ISAAC ASIMOV ŚWIAT ROBOTÓW 2 PRZEŁOŻYŁ EDWARD SZMIGIEL TYTUŁ ORYGINAŁU: THE COMPLETE ROBOT SUSAN CALVIN Trzecie napisane przeze mnie opowiadanie o robotach pt. „Kłamca!” wprowadziło Susan Calvin, w której bezzwłocznie się zakochałem. Od tamtej chwili tak zdominowała moje myśli, że po trochu wyparła Powella i Donovana z ich pozycji Ta dwójka wystąpiła tylko w trzech opowiadaniach zawartych w poprzednim rozdziale oraz w czwartym pt „Ucieczka!”, w którym pojawiają się obok Susan Calvin. Kiedy spoglądam wstecz na moją karierę, jakimś cudem odnoszę wrażenie, że musiałem chyba umieścić kochaną Susan w niezliczonych opowiadaniach — faktycznie zaś pojawiła się tylko w dziesięciu, a wszystkie one znalazły się w niniejszym dziele. W dziesiątym opowiadaniu pt. „Kobieca intuicja” Susan jest już starszą pannicą, która jednak nie straciła nic ze swojego zgryźliwego uroku. Nawiasem mówiąc, zauważyliście, że choć większość opowiadań z Susan Calvin została napisana w okresie, kiedy szowinizm męski brano za rzecz naturalną w literaturze science fiction, nie prosi ona o żadne względy i pokonuje mężczyzn w ich własnej dziedzinie. Co prawda pozostaje seksualnie niespełniona — ale nie można mieć wszystkiego. KŁAMCA! Alfred Lanning ostrożnie zapalił cygaro, ale koniuszki palców nieznacznie mu drżały. Jego siwe brwi były ściągnięte, kiedy mówił w przerwach między wydmuchiwaniem dymu. — A jakże, czyta w myślach… nie mamy właściwie co do tego wątpliwości! Ale dlaczego? — spojrzał na Petera Bogerta, matematyka. — No więc? Bogert przygładził obiema rękami swoje czarne włosy. — To trzydziesty czwarty model RB, który wyprodukowaliśmy. Wszystkie pozostałe ściśle odpowiadały normom. Trzeci mężczyzna przy stole zmarszczył czoło. Milton Ashe najmłodszy członek zarządu Amerykańskiej Korporacji Robotów i Ludzi Mechanicznych nie krył dumy ze swojego stanowiska. — Słuchaj, Bogert. Podczas montażu nie było żadnych komplikacji od początku do końca. Ręczę za to. Grube usta Bogerta rozszerzyły się w protekcjonalnym uśmiechu. — Naprawdę? Jeśli możesz odpowiadać za całą linię montażową, to rekomenduję cię do awansu. Dokładnie licząc, mamy siedemdziesiąt pięć tysięcy dwieście trzydzieści cztery operacje niezbędne do wyprodukowania jednego mózgu pozytronowego, a pomyślne ukończenie każdej z nich zależy od rozmaitej liczby czynników, od pięciu do stu pięciu. Jeśli któryś z nich zostanie poważnie zakłócony, „mózg” jest zniszczony. Cytuję naszą własną broszurę informacyjną, Ashe. Milton Ashe zarumienił się, ale czwarty głos uniemożliwił mu odpowiedź. — Jeśli zaczniemy zwalać winę na siebie nawzajem, to ja wychodzę. — Ręce Susan Calvin spoczywały mocno złożone na podołku, a nieznaczne zmarszczki wokół jej cienkich, bladych ust pogłębiły się. — Mamy na głowie robota, który czyta w ludzkich myślach i wydaje mi się sprawą raczej ważną, abyśmy dowiedzieli się, dlaczego to robi. Nie osiągniemy tego celu oskarżając się: „Twojawina! Moja wina!” Utkwiła chłodne, szare oczy w Ashe’u, a on uśmiechnął się szeroko. Lanning uśmiechnął się również i, jak zawsze w takiej sytuacji, długie siwe włosy i bystre oczka upodobniły go do biblijnego patriarchy. — Święta racja, doktor Calvin. — Nagle jego głos stał się szorstki: — Przedstawię całą sprawę w skondensowanej formie. Wyprodukowaliśmy mózg pozytronowy rzekomo zwykłego typu, który posiada nadzwyczajną umiejętność dostrajania się do fal myślowych. Gdybyśmy wiedzieli, jak do tego doszło, oznaczałoby to ogromny postęp w robotyce. Niestety nie wiemy, a musimy się dowiedzieć. Czy to jasne? — Czy mogę coś zaproponować? — zapytał Bogert. — Proszę, nie krępuj się! — Rzekłbym, że dopóki nie uporządkujemy tego bałaganu — a jako matematyk spodziewam się, że to będzie diabelny bałagan — proponuję, żeby utrzymać istnienie robota RB–34 w tajemnicy, nawet przed innymi członkami zarządu. Jako kierownicy działów powinniśmy sobie poradzić z tym problemem i im mniej osób o tym wie… — Bogert ma rację — powiedziała doktor Calvin. — Odkąd zmodyfikowano Kodeks Międzyplanetarny, aby pozwolić na testowanie modeli robotów w zakładach przed ich wysłaniem w kosmos, nasiliła się propaganda antyrobotowa. Jeśli przecieknie choćby słówko o tym, iż robot potrafi czytać w ludzkich myślach, zanim będziemy w stanie ogłosić, że całkowicie kontrolujemy to zjawisko, ktoś mógłby to całkiem skutecznie wykorzystać. Lanning zaciągnął się cygarem i pokiwał poważnie głową. Zwrócił się do Ashe’a: — Chyba mówiłeś, że kiedy po raz pierwszy zauważyłeś tę niezwykłą umiejętność robota, byłeś sam. — Rzeczywiście byłem sam. Miałem pietra jak nigdy w życiu. Robota RB–34 dopiero co zdjęto ze stołu montażowego i przysłano do mnie. Obermann wyszedł dokądś, więc sam zabrałem go do pomieszczeń testowych — przynajmniej prowadziłem go tam. — Ashe przerwał, a na jego wargach pojawił się nieznaczny uśmiech: — Powiedzcie, czy kiedykolwiek któreś z was prowadziło wymianę myśli nie wiedząc o tym? — Nikt nie miał zamiaru odpowiedzieć, więc Ashe kontynuował: — Na początku człowiek nie zdaje sobie z tego sprawy. Po prostu mówił do mnie — tak logicznie i sensownie, jak tylko można sobie wyobrazić — i dopiero kiedy przebyłem większą część drogi, uzmysłowiłem sobie, że nie wypowiedziałem ani jednego słowa. Oczywiście, dużo myślałem, ale to nie to samo, prawda? Zamknąłem tę maszynę pod kluczem i pobiegłem po Lanninga. To, że robot szedł obok mnie, czytając spokojnie w moich myślach, napędziło mi stracha. — Wyobrażam sobie — powiedziała Susan Calvin w zamyśleniu. Wlepiła skupiony wzrok w Ashe’a. — Jesteśmy tak przyzwyczajeni do prywatności własnych myśli. Lanning wtrącił się zniecierpliwiony: — Zatem wie o tym tylko nasza czwórka. W porządku! Musimy podejść do tego systematycznie. Ashe, chcę, żebyś sprawdził linię montażową od początku do końca — wszystko. Masz wyeliminować wszystkie operacje, podczas których niemożliwe było popełnienie błędu, i sporządzić wykaz wszystkich tych, kiedy mogliśmy go popełnić, określając zarazem jego wielkość i charakter. — Trudne zadanie — mruknął Ashe. — Naturalnie! Masz oczywiście wyznaczyć ludzi do tej pracy — wszystkich, jeśli zajdzie taka konieczność. Nie obchodzi mnie, czy zawalimy plan. Masz się dowiedzieć dlaczego, rozumiesz? — Hmmm, tak! — młody technik uśmiechnął się krzywo. — Nadal jednak to robota pierwsza klasa. Lanning obrócił się w krześle i zwrócił się twarzą do Susan Cahin. — Pani będzie musiała podejść do tego z innej strony. Jest pani robopsychologiem zakładów, więc ma pani zbadać samego robota i dotrzeć do jego podświadomości. Niech pani spróbuje się dowiedzieć, na jakich zasadach funkcjonuje. Co jeszcze jest związane z jego zdolnościami telepatycznymi, jaki jest ich zakres, jak wypaczają jego spojrzenie i jaką dokładnie szkodę to wyrządziło jego zwykłym właściwościom. Zrozumiała pani? Lanning nie czekał na odpowiedź doktor Calvin. — Ja będę koordynował prace i zinterpretuję uzyskane informacje matematycznie. — Zaciągnął się gwałtownie cygarem i wymamrotał resztę przez dym — Bogert mi w tym oczywiście pomoże. Bogert polerując paznokcie jednej pulchnej ręki drugą ręką rzucił zdawkowo: — Tak przypuszczam. Orientuję się trochę w tej dziedzinie. — Cóż! Zaczynam natychmiast — Ashe odsunął krzesło i wstał. Jego przyjemna młodzieńcza twarz zmarszczyła się w uśmiechu. — Mam najpaskudniejsze zadanie z nas wszystkich, więc zmykam i zabieram się do roboty. — Wyszedł mamrocząc: — Do zobaczenia! Susan Calvin odpowiedziała na to ledwie dostrzegalnym skinieniem głowy, ale jej oczy powędrowały za nim. Kiedy już zniknął z widoku, a ona nie odpowiedziała, Lannin chrząknął i zapytał: — Czy pani chce się zobaczyć z RB–34 w tej chwili? Na stłumiony odgłos obracających się zawiasów RB–34 uniósł swoje fotoelektryczne oczy znad książki, a kiedy Susan weszła, już stał na nogach. Zatrzymała się, żeby poprawić na drzwiach olbrzymi znak „Wejście wzbronione”, po czym podeszła do robota. — Przyniosłam ci podręczniki o silnikach hiperatomowych, Herbie… na razie kilka. Chciałbyś rzucić na nie okiem? RB–34 nazywany także Herbie — wziął trzy ciężkie książki z jej rąk i otworzył jedną z nich na stronie tytułowej. — Hmmm! Teoria fizyki hiperatomowej” — wymamrotał przewracając strony, a potem powiedział z roztargnieniem: — Proszę usiąść, doktor Calvin! To mi zabierze kilka minut. Pani psycholog usiadła i obserwowała uważnie Herbiego, kiedy zajął miejsce po drugiej stronie stołu i przebrnął systematycznie przez trzy książki. Po półgodzinie odłożył je. — Wiem oczywiście, dlaczego je pani przyniosła — powiedział. — Tego się obawiałam. Ciężko z tobą pracować, Herbie. Zawsze wyprzedzasz mnie o krok. — Wie pani, z tymi książkami jest tak samo jak z innymi. Po prostu mnie nie interesują. W waszych podręcznikach nie ma nic ciekawego. Wasza nauka jest tylko zbiorem uzyskanych danych, posklejanych ze sobą za pomocą prowizorycznych teorii — a wszystko jest tak niewiarygodnie proste, że nie warto sobie tym głowy zaprzątać. Interesuje mnie wasza beletrystyka. Wasze studia na temat wzajemnego oddziaływania ludzkich motywów i uczuć… — wykonał potężną ręką niejasny gest, jakby szukał odpowiednich słów. — Chyba rozumiem — szepnęła doktor Calvin. — Widzi pani, mam wgląd w umysły — ciągnął robot — a nie ma pani pojęcia, jakie one są skomplikowane. Nie mogę od razu wszystkiego zrozumieć, ponieważ mój własny umysł ma z nimi tak mało wspólnego… ale próbuję, a wasze powieści bardzo mi w tym pomagają. — Tak, ale obawiam się, że po przebrnięciu przez niektóre pustoszące doświadczenia emocjonalne naszej dzisiejszej sentymentalnej powieści… — jej głos był zaprawiony goryczą — …stwierdzasz, że prawdziwe umysły, takie jak nasze, są nudne i bezbarwne. — Ależ skąd! Ta stanowcza odpowiedź spowodowała, że Susan Calvin skoczyła na równe nogi. Poczuła, że się czerwieni, i pomyślała opętańczo: — „On musi wiedzieć!” Herbie nagle oklapł i wymamrotał cichym głosem, który stracił prawie całkowicie metaliczną barwę: — Ależ oczywiście, wiem o tym, doktor Calvin. Nieustannie pani o tym myśli, więc jak mógłbym nie wiedzieć? — Czy… mówiłeś komuś? — spytała poważnie. — Oczywiście, że nie! — powiedział to naprawdę zdziwiony. — Nikt mnie nie pytał. — Zatem — wyrzuciła z siebie — chyba myślisz, że jestem niemądra. — Nie! To normalne uczucie. — Może właśnie dlatego to takie niemądre. — Tęsknota w jej głosie zagłuszała wszystko inne. — Nie można by mnie nazwać… atrakcyjną. — Jeśli mówi pani o atrakcyjności czysto fizycznej, trudno mi osądzić. W każdym razie wiem, że istnieją inne rodzaje atrakcyjności. — Nie jestem też młoda — doktor Calvin prawie nie słyszała robota. — Nie przekroczyła pani jeszcze czterdziestki. — Trzydzieści osiem, licząc lata; zasuszone sześćdziesiąt, jeśli chodzi o stosunek emocjonalny do życia. Chyba nie na darmo jestem psychologiem? — Ciągnęła zdyszanym głosem zaprawionym goryczą: — On ma zaledwie trzydzieści pięć lat, a wygląda i zachowuje się młodziej. Czy sądzisz, że kiedykolwiek postrzega mnie jako kogoś innego niż… niż jestem? — Myli się pani! Stalową pięścią Herbie walnął w plastikowy blat stołu. Rozległ się skrzypiący brzęk. — Proszę mnie posłuchać… W tym momencie Susan szybko spojrzała na niego, a przejmujący ból w jej oczach przerodził się w płomień. — A to niby dlaczego? Co ty w ogóle możesz o tym wszystkim wiedzieć, ty… ty maszyno. Dla ciebie jestem tylko okazem; interesującym insektem z osobliwym umysłem do zbadania, podanym jak na tacy. Piękny przykład frustracji, prawda? Prawie jak w twoich książkach — stłumiła szloch, któremu nie towarzyszyły łzy i umilkła. Robot skulił się na ten wybuch. Pokręcił głową błagalnie. — Proszę, czy może mnie pani wysłuchać? Mógłbym pani pomóc, gdyby mi pani na to pozwoliła. — Jak? — jej wargi skrzywiły się szyderczo. — Dając mi dobre rady? — Nie, nie tak. Chodzi o to, że ja wiem, co myślą inni ludzie… na przykład Milton Ashe. Zapadła długa cisza i Susan spuściła wzrok. — Nie chcę wiedzieć, co on myśli — powiedziała wstrzymując oddech. — Nie mów ani słowa. — Mnie się zdaje, że chciałaby pani wiedzieć, co on myśli. Głowę miała nadal spuszczoną, ale oddychała swobodniej. — Gadasz bzdury — szepnęła. — Po cóż miałbym to robić? Próbuję pomóc. Myśli Miltona Ashe’a o pani… — urwał. Wtedy pani psycholog podniosła głowę. — Tak? — On panią kocha — powiedział cicho robot. Przez całą minutę doktor Calvin nie powiedziała ani słowa. Patrzyła przed siebie w milczeniu. A potem odparła: — Jesteś w błędzie. Musisz się mylić. Dlaczego miałby mnie kochać? — Ale tak jest. Takiej rzeczy nie można ukryć, nie przede mną. — Ale ja jestem taka… taka… — urwała jąkając się. — Powłoka zewnętrzna nie jest dla niego ważna, on zwraca uwagę na duchowe walory innych ludzi. Milton Ashe nie należy do typu, który poślubia bujną czuprynę i parę oczu. Susan Calvin zamrugała gwałtownie i odczekała chwilę, zanim się odezwała. Nawet wtedy głos jej drżał: — Jednak z całą pewnością nigdy nie okazał w żaden sposób… — Czy kiedykolwiek dała mu pani szansę? — Jak mogłam? Nigdy nie myślałam, że… — No właśnie! Pani psycholog zamyśliła się, a potem nagle podniosła wzrok. — Pół roku temu jakaś dziewczyna odwiedziła go tu w zakładach — powiedziała. — Chyba była ładna… szczupła blondynka. No i oczywiście z ledwością umiała zliczyć do czterech. Cały dzień spędził pusząc się i usiłując jej wyjaśnić, jak się składa robota. — Wrócił jej dawny sarkazm: — Nie żeby coś z tego zrozumiała! Kto to był? Herbie odparł bez wahania: — Znam osobę, o której pani mówi. To jego kuzynka i Ashe nie żywi do niej żadnych romantycznych uczuć, zapewniam panią. Susan zerwała się na równe nogi z dziewczęcą nieomal zwinnością. — Czyż to nie dziwne? Czasami udawałam przed sobą, że tak właśnie jest, choć nigdy naprawdę tak nie myślałam. Więc to wszystko musi być prawda. Podbiegła do Herbiego i ścisnęła obiema rękami jego zimną ciężką dłoń. — Dziękuję, Herbie — mówiła pospiesznie ochrypłym szeptem: — Nie mów o tym nikomu. Niech to będzie naszą tajemnicą… i jeszcze raz ci dziękuję. — Po tych słowach wyszła uścisnąwszy jeszcze raz niewrażliwe palce Herbiego. Robot powrócił wolno do swojej porzuconej powieści, nie było nikogo, kto potrafiłby czytać w jego myślach. * * * Milton Ashe przeciągnął się wolno i efektownie przy odgłosie trzeszczących stawów i symfonii pomruków, po czym rzucił piorunujące spojrzenie na doktora Petera Bogerta. — Słuchaj — powiedział — grzebię się w tym od tygodnia, prawie nie zmrużywszy oka. Jak długo muszę to jeszcze ciągnąć? Mówiłeś, że bombardowanie pozytronowe w komorze próżniowej D rozwiąże sprawę. Bogert ziewnął dyskretnie i przyglądał się z zainteresowaniem swoim białym rękom. — To prawda. Jestem na dobrej drodze. — Wiem, co znaczą takie słowa padające z ust matematyka. Jak blisko końca jesteś? — To zależy. — Od czego? — Ashe opadł na krzesło i wyciągnął swoje długie nogi. — Od Lanninga. Staruszek nie zgadza się ze mną — westchnął. — Trochę nie nadąża za postępem, taki z nim kłopot. Dla niego mechanika macierzy to alfa i omega, a ten problem wymaga skuteczniejszych narzędzi matematycznych. Lanning jest taki uparty. — A może by tak spytać Herbiego i załatwić całą sprawę? — wymamrotał sennie Ashe. — Zapytać robota? — Bogert uniósł brwi. — Czemu nie? Nie mówiła ci staruszka? — Mówisz o Calvin? — Tak! Właśnie o Susie. Ten robot to czarodziej matematyczny. Wie wszystko o wszystkim i jeszcze trochę poza tym. Oblicza całki potrójne w myśli i pożera rachunek tensorowy na deser. Matematyk przyglądał mu się sceptycznie. — Mówisz poważnie? — Tak mi dopomóż! Kruczek polega na tym, że ten kretyn nie lubi matmy. Wolałby czytać ckliwie powieści. Z ręką na sercu! Zobaczyłbyś te szmiry, którymi Susie go faszeruje: „Szkarłatna namiętność” i „Miłość w kosmosie”. — Doktor Calvin nie mówiła nam o tym ani słowa. — Cóż, nie skończyła go jeszcze badać. Wiesz, jaka jest. Nie lubi puszczać pary z ust przed doprowadzeniem sprawy do końca. — Ale tobie powiedziała. — Zaczęliśmy dużo ze sobą rozmawiać. Ostatnio często ją widuję. Otworzył szeroko oczy marszcząc czoło: — Słuchaj, Bogie, czy nie zauważyłeś ostatnio nic dziwnego w jej zachowaniu? Bogert odprężył się uśmiechając się pobłażliwie. — Używa pomadki, jeśli to masz na myśli. — Do diabła, wiem o tym. Różu, pudru i cieni do powiek też. Jest na co popatrzeć. Ale nie o to chodzi. Nie potrafię tego dokładnie określić. Sposób, w jaki mówi… jakby coś przepełniało ją szczęściem. — Pomyślał przez chwilę, a potem wzruszył ramionami. Bogert pozwolił sobie na lubieżny uśmieszek, który jak na naukowca po pięćdziesiątce, wyszedł mu całkiem nieźle. — Może jest zakochana — powiedział. Ashe ponownie przymknął oczy. — Zwariowałeś, Bogie. Idź pogadać z Herbiem. Chcę tu zostać i przespać się. — Dobra! Chociaż nie powiem, żebym się szczególnie cieszył z tego, że robot mówi mi, co mam robić. Odpowiedziało mu jedynie lekkie chrapanie. Herbie słuchał uważnie, kiedy Peter Bogert, trzymając ręce w kieszeniach, mówił z wypracowaną obojętnością. — Tak się sprawa przedstawia. Słyszałem, że znasz się na tych rzeczach i pytam cię bardziej z ciekawości niż innego powodu. Przyznaję, że w moim toku rozumowania, jest kilka wątpliwych punktów, które doktor Lanning odrzuca, i obraz jest nadal raczej niekompletny. Robot nie odpowiedział, więc Bogert zapytał: — No więc? — Nie widzę błędów — Herbie przestudiował nagryzmolone liczby. — Nie przypuszczam, żebyś miał coś więcej do powiedzenia. — Nawet nie śmiem próbować. Jest pan lepszym matematykiem ode mnie i… cóż, za nic nie chciałbym się zaangażować. W uśmiechu Bogerta pojawił się odcień samozadowolenia. — Spodziewałem się, że tak będzie. Sprawa jest zawiła. Dajmy sobie spokój. — Zmiął kartki, wrzucił je do szybu na śmiecie, odwrócił się do wyjścia i nagle się rozmyślił. — A propos… Robot czekał. Bogert miał najwyraźniej jakieś trudności. — Jest coś… to znaczy, może ty potrafisz… — przerwał — Pańskie myśli są chaotyczne — powiedział cicho Herbie — ale ponad wszelką wątpliwość dotyczą doktora Lanninga. Niemądrze jest się wahać, bo i tak skoro tylko uspokoi się pan, będę wiedział, o co pan chce spytać. Ręka matematyka powędrowała do ulizanych włosów w odruchowym geście przygładzania. — Lanning dobija siedemdziesiątki — powiedział, jak gdyby to wszystko wyjaśniało. — Wiem. — Jest dyrektorem zakładów prawie od trzydziestu lat. — Herbie skinął głową. — A więc — głos Bogerta stał się przymilny — ty wiedziałbyś, czy… czy myśli o rezygnacji. Być może z powodu zdrowia albo z innych przyczyn… — Właśnie — powiedział Herbie i to było wszystko. — No więc wiesz coś o tym? — Naturalnie. — To… eee… czy mógłbyś mi powiedzieć? — Skoro pan pyta, tak — robot traktował tę sprawę całkiem rzeczowo. — On już zrezygnował! — Co takiego!? — okrzyk ten był wybuchowym, prawie nieartykułowanym dźwiękiem. Naukowiec pochylił dużą głowę do przodu. — Powtórz to! — On już zrezygnował — powiedział Herbie — ale nie zostało to jeszcze ujawnione. Widzi pan, on czeka, aż rozwiążecie problem… eee… mojej osoby. Kiedy to już się stanie, jest gotowy przekazać stanowisko dyrektorskie swojemu następcy. Bogert wyrzucił z siebie bez tchu: — A ten następca? Kim on jest? — Stał teraz bardzo blisko Herbiego, patrząc jak zahipnowyzowany w nieodgadnione matowo–czerwone komórki fotoelektryczne stanowiące oczy robota. Robot wolno wycedził słowa: — Pan jest następnym dyrektorem. Bogert rozluźnił się i uśmiechnął powściągliwie. — Dobrze wiedzieć. Miałem taką nadzieję i czekałem na to. Dzięki, Herbie. Peter Bogert pracował do piątej nad ranem, ale już o dziewiątej wrócił do pracy. Z półki nad biurkiem znikały kolejne dzieła podręczne i tabele w miarę jak po nie sięgał. Przed nim rósł w wolnym tempie stosik arkuszy z obliczeniami, a zmięte kartki u jego stóp utworzyły pagórek zagryzmolonego papieru. Dokładnie w południe spojrzał na ostatnią stronę, przetarł nabiegłe krwią oczy, ziewnął i wzruszył ramionami. — Z minuty na minutę jest coraz gorzej. Nich to diabli! — mruknął. Odwrócił się na odgłos otwieranych drzwi i skinął głową Lanningowi, który wszedł wyciągając palce jednej sękatej ręki drugą ręką, aż stawy strzelały. Dyrektor rzucił okiem na bałagan w pokoju i zmarszczył brwi. — Nowy trop? — zapytał. — Nie — padła buntownicza odpowiedź. — Czy stary jest zły? Lanning nie zadał sobie trudu, żeby odpowiedzieć. Rzucił tylko okiem na ostatnie obliczenia Bogerta. Zapalając cygaro odezwał się zza płomienia zapałki. — Czy Calvin mówiła ci o robocie? To geniusz matematyczny. Naprawdę nadzwyczajny. Bogert parsknął głośno. — Słyszałem. Ale lepiej, żeby Calvin trzymała się psychologii robotów. Sprawdziłem Herbiego z matematyki i ledwie potrafi przebrnąć przez tabliczkę mnożenia. — Susan stwierdziła coś innego. — Oszalała. — Ja też stwierdziłem coś innego — dyrektor niebezpiecznie zmrużył oczy. — Ty! — krzyknął złowieszczo Bogert. — O czym ty gadasz? — Maglowałem go przez cały ranek, więc wiem, że potrafi robić sztuczki, o jakich nigdy nie słyszałeś. — Czyżby? — Dlaczego podchodzisz do tego tak sceptycznie! — Lanning wyciągnął z kieszeni kamizelki kartkę papieru i rozłożył ją. — To nie moje pismo, prawda? Bogert przyjrzał się badawczo dużemu, kanciastemu zapisowi na kartce. — To robota Herbiego? — spytał. — Tak! I jak widzisz, rozpracował twoje całkowanie czasowe równania 22. Doszedł… — Lanning postukał pożółkłym paznokciem w ostatnie kolumny obliczeń do identycznego wniosku jak ja, i to w czasie cztery razy krótszym. Nie miałeś prawa lekceważyć efektu spóźnienia w bombardowaniu pozytronowym. — Nie zlekceważyłem go. Na litość boską, Lanning, zrozum, że to by zniwelowało… — No jasne, wyjaśniłeś ten problem. Zastosowałeś Równanie Przesunięcia Równoległego Mitchella, prawda? Cóż… ono nie ma tu zastosowania. — Dlaczego nie? — Między innymi dlatego, że stosowałeś liczby nadurojone — A co to ma wspólnego? — Równanie Mitchella straci sens, gdy… — Czyś ty oszalał? Jeśli zechcesz łaskawie jeszcze raz przeczytać oryginalny referat Mitchella w „Sprawozdaniach naukowych”… — Nie muszę. Powiedziałem ci na początku, że nie podoba mi się jego tok rozumowania, a Herbie przyznaje mi rację. — Zatem — krzyknął Bogert — niech ta machina zegarmistrzowska rozwiąże dla ciebie cały problem. Po co zawracać sobie głowę nieistotnymi drobiazgami? — Właśnie o to chodzi. Herbie nie może rozwiązać problemu. A jeśli on nie potrafi, to my też nie — bez pomocy. Mam zamiar przedłożyć całą sprawę Radzie Narodowej. To już wykracza poza nasze kompetencje. Krzesło Bogerta przewróciło się do tyłu, kiedy podskoczył warcząc z purpurową twarzą. — Nie zrobisz tego. Z kolei Lanning poczerwieniał. — Czy chcesz mi mówić, czego mi nie wolno? — Dokładnie tak — odpowiedział Bogert zgrzytając zębami. — Rozpracowałem problem i nie możesz mi go zabrać, rozumiesz? Nie myśl, że cię nie przejrzałem, ty zasuszona skamielino. Prędzej byś zrobił na złość samemu sobie, niż pozwolił, żebym to ja rozwiązał problem telepatii robotów. — Jesteś idiotą, Bogert, i w jednej sekundzie zawieszę cię za niesubordynację — dolna warga Lanninga drżała z pasji. — Tego nie zrobisz, Lanning. Nie utrzymasz niczego w tajemnicy, kiedy kręci się tu robot czytający w naszych myślach, więc nie zapominaj, że wiem wszystko o twojej rezygnacji. Popiół na końcu cygara Lanninga zadrżał i spadł, po czym w ślad za nim poleciało samo cygaro. — Co… co takiego… Bogert zachichotał nieprzyjemnie. — I żeby wszystko było jasne, ja jestem nowym dyrektorem. Jestem tego całkiem świadomy, nie myśl, że nie. Niech cię kule biją, Lanning, albo ja będę tu wydawał rozkazy albo powstanie taki bałagan, jakiego jeszcze nie widziałeś. Lanning odzyskał głos i ryknął głośno: — Jesteś zawieszony, słyszysz? Zwolniony ze wszystkich obowiązków. Koniec z tobą, rozumiesz? Uśmiech na twarzy Bogerta rozszerzył się. — Zaraz, zaraz, jaki w tym sens? To cię do niczego nie doprowadzi. Ja trzymam atuty w ręku. Wiem, że zrezygnowałeś. Herbie mi powiedział, a on to usłyszał wprost od ciebie. Lanning zmusił się, żeby mówić spokojnie. Wyglądał na bardzo starego człowieka, ze zmęczonymi oczami wyzierającymi z pobladłej nagle, pergaminowożółtej twarzy: — Chcę porozmawiać z Herbiem. Nie mógł ci nic takiego powiedzieć. Ostro zagrałeś, Bogert, ale ja cię sprawdzam. Chodź ze mną. Bogert wzruszył ramionami. — Żeby zobaczyć się z Herbiem? Klawo! Klawo jak cholera! Wybiła dokładnie dwunasta w południe, kiedy Milton Ashe podniósł wzrok znad swojego niezdarnego szkicu i powiedział: — Już wiesz? Nie jestem zbyt dobry w rysowaniu, ale tak to mniej więcej wygląda. To uroczy domek i mogę go kupić prawie za darmo. Susan Calvin spojrzała na niego rozmarzonymi oczami. — Jest naprawdę piękny — westchnęła. — Często myślałam, że chciałabym… — zawiesiła głos. — Oczywiście — ciągnął żwawo Ashe, odkładając ołówek — muszę poczekać na urlop. To już za dwa tygodnie, ale ten cały kram z Herbiem postawił wszystko na głowie. — Spojrzał na swoje paznokcie. — Poza tym, jest jeszcze jedna sprawa… ale to tajemnica. — Więc mi nie mów. — Och chętnie ci powiem, aż mnie roznosi, żeby komuś powiedzieć… a ty jesteś najlepszą… eee… powiernicą, jaką mógłbym tu znaleźć — uśmiechnął się nieśmiało. Serce Susan zabiło mocniej, ale nie ufała sobie na tyle, żeby się odezwać. — Szczerze mówiąc — Ashe przysunął swoje krzesło bliżej niej i zniżył głos do poufałego szeptu: — ten dom nie jest przeznaczony tylko dla mnie. Żenię się! A potem podskoczył z siedzenia: — Co się stało? — Nic! — straszliwe uczucie wirowania zniknęło, ale niełatwo było wydobyć z siebie słowa. — Żenisz się? To znaczy… — Ależ oczywiście! Czas najwyższy, prawda? Przypominasz sobie tę dziewczynę, która tu była latem w zeszłym roku? Z nią! Ale tobie niedobrze. Ty… — Ból głowy! — Susan skinęła słabo ręką, żeby się odsunął. — Ja… ja często go miewam ostatnio. Chcę… ci oczywiście pogratulować. Bardzo się cieszę… — Niewprawnie nałożony róż zostawił parę paskudnych, czerwonych plam na jej kredowobiałej twarzy. Wszystko znów zaczęło wirować. — Wybacz mi… proszę… Wybełkotała te słowa, przekraczając na oślep, chwiejnym krokiem drzwi. To wszystko zdarzyło się z gwałtownością katastrofy i jak w nierealnie groźnym śnie. Ale jak to możliwe? Herbie powiedział… I Herbie wiedział! Potrafił czytać w myślach! Stała bez tchu, oparta o futrynę, wpatrując się w metalową twarz Herbiego. Musiała chyba przebiec dwie kondygnacje schodów, ale nie pamiętała tego. Pokonała tę odległość błyskawicznie, jak we śnie. Jak we śnie! A jednak Herbie wpatrywał się bez mrugnięcia w jej źrenice, a matowa czerwień jego oczu zdawała się rozszerzać w niejasno świecące, koszmarne kule. Mówił, a ona czuła nacisk chłodnego szkła na swoich ustach. Przełknęła ślinę, wzdrygnęła się i odzyskała do pewnego stopnia świadomość. Herbie wciąż mówił, a w jego głosie znać było ożywienie — jak gdyby był zraniony i przestraszony, i błagał o coś. Słowa zaczynały nabierać sensu. — To sen — mówił — i nie wolno pani w to wierzyć. Wkrótce przebudzi się pani w realnym świecie i sama z siebie będzie śmiać. On panią kocha, mówię pani. Kocha, kocha! Ale nie