Cliff Garnett Reaktor Zwykli ludzie sypiają spokojnie po nocach tylko dlatego, że twardzi mężczyźni są zawsze gotowi stosować przemoc w ich imieniu. George Orwell Prolog 23 września, godzina 17.42, Krajowa Agencja Bezpieczeństwa, Dowództwo Pionu Wschodniego, Tajne Centrum Siatek Specjalnych, Fort Meade, Maryland Wszystkie rozkazy dla grupy TALON Force, które Sam Wong określał skrótem TAD, miały charakter nadzwyczajny. Wszystkie wydawano w trybie alarmowym, a ten wydawał się szczególnie pilny. Pewnie dlatego, że nie nadszedł szyfrowanymi łączami komputerowymi z samej góry. Co więcej, nie pochodził nawet od przełożonego Sama, dowódcy Połączonych Sił Specjalnych, generała brygady Jacka Kraussa. Dyrektor centrum osobiście pofatygował się na dół do mrocznej sali łączności, co tym bardziej zaniepokoiło Wonga. Obrócił się ze swoim fotelem w kierunku olbrzymiej baterii monitorów komputerowych, klawiatur, interfejsów i track-balli. I jeszcze jedno, pomyślał młody Amerykanin chińskiego pochodzenia. Poprawił okulary na nosie i zerknął na zapisaną kartkę. Przeraziła go mina Scofielda. Dotychczas w obliczu każdego kryzysu, który mógł się zakończyć śmiercią wielu ludzi, twarz dyrektora wyrażała jedynie zmęczenie. Ale dziś... rozmyślał Sam i położył palce na klawiaturze. Dziś Scofield był... tak blady jakby i jemu, tutaj, w Waszyngtonie, groziło śmiertelne niebezpieczeństwo. Kto pierwszy? - zastanawiał się w myślach. Za wszelką cenę starał się skupić wyłącznie na stukaniu w klawisze i czytaniu notatek Scofielda. Wpisał polecenie. Na ekranie wyświetliła się mapa Stanów Zjednoczonych z sześcioma czerwonymi znaczkami w kształcie orlego szponu, rozrzuconymi od jednego wybrzeża do drugiego. Rzecz jasna, przekaz musiał dotrzeć do wszystkich w odstępach sekundowych. A kto tym razem zostanie uhonorowany i jako pierwszy otrzyma powiadomienie? 7 - Jezu! - syknął pod nosem, czytając notatkę. Trzeba było zacząć od szefa grupy. A potem zawiadomić Wielkiego Jacka. I to jak najszybciej. Godzina 17.43, pustynny płaskowyż nad rzeką Liano, zachodni Teksas U schyłku dnia trzech jeźdźców dotarło na szczyt skalistego grzbietu i zatrzymało konie, żeby popatrzeć na zachód słońca. Dziesięcioletni Randall Barrett z wprawąuspokoił swego zniecierpliwionego kuca, lekko ściskając kolanami jego boki. Zdjął kapelusz i osłonił nim oczy przed jaskrawymi promieniami. Nie mógł się doczekać, kiedy i jego stetson, podobnie jak kapelusz ojca, będzie nosił ślady wieloletniego używania. - Ten nowy facet mamy ciągle się nam podlizuje, tato - oświadczył po chwili. -Nieprawda! - zaprzeczyła żarliwie dwunastoletnia siostra Randalla. -Mówisz tak, bo chciałbyś, żeby tata do nas wrócił! Ciągle się łudzisz! - Nie umie jeździć na koniu ani wspinać się po linie, a z pistoletu nie trafiłby w beczkę, nawet gdyby go do niej wsadzić - mruknął z pogardą chłopiec. - No wiesz?! Dla ciebie każdy facet musi to umieć? - syknęła rozzłoszczona Berty Sue. - Przynajmniej... -Urwała. Doskonale zdawała sobie sprawę, że brat próbuje grać rolę pokrzywdzonego dziecka rozwiedzionych rodziców, ale wiedziała, że ojciec na pewno nie da się na to nabrać. Nie mogła jednak zgodzić się z Randallem. - Przynajmniej Jeffery stale jest z nami, nie znika z domu co parę dni. - Ale to mięczak. Tata służy w zielonych beretach! - Za to Jeffery jest... dżentelmenem - wypaliła Berty Sue. - Prawnikiem. Jeździ nowiutkim lexusem, a nie poobijaną furgonetką chevroleta, która ma tyle lat, co on. Tylko udawała niechęć do ojca. Kochała go. Szanowała za to, że regularnie przysyła czeki i prezenty z różnych zakątków świata. Ale widywali się sporadycznie, jedynie wtedy, kiedy on miał czas, a dla niej było to za mało. - Jeffery to zwykły palant! - rzucił chłopak. - Randall! - krzyknęła Betty Sue. - Chyba sam nie wiesz, co... - Dość tego. Major Travis Beauregard Barrett mówił z ledwie wyczuwalnym teksa-skim akcentem, zawsze tak samo powoli i spokojnie. Ale jego głos miał specyficzne brzmienie, które zawsze przykuwało uwagę słuchaczy, także dzieci. 8 - Jestem żołnierzem, Betty Sue - wyjaśnił ojciec. Spod przymrużonych powiek obserwował wielką pomarańczową kulę płomieni spadającą na Meksyk, gdzieś daleko za Rio Grandę. - To mój zawód. Nie zamierzam cię za to przepraszać, ale rozumiem, że nie musi ci się to podobać. Dziewczynka nie odpowiedziała. Siedziała sztywno w siodle, także spoglądając na słońce. - Randall, mama ma dość zmartwień z wychowaniem was, prowadzeniem rancza i pracą w banku - zwrócił się Travis do syna. - Potrzebuje waszej pomocy, a nie krytyki co do wyboru swojego... życiowego partnera. - Tak jest - odparł chłopak grobowym głosem. Barrett poczuł nagle na biodrze charakterystyczne drgania odbiornika. Poruszył się niespokojnie. Do diabła! Tylko nie teraz! Nie w ten weekend! -przemknęło mu przez myśl. Skupił się na odczytywaniu przekazywanej alfabetem Morse'a wiadomości. s-z-e-f-i-e//t-a-d//p-a-s-k-u-d-n-y//s-z-p-i-k-u-l-e-c/// - Jasna cholera! - mruknął Travis. - Co się stało? - Betty Sue zerknęła podejrzliwie na ojca. Nie miała pojęcia nawet o istnieniu oddziałów TALON Force, tym bardziej nie wiedziała o tym, że Barrett dowodził jednym z siedmiu zespołów. - No cóż, nie będziemy mogli jutro pojechać na zakupy do Austin - odparł Travis. - Właśnie... przypomniałem sobie, że mam pilną sprawę do załatwienia. - Och, tato! Znowu...? -jęknęła dziewczynka. Randall nisko zwiesił głowę. Barrett, mimo że uczestniczył w wielu akcjach zbrojnych, poczuł, że serce mu się kroi. - Teraz sobie przypomniałeś? - zapytał chłopak piskliwym głosem, z trudem przełykając łzy. - Tak. - Bóg jeden wiedział, jak Travis nienawidził takich chwil. -No właśnie! - rzuciła ze złością Betty Sue, ocierając dłonią policzki. -Z tobą zawsze tak jest, tato! Hej! Szarpnęła wodzami, zawróciła i pogalopowała w dół, w kierunku rancza. Nie obejrzała się. Nie zwolniła nawet, gdy pęd powietrza zerwał jej kapelusz z głowy. Travis z wściekłości zazgrzytał zębami. Spojrzał na syna, który mierzył go badawczym wzrokiem. Po twarzy chłopca spływały łzy. Major z wysiłkiem podniósł rękę i położył dłoń na ramieniu Randalla. - Wiem, że... w takiej chwili żadne tłumaczenia nie mają sensu. Ale któregoś dnia, synu... będę mógł ci wszystko wyjaśnić. - Jak wstąpię do zielonych beretów? - Randall trochę się rozpromienił. Travis uśmiechnął się smutno. - Zgadza się. Jeśli tylko będziesz chciał zostać żołnierzem, podobnie jak ja. Chłopiec wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Ścigamy się do domu! - Jak chcesz, chłopcze. Tylko uważaj na tego świstaka. - Gdzie? - Dzieciak zaczął się rozglądać. Travis zachichotał i szarpnął wodzami. Wielki ogier rasy Tennessee Wal-ker pogalopował ścieżką w dół. - Tato! - wrzasnął za nim Randall, rzucając się w pogoń. - To nie fair! Oszukujesz! Sto metrów przed ranczem Barrett ledwie zauważalnie ściągnął wodze. Wierzchowiec zwolnił trochę, dzięki czemu chłopak na rozpędzonym kucyku wyprzedził go o pół długości i pierwszy minął bramę. Godzina 17.43, kreolska winiarnia, Nowy Orlean, Luizjana Wielki Jack kołysał się zamaszyście w rytm żywego bluesa. Na parkiecie pary podrygiwały i podskakiwały, obracały się i wirowały. Olbrzymie cało-ścienne lustro za barem aż dygotało od dudniących uderzeń bębna taktowego. Obaj barmani również tańczyli, energicznie potrząsali shakerami i przesuwali po kontuarze trunki. W zadymionej sali panował ogłuszający hałas, ale i tak też powinno być. Na podwyższeniu w głębi pomieszczenia Młynarz McGhee silnie dął w połyskujący saksofon, którym wywijał w powietrzu. Wyglądał, jakby lada moment miał dostać apopleksji. Na jego wysokim czarnym czole pojawiły się nabrzmiałe żyły. Pianista Skórzak, przebierając palcami po klawiszach, małpował Raya Charlesa i demonstrował zęby w uśmiechu o szerokości zderzaka cadillaca eldorado, rocznik 1976. Pochylony nad mikrofonem Biegus trącał kciukiem struny gitary z zaciekłością człowieka opętanego przez demony. Dick Richeaud natomiast wydobywał z elektrycznego basu takie tony, które wprawiały w rezonans szare komórki wszystkich osób przebywających w budynku. Za rzędem muzyków i baterią perłowoczerwonych bębnów oraz połyskliwych talerzy siedział potężnie zbudowany Jacąues Henri DuBois. To on był siłą napędową zespołu. Kapitan korpusu piechoty morskiej Stanów Zjednoczonych wybijał rytm z ogromnym impetem. Nic dziwnego, miał sto dziewięćdziesiąt pięć centymetrów wzrostu i ważył sto czternaście kilogramów. Zwalisty, zlany potem, szeroko uśmiechnięty olbrzym ryczący na cały głos. Pałeczki ze świstem rozcinały powietrze. Goście chórem powtarzali słowa znanego przeboju: 10 - Nerwus Leeee! Wkroczył do baru...! I wyszedł na środek parkieeetu! Wyciągnął rewolwery... czterdziestki czwórki... o długich luuufach! Taki to był Nerwus Leeee! Po obu stronach Jacka tańczyły dwie zgrabne Murzynki w obcisłych sukienkach, ze szklaneczkami w dłoniach. Zmysłowo kręciły biodrami w rytm piosenki, uważając, żeby nie wylać ani kropli drinków, a jeszcze bardziej, by nie znaleźć się w zasięgu śmiercionośnych pałeczek perkusisty. Doskonale wiedziały, że w przerwach Jack uwielbia, gdy mu się masuje grające pod skórą muskuły, ale podczas występu nie wolno mu przeszkadzać. DuBois strzygł się tak krótko, że wyglądał, jakby był łysy. Uważał to nawet za powód do dumy. Zresztą, oprócz gry w zespole, no i może paru kobiet, dla Jacka nie liczyło się nic poza korpusem piechoty morskiej. W sali przebrzmiała piąta zwrotka, w której Nerwus Lee dwoma szybkimi strzałami położył trupem zdradziecką dziwkę i jej tajemnego kochanka. Jack najbardziej lubił tę część piosenki. Ze zdwojonym impetem uderzył w talerze. W ten sposób zaakcentował swoje uznanie dla słodkiej zemsty. Szkocka whisky była doskonała, dziewczynki jeszcze lepsze, ale nic nie mogło się równać z dobrym bluesem. -Nerwus Leeee...! Kopnął pedał bębna taktowego. Uderzenie rozbrzmiało jak wystrzał z armaty. Wtedy nadeszła wiadomość. Młynarz odebrał jąpierwszy, bo o ułamek sekundy wcześniej w pół taktu urwał melodię i szybko obejrzał się na Wielkiego Jacka. Perkusista zastygł z rękoma w górze. Pozbawiona rytmicznej podstawy piosenka zamarła w powietrzu. Muzycy stopniowo urywali frazy. Powoli milkł tłum zdziwionych gości. Wszyscy wpatrywali się w DuBois, który siedział bez ruchu, jakby pogrążony w transie. - Hej, Jack - odezwała się cicho jedna z dziewcząt. - Wszystko w po-rzą...? Pałeczki z trzaskiem wylądowały na podłodze. Ciemnoskóry olbrzym poderwał się ze stołka, zeskoczył z podwyższenia i ruszył truchtem między rozstępującymi się gwałtownie parami na parkiecie. Wbiegł po schodkach i po chwili zniknął w wyjściu na ulicę. - A niech to szlag... - syknęła kobieta przy barze. Pędząc chodnikiem do swojego czarnego lincolna navigatora, Jack koncentrował się na odczytywaniu wiadomości przekazywanej alfabetem Morse^ w postaci delikatnych impulsów elektrycznych, generowanych przez nowoczesny odbiornik, który nosił na biodrze wetknięty za pasek spodni. w-i-e-l-k-i//t-a-d//t-y-m/r-a-z-e-m/c-u-c-h-n-i-e/z/d-a-l-e-k-a//s-z-p-i-k-u-l-- e-c/// DuBois przyspieszył. 11 Godzina 17.43, wojskowa operacyjna strefa powietrzna Echo Zulu, południowa Nevada, lotniczy tor ćwiczebny Tango, obecnie wykorzystywany Jedna z młodszych znajomych określiła kapitana lotnictwa Huntera Evansa Blake'a jako „połączenie Toma Cruise'a z Valem Kilmerem". Był niezwykle przystojny, uprzejmy i szarmancki. Zawsze jednak istniał cień podejrzenia, że uśmiech rodem z sennych marzeń dentystów lada moment może obnażyć groźne kły. Matka Blake'a wywodziła się z bogatej bostońskiej rodziny, ojciec był wojskowym pilotem. Blake po raz pierwszy zasiadł za sterami w wieku dziesięciu lat, a do tego czasu skonstruował setki modeli samolotów. Członkowie załóg, z którymi latał, mawiali, że utrzymałby maszynę w powietrzu, nawet gdyby został z niej sam szkielet. Teraz, dwa tysiące metrów nad ziemią w tyle kabiny najnowszej maszyny szturmowej pionowego startu, noszącej złowieszczą nazwę „T-Rex", Blake zwyczajnie się nudził. W grupie wybranych oficerów prowadził szkolenie z pilotażu powietrznych platform bojowych. Były to największe i najgroźniejsze maszyny rosyjskich Mi-24 „Hind", lecz tego dnia odbywały się zajęcia z podstawowych elementów manewrowania, równie męczące dla kadetów, co bezgranicznie nudne dla instruktora. Na szczęście nie trwało to długo. Na pulpicie zapaliło się czerwone światło, a mechaniczny głos w słuchawkach natychmiast wyrwał Huntera z letargu. - Alarm pożarowy, kapitanie! - wrzasnęła siedząca za sterami dziewczyna w stopniu podporucznika. - Widzę - odparł spokojnie Blake. Starał sienie zwracać uwagi na skrzekliwe ostrzeżenia: „alarm pożarowy, alarm pożarowy...", rozbrzmiewające na okrągło w słuchawkach niewygodnego hełmu wyposażonego w noktowizor i sprzężonego z termolokacyjnym systemem naprowadzania. Pochylił się i ze zmarszczonymi brwiami zaczął wodzić spojrzeniem po wskazaniach przyrządów pokładowych. Spojrzał przez okno na krótki, tępo ścięty płat nośny z pękatą gondolą silnika turbinowego napędzającego wielkie czterołopatkowe śmigło. Podczas lądowania i startu gondolę obracało się do pionu, przekształcając samolot w helikopter. - Przekazuję stery, kapitanie! - rzuciła pospiesznie dziewczyna. Była świeżo po promocji i nie miała większego doświadczenia. W obliczu poważnego niebezpieczeństwa wolała się zdać na instruktora. Ze zdenerwowania mimowolnie poruszyła drążkiem. Ciężka hybrydowa maszyna zakołysała się w powietrzu. - Nic z tego, poruczniku Herrera - oznajmił spokojnie Blake przez interfon. - To pani pilotuje. Ja jestem tylko instruktorem. Ma pani dyplom pilota i uczy się prowadzić nowy typ maszyny. Więc proszę uczyć się dalej. 12 -Ale... kapitanie! To... prawdziwy alarm! My... się palimy! - Na to wygląda. Radzę więc przystąpić do działania, żeby zaoszczędzić dowództwu trzydziestu milionów dolarów, nie mówiąc już o naszych tyłkach. - Ale... -wykrztusiła przerażona Herrera. - Jestem tylko... - Zna pani takie określenie: „zwęglone szczątki nie nadające się do identyfikacji"? W sytuacji alarmowej liczy się każda sekunda. Musi pani szybko podjąć decyzję. „Alarm pożarowy, alarm pożarowy...". Herrera próbowała odzyskać zimną krew. - Takjest... kapitanie! Jeżeli... - Niech pani myśli, Herrera. Co jest najważniejsze? Szybko! - Kontrola. Utrzymanie kontroli nad maszyną. - Świetnie. Więc proszę przestać wymachiwać drążkiem jak packą na muchy, dopóki silniki się jeszcze nie rozleciały. Co dalej? „Alarm pożarowy, alarm pożarowy...". - Trzeba znaleźć awaryjne lądowisko. - Zgadza się. Musimy zostać nad wybranym miejscem przymusowego lądowania, bo innego możemy już nie znaleźć. Jeszcze gorsze od upadku na ziemię są próby posadzenia maszyny na wodzie, między drzewami czy na stromym zboczu. Dziewczyna zaczęła się gorączkowo rozglądać. Tak szybko pochyliła się w bok, że aż huknęła hełmem o osłonę kabiny. - A potem zameldować o sytuacji awaryjnej - dodała, kierując samolot w stronę pobliskiego pola. „Alarm pożarowy, alarm pożarowy..." - Doskonale, Herrera. Wreszcie zaczyna pani mówić jak oficer Sił Powietrznych Stanów Zjednoczonych. Proszę wyłączyć alarm głosowy, żebyśmy nie musieli się nawzaj em przekrzykiwać, i rozpoznać sytuacj ę przed złożeniem meldunku. Porucznik wcisnęła klawisz komputera pokładowego. Skrzekliwy głos w słuchawkach urwał się nagle, ale czerwone światło ostrzegawcze nad tablicą przyrządów wciąż migało. - No więc... To alarm ogólny, nie specyficzny. Temperatura obu turbin w normie, kapitanie - powiedziała rzeczowym tonem. - Temperatura i ciśnienie oleju w silnikach w normie. W układach hydraulicznych też. Napięcie na prądnicach... prawidłowe. - Widzi pani gdzieś płomienie, poruczniku? Herrera znów spojrzała najpierw na jedno skrzydło, potem na drugie, tak daleko w stronę ogona, na ile tylko mogła się wychylić z fotela usytuowanego nad wieżyczką sprzężonego dwudziestomilimetrowego działka typu Vulcan. - Nie, kapitanie. - A może czuje pani dym? Albo zauważa nietypowe reakcje maszyny? 13 -Nie - odpowiedziała już całkiem spokojnie. - Co zatem należy zrobić w takiej sytuacji? - No więc... zawrócić do bazy i zejść na pułap dwustu metrów na wypadek, gdyby rzeczywiście groził nam pożar, potem lecieć skokami od jednego awaryjnego lądowiska do drugiego, starając się doprowadzić samolot do lotniska. - Doskonale, poruczniku. Na pewno to lepsze, niż uciekać jak najdalej od skalistej ziemskiej opoki, zanurzyć się w bezgranicznej dziedzinie obłoków i wyciągać ręce do nieba w nadziei zobaczenia oblicza Boga. - Tak jest, kapitanie. - Herrera zdobyła się na wstydliwy uśmiech. - Najwyraźniej mamy po prostu awarię głównego systemu przeciwpożarowego, ale na wszelki wypadek przeprowadzimy lądowanie awaryjne. Zawsze trze... Blake poczuł delikatne ukłucia impulsów elektrycznych. Skupił się na odczytaniu wiadomości przekazywanej alfabetem Morse'a. l-o-t-n-i-k//t-a-d//c-h-y-b-a/c-o-ś/p-o-w-a-ż-n-e-g-o//s-z-p-i-k-u-l-e-c/// - Przejmuję stery. - Szybko przełączył układy na stanowisko drugiego pilota. Pchnął dźwigienki gazu do przodu, dobywając z silników całą moc, i w locie nurkowym skierował samolot w stronę niezbyt odległego lotniska. Dopiero teraz mamy sytuację awaryjną, pomyślał. Godzina 17.43, sala gimnastyczna klubu oficerskiego przy szpitalu marynarki wojennej, Bethesda, Maryland Spocone, zdyszane kobiety z radością powitały krótką przerwę. Natychmiast zajęły się poprawianiem drogich i modnych elementów ubioru: firmowych opasek na włosy, różowych getrów, jaskrawych, celowo nie dobranych do pary skarpet, wystających ze zbyt wyszukanych i niepraktycznych butów do joggingu. Instruktorka grupy, porucznik Jennifer Margaret Olsen, przyglądała się strojom. Pewnie są wytwarzane w birmańskich dusznych barakach przez dwunastoletnie dzieci pracujące niewolniczo po piętnaście godzin dziennie, pomyślała. Nie miała wątpliwości, że jej podopieczne chciały tylko zrobić wrażenie na koleżankach i w ogóle nie myślały o poprawieniu kondycji. Starała się jednak stłumić pogardę, wodząc spojrzeniem po przetuczonych i słabych fizycznie, lecz doskonale wypielęgnowanych żonach oficerów, które z trudem łapały oddech. Chryste, na pewno musi być lepszy sposób „usunięcia się na dalszy plan". Domagał się tego generał Krauss po akcji wyłapywania chińskich szpiegów w Los Alamos. Sama wiedziała, że musi na jakiś czas zniknąć z pola widzenia światowej społeczności wywiadowczej, ale niańczenie rozpieszczonych babsztyli w przyszpitalnej bazie marynarki, 14 zagubionej wśród podwaszyngtońskich osiedli, było ponad jej siły. Mogła się jedynie pocieszać, że zgodnie z obietnicą Kraussa miało to potrwać tylko do najbliższego zadania grupy TALON Force, co dla niej było i tak o wiele za długo. Przewodnicząca Stowarzyszenia Rodzin Oficerskich, żona komandora Gavicha, Helenę, ściągnęła mokrą od potu elastyczną bluzkę. Do czorta, cały makijaż mi się rozmaże, pomyślała, spoglądając na Olsen z wyrzutem. Według Helenę instruktorka należała do tych obrzydliwych szczęściarek o wyglądzie nordyckiej blond piękności i z pewnością była lesbijką. Wystarczyło tylko na nią spojrzeć. Sto siedemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu i najwyżej sześćdziesiąt kilo wagi. Nawet najmniej szych skłonności do tycia. Perfekcyjna sylwetka, idealnie umięśniona, bez karykaturalnych przerostów kulturystycznych. No i ten strój! Szorty z wystrzępionymi nogawkami, marynarska koszula byle jak przerobiona na podkoszulek i bose stopy! Na tym brudnym parkiecie! Co za brak ogłady! - Jenny, kochanie - wydyszała w końcu Helenę. - Wiem, że przemawiam w imieniu całej grupy. Naprawdę jesteśmy... zaszczycone, że zechciałaś poświęcić swój czas na zorganizowanie dla nas kursu samoobrony, ale czy na pewno te wszystkie... skłony i przysiady są konieczne? - Oczywiście, pani Gavich. - Jen wbiła w twarz Helenę nieruchome spojrzenie błyszczących oczu. A co, ty świątobliwa krowo, rzuciła w myślach. Sądzisz, że zorganizowałam ten cyrk, żebyś mogła się na mnie powyżywać? - No właśnie - wtrąciła szybko druga kobieta. - Żadna z nas nie zamierza wstępować do komandosów. Chciałyśmy się tylko nauczyć... no, wie pani... tych różnych sztuczek karate, które pokazują na filmach. Po to, żeby raz--dwa załatwić każdego łobuza! Kilka innych pokiwało głowami. - Powiedzmy sobie wprost - ciągnęła Helenę. - Wszystkie widziałyśmy w telewizji, jak to się robi. Gdy się stanie oko w oko z gwałcicielem, wystarczy wymierzyć mu kopniaka w... jądra. Padnie, skręcając się z bólu, i po kłopocie. Żony oficerów przytaknęły energicznie. Rozległy się pełne uznania pomruki, któraś zachichotała. Helenę uśmiechnęła się szeroko. - Jasne! Co w tym trudnego!? - zawołał gruby babsztyl z trzema podbródkami. - Wystarczy kopnąć łobuza w jaja! Możemy teraz wyjść na papierosa? Rozbrzmiały stłumione śmiechy, które wyrażały bardziej politowanie nad głupotą Sandy Dowick niż rozbawienie. No i jak ja mam to dłużej wytrzymać? - zapytała w duchu Olsen. - Moje panie - zaczęła podniosłym tonem, miękkim kocim krokiem ruszając wzdłuż szeregu. Jej przenikliwe spojrzenie szybko uciszyło śmiechy. - 15 Gdyby zaatakował was dorosły mężczyzna, prędzej rabuś niż gwałciciel, do tego stopnia sparaliżowałoby was przerażenie, że pewnie posikałybyście się w majtki. Kobiety błyskawicznie spoważniały. - Gdybyście spróbowały kopnąć napastnika w jądra, pewnie byście nie trafiły. A gdyby nawet, to tak by się rozwścieczył, że zbiłby was do utraty przytomności. Jen niepodzielnie skupiła na sobie uwagę całej grupy. - Mogłybyście mówić o wielkim szczęściu, gdyby skończyło się na rozciętej wardze, wybitych zębach, złamanym nosie czy podbitym oku. Kobiety zaczęły się boleśnie krzywić i spuszczać głowy. - Natura wysoko ceni męskie jądra, moje panie... - Podobnie jak ja, dodała w myślach - ...i dlatego znajdują się w takim miejscu, że niełatwo je trafić kopniakiem, a ponadto zaprogramowała mężczyzn, bardzo dumnych z posiadania jąder, do ich zaciekłej obrony i odruchowego przeciwdziałania wszystkiemu, co im zagraża. Zaczęłam trenować karate inshinru, kiedy miałam osiem lat. Zdobyłam czarny pas dziewiątego poziomu według punktacji koreańskiej. Jestem w doskonałej kondycji i wyszłam zwycięsko ze wszystkich szesnastu walk z mężczyznami, do jakich byłam zmuszona, w tym dwukrotnie z trzema przeciwnikami naraz. Dwóch z nich zmarło od ran. Można mnie więc nazwać twardą suką. Ale ja, moje panie, nigdy nie wybrałabym kopania napastnika w jądra jako podstawowej techniki obrony. Bardzo trudno jest skutecznie trafić, jeśli mężczyzna stoi, a tym bardziej kopnięciem zwalić go z nóg. Są znacznie lepsze sposoby. Pamiętajcie, że głównym celem kobiecej obrony nie jest unieszkodliwienie napastnika, lecz ucieczka przed nim. Przejdźmy zatem... Ku osłupieniu grupy Jen zastygła w pół kroku i lekko się zachwiała. Miniaturowy odbiornik, który miała umocowany pod ramiączkiem stanika, zaczął wysyłać impulsy elektryczne. - Wybaczcie, moje panie - odezwała się pospiesznie. - Właśnie sobie przypomniałam, że zostawiłam pieczeń we włączonym piekarniku. Truchtem ruszyła do wyjścia sali gimnastycznej, nie oglądając się na osłupiałą gromadkę, z ulgą odprowadzającą ją spojrzeniami. ś-l-i-c-z-n-o-t-k-o//t-a-d//t-o-/n-i-e/ć-w-i-c-z-e-n-i-a//s-z-p-i-k-u-l-e-c/// Godzina 17.43, domek nr 91 w miasteczku oficerskim bazy marynarki wojennej, Norfolk, Wirginia Gdyby samiec borsuka w następnym wcieleniu przybrał postać człowieka, zapewne wyglądałby j ak instruktor Navy SEAL, komandor porucznik Sta- 16 nisław Michael Powczuk - byłby krępy i barczysty, grubo ciosany, wiecznie patrzący spode łba, pozornie gotów zabijać inne stworzenia tylko dla kaprysu. Stan nie znosił angielskiej formy imienia, Stanley. Pozwalał tak do siebie mówić jedynie swej drobniutkiej, w każdym calu sycylijskiej żonie, Angeli Luchii Elizabeth Maranello Powczuk. I gdyby samica borsuka w następnym wcieleniu uzyskała ludzkąpostać, na pewno wyglądałaby jak Angela Luchia Elizabeth Maranello Powczuk. - Stanley! - krzyknęła właśnie, oskarżycielsko mierząc palcem w męża. -Ty zakłamany pijaczyno, przebrzydły, niewierny dziwkarzu! - Och, skarbie, daj spokój - mruknął Stan. - Wcale tak dużo nie piję. Przysadzisty komandor ściągnął z górnej półki swoją zawsze spakowaną torbę podróżną i pchnął japo podłodze sypialni, aż zatrzymała się tuż przy drzwiach. Szybko zapiął marynarkę munduru. - Tylko bez wykrętów! - grzmiała Angela. - Nie oszukasz mnie, Stan-leyu Powczuku! Dobrze wiem, że wybierasz się na kolejną obmacywaną ekspedycję! Ty... Co wyprawiasz, do pioruna?! Stan nagle zaczął nerwowo podskakiwać i klepać się po biodrze. - Szlag by to trafił! Zabiję tego przeklętego okularnika! Au! Jasna cholera! - Stanley! Co ci się stało?! - Nic. - Pospiesznie chwycił z regału kluczyki od samochodu. - Przysięgam na Boga, skarbie, że wzywają mnie obowiązki służbowe. Dobrze wiesz, jak kapitan Ballestere uwielbia nocne alarmy i... - Kłamiesz, Stanley! Tak samo mówiłeś o alarmie bałkańskim, a później biedna serbska dziewczynka zapukała do drzwi z dzieckiem na ręku i powiedziała... -Nie przesadzaj, skarbie. Miała co najmniej... siedemnaście lat... Przynajmniej na tyle wyglądała. - Ani słowa! A ta saudyjska flądra, która... -No wiesz, kochanie?! Należała do rodziny królewskiej. - Gówno mnie to obchodzi, mogła nawet być pieprzoną królową Sabą! Nie miałeś prawa brać z nią ślubu! - Ależ, najdroższa, to była tylko... przyjacielska ceremonia, a nie prawdziwy... - Przyjacielska ceremonia! To skąd się wziął jej tusz do rzęs na perskim dywanie?! - Skarbie, ona tylko tak gadała, żeby mnie... -Milcz! Angela rzuciła w niego książką, ale zdążył zasłonić się ręką. Sięgnęła więc po stojącą na regale kryształową figurkę orła, którą dostał od swoich podwładnych, kiedy zdawał dowództwo piątego oddziału Navy SEAL. - Tylko nie orzeł! Nie! - Za późno zrozumiał, że tym okrzykiem wydał bezapelacyjny wyrok na pamiątkową figurkę. 2 - Reaktor 17 Ledwie zdążył zrobić unik, kiedy orzeł przeleciał - a raczej bezwładnie przekoziołkował jak wrona trafiona śrutem - tuż nad jego głową, wpadł przez otwarte drzwi do łazienki i roztrzaskał się o glazurę pod prysznicem. -Och, skarbie...! -1 nie mów do mnie „skarbie", ty dwulicowy polski sukin... Stan błyskawicznie przeskoczył przez tapczan. Angela wyprowadziła kilka ciosów w twarz męża, lecz zręcznie je sparował, objął żonę wpół, przewrócił na łóżko i zaczął zasypywać pocałunkami. Jeszcze przez jakiś czas pomrukiwała ze złością i próbowała się wyrywać, ale tylko dla fasonu. Wkrótce zarzuciła mu ręce na szyję i namiętnie przywarła ustami do jego warg. Chwilę później szamotanina przerodziła się w akt namiętności. Oboje gorączkowo zdzierali z siebie ubrania. Po dziesięciu minutach Powczuk podniósł z podłogi wymięty mundur i chwiejnym krokiem, lekko zadyszany, ruszył do drzwi. - Stan! - Angela podbiegła do niego całkiem naga. Znów zarzuciła mu ręce na szyję i szepnęła do ucha: - Nawet nie wiesz, jak bardzo cię kocham, najdroższy. Uważaj na siebie. Nie pozwól, żeby coś złego przydarzyło się mojemu Stanibubu! Wracaj cały i zdrów... - Oczywiście, skarbie. Przysięgam. Wyśliznął się z ramion zapłakanej Angeli i tyłem wycofał z domu. - Kocham cię, Stanny! - Ja też cię kocham! - Wrzucił torbę podróżną do bagażnika i zatrzasnął klapę. - Au! Jasna cholera! Szlag by cię trafił, Wong, ty mały kutasie! -Wskoczył za kierownicę z takim impetem, aż samochód się zakołysał. - Jak nie wyregulujesz napięcia w tym diabelstwie, to je rozgniotę obcasem na chodniku i powtykam ci wszystkie odłamki w twojąparszywą chińską dupę! - Spod kół sportowego chevroleta impali strzeliły strugi żwiru. - Au! Jezu! Już odebrałem! Już do ciebie pędzę, Sam! t-r-o-l-u//t-a-d//b-a-r-d-z-o/p-a-s-k-u-d-n-y//s-z-p-i-k-u-l-e-c/// Godzina 17.43, laboratorium kontroli biologicznej poziomu piątego, Fort Detrick, Maryland Pięć osób w hełmach i niebieskich kombinezonach biohermetycznych stało wokół wysokiego stołu z nierdzewnej stali, jaskrawo oświetlonego olbrzymią lampą chirurgiczną. Od hełmów biegły do sufitu pęki białych kabli i węży ciśnieniowych. Łączność zapewniały miniaturowe słuchawki i mikrofony zainstalowane wewnątrz hełmów, przez które słychać było nawet szmer oddechów i cichy syk sterylnego powietrza tłoczonego wężami. Na stole leżał 18 martwy rezus rozcięty od brody aż po krocze. Żebra i skóra na brzuchu były rozchylone i umocowane stalowymi szczypcami. Wśród osób w kombinezonach znajdowała się niska, drobna kobieta postury wyczynowej gimnastyczki, doktor Sara Greene, kapitan armii Stanów Zjednoczonych. - Jak państwo widzą, ten szczep eboli czyni olbrzymie spustoszenia w narządach wewnętrznych, i to zaledwie w ciągu kilkunastu godzin. Niemal natychmiastowymi objawami infekcji jest gwałtowny skok temperatury o trzy stopnie oraz krwawienie z nosa i dziąseł. Stojąca obok znacznie większa kobieta wyciągnęła rękę, żeby dotknąć półpłynnych wnętrzności zwierzęcia. Greene błyskawicznie chwyciła jej dłoń. - Przykro mi, doktor Washington. W strefie poziomu piątego obowiązuje kategoryczny zakaz kontaktu bezpośredniego. Ebola motaba to najgroźniejszy z odkrytych dotąd szczepów. Z żalem muszę stwierdzić, że jeszcze szybciej i gwałtowniej atakuje organizm ludzki. Oczywiście jesteśmy chronieni przez kombinezony, ale regulamin zabrania wszelkich nieuzasadnionych kontaktów z „gorącym" materiałem. - Rozumiem, doktor Greene. Chciałam tylko sprawdzić, czy konsystencja organów wewnętrznych na tym etapie infekcji umożliwia jej rozpoznanie przy powierzchownym badaniu. - Owszem, ale wtedy już nie ma żadnych szans na skuteczną profilaktykę. - Innymi słowy, doktor Greene, kiedy da się stwierdzić infekcję podczas wstępnego badania, pacjent... - Będzie już tak martwy, jak niektóre obowiązujące przepisy - dokończyła Sara. Rozległy się stłumione śmiechy. - Doktor Greene, czy którykolwiek ze szczepów eboli jest brany pod uwagę jako broń biologiczna? - zapytał jeden z mężczyzn. Sara zawahała się tylko przez sekundę. - Nie zajmuję się bronią biologiczną, doktorze Clark - skłamała. Była głównym wojskowym ekspertem w tej dziedzinie. - Nie potrafię więc odpowiedzieć na pańskie pytanie. Jest to jednak mało prawdopodobne ze względu na dużą szybkość rozprzestrzeniania się eboli. Doskonale wiedziała, że w wojskowych laboratoriach prowadzi się badania nad wykorzystaniem tego wirusa na równi z innymi. Przewodniczyła trzem tajnym komitetom nadzorującym takie eksperymenty. I z niepokojem myślała o tym, że w innych wojskowych placówkach na całym świecie, również w tak zwanych państwach bezprawia, a więc Iraku czy Korei Północnej, robi się podobne doświadczenia. Zwykła mawiać, że w społeczeństwie ludzi szaleństwo pociąga za sobą inne szaleństwo. Nie znosiła też roli Wielkiego Brata, ale odnotowała w myślach, iż trzeba powiadomić służbę bezpieczeństwa, że doktor Clark wypytuje o ważne 19 X7j&ZTy wykraczające poza jego zainteresowania. Z bronią biologiczną wiązało się zbyt duże niebezpieczeństwo, aby lekceważyć choćby najdrobniejsze podejrzenia. Takie kompromisy, jak w sprawach Walkera czy Amesa, tutaj w ogóle nie wchodziły w rachubę. A jeśli nawet doktor Clark interesował się tymi zagadnieniami z czystej ciekawości, dodatkowa kontrola w niczym nie mogła mu zaszkodzić. Sara spojrzała na rozciągnięte na stole ciało małpy, wyniszczone infekcją. W 1945 roku Teller czy Oppenheimer pewnie też mieli tę przygnębiającą świadomość, że ich praca może przynieść ludzkości zbawienie... albo zagładę, pomyślała. Nawet się ucieszyła, gdy poczuła delikatne elektryczne impulsy emitowane przez miniaturowy odbiornik zamocowany pod bielizną. Natychmiast przypomniała sobie niewielkiego wzrostem przyjaciela, Sama Wonga, który zaprojektował to urządzenie. Błyskawicznie przestała słuchać rozmowy lekarzy i skoncentrowała się na odczytywaniu wiadomości przesyłanej alfabetem Morse'a. Radość doktor Greene nie trwała długo. o-g-r-o-d-n-i-c-z-k-o//t-a-d//b-a-r-d-z-o/p-o-w-a-ż-n-y//s-z-p-i-k-u-l-e-c/// Cofnęła się od stołu i szybko podeszła do panelu łączności na ścianie. Z kieszonki na piersi kombinezonu wyciągnęła końcówkę kabla, wetknęła wtyczkę do gniazdka i wystukała kod. - Ochrona biologiczna - rozległ się w słuchawkach męski głos. - Tu Greene z piątego laboratorium kontrolnego. Proszę natychmiast przygotować śluzę dezynfekcyjną. Najwyższy priorytet. - Już się robi, pani doktor. Dwadzieścia minut później strażnik przy bramie numer 4 spostrzegł znajomego żółtego volkswagena garbusa. Samochód szybko iktiask się wąską alejką. Strażnik nosił mundur cywilnej służby ochroniarskiej, ale w rzeczywistości był sierżantem rangersów z jednostki desantowej. Wiedział, że czarnowłosa kobieta za kierownicą jest nie tylko lekarzem, lecz również wysokim rangą oficerem. Żywił dla niej ogromny szacunek, ponieważ ukończyła ten sam kurs spadochroniarski, co on, i do tego z wyróżnieniem. Miał ogromną ochotę zasalutować kapitan Greene, ale pełniona funkcja na to nie zezwalała. Samochód zatrzymał się przed szlabanem. Kobieta popatrzyła na strażnika ponad różą stojącą w maleńkim wazoniku umocowanym na szczycie deski rozdzielczej. Jak zwykle miała na sobie typowe dla pokolenia X luźne, wzorzyste ubranie. W lewym uchu nosiła pięć srebrzystych kółeczek. Sierżant musiał zapamiętywać wszelkie szczegóły ubioru i wyglądu osób mijających bramę, a doktor Greene bardzo mu ułatwiała zadanie. Nigdy się nie malowała. Zresztą nie musiała, jej uroda nie wymagała żadnych poprawek. Strażnik nie po raz pierwszy doszedł do wniosku, iż rzadko która trzydziestopięcioletnia kobieta wygląda na młodszą o dziesięć lat. 20 Tylko pobieżnie rzucił okiem na legitymację służbową. Dwaj pozostali wartownicy zajrzeli do bagażnika auta. Wcześniej uprzedzono ich telefonicznie, że doktor Greene się spieszy i ma najwyższy priorytet. Volkswagen z wyciem silnika ruszył w kierunku autostrady. Sierżant uświadomił sobie ze smutkiem, że tym razem wyjątkowo doktor Greene nie zaszczyciła go swoim wspaniałym uśmiechem. Ciekawe, co się stało, pomyślał. Rozdział pierwszy 24 września, godzina 0.27, drugi hangar przeglądowy 167 eskadry lotnictwa Gwardii Narodowej Wirginii Zachodniej, Martinsburg, Wirginia Zachodnia Wciągu dwóch godzin po zmroku w bazie wylądowało siedem odrzutowych falconów. Każdy kołował w pobliże hangaru, a ludzie szybko znikali w środku, by nie zwracać na siebie uwagi niepowołanych obserwatorów. Żadnej sensacji nie wzbudziło też lądowanie wielkiego czterosilnikowe-go turbośmigłowego transportowca C-130 hercules, bo takie same maszyny były w wyposażeniu 167 eskadry lotnictwa. Nikt z personelu pomocniczego nie zauważył nawet, że zamiast typowych emblematów Gwardii Narodowej ten samolot ma wymalowane matowoczarną farbą oznakowanie regularnej armii. Siedmioro członków grupy TALON Force pospiesznie zajęło miejsca w granatowej furgonetce. Miała ich podwieźć do czekającego transportowca. Wszyscy byli już ubrani w czarne kombinezony BDU bez pagonów, naszywek czy oznaczeń. Nikt nie zadawał żadnych pytań, znali regulamin. We właściwym czasie zostaną zapoznani z sytuacją. Tylko Stan Powczuk bez przerwy mamrotał pod nosem: - Jezus, Maria! Józefie święty! Przeklęta Wirginia Zachodnia. Dlaczego, do cholery, nie możemy startować z miejsca położonego bliżej celu, dokąd moglibyśmy wrócić choćby na mułach? Sara Greene wbijała wzrok w podłogę auta. - A ilu szpiegów lub łowców sensacji może obserwować tę bazę? - odpowiedziała półgłosem. - Masz rację - mruknął Stan. - Pewnie i tak powinienem się cieszyć, że żaden nawiedzony maniak nie wtyka nosa w moje życie prywatne. 23 Travis Barrett obserwował oboje w milczeniu, zasłuchany w rytmiczne stukanie kół na łączeniach betonowej nawierzchni. Uśmiechnął się lekko. Wciąż dręczyły go wyrzuty sumienia, że musiał zostawić dzieci na ranczu. Samochód zatrzymał się z piskiem hamulców. Dwóch noszących czarne berety żandarmów sił powietrznych, uzbrojonych w pistolety M-16, którzy stanowili ich eskortę od chwili przybycia do bazy, otworzyło tylne drzwi furgonetki. Na migi dali znać, żeby uważać na wirujące w pobliżu śmigła silników numer 1 i 2. Zajęli pozycje po obu stronach auta, czujnie rozglądając się na boki niczym agenci prezydenckiej ochrony. Travis wysiadł ostatni. Ledwie minął otwarte drzwi furgonetki, przystanął na widok porucznik Jennifer Olsen. Pęd powietrza wyrzucanego spod śmigieł rozwiewał jej krótko obcięte blond włosy. - Coś się stało, Jen? - zapytał. Olsen szybko chwyciła go za klapy rozpiętego kombinezonu, przyciągnęła do siebie i żarliwie pocałowała. - Bóg jeden raczy wiedzieć, kiedy znów będziemy mieli ku temu okazję! - powiedziała z uśmiechem, przekrzykując ryk silników. Odwróciła się na pięcie, w paru susach pokonała odległość dzielącą ich od samolotu i wbiegła po schodkach do środka. Travis jeszcze przez chwilę stał zaskoczony. W końcu otarł usta i mruknął: - Mnie również miło cię widzieć, porucznik Olsen. Zauważył, że przez opuszczoną klapę ogonową technicy ładują do przedziału transportowego duże plastikowe skrzynie w barwach maskujących, w których znajdował się specjalistyczny sprzęt techniczny drużyny Eagle. Wbiegł po schodkach, zanurkował pod stalową grodzią i wszedł do przestronnego głównego przedziału samolotu. Pośrodku przedniej części stał już rozstawiony sprzęt łączności satelitarnej Sama Wonga. Po bokach, naprzeciwko siebie, siedziało sześciu członków grupy przypiętych pasami do składanych fotelików. Sara, Jen i potężny Jack zajmowali miejsca z prawej strony. Hunter, Sam i Stan z lewej, bliżej wejścia. W tylnej części przedziału, na aluminiowej palecie, leżał przymocowany do podłogi jakiś podłużny obiekt dziesięciometrowej długości i ponadmetro-wej średnicy. Na zakrywającym go cienkim czarnym brezencie w kilku miejscach był wymalowany białą farbą napis: PROJEKT NADZIEJA, a poniżej mniejszymi żółtymi literami - SPRZĘT MEDYCZNY. Wielkość i kształt pakunku niewiele mówiły. Jeszcze dalej, przy podnoszącej się właśnie klapie załadunkowej transportowca, także na przytwierdzonych do podłogi paletach znajdowały się skrzynie ze sprzętem TALON Force. Travis stanął w rozkroku, by łatwiej utrzymać równowagę w rozpędzającej się maszynie. Przez cienkie poszycie dolatywało coraz głośniejsze wycie silników. Po chwili podszedł do najbliższego fotelika, usiadł i zapiął pasy. Po 24 zabezpieczeniu rampy oficer techniczny zbliżył się do załogi. Oparł się o tajemniczy ładunek z napisem PROJEKT NADZIEJA i wyrecytował standardowy komunikat: - Na wypadek nieprzewidzianej sytuacji alarmowej podczas lotu... Hercules nie zatrzymał się na początku pasa, tylko po wykonaniu skrętu zaczął od razu przyspieszać do startu. Oficer techniczny szybko usiadł i przypiął się do fotelika. Wycie silników przeszło w ogłuszający ryk. Barrett po raz kolejny nie mógł się nadziwić, jakim cudem taki kolos w ogóle może się wzbić w powietrze. Wkrótce maszyna wysoko zadarła dziób. Parę sekund później rozległ się syk układów hydraulicznych. Metaliczny trzask oznajmił, że podwozie zostało schowane. Sześć minut później transportowiec wyrównał lot. Hunter, jak na pilota przystało, natychmiast wyczuł zmniejszenie obrotów po osiągnięciu pułapu podróżnego. Oficer techniczny wstał z fotelika, rękąpozdrowił Travisa i wbiegł po schodkach do kabiny pilotów. Grupa TALON Force została sama. Kiedy i Barrett rozpiął pasy, pozostała szóstka szybko poszła w jego ślady. Drobny Sam Wong pobiegł na tył przedziału, otworzył skrzynię ze sprzętem, zaczął kolejno zdejmować z uchwytów niezwykłe, szarobrunatne, lekkie hełmy i podawać je członkom grupy. Ostatni nałożył sobie na głowę i błyskawicznie przebiegł palcami po klawiszach panelu sterowania umieszczonego pod obrzeżem. Innym nie szło jeszcze tak sprawnie zakładanie asymetrycznych hełmów, włączanie urządzeń elektronicznych i rozsuwanie łukowatych wysięgników, biegnących od kości policzkowych aż przed oczy. W słuchawkach od razu rozległy się wściekłe pomruki Staną wzmocnione niemal do poziomu wytrzymałości bębenków. Wszyscy, krzywiąc się boleśnie, zaczęli szybko mrugać do soczewki układu sterującego, żeby ściszyć urządzenia. -Do jasnej cholery, Sammy! Odczytując twoją wiadomość, czuję sięjak w angolskim obozie pracy przymusowej. Jeśli nie wyregulujesz napięcia w moim odbiorniku, to ci wpakuję do plecaka dodatkowy balast! - Dobra, dobra. - Miękki głos Wonga zabrzmiał w słuchawkach prawie tak, j akby Sam każdemu równocześnie szeptał do ucha. - Wiemy już, że mamy łączność ze Stanem. Jack? - Wszystko gra, kurduplu! - odparł radośnie DuBois głosem przypominającym ryk niedźwiedzia w głębi wielkiej jaskini, jak gdyby zapomniał już, że czułe urządzenia hełmów są w stanie wyłowić nawet najcichszy szept. - Hunter? - Dziesięć na dziesięć. - Sara? - Dobry wieczór wszystkim. Miło mi znowu was widzieć. -Jen? - Czy Chińczycy majątakże skośne fiutki, Sammy? 25 Wong zachichotał. - Może któregoś dnia będziesz miała okazję to sprawdzić, aryjska księżniczko. Twój hełm także funkcjonuje bez zarzutu, szefie? - Witam wszystkich. Wygląda na to, że zabawki Wuja Sama pracują na medal - powiedział Travis półgłosem. Wiedział, że wszyscy go doskonale słyszą. Jen przeszył dreszcz na brzmienie głosu Barretta. - Zabawki grupy Eagle muszą być zawsze na chodzie, szefie - odparł Sam. - Nie może być inaczej, skoro sam hełm jest wart sto osiemdziesiąt sześć tysięcy dolarów. Mamy jeden zapasowy, ale postarajcie się nie zniszczyć własnego. A gdybyście mieli go zgubić, to najlepiej razem z głową. - Uwaga! - włączył się Travis, nie chcąc tracić czasu. - Zaczynamy odprawę. Wszyscy na pewno odebraliście wstępne raporty w czasie przelotu do Martinsburga, spróbujcie się więc teraz skupić. Mamy paskudne zadanie. Jen? Porucznik Olsen z wywiadu marynarki wojennej szybko podała Wongo-wi miniaturowy dysk optyczny. Sam wsunął go do czytnika małego szyfrującego radiokomputera, który nosił przy czarnym elastycznym pasie. Krótka antenka urządzenia była ledwie widoczna. Chińczyk obrócił pas na biodrach i zaczął wciskać maleńkie klawisze. Członkowie grupy podnieśli wzrok na niewielkie, przypominające mo-nokl aparaty znajdujące się na końcach wysięgników przy hełmach. W jednej chwili znaleźli się w wirtualnej rzeczywistości tworzonej przez projektory holograficzne, które rzutowały obrazy bezpośrednio na siatkówce oka. Całe pole widzenia zapełniły rządki małych, czerwonych, nieco kanciastych literek. Gdyby ktoś chciał się uwolnić od tego obrazu, wystarczyło spuścić wzrok z projektora. A całe to ultranowoczesne wyposażenie komputerowe mieściło się w kompozytowym, grafitowo- kevlarowym hełmie, który ważył zaledwie sześćset gramów. Dwie sekundy później tekst przed oczyma członków TALON Force zastąpiły trójwymiarowe obrazy - na tyle wyraźne, kontrastowe i szczegółowe, na ile mogą być wywiadowcze fotografie wysokiej rozdzielczości. - Trzeba podziękować generałowi Kraussowi - mruknął Hunter, nie odrywając wzroku od pierwszego zdjęcia. - Dokładność obrazu jest zadziwiająca. - Oto mapa Kuby, z wolna tracącego blask komunistycznego klejnotu wśród Wysp Karaibskich - odezwała się pospiesznie Jen. - Zwróćcie uwagę na zachodnią część położonej na środku wyspy prowincji Cienfuegos, regionu uprawy trzciny cukrowej. Stolicą tego obszaru jest port o tej samej nazwie, Cienfuegos, leżący na północno-zachodnim krańcu zatoki wrzynającej się w południowe wybrzeże. To ogromny port oceaniczny, największy ośrodek przeładunkowy cukru na świecie. W centrum miasta znajduje się piękna, malownicza starówka o typowej hiszpańskiej kolonialnej architekturze. Tyle dobrych wiadomości. Reszta jest zdecydowanie nieprzyjemna. 26 Na obrazie holograficznym ukazało się zbliżenie rozległego portu nad zatoką Cienfuegos. - To najświeższe zdjęcie satelitarne, pochodzące najwyżej sprzed dwunastu godzin - ciągnęła Olsen. - Macie tu nałożone trzy obrazy: rzeczywisty, podczerwony i topograficzny. Zwróćcie uwagę na portowe nabrzeża załadunkowe na wschód od starówki, tam, gdzie stoją przycumowane największe statki oceaniczne. A teraz powędrujcie wzrokiem dalej na wschód wzdłuż wybrzeża. Widzicie te dwa pierścienie z dala od zabudowań? - Jasne. -Tak. - O cholera! - No właśnie - podsumowała Jen. - Szanowni państwo, oto przed wami niedawno uruchomiona, zbudowana przez Rosjan elektrownia atomowa Ju-ragua. Pojawiło się kolejne zdjęcie, tym razem wykonane z Ziemi. Ukazywało kopulasto sklepione, masywne budowle w otoczeniu niższych hal i kilkunastu wysokich żurawi budowlanych. - Tak wyglądała jeszcze podczas budowy, w 1985 - wyjaśniła Olsen. - Konstruują tam broń atomową- szepnął Stan. - Pewnie - dodał posępnym tonem Jack. - Kubańczycy robią własną bombę. - Mylicie się, chłopcy - odparła Jen. - Niestety, mamy do czynienia z j esz-cze poważniejszym zagrożeniem. Wszyscy z wyjątkiem Travisa zerknęli na nią spod obrzeży hełmów. - W elektrowni pracują dwa rosyjskie reaktory typu V 318. To eksportowa wersja starszych V 440 z ciśnieniowym wodnym obiegiem chłodzącym. To już nie ten sam złom, który stopił się w Czarnobylu w 1986, ale i tak nie spełnia wymogów bezpieczeństwa przyjętych w krajach zachodnich. Rosjanie rozpoczęli montaż tych reaktorów w 1983, ale już we wrześniu 1992, krótko po rozpadzie Związku Radzieckiego, zarzucili produkcję, zostawiając nawet kilka nie zrealizowanych zamówień. Jednak w 1997 roku, gdy Kuba uzyskała trzysta milionów dolarów od europejskich inwestorów, a dawni komunistyczni przyjaciele z Moskwy hojnie dorzucili osiemset milionów, wznowiono produkcję. Gdybyście kiedyś mieli wątpliwości, na co idą płacone przez was podatki, to nie zapominajcie o pomocy humanitarnej udzielanej Iwanom przez administrację Clintona. W każdym razie trzy miesiące temu... nastąpił rozruch elektrowni Juragua. - Przejdź wreszcie do X7&ZTy - wtrącił zniecierpliwiony Hunter. - Elektrownia stanowi dla nas zagrożenie, nawet jeśli jest wykorzystywana wyłącznie do produkcji prądu - dodała Sara mentorskim tonem działacza Greenpeace. - Kuba to jeden z najbardziej zaniedbanych ekologicznie krajów świata. Alemendares przepływająca przez Hawanę to najbardziej skażona rzeka zachodniej półkuli, jeden wielki ściek, prawie całkowicie pozbawiony 27 fauny i flory. Otaczające Kubę skupiska raf koralowych, największe na zachodniej półkuli, zostały niemal w połowie zniszczone z powodu skażenia odpadami przemysłowymi. Od początku lat osiemdziesiątych Castro przeznacza miliardy dolarów na badania i rozwój przemysłu biotechnicznego oraz chemicznego. Z powodu skażenia środowiska trzeba już było ewakuować mieszkańców kilku regionów na Kubie. Jak mielibyśmy więc uwierzyć, że Kubańczycy poradzą sobie z usuwaniem odpadów radioaktywnych czy choćby kontrolą reaktorów zbudowanych przez tych samych sowieckich geniuszy, którzy doprowadzili do katastrofy w Czarnobylu i śmierci stu dwudziestu pięciu tysięcy ludzi?! - Sara ma całkowitą rację - powiedziała Jen. - Reaktory elektrowni Jura-gua nie tylko znajdują się na mocno nawodnionym gruncie. Leżą też w rejonie podwyższonej aktywności sejsmicznej. Ale... i to wszystko jeszcze nie jest najgorsze. - Matko Boska! - szepnął Hunter. - Już nastąpił wyciek? -Nie - odparła szybko Olsen. - Ale według najświeższych, dokładnie sprawdzonych informacji wywiadowczych wkrótce może do tego dojść na skutek akcji dywersyjnej ugrupowania terrorystycznego o nazwie Miecze Allaha. - Chryste - syknął Jack. - Sprawa jest... - Jen zawahała się. - Nawet nie wiem, jak to określić... Krytyczna to złe słowo... Krytyczna do dziesiątej potęgi. Jeśli Mieczom uda się wysadzić w powietrze reaktory elektrowni Juragua, będziemy mieli... - ...katastrofę atomową- wpadła jej w słowo Sara, podrywając się z fotelika - przy której awaria w Czarnobylu to drobny wypadek w Disneylandzie. W tysiącmegawatowym reaktorze j ądrowym znaj duj e się tyle rozszczepialnego paliwa o długim czasie połowicznego rozpadu, co w tysiącu takich bomb, jaka spadła na Hiroszimę. W ciągu czterech dni od stopienia reaktora na Kubie utworzy się radioaktywna chmura zakrywająca wszystkie południowo--wschodnie stany od Waszyngtonu po Houston! Lekko licząc, będziemy mieli po pół miliona ofiar napromieniowania rocznie! - Matko przenajświętsza - mruknął Stan. - A i to przy sprzyjających wiatrach - ciągnęła Sara, z trudem łapiąc oddech. - Jeśli Juragua się stopi w okresie północno-wschodniej cyrkulacji powietrza, według ostrożnych szacunków Komisji Energii Atomowej należy się spodziewać dwudziestu milionów ofiar w ciągu piętnastu lat. Ludzie będą umierali z powodu choroby popromiennej, jak też raka tarczycy i białaczki. - Kiedy Miecze planują atak na elektrownię? - zapytał rzeczowo Sam. - Niektórzy z was pewnie już słyszeli o Mieczach Allaha. To arabskie ugrupowanie muzułmańskich fundamentalistów uchodzi za najbardziej bezwzględne i nieobliczalne. Należą do niego ludzie, którym od wczesnej młodości wmawiano, że Stany Zjednoczone są wytworem szatana. Uczeni od małego nienawiści do Amerykanów stali się najgroźniejszymi, zaciekłymi przeciwnikami zachodniej demokracji, gotowymi bez wahania poświęcić własne 28 życie, jeśli tylko przy okazji będą mogli posłać na tamten świat z dziesięciu naszych rodaków. To najbardziej fanatyczni, wręcz psychopatyczni mordercy, wydaleni z Hammasu, Czarnego Września, OWP czy innych podobnych organizacji. Są bezgranicznie oddani swoim ideom, owładnięci nienawiścią do wszystkich wrogów islamu, a do tego świetnie wyszkoleni i przygotowani do walki partyzanckiej. Wiemy, że mają zdolnych przywódców, dysponują ogromnymi funduszami i nowoczesnym sprzętem. Ponoszą odpowiedzialność za sześć najbardziej wstrząsających akcji terrorystycznych w ostatnim dziesięcioleciu. Wygląda na to, że teraz znaleźli sposób na zrealizowanie swoich skrytych marzeń, na zabicie dwudziestu milionów Amerykanów. Zamierzają stopić reaktory elektrowni Juragua. - Kiedy, Jen?! - wypalił zniecierpliwiony Wong. - Ile mamy czasu? - NSA, CIA i Mosad wspólnie rozpracowują ten plan od trzech tygodni. Jakaś kobieta powiązana z Mieczami miała w Ammanie cesarskie cięcie i pod wpływem środków znieczulających zaczęła majaczyć. Francuz pracujący w szpitalu wyłowił tyle z jej mamrotania, że doszedł do wniosku, iż chodzi o jakiś groźny zamach na terenie Izraela. Powiadomił więc swoją ambasadę, która z kolei nawiązała kontakt z Mosadem. Wywiad izraelski zdołał ustalić, że zamach planują Miecze Allaha, a jego celem jest elektrownia atomowa na Kubie. Dzisiaj około 11.00 nadeszła wiadomość, że terroryści chcą uderzyć na elektrownię Juragua mniej więcej... - spojrzała na zegar wiszący nad przej ściem do kabiny pilotów - ... za pięćdziesiąt jeden godzin, czyli pojutrze koło północy. - Cholera! - rzucił Stan. - W ciągu pięćdziesięciu godzin musimy pokonać blisko trzy tysiące kilometrów, niepostrzeżenie dostać się na teren wrogiego państwa i powstrzymać grupę nawiedzonych małp piaskowych przed rozpieprzeniem elektrowni atomowej? Jak się domyślam, jest ona znacznie lepiej strzeżona niż nasze federalne rezerwy złota w Fort Knox. - A po drodze będąjeszcze dziesiątki innych przeszkód - wtrącił ponuro Hunter. - Jeśli to aż tak poważna sprawa, to dlaczego sztab generalny nie zbierze wszystkich swoich zabawek i nie uderzy na Kubę jak Patton na Sycylię? -spytał Jack. - Na to i ja potrafię odpowiedzieć, chociaż nie brałem udziału w żadnych odprawach, nie licząc czysto technicznych - odezwał się Sam. - Nie możemy dokonać otwartej inwazji na Kubę bez wyjaśnienia przyczyn. Wyobrażacie sobie rozmiary paniki, gdyby podano do publicznej wiadomości informację o nadchodzącym zagrożeniu, możliwym stopieniu reaktorów na Kubie i skażeniu całego regionu karaibskiego, a