszakże obojętna: gładka złocistość nie wyrażała nic, wzrok chłopaka odbijał się od niej jak od wypolerowanej tarczy. Miał zresztą wrażenie, że odbija się od niej nie tylko jego wzrok, że odbija się od niej wszystko, co czuje. „Ale on tam jest, on tam jest wewnątrz, ten Wódz – pomyślał z szaloną tęsknotą. – I tamtędy jest wyjście”. Znowu postąpił kroku i znowu zatrzymał się, jednak zatrzymał się sam, z własnej woli. Oderwał, nie bez trudu i bólu, wzrok od oszałamiającej tajemnicy Czwartej Ściany i popatrzył na omotaną szarozieloną nicią postać leżącą bezwładnie, jakby bez życia, na podłodze. Ta postać też niczego nie wyrażała, właściwie nie miała kształtu... Mogła mieć każdy kształt, jaki jej nada! On, czy... Patrzył, chcąc dojrzeć kształt, i po pewnej chwili przypłynął obraz: zobaczył Ciocię Weronikę leżącą jak wielka szmaciana lalka w poprzek Wjazdowej Alei. Widział bardzo wyraźnie jej oczy jakby szklane i zastygły w nich lęk. Widział, jak Sasanka przyklęka i przez kolorową szmatkę wyjmuje szydełko z pyska psa Nalewki, wbija je w brzęczący na ziemi kok, który wraca na swoje miejsce, jak szmaciana lalka staje się znowu Ciocią Weroniką. A potem już tylko widział Sasankę, szczupłą, długą, zielonooką, Don Kichot śmiertelnie wyczerpany, wyglądała, jakby uchodziło z niej życie i miała za chwilę runąć na ziemię, zmienić się w bezkształtną kukłę. W bezkształtną kukłę! Wizja była tak wyraźna, że Franek odruchowo wyciągnął ręce, by podtrzymać chwiejącą się dziewczynę, i oczywiście wypuścił z rąk szarozielony kłębek. Pochylił się, by go pochwycić, ogarnięty panicznym lękiem: nie zdążę, nie złapię! Złapał. I cały zachwiał się, nie, nie pod jego ciężarem, kłębek był lekki, to nagły szum runął w ciszę (jak bardzo było cicho, ab s olu t n y s z t i l ) i omal nie zwalił go z nóg. Przyciskając kłębek do piersi obrócił się na Kwadratową Salę. Za trzema przejrzystymi ścianami szalał żywioł, wściekłe fale huczały, atakowały. Pewien, że ściany nie oprą się długo, spojrzał ku tej czwartej. Tam nie zmieniło się nic: kwadrat jasnego, przejrzystego blasku, złota nieprzejrzysta kula... TAM JEST WYJŚCIE. Tam jest ocalenie. Ogłuszający trzask łamanego masztu uderzył go w samo serce. Mu s imy u c i e k a ć, mus imy s i ę r a t owa ć. Wepchnął kłębek za koszulę, po czym pochylił się, by wziąć na ręce bezwładną, omotaną postać. Niestety, była tak ciężka, że nawet nie zdołał jej poruszyć. Następny trzask, rosnący huk... „Obiecałem cię wyprowadzić, Sasanko. Nie pójdę sam. NIE CHCĘ OCALEĆ SAM”. Wyciągnął zza koszuli kłębek i w rozpaczliwym pośpiechu, ale z niezłomnym zdecydowaniem, zaczął nawijać nić, by uwolnić leżącą z omotania. Szło mu to nad podziw łatwo. Postać tak bardzo ciężka, gdy chciał ją unieść, poddawała się, unosiła się lekko, by mógł swobodnie odwijać, można by rzec, współpracowała z nim, choć ciągle bezwładna i bezkształtna. „Byle zdążyć, byle tylko zdążyć” – myślał zaciskając zęby, starając się nie słyszeć narastającego huku szturmujących fal. Nawijał, odwijał, nawijał, odwijał. Już tylko cienka pojedyncza warstwa kryła leżącą, gdy w niesamowitym szumie nadleciała ciemność, próbując wyrwać mu z rąk kłębek, próbując ich oboje zagarnąć. Franek bez namysłu rzucił się na ziemię nakrywając sobą i kłębek (teraz ogromny), i tę prawie już odsłoniętą postać. Szok zderzenia był straszliwy, tym straszliwszy, że zupełnie nieoczekiwany, jak gdyby na płask uderzył o wodę nagim ciałem przy nieudanym skoku z dużej wysokości. Jeszcze zdołał sam zrobić to porównanie. W sekundę później z ciemności wytoczyła się niewielka złota kula i niby pchnięta celnie bilardowa bila uderzyła go w głowę. Potem już nic, ciemna zatapiająca fala. 94 – Jesteś, Mapciuszku? – Jestem, Króliczku, bardzo dobrze mnie przeciągnąłeś. – Bardzo się bałem, wiesz? – wyznał uczciwie Króliczek. – Bałeś się, że nie zdołasz mnie przeciągnąć, Króliczku? – Nie, skąd. Wiedziałem, że jak już się tu znajdę, to cię przeciągnę. Bałem się wejść w tę szczelinę. Przecież zupełnie nie wiedziałem, co jest po tamtej stronie. – Jesteś bardzo dzielny, Króliczku. – E – machnął łapką Króliczek. – W dalszym ciągu się boję. Bo tu mi się wcale nie podoba, po tej stronie. I gdyby nie było ciebie, to pewnie bym prędko wrócił na tamtą. Mimo tych dziur i tego Nic. Nienawidzę takich podziemnych korytarzy i chodników, i jam. – Ale one nas wyprowadzą na powierzchnię, Króliczku. Idziemy. – Na lewo, na prawo czy na wprost? – Na wprost – zadecydował Mapciuszek. – Bo moim zdaniem te inne otwory są ślepe. – Mam nadzieję, że na wprost oznacza prosto – mruknął Króliczek. – No i wypowiedziałem w złą godzinę – dodał po pewnym czasie. Korytarz, do którego weszli na wprost, biegł prosto, ale zdawał się nie mieć końca. Szli i szli. – Idziemy i idziemy, to już się robi nudne – poskarżył się Króliczek. – Ciągle ten sam korytarzyk. – Jesteś tego pewny, Króliczku? – Jestem, Mapciuszku. Przecież nigdzie nie skręcaliśmy. – Obejrzyj się, Króliczku. – Ojej! On za nami znika. Co oznacza... co oznacza... – Co oznacza, Króliczku... – ... że nie ma odwrotu, Mapciuszku. A w ogóle to mnie nie podpuszczaj. Bo ja się naprawdę bardzo boję. – A ja jestem wściekle głodny – rzekł wściekle Mapciuszek. – Nie martw się, Mapciuszku. Zaraz coś się znajdzie. – Łatwo ci mówić. – Mnie też chce się jeść, Mapciuszku. O, zobacz. Tu jest jakiś obiecujący otwór. W tej bocznej ścianie. – Króliczku! Stój! – Ja tu wszedłem, Mapciuszku! – Króliczku! – Tu też jest korytarzyk. Ale on składa się z samych zakrętów. – Wracaj, Króliczku. – Nie wracam. Idę szukać czegoś do jedzenia dla ciebie. Ale lepiej chodź ze mną. Bo się pogubimy. – Nie kłóć się ze mną, Króliczku. – To ty się ze mną nie kłóć, Mapciuszku. Skoro tu wszedłem, to musi tu gdzieś być jedzenie. – Skąd ta pewność, Króliczku? – Bo tu jest, jak powiedziałem, pełno zakrętów. A za zakrętem zawsze coś można znaleźć. Więc dlaczego nie jedzenie? – Oj, Króliczku!!! – O j, Mapciuszku!!! Szli i szli. Bezustannie zakręcając. Nie było nic, nie było nic, aż wreszcie... – Coś piszczy, Mapciuszku. Słyszysz? 95 – Słyszę, Króliczku. Myślę, że to... – Nietoperze! – wrzasnął Króliczek i półprzytomny wskoczył w znajdujący się akurat tuż obok otwór. – Mapciuszku! Chodź tu szybko! Chodź tu szybko. Wpadłem i znalazłem! – Źródło! Zawsze mówiłem, że jesteś czarownic, Króliczku! Jeść się tego nie da, ale przynajmniej można się napić. – I zjeść, Mapciuszku, i zjeść – triumfował „czarownic”. – Zobacz, co tam stoi. Za tym kamieniem. – Torba Owczarza! – Ano tak, Mapciuszeńku, torba Owczarza. A on w tej torbie zawsze miał coś do jedzenia. Zaraz zobaczę... Co z tobą? Dlaczego mnie łapiesz? Co się dzieje, Mapciuszku? – Stop, Króliczku, stop, mówię. Nie ruszaj tej torby! – Myślisz, że... – Myślę – przytaknął energicznie Mapciuszek. – Zostaw torbę i pij. Mam wrażenie, że to cudowna woda. – Ja się już napiłem, Mapciuszku. – To co teraz robisz, Króliczku? – Patrzę na tę ścianę, Mapciuszku, tę, z której wytryska woda, Mapciuszku, albo się na niczym nie znam, albo tej ściany nie zrobiła przyroda. – Napij się jeszcze wody, Króliczku! I obmyj się w niej. Proszę cię o to. – Tak jest, Mapciuszku. Oj, czy