tutaj! Nie teraz! To złudzenie. Susan skinęła głową i powiedziała szeptem: — Tak! Tak! — Ściskała ramię Herbiego, przywierała do niego powtarzając w kółko: — To nieprawda, co? Nieprawda, co? Nie wiedziała, w jaki sposób odzyskała przytomność — ale było to jak przejście ze świata mglistej nierzeczywi — stości do świata, w którym świeciło ostre słońce. Odepchnęła go od siebie, naparła mocno na to stałowe ramię i otworzyła szeroko oczy. — Co chcesz zrobić? — podniosła głos do przenikliwego krzyku. — Co ty usiłujesz zrobić? Herbie cofnął się. — Chcę pomóc. Susan wytrzeszczyła oczy. — Pomóc? Mówiąc mi, że to sen? Próbując wpędzić mnie w schizofrenię? — owładnęła nią histeryczna pasja. — To nie żaden sen! Żałuję, że nie! — Wciągnęła gwałtownie powietrze. — Zaraz! Dlaczego… rozumiem dlaczego. Wielkie nieba, to takie oczywiste! W głosie robota słychać było przerażenie. — Musiałem! — A ja ci uwierzyłam! Nigdy nie myślałam… Przerwała w pół zdania, słysząc podniesione głosy za drzwiami. Odwróciła się zaciskając kurczowo pięści, a kiedy weszli Bogert i Lanning, stała już przy oknie wgłębi pokoju. Żaden z nich nie zwrócił na nią najmniejszej uwagi. Podeszli do Herbiego jednocześnie: Lanning rozgniewany i zniecierpliwiony, Bogert uśmiechający się chłodno. Dyrektor odezwał się pierwszy: — Herbie, posłuchaj mnie! Robot spojrzał na starego dyrektora. — Tak, doktorze Lanning. — Czy rozmawiałeś na mój temat z doktorem Bogertem? — Nie, proszę pana — odpowiedź została wypowiedziana powoli i uśmiech zgasł na twarzy Bogerta. — A to co? — Bogert wepchnął się przed zwierzchnika i stanął w rozkroku przed robotem. — Powtórz, co mi wczoraj powiedziałeś. — Powiedziałem, że… — Herbie zamilkł. Głęboko w jego wnętrzu drgała metalowa membrana, powodując wydobywanie się łagodnych dysonansów. — Czy nie powiedziałeś, że zrezygnował? — ryknął Bogert. — Odpowiedz mi! Bogert zamierzył się, ale Lanning odepchnął go na bok. — Czy próbujesz go zmusić strachem do kłamstwa? — Słyszałeś, co powiedział, Lanning. Zaczął mówić „Tak” i zatrzymał się. Zejdź mi z drogi! Zrozum, że chcę wyciągnąć z niego prawdę! — Ja go zapytam! — Lanning zwrócił się do robota. — W porządku. Herbie, nie denerwuj się. Czy zrezygnowałem? — Herbie milczał patrząc przed siebie, więc Lanning powtórzył niespokojnie: — Czy zrezygnowałem? — Robot zaprzeczył ledwie dostrzegalnym potrząśnięciem głowy. Długie oczekiwanie nie przyniosło nic więcej. Obaj mężczyźni spojrzeli na siebie, a wrogość w ich oczach prawie się zmaterializowała. — A cóż, u diabła — wybuchnął Bogert — czy on oniemiał? Zapomniałeś języka w gębie, ty potworze? — Nie — padła gotowa odpowiedź. — Więc odpowiedz na pytanie. Czy nie powiedziałeś mi, że Lanning zrezygnował? Czy nie zrezygnował? I znów nastała cisza, aż z końca pokoju rozległ się nagle śmiech Susan, ostry i na wpół histeryczny. Obaj matematycy podskoczyli. — Pani tutaj? Co panią tak bawi? — zapytał Bogert nie kryjąc irytacji. — Nic mnie nie bawi. — Jej głos brzmiał nienaturalnie. — Po prostu nie tylko ja dałam się złapać. To ironia losu, że trzech największych ekspertów w dziedzinie robotyki na świecie wpadło w tę samą elementarną pułapkę, prawda? — jej głos przycichł, przyłożyła bladą rękę do czoła. — Ale to nie jest zabawne! Tym razem dwaj mężczyźni spojrzeli na siebie z uniesionymi brwiami. — O jakiej pułapce pani mówi? — zapytał sztywno Lanning. — Czy coś jest nie tak z Herbiem? — Nie — podeszła do nich powoli — z nim wszystko w porządku. Tu chodzi o nas. — Zakręciła się nagle na pięcie i wrzasnęła na robota: — Odejdź ode mnie! Idź do drugiego kąta i nie każ mi patrzeć na siebie. Herbie skulił się pod jej gniewnym spojrzeniem i chwiejnie oddalił się pobrzękującym truchtem. Głos Lanninga zabrzmiał wrogo: — O co w tym wszystkim chodzi, doktor Calvin? Stanęła z nimi twarzą w twarz i powiedziała z sarkazmem w głosie — Z pewnością znają panowie podstawowe Pierwsze Prawo Robotyki. Mężczyźni skinęli głowami równocześnie. — Naturalnie — powiedział poirytowany Bogert — robot nie może skrzywdzić istoty ludzkiej lub przez bezczynność pozwolić, aby stała się jej krzywda. — Jak ładnie powiedziane — zadrwiła Calvin. — Ale krzywda jakiego rodzaju? — Ba… każdego rodzaju. — No właśnie! Każdego rodzaju! Ale co ze zranionymi uczuciami? Co z pomniejszeniem ważności czyjegoś ego? Co ze zdruzgotaniem czyichś nadziei? Czy to prawda? Lanning zmarszczył brwi. — A co miałby wiedzieć robot o… — I wtedy sapnąwszy zamilkł. — Zrozumiał pan, prawda? Ten robot czyta w ludzkich myślach. Czy sądzi pani, że nie wie wszystkiego o krzywdzie psychicznej? Czy zapytany nie dałby takiej odpowiedzi, jaką się chce usłyszeć? Czy inna odpowiedź nie zraniłaby nas i czy Herbie nie wiedziałby o tym? — Wielkie nieba! — ryknął Bogert. Pani psycholog rzuciła mu ironiczne spojrzenie: — Wnoszę z tego, że zapytał go pan, czy Lanning zrezygnował. Chciał pan usłyszeć, że zrezygnował i dlatego Herbie tak właśnie panu powiedział. — I chyba dlatego — powiedział Lanning matowym głosem — nie chciał odpowiedzieć przed chwilą. Nie mógł odpowiedzieć ani tak, ani nie, nie raniąc jednego z nas. Nastąpiła krótka pauza, podczas której mężczyźni spojrzeli przez pokój w kierunku robota kulącego się na krześle przy biblioteczce, trzymającego głowę wspartą na jednej ręce. Susan wbiła nieruchome spojrzenie w podłogę. — On wiedział o tym wszystkim. Ten… ten szatan wie wszystko, włącznie z tym, co się popsuło podczas jego montażu. — Jej oczy były ponure i zasępione. Lanning podniósł wzrok. — Tu się pani myli, doktor Calvin. On nie wie, co się popsuło. Pytałem go. — O czym to świadczy? — zawołała Susan. — Tylko o tym, że nie chciał pan, aby podał panu rozwiązanie. Kazać maszynie zrobić to, czego pan nie potrafił — to zraniłoby pańskie ego. Czy pan go zapytał? — rzuciła napastliwie. — W pewnym sensie. — Bogert odkaszlnął i poczerwieniał. — Powiedział mi, że bardzo mało wie o matematyce. Lanning wydał stłumiony chichot, a pani psycholog uśmiechnęła się cierpko. Powiedziała: — Ja go zapytam! Podane przez niego rozwiązanie nie zrani mojego ego. — Podniesionym głosem rozkazała zimno: — Chodź tu! Herbie wstał i podszedł niepewnym krokiem. — Wiesz, jak sądzę — ciągnęła — w którym dokładnie momencie podczas montażu wprowadzono jakiś zewnętrzny lub pominięto jakiś zasadniczy czynnik. — Tak — odparł Herbie ledwie słyszalnym głosem. — Chwileczkę — wtrącił się rozgniewany Bogert. — To niekoniecznie musi być prawda. Chce pani to usłyszeć i to wszystko. — Niech pan nie będzie głupcem — odparła Calvin. On z pewnością wie tyle o matematyce co pan i Lanning razem wzięci, ponieważ potrafi czytać w myślach. Niech mu pan da szansę. — Matematyk zamilkł, a Calvin kontynuowała: — A więc dobrze, Herbie, mów! Czekamy. — A na stronie dodała: — Szykujcie papier i ołówki, panowie. — Ale Herbie milczał i w głosie pani psycholog zabrzmiała nuta triumfu: — Dlaczego nie odpowiadasz, Herbie? Robot nagle wybuchnął: — Nie mogę. Pani wie, że nie mogę! Doktor Bogert i doktor Lanning tego nie chcą. — Oni chcą poznać rozwiązanie. — Ale nie ode mnie. Lanning wtrącił się, mówiąc powoli i wyraźnie: — Nie bądź niemądry, Herbie. Chcemy, żebyś nam powiedział. Bogert potwierdził słowa Lanninga krótkim skinieniem. Teraz Herbie już krzyczał: — Po co to mówicie? Czy nie sądzicie, że potrafię zaglądać pod zewnętrzną powłokę waszego umysłu? W głębi duszy nie chcecie, żebym mówił. Jestem maszyną, którą obdarzono imitacją życia tylko na zasadzie wzajemnego oddziaływania pozytronowego w moim mózgu — jestem wytworem człowieka. Nie możecie stracić autorytetu, nie zostając przy tym zranieni. To jest głęboko zakorzenione w waszych umysłach i nie da się tego wymazać. Nie mogę podać rozwiązania. — Wyjdziemy — powiedział Lanning. — Powiedz doktor Calvin. — To by nie zrobiło żadnej różnicy — zawołał Herbie — ponieważ i tak dowiedzielibyście się, że to ja dostarczyłem odpowiedzi. Calvin podjęła na nowo: — Ale rozumiesz, że mimo to doktorzy Lanning i Bogert chcą znać rozwiązanie. — Do którego dojdą własnym wysiłkiem! — upierał się Herbie. — Ale chcą je poznać, a fakt, że tyje znasz i nie chcesz podać, rani ich. Rozumiesz to, prawda? — Tak! Tak! — I jeśli im powiesz, to też ich zrani. — Tak! Tak! — Herbie wycofywał się powoli, ale Susan podążała za nim krok w krok. Obaj mężczyźni obserwowali to oszołomieni. — Nie możesz im powiedzieć — mówiła powoli pani psycholog monotonnym głosem — ponieważ to by ich zraniło, a tobie nie wolno ranić. Ale jeśli im nie powiesz, zranisz ich, więc musisz im powiedzieć. A jeśli to zrobisz, zranisz ich, a nie wolno ci, więc nie możesz im powiedzieć; ale jeśli tego nie zrobisz, zranisz ich, więc musisz; ale jeśli tego nie zrobisz, zranisz ich, więc nie wolno ci; ale jeśli tego nie zrobisz, zranisz, więc musisz; ale jeśli to zrobisz… Herbie oparł się plecami o ścianę, a potem padł na kolana. — Dosyć! — wrzasnął. — Niech pani zamknie swój umysł! Jest pełen bólu, frustracji i nienawiści! Nie chciałem tego, mówię pani! Próbowałem pomóc! Powiedziałem to, co chciała pani usłyszeć. Musiałem! Pani psycholog nie zwracała na jego słowa uwagi. — Musisz im powiedzieć, ale jeśli to zrobisz, zranisz ich, więc nie wolno ci; ale jeśli tego nie zrobisz, zranisz ich, więc musisz; ale… Wtedy Herbie wrzasnął! Przypominało to wielokrotnie wzmocniony gwizd fletu pikolo — coraz bardziej przenikliwy dźwięk całkowicie wypełniał pokój nutą, w której zabrzmiała rozpacz umierającej duszy. A kiedy gwizd wreszcie ucichł, Herbie zwalił się w zbitą kupę nieruchomego metalu. Krew odpłynęła z twarzy Bogerta. — Umarł! — Nie! — ciałem Susan szarpały spazmy dzikiego śmiechu: Nie umarł — tylko postradał zmysły. Postawiłam go wobec nierozwiązywalnego dylematu i załamał się. Teraz możecie go złomować, bo już nigdy się nie odezwie. Lanning klęczał przy kupie złomu, która kiedyś była Herbiem. Dotknął palcami zimnej, niewrażliwej, metalowej twarzy i wzdrygnął się. — Pani to zrobiła celowo — podniósł się i stanął przed nią z wykrzywioną twarzą. — A jeśli tak, to co? Teraz już nic pan na to nie poradzi. — 1 w nagłym przypływie goryczy dodała: — Zasłużył na to. Dyrektor schwycił oniemiałego Bogerta za nadgarstek. — Co za różnica. Chodź, Peter. — Westchnął: — Robot myślący tego typu i tak jest bezwartościowy. — Jego oczy były stare i zmęczone. — Chodź, Peter! — powtórzył. Upłynęło wiele minut, zanim doktor Susan Calvin częściowo odzyskała równowagę psychiczną. Zwróciła powoli oczy na żywego trupa Herbiego i napięcie ponownie odmalowało się na jej twarzy. Długo się w niego wpatrywała, a uczucie triumfu ustępowało z wolna bezradnej frustracji i wśród natłoku wzburzonych myśli tylko jedno nieskończenie gorzkie słowo wydobyło się z jej ust: — „Kłamca!” SATYSFAKCJA GWARANTOWANA Tony był wysokim, przystojnym brunetem. Jego twarz o arystokratycznych rysach i niezmiennym wyrazie sprawiała, że Claire Belmont przyglądała mu się przez szparę w drzwiach z mieszaniną zgrozy i przestrachu. — Nie mogę. Larry, po prostu nie mogę go mieć w domu. — Szukała gorączkowo w swoim sparaliżowanym umyśle jakiegoś bardziej precyzyjnego sposobu wyrażenia tego co czuła; jakiegoś zdania, które miałoby sens i załatwiłoby sprawę, nie była w stanie jednak nic wymyślić, więc powtórzyła tylko: — Nie mogę! Larry Belmont spojrzał zimno na żonę, a w jego oczach pojawił się ten błysk, którego Claire nie znosiła. Czuła, że to jej nieudolność wywołała irytację męża. — Mamy zobowiązania, Claire — powiedział — i nie mogę pozwolić, żebyś się teraz wycofała. Właśnie dlatego firma wysyła mnie do Waszyngtonu i oznacza to prawdopodobnie awans. Nic ci nie grozi i wiesz o tym. Co masz mu do zarzucenia? Zmarszczyła bezradnie brwi. — Po prostu ciarki mnie przechodzą. Nie mogłabym go znieść. — On jest prawie tak ludzki jak ty czy ja. Więc koniec z tymi niedorzecznościami. No dalej, wejdź tam. Trzymał rękę na jej karku, popychając ją do przodu. Znalazła się w końcu we własnym salonie, cała drżąca. O n tam był i patrzył na nią z wystudiowaną uprzejmością, jak gdyby szacował osobę, która będzie jego panią przez następne trzy tygodnie. Doktor Susan Calvin również tam była. Siedziała sztywno, głęboko zamyślona, aż zwęziły się jej cienkie usta. Miała chłodne, dalekie spojrzenie kogoś, kto pracuje z maszynami od tak dawna, że sam zaczyna zachowywać się trochę jak one. — Hello — wychrypiała Claire nieudolne pozdrowienie. Larry usiłował ratować sytuację fałszywą wesołością. — Claire, poznaj Tony’ego, kapitalnego faceta. To moja żona Claire, Tony staruszku — ręka Larry’ego owinęła się przyjaźnie wokół ramienia Tony’ego, ale twarz tego ostatniego nie zmieniła wyrazu, a jego ciało nie zareagowało na nacisk. — Miło mi panią poznać, Mrs Belmont — powiedział. Claire podskoczyła na dźwięk głosu Tony’ego: był głęboki, łagodny i gładki jak włosy na jego głowie, czy też skóra na jego twarzy. Zanim zdołała się powstrzymać, powiedziała: — Nie do wiary, ty mówisz. — Dlaczego nie? Czy spodziewała się pani, że nie? Claire potrafiła się zdobyć jedynie na słaby uśmiech. Nie wiedziała naprawdę, czego się spodziewała. Odwróciła wzrok, ale potem pozwoliła sobie spojrzeć na niego kątem oka. Włosy miał czarne i gładkie, jak wypolerowany plastik — czy naprawdę składały się na nie oddzielne włoski? I czy gładka oliwkowa skóra, która pokrywała jego twarz i ręce, znajdowała się też pod tym oficjalnym ubraniem? Stała tak pogrążona w zadumie, aż płaski, beznamiętny głos doktor Calvin nakazał jej myślom powrót do rzeczywistości. — Pani Belmont, mam nadzieję, że docenia pani wagę tego eksperymentu. Pani mąż mówił mi, że podał już pani kilka szczegółów. Jako starszy psycholog Amerykańskiej Korporacji Robotów i Ludzi Mechanicznych chciałabym podać ich pani więcej. Tony jest robotem. Jego rzeczywisty symbol w kartotece firmy to TN–3, ale będzie reagował na imię Tony. Nie I jest mechanicznym potworem ani też zwykłą maszyną liczącą takiego typu, jakie skonstruowano podczas II wojny światowej, pięćdziesiąt lat temu. Posiada sztuczny mózg, prawie tak skomplikowany jak nasz własny. Jest on superzminiaturyzowaną, niezwykle wydajną centralą telefoniczną, tak że do przyrządu, który się mieści w czaszce, można wcisnąć miliardy możliwych „połączeń telefonicznych”. Takie mózgi produkuje się oddzielnie dla każdego modelu robota. Każdy zawiera z góry ustalony zestaw połączeń, tak aby wyposażony w niego robot mówił po angielsku i wiedział dostatecznie dużo ze wszystkich tych dziedzin, które mogą być niezbędne do wykonywania jego pracy. Dotychczas U.S. Robots ograniczyło swoją działalność produkcyjną do modeli przemysłowych wykorzystywanych w miejscach, gdzie praca ludzka jest niebezpieczna — na przykład w głębokich kopalniach, albo przy pracach pod wodą. Ale chcemy wkroczyć do miasta i do domu. Aby to uczynić, musimy skłonić zwykłych ludzi do akceptowania tych robotów bez obaw. Rozumie pani, że nie ma się czego bać. — Nie ma, Claire — przerwał przejęty Lany. — Masz na to moje słowo. To niemożliwe, żeby wyrządził ci jakąś krzywdę. Wiesz, że inaczej nie zostawiłbym cię z nim. Claire obrzuciła Tony’ego szybkim, ukradkowym spojrzeniem i zniżyła głos. — A co, jeżeli go rozgniewam? — Nie musi pani szeptać — powiedziała spokojnie doktor Calvin. On nie może się rozgniewać na panią, moja droga. Powiedziałam pani, że połączenia centrali jego mózgu są z góry ustalone. Cóż, najważniejszym połączeniem z nich wszystkich jest to, które określamy mianem Pierwszego Prawa Robotyki, a które po prostu brzmi: „Żaden robot nie może wyrządzić krzywdy istocie ludzkiej lub poprzez bezczynność pozwolić, aby stała się jej krzywda” Wszystkie roboty są tak zbudowane. Żadnego nie można zmusić, aby wyrządził krzywdę jakiemukolwiek człowiekowi. Tak więc, rozumie pani, potrzebujemy pani i Tony’ego, aby przeprowadzić wstępny eksperyment dla naszej własnej orientacji, podczas gdy pani mąż będzie w Waszyngtonie, aby załatwić legalne testy nadzorowane przez rząd. — To znaczy, że to wszystko nie jest legalne? Larry odchrząknął. — Jeszcze nie — powiedział — ale wszystko jest w porządku. On nie będzie wychodził z domu, a tobie nie wolno dopuścić, żeby ktoś go zobaczył. To wszystko… Claire, zostałbym z tobą, ale zbyt dużo wiem o robotach. Musimy mieć całkowicie niedoświadczoną osobę testującą, po to by uzyskać naturalne warunki. To konieczne. — No cóż — powiedziała półgłosem Claire. Po chwili pewna myśl przyszła jej do głowy i zapytała: — Ale co on robi? — Wykonuje prace domowe — odparła krótko doktor Calvin. Wstała, a Larryodprowadził ją do drzwi. Claire została w pokoju. Zobaczyła własne posępne odbicie w lustrze nad kominkiem i w pośpiechu odwróciła wzrok. Nie lubiła tej swojej małej, mysiej twarzy i matowych, nieładnych włosów. Potem uchwyciła wzrok Tony’ego na sobie i już prawie się uśmiechnęła, kiedy nagle sobie przypomniała. .. On jest tylko maszyną. Larry Belmont zmierzał na lotnisko, gdy dostrzegł przelotnie Gladys Claffern. Należała do tego typu kobiet, które zdają się być stworzone po to, aby je zauważać… „Zrobiona” doskonale; elegancko ubrana; zbyt olśniewająca, by patrzeć wprost na nią. Uśmieszek, który ją poprzedzał i delikatny zapach perfum, który unosił się za nią, były jak para palców wykonujących nęcące skinienie. Larry poczuł, jak myli krok; dotknął kapelusza, a potem pospieszył dalej. Jak zawsze czuł ten niejasny gniew. Gdyby tylko Claire potrafiła się wepchnąć do kliki Claffernów, to by tak bardzo pomogło. Ale jaki to miało sens. Claire — ten mały głuptas! Tych kilka razy, kiedy stanęła twarzą w twarz z Gladys — zapomniała języka w gębie. Larry nie miał złudzeń. Testowanie Tony’ego było jego wielką szansą i wszystko spoczywało w rękach Claire. O ileż większe zaufanie miałby w tej sprawie do kogoś takiego jak Gladys Claffern. Drugiego ranka obudził Claire odgłos przytłumionego pukania do drzwi sypialni. W jej umyśle rozpętała się wrzawa, a potem lodowaty chłód. Poprzedniego dnia unikała Tony’ego uśmiechając się słabo przy spotkaniu i przemykając obok jakby przepraszała za swoją obecność. — Czy to ty… Tony? — Tak, pani Belmont. Czy mogę wejść? Musiała odpowiedzieć twierdząco, gdyż znalazł się w pokoju całkiem nagle i bezgłośnie. Jej oczy i nos równocześnie uświadomiły sobie obecność tacy, którą niósł. — Śniadanie? — zapytała. — Proszę bardzo. Nie ośmieliłaby się odmówić, więc podniosła się powoli do pozycji siedzącej i odebrała tacę zjedzeniem: jajka na miękko, grzankę posmarowaną masłem i kawę. — Cukier i śmietankę przyniosłem oddzielnie — powiedział Tony. — Spodziewam się z czasem poznać pani upodobania w tej i w innych dziedzinach. Czekała. Stojący w miejscu Tony, wyprostowany i giętki jak metalowy przymiar, zapytał po chwili: — Czy wolałaby pani zjeść bez towarzystwa? — Tak… to znaczy, jeśli nie masz nic przeciwko. — Czy będzie pani potrzebować później pomocy przy ubieraniu się? — O Boże, nie! — schwyciła się szaleńczo pościeli, aż kawa o mało co nie wylała się na łóżko. Pozostała w tej niewygodnej pozycji dopóki nie zniknął znów za zamkniętymi drzwiami, a potem opadła bezradnie na poduszkę. Przebrnęła jakoś przez śniadanie… On był jedynie maszyną i gdyby to tylko było bardziej widoczne, nie czułaby takiego strachu. Gdyby choć zmieniał się wyraz jego twarzy, ale twarz miał jak przybitą gwoździami nieruchomą maskę. Nie można było odgadnąć, co się dzieje za tymi ciemnymi oczami i pod tą gładką, oliwkową skórą. Pusta filiżanka zadźwięczała delikatnie jak kastaniet, kiedy pani Belmont odstawiała ją na tacę. Wtedy uświadomiła sobie, że w końcu zapomniała dodać cukru i śmietanki, a tak nie znosiła czarnej kawy. Gdy się ubrała, pobiegła pędem prosto z sypialni do kuchni. W końcu to był jej dom i choć nie było w niej nic z pedantki, lubiła mieć w kuchni czysto. Niech Tony tylko poczeka na inspekcję… Ale kiedy weszła do środka, zastała kuchnię w tak nieskazitelnym stanie, jakby nigdy nie była używana. Zaskoczona stała przez chwilę patrząc na dzieło robota, potem obróciła się na pięcie i prawie wpadła na Tony’ego. Zawyła przerażona. — Czy mogę w czymś pomóc? — zapytał. — Tony — powiedziała hamując gniew, który czaił się za ogarniającą ją paniką — musisz robić jakiś hałas, kiedy’ chodzisz. Wiesz, nie mogę pozwolić, żebyś podkradał się do mnie jak tropiciel… Nie korzystałeś z kuchni? — Korzystałem, pani Belmont. — Nie widać tego. — Posprzątałem potem. Czy nie tak się robi? Claire rozwarła szeroko oczy. Ostatecznie, co można było na to powiedzieć? Otworzyła przegrodę pieca, w której stały garnki, rzuciła szybkie roztargnione spojrzenie na metalicznie błyszczące naczynia, po czym powiedziała drżącym głosem: — Bardzo dobrze. Zupełnie zadowalająco. Gdyby rozpromienił się w tym momencie; gdyby się uśmiechnął; gdyby choć odrobinę poruszył kącikiem ust, mogłaby nabrać do niego sympatii. Ale pozostał niewzruszony i tylko powiedział: — Dziękuję, pani Belmont. Czy zechciałaby pani przejść do salonu? Przeszła i od razu coś ją uderzyło. — Czy polerowałeś meble? — Czy zrobiłem to niezadowalająco, pani Belmont? — Ale kiedy? Nie zrobiłeś tego wczoraj. — Zeszłej nocy, oczywiście. — Paliłeś światło przez całą noc? — Ależ skąd. To nie było konieczne. Mam wbudowane źródło promieniowania nadfioletowego. Widzę w nadfiolecie. I oczywiście nie potrzebuję snu. Potrzebował jednak podziwu. Wtedy to sobie uświadomiła. Musiał wiedzieć, że ją zadowala. Ale nie mogła się zmusić do dostarczenia mu tej przyjemności. Potrafiła jedynie powiedzieć kwaśno: . — Tacy jak ty pozbawiają pracy zwykłe gospodynie. — Na świecie jest wiele znacznie ważniejszych prac, które mogą wykonywać z chwilą uwolnienia ich od domowej harówki. W końcu, pani Belmont, takie rzeczy jak ja można wyprodukować. Ale nic jak dotąd nie jest w stanie naśladować kreatywności i wszechstronności mózgu ludzkiego, takiego jak pani mózg. I choć z jego twarzy nie dało się niczego wyczytać, jego głos był tak przepełniony nabożną czcią i podziwem, że Claire zarumieniła się i wymamrotała: — Mój mózg! Możesz go sobie wziąć. Tony zbliżył się trochę i powiedział: — Pani musi być nieszczęśliwa, skoro mówi pani takie rzeczy. Czy jest coś, co mogę zrobić? Przez chwilę Claire miała ochotę się roześmiać. To była naprawdę absurdalna sytuacja. Oto ożywiony zamiatacz dywanów, pomywacz, czyściciel mebli, słowem służący, który wstał ze stołu w fabryce… oferował swoje usługi jako pocieszyciel i powiernik. Jednak w nagłym przypływie zgryzoty wybuchnęła: — Jeśli chcesz wiedzieć, pan Belmont nie uważa, żebym miała mózg… I chyba nie mam. — Nie mogła przy nim płakać. Czuła, że z jakiegoś powodu musi bronić honoru rasy ludzkiej wobec czegoś, co było zwykłą maszyną. — Tak się dzieje ostatnio — dodała. — Wszystko było w porządku, kiedy studiował; kiedy dopiero zaczynał. Ale ja nie umiem być żoną wielkiego człowieka, a on jest na drodze do zostania wielkim człowiekiem. Chce, żebym była dla niego panią domu, z którą mógłby się pokazać w towarzystwie, kimś takim jak G… gh… gh… Gladys Claffern. — Nos jej poczerwieniał i odwróciła wzrok. Ale Tony nie patrzył na nią. Wodził oczami po pokoju. — Mogę pani pomóc w prowadzeniu domu. — Ale to na nic — powiedziała zrozpaczona. — Potrzeba tu wprawnej ręki, której ja nie mam. Mogę go jedynie uczynić wygodnym; nigdy nie zrobię z niego takiego domu, jak te, które fotografują do czasopism z serii Piękny Dom. — Czy taki dom chce pani mieć? — Chcieć to nie wszystko. Tony spojrzał jej prosto w oczy. — Mógłbym pomóc. — Znasz się na dekoracji wnętrz? — Czy to coś, co dobry gospodarz powinien umieć? — O tak. — Więc potrafię się tego nauczyć. Czy może mi pani przynieść książki na ten temat? Coś się wtedy zaczęło. Chroniąc kapelusz przed kapryśnymi porywami wiatru, Claire ledwo doniosła z biblioteki publicznej do domu dwa opasłe tomiska na temat dekoracji wnętrz. Obserwowała, jak Tony otwiera jedno z nich i przerzuca strony. Po raz pierwszy obserwowała ruchy jego palców przy czymś, co przypominało pracę precyzyjną. „Nie rozumiem, jak oni to robią” — pomyślała, a następnie wiedziona nagłym impulsem sięgnęła po jego rękę i przyciągnęła ją do siebie. Tony nie opierał się, lecz położył rękę luźno; pozwolił ją zbadać. — To nadzwyczajne — powiedziała. — Nawet twoje paznokcie wyglądają naturalnie. — To celowo, oczywiście — powiedział Tony. A potem dodał swobodnym tonem: — Skóra jest z elastycznego plastiku, a szkielet ze stopu metalu lekkiego. Czy to panią rozśmiesza? — O nie — uniosła zarumienioną twarz. — Tylko czuję się trochę zażenowana, bo poniekąd wtykam nos w twoje wnętrze. To nie moja sprawa. Ty mnie nie pytasz o moje. — Moje ścieżki mózgowe nie obejmują ciekawości takiego rodzaju. Mogę działać tylko w zakresie moich ograniczeń. Claire poczuła, jak w ciszy, która nastała, coś ją ściska w środku. Dlaczego ciągle zapominała, że on jest maszyną? Teraz sam przedmiot musiał jej to przypomnieć. Czy była aż tak spragniona ludzkich uczuć, że zaakceptowałaby nawet robota jako równego sobie, ponieważ okazywał współczucie? Zauważyła, że Tony nadal przerzuca strony trochę bezradnie i doznała szybkiego, niepohamowanego uczucia wyższości. — Nie umiesz czytać, prawda? Tony podniósł na nią wzrok. Powiedział spokojnie i bez wyrzutu: — Ja właśnie czytam, pani Belmont. — Ale… — wskazywała na książkę w geście bez znaczenia. — Przebiegłem uważnie wzrokiem strony, jeśli o to chodzi. Mój zmysł czytania jest fotograficzny. Zapadł wieczór i kiedy Claire poszła w końcu spać, Tony przebrnął już przez większą część drugiego tomu siedząc w ciemnościach lub raczej w tym, co dla ograniczonych oczu Claire zbyło ciemnością. Powoli odprężała umysł i zaczynała tracić świadomość, ale jedna dziwna myśl wciąż nie dawała jej spokoju. Przypomniała sobie jeszcze raz jego rękę; jej dotyk. Była ciepła i miękka, zupełnie jak ludzka. „Jak to sprytnie ze strony fabryki” — pomyślała zapadając w sen. Od tamtego czasu przez kilka dni bez przerwy chodziła do biblioteki. Tony proponował wciąż nowe dziedziny nauki. Były książki i o doborze kolorów, i o kosmetyce; o ciesielstwie i o modach; o sztuce i historii ubiorów. Przewracał kartki każdej książki przed skupionymi oczami, tempo czytania odpowiadało szybkości, z jaką to robił. Nie wydawało się też rzeczą możliwą, żeby mógł coś zapomnieć lub przeoczyć. Nim upłynął tydzień, uparł się, żeby obcięła włosy; pokazał jej nowy sposób ich układania, poprawił nieznacznie linię jej brwi i zmienił odcień jej pudru i pomadki. Przez pół godziny trzęsła się nerwowo ze strachu pod delikatnym dotykiem jego nieludzkich palców, a potem spojrzała w lustro. — Można zrobić jeszcze więcej — powiedział Tony — szczególnie z ubraniem. Co pani o tym myśli jak na początek? Nie odpowiedziała przez dłuższą chwilę. Dopóki nie wchłonęła tożsamości obcej osoby odbitej w szkle i nie opanowała zdumienia pięknością tego wszystkiego. Potem ani na chwilę nie odrywając wzroku od owego pokrzepiającego odbicia, powiedziała zdławionym głosem: — Tak, Tony, całkiem nieźle — jak na początek. W listach do Larry’ego nie wspominała o tym ani słowem. Niech zobaczy wszystko od razu. I coś wewnątrz mówiło