przede wszystkim zasypaniu południowych stanów radioaktywnym pyłem?! Gdyby jeszcze ujawniono szacunkową liczbę ofiar, w kraju zapanowałaby anarchia! Na autostradach nie sposób byłoby się przecisnąć nawet na motocyklu. Zostałby sparaliżowany cały ruch lotniczy na Florydzie, w Alabamie, Missisipi i Luizjanie, do każdego samolotu 29 rzucałyby się hordy spanikowanych, przerażonych ludzi jak na Tan SonNhut w 1975 roku. Każda łódź na Wschodnim Wybrzeżu byłaby przeładowana. Ceny posiadłości spadałyby na łeb na szyję. Na Wall Street wszyscy umarliby na atak serca. Służby porządkowe nie miałyby chwili wytchnienia. - Właśnie - przyznał Travis. -1 dlatego to my musimy powstrzymać Miecze przed zniszczeniem Juragui. Nawiasem mówiąc, nie wiemy, jak zamierzają zorganizować atak, a przecież musimy przeprowadzić akcję w całkowitej tajemnicy i po kryjomu wycofać się z Kuby, żeby nawet najmniejsza wzmianka nie przedostała się do prasy. - Jak mielibyśmy tego dokonać? - spytał kwaśno Wong. - To już moje zmartwienie - odparł z uśmiechem Stan. - Wrócimy do łodzi podwodnej na kutrze rybackim. - A jak dostaniemy się do elektrowni? - spytała Sara. - W zestawieniu sprzętu tym razem nie było spadochronów typu HALO, zresztą nie widzę ich nigdzie w samolocie. Nawet gdybyśmy je mieli, trudno byłoby po ciemku wylądować z dostateczną precyzją. A nie chciałabym zeskoczyć na więzienny dziedziniec czy plac apelowy koszar. Hunter cmoknął głośno, wstał i podszedł do cylindrycznego pakunku przykrytego brezentem z napisami PROJEKT NADZIEJA. Obrzucił go podejrzliwym wzrokiem i zaczął rozpinać pasy mocujące. Oddalił się o parę metrów od reszty członków grupy TALON Force, lecz mimo to w słuchawkach jego głos zabrzmiał tak samo wyraźnie jak poprzednio. - Po co ta cała gadka o spadochronach? Ech, wy, ludzie małej wiary... -Zajrzał pod plandekę, po czym zaczął ją ściągać. - Towarzysze, przedstawiam wam prototypowego Nocnego Feniksa. To jedyny na świecie niewidoczny dla radarów szybowiec o kadłubie z kompozytowych tworzyw sztucznych. Wszyscy wstali z fotelików i szeroko rozstawiając nogi na rozkołysanej podłodze samolotu, ruszyli do tajemniczego obiektu. Na pierwszy rzut oka przypominał długie sanie bobslejowe z przykrytą daszkiem kabiną. Miał ciemnoszare chropowate poszycie, a pod spodem płozy. Długie smukłe skrzydła, teraz złożone, ciągnęły się wzdłuż kadłuba, ich zaokrąglone końce sięgały daleko poza ogon. W tylnej części znajdowały się trzy deltoidalne stateczniki ze sterami poziomymi i pionowymi. Przednia osłona kabiny była wykonana z przezroczystego tworzywa. - Oho! - mruknął Sam, przesuwając się do tyłu i mierząc szybowiec podejrzliwym wzrokiem. - Już sam wygląd mi się nie podoba. - Chłopie - westchnął z zachwytem Stan. - Tylko się przyjrzyj. Jen zmarszczyła brwi. - Chyba mi nie powiesz, Królu Przestworzy, że własnoręcznie projektowałeś ten szybowiec? - Chciałbym, lecz do tego potrzebna jest znajomość wyższej matematyki i współczesnej chemii. Mój dyplom inżyniera aeronautyki z Wojskowej 30 Akademii Lotniczej to zdecydowanie za mało. Ale mam swój udział w tej konstrukcji i uczestniczyłam w lotach próbnych. - Podczas lądowania w Normandii straty w eskadrach szybowców sięgnęły pięćdziesiąt procent! -jęknął Wong. - Ile godzin spędziłeś w powietrzu na oblatywaniu tego czegoś?! -Nie „tego czegoś", tylko szybowca nazywanego wojskowym skrótem NRiTBJD. - Be-jot-de?! - podchwycił Jack. - Nie do wiary - mruknęła ironicznie Sara. - Mamy niepostrzeżenie przeniknąć na Kubę w pudełku, którego nazwa kojarzy się z idiotą! Blake uśmiechnął się krzywo. - Przecież wiecie, kochani, jak nasi sztabowcy uwielbiają skróty literowe. Dla nich każda rzecz musi mieć swój akronim. A ten skrót oznacza Niewidzialną dla Radarów i Termolokacji Bezsilnikową Jednostkę Desantową. - Ile godzin na tym przelatałeś? - powtórzył Sam. - To naprawdę niewykrywalna maszyna - ciągnął z przejęciem Hunter. -Możemy w niej przelecieć tuż nad czaszami radarowymi stacji ochrony wybrzeża i Kubańczycy nas nie zauważą, dopóki nie wylądujemy im przed nosem. W ciemnościach nie namierzaj ej żadne Iwany, nawet korzystające z satelitów szpiegowskich. W kadłubie nie ma ani jednego elementu z metalu, a specjalna farba na poszyciu prawie do zera ogranicza widmo w podczerwieni i pochłania fale radarowe. To ostatnie osiągnięcie w zakresie techniki Stealth. -Ile godzin...? - Zaraz! Chwileczkę! - wtrącił Stan. - Przecież to szybowiec! Jak stąd wystartuje? Na spadochronie? - Brawo! - odparł z uśmiechem Blake. - Jeden zero dla polskiego członka SEAL. Pobiłeś wszystkich na głowę, Stan. Masz już przechlapane. - Proszę, jaki stosowny dobór słów - mruknął gniewnie Sam. - No więc, ile godzin...? - Och, przestańcie wreszcie marudzić! - rzucił podniecony Hunter. - To wspaniała maszyna. Otworzył kilka zamków zapadkowych. Podniósł czterometrową górną część kadłuba, odchylaną na zawiasach w bok niczym muszla małża, i podparł ją plastikowym drążkiem. W środku znajdowały się odlane z plastiku siedzenia z wgłębieniami na pośladki, a przed nimi wytłoczone w podłodze miejsca na stopy. W przedniej części kabiny, pod przezroczystym fragmentem osłony, był jedynie drążek sterowy i elementarny zestaw przyrządów nawigacyjnych. Hunter podniósł drugąklapę. Za przedziałem pasażerskim ukazała się pusta przestrzeń bagażowa z klamrami do mocowania ładunku. - Tu załadujemy sprzęt. - Hunter wskazał komorę ogonową. - To miejsca dla pasażerów. - Machnął ręką nad głównym przedziałem szybowca. - A to kokpit, moje stanowisko. Wszyscy będziemy musieli się ścisnąć, usiąść 31 z kolanami podciągniętymi pod brodę i plecami oprzeć się o nogi pasażera z tyłu. Jack jako największy zajmie miejsce na końcu, nad mocowaniem płatów ogonowych. Dzięki temu lepiej ułoży się środek ciężkości. - Jak zwykle na samym tyle autobusu. Skąd ja to znam? - Przed nim usiądzie Travis, potem Stan, Jen, Sam, Sara i wreszcie ja. Nasze zabawki upchniemy w ładowni. Wystartujemy na pułapie ośmiu tysięcy pięciuset metrów, kiedy samolot zgodnie z planem skręci na południowy wschód nad Kanałem Jukatańskim. Dla kubańskich radarowców i rosyjskich satelitów szpiegowskich wieziemy kolejny transport z pomocą humanitarną dla ofiar huraganu i lecimy do wojskowej bazy lotniczej Soto Cano w Hondurasie. Pięć minut po wykonaniu manewru i wyrównaniu maszyny oficer techniczny opuści klapę ogonową, a my wyrzucimy spadochron. - Bomba - mruknęła Jen z ironicznym uśmiechem. - Czasza jest zaopatrzona w absorpcyjne taśmy spinające i powinna się otwierać stopniowo w strumieniu powietrza za transportowcem. Ale i tak poczujemy się jak na rodeo, bo ostro szarpnie nas do tyłu. Będziemy mieć przeciążenie ponad trzech i pół g. - Wspaniale. - Sara skrzywiła się boleśnie. - W szybowcu są nylonowe pasy bezpieczeństwa z plastikowymi zapięciami i klamry na stopy po wewnętrznej stronie poszycia kadłuba - ciągnął Hunter. - Czasza błyskawicznie wyciągnie nas z ładowni i kiedy tylko wyhamuje naszą prędkość z trzystu do sześćdziesięciu dwóch węzłów, odczepimy ją i rozłożymy skrzydła. -Najpierw pozbędziemy się spadochronu, a dopiero później spróbujemy rozłożyć skrzydła?! - krzyknął Sam. - Przy dzisiejszej sprzyjającej cyrkulacji powietrza moglibyśmy się utrzymać w powietrzu przez jakieś sześć godzin, ale chcę wylądować już po dwugodzinnym ślizgu. - O ile wcześniej nie wpadniemy na inny samolot, których mnóstwo lata wąskim jukatańskim korytarzem między wybrzeżem Meksyku a granicą zamkniętej przestrzeni powietrznej nad Kubą - wtrąciła Sara. - Hej! - rzucił Hunter, uśmiechnął się i wyciągnął ręce. - Te dłonie, moja droga, zostały pobłogosławione przez wszystkich bogów lotnictwa! W porównaniu ze mnąlkar był żałosnym robakiem! - Ikar spadł do morza! - Sam nie dawał za wygraną. - Ile godzin...? - Nie zostaniemy w tym korytarzu nawet pięciu minut, Saro - wyjaśnił Blake. - Natychmiast skierujemy się tam, gdzie przed nami nie było żadnego człowieka. Polecimy wzdłuż wybrzeży Kuby, od przylądka San Antonio na zachodzie, dalej nad zatoką Batabano... Stamtąd powinniśmy zobaczyć na północy światła Hawany, jeśli tylko widoczność będzie dobra. -Nie licz na to - odparła Sara. - Stopień zadymienia powietrza nad Kubą przekracza wszelkie normy. 32 - Światła Hawany wolałbym oglądać przez obiektyw rakiety naprowadzanej laserowo, najlepiej wymierzonej prosto w cygaro Wielkiego Brodatego Bozo - wtrącił Stan. - A później zejdziemy nad Cienfuegos i wylądujemy na... ziemi. - To jeszcze nie ustalone?! - wybuchnął Sam. - Gdzie dokładnie? - Pewnie na polu trzciny cukrowej. -Gdzie?! -Nie jestem lotnikiem ani tym bardziej Ikarem pobłogosławionym przez wszystkich bogów lotnictwa - zauważyła cierpko Sara. - Sądzę jednak, Hunter, że skoro zamierzasz posadzić tę skorupę na polu trzciny cukrowej, to zamiast „wylądujemy" powinieneś powiedzieć „rozbijemy się". - Nic podobnego! Pole na pewno będzie płaskie, a trzcina nie tylko skutecznie wyhamuje pęd, ale i zapewni doskonałą kryjówkę. - Dość tego! - wrzasnął Wong tak głośno, że wszyscy się skrzywili. -Hunter, spójrz mi prosto w oczy. Ile godzin spędziłeś w powietrzu na oblatywaniu tego czegoś?! Cała grupa utkwiła wzrok w twarzy Blake'a. -No cóż... Wystartowałem raz, ale... - Raz?! - odezwało się chórem pięć głosów. Tylko Travis zachował spokój. - Posłuchajcie! - rzekł ostro, przyciągając natychmiast uwagę zebranych, bo rzadko w ten sposób przerywał dyskusję. - Jeśli ktoś chce zrezygnować z udziału w akcji, może to jeszcze teraz zgłosić. Powiódł uważnym spojrzeniem po członkach grupy, ale nikt nie ośmielił się nawet otworzyć ust. - W takim razie nie marnujmy czasu. Musimy się jeszcze trochę przespać. Stan, później powiesz parę słów na temat uzbrojenia. A ty, Sam, o środkach łączności. Na razie grzecznie idziemy Mu. Trzeba wypocząć co najmniej cztery godziny. Każę kapitanowi obudzić nas dwadzieścia minut przed startem szybowca. Jakieś pytania? Pięć minut przed wyznaczonym czasem cała siódemka, jedynie z bronią osobistą, zajęła miejsca w szybowcu o odstraszającej nazwie NRiTBJD. Co ja robię w tym cholernym pudle? - zastanawiał się kapitan Jack Du-Bois. Nie lepiej było dać w łapę kubańskim rybakom, żeby nas przemycili przez granicę? Travis Barrett, oparty wygodnie o szeroką pierś Jacka, z rękoma ułożonymi na jego kolanach, próbował sobie wyobrazić, co teraz porabiają Randall i Betty Sue. Komandor porucznik Stan Powczuk, były dowódca oddziału SEAL, nie chcąc się narazić na śmieszność wobec kobiet, tylko w myślach powtarzał na okrągło: Święta Mario, Matko Boża, módl się za nami grzesznymi... 3-Reaktor 33 Porucznik Jennifer Olsen, as wywiadu marynarki wojennej, myślała: Boże, oby tym razem nie była to pomyłka wywiadu! Sam Wong walczył ze skrajnie przeciwnymi doznaniami. Z jednej strony czuł ogromną radość, że dostał miejsce między ponętnymi udami Jen Olsen i może się opierać ojej wydatny biust. Z drugiej - ogarniało go przerażenie, że resztę życia będzie musiał spędzić w mrocznej lodowatej celi kubańskiego więzienia albo też przyglądać się, jak jego ciało odłazi płatami od kości wskutek śmiertelnego napromieniowania. Pół miliona ofiar w ciągu pierwszego roku, rozważała doktor Sara Greene. Dwadzieścia milionów w ciągu piętnastu lat. Kapitan lotnictwa Hunter Blake oparł stopy na pedałach sterów i zacisnął błogosławioną przez bogów dłoń na drążku sterczącym mu między kolanami. Drugą ręką dał znać widocznemu za przezroczystą osłoną kabiny oficerowi technicznemu transportowca. Kapitan herculesa, ubrany w szary skafander lotniczy, przekrzywiał głowę i mrużył oczy od porywów lodowatego powietrza wpadającego zza opuszczającej się powoli klapy załadunkowej, zawieszonej osiem i pół kilometra nad ziemią. Po chwili skinął głową, zasalutował i opuścił dźwignię urządzenia, które wypchnęło złożoną czaszę spadochronu na zewnątrz. Obaj oficerowie szybko odskoczyli na boki, dalej od smukłego szybowca. Olbrzymia czasza opadła trzydzieści metrów poniżej transportowca, nim zaczęła się wypełniać powietrzem. Naprężyły się wzmocnione kevlarem liny. Cała grupa Eagle, j ak j eden mąż, stęknęła głucho, kiedy gwałtowne szarpnięcie pociągnęło maszynę. Niezwykły szybowiec z kompozytowych tworzyw sztucznych, wart trzy miliony osiemset tysięcy dolarów, z siedmioma zamkniętymi w nim Bogu ducha winnymi osobami wyskoczył jak z procy w mroczny przestwór. Rozdział drugi 24 września, godzina 4.18, sześć tysięcy metrów nad Kanałem Jukatańskim, wschodni basen Morza Karaibskiego Pasy wpiły się głęboko w ciała, a hełmy zadzwoniły o siebie, kiedy szybowiec został wyrzucony z przedziału transportowego herculesa C-130. W kabinie rozległy się stłumione jęki i ciche okrzyki bólu. - Je-e-zu! - syknął Stan przez zaciśnięte zęby. 34 Wyhamowywanie pędu do szybkości, przy której można było rozłożyć skrzydła, trwało zaledwie parę sekund, ale ludziom upchniętym jak sardynki w puszce wydawało się, że minęły długie minuty. Gdy strzałka szybkościomierza wskazała sześćdziesiąt siedem węzłów i Hunter zwolnił mocowania wielkiej czaszy spadochronu, wszyscy dla odmiany polecieli do tyłu. Do dusznej, śmierdzącej potem kabiny zaczęło się przesączać lodowate powietrze. Długie smukłe cygaro zaczęło spadać jak kamień. Sam, rozpłaszczony między Sarą i Jen tuż za stanowiskiem pilota, wyciągał szyję, usiłując coś dojrzeć ponad ramieniem Greene. Jednocześnie nerwowo zerkał na szybko zmieniające się cyfry odczytów na projekcji holograficznej. Kabina nie była oświetlona, lecz dzięki silnie wzmacniaj ącemu skanerowi podczerwieni Sam miał przed oczyma zielonkawy obraz wnętrza szybowca. Obserwując poczynania Huntera za sterami, poczuł tak silne ściskanie w dołku, jakby wnętrzności mu się nagle skurczyły. Nie trzeba było mieć licencji pilota, by się zorientować, że wysiłki Blake'a, który szarpał jakąś dźwignię, sąbezskuteczne. - Co się stało? - zapytał nieco piskliwym z przerażenia głosem. Serce biło mu coraz mocniej. - Co to...? Dlaczego...? Hunter! Co się dzieje?! - Spokojnie, Sammy - odezwał się z tyłu Wielki Jack. Jego zrównoważony ton podziałał na wszystkich kojąco. - Daj Hunterowi się skupić, chłopie. Tymczasem w ciasnym kokpicie Blake robił, co mógł, ale wart trzy miliony osiemset tysięcy dolarów, jedyny w swoim rodzaju szybowiec niewidoczny dla radarów i termolokatorów, o konstrukcji z kompozytowych tworzyw sztucznych, najwyraźniej nie chciał się poddać jego woli. Długie skrzydła, złożone na czas transportu wzdłuż kadłuba, powinny się teraz rozłożyć na boki, ale mimo szarpania za dźwignię mechanizmu nic się nie działo. Szybowiec, ze skrzydłami wciąż wyciągniętymi ku ogonowi, spadał coraz szybciej. Hunter zdawał sobie sprawę, że jeśli w ciągu paru sekund nie znajdzie rozwiązania, przekroczą graniczną prędkość ślizgu, powyżej której o rozłożeniu skrzydeł nie będzie już co marzyć. Wtedy misja zakończy się runięciem do Kanału Jukatańskiego leżącego sześć tysięcy metrów w dole, a impet zderzenia z falami rozgniecie ludzi na krwawą miazgę. Szybciej, człowieku, powtarzał w myślach Travis. I on doskonale wiedział, że coś nawaliło, ale był w sytuacji bezsilnego obserwatora. Mógł się jedynie modlić. No, do dzieła, wykrzykiwał bezgłośnie. Jack jedynie stwierdził z goryczą, że jeśli ta wymyślna zabawka białych nie zadziała, to jego czarne dupsko nieźle ucierpi. Hunter, który także miał włączony noktowizor, patrzył smutno, j ak wskazówka szybkościomierza zbliża się do granicznej prędkości ślizgu, oznaczającej dla nich niechybną zgubę. Jeszcze raz dwukrotnie szarpnął dźwignię. Bez rezultatu. Nagle sobie przypomniał. Walnął pięścią w nie oznakowany przycisk umieszczony z boku, tuż przy lewym bucie siedzącej z tyłu Olsen. Rozległ się 35 huk, a po nim zbawczy syk sprężonego azotu ulatującego z awaryjnej butli. Elastyczne worki w płatach nośnych tak szybko wypełniły się gazem, jak poduszki powietrzne samochodu podczas zderzenia. Wystarczył jeden rzut oka na zewnątrz kabiny, by zauważyć, że skrzydła się rozkładają. Poza tym czuć było wyraźnie, że szybowiec zwalnia. Ostrożnie, żeby nie przeciążyć delikatnych płatów nośnych, Blake pociągnął do siebie drążek. Maszyna zaczęła wyrównywać lot. - Koledzy, złóżmy należny hołd naszemu Ikarowi - powiedziała Sara z ulgą. - Ikar łaskawie przyjmie twoje wyrazy uznania, kiedy cali i zdrowi znajdziemy się na ziemi - odparł szybko Hunter, z trudem łapiąc oddech. - Na razie musimy szybko zejść na pięć tysięcy metrów, żebyśmy mieli pod dostatkiem tlenu. Wiem, że w czasach pierwszej wojny światowej niektórym asom udawało się osiągnąć pułap ośmiu tysięcy metrów. A są himalaiści, którzy wchodzą bez masek tlenowych na Mount Everest, czyli prawie na dziewięć tysięcy metrów. Aleja nikomu z was bym tego nie polecał. - Mam nadzieję, że ten kolosalny spadochron nie sfrunie na żaden kubański kuter patrolowy - odezwała się Olsen, która każdą sprawę oceniała z wywiadowczego punktu widzenia. - Jen, mój skarbie, znów brakuje ci wiary - odparł żartobliwie Hunter. -Czasza została nasączona substancją zwaną cząsteczkowym agatem. Po czterdziestu sekundach od wystawienia na działanie tlenu atmosferycznego rozkłada się ona do silnie żrącego i lotnego kwasu. Ze spadochronu został już tylko obłoczek pary. - Kurde, tu jest ciemniej niż w egipskim grobowcu w czasie zaciemnienia - ocenił DuBois. - Jak ty się, do diabła, orientujesz, dokąd lecimy? -Nie muszę, Jack - odparł Blake. - Wystarczy, że wiem, jak sprząc komputer z satelitarnym laserowym promieniem naprowadzającym. Dlatego mogę obiecać, że wylądujemy w promieniu dziesięciu metrów od wybranego punktu. - W samym środku pola trzciny cukrowej? - spytała niepewnie Sara. - Na ziemi moglibyśmy we dwoje podnieść ten szybowiec bez ładunku, pani doktor. Jest taki lekki między innymi dlatego, że całkowicie zrezygnowano z podwozia i hamulców. Tak więc funkcję hamulca będzie musiała spełnić trzcina na polu. - Ile mamy do lądowania, Hunter? - spytał z teksaskim akcentem Tra-vis. - Lecimy z wiatrem, szefie. Jeśli nic się nie zmieni, to... dwie godziny i siedemnaście minut. - W porządku. Posłuchajcie. Przechodzimy do następnej części odprawy. Na ziemi powinien nas przywitać tajny informator CIA. Nawet ja nic o nim nie wiem. Znam tylko hasło. Ale on też nie został poinformowany o żadnych 36 szczegółach. Komunikat radiowy z NSA odbierze na pięć minut przed naszym lądowaniem. Ten facet, o ile to mężczyzna, zaprowadzi nas do punktu kontaktowego, gdzie założymy bazę na czas operacji. Sam nawiąże łączność satelitarną, a Jen odbierze najnowsze meldunki wywiadowcze. Trudno powiedzieć, co nas tam czeka. Sztab generała Kraussa musiał wszystko organizować w ogromnym pośpiechu. Dlatego trzeba zachować wzmożoną czujność, ale nie strzelać do nikogo, dopóki nie znajdziemy się pod ostrzałem bądź nie wydam odpowiedniego rozkazu. Dotyczy to głównie ciebie, Jack. Postaraj się oszczędzić naszego przewodnika, dobra? - Kto? Ja? - A ty nie rzucaj się na wszystkich z pięściami, Jen, jeśli nie zostaniesz zaatakowana. - Jasne, szefie. Będę grzeczną dziewczynką. - Gdybyśmy stracili przewodnika, byłoby z nami bardzo kiepsko. - Nie wspominając już o tych dwudziestu milionach osób na północ od Miami nieświadomych zagrożenia - wtrąciła Sara. - Stan, powiedz coś o uzbrojeniu. - Przestawcie XM-29 na serie trzystrzałowe. Filozofię „zabić wszystkich i niech święty Piotr się z nimi buja" lepiej zostawić na wypadek napotkania hordy Tatarów. W dodatku musimy uważnie mierzyć, a nie siekać kulami na lewo i prawo. Co prawda dzięki nowym magazynkom z nabojami bezłusko-wymi można było zabrać sporo amunicji, ale trzeba zachować rezerwę na czarną godzinę, bo na pewno niczego nie dokupimy w pobliskim sklepie ze sprzętem myśliwskim. Zawsze miejcie też w pogotowiu komplet czterech ładunków w pojemniku granatnika, ale nie używajcie ich pochopnie. Stosujcie je tylko do oddalonych celów, bo inaczej posiekamy sobie tyłki własnymi szrapnelami. No i zostajemy cały czas w kombinezonach maskujących na wypadek, gdybyśmy wylądowali w gównie. Pytania? Nikt się nie odezwał. - Sam, twoja kolej - powiedział po chwili Travis. Wong z radościąprzyjął sposobność do odegnania ponurych myśli o przedzieraniu się nie uzbrojonym i nie opancerzonym plastikowym szybowcem przez linię kubańskiej obrony powietrznej oraz lądowaniu w samym sercu wrogiego, komunistycznego państwa. - Jasne, szefie. Zasada pierwsza: pozostajemy w hełmach BSH przez cały czas. Niech nikt ich nie zdejmuje bez rozkazu Travisa. Pamiętajcie, uruchamiane głosem selektory częstotliwości są bardzo czułe. Nie trzeba wykrzykiwać zaszyfrowanych komend, nawet pod ostrzałem. Zwłaszcza pod ostrzałem. Nie zapominajcie też o specyficznej formie. Na przykład ma być „pasmo dwa dwa pięć", a nie „dwieście dwadzieścia pięć". Łącznością zewnętrzną i odpowiednim przestawianiem waszych indywidualnych kanałów zajmę się sam, więc nie musicie się tym martwić. Ale gdyby... mnie zabrakło, każde 37 z was ma dostęp do zakodowanych parametrów operacyjnych, będziecie więc mogli sami nawiązać łączność. Osobiste kody dostępu to daty urodzenia z rokiem pomniejszonym o trzy. To wszystko, szefie. - Sara? - Dzięki, Travisie. Szanowni państwo... aha, i ty, Hunter... - No proszę. Znów zostałem wyróżniony - mruknął z uśmiechem Blake, wypatrując dookoła na niebie pasażerskich odrzutowców i innych samolotów, których piloci nie mogli ani sami namierzyć NRiTBJD, ani też zostać ostrzeżeni przez kubańskich kontrolerów lotów, skoro żadne służby naziemne nie widziały szybowca na ekranach radarów. - Wszyscy mamy aktualne szczepienia, także przeciwko malarii - ciągnęła Greene. - Nie musicie się więc obawiać żadnej specyficznej infekcji bakteryjnej czy wirusowej na Kubie. Już wcześniej zażądałam przez BSH krótkiego omówienia zagrożeń związanych z promieniowaniem paliwa jądrowego. Raport powinniśmy otrzymać drogą satelitarną przed wkroczeniem na teren elektrowni. Chcę jeszcze wrócić na chwilę do problemów z reakcjami automatycznych czujników stanu zdrowia w naszych kombinezonach. Przypominasz sobie, Stan, jak w czasie poprzedniej akcji komputer wbił ci w skórę parę klamer, mimo że nie odniosłeś żadnej rany? - Owszem. Piekło jak cholera, jakby mnie pożądliły szerszenie. - Od czasu operacji w Arabii poddaliśmy cały system intensywnym badaniom i chyba wyeliminowaliśmy wszelkie niedociągnięcia. Pamiętajcie jednak, że gdy kula przebije kevlarowąpowłokę ochronną, wewnętrzna warstwa kombinezonu w zetknięciu z krwią automatycznie skurczy się miejscowo, by zapobiec dalszemu krwawieniu. Potem komputer zaaplikuje wam antybiotyk i zaciśnie ranę klamrami. Ból związany z tymi zabiegami nie powinien być odczuwalny w porównaniu z bólem zranionego miejsca. - To pocieszające - mruknął Sam. - Oczywiście sami będziecie mogli zaaplikować sobie morfinę- ciągnęła nie zrażona Sara. - Nie należy się bać przedawkowania. System dobierze właściwe ilości i częstotliwość iniekcji. - Chyba już teraz powinienem dać sobie w żyłę - wtrącił Wong. - Wreszcie przestałbym się bać. Greene uśmiechnęła się szeroko. - Mylisz się, geniuszu. Regulator w ogóle nie dopuści do użycia morfiny, jeśli nie krwawisz. Jakieś pytania? W ciszy wyraźnie było słychać szum powietrza omywającego kadłub szybowca i poskrzypywanie cięgieł sterów. - Ktoś chce jeszcze coś powiedzieć? - zapytał Travis. - Jack? - Nie. Może tylko tyle, żebyście nie ładowali swoich wypieszczonych dupeczek między mnie a Kubańczyków czy też Miecze Cipaha, jeśli będziemy mieli dość szczęścia, by stanąć z nimi oko w oko. 38 - Cisza! - krzyknął nagle Hunter. - Kubańska kontrola lotów wydała właśnie zezwolenie na start myśliwców do... Eee, tam! Zwykły lot szkoleniowy. Dobra, możecie sobie jeszcze pospać. Nadal nic nie wiedząo naszej obecności. Idzie jak po maśle, co? Wciąż mamy sprzyjający wiatr, więc utrzymujemy większą prędkość od planowanej. Zjawimy się na miejscu przed czasem, długo przed wschodem słońca. - Świetnie - odparł Barrett. - Masz coś nowego, Jen? -Nie. Ostatni meldunek odebrałam jeszcze przed startem z Wirginii. Na pewno NSA postawiła na nogi swoich ludzi na całym świecie. Jak tylko będą coś mieli, od razu mnie powiadomią przez satelitę, a ja udostępnię wam przekaz przez projektory BSH. - W porządku. Na razie to wszystko. Wiem, że jest wam zimno, mnie też, ale nie regulujcie ogrzewania w kombinezonach, bo szybko wyczerpiecie akumulatory. Można spać, można dumać. Chciałbym... - Spać?! - krzyknął Sam. - Chyba żartujesz? - Chciałbym, żeby wszyscy maksymalnie wypoczęli, bo przez następne dwie doby w Cienfuegos raczej nie będzie okazji do zmrużenia oka - dokończył Travis. - Hunter, ogłoś alarm na dziesięć minut przed lądowaniem, jeśli wcześniej nie wydarzy się nic szczególnego. W razie czego, natychmiast melduj. - Jasne, szefie. Mam na nasłuchu wszystkie pasma łączności kubańskiego wywiadu wojskowego, ale jak dotąd nie wyłowiłem niczego podejrzanego. Jesteśmy niewidzialni, ludziska. Możecie śmiało ćwiczyć oko, macie... A co to za wibracje, do cholery? - Spokojnie, to nie samolot - odparł kwaśno Travis. - Jack już chrapie mi nad uchem. Jemu wystarczy jedno słowo. - Bang! Bang! Bang! Wstawać, śpiochy! - ryknął Hunter, aż jego głos zadudnił w słuchawkach. - Zaraz zaczyna się bal! W kabinie zrobiło się poruszenie na tyle duże, na ile pozwalała niewielka przestrzeń. Do szybowca wpadało wyraźnie cieplejsze, wilgotne powietrze. Sara popatrzyła przez przejrzystą część osłony kabiny. Na wschodzie nad horyzontem zauważyła słabąpoświatę wstającego dnia. Pod nimi wciąż zalegał nieprzenikniony mrok. Tylko parę kilometrów na południowy wschód widać było skupiska świateł dużego miasta i portowego kompleksu Cienfuegos. Pojedyncze snopy samochodowych reflektorów znaczyły wstęgi szos. - Jesteśmy na pułapie tysiąca czterystu metrów - oznajmił Blake. - Zapnijcie pasy i przygotujcie broń. Proszę złożyć stoliki i podnieść oparcia foteli. Podchodzimy do lądowania. Kościste łopatki Sama wbijały się Sarze w piersi. Pani doktor poklepała Chińczyka po ramieniu. Wyprostował się szybko i przeprosił, unosząc dłoń. 39 - Wszyscy znacie swoje zadania - odezwał się Travis. - Jak tylko wylądujemy, Stan, Sara, Jen i Hunter zabezpieczają teren z lewej strony, ja i Jack bierzemy prawą. Nie przestawiajcie odbiorników z naszego szyfrowanego pasma łączności. I pamiętajcie, że wystarczy głośny szept. - Przystępujemy do finału - oznajmił Hunter trochę spiętym głosem. -Widzę już strefę lądowania i promień laserowego naprowadzania. Wygląda na to, że wszystko się zgadza. Łagodne zbocze porośnięte równymi szeregami prawie trzymetrowej trzciny. W podczerwieni nie widać żadnych żywych stworzeń. Pół minuty, ludziska. Pochylcie się i obejmijcie nawzajem w pasie. Opuszczam stery wysokości, wysuwam klapy. Spadamy... równo... Trzymać się... Prędkość: siedemdziesiąt węzłów... sześćdziesiąt... pięćdziesiąt... Przygotujcie się na wstrząs. Jeszcze chwila... Matko Boska! Szarpnął do siebie drążek. Wielki szybowiec zawadził o coś brzuchem i z powrotem poderwał się w powietrze. Rozległ się trzask, po nim nastąpiła seria głośnych zgrzytów przypominających odgłos prutego materiału. Maszyna przechyliła się i zanurkowała nosem ku ziemi. Rozdział trzeci 24 września, godzina 5.58, pole trzciny cukrowej, prowincja Cienfuegos, Kuba Uderzyliśmy w jakąś cholerną stertę zardzewiałego złomu! - krzyknął Hunter. Ze wszystkich sił starał się utrzymać maszynę w poziomie. Trzęsło tak, że hełmy tylko dzwoniły o siebie. - Trzymajcie się! Rozległo się postukiwanie wiech trzciny o skrzydła i brzuch szybowca. Wszyscy wtulili głowy w ramiona. Stukanie przybrało na sile, aż przeszło w ogłuszający terkot. Pojazd trząsł się niemiłosiernie. Członkowie grupy TALON Force pojękiwali jeden przez drugiego. W ciasnej zamkniętej przestrzeni odgłosy zderzeń z grubymi, twardymi łodygami roślin brzmiały jak seria z karabinu maszynowego. Szybowiec raz i drugi odbił się brzuchem od ziemi, wreszcie znieruchomiał. - Wyskakiwać! - wrzasnął Hunter i uniósł osłonę kabiny. Maszyna przechyliła się na skrzydło. Wszyscy polecieli w bok. Lekki wiatr wyrwał Blake'owi osłonę, odchyliła się do końca. Załogantów owiało parne powietrze tropików. Cała grupa wyskoczyła z szybowca. Szybko rozprostowali zastałe mięśnie. Nisko pochyleni rozbiegli się między ściętymi łodygami i zniknęli w gąszczu trzciny. Po zajęciu stanowisk zastygli bez 40 ruchu. Z ustawionymi na maksimum wzmacniaczami zaczęli uważnie nasłuchiwać oraz wypatrywać na obrazach noktowizyjnych jakiegokolwiek ruchu. Ale z ciemności dolatywało jedynie cykanie świerszczy. W mętnym blasku księżyca nikt z nich nie mógł zostać dostrzeżony nieuzbrojonym okiem. Niezwykłe kombinezony LOC i hełmy BSH, łącznie z pokrowcami na broń, rejestrowały barwy i natężenie światła z otoczenia, mikrokomputer analizował zebrane informacje, po czym generował niemal identyczne odcienie w mikrowłóknach optycznych po przeciwnej stronie. W efekcie, nawet w pełnym świetle dnia, człowiek w takim kombinezonie, j eśli tylko się nie ruszał, pozostawał niewidoczny. Trzeba było się dokładnie przyjrzeć, by dostrzec lekkie drgania przypominające falowanie rozgrzanego słońcem powietrza. Tylko w ruchu ujawniały się metalowe części broni czy podeszwy butów, ale i wówczas obraz był do tego stopnia rozmazany, że nie powinien, zwłaszcza przy słabszym oświetleniu, przyciągnąć niczyjej uwagi. Istnienie tych kombinezonów było objęte tak samo ścisłą tajemnicą jak niewidzialny samolot szpiegowski SR-1 Aurora, który dotąd oglądała na oczy zaledwie garstka osób pracujących w strefie 51. Minęła pełna napięcia minuta, zanim w słuchawkach rozległ się szept Travisa: - Zauważyliście jakiś ruch? Nikt się nie odezwał. - W takim razie wyłączcie kamuflaż kombinezonów do czasu pojawienia się przewodnika. Musimy oszczędzać akumulatory. Jack, Stan i Jen, rozstawcie się na posterunkach co pięćdziesiąt metrów. Hunter, Sara i Sam, wracajcie do szybowca. Biegiem. - To pewnie był stary żelazny słup - wyjaśnił szeptem Blake, gdy zebrali się we czworo przy maszynie. - Miał temperaturę otoczenia, dlatego zauważyłem go dopiero w ostatniej chwili. Omal się o niego nie rozbiliśmy. -Nie zawracaj sobie tym głowy, stary. Każde lądowanie, z którego udaje się wyjść cało, to kamień milowy w rozwoju lotnictwa. Wyciągnijmy nasze zabawki. Sara, Sam, Hunter i Travis przewiesili pistolety przez ramię i wyjęli z przedziału bagażowego skrzynie ze sprzętem. Wong pobieżnie sprawdził, czy nic nie zostało uszkodzone w czasie lądowania. Zadowolony dał znak Barrettowi. Odciągnęli skrzynie parę metrów w bok. - Wszyscy do mnie! - polecił szeptem Travis. - Prędko! Jen, Stan i Jack schodzili z posterunków, wciąż obrzucając podejrzliwymi spojrzeniami pole trzciny cukrowej. - To wiatrak - oznajmił Stan, zbliżając się do reszty grupy. - Stary, rozsypujący się wiatrak bez ramion. - Matko Boska! -jęknął Hunter. 41 - Spisałeś się, Ikarze - dodał z uśmiechem Powczuk. - Cały mechanizm jest z lanego żelaza. Gdybyśmy grzmotnęli w ten złom czołowo, nie byłoby z nas co zbierać. Dobrze się spisałeś, kolego. - Dłonie błogosławione przez bogów - przyznała Jen i przechodząc, klepnęła Blake'a w pośladek. - Do roboty, Hunter - rozkazał Travis. - Jaka szkoda, że musimy zniszczyć ten piękny szybowiec - mruknął lotnik. -Nie mówiąc już o trzech milionach ośmiuset tysiącach dolarów - wtrącił Sam. - Zaraz się przekonacie, dlaczego tyle kosztował. Hunter odłączył od pasa baterię wielkości paczki papierosów i przytknął jej końcówki do styków na wewnętrznej stronie poszycia. Po kilku sekundach cały kadłub zaczął się marszczyć, syczeć i rozpływać. Reakcja przebiegała coraz szybciej. Nad polem rósł obłok pary. Na oczach zdumionej załogi pojazd zamieniał się w chmurę gazów. Wkrótce kadłub całkiem zniknął, pozostały tylko spienione, kurczące się skrzydła. - Sami widzicie... - Blake wskazał znikające szczątki szybowca. - A zaraz już niczego nie będzie widać - wpadł mu w słowo Jack, smętnie kiwając głową. Hunter w podobny sposób zainicjował identyczną reakcję w osłonie kabiny. - Olsen! - rzucił Travis. Kiedy podeszła do niego, wyciągnął z kieszeni na nogawce kombinezonu spłaszczoną puszkę po coca-coli. Wzięła ją ze zdziwioną miną. O nic jednak nie spytała. Wiedziała, że dowódca wszystko jej wyjaśni we właściwym czasie. Schowała puszkę do kieszeni. - Pójdziesz przodem, Jen. - Travis zerknął na wyświetlaną przez projektor mapę najbliższej okolicy. W rogu obrazu widniała strzałka kompasu. -W tę stronę. Ruszaj. A my łapiemy się za skrzynie, ludziska. Jazda. Z bronią gotową do strzału Olsen ostrożnie ruszyła we wskazanym kierunku. Reszta grupy utworzyła kolumnę. Parami nieśli pojemniki ze sprzętem. Zaledwie w ciągu dwóch minut z jedynego na świecie szybowca NRiTBJD został tylko krąg sczerniałej ziemi pośrodku kubańskiego pola trzciny cukrowej. Niewiele też ocalało z rozbitego i podpalonego zestawu przyrządów z radiem i układem naprowadzania laserowego. Po dziesięciu minutach uciążliwego przedzierania się przez gęstą trzcinę członkowie grupy usłyszeli w słuchawkach dwa mlaśnięcia Jen. Natychmiast się zatrzymali. Postawili skrzynie na ziemi, przyklęknęli obok nich i zdjęli z ramion krótkie pistolety XM-29. Bez słowa podzielili między siebie pola ostrzału. - Dotarłam do polnej drogi, szefie - zakomunikowała szeptem przez radio Olsen. - Świetnie. Tutaj zaczekamy. 42 Dwadzieścia minut później, kiedy brzask zaczął rozjaśniać niebo, Travis spojrzał na wskazania zegara. - Rozejrzyj się, Jen - polecił. - Widzę światła nadjeżdżającego samochodu - zameldowała po chwili. -Sądząc po odgłosach, to ciężarówka. - Ma reflektory przesłonięte zieloną folią? - zapytał Barrett. - Skąd wiesz? - zdziwiła się Olsen. - To nasz przewodnik. Alarm bojowy. Włączyć kamuflaż. Miejmy nadzieję, że facet nie jest podstawiony. Jen, rzuć puszkę na środek drogi. Olsen zwinnie jak lwica z afrykańskiego buszu wycofała się w trzciny i kucnęła z wymierzonym pistoletem. Jack i Stan błyskawicznie zajęli pozycje po bokach. Zdążyła ich tylko dostrzec kątem oka, nim zniknęli po włączeniu systemów powielania obrazu w kombinezonach. W ciepłym powietrzu ledwie można było rozpoznać zarysy ich sylwetek. Niesamowite, pomyślała. Travis odbezpieczył granatnik. - Jeśli to nasz przewodnik, Jen, to zatrzyma się na widok puszki - powiedział cicho. - Powinien wysiąść, podnieść ją, czterokrotnie zastukać w nią knykciami pięści i odrzucić. - A jeżeli to zrobi? - Podejdź i go przeszukaj. Stan, Jack, Hunter, osłaniajcie Jen. Nie spuszczajcie oka z ciężarówki. Stary mercedes zbliżał się powoli. Wysłużony silnik wysokoprężny z lat siedemdziesiątych wył donośnie, z rury wydechowej wydobywał się gęsty niebieskawy dym. Kiedy puszka ukazała siew świetle reflektorów, wóz zahamował z głośnym piskiem. Na wolnych obrotach w silniku coś zaczęło po-dzwaniać, w snopach światła zawirował wzbity tuman kurzu. Stary furgon bez wątpienia służył do przewozu koni. Prawa ściana skrzyni była ruchoma. Po opuszczeniu tworzyła pochyłąrampę załadunkową. W lewej ścianie i z tyłu znaj do wały się tylko małe okienka wysoko pod dachem. Drzwi szoferki otworzyły się ze zgrzytem, potem trzasnęły. Wreszcie w światłach pojawił się przystojny mężczyzna po trzydziestce, zaskakująco dobrze ubrany - nosił eleganckie jasne spodnie, sandały i białą lnianą koszulę, po kubańsku wypuszczoną na zewnątrz. Miał krótko przystrzyżone wąsy oraz ciemne włosy zaczesane do tyłu i zebrane w krótki kucyk. Wyglądał na lekko przestraszonego. Stanął nad puszką. Po chwili ją podniósł. Obejrzał szybko, cztery razy uderzył w nią pięścią i odrzucił daleko w pole. Jen zaczęła się do niego podkradać, bez przerwy mierząc mu w nasadę karku. Zatrzymała się dwa metry za mężczyzną, który z niepokojem popatrzył na szarzejące niebo. - Habla Ingles, seńor? Odwrócił się błyskawiczniejak rażony prądem. Na widok pary urzekających kobiecych oczu, spoglądających na niego ze szczytu ledwie zauważalnego 43 obłoczka, rozdziawił usta i źrenice mu się rozszerzyły. Drugą rzeczą, jaką mógł zauważyć, była czarna lufa wymierzona prosto w niego. Uśmiechnął się nerwowo. -Si! Si, seńorita! - odparł z rosyjskim akcentem. -Tak, znam angielski, ale... - To słuchaj. Trzymaj ręce na widoku, bo cię zastrzelę bez mrugnięcia okiem. Comprende? - Tak! Oczywiście! Ja tylko... Boże święty! Co pani ma na sobie? Jakim cudem...? Jen chwyciła go za kołnierz i szybko odwróciła twarzą do maski furgonetki. Przytknęła mu lufę pistoletu do krocza i błyskawicznie obszukała. Dokładnie sprawdziła wewnętrzną stronę ud, piersi pod koszulą i pasek spodni. Wreszcie odsunęła się o krok. - Nie ma broni ani podsłuchu, szefie - wyszeptała. - Trzymaj go na muszce - polecił Travis. - Chłopcy, przeszukajcie samochód. Biegiem. Jack, Stan i Hunter wyskoczyli z trzcin. Blake ostrożnie zajrzał do szoferki. Jack stanął plecami do bocznych drzwi furgonu, a Powczuk gwałtownie je odsunął. W środku nie było nic oprócz dwóch rzędów siedzeń. Razem pospiesznie kontrolowali mercedesa, szukając nadajnika radiowego, materiałów wybuchowych i innych podejrzanych przedmiotów. - Czysto - oznajmił wreszcie Stan. - Jen zostaje. Reszta wraca po skrzynie ze sprzętem. Mężczyźni z powrotem dali nura w trzcinę. Chwilę później pojawiła się cała grupa. Travis nakazał załadować pojemniki do auta. Podszedł do kierowcy, którego Olsen wciąż trzymała na muszce. - O tej porze roku na Kubie jest bardzo gorąco - powiedział, patrząc nieznajomemu w oczy. - To prawda. - Mężczyzna zdobył się na kolejny nerwowy uśmiech. -Tutejszy klimat to błogosławieństwo i przekleństwo zarazem. Hasło się zgadzało. Travis uśmiechnął się szeroko. - Wyłączyć kamuflaż - rzucił. Wyciągnął do kierowcy rękę. - Major Tra-vis Barrett. Bardzo mi miło. - Jurij Nobakow. Wystarczy Jurij, majorze. - Wyłonienie się Travisa sprawiło mu wyraźną ulgę. Rosjanin, kierownik ośrodka medycyny jądrowej przy elektrowni Juragua, z niedowierzaniem popatrzył na pozornie zwyczajną wojskowąpanterkę. - Niech mnie diabli! Te wasze ubrania... są niesamowite! Zdumiewające! Nic dziwnego, że przegraliśmy zimną wojnę! - Zabierajmy się stąd - zakomenderował Barrett. - Sara, pojedziesz w szoferce. Reszta na skrzyni. Jen, wyciągaj cywilne ciuchy. Wyskakujemy z kombinezonów. Raz-dwa. Grupa Eagle zaczęła się pospiesznie przebierać na polnej drodze. Olsen wyjmowała z pojemnika ubrania cywilne, a na ich miejsce pakowała starannie 44 złożone kombinezony. Sara bez skrępowania rozebrała się do jedwabnych majtek i elastycznego sportowego podkoszulka. Oddała pistolet i hełm BSH koleżance, włożyła luźną wzorzystąbluzkę i spódnicę. Wojskowe buty zostały zastąpione przez zwykłe podniszczone obuwie sportowe. W końcu wszyscy zajęli miejsca w furgonie. Greene wskoczyła do szoferki, Nobakow usiadł za kierownicą. Nie uszło jego uwagi, że pasażerka wsunęła pod skraj bluzki wymierzoną w niego 9-mili- metrowąberettę. Ruszył powoli. Jen kończyła pakowanie kombinezonów. Reszta, trzymając się uchwytów na rozkołysanej skrzyni mercedesa, zaczęła ciekawie wyglądać przez małe szyby. Tylko Wong natychmiast zajął się nawiązywaniem łączności satelitarnej, chcąc umożliwić Olsen dostęp do najświeższych meldunków wywiadowczych. W środku wciąż jeszcze śmierdziało końskim łajnem, chociaż samochód był wymyty do czysta. Lawirując między wybojami bitej drogi, biegnącej przez pola trzciny cukrowej, kierowca wyciągnął rękę do Sary. -Nobakow, doktor Jurij JuriewiczNobakow. Witam, doktor Greene. Proszę mi mówić po imieniu. Zaskoczona Sara popatrzyła z ukosa na Rosjanina, który uśmiechał się szeroko. Nadawałby się na dublera Roberta Redforda, pomyślała. Z ociąganiem uścisnęła mu rękę lewą dłonią tak, by nie zasłonić sobie linii strzału. - Skąd mnie znasz? - Jestem rosyjskim lekarzem, specjalistą od chorób popromiennych. Kieruję ośrodkiem medycyny jądrowej przy elektrowni Juragua. Czytałem wszystkie pani artykuły na temat zairskiej eboli, jak również poufne opracowanie dotyczące możliwości rozsiewania zarazków wąglika w pociskach artyleryjskich. Swoboda i czarujący uśmiech Rosjanina wprawiły Sarę w zakłopotanie. Kierownik ośrodka medycyny jądrowej przy elektrowni Juragua, powtórzyła w myślach. To wiele wyjaśnia. - Bardzo interesujące - mruknęła, przeklinając się w duchu za okazaną wstydliwość. Wyjechali z plantacji na dziurawą, wyboistą szosę. Pobocza tuż za pasem asfaltu porastała wysoka trawa. Środkiem jezdni upstrzonej dziesiątkami starych łat ciągnęły się głębokie koleiny. Nawet ta droga była jawnym dowodem zapaści kubańskiej gospodarki. Państwo przestało sprawnie funkcjonować po rozpadzie Związku Radzieckiego. Urwała się finansowa pomoc Wielkiego Brata idąca w miliardy dolarów. Komunistyczne władze Kuby, i nie tylko, nie były w stanie same spłacać swoich rachunków. Kiedy rozklekotany furgon do przewozu koni wreszcie przyspieszył, powietrze wpadające przez uchylone szyby trochę rozpędziło parny zaduch, szybko narastający po wschodzie słońca. 45 Sara patrzyła na krajobraz, który przybierał wyraziste kształty w świetle dnia. Minęli kilka odkrytych ciężarówek wyładowanych robotnikami z plantacji. Ludzie o wymęczonych twarzach siedzieli w kucki na skrzyni, przytrzymując na głowach słomkowe kapelusze. Później furgon wyprzedził konwój wiozący ściętą trzcinę. Samochody posuwały się wolno w gęstej czarnej chmurze spalin. Tylko z rzadka napotykali auta osobowe. W większości były to landarowate amerykańskie limuzyny z lat pięćdziesiątych, sporadycznie przejeżdżały nowe jugo czy rosyjskie łady. Jack wstał z fotelika, żeby mieć lepszy widok. Trzymając się występu pod sufitem, ciekawie wyjrzał przez szybę. - Widzę tu sporo naszych braci i sióstr - mruknął. - Kuba była świetnie zagospodarowaną hiszpańską kolonią, jeszcze zanim w Alabamie masowo pojawili się osadnicy, wielkoludzie - wyjaśnił Sam. Wspiął się na palce, żeby też popatrzeć na to, co dzieje się na zewnątrz. - Jezu... - Staną zafascynowały niecodzienne widoki. - Czuję się jak na zlocie zabytkowych samochodów. Jen uśmiechnęła się. - Oni tu wciąż jeżdżą autami, które przejęli po upadku Batisty i zwycięstwie komunistycznej partyzantki Castro w 1959 roku. Stany Zjednoczone nałożyły embargo na handel z Kubą. Zakaz obowiązuje do dziś. Jest tu trochę nowszych, europejskich i japońskich tanich samochodów, a najbogatsi mają całkiem niezłe limuzyny, ale przeciętny obywatel musi się zadowolić chevro-letem impalą, rocznik 1958, jeśli w ogóle stać go na wóz. Przy drodze pojawiły się pojedyncze, małe i brudne domki kryte dachówką, papą czy nawet gliną, ale w oddali, na zboczu zielonego wzgórza, stała też piękna, duża biała willa w stylu kolonialnym. W miarę zbliżania się do Cien-fuegos coraz częściej mijali skupiska bloków. W oknach i na maleńkich, przypominających skalne półki, balkonach suszyła się bielizna. Przy drodze kręciły się wychudzone psy. W kępach zielska rdzewiały wraki porzuconych samochodów. Rozsiane z rzadka zakłady przemysłowe wyglądały tak, jakby stały na skraju bankructwa. Wszystko było mocno zużyte i zniszczone, niczym żywcem wyjęte z czarno-białych filmów z lat pięćdziesiątych. Grupka dzieciaków energicznie pomachała przejezdnym, dając znaki, żeby kierowca zatrąbił. Sara uśmiechnęła się, gdy Jurij nacisnął klakson, a dzieci zaczęły aż podskakiwać z radości. - Moja żona też była lekarzem - odezwał się w zamyśleniu Nobakow. -Pracowała na budowie elektrowni od 1990 do 1992 roku. Greene spojrzała na Rosjanina. Zaniepokoił ją na jego twarzy wyraz nienawiści przemieszanej z bólem. Odwróciła szybko głowę. Poczuła wyrzuty sumienia, że mierzy do tego człowieka z pistoletu. - Kuba z oburzeniem przyjęła upadek rodiny. W powszechnym mniemaniu odwróciliśmy się plecami do młodszego komunistycznego kuzyna. Zosta- 46 wiliśmy go na pożarcie amerykańskim imperialistom. Do tych z nas, którzy tu zostali mimo wstrzymania prac na budowie elektrowni, odnoszono się ze szczególną pogardą. Nazywano ich „sowieckimi zdrajcami". Moja żona, Annata-wa, była w ciąży, gdy castrowscy... faszyści zabrali jąna przesłuchanie, pobili do nieprzytomności i zgwałcili. Było ich sześciu, z pułkownikiem tajnej policji na czele. Sara znów spojrzała na Jurija. Siedział sztywno, wpatrzony przed siebie, po jego policzku spływała łza. - Annatawa poroniła... z powodu zakażenia płodu... od skórzanej szpicruty, którą... pułkownik w nią wtykał... Tą samą szpicrutą okładał swojego konia. A wtedy trudno było zdobyć antybiotyki do zwalczenia infekcji. Poroniła... w dwudziestym drugim tygodniu ciąży. Była... załamana. Nie mogła się z tym pogodzić. W kraju, w Rosji, pewnie też nie znalazłbym dla niej ratunku. Panował tam kompletny chaos. Państwowa służba zdrowia była w rozsypce, a nie powstały jeszcze prywatne kliniki psychiatryczne. Zresztą nie mieliśmy pieniędzy na prywatną kurację, rubel z dnia na dzień tracił na wartości. Żona nie zdołała sama wyjść z depresji. W sierpniu 1996 roku po powrocie z pracy znalazłem ją nagą pod prysznicem, w kałuży krwi. Sara aż zazgrzytała zębami. Jurij raz i drugi zerknął na nią przelotnie, ale musiał się skupić na prowadzeniu, bo właśnie wjeżdżali do miasta. - Teraz już wiesz, dlaczego ktoś taki jak ja, Rosjanin, lekarz, szpieguje na rzecz Stanów Zjednoczonych, pracuje dla CIA - wycedził z wściekłością. - Nienawidzę komunizmu. I komunistów. Bo w jeszcze większym stopniu niż kapitaliści robią to, czemu publicznie są przeciwni. Klasa rządząca gromadzi wielkie bogactwa, utrzymując ludzi pracy na skraju nędzy. Komunizm to tylko zawoalowane niewolnictwo. Jurij prychnął z pogardą, zacisnął wargi i skupił się na prowadzeniu samochodu. Byli już na przedmieściu Cienfuegos. Wokół panował wzmożony ruch pieszych, rowerzystów i motocyklistów. Nad ulicami wisiały kłęby gryzących spalin. Wzdłuż ocienionych palmami wąskich zaułków ciągnęły się szeregi stiukowych kamienic. Większość mieszkańców stanowili Mulaci. I tu rzadko przejeżdżały samochody osobowe, a jeszcze rzadziej ciężarówki. - Gardzę Kubańczykami za to, co zrobili Annatawie - odezwał się Jurij spokojniejszym tonem. -Ale moi rodacy są jeszcze gorsi. Staliśmy się nuklearnymi dziwkami, doktor Greene. Na lewo i prawo sprzedajemy przestarzałe technologie jądrowe, nie zastanawiając się, do czego to może doprowadzić. Broń atomowa, pluton... Kto da więcej?! Słyszeliście o czarnorynkowych reaktorach jądrowych? Reaktory w Juragui pracowały na jałowym chodzie przez cały okres wstrzymania budowy, od 1992 do 1997, przez pięć lat wystawione na działanie nadmorskiej słonej wilgoci! Poza tym elektrownia stoi w rejonie uskoku sejsmicznego, tak samo aktywnego teraz, jak i pod koniec dziewiętnastego wieku, 47 doktor Greene! To atomowe szaleństwo! Doskonale wiadomo, że radioaktywna chmura po stopieniu reaktora jest równie groźna, jak po eksplozji stu bomb jądrowych. Ale Rosja do tego stopnia potrzebuje twardej waluty, że jest gotowa sprzedawać technologię atomową nawet zbrodniarzom i szaleńcom. Sara popatrzyła na niego uważnie. - Zbędne wyrzuty sumienia, doktorze Nobakow... Jurij. Nie tylko Rosja weszła w okres atomowego obłędu. Zerknął na współpasażerkę. Tym razem na jego ustach poj awił się uśmiech zwiastujący koniec nieoczekiwanego wybuchu gniewu. Rozklekotany furgon minął biedne przedmieścia Cienfuegos i wjechał na wyżej położone tereny zabudowane ładniejszymi domami, między którymi było więcej przestrzeni. Pojawiły się dobrze utrzymane skwery z klombami kwiatowymi. Jurij skręcił w krótki podjazd przed dwupiętrową willą otoczoną wyniosłymi palmami. Drzewa kołysały się w lekkiej bryzie. Ładny dom w stylu hiszpańskim stał na piaszczystym zboczu, od tyłu tylko dwa górne piętra znajdowały się nad ziemią. Sterowane elektrycznie szerokie drzwi garażu zaczęły się unosić. Omal nie zawadzając o nie dachem, Nobakow wprowadził furgon do środka i szybko zamknął garaż. Grupa Eagle natychmiast wysypała się z samochodu. I z krótkimi, lekkimi, ale nadzwyczaj skutecznymi tytanowymi pistoletami XM-29 w dłoniach zajęła stanowiska pod oknami. Travis i Stan bez słowa popędzili na najwyższe piętro. W ogóle nie zwracali uwagi na eleganckie meble i bardzo drogie dzieła Degasa wiszące na ścianach. Od razu zaczęli wyglądać przez okna i analizować otoczenie budynku. Wybierali najlepsze stanowiska do obrony i ewentualne drogi ucieczki. Jen z ręcznym skanerem elektronicznym w dłoni zabrała się do szukania urządzeń podsłuchowych i kamer. Po powrocie do garażu Travis i Stan pomogli reszcie grupy wyciągać z auta skrzynie ze sprzętem. Z jednej Powczuk wyjął minę przeciwpiechotną, żeby umieścić ją przed frontowym wejściem. Jurij patrzył na to wszystko okrągłymi ze zdziwienia oczami. - Hunter, ty pierwszy obejmujesz wartę - powiedział Travis. - Z dwóch sypialni na ostatnim piętrze rozciąga się widok na obie strony budynku. Sam, zajmij się łącznością satelitarną do ściągnięcia meldunków wywiadu. Jen, sprawdź, co udało się zdziałać ludziom generała Kraussa. Bardzo potrzebujemy wszelkich informacji o Mieczach Allaha. Gdzie oni teraz są, jak i kiedy chcą doprowadzić do stopienia reaktora? Sama wiesz, co nam się może przydać. Do roboty. Sara, ty i Stan, zdrzemnijcie się trzy godziny w kombinezonach i hełmach z wyłączonymi wszystkimi układami poza alarmem głosowym. I trzymajcie broń w pogotowiu. Skrzynie ze sprzętem zniknęły już na schodach. - Majorze Barrett - odezwał się Nobakow. - W kuchni są spore zapasy dobrego jedzenia. Proszę się częstować. 