tobie też robi się tak dziwnie? Cha, cha, cha. Zupełnie, jakbym się napił wina. Mapciuszku, mam wizję. Widzę brodatą twarz! – Ja też ją widzę, Króliczku. – To znaczy, że t o nie jest wizja? – Myślę, Króliczku, że to jest rysunek na ścianie. – Aha! – powiedział Króliczek. – Jest niezbyt sympatyczna. Nie lubię takiej czarnej brody. Czekaj, zetrę ją, zetrę ją, cha, cha,cha. – Króliczku, nie szalej. Gdzie jesteś, Króliczku? – Wessało mnie chyba, Mapciuszku. Zrób szybko to samo, co ja. Mapciuszek przyłożył rękę do brodatej twarzy wyrytej w skalnej ścianie groty. – Och, jesteś, Mapciuszku! – Króliczku! Raz na zawsze zabraniam ci robić coś na własną rękę. Obiecaj mi, że już nic nie zrobisz, dopóki się stąd nie wydostaniemy. – To znaczy, że nie mogę tam wejść? – Gdzie! Ach tam, skąd bije ten blask! Możesz, ale ze mną. Łapka, Króliczku. Uważaj. Nie nadepnij na to. – Chodzi ci o ten ślad na ziemi? Tu chyba ktoś leżał... bardzo długo. Ktoś bardzo wielki... – Nie zdziwiłbym się, gdyby ten ktoś miał kapelusz nasunięty na twarz – mruknął Mapciuszek, po czym nabrał powietrza i wydął policzki, ogromnie zamyślony. – Tam pod Wzgórkiem go nie było, bo patyk wszedł jak w powietrze – zastanawiał się głośno Króliczek. – I tu go nie ma, choć jest jego ślad. Myślisz, Mapciuszku, że jest tam za ścianą, tam, skąd wydobywa się ten blask? – Bardzo możliwe, Króliczku. – To może my lepiej tam nie wchodźmy. Jeszcze sobie przypomni, że chciałem mu zrzucić kapelusz. – Ty się wszystkiego boisz, Króliczku – rzekł ze zniecierpliwieniem Mapciuszek. – Boję się – przytaknął Króliczek – i dlatego jestem bohater. Przecież idę wszędzie tam, gdzie 96 ty. – To prawda, Króliczku, przepraszam. Ale... Nie wiem... Jestem coraz bardziej niespokojny... Sam nie wiem... No nic, nie ma odwrotu. A kiedy nie ma odwrotu... – Trzeba iść naprzód. „Zwyciężyć muszą lub zginąć ci, co nie mają odwrotu”. Ja tego nie wymyśliłem, Mapciuszku. Ja to gdzieś wyczytałem i bardzo mi się podobało. A teraz zróbmy coś, żeby zwyciężyć, czyli nie zginąć. Bardzo chciałbym już wrócić do domu. Żeby przestali nas szukać i żebyśmy znowu byli wszyscy razem. Mapciuszku, wróćmy. – A gdzie my jesteśmy, Króliczku? – Nie wiem... Ale jakoś nie udaje mi się tu marzyć, ciągle muszę się mieć na baczności, a najgorsze, że... że wszystko tu jest tak strasznie na serio. Nawet ty, Mapciuszku. Ale jeszcze i to nie jest najgorsze, Mapciuszku. – Nie? A co, Króliczku? – To, że nawet ja, Mapciuszku. Nawet ja. Czuję, że przestaję być Króliczkiem. A jak przestanę być Króliczkiem, to... to w ogóle mnie nie będzie. – Nigdy w świecie do tego nie dopuszczę, Króliczku. Ty musisz być! Choćby dlatego, że bez ciebie nie będzie mnie. No to hop. Wskakujemy tam, gdzie ten blask. Wskoczyli i – przez chwilę panowała zupełna cisza, a b s o l u t n y s z t i l . – Mapciuszku – szepnął Króliczek – myślisz, że one są prawdziwe? – Weź w łapkę, Króliczku, jeżeli wątpisz. – Och, ja wiem, że są prawdziwe, bo jesteśmy już po tej stronie. To znaczy — są tylko tym, czym są... — A jak ty myślisz, Króliczku? — Myślę, że to są prawdziwe klejnoty. Myślę, Mapciuszku, że to jest skarb ukryty przez piratów. – Hm... A dlaczego nie przez jakiegoś władcę czy króla? – Bo tu są same kamienie szlachetne. Brylanty, szmaragdy, rubiny. I kiedy na nie spojrzałem, Mapciuszku, przypomniała mi się pewna piracka historia, którą czytałem w książce o piratach. O prawdziwych, to znaczy naprawdę istniejących, a nie wymyślonych przez pisarza. Było wśród nich kilka kobiet, a jedna przepadała za klejnotami i... Mapciuszku, ta twarz brodata na ścianie. Już wiem, kto to jest. – Kochany Króliczku! – To są na pewno klejnoty zrabowane przez tę piratkę, bo ona miała przyjaciela, którego nazywano Czarnobrody. Czekaj, możemy teraz stwierdzić, gdzie jesteśmy, bo oni podobno ukryli te skarby na wybrzeżach... – Pss – syknął ostrzegawczo Mapciuszek. – Co się stało, Mapciuszku? Ktoś podsłuchuje? – Nie wiem. Może. Lepiej nie mów gdzie. – Ale w takim razie my teraz jesteśmy... – Tss... cicho, Króliczku. Bardzo cię proszę. Nieważne, gdzie jesteśmy. Ważne jest, jak stąd wyjść. Nie widzę najmniejszej szczeliny, najmniejszego otworu. – No, chyba wyjdziemy, jak weszliśmy. Przyłożymy ręce do ściany i wessie nas na tamtą stronę. – W którym miejscu, Króliczku? – Co w którym miejscu? Aha, w którym miejscu przyłożymy. No tak, tu nie ma tego rysunku. Żadnego rysunku. Ale przecież pamiętam, to było tu, chyba tu... – Łapka, Króliczku. Nigdzie cię już samego nie puszczę. Sprawdzamy razem. Próżno przykładali ręce do ściany. Do tej, przez którą weszli, a raczej zostali wessani. Do drugiej i do trzeciej. Czwarta była niedostępna. Klejnoty zgromadzone pod nią przesłaniały ją 97 całą, aż po sklepienie. Śc i an a b las k u . – No to pięknie! – powiedział Króliczek. – Najprawdziwsza pułapka. Znaleźliśmy skarb piratów i zostaniemy razem z nim. Chyba że przyjdzie ten wielkolud i nas wypuści. Możliwe, że go podrażniłem, ale nie powinien być pamiętliwy i zawzięty. Jest przecież taki duży. Jak myślisz, Mapciuszku? – Myślę – powiedział Mapciuszek, ale nie w odpowiedzi. Nabrał głęboko powietrza, wydął policzki i myślał. Myślał bardzo intensywnie. – Króliczku – przemówił wreszcie z niezwykłą powagą. – Ja cię prosiłem, żebyś coś zapamiętał. – Żebym coś... Aha. Tam na Wzgórku, to, co powiedziała Sasanka. – Właśnie. Zapamiętałeś, Króliczku? – Oczywiście, Mapciuszku. Mam powiedzieć? – Tak. – Na piątym drzewie mieszka sowa – powiedział Króliczek. I w ścianie groty otworzyło się przejście. – Szybko, Króliczku! – Mapciuszku! Ty też to widzisz? – Widzę, Króliczku. – Wróciliśmy! Mapciuszku, wróciliśmy. Biegniemy! Nareszcie. B i e g n i emy . Na r e s z c i e. B i egn iemy. Mi s s B l yt he he h a s c ome b a c k. Franek ocknął się z uczuciem, że ktoś go bezwładnego ciągnie, ciągnie po piasku. „Piasek – pomyślał – mam w ustach pełno piasku. Piasek?” Szok zderzenia, ciemna, zagarniająca fala, piasek. „Wyrzuciło mnie na brzeg”. Uniósł głowę ciężką jak wór balastu, spojrzał: w zasięgu jego wzroku lśniły złoto w słońcu krzaki żarnowca, ponad nimi w błękicie nieba trójkątny kształt. Zaraz, kwadrat. Kwadratowa Sala. Trójkąt, trzy ściany. „Gdzie jest Czwarta Ściana... muszę znaleźć Czwartą Ścianę, tam jest... to jest...” – uniósł się na łokciach starając się trzymać prosto opadającą głowę: „to jest trójkąt... to jest... krzak żarnowca. Wzgórek, to jest Wzgórek... Jestem... jestem znowu... wyrzuciło mnie na Niby-Wyspę. Wzgórek. Pałac? Sasanka. NARESZCIE. BIEGNIEMY. Powinna tu być Sasanka, na wysokim brzegu. Pałac. Oni są. Na pewno są w domu. Nie chcę ocaleć sam. Ja muszę. Na r e s z c i e. Muszę”. Spróbował wstać, ale ciało odmówiło mu posłuszeństwa. Spróbował iść na czworakach, i nawet przeszedł w ten sposób kilka metrów, lecz silny zawrót głowy rzucił go z powrotem na piach. Odpoczął chwilę, a potem zaczął się czołgać. Była to niewyobrażalna męczarnia. Piasek sypki, miękki, zalegający brzeg grubą warstwą, krępował ruchy, wciągał. Franek musiał z nim walczyć o każdy centymetr: „Byle do Alei — myślał — byle do Alei, tam będzie łatwiej. Byle mnie nie zniosło, chrzęst piasku, fala, nie ma fali, b i e g n i emy , kto biegnie, ja przecież nie mogę... b i egn iemy, b i egniemy, kto, gdzie”; myśli chłopaka zmąciły się do reszty, było mu gorąco, słońce też zdawało się tamować jego ruchy, przychodząc w sukurs piaskowi, powinno być jasno, takie słońce, pot zalewał oczy, odbierał mu światło, jeszcze, jeszcze podrzut, łokcie, kolana, czołgał się w ciasnym tunelu, pełzł cal po calu z najwyższym wysiłkiem, z uczuciem, że nawet jego głowa natrafia na opór, jakby drążył nią zaporę ciemności, „nie chcę, nie chcę ocaleć sam”. N a r e s z c i e , b i e g n i emy ; teraz z bardzo bliska, biegniemy, ktoś chwycił go za ręce: poddaj się, poddaj, spokojnie. – Ostrożnie, Króliczku! – Tak, ja uważam, Mapciuszku. Biegniemy! 