jej, że będzie się rozkoszować nie tylko niespodzianką. To będzie swego rodzaju zemsta. Pewnego ranka Tony powiedział: — Czas rozpocząć zakupy, a mnie nie wolno wychodzić z domu. Jeśli wypiszę, co nam jest niezbędne, czy mogę ufać, że pani to zdobędzie? Potrzebujemy draperii, tkanin do obicia mebli, tapet, dywanów, farb, odzieży — i mnóstwa innych drobiazgów. — Nie można tak od razu dostać rzeczy, które wyszczególniłeś — powiedziała powątpiewająco Claire. — Można dostać bardzo zbliżone, jeśli się pochodzi po mieście i jeśli pieniądze nie są przeszkodą. — Ależ Tony, pieniądze są niewątpliwie przeszkodą. — Wcale nie. Najpierw niech się pani zatrzyma przy U.S. Robots. Napiszę dla pani kartkę. Pójdzie pani do doktor Calvin i powie jej, że to część eksperymentu. Doktor Calvin nie przestraszyła jej tak bardzo jak tamtego pierwszego wieczora. Z nową twarzą i w nowym kapeluszu Clair czuła się kimś całkiem innym niż dotychczas. Pani psycholog wysłuchała jej uważnie, zadała kilka pytań, skinęła głową, a potem Claire wyszła z budynku, uzbrojona w otwarty kredyt Amerykańskiej Korporacji Robotów i Ludzi Mechanicznych. Zdumiewająca rzecz, co pieniądze potrafią zdziałać. Gdy Cłaire miała wszystkie towary sklepu w zasięgu ręki, wypowiedzi ekspedientki już nie wydawały jej się głosem z góry, a uniesione brwi dekoratora nie przypominały w ogóle grzmotu Jowisza. A gdy Jego Podniosła Pulchność w jednym z najbardziej ekskluzywnych salonów odzieżowych ośmieszał uporczywie jej próby opisania potrzebnej garderoby ironicznymi uwagami z najczystszym francuskim akcentem z Pięćdziesiątej Siódmej Ulicy, zatelefonowała do Tony’ego, po czym wyciągnęła słuchawkę do Monsieura. — Jeśli pan pozwoli — powiedziała stanowczym głosem, starając się jednocześnie opanować drżenie palców — chciałabym, żeby pan porozmawiał z moim… eee… sekretarzem. Tęgi jegomość podszedł do telefonu z jednym ramieniem założonym za plecy, sięgnął drugą ręką po słuchawkę i unosząc ją dwoma palcami powiedział delikatnie: — Tak. — Krótka pauza, kolejne „tak” potem znacznie dłuższa pauza, skrzekliwy początek sprzeciwu, który szybko zniknął, kolejna pauza, bardzo potulne „tak”, i słuchawka wróciła na widełki. — Jeśli Madam zechce ze mną pójść — powiedział urażony i chłodny — postaram się zaspokoić jej potrzeby. — Chwileczkę — Claire popędziła z powrotem do telefonu i jeszcze raz wykręciła ten sam numer. — Halo, Tony. Nie wiem, co powiedziałeś, ale zadziałało. Dzięki. Jesteś… — łamała sobie głowę nad znalezieniem odpowiedniego słowa, zrezygnowała i zakończyła ostatecznie kochany! Kiedy odwróciła się od telefonu, patrzyła na nią Gladys Claffern. Jej przechylona na bok twarz wyrażała rozbawienie i zdziwienie. — Pani Belmont? Całe uniesienie uszło z Claire — ot, tak po prostu. Potrafiła jedynie skinąć głową — idiotycznie, jak marionetka. Gladys uśmiechnęła się z bezczelnością, którą jednak trudno było dokładnie uchwycić. — Nie wiedziałam, że pani tu robi zakupy? — Jak gdyby przez sam ten fakt miejsce to uległo w jej oczach degradacji. — Zazwyczaj nie — odparła pokornie Claire. — I czyż nie zrobiła pani czegoś ze swoimi włosami? Są całkiem… osobliwe… Ach, mam nadzieję, że pani mi wybaczy, ale czy pani mąż nie ma na imię Lawrence? Zdawało mi się, że Lawrence. Claire zacisnęła zęby, ale musiała wyjaśnić. Musiała. — Tony jest jednym z przyjaciół mojego męża. Pomaga mi wybrać niektóre rzeczy. — Rozumiem. I jak przypuszczam, jest w tym całkiem kochany. — Oddaliła się uśmiechnięta zabierając ze sobą blask i piękno tego świata. Claire nie kwestionowała faktu, że o pocieszenie zwróciła się właśnie do Tony’ego. Dziesięć dni wyleczyło ją z niechęci. I mogła przed nim płakać; płakać i wściekać się. — Byłam kompletną idiotką — piekliła się miętosząc przemoczoną chusteczkę. — Czemu ona mi to robi. Nie wiem dlaczego. Po prostu dokucza. Powinnam ją… skopać. Powinnam powalić ją na ziemię i podeptać. — Czy może pani aż tak bardzo nienawidzić istoty ludzkiej? — zapytał nieco zdumiony Tony. — Ta część ludzkiego umysłu jest dla mnie zamknięta. — Och, nie chodzi o nią — jęknęła — ale chyba o mnie. Ona jest wszystkim, czym chciałabym być, w każdym razie na zewnątrz… A nie mogę. Głos Tony’ego brzmiał zdecydowanie: — Może pani być, Mrs. Belmont. Może pani być. Mamy jeszcze dziesięć dni, a za dziesięć dni ten dom zmieni się nie do poznania. Czy tego właśnie nie planowaliśmy? — A czy mi to pomoże… z nią? — Niech ją pani tu zaprosi. I jej przyjaciół. Niech pani to zrobi ostatniego wieczoru przed… moim odejściem. W pewnym sensie będzie to inauguracja. — Ona nie przyjdzie. — A właśnie, że tak. Przyjdzie się pośmiać… I nie będzie do tego zdolna. — Czy naprawdę tak myślisz? Och, Tony, czy sądzisz, że damy radę to zrobić? Chwyciła jego ręce w swoje dłonie… A potem, z głową odrzuconą na bok zapytała: — A jaka z tego korzyść? To nie będzie moje dzieło, ty to wszystko robisz. Nie mogę cię wykorzystywać. — Nikt nie żyje w całkowitej izolacji — szepnął Tony. — Tak mnie nauczyli. To, co pani, czy ktokolwiek widzi w Gladys Claffern, to nie tylko Gladys Claffern. Ona wykorzystuje to wszystko, co mogą dać pieniądze i pozycja społeczna. Ona tego nie kwestionuje. Dlaczego pani miałaby to robić?… I niech pani na to spojrzy w ten sposób, pani Belmont. Ja jestem wyprodukowany, żeby spełniać rozkazy, ale ustalenie zakresu mojego posłuszeństwa jest wyłącznie moją sprawą. Mogę spełniać rozkazy niechętnie albo ochoczo. Dla pani spełniam je chętnie, ponieważ zrobiono mnie tak, abym widział ludzi podług pani kryteriów. Pani jest życzliwa, przyjazna, bezpretensjonalna. Pani Claffern, tak jak ją pani opisuje, taka nie jest i nie byłbym jej tak posłuszny jak pani. A więc to pani a nie ja, pani Belmont, jest sprawcą tego wszystkiego. Po czym wysunął ręce z jej dłoni, a Claire spojrzała na tę nieprzeniknioną twarz, zastanawiając się nad tym, co usłyszała. Nagle znów się przestraszyła, tym razem czegoś zupełnie innego. Przełknęła nerwowo ślinę i zaczęła przyglądać się swoim rękom, w których nadal czuła mrowienie od nacisku jego palców. Nie przywidziało się jej; przycisnął jej palce swoimi, łagodnie, czule, zanim je odsunął. Nie! Palce tej maszyny… Palce tej maszyny… Pobiegła do łazienki i zaczęła szorować ręce — histerycznie, bezsensownie. Następnego dnia była wobec niego trochę onieśmielona; obserwowała go bacznie; czekała, żeby zobaczyć, co może się zdarzyć. Przez pewien czas nie zdarzyło się nic. Tony pracował. Jeśli w technice kładzenia tapety czy też malowania szybkoschnącą farbą tkwiły jakieś trudności, po ruchach Tony’ego nie było tego widać. Jego ręce poruszały się precyzyjnie; jego palce były zręczne i pewne. Pracował przez całą noc. Nie słyszała go, ale każdego ranka przeżywała nową przygodę. Nie potrafiła zliczyć, ile rzeczy zostało zrobionych, a mimo to, zanim nadeszła kolejna noc, dostrzegała nowe ulepszenia i poprawki. Tylko jeden raz próbowała pomóc i jej ludzka niezręczność udaremniła tę próbę. On był w przyległym pokoju, a ona wieszała obraz w miejscu wyznaczonym przez niego z matematyczną precyzją. Albo za bardzo się denerwowała, albo może drabina była chybotliwa. To bez znaczenia. Nagle poczuła, że traci pod stopami oparcie, i krzyknęła. Drabina przewróciła się bez niej, gdyż na miejscu z nadludzką szybkością znalazł się Tony. Jego spokojne, ciemne oczy nie mówiły absolutnie nic, a jego głos wypowiedział jedynie słowa: — Czy nie zrobiła sobie pani krzywdy, pani Bełmont? Dostrzegła przelotnie, że spadając ręką musiała potargać jego przylizaną fryzurę, bo po raz pierwszy było wyraźnie widać, że składa się ona z oddzielnych pasemek cienkich czarnych włosów. Wtedy poczuła dotyk jego ramion wokół swoich własnych barków i pod kolanami — mocno trzymających ją ciepłych ramion. Odepchnęła go od siebie, a jej własny wrzask dźwięczał jej głośno w uszach. Resztę dnia spędziła w swoim pokoju i od tamtej chwili sypiała z krzesłem podstawionym pod klamkę drzwi do sypialni. Rozesłała zaproszenia i, tak jak powiedział Tony, zostały one przyjęte. Musiała teraz tylko czekać na ten ostatni wieczór. To już nie był ten sam dom, który miała dawniej. Jeszcze jeden, ostatni raz go obeszła — wszystkie pokoje zostały zmienione. A ona sama ubrana była w rzeczy, których nigdy przedtem nie odważyłaby się założyć… A kiedy człowiek się w nie przystroił, przystroił się razem z nimi w dumę i ufność we własne siły. Przed lustrem wypróbowała uprzejmą minę pogardliwego rozbawienia i zwierciadło po mistrzowsku odwzajemniło się jej szyderstwem. Co powie Larry?… To nie miało jakoś znaczenia. Wraz z nim nadchodziły dni, które nie zapowiadały się ekscytująco. To co ekscytujące odchodziło wraz z Tonym. Czyż to nie było dziwne? Spróbowała odtworzyć swój nastrój sprzed trzech tygodni i zupełnie jej się to nie udało. Zegar wyrwał ją z zadumy, oznajmiając godzinę ósmą. Zwróciła się do Tony’ego: — Wkrótce tu będą. Tony. Lepiej zejdź do piwnicy. Nie możemy im pozwolić… Przez chwilę patrzyła w przestrzeń, potem powiedziała słabo: — Tony?… — i trochę mocniej: Tony?… — i prawie krzyknęła: — Tony! Ale teraz obejmował ją ramionami, trzymał swoją twarz blisko jej twarzy. Siłą jego uścisku byłą bezlitosna. Usłyszała jego głos poprzez stłumiony dźwięk własnej podnieconej paplaniny. — Claire — powiedział — jest wiele rzeczy, których nie mogę zrozumieć i to musi być jedna z nich. Odchodzę jutro, a nie chcę. Odkrywam, że jest we mnie więcej niż tylko pragnienie zadowolenia ciebie. Czyż to nie dziwne? Jego twarz była blisko; usta miał ciepłe, ale nie wydobywał się z nich oddech — maszyny przecież nie oddychają. Prawie dotknął nimi jej warg. … Wtedy rozległ się dzwonek. Przez chwilę mocowała się nie mogąc złapać tchu, a potem Tony zniknął nagle bez śladu, a dzwonek zabrzmiał ponownie. Jego przerywany, przenikliwy sygnał dźwięczał natarczywie. Firanki w oknach od frontu były odsłonięte. Piętnaście minut wcześniej były zasłonięte. Miała co do tego absolutną pewność. Zatem musieli widzieć. Oni wszyscy musieli widzieć… wszystko! Weszli z taką uprzejmością, cała grupa — sfora przyszła ujadać — ich ostre, przenikliwe oczy wdzierały się wszędzie. Widzieli. Bo inaczej dlaczego Gladys pytałaby w swój najbardziej złośliwy sposób o Larry’ego? Nieoczekiwanie stało się to dla Claire bodźcem do stawiania rozpaczliwego i lekkomyślnego oporu. Tak, wyjechał. Wróci chyba jutro. Nie, nie czułam się tu samotna. Ani trochę. Fascynująco spędziłam czas. I śmiała się do nich. Czemu nie? Co mogli zrobić? Larrybędzie znał prawdę, jeśli kiedykolwiek dojdzie do jego uszu opowieść o tym, co im się zdawało, że widzieli. Ale oni się nie śmiali. Potrafiła to wyczytać z furii w oczach Gladys Claffern; z fałszywej żywości jej słów; z jej pragnienia, aby już wreszcie wyjść. A kiedy żegnała się z nimi, uchwyciła jeszcze ostatni, anonimowy, chaotyczny szept. — …nigdy nie widziałam nic tak… taki przystojny… I wiedziała już dokładnie, dlaczego potrafiła ich traktować z pogardliwą wyższością. Niech wszystkie kocice miauczą i niech wszystkie wiedzą, że mogą być ładniejsze od Claire Belmont i wytworniejsze, i bogatsze, ale żadna z nich, ani jedna, nie mogła mieć takiego przystojnego kochanka! I wtedy przypomniała sobie znowu… znowu… znowu, że Tony jest maszyną i poczuła dreszcze na całym ciele. — Idź sobie! Zostaw mnie! — krzyknęła w kierunku pustego pokoju i pobiegła do łóżka. Łkała bezsennie przez całą noc. Następnego dnia tuż przed świtem, kiedy na ulicach było pusto, jakiś samochód podjechał pod jej dom i zabrał Tony’ego. Lawrence Belmont mijał biuro doktor Calvin i odruchowo zapukał. Zastał ją z Peterem Bogertem, matematykiem, ale nie zawahał się z tego powodu. — Claire mi powiedziała, że Korporacja U.S. Robots zapłaciła za wszystko, co zrobiono w moim domu… — powiedział. — Tak — potwierdziła doktor Calvin. — Odpisaliśmy całą sumę jako cenną i konieczną część eksperymentu. Myślę, że na nowym stanowisku młodszego inżyniera będzie pana stać na utrzymanie domu. — Nie to mnie martwi. Sądzę, że po uzyskaniu zgody Waszyngtonu na przeprowadzenie testów będziemy w stanie kupić sobie własny model TN do przyszłego roku — ruszył w stronę drzwi, ale po chwili wahania zatrzymał się. — Słucham, panie Belmont? — zapytała doktor Calvin po krótkiej przerwie. — Ciekaw jestem… — zaczął Lany. — Ciekaw jestem, co się tam naprawdę wydarzyło. Ona… to znaczy Claire… wydaje się taka inna. Nie chodzi tylko ojej wygląd, choć szczerze przyznam, że jestem zdumiony — roześmiał się nerwowo. — Chodzi o nią samą! To naprawdę nie moja żona… nie potrafię tego wyjaśnić. — Po co próbować? Czy jest pan zawiedziony którymkolwiek z przejawów tej zmiany? — Wprost przeciwnie. Ale to mnie też trochę przeraża, rozumie pani… — Na pana miejscu nie martwiłabym się, panie Belmont. Pana żona poradziła sobie bardzo dobrze. Szczerze mówiąc, nigdy się nie spodziewałam, że eksperyment wytrzyma taką gruntowną i kompletną próbę. Wiemy dokładnie, jakie poprawki trzeba wprowadzić do modelu TN, a zasługa spada całkowicie na panią Belmont. Jeśli chce pan, żebym mówiła zupełnie uczciwie, to uważam, że pańska żona bardziej zasługuje na pański awans niż pan. Na te słowa Larry wzdrygnął się wyraźnie. — Póki wszystko pozostaje w rodzinie… — wymamrotał nieprzekonywająco i wyszedł. Susan Calvin spojrzała za nim. — Myślę, że to go zabolało… mam nadzieję… Przeczytałeś raport Tony’ego, Peter? — Dokładnie — odparł Bogert. — Czy model TN–3 nie będzie potrzebował zmian? — O, ty też tak sądzisz? — zapytała ostro Calvin. — Jaki jest tok twojego rozumowania? Bogert zmarszczył brwi. — Nie muszę tu rozumować. Już na oko widać, że nie możemy tolerować rozpuszczonego robota, który zaleca się do swojej pani, jeśli wolno mi użyć takiego sformułowania. — Zaloty! Peter, przyprawiasz mnie o mdłości. Czy naprawdę nie rozumiesz? Ta maszyna musiała być posłuszna Pierwszemu Prawu. Nie mógł pozwolić, aby istocie ludzkiej działa się krzywda, a Claire Belmont sama sobie wyrządzała krzywdę ciągłym poczuciem własnej nieudolności. Więc zalecał się do niej, bo która kobieta nie doceniłaby faktu, że potrafi obudzić namiętność w maszynie — w zimnej, bezdusznej maszynie. Tamtej nocy odsłonił firanki celowo, żeby inni mogli widzieć i zazdrościć — bez żadnego ryzyka dla małżeństwa Claire. Uważam, że Tony postąpił sprytnie… — Naprawdę? Co za różnica, czy to było udawanie, czy nie, Susan? Niepokoi mnie rezultat tych doświadczeń. Jeszcze raz przeczytaj raport. Unikała go. Krzyczała, kiedy ją obejmował. Nie spała tamtej ostatniej nocy, była w stanie histerii. Nie możemy na to pozwolić. — Peter, jesteś ślepy. Tak ślepy, jak ja byłam. Model TN zostanie całkowicie przebudowany, ale nie z tego powodu. Z zupełnie innej przyczyny; zupełnie innej. Dziwne, że to w ogóle przeoczyłam — jej oczy były dziwnie zamyślone — ale być może odzwierciedla to wadę mojej osobowości. Widzisz, Peter, maszyny nie mogą się zakochiwać, ale — nawet gdy jest to beznadziejne i przerażające — kobiety mogą! LENNY Amerykańska Korporacja Robotów i Ludzi Mechanicznych miała problem. Tym problemem byli ludzie. Peter Bogert, starszy matematyk, szedł właśnie do działu montażu, kiedy napotkał Alfreda Lanninga, dyrektora naukowo — badawczego. Lanning ściągnąwszy swoje bujne brwi, poprzez poręcz spoglądał w dół na pomieszczenie komputerowe. Pod balkonem przepływał wciąż potok ludzi zwiedzających zakłady, którzy rozglądali się ciekawie, podczas gdy przewodnik kontynuował swój stały wykład na temat obliczeń robotycznych. — Komputer, który państwo widzą przed sobą — powiedział — jest największym komputerem tego typu na świecie. Zawiera pięć milionów trzysta tysięcy kriotrów i jest zdolny do poradzenia sobie równocześnie z ponad stu tysiącami zmiennych. Z jego pomocą U.S. Robots potrafi precyzyjnie projektować mózgi pozytronowe nowych modeli. Wymagania są zapisywane na taśmie, która jest perforowana za pomocą tej klawiatury — przypomina ona bardzo skomplikowaną maszynę do pisania lub linoryt, tylko że nie posługuje się literami, lecz pojęciami. Instrukcje są rozbite na symboliczne odpowiedniki logiczne, a te z kolei zamienione na wzory perforacyjne. W czasie niecałej godziny komputer może przedstawić naszym naukowcom projekt mózgu, który będzie zawierał wszystkie ścieżki pozytronowe niezbędne do zrobienia robota… Wreszcie Lanning podniósł wzrok i dostrzegł Bogerta. — Ach, Peter — powiedział. Bogert uniósł obie ręce, żeby przygładzić już i tak doskonale gładką i lśniącą czarną czuprynę. — Zdaje się, że nie masz o tym najlepszego zdania, Alfredzie. Lanning chrząknął. Pomysł publicznych wycieczek z przewodnikiem po zakładach U.S. Robots zrodził się całkiem niedawno i miał pełnić podwójną funkcję. Z jednej strony, jak głosiła teoria, pozwalało to ludziom zobaczyć roboty z bliska, zaznajomić się z nimi i wyzbyć się dzięki temu instynktownej obawy przed przedmiotami mechanicznymi. A z drugiej strony miało to wywołać, przynajmniej u niektórych osób, chęć poświęcenia się robotyce jako pasji życia. — Wiesz, że nie mam — powiedział w końcu Lanning. — Raz w tygodniu przerywa się pracę. Zważywszy na stratę roboczogodzin, korzyści są zbyt małe. — A więc nadal nie zwiększa się liczba podań o pracę? — Jest kilka, ale dotyczą one tych stanowisk, które są dla nas mniej ważne. Potrzeba ludzi do prac naukowo — badawczych. Wiesz o tym. Sęk w tym, że roboty są zakazane na samej Ziemi, więc zawód robotyka nie jest zbyt popularny. — Przeklęty kompleks Frankensteina — powiedział Bogert, świadomie naśladując jedno z ulubionych powiedzonek Lanninga. Lanning nie dostrzegł delikatnego przytyku. Powiedział: — Chyba nigdy się do tego nie przyzwyczaję. Można by oczekiwać, że w dzisiejszych czasach każdy człowiek na Ziemi będzie wiedział, iż Trzy Prawa stanowią doskonałe zabezpieczenie, że roboty po prostu nie są niebezpieczne. Na przykład ta grupa — spojrzał gniewnie w dół. — Spójrz na nich. Większość z nich przechodzi przez halę montażową robotów doznając przy tym takich emocji, jakby jechali karkołomną kolejką w lunaparku. A potem, gdy wchodzą do pokoju z modelem MEC — niech to diabli, Peter, z modelem MEC, który nie skrzywdziłby nawet muchy na tej boskiej, zielonej Ziemi — wystarczy, że wystąpi dwa kroki naprzód i powie: „Miło mi pana poznać”, uściśnie dłoń, a potem zrobi dwa kroki w tył — oni już się wycofują, a matki porywają swoje dzieci w ramiona. Jak możemy się spodziewać, że wydobędziemy z takich idiotów genialne koncepcje? Bogert nie miał na to odpowiedzi. Jeszcze raz spojrzeli razem w dół na kolejkę zwiedzających, którzy teraz przechodzili z pomieszczenia komputerowego do sekcji montażu mózgów pozy tronowych, a potem wyszli. Jak się okazało, nie spostrzegli, że w hali komputerowej został Mortimer W. Jacobson, lat 16, który, aby oddać mu całkowitą sprawiedliwość, nie miał absolutnie żadnych złych zamiarów. Właściwie nie można nawet powiedzieć, że to była wina Mortimera. Wszyscy pracownicy wiedzieli, w którym dniu odbywała się wycieczka. Wszystkie urządzenia na jej drodze powinny być starannie odłączone lub zabezpieczone, ponieważ nierozsądnie byłoby zakładać, że istoty ludzkie powstrzymają się przed manipulowaniem gałkami, klawiszami, rączkami i przyciskami. Przewodnik też powinien bardzo uważać na tych, którzy ulegali takiej pokusie. Ale w owej chwili przewodnik przeszedł już do następnego pomieszczenia, a Mortimer szedł na końcu kolejki. Minął klawiaturę, na której wystukiwano instrukcje do komputera. W żaden sposób nie mógł podejrzewać, że w tamtym momencie wczytywano plany konstrukcyjne nowego robota. W przeciwnym razie, będąc grzecznym dzieckiem, nie ruszałby klawiatury. W żaden sposób nie mógł wiedzieć, że wskutek niedopuszczalnego zaniedbania technik nie odłączył klawiatury. Tak więc Mortimer dotykał klawiszy na chybił trafił, jak gdyby grał na instrumencie muzycznym. Nie zauważył, że kawałek taśmy perforowanej wysunął się z maszyny w innej części pomieszczenia — bezgłośnie, nie rzucając się w oczy. Technik po powrocie na stanowisko pracy też nie spostrzegł, że ktoś dotykał jego maszyny. Widząc, że klawiatura jest włączona, poczuł lekki niepokój, ale nie myślał niczego sprawdzać. Po kilku minutach zniknęło nawet jego pierwsze, instynktowne zaniepokojenie i kontynuował wpisywanie danych w komputer. Jeśli chodzi o Mortimera, ani wtedy, ani nigdy potem nie dowiedział się, co zrobił. Nowy model LNE zaprojektowano do wydobywania boru w pasie asteroid. Z roku na rok wzrastała wartość borowodorów jako paliwa dla mikroreaktorów protonowych, na których spoczywał cały ciężar wytwarzania mocy na statkach międzyplanetarnych, a skąpe zasoby własne Ziemi były na wyczerpaniu. Z fizycznego punktu widzenia oznaczało to, że roboty LNE musiały być wyposażone w oczy czułe właśnie na linie widoczne w analizie spektroskopowej rud boru i w ten taki kończyn, które najlepiej nadawałyby się do przeróbki rudy w produkt finalny. Jak zwykle jednak głównym problemem było wyposażenie psychiczne. Obecnie ukończono pierwszy mózg pozytronowy LNE. Był to prototyp i miał dołączyć do wszystkich prototypów w kolekcji zakładów U.S. Robots. Po przeprowadzeniu ostatecznych testów wyprodukowano by kolejne egzemplarze, aby je później wydzierżawić (nigdy sprzedać) przedsiębiorstwom górniczym. Prototyp LNE był teraz ukończony. Wysoki, wyprostowany i wypolerowany, na pierwszy rzut oka wyglądał jak każdy inny spośród wielu niezbyt wyspecjalizowanych modeli robotów. Postępując według instrukcji testowania zawartej w „Podręczniku robotyki”, główny technik zapytał: — Jak się masz? Odpowiedź powinna brzmieć: — Dobrze i jestem gotów rozpocząć pełnienie moich funkcji. Ufam, że pan również się miewa dobrze. Możliwa była też jakaś nieistotna modyfikacja tych formuł. Pierwsza wymiana zdań nie służyła niczemu innemu, jak tylko potwierdzeniu, że robot słyszy, rozumie rutynowe pytanie i podaje rutynową odpowiedź zgodną z tym, czego można by oczekiwać po postawie robotycznej. Od tego momentu można było przejść do bardziej skomplikowanych działań, które testowałyby różne Prawa i ich wzajemne oddziaływanie z wyspecjalizowaną wiedzą poszczególnych modeli. Tak więc, kiedy technik zapytał: „Jak się masz?”, od razu uderzyło go brzmienie głosu Prototypu LNE. Było w nim coś, czego nigdy przedtem nie słyszał w żadnym głosie robotycznym (a słyszał ich wiele). Głos tworzył sylaby podobne do dźwięków niskobrzmiącej czelesty. Było to tak zaskakujące, że dopiero po kilku chwilach technik zdał sobie sprawę, że usłyszał sylaby utworzone przez te niebiańskie tony. Sylaby brzmiały: — Da, da, da, gu. Robot nadal stał — wysoki i wyprostowany, ale jego prawa ręka uniosła się do góry i palec powędrował do ust. Technik gapił się w całkowitym osłupieniu, a potem nagle zerwał się z miejsca. Zamknął za sobą drzwi na klucz i z innego pomieszczenia przesłał sygnał awaryjny do doktor Susan Calvin. Doktor Calvin była jedynym robopsychologiem zakładów U.S. Robots (i właściwie całej ludzkości). Nie musiała się zbytnio zagłębiać w testowanie Prototypu LNE, żeby poprosić bardzo stanowczym tonem o odpis nakreślonych przez komputer planów pozytronowych ścieżek mózgowych i zapisane na taśmie instrukcje, które nimi kierowały. Po krótkim przestudiowaniu ich posłała z kolei po Bogerta. Jej stalowoszare włosy były mocno ściągnięte do tyłu; na jej zimnej zazwyczaj twarzy, z mocnymi rysami pionowymi rozdzielonymi poziomym rozcięciem bladych ust o cienkich wargach malowało się napięcie. — O co tu chodzi, Peter? Bogert przestudiował wskazane przez nią fragmenty z narastającym osłupieniem i powiedział: — Dobry Boże, Susan, to nie ma sensu. — Z całą pewnością. Jak to się dostało do instrukcji? Wezwany technik przysiągł z całą szczerością, że nie ma z tym nic wspólnego i że nie potrafi tego wytłumaczyć. Komputer negatywnie odpowiadał na wszelkie próby wykrycia defektu. — Mózg pozytronowy — powiedziała Susan w zamyśleniu — jest nie do odratowania. Tak wiele wyższych funkcji zostało skasowanych przez te bezsensowne instrukcje, że rezultat bardzo przypomina ludzkie niemowlę. Bogert wyglądał na zaskoczonego, a Susan natychmiast przyjęła lodowatą postawę, tak jak czyniła to zawsze, gdy ktoś śmiał powątpiewać w jej słowa. Powiedziała: — Dokładamy wszelkich starań, żeby pod względem psychicznym jak najbardziej upodobnić robota do człowieka. Wyeliminuj to, co nazywamy funkcjami dojrzałymi, a pozostaje ludzkie niemowlę, mówiąc w kategoriach psychicznych. Dlaczego jesteś taki zaskoczony, Peter? Prototyp LNE, który nie wykazywał żadnych oznak zrozumienia tego, co się wokół niego dzieje, nagle zsunął się do pozycji siedzącej i zaczął drobiazgowo badać swoje stopy. Bogert przez chwilę mu się przyglądał. — Szkoda, że trzeba zdemontować to stworzenie. Jest tak zręcznie zrobione — powiedział. — Zdemontować? — zapytała z mocą pani psycholog. — Oczywiście, Susan. Jaki ono ma teraz sens? Dobry Boże, jeśli istnieje jakiś przedmiot całkowicie bezużyteczny, to jest nim ten robot. Nie masz chyba zamiaru udawać, że jest jakaś praca, którą może wykonywać, prawda? — Nie, oczywiście, że nie. — A więc? — Chcę przeprowadzić więcej testów — powiedziała uparcie Susan. Bogert spojrzał na nią z chwilowym zniecierpliwieniem, a potem wzruszył ramionami. Jeśli istniała jakaś osoba w U.S. Robots, z którą spory były bezcelowe, to była nią z pewnością Susan. Roboty stanowiły wszystko, co kochała, a długi okres obcowania z nimi, jak się wydawało Bogertowi, pozbawił ją wszelkich oznak człowieczeństwa. Nie bardziej można było wyperswadować jej jakąś decyzję niż włączonemu mlkroreaktorowi działanie. — Jaki w tym sens? — wysapał; potem w pośpiechu dodał głośno: — Dasz nam znać po zakończeniu testów? — Tak — odparła. — Chodź. Lenny. „LNE, — pomyślał Bogert. — To rzeczywiście brzmi jak Lenny. Nieuniknione.” Susan wyciągnęła rękę, ale robot tylko się na nią gapił. Pani psycholog sięgnęła łagodnie po rękę robota i chwyciła ją. Lenny płynnym ruchem powstał na nogi (przynajmniej jego koordynacja mechaniczna działała sprawnie). Wyszli razem, robot przewyższał wzrostem kobietę o ponad pół metra. Wiele par oczu śledziło ich z zaciekawieniem, gdy szli długimi korytarzami. Jedną ścianę laboratorium Susan Calvin, tę, która przylegała bezpośrednio do jej prywatnego biura, pokrywała mocno powiększona reprodukcja mapy ścieżek pozytronowych. Susan studiowała ją dokładnie przez większą część miesiąca. Badała ją uważnie także w tej chwili, śledząc rozwidlone ścieżki wzdłuż ich zakrzywień. Lenny siedział za nią na podłodze, rozsuwając i złączając nogi, mrucząc przy tym do siebie bezsensowne sylaby głosem tak pięknym, że można było zasłuchać się w te nonsensy i wpaść w zachwyt. Susan odwróciła się do robota. — Lenny… Lenny… — powtarzała cierpliwie jego imię, aż Lenny wreszcie podniósł wzrok i wydał z siebie pytający dźwięk. Pani robopsycholog na moment poddała się uczuciu radości, którają ogarniała. Robot skupiał uwagę coraz szybciej. — Podnieś rękę, Lenny — powiedziała. — Ręka… w górę. Ręka… w górę. Mówiąc to wciąż wznosiła i opuszczała własną rękę. Lenny śledził ruch oczami. Do