48 - Dzięki, doktorze, mamy własny prowiant. Rosjanin sprawiał wrażenie obrażonego. - Podczas akcji korzystamy wyłącznie z żywności liofilizowanej, Jurij -wyjaśniła Sara. -Nie gniewaj się, ale musimy unikać niebezpieczeństwa zatrucia. - Doktorze Nobakow... - zaczął Travis. - Jurij, majorze. - W porządku. No więc bez obrazy, ale nie oddalaj się bez mojego zezwolenia. Wolałbym cię mieć na oku. Jasne? - Tak, oczywiście. - Chciałbym, żebyś teraz wprowadził furgonetkę do garażu tyłem. Nie wyjmuj kluczyków ze stacyjki. Opuść drzwi, ale pilota zostaw na desce rozdzielczej. Ile paliwa jest w baku? - Prawie pełno, majorze. Zatankowałem dziś rano przed wyjazdem z miasta. - Doskonale. W jakim stanie jest akumulator? Jurij uśmiechnął się. - Jak pan już pewnie zauważył, majorze Barrett, większość aut na Kubie to stare gruchoty. Tutaj należy bardzo dbać o własny samochód. - A co z sąsiadami? - To komunistyczny kraj, majorze - odparł z goryczą Nobakow. - Wszyscy, z wyjątkiem policjantów... jak to się mówi, pilnują wyłącznie własnego nosa. Sąsiedzi uważają mnie za wpływowego obcokrajowca, pozostającego w łaskach urzędników Castro, ważną figurę w realizacji genialnego planu, jakim jest rozruch elektrowni atomowej Juragua. I nie chcą wiedzieć o mnie nic więcej, majorze. Boją się, że mógłbym złożyć na nich skargę do władz. Travis pokiwał głową i podszedł do Sama rozstawiającego sprzęt łączności satelitarnej. Nobakow zajrzał do kuchni na piętrze. Sara akurat przepuszczała wodę z kranu przez filtr węglowy. Powitała Rosjanina uśmiechem. - Wspaniały stąd widok, Jurij. Wyjrzał przez okno. Zabudowania Cienfuegos stały na zboczu opadającym tarasami w kierunku rozległego basenu portowego, który przypominał wielkie jezioro. Był otoczony dziesiątkami hal oraz magazynów i pełen olbrzymich, stojących na kotwicy bądź przycumowanych do nabrzeży oceanicznych frachtowców. Południowy horyzont odcinał się wąską lazurową linią Morza Karaibskiego. Wiatr niósł słoną wilgoć i zapach butwiejących wodorostów. Jurij obrzucił spojrzeniem krótkie proste czarne włosy kobiety, pachnące na odległość. - My, „atomowe dziwki", domagamy się luksusów, doktor Greene. - Proszę, mów mi po imieniu, Jurij. Dla mnie wcale nie jesteś „atomową dziwką". -Ale czasami tak się czuję, Saro. Wiem, do czego doprowadzi rozprzestrzenianie technologii jądrowej. Jestem naukowcem. Dostrzegam luki 4-Reaktor 49 i niedociągnięcia w systemach zabezpieczeń. Zajmuję się napromieniowanymi ludźmi. Elektrownie atomowe, zwłaszcza wyposażone w przestarzałe rosyjskie reaktory, produkują olbrzymie ilości odpadów radioaktywnych. Zużyte paliwo i woda z obiegów chłodzących będą zabójczo promieniotwórcze jeszcze przez setki tysięcy lat. Następny taki wypadek jak w Czarnobylu może pociągnąć za sobą miliony ofiar. Ech... To nie jest żadną tajemnicą, doktor... Saro. - Zgadzam się. - Tylko co ja mogę zrobić? Muszę się spokojnie przyglądać rosnącemu skażeniu całej planety i zagrożeniu życia milionów ludzi. Nie pozostaje mi nic innego, jak leczyć chorych. -1 dlatego pomagasz nam zapobiec katastrofie w tutejszej elektrowni? - Mam nadzieję, że to się uda. Jedyną rzeczą gorszą od rosyjskiego atomowego stręczycielstwa byłoby zezwolenie terrorystom na przyspieszenie jądrowej katastrofy. Naprawdę możecie powstrzymać Miecze Allaha? Sara westchnęła ciężko. - Musimy jakoś to zrobić, Jurij. - Spojrzała w jego urocze zielone oczy. -Według prognoz w ciągu miesiąca zginęłoby pół miliona Amerykanów, a w ciągu piętnastu lat dwadzieścia milionów. Rozumiesz? Dwadzieścia milionów! Dopiero po kilku sekundach oboje zauważyli, że w milczeniu wpatrują się w siebie nawzajem. Szybko odwrócili głowy. Z sąsiedniego pokoju Travis obserwował ich spod przymrużonych powiek. Godzina 7.03 Pułkownik Rafio Raimundo, dowódca Służby Bezpieczeństwa Wewnętrznego odpowiedzialny tylko przed samym Fidelem Castro, także patrzył spod przymrużonych powiek. Był wysoki, barczysty, o małych sępich oczkach na pociągłej, znamionującej bezwzględność twarzy, którą przecinały dwie blizny. Jednąranę odniósł podczas zawodów szermierczych, druga stanowiła pamiątkę z rewolucyjnej partyzantki, gdy jako trzynastoletni chłopak walczył z jankeskimi najeźdźcami nad Zatoką Świń. Nosił dopasowany uniform bez klap w stylu dawnych mundurów kawalerii, obcisłe jeździeckie spodnie w kolorze khaki i wypolerowane do połysku oficerki. Nigdy nie rozstawał się z krótką i sprężystą szpicrutą obciągniętą skórą. Zawsze wiernie mu służyła podczas przesłuchań. Mrużył oczy i wciskał głowę w ramiona z powodu kłębów kurzu. Wirnik helikoptera wzbijał w powietrze masę pylistych drobinek z wyboistej polnej drogi biegnącej przez pola trzciny cukrowej. Kiedy pułkownik wreszcie oddalił się od ryczącego francuskiego aerospatiale dauphina w barwach armii kubańskiej, wyprostował się i sprężystym krokiem podszedł do rosyjskiego łazika stojącego z otwartymi drzwiami. Wsiadł z tyłu. Wóz ruszył. 50 Siedzący obok Raimunda lokalny komendant policji poruszył się nerwowo. - Początkowo zlekceważyliśmy ten wypadek, pułkowniku. Uznaliśmy, że starzec, który przyjechał na mule, jeszcze nie wytrzeźwiał i bredzi od rzeczy. Ale kiedy patrol wysłany na miejsce zdarzenia zameldował o znalezisku... od razu pomyślałem, że trzeba pana zawiadomić. - Co to za znalezisko? - spytał ostro Raimundo. - Z całym szacunkiem, pułkowniku, ale będzie lepiej, jak pan sam to obejrzy - wtrącił drugi policjant. Kierowca zjechał nagle z drogi i skręcił w wąziutką ścieżkę biegnącą w głąb pola trzciny cukrowej. Łazik zaczął silnie kołysać, ale zaraz się zatrzymał. Obaj policjanci wysiedli. Przed nimi rozciągał się drugi, znacznie szerszy pas ściętej trzciny. Bliżej polnej drogi ucierpiały same wiechy, lecz wysokość cięcia stopniowo się obniżała i w głębi pola łodygi były skoszone przy samej ziemi. Na końcu pasa widniał krąg osmalonej gleby. Wyglądał tak, jakby powierzchniową warstwę ktoś nasączył czarną cieczą. Nie zdążyli nawet przyjrzeć mu się dokładnie, gdy sto metrów dalej rozległy się krzyki. Kierowca drugiego terenowego wozu policyjnego zaczął wymachiwać rękami. Ruszyli we wskazywanym kierunku. Na skraju pola stał stary, rozsypujący się wiatrak bez ramion, używany dawniej do pompowania wody ze studni. Funkcjonariusze ostrożnie poruszali się po przegniłych deskach podłogi na piętrze. Jeden z nich wyciągnął spomiędzy zardzewiałych zębatych kół mechanizmu kawałek szarego tworzywa wielkości dłoni i rzucił go na dół swojemu przełożonemu. Komendant razem z pułkownikiem przyjrzeli się uważnie dziwnemu, nadzwyczaj lekkiemu odłamkowi, wykonanemu prawdopodobnie z włókna szklanego. Gładką powierzchnię pokrywała warstwa kurzu i pyłku trzciny cukrowej. Wreszcie Raimundo obrzucił wściekłym spojrzeniem ruiny wiatraka, potem czarny krąg na ziemi, popatrzył w niebo na północy i syknął złowrogo: - Americanos! Rozdział czwarty 24 września, godzina 14.28, willa Nobakowa, Cienfuegos, Kuba Kiedy Stan obudził się i przejął dowodzenie, Sam, Jack i Hunter wyciągnęli się na podłodze. Travis położył się przy łóżku w sypialni gospodarza i niemal natychmiast zasnął. 51 Godzinę później Jurij wszedł do kuchni. - Cholerne kubańskie telefony - mruknął, kręcąc głową. Sara wolała mu nie mówić, że Sam na polecenie Travisa czasowo zablokował telefony. Nadeszła jej kolej objęcia warty. Poszła na drugie piętro, powiesiła sobie na szyi stabilizowaną żyroskopową lornetkę i zaczęła krążyć między dwiema sypialniami, z których roztaczał się panoramiczny widok na całą okolicę. Wkrótce dołączył do niej Nobakow. - Odcięliście mi telefon, prawda? - zapytał i uśmiechnął się smutno. - Czy... mogę się swobodnie poruszać, Saro, czy też powinienem się uważać za więźnia? Powiedział to bez złości, raczej z pewnym rozbawieniem. Greene zerknęła na niego, podchodząc do drzwi balkonowych. - Nie obraź się, Jurij, ale podczas operacji nie możemy zaufać nikomu spoza drużyny. Dotyczy to wszystkich, nie tylko ciebie. Jesteśmy ci wdzięczni za pomoc... - Wcale nie czuję się obrażony! - wtrącił szybko i zachichotał. - Miałem świadomość, że ktoś mnie obserwuje bez przerwy od chwili naszego przyjazdu na Kubę. Cieszyłem się, że mogę bez świadków korzystać z łazienki. To bardzo... profesjonalne, rozsądne z waszej strony. I niezależnie od tego, czy... jestem waszym więźniem, z nikim innym nie chciałbym współpracować. Pochylił się w jej stronę. Sara, ku własnemu zdumieniu, nie cofnęła się. Lekko przechyliła głowę i dała się pocałować. Odsunął się szybko, ale tylko na parę centymetrów, i znów popatrzył jej w oczy. Miał przyspieszony oddech. - No! No! - zawołała z uśmiechem Jen, która niepostrzeżenie stanęła w drzwiach. Jurij i Sara jak oparzeni odskoczyli od siebie. - Mam nadzieję, że nie cała kubańska armia zdąży się podkraść pod wzgórze, kiedy będziecie się tak całować. Powinnam już przejąć wartę, ale chciałam cię prosić, Saro, żebyś zaczekała parę minut, aż odbiorę ostatni meldunek. - Olsen głową wskazała zestaw satelitarny w rogu sąsiedniego pokoju. - Oczywiście - powiedziała cicho Greene. Ostentacyjnie odwróciła się do okna i uniosła lornetkę do oczu. Jurij zaśmiał się nerwowo i ruszył w stronę drzwi. - Panie wybaczą - mruknął. Olsen wróciła do odbiornika. Przez ramię zerkała jednak na krążącą, między sypialniami Sarę. - Kurczę - odezwała się w końcu. - Wiem, że Travis chce utrzymać tego faceta pod pełną kontrolą, ale chyba zbyt dowolnie potraktowałaś rozkazy. - To wcale nie jest zabawne - fuknęła oburzona Greene. - Przepraszam, Jen. Zapomniałam się na parę sekund. Masz rację, to był niewyba... - Daj spokój. Zbyt wiele razem przeszłyśmy, żebyś mnie teraz za cokolwiek przepraszała. Która to już nasza wspólna operacja? Naprawdę nie musisz mi się z niczego tłumaczyć, siostrzyczko. Ale... zdradź, jaki on jest. 52 Sara uśmiechnęła się mimowolnie i szybko wróciła na swoje stanowisko obserwacyjne. - Jeśli już chcesz wiedzieć, cholernie pociągający. Jen skończyła wartę. Poszła obudzić Travisa, ale oczywiście już nie spał. W oddziale krążyły legendy o dokładności jego zegara biologicznego. - Cześć, mała - rzucił swobodnie. - Coś mi mówi, że zdobyłaś porażające informacje o Mieczach. - Rzeczywiście porażające, szefie. - Fatalnie. - Streszczę je na odprawie, Travis. - Oho, wietrzę jakieś kłopoty. - Uśmiechnął się. - O co chodzi? - Chyba wiesz, że... Sara czuła się ostatnio bardzo samotna. - Do diabła, Jen. Jesteśmy siódemką najbardziej osamotnionych ludzi na ziemi. - Mam na myśli jej rozstanie z narzeczonym. Odszedł, bo nie mógł się niczego dowiedzieć o karierze zawodowej Sary. - I pewnie chcesz zakomunikować, że zagięła parol na naszego poczciwego doktorka. Zgadza się? - Do cholery, Travis. Z tobą nawet nie można poplotkować. Sam to zauważyłeś? W akcjach Sara zawsze była mocnym wsparciem. Wszyscy zdążyliśmy ją dobrze poznać. Ale teraz... wydaje mi się dziwnie bezbronna. - To prawda. Dzięki, że zwróciłaś mi uwagę, skarbie. Wiem, że nie jest jej lekko, ale to dobry żołnierz. Wyjdzie z tego. - Westchnął głośno i sięgnął po pistolet. - W każdym razie miejmy oczy szeroko otwarte. Sara przygotowała posiłek. Składał się z gulaszowej papki z torebki, gu-miastych bułeczek naszprycowanych środkiem przeciwmalarycznym i ener-getyzującego napoju o zapachu pomarańczowym. Wszyscy, ubrani już w kombinezony i hełmy, zabrali swoje tytanowe tacki i kubeczki. Sam i Hunter wrócili na posterunki obserwacyjne na piętrze. Jurija poproszono, by zaczekał na tarasie, gdzie był widoczny z okien saloniku. W czasie jedzenia skupili się na obrazach z projektorów BSH. Jen zaczęła pospiesznie streszczać meldunki. Głos Olsen dudnił w słuchawkach, mimo że osoba bez hełmu nie usłyszałaby ani słowa z odległości metra. - Generał Krauss postawił na nogi wywiadowców z całego świata - powiedziała. - Dwa razy dzwonił do Białego Domu i prosił o interwencję, gdy nie nadchodziły obiecane materiały. Podobno prezydent zagroził nawet redukcją pomocy finansowej dla Izraela, jeśli Mosad nie zdwoi wysiłków. Poskutkowało. Oto, czego się dowiedzieliśmy. Mosad jest pewien, że Miecze 53 przyczaiły się na Kubie. Zaszyły się gdzieś w arabskiej dzielnicy Hawany. Niestety, nie znamy dokładnego adresu, ale dostaliśmy zdjęcie. Na obrazie holograficznym pojawiła się podobizna niskiego ciemnowłosego mężczyzny z pociągłą twarzą i zapadniętymi oczami. - Al-Sahd, ty sukinsynu! - mruknął Stan. - Strzelałeś do mnie z sześciuset metrów w Rijadzie i postrzeliłeś mnie w tyłek. Odpłacę ci się, baranie, i to już niedługo. - Zawdzięczasz życie kombinezonowi i układom kontroli stanu zdrowia -wtrąciła Sara. - Gdyby powłoka kuloodporna nie wyłapała impetu kuli, a komputer od razu nie zakleszczył rany, wykrwawiłbyś się na śmierć w ciągu pół godziny. - Madras Al-Sahd - ciągnęła Olsen - pochodzący z Indii arabski fanatyk, jest uważany za głównego snajpera Mieczy... - Jest uważany? Też mi coś! - Stan prychnął pogardliwie. Reszta grupy zaśmiała się krótko. - Nasz chłopiec przy bezwietrznej pogodzie umie położyć biegnącego człowieka z odległości sześciuset metrów. Posługuje się karabinkiem Draga-nowa kalibru 7,62 milimetra, z celownikiem optycznym. Ale podobnie jak wszyscy mężczyźni zapaleńcy wykazuje słabość do kobiet. - Mam cię! - odezwał się Jack. - To przykład dyskryminacji seksualnej w wojsku. Mój adwokat jeszcze dzisiaj dobierze się do twego małego tyłeczka, Olsen. Jenny uśmiechnęła się szeroko, zignorowała uwagę i mówiła dalej: - Po paru głębszych Madras bardzo lubi się zabawić z latarniowymi damami. - To pijak i dziwkarz - podsumował zwięźle Stan. - Zgadza się - przyznała Olsen. - Dwa razy był karany dyscyplinarnie przez przywódców Mieczy za pijaństwo i kontakty z kobietami w czasie operacji. Zatem bardzo prawdopodobne, że jeśli będziemy obserwować burdele i knajpy w arabskiej dzielnicy Hawany, znajdziemy Al-Sahda. Informator Mo-sadu na Kubie musi być niezły, skoro namierzył Miecze. Mimo wszystko jednak nie zdołał się dowiedzieć, jak i kiedy Arabowie zamierzają uderzyć na elektrownię. Nie chcę was też przekonywać, że Izraelczycy wciąż pracują nad rozwiązaniem tej zagadki. - Jasne - powiedział Travis. - Do Hawany mamy stąd dwieście dwadzieścia kilometrów, czyli ponad trzy godziny jazdy tym prehistorycznym furgonem do przewozu koni. Przelot nie wchodzi w rachubę. Nawet gdybyśmy zdołali ukraść samolot, kubańska przestrzeń powietrzna jest zbyt dokładnie kontrolowana. Wliczając czas na przygotowania, możemy być w Hawanie wczesnym wieczorem, o zmierzchu. To i tak nieźle. Plan działania opracujemy po drodze. Na podróż zakładamy kombinezony, ale w Hawanie będą nam potrzebne ciuchy cywilne, Jen. 54 - Zaczekaj, zaraz zobaczysz seksowne ubranko, które mam dla ciebie -odparła z uśmiechem Olsen. - A ja to co? - burknął Jack. - Byle chłystek? Przebierzesz mnie za łachmaniarza, który zbiera cukier po kawiarniach? - Aha. Wyglądasz na takiego, co zbiera cukier, osiłku. Tylko nie po kawiarniach, ale na tutejszej plantacji. - Sam zachichotał. - Uwaga! - krzyknął Blake, trzymając wartę na piętrze. Wszyscy chwycili pistolety i skoczyli do okien. -Zbliżają się dwa radiowozy, od północy, dwadzieścia stopni na wschód, dwa kilometry stąd. Travis pognał na górę, przeskakując po trzy stopnie naraz. Przebiegł przez sypialnię od wschodu i wyśliznął się na balkon, skąd Hunter przez lornetkę obserwował policyjne auta. - To miejscowe krawężniki, szefie - mruknął. - Wygląda na rutynowy patrol, tyle że samochody trzymają się blisko siebie. - Brawo za spostrzegawczość. Obaj przyglądali się nadjeżdżającym radiowozom. Na skrzyżowaniu auta skręciły w przeciwne strony i zaczęły się oddalać od wzgórza, na którym stała willa Nobakowa. - Koniec alarmu, ludziska - oznajmił Barrett. - Jesteśmy bezpieczni. Godzinę później młody, przystojny rosyjski lekarz wyjechał starą furgonetką z miasta. Kierował się na północny zachód, w stronę Hawany. Nikt nie miał pojęcia, że razem z nim podróżuje siedmioro doskonale wyszkolonych i wyposażonych komandosów. Godzina 15.15, komenda główna policji, Cienfuegos, Kuba Pułkownik Raimundo jeszcze o tym nie wiedział, ale jego zadaniem było poznać prawdę. Z całej siły huknął szpicrutą o biurko komendanta i wrzasnął po hiszpańsku do słuchawki: - Pewnie, że to tylko domysły, generale Torejos! Ale kto inny dysponuje taką techniką, żeby zamienić samolot szpiegowski w parę? Przez chwilę słuchał. - Nie, nie widziałem żadnego samolotu! Nie, oczywiście, że nie mam pojęcia, jakim sposobem wyparowała cała maszyna, generale. Gdybym to wiedział, byłbym dobrze opłacanym amerykańskim naukowcem, a nie tylko najbardziej zaufanym szefem służb bezpieczeństwa naszego Wielkiego Wodza. Generał właściwie zrozumiał ostatnią uwagę. - Żądam kompletu zapisów z sieci radarowej CADIZ z ostatniej nocy -rzucił wściekle Raimundo. - Jak też wszystkiego, co ruskie świnie zechcą 55 nam dać z satelitarnej obserwacji rejonu Cienfuegos. I to zaraz! Muypron-to! Rzucił słuchawkę na widełki. Godzina 20.44, droga z Cienfuegos do Hawany, Kuba W czasie podróży członkowie grupy próbowali wypoczywać na zmianę, wszyscy byli jednak wyspani. Zresztą zaśnięcie na deskach podłogi furgonu, przy akompaniamencie ryku silnika wyciągającego sto dziesięć kilometrów na godzinę na wyboistej drodze, okazało się niemożliwe. Zapadający zmrok ogarniał nie kończące się pola trzciny cukrowej. Po dwóch godzinach każdy miał już dość jazdy w trzęsącym się gruchocie. Tra-vis zarządził więc odprawę poprzez sieć BSH. Tylko Jack nadal smętnie wyglądał przez tylną szybę, a Sara obserwowała z szoferki drogę. Jurij mógłby jechać jeszcze szybciej, ale wolał za bardzo nie przekraczać dozwolonej prędkości. - W porządku, koledzy - zaczął Barrett. - Według źródeł CIA w Hawanie oczywiście są burdele, ale... - Hawana, Hawana - zanucił Hunter, nieudolnie naśladując Franka Sina-trę. - To moje miasto... Olsen grzmotnęła go pięścią w ramię. Skrzywił się boleśnie. Nic dziwnego, dziewczyna bez większego wysiłku potrafiła zrobić trzysta pompek. - Biali nie umieją ani tańczyć, ani śpiewać - wtrącił DuBois. - Czy w ogóle w czymś jesteście dobrzy? - W innych okolicznościach natychmiast wymieniłabym ci parę rzeczy -skwitowała Jen. Wszyscy zachichotali. - Ale zdaniem speców z CIA - ciągnął Travis - Al-Sahd, nawet najbardziej napalony, nigdy się za bardzo nie oddala od swoich kumpli i karabinka Draga- nowa. Zwłaszcza w obcym, wrogim kraju. Niewiele więcej mogli o nim powiedzieć, ponad to, że faktycznie za długo nie może wytrzymać bez kobiet. I powinniśmy go szukać w bardziej znanych nocnych przybytkach w najbliższym sąsiedztwie dzielnicy arabskiej. - No właśnie - podchwyciła Olsen. - Arabowie są wyj ątkowymi hipokrytami w sprawach seksu. Chętnie korzystają z domów publicznych, ale nie zakładają burdeli w swoich dzielnicach. Wiara im na to nie pozwala. Ludzie generała Kraussa słusznie więc uważają, że najłatwiej będzie znaleźć Al-Sah-da w jednej z dwóch... spelunek na granicy arabskiej enklawy. Jeden lokal nazywa się Fietra, drugi Casa del Soi Madrugada, co oznacza... -No nie! -jęknął Travis. - Tylko nie „Dom Wschodzącego Słońca"! 56 Jen uśmiechnęła się szeroko. - Wiedziałam, że ci się spodoba ten drobny przykład miejscowego folkloru. Stan najwyraźniej nie był w nastroju do żartów. - Nie sądzę, by udało się zdobyć plany tych lokali czy choćby przeprowadzić rozpoznanie. Wiadomo coś o ochronie, opiece miejscowej policji lub wojska? - Nie, dostaliśmy tylko adresy - odparła Jen. - To trzeba sobie siłą utorować wejście, a potem wyjście - mruknął Jack. - Oto i cały plan. - Serdeczne dzięki, generale DuBois - odezwał się Sam, z trudem tłumiąc śmiech. - Pewnie chce pan jeszcze dodać, że to cytat z pańskiego ulubionego teoretyka strategii Sun Tsu. - Założę się, że Sun Tsu nigdy nie musiał zdobywać kubańskiego burdelu - odparł Hunter. - Nie chcę żadnej strzelaniny - rzekł ostro Travis. - Jeśli użyjemy siły, zaraz będziemy mieli na karku całą przeklętą obronę cywilną, nie mówiąc już 0 służbach mundurowych. Myślicie, że zdołalibyśmy uciec pościgowi w dwudziestoczteroletnim furgonie do przewozu koni? - Słusznie, szefie - poparł go Hunter. - Dlatego wślizniemy się niepostrzeżenie, w cywilnych ubraniach, uzbrojeni w dobrze schowane czterdziestki piątki z tłumikami. Weźmiemy też amunicję naddźwiękową. Granaty przykleimy taśmą na nodze nad kostką. Gdyby rozpętało się piekło, to powinno wystarczyć, żeby bezpiecznie wrócić do samochodu. Jack, ty zostaniesz przed wejściem. Będziesz osłaniał nasz odwrót 1 miał oko na gliniarzy. Jesteś za wielki, niepotrzebnie byś przyciągał uwagę. Sara i Jen, wy też nie możecie wejść do środka. Zostaniecie z Jackiem, żeby pilnować auta, sprzętu i naszego doktorka. - Do cholery, znów tylko wy będziecie się bawić - powiedziała Olsen. - A jak ty byś się chciała zabawić w burdelu? - zapytał Wong. - Będziemy mieć dość czasu, żeby coś upiec na ruszcie? - spytał z uśmiechem DuBois. - Nasze panienki są już za stare, żeby uchodzić za dziewice. - Schyl się tylko, a i tobie rozdziewiczę tę paskudną kosmiczną czarną dziurę. Rozległy się gromkie śmiechy. Jack zaszczycił wszystkich swoim słynnym uśmiechem wielkości zderzaka samochodu. Wyciągnął rękę, a Sam uderzył w nią otwartą dłonią, aż klasnęło. Travis, który zachował powagę, milczał przez jakiś czas. Dobrze wiedział, że tego typu żarty pozwalają skutecznie opanować napięcie towarzyszące każdej akcji. Kiedy towarzystwo się uciszyło, powiedział: - W porządku. Ja, Hunter, Stan i Sam wchodzimy do lokalu. Każdy z nas setki razy oglądał zdjęcia Madrasa Al-Sahda, ale nikt dotąd nie widział go osobiście, i to z bliska. 57 - Za to on dość dokładnie widział Staną przez lunetkę snajperskiego karabinka - wtrąciła Sara. -1 mam nadzieję, że drogo za to zapłaci - skomentował Powczuk. - Z tego, co wiemy - mówił dalej Travis - istnienie oddziałów TALON Force pozostaje najściślejszą tajemnicą. Nikt więc nie powinien nas znać, ale jak jest naprawdę, nie wiadomo. Tego dnia, kiedy Stan został postrzelony, byliśmy w kombinezonach, z zasłoniętymi twarzami, nie sądzę więc, żeby Al-Sahd go rozpoznał. Mimo to lepiej zachować ostrożność. Pokręcimy się trochę, a gdyby coś się zdarzyło, bierzemy nogi za pas. Jeśli znajdziemy Al-Sahda, postaramy się go odizolować i zabrać ze sobą. Gdyby to się okazało niemożliwe, spróbujemy przesłuchać faceta na miejscu. Byłoby najgorzej, gdyby nie dało się go wypytać albo nie chciałby mówić, a my... - Spokojna głowa. Na pewno będzie gadał - wtrącił Sam. - ...musielibyśmy uciekać - dokończył Barrett. - W takim wypadku koniecznie trzeba unieszkodliwić Al-Sahda. Wolałbym nie stać się jego celem w Juragui, bo i mnie mógłby postrzelić w tyłek. - Jeśli tylko będzie w burdelu, raz na zawsze przestanie szukać kłopotów - odparł buńczucznie Powczuk. - Pamiętajcie... - Travis powiódł spojrzeniem po twarzach swoich podkomendnych. - Trzeba przede wszystkim zlokalizować kryjówkę Mieczy. Zabicie Al-Sahda to sprawa drugorzędna. Rozumiemy się, Stan? - Jasne, szefie. Najpierw wszystko wyśpiewa, dopiero potem umrze. Godzina 17.04, komenda główna policji, Cienfuegos, Kuba - Pułkownik Raimundo? - Si, generał Torejos. Co pan ma dla mnie? - W zapisach z sieci radarowej CADIZ nie znaleziono żadnego sygnału obcego samolotu, pułkowniku. Z przykrością muszę też pana zawiadomić, że nie będziemy mogli skorzystać z rosyjskich zdjęć satelitarnych. - A to ci niespodzianka - mruknął ironicznie Raimundo. - Dowiedziałem się tylko, że zeszłej nocy niebo było bezchmurne, a na zdjęciach nie widać żadnego obiektu latającego nad plantacjami trzciny cukrowej w zachodniej części prowincji Cienfuegos. - Po ciemku Rosjanie nie zdołaliby wymacać własnych tyłków, generale. - Możliwe. Tak czy inaczej, pułkowniku, przekazali mi jedną ważną informację dla pana. Raimundo szybko przysunął sobie notatnik i ołówek. - Słucham. 58 - Przynajmniej w dwóch kwestiach nasi rosyjscy przyjaciele nigdy nie zawodzą: w przechwytywaniu meldunków radiowych i łamaniu szyfrów. Otóż zdaniem Rosjan na teren Kuby przedostał się oddział pewnego arabskiego ugrupowania wyzwoleńczego. Prawdę mówiąc, jest to raczej banda islamskich fanatyków. Nazywają się Miecze Allaha. Ci ludzie... - Miecze Allaha są na Kubie?! - krzyknął Raimundo. -Si. To tylko oddział... - Myli się pan, generale. W tym wypadku nie mamy do czynienia ze zwykłą organizacją wyzwoleńczą. Gdzie oni teraz są? - Prawdopodobnie w Hawanie. - Generale, w stolicy mieszka prawie dwa i pół miliona ludzi! Gdzie?! - Tego Rosjanie nie wiedzą - burknął Torejos, oburzony natarczywością pułkownika. Mało dbał o to, że rozmawia z pupilkiem Fidela Castro. - Odniosłem wrażenie, że oczekują, by nasza służba bezpieczeństwa szybko odnalazła tych bojówkarzy - dodał kwaśno. Raimundo tylko zazgrzytał zębami. Z trudem opanował chęć powiedzenia Torejosowi, że jego matka była batalionową dziwką. - Ujawnili coś jeszcze, generale? W jakim celu Miecze Allaha przybyły na Kubę? - To też pozostaje na razie tajemnicą. Przekazałem wszystko, czego się od Rosjan dowiedziałem. Nie mam dla pana nic więcej. Raimundo bez słowa cisnął słuchawkę na widełki. Czego Miecze Allaha mogły szukać w Hawanie? Czyżby szykowali zamach na Wodza Narodu? Po co? Przecież Kuba zawsze popierała Arabów w walce przeciwko Norte Americanos. Castro przez dziesięciolecia udzielał schronienia i pomocy szkoleniowej rozmaitym odłamom muzułmańskim. Czemu mieliby go teraz zabijać? I co to mogło mieć wspólnego z tajemniczym znaleziskiem na polu trzciny cukrowej pod Cienfuegos? Co do jednej rzeczy pułkownik nie miał żadnych wątpliwości. Amerykanie nienawidzili Mieczy Allaha za podłożenie bomby w szkole podstawowej w Chicago, wpuszczenie amoniaku do waszyngtońskiego metra oraz porwanie i zabójstwo sekretarza stanu. Na pewno ścięta trzcina i okopcona ziemia na polu były dowodami amerykańskiej wojskowej infiltracji, a ta nie przypadkiem zbiegła się z pobytem Mieczy Allaha na Kubie. Jeśli Arabowie rzeczywiście przebywali w Hawanie, mogli się ukrywać tylko w dzielnicy arabskiej. W przeciwnym razie obecność grupy uzbrojonych fanatyków z Bliskiego Wschodu zostałaby już zauważona. Raimundo uśmiechnął się krzywo, tylko jego oczy nadal przypominały bryłki lodu. Wystarczyło odnaleźć Miecze Allaha, żeby za jednym zamachem wpaść na trop Amerykanów! - Szykować helikopter! - wrzasnął pułkownik, podrywając się zza biurka. 59 Rozdział piąty 24 września, godzina 21.01, Hawana, Kuba Wąskie uliczki starej Hawany tonęły jeszcze w purpurowym blasku zachodzącego słońca, kiedy stary furgon do przewozu koni wjechał między rozsypujące się, obdrapane kamienice w hiszpańskim stylu kolonialnym. Cała grupa z zaciekawieniem wyglądała przez szyby. Przed domami ciemnoskórzy Kubańczycy grali w karty i palili cygara. W zaułkach toczyły się walki kogutów. Pióra latały, mężczyźni pokrzykiwali, pieniądze przechodziły z rąk do rąk. Po spękanym chodniku z godnością spacerowały parami gorące piękności w różowych i czerwonych spandeksowych szortach i krótkich obcisłych koszulkach. Z jakiegoś pobliskiego lokalu doleciały dźwięki żywej kubańskiej piosenki. - Hej, siostrzyczki - mruknął rozmarzonym głosem Jack, odprowadzając spojrzeniem spacerujące dziewczęta. - Widziałyście kiedyś wnętrze prawdziwego furgonu do przewozu koni? - Hotel Ambos Mundos - odczytał na głos Hunter. - Tu mieszkał Hemingway. -1 zalewał się w trupa - dodała Sara. - Gliny! - rzucił DuBois, zerkając przez szybę w tylnych drzwiach. Wszyscy natychmiast sięgnęli po broń. Travis podszedł do Huntera. - Patrolują ulice - stwierdził. - Wcale nas nie śledzą. O, właśnie skręcają. Radiowóz zniknął za zakrętem. Grupa odetchnęła z ulgą. - Jesteśmy prawie na miejscu! - zawołał Jurij z szoferki. - Jeśli adres i mój plan miasta jest dobry, jakieś sto metrów w bok... - Zatrzymaj się przy tym skrzyżowaniu - polecił Travis. Wcisnął się między przednie fotele. - Tam, między tymi dwoma budynkami. Nobakow wjechał na brukowany, niemal całkiem pusty parking między biurowcami. We wszystkich oknach światła były pogaszone. Jen już rozdawała luźne wzorzyste koszule. Mężczyźni pospiesznie ściągali z siebie kombinezony maskujące. - Od razu zawróć, Jurij! - zawołał Travis. - Jen i Sara, zostańcie w kombinezonach na wypadek, gdybyście musiały odciąć drogę pościgowi. Na szczęście oba lokale sąniedaleko. Kiedy wyjdziemy z Fietry, wrócimy tą uliczką. -Wskazał ręką. - A z Casa del Soi Madrugada przyjdziemy tędy. Chłopcy, zostawcie pistolety maszynowe. Schowajcie czterdziestki piątki pod koszulami i zabierzcie po dwa zapasowe magazynki do kieszeni. Byli uzbrojeni w nowe pistolety typu OHWS, specjalnie zaprojektowane dla oddziałów prowadzących tajne operacje. Produkowane przez firmy Hec-kler & Koch oraz Colta, składały się z trzech podstawowych części: półauto- 60 matycznego pistoletu kalibru 0,45 cala, celownika laserowego oraz tłumika. Magazynki mieściły po siedem naboi. Zasięg strzału wynosił pięćdziesiąt metrów. Główną zaletą tej broni był rozrzut nie przekraczający średnio ośmiu centymetrów przy pięciu strzałach z dystansu dwudziestu pięciu metrów. Hunter przykleił sobie do obu nóg, tuż nad kostkami, dwa granaty odłamkowe. Szybko przekazał taśmę samoprzylepną dalej. Stan zaczął grzebać w swoich rzeczach. Po chwili wyciągnął fiolkę po lekarstwach z krwistoczerwoną cieczą. Wsunął naczyńko do kieszeni. Travis, Hunter, Sam i Jack wysiadali z samochodu pojedynczo w kilkusekundowych odstępach. Ruszyli oddzielnie ulicą, po obu stronach jezdni. Wyraźnie podenerwowany Jurij podniósł maskę mercedesa. Udawał, że coś naprawia. Jen i Sara sprawdziły broń i zajęły miejsca po przeciwnych stronach skrzyni furgonu. Sam był podniecony. Czuł strach, ale jednocześnie znalazł się pod wrażeniem nocnego życia Hawany. Ze wszystkich stron dolatywała muzyka, czy to z taśmy, czy grana na żywo. Mijali sporo przechodniów wszelkich ras, ale nikt nie zwracał na nich szczególnej uwagi. W powietrzu mieszały się zapachy perfum, różnych potraw, rumu i wonnego dymu z cygar. Z restauracji i barów dobiegały głośne rozmowy i śmiechy. Kobiety były ubrane raczej skąpo. Kilka z lubieżnymi uśmiechami zaczepiło Jacka i Huntera. Ulicą z rzadka przejeżdżały samochody, głównie stare chevrolety i fordy, choć pojawił się nawet jeden studebaker. Większość osób poruszała się jednak pieszo, więc chodniki były zatłoczone. Znaczna część mężczyzn miała w rękach butelki. - Rety, mamuśku -jęknął Jack. Obejrzał się za dziewczyną w powiewnej żółtej spódnicy, krótkiej żółtej bluzeczce z falbankami, z włosami zebranymi turkusową opaską. Zaraz jednak zerknął w kierunku Travisa, który szedł po drugiej stronie ulicy. Byli pozbawieni łączności radiowej, więc dowódca mógł tylko na migi wydawać rozkazy. Przy drugiej przecznicy Barrett się zatrzymał. Z pewnym opóźnieniem stanęli także pozostali, choć wszyscy zrobili to tak, by nikt nie dostrzegł zgrania - udawali, że oglądają się za kobietami albo podziwiają wystawy sklepowe. Chwilę później Travis ledwie dostrzegalnie przechylił głowę. Spojrzeli we wskazanym kierunku. Kilkadziesiąt metrów przed nimi znajdował się zatłoczony bar, w witrynie świecił przekrzywiony niebieski neon z napisem: El Circulo de Fietra. Pojedynczo weszli do ogromnego i zadymionego lokalu. Sam zniknął w drzwiach. Jack został na ulicy. Pod ścianą po lewej ciągnął się kontuar. Miejsca wzdłuż trzech pozostałych były pooddzielane wysokimi przepierzeniami. Reszta stolików stała stłoczona na środku, wokół niewielkiego parkietu tanecznego. Z kolumn pod sufitem płynęła basowa dudniąca muzyka. 61 Na lekko podwyższonych scenach w rogach sali dwie dziewczyny wykonywały wężowe ruchy w rytm muzyki. Były całkiem nagie, jeśli nie liczyć szpilek na nogach. Miejsca za przepierzeniami zajmowali głównie mężczyźni. Pili w towarzystwie mocno umalowanych i skąpo ubranych kobiet. Inne dziewczyny w króciutkich spódniczkach flirtowały z gośćmi zajmującymi stoliki na środku sali. Za barem znajdowało się przejście zasłonięte kotarą. Bez wątpienia prowadziło na zaplecze, do najważniejszych pomieszczeń lokalu - maleńkich mrocznych pokoików śmierdzących perfumami, potem i spermą. Jack zajął stanowisko naprzeciwko frontowego wejścia budynku, skąd miał doskonały widok na drzwi baru i ulicę. Oparł się ramieniem o kolumnę. Udając lekko wstawionego, zaczął puszczać oko do przechodzących kobiet. Czujnie jednak wypatrywał policji, wojska czy jakichkolwiek oznak kłopotów. Zwalisty wąsaty goryl pilnujący wejścia do Fietry raz i drugi obrzucił Jacka podejrzliwym wzrokiem, lecz gdy ich spojrzenia się zetknęły, błyskawicznie odwrócił głowę. Travis skinął na barmana. Chciał zamówić coś do picia, a przy okazji zamienić z gościem parę słów. - Buenas noches, seńor. Cuba Librę, porfavor. Barman postawił na kontuarze napełniony kieliszek. Barrett ukradkiem podał ciasno złożony banknot dwudziestodolarowy - na Kubie wart trzykrotnie więcej niż w Stanach. Za dwadzieścia dolarów Travis mógł kupić sześć takich porcji rumu. Zdziwiony Kubańczyk chciał wydać resztę, ale Travis lekceważąco machnął rękąi wyjął drugąpodobnie złożoną dwudziestkę. Barman pochylił się z tajemniczym uśmiechem na twarzy. - Szukam przyjaciela - powiedział Barrett po hiszpańsku. Upił sporo z kieliszka, zapomniał, że to bardzo mocny kubański rum, który zawiera siedemdziesiąt pięć procent alkoholu. Odniósł wrażenie, jakby na stacji benzynowej pociągnął wysokooktanowego paliwa bezpośrednio z dystrybutora. Złapał oddech i dodał: - Może widział go pan tu dzisiaj. On bardzo lubi... towarzystwo kobiet. - Puścił oko do Kubańczyka. - Policia? - zapytał barman z dwuznacznym uśmieszkiem. Travis zrobił obrażoną minę i szybko cofnął rękę z banknotem. - Wyglądam na parszywego tajniaka? - mruknął. - No! No, seńor! Ja tylko... rozumie pan, nigdy nic nie wiadomo. Travis wiedział, że na Kubie, a zwłaszcza w Hawanie, stworzona przez Castro policia con ganancia, „kieszonkowa policja", stała się postrachem obywateli. - W porządku. - Travis nawet nie próbował tuszować swojego obcego akcentu. -Ten człowiek...jak by to powiedzieć... porzucił moją siostrę z dzieckiem. - Zwiesił głowę na piersi w udawanym wstydzie. 62 -Niemożliwe! - Si, amigo. Ona ma dopiero piętnaście lat. - Piętnaście?! - krzyknął barman z niedowierzaniem. - Co to za drań, seńor? - Ech, zwykły łajdak, tyle że... potrafi zauroczyć kobiety. Rozumiesz? My, mężczyźni, musimy wypełniać swoje obowiązki, a on zostawił moją siostrę bez grosza przy duszy, porzucił jąjak niedopałek papierosa. Rozumiesz? - Sukinsyn! - To obcokrajowiec. Ma jakieś trzydzieści cztery lata i... - Trzydzieści cztery?! - powtórzył barman z oburzeniem, jakby jego pracodawca nie sprzedawał piętnastoletnich dziewcząt dwukrotnie starszym klientom. - Si. Jest w połowie Arabem, w połowie Hindusem... - Ah! Si! Si! - Kubańczyk rozpromienił się nagle i szybko sięgnął po drugą dwudziestodolarówkę. - Znam go! To typ spod ciemnej gwiazdy! Ma długi, haczykowaty nos! - Przystawił zgięty palec wskazujący do swojego nosa. - Zgadza się! - Travis wsunął mu w dłoń banknot. - Przychodził tutaj, ale już go nie widuję. - Zatoczył ręką duże półkole, jakby chciał dać do zrozumienia, że takie sukinsyny nie mają czego szukać w tym lokalu. - Nadużywał rumu, a potem ze wszystkimi chciał walczyć. Rwał się nawet do bicia dziewcząt. Oczywiście, widuję tu wielu porywczych facetów, ale on chyba lubił stosować przemoc. Dwa tygodnie temu tak pokaleczył jedną z dziewcząt, że nie mogła pracować. Wyrzuciliśmy go stąd na zbity pysk! - Rozumiem. - Wykrzykiwał, że należy do jakiejś potężnej arabskiej organizacji. Groził, że naśle swoich kolegów, żeby nas wszystkich załatwili, ale od tamtej pory go nie widziałem. - Wie pan, gdzie mieszka? - No, seńor. Słyszałem tylko, że teraz upodobał sobie Casa del Soi Ma-drugada. -Aha. Wartownik przy bramie komendy głównej Służby Bezpieczeństwa Wewnętrznego w Hawanie był coraz bardziej zdenerwowany. Francuski śmigłowiec wrócił z Cienfuegos niespełna godzinę wcześniej i Raimundo od razu zaczął wydawać rozkazy. Dwunastoosobowy oddział specjalny, uzbrojony w pistolety maszynowe, pospiesznie zajął miejsca w trzech samochodach. Pułkownik osobiście dowodził grupą operacyjną. Rosłe chłopiska o posępnych minach, bez wyjątku weterani z wojny angolskiej, uwijały się jak w ukropie. 63 Raimunda ogarnęła żądza krwi. Nieraz już widywali go w takim stanie, a wtedy lepiej było mu się nie narażać. Co więcej, po gmachu lotem błyskawicy rozeszła się plotka, że grupa amerykańskich szpiegów przedostała się do Starej Hawany i ukryła gdzieś w arabskiej dzielnicy, Bóg jeden raczył wiedzieć po co! Trzy wyładowane ludźmi mercedesy z piskiem opon ruszyły do miasta. Wartownik strzelił obcasami i sprężyście zasalutował, kiedy go mijały. Madrugada okazała się nieco lepszym lokalem od Fietry. Położona w ładniejszej części Starej Hawany prezentowała się okazalej, przez co przyciągała bogatszą klientelę. Wchodzący i wychodzący goście byli wyraźnie lepiej ubrani. Na sąsiednim parkingu stało kilka nowszych mercedesów i luksusowych japońskich aut. Znalazł się tam nawet ostatni model cadillaca, najpewniej przeszmuglowany ze Stanów. Dwa wozy miały nalepki korpusu dyplomatycznego. Travis i Hunter weszli razem, za nimi Sam i Stan pojedynczo w kilkusekundowych odstępach. Jack znów zajął posterunek na ulicy. Wystrój sali także był ciekawszy niż w Fietrze. Znajdowały się tu dwa oddzielne bary. Środek zastawiono małymi stolikami koktajlowymi, dzięki czemu zyskano więcej wolnego miejsca. Na scenie z tyłu grał kwintet jazzowy. Pod sufitem, na stalowej kładce prowadzącej do sąsiedniego pomieszczenia, tańczyły trzy uśmiechnięte dziewczęta w stroju Ewy. Na parkiecie kręciło się kilka par. Mężczyźni byli ubrani na wzór europejskich biznesmenów, a i pracujące tu kobiety wyglądały znacznie lepiej niż w Fietrze. Do Barretta i Blake'a natychmiast podeszły dwie młode kubańskie piękności w krótkich obcisłych sukienkach koktajlowych. Z przymilnymi uśmiechami wzięły ich pod ręce i poprowadziły w głąb sali, jakby należeli do stałych klientów. Rozglądając się ciekawie dookoła, Travis pomyślał, że właściciel tego lokalu zna się na rzeczy. Stan głęboko wciągnął nosem intensywny zapach perfum. Otoczył ramieniem swoją hostessę i zaczął gorączkowo rozważać możliwości zaliczenia błyskawicznego numerku, choćby i na stojąco w męskiej toalecie. Zaraz jednak stwierdził ponuro, że tego wieczoru musi zapomnieć o przyjemnościach. Poza tym równie gorąco, jak zawrzeć bliższą znajomość z ciemnoskórą pięknością, pragnął dopaść tego przeklętego poganiacza wielbłądów, który przed trzema laty w Rijadzie postrzelił go w tyłek. Stan Powczuk nigdy nie zapominał o spłacaniu swoich długów. Pieszczoty mogły poczekać, przynajmniej na razie. Sam także od razu zyskał towarzystwo uroczej Kubanki. Nerwowo poprawiał okulary na nosie na widok niezwykle głębokiego dekoltu. Dziewczyna 64 z szerokim uśmiechem przytuliła się do niego i pociągnęła w kierunku wolnego stolika. Ledwie wszyscy czterej zajęli miejsca, zjawiły się kelnerki. Uprzejmie spytały, co panowie sobie życzą do picia i czy zechcą także zafundować drinki swoim seńoritas. Rzecz jasna, żaden nie odmówił. Hunter i Travis postanowili udawać amerykańskich turystów, którzy ze względu na embargo przylecieli tu z Meksyku. Wiedzieli, j ak na Kubie ceni się gości ze Stanów płacących twardą walutą. Obaj udawali też, że nie rozumieją ani słowa po hiszpańsku, chociaż Barrett świetnie znał ten język. Dziewczęta całkiem nieźle mówiły po angielsku, bo właścicielowi lokalu bardzo zależało na hojnych, szasta- jących dolarami klientach, do jakich zaliczał NorteAmericanos. - Ach! Amerykanie! - zawołała hostessa Huntera. - My kochać Amerykan! - Odwróciła się do koleżanki i z tym samym miłym wyrazem twarzy mruknęła: -Estos Yanąui son bastardos arrogantes... Obaj się uśmiechnęli, jakby rzucona po hiszpańsku zniewaga była najwspanialszym komplementem. - Si! - przytaknęła druga dziewczyna. Pochyliła się ku Travisowi, by pokazać mu wnętrze swego dekoltu. - My kochać Amerykan! Stan nie tracił czasu na błahe pogaduszki z kobietą, która śmiało położyła mu rękę na udzie i zaczęła ją powoli przesuwać w stronę kroku. Do diabła, myślał, a może urwać się choćby na dziesięć minut? Nie, Travis by się wściekał przez całą drogę powrotną do Stanów, podpowiadał zdrowy rozsądek. Kilka stolików dalej dziewczyna ponętnie dyszała do ucha Sama. -Nie chciałbyś się ze mną wykąpać? - Szepnęła. - Umyłbyś mi plecy... i nie tylko... Wong odniósł wrażenie, że zaraz przepalą mu się wszystkie bezpieczniki, jeśli szybko coś sienie wydarzy. Musiał jednak czekać jeszcze dwadzieścia pięć minut. Obie dziewczyny próbowały uzyskać od Huntera i Travisa jednoznaczne odpowiedzi, czy woleliby gorącą kąpiel, masaż czy też zajęcia nago na sali gimnastycznej. Barrett wciąż rozglądał się ciekawie. Nagle dostrzegł, że Sam rozdziawił usta i wytrzeszczył oczy. Powód był prosty. W wejściu stał Madras Al-Sahd. Mierzył całą salę czujnym spojrzeniem swych złowieszczych ślepków, głęboko osadzonych po obu stronach wydatnego haczykowatego nosa. Miał taką minę, jakby gardził wszystkimi i wszystkim dokoła. Był ubrany w wytarte dżinsy, drogie skórzane pantofle założone na bose stopy, jedwabną koszulkę i beżową sportową lnianą marynarkę. Nosił starannie przystrzyżoną brodę. Kręcone czarne włosy otaczały sporą łysinę na czubku głowy. Najbardziej jednak uderzający był ten wyraz dogłębnej pogardy, jakby na stałe wyryty na jego twarzy. Kobieta siedząca obok Travisa również spojrzała w kierunku drzwi. Natychmiast rozpoznała przybysza. 5-Reaktor 65 - Kurczę, to znowu on - zwróciła się po hiszpańsku do koleżanki. - Arabska brutalna świnia. Dzięki Bogu, że jesteśmy już zajęte. - Si - przytaknęła cicho dziwczyna. - O co chodzi? - zainteresował się Blake, kątem oka bez przerwy obserwując Al- Sahda. -Nic takiego, skarbie. Jest tu ktoś, kogo znamy, ale... nie lubimy go specjalnie. To bardzo zły człowiek. Sam zdołał w końcu odwrócić głowę. Jezus, Maria, to on! - pomyślał. Madras Al- Sahd we własnej osobie! Bingo! - rzucił w duchu Hunter. Travis fachowym okiem dostrzegł ledwie zauważalną wypukłość pod marynarką Araba, dziesięć centymetrów powyżej paska spodni. Duży, 9-mili-metrowy pistolet automatyczny, prawdopodobnie beretta, ocenił. Stan uśmiechnął się szeroko. Witaj, dziecino! -pomyślał. Kogo ostatnio postrzeliłeś w tyłek? Do Al-Sahda podszedł kierownik sali. Najwyraźniej krótko upomniał gościa co do stosownego zachowania, bo Arab tylko kiwał głową, obrzucając Kubańczyka lodowatym spojrzeniem. W końcu burknął coś pod nosem. Kierownik odwrócił się z miną wyrażającą obrzydzenie. Spojrzał na panienki siedzące przy barze, wybrał jedną i ruchem głowy wskazał Al-Sahda. Dziewczyna uniosła oczy do nieba, ale posłusznie zsunęła się ze stołka. Arab zmierzył ją czujnym wzrokiem. Ostatecznie skinął głową, akceptując wybór. Ob-j ął swój ą ofiarę w pasie i poprowadził do drzwi wiodących na zaplecze. Znik-nęli za kotarą. Stan oczami wskazał Travisowi zasłonięte przejście. - W porządku, dziecino - odparł Powczuk. - Namówiłaś mnie. Zróbmy sobie mały spacerek do tych waszych pokoików na tyłach. Hostessa uśmiechnęła się szeroko i szybko wstała. Przyszło jej do głowy, że zwalisty Amerykanin powinien nieźle zapłacić, chociaż w jego wyglądzie było coś, co ją przerażało. Za kotarą ciągnął się długi, wyłożony miękkim chodnikiem korytarz z drzwiami rozmieszczonymi po obu stronach. Stan zdążył zauważyć, do którego pokoju wchodzi Al-Sahd - do drugiego od końca po lewej. Przewodniczka ruszyła przodem, sięgając do torebki po klucze. Stan ukradkiem rozejrzał się w poszukiwaniu kamer systemu bezpieczeństwa. Nie zauważył żadnej. Kiedy zatrzymali się przed drzwiami, zerknął szybko na boki. W korytarzu byli sami. Błyskawicznie zakrył dziewczynie dłoniąusta, przygiął jej głowę do piersi i pociągnął w stronę pokoju, do którego wszedł Al-Sahd. Przerażona prostytutka usiłowała się wyrwać, zapierała się stopami i wymachiwała rękami. Bezskutecznie, jej głowa tkwiła w objęciu Staną jak w wielkim imadle. Powczuk sięgnął do klamki. 66 - Czego? - rzuciła po hiszpańsku leżąca na łóżku dziewczyna. Nie spodziewała się niczyjej wizyty. Odgłos szybkich kroków bosych stóp był dowodem, że Al-Sahd rzucił się po swój pistolet. Stan wyciągnął spod koszuli broń wyposażoną w wielki pękaty tłumik, jeszcze zanim pchnął ramieniem drzwi. Zatrzasnęły się z hukiem. Owłosiony na całym ciele Arab schylał się właśnie po berettę. Powczuk wymierzył i nacisnął spust. Rozległ się cichy stuk. Znacznie głośniejszy od niego był brzęk zamka automatycznego pistoletu. Tępo ścięta kula trafiła Madrasa Al--Sahda w lewy pośladek. Mężczyzna jęknął z bólu, ale nie na próżno był uważany za groźnego terrorystę. Zawahał się tylko na ułamek sekundy. W desperacji rzucił się na podłogę i wyciągnął rękę po broń. Pistolet Powczuka szczęknął po raz drugi. Z prawej dłoni Al-Sahda nagle zniknęły dwa palce, środkowy i wskazuj ący. Z rozszarpanych kostek trysnęły cienkie strumyki krwi. Arab zwinął się w kłębek na podłodze, bardziej przerażony utratą placów niż szczególnie bolesną raną pośladka. Z wściekłością popatrzył na Amerykanina. Nagą dziewczynę na łóżku sparaliżował strach. Zastygła z rozdziawionymi ustami. Wydawało się, że nie mogła nawet zaczerpnąć tchu, nie mówiąc już o wydobyciu z siebie głosu. Powczuk pchnął w jej stronę trzymaną prostytutkę i wymierzył w nią pistolet. - Och, nie! Nie! -jęknęła, machając rękami przed twarzą. - Spokój! Jak będziecie cicho, nic się wam nie stanie! Ale jak która piśnie choć słówko, strzelam. Comprende? - Si! Si! - Stan! - zawołał ktoś cicho z korytarza. Wciąż trzymając Al-Sahda na muszce, Powczuk cofnął się i otworzył drzwi. Do środka wpadł Travis. Ciągnął ze sobą dziewczynę. Rzucił ją na łóżko, wyjął z kieszeni rolkę taśmy samoprzylepnej i zaczął nią błyskawicznie wszystkim trzem zalepiać usta i krępować ręce w nadgarstkach. Dopiero gdy skończył, odwrócił się do Staną. -Czy on...? - Jeszcze nie, ale jego minuty są policzone. - Więc się pospieszmy. Wygląda na to, że rozwaliłeś mu większą arterię w tyłku. Długo nie pociągnie. - Wiemy, że kończyłeś szkołę średnią w Anglii, więc nie udawaj, że nie rozumiesz po angielsku - zwrócił się Powczuk do Araba. - Odwdzięczyłem ci się takim samym strzałem w tyłek, Al-Sahd. Trzy lata temu w Rijadzie postrzeliłeś mnie w dupę, sukinsynu. Pamiętasz? Araba przeszył dreszcz. - Jesteś Amerykaninem? - Punkt za domyślność. Wyrównałem rachunki, tyle że ty się wykrwawisz i za dwadzieścia minut będziesz martwy. Wcześniej jednak powiesz nam, gdzie się zaszyli twoi przyjaciele. Gadaj, koleś. Muszę znać adres. 67 Al-Sahd przez chwilę patrzył okrągłymi ze zdziwienia oczami. Wreszcie zrozumiał, co go czeka. Paniczny strach tylko na krótko zagościł na jego twarzy. Szybko ustąpił miejsca wcześniejszemu wyrazowi pogardy. - Idź do piekła, amerykańska świnio! - wycharczał. Z trudem łapał oddech. Lewą ręką przyciskał do brzucha pozbawioną dwóch palców dłoń. -Spotkamy się tam i dopiero wtedy wyrównamy rachunki! Nie wiesz, z kim rozmawiasz. Nazywam się Madras Al-Sahd! Pochodzę z rodu Mammira Muhammeda Al-Sahda! Zabiłem setki niewiernych! Dla wprawy mordowałem wasze dzieci! Dla zabawy gwałciłem wasze kobiety! Możesz strzelać! Ciąć mnie na pasy! Kastrować! Należę do Mieczy Allaha! Nic wam nie powiem! Nic! Stan wyciągnął z kieszeni fiolkę z czerwoną cieczą. - Nie zgrywaj zasranego bohatera, tępaku. Mam tu krew wieprza rasy yorkshire. Rozumiesz, mieczyku? Ciekawe, co powiesz Allahowi, kiedy staniesz przed jego obliczem z gębą pełną świńskiej krwi? No? Bezgraniczna pogarda natychmiast zniknęła z twarzy Araba. Pojawiło się natychmiast tak skrajne przerażenie, jakie w podobnej sytuacji mógł odczuwać jedynie głęboko wierzący muzułmanin. Travis na chwilę oderwał wzrok od kobiet i zerknął na Al-Sahda. Był pewien, że Hunter zdążył już skrępować swoją hostessę w sąsiednim pokoju i teraz pilnuje korytarza. Sam był bezpieczny w głównej sali. Jack stał na czujce na ulicy. - Świńska?! - wyjąkał ze strachem Arab. - Oczywiście, twardzielu. To krew największego, najtłustszego i najpa- skudniejszego wieprza w całej Pensylwanii. Masz dwie sekundy na podanie mi adresu waszej kryjówki, inaczej staniesz przed Allahem, zachłystując się tą krwią. Podobno Allah nie przyjmuje do muzułmańskiego nieba miłośników wieprzowiny. Dobrze słyszałem? Al-Sahd z coraz większym przerażeniem gapił się na fiolkę. Nic gorszego nie mogło mu się przydarzyć. W jednej chwili całe jego życie poświęcone służbie Allahowi ległoby w gruzach. Byłby zbrukany, przeklęty po wsze czasy. -Niewierny! -jęknął, krzywiąc się z bólu. - Skąd... mam wiedzieć, że... i tak mnie nie skalasz, nawet jak... ci powiem? -Daj spokój, Al-Sahd. Jestem zawodowcem, jak ty. Osobiste porachunki już wyrównałem. Nie czuję do ciebie nienawiści. Wiem, że jesteś sługą swojej wiary i robisz to, czego twoim zdaniem Allah od ciebie wymaga, więc to sprawa między tobą i Najwyższym. Ja tylko potrzebuję adresu. Daję słowo honoru, że jeśli powiesz prawdę, umrzesz w czystości. Jak dalej będziesz milczał lub nabiorę podejrzeń, że kłamiesz, przysięgam, że wleję ci tę świńską krew do gardła, żeby cię zbezcześcić, póki jeszcze zipiesz. Szkoda czasu, koleś. Gadaj. 68 Al-Sahd zgrzytnął zębami. - Jesteś wcieleniem diabła! - warknął głucho. - Dzięki, dupku. W twoich ustach to dla mnie olbrzymi komplement. Nadal jednak nie mówisz tego, co chciałbym usłyszeć, przyjacielu. A czas ucieka. Tik-tak, tik-tak... - Stan wyciągnął koreczek i podetknął Arabowi fiolkę pod nos. - Chcesz powąchać? Mimo dotkliwego bólu i osłabienia z powodu znacznej utraty krwi Al--Sahd szarpnął się do tyłu. - Moi bracia i tak cię zabiją! - syknął z wściekłością. - Im szybciej się spotkacie, tym wcześniej umrzesz. Najlepiej więc odwiedź ich sam, niewierny! Avenida de las Floras 817, pierwsze piętro. Idź natychmiast i giń! Bylebyś tylko dotrzymał słowa! Powczuk przez chwilę patrzył przeciwnikowi w oczy, szacując siłę jego wiary. W końcu doszedł do wniosku, że Arab nie skłamał. Lewą ręką powoli mu zasalutował, podniósł się, przeszedł do łazienki i na oczach Al-Sahda wylał czerwoną ciecz do zlewu. - Twardy jesteś, synu. I nieźle strzelałeś. Szkoda, że od wczesnego dzieciństwa wkładano ci do łba muzułmańskie bzdury, bo byłby z ciebie niezły żołnierz. Jak widzisz, dotrzymałem słowa. Żegnaj, palancie. Mam nadzieję, że znajdziesz się tam, gdzie chciałbyś. Przerażone kobiety na łóżku skuliły się jeszcze bardziej i cicho zapiszczały, gdy Stan wetknął Madrasowi Al-Sahdowi lufę pistoletu do ust. Padł strzał. Krew i strzępy mózgu trysnęły na dywan. Arab skonał natychmiast. Rozdział szósty 25 września, godzina 0.33, dzielnica arabska, Stara Hawana, Kuba Z planu miasta wynikało, że Avenida de las Floras leży w samym sercu arabskiej dzielnicy Hawany. Zdenerwowany Nobakow wyprowadził furgon z parkingu. Jen uważnie obserwowała Rosjanina, Sam wyglądał przez tylną szybę. Wszyscy byli w hełmach BSH z zasłonami opuszczonymi na twarze. Sprawdzali nawzajem sprawność układów kontroli stanu zdrowia oraz systemów maskowania w kombinezonach. Wong odwrócił się do szyby, gdy Jack włączył kamuflaż. Mniej więcej po sześciu sekundach komputer przeanalizował parametry tła i wyświetlił w końcówkach światłowodów niemal identyczne kolory o tym samym natężeniu 69 światła. Zwalista sylwetka komandosa stopiła się z otoczeniem. Nawet w pełnym blasku dnia kamuflaż pozwalał zniknąć z pola widzenia. Natomiast po zmroku żołnierza w takim kombinezonie można było wykryć jedynie skanerem podczerwieni. Hełmy BSH wyposażono w noktowizory, a więc członkowie grupy widzieli siebie nawzajem, choć dla nieuzbrojonego oka pozostawali niewidoczni. - Wszystko gra! - oznajmił Sam. Jack wyłączył kamuflaż. W słuchawkach rozległo się pstryknięcie. Chwilę potem olbrzym wyłonił się z niebytu. Tylko jego twarz pozostała w ukryciu za opuszczoną zasłoną. - Uwaga - odezwał się Travis przez sieć łączności. - Wchodzimy do środka, wyłapujemy Miecze i szybko się wynosimy. Lada moment ktoś znajdzie na tyłach baru skrępowane dziewczyny i trupa Al-Sahda. Zakładam, że gliny zjawią się dziesięć minut później. Uspokojenie rozhisteryzowanych panienek i spisanie zeznań zajmie im kwadrans. Niewiele się dowiedzą: trzech białych facetów załatwiło Araba. Najgorsze, że któraś z dziewczyn mogła zapamiętać podany adres. Przypuśćmy więc, że piętnaście minut później policja przyjedzie na Avenida de las Floras. - Zostawiliście żywego świadka? - zdziwiła się Olsen. Barrett nie był w nastroju, żeby wyjaśniać jej wszystkie okoliczności. Nie przywykł zresztą do kwestionowania własnych decyzji, chociaż rozumiał zdumienie Jen. - Hawańska policja nie powinna być zbyt gorliwa w ustalaniu powodów, dla których Arab został załatwiony w burdelu przez obcokrajowców, zwłaszcza że kierownik baru traktował go jak bardzo uciążliwego gościa. Gdybyśmy jednak oprócz tego wykończyli trzy Kubanki, nawet zwykłe dziwki, natychmiast zaczęliby przetrząsać całe miasto, Jen. Postawiliby na nogi wszystkich tajniaków. Olsen, nie odrywając wzroku od przedniej szyby auta, ledwie zauważalnie skinęła głową. Nagle wyprostowała się gwałtownie. - Gliny! Trzy nie oznakowane mercedesy, które przed chwilą nas minęły, były wyładowane facetami w czarnych mundurach uzbrojonymi w pistolety maszynowe! - Widzę ich! - zawołał Sam, wyglądając przez tylnią szybę. - Wciąż się oddalają! Pułkownik Raimundo silniej zacisnął palce na uchwycie nad drzwiami, kiedy szofer szarpnął kierownicą, żeby na wąskiej uliczce wyminąć stary, poobijany furgon do przewozu koni. - Pronto! - warknął ze złością, odkładając na kolana telefon komórkowy. Wskazał szpicrutą najbliższe skrzyżowanie i rzucił: - Szybciej! Do komendy 70 głównej policji wpłynął właśnie meldunek, że jacyś Amerykanie zastrzelili człowieka w Casa del Soi Madrugada! Szybciej! Jazda! Trzy samochody z piskiem opon pokonały ostry zakręt i wjechały między zabudowania Starej Hawany. Sara nie była zadowolona, że znów ma zostać z Jurijem i pilnować furgonetki, ale rozkaz to rozkaz, zwłaszcza podczas ważnej operacji. Z kwaśną miną skupiła się na kontroli działania układów kamuflażowych w kombinezonach członków grupy. Travis domyślił się jednak prawdy. - Nie możemy cię narażać. Jesteś naszym jedynym lekarzem, kochana -mruknął, przeciskając się obok niej. Razem z Nobakowem spoglądała smutno, jak szóstka przyjaciół znika za tonącym w ciemności zakładem pogrzebowym na rogu Avenida de las Floras. Rozejrzała się dookoła. Na szczęście o tak późnej porze w sercu arabskiej dzielnicy, zabudowanej dwu- i trzypiętrowymi, krytymi dachówką kamienicami, na ulicach nie było prawie nikogo. Przynajmniej na razie. Z kierunku, w którym oddaliła się grupa, doleciało szczekanie psa. - A ty dokąd? - warknęła groźnie na Jurija, aż się wzdrygnął. Był coraz bardziej przestraszony, ale próbował trzymać fason. - Na przeklętego ducha Lenina, Saro! - mruknął, przystając na rogu ulicy. - Daj mi chociaż pół minuty na osobności, żebym mógł się spokojnie wysikać. - Oczywiście - odparła z uśmiechem. - Przepraszam. Zaczęła sprawdzać stan samochodu. Stał zaparkowany przodem do ulicy. W kołach nie brakowało powietrza, ropa nie wyciekała z baku. Kluczyki tkwiły w stacyjce. Można odjechać w każdej chwili, nawet w największym pośpiechu - oczywiście biorąc pod uwagę możliwości dwudziestoczteroletniego furgonu, poprawiła siew myślach. Zajrzała do środka, żeby się upewnić, że skrzynie ze sprzętem są otwarte, a broń specjalna naładowana i gotowa do użytku. Jen nie mogła się nadziwić lekkości, z jaką ważący ponad sto dwadzieścia kilogramów DuBois skrada się w mrocznym wnętrzu starej stiukowej kamienicy. Przystanął na półpiętrze, rozejrzał się i ruszył dalej. - Jedne drzwi na końcu korytarza - szepnęła do mikrofonu ze swojego stanowiska na szczycie schodów, wciąż patrząc w dół na zbliżającego się Jacka. Przyklęknął obok niej i wymierzył z pistoletu w drzwi. Wszyscy mieli włączone kamuflaże, więc mogli się widzieć jedynie dzięki kamerom termowizyjnym zamontowanym w hełmach. 