98 „To oni! To oni znaleźli się! – pomyślał Franek z ulgą, tym większą, że już nie musiał czołgać się: – ciągną mnie, jak to dobrze, n a r e s z c i e , he has come back, kto wrócił, wrócił, ktoś wraca, chcę, chcę, prędzej! „ Nagłe szarpnięcie, jakby mu ręce wyrywano ze stawów — i pęd, zawrotny pęd, nogi szurają po białych kamykach Alei, te kamyki, te blaszki. „Dlaczego? Dlaczego mnie zostawiacie! Nie zostawiajcie mnie”. Ręce znienacka puszczone uderzyły o twardą nawierzchnię. Cały klapnął o twardą nawierzchnię, nie poczuł bólu, spojrzał. Znajdował się sam, na pałacowym dziedzińcu, nie opodal wejścia wiodącego do pokoju, w którym tutaj mieszkał. Wokół panowała cisza. Straszliwa cisza, cisza, którą rozpoznał po dławiącym lęku: a b s ol u t n y s z t i l . „Jeżeli czegoś szybko nie zrobię, zostanę tu na zawsze, nigdy się nie wyplączę”. Wstał i zaraz potem osunął się na kolana. Ale nie upadł. Odpoczywał dysząc ciężko. Pałac, ta dziwaczna, jakby pączkująca budowla, patrzył w milczeniu na jego mękę. „Dlaczego nikt nie wychodzi. Dlaczego nikt nie wyjdzie, aby mi pomóc? MAYDAY, MAYDAY, do wszystkich statków znajdujących się na morzu, tyle statków zginie, MAYDAY, MAYDAY”. Cisza. Abs o lu t n y s z t i l . Franek podniósł się znowu. Tym razem zdołał utrzymać się na nogach, choć cały świat kołował w jego głowie. Zebrał siły i skoncentrował wzrok na wejściowych drzwiach, tam jest jego pokój. W pokoju jest jego mikrokomputer. „Zostawiłem mikrokomputer. Oni zabiorą... byli tu przecież, n a r e s z c i e b i egni emy, pobiegli, będą pierwsi, zabiorą, zepsują, zniszczą szyfr. Hajda, diuble!” W oczy, nie wiadomo skąd, chlusnął mu srebrny deszcz, przetarł je, rozmazał krople po całym czole, poczuł ulgę i – ruszył. Szybkim krokiem, prawie biegł. Bez żadnych już przeszkód wpadł do swego pokoju: na łóżku przykrytym piękną błękitną kapą leżał wyjęty z futerału mikrokomputer. Włączony. Ale nie podawał pismem, tylko głosem: Nazywam się Franek Broch, mój ojciec jest... jest... Tatk! To ja, knopie. Tatk! Jest... był... Nikt nie ocalał. Nie chcę ocaleć sam. Musi być jakieś wyjście. Gdzie są wszyscy? MAYDAY. MAYDAY. Nie spojrzawszy nawet na mikrokomputer, nadający stale ten sam tekst, pośrodku błękitnej jak pogodne niebo kapy, wybiegł z pokoju i od razu, choć pewien był, że otworzył właściwe drzwi wiodące do części kuchennej Pałacu, beznadziejnie zaplątał się w labiryncie przejść, korytarzy, wbiegał na górę, zbiegał na dół, nie wiedząc w końcu, co jest dołem, co jest górą, błądził coraz bardziej ogłupiały z uczuciem, że przeżywa koszmarny sen, sen, który już mu się kiedyś śnił i który się powtarza do najdrobniejszych szczegółów: pamiętał, że już kiedyś tak błądził i pamiętał, że znalazł wyjście, sposób wyjścia. Już nie myślał o tym, by znaleźć przejście do kuchennego skrzydła Pałacu, zapomniał, dokąd chciał iść. Teraz myślał tylko o jednym, żeby znaleźć owo dziwne pomieszczenie z labiryntowym rysunkiem na ścianie, „żebym je tylko znalazł. K t ó r ęd y, t a t k ? T ęd y, k n op i e”. Głos huczał w jego uszach, wprost rozsadzał mu głowę. Przystanął prawie nieprzytomny, a potem, nie patrząc, wszedł do pierwszego z brzegu otworu. Kojący półmrok, jaskiniowy niemal chłód. To tu! Jaskiniowe jakby pomieszczenie bez okien i drzwi, tylko otwory doprowadzające powietrze, z sufitu zwisa sznur, związany na dyndającym swobodnie końcu w skomplikowany duży węzeł. Ten węzeł... Co mu przypomina ten węzeł? Skupił się, cały skoncentrował na tym wyłącznie problemie, jakby od rozwiązania zależał jego dalszy los, ba, los świata! „No jasne, kok Cioci Weroniki – znalazł wreszcie, lecz formułując to zdanie wyczuwał znajdujący się w nim podtekst – kok, tak, kok Cioci Weroniki. Na r e s z c i e . Uwa g a . Na r e s z c i e. Teraz mogę wyjść”. Spojrzał ku ścianie, na której, jak to dobrze pamiętał (to pamiętał), wyryty był labiryntowy rysunek i – z wrażenia zaparło mu dech: pod ścianą, przesłaniając ją niemal całą, przesłaniając 99 zbawczy rysunek, siedział wielkolud z Jaskini Piratów. Siedział w kapeluszu nasuniętym na oczy, olbrzymi, potężny mężczyzna, a wydał się chłopcu jeszcze większy, niż był, gdyż przesłaniał mu Wyjście. Przesłaniał Czwartą Ścianę. „Skarby. Ty ciągle o skarbach. Są rzeczy cenniejsze niż...” – Odejdź! – krzyknął chłopak w zakrytą kapeluszem twarz. – Odsuń się albo powiedz hasło! Chcę wyjść! Znasz je. Powiedziałeś mojemu... Jak? Co mówisz? Głośniej, bo nie zapamiętam. Jak? Usłyszał i powtórzył, to znaczy chciał powtórzyć, powiedzieć głośno i — nie mógł wydobyć głosu, jego wargi poruszały się bezsilne, a zza Czwartej Ściany huczały głosy, jak gdyby pragnąc stłumić, zakrzyczeć to, co miało wyjść z jego ust, próbował je przekrzykiwać, wypowiedzieć w najwyższej męce swoje; ciemna fala zalała jego oczy, zagarnęła miejsce, w którym stał, już nie widział przepuszczających światło otworów w ścianach, nie widział wielkoluda siedzącego pod tą z wyrytym labiryntem, już widział tylko jedno: opadający z sufitu sznur, zakończony dziwacznym skomplikowanym węzłem, przypominał kok Cioci Weroniki, przypominał... węzeł, przypominał labiryntowy splot, wt a jemni c z e n i e s p l o t ów. Rzucił się do przodu i pociągnął za sznur. Blask i olśnienie, j a s n o ś ć , rozprzestrzeniał się w tej jasności lekki, wolny i szczęśliwy. – He has come back. – Naprawdę wraca. – Franek! Franek. – Spokojnie, Józefie, jeszcze chwila. Teraz trzeba bardzo uważać. – Franek! Głos. Głosy ścigały go, rozprzestrzeniając się w jasności, obskakiwały, zaganiały jak owczarek rozbiegające się owce; z ogromnym, niewymownym żalem wracał, kurczył się do jednego tylko punktu w przestrzeni, którym był on sam. – Franek! To ja, to ja, knopie. Poznajesz mnie, synu? To ja! Franek uniósł głowę. – Zapamiętaj, tatk: na piątym drzewie mieszka sowa – powiedział wyraźnym, jasnym głosem. – Co mówisz... co powiedziałeś, synku? – Tatk? Tatk! Ty żyjesz, tatk? Ty żyjesz?! 