góry, na dół, do góry, na dół. Potem wykonał nieudany gest swoją ręką i zadźwięczał: — E– hę. — Bardzo dobrze. Lenny — powiedziała poważnie Susan. — Spróbuj jeszcze raz. Ręka w górę. Bardzo łagodnie wyciągnęła własną dłoń, chwyciła rękę robota, uniosła ją i opuściła. — Ręka… w górę. Ręka… w górę. Z jej biura dobiegł głos i przerwał ćwiczenie. — Susan? Calvin zatrzymała się zaciskając usta. — O co chodzi, Alfredzie? Dyrektor naukowo–badawczy wszedł, rzucił okiem na mapę wiszącą na ścianie, a potem przyjrzał się robotowi. — Nadal się nim zajmujesz? — zapytał. — Tak, pracuję. — Wiesz, Susan… — Wyciągnął cygaro, zapatrzył się na nie uważnie i wykonał gest, jakby chciał odgryźć końcówkę. Kiedy to robił, jego oczy napotkały jej pełne dezaprobaty spojrzenie; odłożył cygaro i zaczął na nowo: — Wiesz, Susan, model LNE jest już w produkcji. — Słyszałam. Czy w związku z tym masz coś do mnie? — Nie–e. Jednak sam fakt, że jest w produkcji i wszystko dobrze idzie oznacza, że praca z tym sfuszerowanym egzemplarzem jest bezcelowa. Czy nie należałoby go złomować? — Krótko mówiąc, Alfredzie, denerwuje cię, że marnuję mój tak cenny czas. Uspokój się. Nie marnuję czasu. Pracuję z tym robotem. — Ale ta praca jest bez znaczenia. — Ja to ocenię, Alfredzie — jej głos był lodowaty i Lanning uznał za bardziej celowe zacząć z innej beczki. — Czy możesz mi powiedzieć, jakie to wszystko ma znaczenie? Na przykład, co z nim teraz robisz? — Próbuję nauczyć go unosić rękę na komendę. Próbuję nauczyć go imitować dźwięk słowa. Jak gdyby na sygnał, Lenny powiedział: — E–hę — i z drżeniem uniósł rękę. Lanning pokręcił głową. — Ten głos jest zdumiewający. Jak to się dzieje? — Nie bardzo wiem — odparła Susan. — Nadajnik ma normalny. Jestem pewna, że mógłby mówić normalnie. Ale nie mówi: mówi w ten sposób w rezultacie jakichś zmian w ścieżkach pozytronowych, jeszcze dokładnie nie ustaliłam — jakich. — Cóż, ustal to dokładnie, na litość boską. Taki sposób mówienia mógłby się przydać. — O, więc istnieje jakiś ewentualny pożytek z moich badań nad Lennym? Lanning wzruszył ramionami z zakłopotaniem. — No cóż, to mniej znaczący aspekt całej sprawy. — Przykro mi więc, że nie dostrzegasz bardziej znaczących aspektów — powiedziała szorstko Susan — ale to nie moja wina. Czy mógłbyś mnie teraz zostawić, Alfredzie, i pozwolić mi kontynuować pracę? W biurze Bogerta Lanning w końcu dobrał się do swojego cygara. — Ta kobieta z dnia na dzień coraz bardziej dziwaczeje — powiedział kwaśno. Bogert doskonale zrozumiał, o kogo chodzi. W Amerykańskiej Korporacji Robotów i Ludzi Mechanicznych była tylko jedna „ta kobieta”. — Czy ona nadal grzebie się z tym pseudorobotem, tym swoim Lennym? — zapytał. — Próbuje nauczyć go mówić, jak Boga kocham. Bogert wzruszył ramionami. — To uwypukla nasz problem. Chodzi mi o pozyskanie wykwalifikowanego personelu do prac naukowo–badawczych. Gdybyśmy mieli innego robopsychologa, moglibyśmy skłonić Susan do przejścia na emeryturę. A przy okazji, zakładam, że planowane na jutro spotkanie dyrekcji ma na celu zajęcie się problemem rekrutacji? Lanning skinął głową i spojrzał na cygaro, jak gdyby miało niedobry smak. — Tak. Jakość jednak, nie ilość. Podnieśliśmy proponowane wynagrodzenie i od razu przybyło podań — od tych, których interesują głównie pieniądze. Rzecz w tym, żeby pozyskać tych, których interesuje głownie robotyka. Dobrze byłoby mieć przynajmniej kilka takich osób jak Susan. — Do diabła, nie. Nie takich jak ona. — Cóż, nie dokładnie takich jak ona. Ale, musisz przyznać, Peter, że jest ukierunkowana wyłącznie na roboty. W jej życiu nie ma innych zainteresowań. — Wiem. I właśnie dlatego jest taka nieznośna. Lanning skinął twierdząco. Nie potrafiłby już się doliczyć, ile razy z przyjemnością wylałby Susan Calvin. Nie potrafiłby też obliczyć ile milionów dolarów zaoszczędziła przedsiębiorstwu przy tej czy innej okazji. Była kobietą naprawdę niezbędną i taką pozostanie do śmierci — chyba że znajdzie się ktoś, kto potrafiłby ją zastąpić. — Chyba ukrócimy te wycieczki — powiedział. Peter wzruszył ramionami. — Skoro tak mówisz. Ale tymczasem, mówiąc poważnie, co zrobimy z Susan? Ona może z łatwością związać się z Lennym, na zawsze. Wiesz, jaka jest, kiedy trafia się jej coś, co uważa za interesujący problem. — Cóż możemy zrobić? — spytał Lanning. — Jeśli za bardzo będziemy chcieli ją odciągnąć, nie zrezygnuje — z kobiecej przekory. W ostatecznym rozrachunku nie możemy jej zmusić do niczego. Ciemnowłosy matematyk uśmiechnął się. — Nigdy bym nie użył przymiotnika „kobieca” w odniesieniu do niej. — Och, no cóż — powiedział zrzędliwie Lanning. — Przynajmniej nikomu nie stanie się krzywda. Niestety mylił się w tym wypadku. Sygnał alarmowy zawsze wywołuje napięcie w dużym przedsiębiorstwie przemysłowym. Sygnały takie rozbrzmiewały w historii U.S. Robots kilkanaście razy: z powodu pożaru, powodzi, rozruchów i powstania. Ale przez cały ten czas jedna rzecz nie zdarzyła się nigdy. Nigdy nie zabrzmiał sygnał: „Robot poza kontrolą”. Nikt nigdy się nie spodziewał, że zabrzmi. Zainstalowano go jedynie z powodu nalegań rządu. (Niech szlag trafi kompleks Frankensteina — mamrotał Lanning przy tych rzadkich okazjach, kiedy o tym myślał.) Teraz przenikliwy dźwięk syreny narastał i cichł w odstępach dziesięciosekundowych i praktycznie żaden pracownik — od przewodniczącego Rady Dyrektorów aż po najnowszego pomocnika woźnego — nie zrozumiał od razu znaczenia dziwnego sygnału. Kiedy pojęto wreszcie, co on oznacza, uzbrojeni strażnicy i ludzie z personelu medycznego popędzili gromadą do wskazanego obszaru zagrożenia, a zakładami U.S. Robots owładnął paraliż. Charlesa Randowa, technika obliczeniowego, zabrano ze złamaną ręką na poziom szpitalny. Nie było innych szkód. Żadnych innych szkód fizycznych. — Ale szkód moralnych — ryczał Lanning — nie da się oszacować. Susan Calvin stanęła z nim twarzą w twarz śmiertelnie spokojna. — Nie zrobisz nic Lenny’emu. Nic. Rozumiesz? — Czy ty rozumiesz, Susan? Ta rzecz zraniła istotę ludzką. Złamała Pierwsze Prawo. Nie znasz Pierwszego Prawa? — Nie zrobisz nic Lenny’emu. — Na litość boską, Susan, czy muszę tobie cytować Pierwsze Prawo? Robot nie może skrzywdzić istoty ludzkiej lub poprzez bezczynność pozwolić, aby stała się jej krzywda. Wszystkie wytworzone przez nas roboty muszą ściśle przestrzegać tego prawa — od tego zależy nasza pozycja. Jeśli społeczeństwo usłyszy — a zapewne usłyszy — że zdarzył się wyjątek, nawet jeden wyjątek, możemy zostać zmuszeni do zamknięcia zakładów. Naszą jedyną szansą byłoby natychmiast ogłosić, że zniszczono tego robota, wyjaśnić okoliczności zdarzenia i mieć nadzieję na przekonanie opinii publicznej, że to się nigdy nie powtórzy. — Chciałabym się dowiedzieć dokładnie, co zaszło — powiedziała Susan Calvin. — Nie było mnie przy tym i chciałabym dokładnie wiedzieć, co młody Randow robił w moim laboratorium bez mojego zezwolenia. — Zaistniała sytuacja — powiedział Lanning — jest oczywista. Twój robot uderzył Randowa, a ten przeklęty głupiec nacisnął guzik „Robot poza kontrolą” i narobił hałasu. Ale twój robot uderzył go i wyrządził mu krzywdę łamiąc mu rękę. Prawda jest taka, iż twój Lenny jest zaburzony — brak mu Pierwszego Prawa i trzeba go unicestwić. — Jemu nie brak Pierwszego Prawa. Przestudiowałam jego ścieżki mózgowe i wiem, że mu nie brak. — Więc jakim cudem mógł uderzyć człowieka? — wycedził zirytowany. — Zapytaj Lenny’ego. Z pewnością nauczyłaś go już mówić. Policzki Susan Calvin silnie się zarumieniły. Powiedziała: — Wolę porozmawiać z ofiarą. A pod moją nieobecność, Alfredzie, chcę, żeby zapieczętowano moje biura, z Lennym w środku. Nie chcę, żeby ktokolwiek się do niego zbliżał. Jeśli stanie mu się jakaś krzywda, kiedy mnie nie będzie, ta firma nie ujrzy mnie już więcej — pod żadnym warunkiem. — Czy zgodzisz się na zniszczenie go, jeśli złamał Pierwsze Prawo? — Tak — odparła Susan Calvin — ponieważ wiem, że nie złamał. Charles Randow leżał w łóżku, z ręką nastawioną i włożoną w gips. Nadal cierpiał, ale głownie z powodu szoku, którego doznał. Przerażała go myśl, że w pozytronowym umyśle mógł zrodzić się morderczy zamiar. Żaden inny człowiek oprócz niego nie miał nigdy najmniejszych podstaw, żeby obawiać się krzywdy ze strony robota. Było to więc przeżycie jedyne w swoim rodzaju. Susan Calvin i Alfred Lanning stali teraz obok jego łóżka, Peter Bogert, którego spotkali po drodze, też był z nimi. Wyproszono lekarzy i pielęgniarki. — A teraz niech pan powie co się właściwie stało? — zapytała Susan Calvin. Randow był wystraszony. Wymamrotał: — Uderzył mnie w rękę. Szedł na mnie. — Niech pan się cofnie w czasie — powiedziała Calvin. — Co pan robił w moim laboratorium bez upoważnienia? Młody obliczeniowiec przełknął ślinę, a jabłko Adama na jego chudej szyi gwałtownie podskoczyło. Miał wysoko osadzone kości policzkowe i był nienaturalnie blady. Powiedział: — Wszyscy wiedzieliśmy o pani robocie. Krążą pogłoski, że próbowała go pani nauczyć mówić — jak instrument muzyczny. Porobiono zakłady, czy robot mówi, czy nie. Niektórzy mówili… eee… że słup mogłaby pani nauczyć mówić. — Przypuszczam — powiedziała Susan lodowatym głosem — że to ma być komplement. Co pan miał z tym wspólnego? — Miałem tam wejść i rozstrzygnąć sprawę — zobaczyć, czy będzie mówił. Zwędziliśmy klucz do pani laboratorium, odczekałem, aż pani wyszła i wszedłem. Losowaliśmy, kto ma to zrobić. Padło na mnie. — A potem? — Spróbowałem go skłonić, żeby coś powiedział, a on mnie uderzył. — Co pan rozumie przez to, że próbował pan go skłonić, żeby coś powiedział? Jak pan próbował? — Ja… zadawałem mu pytania, ale on nie chciał nic powiedzieć, więc próbowałem zmusić go do jakiejś reakcji i poniekąd… wrzasnąłem na niego i… — I? Nastąpiła długa przerwa. Pod niewzruszonym spojrzeniem Susan Randow wreszcie odparł: — Próbowałem go zmusić strachem, żeby coś powiedział. — Dodał defensywnie: — Musiałem nim wstrząsnąć. — W jaki sposób próbował go pan nastraszyć? — Zamarkowałem cios. — I odepchnął pańską rękę na bok? — Uderzył mnie w rękę. — No dobrze. To wszystko. Chodźmy panowie — powiedziała do Lanninga i Bogerta. W progu odwróciła się do Randowa: — Mogę rozstrzygnąć zakłady, jeśli to pana nadal interesuje. Lenny umie całkiem dobrze wypowiadać kilka słów. Nie odzywali się ani słowem, dopóki nie znaleźli się w biurze Susan. Jego ściany wypełniały półki zastawione książkami, z których część sama napisała. Wnętrze to doskonałe odpowiadało jej osobowości — było chłodne w wystroju i starannie uporządkowane. Stało w nim tylko jedno krzesło i ona na nim usiadła. Lanning i Bogert stali. — Lenny tylko się bronił — powiedziała. — To Trzecie Prawo: Robot musi chronić swoje istnienie. — Z wyjątkiem sytuacji — powiedział Lanning z mocą. — kiedy jest to sprzeczne z Pierwszym lub Drugim Prawem. Dokończ treść prawa! Lenny nie miał prawa bronić się w jakikolwiek sposób kosztem wyrządzenia nawet najmniejszej krzywdy istocie ludzkiej. — I nie zrobił tego — odpaliła Calvin — świadomie. Lenny ma niedorozwinięty mózg. Nie mógł w żaden sposób poznać własnej siły ani słabości ludzi. Odpychając grożącą mu rękę istoty ludzkiej, nie mógł wiedzieć, że kość pęknie. W kategoriach ludzkich nie można obciążać winą moralną jednostki, która naprawdę nie potrafi odróżniać dobra od zła. Bogert wtrącił się uspokajająco: — Zaraz, Susan, my go nie obwiniamy. My rozumiemy, że Lanny to dziecko mówiąc w kategoriach ludzkich, i nie winimy go. Ale opinia publiczna to zrobi. Zakłady U.S. Robots zostaną zamknięte. — Wprost przeciwnie. Gdybyś miał choćby ptasi móżdżek, Peter, dostrzegłbyś, że to jest okazja, na którą czeka U.S. Robots. Że to rozwiąże problemy firmy. Lanning ściągnął nisko swoje białe brwi. — Jakie problemy, Susan? — zapytał łagodnie. — Czy korporacja nie martwi się utrzymaniem naszego personelu naukowo–badawczego na obecnym — niech nam niebiosa dopomogą — wysokim poziomie? — Z pewnością. — A co proponujecie przyszłym badaczom? Duże emocje? Nowość? Dreszczyk odkrywania nieznanego? Nie! Oferujecie im pensje i pewność, że nie ma żadnych problemów. — Co chcesz przez to powiedzieć? — zapytał Bogert. — A czy są jakieś problemy? — odpaliła Susan Calvin. — Jakie roboty produkujemy? W pełni rozwinięte, przystosowane do swoich zadań. Przemysł zamawia to, czego potrzebuje; komputer projektuje mózg; maszyny budują robota; i oto jest, kompletny i dopracowany. Peter, jakiś czas temu zapytałeś mnie, jaki pożytek z Lenny’ego. Jaki sens, powiedziałeś, ma robot, który nie jest zaprojektowany do żadnej pracy? Teraz ja pytam ciebie: jaki sens ma robot zaprojektowany tylko do jednej pracy? Wszystko zaczyna się i kończy w tym samym miejscu. Modele LNE wydobywają bor. Jeśli potrzeba berylu, są bezużyteczne. Jeśli technologia boru wkroczy w nową fazę, staną się bezużyteczne. Człowiek tak zaprojektowany byłby podczłowiekiem. Robot tak zaprojektowany jest podrobotem. — Czy chodzi ci o robota wszechstronnego? — zapytał Lanning z niedowierzaniem. — Czemu nie? — odpowiedziała pytaniem pani robopsycholog. — Czemu nie? Dostałam do rąk robota z mózgiem prawie całkowicie niesprawnym. Zaczęłam go uczyć, a ty Alfredzie, zapytałeś mnie, jaki to ma sens. Być może nieszczególny, jeśli chodzi o Lenny’ego, bo on nigdy nie wyjdzie poza poziom pięciolatka, licząc według skali ludzkiej. Ale jaki to ma sens ogólnie biorąc? Bardzo głęboki, jeśli się spojrzy na to w kategoriach studium nad abstrakcyjnym problemem nauczenia się, jak uczyć roboty. Nauczyłam się wielu sposobów zwierania sąsiadujących ścieżek w celu tworzenia nowych. Dalsze badania dostarczają lepszych, subtelniejszych i wydajniejszych technik robienia tego. — A zatem? — Przypuśćmy, że zaczniecie od mózgu pozytronowego, który ma wszystkie zasadnicze ścieżki starannie zarysowane, ale nie ma żadnych drugorzędnych. Przypuśćmy, że wtedy zaczniecie tworzyć te drugorzędne. Moglibyście sprzedawać podstawowe roboty zaprojektowane do otrzymywania instrukcji; roboty, które można by przystosować do jednej pracy, a potem w razie konieczności, do innej. Roboty stałyby się tak wszechstronne jak ludzie. Roboty mogłyby się uczyć! Wpatrywali się w nią. — Nadal nie rozumiecie, prawda? — zapytała zniecierpliwiona. — Rozumiem, co mówisz — powiedział Lanning. — Czy nie rozumiecie, że wraz z całkowicie nową dziedziną badań i całkowicie nowymi technikami, które trzeba będzie stworzyć, z otwierającym się obszarem nieznanego, który trzeba będzie przeniknąć, młodzi poczują potrzebę zajęcia się robotyką? Spróbujcie a przekonacie się. — Niech mi wolno będzie wskazać — powiedział gładko Bogert — że to niebezpieczne. Rozpoczęcie prac z takimi niedouczonymi robotami jak Lenny będzie oznaczać, że nie można by nigdy ufać Pierwszemu Prawu — dokładnie tak, jak to się okazało w wypadku Lenny’ego. — Dokładnie. Ogłoście ten fakt. — Ogłosić go?! — Oczywiście. Podajcie informację o niebezpieczeństwie. Wyjaśnijcie, że utworzycie nowy instytut badań naukowych na Księżycu, jeśli ludność Ziemi nie pozwoli na kontynuację takich badań na miejscu, ale za wszelką cenę podkreślcie element niebezpieczeństwa. — Na litość boską, dlaczego? — zapytał Lanning. — Ponieważ pewna doza niebezpieczeństwa zwiększy pokusę. Czy myślicie, że technologia nuklearna nie niesie ze sobą zagrożenia, a wyprawy kosmiczne żadnego ryzyka? Czy was skusiło do tej pracy właśnie to, że jest całkowicie bezpieczna? Czy może jednak odegrał rolę kompleks Frankensteina, który wszyscy tak wyśmiewacie? Więc spróbujcie czegoś innego, czegoś, co zadziałało w innych dziedzinach. Zza drzwi, które prowadziły do prywatnych laboratoriów Susan Calvin, dobiegł jakiś odgłos. Dźwięczący odgłos Lenny’ego. Pani robopsycholog natychmiast zamilkła, nasłuchując. — Przepraszam — powiedziała. — Chyba Lenny mnie woła. — Umie cię wołać? — zapytał Lanning. — Mówiłam, że udało mi się nauczyć go kilku słów — ruszyła w kierunku drzwi, trochę podenerwowana. — Jeśli zechcecie na mnie zaczekać… Obserwowali, jak wychodzi, i przez chwilę milczeli. A potem Lanning spytał: — Myślisz, że jest coś w tym, co mówi Susan, Peter? — Możliwe, Alfredzie — odpowiedział Bogert. — Możliwe. Wystarczy, abyśmy poruszyli sprawę na spotkaniu dyrekcji i przekonali się, co powiedzą. W końcu, co się stało, to się nie odstanie. Robot skrzywdził człowieka i wszyscy o tym wiedzą. Jak mówi Susan, możemy z powodzeniem spróbować obrócić wszystko na naszą korzyść. Oczywiście nie ufam jej motywom w tym wszystkim. — Co chcesz przez to powiedzieć? — Nawet jeśli wszystko, co powiedziała, jest absolutną prawdą, to jest to tylko racjonalne uzasadnienie jej zachowań. Prawdziwą pobudką Susan jest pragnienie zatrzymania tego robota. Gdybyśmy ją przycisnęli — i matematyk uśmiechnął się na myśl o niestosowności dosłownego znaczenia tego słowa — powiedziałaby, że celem tego było nauczenie się technik uczenia robotów, ale moim zdaniem znalazła inne zastosowanie dla Lenny’ego. Raczej unikalne, odpowiadające tylko jej potrzebom. — Nie wiem, do czego zmierzasz. — Czy słyszałeś, co robot wołał? — zapytał Bogert. — Nie, niezupełnie… — zaczął Lanning, kiedy naraz otworzyły się drzwi i obaj mężczyźni natychmiast przerwali rozmowę. Susan weszła rozglądając się niepewnie. — Czy któryś z was widział.. .jestem absolutnie pewna, że gdzieś tu miałam… O jest. Podbiegła do narożnika szafy z książkami i wzięła metalowy przedmiot w kształcie hantla z wieloma wydrążonymi wgłębieniami, w których znajdowały się rozmaite kawałki metali na tyle duże, by nie wypadały przez oczka siatki stanowiącej jego powierzchnię. Kiedy podniosła ten przedmiot, kawałki metalu poruszyły się i uderzając o siebie wydały przyjemny dla ucha brzęk, Lanning pomyślał, że przedmiot przypomina robotyczną wersję dziecięcej grzechotki. Kiedy Susan znów otworzyła drzwi, żeby przejść do drugiego pomieszczenia, z jego wnętrza jeszcze raz zadźwięczał głos Lenny’ego. Tym razem Lanning usłyszał wyraźnie robota wypowiadającego słowa, których nauczyła go Susan Calvin. Niebiańskim głosem przypominającym czelestę robot wołał: — Mamusiu, chcę cię. Chcę cię, mamusiu. I można było usłyszeć kroki Susan Calvin spieszącej ochoczo przez laboratorium do jedynego dziecka, które mogła kiedykolwiek mieć czy kochać. NIEWOLNIK SZPALT Jako strona pozwana. Amerykańska Korporacja Robotów i Ludzi Mechanicznych miała wystarczające wpływy, aby wymusić proces przy drzwiach zamkniętych i bez ławy przysięgłych. Przedstawiciele Northeastern University nie próbowali się temu przeciwstawiać. Członkowie zarządu uczelni wiedzieli doskonale, jak mogłaby zareagować opinia publiczna, na jakąkolwiek wzmiankę o wymknięciu się robota spod kontroli. Potrafili też przewidzieć, że rozruchy przeciw robotom mogłyby przerodzić się w rozruchy przeciw całemu środowisku naukowemu. Rząd, reprezentowany w tej sprawie przez sędziego Harlowa Shane’a, pragnął więc spokojnego zakończenia tego rozgardiaszu. Niedobrze było zrażać sobie zarówno U.S. Robots, jak i świat akademicki. — Ponieważ ani prasa, ani publiczność, ani sąd przysięgłych nie są obecne, panowie, dopełnijmy tylko niezbędnych formalności i przejdźmy do faktów — powiedział sędzia Shane. Mówiąc to uśmiechnął się sztywno, być może bez większej nadziei na to, że jego prośba zostanie wysłuchana i poprawił togę, aby usiąść wygodniej. Miął sympatyczną rumianą twarz, z której biła surowość i powagą właściwa autorytetowi sędziowskiemu, i sędzia o tym wiedział. Barnabas H. Towarzyski profesor katedry fizyki na Northeastern University, został zaprzysiężony jako pierwszy. Składał przysięgę z wyrazem twarzy, który całkowicie przeczył jego nazwisku. Po zwykłych pytaniach otwierających przesłuchanie oskarżyciel wsunął ręce głęboko do kieszeni i zapytał: — Kiedy i w jaki sposób, panie profesorze, po raz pierwszy zainteresował się pan sprawą ewentualnego zatrudnienia robota EZ–27? Na małej i kanciastej twarzy profesora Towarzyskiego pojawił się wyraz niepokoju, niewiele łagodniejszy niż poprzedni. — Od pewnego czasu utrzymywałem kontakt zawodowy i towarzyską znajomość z doktorem Alfredem Lanningiem, dyrektorem do spraw naukowo — badawczych w Korporacji U.S. Roberts — odpowiedział. — Byłem więc skłonny wysłuchać go z pewną dozą tolerancji, kiedy otrzymałem od niego raczej dziwną propozycję trzeciego marca zeszłego roku… — 2033 roku? — Tak jest. Przepraszam, że panu przerwałem. Proszę mówić dalej. Profesor skinął głową zmarszczywszy czoło, przez chwilę zbierał myśli, a następnie zaczął mówić. * * * Profesor Towarzyski spojrzał na robota zaniepokojony. Wniesiono go przed chwilą do piwnicznego magazynu w okratowanej skrzyni, zgodnie z przepisami regulującymi transport robotów na Ziemi. Wiedział, że go przywiozą; nie chodziło o to, że był nieprzygotowany. Od pierwszego telefonu doktora Lanninga trzeciego marca czuł, że ulega sile perswazji robotyka i teraz, w wyniku jego konsekwentnych działań, znalazł się twarzą w twarz z robotem. Stojąc w zasięgu ręki, robot wydawał się niezwykle duży. Alfred Lanning przez moment patrzył na niego w skupieniu, jak gdyby chcąc się upewnić, czy nie został uszkodzony przy przewozie. Potem zwrócił się do profesora. — To jest robot EZ–27, pierwszy egzemplarz tego typu przeznaczony do użytku publicznego — odwrócił się do robota: — To jest profesor Towarzyski, Easy. Easy mówił beznamiętnie, ale tak silnym głosem, że profesor się spłoszył. — Dzień dobry, panie profesorze. Easy przy swym ponaddwumetrowym wzroście zachowywał ogólne proporcje człowieka — w U.S. Robots zawsze zwracali na to szczególną uwagę przy sprzedaży. Dzięki temu oraz dzięki posiadaniu podstawowych patentów na mózg pozytronowy mieli faktyczny monopol na roboty i prawie zmonopolizowali rynek wszelkich maszyn obliczeniowych. Dwaj mężczyźni, którzy uwolnili robota z klatki, wyszli, a profesor patrzył kolejno to na Lanninga, to na robota. — Jestem pewien, że jest nieszkodliwy — powiedział, ale, w jego głosie nie było pewności. Bardziej nieszkodliwy niż ja — powiedział Lanning. — Mnie można by sprowokować do uderzenia pana. Easy’ego nie. Zakładam, że zna pan Trzy Prawa Robotyki. — Tak, oczywiście — odparł Towarzyski. — Są one wbudowane w struktury mózgu i muszą być przestrzegane. Pierwsze Prawo, najważniejsza zasada istnienia robota, chroni życie i dobro wszystkich ludzi — przerwał, podrapał się po policzku, a następnie dodał: — Chcielibyśmy przekonać o tym wszystkich mieszkańców Ziemi, ale jak dotąd niezupełnie nam się to udaje. — On po prostu wydaje się taki groźny. — To prawda. Zobaczy pan jednak, że jest użyteczny, chociaż na to nie wygląda. — Właściwie nie wiem jeszcze, do czego mógłby się nam przydać. — Rozmowy, które dotąd prowadziliśmy, nie były zbyt konkretne. Mimo to zgodziłem się obejrzeć ten przedmiot i właśnie to robię. — Zrobimy coś więcej, profesorze. Czy przyniósł pan książkę? — Tak. — Mogę ją zobaczyć? Profesor Towarzyski przykucnął, nie odrywając oczu od metalowej postaci, która przed nim stała. Wyjął książkę z aktówki u swoich stóp. Lanning wyciągnął po nią rękę i spojrzał na okładkę. — „Fizykochemia elektrolitów w roztworze”. Zgoda. Sam pan wybierał na chybił trafił. Nie sugerowałem żadnego konkretnego tekstu. Mam rację? — Tak. Lanning podał książkę robotowi EZ–27. * * * Profesor poderwał się z miejsca. — Nie! To cenna książka! Lanning uniósł swoje bujne brwi, i powiedział spokojnie: — Zapewniam pana, że Easy nie ma zamiaru rozedrzeć książki na pół, by zademonstrować swoją siłę. Potrafi obchodzić się z książką równie ostrożnie jak pan lub ja. Zaczynaj, Easy. — Dziękuję panu — powiedział Easy. A potem obracając się nieznacznie dodał: — Za pana pozwoleniem, profesorze Towarzyski. Profesor zaskoczony odparł: — Tak, oczywiście. Powoli i pewnie manipulując metalowymi palcami Easy przewracał strony książki; najpierw zerkał na lewą stronę, a potem na prawą. W ten sposób oglądał kolejne strony, jakby fotografując je oczami. Nawet w tym dużym pomieszczeniu jego potężna postać zdawała się przytłaczać stojących przy nim ludzi. — Światło nie jest tu zbyt dobre — wymamrotał Towarzyski. — Wystarczy. Potem ostrzejszym już tonem zapytał: — Ale co on robi? — Cierpliwości, proszę pana. Wreszcie przewrócona została ostatnia strona. — No i cóż, Easy? — zapytał Lanning. — Jest to bardzo poprawna książka i niewiele rzeczy mogę tu wskazać — powiedział robot. — W linii 22 na stronie 27 słowo „pozytywny” jest napisane „p–o–y–z–t–y–w–n–y”. Przecinek w linii 6 na stronie 32 jest zbędny, za to powinno się go użyć w linii 13 na stronie 54. Znak plus w równaniu XTV–2 na stronie 337 powinien być minusem, jeśli ma ono być zgodne z poprzednimi równaniami… — Chwileczkę! Chwileczkę! — zawołał profesor. — Co on robi? — Robi? — powtórzył Lanning ironicznie. — Ba, człowieku, on już skończył! Zrobił korektę tej książki. — Zrobił korektę? — Tak. W ciągu tego krótkiego czasu, jaki mu zabrało przewrócenie stron książki, wyłapał wszystkie pomyłki w pisowni, błędy gramatyczne i interpunkcyjne. Odnotował usterki w szyku zdania i odkrył niekonsekwencje. Potrafi również zachować te informacje z absolutną dokładnością na zawsze. Profesor otworzył usta, skrzyżował ramiona na klatce piersiowej i patrzył na nich w milczeniu. Wreszcie powiedział: — To znaczy, że to jest robot, który robi korektę? Lanning skinął głową. — Między innymi. — Ale dlaczego mi pan to pokazuje? — Aby pomógł mi pan przekonać uniwersytet, że ten robot jest tu potrzebny. — Do robienia korekt? — Między innymi — powtórzył cierpliwie Lanning. Wychudła twarz profesora zastygła w wyrazie niedowierzania. — Ależ to absurd! — Dlaczego? — Uniwersytet nigdy by nie mógł sobie pozwolić na zakup tego półtonowego — musi przynajmniej tyle ważyć — tego półtonowego korektora. — Robienie korekty to nie wszystko co umie. Będzie przygotowywał raporty ze szkiców, wypełniał formularze, służył za dokładną kartotekę z pamięcią, oceniał referaty… — To wszystko błahostki! — Wcale nie, mogę to panu za chwilę udowodnić — powiedział Lanning. — Ale myślę, że możemy o tym podyskutować w wygodniejszych warunkach w pańskim biurze, jeśli to panu nie przeszkadza. — Nie, oczywiście, że nie — zaczął mechanicznie profesor i już miał ruszyć przed siebie, kiedy coś sobie uprzytomnił. — Ale robot… nie możemy zabrać robota — rzucił ze złością. Doprawdy, doktorze, będzie pan musiał znów go zamknąć w klatce. — Nie ma pośpiechu. Możemy tu zostawić Easy’ego. — Bez opieki? — Czemu nie? On wie, że ma zostać. Profesorze Towarzyski, musi pan wreszcie zrozumieć, że robot jest bardziej niezawodny niż człowiek. — Byłbym odpowiedzialny za wszelkie szkody… — Nie będzie żadnych szkód. Gwarantuję. Niech pan posłucha, już po godzinach. Przypuszczam, że nie spodziewa się pan tu nikogo przed jutrzejszym porankiem. Ciężarówka i moi dwaj ludzie są na zewnątrz. U.S. Robots weźmie na siebie całkowitą odpowiedzialność za wszelkie szkody. Oczywiście żadnych szkód nie będzie. Umówmy się, że jest to eksperyment demonstrujący niezawodność robota. Profesor pozwolił się w końcu wyprowadzić z magazynu. W swoim biurze, pięć pięter wyżej, też nie mógł