71 - Naprzód - szepnął Travis do idących przed nim Sama, Huntera i Powczu-ka. Gdy wszyscy czterej dotarli na podest, rozkazał: - Stan, przez drzwi porazisz ludzi impulsem NLG, potem Jack wskoczy do środka. Jen, Stan i Hunter rusząprzodem i zaczną sprawdzać kolejne pomieszczenia. Ja zostanę przy wejściu, Sam na korytarzu. W razie kłopotów będziemy w odwodzie. Sprężać się. Wiadomo, z kim mamy do czynienia. Miecze mogą stawiać opór, nie boją się śmierci. Trzeba ich załatwić jak najszybciej. Są pytania? Nie? To do dzieła. Raimundo szybko minął policjanta stojącego przed drzwiami obok radiowozu. Na dachu starego plymoutha leniwie migały czerwone światła. Pułkownik wbiegł po schodkach do ekskluzywnego burdelu. Nawet sienie obejrzał na podążającego za nim oficera. W pustej sali było wyjątkowo cicho. Po odkryciu zwłok na zapleczu goście zniknęli. W lokalu została jedynie garstka osób: dwie striptizerki, kierownik ze skrzywioną miną oraz prostytutki stłoczone przy barze. Raimundo nawet nie spojrzał na dziewczęta, od razu ruszył do przejścia zasłoniętego kotarą, przy którym stał policjant. Funkcjonariusz również odprowadził zaciekawionym spojrzeniem groźnego dowódcę. Zachodził w głowę, czemu szefa służby bezpieczeństwa interesuje zwykła strzelanina w burdelu. W małym pokoiku odurzająca woń perfum mieszała się ze smrodem odchodów zabitego Madrasa Al-Sahda. Nagie zwłoki Araba leżały w wielkiej kałuży krwi, obok rzuconych na podłogę ciuchów. Ubrany po cywilnemu oficer z hawańskiego wydziału dochodzeniowego trzymał pistolet Al-Sahda na końcu ołówka wetkniętego pod osłonę spustu. Raimundo, marszcząc nos od smrodu, jednym spojrzeniem obrzucił całe wnętrze. Na łóżku pod ścianą, w skotłowanej pościeli, siedziały trzy młode atrakcyjne prostytutki. Jedna, z prześcieradłem narzuconym na ramiona, trzęsła się i szlochała, dwie pozostałe próbowały ją uspokoić. Na puszystym turkusowym dywanie leżały pocięte kawałki szarej taśmy samoprzylepnej. - Kto to? - warknął Raimundo do śledczego. - Nie wiadomo - odparł zmęczonym głosem oficer i westchnął głośno. -Jakiś Arab, który wcześniej dał się poznać z zamiłowania do bicia dziewczyn. Nie miał przy sobie żadnych dokumentów, tylko to. - Śledczy podniósł wyżej czarną berettę. - Numery fabryczne oczywiście są zatarte. Jeśli ma pan ochotę, pułkowniku, proszę osobiście sprawdzić odciski palców zabitego. Raimundo przyklęknął na podłodze i uniósł do oczu lewą dłoń Al-Sahda. Stwierdził ze zdumieniem, że denat ma całkowicie gładką skórę na opuszkach palców, nie został nawet ślad po liniach papilarnych. - Wytrawione kwasem - wyjaśnił śledczy. - Do tej pory tylko raz widziałem coś podobnego, u amerykańskiego płatnego zabójcy pracującego na zlecenie mafii. 72 Jak widać, takie same metody stosują międzynarodowi terroryści, pomyślał Raimundo. To cholerne arabskie ścierwo na pewno należało do Mieczy Allaha. Odwrócił się gwałtownie do trzech kobiet na łóżku. Lodowate spojrzenie widocznie je przeraziło, bo prostytutka okryta prześcieradłem zaczęła głośniej chlipać. - Skąd wiecie, że mordercy byli Amerykanami? Szloch stał się jeszcze głośniejszy. - Sami powiedzieli, że są amerykańskimi turystami, seńor - odparła jedna z ubranych dziewczyn. - Zresztą mówili jak mąż mojej kuzynki z Miami. - Co jeszcze? Gadaj! - Grozili, że nas zabiją, jeśli... - Nieważne. Ilu ich było? - Dos, seńor. - Gdzie teraz są? Dokąd uciekli? Odpowiadać! - Nie wiem, seńor! My tylko... - Przypomnij sobie, puta! - Raimundo groźnie uniósł szpicrutę. Dziewczyna cofnęła się i zasłoniła ręką. - Musieli jeszcze coś mówić! - Avenida de las Floras! - krzyknęła dziewczyna okryta prześcieradłem. - Pytali tego... człowieka, gdzie sąjego... compadres... i on powiedział, że... przy Avenida de las Floras! Ale nie pamiętam dokładnie gdzie! Przysięgam! Raimundo i jego zastępca szybko wyszli z pokoju. Stan podkradł się korytarzem, niosąc pomalowany w maskujące kolory pojemnik wielkości pudła na kapelusze. Reszta grupy wycofała się na schody. Powczuk ustawił generator na podłodze, wsunął płaski emiter pod drzwi i szybko odszedł do tyłu. Na znak Travisa odchylił klapkę na obudowie pilota, po czym energicznie wcisnął czerwony guzik. Rozległ się dość wyraźny basowy pomruk, jakby w pobliżu na krótko zadziałał transformator dużej mocy. Impuls bardzo długich fal radiowych porażał znajdujących się w pobliżu ludzi, bezpośrednio oddziałując na płyny ustrojowe i wywołując silne nudności. Barrett klepnął Jacka po ramieniu. Wielki komandos w czterech susach dopadł wejścia, naparł ramieniem na drzwi i wyjął je z zawiasów. Hunter, Jen i Travis skoczyli za olbrzymem. Blake przetoczył się po podłodze i natychmiast wymierzył z pistoletu w pokój znajdujący się na wprost. Olsen wpadła do środka i skoczyła na lewo. Hunter pół sekundy za nią rzucił się na prawo. Niemal natychmiast w sieci łączności rozległ się jego zdumiony głos: - Pierwszy czysty! W dużym pokoju nikogo nie było, podobnie jak w kuchni oddzielonej jedynie barowym kontuarem. W całym mieszkaniu unosił się zapach świeżo gotowanych potraw. Stan przecisnął się obok Jacka i z bronią gotową do strzału 73 ruszył krótkim korytarzem. Sprawdzał następne pomieszczenia. Reszta grupy była już na wcześniej wyznaczonych pozycjach. Kiedy Powczuk zajrzał do łazienki, Jen minęła go biegiem. - Drugi czysty! - zameldował. - Trzeci czysty! - powtórzyła ze złością Olsen chwilę później, wyglądając z sypialni. - Szlag by to trafił! Hunter i Jack pobiegli do najdalszych pomieszczeń. - Czwarty też czysty, szefie! - krzyknął Blake. - Cholera jasna! I piąty czysty! - wybuchnął DuBois. -Nikogo nie ma w tym pieprzonym mieszkaniu! - Sam, Sara. Nikogo nie ma - powtórzył spokojnie Travis. - Ale w garnkach na kuchni stoi jeszcze gorące żarcie. Pilnujcie ulicy, zdołali się wymknąć! Stan cofnął się błyskawicznie do dużego pokoju. Wcisnął klawisz nadajnika umieszczonego na prawym rękawie kombinezonu i zaczął omiatać pomieszczenie wiązką fal radiowych dużej mocy. Travis i Jen zaj ęli się przerzucaniem papierów i ubrań. Zaglądali do pudeł i szuflad. Hunter i Jack zajęli stanowiska w korytarzyku. Po cichu przeliczali śpiwory zostawione na podłodze w sypialniach i modlitewne dywaniki, zrolowane w kącie pod ścianą. W jednym z pudeł Olsen znalazła opakowania 9-milimetrowych nabojów do parabeli. - No proszę - mruknęła. Skaner Powczuka zabrzęczał alarmująco, gdy wiązka fal padła na wielką powycieraną sofę. Ostrożnie wsunął dłoń pod poduchę, próbując wymacać jakieś kable. Nagle zrzucił jąna podłogę. Jęknął głośno, jakby dostał cios w brzuch. Pod spodem znajdował się wciśnięty za oparcie tani plastikowy niebieski pojemnik. Wypełniała go szara plastyczna masa, z której wystawała mosiężna rurka. Wychodzący z niej pojedynczy czerwony kabel biegł do dwóch płaskich baterii od latarki i dalej do zwykłego starego mechanicznego budzika. Zegar głośno tykał. Dopiero gdy trzy mercedesy skręciły w Avenida de las Floras, Rafio Ra-imundo uzmysłowił sobie, jak długa jest ta ulica. Nie znał numeru budynku, więc poszukiwanie amerykańskich czy arabskich terrorystów zapowiadało się na całonocną, żmudną robotę. Siedzący tuż za pułkownikiem major Ar ej o Nuńez włożył do karabinka AK-47 łukowaty magazynek naładowany trzydziestoma nabojami. - Z iloma wrogami możemy mieć do czynienia, panie pułkowniku? -zapytał. Raimundo kazał kierowcy zwolnić. Uważnie rozglądał się po tonącej w mroku ulicy. 74 - Wiemy, że Amerykanów było dwóch. Prawdopodobnie mieli jeszcze kogoś w odwodzie i na czujce. Można więc zakładać, że jest ich pięciu. Natomiast tych... Arabów pewnie drugie tyle. - Odprowadził spojrzeniem stary furgon do przewozu koni stojący przy zamkniętym na głucho zakładzie pogrzebowym. A więc razem dziesięciu, pomyślał Nuńez. A nas trzynastu: dwunastu byłych komandosów armii kubańskiej, doświadczonych, świetnie wyszkolonych i rwących się do boju, oraz pułkownik. Raimundo walczył u boku Rosjan w Afganistanie i z partyzantami angolskimi. Brał też udział w wielu akcjach przeciwko rodzimym wrogom Fidela Castro. Własnoręcznie wymordował licznych więźniów politycznych, a wielu innych kazał rozstrzelać. Jego ojciec zginął bohaterską śmierciąz rąk amerykańskich najemników podczas zwycięskiej bitwy nad Zatoką Świń. Raimundo, wówczas trzynastoletni bojownik rewolucji, odniósł poważną ranę, próbując ratować ojca. Nuńez świetnie znał legendy krążące o pułkowniku, który do Amerykanów pałał większą nienawiścią niż do aroganckich Rosjan i gardził nimi bardziej niż śmiercią. Tak, rozmyślał major, spoglądając na zasępionego dowódcę, próbującego wzrokiem przebić ciemności między domami - u jego boku nic nam nie grozi. Nagle Raimunda uderzyło elektryzujące skojarzenie: dwa podobne stare furgony do przewozu koni o tej samej porze na terenie Starej Hawany? Mercedes zahamował. Jasna cholera, mruknęła w myślach Sara na widok zatrzymujących się aut. Patrzyła uważnie, jak mercedesy zawracają na wąskiej ulicy. Nie mogła po prostu włączyć kamuflażu w swoim kombinezonie i szukać drogi ucieczki, zostawiając na skrzyni furgonetki cały sprzęt, zapasy amunicji i lekarstw. Poza tym przy samochodzie był Nobakow, przestraszony i bezbronny. - Jurij! - zawołała cicho. Wyskoczył zza rogu, jeszcze zapinając rozporek. Zrobił zdziwioną minę. - Mamy kłopoty! Wskakuj do wozu, biegiem! Ja zostanę na ulicy. Gdyby zainteresowali się autem, spróbuję ich odciągnąć. Siadaj za kierownicą i udawaj, że śpisz. Jak zaczną cię wypytywać, powiedz, że z samego rana masz odebrać ładunek. Może to im wystarczy. A jeśli będą chcieli zajrzeć na skrzynię, postaram się zdjąć tylu, ilu tylko zdołam. Ty uruchom silnik i zwiewaj gazem w boczną uliczkę. O mnie się nie martw. Zrozumiałeś? -Tak... Chyba tak, Saro. - Spokojnie, Jurij. Zniknę ci z oczu, ale bez przerwy będę cię osłaniała. Greene włączyła kamuflaż, przebiegła na drugą stronę ulicy i zaj ęła pozy- cję w bramie, skąd mogła skutecznie razić przeciwnika, nie narażając za bardzo Nobakowa. Pospiesznie przełączyła układy hełmu BSH na szyfrowany kanał łączności radiowej. 75 - Travis? Tu Sara - szepnęła. - Mamy towarzystwo przy samochodzie. Zbliżają się gliniarze, których minęliśmy po drodze. Na oko jest ich dwunastu, uzbrojonych w AK-47. Zauważyli furgonetkę, ale nic się jeszcze nie stało. Może uwierzą w wyjaśnienia Jurija. Będę w kontakcie. - Zrozumiałem - odparł krótko Barrett, pozostawiając w gestii Sary wszelkie decyzje. Kierowca ostatniego mercedesa spojrzał we wsteczne lusterko i zmarszczył brwi. Mógłby przysiąc, że widział coś dziwnego, jakiś ruch w powietrzu. Zamrugał i znów popatrzył w tamtym kierunku, ale brukowana uliczka wyglądała zupełnie zwyczajnie. Widocznie kamienie jeszcze nie ostygły i zafalowało rozgrzane powietrze, pomyślał. Jurij zatrzasnął drzwi furgonetki. Serce waliło mu jak oszalałe. Trzy mercedesy zatrzymały się przy krawężniku na wprost niego. Z przerażeniem patrzył na rosłych gliniarzy, uzbrojonych w rosyjskie AK-47. W pierwszym wozie siedział dowódca oddziału. Wysoki, szczupły mężczyzna o pociągłej twarzy, w błyszczących oficerkach, wysiadł z mercedesa. W ręku trzymał szpicrutę obciągniętą skórą. Oczy Jurija rozszerzyły się na ten widok. To była ta sama szpicruta, którą siedem lat wcześniej, po gwałcie popełnionym przez sześciu oficerów, wpychano w jego ukochaną Annatawę. Żona przed śmiercią wielokrotnie ze szczegółami mu ją opisywała, gdy zlana potem tuliła się do niego po nocach, budzona sennymi koszmarami. Właściciela tej szpicruty nienawidził ponad wszystko, o wiele bardziej od samego komunizmu czy nuklearnego rozboju uprawianego przez rodaków. Szpicruta była znakiem rozpoznawczym głównego dowódcy służby bezpieczeństwa, szefa tajnej castrowskiej policji, budzącego strach pułkownika Rafia Raimunda - mordercy, sadysty i gwałciciela. Jurij aż uśmiechnął się nerwowo, zaciskaj ąc palce na kolbie automatycznego pistoletu z tłumikiem. Sara zostawiła mu tę broń. Świetnie, na razie wysiadło tylko dwóch, pomyślała Greene otoczona ledwie słyszalnym pomrukiwaniem włączonych układów kamuflażowych kombinezonu. W tej sytuacji wystarczyło ich zdjąć, a w kierunku reszty pozostającej w samochodach odpalić granaty. Odłamki, płonąca benzyna i serie z pistoletu powinny unieszkodliwić większość gliniarzy, a ocalałych zmusić do ucieczki. Odbezpieczyła pistolet XM-29 i uaktywniła mechanizm zarówno broni maszynowej, jak i granatnika. 76 Jurij z truciem powściągnął wściekłość, która nakazywała mu od razu zabić kubańskiego bandytę, oprawcę ukochanej Annatawy i zabój cę ich nienarodzonego dziecka. Resztka zdrowego rozsądku radziła mu zaczekać, aż pułkownik stanie przy drzwiach furgonetki, dopiero wtedy strzelić mu prosto w gębę! Tylko spokojnie, Jurij, spław tych facetów, powtarzała w myślach Sara. Nie miała pojęcia, kim jest Raimundo. Uniosła pistolet do oczu i wymierzyła. Nocną ciszę zakłócał jedynie warkot trzech silników pracujących na wolnych obrotach. Jurij poczuł, że jego ręka ściskająca pistolet zaczyna się trząść. Jeszcze chwila. Raimundo się rozczarował. Ledwie snop światła z jego latarki padł na twarz zaspanego kierowcy furgonetki, stało się jasne, że to Rosjanin, a nie Amerykanin czy też Arab. Jeszcze jeden wszawy ruski „specjalista", który tylko zasmradza Kubę, pomyślał. Pewnie handluje po nocach bimbrem, żeby związać koniec z końcem. Ale skąd mogły się tu wziąć dwa podobne furgony tego samego wieczoru? - Hej, ty! - wrzasnął, odsuwając się na krok od samochodu. - Wysiadać! Natychmiast! Pronto! Sara oparła palec na spuście. Nie ma na co czekać, myślała. Zaraz Jurij znajdzie się na linii strzału. Trzeba działać szybko. Szkoda, że w ten sposób ujawnię naszą akcję, ale w przeciwnym razie możemy stracić sprzęt. Po prostu nie ma wyjścia. Żółtozielona plamka laserowa, widoczna jedynie przez noktowizor, spoczęła dokładnie między łopatkami pułkownika Rafia Raimunda. Tak oto skończy się dla mnie cała przygoda, pomyślał Jurij. Puls niemal rozsadzał mu bębenki. Zginę na miejscu. Nawet Sara z tym zadziwiającym amerykańskim wyposażeniem nie zdoła mnie uratować. Dobrze więc, niech tak będzie. Przynajmniej wcześniej naszprycujętego potwora tyloma kulami, ile tylko zdołam wystrzelić, zanim dopadną mnie kolesie Raimunda. Najdroższa Annatawo, wkrótce się spotkamy! Otworzył drzwi furgonetki i zaczął wysiadać bokiem, zasłaniając sobą pistolet, który ściskał kurczowo w spoconej dłoni. 77 Sara wstrzymała oddech. Powoli naciskała spust. Nie odrywała oczu od żółtozielonej plamki lekko drgającej na plecach Kubańczyka. Ogłuszająca eksplozja wstrząsnęła całą okolicą. Na bruk posypały się wybite szyby. Sara, Jurij, Raimundo i dwunastu jego podwładnych odruchowo wcisnęli głowy w ramiona i popatrzyli w głąb Avenida de las Floras. Z okien na pierwszym piętrze budynku stojącego osiemset metrów dalej buchnęły płomienie. Na ulicę spadł gruz z odłamkami wyrwanej futryny. - Cholera! - wrzasnął Stan. Z niedowierzaniem patrzył na prymitywną konstrukcję wciśniętą między poduchy sofy. - Bomba zegarowa! Travis! Wiejemy! - Wycofać się! - rozkazał szybko Barrett. - Alarm! Biegiem! Pchnął stojącą przed nim Olsen i rzucił się do wyjścia. Powczuk złapał jeszcze w biegu generator NLG. Hunter i DuBois pognali przodem do schodów. Travis zwolnił kroku, żeby sprawdzić, czy w korytarzu nikt nie został. Jen, Stan i Hunter byli już za załomem muru, ale Barretta i Jacka podmuch eksplozji zwalił z nóg na szczycie schodów. Obaj polecieli w dół. Pozostała trójka błyskawicznie podniosła ich z podestu i popchnęła dalej do wyjścia z budynku. Zza drzwi na korytarzach dolatywały już stłumione krzyki obudzonych lokatorów, zapalały się światła w sąsiednich kamienicach. Brzęk szyb spadających na bruk rozbrzmiał jak dzwon katedry Notre Damę w wielkanocny poranek. Ogień zaczynał się błyskawicznie rozprzestrzeniać w prawie stuletnim, częściowo drewnianym domu, postawionym na długo przed wprowadzeniem obowiązku montowania systemów alarmowych i hydrantów czy robienia wyjść ewakuacyjnych. - Travis! - zawołała Sara przez sieć łączności. - Wszystko w porządku! Zdążyliśmy uciec! - Dzięki Bogu. Gliniarze ruszająw waszym kierunku. Wszyscy sąuzbro-jeni w AK-47! Celujcie w nogi i głowy, mająkamizelki kuloodporne! Ibrahim Shanaan uwielbiał huk eksplozji. Kochał bomby, które niosły sprawiedliwość dla jego pobratymców. Pirotechniką zajmował się całe życie, podobnie jak ojciec. Ładunki wybuchowe konstruował z TNT, dynamitu, cylonitu, semteksu, C4, nawet ze zwykłego czarnego prochu dymnego i benzyny. Jego bombki wysadzały w powietrze ludzi i budowle na całym świecie. 78 Teraz uśmiechnął się szeroko, schowany za pniem wielkiej rozłożystej palmy za murem ogradzającym budynek po drugiej stronie ulicy. Tulił do piersi 9- milimetrowy karabinek Hecklera & Kocha, jakby trzymał dziecko na ręku. Poczuł odrobinę żalu, że tym razem nie zazna tej niezwykłej, wręcz seksualnej rozkoszy, jaką sprawiał mu widok żydowskich nastolatków zwisających z okien płonącego autobusu, amerykańskiego ekspresu linii Amtrak spadającego w przepaść czy pasażerów skaczących w panice w wielką plamę ropy otaczającą tonący brytyjski statek wycieczkowy. Takie akcje jak dzisiejsza też przynosiły mu satysfakcję, ale nic nie mogło się równać przyjemności oglądania efektów przechytrzenia wroga. Pomyślał o aroganckich niewiernych Amerykanach. Byli przekonani, że ich kierunkowe nadajniki typu HERF potrafią zniszczyć elektroniczny mózg nawet najbardziej skomplikowanego detonatora zegarowego, a generatory bardzo długich fal radiowych zdołają obezwładnić każdego człowieka. Ibra-him z żalem musiał przyznać, że niektóre amerykańskie wynalazki były nadzwyczaj sprytne. Kilkakrotnie już doznał zawodu, gdyjego małe dzieła sztuki ulegały dewastacji. Amerykanie stosowali trik z kierunkową wiązką silnych impulsów elektromagnetycznych, które w jednej chwili przepalały czułe obwody miniaturowych układów scalonych i... Spoważniał nagle. Przypomniał sobie, że wciąż nie zna maksymalnego zasięgu tego nowego aparatu. Ale teraz nie miało to znaczenia. Był sprytniejszy od niewiernych amerykańskich świniożerców. Tym razem nie dał się zwieść, a przecież rozwiązanie okazało się takie proste. Wystarczyło zastosować zwykły detonator zegarowy, bez urządzeń radiowych, bez żadnych układów scalonych, jak za dawnych dobrych czasów, kiedy jego ojciec wysadzał w powietrze brytyjskie koszary na Synaju. Nadawał się do tego każdy sprężynowy budzik mechaniczny, jakich miliony produkowano na Tajwanie czy w Birmie. Trzeba było tylko umieścić styki na wskazówkach. Cyk, cyk, cyk, bum! Taka bomba wytrzymywała nawet promieniowanie jonizujące wybuchu atomowego, choć nie mogła się z nim równać pod względem mocy. Ibrahim Shanaan z radością i dumą przyjął eksplozję półkilogramowego ładunku semteksu wetkniętego między poduchy starej sofy w wynajętym mieszkaniu. Bum! I już po amerykańskim oddziale antyterrorystycznym. Podwórze, na którym się ukrył razem z resztą Mieczy Allaha, zalał piękny pomarańczowy blask płomieni buchających z okna na piętrze. Nagle jednak Ibrahimowi zamarło serce. Coś poszło nie tak! Rashan, piękna młoda bojowniczka o wolność, z uciechy aż podskoczyła i klasnęła w dłonie, kiedy Amerykanów powitała w mieszkaniu eksplozja bomby, ale... 79 Pod Samem ugięły się nogi, omal nie nasikał w kombinezon, gdy w budynku nastąpił wybuch. Cofnął się w głąb bramy, z której obserwował wejście na klatkę schodową, by odłamki szkła i gruz nie posypały mu się na głowę. Odetchnął z ulgą, gdy odebrał przez radio meldunek Travisa, że nikt nie zginął. Widząc jednak długie jęzory płomieni buchające z okien na piętrze, pomyślał, że mimo wszystko ktoś z grupy mógł zostać ranny. I wtedy zauważył dziewczynę na podwórku po drugiej stronie ulicy. Podskoczyła i z radości klasnęła w dłonie. Cieszyła się! A kto inny byłby tak zadowolony z wybuchu bomby jak nie terroryści z Mieczy Allaha? Na obrazie noktowizyjnym natychmiast dostrzegł, że dziewczyna ma przewieszony przez ramię pistolet AK-47 ze składaną kolbą, stary rosyjski model produkowany dla wojsk desantowych. Wymierzył pospiesznie. Laserowa plamka padła na wyszczerzone w uśmiechu zęby młodej muzułmanki. Przesunął broń o pięć centymetrów w lewo, żeby zrekompensować kąt widzenia, i nacisnął spust. Trzy pociski, które dzięki nowego rodzaju ładunkom ze szczególnie szybko spalającej się substancji uzyskały prędkość ponad czterech tysięcy kilometrów na godzinę, doszczętnie roztrzaskały dziewczynie głowę. Teraz poklaszcz, rzucił w myślach. Chciał w ten sposób dodać sobie animuszu, bo żołądek podchodził mu do gardła, a serce tłukło się jak oszalałe. Przed chwilą zabił kobietę! Co jatu robię, do cholery?! - przemknęło mu przez myśl. Wyjrzał z bramy i omal nie krzyknął na całe gardło. Od strony skrzyżowania nadbiegał oddział kubańskich gliniarzy, formujących regularny szyk! Kiedy wybuchła genialna prymitywna bomba Ibrahima Shanaana, pułkownik Raimundo na chwilę osłupiał. Czegoś takiego się nie spodziewał. Kto i na kogo przygotował tu zamach?! Nie czekając na rozkazy, podkomendni pułkownika wyskoczyli z samochodów, kierowcy otworzyli bagażniki. Wszyscy zaczęli pospiesznie zakładać kamizelki kuloodporne. Dwóch żołnierzy zarzuciło sobie na ramiona lekkie amerykańskie karabiny maszynowe typu M-60-T. Inni sięgnęli po zielone skrzynki z taśmami amunicji. Ktoś zaczął rozdawać granaty odłamkowe. - Kryć się! Skokami naprzód! - wrzasnął Raimundo. W biegu wcisnął szpicrutę za pas i zdjął z ramienia pistolet AK-47. - Naprzód! Żołnierze pospiesznie utworzyli szyk i w dwóch kolumnach ruszyli pod ścianami domów wzdłuż Avenida de las Floras. Ukryta w bramie Sara zastanawiała się jeszcze przez chwilę, czy otworzyć ogień do Kubańczyków. Postanowiła jednak zaczekać. Wróg miał zdecydowaną przewagę liczebną, Nobakow znalazłby się w niebezpieczeństwie. Poza tym strzelanina w sąsiedztwie furgonetki stwarzała zagrożenie odcięcia drogi odwrotu reszcie grupy i dostępu do specjalistycznego sprzętu. Dlatego, starając 80 się uregulować oddech, Greene tylko odprowadziła plamką laserowego celownika gliniarzy skradających się w kierunku coraz większej pożogi. Niespodziewana eksplozja w odległości kilkuset metrów niemal całkiem ogłuszyła Jurija. Minęło parę sekund, nim doszedł do siebie. Wtedy znienawidzony pułkownik Raimundo gnał już ulicą śladem swoich bojówkarzy i wykrzykiwał rozkazy, naciągając w biegu kamizelkę kuloodporną. A niech mnie, przeklęty duch Lenina! - skarcił się pod nosem za opieszałość. Nagle w głębi ulicy padła krótka seria z broni maszynowej. Kto strzelał? Gdzie się ukrywał? Raimundo poprzysiągł sobie, że osobiście zastrzeli funkcjonariusza, który pierwszy bez rozkazu otworzył ogień. Ledwie zdążył skoczyć w najbliższą bramę, kiedy biegnący obok jeden z młodszych oficerów, najwyraźniej przestraszony strzałami, zdjął z ramienia karabin maszynowy i odpowiedział ogniem. Rozwścieczony pułkownik wrzasnął na żołnierza, ale głos utonął w terkocie broni zasypującej cichą uliczkę strugami czerwonych pocisków smugowych. Pozostali doszli widocznie do wniosku, że nie dosłyszeli rozkazu dowódcy, bo także zaczęli strzelać na oślep, mimo że w głębi ulicy nie było żadnych zidentyfikowanych celów. Ogłuszający terkot karabinów rozbrzmiał głośnym staccato między stłoczonymi budynkami. Co się dzieje, w imię Allaha? - zastanawiał się dowódca oddziału Mieczy Nassir Al-Husseini. Mimo wieloletniego doświadczenia w prowadzeniu akcji terrorystycznych teraz po prostu stracił orientację. Bomba ukryta w mieszkaniu powinna uwolnić Miecze od kłopotów. Kiedy wybuchła, poczuł ulgę. A potem Rashan nie wytrzymała, wyskoczyła z ukrycia i zaczęła klaskać! Tylko młodzi potrafią być aż tak bezmyślni! Nassir wyciągnął rękę, żeby z powrotem wciągnąć dziewczynę za osłonę, ale nie zdążył. Głowa Rashan nagle eksplodowała, zamieniła się w krwawą miazgę z białymi odłamkami kości. Cudowna Rashan Amir, jego ukochana, bezwzględna bojowniczka o słuszną sprawę, runęła martwa na ziemię. Teraz zaś rozległy się serie z broni maszynowej, a nad głowami ze świstem zaczęły przelatywać kule. Kto strzelał? Jedenastu pozostałych członków Mieczy Allaha, rozwścieczonych zamordowaniem z zimną krwią najmłodszej w oddziale Rashan, a zarazem przestraszonych nasilającą się kanonadą w głębi ulicy, zaczęło kolejno wyskakiwać z ukrycia i odpowiadać ogniem. 6 - Reaktor 8 1 Sara uśmiechnęła się nerwowo. Jakie to dziwne, że właśnie Sam, ten nieśmiały i grzeczny, wiecznie wystraszony chłopak, jako pierwszy przelał krew, pomyślała. No cóż, znalazł się między atakującymi gliniarzami a przypartymi do muru Mieczami Allaha. Włączyła celownik laserowy i powoli naprowadziła zielonkawą plamkę na tył głowy Kubańczyka przyczajonego w najbliższej bramie po drugiej stronie ulicy. Bez wahania nacisnęła spust. Pistolet szarpnął jej się w rękach. Trzy pociski dosięgnęły celu. Jeszcze zanim zniknę-ła cienka strużka dymu z lufy, policjant jak kłoda upadł twarzą na bruk. Jego AK-47 z brzękiem potoczył się po chodniku. Sara zaczerpnęła głęboko powietrza, znów wstrzymała oddech i szybko przeniosła laserową plamkę na głowę drugiego Kubańczyka z czarnymi, przetłuszczonymi włosami. Nacisnęła spust. Padły trzy szybkie, ciche strzały. I zostało już tylko dziesięciu małych Indian. Jasna cholera, powtarzał w myślach Sam, przywierając plecami do ściany budynku. Z lewej podchodzili policjanci, zasypując ulicę gradem kul, z prawej, za murem po drugiej stronie, czaili się arabscy terroryści i odpowiadali ogniem. Pewnie byli przekonani, że to Kubańczycy zastrzelili dziewczynę, ponieważ jego nie mogli widzieć. Błyskały płomienie z luf, huk wystrzałów niósł się głośnym echem, nad brukiem przelatywały skry pocisków smugowych. Co ja tu robię, do pioruna?! - pytał siebie w duchu. Starając się opanować przyspieszony oddech, odbezpieczył granatnik, mocniej zacisnął palce na kolbie, wymierzył i nacisnął spust. Fuknęło. 20-milimetrowy granat odłamkowy przeleciał nad ulicą i spadł na przeciwległe podwórze. Nie była to dobra noc dla pułkownika Raimunda. Ostrożnie wyglądał zza załomu muru. Usiłował rozeznać się w sytuacji, by odzyskać kontrolę nad biegiem akcji i wydać stosowne rozkazy. Ale w mroku dostrzegał tylko płomienie strzelające z dziesiątków luf i czerwone tory kreślone przez pociski smugowe. Obejrzał się w stronę skrzyżowania. Uświadomił sobie, że nie zostawił nikogo do pilnowania samochodów. Osłupiał na widok dwóch swoich ludzi rozciągniętych na bruku. Zginęli, mimo że posuwali się na samym końcu! Dokładnie w tej chwili trzeci policjant zachwiał się i runął jak ścięte drzewo. Kątem oka Raimundo wyłowił ledwie widoczny błysk w ciemnej bramie po drugiej stronie ulicy, na wysokości zaparkowanych aut. Po paru sekundach coś błysnęło tam po raz kolejny i... Mądre! - czwarty policjant zwalił się na ziemię! 82 Matko Boska! -jęknął w ciuchu Raimundo. Jesteśmy otoczeni! Wyrżną nas jak bydło w rzeźni! Nagle seria wystrzelona przez Arabów spadła na chodnik tuż u jego stóp. Poczuł na nogach uderzenia odłamków betonu. - Matko Boska! - powtórzył głośno i mocniej przywarł plecami do ściany w bramie. Nassir Al-Husseini wykrzykiwał komendy, bezskutecznie usiłując zaprowadzić porządek wśród swoich podkomendnych. Robiło się coraz większe zamieszanie, a strach w każdej chwili mógł popchnąć ludzi do bezładnej, panicznej ucieczki. Nassir sam był zdezorientowany. Kto strzelał z drugiej strony ulicy? Amerykanie? Ich musiał przecież porazić wybuch bomby ukrytej w wynajętym mieszkaniu. A może wyszli cało, zdołali się wycofać? To jakim cudem niepostrzeżenie wydostali się z budynku na ulicę? Ilu ich było? Gdzie się ukrywali? Mosiężne łuski sypały się na bruk z głośnym brzękiem, ze wszystkich stron dolatywał terkot broni maszynowej. Granat Wonga uderzył w pień za plecami Al-Husseiniego i rozerwał się z głośnym hukiem. Nassir upuścił broń, zakrył dłońmi twarz, zachwiał się i padł na ziemię. Posiekana odłamkami wyniosła palma z trzaskiem złamała się na dwóch trzecich wysokości. Cała korona spadła na podwórze. Arabowie zatonęli w gąszczu olbrzymich liści. Pożar rozprzestrzeniał się coraz szybciej, błyskawicznie ogarnął całe piętro budynku. Travis, Stan, Hunter i Jack zerkali z okna klatki schodowej, jak płomienie zbliżają się do nich z impetem rozpędzonego pociągu. Zgodnie z rozkazami Barretta na razie nie włączali się do walki. Chcieli dać policjantom czas na zdziesiątkowanie terrorystów. Wreszcie Travis wbiegł z powrotem na podest pierwszego piętra. Stanął obok Powczuka i Olsen. - Uwaga, wszyscy! - powiedział przez sieć łączności. - Wygląda na to, że Miecze ukryły się na podwórzu po drugiej stronie ulicy. Trudno powiedzieć, czy jest tam cała dwunastka. Zabezpieczajcie tyły. Drogę odwrotu odcięli nam gliniarze. Za pięć minut będziemy mieli na karku z pół kubańskiej armii, hawańskąpolicję i straż pożarną. O ile wcześniej się tu nie usmażymy. Trzeba zwiewać. Saro! Wracaj z Jurijem do wozu. Wycofajcie się tą samą drogą, którą przyjechaliśmy. Zróbcie koło i czekajcie na nas dwa skrzyżowania dalej na południe, przecznicę na wschód od Avenida de las Floras. Jazda! - Robi się, Travis - odparła cicho Greene. Z drugiej strony linii panował zadziwiający spokój, w tle nie było słychać ani wystrzałów, ani ryku szalejących płomieni. 83 - Pamiętajcie, że naszym głównym celem są Miecze. Na mój znak wybiegamy i przypuszczamy zmasowany atak. Po trzech minutach się wycofujemy. I to niezależnie od rezultatu. Za żadną cenę nie można dać się złapać! Robimy im piekło na ziemi, a później zwiewamy! Zrozumiano, Jack? - Trzy minuty, a potem dwie przecznice na południe i jedną na wschód. - Sammy! Gdzie jesteś? - Po waszej stronie w trzeciej bramie w kierunku skrzyżowania! Zostało jeszcze siedmiu gliniarzy! Nie mają zbyt dużej swobody ruchu, ale dwóch jest uzbrojonych w karabiny maszynowe. Sieką seriami po całej ulicy! Dowódca dobrze się gdzieś ukrył, bo go nie widzę, słyszę tylko rozkazy wykrzykiwane po hiszpańsku. Mam wrażenie, że lada moment zaczną się wycofywać. - Ci dwaj z karabinami są w zasięgu twojego granatnika? - Jeden na pewno, szefie. Z drugim będzie gorzej, jest pod ścianą po mojej stronie. - Strzelaj! Jack, pomóż Wongowi zatrzymać gliniarzy. Hunter, Jen i Stan, za mną na Miecze. Wszystko jasne? Mimo donośnego terkotu broni maszynowej z ulicy doleciał wyraźny huk rozrywającego się granatu. Chwilę później eksplodował drugi. Karabin maszynowy umilkł. - Do ataku! - rozkazał Travis. Pułkownik Raimundo podjął decyzję. Karabinierom kazał zrobić zasłonę ogniową przez całą szerokość ulicy. Pozostali mieli wycofać się do samochodów i zabezpieczać odwrót dwóch strzelców. - Ognia! Wycofujemy się! - ryknął. Oba karabiny plunęły długimi strugami kul. Raimundo wraz z sześcioma ocalałymi policjantami wyskoczył z ukrycia. Pod ścianami domów ruszyli biegiem do mercedesów. Pułkownik zdążył zrobić parę kroków, kiedy eksplozja granatu zabiła jednego z osłaniających ich ludzi. Terroryści od razu nasilili ostrzał. Potoczyła się lawina pocisków. Niespodziewanie rozbłyski płomieni z luf pojawiły się też od strony płonącego budynku. Kule siekły kamienny mur. Jakby tego wszystkiego było mało, Raimundo ujrzał przed sobą tego kierowcę furgonetki, który mierzył do niego z pistoletu. Pułkownik dał nura do najbliższej bramy. Na wprost dostrzegł majora Nuńeza i jednego z młodszych poruczników - obaj z głośnymi okrzykami padli na bruk. Nassir Al-Husseini rozpoznał, że oddział wycofujący się w kierunku skrzyżowania to kubańska policja. Wcześniej uznał, że Miecze zostały zaatakowane 84 przez amerykańskich komandosów, którzy cudem uszli cało po wybuchu bomby, dlatego kazał swoim ludziom się bronić. Teraz jednak, widząc wroga w rozsypce, nie dał znaku do wstrzymania ognia. Wykrzyknął komendę i wskazał uciekających. Cała jedenastka jeszcze śmielej zaczęła pruć seriami wzdłuż ulicy. Oprócz kul powietrze ze świstem rozcinały odłamki kamieni i betonu, sypał się tynk, leciały okruchy szkła. Al-Husseini zauważył z radością, że kilku gliniarzy zostało ściętych z nóg. Ale gdy tylko j ego ludzie zaczęli się wychylać z ukrycia, spadł na nich grad kul od strony płonącego budynku. Rozerwało się nawet kilka granatów. Miecze znów znalazły się w potrzasku! Kto...? Gdzie...? Chłopak z jedynym ich karabinem maszynowym zwalił się na ziemię jak kłoda. Drugi bojownik chwycił się oburącz za gardło i poleciał do tyłu, jego AK-47 zagrzechotał o bruk. Osłupiały Al-Husseini z powrotem dał nura za ogrodzenie. Musiał błyskawicznie podjąć decyzję. Gdyby Miecze zostały na podwórku, zostałyby okrążone. Nie przybyli tu przecież po to, by dać się wystrzelać amerykańskim komandosom, a tym bardziej wylądować w kubańskim więzieniu. Ich celem było wysadzenie w powietrze dwóch reaktorów atomowych. Radioaktywna chmura powstała po wybuchu spadnie na Wielkiego Szatana i zabije miliony niewiernych! Trzeba wypełnić misję! - myślał gorączkowo Nassir. -Wycofujemy się! -wrzasnął po arabsku, przekrzykując kanonadę. Pospiesznie odpiął od pasa granat, wyrwał zawleczkę i cisnął go przez mur w kierunku wejścia do płonącej kamienicy. - Uciekamy! Przez budynek! Biegiem! Ekspertowi od konstruowania bomb, Ibrahimowi Shanaanowi, nie trzeba było dwa razy powtarzać. Zarzucił na ramię karabinek Hecklera & Kocha i skoczył do drzwi biurowca na tyłach ogrodzonego podwórka, które zamieniło się w pole bitwy. Reszta Mieczy ruszyła za pirotechnikiem, dźwigając plecaki ze sprzętem i zapasami. Nassir Al-Husseini cisnął jeszcze jeden granat przez mur, chwycił za nogi zwłoki Rashan i pociągnął je do budynku. - Granat! - krzyknęła po raz drugi Jen z okna na półpiętrze. W przeciwieństwie do pierwszego, który rozerwał się nad studzienką ściekową, ten wleciał do środka wprost przez wybite okno. Olsen rzuciła się na podłogę i odtoczyła w bok. Travis i Hunter wybiegli na ulicę. Jack był już kilkadziesiąt metrów dalej i wraz z Samem ostrzeliwał uciekających gliniarzy. Ale Stan potknął się o kawałek gruzu. Granat eksplodował pod ścianą. Klatkę schodową zasypał grad odłamków. Powczuk wrzasnął, złapał się za lewy pośladek i w wielkiej chmurze tynkowego pyłu poleciał w dół schodów. 85 - Psia mać! Znów dostałem w dupę! Aaa... Niech to cholera! Reszta grupy pospiesznie wznowiła ostrzał podwórka, na którym ukrywali się terroryści. Amerykanie nie zwracali większej uwagi na jęczącego kolegę, ale Stan nie miał do nikogo żalu, w końcu toczyła się walka. Najważniejszy był cel operacji, los ludzi mniej się liczył. Podniósł swój pistolet i dźwignął się na kolana. Podpierając się słupkiem z roztrzaskanej poręczy schodów, podkuśtykał z powrotem do okna i zaczął strzelać. Chwilę później automatyczne układy kombinezonu zajęły się raną, a to oznaczało, że odłamek przebił osłonę, zagłębił się w ciało i spowodował krwawienie. Cholera! Stan dokładnie wyczuwał poszczególne działania komputera, zmierzające do zaciśnięcia rany i ograniczenia krwotoku. Poduszecz-ki ciśnieniowe w wewnętrznej warstwie kombinezonu wypełniły się powietrzem, uciskaj ąc na pośladek. Później w ciało wbiły się zębate klamerki zbierające brzegi rozcięcia. Bolało jak diabli, ale Stan przechodził to już wcześniej. Wiedział, że za moment automat zaaplikuje mu dawkę środka przeciwbólowego. Gdyby okazała się niewystarczająca, Stan mógł komendą głosową zażądać jej zwiększenia. - Szlag by to trafił! - zaklął pod nosem, ładując do pistoletu XM-29 kolejną baterię naboi. Spojrzał przez wizjer celownika noktowizyjnego i wystrzelił długą serię. Z framugi drzwi, przez które wycofywali się Arabowie, posypały się drzazgi. Stan z satysfakcją obserwował swoje dzieło. Ostatni terrorysta wygiął się w łuk, upuścił wypchany plecak oraz broń i zwalił się na podłogę. Poprzez kanonadę dały się słyszeć histeryczne krzyki trafionego. Niewiele X7&ZTy mogło przestraszyć Raimunda, ale teraz dowódcę ogarnęło przerażenie. Przeklęty Rosjanin w końcu przestał strzelać, prawdopodobnie skończyła mu się amunicja. Mimo to pułkownik nie miał odwagi wychylić nosa z bramy, w której się schronił. Nawet nie myślał o tym, żeby zacząć się ostrzeliwać, skoro z przeciwnej strony Avenida de las Floras wciąż dolatywał nasilony terkot broni maszynowej i huk rozrywających się granatów. Jego ludzie pędzili do skrzyżowania bezładną gromadką. Przypominali żałosnych wieśniaków usiłujących w pontonach przedostać się na Florydę. Dopiero gdy Raimundo usłyszał warkot uruchamianego silnika, ostrożnie wyjrzał zza rogu. Dostrzegł jedynie tył starego furgonu. Samochód odjeżdżał na północ. To jednak było najmniej ważne. Pułkownik popatrzył w przeciwnym kierunku, na płonący budynek i ogrodzone kamiennym murem podwórze po drugiej stronie ulicy. Po błyskach płomieni z luf i odgłosach wystrzałów łatwo było się zorientować, że arabscy 86 terroryści podjęli walkę z Amerykanami. Jankesi wciąż znajdowali się na piętrze ogarniętej pożarem kamienicy. W blasku płomieni szybko naliczył na bruku osiem nieruchomych ciał swoich ludzi. Na wprost bramy leżał Arejo Nuńez. Stary przyjaciel jeszcze z czasów rewolucji przekręcił głowę, popatrzył na pułkownika i lekko uniósł rękę, błagając o pomoc. Przerażony Raimundo krzyknął do niego, ale nie zdążył nawet zrobić kroku. Nagle nie wiadomo skąd, gdzieś z bliska, padła krótka trzystrzałowa seria. Pociski zagrzechotały o kamienie. Arejo znieruchomiał. Chwilę później dwie identyczne serie wystrzeliły dosłownie z powietrza nad ulicą i pomknęły w kierunku bramy, gdzie schronił się Jose uzbrojony w karabin maszynowy. Chłopak z jeszcze dymiącą bronią wyglądał właśnie w kierunku podwórka, z którego do nich strzelano. Obie serie z odległości zaledwie paru metrów niemal przecięły go na pół. Jose osunął się na chodnik z osłupiałą miną. Nie widział przecież żadnego wroga. Pułkownik był człowiekiem wykształconym, nie wierzył w siły nadprzyrodzone. Od razu domyślił się prawdy - ci zdradliwi, obrzydliwie bogaci Amerykanie znaleźli sposób, żeby stać się... niewidzialni! A to oznaczało, że mogli być tuż obok niego, a on by ich nie dostrzegł, dopóki nie rozbłysłyby ognie z luf! Rafia Raimunda, szefa kubańskiej Służby Bezpieczeństwa Wewnętrznego, po raz pierwszy w życiu ogarnęło bezgraniczne przerażenie. W panice grzmotnął z całej siły kolbą pistoletu w zamek drzwi za plecami i niemal oszalały ze strachu natarł ramieniem na drewnianą przeszkodę, pojękując cicho bardziej ze zgrozy niż z bólu w stłuczonej ręce. Mimo kanonady Jack wyłowił ciche, jakby nieludzkie wycie dolatujące z lewej strony. Spojrzał szybko w kierunku tonącej w ciemnościach bramy, ale na zielonkawym obrazie noktowizyjnym nie dostrzegł nikogo. Zerknął na Sama, który kilka metrów w przodzie, z bronią gotową do strzału, skradał się pod ścianą budynku po drugiej stronie ulicy. - Słyszałem coś dziwnego, Sammy. Pójdę sprawdzić - szepnął DuBois przez radio. Wong błyskawicznie odwrócił się do Jacka. Omiótł teren lufą pistoletu, lecz też niczego nie dostrzegł na obrazie noktowizyjnym. Jack wyciągnął szyję i szybko zamrugał lewą powieką, ustawiając na maksimum głośność w swoim hełmie. Teraz wyraźnie wyłowił ciche zawodzenie, przypominające jęk chorego psychicznie człowieka. Uniósł pistolet i ostrożnie ruszył w kierunku źródła podejrzanego dźwięku. 87 Raimundo poczuł, że mokre od uryny nogawki spodni lepią mu się do nóg. Napierał na potrzaskane drewniane drzwi pięściami, ramieniem, kolanami i pośladkami. Mimowolnie wydawał z siebie coraz głośniejsze jęki. Jack ruszył truchtem. Sam pobiegł za przyjacielem. On także usłyszał już tajemnicze wycie. Barrett poprowadził Huntera i Jen do wyjścia z budynku. Płonące odłamki spadały na bruk niczym szczątki komety. Stan kuśtykał za grupą, wspierając się na słupku balustrady. - Jack! Sam! - zawołał w biegu Travis. - Wracajcie! Trzeba ścigać Miecze! Obaj zatrzymali się przed bramą. Wong natychmiast zawrócił, ale DuBois się zawahał. Raimundo zdołał w końcu rozwalić drzwi. Był już na granicy histerii. Rzucił się głową naprzód między odłupane szczapy drewna. Poczuł ostre ukłucia na piersi, rozdarł sobie koszulę, ale nie zwolnił ani na moment. Przedarł się przez wybitą dziurę i pognał w głąb mrocznego wnętrza. Potknął się o krzesło, stracił równowagę, poleciał do przodu i rozciął sobie czoło o krawędź biurka. Natychmiast zerwał się na nogi i popędził dalej, zmuszając poobijane ciało do wysiłku. Uderzył biodrem o jakiś mebel, huknął ramieniem w ścianę i zaczął po omacku szukać wyjścia. Zaczynał się już łudzić nadzieją, że o włos uniknął śmierci, gdy padła następna cicha seria z przerażająco szybkostrzelnej amerykańskiej broni. Słaby poblask płomieni z luf na krótko wyłowił z ciemności otoczenie. Pułkownik z trudem okręcił się na pięcie. Nagle w roztrzaskanych drzwiach dostrzegł coś... rozedrganego... bezpostaciowego... ale niewątpliwie żywego! Okrzyk przerażenia uwiązł Raimundowi w gardle. Jedna kula odłupała tynk ze ściany tuż obok niego. Druga drasnęła go w przedramię. Trzecia trafiła w szeroki skórzany pas i roztrzaskała w drzazgi szpicrutę. Spodnie zsunęły się pułkownikowi do kostek, krępując mu ruchy. Zwalił się ciężko na podłogę i zakwilił jak niemowlę. - Jack! - zawołał Sam przez radio. - Chodźże tu, człowieku! Stan jest ranny! Dosyć! - nakazał sobie w myślach DuBois. Jeden z naszych dostał, a ten gliniarz jest już tyle wart, ile moja stara karta kredytowa. Co prawda, znowu nie mógł dostrzec Kubańczyka między meblami biurowymi, ale był przekonany, że nie chybił. Słyszał rozpaczliwy jęk i widział, jak przeciwnik upadł. Mam cię w dupie, pomyślał. Wycofał się na ulicę. Ostrożnie posuwali się skokami przez podwórze i hol biurowca, w którym zniknęli terroryści. Travis miał pewność, że Miecze wydostały się drugim wyjściem i teraz uciekały w panice bocznymi uliczkami, ale... jeśli zostawili za sobą choćby jednego rannego z następną bombą... Zanim zdążyli sprawdzić korytarz wraz z przylegającymi do niego pomieszczeniami i wyszli po drugiej stronie budynku, po Arabach zostały już tylko ślady - plamy krwi na chodniku i rozmazana szkarłatna smuga, dowodząca, że Miecze powlokły za sobą zabitych towarzyszy. Zapewne musieli tu zostawić przygotowany samochód, myślał Barrett. W każdym razie ja bym tak zrobił. Stan jako ostatni wykuśtykał z biurowca. Z oddali dobiegało już wycie syren samochodów policyjnych, wozów strażackich i karetek pogotowia. - Grupa Eagle, koniec fazy pierwszej. Zabieramy się stąd. Jack i Hunter, weźcie Staną pod ręce. Sam, zabezpieczaj tyły. Ty prowadzisz, Jen. Ruszamy. Biegiem. Wszyscy musieli przyznać, choć nie bez zdziwienia, że Sara wpadła na genialny pomysł, mimo że wyraźnie sprzeczny z przysięgą Hipokratesa. Travis już wcześniej doszedł do wniosku, że stary samochód do przewozu koni zwrócił na siebie uwagę hawańskich gliniarzy i Bóg wie czyją jeszcze. Podróżowanie furgonem choćby jeszcze przez pół godziny byłoby równoznaczne z samobójstwem. Nie ulegało wątpliwości, że niedawno zakończona mała wojna, jak również pożar, który wciąż się rozprzestrzeniał, postawiły na nogi policję w całym mieście. Ze wszystkich dzielnic ściągano wozy strażackie i sprzęt ratunkowy. Do akcji włączono nawet kilka nowszych karetek mercedesa i volvo. W szpitalach pewnie ogłoszono stan pogotowia, a policja już organizowała blokady na drogach wylotowych z miasta, aby schwytać groźnych bandytów. Stan natomiast potrzebował fachowej opieki lekarskiej. Furgon z wolna przeciskał się między kolumnami ambulansów, wozów policyjnych, strażackich. Cała grupa, stłoczona na skrzyni samochodu, wsłuchiwała się w radiowe doniesienia o pożarze i „wojnie gangów narkotykowych" w arabskiej dzielnicy Starej Hawany. Komentator mówił o dziesiątkach zwłok na ulicach, zabitych policjantach. Kilkanaście jednostek strażackich wciąż usiłowało zapanować nad szalejącym pożarem, nie była więc jeszcze znana liczba ofiar wśród okolicznych mieszkańców. Nobakow kilkakrotnie musiał wjeżdżać na chodnik, żeby przepuścić pędzące na sygnale auta służb miejskich. 89 Znalezienie karetki stojącej w bocznej uliczce i czekającej na wezwanie okazało się kwestią paru minut - podobnie jak wyciągnięcie z szoferki kierowcy i sanitariusza, skrępowanie i zakneblowanie obu, wstrzyknięcie im przez Sarę środka odurzającego i zostawienie w najbliższym ciemnym zaułku. Policjanci i ubrani po cywilnemu tajniacy nawet nie próbowali zatrzymywać ambulansu z włączonym kogutem. Tymczasem w aucie, z bronią gotową do strzału, uciekała z miasta cała grupa TALON Force. Wiozła ze sobą ściśle tajny sprzęt wartości milionów dolarów oraz przerażonego do szpiku kości rosyjskiego lekarza. O świcie dotarła bezpiecznie do Cienfuegos. Rozdział siódmy 25 września, godzina 3.50, droga do Cienfuegos, środkowa Kuba W czasie podróży z Hawany w szoferce siedział Jack z Hunterem. Jurij i Sara opatrywali rany Powczuka. Nobakow okrągłymi ze zdziwienia oczami przyglądał się zabiegom wykonywanym przez Sarę. Najpierw spod metalicznej obudowy laptopa wyciągnęła końcówkę cienkiego kabla i wetknęła ją do gniazdka w pasie kombinezonu Staną. Niemal natychmiast na ekranie pojawił się obraz. W górnym okienku, jak na szpitalnym monitorze, wyświetliły się parametry podstawowych funkcji życiowych. Greene pospiesznie wybrała z menu hasła „otwarta rana" i „penetracja", po czym naprowadziła kursor na polecenie „zaszyj". Z niedowierzaniem patrzył, jak fragment kombinezonu wokół rany w górnej części uda Powczuka zaczyna się poruszać, jakby pod spodem pełzało jakieś żywe stworzenie. Po chwili falowanie ustało, a na ekranie rozbłysnął czerwony migający napis: „formowanie szwu". Z szafki pod sufitem ambulansu Jurij wyciągnął nożyczki. - Daj spokój - mruknęła Sara. - Kombinezon da się rozciąć najwyżej strumieniem wody pod ciśnieniem dziesięciu tysięcy atmosfer. A przebić go może tylko duży odłamek z rozrywającego się w pobliżu pocisku. Gdyby materiał nie był taki wytrzymały, Stan ucierpiałby dużo bardziej. - Wskazała krawędź dużej nieregularnej dziury. - Widzisz? Brzegi są nadtopione. W tym miejscu rozgrzany do białości szrapnel zetknął się z kuloodpornym kevlarem. Gdyby Stan nie miał na sobie kombinezonu, prawdopodobnie nie obeszłoby 90 się bez amputacji nogi. A tak, jeśli tylko nie została przerwana główna arteria, jutro w południe będzie już mógł się poruszać bez laski. - Na przeklętego ducha Lenina - syknął oszołomiony Nobakow. - Mimo wszystko to dziwne, że przy tak głębokiej ranie Stan nie wykrwawił się na śmierć. - Wewnętrzna warstwa kombinezonu zawiera włókna elektrokurczliwe. Mikroprocesor zamontowany w pasie wykrywa krwawienie i mierzy wielkość ubytku krwi. Określa kształt i głębokość rany, a potem wysyła impulsy elektryczne. Część kurczliwych włókien oddziela się od warstwy materiału i wygina ku środkowi. W ten sposób ściąga brzegi rany. Tworzy się regularny szew. Poza tym w warstwie wewnętrznej, j ak w skafandrach pilotów myśliwców, sąpoduszeczki ciśnieniowe. Napełniając się powietrzem, uciskająbrze-gi rany i znacznie ograniczają utratę krwi. - A czy... tego automatycznego zakładania szwu nie odczuwa się tak, jakby człowieka ugryzł pies i kurczowo zaciskał szczęki? - Owszem, ale kombinezon może też miejscowo zaaplikować środek znieczulający w okolicy zranienia. Gdyby dawka okazała się za mała, wystarczy zażądać jej zwiększenia. Jurij odchylił się na oparcie i popatrzył na twarz Staną pogrążonego we śnie. - A w dodatku... dzięki kombinezonom stajecie się niewidziali! Niech mnie kule biją! Od dawna je macie? - Od jakiegoś czasu - odparł Travis tak ostrym tonem, że Greene aż zerknęła na dowódcę badawczo. - Jeśli chcesz, Saro, każę Jen ściągnąć przez satelitę kompletną dokumentację techniczną najnowszego kombinezonu klasy Brillance, żebyś mogła jąpodarować doktorowi Nobakowowi na urodziny. Na czarnym rynku byłaby warta z miliard dolarów. Co powiesz na dwunastomilionową armię chińskiej piechoty wyposażoną w transoptyczne i bioaktywne kombinezony? - Skończyłeś? - burknęła obrażona Greene. - A może chcesz coś jeszcze dodać? - Saro... - Wyluzuj się, Travis - wycedziła kwaśno. - Z całym szacunkiem, majorze Barrett! Ja tylko wyjaśniam koledze po fachu ogólne zasady działania systemu kontroli stanu zdrowia! Nie mówię mu, jak się produkuje takie kombinezony, bo sama nie wiem! Jurij pomaga nam z narażeniem życia. Dzisiaj brał udział w walce. - Obrzuciła dowódcę piorunującym spojrzeniem. - Ten człowiek jest po naszej stronie, Travis! Czego jeszcze trzeba, żeby cię przekonać? Musi zginąć, żebyś w końcu zmienił o nim zdanie?! Olsen wychyliła się z fotelika na końcu ambulansu. - Hej, Saro! - zawołała. - Daj spokój! To nie konferencja medyczna w Cannes. Podstawą bezpieczeństwa jest zachowanie tajemnicy. Konstrukcja tego kombinezonu to jeden z najpilniej strzeżonych sekretów wojskowych, Jurij nie powinien znać żadnych szczegółów. Dobrze o tym wiesz. W furgonetce zapadła cisza. 