100 Rozdział ósmy Którego można nie przeczytać Pokój był duży, przestronny. Niemal całą jego jedną ścianę wypełniało okno. Nie opodal okna stało łóżko przykryte piękną błękitną kapą. Okno otwierało się na błękit o ton tylko jaśniejszy, na ogromne jak panoramiczny ekran niebo, które jaskrawość rosnących w pobliżu domu krzaków przecinała jak krzyk. Na purpurowym pnączu, łagodnie, ledwo dostrzegalnie kołysał się purpurowy drozd, jakby kontrapunktując ten krzyk i ten o ton ciemniejszy błękit przykrywającej łóżko kapy. – Synu! Szeroka ogorzała twarz, jasnoniebieskie oczy w sieci drobnych zmarszczek, oczy człowieka obcującego z dalą, teraz jakby dalą zasnutą mgłą. Purpurowy drozd był w kuchni, a łóżko... a Owczarz... Purpurowy drozd, błękitna kapa. – Synku! To ja. Przecież już mnie poznałeś! Franek z trudem koncentrował wzrok na tej pochylonej nad nim twarzy. – Gdzie... gdzie ja jestem? – Jesteś na Wyspach Bahama, młody człowieku. Franek usłyszał to zdanie wypowiedziane po polsku z silnym akcentem angielskim i obrócił głowę. W nogach jego łóżka, obiema dłońmi wsparty o wysoką poręcz, stał jakby wpisany w kwadrat przeciwległej ściany wysoki, szczupły mężczyzna. Mimo potężnych barów prostych jak sztanga, mimo siwizny gęsto przetykającej krótko ostrzyżone blond włosy był bardzo chłopięcy. Jak tamten w lustrze, tylko starszy... – To profesor Jakub Garret, synu, zawdzięczasz mu życie, a może i coś więcej niż życie... Gdyby nie to, że znajdował się tu właśnie w czasie, kiedy ciebie wyrzuciło... Pod oknem rozległo się radosne ujadanie psa, głosy, profesor Jakub Garret zrobił krok ku drzwiom, jakby pragnąc je zamknąć na klucz czy przytrzymać, ale nie zdążył. Ktoś z tamtej strony był szybszy. – He has come back, co za radość! Biegłam! Podobno wrócił, he has come back! –powiedziała stając w progu... Ciocia Weronika? Za nią wpadli Króliczek i Mapciuszek przytrzymując wyrywającego się czarnego bystrookiego psa... – Nie! – jęknął Franek osłaniając twarz rękami. – Nie, nie, nie! Zatrzymajcie TO. Tatk! — Jestem, synu. Jestem! — Bardzo panią przepraszam, pani Blythe, wszyscy muszą wyjść. Teraz musisz zostać z nim sam, Józefie. – Dziś jeszcze śniadanie zjesz w łóżku – powiedziała pani Blythe – choć wyglądasz jak nowo narodzony. Nie, nie, nie protestuj. Spałeś przeszło szesnaście godzin i widzę, że czujesz się dobrze, ale... – Czuję się znakomicie – poprawił Franek przeciągając się z rozkoszą. – Spałem aż szesnaście godzin? – Ojciec uśpił cię jak najlepsza niańka – zaśmiała się stawiając tacę na stoliczku przy łóżku (sąsiednie, w którym, jak teraz wiedział, spał Profesor, już przykryte było porządnie błękitną 101 kapą). – A ty mi się ciągle przyglądasz tak, jakbym ci kogoś przypominała! – Oj, bo chyba ma pani siostrę bliźniaczkę! – rzucił lekko, jeszcze odprężony, cudownie odświeżony szesnastoma godzinami snu bez snów; oczywiście nie jest to Ciocia Weronika, bardzo jednak podobna, gdyby na siwe gładko zaczesane włosy położyć kok... Mniej groteskowa... Jego słowa, rzucone lekko, niefrasobliwie, dały jednak nieoczekiwany efekt: dzbanuszek z kawą wypadł z rąk pani Blythe. – Co się stało? – spytał, wchodząc, Profesor. – On... Panie profesorze, on powiedział: „oj, bo chyba pani ma siostrę bliźniaczkę”. To... to zupełnie niesłychane, panie profesorze... może on... może on coś wie? Skąd on może wiedzieć... och, Boże, może wreszcie... – Pani Blythe, droga pani Blythe, proszę się uspokoić... Bardzo proszę... Mógł po prostu słyszeć rozmowy... Leżał tu przez tyle dni... – Ale... Co ja powiedziałem, co ja? – dopytywał Franek znowu wzburzony. – Przepraszam cię, chłopcze, nie denerwuj się, bo sobie zaszkodzisz. Jedz! Zjesz śniadanie. Zrozumiesz, jak się dowiesz. Zaraz przyniosę kawę i wytrę... Dwie łepetyny wyskoczyły znad parapetu. – My powycieramy, ciociu! – Albo nie, ona przyniesie kawę, a ja powycieram. – Zgoda, zgoda. Jedna z was przyniesie kawę, druga powyciera – przystała pani Blythe i usiadła ciężko, jakby bardzo zmęczona. – To... są dziewczynki? – spytał Franek nie potrafiąc ukryć bezgranicznego zdumienia i od razu zląkł się, że tym pytaniem znowu wywoła niepożądany efekt. Na szczęście żadnego niepożądanego efektu nie wywołał. Przynajmniej u pani Blythe... – O, teraz i starsze czasem trudno odróżnić – rzekła głosem już mniej drżącym. – A co dopiero szkraby w porciętach. To takie dwa tutejsze diablątka. Tak, starszej pani owo wyraźnie widoczne zdumienie Franka nie zbulwersowało. Ale w jasnoniebieskich oczach Profesora pojawiło się światło intensywnego, chciałoby się rzec, prześwietlającego skupienia. – Na razie wszystko cię dziwi i zresztą... może dziwić nie przestanie – powiedział nie odrywając oczu jakby przyssanych do twarzy chłopca. — Na razie jedz! O, wraca Józef!... Franek obrócił głowę ku oknu całemu wypełnionemu niebem: miał przed sobą jakby horyzont wód. Tam jest morze. Tam czuje się morze, zielone, przejrzyste, koralowe morze, zielone, przejrzyste jak oczy... Zza horyzontu wyłoniła się jakże znajoma sylwetka w granatowym swetrze opinającym muskularny tors. Nadchodzący mężczyzna zdawał się schodzić z pokładu do otwartej kajuty prowadzony przez jasność jakby wlewającą się przez uchyloną na moment pokrywę luku. Tatk! Serce Franka objęła radość gorąca jak płomień, odsuwająca wszystko inne, wszystko inne w cień. Tatk! Żyje! Żyje! Żyje! – No, obudziłeś się, knopie! Przynoszę ci uściski i serdeczną radość twojej matki. Dopiero dziś rano udało mi się z nią połączyć. Całe Swarzewo pozdrawia cię, synu. Czekają na ciebie. Jedz, jedz, chlopie! Niech ci jak najprędzej wrócą siły. – Będę jadł. Jem. Jem, tatk. Ale ja... Ja muszę się dowiedzieć. Jak to się stało? Byłem pewny, że nie żyjecie, że nikt oprócz mnie nie ocalał... Józef Broch i Profesor wymienili spojrzenia... – Tak myślałeś, synu? A przecież... przecież tylko ty... przecież tylko ciebie... Wtem na krzakach za oknem i gdzieś jeszcze w głębi zaszeleściły wszystkie liście od nagłego wiatru. Profesor i pani Blythe rzucili się zamykać okno. W szumie i chlupocie nadciągnęła ulewa, 102 gwałtowna, potop. Chwilę później słońce wyjrzało przez uchodzącą mgłę i namalowało na szybie tęczę. Z mokrej purpurowej liany spadł na parapet purpurowy drozd i zaśpiewał. Pani Blythe skuliła się, jakby zrobiło jej się zimno, i poszła otworzyć okno. Jakiś bezsens zawarty w tym zachowaniu znowu przypomniał Frankowi Ciocię Weronikę... Purpurowy drozd śpiewał. – Tatk! Proszę cię! Opowiadaj! Zwalisty Kaszub zakręcił się niespokojnie na krześle. – Jakub... przeproś... przeproś panią Blythe, że będę mówił po polsku... Zresztą opowiadałeś jej i... Profesor przetłumaczył. – Nic, nic – rzekła uspokajająco pani Blythe. – Pogadajcie sobie, on musi... Ja... ja mam robotę, konfitury... Gdybyście mnie potrzebowali, będę w kuchni. Drobnym zaaferowanym kroczkiem poszła przez długi pokój, tak idąca wyglądała jak paniusia śpiesząca do swoich zawsze ważnych spraw. Aż dziw, że u jej nogi nie kroczył wytwornie ostrzyżony pudel, a wesoły czarny kundel... – Jak się nazywa ten pies? – spytał Franek, przełykając ostatni kęs bułki. Bardzo się starał, aby pytanie zabrzmiało jak najbardziej naturalnie, ale kątem oka uchwycił w spojrzeniu Profesora owo znane mu już, szczególne, niezwykle intensywne skupienie. – Lord. Wołamy na niego Lordzik – objaśniła już od progu pani Blythe, po czym zamknęła za sobą drzwi bardzo cicho i ostrożnie, jakby bojąc się kogoś czy coś spłoszyć. Ale w sekundę potem drzwi uchyliły się znowu i przepuściły dwa wesołe stworki w sztruksowych portasiach. Nic nie powiedziały. Nie zapytały o pozwolenie. Po prostu weszły i usiadły z właściwymi im konspiracyjno-figlarnymi minami (właściwymi im – komu?!), najwyraźniej zamierzając wszystkiego wysłuchać lub po prostu być. A rozmowa toczyła się po polsku! – Więc... co ty właściwie pamiętasz, synu? – zaczął pytaniem Józef Broch. Siedział duży, zwalisty, granatowy sweter wpuszczony w szerokie spodnie opinał potężny tors, jego ogorzała twarz była męska, stanowcza, choć niewątpliwie stara: łagodny, gdy potrzebujesz jego pomocy, zawsze dobry i uczynny, tatk, szyper. Franek patrząc na niego z niezmierną czułością pomyślał, że ojciec jest jak wysłużony, solidny kuter o grubych burtach z dębowymi wręgami, pozdzieranych, chropowatych, nasiąkłych wilgocią i solą, ale jeszcze zdrowych i mocnych, ociężały w bezruchu, ale odzyskujący lekkość i siłę, kiedy powieje silna bryza. – Co pamiętam? – przemówił wreszcie. – Z tych ostatnich chwil przed katastrofą? Szyper i Profesor wymienili spojrzenia. – Nie było katastrofy, synu. – Jak to?! Jak to nie było katastrofy? Przecież, przecież rozniosło całą flotyllę, przecież fala... – Nie, synu, nie było katastrofy. Dlatego najpierw powiedz, co ty pamiętasz. Franek uniósł się nieco, spojrzał w okno, a raczej w niebo rozpostarte jak morski horyzont. Przeleciał ptak, niebieskimi skrzydłami trącił krzak, deszcz karminowych płatków zawirował w powietrzu. Zamieć białego pyłu, piana, która dymi i syczy... – Co pamiętam? Pamiętam, że... Właściwie bardzo mało pamiętam, wszystko stało się tak nagle. Pamiętam, że od kilku dni była piękna pogoda i nawet, to chyba ty, tatk, powiedziałeś, że za piękna i że to może się źle skończyć. Ale tego dnia... Był ranek... w dalszym ciągu było pięknie, choć trochę zaczęło dmuchać, wiatr porobił niewielkie fale z białą pianą, jakby dymiącą i syczącą... Potem ten wiaterek opadł nagle. Spojrzałem ku niebu. Miało... dziwny kolor... kolor rtęci, a słońce jakoś tak nienaturalnie zżółkło i... o, czekaj, nie pamiętałem tego, zobaczyłem jakby obłoki, albo góry niewyraźne, na horyzoncie. Nie zdążyłem im się przyjrzeć, bo ktoś zaczął nadawać na fali bezpieczeństwa MAYDAY... Tatk! Przecież ja stałem na pokładzie! Więc skąd, więc w jaki sposób mogłem usłyszeć to MAYDAY? Ja teraz pamiętam więcej, inaczej? Jak...? 103 Józef Broch chciał odpowiedzieć, ale Profesor słuchający w ogromnym napięciu powstrzymał go ostrzegawczym gestem. – Mów, Franek. – Usłyszałem MAYDAY i zobaczyłem, że na nieruchomej wodzie w oddali podnosi się niewielka, ale niezwykle szybko sunąca półmetrowa zmarszczka... Od razu pomyślałem, zrozumiałem, leci na nas głębinowa fala tsunami, że... To było straszne, wiedziałem, że nie ma ratunku. Stałem jak przyrośnięty do desek i patrzyłem, a w uszach huczało mi MAYDAY, MAYDAY, ale wiedziałem, że nie ma ratunku, że wszyscy zginiemy. No i... Urwał, jego spojrzenie uciekło w głąb, znieruchomiało. – No i? – ponaglił Józef Broch. – Fala runęła. Ocknąłem się w wodzie, dryfowałem na desce, pewny, że wszyscy zginęli, że zginęliście wszyscy... Zniosło mnie na Morze Sargassowe – dokończył szybko, z wyraźnym wysiłkiem. Profesor i szyper znowu wymienili spojrzenia. – Tak przypuszczałem – powiedział Profesor. – Byłem prawie pewny... I jakby z emocji nie mogąc usiedzieć, podszedł do okna. Jego postać rysowała się jak gdyby w powiększeniu na tle rozległego wysokiego horyzontu wód... (Jakich wód, Franek?). Bary, normalnie prawie za szerokie, teraz rozsadzały okienną ramę. Mięśnie jego ramion opięte granatowym swetrem wyglądały jak dwa bochenki... Jaki granatowy sweter, to ojciec ma granatowy sweter... Franek mocno zacisnął powieki, a kiedy je otworzył, Profesor był znowu taki, jaki był, odzyskał swe zwykłe wymiary: wysoki, szczupły, żaden olbrzym, tyle że te ramiona szerokie, proste jak sztanga, na których, szczupły przecież, czasem zdawał się wisieć jak na wieszaku. – Coś cię zabolało, synu? – Nie, nie – zaprzeczył żywo Franek nie przestając wszakże patrzeć na Profesora i ze zdumieniem poczuł, jak jego ręce zwierają się jakby na czymś okrągłym, miękkim, że się podnoszą, jakby chciały to coś cisnąć w stojącego przy oknie mężczyznę... – Nic, nic, tatk. Proszę, teraz ty... Profesor odszedł od okna, za którym znowu przeleciał niebieskoskrzydły ptak, wzniecając ulewę karminowych płatków, które... zachichotały. Siedzące cichutko na ławie dwa diabliki w porciętach spojrzały na siebie i chwyciły się za ręce. – No więc – zaczął Józef Broch wyciągając z kieszeni woreczek z tabaką – częściowo zapamiętałeś, jak było. Rzeczywiście mieliśmy kilka pięknych dni i rzeczywiście powiedziałem, że jest zbyt pięknie i może coś nadchodzi... Tamtego ranka istotnie najpierw trochę powiało, a potem się uładziło. Niebo... też to widzieliśmy, miało dziwny kolor, rtęci, jak mówisz. Wszyscy czuliśmy się niespokojnie. W jakimś momencie na horyzoncie rzeczywiście pokazały się wielkie obłoki, a wtedy ty – szyper zawahał się, jakby utknął na mieliźnie – a wtedy ty po prostu zacząłeś wariować. Od tej pory zachowywałeś się, jakbyś zmysły postradał. Krzyknąłeś: odbieram MAYDAY! MAYDAY! – Gdzie to słyszysz, pytam, a skóra na mnie cierpnie, bo nie jesteś przy radiostacji, tylko stoisz na pokładzie. – On łapie. – Zobacz, tatk, on łapie – odpowiedziałeś i pokazałeś mi swój ukochany mikrokomputer. – Nic nie dostrzegłem. Wtem wypadł na pokład Jan młodszy i woła, Jakubie, nadają MAYDAY... Obaj, synu, pobiegliśmy do radiostacji. I rzeczywiście radiostacja odbierała sygnały na fali bezpieczeństwa. Natychmiast połączyliśmy się z innymi kutrami. Żaden nie odbierał tych sygnałów! Żaden statek na tej szerokości i o tej porze nie wzywał pomocy. Nie udało się nam zlokalizować żadnego zagrożonego statku. Sygnały zresztą szybko umilkły, jeszcze było kilka 104 innych, zupełnie niezrozumiałych... A ty... no właśnie, wtedy zacząłeś na dobre szaleć. Wołałeś, że to my jesteśmy tym zagrożonym statkiem, że w ogóle zginie za chwilę cała flotylla. Biegałeś po kutrze jak szalony, próbując namówić nas, abyśmy spuścili szalupy i uciekali. Najdziwaczniejsze było to, że złapałeś moją starą torbę, wiesz, torbę mego ojca a twego dziadka Augusta, którą mu młoda żona przygotowała, gdy zdecydował się zaciągnąć na niemiecki statek i której nie wiem czemu nie zabrał. No więc złapałeś tę torbę i biegałeś po pokładzie, i już chciałem... myślałem, że trzeba będzie cię obezwładnić... Gdy wtem... – Podniosła się fala – dokończył szeptem Franek. – Nie – zaprzeczył Józef Broch – to nie było tak. Zrobiło się niezwyczajnie cicho, choć widzieliśmy, że fale chlupoczą, wiedzieliśmy, że nie jest to zwykły sztil, tylko jakbyśmy przestali słyszeć świat, który nie przestał gadać... Zaczęła sunąć ku nam ogromna kula mgły srebrzystozielonej i niektórzy z nas, także i ja, zobaczyliśmy w niej jakby kontury dziwnego żaglowca... – Ach tak! – wykrzyknął Franek. – Jak mogłem zapomnieć! Ja widziałem przecież wyraźnie ten żaglowiec! Niosła go, a raczej pchała przed sobą srebrzystozielona Fala, a on podskakiwał jak... jak okaleczały ptak. SASANKA podskakująca na Wzgórku dziwacznie, jak okaleczały ptak. „Czy... czy ty widziałeś falę?...” – Co mówisz, synu? – Nic, nic, przepraszam. Mów dalej, tatk! – Myśmy nie widzieli tak dokładnie. Tylko widmowy kształt, myśleliśmy, że