się całkowicie odprężyć. Wciąż ocierał białą chusteczką pot z czoła. — Jak pan wie, doktorze Lanning, istnieje prawo zakazujące wykorzystywania robotów na powierzchni Ziemi — zaznaczył. — Prawo, profesorze Towarzyski, nie jest proste. Robotów nie można wykorzystywać na publicznych arteriach komunikacyjnych ani w gmachach publicznych. Nie mogą przebywać też w prywatnych budynkach, chyba że z rozmaitymi ograniczeniami, które faktycznie są zakazami. Uniwersytet jednak jest dużą prywatną instytucją, która powinna mieć pewne przywileje. Jeżeli robot będzie wykorzystywany tylko w wyznaczonym pomieszczeniu i tylko dla celów akademickich, jeżeli będą przestrzegane inne ograniczenia, a mężczyźni i kobiety mający kontakt z robotem całkowicie z nami współpracować, to nie złamiemy prawa. — Ale cały ten kłopot tylko po to, żeby robić korektę? — Zastosowanie Easy’ego byłoby nieograniczone, profesorze. Jak dotąd siłę robotów wykorzystywano tylko w celu ulżenia harówce fizycznej. Czy nie istnieje coś takiego jak harówka psychiczna? Kiedy profesor zdolny do najbardziej twórczej pracy zmuszony jest spędzać dwa tygodnie na sprawdzaniu pisowni w wydrukowanych linijkach, a ja oferuję panu maszynę, która potrafi to zrobić w pól godziny, to czy jest to błahostka? — Ale cena… — Nie musi pan zawracać sobie nią głowy. Nie można kupić Easy’ego. U.S. Robots nie sprzedaje swoich wyrobów. Ale uniwersytet może wydzierżawić EZ–27 za tysiąc dolarów rocznie — jest to cena znacznie niższa niż koszt jednej przystawki ciągłego zapisu do spektografu mikrofalowego. Towarzyski wyglądał na oszołomionego. Lanning wykorzystał więc swoją przewagę mówiąc: — Proszę tylko, żeby pan przedstawił sprawę ludziom, którzy tu podejmują decyzje. Z chęcią porozmawiam z nimi, jeśli będą potrzebowali więcej informacji. — No cóż — powiedział Towarzyski z powątpiewaniem — mogę poruszyć sprawę na spotkaniu senatu w przyszłym tygodniu. Nie mogę jednak obiecywać, że to coś da. — Naturalnie — powiedział Lanning. * * * Adwokat obrony był niski i gruby, a jego pompatyczne zachowanie podkreślał rysujący się wyraźnie podwójny podbródek. Rozpoczynając swoją część przesłuchania obrońca przyjrzał się uważnie Towarzyskiemu i zapytał: — Zgodził się pan raczej chętnie, prawda? Profesor odparł żwawo: — Po prostu chciałem pozbyć się doktora Lanninga. Zgodziłbym się na wszystko. — Z zamiarem zapomnienia o sprawie po jego wyjściu? — Cóż… — Niemniej jednak przedstawił pan sprawę na zebraniu Rady Wykonawczej Senatu Uniwersytetu. — Tak. — Więc w dobrej wierze zgodził się pan z sugestiami doktora Lanninga. Nie miał pan zakneblowanych ust. Właściwie zgodził się pan z entuzjazmem, prawda? — Postępowałem jedynie zgodnie ze zwykłą procedurą. — Prawdę powiedziawszy, nie był pan tak zaniepokojony robotem, jak pan teraz twierdzi. Zna pan Trzy Prawa Robotyki i znał je pan w chwili rozmowy z doktorem Lanningiem. — No cóż, tak. — Spokojnie więc zostawił pan robota bez opieki. — Doktor Lanning zapewnił mnie… — Nie słuchałby pan jego zapewnień, gdyby pan żywił choćby cień podejrzenia, że robot może okazać się niebezpieczny. Profesor zaczął lodowatym tonem: — Całkowicie wierzyłem słowu… — To wszystko — przerwała gwałtownie obrona. Kiedy profesor Towarzyski, wyprowadzony z równowagi zachowaniem obrońcy, opuścił ławę dla świadków, sędzia Shane pochylił się do przodu i powiedział: — Ponieważ sam nie jestem ekspertem w dziedzinie robotyki, byłbym wdzięczny za dokładne zapoznanie mnie z Trzema Prawami Robotyki. Czy doktor Lanning zechciałby je przedstawić na użytek sądu? Doktor Lanning, który prowadził właśnie cichą rozmowę z siedzącą tuż obok siwowłosą kobietą, spojrzał zaskoczony. Gwałtownie wstał, a jego towarzyszka podniosła wzrok. — Oczywiście, wysoki sądzie — odparł doktor Lanning. Przerwał, jakby przygotowując się do wygłoszenia oracji, a następnie zaczął mówić jasno i precyzyjnie: — Pierwsze Prawo: robot nie może wyrządzić krzywdy istocie ludzkiej lub poprzez bezczynność pozwolić, aby stała jej się krzywda. Drugie Prawo: robot musi słuchać rozkazów wydanych mu przez istoty ludzkie z wyjątkiem sytuacji, w których takie rozkazy byłyby sprzeczne z Pierwszym Prawem. Trzecie Prawo: robot musi chronić istnienie dopóty, dopóki taka ochrona nie jest sprzeczna z Pierwszym lub Drugim Prawem. — Rozumiem — powiedział sędzia, szybko notując swoje uwagi. — Te prawa są wbudowane w każdego robota, prawda? — W każdego. Potwierdzi to każdy robotyk. — Oczywiście w robota EZ–27 również? — Tak, wysoki sądzie, — Prawdopodobnie będzie pan musiał powtórzyć te oświadczenia pod przysięgą. — Jestem gotów to uczynić, wysoki sądzie. Ponownie zajął swoje miejsce. Siwowłosą kobietą siedzącą obok Lanninga była doktor Susan Calvin, główny robopsycholog Korporacji U.S. Robots. Spojrzała teraz na swojego utytułowanego zwierzchnika raczej chłodno, nie było w tym jednak nic nadzwyczajnego — podobnie odnosiła się do wszystkich ludzkich istot. — Czy zeznanie Towarzyskiego było dokładne, Alfredzie? — zapytała. — W zasadzie tak — wymamrotał Lanning. — Wcale nie był tak podenerwowany na widok robota i bardzo chętnie rozmawiał o konkretach, kiedy usłyszał cenę. Choć z drugiej strony nie ma w jego słowach jakichś drastycznych wypaczeń. — Mądrzej byłoby ustalić cenę powyżej tysiąca — powiedziała doktor Calvin w zamyśleniu. — Bardzo chcieliśmy umieścić tam Easy’ego. — Wiem. Być może za bardzo. Mogą nam zarzucić, że kierowały nami jakieś ukryte motywy. Lanning wyglądał na rozdrażnionego. — Tak było. Przyznałem to na zebraniu Senatu Uniwersytetu. — Mogą twierdzić, że mieliśmy jakiś głębszy motyw poza tym, do którego się przyznaliśmy. Scott Robertson, syn założyciela U.S. Robots i właściciel większości akcji, pochylił się ku doktor Calvin od drugiej strony i powiedział wybuchowym szeptem: — Dlaczego nie możecie skłonić Easy’ego do mówienia, tak abyśmy wiedzieli, na czym stoimy? — Pan wie, że on nie może o tym mówić, panie Robertson. — Zmuście go. Pani jest psychologiem, doktor Calvin. Niech pani go nakłoni. — Jeśli to ja jestem psychologiem, panie Robertson — powiedziała Susan Calvin chłodnym tonem — to niech decyzje należą do mnie. Mój robot nie będzie nakłaniany do niczego kosztem swojej dobrej kondycji. Robertson zmarszczył brwi i już miał coś odpowiedzieć, ale sędzia Shane zastukał młotkiem i wszyscy niechętnie umilkli. Na miejscu dla świadków pojawił się Francis J. Hart, kierownik Katedry Języka Angielskiego i dziekan studiów stacjonarnych. Był to pulchny mężczyzna, ubrany z dbałością w ciemny, staromodnie skrojony garnitur. Kilka pasemek włosów przecinało różową łysinę jego czaszki. Z rękami założonymi starannie na podołku, wcisnął się głęboko w krzesło. Jego zaciśnięte usta od czasu do czasu rozciągały się w coś przypominającego uśmiech. — Pierwszy raz zetknąłem się ze sprawą robota EZ–27 przy okazji sesji Komisji Wykonawczej Senatu Uniwersytetu, na której temat ten został poruszony przez profesora Towarzyskiego. Potem dziesiątego kwietnia zeszłego roku zwołaliśmy specjalne zebranie na ten temat, któremu ja przewodniczyłem. — Czy zarejestrowano szczegóły zebrania Komisji Wykonawczej? To znaczy tego specjalnego zebrania? — No cóż, nie. To było raczej niezwykłe zebranie — dziekan uśmiechnął się przelotnie. — Uznaliśmy, że powinno ono pozostać poufne. — Co zaszło na zebraniu? * * * Dziekan Hart przewodniczył spotkaniu, ale nie czuł się zbyt pewnie w tej roli. Pozostali członkowie Komisji Wykonawczej też nie byli spokojni. Jedynie doktor Lanning zachowywał całkowitą pewność siebie. Jego wysoka, wychudzona sylwetka i czupryna białych włosów przypominały Hartowi portrety Andrew Jacksona, które miał okazję widzieć. Próbki pracy robota leżały rozrzucone na środku stołu, a reprodukcja sporządzonego przez niego wykresu znajdowała się teraz w rękach profesora fizykochemii Minotta. Chemik analizował wykres z wyraźną aprobatą. Hart odchrząknął i powiedział: — Chyba nie ma żadnych wątpliwości, że robot posiada wystarczające kwalifikacje do wykonywania pewnych zadań rutynowych. Przykładowo, tuż przed przyjściem tutaj przejrzałem te materiały i bardzo niewiele można tu krytykować. Wziął do ręki długi arkusz wydruku — jakieś trzy razy dłuższy od normalnej strony książkowej. Był to arkusz korekty szpaltowej, przeznaczony do skorygowania przez autorów przed złożeniem druku w formie stronicowej. — Wzdłuż obu szerokich marginesów szpalty biegły znaki korektorskie, zgrabne i bardzo czytelne. Tu i ówdzie jakieś słowo w druku było przekreślone i zamiast niego nowe słowo napisane na marginesie literami tak misternymi i przepisowymi, że z łatwością można je było wziąć za sam druk. Niektóre poprawki były na niebiesko, co znaczyło, że pierwotny błąd został popełniony przez autora, a kilka na czerwono, co wskazywało, że pomylił się drukarz. — Właściwie — powiedział Lanning — niewiele tu pozostaje do krytyki. Powiedziałbym nawet że nic, doktorze Hart. Jestem pewien, że poprawki doskonale odpowiadają oryginałowi. Jeśli rękopis, według którego poprawiana była szpalta, zawierał błąd rzeczowy, robot nie był na tyle kompetentny, aby go poprawić. — To oczywiste. Robot poprawił jednak szyk wyrazów w pewnych miejscach, a nie wydaje mi się, żeby zasady angielskiego były tak sztywne, by mieć pewność, iż wybór robota był zawsze poprawny. — Mózg pozytronowy Easy’ego — powiedział Lanning ukazując duże zęby w uśmiechu — został ukształtowany na podstawie treści wszystkich standardowych dzieł na powyższy temat. Jestem przekonany, że nie mogą panowie przytoczyć przykładu zdecydowanie niepoprawnego wyboru robota. Profesor Minott uniósł wzrok znad wykresu, który nadal trzymał w ręku. — Dla mnie, doktorze Lanning, kwestią jest po co w ogóle potrzebny nam robot, nieuchronnie wprowadzający zamieszanie w stosunkach międzyludzkich i sytuacjach publicznych. Postęp nauki w dziedzinie automatyzacji z pewnością osiągnął już taki poziom, że pana firma mogłaby zaprojektować maszynę — zwykły komputer, a więc przedmiot znany i akceptowany przez ogół społeczeństwa, który wykonywałby korektę szpalt. — Jestem pewien, że moglibyśmy to zrobić — powiedział sztywno Lanning — ale taka maszyna wymagałaby, aby szpalty tłumaczyć na specjalne symbole lub przynajmniej transkrybować je na taśmy. Wszelkie poprawki pojawiałyby się w symbolach. Musieliby panowie zatrudniać ludzi do tłumaczenia słów na symbole i odwrotnie. Ponadto taki komputer nie potrafiłby wykonywać żadnych innych prac. Nie mógłby, na przykład, sporządzić wykresu, który pan trzyma w ręce. Minott chrząknął. * * * Lanning kontynuował: — Znakiem jakości robota pozytronowego jest jego elastyczność. Może wykonywać wiele I prac. Jest skonstruowany jak człowiek, tak aby mógł korzystać ze wszystkich narzędzi i maszyn, które powstały dla potrzeb człowieka. Może rozmawiać z panami i panowie mogą rozmawiać z nim. Właściwie można z nim dyskutować do pewnego momentu. W porównaniu nawet z prostym robotem zwykły komputer z mózgiem niepozytronowym jest jedynie ciężką maszyną sumującą. Towarzyski podniósł wzrok i zapytał: — Jeśli wszyscy będziemy rozmawiać i dyskutować z nim, czy nie grozi nam, że wprowadzimy zamieszanie w jego mózgu? Przypuszczam, że nie ma zdolności do wchłonięcia nieskończonej liczby danych. — Nie, nie ma. Ale przy normalnym użytkowaniu powinien funkcjonować przez pięć lat. Będzie wiedział, kiedy mu potrzeba zerowania i firma to zrobi bez opłaty. — Firma to zrobi? — Tak. Firma zastrzega sobie prawo do obsługi technicznej robota wykraczającej poza zwykły zakres jego obowiązków. Jest to jeden z powodów, dla których zachowujemy kontrolę nad naszymi robotami pozytronowymi i wydzierżawiamy je raczej, niż sprzedajemy. Jeśli chodzi o spełnianie zwykłych funkcji, robotem może kierować każdy człowiek. Poza zwykłymi funkcjami robot wymaga fachowej obsługi i tylko my możemy ją zapewnić. Na przykład każdy z panów mógłby wyzerować robota EZ do pewnego stopnia, mówiąc mu, żeby zapomniał to czy owo. Ale prawie na pewno rozkaz byłby tak sformułowany, że robot zapomniałby zbyt wiele lub zbyt mało danych. Wykrylibyśmy taką ingerencję, gdyż wbudowaliśmy zabezpieczenia. Ponieważ jednak nie ma potrzeby zerowania robota w trakcie wykonywania przez niego normalnej pracy, nie stanowi to problemu. * * * Dziekan Hart dotknął głowy, jakby chciał się upewnić, że jego starannie pielęgnowane pasemka leżą w równych odstępach, i powiedział: — Pan pragnie bardzo gorąco, abyśmy wzięli tę maszynę. Jednak z punktu widzenia U.S. Robots to bardzo niekorzystna propozycja. Tysiąc dolarów rocznie to śmiesznie niska cena. Czy liczycie na to, że w konsekwencji tej umowy uda wam się wynająć takie maszyny innym uniwersytetom za bardziej sensowną cenę? — Z pewnością istnieje taka szansa — powiedział Lanning. — Nawet gdyby tak było, liczba maszyn, które moglibyście wynająć, byłaby ograniczona. Wątpię, czyudałoby wam się na tym dużo zarobić. Lanning położył łokcie na stole i z przejęciem pochylił się do przodu. — Pozwólcie, że powiem bez ogródek, panowie. Z powodu uprzedzenia opinii publicznej do robotów nie można ich wykorzystywać na Ziemi, z wyjątkiem pewnych szczególnych sytuacji U.S. Robots jest korporacją odnoszącą spore sukcesy na rynku pozaziemskim, nie mówiąc już o kontrolowanych przez nas przedsiębiorstwach komputerowych. Naszą firmę interesuje jednak coś więcej niż tylko korzyści materialne. Wierzymy niezachwianie, że wykorzystanie robotów na samej Ziemi oznaczałoby w ostatecznym rozrachunku lepsze życie dla wszystkich, nawet gdyby na początku wywołać to miało konflikty ekonomiczne. Związki zawodowe są naturalnie przeciwko nam, ale chyba możemy oczekiwać współpracy ze strony dużych uniwersytetów. Robot Easy pomoże wam uwalniając was od szkolnej harówki; przyjmując, jeśli panowie pozwolą, roli niewolnika szpalt za panów. Pozostałe uniwersytety i instytucje naukowo — badawcze podążą waszym śladem i jeśli wszystko pójdzie dobrze, być może będzie można, stopniowo przełamując uprzedzenia opinii publicznej, zacząć stosować roboty także innych typów. — Dzisiaj Northeastern University, jutro świat — mruknął Minott. Rozgniewany Lanning szepnął do Susan Calvin: — Nawet w przybliżeniu nie byłem taki elokwentny, a oni nawet w przybliżeniu nie byli tacy niechętni. Za tysiąc rocznie aż się rwali, żeby zdobyć Easy’ego. Profesor Minott powiedział mi, że nigdy nie widział tak pięknej roboty jak tamten wykres, który trzymał, i że nie było żadnego błędu ani na szpalcie, ani gdzie indziej. Hart przyznał to bez skrępowania. Surowe, pionowe rysy twarzy doktor Calvin nie złagodniały. — Powinieneś zażądać więcej pieniędzy, niż mogli zapłacić, Alfredzie, i pozwolić, żeby utargowali cenę. — Może — mruknął. Oskarżyciel jeszcze nie skończył z profesorem Hartem. — Po wyjściu doktora Lanninga głosowali panowie, czy zaakceptować robota EZ–27? — Tak, głosowaliśmy. — Z jakim wynikiem? — Większością głosów za przyjęciem. — Co pańskim zdaniem wpłynęło na głosowanie? Obrona zgłosiła natychmiastowy sprzeciw. Oskarżyciel sformułował pytanie inaczej: — Co wpłynęło na pana, osobiście, na pana indywidualny głos? Przypuszczam, że głosował pan za. — Tak, głosowałem za. Postąpiłem tak głównie dlatego, że zrobiło na mnie ogromne wrażenie przekonanie doktora Lanninga, iż naszym obowiązkiem, jako członków grupy przewodzącej intelektualnie światu, jest pozwolić, aby robotyka pomogła człowiekowi w rozwiązaniu jego problemów. — Innymi słowy, doktor Lanning namówił pana do tego. — To jego praca. Zrobił to bardzo dobrze. — Pański świadek. Obrońca podszedł do miejsca dla świadków i przez długą chwilę przyglądał się profesorowi. Powiedział: — W rzeczywistości wszyscy panowie byliście skorzy do zatrudnienia robota EZ–27, nieprawdaż? — Myśleliśmy, że jeśli potrafiłby wykonywać tę pracę, mógłby być pożyteczny. — Jeśli potrafiłby wykonywać tę pracę? Rozumiem, że ze szczególną pieczołowitością zbadał pan próbki pierwszej pracy Robota EZ–27 w dniu zebrania, które dopiero co pan opisał. — Tak, zbadałem. Język angielski to moja dziedzina, a więc to zupełnie oczywiste, że mnie wybrano, abym ocenił pracę maszyny zajmującej się językową obróbką tekstów naukowych. — Bardzo dobrze. Czy w pracach robota, które przedstawił pan na zebraniu były jakieś błędy? Mam tu cały materiał jako dowody rzeczowe. Czy może pan wskazać choćby jeden błąd? —Cóż… — Pytanie jest proste. Czy były błędy? Pan to sprawdzał. Były? Profesor od angielskiego zmarszczył brwi. — Nie było — odparł. — Mam również kilka próbek pracy wykonanej przez robota EZ–27 w ciągu jego czternastomiesięcznego zatrudnienia w Northeastern. Może zechciałby pan je zbadać i powiedzieć mi, czy zawierają jakieś błędy? — Kiedy popełnił błąd, to było cudo — warknął Hart. — Proszę odpowiedzieć na moje pytanie — zagrzmiał obrońca — zadałem konkretne pytanie! Czy jest coś nie tak w tym materiale? Dziekan Hart przejrzał dokładnie próbki. — No cóż, wszystko jest w porządku — przyznał. — Abstrahując od toczącej się tu sprawy, czy wie pan o jakimś błędzie ze strony EZ–27? — Abstrahując od sprawy, nie. * * * Obrońca odchrząknął, jak gdyby dla zasygnalizowania zmiany tematu. Powiedział: — A teraz odnośnie głosowania nad sprawą zatrudnienia robota. Powiedział pan, że większość głosowała za. Jaki był konkretny wynik głosowania? — O ile pamiętam, trzynaście do jednego. — Trzynaście do jednego! Nie powiedziałby pan, że to coś więcej niż tylko większość? — Nie, proszę pana! — w dziekanie Harcie obudził się pedant. — W języku angielskim słowo „większość” oznacza „więcej niż połowę”. Trzynaście z czternastu to większość i nic poza rym. — Ale tylko jeden przeciw. — Mimo to większość! Obrońca zmienił taktykę. — Kto głosował przeciw? — zapytał. Dziekan Hart wyglądał teraz na zaniepokojonego. — Profesor Simon Ninheimer. Obrońca udał zdumienie. — Profesor Ninheimer? Kierownik Katedry Socjologii? — Tak, proszę pana. — Czyli powód? — Tak, proszę pana. Obrońca zesznurował usta. — Innymi słowy, okazuje się, że człowiek wnoszący sprawę o zapłacenie odszkodowania w wysokości 750000 dolarów przeciwko mojemu klientowi, Amerykańskiej Korporacji Robotów i Ludzi Mechanicznych, był od samego początku jedyną osobą sprzeciwiającą się zastosowaniu robota, choć wszyscy inni w Komisji Wykonawczej Senatu Uczelni byli przekonani, że to dobry pomysł. — Głosował przeciwko tej decyzji i miał do tego prawo. — Opisując zebranie nie wspomniał pan o żadnych uwagach poczynionych przez profesora Ninheimera. Czy wypowiadał jakieś uwagi? — Chyba coś powiedział. — Chyba? — No cóż, powiedział coś. — Przeciwko zastosowaniu robota? — Tak. — Czy sprzeciwiał się ostro? Dziekan Hart zrobił pauzę. — Gwałtownie. Obrońca przyjął poufały ton. — Od jak dawna pan zna profesora Ninheimera, panie dziekanie? — Od około dwunastu lat. — Zna go pan dostatecznie dobrze? — Tak bym powiedział, tak. — Znając go zatem, czy powiedziałby pan, że jest typem człowieka, który mógłby uprzedzić się do robota, tym bardziej że niepomyślne głosowanie… Oskarżyciel zagłuszył koniec pytania oburzonym i gwałtownym sprzeciwem. Obrońca skinął, że świadek jest wolny, a sędzia Shane zarządził przerwę na lunch. * * * Robertson przeżuwał kanapkę. Korporacja nie przestałaby istnieć z powodu straty trzech czwartych miliona, ale strata taka nie byłaby dla niej bez znaczenia. Miał ponadto świadomość, że w wypadku przegrania procesu nastąpiłaby o wiele kosztowniejsza, długotrwała stagnacja w stosunkach instytucja–społeczeństwo. — Po co to całe dociekanie, w jaki sposób Easy dostał się na uniwersytet? — zapytał kwaśno. — Co chcą przez to uzyskać? Rzecznik obrony odpowiedział spokojnie: — Postępowanie sądowe jest jak gra w szachy, panie Robertson. Zwycięzcą jest zazwyczaj ten, kto potrafi przewidzieć więcej ruchów, a mój przyjaciel przy stoliku oskarżyciela nie jest nowicjuszem. Potrafią wykazać szkody, jakie poniósł ich klient: nie ma z tym problemu. Ich główne wysiłki koncentrują się na uprzedzeniu naszej obrony. Muszą liczyć się z tym, że spróbujemy udowodnić, iż Easy nie mógł popełnić przestępstwa ze względu na Prawa Robotyki. — W porządku — powiedział Robertson — to linia naszej obrony. Całkowicie pewna. — Dla inżyniera robotyki. Niekoniecznie dla sędziego. Nasi przeciwnicy dążą do tego, aby wykazać, że EZ–27 nie był zwykłym robotem. Był pierwszym robotem tego typu, przekazanym do użytku publicznego. Był modelem eksperymentalnym, który wymagał testów w warunkach naturalnych, a uniwersytet był do tego świetnym miejscem. W świetle wytężonych wysiłków doktora Lanninga, aby umieścić tam robota, i chęci U.S. Robots do wydzierżawienia go za tak niską cenę, teza oskarżenia wydaje się wiarygodna. Oskarżyciel mógłby wówczas argumentować, że test wykazał, iż Easy jest nieudanym modelem. Czy teraz widzi pan cel toczących się wydarzeń? — Ale EZ–27 jest całkowicie sprawnym modelem — argumentował Robertson. — Jest dwudziestym siódmym robotem wyprodukowanym w tej serii. — I to stanowi naprawdę niekorzystną okoliczność — powiedział ponuro obrońca. — Czy pierwsze dwadzieścia sześć robotów miało jakieś braki? Oczywiście coś musiało być z nimi nie tak. Więc czego brakowało dwudziestemu siódmemu? — Z pierwszymi dwudziestoma sześcioma wszystko było w porządku, tylko że nie były wystarczająco rozwinięte do tego zadania. Skonstruowano je jako pierwsze mózgi pozytronowe takiego rodzaju i były to próby raczej na chybił trafił. Ale wszystkie miały wpisane w mózgi Trzy Prawa! Żaden robot nie jest tak niedoskonały, żeby nie przestrzegał Trzech Praw. — Doktor Lanning wyjaśnił mi to, panie Robertson, i ja mu wierzę. Jednak sędzia nie musiał mu uwierzyć. Oczekujemy decyzji od człowieka uczciwego i inteligentnego, który nie zna się na robotyce i może zostać wyprowadzony na manowce. Na przykład, gdyby pan lub doktor Lanning albo doktor Calvin powiedzieli przed sądem, że któreś mózgi pozytronowe skonstruowano na chybił trafił, jak pan to przed chwilą powiedział, oskarżyciel rozszarpałby was na kawałki w krzyżowym ogniu pytań. Nic nie uratowałoby naszej sprawy. Więc należy tego unikać. — Gdyby tylko Easy mówił — warknął Robertson. Obrońca ruszył ramionami. — Robot jest niekompetentny jako świadek, tak więc nic by nam to nie dało. — Przynajmniej poznalibyśmy kilka faktów. Dowiedzielibyśmy się jak to się stało, że zrobił coś takiego. Susan Calvin coś zawrzało. Policzki jej spurpurowiały, a w jej głosie słychać było lekkie rozdrażnienie. — Wiemy, jak to się stało, że Easy to zrobił. Dostał rozkaz! Wyjaśniłam to adwokatowi, a teraz wyjaśnię to panu. — Od kogo dostał rozkaz? — zapytał Robertson ze szczerym zdumieniem. Jemu nikt nigdy nic nie mówi pomyślał z oburzeniem. Ci naukowcy uważali siebie za właścicieli U.S. Robots, na Boga! — Od powoda — powiedziała doktor Calvin. — Na miłość boską, dlaczego? — Jeszcze tego nie wiem. Może dlatego, żeby mógł nas i zaskarżyć, żeby mógł zyskać trochę gotówki — kiedy to mówiła, w jej oczach pojawiły się niebieskie błyski. — Więc dlaczego Easy tego nie mówi? — Czyż to nie oczywiste? Dostał rozkaz, żeby milczeć o sprawie. — Czemu miałoby to być oczywiste? — zapytał zaczepnie Robertson. — Dla mnie to oczywiste. Psychologia robotów to mój zawód. Jeśli Easy nie odpowie na pytania bezpośrednio dotyczące sprawy, odpowie na pytania z pogranicza sprawy. Mierząc zwiększony poziom wahania w jego odpowiedziach w miarę zbliżania się do pytania centralne — go, mierząc zakres pustki w jego umyśle i natężenie wzbudzonych kontrpotencjałów, można stwierdzić z dokładnością naukową, że jego kłopoty są wynikiem nakazu milczenia, a skuteczność tego nakazu gwarantuje Pierwsze Prawo. Innymi słowy, powiedziano mu, że jeśli będzie mówił, istota ludzka dozna krzywdy. Przypuszczalnie chodziło o krzywdę tego okropnego profesora Ninheimera, powoda, który z punktu widzenia robota jest istotą ludzką. — A zatem — powiedział Robertson — czy nie może mu pani wyjaśnić, że jeśli będzie milczał, — krzywda zostanie wyrządzona U.S. Robots? — U.S. Robots nie jest istotą ludzką, a Pierwsze Prawo Robotyki nie uznaje korporacji za osobę, tak jak to czynią zwykłe prawa. A poza tym niebezpiecznie byłoby próbować ustanawiać tego typu ograniczenie. Osoba, która by je wprowadziła, mogłaby je znieść bez żadnego narażania się, ponieważ motywacje robota w tym względzie są skoncentrowane na tej osobie. Każdy inny sposób postępowania… — pokręciła głową i wpadła prawie w pasję: — Nie pozwolę zniszczyć tego robota! Lanning przerwał. Wyglądało na to, że chce sprowadzić rozmowę na właściwe tory. — Według mnie musimy tylko udowodnić, że robot jest niezdolny do czynu, o który jest oskarżony Easy. Potrafimy tego dokonać. — Właśnie — powiedział obrońca z poirytowaniem. — Wy potraficie tego dokonać. Jedynymi świadkami zdolnymi do świadczenia o kondycji Easy’ego i stanie jego umysłu są pracownicy U.S. Robots. Nie ma możliwości, żeby sędzia przyjął ich świadectwo jako bezstronne. — Jak może odrzucić świadectwo ekspertów? — Odmawiając im prawa przekonania go. To jego prawo jako sędziego. Przyjmując do wiadomości techniczne argumenty waszych inżynierów, sędzia musiałby tym samym uznać, że taki człowiek jak profesor Ninheimer dla pieniędzy zdecydował się zrujnować własną reputację. Ostatecznie sędzia jest tylko człowiekiem. Jeśli będzie musiał wybierać między człowiekiem, który zrobił coś niemożliwego a robotem, który zrobił coś niemożliwego, bardzo prawdopodobne, że poweźmie decyzję na korzyść człowieka. — Człowiek może zrobić niemożliwą rzecz — powiedział Lanning. — Przecież nie znamy wszystkich zawiłości mózgu ludzkiego i nie wiemy, co dla danego umysłu ludzkiego jest możliwe, a co nie. Wiemy natomiast, co jest naprawdę niemożliwe dla robota. — Cóż, zobaczymy, czy uda nam się przekonać o tym sędziego — odparł obrońca ze znużeniem. — Jeśli wszystko, co pan mówi, jest prawdą — burknął Robertson — nie wiem, w jaki sposób potrafi pan tego dokonać. — Zobaczymy. Dobrze jest być świadomym związanych z tym trudności, ale nie bądźmy zbyt przybici. Ja też spróbowałem wybiec w partii kilka ruchów do przodu. Następnie z pełnym godności ukłonem skierowanym w stronę pani robopsycholog dodał: — Z pomocą tej oto szanownej pani. Lanning popatrzył na jedno i drugie, a potem zapytał: — A cóż to, u diabła, ma być? Wtedy woźny sądowy wsunął głowę do pokoju i oznajmił zasapany, że proces zostanie za chwilę wznowiony. Zajęli miejsca przyglądając się uważnie człowiekowi, który wywołał całe zamieszanie. Simon Ninheimer miał jasnorudą puszystą czuprynę, sterczącą nad twarzą, która zwężała się od czoła poprzez haczykowaty nos do spiczastego podbródka. Miał też nawyk sporadycznego wahania się przed wypowiadaniem kluczowych słów, wskutek czego mógł uchodzić za człowieka usilnie dążącego do niemal nieznośnej precyzji. Kiedy mówił: — Słońce wschodzi na… eee… wschodzie — człowiek miał pewność, że Ninheimer dokładnie rozważył inne możliwości na przykład, że w pewnym momencie mogłoby wzejść na zachodzie. — Czy sprzeciwił się pan zatrudnieniu robota EZ–27 przez uniwersytet? — zapytał oskarżyciel. — Tak. — Dlaczego? — Nie wszystkie… eee… motywy