91 - Przepraszam - mruknął wyraźnie speszony Nobakow. - Nie zamierzałem stać się powodem kłótni. - Nie ma żadnej kłótni. - Sara westchnęła głośno. - Travis ma rację. Koniec rozmowy. Po prostu nie wzięłam pod uwagę, Jurij... - Doktor Greene chce powiedzieć - wtrącił pojednawczo Barrett - że nie traktujemy pana jako potencjalne zagrożenie dla naszej misji, lecz jako kluczowy element końcowego sukcesu. Wszyscy, a zwłaszcza ja, zdajemy sobie sprawę z ryzyka, na jakie się pan naraża, i jesteśmy bardzo wdzięczni, że zechciał pan nam pomóc w tak ważnej sprawie. Zanim niebo zaczęło szarzeć, a karetka znalazła bezpieczne schronienie w garażu willi Nobakowa, Sara zarejestrowała sonogram rany Powczuka i zlokalizowała nieregularny metalowy odłamek granatu, zagłębiony na dwa i pół centymetra pod skórą. Przeprogramowała kombinezon na zdjęcie klamer spinających ranę, wyłączyła go i ściągnęła ze Staną. Później przy pomocy Jurija usunęła włókna tworzące szew, poszerzyła rozcięcie i próbnikiem magnetycznym wydobyła odłamek z ciała. Zebrała tkanki rozpuszczalnymi klamerkami, zacisnęła ranę i zakleiła ją kawałkiem bioabsorbowalnego plastra. Na koniec zaaplikowała Stanowi dawkę antybiotyków. Wymęczony Powczuk uparł się, że przejdzie o własnych siłach z garażu do pokoju, nie zrezygnował jednak ze swej prowizorycznej laski. - Zadziwiająca technika - mruknął Nobakow, odprowadzając wzrokiem utykającego Staną. - Jankeski geniusz nie zna granic - odparł przechodzący obok Wong. -Jeśli tylko dysponuje paroma milionami dolarów - dodał z uśmiechem. 25 września, godzina 7.17, willa Nobakowa, Cienfuegos, Kuba Jen pierwsza objęła wartę, a po zmianie przespała kamiennym snem cztery godziny. Obudziła się wypoczęta, mimo że wciąż bolały jąmięśnie. Poszła na drugie piętro, gdzie kulejący Stan krążył od jednej sypialni do drugiej i wyglądał na zewnątrz ponad kutymi balustradkami balkonów. Od czasu do czasu coś przyciągało jego uwagę, unosił więc lornetkę do oczu, ale nie dostrzegał żadnego zagrożenia. W rogu pokoju, na masywnym dębowym biurku pod wielkim filodendronem, Sam rozstawił sprzęt łączności satelitarnej, zwieńczony podobnym do słonecznika dyskiem anteny. Na widok Jen włączył aparat. Antena zaczęła się samoczynnie obracać względem pozycji satelity. Olsen usiadła przy biurku, a Wong tak ustawił projektor holograficzny, by jego promień padał na jej twarz. Do sypialni wszedł Travis. Ziewnął, stanął za Jen i położył dłonie na jej ramionach. Olsen delikatnie poklepała go po ręku, co nie uszło uwagi Sama. 92 Nie było żadną tajemnicą, że dowódca grupy i oficer wywiadu myślą bardzo podobnie. Teraz oboje zaprzątało podstawowe pytanie: jakim sposobem Miecze zdołały uciec z wynajętego mieszkania tuż przed atakiem. Na obrazie pojawił się napis: ŁĄCZNOŚĆ SZYFROWANA, KOD DOSTĘPU. Jen pospiesznie wpisała hasło. Ekran pojaśniał. Chwilę później ukazała się na nim twarz zmęczonego dowódcy TALON Force, generała Jacka Kraussa. Weteran sił specjalnych miał pociągłą twarz i krótko ostrzyżone siwe włosy. Jak zwykle w czasie operacji sypiał na kanapie w swoim gabinecie, o ile w ogóle sypiał. Dosłownie i w przenośni był ojcem całej formacji. Od razu przeszedł do rzeczy. - Travis, Jen. Jak się czuje Stan? - Jest obolały i utyka, ale twierdzi, że nic mu nie jest. Według Sary niedługo będzie całkiem sprawny, generale. Konstruktorom naszych kombinezonów należą się słowa wdzięczności. - Miło to słyszeć. Zapoznałem się z waszym raportem i przedyskutowałem sprawę w sztabie. Mówicie, że doktor Nobakow był cały czas pod kontrolą? - Oczywiście. Nie mógł skorzystać z telefonu czy radia - odparła Olsen. - Bez przerwy mieliśmy go na oku. Zresztą po co... - CIA zapewnia, że Nobakow należy do szóstej grupy ryzyka, czyli powinien być w pełni wiarygodny. Od lat jest wyznaczany do bardzo delikatnych zadań. W takim razie przeciek, o ile do niego doszło, musiał nastąpić po naszej stronie. W porozumieniu z CIA zarządziliśmy szczegółową kontrolę siatek, które mogły mieć kontakt z Mieczami Allaha. Powiadomię was, j ak tylko się czegoś dowiemy. - To wcale nie musiał być przeciek, generale - wtrącił Travis. - Nie wykluczam możliwości, że zostaliśmy zauważeni przez czujkę Mieczy. Na pewno byli przygotowani do pospiesznej ewakuacji i być może dopisało im szczęście, że spostrzegli nas mimo włączonych kamuflaży. Na kuchence w mieszkaniu został gorący posiłek, a na szafce stała świeżo zaparzona kawa. Generał Krauss westchnął ciężko i potarł zaczerwienione oczy. - Mówi się, że Nassir Al-Husseini to prawdziwy pustynny orzeł, nigdy nie sypia i potrafi widzieć przez ściany, aleja nie wierzę w takie bzdury. Dla mnie to zwykły arabski fanatyk, chociaż przyznaję, że jest doświadczonym i trudnym przeciwnikiem. Nawet jeśli nie widzieliście czujki Mieczy, to nie wątpię, że na posterunkach było co najmniej dwóch obserwatorów. Poza tym nie można wykluczyć, że Miecze mają elektroniczne lub termolokacyjne czujniki ruchu bądź urządzenie do wykrywania anomalii magnetycznych. - Zgadzam się - przyznał Barrett. - Idźmy dalej. - Krauss zajrzał do notatek. - Bez przerwy śledzimy programy nadawane w kubańskiej telewizji. Prowadzimy też nasłuch na pasmach policyjnych i wojskowych, wykorzystując wszelkie dostępne metody łamania szyfrów. Wywołaliście niezłą burzę. Pożar w Starej Hawanie nie został jeszcze 93 ugaszony, chociaż strażacy w końcu opanowali sytuację. W telewizji na okrągło mówi się o wojnie gangów narkotykowych, którą przerwał dzielny oddział Służby Bezpieczeństwa Wewnętrznego, żeby uwolnić kubańskie społeczeństwo od narkotykowej groźby. Dowódca tajnej policji, pułkownik Rafio Raimundo, udzielił licznych wywiadów, że jego bohaterscy ludzie doszczętnie rozbili gang Esteveza, bandyci ponieśli miażdżące straty, a on sam osaczył i zabił szefa kartelu. Nie wspomniał ani słowem, dlaczego wszystkie ofiary znalezione na miejscu strzelaniny to właśnie jego dzielni chłopcy. Rzecz jasna, żaden dziennikarz nie odważył się zadawać kłopotliwych pytań szefowi castrowskiej służby bezpieczeństwa. - Doktor Nobakow zna Rafia Raimunda, generale - powiedziała Jen. -Pułkownik to łajdak, który brał udział w zbiorowym gwałcie na jego żonie w 1992, kiedy Kubańczycy byli rozwścieczeni na Iwanów za przerwanie budowy elektrowni w Juragui bez refundacji nakładów. Ju... doktor Nobakow twierdzi, że Raimundo to najgorsza gnida, własnoręcznie rozstrzeliwuje i torturuje więźniów politycznych, dopuszcza się gwałtów podobno nie tylko na kobietach. Kiedy rozpętało się piekło, Nobakow wystrzelał do niego cały magazynek, ale jak widać, nie trafił. -No cóż, nie sądzę, żeby na studiach medycznych miał zajęcia na strzelnicy. W każdym razie tylko oficjalna wersja mówi o heroicznej walce policji z gangiem narkotykowym i wojnie wydanej salwadorskim handlarzom śmierci. W tajemnicy armia została postawiona na nogi i dostała rozkaz poszukiwania arabskich terrorystów i amerykańskich szpiegów. Można się pocieszać, że poszukiwania sąprowadzone głównie w Hawanie, którą niemal odcięto od reszty kraju. Poza tym Kubańczycy wiedzą, że arabscy bojówkarze to oddziały Mieczy Allaha, ale najwyraźniej nie znają naszego celu. Gorsze natomiast jest to, że ani policja, ani armia kubańska nie mają pojęcia, gdzie szukać Mieczy i po co przybyli na Kubę. Na ten temat nie pojawiła się w meldunkach nawet najmniejsza wzmianka. Sam? - Słucham, generale - odezwał się zaskoczony Wong. Poprawił okulary na nosie i pochylił się do kamery. - Możesz bezpiecznie naładować z sieci akumulatory, prawda? -Tak. - To dobrze. Utrzymuj stały kontakt. Jeżeli wyłowimy coś, co nasunie podejrzenia, że policja lub armia jest na waszym tropie, będziemy chcieli jak najszybciej przekazać wam tę informację. - Oczywiście, generale. - W porządku. Wciąż porozumiewamy się z różnymi instytucjami wywiadowczymi na całym świecie. Zdobyliśmy kilka cennych wiadomości od naszych łączników w starej rodinie. Otóż wszystko wskazuje na to, że Miecze zdołały się prześliznąć przez blokady dróg i wymknąć z Hawany. Podobno schroniły się na pokładzie statku zacumowanego w porcie Cienfuegos. Tyle 94 dobrych wieści. Teraz złe. W zatoce kotwiczy co najmniej pięćdziesiąt dużych jednostek oceanicznych, nie licząc setek mniejszych stateczków, a nikt nie wie dokładnie, gdzie ukryli się terroryści. Co więcej, zdaniem specjalistów jest bardzo prawdopodobne, że Arabowie chcą z morza odpalić pocisk rakietowy zaprogramowany na uderzenie w kopułę reaktora elektrowni. Zależnie od tego, czym się posłużą, efekty mogą być różne: od lekkiego naruszenia konstrukcji budowli po całkowite zniszczenie osłony radiacyjnej i uszkodzenie obiegu chłodzącego, co spowodowałoby stopienie się reaktora. W rezultacie przez lata cała Kuba świeciłaby po nocach, a opad promieniotwórczy dotarłby na północ aż do Waszyngtonu. - Kiedy? - zapytał Travis przez ściśnięte gardło. - Pewne nie sprawdzone informacje pozwalają wnioskować, że zamierzali to zrobić dziś o północy. Trudno jednak ocenić... to znaczy nie wiemy jeszcze, czy wasza bitwa z Mieczami nie wpłynie na opóźnienie lub odwołanie ataku na elektrownię Juragua. - Albo ją przyspieszy - wtrącił ponuro Travis. - Niewykluczone - przyznał Krauss. - Jak tylko się czegoś dowiemy, powiadomimy was w pierwszej kolejności. Obiecuję. Stary zarządził alarm DEFCON 2, oficjalnie nazwał go ćwiczebnym. Chyba rozumiecie, że nie możemy rozpocząć ewakuacji czy choćby ostrzec ludzi, bo wywołalibyśmy niewyobrażalną panikę. Zresztą, gdzie by się schronili wszyscy mieszkańcy trzynastu zagrożonych stanów? Po śniadaniu miejsce na posterunku obserwacyjnym zajęła Sara. Jurij postanowił jej towarzyszyć. Wszyscy oprócz niego byli w hełmach BSH, więc Travis zarządził odprawę. Pokrótce przedstawił informacje generała Kraussa. Stan odchrząknął i zabrał głos. - Tak samo jak wy oglądałem schematy eksportowej wersji rosyjskiego reaktora V- 440. Jestem inżynierem i mam spore doświadczenie w wysadzaniu różnych konstrukcji w powietrze. Moim zdaniem kopuły elektrowni są tak zaprojektowane, że nawet gdyby spadł na nie samolot pasażerski albo huknęła ciężka bomba lotnicza, nie doszłoby do skażenia radioaktywnego. To nie są cienkie skorupki. Dlatego sądzę, że nikt przy zdrowych zmysłach nie próbowałby ich rozbijać z przenośnych wyrzutni pocisków przeciwpancernych bądź przeciwpiechotnych, nawet z 240-milimetrowego działa czy za pomocą rakiet przeciwlotniczych. To broń do rażenia ludzi, przebijania niegrubych pancerzy oraz aluminiowego poszycia samolotów, a nie kruszenia żelbetonowych kopuł elektrowni jądrowych. Nie wspomnę już o tym, że samo naruszenie konstrukcji nie spowodowałoby jeszcze stopienia się reaktora. - Sugerujesz więc, że powinni użyć ładunków kierunkowych lub zdalnie sterowanych rakiet? - podjął Blake, spoglądając na Powczuka. 95 - Też nie. Zdalnie sterowane rakiety burzące, jakich nasi używali do rozwalania irackich żelbetowych hangarów, mogłyby się przebić przez kopułę, ale wewnątrz nie narobiłyby większych szkód. Poza tym, z czego Arabowie by je odpalili? Mówiłeś, że przestrzeń nad elektrownią jest zamknięta do pułapu dziesięciu tysięcy metrów w promieniu dziesięciu kilometrów. - Zgadza się - przyznał Hunter. - W dodatku nad Kubą bez przerwy krążą patrole myśliwców. Ich głównym zadaniem jest ściganie przemytników narkotyków, ale tylko tych, którzy nie płacą doli grubym rybom. Ponadto cały ruch powietrzny podlega ścisłej kontroli. W niedzielne popołudnia nikt nie wybiera się na wycieczki do pobliskiego klubu miłośników awiacji. Tutaj władze muszą zatwierdzić każdy plan lotu na długo przedtem, zanim samolot oderwie koła od ziemi. - A jeśli któryś kubański pilot myśliwski jest w zmowie z Mieczami? -podsunął Jack. -Niewykluczone, choć bardzo mało prawdopodobne w komunistycznym państwie - odparł Blake. - Zostają więc duże rakiety - ciągnął Powczuk. - Gdyby dysponowali pociskami balistycznymi, w ogóle nie musieliby tu przyjeżdżać, a zatem... - Cruise - szepnęła Olsen. - Zgadza się - mruknął Hunter. - Muszą mieć cholerny pożeracz zapór klasy Cruise. - Którego nie da się odpalić z małego stateczka - dodała Jen. - To rakieta za ciężka nawet do transportu, a co dopiero do odpalenia z mniejszej jednostki niż... powiedzmy, sześćdziesięciometrowy drobnicowiec o wyporności stu ton. I wtedy musieliby rozwiązać wiele problemów technicznych. - W porcie stoi sporo statków o wyporności powyżej stu ton - odezwał się Travis. - Pewnie znalazłby się tam nawet stutysięcznik. - Chciałam zauważyć, że nie przepływa się oceanu w stutonowej balii -wtrąciła stojąca na warcie Sara. - Racj a - odparł Stan. - Przy sprzyj aj ącej pogodzie nie byłoby to żadną sztuką, w przeszłości żeglarze pokonywali wielką wodę na jeszcze mniejszych łupinach. Nie wierzę jednak, by ktoś ładował na stateczek piekielnie drogą rakietę, od której zależy powodzenie operacji. Do tego trzeba jeszcze mieć wyrzutnię i złożony system naprowadzania oraz niezbędną obsługę. W dodatku należy bardzo się starać, by przewożenie takiego ładunku pozostało ścisłą tajemnicą... - Musieli więc dotrzeć tu dużym statkiem - uciął Barrett. - Co najmniej stupięćdziesięciometrowym o wyporności większej od trzydziestu tysięcy ton - posumował Stan. - A więc, jak zwykle, wszystko zależy teraz od cudownych umiejętności Wonga - rzucił Sam. - Co masz na myśli, naczelny geniuszu? - burknął zmęczonym głosem DuBois. 96 - To, że trzeba wziąć lornetkę, pojechać do portu i sprawdzić wszystkie duże jednostki. W końcu każdy statek ma wymalowaną na burcie nazwę. -1 tak byłoby ich za dużo do sprawdzania - odparł Jack. - No to połączę się z NSA i zażądam prześledzenia tras największych statków, zidentyfikowania macierzystych portów i sprawdzenia dokumentów przewozowych. Wszystkie te dane są w komputerach, powinniśmy bez trudu znaleźć do nich dostęp. Jen prychnęła pogardliwie. -Nieżartuj, Sam. Myślisz, że znajdziesz pozycję: „rakieta taktyczna klasy Cruise"? - Od czegoś trzeba zacząć, Bondzie - odparł Wong z uśmiechem. - A co, masz lepszy pomysł? - Nie, geniuszu. - Tyle że... - zaczął Jack i urwał. Poczekał, aż wszyscy na niego spojrzą. - Jeśli chce się odpalić rakietę ze statku, to po co wysyłać cały oddział Mieczy w głąb lądu? Przez chwilę w pokoju panowała martwa cisza. - To była akcja dywersyjna - podsunął w końcu Powczuk. - Mieli odwrócić naszą uwagę. - Zwiad bojowy? - zdziwiła się Olsen. - A może ta grupa musi dokończyć dzieła, gdyby Cruise przebił się przez kopułę, ale nie stopił reaktora - zasugerował w zamyśleniu Hunter. - Nie kpij - rzuciła Olsen. - Nikt nie odważyłby się zaczaić w pobliżu elektrowni, bo gdyby jednak doszło do stopienia reaktora, w ciągu paru godzin skonałby w mękach. Jeśli nawet islamscy terroryści są zdolni do samobójczych zamachów, to przecież z każdej akcji woleliby ujść z życiem. Na pewno zaplanowali ucieczkę tym samym statkiem. Pewnie natknęliśmy się na oddział osłonowy, który miał nie dopuścić, by ktokolwiek dowiedział się prawdy i udaremnił akcję. - A może wcale nie chcą odpalać rakiety - odezwał się Jack. - Może spróbują się wedrzeć do kopuły? - Po co? - zapytał Travis. - Potrzebowaliby ogromnej ilości materiałów wybuchowych, żeby poważnie uszkodzić osłonę reaktora i osiągnąć zamierzony efekt. Zresztą nawet gdyby udało im się przeszmuglować taki ładunek i wypakować go na ląd, to jak przedarliby się z nim przez ochronę elektrowni? Bram pilnuje co najmniej batalion uzbrojonych ludzi. Nadal uważam, że planują odpalić rakietę klasy Cruise. Znów wszyscy pogrążyli się w rozmyślaniach. - Hunter, Jen i Sara - powiedział w końcu Barrett. - Będziecie udawać miejscowych. Dzięki Bogu, na Kubie spotyka się sporą mieszankę ras. Jack, ty zostaniesz w odwodzie. Trzymaj się z dala od reszty, ale w razie kłopotów wkraczaj do akcji. Z uzbrojenia bierzemy czterdziestki piątki. Granaty odłamkowe chowamy pod ubraniem. Pytania? 7-Reaktor 97 - Travis? - odezwała się z piętra Greene. - Nie powinniśmy zabrać ze sobą Jurija? Zna miasto, może nam zaoszczędzić sporo czasu. A gdybyśmy mieli problemy, odgrywałby rolę przewodnika po tutejszych zaułkach. Barrett zamyślił się na krótko. - Dobry pomysł - przyznał. 25 września, godzina 13.20, komenda główna Służby Bezpieczeństwa Wewnętrznego, Hawana, Kuba Pułkownik Raimundo był niemal chory z wściekłości. Nikt nie miał odwagi wchodzić mu w drogę. Bliskie spotkanie z mglistą śmiercionośną zj awą w ciemnym biurze przy Avenida de las Floras uznał za swoje najbardziej upokarzające doświadczenie życiowe. Co gorsza, widmo napełniło go przerażeniem, a przecież dotąd jedynie on siał postrach. Na miękkich nogach wyszedł z biura na ulicę, kiedy umilkła strzelanina i rozbrzmiały syreny wozów policyjnych. Dopiero gdy nadbiegający funkcjonariusze przystanęli na jego widok, uzmysłowił sobie przyczynę ich osłupienia. Każdy zareagowałby podobnie. Oto przed nimi stał pułkownik Rafio Raimundo, budzący grozę szef służby bezpieczeństwa - w samych gaciach, w które na dodatek zsikał się ze strachu. Rozbita głowa bolała piekielnie. Skóra piekła pod grubą warstwą bandaża na zranionym lewym przedramieniu. Mimo to, kiedy zadzwonił telefon, Raimundo huknął pięścią w biurko i zrzucił aparat na podłogę. Wyobrażał sobie, jak lotem błyskawicy plotka obiega cały gmach, przedostaje się do policji, a nawet przeklętego wojska. Już z samego rana ktoś nakreślił palcem na dachu zakurzonego auta łatwo rozpoznawalną sylwetkę człowieka ze spodniami wokół kostek i łzami ściekającymi po policzkach. Raimundo wpadł w szał. Rozkazał za wszelką cenę odnaleźć bezczelnego łobuza, który go znieważył. Chciał własnoręcznie zastrzelić drania jak psa. Podwładni pułkownika rozbiegli się z udawaną gorliwością, ale uliczny karykaturzysta już stał się bohaterem narodowym, więc poszukiwania nie przyniosły dotąd żadnych rezultatów. Jeszcze teraz, choć minęło parę godzin, ciśnienie krwi pułkownika było niebezpiecznie wysokie. Raimundo zrozumiał jednak, że jego wybuchy wściekłości jedynie urozmaicają widowisko, jakie już z siebie zrobił. Poskromił więc gniew. Obiecał sobie w duchu, że odnajdzie tych przeklętych amerykańskich sukinsynów i zniszczy urządzenia zapewniające im niewidzialność. A kiedy już to zrobi... Tymczasem wydzwaniał do wszystkich znanych mu dowódców wojskowych, nie wyłączaj ąc samego Castro, i przekonywał, że za wszelką cenę trzeba 98 zlokalizować amerykański oddział terrorystyczny, który wylądował na Kubie. Musimy pomścić śmierć dzielnych funkcjonariuszy! -wykrzykiwał, choć ani trochę nie odczuwał żalu po zabitych. Z poczerwieniałą twarzą argumentował, że niewielki oddział może prowadzić rekonesans przed zbliżającą się inwazją. Rzecz jasna, nie pisnął nawet słowem o niewidzialności wroga. Doskonale wiedział, że natychmiast zostałby potraktowany na równi z miłośnikami UFO czy ludźmi do dzisiaj goszczącymi Che Guevarę. Wzmiankę o możliwości inwazji poważnie potraktował tylko Naczelny Wódz. Miał na tym punkcie obsesję. Zresztą nic dziwnego, skoro od czterdziestu lat ciągle ktoś usiłował go zabić. Castro postawił armię w stan gotowości i zarządził w całym kraju drobiazgową kontrolę wszystkich obywateli amerykańskich. Co prawda wątpił, by rzeczywiście planowano inwazję na Kubę, ale uznał za całkiem prawdopodobne, że na plantacji trzciny cukrowej wylądowali amerykańscy komandosi, żeby przygotować kolejny zamach na ojca narodu kubańskiego. Nie byłaby to pierwsza taka próba. Poza tym zostało zabitych jedenastu funkcjonariuszy, a cztery budynki Starej Hawany poszły z dymem. Ta sprawa stała mu ością w gardle. W całej stolicy trwały intensywne poszukiwania, blokady na drogach poustawiano zaraz po zakończeniu krwawej „wojny gangów". Bo i czego poza Hawaną mieliby szukać zarówno arabscy terroryści, j ak i Amerykanie? Zresztą co jedni i drudzy robili w mieście? Raimundo nie znał odpowiedzi na te pytania. Wstał zza biurka, kopnął krzesło, zacisnął pięści i po raz kolejny poprzysiągł sobie, że rozwikła zagadkę. 25 września, godzina 14.38, port w Cienfuegos, Kuba Hunter i Jen usiedli pod parasolem przy ukwieconym stoliku na końcu kawiarnianego ogródka. Sara z Jurijem zajęli miejsca naprzeciwko. Starali się sprawiać wrażenie zwykłych turystów bądź rosyjskich pracowników pobliskiej elektrowni jądrowej. Po drugiej stronie ulicy, na starym omszałym kamiennym murku obrzeżającym teren portu, usiadł potężnie zbudowany Murzyn we wzorzystej hawajskiej koszuli. Wyglądał na jamajskiego obieżyświata, jakich setki zatrudniały się na Kubie w porze zbiorów trzciny cukrowej. Prywatny wóz Nobakowa, poobijane rdzewiejące volvo, zostawili przy niewielkim, porośniętym palmami skwerze kilkadziesiąt metrów dalej. Za plecami Jacka rozciągał się olbrzymi port, położony nad wielkim jeziorem. Ciągle przekopywany wąski kanał łączył przybrzeżny akwen z widocznym na horyzoncie lazurowym Morzem Karaibskim. Ciągnące się parę kilometrów nabrzeże portowe przypominało strzelisty las potężnych dźwigów i żurawi. 99 Tu są tysiące statków, pomyślał Hunter Blake. Patrzył na roziskrzony basen portowy spod przymrużonych powiek. - Ta robota zajmie nam o wiele więcej czasu, niż myśleliśmy - szepnął, podnosząc wysoką szklankę z lemoniadą. - Sama widzę - burknęła Jen. - Mogę coś zaproponować? - odezwał się Jurij. - Jasne. - Podzielmy się na dwie... drużyny. Jedna będzie chodziła wzdłuż nabrzeża, druga wynajmie łódź i zacznie sprawdzać od strony morza. W ten sposób nie tylko wyszukamy więcej statków, ale zidentyfikujemy również te, które są zakotwiczone na redzie. - Jak mielibyśmy się podzielić? - spytała Olsen po krótkiej przerwie. - Razem z Sarą wynajmiemy motorówkę, bo tylko ja mam odpowiednie dokumenty, poza tym znam port. A ty i kapitan Blake możecie sprawdzać jednostki zacumowane. DuBois niech idzie z wami. Na wodzie nie będziemy potrzebowali jego osłony. - Co ty na to, Jen? - odparł trochę rozbawiony Hunter. - Decyduj. Wynajęta łódź kołysała się i podskakiwała na falach. Sara jednak czuła się wspaniale. Po raz pierwszy od początku operacji mogła na jakiś czas zapomnieć o groźbie zniszczenia elektrowni w Juragui. Zresztą dzień był wyjątkowo piękny. Tętniący życiem port robił duże wrażenie, a Jurij... wzbudzał jej niepokój. Opuściła lornetkę i na marginesie gazety zapisała: „Carribean Maru" z Yokosuka. Wyżej znajdowały się już dwie nazwy: „Atlantic Trader" ze Sztokholmu oraz „Global Wind" Lykes Linę z Panamy. - Tu jest tak cudownie, Jurij! - odezwała się, przekrzykując warkot silnika motorówki. Nobakow spojrzał na Sarę i uśmiechnął się smutno. - Na Kubie zostało jeszcze trochę ładnych miejsc - powiedział. - Ale w głąb lądu nie docierająpieniądze z handlu morskiego. Ludzie na wsiach mają racjonowaną żywność. Z powodu oszczędności prąd włącza się tylko na parę godzin dziennie. Na Kubie brakuje węgla, z którego można by wytwarzać prąd, dlatego tak wielką wagę przywiązuje się do jedynej elektrowni atomowej. Jurij ustawił łódź pod fale, wyciągnął śrubę z wody i wyłączył silnik. Otoczyła ich cisza przerywana jedynie pluskiem fal. Rozkołysana woda lekko uderzała o fiberglasowe burty motorówki. Nobakow podniósł się z ławeczki na rufie. Rozstawiając szeroko nogi, przeszedł na środek i usiadł obok Sary. Zachował jednak pewien dystans. - Teraz ja będę odczytywał nazwy, a tyje zapisuj. Gdyby nadpłynęła straż portowa albo policja, ukradkiem rzuć gazetę w morze. Woda powinna rozmazać notatki robione piórem. 100 Greene dała mu lornetkę. - Jurij... od jak dawna pracujesz dla CIA? - „Gravenar" z Rotterdamu - podyktował. - Od śmierci Annatawy w 1994. Byłem wtedy... rozwścieczony. Postanowiłem wystąpić przeciwko tej... machinie zła, która doprowadziła do śmierci mojej żony. Kiedy uzyskałem nominację na kierownika ośrodka medycyny jądrowej w Juragui, zrozumiałem, że to dla mnie wyjątkowa okazja... „Queen Victoria" z Sydney... Reszta poszła jak z płatka. CIA ma swój adres w Internecie. Zgłosiłem się i kilka tygodni później łącznik nawiązał ze mną kontakt. Wiem, że nie zniszczę komunizmu, ale chcę mieć w tym swój mały udział. W ten sposób wezmę odwet za śmierć Annatawy... „Commerce Trader" z Southampton. Odwrócił się, żeby skierować lornetkę na statki kotwiczące po drugiej stronie. Mimowolnie musnął łokciem pierś Sary. - Och, bardzo przepraszam. Nie chciałem, przysięgam. - Przecież nie zamierzam cię oskarżać o molestowanie seksualne, Jurij -odparła z uśmiechem. -Wiesz co? Masz... Jak to się mówi? Promienny? Tak, promienny uśmiech. Jesteś bardzo piękna. - Mój wujek jest dentystą. Jurij zaśmiał się w głos i uniósł lornetkę do oczu. - „Rogas Hannova" z Lizbony. Objął Sarę ramieniem, palcami drugiej dłoni musnął jej policzek i pocałował ją namiętnie. Greene, początkowo zaskoczona, po chwili zaczęła odwzajemniać czułość Jurija. Zarzuciła mu rękę na szyję, co jeszcze bardziej go rozochociło. Kiedy się wreszcie odsunął, oboje szybko zaczerpnęli tchu. - Uff! - mruknęła. Nobakow zerknął ponad jej ramieniem. Oczy mu się rozszerzyły, ale uśmiech nie zniknął z ust. - Patrol marynarki wojennej - szepnął i błyskawicznie znów zaczął całować panią doktor. Zanim Sara uświadomiła sobie znaczenie tych słów, usłyszała zbliżający się warkot silnika większej jednostki. Kątem oka wychwyciła zarys ciemnoszarej burty na wysoko podniesionym dziobie. Obejrzała się. Z mostka kutra patrolowego dwóch umundurowanych oficerów obserwowało ich przez lornetki. Łódź płynęła prosto na motorówkę. Sara odepchnęła Jurija, wstała i zaczęła obciągać bluzkę z udawanym zawstydzeniem. Wymierzyła Rosjaninowi policzek. -Bruto! Bestia! - krzyknęła. Nobakow złapał się za szczękę i potrząsnął głową, żeby odzyskać jasność widzenia. Oficer na mostku kutra wybuchnął śmiechem. Klepnął kolegę po ramieniu i wskazał parę na motorówce. Zarechotał jeszcze raz, po czym wydał 101 komendę. Silnik kutra zawarczał głośniej, szpiczasty dziób zaczął się przesuwać w bok. Patrol odpłynął. Łódź zakołysała się gwałtowniej na falach wywołanych przez kuter. Kiedy Kubańczycy się oddalili, Sara wysoko podciągnęła wąską spódniczkę, szybko zrzuciła sandały i usiadła Jurijowi na kolanach, obejmując go ponętnie krągłymi białymi udami. Spojrzał jej w oczy. W połączeniu z szerokim uśmiechem wydały mu się jeszcze piękniejsze. Greene delikatnie musnęła wargami zaczerwieniony od uderzenia policzek. - Bruto! - powtórzyła szeptem, tuląc się do Jurija. - Bestia! Pocałowali się tak żarliwie jak kochankowie w obliczu zagrożenia -jakby nie wierzyli, że jutro będą mogli znów się sobą cieszyć. Sara położyła się na dnie rozkołysanej łodzi i przyciągnęła do siebie Nobokowa. Jej bluzka na plecach natychmiast przesiąkła wodą stojącą między ławeczkami motorówki, lecz nawet tego nie zauważyła. Zresztą mało ją to obchodziło w takiej chwili. Słońce powoli zachodziło. Przystań łódek spacerowych tonęła w głębokim cieniu. Jen, z wrodzoną intuicją, już z daleka domyśliła się prawdy po minie Sary. W dodatku Jurij uśmiechał się dziwnie nerwowo. Tak. Zrobili to. Na pewno, pomyślała. - Zaliczyliście coś? - spytał Hunter. Nobakow poczerwieniał. Greene zachichotała. - Słucham? - bąknęła. - Macie nazwy? - Tak, dwudziestu siedmiu dużych jednostek oceanicznych. Natknęliśmy się na kuter patrolowy marynarki wojennej. Ale Jurij wybawił nas z opresji. -Zerknęła na Rosjanina. Już to widzę, pomyślała z goryczą Olsen. - My spisaliśmy trzydzieści osiem - rzekł Hunter spiętym głosem. On także był pod silnym wrażeniem groźby zagłady dwudziestu milionów ludzi. - To i tak nie wszystkie - dodał ciszej. - Tylko te, do których mogliśmy się zbliżyć. Miejmy nadzieję, że Samowi to wystarczy... Oho! - mruknął złowieszczo. Wszyscy odwrócili się jak na komendę. Na wprost, przy krawężniku, zatrzymał się wielki, bylejakpolakierowany na czerwono sedan cadillac, rocznik 1976. Z kłębów dymu wyłoniło się czterech mężczyzn o podejrzanym wyglądzie. Pierwszy, bardzo ciemny, wysoki i chudy jak szczapa, z chytrym uśmieszkiem na gębie zagapił się na biust Olsen dużo za długo, by można to uznać za przypadkowe, niewinne spojrzenie. Trzej pozostali bardzo różnili się wielkością. Jeden niski i przysadzisty o szczurzym pysku, drugi - olbrzymi, ważył dobrze ponad sto kilogramów. Średni miał wygoloną na gładko głowę pokrytą tatuażami. Nie wyglądali na przewodników z kubańskiego biura podróży. 102 -Na przeklętego ciucha Lenina - szepnął Jurij. - To gang portowy. Są jak wasi... mafioso! - Wspaniale - mruknął Hunter. Usiłował dojrzeć, czy bandyci mają broń. Na całym świecie spotyka się takich samych kretynów, pomyślała Jen. Od razu można ich rozpoznać. I czego te kutasy chcą? Pewnie myślą, że nas okradną. Olbrzym na pewno ma broń, rozważała Sara. Jest za gruby, żeby pod koszulą nie było widać kolby pistoletu wetkniętego za pasek. Hunter, nadciągają kłopoty! - Hej! - zawołał radośnie Murzyn. - Americanos! Trzej kolesie szybko zajęli pozycje po jego bokach, żeby w razie czego zapewnić sobie czyste pole ostrzału. To zły znak, ocenił Blake. Nie czekając na odpowiedź, czarny zmierzył lubieżnym spojrzeniem biust i biodra Olsen i uśmiechnął się jeszcze szerzej. - Ty, mała, wyglądasz naprawdę kusząco! - rzucił. - Chyba wiesz, co mam na myśli? Cudownie, pomyślała Jen. Właśnie wpadłam w oko kubańskiemu portowemu bandycie. Uśmiechnęła się nerwowo i chwyciła Huntera pod ramię. - Kochanie - pisnęła lękliwie. - Boję się. Blake zerknął na Olsen, z trudem tłumiąc rozbawienie. - Andre, skarbie! - wycedziła Greene z tak silnym południowym akcentem, że Scarlett O'Hara byłaby z niej dumna. Przysunęła się do Jurija i wzięła go za rękę. - Co to za... ludzie? - Chcemy was tylko podrzucić do domu, kociaczku - odezwał się Szczurek i w szerokim uśmiechu odsłonił galerię pożółkłych zębów ze sczerniałymi krawędziami. Hunter doszedł do wniosku, że to właśnie szczurowatyjest przywódcąbandy. - Bardzo dziękujemy, ale... przyjechaliśmy tu własnym samochodem. Posłuchajcie, chłopcy... - Rozłożył ręce, jakby chciał zademonstrować, że jest nie uzbrojony. - Nie mamy zbyt wiele pieniędzy, ale oddamy wszystko z dobrej woli, jeśli zostawicie nas w spokoju. - Czy wyglądam na złodzieja, seńor? - spytał groźnie Szczurek, robiąc krok do przodu. - Co? Uważa nas pan za... banditos? - Chciałem tylko powiedzieć, że z przyjemnością wpłacimy darowiznę na rzecz kubańskich sierot. Nie wątpię, że panowie zadbają, aby nasze pieniądze trafiły, gdzie trzeba. - Niezły z ciebie żartowniś, co? - Szczurek zachichotał. Błyskawicznie wyciągnął z kieszeni spodni rosyjski pistolet Makarowa i lufą dźgnął Blake'a w brzuch. - A co powiesz na taki żart, Americano? Ha?! Już się nie śmiejesz, głupku? - Scoty! - pisnęła Jen. - On ma... pistolet! - O mój Boże! - wycedziła Sara. - Andre! Zrób coś! 103 Jurij tylko wtulił głowę w ramiona. Świetnie wiedział, że znów może jedynie pełnić rolę biernego obserwatora. Hunter rozejrzał się wokoło. Nieliczni Kubańczycy, którzy widzieli zajście, oddalali się w pośpiechu. W pobliskim sklepie sprzedawca zamknął drzwi. Było jasne, że portowi rabusie budzą tu nie mniejszy postrach od agentów służby bezpieczeństwa. - Kim jesteście? - wydukała Jen, przywierając do ramienia Blake'a. -I czego chcecie? Matko Boska! - Wsiadaj do samochodu, puta! - syknął Murzyn i przez ramię rzucił po hiszpańsku jakąś komendę. Olbrzym i Wytatuowany Czerep podeszli bliżej. - Zaraz, zaraz - rzekł Hunter. - Nie zamierzam się pakować w żadne kłopoty. Po prostu... weź ją sobie, jeśli chcesz, ale... puść mnie wolno, dobra? - Co takiego?! - wrzasnęła Jen z udawanym oburzeniem. - No już, zabieraj ją sobie - powtórzył błagalnie Hunter. - Tylko nie rób mi krzywdy, zgoda? - Scoty! - zawyła Olsen. Szczurek złapał Jen za rękę i pociągnął w kierunku samochodu. - Spryciarz. - Znów dźgnął Huntera w brzuch lufą pistoletu. - Spieprzaj stąd! Ale już! Blake zaczął się powoli wycofywać. - Scoty! - wrzasnęła Jen, ale Szczurek błyskawicznie wepchnął ją na tylne siedzenia cadillaca. Murzyn i Olbrzym chwycili Sarę pod ramiona i także pociągnęli do samochodu. Nobakow, który ciągle trzymał ją za rękę, zrobił parę kroków za bandytami. Patrzył wyzywająco Murzynowi w oczy i ciężko dyszał. Hunter podskoczył, chwycił Rosjanina za łokieć i odciągnął do tyłu. - Niech sobie idą, Andre - powiedział. - Puść ich. Chyba nie chcesz, żeby ci się stała krzywda, chłopie?! Greene poczuła gwałtowne szarpnięcie, omal nie straciła równowagi. - Andre! - zawołała, wybuchając płaczem. - Pomóż mi! Olbrzym siłą usadził ją na wprost Jen, która znalazła się między Murzynem a Szczurkiem. Wtarabanił się do środka, aż wozem silnie zakołysało. Wytatuowany Czerep wskoczył za kierownicę i uruchomił silnik. - Chodź ta,puta! - syknął Szczurek do Jen, wyszczerzając pożółkłe zęby i wyciągając do niej ręce. - Poradzą sobie? - spytał spiętym szeptem Jurij. - A słyszałeś, żeby kaczka się utopiła? - odparł Hunter z uśmiechem, spoglądając na cadillaca. Olsen zaatakowała pierwsza. Skrzyżowała ręce na piersiach, po czym rozrzuciła je gwałtownie, bezbłędnie trafiając wyprostowanymi kciukami w oczy obu siedzących przy niej bandytów. Szczurek i Murzyn zawyli głucho i zakryli dłońmi twarze. Jen błyskawicznie powtórzyła manewr. Tym razem trafiła 104 łokciami w grdyki napastników. Obaj zgięli się wpół jak rażeni gromem. Charcząc i rzężąc, złapali się za gardła. Sara dostrzegła wściekłość kipiącą w spojrzeniu koleżanki. Odwróciła się do Olbrzyma i z czarującym uśmiechem grzmotnęła go kantami dłoni w uszy, co odczuł takjakbypetardyrozerwały mu się tuż przy bębenkach. Zaraz potem chwyciła Kubańczyka oburącz za przetłuszczone włosy i z całej siły sześć razy uderzyła go bykiem w twarz. Z wielkiego nosa pociekła krew. Jen podciągnęła spódniczkę i szarpnięciem odkleiła granat przytwierdzony do uda. W drugą rękę chwyciła 9-milimetrowąberettę. Podrzuciła granat w dłoni. - O cholera! - syknął Hunter, który z ręką opartą na kolbie pistoletu z odległości trzech metrów obserwował całą akcję. - To jest twojaputa, dupku! - Jen wybiła Szczurkowi granatem przednie zęby. Murzyn sięgnął prawą rękę pod koszulę, po pistolet. Lewej dłoni wciąż nie odrywał od gardła. Zdrowym okiem łypnął groźnie na Olsen. Z naprzeciwka Sara grzmotnęła go pięścią między nogi i wyprowadziła w splot słoneczny cios Ishinru - dłonią na sztorc, z podgiętymi palcami i dwoma wysuniętymi knykciami, środkowym i serdecznym. Mężczyzna jęknął głucho i bez czucia osunął się na siedzenie. Pistolet wypadł mu z ręki. Greene podniosła broń. Wyciągnęła magazynek, wyrzuciła nabój z komory, wzięła szeroki zamach i z całej siły kolbą walnęła Olbrzyma w głowę. Krew napłynęła mu do oczu. Siedzący za kierownicą Wytatuowany Czerep jeszcze przez jakiś czas sądził, że dolatujące z tyłu odgłosy to efekt szamotaniny między hombres a prze- rażonymi/>«to. Krótka obserwacja sytuacji we wstecznym lusterku przekonała go jednak, że się grubo myli. Natychmiast sięgnął do klamki i otworzył drzwi. Hunter skoczył do przodu. Przetoczył się przez maskę cadillaca, wylądował po drugiej stronie i natarł biodrem na drzwi. Chrupnęły łamane palce bandyty. Wytatuowany Czerep zawył głośno. Blake wsunął prawą rękę przez otwartą szybę, chwycił łysola za kark i wyciągnął mu głowę na zewnątrz. Lewą ręką sięgnął do poręczy fotela i wcisnął klawisz elektrycznego mechanizmu podnoszenia szyby. To taki rodzaj garoty, a raczej tępej gilotyny, poprawił się w myślach. Wciskał klawisz, dopóki nie przepalił bezpiecznika. Bandzior charczał, kurczowo zaciskając palce na krawędzi szyby. Kopał na oślep prawy fotel i deskę rozdzielczą. Kapitan Jack DuBois siedział na kamiennym murku po drugiej stronie ulicy i aż zanosił się ze śmiechu. - Czy to nie ironia losu, chłopie? - Podszedł do Huntera, ocierając łzy z oczu. - Nawet nasze panienki nie są panienkami! Kilku przypadkowych przechodniów i klientów w sklepach z niedowierzaniem patrzyło na gigantycznego Murzyna. Jack tłukł pięścią w latarnię i rechotał na cały głos. 105 Rozdział ósmy 25 września, godzina 18.12, komenda główna Służby Bezpieczeństwa Wewnętrznego, Hawana, Kuba Raimundo chwycił słuchawkę. - Tak?! - warknął groźnie. - Pułkownik Raimundo? - Tak! O co chodzi? -Nazywam się Juan Juarez. Jestem śledczym z komendy okręgowej prowincji Cienfuegos. - Proszę mówić. - Mam przed sobą faks z komendy głównej. Podobno do pana należy kierować wszelkie informacje dotyczące amerykańskich terrorystów. Prowincja Cienfuegos? - zastanowił się Raimundo. To właśnie tam znaleziono na polu trzciny kawałek niezwykłego, rozpływającego się tworzywa! Wyprostował się na krześle i przysunął sobie notatnik i ołówek. - Słucham. - Mieliśmy tu bardzo dziwny wypadek, który według mnie powinien pana zainteresować. - Tak? Co to za wypadek? - Otóż prowadzimy dochodzenie w sprawie brutalnego pobicia niewielkiej grupy portowych rabusiów. Raimundo westchnął ciężko i uniósł wzrok do nieba. - A cóż to ma wspólnego, inspektorze, z moim...? - Być może nic, pułkowniku. Chodzi tylko o to, że według świadków zdarzenia... przynajmniej tych, którzy zdecydowali się mówić, zajście wyglądało bardzo podejrzanie. Ofiary oczywiście w ogóle nie chcą mówić. Poza tym jeden z bandytów jest w stanie krytycznym. -No i...? - Wszystko wskazuje na to, że czterech najbardziej brutalnych rzezimieszków w całym portowym gangu, do tego uzbrojonych, zostało pobitych do nieprzytomności w ich własnym samochodzie przez dwie kobiety, które prawdopodobnie chcieli zgwałcić! Raimundo nie dostrzegał jeszcze żadnego związku z prowadzoną przez siebie sprawą, ale i jemu zajście wydało się bardzo dziwne. - Dwie kobiety? - powtórzył z niedowierzaniem. - Si, pułkowniku. Amerykanki. Przebywały w porcie w towarzystwie mężczyzn! - Także Amerykanów?! - Raimundo zmarszczył brwi i popatrzył za okno. 106 - Przynajmniej jeden był Amerykaninem, pułkowniku. Drugi, jeśli wierzyć naocznemu świadkowi, mówił... z wyraźnym rosyjskim akcentem. - Szykować helikopter! - wrzasnął Raimundo, rzucając słuchawkę na widełki. -1 połączcie mnie z tą świnią, generałem Torejosem, muy pronto! 25 września, godzina 19.21, willa Nobakowa, Cienfuegos, Kuba Sam otarł pot z czoła i zaczął dalej gorączkowo uderzać w klawisze. Próbował zapanować nad nieprzerwanym strumieniem danych dotyczących handlu morskiego, jaki napływał drogą satelitarną z NSA. Generał Krauss najwyraźniej załatwił nieograniczony dostęp do informacji. Wong nabierał obaw, że lada moment zostanie przywalony lawiną wiadomości. Od powrotu z portu w całej grupie zapanowało niezwykłe napięcie, które ogarnęło także Jurija. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że nieprzewidziana potyczka z kubańskimi bandytami może niepotrzebnie zwrócić uwagę na grupę i zwiększyć ryzyko interwencji miejscowej policji. Co gorsza, gdyby przeszkodziło im to w powstrzymaniu ataku terrorystów na elektrownię, najprawdopodobniej doszłoby do globalnej tragedii. Miecze Allaha zamierzały uderzyć już tego wieczoru, ale wciąż nic o nich nie wiedzieli. Gdzie Arabowie się ukryli? Na kiedy planowali akcję? Jak chcieli osiągnąć cel? Sam popatrzył na długi spis statków ukazujący się na ekranie. Kiedy Jen się przebrała i wyprała zakrwawione cywilne ubranie, Barrett zarządził, że wszyscy mają założyć kombinezony. Musieli być przygotowani na wypadek, gdyby ktoś wyśledził ich kryjówkę w willi Nobakowa. Olsen pochyliła się nad swoim laptopem i zmarszczyła brwi. -Travis! Z parteru, gdzie Stan i Jack przeglądali specjalne uzbrojenie, Barrett odezwał się przez sieć łączności. - Nie krzycz tak, Jen. - Dobra. Sam na to popatrz. Zobaczymy, czy nie wrzaśniesz ze zdumienia. Generał Krauss informuje, iż właśnie przechwycili w paśmie kontroli powietrznej wiadomość, potwierdzonąjuż na podstawie zdjęć satelitarnych. Helikopter pułkownika Raimunda kilka minut temu wystartował z dziedzińca komendy głównej w Hawanie i leci w naszą stronę. To nie wszystko. Nasz nasłuch z zatoki Guantanamo melduje o nasileniu komunikatów w pasmach armii kubańskiej. Informacje napływają głównie do dowództwa Siódmej Uderzeniowej Brygady Piechoty Zmotoryzowanej, czyli odpowiednika naszych DELTA Force. NSA nie zna jeszcze żadnych szczegółów, ale wygląda na to, że w dużym pośpiechu postawiono na nogi całą formację wściekłych piesków Fidela. Coś tu zaczyna śmierdzieć, szefie. 107 - Cholera - mruknął cicho Travis. - Sam? - Pracuj ę! - syknął ze złością Wong. - Ustawiłem wyszukiwanie statków, które w ciągu ostatniej doby przypłynęły z Bliskiego Wschodu, ale w ich listach przewozowych nie znalazłem niczego, co by sugerowało obecność dużej rakiety. Jeszcze sortuję pozostałe informacje. Kiedy chciałem zobaczyć, jakie statki z Bliskiego Wschodu zawinęły do Cienfuegos w ciągu ostatniego tygodnia, otrzymałem spis stu czterdziestu siedmiu jednostek o wyporności większej od trzydziestu ton. Sześćdziesiąt osiem do tej pory stoi w porcie. Widziałeś kiedyś listę przewozową dużego frachtowca oceanicznego? Niektóre mają po sto stron i obejmują dziesiątki tysięcy pozycji! Zresztą nie jestem wcale pewien, czy chodzi o frachtowiec i kiedy on mógł tu przypłynąć. A może jeszcze nie dotarł do portu? Po prostu... - Wiem, robisz wszystko, co w twojej mocy - przerwał mu Travis. - Daj mi znać, gdybyś na coś trafił. Po pełnej napięcia godzinie niespodziewanie w słuchawkach rozległy się ogłuszające wrzaski Wonga: -Hej! Hej! Mam! Szefie! - Już biegnę, Sam. - Travis rzucił się do schodów. Jen i Stan również szybko zjawili się przy prowizorycznym stanowisku komputerowym. Hunter i Sara trzymali wartę, a Jack wciąż kontrolował uzbrojenie. - Spójrzcie! - pisnął podniecony Sam, wskazując na ekran. - Musimy to sprawdzić! - Co? - zdziwiła się Olsen. -Nawet jeśli ten... „Global Arctic Star" pływający pod banderą panamską zawinął wczoraj do Cienfuegos z Murmańska z transportem amunicji, to jeszcze o niczym nie świadczy. Jestem przekonana, że każdego miesiąca trafiają do armii kubańskiej tony amunicji z Rosji i Bóg wie, skąd jeszcze. - No tak - mruknął Stan. - Co: no tak? - burknęła Jen. - Spójrz na rubrykę „typ jednostki". - Stan dźgnął grubym paluchem ostatnią kolumnę z niezrozumiałymi oznaczeniami literowymi. - Całkiem nieźle jak na Polaka - powiedział z uznaniem Sam. -Typ jednostki: MTS- Spoż. -przeczytała Olsen. -Wszystko jasne. - Napisałem własny program uzgadniający typ statku z rodzajem przewożonego ładunku - wyjaśnił Wong. - Robiłem to trochę na kolanie, bo w końcu dostajemy w tyłek po pierwszej połowie meczu. Ale się opłaciło! MTS-Spoż. oznacza masowiec do transportu towarów sypkich, spożywczych. To statek do przewozu cukru! Dlaczego załadowano go amunicją? - Może ma zabrać cukier w rejsie powrotnym? - podsunął Hunter. - Wykluczone - odparł Stan. - Ten mały spryciarz ma rację. Cukier ładuje się dmuchawami na sprężone powietrze do specjalnie uszczelnionych i zabezpieczonych przed wilgocią komór. Wyładunek przebiega w ten sam sposób. 108 Statki z hermetycznymi ładowniami nadają się tylko do przewozu sypkich produktów spożywczych. Co więcej, gdyby transportowano inny towar, przed załadowaniem cukru trzeba byłoby dokładnie wymyć komory, co jest bardzo pracochłonne. Chyba że i w tę stronę przewożono cukier, ale nikt przecież nie dostarcza drewna do lasu. Idę o zakład, że nasz geniusz trafił w dziesiątkę. Travis cmoknął i odetchnął głęboko. - Wiadomo dokładnie, gdzie stoi „Global Arctic Star"? - Owszem. - Jen spojrzała na wymiętą i zachlapaną krwią kartkę z zeszytu. - Pamiętam tę nazwę. Razem z Hunterem spisywaliśmy ją w porcie... Już mam. Nabrzeże czterdzieste drugie, stanowisko D jak delta. - Świetnie - odparł Travis. - Sam... - Już się robi, szefie - powiedział Wong. - Wśród tysięcy informacji dotyczących handlu morskiego musi się znaleźć schemat rozmieszczenia nabrzeży portowych w Cienfuegos. Zaraz powinniśmy też dostać z NSA materiały zdjęciowe obejmujące nabrzeże czterdzieste drugie... -Niech mnie gęś kopnie! - syknął Powczuk. - Jeśli przystosowali statek do transportu i odpalenia pocisku typu Cruise, powinniśmy na zdjęciach zauważyć przynajmniej ślady niezbędnych przeróbek na pokładzie. Na przykład niezwykłą antenę, jakiej w żadnych okolicznościach nie powinno być na masowcu. Palce Sama poruszały się na klawiaturze niczym wstążki na wietrze. 25 września, godzina 19.32, port w Cienfuegos, Kuba Hałaśliwy francuski aerospatiale dauphin w barwach armii kubańskiej wylądował pośrodku bocznej uliczki niedaleko portu. Oba jej wyloty były zablokowane przez stojące z włączonymi kogutami policyjne radiowozy. Pęd powietrza wyrzucanego przez rotor uniósł z ziemi wielki obłok kurzu i śmieci. Pułkownik Raimundo pochylił nisko głowę i przytrzymując furażerkę, wybiegł spod zasięgu wirnika. Tym razem miał na sobie wojskowy mundur polowy, terenowe buty i pistolet AK-47 ze składaną kolbą i wygiętym łukowato magazynkiem. Dwaj identycznie ubrani adiutanci pobiegli za przełożonym. Jeden z nich trzymał duży telefon komórkowy. Na spotkanie wyszedł mocno spocony mężczyzna w ciemnym garniturze. - Inspektor Juan Juarez, do usług, pułkowniku. - Zebrał pan wszystkich świadków, jak kazałem? - rzucił bez powitania Raimundo. - Oczywiście, pułkowniku - odparł śledczy, przekrzykując wycie silnika helikoptera. Ruszyli w kierunku stojącego przy krawężniku cadillaca otoczonego kordonem policji. Tłumek gapiów obserwował ich z pewnej odległości. 109 Nawet Raimunda zaskoczyła ilość krwi na tylnych siedzeniach limuzyny. Na gumowych wycieraczkach zebrały się spore kałuże. Olbrzym, Murzyn, Wytatuowany Czerep i Szczurek już od dawna byli w szpitalu. - Czym te... dwie Amerykanki zaatakowały bandytów? - zapytał zdumiony. - Nie znaleźliśmy żadnej broni. Do incydentu doszło w zamkniętym samochodzie, ale według świadków kobiety unieszkodliwiły napastników gołymi rękoma. - Gołymi rękoma?! - powtórzył osłupiały Raimundo. Po raz kolejny omiótł spojrzeniem wnętrze auta. - Si! Niedawno otrzymaliśmy wiadomość, pułkowniku, że mężczyznę w najcięższym stanie przewieziono na salę operacyjną. Raimundo lekceważąco machnął ręką. - Jak te kobiety uciekły? - Odjechały starym, brązowym volvo. Nikt nie zauważył numerów rejestracyjnych. Podobno były całkowicie zachlapane błotem. Oczywiście już przejrzałem rejestr wydziału drogowego, ale w samej tylko prowincji Cienfuegos jest ponad osiemdziesiąt aut tej marki. Wszystkie mają więcej niż pięć lat. - Gdzie są świadkowie? Może ja i moi ludzie zdołamy wycisnąć z nich więcej informacji. - Tędy, pułkowniku! Juarez poprowadził Raimunda w stronę kawiarenki po drugiej stronie ulicy. W ogródku siedziało przy stolikach kilkanaście wyraźnie przestraszonych osób. Przed wejściem stał na straży policjant. - Pułkowniku! - zawołał ktoś z tyłu. Raimundo obejrzał się. Jeden z adiutantów biegł w jego stronę, wymachując telefonem komórkowym. - Pułkowniku! Dzwonią do pana z centrali! -Nie teraz! - rzucił ze złością przez ramię i ruszył dalej. - Powiedz, że... - Już próbowałem, pułkowniku - odparł zmieszany oficer. - Operatorka mówi, że to bardzo ważna wiadomość, która na pewno pana ucieszy. 25 września, godzina 20.29, willa Nobakowa, Cienfuegos, Kuba - Zaraz będziemy mieli zdjęcia satelitarne, szefie! - zapowiedział Sam. Jack i Jen stali na warcie. Reszta grupy łącznie z Jurijem zebrała się wokół biurka na piętrze. Generał Krauss nie wahał się nawet przez chwilę, kiedy ponad godzinę wcześniej odebrał meldunek z Kuby. Osobiście dopilnował, by grupa otrzymała żądane informacje, choć wymagało to ogłoszenia alarmu dla wielu służb i zmiany orbit trzech ważnych satelitów obserwacyjnych. 110 Ekran zamigotał kolorowymi smugami i ściemniał. Wreszcie wyświetlił się na nim pomarańczowy komunikat: TRANSMISJA ZAKOŃCZONA. Sam sięgnął do klawiatury. Z kolumny cyfr wybrał pierwszą pozycję i wcisnął ENTER. Na monitorze pojawiło się zdumiewająco ostre kolorowe zdjęcie. Obejmowało obszar ponad trzydziestu kilometrów kwadratowych wokół portu w Cienfuegos. Ukazywało dziesiątki statków zacumowanych przy nabrzeżach oraz jeszcze więcej kotwiczących na redzie. Jeden z nich był obwiedziony żółtym prostokątem. - Widok z lotu ptaka - mruknął Stan, niezadowolony, że nie widać burt. -Nie możemy się nawet upewnić, że to właśnie ten statek. - Jak mawia nasz Ikar: „Ech, wy, ludzie małej wiary" - mruknął Wong. - Chwileczkę. Pospiesznie obrócił kulką track-balla z boku klawiatury. Obraz przybliżył się w kilku fazach. Zaznaczony statek wypełnił cały ekran. Chwilę później ostrość była taka, jakby zdjęcie górnego pokładu zrobiono ze szczytu masztu anteny radiowej. -1 tak nie widać nazwy - odezwał się Travis. - Zaczekajcie, niedowiarki. - Sam znów zaczął obracać kulką track-balla. Po chwili można już było rozróżnić upstrzone nitami klapy poszczególnych luków. -Niesamowite - szepnęła zdumiona Sara. - Spójrzcie, jaka rozdzielczość! Całkiem niezły kontrast. - Witaj w świecie nowoczesnych technik fotografii satelitarnej - rzekł Sam. - Pamiętaj o nich, jak następnym razem będziesz uprawiała miłość w ogródku za domem. Proszę bardzo! A nie mówiłem? Wszyscy pochylili się niżej. Wong naprowadził prostokątne okienko na jedną z dwóch dużych pomarańczowych kapsuł ratunkowych. Szalupy wisiały na ścianach po obu stronach masywnej nadbudówki. - Macie tutaj tratwy ratunkowe, niedowiarki. Przeczytajcie sobie napisy na nich. - M/s „Global Arctic Star" - wyrecytowało kilka głosów naraz. Sam uniósł otwartą dłoń, wszyscy klepnęli jąkolejno. - W porządku, znaleźliśmy naszą gwiazdę - oznajmił Stan. - Jak to: „znaleźliśmy"? - oburzył się Wong. - Poszukajmy teraz śladów przeróbek - dokończył nie zrażony Powczuk. - Sam, przesuń obraz wzdłuż pokładu. Tylko powoli. - Już się robi, włochaczu. Wong znowu obrócił kulką track-balla, szybko przemieścił okienko w stronę burty i zaczął wolno przesuwać obraz ku rufie. - Stój! - zawołał Stan. - Nie, przepraszam. To zwykły luk przeciwpożarowy. Jedź dalej. Okienko podjęło przerwaną wędrówkę. 111 - Zatrzymaj. Na farbie są ciemne smugi... Nie, w tym miejscu tylko spawali skrzynkę z wężem gaśniczym. Dalej. Stopniowo, z drażniącą powolnością, sprawdzili resztę górnego pokładu wraz z dachem mostka, aż do samego dziobu. Komandor porucznik Stan Powczuk, były dowódca komanda SEAL, obecnie główny specjalista oddziału TALON Force do spraw morskich, nerwowo otarł dłonią spocone wargi. - Do tej pory niczego nie zauważyłem. Wygląda mi to na zwykły, nawet dość nowoczesny masowiec do transportu cukru. Sam, nie masz ujęcia pod kątem? - Zaraz sprawdzę. Wong wrócił do głównego menu i zaczął wybierać dalsze pozycje z numerowanej listy. Na kilku innych zdjęciach także został uchwycony „Global Arctic Star", ale po uważnym ich obejrzeniu Powczuk prosił o następne. - To wszystko, Stan - oświadczył wreszcie Wong. - Cholera! Powczuk zdawał sobie sprawę, jak wiele teraz zależy od jego bogatej wiedzy o statkach. Wyczuwał też, że reszta grupy niecierpliwie oczekuje jakichś rewelacji. On jednak nie mógł dostrzec niczego podejrzanego. Absolutnie niczego. Statek był stosunkowo nowy. Ślady ewentualnych przeróbek powinny więc być widoczne na pierwszy rzut oka. Tymczasem nic nie wskazywało, że właśnie na jego pokładzie przetransportowano wielkąrakietę strategiczną. Nie było żadnych dodatkowych luków, szyn wyrzutni czy anteny systemu naprowadzania pocisku. Wszyscy zebrani przy komputerze, łącznie z Jurij em, przyglądali się Stanowi z uwagą. Czas mijał nieubłaganie, lecz nikt się nie odzywał, żeby nie przeszkadzać. W razie konieczności Travis będzie pytał grupę o zdanie w tej kwestii. - Sam, jeszcze raz pokaż zdjęcia - zadecydował Powczuk. - Zaczniemy od początku. Wong przerzucał fotografie satelitarne w odwrotnej kolejności, zatrzymując każdą na ekranie przez kilka sekund. Zdumiewały dokładnością. Na jednym zdjęciu zrobionym pod dużym kątem dało się rozróżnić poszczególnych członków załogi. Pracowali na pokładzie albo palili papierosy przy re-lingu. W większości byli to nadzy do pasa, brodaci mężczyźni o zakazanych gębach, wyraźnie niezbyt zadowoleni ze swojej pracy. Stan dobrze wiedział, że jeśli dokonano przeróbek w celu odpalenia ze statku rakiety, to raczej nie powinny być widoczne na burtach. Mimo to przyglądał się uważnie, prosząc o zbliżenia. Sam przesuwał okienko od rufy do dziobu. W pewnym momencie ukazał się mężczyzna przy relingu. Palił papierosa i spoglądał na urządzenia portowe. Obraz ruszył dalej. - Stój! Cofnij! - krzyknął nagle Travis. Pochylił się bliżej ekranu. W głosie zawsze opanowanego dowódcy wyraźnie brzmiało podniecenie. Wszyscy popatrzyli na obraz ze zdwojoną uwagą. 