to mgła tak się układa, potem kształt się rozpłynął, a ta mgła przyśpieszyła, sunęła ku nam z taką szybkością, że nie zdążyłem wydać żadnej komendy. Byłem pewny, że po nas. Ostatni obraz, jaki miałem w oczach, to ty, synu. Wszyscy padli, a ty stałeś i... – ...i podskakiwałem? — spytał głucho Franek. Ojciec spojrzał na niego ze zdziwieniem. Zmarszczył brwi. – Tak! Teraz sobie przypominam, rzeczywiście podskakiwałeś, jakoś tak dziwacznie, i ściskałeś torbę dziadka Augusta. Już się rzucałem, by cię powalić, przytrzymać. Nie zdążyłem. TO dopadło nas i... – I co?! – I – nic. Przeleciało przez kuter jak niesiona szybkim wiatrem mgła. Przeleciała, rozwiała się, znikła, było łatwiej oddychać i zrobiło się znowu pięknie. Świat odzyskał głos. Nie stało się nic kutrom, ani ludziom. Nie brakowało nikogo. Oprócz ciebie, synu. Cośmy się nawołali, naszukali... A ty mówisz, że ciebie zniosło na to Diabelskie Morze. Co tam musiałeś przeżyć, knopie!... Franek odwrócił wzrok, jego przed chwilą jeszcze ożywiona twarz zamknęła się, jakby osłaniające tajemnicę drzwi. – Wiecie, jak tam jest. Przeżyłem. I wydostałem się. Jak tamten chłopak okrętowy, Elisha Thompson. Tyle że on wkrótce potem umarł... – W dzisiejszych czasach Elisha Thompson by żył – rzekł Profesor. – Zwłaszcza jeśliby miał szansę trafić na ciebie, Profesorze... Ale jak to było? Gdzie potem... – Długo by opowiadać, tatk – powiedział Franek wolno, jakby namyślając się nad każdym słowem. – I na pewno kiedyś opowiem. Tak jak tamten chłopak przystosowałem stateczek i wyrwałem się z tego przeklętego sztilu. I... mówicie, że jestem na Wyspach Bahama! Ale... tu nie ma gór, a ja... ja miałem wrażenie, że przybijam do górzystego wybrzeża... Wyspy Bahama są nizinne... – Ale od tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego roku wiadomo, że loty zwiadowcze 105 zlokalizowały u wybrzeży Wysp Bahama na dnie oceanu niezwykłe obiekty wznoszące się na kształt piramid lub kopuł... – powiedział Profesor. Patrzył wyczekująco, czujnie. „On mnie ciągnie za język. Dlaczego ja mu tak jakoś nie ufam” – pomyślał Franek. – A nie schodzi tu gdzieś przypadkiem droga podwodna? – rzucił lekko, jakby z kpiną, jakby w to wszystko nie wierzył, jakby go nie dotyczyło. – A schodzi! Nie tu, co prawda, lecz niedaleko. Na północ od Puerto Rico na głębię oceaniczną schodzą schody wykute w klifie skalnym. A amerykańska ekspedycja badająca z pokładu statku podwodnego Aluminat szelf kontynentalny wzdłuż wybrzeży Florydy, Georgii i Północnej Karoliny odkryła drogę podwodną schodzącą na głębokość tysiąca metrów, taką, że... – ... wystarczyłoby ustawić statek na kołach, by mógł się poruszać po niej jak po autostradzie... – dorzucił Franek znowu trochę ironicznie. Z jakiegoś, jeszcze bliżej nie sprecyzowanego, powodu drażniły go te naukowe wyjaśnienia i sugestie, choć właściwie powinny przynosić ulgę! Drażniły jak... jak profanacja? Uproszczenie? Próba zamknięcia w określonych granicach czegoś, co wymykało się wszelkim określeniom. Profesor oczywiście zauważył jego nastrój i – zamilkł. Tylko uśmiechnął się lekko, co natychmiast uczyniło jego twarz swojsko-sympatyczną. Szyper Józef Broch przyglądał się im obu, takim przecież podobnym do siebie, z ciekawością i namysłem, czego Franek nie spostrzegł. Na sekundę wręcz jakby zapomniał o obecności ojca. Tym bardziej że odrywając wzrok od drażniącej go twarzy Profesora przypadkiem (?) spojrzał na ławę, gdzie siedziały trzymające się za ręce dziewczynki (dziewczynki?), a one, jak gdyby tylko na to czekając, zaśmiały się bezgłośnie, dokładnie w taki sposób, w jaki to czynili w swym niezwykłym porozumieniu Króliczek i Mapciuszek. Ech, do diubla, to oni albo ja... – Ale co było dalej, Franuś? Gdzie... gdzie cię niosło z tego Diabelskiego Morza? Pamiętasz coś? Głos ojca przywrócił Franka do rzeczywistości, do rzeczywistości chwili obecnej... – Nnnie wiem, właściwie nie wiem – rzekł powoli, ciągle jakby ważąc słowa. — Ja bym wolał, żebyście mi opowiedzieli, jak było tutaj, jak się tu znalazłem... Bo... może będzie mi łatwiej... Bo... pewne rzeczy powtarzają się i... i mógłbym myśleć, że to, co przeżywałem albo to, co mi się wydawało, że przeżywam, to sen czy sen na jawie, albo jakieś majaczenia... Bardzo proszę, opowiedzcie mi. – No cóż – zaczął Profesor wyjmując z kieszeni fajkę – nurkowałem właśnie, ja tu między innymi prowadzę badania podwodne, i w jakimś momencie, wynurzywszy się na powierzchnię, zobaczyłem dryfującą wyraźnie „na los fali” dziwną łódź, z jeszcze dziwniejszym żagielkiem. Podpłynąłem tam szybko i zobaczyłem, że jest to bardzo starego typu szalupa ratunkowa, a w tej szalupie leży długi, wychudzony chłopak i patrzy na mnie otwartymi oczami, które me widzą, a w każdym razie nie widzą mnie... Z początku, wyznam, najbardziej mnie zaintrygowało, jak ta łódka z nieprzytomnym żeglarzem przedostała się do laguny. Teoretycznie rzecz biorąc, i na tak zwany zdrowy rozum, powinna była roztrzaskać się o rafy. Pomyślałem... że może zniosło ją do jakiejś podwodnej groty i że przedostała się tą drogą... – Oj, Mapciuszku!!! – Oj, Króliczku!!! Franek, acz bardzo zasłuchany w relację Profesora, wychwycił te słowa i drgnął: małe diabliki patrzyły na siebie uśmiechnięte nieznośnie konspiracyjnym porozumiewawczym uśmiechem. – Coś usłyszałeś? – spytał Profesor. – A... a pan nie? Wydawało mi się, że te dzieciaki coś powiedziały. – Siedzą jak myszy pod miotłą. 106 Obecność diablików zdawała się denerwować Profesora, lecz... nie śmiał ich wyprosić? – Ale słuchają, jakby wszystko rozumiały – wtrącił Józef Broch... – Więc kontynuuję. Pomyślałem o podwodnej grocie, ale... mogło być i inaczej... Rzecz się przecież działa w osławionym Trójkącie Bermudzkim. Mówiąc nawiasem, ja się przychylam do opinii tych badaczy, którzy są zdania, że to raczej kwadrat niż trójkąt... Franek, który starał się kontrolować swoje odruchy, nie potrafił ukryć zaskoczenia. – Że... to kwadrat? Nie słyszałem o takiej teorii. Kwadrat! KWADRAT. KWADRATOWA ŚCIANA, „CZWARTA ŚCIANA”, KWADRAT BLASKU. Profesor obserwował go bacznie. – Więc – podjął głosem monotonnym, jakby chciał uśpić czujność chłopca lub... wprowadzić go w stan hipnotyczny? – Godwin przeprowadza linię łączącą między Bermudami i wybrzeżem Wirginii na północy oraz Kuby, Haiti i Puerto Rico na południu. Daje to kwadrat dość nieforemny. O wyraźnym czworoboku mówi Richard Winner. On kreśli linie łączące rejon Bermudów i Azorów z Barbadosem i dalej z Kubą południową i północną Florydą. Różnie kreśli się te linie. Najpowszechniej, jak wiesz, mówi się o trójkącie. Dla mnie jednak, a kształt uważam za istotny, istotniejszy niż miejsce... jest to kwadrat. Powinien to być kwadrat – poprawił. – Taak! Ale o tym, jeśli zechcesz, pogadamy później. Doprowadziłem szalupę z tobą do brzegu. Cała była obrośnięta pąklami i to między innymi podsunęło mi przypuszczenie, że przybywasz z Morza Sargassowego... No, a potem... wezwałem mego przyjaciela Juliana – lekarza, który, podobnie jak ja, przebywa na tej wysepce i w ogóle w tym rejonie w celach naukowobadawczych. Wolałem, żeby i on, choć sam jestem też lekarzem – teraz Profesor