działania korporacji U.S. Robots były dla mnie jasne. Fakt, że tak bardzo zależało im na umieszczeniu robota u nas, wydawał mi się podejrzany. — Czy uważał pan, że robot jest zdolny do wykonywania pracy, do której rzekomo był przeznaczony? — Wiem z całą pewnością, że nie jest. — Czy mógłby pan to uzasadnić? * * * Książka Simona Ninheimera, zatytułowana „Napięcia społeczne związane z lotem kosmicznym i ich rozwiązanie”, powstawała osiem lat. Dążenie Ninheimera do precyzji wyrażało się nie tylko w jego specyficznym sposobie mówienia. Ponieważ zajmował się przedmiotem tak nieprecyzyjnym jak socjologia, konieczność sformułowania jednoznacznego zdania czy pojęcia doprowadzała go nieraz do rozpaczy. Nawet gdy materiał znajdował się już w korekcie szpaltowej, nie potrafił uznać pracy za zakończoną. Właściwie czuł raczej coś wręcz przeciwnego. Gdy wpatrywał się w długie arkusze druku korciło go, żeby podrzeć płachty zadrukowane jego własnymi zdaniami i poukładać je inaczej. Trzy dni po nadejściu pierwszej partii szpalt od drukarza Jim Baker — wykładowca, a wkrótce zastępca profesora socjologii — zastał Ninheimera patrzącego z roztargnieniem na leżące przed nim papiery. Szpalty przyszły w trzech egzemplarzach: jeden dla Ninheimera do korekty, drugi do niezależnej korekty dla Bakera i trzeci, opatrzony napisem „Oryginał”, w którym miały zostać poczynione ostateczne poprawki — suma poprawek Ninheimera i Bakera — po rozstrzygnięciu ewentualnych sporów i usunięciu niezgodności. Taki tryb ich pracy dobrze sprawdził się przy kilku referatach, które wspólnie pisali w ciągu poprzednich trzech lat. Baker, młody mężczyzna o ujmująco łagodnym głosie, trzymał w ręku własne kopie szpalt. Powiedział ochoczo: — Zrobiłem pierwszy rozdział i jest w nim kilka typograficznych rodzynków. — Zawsze są w pierwszym rozdziale — odpowiedział chłodno Ninheimer. — Czy chce pan go teraz przejrzeć? Ninheimer z powagą skupił wzrok na Bakerze. — Nie robiłem niczego przy szpaltach, Jim. Chyba nie będę sobie zawracał tym głowy. Baker wyglądał na zmieszanego. — Nie zawracać sobie głowy? Ninheimer zasznurował usta. — Dowiadywałem się o… eee… — jak wykorzystywana jest maszyna. W końcu pierwotnie… eee… lansowano ją jako korektora. Ułożyli jej plan pracy. — Maszynie? To znaczy Easy’emu? — Zdaje mi się, że dali jej tę głupią nazwę. — Ale, doktorze Ninheimer, myślałem, że trzyma się pan od niej z daleka! — Chyba jestem jedynym, który to robi. Być może też powinienem… eee… skorzystać z jej usług. — Oo. Cóż, zdaje się więc, że zmarnowałem czas na ten pierwszy rozdział — powiedział ze smutkiem młodszy mężczyzna. — Nie zmarnowałeś. Dla sprawdzenia możemy porównać wyniki maszyny z twoimi. — Jeśli pan chce, ale… — Tak? — Wątpię, czy znajdziemy jakiś błąd w pracy Easy’ego. Wszyscy mówią, że jest nieomylny. — Przypuszczam — powiedział oschle Ninheimer. * * * Baker przyniósł ponownie pierwszy rozdział po czterech dniach. Tym razem była to kopia Ninheimera, odebrana właśnie z pomieszczenia, które wybudowano specjalnie dla Easy’ego i jego wyposażenia. Baker był uradowany. — Doktorze Ninheimer, on nie tylko wyłapał wszystko to, co ja zaznaczyłem ale znalazł też kilkanaście błędów, które mi umknęły! Cała sprawa zabrała mu dwanaście minut! Ninheimer przejrzał plik arkuszy, ze zgrabnie wydrukowanymi znakami i symbolami na marginesach. — Nasza wspólna praca byłyby bardziej kompletna — powiedział. — Uwzględnilibyśmy wstawkę o pracy Suzukiego na temat skutków neurologicznych niskiej grawitacji. — Chodzi panu o jego referat w „Przeglądzie socjologicznym”? — Oczywiście. — Cóż, nie można oczekiwać od Easy’ego rzeczy niemożliwych. Nie może za nas czytać literatury. — Zdaję sobie z tego sprawę. Właśnie sam sporządziłem wstawkę. Pójdę do maszyny upewnić się czy wie, jak… eee… ma sobie radzić ze wstawkami. — Będzie wiedziała. — Wolę się upewnić. Ninheimer musiał się najpierw umówić na spotkanie z Easym — i udało mu się uzyskać zaledwie piętnaście minut późnym wieczorem. Ale te piętnaście minut okazało się aż nadto wystarczające. Robot EZ–27 od razu pojął sprawę wstawek. Po raz pierwszy spotykając się z bliska z robotem, Ninheimer poczuł skrępowanie. Prawie automatycznie, jakby robot był człowiekiem, naukowiec zapytał: — Czy jesteś zadowolony ze swojej pracy? — Bardzo zadowolony, profesorze Ninheimer — odparł poważnie Easy, a fotokomórki będące jego oczami świeciły swoją normalną, głęboką czerwienią. — Znasz mnie? — Z faktu, że podaje mi pan dodatkowy materiał do wstawienia na szpalty, wynika, że jest pan autorem. Nazwisko autora, oczywiście, jest w nagłówku każdego arkusza korekty szpaltowej. — Rozumiem. Zatem… eee… dedukujesz. Powiedz mi… — nie mógł się powstrzymać, przed zadaniem tego pytania — …co myślisz o książce do tego momentu? — Przyjemnie mi się nad nią pracuje — powiedział Easy. — Przyjemnie? To dziwne słowo jak na… eee… mechanizm bez uczuć. Powiedziano mi, że nie masz uczuć. — Słowa pańskiej książki zgadzają się z moimi obwodami — wyjaśnił Easy. — Wzbudzają niewiele lub nie wzbudzają żadnych kontrpotencjałów. W moich ścieżkach mózgowych jest zakodowane, aby przetłumaczyć ten mechaniczny fakt na takie słowo jak „przyjemny”. Kontekst emocjonalny jest przypadkowy. — Rozumiem. Dlaczego uważasz, że książka jest przyjemna? — Ponieważ zajmuje się istotami ludzkimi, panie profesorze, a nie substancjami nieorganicznymi lub symbolami matematycznymi. Pana książka próbuje zrozumieć ludzi i pomóc pomnożyć ludzkie szczęście. — A to właśnie usiłujesz robić i dlatego moja książka zgadza się z twoimi obwodami. Czy tak? — Tak, panie profesorze. Piętnaście minut dobiegło końca. Ninheimer wyszedł i skierował się do biblioteki uniwersyteckiej, którą mieli właśnie zamykać. Zatrzymał ich jednak, dopóki nie znaleźli elementarza robotyki, który zabrał do domu. Z wyjątkiem sporadycznych wstawek uwzględniających najnowsze opracowania, szpalty szły prosto do Easy’ego, a od niego do wydawców, początkowo Ninheimer zaglądał do nich, ale później już nie. — Właściwie czuję się bezużyteczny — trochę niespokojnie powiedział Baker. — Powinieneś być zadowolony. Nareszcie masz czas na rozpoczęcie nowego projektu — powiedział Ninheimer, nie podnosząc wzroku znad uwag, które nanosił w najnowszym wydaniu „Wyboru tekstów z nauk społecznych”. — Po prostu nie jestem do tego przyzwyczajony. Bez przerwy martwię się o szpalty. To głupie, wiem. — Tak. — Któregoś dnia wziąłem kilka arkuszy, zanim Easy wysłał je do… — Co?! — Ninheimer uniósł głowę patrząc groźnym wzrokiem. Egzemplarz „Wyboru tekstów” zamknął się. — Przeszkodziłeś maszynie w pracy? — Tylko na minutę. Wszystko było w porządku. Ach, zmienił jedno słowo. Określił pan coś jako „kryminalne”; robot zmienił słowo na „lekkomyślne”. Uważał, że ten drugi przymiotnik lepiej pasuje do kontekstu. Ninheimer zamyślił się. — A jaka była twoja opinia? — Zgodziłem się z nim. Pozostawiłem to słowo. Ninheimer obrócił się na swoim fotelu twarzą do młodego asystenta. — Słuchaj, nie chciałbym, żebyś go kontrolował. Chodzi przecież o to, że on nie potrzebuje żadnego nadzoru, więc kiedy ty się tym zajmujesz, ja nic nie zyskuję, a chciałbym go w pełni… eee… wykorzystać, nie tracąc… eee… twoich usług, rozumiesz? — Tak, doktorze Ninheimer — powiedział Baker przygaszony. Pilotowe egzemplarze „Napięć społecznych” nadeszły do biura doktora Ninheimera ósmego maja. Profesor przejrzał pobieżnie jedną książkę, przerzucając strony i zatrzymując się, żeby tu i ówdzie przeczytać jakiś paragraf. Potem odłożył wszystkie egzemplarze. Jak wyjaśnił później, zapomniał o nich. Wprawdzie poświęcił na tamtą pracę osiem lat, ale teraz już od wielu miesięcy zajmował się czymś innym, podczas gdy ciężar doglądania książki zdjął z jego barków Easy. Nie pomyślał nawet, żeby zwyczajowo podarować bibliotece uniwersyteckiej darmowy egzemplarz. Nawet Baker, który rzucił się w wir pracy i trzymał się z dala od kierownika wydziału, odkąd otrzymał reprymendę przy ich ostatnim spotkaniu, nie dostał żadnego egzemplarza. Szesnastego czerwca rozpoczął się nowy rozdział tej historii. Ninheimer odebrał telefon i wpatrywał się zaskoczony w obraz na ekranie. — Speidell! Czy pan jest w mieście? — Nie, proszę pana. Jestem w Cleveland — głos Speidella drżał z emocji. — Więc dlaczego pan dzwoni? — Ponieważ właśnie przeglądałem pańską nową książkę! Ninheimer, czy pan oszalał? Czy pan postradał zmysły? Ninheimer zesztywniał. — Czy coś… eee… się stało? — zapytał z trwogą. — Stało? Odsyłam pana do strony 562. Cóż, u diabła, ma znaczyć pańska interpretacja mojej pracy? Gdzie w cytowanym referacie twierdzę, że osobowość przestępcza nie istnieje i że prawdziwymi przestępcami są instytucje egzekwujące prawo? Cytuję… — Zaraz! Chwileczkę! — zawołał Ninheimer usiłując znaleźć stronę. — Niech zobaczę. Niech zobaczę… Wielki Boże! — No i? — Speidell, nie rozumiem, jak do tego mogło dojść. Ja nigdy tego nie napisałem. — Ale to właśnie jest wydrukowane! I to wypaczenie nie jest jeszcze najgorsze. Niech pan spojrzy na stronę 690 i wyobrazi sobie, co Ipatiew z panem zrobi, kiedy zobaczy ten bigos, który pan zrobił z jego wniosków naukowych! Niech pan słucha, Ninheimer, w tej książce aż roi się od takich błędów. Nie wiem, jaki był pana zamysł, ale nie pozostaje panu nic innego jak wycofać książkę z rynku. I lepiej niech pan się przygotuje do licznych przeprosin na następnym zebraniu Towarzystwa! — Speidell, niech pan mnie posłucha… Ale Speidell wyłączył się z taką pasją, że powidoki na ekranie jarzyły się jeszcze przez piętnaście sekund. Wtedy dopiero Ninheimer zabrał się do czytania, zaznaczając co chwila jakiś fragment czerwonym atramentem. Kiedy ponownie stanął przed Easym, udało mu się zachować spokój, ale usta miał blade. Podał książkę Easy’emu i powiedział: — Czy możesz przeczytać zaznaczone ustępy na stronach 562, 631, 664 i 690? Easy załatwił sprawę czterema spojrzeniami. — Tak, profesorze Ninheimer. — Nie tak napisałem w swoim rękopisie. — Zgadza się, proszę pana. Nie tak. — Czy wprowadziłeś te zmiany? — Tak, proszę pana. — Dlaczego? — Panie profesorze, te ustępy w pańskiej wersji były nadzwyczaj niepochlebne dla pewnych grup ludzi. Uważałem za wskazane zmienić sformułowania, ażeby uniknąć wyrządzenia tym ludziom krzywdy. — Jak śmiałeś coś takiego zrobić? Pierwsze Prawo, panie profesorze, nie pozwala mi dopuścić do tego, aby istotom ludzkim stała się krzywda. Zważywszy na pański autorytet w świecie socjologii i poczytność pana książek wśród naukowców, z pewnością znaczna krzywda zostałaby wyrządzona tym ludziom, o których pan pisze. — Ale czy zdajesz sobie sprawę, że teraz krzywda stanie się mnie? — Musiałem zapobiec większej krzywdzie. Trzęsąc się z wściekłości profesor Ninheimer odszedł chwiejnym krokiem. Było dla niego jasne, że U.S. Robots będzie musiał za to odpowiedzieć. * * * Przy stole pozwanych zapanowało pewne ożywienie, które wzrosło, gdy oskarżyciel doszedł do sedna sprawy. — Zatem robot EZ–27 poinformował pana, że powodem jego działań było Pierwsze Prawo Robotyki? — Zgadza się. — Że w efekcie nie miał wyboru? — Tak. — Wynika z tego, że U.S. Robots skonstruowało robota, który z konieczności tak przerabiałby książki do druku, aby odpowiadały jego własnym poglądom na temat tego co słuszne. A jednak podsunięto go podstępnie jako prostego korektora. Czy zgodziłby się pan z tym stwierdzeniem? Obrońca natychmiast zgłosił zdecydowany sprzeciw, wskazując że świadek jest proszony o decyzję w sprawie, o której nie powinien się wypowiadać. Sędzia upomniał oskarżyciela, ale nie było wątpliwości co do tego, że sens tych zdań dotarł do świadomości wszystkich — a nie tylko do adwokata obrony. Obrońca poprosił o krótką przerwę przed rozpoczęciem przesłuchania powoda; wykorzystując prawny niuans techniczny, zyskał pięć minut. Pochylił się w kierunku Susan Calvin. — Czy jest możliwe, doktor Calvin, że profesor Ninheimer mówi prawdę i że Easy kierował się Pierwszym Prawem? Calvin zacisnęła usta, a potem powiedziała: — Nie. To nie jest możliwe. Ostatnia część zeznań Ninheimera jest krzywoprzysięstwem. Easy nie potrafi oceniać spraw na takim poziomie abstrakcji, jaki reprezentuje naukowe dzieło socjologiczne. Nigdy nie potrafiłby zrozumieć, że jakieś sformułowanie w takiej książce może wyrządzić krzywdę pewnej grupie ludzi. Jego umysł po prostu nie jest do tego stworzony. — Przypuszczam jednak, że nie możemy tego udowodnić laikowi — powiedział pesymistycznie obrońca. — Nie możemy — przyznała Calvin. — Dowód byłby wysoce skomplikowany. Powinniśmy się trzymać ustalonej linii obrony. Musimy udowodnić, że Ninheimer kłamie — i nic, co dotąd powiedział, nie zmusza nas do zmiany naszego planu. — Bardzo dobrze, doktor Calvin — powiedział obrońca — muszę teraz zdać się na pani słowo. Będziemy postępować według planu. Na sali sądowej zastukał sędziowski młotek, po czym profesor Ninheimer jeszcze raz zajął miejsce dla świadków. Uśmiechnął się nieznacznie jak ktoś, kto czuje, że jego pozycja jest niezachwiana, i kto bez obaw gotów jest stawić czoło bezcelowemu atakowi. Obrońca zbliżył się ostrożnie i zaczął łagodnie. — Profesorze Ninheimer, czy chce pan powiedzieć, że był pan całkowicie nieświadomy tych rzekomych zmian w pańskim rękopisie, dopóki szesnastego czerwca doktor Speidell nie zadzwonił do pana. — Zgadza się. — Czy nigdy pan nie zajrzał do szpalt, po tym jak robot EZ–27 zrobił ich korektę? — Na początku zaglądałem, ale wydało mi się to bezcelowe. Polegałem na twierdzeniach U.S. Robots. Absurdalne. .. eee… zmiany zostały poczynione tylko w ostatecznej ćwiartce książki, po tym jak robot, wedle mojego przypuszczenia, w wystarczającym stopniu poznał socjologię… — Mniejsza o pańskie przypuszczenia! — powiedział obrońca. — Zrozumiałem, że pański kolega, doktor Baker, widział przynajmniej raz późniejsze szpalty. Czy przypomina pan sobie zeznanie tej treści? — Tak. Jak powiedziałem, dowiedziałem się od niego, że widział jedną stronę, i nawet na niej robot zmienił jakieś słowo. * * * Ponownie wtrącił się obrońca. — Czy nie wydaje się panu dziwne, panie profesorze, że po przeszło roku nieprzejednanej wrogości wobec robota, a przede wszystkim po głosowaniu przeciwko niemu i długotrwałym bojkotowaniu jego usług, nagle postanowił pan oddać swoją książkę, swoje magnum opus, w jego ręce? — Nie wydaje mi się to dziwne. Po prostu doszedłem do wniosku, że równie dobrze i ja mogę skorzystać z maszyny. — I nagle nabrał pan do robota EZ–27 — takiego zaufania, że nie chciało się panu nawet sprawdzać własnych szpalt? — Powiedziałem panu, że… eee… przekonała mnie propaganda U.S. Robots. — Do tego stopnia, że kiedy pański kolega, doktor Baker, próbował sprawdzić robota, zbeształ go pan? — Nie zbeształem go. Po prostu nie chciałem, żeby… eee… marnował swój czas. Przynajmniej wtedy myślałem, że to strata czasu. Nie dostrzegłem, jakie znaczenie miała zmiana słowa w… Obrońca zauważył sarkastycznie: — Nie mam wątpliwości, że poinstruowano pana, żeby wspomnieć o zmianie słowa na użytek protokołu… — zmienił kurs, żeby uprzedzić sprzeciw i powiedział: — Chodzi o to, że rozgniewał się pan bardzo na doktora Bakera. — Nie. Nie rozgniewałem się. — Nie dał mu pan egzemplarza swojej książki po jej otrzymaniu. — Zwykłe roztargnienie. Nie dałem też egzemplarza książki bibliotece — Ninheimer uśmiechnął się ostrożnie. — Profesorowie są notorycznie roztargnieni. Obrońca zapytał: — Czy nie wydaje się panu dziwne, że po przeszło rocznej nienagannej pracy robot EZ–27 popełnił błędy właśnie w pańskiej książce? To znaczy w książce napisanej przez pana, nieprzejednanego wroga robotów? — Moja książka była jedynym pokaźnym dziełem traktującym o ludzkości, z którym się zetknął robot. Zadziałały wtedy Trzy Prawa Robotyki. — Przy kilku okazjach, doktorze Ninheimer — powiedział obrońca — usiłował pan mówić jak ekspert w dziedzinie robotyki. Na pozór ni stąd, ni zowąd zainteresował się pan robotyką i wypożyczył kilka książek na ten temat z biblioteki. Tak pan zeznał, prawda? — Jedną książkę. Był to wynik tego, co mi się zdaje… eee… naturalną ciekawością. — I dało to panu możliwość wyjaśnienia, dlaczego robot, jak pan twierdzi, wypaczył idee pańskiej książki? — Tak. — To bardzo wygodne. Ale czy jest pan pewien, że pańskie zainteresowanie robotyką nie miało umożliwić panu manipulowania robotem dla własnych celów? — Z pewnością nie! — Ninheimer się zarumienił. Obrońca podniósł głos. — Właściwie czy jest pan pewny, że rzekomo zmienione fragmenty nie wyglądały tak, jak je pan pierwotnie napisał? Socjolog uniósł się z miejsca: — To… eee… niedorzeczność! Mam szpalty… Miał trudności z wypowiedzią i oskarżyciel wstał, żeby się włączyć: — Za pozwoleniem wysokiego sądu, zamierzam przedstawić jako dowód rzeczowy komplet szpalt przekazany przez doktora Ninheimera robotowi EZ–27 oraz komplet szpalt wysłany przez robota do wydawcy. Zrobię to w tej chwili, jeśli mój szanowny kolega ma takie życzenie i jeśli zgodzi się na przerwę, aby dwa zestawy szpalt można było ze sobą porównać. * * * Obrońca machnął ręką ze zniecierpliwieniem. — Nie jest to konieczne. Mój czcigodny przeciwnik może przedstawić te szpalty, kiedy tylko zechce. Jestem przekonany, że ich porównanie potwierdzi zeznania powoda. Chciałbym się jednak dowiedzieć od świadka, czy posiada on również szpalty doktora Bakera. — Szpalty doktora Bakera? — Ninheimer zmarszczył brwi. Jeszcze nie opanował się całkowicie. — Tak, panie profesorze! Mówię o szpaltach doktora Bakera. Zeznał pan, że doktor Baker otrzymał oddzielną kopię szpalt. Każę kanceliście przeczytać pańskie zeznania. A może chodzi po prostu o to, że nagle zapomniał pan niektóre fragmenty własnych zeznań, jak pan mówi, profesorowie są notorycznie roztargnieni? — Pamiętam szpalty doktora Bakera — powiedział Ninheimer. — Z chwilą przekazania pracy w ręce maszyny korekcyjnej nie były potrzebne. — Tak więc spalił je pan? — Nie. Wrzuciłem do kosza na śmieci. — Spalenie ich czy wyrzucenie — co za różnica? Chodzi o to, że się pan ich pozbył. — Nie ma nic złego… — zaczął Ninheimer słabym głosem. — Nic złego? — zagrzmiał obrońca. — Nic, tylko że teraz nie możemy w żaden sposób sprawdzić, czy do swojej kopii nie dołączył pan niektórych, najistotniejszych dla nas, czystych arkuszy szpalt doktora Bakera, podczas gdy pana własne arkusze posłużyły do naniesienia poprawek, które zmusiły robota do… Oskarżyciel gwałtownie zgłosił sprzeciw. Sędzia Shane pochylił się do przodu, a malujący się na jego okrągłej twarzy wyraz gniewu słabo ukrywał rzeczywiste miotające nim uczucia. — Panie mecenasie — powiedział sędzia — czy ma pan jakieś dowody na poparcie swojego niezwykłego oświadczenia? — Nie ma żadnych bezpośrednich dowodów, wysoki sądzie — powiedział cicho obrońca. — Ale chciałbym podkreślić, że jeśli właściwie na to spojrzeć, nagłe nawrócenie się powoda z antyrobotyzmu, jego nagłe zainteresowanie robotyką, odmowa sprawdzania szpalt lub nawet pozwolenia komukolwiek innemu na ich sprawdzanie, staranne zadbanie o to, żeby nikt nie zobaczył pierwszych egzemplarzy książki — wszystko to wskazuje jasno… — Panie mecenasie — przerwał sędzia ze zniecierpliwieniem — to nie miejsce na mgliste domniemania. Powód nie stoi przed sądem. Ani też pan go nie oskarża. Zabraniam takiej linii ataku i mogę jedynie zaznaczyć, że desperacja, która musiała pana do tego skłonić, może działać na pana niekorzyść. Jeśli ma pan prawnie uzasadnione pytania, panie mecenasie, może pan kontynuować przesłuchanie. Ale ostrzegam pana przed kolejnym takim pokazem na tej sali sądowej. — Nie mam dalszych pytań, wysoki sądzie. Kiedy obrońca powrócił do swojego stołu, Robertson szepnął poruszony: — Na litość boską, co to dało? Teraz sędzia jest nastawiony przeciwko panu. — Ale Ninheimer jest porządnie wyprowadzony z równowagi — odparł spokojnie obrońca. — I przygotowaliśmy go sobie na jutrzejsze posunięcie. Do jutra dojrzeje. Susan Calvin skinęła poważnie głową. * * * W porównaniu z przesłuchaniem obrońcy postępowanie oskarżyciela było łagodne. Wezwano doktora Bakera, który potwierdził większość zeznań Ninheimera. Wezwano doktorów Speidella i Ipatieva, którzy bardzo wzruszająco opowiedzieli o swoim szoku i przerażeniu podczas lektury cytowanych fragmentów książki doktora Ninheimera. Obaj stwierdzili autorytatywnie, że reputacja zawodowa doktora Ninheimera została poważnie nadszarpnięta. Do materiałów dowodowych dołączono szpalty, jak również egzemplarze gotowej książki. Tego dnia obrońca już nie przesłuchiwał nikogo. Oskarżyciel zakończył wzywanie świadków i proces odłożono do następnego rana. Zaraz po rozpoczęciu drugiego dnia rozprawy obrońca wykonał swój pierwszy ruch. Poprosił, aby dopuszczono robota EZ–27 jako obserwatora toczącego się postępowania. Oskarżyciel natychmiast zgłosił sprzeciw i sędzia Shane wezwał ich obu do siebie Oskarżyciel powiedział gorączkowo: — To jest oczywiście nielegalne. Robot nie może przebywać w żadnym gmachu użyteczności publicznej. — Ta sala sądowa — zwrócił uwagę obrońca — jest zamknięta dla wszystkich z wyjątkiem tych, którzy mają bezpośredni związek ze sprawą. — Duża maszyna, która jak wiadomo, potrafi zachowywać się nieobliczalnie, już przez samą swoją obecność przeszkadzałaby moim klientom i świadkom! Mogłaby zakłócić całe postępowanie. Sędzia był skłonny się z tym zgodzić. Zwrócił się do obrońcy i zapytał raczej bez życzliwości: — Jakie są powody pańskiej prośby? Obrońca odpowiedział: — Twierdzimy, że to niemożliwe, aby robot EZ–27, z racji swojej konstrukcji, mógł się zachować tak, jak to przedstawiono. Zajdzie konieczność zademonstrowania kilku rzeczy. — Nie widzę w tym sensu, wysoki sądzie — powiedział oskarżyciel. — Pokazy przeprowadzone przez ludzi zatrudnionych w korporacji U.S. Robots niewiele są warte jako dowód, skoro ta korporacja jest stroną pozwaną. — Wysoki sądzie — powiedział obrońca — decyzja o ważności jakiegokolwiek dowodu należy do Wysokiego Sądu, a nie do rzecznika oskarżenia. Przynajmniej ja tak uważam. Sędzia Shane widząc, że naruszono jego prerogatywy, i powiedział: — Ma pan rację. Niemniej jednak obecność robota w tym miejscu stwarza pewne problemy prawne. — Z pewnością, wysoki sądzie, ale nie one powinny górować nad wymogami sprawiedliwości. Bez obecności robota przedstawienie jedynego dowodu obrony zostanie udaremnione. Sędzia zastanowił się. — Istnieje kwestia przetransportowania robota tutaj. — Jest to problem, z którym korporacja U.S. Robots często się styka. Przed wejściem do sądu mamy zaparkowaną ciężarówkę skonstruowaną zgodnie z prawami regulującymi sprawę transportu robotów. Wewnątrz znajduje się robot EZ–27 w odpowiedniej skrzyni, strzeżonej przez dwóch ludzi. Drzwi do ciężarówki są zabezpieczone i podjęto wszelkie inne konieczne środki ostrożności. — Pan się wydaje pewien — powiedział sędzia Shane z ponownym rozdrażnieniem — że decyzja, jaką podejmę w tej kwestii, będzie dla pana korzystna. — Wcale nie, wysoki sądzie. Jeśli nie będzie, ciężarówka po prostu odjedzie. Sędzia skinął głową. — Sąd przychyla się do prośby obrony. Wwieziono skrzynię na dużym wózku i dwóch ludzi strzegących ładunku otworzyło ją. W sali sądowej zapadła grobowa cisza. * * * Susan Calvin zaczekała, aż opadły grube płyty celuformu, a potem wyciągnęła rękę: — Chodź, Easy. Robot spojrzał w jej kierunku i wyciągnął swoje duże, metalowe ramię. Przewyższał ją o ponad pół metra, ale szedł za nią posłusznie, jak dziecko prowadzone za rączkę przez swoją matkę. Ktoś zachichotał nerwowo i zaraz stłumił śmiech pod twardym, groźnym spojrzeniem doktor Calvin. Easy usadowił się ostrożnie na przyniesionym przez woźnego dużym krześle, które zaskrzypiało, ale wytrzymało jego ciężar. — Kiedy zajdzie taka konieczność, wysoki sądzie — powiedział obrońca — udowodnimy, że to jest rzeczywiście robot EZ–27, ten konkretny robot zatrudniony w Northeastern University w czasie, który nas interesuje. — To dobrze — powiedział wysoki sąd. — To będzie konieczne. Ja, na przykład, nie mam pojęcia, w jaki sposób potraficie odróżnić jednego robota od drugiego. — A teraz — powiedział obrońca — chciałbym wezwać mojego pierwszego świadka. Proszę wezwać profesora Simona Ninheimera. Kancelista zawahał się i spojrzał na sędziego. Sędzia Shane zaś zapytał zaskoczony: — Wzywa pan powoda jako swojego świadka? — Tak, wysoki sądzie. — Zdaje pan sobie chyba sprawę, że dopóki on będzie pana świadkiem, nie wolno będzie panu traktować go jak przeciwnika. Traci pan więc swobodę działania. — Jedynym celem moich poczynań jest wyjawienie prawdy — powiedział gładko obrońca. — Nie będzie konieczne robienie niczego poza zadaniem kilku uprzejmych pytań. — No cóż — powiedział sędzia pełen wątpliwości — to pan jest obrońcą. Proszę wezwać świadka. Ninheimer zajął miejsce dla świadków; poinformowano go, że nadal zeznaje pod przysięgą. Wyglądał na bardziej zdenerwowanego niż dzień wcześniej, prawie na zalęknionego. Ale obrońca spojrzał na niego łagodnie. — A więc, profesorze Ninheimer, skarży pan moich klientów na kwotę 750 tysięcy dolarów. — Taka jest… eee… suma. Tak. — To dużo pieniędzy. — Spotkała mnie duża krzywda. — Chyba nie tak duża. Omawiany materiał obejmuje tylko kilka ustępów w książce. Być może były to niefortunne ustępy, ale w końcu książki czasami wychodzą z dziwnymi błędami. Nozdrza Ninheimera rozszerzyły się. — Proszę pana, ta książka miała być punktem kulminacyjnym mojej kariery zawodowej! A teraz co? Wyszedłem na głupca, człowieka wypaczającego tezy głoszone przez moich szanownych przyjaciół i współpracowników i hołdującego jakimś niedorzecznym… eee… przestarzałym poglądom. Moja pozycja jest bezpowrotnie stracona! Nie mogę już nigdy podnieść czoła na żadnym zgromadzeniu uczonych, bez względu na wynik tego procesu. Na pewno nie mogę już kontynuować naukowej kariery, która była całym moim życiem. Prawdziwy cel mojego życia został… eee… zniszczony. Obrońca nie próbował przerwać tej przemowy, lecz w trakcie jej trwania patrzył roztargnionym wzrokiem na swoje paznokcie. Po chwili wtrącił uspokajająco: — Ale z pewnością, profesorze Ninheimer, w pańskim wieku nie mógł pan mieć nadziei na zarobienie więcej niż — bądźmy hojni — 150 tysięcy dolarów do końca swojego życia. Jednak prosi pan sąd o przyznanie panu pięciokrotnie wyższej sumy. * * * Głosem przepełnionym goryczą Ninheimer odpowiedział: — Nie tylko za życia jestem zrujnowany. Nie wiem, przez ile pokoleń socjologowie będą wytykać mnie jako… eee… głupca albo maniaka. Moje prawdziwe osiągnięcia zostaną pogrzebane. Tę hańbę będę nosił nie tylko za życia, ale na wieki, ponieważ zawsze się znajdą ludzie, którzy nie uwierzą, że tych wstawek dokonał robot… Dokładnie w tym momencie robot EZ–27 wstał. Susan Calvin nie ruszyła się, żeby go powstrzymać. Siedziała nieruchomo patrząc prosto przed siebie. Obrońca lekko westchnął. Melodyjny głos Easy’ego słychać było wyraźnie w całej sali. Robot powiedział: — Chciałbym wszystkim wyjaśnić, że podczas korekty szpaltowej na miejsce pewnych fragmentów tekstu wstawiłem inne, zawierające zupełnie odmienne treści… Rzecznik