112 - O co chodzi? - zdziwił się Wong. - Pokaż jeszcze tego faceta. Sam naprowadził prostokąt na sylwetkę marynarza. Mężczyzna stał lekko pochylony, z łokciem opartym na relingu. Przymrużonymi oczami patrzył na roziskrzoną od słońca powierzchnię wody. - Co to za ciemna plama na lewym policzku? Znamię? - zapytał Barrett z nosem niemal przyklejonym do ekranu. - Może polip? - mruknął Hunter tuż nad jego ramieniem. - Aha! I facet nie ma dwóch palców u prawej dłoni. Zobaczcie, że trzyma papierosa między kciukiem a palcem serdecznym. Widzicie? - Jasna cholera - szepnął Stan. - Masz rację, Travis. - No i co z tego? - zapytał Wong. - Sam, pokaż zdjęcia wszystkich członków Mieczy - rozkazał Barrett. - Chwileczkę. - Sam zaczął wpisywać do komputera komendy. - Nie jest ich zbyt dużo. Poza tym są stare i marnej jakości, robione z daleka. -Nie szkodzi. Dawaj. Na ekranie pojawiły się czarno-białe fotografie arabskich terrorystów. Jedna z nich ukazywała niskiego krępego mężczyznę. Wychodził z hotelu w Teheranie i zmierzał do stojącej przy krawężniku dużej terenowej toyoty. Został uchwycony z prawą ręką wyciągniętą do przodu, kiedy oglądał się przez lewe ramię. Rzeczywiście zdjęcie było kiepskiej jakości, ale wyraźnie pokazywało duże ciemne znamię na lewym policzku. - To on. - Jak dwa i dwa to cztery - przyznał Stan. - Masz rację, Travis! - krzyknęła Sara. - Sam, zrób zbliżenie jego prawej ręki - polecił Barrett. Gruboziarnisty obraz wypełnił cały ekran, mimo to widać było wyraźnie, że Arab nie ma dwóch palców prawej dłoni. - A teraz daj jeszcze zdjęcie faceta przy relingu. - Niech mnie kule biją - mruknął powoli Hunter. - Ibrahim Shanaan we własnej osobie. - Genialny, pozbawiony wszelkich skrupułów specjalista Mieczy od konstruowania bomb - dodała Sara. Stan aż mlasnął z zadowolenia. - Masz dobre oko, Travis. Shanaan stracił palce w 1989. Jedna z jego mniej genialnych konstrukcji rozerwała się przed czasem w Libanie. Szkoda, że nie wyprawiła sukinsyna na tamten świat. - W porządku - powiedział spokojnie Barrett. - Wiemy już na pewno, gdzie ukrywają się Miecze. Opracujmy szybko plan ataku na „Global Arctic Star". Czas ucieka. Trzeba się spieszyć. Miejmy nadzieję, że dopisze nam szczęście. Sam, spróbuj zdobyć schemat rozkładu pomieszczeń na statku. Stan wyprostował się i w końcu oderwał oczy od ekranu. 8 - Reaktor 113 - Wszystkie statki handlowe z prawem zawijania do portów amerykańskich muszą przekazywać takie schematy do Morskiego Urzędu Bezpieczeństwa Przeciwpożarowego. Sam, sprawdź... - Wiem, www.fsr.mar! Już się łączę! Travis rozkazał reszcie grupy zająć się szykowaniem i sprawdzaniem sprzętu. Nie zdążyli się jeszcze rozejść, gdy z góry Jack zawołał przez sieć łączności: - Chowajcie głowy, kurczaczki! - Jego ton sprawił, że wszyscy sięgnęli po broń i spojrzeli w sufit. - Ulicą nadciągają lokalne krawężniki z Cienfu-egos. Jeden radiowóz, dwóch gliniarzy. Jadą powoli, ale gapią się na nasz dom. To mi się nie podoba. Chwilę później z posterunku w drugiej sypialni doleciał przez radio głos Olsen: - Od mojej strony nadlatuje helikopter. Wygląda mi na francuskiego ae-rospatiale dauphina w barwach armii kubańskiej. Nie ma gondoli z uzbrojeniem, ale kieruje się prosto na nas! - Jasny gwint! - wycedził Powczuk. - Travis, jest pilny meldunek z NSA, zacze... O cholera! Generał Krauss ogłasza alarm. Właśnie odebrał wiadomość od Wywiadu Wojskowego z zatoki Guantanamo. Część Siódmej Uderzeniowej Brygady Piechoty Zmotoryzowanej opuściła koszary i jedzie do Cienfuegos... Matko Boska! Osiem ciężarówek wyładowanych wojskiem i ruski opancerzony wóz piechoty! Kierują się w naszą stronę! Rozdział dziewiąty 25 września, godzina 20.51, willa Nobakowa, Cienfuegos, Kuba Barrett rzucił się do okna. Stan i Hunter kucnęli obok dowódcy. Sam błyskawicznie złożył zestaw łączności satelitarnej, chwycił pistolet i także zajął pozycję przy oknie. Sara pognała na dół po apteczkę i komputer diagnostyczny. Jurij pobiegł za panią doktor. Wszyscy w pośpiechu zapinali kombinezony, naciągali kamufiażowe pokrowce na broń i dopinali pod brodą paski hełmów BSH. Patrzyli z uwagą, jak radiowóz zajeżdża przed dom. - Helikopter skręca na wschód - zawiadomiła Jen przez radio. Nobakow zjawił się z powrotem i podbiegł do Travisa. Był zlany potem i oddychał ciężko. Jednym spojrzeniem ogarnął teren przed willą. - Majorze! - odezwał się cicho, spiętym głosem. - Niech mi pan pozwoli z nimi porozmawiać. Dowiem się, czego chcą, i postaram się ich pozbyć. 114 - Jurij! - zawołała Sara, stając w drzwiach. - Zwariowałeś? Jeśli już zna-j ą naszą kryj ówkę, to wiedzą też, że nam pomagasz! Nie waż się proponować takich rzeczy! Jedno szybkie spojrzenie Barretta wystarczyło, żeby jej przypomnieć, kto tutaj wydaje rozkazy. - On nawet nie jest członkiem grupy, Travis - zaoponowała cicho Greene przez radio, żeby Nobakow nie słyszał. - Proszę, majorze! Musicie wypełnić swojąmisję! Za dwadzieścia minut będzie całkiem ciemno! Pozwólcie mi przynajmniej spróbować ich odciągnąć! Może chcą tylko o coś zapytać... - Gliniarze wysiadają- zapowiedział DuBois przez sieć łączności. - Mogę ich załatwić. - Czekaj! - Majorze! Proszę! - błagał Jurij. - Porozmawiam z nimi, znam hiszpański. Zapewnię, że nie majątu czego szukać! W najgorszym razie zaproszę gliniarzy do środka, żeby sami zobaczyli, a wy... ich zdejmiecie! Niech się pan zastanowi, majorze. Nie możecie się ujawniać, macie ważne zadanie. - Ja bym ich zdjął - podsunął Hunter. - Ja też - dodał Stan. - Są za blisko i mają krótkofalówkę. Jeśli nas zauważą, zaraz zwali się tu pół armii. - Nie - odparł ze spokojem Barrett. - Doktor Nobakow ma rację. Najważniejsza jest misja. Może Jurij zdoła ich odprawić. Tak byłoby najlepiej. Gdybyśmy zaczęli zostawiać za sobą trupy, moglibyśmy już tylko uciekać. A nasze zadanie? Musimy je wykonać za wszelką cenę, a nie strzelać do miejscowych gliniarzy jak do kaczek. Idź, Jurij. Zobaczymy, co ci się uda zdziałać. W razie czego zaproś ich do środka na oględziny. Ruszaj. Stan i Jack, na dół. Załatwicie ich, gdyby weszli za Jurijem. Jazda. Nobakow skoczył do schodów, Stan i Jack pobiegli za nim. Sara walnęła pięścią w dywan i z wściekłością zerknęła na Travisa. Chwyciła swój pistolet i podeszła do okna, z którego widać było teren przed domem i wąską osiedlową uliczkę. - Zabiją go przez ciebie! - syknęła. - Dość tego, Greene! - huknęła z góry Olsen. - Wszyscy polubiliśmy Jurija, ale tu dowodzi Travis. Nie ma czasu na dyskusje! Sara odwróciła się plecami do pokoju. Nobakow wyszedł z domu i pomachał gliniarzom stojącym przy samochodzie. Z daleka zagadnął do nich po hiszpańsku. Obaj spoglądali na niego podejrzliwym wzrokiem. Pierwszy wetknął kciuki za pas, drugi przypalił papierosa. Travis podregulował wzmacniacz swojego odbiornika w hełmie BSH. - Ten chudy dowodzi patrolem. Pyta Jurija, czy jest doktorem Nobako-wem i pracuje w elektrowni atomowej Juragua. 115 Wszyscy widzieli, jak Rosjanin energicznie pokiwał głową. Wyciągnął rękę na powitanie. Policjant jakby jej nie zauważył. Powiedział coś ostrym, rozkazującym tonem. - Mówi, że Jurij ma pojechać z nimi - przetłumaczył Travis. - Pułkownik Raimundo... osobiście chce z nim rozmawiać. O cholera! - Wystarczy! - odezwała się Sara. - Travis, nie możemy dopuścić, żeby go zabrali! Na zawsze zniknie w celi jakiegoś więzienia albo na bagnach! Dobrze o tym wiesz! - Mam czyste pole ostrzału, oba cele jak na dłoni - zameldował DuBois. - U mnie to samo - dodał Stan. - Czekać. Przed domem Nobakow rozłożył szeroko ręce i zaśmiał się w głos. - Jurij mówi, że nie rozumie, dlaczego wysoki rangą oficer policji nalega na spotkanie ze zwykłym prowincjonalnym lekarzem. Chudy kazał mu się właśnie odwrócić i oprzeć dłonie na masce. -Travis! Powstrzymaj ich! -jęknęła Sara. - Chudy mówi, że Jurij jest aresztowany i... - Nie! - szepnęła Greene. - Ale Jurij odpowiada ze śmiechem, że chętnie pojedzie z nimi na komendę. - Odchodzą. Wszyscy trzej - zameldował Jack. - Wygląda na to, że ten mały sprytny Iwan rzeczywiście ich odciągnie. - Gdzie teraz jest helikopter? - zapytał Barrett. - Krąży jakieś dwa kilometry na wschód - odparła Jen. - Sam, jak wygląda sytuacja na zdjęciach satelitarnych? - Kolumna ciężarówek się zatrzymała, szefie. Niecałe pięć kilometrów stąd. Niewykluczone, że to zwykły zbieg okoliczności. Może dowództwo brygady zarządziło tylko ćwiczenia? - Travis, jeśli dopuścimy, żeby gliniarze zabrali Jurija, już nigdy nie zobaczymy go żywego! - powtórzyła błagalnym tonem Sara. - Zrób coś! Barrett popatrzył na nią z ukosa. - Owszem, zrobimy coś. Będziemy tu siedzieli spokojnie i cichutko... do czasu, aż Nobakow odciągnie policję. Potem zajmiemy się naszym głównym celem, spróbujemy powstrzymać Miecze Allaha przed zabiciem dwudziestu milionów naszych rodaków i wszystkich Kubańczykach. Sara ze łzami w oczach przygryzła wargę. Spojrzała na zewnątrz. Nobakow stał z dłońmi opartymi o maskę wozu i spokojnie poddawał się rewizji. Wciąż się uśmiechał. Co za odwaga! - pomyślała. Jurij nie jest żołnierzem, a jednak poświęca życie dla naszej misji! Ledwie mogła się powstrzymać, by wbrew rozkazom nie zastrzelić obu gliniarzy, nie wybiec z domu i rzucić się Rosjaninowi na szyję. - Helikopter zawraca w naszą stronę, szefie - zameldowała Olsen. 116 - Ciężarówki wciąż stoją na poboczu - dodał Sam. - Wóz opancerzony też nie rusza. - Chudy mówi, że... - zaczął Travis. - Cholera! - warknął. Na oczach całej grupy większy z policjantów podszedł do Nobakowa od tyłu i uśmiechając się szeroko, z całej siły huknął go pięściąw plecy na wysokości nerek. Zaskoczony Rosjanin wyprostował się gwałtownie. Dowódca patrolu wyciągnął pałkę i zdzielił nią doktora w skroń. - Jurij! - krzyknęła Sara, zadudniło w słuchawkach. Pewnie nawet policjanci przed domem usłyszeliby Greene, gdyby całkowicie nie pochłaniało ich katowanie Nobakowa. Aresztant osunął się na kolana i zasłonił rękami głowę. Gliniarze kopali go i okładali pałkami. Sara poderwała się i uniosła broń do ramienia. Travis był na to przygotowany. Przetoczył się po podłodze, zwalił Sarę z nóg i odepchnął pistolet. Patrzyła na dowódcę z wściekłością. Wargi jej dygotały. Barrett ukląkł bez słowa, wymierzył w niąpalec wskazujący i rzucił piorunujące spojrzenie. Po chwili silnie wcisnął jej pistolet w dłoń. Kurczowo zacisnęła palce na kolbie. Wstała i otarła łzy. Podkradła się do okna. Policjanci akurat wpychali nieprzytomnego Nobakowa na tylne siedzenie samochodu. Radiowóz ruszył z piskiem opon. Klapnęła ciężko na podłogę. - Ty... łajdaku... - mruknęła do Travisa, szlochając. - Przyznaję się do winy, wysoki sądzie - rzekł, odprowadzając wzrokiem odjeżdżający wóz patrolowy. 25 września, godzina 21.34, pięćset metrów nad Cienfuegos, Kuba Raimundo zaparł się łokciami o ramę szyby, by choć trochę zamortyzować wibracje śmigłowca. Popatrzył przez lornetkę na odległą willę. Pięć minut wcześniej przejechał pod nimi radiowóz z nieprzytomnym Rosjaninem na tylnym siedzeniu. Świetnie, pomyślał pułkownik. Z przyjemnością później zajmę się tym zdrajcą. Pierwsza faza zakończyła się sukcesem. I w samą porę. Słońce już zachodziło. Wkrótce miało się zrobić całkiem ciemno, a wtedy trudno byłoby wyłapać przeklętych amerykańskich zbirów. Na szczęście druga faza też przebiegała zgodnie z planem. W lornetce zobaczył właśnie skradzioną karetkę. Ambulans wyjechał z garażu na wąską osiedlową uliczkę. Głupcy! -pomyślał Raimundo. Myśleli, że przechytrzyli wszystkich! Co za arogancja! Sądzili, że jeszcze nie wiem, iż ominęli blokady na drogach wokół Hawany, jadąc ambulansem! Ci idioci z policji szybko znaleźli ogłuszonych sanitariuszy. Zdradzieckie amerykańskie łotry! Ale teraz to on, pułkownik Rafio Raimundo, był panem sytuacji. Tak jak podejrzewał, próbowali 117 uciec z willi Rosjanina tą samą czerwoną karetką! Mógł teraz wziąć odwet za zhańbienie go poprzedniej nocy przy Avenida de las Floras! Raimundo wcisnął klawisz nadawania. - Orzeł Jeden do Czarnej Maczety! - rzucił do krótkofalówki. W słuchawkach rozległa się niewyraźna odpowiedź. Oficer cedził słowa i przekrzykiwał warkot silnika rosyjskiego wozu opancerzonego. - Zgłasza się Czarna Maczeta, pułkowniku. Słucham. - Zbliżają się, kapitanie! Jadą czerwoną hawańską karetką! Musicie nawałnicą ogniową zabić wszystkich znaj dujących siew środku! Gdyby komuś udało się uciec... nie odnaleźlibyśmy go więcej! - Raimundo nadal nie miał odwagi powiedzieć nikomu o swoich podejrzeniach, że wróg może być niewidzialny. Kapitan Estavo Eduardo, dowódca drugiej kompanii pierwszego batalionu Siódmej Uderzeniowej Brygady Piechoty Zmotoryzowanej Rewolucyjnej Armii Republiki Kubańskiej, otarł spocone dłonie o czerwony beret i po raz setny sprawdził rozmieszczenie pododdziałów. Załogi z karabinami maszynowymi czuwały po obu stronach jezdni, ale wyznaczone im pola ostrzału się nie przecinały. Wóz opancerzony blokował drogę. A gdyby łaskawym zrządzeniem samej Najświętszej Panienki którykolwiek z amerykańskich terrorystów zdołał wyskoczyć z ambulansu, w głębi ulicy czaiło się dziewięćdziesięciu sześciu spadochroniarzy. Nawet duch nie wyśliznąłby się z tej pułapki. Niewykluczone, że zasłużę sobie na awans, pomyślał Eduardo. Spojrzał w stronę śródmieścia, gdzie krążący nad domami helikopter znaczył kierunek, z którego zbliżali się Amerykanie. A może nawet przeniosąmnie z Cien-fuegos do dowództwa brygady w Hawanie, dalej od tego wściekłego grubego babska, jakim stała się moja żona! - Wycofać się! - rozkazał. Kierowca wprowadził wóz tyłem na wyznaczone stanowisko, gdzie nie był widoczny z ulicy, ale miał szerokie pole ostrzału dla zamontowanego w wieżyczce ciężkiego karabinu maszynowego kalibru 12,7 milimetra. Sam zajmę miejsce strzelca! - rozmyślał podniecony kapitan. Karetka pojawiła się na głównej ulicy i wyraźnie przyspieszyła. Jechała ze zgaszonymi światłami, chociaż słońce już zapadło w morze na wysokości Jukatanu. Ambulans skręcił w szeroki bulwar prowadzący przez bogate osiedle domków jednorodzinnych. W pewnym momencie zwolnił, zabłysły czerwone światła stopu, ale zaraz ruszył dalej pełnym gazem. Wysokoprężny silnik zawył na wysokich obrotach. Kapitan Eduardo wyraźnie usłyszał zgrzytnięcie skrzyni biegów w momencie zmiany przełożenia. Chcą się przebić, przemknęło mu przez myśl. Próbują uciec z zasadzki. Biedni głupcy! No, chodźcie do mamuśki! - Preparado! - rzucił przez radio. Wzdłuż ulicy dały się słyszeć stłumione szczęknięcia zamków broni. 118 Nagle dostrzegł karetkę, słabo widoczną w szarówce. Coraz szybciej pędziła zakosami po całej szerokości jezdni. Domyślili się! Zdumiony Eduardo aż zaklął pod nosem. Skąd te amerykańskie łajdaki mogą wiedzieć o naszej pułapce?! - Ognia! - wrzasnął do krótkofalówki. Wyrzutnia pocisków przeciwpancernych, ukryta na stojącej po przeciwnej stronie ulicy ciężarówce, bluznęła ogniem. Ze złowieszczym świstem sze-ściokilogramowy, wypakowany trotylem stalowy pocisk rosyjskiej produkcji pomknął nad asfaltem i trafił w kratownicę maski ambulansu, w pobliżu lewego reflektora. Ulicę rozjaśniła kula białych płomieni. Eksplozji towarzyszył ogłuszający huk. Drzwi i okna karetki poleciały na wszystkie strony. Przednie koła potoczyły się dalej po jezdni. Zderzak i maska, zamienione w kawałki pomiętej blachy, wystrzeliły wysoko w powietrze. Reszta wraku błyskawicznie znik-nęła w morzu ognia rozlanej ropy. Na asfalt posypał się deszcz drobniejszych, dymiących części samochodu. Zaterkotały karabiny maszynowe. Eduardo także nacisnął spust. Od impetu wystrzałów wielkokalibrowych pocisków aż zatrzęsła się cała wieżyczka. Spadochroniarze wzięli to za sygnał do ataku i po obu stronach ulicy strzeliły ognie z luf pistoletów maszynowych. Płonący wrak ambulansu chwiał się i podskakiwał pod nawałą kul zdolną zatopić pancernik „New Jersey". Piekielna kanonada trwała dobre czterdzieści sekund. W końcu zaczęła stopniowo przycichać, w miarę jak żołnierze uzmysławiali sobie bezcelowość dalszego ostrzału. Przypominające klejnoty pomarańczowe skry na karoserii płonącego auta rozbłyskały coraz rzadziej. Kapitan Eduardo spoglądał na te fajerwerki znad dymiącej lufy karabinu maszynowego. Serce waliło mu jak młotem. Wspaniała zasadzka! Sięgnął po krótkofalówkę, żeby zakomunikować o błyskotliwym zwycięstwie pułkownikowi Służby Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Nagle wóz opancerzony zako-łysał się lekko... mimo że trzech członków załogi było na ulicy razem ze spadochroniarzami. .. Kapitan poczuł niewyjaśnione ukłucie strachu. Żołądek podszedł mu do gardła. Odwrócił się szybko, ale na pancerzu nie zauważył nikogo. Tylko... Co to było...? Jakieś dziwne zafalowanie powietrza... Ciepło bijące od rozgrzanego silnika? Wóz nadal wyraźnie się kołysał! Eduarda przeszył zimny dreszcz. - Kto tam?! - Usiłował wzrokiem przebić ciemność. Sięgnął do kabury na biodrze. - Zameldować się, żoł...! Aaa...! Głos uwiązł mu w gardle. Niewidzialna łapa zacisnęła się na szyi kapitana i zaczęła go wywlekać z wieżyczki. Raz i drugi kopnął, lecz po chwili jego stopy zadyndały w powietrzu. Dopiero teraz poczuł na karku ciepły oddech, doleciała go woń potu. Spostrzegł też, że jakimś cudem zawisł nad jezdnią 119 obok wozu. Nie mógł zaczerpnąć tchu, w uszach mu dzwoniło, w głowie kołatały się bezładne myśli. Zachował jednak tyle świadomości, by wyłowić i zrozumieć złowieszcze angielskie słowa szeptem wypowiadane przez kogoś z nicości. -Nieźle to urządziłeś, zafajdany Kubańcu. Ale nic ci z tego nie wyszło. Potem mózg kapitana Eduardo zarejestrował już tylko cichy trzask pękających kręgów szyjnych. - Orzeł Jeden do Czarnej Maczety! - doleciało z krótkofalówki wywołanie na tle donośnego wycia turbiny śmigłowca. - Orzeł Jeden do Czarnej Maczety! Odezwijcie się, kapitanie! Nikt się jednak nie zgłaszał. Spadochroniarze z siódmej brygady mieli rozkaz czekać na swoich pozycjach, dopóki nie zostanie zarządzony odwrót, i pilnie uważać na coś, co próbowałoby uciec z zaatakowanego ambulansu. O co dokładnie chodziło, Eduardo nie umiał wyjaśnić. Powiedział tylko, że właśnie tak wyraził się dowodzący operacją pułkownik służby bezpieczeństwa. Wszystkim wydało się to dziwne, ale każdy wytężał wzrok, zadając sobie pytanie: cóż mogłoby przetrwać takie piekło. Teraz jednak niepokoiło ich milczenie kapitana nawoływanego przez radio. Po północnej stronie bulwaru żołnierze ze zdumieniem wpatrywali się w krzaki naprzeciwko. Wiedzieli doskonale, że w ciemnym gąszczu kryją się koledzy. Najpierw doleciał stamtąd stłumiony okrzyk, potem padła krótka seria z pistoletu maszynowego. Blask płomieni z lufy na chwilę rozjaśnił ciemności. Dwóch spadochroniarzy wrzasnęło z bólu, czterech osunęło się na ziemię! Później, kilka metrów dalej, rozległy się kolejne strzały i dwóch następnych żołnierzy wypadło z ukrycia. Wreszcie na środku jezdni rozerwał się granat! Szybko odzyskali zimną krew. Nie ulegało wątpliwości, że Amerykanie jakimś cudem wymknęli się z zasadzki i teraz zaatakowali! Jak jeden mąż spadochroniarze zaczęli strzelać w zarośla obrzeżające od południa szeroką ulicę. W gęstwinie zapanował chaos. - Americanos! -jęknął ktoś z wyraźnym jamajskim akcentem i posłał serię z pistoletu w stronę kolegów przyczajonych po drugie stronie bulwaru! Chwilę później padła druga seria i ten sam głos zawołał po hiszpańsku: - Tam są! Tam! Na asfalcie eksplodował granat! Komandosi z północy nie wytrzymali, posypał się grad kul. W zaroślach żołnierze zaczęli padać jak muchy. Rozległy się dzikie wrzaski. W ten oto sposób niewidoczny w mroku kapitan Jacąues DuBois z piechoty morskiej Stanów Zjednoczonych w pojedynkę sprawił, że cała druga kompania pierwszego batalionu Siódmej Uderzeniowej Brygady Piechoty 120 Zmotoryzowanej Rewolucyjnej Armii Republiki Kubańskiej zaczęła się sama wycinać w pień. Raimunda początkowo ogarnęła nieopisana radość. Z pułapu pięciuset metrów było doskonale widać, że nikt, nawet niewidzialny, nie ma szans wyjść cało z zasadzki. W karetkę trafiono pociskiem przeciwpancernym, który zatrzymałby nawet sześćdziesięciotonowy czołg. Zmasowany ogień z broni maszynowej dokonał dzieła zniszczenia. Z ambulansu został rozżarzony wrak. Można było tylko żałować, że w tym piekle nie ocalały choćby szczątki amerykańskiego terrorysty, wystarczające do późniejszej identyfikacji. Radość pułkownika minęła jednak szybko, kiedy ten nierozgarnięty wieśniak, dowódca kompanii piechoty, nie zgłosił się na wezwanie przez radio. Teraz natomiast Raimundo zupełnie osłupiał. Z góry widział rozbłyski wystrzałów i słyszał w słuchawkach bezskuteczne nawoływania o wstrzymanie ognia. Uświadomił sobie, że ci idioci w dole prują do siebie nawzajem. Co tam się stało, do cholery?! Eusebio Gonzales był pijakiem, ale nie głupcem. Strzały z broni maszynowej nie wróżyły nic dobrego. Uznał więc, że powinien się zaszyć choćby w mysiej dziurze. W pierwszej chwili pomyślał, że to ćwiczenia wojskowe. Zaraz jednak doszedł do wniosku, że armia nie urządzałaby manewrów w gęsto zamieszkanej willowej dzielnicy miasta. Stwierdził zatem, że podobnie jak w Hawanie doszło do wojny między gangami narkotykowymi. A może cholerni amerykańscy komandosi w końcu przybyli po Wielkiego Wodza? Postanowił nie zaprzątać sobie tym głowy, bo żadne rozwiązanie nie było dla niego korzystne. Przystanął tylko na chwilę, żeby pociągnąć ostatni łyk słodkiego rumu z piersiówki, i przyspieszył kroku. Chciał jak najprędzej oddalić się z miejsca strzelaniny. Na pobliskiej pętli stał autobus. Gonzales wiedział jednak, że kierowca wyruszy na trasę dopiero rano. Załamanie się kubańskiej gospodarki po upadku Związku Radzieckiego szczególnie dotknęło wszystkie przedsiębiorstwa państwowe, nawet komunikację miejską. Eusebio zatrzymał się pod wiatą i ze zdziwieniem popatrzył na stare brązowe volvo, które na skrzyżowaniu skręciło w jego stronę. To też mogło oznaczać kłopoty. Mimo ciemności wóz jechał ze zgaszonymi światłami. Co więcej, był tak przeładowany, że koła prawie siedziały na felgach. Niestety, noc przywidzeń Gonzalesa miała się dopiero zacząć. Był nie tylko pijakiem, ale i karciarzem, a w komunistycznym kraju za uprawianie wszelkiego hazardu groziły surowe kary. Wyczuwając zagrożenie, Gonzales dał nura za wiatę i zaczął ostrożnie zza niej wyglądać. 121 Okrągłymi ze zdziwienia oczami odprowadził przejeżdżające volvo. W samochodzie nikogo nie było! Obładowane auto wiozło tylko dwie duże wojskowe skrzynie na tylnym siedzeniu i trzecią na dachu, lecz poza tym w środku żywej duszy! Nawet za kierownicą! Z rozdziawionymi ustami Gonzales szybko cofnął się głębiej w cień. Potrząsnął głową, żeby odzyskać jasność widzenia, ale to nic nie dało. Całkiem puste volvo z plastikowymi wojskowymi pojemnikami o zaokrąglonych bokach zatrzymało się na pętli, nie dalej niż trzydzieści metrów od niego! Kubańczyk z jękiem osunął się na ziemię. Na jego oczach w falującym rozgrzanym powietrzu pojawiło się dosłownie znikąd sześciu żołnierzy w panterkach! Pięciu siedziało na zewnątrz, na dachu i bagażniku auta, a szósty zmaterializował się za kierownicą! Spiłem się, pomyślał Gonzales. Zerknął podejrzliwie na trzymaną w ręku piersiówkę. Urżnąłem się jak cholera albo mi się we łbie pomieszało! Mam halu... halucy... Matko Przenajświętsza! To widzenie! Eusebio krzyknął ze strachu, kiedy niewidzialne ręce chwyciły go pod ramiona i postawiły na nogi. - Cicho bądź, ochlapusie! - skarcił go miękki, głęboki baryton. Stojący na pętli autobus zaczął dziwnie falować. Gonzales znowu jęknął, wziął głębszy oddech, otworzył szeroko usta, lecz zamiast krzyku rozległo się tylko stłumione rzężenie. Właśnie w tej chwili jakiś olbrzym... potwór... diabeł! zaczął się przed nim wyłaniać z niebytu! I ten także był w mundurze! I... Matko Boska! Rodzicielko Jezusa Chrystusa...! W ogóle nie miał twarzy! A do tego mówił... Englese! - Americanos! - warknął głucho Gonzales głosem Ojca Chrzestnego. -Inwazja! Inwazja! - Rety! - syknął potwór po angielsku. - Co, do cholery, zrobimy z tym starym piernikiem? Szkoda kuli na takiego pijaczynę. - Americanos y muy bondadl - wycedził z przejęciem Gonzales, szeroko rozkładając ręce. -Americanos excellencio! Castro bastardo! - Łzy popłynęły mu z oczu. - Castro! Teatralnie splunął na chodnik. - Dobrze, już dobrze. Rozumiem. Hej, szefie! Co mam zrobić z tym... - Ja się nim zajmę - odpowiedział kobiecy głos. Do wiaty podszedł inny, mniejszy żołnierz, również bez twarzy. Gonzales zatrząsł sięjak osika. Już nic gorszego nie mogło mu się przytrafić. Mniejszy żołnierz z kobiecym głosem wyczarował skądś strzykawkę z długą błyszczącą igłą. Pod Eusebio nogi się ugięły. Osunął się bez czucia na chodnik. - Wszystko w porządku, majorze - zameldowała Sara po sprawdzeniu pulsu leżącemu pod wiatą kubańskiemu włóczędze. - To tylko bezdomny pijak. Dam mu silny środek nasenny, ocknie się najwcześniej za osiem 122 godzin. A wtedy już nie będzie miało znaczenia, co naopowiada o swojej przygodzie. - W porządku - odparł Travis. Dieslowski silnik niebieskiego miejskiego autobusu obudził się do życia, rura wydechowa plunęła kłębami smolistego czarnego dymu. Stan wyczołgał się spod pojazdu, wstał i wsunął z powrotem klucz uniwersalny do kieszeni kombinezonu. - Ładujcie skrzynie - rozkazał Barrett. Polecił wyłączyć kamuflaż kombinezonów, kiedy tylko zajechali na pętlę. Musieli oszczędzać akumulatory. Mieli przed sobą krytyczną noc. Stan wgramolił się za kierownicę miejskiego autobusu. Noga wciąż go bolała, ale mógł chodzić o własnych siłach. Hunter zajął posterunek na końcu, Jen z przodu, obok kierowcy. Kiedy tylko ruszyli, Sara obejrzała się jeszcze na pijanego Kubańczyka. Chwilę później wyrzuciła strzykawkę przez okno, zapięła kieszeń z medykamentami i zasunęła szybę. Wnętrze autobusu cuchnęło jak szatnia drużyny piłkarskiej podczas przerwy w meczu, do czego w znacznym stopniu przyczyniła się jadąca w nim grupa Eagle. Greene osunęła się na siedzenie i znów zaczęła szlochać nad losem biednego Nobakowa. Mogła sobie wyobrazić, co się z nim teraz dzieje. Serce jej się kroiło od ponurych myśli. Travis nakazał podnieść przednie osłony hełmów BSH i klapnął ociężale obok Jacka, który wpatrywał się nieruchomo przed siebie. - Jak tyś to zrobił? - spytał zmęczonym głosem. - Tak jak mówiłem. Poszło nawet lepiej, niż planowałem. Podjechałem karetką pod górkę, zaciągnąłem ręczny hamulec i zablokowałem lewarkiem pedał gazu. Potem puściłem sprzęgło, zwolniłem hamulec i wyskoczyłem. Kubańczycy czekali dokładnie tam, gdzie ich namierzyli chłopcy generała Kraussa. Rozstrzelali pusty ambulans, została z niego kupa złomu. Mogę się założyć, że ten imbecyl Raimundo zacierał ręce z uciechy. -1 od razu ruszyłeś na miejsce spotkania, tak jak ci kazałem? Przez chwilę panowała cisza. -No... niezupełnie. - To znaczy? - Nie spodobało mi się, szefie, że mam zostawić tak liczny i dobrze uzbrojony oddział Kubańczyków. Natychmiast przystąpiliby do dalszych poszukiwań. -Tak? - Skręciłem kark temu kurczakowi, który dowodził kompanią. Resztę napuściłem, żeby zaczęła strzelać do siebie nawzajem. To wszystko. Wtedy się wycofałem. Travis westchnął głośno i wstał. - To wszystko, Jack? Jezus, Maria! Cieszę się, że nie kazałem ci tej uderzeniowej kompanii desantowej przeciągnąć na naszą stronę! - Zamilkł na krótko. -Dobra robota. - Poklepał komandosa po ramieniu i poszedł na przód autobusu. - Nie ma o czym mówić, szefie. - Jack ziewnął szeroko. 123 Barrett stanął między Olsen i Stanem. W oddali widać już było światła portu w Cienfuegos. Wziął Jen za rękę. Przez dobrą minutę patrzyli sobie w oczy, potem oboje skierowali wzrok na coraz bardziej wyraźny port. Był tam zacumowany „Global Arctic Star", z przeklętymi Mieczami Alla-ha na pokładzie. Nieco dalej na wschód, prawie nad samym morzem - zdaniem Travisa o wiele za blisko brzegu - stały groźne reaktory elektrowni jądrowej Juragua. Miały w sobie stokrotnie większy śmiercionośny potencjał niż bomby „Fat Man" czy „Little Boy", które spadły na Hiroszimę i Nagasaki. Rozdział dziesiąty 25 września, godzina 22.00, port w Cienfuegos, Kuba Jackie, chłopie! - mruknął z podziwem Sam, który z całym zestawem łączności satelitarnej podskakiwał na podłodze trzęsącego się autobusu. - Nie wiem, coś ty zrobił chłopcom z siódmej brygady, ale musiał tam być niezły kocioł. Dostałem wiadomość od generała Kraussa. Kubańskiej armii aż się smażą nadajniki. Dowódca pierwszego batalionu utrzymuje, że jego kompania została zaatakowana przez „przytłaczające siły amerykańskie", ale dzielnie odparła natarcie. - Słyszałem już od paru kobiet, że jestem przytłaczający - odparł zupełnie poważnie Jack. - O kurczę! - Jen wyszczerzyła do niego zęby w uśmiechu. - A co, nie wiedziałaś? - DuBois dopiero teraz uśmiechnął się tak, że w autobusie pojaśniało. -Nie do wiary! - ciągnął Sam. - Posłuchajcie! Generał Krauss donosi, że podoficerowie drugiej kompanii i ten błazen Raimundo bez przerwy szczekają na siebie przez radio. Wojskowi przyznają, że w spalonym wraku karetki nie znaleźli ani kawałka zwęglonych ludzkich szczątków, ale tylko dlatego, że Americanos zdołali wcześniej wyskoczyć z samochodu. Raimundo wyzywa żołnierzy od skretyniałych, nieodpowiedzialnych sukinsynów. I robi to w ogólnodostępnym paśmie. Dowódcy drużyn z kolei wygrażają, że zestrzelą pułkownika razem z helikopterem! Czy to nie wspaniałe?! Jack pokręcił głową i zachichotał. - Kubańczycy już tacy są, chłopie. To gorącokrwista nacja. - Oho! - mruknął Wong grobowym głosem. 124 - Tylko mi nie mów, że zaraz znów wdepniemy w gówno! - warknął DuBois. - O co chodzi, Sam? - spytał Travis. - Mam dobre i złe wieści. „Global Arctic Star" już nie stoi przy nabrzeżu. - Jasna cholera! - rzucił Stan znad kierownicy. - Ale dobra wiadomość jest taka, że zakotwiczył w głębi basenu portowego. - Szlag by to trafił! - zaklął Powczuk. - Potwornie ciężko będzie się dostać niepostrzeżenie na pokład, skoro ta pieprzona balia odbiła od nabrzeża. Miejmy nadzieję, że zostawili chociaż spuszczoną drabinkę. - Wątpię - wtrącił Travis. - Nie zapominajcie, że dowodzi Nassir Al--Husseini. To pustynny orzeł, który nigdy nie sypia. On nie popełni takiego błędu. Sam, zapytaj Kraussa... - Czy Miecze nadal są na pokładzie? Już to zrobiłem. Nikt nie zaobserwował, by schodzili na ląd. - Przynajmniej to dobre. - Barrett westchnął. - Nie przeszliby na drugą stronę ulicy, żeby się odlać, bez Ibrahima Shanaana, ich bombowego geniusza. A wiemy, że dwie godziny temu on był jeszcze na statku. 25 września, godzina 22.21, port w Cienfuegos, Kuba Pierwszy etap desantu na „Global Arctic Star" przebiegł bez kłopotów. Greene została, żeby ukryć autobus i go pilnować, chociaż wszyscy wątpili, aby przed świtem ktokolwiek zauważył jego zniknięcie i wszczął alarm. Sara jednak najbardziej przeżyła aresztowanie Nobakowa i według Travisa była całkiem rozkojarzona, wolał więc ją zostawić na lądzie. Obrzuciła dowódcę ostrym spojrzeniem. - Rozkaz, majorze! - syknęła. Barrettowi zrobiło się żal dziewczyny. Bardzo cenił jej dokonania w poprzednich operacjach, uważał ją za niezastąpionego członka grupy. Tylko skąd mógł przypuszczać, że akurat podczas tej akcji Sara się zakocha? Jack wyskoczył z pomysłem, żeby załatwić całą załogę kutra patrolowego i zająć łódź. Argumentował, że policji nikt nie odmówi prawa dobicia do burty statku. Travis jednak odparł szybko, że wszystko spaliłoby na panewce, gdyby patrol nie zameldował się przez radio o wyznaczonej porze. Jen podsunęła myśl, aby ukraść jacht z pobliskiej niestrzeżonej przystani. Barrett odrzucił i ten pomysł. Stwierdził, że pojawienie się prywatnego jachtu po zmroku w przeładunkowej części portu byłoby mocno podejrzane. Hunter niczego nie zaproponował. Świetnie wiedział, że desant z hałaśliwego helikoptera w ogóle nie wchodzi w rachubę. Nie mówiąc już o tym, że trudno byłoby zwędzić śmigłowiec i niepostrzeżenie przylecieć nim do portu. 125 Sam milczał, pogrążony w smętnych rozważaniach o tym, że sprytny Chińczyk z Queens może w każdej chwili zginąć podczas tej zasranej zabawy w komandosa. Jestem skończonym idiotą! - wytykał sobie w myślach. Ze złością spoglądał na roziskrzone księżycowym blaskiem fale. Wciągał głęboko w nozdrza słonawe wilgotne powietrze nasycone smrodem gnijących wodorostów i rozkładających się ryb. Co ja tu robię, do diabła?! Tak to się kończy, jak człowiek da się przyłapać na niewinnym włamaniu do sieci komputerowej NSA. A potem próbuje przechytrzyć sędziego, który stawia do wyboru: albo praca w agencji, albo od trzech do pięciu lat w więzieniu Attica, w jednej celi z sadystycznym, homoseksualnym bliskim kuzynem górskich goryli. I teraz mam za swoje! Na brzuch Buddy! Ugrzęzłem na Kubie z czwórką innych świrów, zakochaną do szaleństwa lekarką i żarliwą seksbombą, która ostrym granatem odłamkowym tłucze bandziorów do nieprzytomności i do tego w ich własnym samochodzie! Tak, do cholery! Strasznie chciałbym ją przelecieć! Tylko co ja tu robię?! - W takim razie pożyczmy sobie barkę do wywozu śmieci - podsunął Stan. - Do świtu nikt nie zauważy, że zniknęła. Nikt też się nią specjalnie nie zainteresuje, a i za dnia jej obecność na terenie basenu nie wzbudzi żadnych podejrzeń. - Dobry pomysł - podchwycił Travis. I tak oto trzech łachmaniarzy zbierających śmieci z terenu portu, zanim się spostrzegło, wylądowało w komórce na narzędzia na pokładzie własnej barki. Po głowach spętanych i zakneblowanych mężczyzn kołatała się jedna myśl: Americanos! Inwazja! Sześcioosobowa grupa wyprowadziła niewielką, do połowy wyładowaną odpadami, odkrytą barkę na wody zatoki Cienfuegos. Mimo dokuczliwego odoru wszyscy bez szemrania zajęli wyznaczone posterunki obserwacyjne. Na mostku Stan udzielał Wongowi szybkiej lekcji sterowania kubańskimi pływającymi śmieciarkami. - Stan, ni cholery się nie znam na pływaniu! - Świetnie. W takim razie postawię Huntera za sterem, a ty jako zwiadowca pierwszy wejdziesz na statek. - To jak mówiłeś? Do czego służy ta dźwignia? Pół godziny później Powczuk klął pod nosem, obserwując wyłaniający się z mroku cel. - Miałeś rację, szefie - powiedział. - Koniec trapu wisi dobre osiem metrów nad falami. - Przekazał żyroskopową lornetkę Travisowi i dodał: - Szykuje się najtrudniejsze zadanie na dzisiaj. Odczekali jeszcze pół godziny, aż zaszedł księżyc. Stan zsunął się po cichu za burtę. Miał na sobie zwykły skafander płetwonurka, bo mimo zapewnień, że kombinezony wytrzymają nawet ulewę, woleli się w nich nie zanurzać w morskiej wodzie. Na wszystkich spore wrażenie zrobił krótki akapit 126 wytłuszczony w instrukcji obsługi: Uwaga! Pływanie w kuloodpornym wojskowym kombinezonie kamuflażowym niskiej widoczności marki Texas Instruments może być przyczyną groźnego porażenia elektrycznego! Załoga spoglądała, jak Stan powoli, bardzo ostrożnie odpływa w stronę odległego o siedemset metrów „Global Arctic Star". Bali się bliżej podpłynąć barką, żeby nie wzbudzać podejrzeń wartowników na statku. Po kilku metrach Stan zniknął im z oczu w mętnej wodzie, pokrytej plamami oleju. Cała piątka nasunęła na twarz czołowe zasłony hełmów i włączyła noktowizory. Nagle otoczenie ukazało im się nadzwyczaj wyraźnie, tyle że w zielonkawych odcieniach. Pospuszczali nisko głowy, żeby nie patrzeć wprost na światła pozycyjne statku, które na ekranach termowizyjnych płonęły oślepiającą bielą. Powczuk nie potrzebował płetw. Służył przecież w komandzie SEAL. Pływał jak ryba. Teraz też sprawnie poruszał się w wodzie, mimo że był zmęczony, niewyspany i ranny. Na piersi miał przymocowany mały pneumatyczny ponton ratunkowy oraz starannie zwinięty piętnastometrowy kawałek cienkiej i wytrzymałej, syntetycznej linki alpinistycznej. A na udzie, w foliowanym nylonowym pokrowcu - pistolet Hecklera & Kocha z tłumikiem. Miał też specjalne gumowe rękawice z elastyczną błoną między palcami, jak u kaczki. Tyle że palec wskazujący pozostał bez osłony, żeby łatwiej było strzelać z pistoletu. Wewnętrzną stronę rękawic pokrywała gęsta i bardzo kleista substancja, podobna do lepkiego kitu, jakiego używają zawodnicy w skoku o tyczce. Po dwudziestu dwóch minutach dotarł do strefy przyboju. Gładka stalowa burta statku wznosiła się pod ostrym kątem na dwanaście metrów ponad wodę. Paliły się światła w kajutach. Na dziobie i rufie były włączone czerwone i zielone lampy pozycyjne, a bliżej dziobu z otworu wylewowego wyciekał cienki strumień wody. Z maszynowni dolatywał basowy warkot generatorów wysokoprężnych. Tutaj, z dala od brzegu, fale sięgały nawet dwóch metrów. Stan wybrał odpowiedni moment, żeby na grzbiecie kolejnej fali szybko pokonać dystans dzielący go od burty. Boleśnie stłukł sobie ramię o masywny łańcuch prawej dziobowej kotwicy. Co gorsza, cofająca się fala znów wyrzuciła Staną daleko do tyłu. Zrobił kilka energicznych wymachów, by ustawić się w dogodnej pozycji. Ale tym razem został ciśnięty bokiem na łańcuch. Z całej siły zagryzł zęby, żeby nie zawyć z bólu. Miał wrażenie, że przy każdym ruchu wbija mu się w ciało ostrze noża. Postękując cicho, kurczowo objął ramionami łańcuch kotwiczny. Druga próba zakończyła się powodzeniem, ale dwukrotne silne stłuczenie nie pozostało bez skutku. Rana na biodrze bolała jak diabli. Stan nabrał nawet podejrzeń, że szwy puściły i znów zaczął krwawić. Pomyślał też ze smutkiem, że w tych wodach aż roi się od rekinów młotów, a barrakudy są tu grube jak słupy telegraficzne. 127 Łańcuch był pokryty śliską warstwą mułu, glonów i wodorostów, nie mówiąc już o ostrych zadziorach skorodowanego metalu. Następna fala natarła na Powczuka z takim impetem, że omal go nie ogłuszyła. Potrząsnął głową, żeby odzyskać jasność widzenia, i zaczerpnął tchu. Ledwie mógł poruszać nogą. Powoli zaczął się wspinać po zdradliwie śliskim łańcuchu, wychodzącym z wody pod kątem trzydziestu stopni. Dziesięć metrów wyżej huk fal stał się znośny, a łańcuch był mniej śliski, ale za to kołysanie znacznie się nasiliło. Stan omal nie wpadł z powrotem do wody, gdy łańcuch nieoczekiwanie się poluzował, a potem znów naprężył. Gwałtowne szarpnięcie wyrzuciło Powczuka metr w górę. Ukryty pod krawędzią burty Stan zrobił sobie krótki odpoczynek. Nad jego głową łańcuch znikał w wielkiej eliptycznej kluzie obrzeżonej grubym stalowym kołnierzem. Powczuk już chciał podjąć żmudną wspinaczkę, kiedy usłyszał syk pary i kilka głośnych brzęknięć zapadek na kole windy kotwicznej. Serce w nim zamarło. Matko Boska, szykują się do podniesienia kotwicy! - pomyślał. Chwycił się mocniej i spojrzał w dwunastometrową przepaść pod sobą. Gorączkowo rozważał możliwość skoku do wody, bo tylko w ten sposób mógł się uchronić przed zmiażdżeniem na bębnie windy. Łańcuch przeciąłby go na pół z taką łatwością, jak piła mechaniczna dojrzałego arbuza! Znów syknęła para i szczęknęły zapadki. Łańcuchem szarpnęło. Ogniwa z głośnym łoskotem zaczęły znikać w otworze niczym długa nitka spaghetti połykana przez wygłodniałego zapaśnika sumo. - O cholera! - krzyknęli równocześnie Hunter, Jack, Jen i Sam. Na ekranach noktowizorów doskonale widzieli, jak Stan razem z łańcuchem podjeżdża w górę. Wszyscy świetnie rozumieli, czym to grozi. Każdy mógł sobie wyobrazić, co się stanie, gdy najwyższy pięciometrowy odcinek łańcucha zacznie się nawijać na bęben windy razem z Powczukiem. - Skacz! - rzuciła mimowolnie Olsen. - Skacz, palancie! - mruknął Blake. - Och nie -jęknął Wong, kiedy Stan zniknął w otworze kluzy. - Jasna cholera! - zaklął Jack. - Gdzie ten łańcuch wychodzi? -Nie mam pojęcia - odparł Travis z zadziwiającym spokojem. - Ale Stan mógł zeskoczyć. Jeśli tego nie zrobił, to na pewno miał powód. Zaczekajmy! Powczuk myślał tylko o tym, żeby nie dać się wciągnąć pod łańcuch, który z brzękiem przesuwał się wąskim tunelem. Po wydostaniu się na górę musiał szybko zeskoczyć i pokonać co najmniej dziesięciometrowy odcinek pokładu między wylotem kluzy a prowadnicami windy kotwicznej. Nie było to wcale 128 proste zadanie. Parę metrów od kluzy w tunelu biły pod ciśnieniem strumienie wody, które obmywały łańcuch z mułu i wodorostów. Ale największe zagrożenie stanowiła możliwość obrócenia się łańcucha. W takiej sytuacji człowiek zostałby przygnieciony do ściany tunelu. W mniejszej skali przypominałoby to wetknięcie palca między łańcuch a zębatkę rozpędzonego motocykla. Stan walczył z narastającą paniką. W kółko powtarzał w myślach, że jeśli dopisze mu szczęście, gładko i szybko zostanie wywindowany na pokład. Po chwili został przeciągnięty nad kołnierzem kluzy. Znalazł się w ciasnym tunelu. Natychmiast gorzko pożałował, że popełnił kardynalny błąd w ocenie sytuacji. Wewnątrz panował nieopisany jazgot przesuwających się po stalowym korycie ogniw. Wokół było ciemno j ak w kopalni węgla. Powczuk szarpał się w lewo i prawo, byle tylko utrzymać się na wierzchu łańcucha. I modlił się, żeby podskakujące ogniwa nie zakleszczyły się na jego stopie czy dłoni, bo wtedy zgniotłyby mu palce na miazgę. Nagle w tył głowy uderzył go bijący pod ciśnieniem strumień wody. Natrysk przesuwał się powoli w dół pleców i ud, chłoszcząc niczym rózgi birmańskich mnichów. Stan aż zawył z bólu. Na szczęście krzyk utonął w donośnym brzęku łańcucha. Chwilę później Powczuk odniósł wrażenie, jakby na prawą stopę najechał mu walec drogowy. Wrzasnął jeszcze głośniej. Niedługo potem dostrzegł wylot tunelu. W mętnym blasku lamp widział gigantyczny, szeroki na trzy metry bęben windy. Piekielne koło obracało się zaledwie o parę metrów od wylotu. Tymczasem Stanowi brakowało sił. Nie był w stanie ruszyć ręką ani nogą. Zaczął się więc modlić, by w odpowiednim momencie spaść z łańcucha. Stoczył się z niego na bok. Ale natychmiast poczuł gwałtowne szarpnięcie i przenikliwy ból w zwichniętej kostce. Stopa ugrzęzła mu między ogniwami. Wojownik czasami potrafi się zorientować, kiedy nadszedł jego koniec. I Stan to wiedział. - Kocham cię, Angelo! - krzyknął, wleczony jak szmaciana lalka po mokrym pokładzie. Z przerażeniem patrzył na masywne zęby bębna. Metalowe szpice wbijały siew ćwierćtonowe ogniwa łańcucha z taką łatwością, jakby rozgryzały prażoną kukurydzę. Ale niekiedy wojownik może się również mylić. Nagle bęben znieruchomiał, łańcuch stanął, a z zaworu windy kotwicznej z sykiem uleciał nadmiar pary. Powczuk siłą bezwładności poleciał do przodu, obrócił się wokół stopy zaklinowanej między ogniwami i grzmotnął ramieniem w masywny wspornik kołowrotu. - Święta Mario, Matko Boża - wyszeptał, krzywiąc się od nieznośnego bólu, który aż do biodra przenikał dotąd zdrową i całkowicie sprawną nogę. Zaczerpnął głęboko powietrza i zagryzł wargi, żeby nie jęknąć mimo woli. To cud! - powtarzał w myślach. Leżał na wznak i czekał, aż serce przestanie mu łomotać jak oszalałe. Jego prawa stopa znalazła się metr nad pokładem. 9-Reaktor 129 Była na dobre zakleszczona między ogniwami drgającego jeszcze i ociekającego wodą łańcucha. Święta Mario, Matko Boża! Uzmysłowił sobie, że na szczęście wcale nie podnoszono kotwicy, a tylko wybierano luz, jaki się utworzył na skutek falowania. Jasna cholera! To prawdziwy cud! Stopniowo zaczęła mu wracać zdolność klarownego myślenia. Rozejrzał się szybko, czy nikt go nie obserwuje, ale od strony mostka górującego w pobliżu nikogo nie było. Spojrzał na zakleszczoną stopę i szarpnął nią z całej siły. Przeszył go taki ból, jakby ktoś przejechał mu po całej nodze rozżarzonym do białości żelazem. Łzy napłynęły Stanowi do oczu, piersią wstrząsnął spazmatyczny dreszcz. Przez chwilę Powczuk leżał bez ruchu. Nagle wpadł na pomysł wyjścia z trudnej sytuacji. Rozwiązanie nie było ani sprytne, ani łatwe, ale za to pewne. Sięgnął do uda prawej, unieruchomionej nogi, odkleił od skafandra pokrowiec i z bocznej kieszeni wyjął duży, ostry jak brzytwa nóż myśliwski z ząbkowaną u góry krawędzią. - Bęben przestał się obracać! - zawołał Sam. - Chyba więc nie podnoszą kotwicy - powiedziała Jen, wpatrując się przez lornetkę w szpiczasty dziób „Global Arctic Star". - Pewnie wlokła się po dnie i chcieli tylko poprawić jej ułożenie. -Nie widzisz...? -Nie, do cholery! Nigdzie go nie ma! - Zaraz! - odezwał się Hunter. - Czy mnie wzrok nie myli? - Aha! - Olsen gorączkowo poprawiła ostrość. - Tak! Udało mu się! Właśnie przerzucił linkę przez burtę! Udało się! - Do diabła, chyba jest ranny - mruknął Jack. - No, ale jeśli już tyle przeszedł, to i dowlecze się do mety. - Dobra. Ruszamy - zakomenderował Barrett. 25 września, godzina 22.55, pokład „Global Arctic Star", port w Cienfuegos, Kuba Carlo Cruz był panamskim chłopcem okrętowym. Przez czternaście godzin dziennie w kambuzie „Global Arctic Star" zmywał talerze, szorował gary, obierał kartofle i zeskrobywał przypalony tłuszcz. Ale i palił marihuanę, jeśli tylko udało mu się wygospodarować krótką przerwę i zaszyć się w ustronnym miejscu, co, jak na wszystkich statkach pełnomorskich, było bardzo trudne. Tej nocy znalazł sobie ciemny kąt między osłoną windy kotwicznej a bębnem kołowrotu. Wyciągnął z kieszeni skręta i sięgnął po zapałki... 130 Co za diabeł? - pomyślał. Chyba znów musieli wybierać luz łańcucha kotwicznego. Cały pokład mokry, uwalany szlamem i... krwią? Wyjrzał ostrożnie zza rogu windy. Tak. To krew. Wyraźne smugi... Pewnie jakieś stworzenie zaklinowało się w łańcuchu. Na przykład mewa. Nie, za dużo krwi. Plamy prowadziły do relingu i z powrotem i ginęły za osłoną drugiej windy... Chwileczkę! Przecież to odciski palców! Na relingu wyraźnie było widać ślady zakrwawionych ludzkich dłoni! Carlo Cruz zwalił się z nóg jak byczek złapany na lasso podczas rodeo. Huknął ramieniem o pokład. Drogocenny skręt wypadł na deski. Przerażony chłopak obrócił się szybko, żeby sprawdzić, co go złapało za nogę. Nie zdążył nawet w pełni pojąć tego, co zobaczył. Jakiś facet w mokrym czarnym skafandrze, cały wymazany krwią, jedną ręką trzymał go za kostkę, w drugiej ściskał... wielki nóż! Cruz jęknął i wierzgnął, ale miał ograniczoną swobodę ruchów w wąskiej przestrzeni za windą kotwiczną. Niespełna minutę później bezwładne ciało w zakrwawionym, kuchennym fartuchu ześliznęło się tunelem łańcucha, wyskoczyło z kluzy i spadło w rozkołysane dwanaście metrów niżej morskie fale. Nie wypłynęło na powierzchnię. - Jezus, Maria! -jęknął Hunter, rozgarniając rękoma ciemne wody w pobliżu burty „Global Arctic Star". Dziękował Bogu, że ma kamizelkę ratunkową. Wystraszył go ciężki duży przedmiot, który niedaleko z głośnym pluskiem wpadł do morza. - Co to było, do cholery? - Cicho! - syknęła Jen i wymownie zerknęła w górę. - Martwy dupek z transportem świeżego mięsa na przyjęcie krabów -szepnął płynący obok DuBois. - Ale to nie był Stan. Zdecydowanie za chudy. No i nie miał takiej paskudnej gęby. Travis pierwszy dotarł do liny, którą Powczuk przywiązał do masywnego żelaznego uchwytu na pokładzie statku. Cała grupa aż nazbyt dobrze miała zrozumieć teraz, dlaczego podczas szkolenia dowódca tak bardzo nalegał na ćwiczenie wspinaczki. Nawet z dużą siłą w dłoniach, dorównującązaciskowi żelaznych kleszczy kowalskich, niełatwo było wspiąć się dwanaście metrów po linie. Barrettowi także dygotały mięśnie rąk podczas mozolnej wędrówki na szczyt. Wyrzutem ramion chwycił się relingu i omal nie krzyknął, gdy czyjeś śliskie od krwi i mułu palce zacisnęły się na jego nadgarstkach. Jen złapała linę, kiedy nogi Travisa zniknęły za burtą. Mocniej docisnęła na przegubach taśmy spinające rękawice i wydźwignęła się z wody. Zaczęła się mozolnie wspinać, przekładając ręce od jednego supła do drugiego. Zrobiła sobie chwilę odpoczynku trzy metry od krawędzi burty, kiedy nagle została wywindowana aż do relingu. 131 Hunter ciężko dyszał, kiedy dotarł na pokład. Tylko ten cholerny DuBois nawet sienie spocił, co zresztą wszyscy przyjęli z ulgą, bo był za ciężki, żeby go wciągnąć. Cała czwórka w pośpiechu dała nura za osłony wind kotwicznych. Jack i Jen natychmiast zajęli się skręconą, silnie krwawiącą nogą Staną. Powczuk odciął nożem cały czubek buta, żeby uwolnić stopę zakleszczoną między ogniwami łańcucha. I oczywiście w kilku miejscach mocno się pokaleczył. Travis obrzucił go troskliwym spojrzeniem. - Jak leci, kolego? - spytał z uśmiechem. Były oficer komanda SEAL był doświadczonym żołnierzem. Wiedział, że na nikim nie robi wrażenia udawana brawura. Zawsze należało być sobą. - Czuję, jakby mi nogę przypalano żywym ogniem -jęknął Stan. - Pewnie mam zmiażdżone parę kości. Musiałem odciąć czubek buta, żeby się oswobodzić z tego cholernego łańcucha. Dam radę chodzić, ale powoli. W kamizelce ratunkowej popłynę bez trudu. No i mogę strzelać. Wciąż jestem przytomny. Posadźcie mnie na skrzynce narzędziowej pod relingiem. Będę przekazywał wiadomości Samowi. Przynajmniej na tyle się przydam. - Świetnie się spisałeś, Stan. Dajmy sobie minutę na złapanie oddechu i ruszamy na łowy - zadecydował Barrett. - Uwaga. Walczymy tradycyjnymi metodami, bo nie mamy kombinezonów. Naszykujcie granaty i zapasowe magazynki, atakujemy bandę bezwzględnych morderców. Dlatego miejcie oczy szeroko otwarte. Cały czas w miarę możliwości pozostajemy w kontakcie wzrokowym. Działamy szybko i po cichu. Najpierw zajmiemy się sekcją łączności, potem zajmiemy mostek, żeby zamknąć pułapkę. Dopiero później zaczniemy szukać Mieczy i rakiety. Powiódł wzrokiem po twarzach swoich podkomendnych. Wyjrzał zza windy na drabinkę prowadzącą na mostek. Była dość daleko. Zerknął na zegarek. - Za godzinę północ. Do roboty. Rozdział jedenasty 25 września, godzina 22.57, pokład „Global Arctic Star", port w Cienfuegos, Kuba Na szczęście statek był nowoczesny, więc nocą w porcie znaczna część załogi smacznie spała. Wszystko wskazywało na to, że Miecze wraz z technicznym zespołem obsługi wyrzutni sąpod pokładem i przygotowują się do odpalenia. Nie ulegało wątpliwości, że oprócz zwykłej wachty, wystawionej 132 przez kapitana statku, Nassir Al-Husseini wyznaczy także do straży swoich ludzi. Wartownicy jednak powinni być już mało czujni, znużeni bezczynnością. Dokoła nic się nie działo, jeśli nie liczyć przepływających od czasu do czasu kutrów patrolowych, no i snującej się zabłąkanej barki do przewozu śmieci. Dopóki nikt nie próbował się dostać na pokład, nie istniało żadne zagrożenie. Kapitana, obudzonego nagle z głębokiego snu, ogarnęła wściekłość. Kto się ważył wejść do jego kajuty bez pukania? I co...? Zamrugał szybko, oślepiony jaskrawym światłem. Osłonił oczy dłonią. Co to, w imię Allaha? Skąd się wzięli ci uzbrojeni ludzie w ociekających wodą skafandrach płetwonurków? I co tu robił oficer wachtowy oraz łącznościowiec, obaj związani, z zaklejonymi taśmą ustami...? - Co to ma...? To napaść! No nie! Wszyscy będziecie wisieć! Domagam się... - Stul pysk! - rzucił groźnie po angielsku olbrzymi czarnoskóry pirat. Amerykanie! Wiedziałem! Byłem pewien, że ten ściśle tajny, polityczny czarter oznacza kłopoty! Wiedziałem! Jack i Hunter chwycili niskiego, grubego brodatego kapitana pod ręce, ściągnęli z koi i w samych gaciach postawili na podłodze. Jen błyskawicznie podetknęła mu pod nos nóż myśliwski i wbiła nieruchome spojrzenie w jego twarz. Doskonale wiedziała, że obecność kobiety wśród napastników rozzłości muzułmanina - w większości krajów islamskich kobiety nadal pełniły wyłącznie służebną rolę. Zachowanie Olsen było więc całkowicie sprzeczne z uznawanymi przez kapitana normami religijnymi i społecznymi. Travis podszedł bliżej i zajrzał mężczyźnie w oczy. - Znasz angielski? - spytał. - Och... oczywiście! - wycedził z trudem kapitan. Ostrze noża wbijało mu się w skórę między nosem a górną wargą. - Jest pan w trudnej sytuacji, kapitanie - ciągnął Barrett. - Ma pan dwa wyjścia: współpraca albo eksterminacja. Chyba wie pan, co oznacza eksterminacja? Brodacz ostrożnie pokiwał głową. Na czoło wystąpiły mu kropelki potu. - Jeśli nam pan pomoże, daję słowo, że nie zrobimy krzywdy nikomu z załogi i nie zatopimy statku. - Przysunął się bliżej, hardo patrząc kapitanowi w oczy. - Ale jak tylko spróbuje nas pan wykiwać, moja ukochana z przyjemnością odetnie panu kinol. A jeśli i wtedy nie będzie chciał pan współpracować, spalimy statek z całą załogą na pokładzie. Jasne? Kapitan coś wymamrotał i przytaknął. - A może chce pan dowodu, że ani trochę nie żartuję? Zaprzeczył ruchem głowy. Coraz szybciej ze świstem wciągał powietrze przez nos. Jen cofnęła nóż. Jack i Hunter znów chwycili kapitana pod ramiona i zaciągnęli przed wiszący na przeciwległej ścianie kajuty schemat rozkładu pomieszczeń „Global Arctic Star". 