zaczął się zacinać, jakby ważył słowa albo jakby mu coś w formułowaniu zdań przeszkadzało — ostukał cię i opukał i to, co stwierdził – a stwierdził, że właściwie jesteś absolutnie zdrów, tylko pogrążony jakby... jakby w innym stanie świadomości – sprawiło, że podjęliśmy, że podjąłem, bo to była głównie moja decyzja, ogromne ryzyko. Ogromne, ale może mniejsze... Mianowicie nie wezwałem helikoptera sanitarnego i nie odesłałem cię do Nassau do kliniki. Natychmiast jednak zacząłem szukać twojego ojca i... i byłbym zmienił decyzję, gdyby... gdyby tego ode mnie kategorycznie zażądał... Prawdopodobnie bym zmienił – dodał ciszej, a dziwne metaliczne lśnienie wypełniło jego oczy, czyniąc je niemal nieprzejrzystymi. – Ale skąd? – zaczął Franek i podniósł rękę do szyi. – Miałeś go na sobie – rzekł Profesor. – Dobry stary marynarski zwyczaj, ten nieprzemakalny woreczek z dokumentami na szyi. To był dla mnie nie lada wstrząs, kiedy przeczytałem, jak się nazywasz i skąd pochodzisz... Metaliczne lśnienie w oczach rozpraszało się jak wolno unosząca się mgła. – Bo widzisz, synu – nie wytrzymał Józef Broch – najważniejszego ciągle nie wiesz!... – Ja... właściwie też powinienem był nazywać się Broch – podjął Profesor, mgła z jego oczu uleciała ku oczom Franka, ale nie wzrok chłopaka stracił ostrość, a jego słuch... – Garret to nazwisko mego ojczyma – słyszał jak przez mgłę – który mnie usynowił i wykształcił. – Powinien nazywać się Jakub Broch i wszystko wskazuje na to, że jest moim przyrodnim bratem, a więc twoim stryjem, Franek! Głos ojca podziałał otrzeźwiająco, ożywczo. – Byłby więc synem mego dziadka Augusta, który zaciągnął się na niemiecki statek, by pomścić ojca zakatowanego przez Hannemana? – Tak, chlopie, tak!... A wiesz, gdzie się urodził? W Auckland, na Nowej Zelandii! – Tam, gdzie znalazłeś... u śmieciarza... – Dziennik Antona Brocha, tak – dokończył nie Józef Broch wszakże, a Profesor. – Ja o tym Dzienniku – ciągnął, uderzając się lekko cybuchem nie zapalonej fajki o wargi – ja się o tym Dzienniku dowiedziałem późno, dopiero po... po śmierci mojej matki, która... która w liście 107 wyjaśniła mi wiele spraw... Kłamie!... Coś tu przemilcza. Widział Dziennik albo chociaż wiedział o nim — w uszach Franka te zdania rozległy się bardzo wyraźnie i jakby z zewnątrz, choć zdawały się być tylko (były?) głosem jego myśli – potrząsnął głową ze zniecierpliwieniem: irytowała go ta nieustanna czujność, ta dziwna podejrzliwość, prawdę mówiąc czuł się coraz gorzej, w miarę, jak Profesor mówił, ogarniało go niewytłumaczalne złe samopoczucie. A może to tylko reakcja na te wszystkie rewelacje? „Nie czułem tego, kiedy opowiadał ojciec!” – Ojca mego pamiętam jak przez mgłę (mgła!) – ciągnął Profesor. – Był rybakiem, miał własny kuter, uczył mnie mówić po polsku, a raczej po kaszubsku. Zapamiętałem z kaszubskiego tylko jedno zdanie: „kurp, który nie tabaczy, nic nie znaczy” – dodał ze śmiechem, który... przeszedł w chichot? Nie, chichot włączył się w ten śmiech, dobiegł zza okna, jakby ktoś tam chichotał serdecznie czymś ubawiony. – Kurp, który nie tabaczy, nic nie znaczy – powtórzył Profesor – – ...który nie tabaczy, nic nie znaczy, nic nie znaczy — echo odbite jakby od ginących w mroku ścian – nic nie znaczy, cha, cha, cha, wielkie, pożółcone tabaką nozdrza, mrok. – Ojciec pewnego dnia znikł z mego życia, z naszego życia.... Po prostu pewnego dnia wyszedł i nie wrócił, tak się to przynajmniej dla mnie przedstawiało. Matka moja... kobieta z Wysp... wyszła za mąż za Johna Garreta, który mnie, jak powiedziałem, usynowił i wykształcił... Pojechałem na studia do Stanów, zacząłem pracować naukowo i zostałem tam. Kiedyś otrzymałem list zawiadamiający mnie o śmierci matki, która utonęła... utonęła... (czy słowa naprawdę powtarzały się, czy echo...?). Zostawiła mi list, pisany sporo wcześniej, jakby przeczuwała swoją śmierć... nie wiem... W każdym razie z tego listu dowiedziałem się, że... dowiedziałem się... skąd pochodził mój ojciec... o tym Dzienniku, o tym, że ojciec wyszedł z wojny cało, ale... stracił Dziennik i że – Profesor zatrzymywał się coraz częściej, jakby mu brakło słów, czy może polskich słów – że... nie wrócił, bo wynajął się, razem z kutrem, młodym naukowcom, którzy zamierzali odkryć tajemnicę Trójkąta Bermudzkiego i że ten kuter, wraz z nimi, zaginął bez śladu... (On nie wie, jak nazywa się kuter?!) – Niesłychanie zainteresowało mnie to wszystko... I życie mojego ojca, ten... Dziennik, to tajemnicze zaginięcie... Dużo trzeba by mówić, powiem może kiedyś, w każdym razie nadałem wówczas zupełnie inny kierunek swemu życiu, swojej pracy... Osiadłem tu, na Bahamach, gdy dowiedziałem się, że tutaj właśnie zamieszkała pani Anna Maria Blythe, matka owego zaginionego naukowca. Na kutrze zresztą znajdował się nie tylko jej jedyny syn wraz z żoną i malutką córeczką, ale i jej siostra bliźniaczka, Weronika. Teraz rozumiesz, dlaczego tak się zdenerwowała, kiedy powiedziałeś „pani chyba ma siostrę bliźniaczkę...” Pani Blythe zamieszkała tutaj, gdyż ciągle czeka... ciągle wierzy, że oni żyją, że nie zginęli, tylko gdzieś tu w pobliżu przebywają... Ta jej wiara wzmocniła się, kiedy ja tu przybyłem... i rozpocząłem moje badania, a zwłaszcza wówczas, gdy na wyspie zaczęła pojawiać się tajemnicza dziewczyna... Nie wiedzieliśmy o niej właściwie nic konkretnego poza tym, co o sobie powiedziała, a powiedziała, że nazywa się Sasanka... Nazywam się Sasanka, tylko tyle... – Jak to: zaczęła pojawiać się? – spytał Franek starając się ze wszystkich sił, aby w jego głosie nie można było wyczuć wstrząsającej nim szalonej emocji. – Och, wiesz... w tym rejonie świata, wszędzie tam, gdzie rozsiane są archipelagi tysięcy wysepek, ludzie pojawiają się i znikają, przychodzą i odchodzą, nikogo to nie dziwi, nikt o nic 108 nie pyta... Tu na Bahamach jest blisko trzy tysiące wysp i wysepek. Dziewczyna, która mówiła o sobie, że nazywa się Sasanka, przypływała czółnem, mieszkała tu kilka dni, czasem kilka tygodni i odpływała... Ostatni raz widzieliśmy ją, jak to ustaliłem, w dniu, kiedy ta dziwna mgła weszła na waszą flotyllę rybacką, słowem w dniu, kiedy ty zaginąłeś. Tego dnia dziewczyna wypłynęła i... od tej pory nie pokazała się, co oczywiście nie musi czegoś oznaczać, bo okresy jej nieobecności były zawsze długie. Pani Blythe, a trzeba ci wiedzieć, że Sasanka do niej właśnie najczęściej przychodziła, twierdzi, że jest ogromne rodzinne podobieństwo i że... że to jest jej wnuczka, ta, która zaginęła razem z kutrem, choć oczywiście jej wnuczka byłaby teraz dorosłą kobietą... Ale Czas... Tam może być inny czas... – Tam? Franek rzucił to pytanie niemal agresywnie. – Jest taka teoria, która mnie osobiście szczególnie interesuje, a która stwierdza, że istnieje równoległy trójwymiarowy świat, który przenika nasz świat, przyjmując tę samą przestrzeń. Wytłumaczę ci to bliżej, nie, jasne nie teraz. Na razie tylko powiem jeszcze, że według tej teorii pomiędzy owymi dwoma światami powstają tu i ówdzie różne jakby otwory i może się zdarzyć, że przedmioty lub istoty żywe, schwytane w wir, prześlizgują się do tego równoległego świata. Są tacy, którzy