oskarżenia był zbyt zaskoczony widokiem wstającego z miejsca ponaddwumetrowego robota, żeby natychmiast zaprotestować przeciwko naruszeniu procedury sądowej. Kiedy oprzytomniał, było za późno. Ninheimer bowiem podniósł się już z krzesła, wykrzywiając twarz. — Niech cię diabli, dostałeś instrukcję, żeby nie pisnąć słowa o… — wrzasnął wściekły. Oskarżyciel gwałtownie wstał głośno domagając się unieważnienia procesu. Sędzia Shane walił rozpaczliwie młotkiem. — Cisza! Cisza! Z pewnością istnieją podstawy, żeby proces unieważnić, tylko chciałbym, aby w interesie sprawiedliwości profesor Ninheimer dokończył swoje oświadczenie. Wyraźnie usłyszałem, jak mówił do robota, że zgodnie z instrukcją miał on milczeć. W pańskich zeznaniach, profesorze Ninheimer, nie było wzmianki o żadnych instrukcjach dla robota! Ninheimer patrzył bez słowa na sędziego. — Czy poinstruował pan robota EZ–27, że nie wolno mu mówić na jakiś temat? — zapytał sędzia Shane. — Jeśli tak, to na jaki? — Wysoki sądzie… — zaczął Ninheimer ochrypłym głosem ale nie mógł mówić dalej. Sędzia podniósł głos. — Czy w rzeczywistości kazał pan robotowi nanieść na szpalty omawiane wstawki, a potem zobowiązał go do milczenia? Oskarżyciel energicznie zaprotestował, ale Ninheimer krzyknął: — Ach, jaki w tym sens? Tak było! Tak! — po czym uciekł z miejsca dla świadków. Przy drzwiach zatrzymał go woźny, więc profesor zrezygnowany opadł na krzesło w ostatnim rzędzie i ukrył twarz w dłoniach. — To dla mnie jasne, że konfrontacja robota z powodem była podstępem — powiedział sędzia Shane. — Gdyby nie fakt, że podstęp posłużył do odkrycia prawdy, uznałbym postępowanie obrońcy za godne pogardy. Nie rozumiem tylko motywów oszustwa, którego dopuścił się powód — przecież świadomie zrujnował własną karierę… Wkrótce zapadł wyrok na korzyść pozwanego, ogłoszony przez sędziego Shane’a. * * * Doktor Susan Calvin kazała się zaanonsować w kawalerskim mieszkaniu doktora Ninheimera w hotelu akademickim. Młody inżynier, który prowadził samochód, chciał pójść razem z nią, ale spojrzała na niego pogardliwie. — Czy panu się zdaje, że on się na mnie rzuci? Proszę zaczekać tutaj. Ninheimer nie był w wojowniczym nastroju. Nie tracąc czasu pakował walizki; bardzo chciał wyjechać, zanim wszyscy dowiedzą się o niepomyślnym zakończeniu procesu. Spojrzał na Susan prowokująco i zapytał: — Czy przychodzi pani grozić mi kontrprocesem? Jeśli tak, nic pani nie uzyska. Jestem bez pieniędzy, bez pracy, bez przyszłości. Nie mogę nawet ponieść kosztów procesu. — Jeśli pan szuka współczucia — powiedziała chłodno Calvin — to pomylił pan adres. Wpadł pan we własne sidła. Nie będzie jednak żadnego kontrprocesu — ani przeciwko panu, ani przeciwko uniwersytetowi. Zrobimy też wszystko, co w naszej mocy, aby uchronić pana przed karą za krzywoprzysięstwo. Nie jesteśmy mściwi. — Och, czy to dlatego nie jestem jeszcze w areszcie? Zastanawiałem się nad rym. Ale z drugiej strony — dodał gorzko — dlaczego mielibyście być mściwi? Teraz macie to, czego chcieliście. — To prawda — powiedziała Calvin. — Uniwersytet będzie nadal zatrudniał Easy’ego płacąc nam znacznie więcej. Ten proces to jakby bezpłatna reklama naszej firmy. Dzięki niemu będziemy mogli umieścić jeszcze kilka modeli EZ w różnych instytucjach. — Więc po co pani do mnie przyszła? — Ponieważ muszę wyjaśnić kilka spraw. Chcę wiedzieć, dlaczego pan tak nienawidzi robotów. Nawet gdyby wygrał pan tę sprawę, pańska reputacja byłaby zrujnowana. Pieniądze, które by pan uzyskał, nie mogłyby tego zrekompensować. Czy to miała być zwycięska walka w wojnie, jaką wypowiedział pan robotom? — Czy panią interesują umysły ludzkie, doktor Calvin? — zapytał Ninheimer z sarkazmem. — Tak, o tyle, o ile ta wiedza może pomóc robotom. Z tego powodu nauczyłam się trochę psychologii człowieka. — Dosyć, aby mnie podejść! — To nie było trudne — powiedziała spokojnie doktor Calvin. — Cały problem polegał na tym, żeby nie zniszczyć przy tym Easy’ego. — To do pani podobne — troszczyć się bardziej o maszynę niż o człowieka — spojrzał na nią z pogardą. Pozostała niewzruszona. To tylko pozory, profesorze Ninheimer. Tylko troszcząc się o roboty, można naprawdę troszczyć się o człowieka XXI wieku. Zrozumiałby pan to, gdyby był pan robotykiem. — Dosyć przeczytałem o robotyce, żeby wiedzieć, że nie chcę być robotykiem! — Proszę mi wybaczyć, przeczytał pan przypadkową książkę o robotyce. Nie nauczyła pana niczego. Dowiedział się pan tylko, że może pan nakazać robotowi wiele rzeczy, nawet sfałszowanie książki, jeśli zabierze się pan do tego odpowiednio. Nauczył się pan dosyć, aby wiedzieć, że nie może pan mu kazać zapomnieć o czymś konkretnym, bo łatwo można to wykryć. Pomyślał więc pan, że najbezpieczniej będzie nakazać mu milczenie. Mylił się pan. — Odgadła pani prawdę z jego milczenia? — To nie było zgadywanie. Pan jest amatorem i nie wie pan wystarczająco dużo, aby całkowicie zatrzeć za sobą ślady. Moim jedynym problemem było udowodnienie sprawy sędziemu a pan okazał się na tyle uprzejmy, że nam to ułatwił. Gdyby pan mniej gardził robotyką i lepiej ją rozumiał, nie byłoby to takie proste. — Czy ta dyskusja ma jakiś cel? — zapytał Ninheimer ze znużeniem. — Dla mnie tak — odparła Susan Calvin — ponieważ chcę, żeby pan zrozumiał, jak dalece pan się pomylił co do .robotów. Uciszył pan Easy’ego mówiąc mu, że jeżeli powie komukolwiek o pańskich machinacjach, straci pan pracę. To wzbudziło w Easym pewien pozytywny bodziec do milczenia, który był wystarczająco silny, aby oprzeć się naszym wysiłkom zmierzającym do jego złamania. Gdybyśmy nie zrezygnowali z tej metody, zniszczylibyśmy mózg. — Jednakże przed sądem pan sam wywołał silniejszy bodziec. Powiedział pan, że ponieważ ludzie będą myśleć, iż to pan, a nie robot, napisał sporne ustępy w książce, straci pan więcej niż tylko swoją pracę. Straci pan reputację, pozycję, szacunek, powód do życia. Zła sława pozostanie nawet po pana śmierci. Wzbudził pan nowy, wyższy potencjał — i Easy zaczął mówić. — O Boże — powiedział Ninheimer odwracając głowę. Calvin była nieubłagana. Zapytała: — Czy pan rozumie, dlaczego mówił? Nie żeby pana oskarżyć, ale żeby pana bronić! Można wykazać matematycznie, że chciał wziąć całą winę za pańskie przestępstwo na siebie; zaprzeczyć, że miał pan cokolwiek z tym wspólnego. Kazało mu tak czynić Pierwsze Prawo. Miał zamiar kłamać; zniszczyć siebie; wyrządzić korporacji szkodę finansową. Wszystko to znaczyło dla niego mniej niż ratowanie pana. Gdyby pan naprawdę rozumiał roboty i robotykę, pozwoliłby pan mu mówić. Zgodnie z moimi przypuszczeniami, pan nie rozumie zasad działania robota. Na tym oparta była linia naszej obrony. W swojej nienawiści do robotów był pan pewien, że Easy zachowa się tak, jak zachowałby się człowiek, i że będzie się bronił pańskim kosztem. Tak więc w panice wrzasnął pan na niego i sam się pan zniszczył. Ninheimer powiedział złowieszczym tonem: — Mam nadzieję, że pewnego dnia pani roboty zwrócą się przeciwko pani i panią zabiją! Niech pan nie będzie głupcem — powiedziała Calvin. — A teraz chcę, żeby pan wyjaśnił, dlaczego pan to wszystko zrobił. Ninheimer wyszczerzył zęby w szyderczym uśmiechu. — Mam zrobić sekcję mojego umysłu, czyż nie, dla pani ciekawości intelektualnej, w zamian za zachowanie wolności? — Może pan tak to ująć, jeśli pan chce — odparła beznamiętnie Calvin. — Ale niech pan wyjaśni. — Aby mogła pani sprawniej przeciwstawić się przyszłym atakom na roboty? — Zgadza się. — Wie pani — powiedział Ninheimer — powiem pani, ale przekona się pani, że to nic pani nie da. Nie potrafi pani zrozumieć ludzkich motywacji. Rozumie pani tylko te przeklęte maszyny, ponieważ sama pani jest maszyną powleczoną ludzką skórą. * * * Oddychał ciężko, ale w jego wypowiedzi nie było żadnych momentów zawahania, żadnego dążenia do precyzji. Jak gdyby precyzja wypowiedzi przestała mieć dla niego znaczenie. Powiedział: — Od dwustu pięćdziesięciu lat maszyna wypiera człowieka i niszczy rzemieślnika. Wyroby garncarskie są wypluwane z form i spod pras. Dzieła sztuki zastępuje się identyczną tandetą wybitą na matrycy. Niech pani to nazwie postępem, jeśli pani chce! Artysta jest ograniczony do abstrakcji, uwięziony w świecie pomysłów. On tylko wymyśla — maszyna robi resztę. Czy pani sądzi, że garncarz jest zadowolony z tworu mentalnego? Czy pani sądzi, że wystarcza mu pomysł? Że nie ma nic w dotyku samej gliny, w obserwowaniu powstawania rzeczy, gdy ręka i umysł pracują razem? Czy pani sądzi, że rzeczywiste tworzenie nie działa jak sprzężenie zwrotne modyfikujące i ulepszające pomysł? — Pan nie jest garncarzem — powiedziała doktor Calvin. — Jestem twórczym artystą! Projektuję i buduję artykuły i książki. Jest w tym coś więcej niż tylko samo wymyślanie słów i układanie ich w odpowiednim porządku. Książka powinna nabierać kształtu w rękach pisarza. On musi rzeczywiście widzieć, jak rozdziały rozrastają się i rozwijają. Powinien obserwować, jak pierwotny pomysł przekształca się i dojrzewa. Istnieje sto sposobów kontaktu pomiędzy człowiekiem i jego dziełem na każdym etapie tej gry. — Ileż przyjemności daje człowiekowi wzięcie do ręki szpalty i możliwość czytania wydrukowanych zdań, jaką radość sprawia ciągła możliwość doskonalenia dzieła. Pani robot zabrałby to wszystko. — Tak jak maszyna do pisania. Tak jak prasa drukarska. Czy pan proponuje ręczne iluminowanie rękopisów? — Maszyny do pisania i prasy drukarskie zabierają część tej przyjemności, ale wasz robot pozbawiłby nas wszystkiego. Wasz robot przejmuje szpalty. Wkrótce on, lub inne roboty, przejęłyby pisanie oryginału, wyszukiwanie źródeł, sprawdzanie ustępów i ich kontrolę za pomocą alternatywnej metody weryfikacji, być może nawet wyciąganie wniosków. Co by wtedy pozostało uczonemu? Tylko jedna rzecz: jałowe decyzje, jakie rozkazy wydać robotowi w następnej kolejności! Chciałem uratować przyszłe pokolenia świata nauki przed tym piekłem. To znaczyło dla mnie więcej niż nawet moja własna reputacja i dlatego zamierzałem zniszczyć U.S. Robots wszelkimi sposobami. — To nie mogło się panu udać — powiedziała Susan Calvin. — Musiałem spróbować — powiedział Simon Ninheimer. Calyin odwróciła się i wyszła. Starała się nie ulec uczuciom. Próbowała walczyć z rodzącym się w niej współczuciem dla tego złamanego człowieka. Niezupełnie jej się to udało. MAŁY, ZAGUBIONY ROBOT Na Hiperbazie przedsięwzięto środki bezpieczeństwa, których niezwykłą gwałtowność można by porównać z histerycznym wrzaskiem. Uszeregowane zarówno według chronologii, jak i stopnia rozpaczliwości kolejne kroki były następujące: 1. Wstrzymano prace nad napędem hiperatomowym w całym obszarze przestrzeni kosmicznej zajmowanej przez Stacje Dwudziestego Siódmego Zgrupowania Asteroid. 2. Cały ten obszar przestrzeni kosmicznej został, praktycznie rzecz biorąc, odcięty od Układu. Niemożliwy był wjazd bez pozwolenia. Opuszczania obszaru zakazano całkowicie. 3. Do Hiperbazy specjalnym rządowym statkiem patrolowym sprowadzono z Amerykańskiej Korporacji Robotów i Ludzi Mechanicznych głównego psychologa doktor Susan Calvin i dyrektora matematycznego doktora Petera Bogerta. * * * Susan Calvin nigdy dotąd nie opuszczała powierzchni Ziemi i teraz także nie przejawiała takich chęci. W wieku energii atomowej i oczywistej bliskości opanowania Napędu hiperatomowego pozostała spokojną prowincjuszką. Tak więc była niezadowolona z podróży i niezbyt przekonana o rzeczywistym zagrożeniu, a jej nieładna twarz pokazywała to wystarczająco wyraźnie podczas tej pierwszej kolacji w Hiperbazie. Wyraz zmieszania nie opuszczał także pobladłej twarzy doktora Bogerta. Również generał–major Kallner, który kierował projektem, miał przez cały czas grobową minę. Krótko mówiąc, posiłek wywarł na wszystkich fatalne wrażenie więc mała narada całej trójki, która po nim nastąpiła, zaczęła się w posępnym nastroju. Łysina generała Kallnera błyszczała, kiedy ubrany w galowy mundur dziwnie nie pasujący do okazji, zaczął z całą otwartością, nie kryjąc zaniepokojenia: — Proszę państwa, to dziwna historia. Chciałbym podziękować za przyjazd, mimo że nasze krótkie wezwanie nie zawierało żadnych wyjaśnień. Spróbujemy to teraz naprawić. Zgubiliśmy robota. Praca ustała i nie wznowimy jej, dopóki nie odnajdziemy zguby. Jak dotąd nie udało się to nam i uważamy, że potrzeba nam fachowej pomocy. — Być może generał poczuł, że jego kłopot nie okazał się tak wielki, jak się spodziewano. Podjął z nutą rozpaczy w głosie: — Nie muszę państwu wyjaśniać wagi naszej pracy tutaj. Ponad osiemdziesiąt procent zeszłorocznych kredytów na badania naukowe trafiło do nas… — Wiemy o tym — powiedział uspokajająco Bogert. — U.S. Robots otrzymuje hojne opłaty za wykorzystywane przez was roboty. Susan Calvin wtrąciła bezceremonialnie i cierpko: — Co powoduje, że jeden robot jest tak ważny dla projektu i dlaczego nie został zlokalizowany? Generał zwrócił czerwoną twarz w jej kierunku i szybko zwilżył usta: — W pewnym sensie zlokalizowaliśmy go — a potem niemal z bólem dodał: — Pozwólcie, że wyjaśnię. Kiedy robot się nie zameldował, ogłoszono alarm i zatrzymano wszelki ruch z Hiperbazy. Poprzedniego dnia wylądował statek towarowy i dostarczył nam dwa roboty do laboratoriów. Pozostały na nim sześćdziesiąt dwa roboty… eee… tego samego typu przeznaczone do wysyłki gdzie indziej. Tej liczby jesteśmy pewni. Tu nie ma żadnych wątpliwości. — Tak? Co to ma do rzeczy? — Kiedy nie mogliśmy nigdzie odnaleźć naszego robota — a zapewniam was, że gdyby to było konieczne, wytropilibyśmy brakujące źdźbło trawy — ktoś wpadł na wspaniały pomysł, żeby jeszcze raz przeliczyć roboty na statku dostawczym. Okazało się, że teraz jest ich sześćdziesiąt trzy. — Tak że sześćdziesiąty trzeci, jak z tego rozumiem, jest tym, którego szukacie — oczy doktor Calvin pociemniały. — Tak, ale w żaden sposób nie potrafimy odróżnić, który z nich jest tym sześćdziesiątym trzecim. Gdy elektryczny zegar wybijał godzinę jedenastą, panowało głuche milczenie, po chwili pani robopsycholog powiedziała: — Bardzo dziwne — i opuściła kąciki ust. — Peter — zwróciła się dość gwałtownie do swojego kolegi — o co tu chodzi? Jakich robotów używają w Hiperbazie? Doktor Bogert zawahał się i rzekł niepewnie się uśmiechając: — Do tej chwili była to raczej delikatna sprawa, Susan. — Tak, do tej chwili — powiedziała szybko. Jeśli mają sześćdziesiąt trzy roboty tego samego typu, to czemu nie wezmą pierwszego z brzegu zamiast tego zagubionego? O co w tym wszystkim chodzi? Dlaczego po nas posłano? Bogert powiedział z rezygnacją: — Pozwól, że ci wyjaśnię. Susan. Tak się składa, że Hiperbaza używa kilku robotów, których mózgi nie mają zakodowanego całego Pierwszego Prawa Robotyki. — Nie mają zakodowanego? — Calvin opadła ciężko na krzesło. — Rozumiem. Ile ich zrobiono? — Kilka. Wykonano je na zamówienie rządowe a ich istnienie otoczono absolutną tajemnicą. Mogli o tym wiedzieć jedynie bezpośrednio zainteresowani ludzie na samej górze. Ciebie w to nie włączono, Susan. Ja nie miałem z tym nic wspólnego. * * * Generał, wykorzystując swój autorytet, wpadł Bogertowi w słowo: — Chciałbym to wyjaśnić. Nie wiedziałem, że doktor Calvin nie była zaznajomiona z sytuacją. Nie muszę pani mówić, doktor Calvin, że na Planecie zawsze zgłaszano silny sprzeciw wobec robotów. Jedyną obroną rządu przed radykałami negującymi celowość konstruowania robotów był fakt, że roboty zawsze się buduje z nieusuwalnym Pierwszym Prawem, które uniemożliwia im wyrządzenie krzywdy ludziom w jakichkolwiek okolicznościach. — Ale musieliśmy mieć roboty o innej naturze. Tak więc przygotowano zaledwie kilka robotów modelu NS–2, to znaczy Nestorów, ze zmodyfikowanym Pierwszym Prawem. Aby zachować wszystko w tajemnicy, wszystkie roboty NS–2 wyprodukowano bez numerów seryjnych. Zmodyfikowane egzemplarze są tu dostarczane wraz z grupą normalnych robotów. No i, oczywiście, wszystkie roboty naszego rodzaju mają ściśle zakodowane, żeby nigdy nie mówić o swojej modyfikacji nieupoważnionemu personelowi — uśmiechnął się z zakłopotaniem: — Teraz to wszystko obróciło się przeciwko nam. — Czy jednakże zapytał pan każdego z nich, kim jest? — zapytała ponuro Calvin. — Chyba jest pan upoważniony? Generał skinął głową. — Wszystkie sześćdziesiąt trzy zaprzeczają, że tu pracowały — a więc jeden z nich kłamie. — Czy poszukiwany ma ślady zużycia? Rozumiem, że pozostałe są prosto z fabryki. — Ten, którego szukamy, był tu dopiero od miesiąca. On i te dwa, które właśnie przysłano, miały być ostatnimi potrzebnymi nam robotami tego typu. Nie ma na nim dostrzegalnych śladów zużycia — pokręcił wolno głową i w jego oczach znów pojawiło się przygnębienie. — Doktor Calvin, nie możemy pozwolić temu statkowi odlecieć. Jeśli istnienie robotów bez Pierwszego Prawa dotrze do wiadomości publicznej… — nie sposób było uniknąć niedomówienia. — Unicestwcie wszystkie sześćdziesiąt trzy roboty — powiedziała chłodno i kategorycznie pani robopsycholog — i zakończcie sprawę. Bogert zareagował natychmiast. — To znaczy unicestwić trzydzieści tysięcy dolarów za robota. Obawiam się, że korporacji U.S. Robots to by się nie spodobało. Najpierw podejmijmy jakiś wysiłek, Susan, zanim cokolwiek zniszczymy. — W takim razie — powiedziała ostro — potrzebuję faktów. Jaką dokładnie korzyść czerpie Hiperbaza z tych zmodyfikowanych robotów? Co zadecydowało, że stały się potrzebne, generale? Kallner zmarszczył czoło i pogładził je. — Mieliśmy kłopoty z naszymi poprzednimi robotami. Widzi pani, nasi ludzie mają często do czynienia z promieniowaniem przenikliwym. To niebezpieczne, oczywiście, ale podjęto niezbędne środki ostrożności. Od chwili rozpoczęcia prac zdarzyły się tylko dwa wypadki i żaden z nich nie był śmiertelny. Ale tego nie dawało się wytłumaczyć zwykłemu robotowi. Pierwsze Prawo mówi — przytoczę — „Żaden robot nie może wyrządzić krzywdy istocie ludzkiej lub poprzez bezczynność pozwolić, aby stalą jej się krzywda”. To sprawa podstawowa, doktor Calvin. Kiedy zachodziła konieczność, aby jeden z naszych ludzi wystawił się na jakiś czas na działanie umiarkowanego pola promieni gamma, pola które nie wywołałoby żadnych skutków fizjologicznych, najbliższy robot rzucał się do niego i wciągał go z powrotem. Jeśli pole było rzeczywiście bardzo słabe, robotowi udawało się to i nie można było kontynuować prac, dopóki nie usunięto wszystkich robotów. Jeśli pole było trochę silniejsze, robot nigdy nie docierał do pracującego w jego obrębie technika, gdyż jego mózg pozytronowy doznawał zapaści pod wpływem promieniowania gamma — i wtedy mieliśmy o jednego kosztownego i trudnego do zastąpienia robota mniej. Próbowaliśmy im to wyperswadować. One zaś argumentowały, że człowiek znajdujący się w polu promieni gamma naraża swoje życie i nie ma znaczenia, że może tam bezpiecznie przebywać przez pół godziny. Przypuśćmy, mówiły, że zapomniałby o grożącym mu niebezpieczeństwie i pozostał tam przez godzinę. Nie mogły ryzykować. Zwróciliśmy im uwagę, że to one ryzykują swoim życiem. Ale instynkt samozachowawczy jest dopiero Trzecim Prawem Robotyki i ważniejsze od niego było Pierwsze Prawo — dotyczące bezpieczeństwa człowieka. Wydaliśmy im rozkazy. Ściśle i surowo rozkazaliśmy im trzymać się z dala od pól promieni gamma. Ale posłuszeństwo jest dopiero Drugim Prawem Robotyki — więc znów ważniejsze od niego było Pierwsze Prawo. Tak więc, doktor Calvin, musieliśmy albo obyć się bez robotów, albo coś zrobić z Pierwszym Prawem i wybraliśmy to drugie rozwiązanie. — Nie mogę uwierzyć — powiedziała doktor Calvin — że odkryto możliwość usunięcia Pierwszego Prawa. — Nie usunięto go, tylko zmodyfikowano — wyjaśnił Kallner. — Skonstruowano takie mózgi pozytronowe, które zawierały tylko aspekt pozytywny prawa, brzmiący następująco: „Żaden robot nie może wyrządzić krzywdy istocie ludzkiej”. To wszystko. Zmodyfikowane roboty nie czują się w obowiązku zapobiegać krzywdzie dziejącej się człowiekowi wskutek czynnika zewnętrznego, takiego jak promienie gamma. Czy wyjaśniam sprawę poprawnie, doktorze Bogert? — Najzupełniej — przytaknął matematyk. — I to jest jedyna różnica między waszymi robotami i zwykłym modelem NS–2? Jedyna różnica? Peter? — Jedyna różnica, Susan. Wstała i powiedziała zdecydowanie: — Teraz zamierzam się przespać, a mniej więcej za osiem godzin chcę rozmawiać z osobą, która widziała robota jako ostatnia. I od tej chwili, generale Kallner, jeśli w ogóle mam wziąć na siebie jakąś odpowiedzialność za wydarzenia, chcę pełnej i niekwestionowanej kontroli nad tym dochodzeniem. Z wyjątkiem dwóch godzin męczącego letargu Susan Calvin nie zaznała tej nocy snu. Przy drzwiach pokoju Bogerta pojawiła się o godzinie 7:00 czasu lokalnego; on także był już na nogach. Przyjął ją ubrany w szlafrok, którego nie zapomniał ze sobą zabrać. Kiedy weszła, odłożył nożyczki do paznokci. — Spodziewałem się ciebie — powiedział łagodnie. — Przypuszczam, że od tego wszystkiego robi ci się niedobrze. — Tak. — No cóż, przykro mi. Nie dało się temu zapobiec. Kiedy z Hiperbazy nadeszło do nas wezwanie, wiedziałem, że coś się musiało stać ze zmodyfikowanymi Nestorami. Ale cóż było robić? Nie mogłem ci wyjawić sprawy podczas podróży, tak jak bym tego chciał, ponieważ musiałem suę upewnić. Sprawa modyfikacji jest ściśle tajna. — Powinnam wiedzieć — wymamrotała pani psycholog. — Korporacja nie miała prawa modyfikować w ten sposób mózgów pozytronowych bez zgody psychologa. Bogert uniósł brwi i westchnął. — Bądź rozsądna, Susan. Nie mogłaś na nich wpłynąć. W tej sprawie rząd musiał postawić na swoim. Bardzo im zależy na napędzie hiperatomowym, a fizycy eterowi mogą nad nim pracować, pod warunkiem że roboty nie będą im w tym przeszkadzać. Konieczna była modyfikacja mózgów przeznaczonych do tych prac robotów, nawet jeśli to oznaczało przekręcenie Pierwszego Prawa. Musieliśmy przyznać, że to możliwe z punktu widzenia konstrukcji, a oni złożyli uroczystą przysięgę, że chcą tylko dwanaście sztuk, że będą one wykorzystane tylko w Hiperbazie, że zostaną unicestwione z chwilą zakończenia prac i że zostaną podjęte wszelkie środki ostrożności. No, i nalegali na zachowanie tajemnicy — tak wygląda sytuacja. — Złożyłabym rezygnację — powiedziała doktor Calvin przez zęby. — To by nic nie dało. Rząd zaoferował przedsiębiorstwu fortunę i zagroził wprowadzeniem ustawodawstwa antyrobotowego w wypadku odmowy. Wtedy mieliśmy nóż na gardle i teraz też go mamy. Jeśli będą jakieś przecieki, mogłoby to zaszkodzić Kallnerowi i rządowi, ale o wiele bardziej zaszkodziłoby to naszej korporacji. Pani psycholog zapatrzyła się na niego. — Peter, czy nie zdajesz sobie sprawy z tego, co to wszystko oznacza? Czy nie rozumiesz, co oznacza usunięcie Pierwszego Prawa? To nie tylko sprawa zachowania tajemnicy. — Wiem, co oznaczałoby usunięcie. Nie jestem dzieckiem. Oznaczałoby całkowitą niestabilność, bez nieurojonych rozwiązań pozytronowych równań pól. — Tak, w kategoriach matematycznych. Ale można to przetłumaczyć na zwykłe pojęcie psychologiczne. Wszystkie normalne istoty żyjące, Peter, świadomie lub nie czują niechęć do zwierzchnictwa. Jeśli zwierzchnictwo jest narzucone przez istotę niższą lub rzekomo niższą, niechęć wzrasta. W kategoriach fizycznych, a do pewnego stopnia i psychicznych, robot — każdy robot — przewyższa ludzi. Co zatem czyni z niego niewolnika? Tylko Pierwsze Prawo! Ba, bez niego pierwszy rozkaz, który spróbowałbyś wydać robotowi, zakończyłby się twoją śmiercią. Niestabilność? Jak ty to sobie wyobrażasz? — Susan — powiedział Bogert udając rozbawienie. — Przyznaję, że kompleks Frankensteina, który w ten sposób manifestujesz, ma pewne usprawiedliwienie, stąd przede wszystkim Pierwsze Prawo. Ale to prawo, powtarzam w kółko, nie zostało usunięte, tylko zmodyfikowane. — A co ze stabilnością mózgu? Matematyk wydął usta. — Naturalnie zmniejszona. Ale w granicach bezpieczeństwa. Pierwsze Nestory dostarczono do Hiperbazy dziewięć miesięcy temu i absolutnie nic nie nawaliło aż do teraz, nawet w tym wypadku chodzi tylko o obawę przed zdemaskowaniem, a nie o zagrożenie dla człowieka. — A więc dobrze. Zobaczymy, co przyniesie poranna narada. Bogert odprowadził ją uprzejmie do drzwi i wymownie skrzywił się po jej wyjściu. Nie widział powodu, żeby zmieniać swoją utrwaloną opinię o niej jako okazie zgorzkniałej i znerwicowanej frustratki. Za to myśli Susan Calvin nawet w najmniejszym stopniu nie dotyczyły Bogerta. Już wiele lat wcześniej ostatecznie go podsumowała uznając go za uosobienie ugrzecznionego i pretensjonalnego przylizania. * * * Gerald Black uzyskał stopień naukowy z fizyki eterowej rok wcześniej i wspólnie ze wszystkimi fizykami swojego pokolenia zaangażował się w problem napędu. Teraz nieźle uzupełniał ogólną atmosferę nerwowych narad w Hiperbazie. Poplamiony biały kitel pasował do jego postawy — na wpół zbuntowanej i całkowicie niepewnej. Z krępego ciała Blacka emanowała szukająca ujścia siła; wydawało się, że jego palce, wykręcające się wzajemnie nerwowymi szarpnięciami, mogłyby powyginać metalową szablę. Generał–major Kallner usiadł obok niego, a dwójka przedstawicieli U.S. Robots zajęła miejsca naprzeciwko. — Powiedziano mi, że byłem ostatnią osobą, która widziała Nestora 10, zanim zniknął — powiedział Black. — Rozumiem więc, że chcecie ze mną o tym porozmawiać. Doktor Calvin przyjrzała mu się z ainteresowaniem. — Mówi pan, jakby pan nie był tego pewien, młody człowieku — powiedziała. — Nie wie pan, czy był pan ostatnią osobą, która go widziała? — Pracował ze mną, proszę pani, przy generatorach pola i był ze mną tego rana, kiedy zniknął. Nie wiem, czy ktoś go widział później — mniej więcej po dwunastej w południe. Nikt się do tego nie przyznaje. — Czy sądzi pan, że ktoś kłamie? — Tego nie mówię. Ale nie mówię też, że chcę, aby wina za to spadła na mnie — coś błysnęło w jego ciemnych oczach. — Kwestia winy nie wchodzi w rachubę. Robot postąpił tak, jak postąpił, bo jest robotem. Po prostu próbujemy go odnaleźć, panie Black, i odłóżmy wszystko inne na bok. A skoro pan pracował z tym robotem, prawdopodobnie zna go pan lepiej niż ktokolwiek inny. Czy zauważył pan w nim coś niezwykłego? Czy pracował pan wcześniej z robotami? — Pracowałem z innymi robotami, które tu mamy — prostymi robotami. Nestory niczym się nie różnią, z wyjątkiem tego że są o wiele mądrzejsze — i bardziej denerwujące. — Denerwujące? W jakim sensie? — No cóż, może to nie ich wina. Praca tutaj jest ciężka i większość z nas staje się trochę szorstka. Zabawa z hiperprzestrzenią to nie żarty — uśmiechnął się słabo, znajdując przyjemność w tym wyznaniu. — Ustawicznie ryzykujemy wywaleniem dziury w normalnej strukturze czasoprzestrzeni i wypadnięciem z wszechświata, wraz z asteroidą i wszystkim innym. Brzmi to jak niedorzeczność, prawda? Naturalnie człowiek jest czasami podenerwowany. Ale te Nestory nie są. Są dociekliwe, spokojne i niczym się nie przejmują. To wystarczy, żeby czasem doprowadzić człowieka do szaleństwa. Kiedy się chce, żeby coś zostało w mig zrobione, one zachowują się tak, jakby miały dużo