133 - Gdzie są pańscy pasażerowie, kapitanie? Ilu ich jest? - zapytał uprzejmie Travis. Jen znów czubkiem noża dźgnęła brodacza w górną wargę. Cofnął lekko głowę i zamrugał szybko. Zrobił zdziwioną minę. - Nie... nie ma ich na pokładzie - wydukał. Barret i Olsen wymienili szybkie spojrzenia. - Proszę posłuchać, kapitanie. Razem pójdziemy teraz na dół i gdyby się okazało, że zostaliśmy okłamani, skona pan z palcami lewej ręki wetkniętymi do gęby. Islamscy fundamentaliści lewą ręką podcierali tyłek i dlatego nigdy nie dotykali niąjedzenia ani innego wiernego. - Zeszli na ląd. Słowo honoru! Na krótko przed tym, jak odbiliśmy od nabrzeża! W zamrażarce zostawili tylko dwa trupy. Jest też jedna, ciężko ranna kobieta. Ma na imię Nuhara. Leży w swojej kajucie. Niewiele życia jej zostało. Ostatniej nocy w Hawanie doszło do... - Jasna cholera. Dokąd pojechali? - Nie wiem! Od osiemnastu lat pływam w marynarce handlowej. Nie jestem szpiegiem ani... terrorystą! Dostałem służbowe polecenie, żeby przewieźć czternaście osób i ich ładunek na Kubę. To wszystko. Przysięgam na Allaha! - Co to za ładunek? - Też nie wiem. Widziałem tylko skrzynie. - Jak wyglądały? - Zwyczajnie. Metalowe kontenery. Są jeszcze na statku, puste. Moim zdaniem była w nich broń, amunicja i materiały wybuchowe. - Jakie materiały wybuchowe? - Nie mam pojęcia. Jestem zwykłym przewoźnikiem cukru. - Czy w skrzyni zmieściłaby się rakieta? - wtrąciła Olsen. Kapitan popatrzył na Jen i z trudem zaczerpnął powietrze. -Ra... rakieta? - Tak. Duża rakieta. Nie taka do odpalania z przenośnej wyrzutni. - Nie! Skądże! Wszystkie skrzynie były wielkości... mojego biurka. -Wskazał niewielkie metalowe biureczko w kącie kajuty. - Zresztą sami wnosili je na pokład. Chyba nie udźwignęliby dużej rakiety? Travis otarł dłonią usta. - Dobra? Zaprowadź nas do rannej. Już. Kobieta rzeczywiście ledwie żyła. Leżała w przesiąkniętej krwią pościeli na wąskiej koi w dwuosobowej kajucie na dolnym pokładzie. Zachowała jednak tyle sił, by na widok intruzów sięgnąć po AK-47. Jen błyskawicznie wytrąciła jej broń i ściągnęła wierzchnie prześcieradło. Muzułmanka była całkiem naga, tylko brzuch zasłaniały krwawe bandaże. Ciało miała mokre od potu, wstrząsały nią dreszcze. W maleńkiej kajucie cuchnęło. Przerażony 134 kapitan rozdziawił usta na widok stanu pasażerki. Dwa razy fuknął przez nos i bez słowa zagryzł wargi. Travis odwrócił się do Jacka. - Zamknij kapitana w jego kajucie i miej oko na korytarz. DuBois chwycił brodacza pod rękę i wyprowadził. - Dostała w brzuch - powiedziała Olsen, naciągając z powrotem prześcieradło. Przytknęła dłoń do czoła rannej i zajrzała jej w oczy. - Ma bardzo wysoką gorączkę. Najdalej za kilka godzin i ona wyląduje w zamrażarce. Travis przysiadł na brzegu koi. - Posłuchaj, Nuhara... - zaczął. Skrzywiła się wyraźnie na dźwięk swojego imienia. - Wiemy, że wszyscy w Mieczach Allaha znacie angielski - ciągnął Tra-vis. - To kategoryczny wymóg. A zatem... - Ukończyłam Duke, mam tytuł magistra nauk politycznych, ty nadęty palancie - wycedziła z wysiłkiem. - Pewnie, że znam angielski. Ale jestem Mieczem Allaha, więc nic wam nie powiem! Jen prychnęła pogardliwie, otworzyła kieszeń z medykamentami i wyciągnęła napełnioną strzykawkę. - Posłuchaj, koleżanko. Nie muszę ci mówić, że gdybym tylko chciała, mogłabym sprawić, że błagałabyś o szybką śmierć. Ale inaczej przygotowałam się na rozmowę z takim dzielnym wojownikiem jak ty, bezgranicznie oddanym sprawie. To norcuron, już trzeci następca osławionego pentotalu. Dobrze wiesz, jak działa, bo sami go używacie. Wystarczy niewielka dawka, a wyśpiewasz absolutnie wszystko, jakbyśmy byli twoimi najlepszymi kumplami. Ale powinnaś też wiedzieć, że nieźle ci namąci w głowie. Będziesz ostro naćpana, kiedy staniesz przed obliczem Allaha. A na pewno wolałabyś wobec Najwyższego zachować przytomność umysłu, prawda? - Pochyliła się nad ranną, zajrzała jej w oczy i podsunęła strzykawkę. - Wybieraj, skarbie. Decyzja należy do ciebie. Nuhara obrzuciła nienawistnym spojrzeniem Huntera, skrzywiła się boleśnie i znów popatrzyła na Jen. Westchnęła głośno. - W porządku. I tak się spóźniliście - mruknęła. -Na co? - Dobrze wiecie, na co! Już dawno zasłużyliście sobie na taką zapłatę. Dzisiejszej nocy załatwimy was na dobre. Przez lata będziecie umierać. Tak jak moi rodacy ginęli przez wasze kapitalistyczne knowania i izraelskich bandytów, którym wydawaliście polecenia. - Chcecie więc zniszczyć reaktory w elektrowni Juragua - dodał Travis. - Oczywiście, niewierny! - syknęła z wściekłością Nuhara. Spojrzała na ścienny zegar wiszący nad bulajem. - Stopią się za niecałe dwie godziny! A wy, Amerykanie, będziecie umierać milionami przez pięćdziesiąt lat! - Jak zamierzacie to zrobić? - Barrett ledwie mógł nad sobą zapanować. 135 - Sam się przekonasz, niewierny! Jen znów podniosła strzykawkę i zdjęła osłonę z igły. Nuhara szarpnęła się do tyłu ze strachem w oczach. -1 tak już ich nie powstrzymacie! - wydyszała. - Jak? - powtórzył niecierpliwie Travis. - Zainicjują topienie się rdzenia reaktora! - Czym to zrobią? - Nie rozumiem. - Jakich materiałów wybuchowych użyją? Nuhara uśmiechnęła się krzywo. - Głupcy! Uważacie nas za prymitywnych dzikusów, którzy potrafią tylko konstruować bomby! Nie chcecie przyjąć do wiadomości, że my mieliśmy bardzo rozwiniętą cywilizację już tysiące lat przed powstaniem Stanów Zjednoczonych! Jesteśmy patriotami, nie bandytami! Nie musimy zawsze stosować materiałów wybuchowych, chcąc osiągnąć to, co nakazuje nam Allah! Zniszczymy elektrownię od wewnątrz. - Bzdura! - rzucił Hunter stojący w drzwiach kajuty. - Próbujesz nas wykołować. Po pierwsze, elektrownia jest mocno strzeżona zarówno od wewnątrz, jak i od zewnątrz. Nigdy się nie dostaniecie do środka, nie mówiąc już o stopieniu reaktorów. A po drugie, nawet gdyby się wam udało wykonać zadanie, to i tak nie dojdzie do skażenia atmosfery. Żelbetonowe kopuły osłon reaktorów zatrzymają radioaktywną chmurę, bo z oczywistych powodów są bardzo wytrzymałe. Potrzebowalibyście olbrzymiej ilości materiałów wybuchowych, żeby naruszyć ich konstrukcję, a i to pod warunkiem umieszczenia ładunków pod samymi kopułami. Travis, ta suka łże w żywe oczy. Barrett popatrzył na Nuharę. - Coś mi się zdaje, że on ma rację. Szkoda czasu. Kończmy tę zabawę. -Wstał z koi. - Rosyjskie reaktory są chłodzone wodą pod ciśnieniem - mruknęła z ironicznym uśmieszkiem. Travis zauważył, że znów zerknęła na zegar. -1 co z tego? - To, że wystarczy tylko zniszczyć system chłodzenia w taki sposób, aby woda zalała komorę reaktora. Barrett spojrzał na Olsen. Jen przez jakiś czas wpatrywała się w Nuharę, zanim powoli przeniosła wzrok na dowódcę. - To nic nie da. - Głupcy! - Kobieta zachichotała i od razu skrzywiła się z bólu. - Jeśli zainicjuje się topienie rdzenia w połączeniu z zalaniem komory, powstanie gigantyczny piec, gorętszy od słońca. Tony wody zaczną wrzeć w zamkniętej przestrzeni! Chodzi o parę, kretyni! Reaktor zamieni się w gigantyczny ciśnieniowy szybkowar i kopuła otworzy się sama jak wasza góra Świętej Heleny! 136 - Co ty na to, Jen? - zapytał Travis. Olsen nerwowo otarła dłonią usta. Ze zmarszczonymi brwiami zastanawiała się przez chwilę. - Jeśli wierzyć dokumentacji technicznej, do której miałam dostęp, brzmi to prawdopodobnie. Oczywiście reaktory mają kilka stopni zabezpieczeń. W dodatku Miecze potrzebowałyby pomocy jednego z pracowników. Ktoś przecież musiałby im wskazać poszczególne systemy elektrowni. Nie można jednak wykluczyć takiego scenariusza. Masa wody podgrzanej od topiącego się rdzenia wytworzyłaby parę o tak wysokim ciśnieniu, że rozsadziłoby kopułę. -No i co po waszych wytrzymałych kopułach, idioci?! Rozwalimy je za jednym zamachem! - Podnieconej Nuharze język zaczynał się plątać, jakby była pijana. - Niewykluczone - powiedziała Jen. - Ale najpierw musielibyście się dostać na teren elektrowni i znaleźć kogoś do pomocy! A kto chciałby wam pomóc w zniszczeniu elektrowni? Zgadzam się z Hunterem, Travis. Ona ble-fuje. - Już mamy takiego człowieka! - krzyknęła chrapliwie Nuhara. Wciąż próbowała się uśmiechać mimo silnego bólu. - Nie wierzę - odparł Travis. - Usiłujesz nas tylko zatrzymać na statku, żebyśmy nie dopadli twoich nawiedzonych koleżków. Zbieramy się. Szkoda czasu. Wszyscy ruszyli do wyjścia. Nuhara zaśmiała się histerycznie. Olsen dobrze wiedziała, że tego typu niezwykłe ożywienie często występuje tuż przed śmiercią. Nie miało to większego znaczenia. Kobiecie i tak nie można już było pomóc. - To Jurij Juriewicz Nobakow! - zawołała z satysfakcją. Przystanęli w pół kroku. Nuhara zakasłała i splunęła krwią. Hunter obejrzał się gwałtownie. Jen oczy rozszerzyły się ze zdziwienia. Travis natychmiast zawrócił do koi. - Kto? - zpytał z niedowierzaniem. Nuhara znowu splunęła krwią. - Nie udawajcie, że go nie znacie. Naprawdę się nie domyśliliście, kto nas ostrzegł w wynajętym mieszkaniu w Hawanie? Dostaliśmy sygnał z telefonu komórkowego. A kto naprowadził na wasz trop kubańską służbę bezpieczeństwa i policję? Głupcy! - Kłamiesz! - wrzasnęła Olsen. - Gliniarze go zbili do nieprzytomności i aresztowali! Na naszych oczach! - Urządzili przedstawienie dla idiotów! - Nuhara bawiła się coraz lepiej, chociaż zdawała sobie sprawę, że jest o krok od śmierci. -Naiwniacy! Doktor Nobakow dobił targu! Z tym niewiernym, co kieruje tajną policją! A w tej chwili właśnie wprowadza dziewięciu moich towarzyszy służbowym wejściem na teren elektrowni! Mają przepustki sanitariuszy! - Zaniosła się kaszlem. 137 Kiedy spazm minął, mówiła dalej: - Jest kierownikiem ośrodka badawczego. Poza tym pracuje w elektrowni od lat. Po całym terenie może się poruszać bez przeszkód. Z łatwością wprowadzi „sanitariuszy" tam, gdzie trzeba! I pomoże im zniszczyć systemy zabezpieczeń, żeby zainicjować stopienie rdzeni reaktorów! Wskaże też zawory systemu chłodzenia! - Tym razem atak kaszlu był tak silny, że aż zgięła się wpół. - Mniejsza o szczegóły techniczne - mruknął Hunter, spoglądając spode łba na Barretta. - Dlaczego Nobakow miałby nas zdradzić? Cały dowcip polega na tym, że on się obawia utraty kontroli nad energią atomową! Nie przyłożyłby ręki... - Zrobi to z powodu swoich przekonań - wyszeptała Nuhara. - Myśli... że jedynym sposobem na powstrzymanie coraz szerszego wykorzystania energii jądrowej... jest spowodowanie katastrofy, która będzie wystarczającą przestrogą dla całej ludzkości. A co podziała skuteczniej... od skażenia największego użytkownika energii jądrowej na świecie? Od ukarania państwa, gdzie wynaleziono bombę atomową? Zniszczenie przynajmniej części narodu, który nie zawahał się przed napromieniowaniem setek tysięcy niewinnych japońskich kobiet i dzieci? W końcu Stany Zjednoczone są także odpowiedzialne za upadek Związku Radzieckiego. Wywołały tam poważny kryzys gospodarczy. Nobakow nie mógł nawet zapewnić opieki lekarskiej swojej ukochanej Annataw! Śmierć Ameryce! - Nuhara znów zaniosła się kaszlem i zaczęła pluć krwią. - Ale ucierpi na tym również cała Kuba... - zaczęła nieśmiało Olsen. - Kuba?! - rzucił pogardliwie od drzwi Hunter. - Przecież to Kubańczy-cy zgwałcili mu żonę i doprowadzili ją do samobójstwa. Nie gdzie indziej, tylko w kubańskim więzieniu Annatawa poroniła. Myślicie, że Jurij choć przez chwilę zmartwi się losem tego kraju? - Mój Boże... - szepnęła Jen. Nuhara znów złowieszczo zachichotała. -Głupcy! Spóźniliście się! Spóźniliście... Travis popatrzył na muzułmanką. Leżała zwinięta w kłębek na koi, z kącika ust ściekała jej ślina przemieszana z krwią, ale na wargach błąkał się pogardliwy uśmieszek. - Może i masz rację - odparł spokojnie. - Bóg mi świadkiem, że dowiemy się prawdy. Hunter, przekaż Stanowi, żeby kazał Samowi podprowadzić barkę do burty. Ruszaj. - Robi się. - Blake wybiegł na korytarz. Barrett jeszcze raz spojrzał na ranną. Jej szkliste oczy patrzyły na niego z drwiną i nienawiścią. - Spóźniliście się, niewierni - wycharczała ostatkiem sił. Wyraźnie słabła z minuty na minutę. - Pozdrów od nas Allaha - szepnęła jej do ucha Olsen. 138 25 września, godzina 23.39, Juragua, Kuba Stary autobus podskakiwał na szosie do Juragui. Hunter siedział za kierownicą, Jack stał na posterunku z tyłu, a Wong z przodu. Staną ułożyli na siedzeniach pod tylną szybą. Prawą stopę miał grubo owiniętą cielistym wojskowym bandażem, pokrytym już czarnymi plamami zakrzepłej krwi. Zgodził się na jedną silną dawkę tylenolu, ale odmówił przyjęcia środków przeciwbólowych. Sara usunęła mu resztki paznokci z dwóch zmiażdżonych palców, a dwa inne musiała naciąć, by upuścić gromadzącą się pod nimi krew. Na razie nic więcej nie mogła zrobić. - Aaa! -jęczał Stan, kiedy autobus trząsł mocno na wybojach. - Ooo...! Jezu...! Olsen siedziała przy Powczuku i wilgotną szmatką ocierała mu pot z czoła. Od czasu do czasu zerkała przez ramię w głąb autobusu, gdzie Sara wypłakiwała się na ramieniu majora Barretta. - Nie, Travis! To niemożliwe! - powtarzała, zanosząc się od szlochu. - Niemożliwe... Nie mogę w to uwierzyć! Każdy, tylko nie Jurij! Nie on! Travis ze smutną miną obejmował ją ramieniem. -Niestety, to prawda, kochana. Konająca terrorystka nie miała absolutnie żadnych powodów, żeby nas oszukiwać. Przykro mi, skarbie. - Boże, Travis. Ale ze mnie idiotka! - Uspokój się. Nie musisz... - W Hawanie powiedział, że musi na chwilę odejść, żeby się wysikać. A ja mu uwierzyłam! Tylko kiedy mógł się dogadać z Raimundem? - Nie wiem. Od pewnego momentu przestałem go uważnie obserwować. Do cholery, sam zacząłem mu ufać! Jeżeli miał ukryty telefon komórkowy, to znalazł niejedną okazję, żeby się gdzieś zaszyć i z niego skorzystać. Sara mocniej wtuliła twarz w kombinezon dowódcy i znów załkała głośno. - Och, Travis, przepraszam, że nagadałam ci tyle głupot. Miałeś rację. Byłam skończoną idiotką. Ani trochę się nie myliłeś co do Jurija. - To nie tak. Wszystkich nas wykiwał. Fakt, że odnoszę się podejrzliwie do ludzi spoza grupy, ale nawet przez chwilę do łba mi nie przyszło, że Noba-kow nas tak wystawi. Już dobrze, Saro. To samo mogło się przydarzyć każdemu z nas. Musimy się trzymać razem, zwłaszcza teraz, gdy Stan został wyłączony z akcji. Nie mówmy już o Juriju, przynajmniej do czasu, aż go złapiemy. Było, minęło. Co ze Stanem? Sara natychmiast otarła łzy. Kiedy indziej będzie pora na opłakiwanie Jurija Nobakowa, nie tej nocy, pomyślała. - Pierwsze trzy palce prawej stopy ma połamane. Z czasem się zrosną, ale na razie martwi mnie co innego. Przebywał w wodzie pełnej glonów, smarów, olejów i Bóg wie czego jeszcze. Obawiam się poważnej infekcji. Utracił 139 sporo krwi i lekko gorączkuje. Tu, w tropikach, takie urazy sąbardzo groźne. Na każdym kroku spotyka się wszystkie rodzaje bakterii znanych medycynie. Naszprycowałam go antybiotykami, ale w ciągu dwunastu godzin musi się znaleźć w szpitalu. Inaczej grozi mu posocznica, śmiertelnie niebezpieczne zakażenie krwi. Wszyscy znamy Staną, Travis. Ostatkiem sił będzie próbował dotrzymać nam kroku. Obawiam się jednak, żeby w pewnym momencie nie stracił przytomności. 25 września, godzina 23.58, komenda główna policji w Cienfuegos, Kuba - Oczywiście że to nie ja doprowadziłem do masakry w kompanii piechoty, generale Torejos! - wykrzykiwał z wściekłością do słuchawki pułkownik Raimundo. - Ci idioci sami zaczęli strzelać do siebie nawzajem! To chyba oczywiste, że potrzebuję więcej wojska! Jak już mówiłem, generale, mam nowe informacje o miejscu pobytu grupy amerykańskich terrorystów! Tak, wierzę, że spróbują zniszczyć elektrownię atomową w Juragui! Odnaleźliśmy prywatny samochód tego rosyjskiego lekarza porzucony na pętli autobusowej. Jeden z tutejszych policjantów do niedawna pracował w zakładzie komunikacji. Twierdzi, że na tej pętli jeden autobus stoi przez całą noc, a nie było żadnego. Ogłosiliśmy alarm w całej prowincji i właśnie znaleziono zgubę zaledwie kilometr od elektrowni w Juragui. Pod siedzeniem leżały zakrwawione bandaże... To były cieliste bandaże wojskowe, generale! Kto z mieszkańców Cienfuegos kradłby miejski autobus i porzucał w nim wojskowe bandaże? Zresztą były świeżo zdjęte! Krew na nich nie całkiem zakrzepła! Na pewno pamięta pan, jak Amerykanie protestowali przeciwko wznowieniu budowy elektrowni w Juragui. Krzyczeli na cały świat o uskoku tektonicznym, korozyjnej atmosferze, przestarzałej konstrukcji i niewystarczających systemach zabezpieczeń. Byli gotowi na wszystko, byle nie dopuścić do rozruchu reaktorów! Do dzisiaj protesty nie ucichły! Więc z jakiego innego powodu amerykańscy komandosi mieliby nielegalnie wdzierać się na Kubę i potajemnie kierować do elektrowni w Juragui...? Zapomina pan o tym rosyjskim lekarzu, który najpierw pomagał Amerykanom, a potem ich zdradził, żeby ratować własną skórę. To przecież kierownik lekarskiego ośrodka badawczego przy elektrowni! Nie, jeszcze go nie znaleźliśmy! Dwóch policjantów z tutejszej komendy sfingowało aresztowanie. Zdrowo poturbowali doktora, żeby wyglądało wiarygodnie. Ale kiedy wieźli go nieprzytomnego na komendę, jak ostatni kretyni wygadali się co do moich planów. Sądzili, że ich nie słyszy. Jakimś cudem zdołał jednemu z nich wyciągnąć pistolet z kabury, postrzelił obu i uciekł! Na pewno go złapiemy. I to niedługo. Ale na razie, generale, natychmiast potrzebna mi inna kompania... Nie, lepiej dwie z Siódmej 140 Brygady Uderzeniowej. Nie mamy czasu do stracenia. Amerykanie mogą już być na terenie elektrowni! Doskonale! I proszę koniecznie nakazać dowódcom, żeby zabrali cały sprzęt noktowizyjny. Tak, tak! Tym razem musi się udać! Wiem, gdzie oni są, i będę dysponował dużo większymi siłami. Ale co najważniejsze, generale, znam już sekret ich tajnej broni! Zapewniam pana, że teraz wszystko pójdzie jak z płatka! Rozdział dwunasty 26 września, godzina 0.29, elektrownia atomowa Juragua, Kuba Postronnemu obserwatorowi zabudowania elektrowni atomowej w Jura-gui przypominałyby pewnie bazę na Marsie z futurystycznych wizji. Masywny betonowy mur dwumetrowej wysokości otaczał prostokątny teren o powierzchni co najmniej pięciu kilometrów kwadratowych. Na jego szczycie ciągnęło się również dwumetrowe ogrodzenie z żelaznej siatki zwieńczone odchylonymi na zewnątrz trzema ciągami drutu kolczastego. Po wewnętrznej stronie pod murem biegła żużlowa droga między kilkoma niezgrabnymi, szarymi, dwupiętrowymi budynkami z wielkiej płyty. W ponurych gmachach mieściły się biura, garaże, pracownie, magazyny i dziesiątki innych pomieszczeń pomocniczych. Pojedyncza nitka torów kolejowych przechodziła pod ciężką, również betonową bramą i biegła kilkaset metrów w linii prostej do samego kompleksu reaktorów, przy którym stały dwie wielkie suwnice. Pośrodku terenu dwie gigantyczne kopuły z żelazobetonu wieńczyły wysokie na osiem pięter budowle, jak gdyby skrywały przed całym światem jakąś straszliwą tajemnicę. Wzdłuż ich krzywizny wąskie żelazne schodki prowadziły na szczyt, do cylindrycznych wylotów filtrów i zaworów bezpieczeństwa. Po bokach kompleksu reaktorów ciągnęły się mniejsze i większe, ciężkie, przysadziste betonowe budynki bez okien. Nad całym terenem dominował jednostajny szum urządzeń wentylacyjnych i klimatyzacyjnych, pomp oraz innej maszynerii. Biura, wartownia, stołówka i parking były jasno oświetlone, ale w głębi terenu nie paliły się żadne światła. Słaby blask bił jedynie od umieszczonych na szczytach kominów wentylacyjnych czerwonych lampek ostrzegawczych dla samolotów i pojedynczych latarń wzdłuż alejek dojazdowych. Ciemne zarysy kopuł były więc ledwie widoczne na tle nocnego nieba. 141 Zostawili Powczuka wraz z całym zapasowym sprzętem w lasku, dość daleko od porzuconego autobusu. Wcześniej wciągnęli na niego kombinezon, włożyli mu hełm BSH i usadowili go wygodnie między korzeniami wielkiego drzewa. Siedział oparty plecami o pień, z pistoletem maszynowym XM-29 i automatyczną czterdziestkąpiątkąz tłumikiem. Miał też kilka zapasowych magazynków, granaty pod ręką, a także pełne płynów komory systemu kontroli stanu zdrowia. Sam zaprogramował połączenie jego hełmu z własnym, żeby Stan za pośrednictwem projektora holograficznego mógł śledzić wydarzenia na terenie elektrowni. Sara przypomniała rannemu, że może komendą głosową zaaplikować sobie środki przeciwbólowe. -Nie chcę żadnych ogłupiaczy - odparł. - Z bólem sobie poradzę, a wolę zachować przytomność umysłu. Cała szóstka z odległości kilometra zaczęła się uważnie przyglądać elektrowni, wykorzystując maksymalne przybliżenie i powiększenie noktowizorów w hełmach. Ich uwagę przykuły wartownicze bunkry. Stały przy wszystkich czterech bramach, do których dojazdy były ograniczone masywnymi betonowymi zaporami, zdolnymi zatrzymać nie tylko ciężarówkę, ale nawet rozpędzony czołg. Przed główną bramą samochody musiały skręcić w utworzoną przez zapory alejkę biegnącą wzdłuż muru, zawrócić o sto osiemdziesiąt stopni i dopiero wtedy podjechać do wartowni. Strażnicy uzbrojeni w AK-47, ubrani w granatowe kombinezony spadochroniarskie, czuwali przy bramie oraz w przeszklonych wieżyczkach po obu jej stronach. W każdej wieżyczce znajdował się ciężki karabin maszynowy. Koszary oddziału wartowniczego mieściły się w długim parterowym baraku na zewnątrz muru. Ponadto przy głównej bramie stało kilka francuskich i rosyjskich wojskowych samochodów terenowych. Grupa Eagle z ukrycia na skraju lasku szacowała możliwości przedostania się na teren rozległego kompleksu. Niespodziewanie pojawiło się kilka nowych przeszkód. Najpierw na całym obszarze zaczęły się zapalać dodatkowe latarnie. Chwilę później wyraźnie nasilił się szum urządzeń elektrycznych. Wreszcie doleciało jękliwe zawodzenie syren alarmowych. Wartownicy przy bramach zdjęli pistolety z ramion. Z baraku wysypali się strażnicy. Dopinając w biegu kombinezony, pognali w kierunku wartowni. Na wieżyczkach zapalono silne reflektory. Dojazdy do bram zalały snopy niebieskawego jaskrawego światła. Wycie syren niosło się daleko w ciepłym wilgotnym powietrzu. - Cholera - syknął przez radio Travis. - Możemy zapomnieć o zaskoczeniu. Już na nas czekają. - Nobakow? - zapytał krótko Hunter. - Wątpię. Wystawił nas służbie bezpieczeństwa i pewnie myśli, że jesteśmy martwi albo przynajmniej siedzimy w areszcie. 142 - W takim razie Raimundo ogłosił alarm - wtrąciła Jen. - Domyślił się? - zapytał Sam. - Cholera wie - burknął Jack. - Ten palant depcze nam po piętach od samego początku operacji. Bardzo bym chciał spojrzeć mu w oczy przez lunetkę celownika. - Chyba Jen ma rację - przyznała Sara. - Raimundo pewnie odkrył, dokąd zmierzamy. Nie wiem, jak to się stało, ale w takim razie możemy się spodziewać najgorszego. Jak mawiają tubylcy, pułkownik jest naczelnym poganiaczem niewolników Fidela, dlatego może pewnie rzucić przeciwko nam wręcz nieograniczone siły i środki. - Trzeba się więc pospieszyć - uznał Travis. - Skoro podejrzewają, że czaimy się w pobliżu, lada chwila zaroi się tu od patroli. - Tylko że nie mamy pewności, Travis, że Jurij i Miecze są już na terenie elektrowni. -1 nie będziemy jej mieć, ale... - Będziemy - przerwał mu Hunter. - Za chwilę Pszczółka wystartuj e do lotu. Trzymał dyskowaty aparat średnicy piłki do szczypiorniaka, szary od dołu i pokryty maskującymi plamami od góry. Urządzenie przypominało wielki spłaszczony pączek, z którego na podobieństwo pajęczych nóg wystawały cienkie plastikowe wypustki. Sam pospiesznie usiadł obok Huntera i rozłożył sobie na kolanach laptopa. Blake postawił Pszczółkę dwa metry dalej na ziemi i sięgnął po czarne pudełko z anteną. Rozłożył na boki obie części pokrywy. W środku były dwa niewielkie ekraniki sensorowe. Kiedy wyświetliło się na nich po pięć kwadracików, w zaznaczonych miejscach starannie ułożył palce obu dłoni. Nacisnął. Aparat zaczął bzyczeć jak elektryczna maszynka do golenia. Źdźbła trawy pochyliły się ku ziemi. - Rotory przeciwbieżne! - mruknął z podziwem niczym dziecko, które dostało pod choinkę nową zabawkę. - To cacko jest tak samo sprytne jak hełmy BSH! - Tylko spokojnie - ostudził go Wong. - Odpalamy. - Blake zaczął przebierać palcami po ekranach. Pszczółka poderwała się z ziemi i zawisła w powietrzu, lekko kołysząc się na boki. -Rozwaliłem osiem takich zabawek, nim nauczyłem się posługiwać sterowaniem sensorowym. - Aparat ruszył w kierunku elektrowni. Wznosiła się coraz wyżej jak spłoszony ptak. - Lecimy w ten podniebny przestwór... - zanucił Hunter pod nosem. - Sam, masz łączność? Ekran laptopa właśnie się rozjaśnił. - Mam, Ikarze. - Wong lekko obrócił komputer w stronę Blake'a. Reszta grupy zebrała się wokół nich. Hunter jeszcze przez chwilę śledził oddalającą się Pszczółkę, wreszcie przeniósł wzrok na ekran, po którym przemknęło kilka zygzakowatych linii. 143 Zaraz jednak wyświetliły się klarowne, zielonkawe obrazy z kamer termowizyjnych. Czerwone cyferki przy dolnej krawędzi wskazywały prędkość i wysokość aparatu, odległości od przeszkód, stan akumulatorów oraz tryb pracy kamer. W jednym górnym rogu pojawiła się strzałka kompasu, w drugim wyłonił się sztuczny horyzont. Ekran podzielony na cztery okienka ukazywał widok z przodu, z tyłu i po bokach latającego zwiadowcy, przy czym każdą z czterech kamer można było kierować o dziewięćdziesiąt stopni w górę lub w dół. Wystarczyło wcisnąć jeden klawisz, aby dany obraz powiększyć do rozmiarów całego ekranu. - Daj tylko przód - polecił Hunter. Na ekranie wyświetlił się duży obraz z przedniej kamery Pszczółki. Ukazywał szybko przybliżający się kompleks zabudowań elektrowni. Nie minęła nawet minuta, gdy aparat przemknął nad murem między dwiema wieżyczkami wartowniczymi. Hunter wyhamował i zawiesił zwiadowcę w powietrzu. - Komplet - rzucił Blake i na ekranie znów pojawiły się cztery okienka. Nikt w polu widzenia kamer nie zauważył Pszczółki. - Szum urządzeń zagłusza brzęczenie rotorów - wyjaśnił z uśmiechem Hunter. Jen prychnęła z pogardą. - Mogę się założyć, że testowałeś aparat nad wszystkimi plażami nudystów w południowej Kalifornii - powiedziała cierpko. - Też coś! - mruknął Blake, nie odrywaj ąc oczu od ekranu. - Dobra, mam pomysł. Wyświetl mi plan elektrowni, Sam. Wong sięgnął do pulpitu sterowania BSH przy swoim pasie. Na obrazie holograficznym przed oczami Huntera zaczęły przelatywać trójwymiarowe rysunki techniczne urządzeń elektrowni z rosyjskimi reaktorami V-440. Sam pospiesznie odszukał żądany przez pilota plan konstrukcyjny. - Proszę bardzo. Widok z zewnątrz. Blake popatrzył na ukazaną w wirtualnej rzeczywistości kopulastą budowlę reaktora. Szybkimi ruchami palców zmienił tor lotu Pszczółki. Skierował ją do najbliższego kompleksu. Kamery aparatu wychwytywały grupy uzbrojonych strażników biegających po terenie, ale nikt z załogi Eagle nie dostrzegł znajomych twarzy. Hunter okrążył zewnętrzne budynki i skręcił Pszczółką w stronę głównej kopuły. Aparat przeleciał nad gromadką idących szybko pracowników cywilnych. -Namiar! - syknął Hunter. - Jest - odparł Sam. Na dole ekranu pojawił się czerwony krzyżyk. Blake obrócił Pszczółkę 0 sto osiemdziesiąt stopni. Krzyżyk powędrował łukiem wzdłuż krawędzi 1 znalazł się w górnej części obrazu. Grupa podążających truchtem ludzi wyłoniła się w polu widzenia czołowej kamery. - Zrób powiększenie przodu, Sam. 144 - Już się robi. Wong przymrużonymi oczami wpatrywał się w ekran. Sylwetki ludzi w białych fartuchach zaczęły rosnąć. - Za daleko, Hunter. - Chcesz bliżej? Będzie bliżej. - Tylko ośmiu - mruknął Travis. - Może zostawili kogoś do pilnowania samochodu - podsunęła Jen. - Bliżej, Hunter. Pszczółka zniżyła lot, minęła gromadkę i zawróciła. Ludzie w fartuchach laboratoryjnych najwyraźniej zmierzali do wejścia w zachodnim budynku kompleksu reaktora. Obraz na ekranie zatańczył, kiedy aparat wyrównywał lot. Sam błyskawicznie skierował obiektyw kamery na mężczyznę, który jako pierwszy dochodził do drzwi. - O mój Boże! - szepnęła Sara. - To Jurij. - Zdejmij go, Hunter! - rzucił szybko Travis. - Już, zanim wejdzie do środka! Bez niego Miecze nic nie zdziałają. - Ten aparat jest uzbrojony? - spytała ze zdziwieniem Greene. Otarła zapłakane oczy. - W najstarszy rodzaj broni pod słońcem - mruknął Blake. Kierował wciąż przyspieszającą Pszczółkę prosto na Nobakowa. - Kamikadze! Obraz na ekranie laptopa zaczął przypominać film kręcony z pikującego myśliwca. Białe postacie na czarnozielonym tle były już zaledwie dwa metry przed wejściem. Czerwone cyfry wskazywały, że aparat osiągnął prędkość przeszło dwustu kilometrów na godzinę. Trudno było nim sterować. Obraz coraz bardziej drżał. Teraz już bez trudu na czele grupy dało się rozpoznać Nobakowa, chociaż kamera ukazywała go pod ostrym kątem. Najpierw było widać całą sylwetkę doktora, potem tylko połowę ciała, wreszcie samą głowę, a na końcu twarz i rozszerzające się ze zdziwienia oczy. Rosjanin wreszcie się przekonał, skąd pochodzi nieprzyjemne, ostre brzęczenie. - Jurij! - szepnęła Sara. Ostatnie zbliżenie ukazało osłupiałą minę Rosjanina. Ekran gwałtownie ściemniał. 26 września, godzina 0.36, elektrownia atomowa Juragua, Kuba Nobakow świetnie wiedział, że temu potworowi Raimundowi nie można ufać za grosz. Ale był także przekonany, że pułkownik nadal go nie kojarzy. Pewnie nie pamiętał młodej, ślicznej Rosjanki, która przed laty błagała o litość, kiedy wraz z pięcioma kolegami brutalnie ją gwałcił, a potem dla zabawy wetknął w nią szpicrutę. W końcu to była tylko jedna z setek kobiet, 10-Reaktor 145 które potraktował tak samo okrutnie. Jurij przypomniał sobie rozmowę z Rai- mundem, jaką przeprowadził przez telefon komórkowy z łazienki w swoim domu. Pułkownik dokonywał wtedy oględzin samochodu, w którym do nieprzytomności pobito czterech portowych bandziorów. Już wtedy Nobakow miał pełną świadomość, że obietnice szefa służby bezpieczeństwa to tylko kłamstwa. Zgodził sięjednak na współpracę. Potem zapakował aparat w szczelną torebkę foliową, ukrył go w zbiorniku spłuczki klozetowej i wrócił do grupy niańczonych amerykańskich komandosów. Tak, dobrze wiedział, że Raimundo to zdrajca. Dlatego Nobakow nie był zaskoczony, kiedy dwaj policjanci z patrolu zaczęli się na nim wyżywać. Osunął się na ziemię, udając nieprzytomnego. Nie zdziwiło go również, gdy później, w samochodzie, zaśmiewając się w głos, gliniarze opowiadali sobie nawzajem, co pułkownik Raimundo przygotował dla niego w komendzie głównej policji w Cienfuegos. Wykorzystał więc moment rozluźnienia funkcjonariuszy, sięgnął między przednie fotele, wyciągnął pistolet z kabury kierowcy i oddał po jednym strzale do każdego policjanta. Wywlókł ciała do rynsztoka i odjechał radiowozem. Na skraju portu Miecze Allaha już czekały na niego w furgonetce skradzionej z Uniwersytetu Hawańskiego. Doskonale zdawał sobie sprawę, co musi zrobić, i wierzył w słuszność swojej decyzji. Trzeba było dać światu nauczkę. Sprawić, żeby ludzie wyciągnęli głowy z piasku i pojęli rozmiar zagrożenia związanego z energią atomową. Od dziesięcioleci jej przeciwnicy trąbili o widmie zagłady cywilizacji. Nikt nie chciał słuchać ostrzeżeń nawet po wypadku w elektrowni Three Mile Island. Potem po apokaliptycznej katastrofie w Czarnobylu, która nadal zbierała ofiary nie tylko wśród Rosjan, ale i w całej Europie. Wreszcie po tragedii w Japonii, kiedy cudem udało się powstrzymać stopienie rdzenia reaktora. Politycy i bonzowie energetyki jądrowej działali ręka w rękę dla krociowych zysków. Lekceważyli wszelkie zagrożenia, jakie przedstawiał sobąkażdy reaktor. A przecież na świecie były ich setki! Wszystkie wytwarzały dziesiątki ton silnie toksycznych odpadów radioaktywnych i nikt nie wiedział, co z nimi robić. W niektórych wypadkach zużyte pręty grafitowe i woda z obiegów chłodzących miały pozostać radioaktywne jeszcze przez tysiące lat! Należało więc przyciągnąć uwagę całego świata, dobitnie wykazać przerażającą śmiercionośną moc reaktorów i skłonić ludzi do przeciwdziałania. Musieli zobaczyć katastrofę na własne oczy. Fizyka jądrowa to nie magiczny dżin zamknięty w lampie, oferujący nieograniczony dostęp do taniej energii, dzięki której rozwijał się handel, powstawały nowe szpitale czy centra rozrywki. Bardziej przypominała hordy demonów. Po ich uwolnieniu piekło wydawałoby się amerykańskim Disneylandem. Nadszedł czas bolesnej prawdy. Oczywiście wielu miało zginąć. Ale wcześniej czy później czekała ich śmierć, jeśli już teraz nie zaczęłoby się szukać leku na atomowy obłęd! Osta- 146 tecznie i tak zginęłyby miliony osób. Zagrożone było istnienie ludzkości, a może nawet całego życia biologicznego na Ziemi! Zgodnie z przypuszczeniami bez trudu przeszli kontrolę przy głównej bramie. Każdego dnia, oprócz różnych dostaw, przewijało się przez nią wielu gości. Nobakow już wcześniej przygotował dla siedmiu Mieczy Allaha fałszywe przepustki oraz delegacje z Uniwersytetu Hawańskiego. Dodatkowo na skradzionej furgonetce widniało logo uczelni. Przeżyli tylko chwilę grozy, gdy wartownicy chcieli prześwietlić skrzynię z bronią i amunicją. Jurij wyjaśnił jednak pospiesznie, że są w niej detektory promieniowaniajonizującego, które ulegną zniszczeniu, jeśli zostanąpodda-ne działaniu promieni Roentgena. Nobakowa znała większość pracowników. Mieszkał w Juragui od samego początku budowy elektrowni. Już od trzech lat należał do ścisłego kierownictwa. Mógł swobodnie poruszać się po całym terenie elektrowni. Tego wieczoru w końcu nadarzała się okazja skorzystania ze wszystkich przywilejów. Jak na złość syreny alarmowe zawyły, kiedy wsiadali do auta. Minęli już wartownię, ale wciąż znajdowali się na zewnątrz budynku reaktora, a jego wejścia pilnował odrębny oddział straży. Szczęśliwym trafem służbę pełnił gruby stary Kubańczyk, który zawsze oglądał przepustki. Rok wcześniej, podczas wizyty w Juragui Wielkiego Wodza, wartownik z dumą poprosił samego El Presidente o okazanie odpowiedniego dokumentu! Przez długi czas wszyscy pracownicy wyśmiewali się z kolegi. Jurij natychmiast rozpoznał, że syreny nie zwiastowały zagrożenia radiacyjnego. Był to tylko alarm służb ochrony. Nie miał pojęcia, z jakiego powodu postawiono wartę w stan pogotowia. Wiedział jednak, że muszą się spieszyć. Staruch siedział w przeszklonej budce przy barierce zagradzającej drogę do kompleksu reaktorów i rytmicznie kiwał głową. Dzisiaj ośmielił się nawet pogrozić palcem doktorowi Nobakowowi, jakby chciał mu przypomnieć, że nawet sam El Presidente okazał przepustkę. Jurij i Miecze musieli więc cierpliwie zaczekać, aż wartownik starannie poprawi okulary na nosie i uważnie obejrzy dokumenty. Oczywiście legitymacja Nobakowa nie budziła żadnych zastrzeżeń, ale pozostałe wydały się Kubańczykowi podejrzane. Miały poza-ginane rogi, były wypisane nieznanym mu charakterem pisma. Strażnik postanowił to sprawdzić. Podniósł głowę i sięgnął po słuchawkę telefonu. Nassir Al-Husseini błyskawicznie wyciągnął spod fartucha pistolet z tłumikiem i strzelił facetowi prosto między oczy. Stary runął do tyłu, a na jego twarzy zastygł wyraz osłupienia. Jurij lekceważąco machnął ręką. Był już całkowicie pochłonięty swoim zadaniem, nic innego się nie liczyło. Całą grupą ruszyli w pośpiechu do wejścia zachodniego budynku reaktora. Nagle Nobakow odniósł wrażenie, że coś się święci. Gdy po chwili usłyszał dziwne bzyczenie, naszły go złe przeczucia. Ten przenikliwy dźwięk tu nie pasował. Skąd pochodził? 147 Rosjanin rozejrzał się, nawet na chwilę nie zwalniając kroku. Miał tylko tyle czasu, aby sobie uświadomić, że obecność miniaturowego obiektu latającego nad terenem elektrowni atomowej Juragua tej nocy nasuwa oczywiste wnioski. Uderzenie odczuł tak, jakby został trafiony kijem baseballowym. Sara zasłoniła dłonią usta. Z przerażeniem wpatrywała się w czarny ekran komputera. -Czy... Jurij... - Nie wiadomo - odparł cicho Hunter. Sprawnie składał urządzenie do zdalnego sterowania. -Napewno dostał, ale trudno powiedzieć, zjakim skutkiem. Travis obserwował teren przez lornetkę noktowizyjną. - Grupa Eagle! - zakomenderował. - Musimy znaleźć sposób przedostania się na teren. Po pierwsze, nie mamy pewności, czy Nobakow jeszcze żyje, a po drugie, czy Miecze nie sprowadziły własnego specjalisty od reaktorów atomowych. Odpowiedziała mu cisza. - To prawda - odezwała się Sara. - Ryzyko jest zbyt duże. Musimy mieć absolutną pewność, nawet gdyby... miało to oznaczać... że stamtąd nie wrócimy. Znów zapadła cisza. Wreszcie przerwał ją głęboki baryton Wielkiego Jacka: - Travis, nie da się po prostu przejść bramą z włączonym kamuflażem? - Wątpię, Jack. Od chwili ogłoszenia alarmu teren przed wartownią jest bardzo jasno oświetlony. Za mało tam miejsca i kręci się za dużo osób. Pewnie zdołalibyśmy niepostrzeżenie podkraść się do bramy, ale w blasku reflektorów na pewno ktoś zauważy cień, muszkę pistoletu czy podeszwę buta. - A gdyby spostrzegli, że usiłujemy się przedostać na teren, natychmiast zablokowaliby dostęp do reaktorów tak, że i sam Fidel by się do nich nie zbliżył - dokończyła Jen. Nagle wszyscy zaczęli spoglądać po sobie, zanim zrozumieli, że dziwny bulgot, który odbierają w słuchawkach, to stłumiony śmiech Staną zostawionego kilometr dalej w lesie. - Ludzie, musicie odtąd wystrzegać się grzechu - syknął Powczuk przez zaciśnięte z bólu zęby. Był podejrzanie rozradowany. - Oto wydarzył się cud! - Stan, dobrze się czujesz? - zapytała Sara, marszcząc brwi. - Noga rwie mnie tak, jakby barrakuda odgryzła mi stopę, ale poza tym wspaniale. Wy też wkrótce poczujecie się cudownie, bo właśnie nadciąga rozwiązanie wszystkich waszych problemów! - Powczuk znowu zachichotał. - Stan, co... 148 Hunter przekrzywił głowę. Po chwili wyszczerzył zęby w uśmiechu. -Już słyszę, Stan! To... - Pociąg! - krzyknął Powczuk z kryjówki pod drzewem. - Solidna stara ciuchcia z kilkoma wagonami. Jedzie prosto do elektrowni! - Biegiem! - huknął Travis i pognał w dół zbocza ku torom kolejowym. Reszta grupy pospiesznie ruszyła za dowódcą. Rozdział trzynasty 26 września, godzina 0.37, elektrownia atomowa Juragua, Kuba Jurij zwalił się jak kłoda. Biegnący tuż za nim Ibrahim Shanaan potknął się o niego i też runął na ziemię. Koledzy błyskawicznie go podnieśli. Nassir Al- Husseini klęknął przy Rosjaninie, żeby obejrzeć ranę. Nobakow miał całkiem zdartą skórę nad lewym uchem. Silnie krwawił, ale żył. - Hai! Hai! - krzyknął Shanaan. Nassir zerknął przez ramię na swoich ludzi, którzy otoczyli przedmiot leżący w trawie. Mały, dyskowaty aparat z antenkami i śmigiełkami zaczynał już skwierczeć i dymić. To właśnie zaniepokoiło Ibrahima. Nassir podbiegł, żeby dokładniej przyjrzeć się znalezisku, ale proces samozniszczenia był już zaawansowany. Obiekt miał za wysoką temperaturę, żeby dało się go dotknąć. Po paru sekundach nie zostało z niego nic. Miejsce upadku znaczył tylko krąg sczerniałej trawy. - Amerykanie! - syknął Nassir, rozglądając się dookoła. Reszta Mieczy szybko przykucnęła. Jedni sięgnęli pod fartuchy, inni osła-nili głowy rękoma, jakby z obawy, że i oni zostaną czymś trafieni. - Musimy się spieszyć! - rzucił Al-Husseini. - Amerykanie już tu są! Nie mylił się. Wjeżdżali właśnie na teren elektrowni na pustej platformie kolejowej. Wszyscy siedzieli po turecku, mieli włączone systemy kamuflażu i opuszczone osłony hełmów. Dłońmi zakrywali końce luf pistoletów maszynowych XM-29. Ciężkie betonowe wrota przed lokomotywąpowoli rozjechały się na boki na żelaznych kółkach prowadzonych po łukowatych szynach. 149 Wartownicy odprowadzali uważnym wzrokiem każdy wagon. Świecili do środka latarkami i sprawdzali podwozia za pomocą luster. Strażnicy z wieżyczek spoglądali na dachy zalane strumieniami światła z reflektorów. Nikt nie zwrócił uwagi na wyraźne falowanie rozgrzanego powietrza nad j edną z platform. W środku nocy takie zjawisko mogło się wydawać dziwne, ale Kuba leżała przecież w gorącej strefie klimatycznej. Kiedy ostatni wagon znalazł się na terenie elektrowni, znowu zawył silnik elektryczny i masywne wrota zamknęły się za pociągiem. Nie stykały się całkiem na płasko, ale pod pewnym kątem, co miało uniemożliwić ich staranowanie. Kilkaset metrów dalej pociąg dotarł do rampy przeładunkowej i dwóch wielkich suwnic. Śmierdziało tu ropą i krezolem używanym do zabezpieczania podkładów kolejowych. Wysokoprężny silnik lokomotywy zawarczał ze zwiększoną mocą. Ośmiowagonowy skład wyhamował z dudnieniem buforów. Trzymając się słabiej oświetlonych miejsc, aby maksymalnie wykorzystać kamuflaż kombinezonów, oddział TALON Force ruszył w kierunku drzwi, do których Jurij prowadził terrorystów. Dookoła krążyły jeszcze dwuosobowe patrole, ale strażnicy, najwyraźniej znudzeni tym, że alarm okazał się fałszywy, sprawdzali teren już bez większego zaangażowania. Na chodniku przed wejściem Amerykanie zauważyli czerwone plamy. - Rany cięte głowy piekielnie krwawią - wyjaśniła szeptem Sara przez sieć łączności. -Nie widzę jednak ani odłamków kości, ani szarej substancji, trudno więc powiedzieć, czy uraz był śmiertelny. Hunter ze smutkiem popatrzył na krąg wypalonej trawy. - Pszczółka zdematerializowała się jak należy - mruknął. Prawie bez przeszkód udało im się minąć dwóch strażników czuwających w holu za przeszklonymi drzwiami służbowego wejścia do zachodniego budynku reaktora. Wewnątrz jednak było bardzo jasno. Blask świetlówek odbijał się od białej glazury na ścianach i spływał na posadzkę z jasnego piaskowca. W dwóch korytarzach rozchodzących się od holu pod kątem prostym krążyli pracownicy nocnej zmiany. Jack skradał się najciszej, jak tylko potrafi ważący sto trzydzieści kilogramów olbrzym. Nagle jeden ze strażników zerknął w jego kierunku, wrócił do przeglądania trzymanych papierów, lecz zaraz znów gwałtownie podniósł głowę. DuBois zastygł bez ruchu. Strażnik wolno podniósł się zza konsoli i wbił nieruchome spojrzenie w miejsce, gdzie stał Jack. Kubańczyk wyglądał na zmieszanego. Drugi strażnik zauważył dziwne zachowanie kolegi i również popatrzył na drzwi, ale niczego nie dostrzegł. Pierwszy powoli ruszył w stronę komandosa. Jack trzymał broń lufą do ziemi. Zdawał sobie sprawę, że jeśli nie drgnie i nagle nie zmieni się oświetlenie 150 za jego plecami, powinien być niewidoczny. Tylko podczas ruchu dawało o sobie znać opóźnienie, z jakim komputer analizował światło padające ze wszystkich stron i odpowiednio dobierał kolory oraz jaskrawość plamek wyświetlanych w końcówkach włókien światłowodów. Strażnik miał coraz bardziej zdziwioną minę. Wcześniej musiał coś wychwycić, tylko nie miał pewności, co to było. Na pewno spostrzegł zafalowanie ściany na wprost swojego stanowiska. DuBois zaczął się obawiać, że jeśli nie zmieni pozycji, Kubańczyk zaraz wejdzie prosto na niego. Ale gdyby się poruszył, anomalie wizualne na pewno skłoniłyby strażnika do podniesienia alarmu. Dziwne, myślał wartownik. Najpierw wprowadzono ledwie przytomnego, zalanego krwią Nobakowa. Jego goście z Uniwersytetu Hawańskiego -sądząc po akcencie, Arabowie - oświadczyli jednak, że doktorowi nic poważnego się nie stało, tylko upadł i rozciął sobie głowę o chodnik. Podobno tak bardzo przestraszył się dźwięku syren alarmowych. Właśnie, ten alarm. Z wartowni nadeszła wiadomość, że według jakichś bliżej nieznanych źródeł z zewnątrz ma dojść do próby sforsowania zabezpieczeń i zniszczenia urządzeń elektrowni. A teraz jeszcze to! Tajemnicza, rozedrgana... Nagle strażnik trafił na coś miękkiego - zupełnie innego w dotyku od zimnych kafelków na ścianie. Poza tym elastyczna powierzchnia znajdowała się znacznie bliżej! Natychmiast odskoczył i sięgnął do kabury. W tej samej chwili, gdy wyszarpnął pistolet, drugi strażnik ze zdziwieniem zobaczył, jak głowa kolegi gwałtownie odskakuje do tyłu. Usłyszał też charakterystyczny odgłos ciosu. Wartownik zwalił się na podłogę. Broń pomknęła po gładkich płytach posadzki i niczym krążek hokejowy odbiła się od przeciwległej ściany. Siedzący za konsolą funkcjonariusz nie rozumiał, co się dzieje, nie miał jednak wątpliwości, że potrzebna jest pomoc. I to natychmiast! Rozejrzał się lękliwie na boki, podniósł nogę i z całej siły nadepnął czerwony przycisk alarmu umieszczony między dwoma stanowiskami. W całym budynku ogłuszająco zaterkotały dzwonki. Pierwszy strażnik oddychał, ale się nie ruszał. Grupa Eagle pędziła korytarzem, uskakując z drogi napotykanym ludziom. Kilka osób przystanęło, zdumionych odgłosem szybkich kroków, wyraźnym zapachem potu i szmerem przyspieszonych oddechów. - Tymi drzwiami do następnego korytarza i w prawo! - prowadził przez radio Sam, zerkając na holograficzny schemat rozkładu pomieszczeń w typowym kompleksie reaktora V-440. Trzej strażnicy w granatowych strojach spadochroniarskich biegli w kierunku głównego holu. Nagle skrzydła ciężkich drzwi przeciwpożarowych rąbnęły o ściany, najwyraźniej same z siebie. Kubańscy funkcjonariusze polecieli na boki, jakby zderzyli się z niewidzialną szuflą gigantycznego buldożera. 151 Tylko jeden z nich błyskawicznie dźwignął się na kolana, ale po raz drugi jakaś tajemnicza siła odrzuciła go trzy metry do tyłu. Co to mogło być? Komandosi dotarli do drzwi oznaczonych napisem POKÓJ KONTROLNY R-1 i wbiegli do kolejnego, krótkiego korytarza. - To śluza - odezwał się Travis. - Jack, zostań i pilnuj wejścia. Na dalszym odcinku korytarz był oszklony od wysokości metra w górę. Rozciągał się z niego widok na salę kontroli reaktora. Barrett od razu zauważył nieruchome ciała techników na podłodze. Trzech członków Mieczy Alla-ha stało przed pulpitem w przeciwległym końcu pomieszczenia. Arabowie gorączkowo wciskali jakieś przełączniki i kręcili gałkami zaworów. Sam minął dowódcę i w pośpiechu przykleił elastycznąmasę pod tabliczką zamka cyfrowego. Z ładunku wystawały dwa cienkie kabelki. Wong cofnął się o trzy metry i przekrzykując jazgot dzwonków alarmowych, wrzasnął: - Kryć się! Wszyscy przywarli plecami do ściany i odwrócili głowy od drzwi. Rozległ się niezbyt głośny huk. Kilka szyb potrzaskało i wybrzuszyło się, ale zatopiona w nich druciana siatka zabezpieczyła szkło przed rozsypaniem się na tysiące okruchów. Masywne drzwi otworzyły się w chmurze szarawego dymu. W miejscu zamka czerniała dziura. Travis i Jen pierwsi wskoczyli do środka. W wysokim, jasno oświetlonym pomieszczeniu wzdłuż trzech ścian ciągnęły się zestawy urządzeń kontrolnych i sterujących, najeżone setkami przełączników, dźwigni i pokręteł, wskaźników wychyłowych i monitorów. Przed nimi stały szeregi konsol komputerowych. Jeden z techników klęczał przy drzwiach, trzymając się za głowę. Dwóch innych leżało bez ruchu. -Nie strzelać do urządzeń! - rozkazał Travis. Trzej terroryści odwrócili się jak na komendę, kiedy eksplodował ładunek pod drzwiami. Sięgnęli po AK-47. Zastygli jednak z rozdziawionymi ustami. Nie rozumieli, co się dzieje. Pierwszy z nich wciąż gapił się na wyważone drzwi, gdy broń niespodziewanie wyskoczyła mu z rąk, zawirowała w powietrzu i grzmotnęła go kolbą w skroń. Kiedy runął na podłogę, pistolet znów się obrócił i oddał pojedynczy strzał. Kula trafiła mężczyznę w podstawę czaszki. Dwóch kolegów zabitego zaczęło strzelać, lecz natychmiast zostało unieszkodliwionych. -Meldować! - Olsen w porządku! - Blake w porządku! - Wong też, szefie! Sara pochyliła się nad ogłuszonym technikiem i mruknęła: - Greene w porządku, Travis - mruknęła. 152 W korytarzu zaterkotały pistolety maszynowe. Zawyły alarmy. - Wspaniale! - wrzasnął Jack. - Cudownie jak cholera! Właśnie nadciąga kawaleria! - Sam, biegnij mu pomóc! - O w mordę! Już lecę, szefie! - Wong skoczył do wyjścia. Jen podbiegła do Sary i uklękła obok rannego technika. Greene wyłączyła kamuflaż kombinezonu, żeby Kubańczyk mógł ją widzieć. Patrzył przerażonym wzrokiem. Kiedy i druga kobieta zmaterializowała się tuż przy nim, j ęk-nął tylko głucho jak wyrzucony na brzeg słoń morski. - Ten nie żyje - mruknął Hunter pochylony nad leżącym pracownikiem elektrowni. - Co z nim? - spytała Jen, zaglądając w oczy osłupiałemu mężczyźnie. - Doznał szoku. Chyba go bili. Może jest też ranny, ale powinien szybko dojść do siebie - wyjaśniła Sara. Travis podszedł do koleżanek i wyłączył kamuflaż. - Rozumiesz, co mówię? - spytał szybko po hiszpańsku technika. Kubańczyk z szeroko otwartymi ustami pokiwał głową. - Nie zrobimy ci krzywdy. Potrafisz ocenić, czy reaktor jest bezpieczny? Odpowiadaj! - Si! - krzyknął mężczyzna, wodząc spojrzeniem po szeregu wskaźników. Zaczął się gramolić z podłogi, więc Travis i Olsen chwycili go pod ręce i pomogli mu wstać. - Si! - powtórzył trochę śmielej. - Ci terroryści... przyszli z doktorem Nobakowem! Od razu zaczęli strzelać! Dostałem w nogę. Upadłem. Udawałem trupa. Mądre de Dios! Próbowali zdestabilizować rdzeń! Ale nie wiedzieli, co mają robić! Dzięki Bogu! Pokuśtykał do konsoli. Pospiesznie opuścił jakąś dźwignię, przerzucił dwa przełączniki i z powrotem podniósł dźwignię. - Doktor Nobakow usiłował im wyjaśnić, jak zakłócić pracę reaktora, wysunąć pręty grafitowe! Mówił o zalaniu całej komory reaktora! To by... to... Aż trudno sobie wyobrazić! Cała kopuła mogłaby... - Dasz radę doprowadzić reaktor do normalnego stanu? - zapytała Jen. - Si! Już jest pod kontrolą! Ci... głupcy chcieli wysunąć pręty grafitowe, ale nie wiedzieli, jak to zrobić! Nie rozumieli tego, co Nobakow im tłumaczył! - Na pewno wszystko w porządku? - odezwał się Travis. - Tak... oczywiście... Temperatura spada, pręty się opuszczają. Co się dzieje, seńor? Kim jesteście, na Boga? - Dokąd poszedł Nobakow? - Nie wiem, seńor. Ale mówili o drugim reaktorze! -No tak. Uwaga wszyscy, spadamy stąd. Biegiem! Z korytarza wciąż dolatywały odgłosy kanonady. Powolniejszym i głośniejszym wystrzałom z AK-47 odpowiadały szybsze i cichsze krótkie serie 153 z XM-29 Jacka i Sama. Cała czwórka włączyła systemy kamuflażu i rozpłynęła się w powietrzu. Na termowizyjnych ekranikach czołowych osłon hełmów mogła się jednak doskonale widzieć. DuBois i Wong wyciągnęli na korytarz dwa metalowe biurka i zza nich się ostrzeliwali. W głębi pomieszczenia leżało nieruchomo czterech kubańskich strażników. - Ochrona nadciąga tu z całego terenu, szefie! - zawołał Jack. - Odpalamy granaty - zadecydował Travis. Nisko pochylony zanurkował za przewrócone biurko obok Jacka. Dołączyła do nich Sara. Wszyscy przestawili broń na granatniki i wypalili na komendę. Sześć 20-milimetrowych ładunków mknęło korytarzem, odbijając się od ścian. Niemal równoczesne eksplozje zabrzmiały jak grad silnych uderzeń w gigantyczną pokrywę blaszanego pojemnika na śmieci. Odłamki rozleciały się wokoło niczym chmara wściekłych, wygłodniałych moskitów. Strzelanina natychmiast umilkła. Jack przestawił z powrotem pistolet i puścił trzystrzałową serię w wiszący tuż nad jego głową dzwonek alarmowy, który terkotał przeraźliwie. Urządzenie oderwało się od ściany i z brzękiem potoczyło korytarzem. Kiedy już zrobiło się ciszej, do komandosów dotarł przerażający odgłos: modulowane, niosące się daleko wycie syren systemu zabezpieczeń radiologicznych. Coś złego działo się z drugim reaktorem. Stan od razu się domyślił, że to ludzie Raimunda. Kto inny przeszukiwałby las w okolicy porzuconego miejskiego autobusu? Wziął parę głębszych oddechów i zaparł się mocniej łokciami o wystające korzenie. Na ekranie noktowizyjnym hełmu BSH uważnie obserwował dwuosobowy patrol. Wymachując latarkami, mężczyźni przedzierali się przez zarośla niczym stado bawołów, palili papierosy i gadali bez przerwy. Z różnych stron dobiegały podobne odgłosy innych, często nawołujących się grup. Świetnie, pomyślał Stan. To zwykli poborowi, nie zawodowi żołnierze. Nagle jeden z Kubańczyków zatrzymał się, poświecił na ziemię i przywołał kolegę. Obaj popatrzyli na drzewo. Stan zastygł bez ruchu. Dobrze wiedział, że nawet gdyby wyłączył kamuflaż, pewnie i tak by go nie dostrzegli w mrocznym zagłębieniu. Żołnierze zamienili kilka zdań po hiszpańsku, wreszcie rzucili niedopałki na ziemię, unieśli pistolety i zaczęli się ostrożnie podkradać. Pułkownik Raimundo był wykończony. Przeklinał w duchu tego spasionego sukinsyna, generała Torejosa, który obiecał mu dwie kompanie z uderzeniowej 154 brygady piechoty zmotoryzowanej, a przysłał tylko pluton zwykłych kamaszy, poborowych wieśniaków! Wiejskie kołki nie potrafiłyby nawet przypilnować skutych kaj dankami j eńców! Wystarczyło popatrzeć, jak miotali się po całym terenie niczym amatorska drużyna futbolowa w poszukiwaniu zagubionej piłki! Raimundo znów zaklął pod nosem. Przyrzekał sobie, że przy pierwszej możliwej okazji porozmawia z EIPresidente i osobiście przerobi tego bastardo Torejosa na żarcie dla psów. - Poruczniku! - warknął. - Melduję się na rozkaz, pułkowniku! - ryknął chudy jak tyczka, najwyżej dwudziestopięcioletni pryszczaty chłopak. Wyprężył się przed Raimun-dem na baczność i energicznie zasalutował. - W czasie akcji nie salutuje się przełożonemu, ciemniaku! - syknął Raimundo. - W ten sposób wskazujesz dowódcę! - Tak jest! - Przestraszony młodzik znów odruchowo uniósł dłoń do czapki. Raimundo tylko westchnął głośno. - Przywołajcie do porządku swoich ludzi, poruczniku! Szukamy amerykańskich terrorystów! Nie jesteśmy na wycieczce! Do roboty! - Panie... pułkowniku - wycedził dowódca plutonu. - Juan i Ruiz, bracia Alvarez, nie wrócili! I nie odpowiadająna wezwania! Po raz ostatni widziano ich tam! - Chłopak wskazał kierunek. Raimundo zmrużył oczy i popatrzył na łagodne zbocze, ale włączone reflektory ciężarówki i światła latarek uniemożliwiały dostrzeżenie czegokolwiek. - Naprawdę? - mruknął. Wyjął ze skórzanego pokrowca nowiutki rosyjski noktowizor. Jutro zapowiada się bardzo zły dzień dla biednej pani Alvarez, pomyślał Stan. Wsparty na grubym kiju spoglądał z góry na dwóch zabitych kubańskich żołnierzy. Obaj mieli nad kieszonkami wypisane nazwisko ALYAREZ. Pewnie bracia, pomyślał. Nie mogliście, gówniarze, poleźć w inną stronę? Musieliście tu węszyć jak zasrani bohaterowie i świecić mi latarkami w oczy? Bum! Bum! I nie ma już braci Alvarez. Psiakrew, jak ja nienawidzę strzelać do dzieciaków! A co gorsza, wcześniej czy później ktoś zauważy ich nieobecność i przyśle następnych szczeniaków! Sądząc po odgłosach, przyjechali co najmniej trzema ciężarówkami, więc to pewnie cały pluton. Jezus, Maria! Józefie święty! Ale mnie boli noga! Podejrzewał, że reszta grupy była już wewnątrz budynków, bo ze słuchawek dolatywał tylko szum elektrostatyki. Fale radiowe nie mogły przeniknąć grubych ścian z żelazobetonu. Stan pokuśtykał z powrotem do drzewa. Musiał się znowu ukryć, żeby unieszkodliwić tylu kretynów, ile się tylko da, a może nawet doczekać powrotu komandosów. O ile istniała szansa, że wrócą. 