utrzymują, że to Stamtąd, a nie z Kosmosu, przylatują UFO, że... ...wszystko jest tu na Ziemi – dokończyła Sasanka. Franek raz jeszcze nie potrafił się opanować. Usiadł. Rozejrzał się, pokój, okno, nie ma jej. Ale dwa zasłuchane w niezrozumiałą (?) mowę stworki (Króliczek i Mapciuszek?) złapały się za ręce i chichocząc głośno wyszły oknem. A może zresztą to nie one chichotały, może to ktoś (coś) za oknem? Nad wszystkimi jednak głosami i odgłosami, nad wszystkim w ogóle, dominował usłyszany tak wyraźnie, tak z bliska, głos Sasanki. SASANKA... – Profesorze... Jakub! Jemu się chyba pogarsza!... Zaczyna znowu wyglądać jak... jak przedtem. Jakub, rób coś!... Zaniepokojony, serdeczny głos ojca. – Wciąga go! Zimny, bezosobowy głos Profesora. „Podjąłem wielkie ryzyko, ogromne. Prawdopodobnie...” – Jakub! Nie siedź tak! Nie gap się tylko... Franek! Franuś, synu!... SASANKA. Widział, wi d z i a ł , jak Sasanka przyklęka, przez kolorową szmatkę wyjmuje szydełko z pyska psa Nalewki, wbija je w brzęczący na ziemi kok, który wraca na swoje miejce, widział, jak szmaciana lalka leżąca na białych kamykach Alei staje się znowu Ciocią Weroniką. A potem już tylko widział Sasankę: szczupłą, długą, zielonooką, Don Kichot śmiertelnie wyczerpany, wyglądała, jakby uchodziło z niej życie i miała za chwilę runąć na ziemię, i zmienić się w bezkształtną kukłę. Wizja była tak wyraźna, że Franek odruchowo wyciągnął ręce, aby podtrzymać chwiejącą się, i napotkał wybiegające ku niemu, nie, nie delikatne, chłodne ręce Sasanki, napotkał duże ciepłe ręce... – Franek! Wracaj! Synu! Wr a c a j ! Tylko jedno jest w tej chwili do zrobienia, to, co zawsze skutkowało, dotknąć jej. Ściskał, mocno, z całych sił ściskał jej dłonie, przekazując całą swoją siłę, otworzyła przymknięte oczy, były przejrzyście zielone, świeciły jak dwa wciągające w głąb jeziora, przejrzyste, podświetlone jakby od dna wody Oceanu. – Franek! Synu! Wracaj! – Czy myślisz, że ja... że my wszyscy tutaj z tobą włącznie jesteśmy całkowicie panami własnej woli? – spytała Sasanka, jej oczy poszarzały, a potem zniebieszczały stając się oczami postaci z Lustra, ale dwie duże ciepłe ręce nie puszczały, ciągle przekazywały swoją siłę... – Puść go, Józef! Nie tak mocno! Puść, zostaw!... – Odejdź! Odejdź, mówię! To mój syn! Franek, wracaj! 109 Niebieszczało, niebieszczało, w oknie ukazał się ptak, niebieskimi skrzydłami trącił krzak, purpurowe płatki zawirowały w ulewie. Okno. Owczarz. Tatk! Szeroka, ogorzała twarz, nie... nie bój się, tatk... – Nie bój się, tatk, jestem. Widziałeś tego zimorodka? – Zimorodek na Wyspach Bahama? – ironiczny głos Profesora był niby cięcie bata zawracającego na wytyczony szlak zbuntowany zaprząg. – Tak, synu, widziałem tu zimorodka-olbrzyma. Co go nazywają „chichoczący osioł” – powiedział ostro, wyraźnie, dobitnie szyper ze Swarzewa, Józef Broch. I potem z ogromną czułością: – synu... – Wszystko dobrze, tatk. Chciałbym... chciałbym teraz zostać sam... – Dobrze, synu, jak chcesz. Ale zaraz potem – obrócił ku Profesorowi gniewną, zdecydowaną twarz – zabieram cię do domu! Nikt już na moim dziecku nie będzie robił eksperymentów! Dzwonię po helikopter. No, to cię zostawiamy. Będę obok, jakby coś. Wołaj albo dzwoń, tu jest dzwonek. Dobrze, synu? – Tak jest, tatk! Ja tylko na chwilę... Muszę. Tylko chwilę... Zamknął oczy. Musiał zasnąć, bo najpierw była chwila zupełnego niebytu. Po tej chwili otworzył oczy całkowicie przytomny i jakby przyciągany magnetyczną siłą obrócił głowę ku stojącemu przy jego łóżku podręcznemu stolikowi. Od razu nagląco, jakby pragnąc znaleźć się w polu jego widzenia, nasunęło się to, co tam leżało: mikrokomputer w podniszczonym futerale. Nieprzemakalny woreczek z dokumentami. I... Franek rozpoznał ten niezbyt foremny rzeźbiony przedmiot. Tylko że wówczas, gdy leżał w nagromadzeniu przeróżnych przedmiotów, zagracających taras-dach Pałacu na Niby-Wyspie, przyciągnął jego oczy przede wszystkim swoim szczególnym kształtem, rozpoznawalnym dla każdego żeglarza. Teraz jeszcze znajdowała się przy nim zadrukowana karteczka. Napis brzmiał: „starożytny przyrząd nawigacyjny. Przypuszczalny wiek: 10000 lat”. Obok pieczęć Muzeum Archeologicznego. I niżej dopisek odręczny: przypuszczalny wiek podmorskich budowli u wybrzeży Wysp Bahama (Andros, North Bimini) ustalono na ok. 10000 lat. Ten dopisek, dopisek po polsku, wyszedł z pewnością spod pióra Profesora i Franek, którego wszystkie zmysły były niezwykle wyostrzone, odebrał go jak ów zapamiętany z niedawnej wymiany zdań ton, jakby cięcie bicza zawracającego na wytyczony szlak zbuntowany zaprząg. I odczuł tę samą nieznośną irytację, jaką odczuwał przy sugerujących wyjaśnieniach i nie mniej sugerujących niedomówieniach w całej relacji Profesora... Jakub Broch? Luki w jego relacji, luki, otwory, „pomiędzy tymi dwoma światami powstają jakby otwory”. Z którego świata jest Profesor? Będziesz teraz jednym z tych, którzy wiedzą. Ci najwytrwalej szukają i właśnie oni są nadzieją Ludzi. Strzeż tej wiedzy. Olbrzymi potężny mężczyzna wypełniający okno. Olbrzymi potężny mężczyzna w kapeluszu nasuniętym na twarz, który przesłaniał Wyjście. Który przesłaniał Czwartą Ścianę. Tajemnica Czwartej Ściany! Kwadrat blasku, w kwadracie blasku złota kula niknąca, niknący zarys postaci. Nauka? To też baśń. Obawiam się, że to wojna. Wojna tych światów. Franek poderwał się, nagle zaniepokojony. Szalony niepokój, uczucie, że trzeba się śpieszyć, że musi się śpieszyć, wojna tych światów, Sasanka! Trzeba się śpieszyć, czas nagli... W ten gorączkowy nastrój wdarł się dźwięk rytmiczny, ledwo słyszalny, ale natychmiast przyciągnął jego uwagę. Za oknem na purpurowym pnączu siedział purpurowy drozd, kołysał się lekko od okna i do okna, ruchem wahadłowym, trącał szybę, wydawało się; że tylko ją muskał, a przecież odzywał się stuk i zaraz potem drugi, jakby i tam za oknem coś trącał, kołysał się 110 rytmicznie jak wahadło zegara. Cz y z e g a r mu s i c h o d z i ć ? Franek opadł z powrotem na poduszki. Ogarnął go wielki, wyzwalający spokój. Przymknął oczy i zobaczył Małe Morze po zachodzie słońca. W niewiarygodnej ciszy wygładzonych, przybrzeżnych wód, ku którym szarzejące niebo osuwa się miękko, głosy i kształty toczą ze sobą dialogi wyrazisty, pełen harmonii. Rybackie łodzie rzucone tu i tam w pobliżu proporczyków znaczących linię zastawionych sieci leżą, niemal nie zanurzone, jakby na wielkiej, wyciągniętej ku strądowi dłoni. Od brzegu cicho odbija czółno; sunie lekko, prawie bezszelestnie, stojący w nim wysoki rybak w granatowym swetrze, w długich gumowych butach wprawia je w ruch jakby od niechcenia nieczęstymi pchnięciami tyczki, na dziobie czujnie wpatrzony w mrok siedzi pies. Zapach wędzonych w pobliskich chatach ryb miesza się z zapachem tej przedwieczornej ciszy. POJADĘ. ALE WRÓCĘ. WRÓCĘ I ZNAJDĘ CIĘ, SASANKO. TAJEMNICA CZWARTEJ ŚCIANY! NIE CHCĘ OCALEĆ SAM. 111 Spis treści Rozdział pierwszy Magiczny krąg Rozdział drugi Śmiech Rozdział trzeci Manewry Rozdział czwarty Biała Góra Rozdział piąty Kłębek Rozdział szósty Lustro Rozdział siódmy Czwarta ściana Rozdział ósmy Którego można nie przeczytać