155 Wewnątrz kompleksu reaktorów elektrowni atomowej Juragua Ze względów bezpieczeństwa obie kopulaste budowle reaktorów były od siebie oddalone o kilkaset metrów i nie łączył ich żaden korytarz. Grupa TALON Force popędziła w stronę drugiego budynku przez otwarty teren wśród dziesiątków pracowników elektrowni i strażników w spadochroniarskich kombinezonach. Na szczęście nie był to obszar jasno oświetlony i kamuflaż spisywał się bez zarzutu. Wszystkie syreny wyły tak głośno, jakby zapowiadały początek piekła na ziemi. Przed głównym wejściem panował spory ścisk, więc skręcili za róg i pognali wzdłuż ściany do zamkniętych na głucho żelaznych bocznych drzwi. Sam wyważył je ładunkiem semteksu. Przez chmurę dymu wbiegli do środka. Długi, wyłożony kafelkami tunel prowadził do wielkiego magazynu. Z hali wbiegli do korytarza, gdzie gorączkowo krzątał się tłum ludzi ze stertami papierów, gaśnicami, czujnikami promieniowania. Z prawej strony z oddali doleciał terkot broni maszynowej. Rozległy się krzyki. Najwyraźniej Miecze zaczęły walkę ze strażą. Zdumieni pracownicy natychmiast ruszyli w przeciwnym kierunku. Nawet jeśli ktoś zauważył dziwne zjawiska świadczące o obecności zakamuflowanych komandosów, to i tak je lekceważył. Grupa dotarła do rozgałęzienia korytarza dwadzieścia metrów od wejścia do pokoju kontrolnego drugiego reaktora. W śluzie panowało istne pandemo-nium. Kłębił się dym, kule świstały, strażnicy w granatowych kombinezonach nawoływali się chrapliwie i strzelali na oślep w kierunku broniących się terrorystów. Zgiełku dopełniały zawodzące syreny i terkoczące dzwonki alarmowe. - Naprawdę trzeba zabić tylu cywilów? - zawołała Sara. - Musimy się dostać do sali kontrolnej - odpowiedział jak zawsze spokojny Travis. - Jedyną drogę dostępu blokują nam strażnicy walczący z Mieczami, a jedni i drudzy chętnie by nas zabili przy pierwszej okazji. Masz inną propozycję? - Ech, do diabła! -jęknęła Greene. Przestawiła broń na granatnik. - Jak ja tego nienawidzę. Odpaliła ładunek odłamkowy. W ślad za nim w głąb korytarza poleciało pięć następnych. Wszyscy wycofali się za róg. Granaty rozrywały się kolejno. Strzelanina ucichła. Grupa TALON Force w gęstym dymie pokonywała przejście do pokoju kontrolnego, przeskakując nad siedmioma rozciągniętymi na podłodze strażnikami. Zajrzeli. - O! Kogo my tu mamy! Wewnątrz pokoju, tuż za drzwiami na korytarz, czaiło się czterech pozostałych członków Mieczy Allaha z dymiącymi pistoletami AK-47. Rozkazy wydawał im nie kto inny jak sam szalony konstruktor bomb Ibrahim Shanaan. 156 Wypatrywali oczy, usiłując dojrzeć wyskakujących z zadymionego przejścia swoich odwiecznych wrogów. Amerykanie jednak wciąż się nie pojawiali. Ostatnią rzeczą, jaką w życiu zobaczyli trzej mężczyźni i jedna kobieta, okazały się błyski płomieni z sześciu luf pistoletów XM-29. Komandosi kopniakami odtrącili broń od leżących bez ruchu Arabów, chociaż było to całkiem zbędne. Nikt z tej czwórki Mieczy Allaha już nigdy nie miał przyłożyć ręki do zamachu bombowego na żaden statek, pociąg, samolot, autobus czy budynek. Ani też na elektrownię atomową. Sześcioro członków grupy Eagle błyskawicznie rozbiegło się na boki, bo na wprost drzwi stał Nassir Al-Husseini. Wściekle wodził lufą Ak-47 na wszystkie strony. Przed dowódcą Mieczy leżały dwa trupy, terrorysty i cywilnego pracownika elektrowni. Dalej po prawej, z lufą pistoletu przytkniętą do skroni przerażonego Kubańczyka, stał Jurij Nobakow. Krew ściekała mu z boku głowy po szyi. Miał zaplamiony cały kołnierzyk koszuli. Pod jego dyktando inżynier pospiesznie przestawiał kilka dźwigni i przełączników. - Jack - szepnął Travis przez radio. - Ty i Sam zabezpieczacie tyły. Obaj natychmiast zawrócili i wybiegli na korytarz, przeskakując nad zabitymi Arabami. - Shanaan! - zawołał chrapliwie Nassir. Zerkał to na zadymione przejście, w którym zniknęli jego czterej towarzysze, to znów na Jurija i jego zakładnika. Tylko na krótko zmarszczył brwi, kiedy chmura dymu w drzwiach wyraźnie zafalowała. Travis wyłączył kamuflaż i zmaterializował się tuż przed osłupiałym przywódcą Mieczy. Obok pojawili się: Sara, Hunter i Jen. - Chciałem tylko, żebyś się przekonał, kto cię w końcu dopadł, patrioto - powiedział Travis. Nassir Al-Husseini honorowo odszedł na spotkanie z Allahem. W oczach Araba pojawił się błysk zrozumienia, po którym nastąpiła desperacka próba obrócenia pistoletu w dłoniach, ale major Travis Barrett nie był w nastroju do wymiany grzeczności. Nacisnął spust i Al-Husseini, od czternastu lat kierujący najgroźniejszym ugrupowaniem terrorystycznym na świecie, poleciał do tyłu na konsolę przyrządów. Jego broń z brzękiem potoczyła się po posadzce. Bezwładnie osunął się na podłogę, krwawiąc z czternastu ran po pociskach kalibru 4,55 milimetra. Nie zdążył nawet wydać ostatniego tchnienia. Jurij obrócił wokół siebie Kubańczyka i schował się za jego plecami. Wciąż trzymał lufę przy skroni zakładnika. Inżynier otrząsnął się wreszcie z szoku i zaczął wykrzykiwać coś po hiszpańsku, pokazując cyfrowy wskaźnik za swoimi plecami. Poniżej rytmicznie migotał cały szereg czerwonych lampek ostrzegawczych. - Mówi, że Jurij kazał mu wyciągnąć pręty grafitowe! - wyjaśnił Hunter, ostrożnie obchodząc brzeg konsoli i skradając się do Nobakowa. - Tłumaczy, 157 że te pręty pochłaniają neutrony i zapobiegają powstaniu reakcji łańcuchowej! Wcześniej Al-Husseini zmusił jego kolegę do odcięcia dopływu wody do głównego obiegu chłodzącego i obu układów rezerwowych, a potem go zabił! Temperatura reaktora niebezpiecznie wzrasta. Trzeba natychmiast wsunąć pręty, bo grozi stopienie rdzenia. - Silencio! - wrzasnął Nobakow. Najwyraźniej był u kresu wytrzymałości psychicznej. - Silencio! - Z trudem zaczerpnął tchu. - Nie ruszać się! Zostać na miejscu! Tylko ten człowiek wie, jak powstrzymać proces topienia reaktora! Jeśli spróbujecie się do mnie zbliżyć, natychmiast go zabiję! - Nie ruszać się!- rozkazał Travis. - To koniec, Jurij! - zawołała Sara. - Przywróciliśmy kontrolę nad pierwszym reaktorem! Wszystko wraca do normy! Nie dasz rady osiągnąć swojego celu! Poddaj się! - Nieprawda! Uda mi się! - wrzasnął Nobakow po angielsku. Dyszał ciężko. Wciskał głowę w ramiona, by całkiem pozostawać za plecami przerażonego Kubańczyka. - Niedługo rdzeń osiągnie taką temperaturę, że ani pręty grafitowe, ani obiegi chłodzące nie zdołająjuż powstrzymać reakcji! Dojdzie do stopienia! Rdzeń stanie się gorętszy od słońca! Przepali warstwy betonowych zabezpieczeń i zapadnie się do swego grobowca! Wtedy nic już nie powstrzyma katastrofy! Zaleję komorę reaktora setkami ton wody, która natychmiast zmieni się w przegrzaną parę i rozsadzi kopułę! Promieniotwórcze zanieczyszczenia ulecą daleko na północ, do Stanów Zjednoczonych! Nawet j eśli stopi się tylko j eden reaktor, już po paru dniach od opadu radioaktywnego zginą setki tysięcy ludzi! Dopiero wtedy świat dostanie nauczkę! Ludzie przejrzana oczy! To będzie koniec energetyki atomowej! - On oszalał - szepnął Blake przez radio. - Nieźle mu odbiło - dodał Sam. Z przejścia na korytarz nerwowo zerkał w głąb sali. - Wykończcie obu i zwiewajmy, zanim zwali się tu cała kubańska armia. - Potrzebujemy tego inżyniera. - Travis nie spuszczał z oka zakładnika i ukrytego za nim Nobakowa. - To naprawdę może być jedyny człowiek, który wie, jak powstrzymać proces, nim dojdzie do stopienia rdzenia. Kolej na ciebie, Saro. Porozmawiaj z Jurijem. - Jurij, proszę, posłuchaj mnie! - zawołała Greene. - To niczego nie załatwi! - Właśnie że załatwi! - wrzasnął Rosjanin. - Tylko w ten sposób można przekonać głupców! Tysiące zginą, ale w ostatecznym rozrachunku milionom łatwiej będzie żyć! Kubańczyk zaczął szlochać i trząść się jak galareta. Urywanym głosem mamrotał coś po hiszpańsku. - Mówi, że nie ma czasu - przetłumaczył Travis. - Lada moment reakcja może się wymknąć spod kontroli. Trzeba opuścić pręty i natychmiast otworzyć dopływ wody do obiegu chłodzącego. 158 - Niech powie, jak... - zaczął Hunter. - Silencio! - ryknął Nobakow i zdzielił zakładnika w skroń kolbą pistoletu. Szloch i mamrotanie Kubańczyka przybrały jeszcze na sile. - Posłuchaj mnie, Jurij! - krzyknęła Sara. - Pomyśl o Annatawie! O swo-jej żonie! Myślisz, że ona by tego chciała, Jurij?! Dobrze wiesz, że nie! - Cisza! - powtórzył Nobakow trochę słabszym głosem. - Nie ma czasu! - huknęła Olsen. - Ludzie, spieprzajmy stąd! - dodał spanikowany Wong. - Spokój! - uciął Travis. - Mów, Saro. - Jurij! - podjęła błagalnym tonem Greene. - Gdyby Annatawa tu była, na pewno by ci powiedziała: Nie masz prawa robić takich okropnych rzeczy! Sądzisz, że jej śmierć jest wystarczającym powodem do zabicia milionów ludzi? Myślisz, że Annatawa właśnie tego by chciała? W ten sposób zamierzasz zapisać pamięć o niej w historii? Na zawsze? Zastanów się, Jurij! Nobakow lękliwie zerknął na Sarę ponad ramieniem zakładnika. Coś się w nim przełamało, jakby dopiero teraz uzmysłowił sobie straszliwą prawdę. Annatawa byłaby przerażona jego planem. Powtarzałaby w kółko: Nie, nie, Jurij! Nie rób tego! Zaniósł się płaczem i bezsilnie opuścił pistolet. Po chwili uwolnił też Kubańczyka. Inżynier gwałtownie odskoczył. Nobakow osunął się na kolana i przysiadł na piętach. Wstrząsnął nim silny spazm. Sara podbiegła i wyjęła mu broń z dłoni. Powoli przechylił się w stronę Greene, wtulił twarz w jej kombinezon i zaniósł się niepohamowanym płaczem. Hunter, Jen i Travis podbiegli do Kubańczyka, żeby pomóc mu w przywracaniu kontroli nad stanem reaktora. Inżynier skoczył do drugiej konsoli i pięścią wdusił dwa wielkie czerwone guziki. Cofnął się, opadł na krzesło i utkwił spojrzenie we wskazaniach urządzeń pomiarowych. Mimo woli wciąż uderzał pięścią w kant pulpitu. Po kilku sekundach na krótko zastygł bez ruchu, wreszcie skoczył na równe nogi. Śmiał się i płakał równocześnie. Czule objął Jen, jakby była jego koleżanką, i wciąż słabym głosem rzucił parę słów po hiszpańsku. Olsen poklepała inżyniera po ramieniu i odwróciła się do Barretta. Ona też miała łzy w oczach. - Temperatura rdzenia spada, Travis. Pręty wsunęły się na miejsce i zaczęły spowalniać reakcję łańcuchową. Woda znowu płynie przez obiegi chłodzące. Nie dojdzie do stopienia. Udało się. Wykonaliśmy zadanie. Syreny ostrzegawcze układów kontroli reaktora powoli cichły. - Cudownie! - rzucił Sam. - Czy teraz wreszcie możemy się stąd wynosić, do cholery?! - Jeszcze chwila. - Travis spojrzał na Sarę i klęczącego przed nią Jurija, którym wstrząsały spazmy szlochu. 159 - Przepraszam, Saro - wymamrotał Nobakow. - Nie chciałem cię skrzywdzić. Pragnąłem tylko powstrzymać to szaleństwo. Myślałem... że jeśli ludzie zyskają przekonujący dowód... - Tak, wiem - ucięła Greene, kładąc mu dłoń na ramieniu. - Nawet nie masz pojęcia, jak łatwo było rozpuścić wieść o tym, kim jestem i co zamierzam zrobić. Miecze skontaktowały się ze mnąjuż po kilku dniach. Dwa tygodnie później mieliśmy gotowy plan. Potem mój łącznik z CIA przekazał, że Pentagon dowiedział się o naszych zamiarach i wysyła specjalny oddział, który ma powstrzymać Miecze. Zrozumiałem, że muszę wam pomóc... do czasu, aż będę miał okazję wpędzić was w pułapkę. Tylko skąd mogłem wiedzieć, że w grupie będziesz ty, Saro? Skąd mogłem wiedzieć...? - Jeszcze mocniej przytulił się do Greene. Sara znów poklepała go po ramieniu. - Wiem, Jurij. Wiem. - Czy... - zaczął Travis. -Nie! - ucięła ostro. - Zostaw to mnie, Saro - zaproponował Hunter. Greene pokręciła głową, delikatnie odsunęła od siebie Jurija, oparła go plecami o konsolę i czule musnęła dłonią jego policzek. - Wszyscy dobrze wiemy, kto musi to zrobić. Nie zważając na łzy ściekające jej po twarzy, uniosła pistolet i wypaliła krótką, trzystrzałową serię w głowę doktora Jurija Nobakowa. Rozdział czternasty 26 września, godzina 1.19, kompleks reaktorów elektrowni atomowej Juragua, Kuba Cholera! - zaklął Sam, kiedy z włączonymi układami kamuflażowymi kombinezonów wybiegli przed budynek drugiego reaktora. - Ściągnęli psy! Obok głównej bramy uzbrojeni strażnicy zeskakiwali z ciężarówek. Hunter i Barrett szybko zbadali otoczenie. - Kurczę, otaczają cały teren ścisłym kordonem, Travis. Przy bramach jest kupa wojska. - Wiem - syknął z wściekłością Barrett. - Będziemy musieli spróbować przebić się przez jedną z bram, szefie -przyznał Jack. - Zrobi się kocioł. Na pewno pościągali wszystkie rezerwy 160 i ustawili barykady. Mają nie tylko psy, ale i ciężką broń, a prawdopodobnie też noktowizory. - Owszem - mruknął Travis, patrząc w bok. - Nigdy nie zdołamy się przebić przez tak zagęszczoną obronę bez naszych zabawek - oświadczył ponuro Sam. - Nie mamy gazu, generatorów NLG, rakiet, a semteksu nie zostało nawet tyle, żeby zrobić porządną petardę na nowy rok. - Jasne. Hunter sięgnął pod przednią osłonę hełmu i otarł pot z twarzy. -1 nie możemy też wezwać na pomoc lotnictwa czy marynarki, bo cały świat by się od razu dowiedział, co tu się dzieje. - To prawda. - Jasna cholera! - mruknął Wong, oglądając się na wejście do budynku reaktora. - Chłopcy z psami idą prosto na nas! A prowadzi ich oficer z lornetką. W nocy może to oznaczać tylko... - Że ma noktowizor - dokończył Hunter. Spojrzał na wysokiego Kubań-czyka, bacznie obserwującego teren. -Na nic nasze kamuflaże. - Zgadza się. - Mógłbym go zaraz zdjąć, Travis - dodał DuBois. -Nie. -Dlaczego?! -wycedził Sam. - Byłoby to równoznaczne z wystrzeleniem racy. Na razie jeszcze nie mają pojęcia, gdzie nas szukać. Nie wiedzą nawet, czy wciąż jesteśmy na terenie. Poza tym ktoś na pewno by zauważył, skąd padł strzał. - Kurde! - Jack bezradnie rozejrzał się dookoła. Podszedł do Sary, która klęczała na ziemi i szlochała. - Wygląda na to, że może nas wybawić tylko genialny pomysł. Macie propozycje? Cisza. - Wyjeżdżamy - oznajmił w końcu Barrett. - Dla mnie robi się tu za głośno i za tłoczno. - Wyjeżdżamy? - powtórzył zdziwiony Wong. - Jak? - spytała Jen. - Tak samo, jak przyjechaliśmy. Hunter zerknął w stronę lokomotywy na bocznicy. - Pociągiem? Nie ma mowy, żeby go stąd wypuścili, dopóki nie przeczeszą dokładnie terenu! Cały skład zostanie tu jeszcze na trochę. - Nieprawda - odparł jak zwykle spokojny Barrett. - Odjedzie. I to już niedługo. Jack pokręcił głową. - Sam pomysł mi się podoba, szefie. Ale pamiętasz betonowe wrota? Zostały tak skonstruowane, że wytrzymają nawet uderzenie rozpędzonej lokomotywy. 11-Reaktor - Jadący z zewnątrz - uściślił Travis. - A my nie będziemy próbować dostać się do środka. - Co takiego?! - wycedził Sam, który najwyraźniej był już bliski stanu przedzawałowego. - Racja! - krzyknęła Olsen. - Wrota klinują się pod kątem, więc wyhamują każdy pojazd taranujący je od zewnątrz. Nikt jednak nie pomyślał, że ktoś będzie chciał sforsować je od strony elektrowni! To może się udać! - Mamy jakieś pięćset metrów do nabrania rozpędu - powiedział cicho Travis, jakby sam do siebie. - Na tym odcinku raczej nie da się osiągnąć większej prędkości niż pięćdziesiąt kilometrów na godzinę. To niewiele, ale wagony nie zostały jeszcze rozładowane, a są dość ciężkie. Istnieje niebezpieczeństwo, że cały pociąg się wykolei. Sądzę jednak, że rozpędzona masa powinna wystarczyć do rozwalenia wrót. - To mi się podoba! - stwierdził z entuzjazmem Jack. - Tam jeszcze nie zagęścili obrony, bo pewnie do głowy im nie przyszło, że ktoś będzie próbował staranować bramę kolejową. - Jest tylko jeden problem - rzekł ponuro Travis. Znów zapadła cisza. - Obsługa pociągu siedzi pewnie w kwaterach. Czy ktoś z was umie prowadzić lokomotywę? - Travis?! - odezwał się niespodziewanie Powczuk z lasu oddalonego o kilometr od terenu elektrowni. - Czy lokomotywa jest na chodzie? - Co? - Barrett zmarszczył brwi. - Czy silnik lokomotywy jest na chodzie? - powtórzył Stan. Na krótko zapanowała konsternacja. - Owszem. Strumyki pary wydobywają się z zaworów. - Tak myślałem - rzucił podniecony Stan, choć słychać było, że dokucza mu silny ból. - Wujek Mo zawsze powtarzał, że lepiej nie wyłączać wielkich diesli, jeśli nie robi się kilkudniowej przerwy, bo cholernie trudno jest je uruchomić i rozgrzać. - Jaki wujek? - zdziwił się Sam. - Mój wujek, Laslo Mogedowicz Powczuk, ciemniaku! Był maszynistą na liniach Norfolk i Western. Parę razy zabierał mnie ze sobą w podróż, gdy byłem mały. Jasne? - Aha - mruknął Wong. Podejrzliwym wzrokiem obrzucił pociąg na bocznicy. Raimundo dał znać podniesieniem ręki. Porucznik dowodzący plutonem piechoty energicznie zamachał do swoich ludzi, żeby zachowali całkowitą ciszę. Pułkownik przekrzywił głowę i nastawił ucha. Z lekkim wiatrem od morza bez wątpienia niósł się czyjś głos. Ktoś głośno szeptał, i to niedaleko! 162 Raimundo przystawił do oczu noktowizor. Padały angielskie słowa! Ruszył ostrożnie przed siebie. Wyraźnie już słyszał, że obcy głos mówił po angielsku na temat... pociągów? Travis upewnił się, że wiatr nie pozwoli psom zbyt szybko złapać tropu. Cała grupa ruszyła biegiem. Do pociągu dotarli bez przeszkód. Barrett i Hunter wdrapali się do wielkiej, brudnej, cuchnącej ropąi smarami, pomalowanej na żółto-zielono rosyjskiej lokomotywy. Wewnątrz było bardzo ciepło. Mocne wibracje świadczyły wyraźnie, że dwa olbrzymie silniki pracują na wolnych obrotach. Sara zajęła posterunek na przednim pomoście, pod wielkim wysuniętym reflektorem, skąd mogła obserwować cały teren wokół budynku drugiego reaktora. Wciąż miała przed oczyma rozrywającą się od kul głowę człowieka, do którego zapałała gorącym, choć krótkotrwałym uczuciem. Jen, Jack i Sam rozstawili się na wąskich kratownicach pomostów po bokach wielkiego żelaznego potwora. Travis zaczął odczytywać wydrukowane cyrylicą tabliczki na głównym pulpicie sterowania. Nad niektórymi były wypisane czarnym mazakiem hiszpańskie słowa. - To ruski złom, Stan - zakomunikował przez radio. - A czego się spodziewałeś? Miejmy nadzieję, że zasada obsługi wszystkich lokomotyw jest podobna. W końcu połowa wspaniałych konstrukcji stworzonych przez Iwanów to na żywca skopiowane amerykańskie patenty. - Uwaga! - zawołał Jack przez radio. - Psy chyba wyczuły nasz zapach. Pierwsza grupa strażników szybko idzie w tę stronę! - Gdzie jesteś, szefie? - zapytał Stan. - W kabinie lokomotywy, po prawej stronie. Mam przed sobą całą masą dźwigni, przełączników i zaworów. Przed fotelem, w podłodze po prawej, widzę coś, co wygląda jak wylot hydrantu, a po lewej jeden szeroki pedał. - W porządku, znajdujesz się na stanowisku maszynisty. Ten niby-wylot hydrantu to automatyczny hamulec postojowy. I na razie nas nie interesuje. Poszukaj dużego przełącznika z wyślizganym uchwytem. Powinien być gdzieś z lewej, na górze. - Są cztery. - Dobra, przestaw wszystkie. Któryś musi przerywać obwód generatora prądu. Travis pchnął pierwszą dźwigienkę. Rozległ się trzask zwieranych styków elektrycznych. Zaszumiało. - Chyba trafiłem. - To się okaże. Po lewej, z podłogi, powinna wystawać dźwignia kierunku przełożenia. Raczej duża, z masywnym uchwytem. 163 - Jest. Oznaczona strzałkami do przodu i do tyłu. - Wrzuć wsteczny bieg. - Te pieprzone psy prowadzą strażników prosto na nas! - krzyknął Du-Bois. Travis szarpnął dźwignię do tyłu. - Zrobione. - Dobra. Teraz wciśnij zapadkę na końcu dźwigni przy tym niby wylocie hydrantu i pchnij wajchę do przodu. Barrett wykonał polecenie. Z zaworów ciśnieniowych lokomotywy z głośnym sykiem strzeliły strumienie pary. Stalowy potwór zakołysał się lekko. - Syk zwrócił ich uwagę! - krzyknął ogłuszająco Jack przez radio. - Już wszyscy tu pędzą! Zaraz będzie gorąco! - Ostro zasyczało, Stan! - To dobrze. Teraz postaw stopę na pedale. Jeśli choć na chwilę ją zdejmiesz, odłączysz główną przekładnię i uruchomisz hamulce parowe. Barrett nadepnął na gruby, szeroki, żelazny pedał. Przez szybę kabiny widział nadbiegających strażników z psami. Oficer prowadzący oddział wrzeszczał do trzymanej przy uchu krótkofalówki. Bez dwóch zdań wzywał posiłki. - Duża dźwignia po lewej to regulator gazu. Musisz ją pchnąć trochę do przodu i odpuścić, potem znów trochę do przodu i odpuścić. Nie można dać od razu całej mocy, bo uruchomią się automatyczne zabezpieczenia sprzęgła. Przestawiaj ją stopniowo. Postaraj się z wyczuciem dodawać gazu. Jak spalisz sprzęgło albo złapiesz poślizg, w ogóle nie ruszysz. Barrett ostrożnie pchnął dźwignię wielkości przedramienia. Z brzękiem przeskoczyła blokada zapadki. Ryk silników przybrał na sile. Lokomotywą wyraźnie szarpnęło. Głośno zadzwoniły bufory zbijanych wagonów. Pociąg ruszył. Już ze wszystkich stron nadbiegali strażnicy. - Kryć się na zewnątrz! - rzucił Travis przez sieć łączności. -No i jak? Wystartowaliście? - spytał Stan. -Tak. Travis przestawił gaz o dwa następne ząbki. Zaterkotał dzwonek i zamigotały lampki na pulpicie. Lokomotywa zaczęła zwalniać. Szybko cofnął dźwignię o jeden ząbek. Koła odzyskały przyczepność i pociąg potoczył się dalej, niestety przerażająco wolno. Barrett znów pchnął dźwignię o jeden ząbek. Silniki zawyły głośniej, a lokomotywą mocniej szarpnęło. Na lewym pomoście Jack cofnął się trochę i kucnął bliżej Huntera. Jen ruszyła do drzwi kabiny. - Sam, idź z Sarąna tył lokomotywy. Pilnujcie, żeby nikt nie wskoczył na pierwszą platformę - zakomenderował Travis. Zauważył w bocznym lusterku, jak Wong przeskoczył do tyłu. Nie widział jednak Greene. - Gdzie Sara? - zapytał Blake. 164 Nagle szyby po obu stronach kabiny rozprysły się od gradu kul. Rykoszety zadzwoniły o stalową osłonę przedziału silnikowego. - Aaa! - Olsen z krzykiem dała nura w głąb kabiny. Rzuciła broń i usiadła obok Travisa. Trzymała się za lewą rękę nad łokciem. Spomiędzy palców ściekałajej krew. Chwilę później poczuła, jak włókna kombinezonu zagłębiają się w skórę, a poduszeczki uciskowe wypełniają powietrzem. Barrett pchnął dźwignię gazu o dwa następne ząbki. Podłoga zadygotała, pociąg zaczął przyspieszać. - Ostro dostałaś, Jen? - Trudno powiedzieć. Zdrętwiała mi cała ręka. Travis kolbą pistoletu wybił resztki laminowanej plastikiem szyby. Zauważył, jak z przodu lokomotywy wylatuje łukiem pocisk z granatnika i ląduje między krzyczącymi strażnikami. Kiedy się rozerwał, strzeliły długie pasma białego dymu. Kilkunastu Kubańczyków padło na ziemię. Najwyraźniej Greene wciąż była na posterunku od czoła pociągu, narażona na kule. - Saro! - huknął Travis. - Natychmiast wycofaj się pod osłonę! To rozkaz! Pociski wciąż świstały w powietrzu i odbijały się rykoszetem od blach lokomotywy, ale Greene nie przerywała ostrzału. Hunter, Jack i Sam również otworzyli ogień. Sara musiała odpalić już wszystkie granaty, bo tylko omiatała teren długimi seriami. Skutek strzałów był widoczny z daleka. Na trawie i żwirowanych alejkach leżało wielu ludzi w granatowych kombinezonach. Niektórzy próbowali się odczołgać za jakąś osłonę, innych ciągnęły ujadające psy. Travis pchnął dźwignię gazu do oporu. Silniki wysokoprężne ryknęły ogłuszająco, kabinę wypełnił głośny szum urządzeń elektrycznych. Jeszcze przez jakiś czas zabłąkane kule wpadały do kabiny, ale ostrzał wyraźnie słabł. Dystans między pociągiem a biegnącymi ludźmi zwiększał się coraz bardziej. - Jack, podsuń mi skrzynkę narzędziową! Saro, odezwij się! - Jestem, Travis. Wszystko w porządku - odpowiedziała chyba zawiedziona Greene. -Nie wszystko! Jen dostała! Wracaj tu, doktorku! I to już! Biegiem! Sara wskoczyła do kabiny i uklęknęła przy Olsen. Wyciągnęła końcówkę kabla ze swojego pasa i wetknęła ją do gniazdka w kombinezonie koleżanki. Travis dźwignął ciężką skrzynię z narzędziami i postawił ją na pedale maszynisty. Wybiegł na boczny pomost i popatrzył wzdłuż ośmiu wagonów pchanych przez lokomotywę, ale nie mógł dostrzec końca składu. Cofnął się do kabiny i kucnął za Sarą, obok Huntera i Jacka. Stąd mógł dojrzeć światła na szczycie muru przy bramie, ale nie potrafił ocenić odległości. Mijali też zbyt mało punktów orientacyjnych, by na ich podstawie oszacować, z jaką prędkością porusza się pociąg. Trudno więc było określić szansę na staranowanie bramy. 165 Jedno tylko nie ulegało wątpliwości. Lokomotywa już nieźle się rozpędziła. Z tyłu gigantyczny kompleks budynku reaktora malał stopniowo, ale pojawiły się tam samochody. Podskakując na nierównościach gruntu, ścigały pociąg. Jechały ze zgaszonymi światłami, lecz co kilkanaście metrów pojawiały się w blasku latarń. - Sam, chodź tu do nas - powiedział Barrett. - Za parę sekund ta kupa złomu z impetem wpakuj e się w betonowe wrota. Im dalej będziemy od miej -sca zderzenia, tym lepiej. Rusz się. Na ekranie termowizyjnym dostrzegł sylwetkę Wonga. Sam szedł niezbyt pewnym krokiem po rozkołysanym pomoście, mocno trzymając się uchwytów. Kiedy i on kucnął na podłodze pod konsolą motorniczego, Travis zapytał Sarę o stan Jen. - Dostała rykoszetem w lewe ramię. Prawdopodobnie kość jest złamana. Pocisk utkwił w ciele. Ciśnienie i puls w normie, układy kombinezonu zatamowały krwotok. Będzie mogła iść o własnych siłach, może nawet przebiec krótki odcinek. Ale przez kilka tygodni ręka pozostanie bezwładna. - Nic mi nie jest, Travis - wycedziła Olsen przez zaciśnięte zęby. - Ważne, że dam radę się poruszać. Sam pochylił się w bok i wyjrzał przez otwarte drzwi kabiny. - Cholera! - ryknął. - Brama! - Wszyscy na podłogę! - rozkazał Barrett. -1 pod ścianę! Wcisnął się za fotel maszynisty, żeby móc przytrzymać pedał, gdyby impet zderzenia zrzucił skrzynkę narzędziową. Kiedy ostatni wagon trafił we wrota, ciemność rozjaśniły snopy iskier. Odłamki betonu najeżonego prętami zbrojeniowymi rozleciały się daleko na boki. Platforma złożyła się niczym miech harmonii, na ziemię zaczęły z niej lecieć skrzynie, pudła i beczki. Wrak wagonu wypiętrzył się, a w ciężką zaporę uderzyła druga platforma. Wewnątrz lokomotywy impet zderzenia wcale nie był tak bardzo odczuwalny, jak Travis się obawiał. Osiem jednostek składu skutecznie zamortyzowało wstrząs. Czwarty wagon - długa platforma wyładowana stalowymi elementami konstrukcyjnymi i zapewne znacznie cięższa od trzech ostatnich - niczym gigantyczny pług przeorał się przez stertę szczątków i rozrzucił je daleko. W końcu huknął w masywną przeszkodę. Wrota z głośnym zgrzytem rozjechały się na boki. Z trzaskiem i zgrzytem dartego metalu reszta składu przebiła się przez złomowisko. W rozbitych wagonach pojawiły się płomienie. Członkowie załogi poczuli szarpnięcie w przeciwnym kierunku, gdy pociąg znów przyspieszył. Travis błyskawicznie wyskoczył na jeden pomost, Jack na drugi. - Przebiliśmy się! - zawołali równocześnie. Zaczęli głośno wiwatować jak chłopcy ze szkolnej drużyny, fetujący zdobycie bramki na boisku. 166 - Następny przystanek Czterdziesta Druga ulica! - krzyknął Sam, wymachując pistoletem. - Dobra robota, stary - powiedział Travis przez radio do Staną. - Powiedz nam jeszcze, jak teraz zatrzymać to cholerstwo. Raimundo zauważył przez noktowizor człowieka. Potężnie zbudowany mężczyzna, w kombinezonie kamuflażowym, siedział w zagłębieniu pod pniem dużego drzewa, oparty łokciem o blaszany kanister. Dookoła stało jeszcze kilka innych skrzynek o różnych kształtach. Facet mówił coś cicho, ale nie trzymał przy uchu krótkofalówki. Widocznie miał sprzęt łączności zainstalowany w hełmie. Pułkownik na migi dał znać młodemu porucznikowi. Trzydziestu ośmiu żołnierzy zaczęło się przesuwać na wyznaczone wcześniej pozycje. Cała grupa wyskoczyła ze stojącego pod lasem pociągu i pobiegła w górę zbocza, w kierunku ukrytego w zaroślach Powczuka. Jack i Hunter próbowali podtrzymywać ranną Olsen, ale odepchnęła ich energicznie, zacisnęła pistolet w prawej dłoni i ruszyła truchtem za Travisem. To była dobra wiadomość. Ale była też zła: komputery sterujące działaniem kombinezonów sygnalizowały wyczerpanie akumulatorów. Barrett kazał wyłączyć kamuflaż. Utracili więc swój wyjątkowy atrybut niewidzialności. Stan odetchnął wreszcie z ulgą i zaaplikował sobie dawkę demerolu, żeby choć trochę stłumić nieznośny ból. Czuł, jakby prawa noga powoli wkręcała mu się między dwa wielkie koła zębate. Nie znosił stanu oszołomienia po środkach przeciwbólowych, ale obawiał się, że lada moment może zemdleć. Stopniowo ogarniała go ospałość. Przemęczenie mocno dawało znać o sobie. Grupa wypadła na polankę. Jen była blada jak ściana i lekko chwiała się na nogach. Sam natychmiast zaczął gorączkowo pakować sprzęt do skrzyni. Sara i Travis podbiegli do Staną. Greene błyskawicznie podłączyła kombinezon Powczuka do swojego monitora, żeby sprawdzić stan rannego. Powczuk ostrzegał ich wcześniej, że wojsko patroluje teren wokół elektrowni. Mówił też, że z konieczności zabił dwóch żołnierzy. Podejrzewał, że niedługo zjawią się inni. Będą szukać kolegów. Alejak dotąd panował spokój. Wong pospiesznie rozdał „batony" - słupki z czterdziestoma posklejanymi bezłuskowymi nabojami do pistoletów XM-29. Po ich wystrzeleniu nie zostawał żaden ślad. Później Sam uruchomił detektor ruchu, urządzenie wielkości pudełka od butów. Ale jeszcze zanim zdążył ustawić go na trójnogu, stwierdził z przerażeniem, że czujnik wskazuje obecność licznych żywych obiektów w promieniu siedmiuset metrów! Aparat wychwytywał sygnały z odległości większej niż dziesięć metrów, nie mógł więc rejestrować żadnego z członków grupy. 167 - Alarm! - szepnął Sam przez sieć łączności. - Mamy towarzystwo! - Nie ruszać się! - padła z ciemności głośna komenda wydana po angielsku z silnym hiszpańskim akcentem. - Pięćdziesięciu żołnierzy trzyma was na muszce! - Raimundo! - przekazała cicho Sara. -1 żadnych sztuczek z niewidzialnością! - ostrzegł pułkownik. - Mamy noktowizory! Jeśli choć drgniecie albo znikniecie nam z oczu, natychmiast otworzymy ogień! - Stać - rozkazał półgłosem Travis. Usiłował cokolwiek dojrzeć w ciemności. Z wyłączonymi układami kamuflażowymi i podniesionymi przednimi osłonami hełmów widzieli tyle samo, co kubańscy żołnierze. Raimundo natomiast, uzbrojony w noktowizor, miał nad nimi przewagę. - Jeszcze raz ostrzegam! - krzyknął pułkownik. - Z wielką przyjemnością zademonstruj ę was żywych w Hawanie tym wszystkim spasionym kretynom, którzy mi nie wierzyli, ale równie dobrze mogę pokazywać wasze trupy! Rzućcie broń! Natychmiast! - Co to za kutas?! - warknął Stan. - Rzućcie broń! - wrzasnął na całe gardło Raimundo. - Róbmy, co każe - powiedział Travis. - Musimy zachować spokój. Zbyt wiele już zdziałaliśmy, żeby teraz spieprzyć operację. Kucnął powoli i położył pistolet maszynowy na ziemi. Reszta grupy poszła za przykładem dowódcy. - Krok do tyłu! - rozkazał Raimundo. Travis cofnął się posłusznie. Pozostali zrobili to samo. Pułkownik wydał kilka szybkich komend. W ciemności zabłysły latarki. Ich jaskrawy blask zatańczył na twarzach Amerykanów. Komandosi odwracali głowy, mrużąc oczy i osłaniając je rękoma. W kręgu światła pojawił się Raimundo. Rzeczywiście miał zawieszony na szyi ciężki rosyjski noktowizor. Szef kubańskiej służby bezpieczeństwa uśmiechał się szeroko. W jednej ręce trzymał AK-47 ze złożoną kolbą. W drugiej dużąlatarkę. Powiódł jej promieniem po sylwetkach schwytanych ludzi. Zmroku za jego plecami wysunęło się kilkunastu młodych, wyraźnie zdenerwowanych żołnierzy. Mierzyli z broni do gromadki jeńców. Żadnych szans, pomyślał Sam. Serce waliło mu jak młotem. - Co się dzieje? - wymamrotał Stan. Oczy miał przymknięte, a usta otwarte. Chyba majaczył. - Amerykanie! - krzyknął triumfalnie pułkownik. Świecił latarką prosto w twarze członków TALON Force. - Z wielką przyjemnością przeprowadzę was przed oczami tego łobuza Torejosa i innych dowódców. A twierdzili, że jestem paranoikiem! - Spieprzaj, kaczy fiutku - mruknął niewyraźnie Powczuk. 168 Raimundo poświecił na potężnego Amerykanina. Szeroki uśmiech pułkownika ustąpił miejsca wyrazowi bezgranicznej pogardy Kubańczyk obrzucił uważnym spojrzeniem rozwarte usta i szkliste oczy Staną na wpół leżącego pod drzewem. Pijany albo naćpany, pomyślał. W każdym razie niegroźny. Ale jak dojdzie do siebie, zapłaci mi za tę zniewagę. - Widzicie?! - odezwał się po hiszpańsku do żołnierzy, którzy trochę śmielej wyłaniali się z mrocznych zarośli i stawali szerokim półkolem wokół jeńców, nie przestając mierzyć do nich z broni. - Popatrzcie na tych wszechmocnych Amerykanów! Co im dały nieograniczone fundusze, przeważająca technika i arogancja wobec całego świata? Przyjrzyjcie się dobrze! - Podszedł do Staną. - Spójrzcie na tego! - Z całej siły kopnął grubo zabandażowaną stopę Pawczuka. - Auuu! - zawył Stan, krzywiąc się z bólu. - Ooo... Chryste! - Podciągnął się trochę i zaparł plecami o pień. Prawą, jakby bezwładną rękę wciąż opierał na metalowej skrzynce pomalowanej w maskujące plamy. Mimo rany na ramieniu Olsen sprężyła się do skoku jak tygrysica, ale Travis i Jack chwycili ją za nadgarstki i przytrzymali na miejscu. - Ty zboczony sukinsynu! - ryknęła po angielsku, próbując się wyrwać kolegom. - Wydrapałabym ci te pieprzone ślepia! Raimundo szybko spojrzał w jej stronę, lecz strach tylko na moment zmą-ciłjego spokój. Kiedy zauważył, że dwaj mężczyźni powstrzymują dziką kocicę, znów zrobił pogardliwą minę. Zbliżył się do Olsen o krok. - Aha,puta, która zabija gołymi rękoma - mruknął po hiszpańsku. - Może znajdę dla ciebie... specjalne zastosowanie w swojej willi w Hawanie. Zerknął przez ramię na stojących za nim murem żołnierzy i wykonał kilka jednoznacznych ruchów biodrami w przód i w tył. Rozległy się pojedyncze, stłumione śmiechy. Mimo kurczowego uścisku Jacka Olsen zdołała pochylić się do Kubań-czyka. - Chętnie będę się czołgała nago - odparła po hiszpańsku. - Ale tylko po to, żeby w odpowiedniej chwili odgryźć twoją żałosną fujarkę i splunąć ci nią w tę parszywą gębę! Chcesz się przekonać? Raimundo świetnie znał różnicę między czcząpogróżką a obietnicą krwawej zemsty. W wyobraźni zobaczył, jak kobieta spełnia swoją groźbę. Nie było w tym nawet śladu erotyki. Śmiechy wśród żołnierzy natychmiast umilkły. Zniknął też wyraz pogardy z twarzy pułkownika. Zapanowała pełna napięcia cisza. - Nie - odezwał się Raimundo po angielsku lodowatym tonem. Zrobił jeszcze krok w kierunku Olsen. Dobrze widział, że barczysty olbrzym mocno jątrzyma. Gruby opatrunek na lewym ramieniu i wybrzuszenie kombinezonu świadczyły, że Amerykanka została ranna. - Myślę, że... jesteś za bardzo... demente... loco. Umieszczę cię więc w specjalnym miejscu przeznaczonym 169 dla takich trudnych przypadków jak ty. Tam będziesz mogła do woli przeklinać własną matkę, że wydała cię na świat, zanim wreszcie z tobą skończę. - To się jeszcze okaże, kto przeklnie własną matkę, kretynie! Wykorzystując uchwyt Jacka jako punkt podparcia, Jen odbiła się od ziemi i wymierzyła przeciwnikowi solidnego kopniaka prosto w twarz. Głowa odskoczyła mu do tyłu. Raimundo zrobił trzy chwiejne kroki, ale potknął się, upuścił pistolet i runął na plecy. - O cholera - syknął Wong. Pułkownik błyskawicznie poderwał się na nogi i poczerwieniały z wściekłości otarł dłonią krew cieknącą z rozbitego nosa. - Gorzko tego pożałujesz! - ryknął, gdy już złapał oddech. Rozejrzał się. Zauważył swojąbroń wśród suchych liści. Leżała o krok od niego. Odwrócił się w tamtą stronę. - NLG! - krzyknął całkiem wyraźnie Stan, jak gdyby nagle oprzytomniał. Energicznie wcisnął duży plastikowy guzik na pokrywie skrzynki, na której opierał niby bezwładną rękę. Travis i Hunter skoczyli do przodu. Jeden kopniakiem wytrącił pułkownikowi AK-47 z dłoni, drugi chwycił go pod ramiona i odciągnął do tyłu. Rozległ się niski, basowy pomruk. Stan przetoczył się przez lewe ramię za wystający korzeń drzewa. Porucznik osłupiał, gdy kobieta nieoczekiwanie powaliła groźnego pułkownika Raimunda, dowódcę budzącej postrach Służby Bezpieczeństwa Wewnętrznego. W końcu oprzytomniał, uniósł broń do ramienia i otworzył usta, żeby wydać rozkazy. Nagle zalała go fala tak silnych nudności, jakby podczas upału znalazł się w cuchnącym szambie. Oczy mocno zapiekły, w uszach pojawiło się dokuczliwe dzwonienie, żołądek podszedł do gardła. Młody dowódca plutonu nie zdołał opanować gwałtownego skurczu, zgiął się wpół i zwymiotował. Mimo woli upuścił broń, zachwiał się i zrobił trzy kroki, żeby nie upaść. W czasie krótkiej przerwy między skurczami żołądka zmusił się do otwarcia powiek. Przez łzy cisnące się do oczu ujrzał z przerażeniem, że wszyscyjego żołnierze albo klęczą i wymiotują, albo leżą skuleni na ziemi. Sam też nie wytrzymał drugiego ataku. Z głośnym jękiem zwalił się na suche liście. Ból brzucha był tak silny, jakby ktoś wbijał porucznikowi w pępek rozżarzony szpikulec. Kolejny jeszcze gwałtowniejszy skurcz nadszedł bardzo szybko. Młodzieniec nawet nie zdążył głębiej zaczerpnąć powietrza. Pułkownik Raimundo miał wrażenie, że serce w nim zamarło. Wydarzenia przybrały nieoczekiwany obrót. Nie zdążył nawet odpowiedzieć na atak kobiety, gdy komandosi go rozbroili i wzięli jako zakładnika. Amerykanka jakimś cudem wyrwała się z uścisku kolegów i rozbiła mu nos. Uderzenie 170 ogłuszyło Raimunda na ułamek sekundy, ale tyle wystarczyło, by dwaj inni przeciwnicy błyskawicznie opanowali sytuację. Pułkownik ledwie zdążył skoczyć na nogi i uświadomić sobie, że ma rozciętą wargę, krew cieknie mu z nosa, a skurczony żołądek podchodzi do gardła. Potężnie zbudowany Murzyn natychmiast jak kleszczami objął go od tyłu ramionami. Raimundo nie mógł uwierzyć własnym oczom. Cały pluton piechoty zwijał się z bólu na ziemi. Porzucone latarki świeciły we wszystkie strony. Szef służby bezpieczeństwa błyskawicznie obejrzał się na szaloną dzikuskę. Koledzy już jej nie trzymali. Teraz na pewno mnie zabije, pomyślał. Amerykanka szlochała ze złości i miotała w jego kierunku wściekłe spojrzenia. Na szczęście do akcji wkroczył rosły mężczyzna, najwyraźniej dowódca grupy. Stanął przed rozjuszoną wariatką. - Wystarczy, poruczniku! - rzucił ostro. Raimundo odczuł ulgę, kiedy odsunęła się od niego i wzięła kilka głębszych oddechów. Nie przestała go jednak mierzyć piorunującym wzrokiem. Grupa TALON Force w lot zrozumiała nagły okrzyk Staną. Kubańczycy natomiast byli zaskoczeni. Skrót NLG oznaczał niewielki, zasilany akumulatorem generator fal bardzo niskiej częstotliwości radiowej o dużej mocy, porażających układ nerwowy człowieka. Emitował wiązkę kierunkową. Ludzie przebywający na skraju jej zasięgu odczuwali tylko dzwonienie w uszach i pieczenie oczu. Ale ci, którzy znajdowali się w środku pola emisji, mieli o wiele bardziej nieprzyjemne doznania. Dlatego cała grupa TALON Force cofnęła się błyskawicznie od wylotu emitera piekielnego urządzenia, odciągając również Raimunda. Pułkownika ogarnęły złe przeczucia. Amerykanie zaczęli go całkowicie ignorować. Zajęli się gorączkowym pakowaniem sprzętu do plastikowych skrzyń. Nie mógł w to uwierzyć: szykowali się do ucieczki! Po raz drugi uruchomili ten dziwny aparat podobny do zwykłego blaszanego kanistra. Żołnierze znów zwinęli się w gwałtownych konwulsjach. Później, jak gdyby nigdy nic, komandosi ruszyli przez las w stronę wybrzeża. Zabrali skrzynie ze sprzętem. Ranny, leżący dotąd pod drzewem, pokuśtykał wsparty na ramionach kolegów. A Raimundo w swojej naiwności sądził, że ten człowiek jest pijany lub oszołomiony narkotykami! Po kilku sekundach zniknęli pułkownikowi z oczu. I zostawili go żywego! Tylko po co? Raimunda ogarnęła czarna rozpacz. Po raz kolejny zawiódł, próbując zatrzymać Amerykanów, teraz w dodatku na oczach całego plutonu młodych żołnierzy! A Wielki Wódz nie był wzorem tolerancji i wyrozumiałości. Ta straszliwa prawda spadła na pułkownika jak grom z jasnego nieba. Mógł się już uznać za trupa. Castro bez wątpienia wtrąci mnie do lochu, tam, gdzie do tej poryj a wysyłałem na powolną śmierć setki moich ofiar, pomyślał z przerażeniem Raimundo. Dobrze wiedział, co go czeka w ponurych podziemiach. 171 Na miękkich nogach podszedł do najbliższego żołnierza skręcającego się w mękach. Schylił się powoli i podniósł pistolet AK-47. Byli na tyle blisko wybrzeża, że zaraz po wyjściu z lasu usłyszeli szum fal. Ale wyraźnie dotarł też do nich niesiony wiatrem odgłos pojedynczego wystrzału. Jack splunął na piasek i mocniej objął Staną w pasie, pomagając mu przebrnąć przez plażę. Zerknął w bok. Hunter uśmiechnął się ponuro. - Jestem ci winien dwudziestkę, Ikarze. Dostaniesz ją, jak tylko wrócimy do domu. - A nie mówiłem? - mruknął Blake. - Ten łobuz świetnie wiedział, jak Castro go potraktuje. Kiedy dotarli do linii fal, z morza wyłoniło się sześć postaci w czarnych skafandrach, ledwie widocznych na tle mrocznego bezksiężycowego nieba. Płetwonurkowie mieli na twarzach duże odstające maski tlenowe wyposażone w noktowizory. Wymierzyli broń w grupę TALON Force. Jeden ruszył biegiem, rozchlapując płytką spienioną wodę. Nawet na chwilę nie opuszczając pistoletu, zbliżał się do komandosów łukiem, aby nie zasłaniać kolegom pola ostrzału. Na spotkanie wyszli mu Hunter i Sara, którzy podtrzymywali komandora Stanisława Powczuka. Płetwonurek przez chwilę przyglądał im się zza ciemnej maski tlenowej. Wreszcie odwrócił się do swoich ludzi i uniósł kciuk. Ktoś rzucił półgłosem krótką komendę. Po kilku sekundach z ciemności wyłonił się duży czarny ponton z doczepianym silnikiem. Szybko wypłynął na piaszczysty brzeg. Olbrzym stojący przed Stanem opuścił broń i zsunął maskę tlenową na czoło. Był to Murzyn o pociągłej twarzy, ukazujący wszystkie zęby w szerokim uśmiechu. Zasalutował szybko i wyciągnął rękę na powitanie. - Komandorze Powczuk, porucznik Lon Caleb, dowódca czwartego zespołu SEAL Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych. Co was tak długo zatrzymało? Epilog 30 września, godzina 14.53, wybrzeże Oahu, Hawaje To zapewne najpiękniejsza plaża na Oahu, a może nawet na całych Hawajach, niemal zawsze skąpana w słońcu i owiewana rześką, łagodną, wilgotną bryzą. W pewnej odległości od brzegu potężne łamacze fal spiętrzają kryształowo czyste, lazurowe wody oceanu w zwieńczone śnieżnobiałymi grzywami bałwany. Bielutki piasek jest miękki jak puch, ciepły i przyjemny -miło po nim chodzić, nawet z poważnie okaleczoną stopą. Na palach na szczycie wydm stoi pięć przestronnych domków letniskowych z cedru, z wielkimi panoramicznymi oknami. Roztacza się z nich piękny widok na plażę, która w niczym nie przypomina wąskiego skrawka piasku na południowym wybrzeżu Kuby. Bo i do Kuby jest stąd tak daleko, jak tylko to możliwe na terytorium Stanów Zjednoczonych. Mimo wspaniałej pogody nie spotyka się na tej plaży turystów. W odległości pięciu kilometrów od domów po obu stronach wybrzeże przecinają ogrodzenia z drucianej siatki i stojątablice ostrzegawcze. Jeżeli ktokolwiek spróbuje przeskoczyć przez płot, szybko podjedzie patrol ubranych po cywilnemu mężczyzn w nie oznakowanym terenowym humvee. Wyjaśnią grzecznie, choć stanowczo, że jest to wydzielony ośrodek rządowy, gdzie nikt niepowołany nie ma wstępu. A jeśli amator dzikiego plażowania będzie próbował dyskutować i odmówi opuszczenia terenu, prawdopodobnie ujrzy wyloty luf pistoletów maszynowych i lodowate spojrzenia zza szkieł ciemnych okularów. Ten środek perswazji zawsze skutkuje, dlatego żołnierze piechoty morskiej z uśmiechem odprowadzają śmiałka poza ogrodzenie i pospiesznie odjeżdżająmiędzy wydmy. 173 Na piasku Hunter, Sam i Jack grali w siatkówkę z pięcioma roześmianymi, opalonymi na brąz dziewczętami o figurach modelek, ubranymi w skąpe bikini. Na skraju boiska stał ocieniony kolorowym parasolem barek na kółkach. Uśmiechnięty barman w białym garniturze szykował właśnie w wielkiej szklanej wazie chipsy nacho w ostrym sosie paprykowym, za którymi przepadał potężnie zbudowany czarnoskóry kapitan piechoty morskiej. Nieco dalej Stan siedział pod parasolem. Miał już zdjęte opatrunki, żeby słońce i ciepła morska woda wywarły swój zbawienny wpływ na posiniaczone, obrzmiałe i zdeformowane palce prawej stopy. Angela Powczuk wkładała mężowi do ust wielkie słodkie truskawki i nacierała jego owłosione ramiona kremem do opalania. Od czasu do czasu pochylała się, żeby cmoknąć Staną w czoło, policzek czy też czubek nosa. Komandor był zadowolony. Nie opuszczała go jednak świadomość, że wystarczyłoby jedno dłuższe spojrzenie w kierunku grających w siatkówkę dziewcząt w bikini, aby znów znalazł się w śmiertelnym zagrożeniu. Jeszcze dalej, pod następnym wielkim plażowym parasolem, wysoki szczupły Teksańczyk wypoczywał wyciągnięty na szerokim dwuosobowym nadmuchiwanym materacu i palił kubańskie cygaro. Obok niego leżała zgrabna blondynka w niemal symbolicznym kostiumie kąpielowym. Lewą muskularną nogę trzymała przerzuconą przez biodra mężczyzny, obejmowała go wpół lewą ręką - z gipsowym opatrunkiem gęsto pokrytym autografami. Głowę trzymała na szerokiej piersi mężczyzny. Drzemała w ciepłym, wilgotnym powietrzu znad oceanu. W górze mewa wrzasnęła rozdzierająco, zawisła na krótko w lekkiej bryzie i zawróciła w stronę ludzi odbijających piłkę. Pewnie wyczuła tam jedzenie. Travis pocałował Jen w czubek głowy, ułożył się wygodniej i znów zapatrzył w fale. Betty Sue, jego córka, która na oczach kochającego ojca przeistaczała się w czarującą młodą kobietę, próbowała surfować na niewysokich falach. A bliżej, w płytkiej wodzie, pluskał się bezgranicznie rozradowany jej brat, Randall. Nawet na moment nie chciał się rozstać ze znoszonym, przesiąkniętym słoną wodą i co najmniej o trzy numery na niego za dużym zielonym beretem. Na piasku obok Travisa leżała gazeta otwarta na artykule: WŁADZE KUBAŃSKIE DEMENTUJĄ PLOTKI O ZAGROŻENIU BEZPIECZEŃSTWA ELEKTROWNI ATOMOWEJ Hawana, Kuba, AP - Dziś władze kubańskie stanowczo zaprzeczyły oskarżeniom ze strony Stanów Zjednoczonych, jakoby system zabezpieczeń w uruchomionej niedawno elektrowni atomowej Juragua był niewystarczający. Przed- 174 stawiciele rządu twierdzą, że każda próba przedostania się na teren elektrowni niepowołanych osób zostanie „z łatwością odparta" przez doskonale zorganizowane służby ochrony, wspierane przez „zwycięską Ludową Armię Kubańską". W poniedziałek opublikowano oficjalne stanowisko władz, według którego nigdy nie doszło i nigdy nie dojdzie do żadnego terrorystycznego zamachu na kubańską instytucję, a zwłaszcza elektrownię atomową w Juragui. W oświadczeniu zapewniono, że elektrownia jest całkowicie bezpieczna, a wszelkie obiekcje strony amerykańskiej mają charakter politycznego ataku. W krzyżowym ogniu pytań dziennikarzy przedstawiciel kubańskich władz przyznał w końcu, że tydzień temu w Juragui rozpędzony pociąg staranował bramę, ale skład wyjeżdżał z terenu elektrowni, więc w żadnej mierze nie zostało zagrożone jej bezpieczeństwo. I ani na chwilę nie uległa zakłóceniu praca obu reaktorów. Dobrze poinformowane źródła donoszą, że krótko po incydencie nastąpiły poważne zmiany osobowe w kubańskiej Służbie Bezpieczeństwa Wewnętrznego oraz Komisji Energii Atomowej. Według nie potwierdzonych plotek całe dowództwo tajnej policji zniknęło w tajemniczych okolicznościach. Oficjalnie zaprzecza się tym informacjom i oskarża Stany Zjednoczone o próbę dyskredytowania kubańskiej energetyki atomowej w ramach trwającej od dziesięcioleci akcji przeciwko miłującemu pokój narodowi kubańskiemu. Barrett delikatnie potrząsnął Jen za ramię. Popatrzyła na niego spod przymrużonych powiek. Głową wskazał jej plażę. Obejrzała się, potem uniosła na łokciu i usiadła. W ciągu minionego tygodnia rzadko widywali Sarę. Prawie nie wychylała nosa ze swojego pokoju. Jadała samotnie i nie przyjmowała żadnych zaproszeń. Przypominała siedzącego Siwe albo ortodoksyjnego żyda podczas rytualnych modłów. Teraz jednak wyszła na plażę. Miała na sobie strój kąpielowy i ciemne okulary. Niosła ręcznik przerzucony przez ramię. Na prowizorycznym boisku do siatkówki rozległy się głośne wiwaty. Zerknęła w tamtą stronę i cała grupa energicznie jej pomachała. Greene przystanęła, przez chwilę patrzyła na ludzi obojętnie, ale zaraz uśmiechnęła się smutno i pokiwała ręką. Podeszła do Barretta i Jen. Klęknęła przy Travisie, wtuliła twarz w jego owłosioną pierś i cicho zaszlochała. Oboje z Olsen objęli ją czule. Dobrze wiedzieli, że trzeba jej dać czas, aby otrząsnęła się po śmierci nieodżałowanego doktora Jurija Nobakowa.