czasu. Czasami wolałbym się obywać bez nich. — Mówi pan, że się nie spieszą? Czy kiedykolwiek odmówiły wykonania rozkazu? — O nie — zaprzeczył pospiesznie. — Wykonują je bez zarzutu. Zwracają jednak człowiekowi uwagę, kiedy im się zdaje, że on się myli. Wiedzą na ten temat tylko to, czego ich sami nauczyliśmy, ale to ich nie powstrzymuje. Może mam urojenia, ale inni mają te same problemy ze swoimi Nestorami. Generał Kallner odchrząknął ostrzegawczo. — Dlaczego nie dotarły do mnie żadne skargi w tej sprawie, Black? — zapytał. Młody fizyk zaczerwienił się. — Tak naprawdę nie chcieliśmy się obywać bez robotów, panie generale, a poza tym nie byliśmy zbyt pewni, jak takie… eee… drobne skargi mogłyby zostać przyjęte. Bogert wtrącił się łagodnie: — Czy coś szczególnego zdarzyło się tego rana, kiedy go pan widział po raz ostatni? Zaległa cisza. Spokojnym gestem Calvin powstrzymała Kallnera przed komentarzem i czekała cierpliwie. Black wybuchnął gniewnie: — Miałem z nim trochę kłopotów. Tego rano zbiłem probówkę Kimballa i miałem pięciodniowe zaległości; mój cały program był opóźniony; od kilku tygodni nie otrzymałem poczty z domu. A on przyszedł i chciał, żebym powtórzył eksperyment, który zarzuciłem miesiąc temu. Bez przerwy denerwował mnie tą sprawą i miałem już tego dość. Powiedziałem mu, żeby odszedł… i więcej go już nie widziałem. — Powiedział mu pan, żeby odszedł? — zapytała doktor Calvin z nagłym zainteresowaniem. — Tylko tymi słowami? Czy pan powiedział „Odejdź”? Niech pan spróbuje sobie przypomnieć dokładne słowa. W Blacku najwyraźniej rozgorzała walka wewnętrzna. Na chwilę ukrył czoło w szerokiej dłoni, a potem oderwał ją i powiedział buntowniczo: — Powiedziałem: „Znikaj stąd”. Bogert roześmiał się: — I zniknął, co? Ale Calvin jeszcze nie skończyła. Mówiła łagodnym głosem: — Teraz do czegoś doszliśmy, panie Black. Ale ważne są szczegóły. Dokładny opis słowa, gestu, barwy głosu może bardzo pomóc w zrozumieniu poczynań robota. Na przykład, nie mógł pan powiedzieć tylko tych dwóch słów, prawda? Według pańskiego opisu musiało się w panu gotować. Być może wzmocnił pan trochę swoją przemowę. Młody człowiek poczerwieniał. — Cóż… może określiłem go… kilkoma epitetami. — Jakimi epitetami? — Och, nie pamiętam dokładnie. A poza tym nie mógłbym tego powtórzyć. Wiadomo, co człowiek mówi, kiedy jest wzburzony — zaśmiał się zakłopotany niemal chichocząc: — Mam poniekąd skłonność do mocnych słów. — Nic nie szkodzi — odparła z pruderyjną surowością. — W tej chwili jestem psychologiem. Chciałabym, żeby Pan dokładnie powtórzył to, co pan powiedział — tak dokładnie, jak pan pamięta, a nawet, co ważniejsze, odtworzył dokładnie ton, jakim pan się do niego odezwał. Black spojrzał na swojego dowódcę, ale nie znalazł u niego wsparcia. Jego oczy zaokrągliły się i pojawiło się w nich przerażenie. — Ależ nie mogę. — Musi pan. — Przypuśćmy — powiedział Bogert ze źle skrywanym rozbawieniem — że zwróci się pan do mnie. Może będzie łatwiej. Szkarłatna twarz młodego człowieka zwróciła się do Bogerta. Przełknął ślinę: — Powiedziałem… — zamilkł. Spróbował jeszcze raz: — Powiedziałem… Wziął głęboki oddech i wyrzucił to pospiesznie z siebie jednym, długim ciągiem sylab. A potem, w naładowanej atmosferze, która zapanowała, zakończył prawie ze łzami: — …mniej więcej tak. Nie pamiętam dokładnej kolejności wyzwisk, którymi go obrzuciłem, i może coś opuściłem albo coś dodałem, ale tak to mniej więcej brzmiało. Jedynie nieznaczny rumieniec zdradził uczucia pani psycholog. — Znam znaczenie większości użytych określeń — powiedziała. — Przypuszczam, że pozostałe były równie uwłaczające. — Niestety tak — przyznał udręczony Black. — A gdzieś „pomiędzy” powiedział mu pan, żeby zniknął. — Mówiłem to tylko w przenośni. Tak myślę. Jestem pewna, że nie zostaną zastosowane żadne sankcje dyscyplinarne — odpowiadając na jej spojrzenie generał, który pięć sekund wcześniej miał inne zdanie na ten temat, skinął ze złością głową. — Może pan odejść, panie Black. Dziękuję za współpracę. * * * Pięć godzin zabrało Susan Calvin przeprowadzenie rozmów z sześćdziesięcioma trzema robotami, było to pięć godzin wielokrotnych powtórzeń: jeden robot zastępuje drugiego identycznego robota: pytania A, B, C i D poprzedzają odpowiedzi A, B, C i D; starannie zachowany obojętny wyraz twarzy; starannie zachowany naturalny ton; starannie zachowana przyjacielska atmosfera; a wszystko w towarzystwie ukrytego dyktafonu. Kiedy wreszcie skończyła, czuła się całkowicie wypompowana. Bogert czekał na nią i spojrzał pytająco, kiedy z brzękiem upuściła nagraną szpulkę na plastikowy blat biurka. Pokręciła głową. — Wszystkie sześćdziesiąt trzy wydawały mi się takie same. Nie potrafiłam odróżnić… — Nie mogłaś się spodziewać, że odróżnisz go na słuch, Susan — powiedział. — Zanalizujemy nagrania. Matematyczna interpretacja werbalnych reakcji robotów jest jedną z bardziej zawiłych gałęzi analizy robotycznej. Wymaga wyszkolonych techników i pomocy skomplikowanych maszyn liczących. Bogert o tym wiedział. Wysłuchawszy wszystkich odpowiedzi i sporządziwszy wykazy odmian użytych przez roboty słów oraz wykresy różnic w czasach reakcji mógł jedynie, z wysiłkiem tłumiąc irytację, powiedzieć: — Nie ma anomalii, Susan. Różnice w sformułowaniach i reakcje czasowe są w granicach zwykłych grupowań częstotliwościowych. Potrzebujemy subtelniejszych metod. Muszą tu mieć komputery. Nie — zmarszczył brwi i skubnął delikatnie paznokieć kciuka. — Nie możemy korzystać z komputerów. Zbyt duże niebezpieczeństwo przecieku. A może gdybyśmy… Doktor Calvin przerwała mu zniecierpliwionym gestem. — Proszę, Peter. To nie jest jeden z twoich mało ważnych problemów laboratoryjnych. Jeśli nie potrafimy wykryć zmodyfikowanego Nestora na podstawie jakiejś jaskrawej różnicy, którą można dostrzec gołym okiem, takiej, co do której nie może być pomyłki, to mamy pecha. W przeciwnym razie niebezpieczeństwo pomyłki i umożliwienia mu ucieczki jest zbyt duże. Nie wystarczy drobna nieregularność na wykresie. Mówię ci, jeśli to by było wszystko, na czym można się oprzeć, zniszczyłabym je wszystkie po to tylko, żeby zyskać pewność. Czy rozmawiałeś z innymi zmodyfikowanymi Nestorami? — Tak — odburknął Bogert — i z nimi wszystko w porządku. Jeśli już, to w swoim przyjaznym nastawieniu przekraczają normę. Odpowiadały na moje pytania, nie taiły dumy ze swojej wiedzy — z wyjątkiem tych dwóch nowych, które nie miały czasu nauczyć się fizyki eterowej. Raczej dobrodusznie śmiały się z mojej ignorancji w niektórych tutejszych wyspecjalizowanych dziedzinach — wzruszył ramionami. — Przypuszczam, że to jeden z powodów niechęci tutejszych techników wobec nich. Być może te roboty za bardzo chcą imponować człowiekowi swoją większą wiedzą. — Czy możesz spróbować kilku reakcji planarnych, żeby się przekonać, czy nastąpiła jakaś zmiana, jakieś pogorszenie w ich strukturze psychicznej od chwili wyprodukowania? — Jeszcze tego nie zrobiłem, ale zrobię — pogroził jej chudym palcem: — Tracisz opanowanie, Susan. Nie rozumiem, dlaczego dramatyzujesz. One są w zasadzie nieszkodliwe. — Tak? — Calvin zapaliła się. — Tak? Czy zdajesz sobie sprawę, że jeden z nich kłamie? Jeden z sześćdziesięciu trzech robotów, z którymi dopiero co rozmawiałam, celowo mi skłamał po otrzymaniu wyraźnego nakazu, żeby mówić prawdę. Taka anormalność musi być strasznie głęboko zakorzeniona i musi przerażać. Peter Bogert poczuł, jak mu się zaciskają zęby. — Wcale nie — powiedział. — Posłuchaj! Nestor 10 dostał rozkaz, żeby zniknąć. Najbardziej upoważniona do tego osoba wydała mu rozkaz tonem znamionującym konieczność natychmiastowego wykonania polecenia. Nie możesz przeciwdziałać temu ani tytułem wyższej konieczności, ani tytułem wyższego prawa do rozkazywania. Robot naturalnie będzie próbował bronić wykonania rozkazu. Właściwie, obiektywnie patrząc, podziwiam jego pomysłowość. Czy robot może lepiej zniknąć, niż ukrywając się wśród grupy podobnych robotów? — Tak, po tobie można się spodziewać podziwu. Odkryłam u ciebie rozbawienie, Peter — rozbawienie i przerażający brak zrozumienia. Czy ty jesteś robotykiem, Peter? Te roboty przywiązują wagę do tego, co uważają za wyższość. Sam to przed chwilą powiedziałeś. Podświadomie czują, że ludzie są niżsi i Pierwsze Prawo chroniące nas przed nimi jest niedoskonale. Są niestabilne. I oto mamy młodego człowieka, który rozkazuje robotowi zostawić go, zniknąć, używając słów wyrażających wstręt, pogardę i obrzydzenie. Przyznaję, że robot musi wykonać rozkazy, ale podświadomie czuje niechęć. Sprawą absolutnie najważniejszą dla niego stanie się udowadnianie własnej wyższości, chociaż został obrzucony strasznymi wyzwiskami. Może się to stać aż tak ważne, że to, co pozostaje z Pierwszego Prawa, przestanie wystarczać. — Susan, skądże — na Ziemi czy gdziekolwiek w Układzie Słonecznym — robot ma znać sens wymyślnych wulgaryzmów, którymi go potraktowano? Sprośność nie należy do kodowanych w jego mózgu rzeczy. — Pierwotne zakodowanie to nie wszystko — warknęła na niego Calvin. — Roboty mają zdolność do uczenia się, ty… ty głupcze — Bogert zrozumiał, że naprawdę straciła panowanie nad sobą. Ciągnęła pospiesznie: — Czy nie sądzisz, że domyślił się z tonu głosu, że słowa nie są pochlebne? Czy nie sądzisz, że już wcześniej słyszał podobne słowa i zapamiętał je sobie przy jakichś okazjach? — A zatem — krzyknął Bogert — czy możesz mi uprzejmie podać jeden sposób, w jaki zmodyfikowany robot może wyrządzić krzywdę istocie ludzkiej, bez względu na to, jak jest obrażony czy też chory z potrzeby udowodnienia wyższości? — Czy zamkniesz się, kiedy podam ci jeden sposób? — Tak. Pochylali się przez stół do siebie, wpijając w siebie gniewny wzrok. Pani psycholog powiedziała: — Gdyby zmodyfikowany robot miał upuścić duży ciężar na człowieka, nie łamałby Pierwszego Prawa, jeśli zrobiłby to wiedząc, że jego własna siła i szybkość reakcji wystarczą, ażeby odepchnąć ciężar, zanim uderzy on w człowieka. Z chwilą jednak puszczenia ciężaru robot przestałby być aktywnym czynnikiem. Działałaby jedynie ślepa siła grawitacji. Robot mógłby się wtedy rozmyślić i poprzez zwykłe zaniechanie pozwolić, aby ciężar uderzył. Pozwala na to zmodyfikowane Pierwsze Prawo. — Okropne rzeczy chodzą ci po głowie. — Tego wymaga czasami mój zawód. Peter, nie kłóćmy się. Weźmy się do pracy. Znasz dokładny charakter bodźca, który spowodował, że robot się zgubił. Masz zapis jego pierwotnej struktury psychicznej. Chcę, żebyś mi powiedział, jaka jest szansa, że nasz robot zrobi coś, o czym przed chwilą mówiłam. Pamiętaj, że nie chodzi o konkretny przykład, ale całą kategorię reakcji. Muszę to mieć szybko. — A tymczasem… — A tymczasem będziemy musieli wypróbować typowe testy bezpośrednio sprawdzające reakcję na Pierwsze Prawo. * * * Na własną prośbę Gerald Black nadzorował prace przy rosnących jak grzyby po deszczu drewnianych przegrodach, które powstawały na wybrzuszającym się okręgu trzeciego piętra Budynku Promieniowania 2. Robotnicy na ogół pracowali w milczeniu, ale kilku nie kryło zdumienia sześćdziesięcioma trzema fotokomórkami, które trzeba było zainstalować. Jeden z nich usiadł obok Blacka, zdjął kapelusz i otarł w zamyśleniu czoło piegowatym przedramieniem. Black skinął do niego głową. — Jak leci, Walensky? — spytał. Walensky wzruszył ramionami i zapalił cygaro. — Jak z płatka. Co się dzieje, doktorku? Najpierw nie ma pracy przez trzy dni, a potem mamy ten cały bajzel — wsparł się na łokciach i wypuścił dym. Black poruszył gwałtownie brwiami. — Przyleciało z Ziemi kilku ludzi od robotów. Pamiętasz, ile się namęczyliśmy z robotami wbiegającymi w pola promieni gamma, zanim wbiliśmy im w czaszki, że mają tego nie robić? — Tak. Ale przecież sprowadziliśmy nowe? — Kilka wymieniliśmy, ale głównie chodziło o ich przeszkolenie. Tak czy owak, ludzie, którzy je robią, chcą wykryć roboty, na które nie działają tak bardzo promienie gamma. — Zabawne jednak, że przerywa się wszystkie prace nad napędem z powodu tego kramu z robotami. Myślałem, że nic nie może zatrzymać napędu. — Cóż, ostatnie słowo w tej sprawie mają faceci na górze. Jeśli chodzi o mnie, robię tylko to, co mi każą. Pewnie idzie tu o czyjeś wpływy… — Tak — elektryk krzywo się uśmiechnął i puścił oko. — Ktoś znał kogoś w Waszyngtonie. Ale dopóki moja zapłata przychodzi na czas, ja się nie martwię. Napęd to nie mój interes. Co tu będą robić? — Mnie pytasz? Przywieźli ze sobą kupę robotów, ponad sześćdziesiąt, i mają zamiar sprawdzić reakcje. Tyle wiem. — Jak długo to potrwa? — Chciałbym wiedzieć. — Cóż — powiedział Walensky z dużą dozą sarkazmu — dopóki podsuwają mi pieniądze pod nos, mogą się bawić, ile chcą. Black poczuł ciche zadowolenie. Niech się historia rozniesie. Była nieszkodliwa i wystarczająco bliska prawdy, aby zaspokoić ciekawość. * * * Na krześle nieruchomo w milczeniu siedział człowiek. Upuszczony na niego ciężar poleciał z hukiem w dół, by w ostatniej chwili, uderzony odpowiednio zsynchronizowanym promieniem siłowym, runąć obok krzesła. W sześćdziesięciu trzech drewnianych komorach obserwujące to roboty NS–2 rzuciły się naprzód, zanim ciężar skręcił w bok, i sześćdziesiąt trzy fotokomórki zamontowane półtora metra nad nimi spowodowały drgnięcie końcówki piszącej i wyrysowanie małej iglicy na papierze. Ciężar poszedł w górę i spadł, poszedł w górę i spadł, poszedł w górę… Dziesięć razy! Dziesięć razy roboty skakały naprzód i zatrzymywały się, kiedy człowiek nadal bezpiecznie sobie siedział. * * * Od czasu pierwszej kolacji z przedstawicielami korporacji U.S. Robots generał–major Kallner nie wkładał całego munduru. Teraz był tylko w niebiesko–szarej koszuli, miał rozpięty kołnierzyk i rozluźniony czarny krawat. Spojrzał z nadzieją na Bogerta, nadal elegancko schludnego, którego wewnętrzne napięcie zdradzał być może jedynie ślad połyskującego potu na skroniach. — Jak to wygląda? — zapytał generał. — Co próbujecie zaobserwować? — Różnicę, która niestety może się okazać trochę zbyt subtelna dla naszych celów — odparł Bogert. — Dla sześćdziesięciu dwóch robotów konieczność doskoczenia do pozornie zagrożonego człowieka jest tym, co w robotyce nazywamy reakcją wymuszoną. Widzi pan, nawet kiedy roboty wiedziały, że temu człowiekowi nie stanie się krzywda — a po trzecim lub czwartym razie musiały to wiedzieć — nie mogły nie zareagować w ten sposób. Tego wymaga Pierwsze Prawo. A zatem? — Ale sześćdziesiąty trzeci robot, zmodyfikowany Nestor, nie był do tego zmuszony. Miał swobodę działania. Gdyby chciał, mógłby pozostać na swoim miejscu. Niestety — i w jego głosie zabrzmiała pewna nuta ubolewania — nie chciał tego. — Jak pan sądzi, dlaczego? Bogert wzruszył ramionami. — Przypuszczam, że doktor Calvin nam to powie, kiedy tu przyjdzie. Jej interpretacja też będzie strasznie pesymistyczna. Ona czasami jest trochę irytująca. Ale jest wykwalifikowana, prawda? — zapytał generał zaniepokojony marszcząc nagle czoło. — Tak — Bogert wydawał się rozbawiony. Jest wykwalifikowana, a jakże. Rozumie roboty jak siostra — to musi wynikać z jej nienawiści do ludzi. Chociaż jest psychologiem, jest po prostu niezwykle znerwicowana. Ma skłonności paranoidalne. Niech pan jej nie bierze zbyt serio. — Rozłożył przed sobą długi rząd wykresów z połamanymi liniami. — Widzi pan, generale u każdego robota odstęp czasowy od chwili upuszczenia do momentu zakończenia półtorametrowego spadania ma tendencję do zmniejszania się w miarę kolejnych prób. Takimi rzeczami rządzi określony związek matematyczny i niezgodność wskazywałaby na wyraźną anormalność w mózgu pozytronowym. Niestety, wszystko tutaj wydaje się normalne. — Ale jeżeli nasz Nestor 10 nie reagował działaniem wymuszonym, dlaczego jego krzywa się nie różni? Nie rozumiem tego. — To proste. Reakcje robotyczne nie są idealnie analogiczne do reakcji ludzkich, szkoda. U człowieka działanie dobrowolne jest znacznie wolniejsze od odruchowego. Ale w wypadku robotów tak nie jest. U nich jest to tylko kwestia wolności wyboru, poza tym prędkości działania dobrowolnego i wymuszonego są prawie takie same. Spodziewałem się jednak, że Nestor 10 zostanie zaskoczony za pierwszym razem i pozwoli, aby zbyt wiele czasu upłynęło, zanim zareaguje. — Ale nie pozwolił? — Niestety nie. — Zatem nie doszliśmy do niczego — generał odchylił się w krześle ze zbolałym wyrazem twarzy. — Od waszego przyjazdu minęło już pięć dni. W tym momencie weszła Susan Calvin i zatrzasnęła za sobą drzwi. — Odłóż swoje wykresy, Peter — wykrzyknęła — przecież wiesz, że nic z nich nie wynika. — Wymamrotała coś ze zniecierpliwieniem, gdy Kallner podnosił się, żeby ją przywitać, i ciągnęła: — Musimy szybko spróbować czegoś innego. Nie podoba mi się to, co się dzieje. Bogert z generałem wymienili pełne rezygnacji spojrzenia. — Czy coś się stało? — Konkretnie? Nie. Ale nie podoba mi się, że Nestor 10 nadal nas zwodzi. To nic dobrego. On musi dogadzać swojemu wyolbrzymionemu poczuciu wyższości. Obawiam się, że jego motywacją nie jest już tylko wykonywanie rozkazów. Myślę, że to się staje bardziej sprawą czysto neurotycznej konieczności przechytrzenia ludzi. To bardzo niezdrowa sytuacja. Peter, czy zrobiłeś to, o co cię prosiłam? Czy opracowałeś czynniki niestabilności zmodyfikowanych robotów NS–2 według moich wskazówek? — Jestem w trakcie — powiedział matematyk bez zainteresowania. Na chwilę wpiła w niego gniewne spojrzenie, po czym zwróciła się do Kallnera: — Nestor 10 zdecydowanie ma świadomość tego, co robimy, generale. Nie miał powodu, żeby połykać haczyk w tym eksperymencie, zwłaszcza po pierwszym razie, kiedy musiał już wiedzieć, że nie ma prawdziwego niebezpieczeństwa dla naszego podmiotu. Pozostali nie mogli nic na to poradzić, ale on celowo fałszował reakcję. — Co według pani powinniśmy teraz zrobić, doktor Calvin? — Uniemożliwić mu pozorowanie działania. Powtórzmy eksperyment, ale z pewnym dodatkiem. Między robotem i podmiotem umieścimy kable wysokiego napięcia zdolne do śmiertelnego porażenia Nestorów — wystarczająco dużo, aby uniemożliwić ich przeskoczenie — ponadto każdemu robotowi z góry jasno uświadomimy, że dotknięcie kabli zabije go. — Chwileczkę — wykrztusił Bogert z nagłą zjadliwością. — Zabraniam. Nie będziemy śmiertelnie razić prądem robotów wartości dwóch milionów dolarów po to, żeby znaleźć Nestora 10. Są inne sposoby. — Jesteś pewien? Jak dotąd nie znalazłeś żadnego. W każdym razie nie jest to kwestia porażenia prądem. Możemy zainstalować przekaźnik, który przerwie dopływ prądu w momencie spuszczania ciężaru. Jeśli robot wpadnie na kable, nie umrze. Ale o tym mu nie powiemy. W oczach generała pojawił się błysk nadziei. — Czy to wyjdzie? — Powinno. W takich warunkach Nestor 10 musiałby zostać na swoim miejscu. Można by mu rozkazać, żeby dotknął kabli i zginął, gdyż Drugie Prawo posłuszeństwa jest wyższe od Trzeciego Prawa instynktu samozachowawczego. Ale nie dostanie takiego rozkazu; będzie po prostu zdany na siebie, tak jak wszystkie pozostałe roboty. W wypadku normalnych robotów Pierwsze Prawo bezpieczeństwa człowieka popchnie je do śmierci nawet bez rozkazu. Ale nie naszego Nestora 10. Bez Pierwszego Prawa w całości i bez otrzymania odpowiednich rozkazów Trzecie Prawo, instynkt samozachowawczy, będzie działało najsilniej, więc będzie musiał pozostać na miejscu. To będzie działanie wymuszone. — Zrobimy to jeszcze dziś wieczorem? — Dziś wieczorem — odparła pani psycholog — jeśli uda się zainstalować kable na czas. Powiem teraz robotom, co je czeka. * * * Na krześle nieruchomo w milczeniu siedział człowiek. Upuszczony na niego ciężar poleciał z hukiem w dół, by w ostatniej chwili, uderzony odpowiednio zsynchronizowanym promieniem siłowym, runąć obok krzesła. Tylko raz… W swej kabinie obserwacyjnej na balkonie doktor Susan Calvin zerwała się z małego krzesła polowego krzyknąwszy ze zgrozą. Sześćdziesiąt trzy roboty siedziały spokojnie na swoich miejscach, gapiąc się osowiale na zagrożonego człowieka przed nimi. Żaden z nich nawet nie drgnął. * * * Doktor Calvin była rozzłoszczona, rozzłoszczona niemal że ponad granice wytrzymałości. Rozzłoszczona tym bardziej, że nie śmiała tego okazać robotom, które jeden za drugim wchodziły do pokoju, a potem wychodziły. Sprawdziła na liście. Nadeszła kolej na Numer Dwadzieścia Osiem — przed nią pozostało jeszcze trzydziestu pięciu. Numer Dwadzieścia Osiem wszedł niepewnie. Zmusiła się do niezbędnego spokoju. — Kim jesteś? — spytała. Robot odparł niskim, niepewnym głosem: — Jeszcze nie otrzymałem własnego numeru, proszę pani. Jestem robotem NS–2, a w kolejce na zewnątrz byłem Numerem Dwadzieścia Osiem. Mam ze sobą kawałek papieru, który mi polecono pani dać. — Nie byłeś tu już dzisiaj? — Nie, proszę pani. — Usiądź. O, tam. Chcę ci zadać kilka pytań, Numerze Dwadzieścia Osiem. Czy byłeś w Pomieszczeniu Promieniowania w Budynku 2 mniej więcej cztery godziny temu? Robot miał kłopoty z odpowiedzią. A potem odpowiedział ochryple, jak maszyna, która wymaga naoliwienia: — Tak, proszę pani. — Był tam człowiek, któremu prawie stała się krzywda, prawda? — Tak, proszę pani. — Nic nie zrobiłeś, prawda? — Tak, proszę pani. — Ten człowiek mógł doznać krzywdy z powodu twojej bierności. Czy wiesz o tym? — Tak, proszę pani. Nie mogłem na to nic poradzić, proszę pani — trudno sobie wyobrazić, jak duża, metalowa postać bez wyrazu może się skulić, ale robotowi to się udało. — Chcę, żebyś mi dokładnie powiedział, dlaczego nic nie zrobiłeś, żeby go uratować. — Chcę to wyjaśnić, proszę pani. Oczywiście nie chciałbym, aby pani… aby ktokolwiek… pomyślał, że mogłem zrobić coś, co mogło stać się przyczyną krzywdy pana. O nie, to by było straszne… niepojęte… — Proszę, nie denerwuj się, chłopcze. Nie winie cię za nic. Chcę tylko wiedzieć, co sobie myślałeś w tamtej chwili. — Proszę pani, zanim to wszystko się wydarzyło, powiedziała nam pani, że jednemu z panów będzie grozić krzywda od tamtego ciężaru, który ciągle spada, i że jeśli mielibyśmy próbować go uratować, musielibyśmy przejść przez kable elektryczne. No cóż, proszę pani, to by mnie nie powstrzymało. Czymże jest moje unicestwienie w porównaniu z bezpieczeństwem pana? Ale… ale pomyślałem sobie, że gdybym w drodze do niego zginął, to i tak nie zdołałbym go uratować. Ciężar przygniótłby go, a ja zginąłbym zupełnie bezcelowo i być może pewnego dnia jakiegoś innego pana mogłaby spotkać krzywda, której by nie doznał, gdybym tylko żył. Czy pani mnie rozumie, proszę pani? — Chcesz przez to powiedzieć, że był to jedynie wybór między śmiercią człowieka a śmiercią zarówno człowieka, jak i twoją. Zgadza się? — Tak, proszę pani. Nie było możliwe uratowanie pana. Można go było uważać za martwego. W takim wypadku nie do pomyślenia jest, abym bezcelowo, bez rozkazu zniszczył samego siebie. Pani psycholog obracała w palcach ołówek. Tę samą opowieść z nieznacznymi różnicami w doborze słów słyszała już dwadzieścia siedem razy. Teraz kluczowe pytanie. — Chłopcze — powiedziała — twoje myślenie ma sens, ale nie wydaje mi się, żebyś potrafił tak myśleć. Czy sam do tego doszedłeś? Robot zawahał się. — Nie. — Kto zatem to wymyślił? — Kiedy zeszłej nocy rozmawialiśmy, jednemu z nas przyszedł ten pomysł do głowy i wydał się nam rozsądny. — Któremu? Robot zamyślił się głęboko. — Nie wiem. Po prostu jednemu z nas. Westchnęła. — To wszystko. Potem był Numer Dwadzieścia Dziewięć. A po nim jeszcze trzydziestu czterech. * * * Generał–major Kallner również był rozzłoszczony. Od tygodnia zamarły wszelkie prace w całej Hiperbazie z wyjątkiem jakiejś papierkowej roboty dotyczącej podrzędnych asteroid gromady. Prawie od tygodnia dwoje czołowych ekspertów w dziedzinie robotyki pogarszało sytuację bezużytecznymi testami. A teraz przynajmniej ta kobieta — wysuwali niemożliwe propozycje. Na szczęście Kallner uważał, że otwarte okazywanie gniewu byłoby nie na miejscu. Susan Calvin nalegała: — Dlaczego nie, panie generale? To oczywiste, że znaleźliśmy się w niepomyślnej sytuacji. Jeśli chcemy coś osiągnąć w najbliższym czasie — a nie pozostało nam go wiele — musimy rozdzielić roboty. Nie możemy już dłużej trzymać ich razem. — Moja droga doktor Calvin — zadudnił generał nietypowo zniżając głos. — Nie widzę sposobu rozmieszczenia sześćdziesięciu trzech robotów w całej Bazie… Doktor Calvin uniosła bezradnie ramiona. — Zatem nie potrafię nic tu poradzić. Nestor 10 będzie albo naśladować to, co robiłyby inne roboty, albo będzie je przekonywać, żeby nie robiły tego, czego sam nie może zrobić. Tak czy inaczej — przegrywamy. Prowadzimy prawdziwą walkę z tym naszym małym, zagubionym robotem i on wygrywa. Każde jego zwycięstwo pogłębia jego anormalność. — Stanęła na nogi z determinacją. — Generale Kallner, jeśli nie rozdzieli pan robotów, tak jak proszę, mogę tylko zażądać, aby wszystkie sześćdziesiąt trzy zostały natychmiast zniszczone. — Żądasz tego, tak? — Bogert spojrzał nagle na nią z prawdziwą złością. — Jakim prawem? Te roboty pozostaną nienaruszone. To ja odpowiadam przed zarządem, nie ty. — A ja — dodał generał–major Kallner — odpowiadam przed Koordynatorem Świata — i sprawa musi być rozwiązana. — W takim razie — odparła Calvin — nie pozostaje mi nic innego, jak tylko podać się do dymisji. Jeśli to będzie konieczne, poinformuję o wszystkim opinię publiczną, żeby was zmusić do zniszczenia robotów. To nie ja zgodziłam się na produkcję zmodyfikowanych robotów. Jedno pani naruszające środki bezpieczeństwa słowo, doktor Calvin — powiedział generał z namysłem i z pewnością zostanie pani natychmiast aresztowana. Bogert wyczuł, że sprawa wymyka się spod kontroli. Jego głos stał się słodki jak miód: — Chwileczkę, zaczynamy się zachowywać jak dzieci, wszyscy. Potrzeba nam jedynie trochę więcej czasu. Chyba potrafimy przechytrzyć robota bez podawania się do dymisji, aresztowania ludzi czy niszczenia dwóch milionów dolarów? Pani psycholog ruszyła na niego z tłumioną wściekłością: — Nie chcę, żeby istniały jakieś niezrównoważone roboty. Mamy jednego Nestora, który jest wyraźnie niezrównoważony i jedenaście dalszych, które są potencjalnie zagrożone; niemniej sześćdziesiąt dwa są to normalne roboty, które pozostają pod wpływem niezrównoważonego otoczenia. Jedyną całkowicie bezpieczną metodą jest totalne unicestwienie. Dzwonek do drzwi pomieszczenia zatrzymał rozkręcającą się spiralę nieposkromionych emocji. Wszyscy troje zastygli. — Wejść — warknął Kallner. Gerald Black był zmieszany. Słyszał gniewne głosy, zanim wszedł. Powiedział: — Pomyślałem sobie, że sam przyjdę… nie chciałem prosić nikogo innego… — O co chodzi? Tylko bez krasomówstwa… — Ktoś się bawił przy zamkach do Pomieszczenia C na statku handlowym. Są na nich świeże zadrapania. — Pomieszczenia C? — wykrzyknęła szybko Calvin. — Tam są roboty, prawda? Kto to zrobił? — Od wewnątrz — powiedział lakonicznie Black. — Ale zamek działa, tak? — Tak. Jest w porządku. Przebywam na statku od czterech dni i jak dotąd żaden z robotów nie próbował się wydostać. Pomyślałem, że powinniście o tym wiedzieć, a nie chciałem sprawy rozgłaszać. Sam to zauważyłem. — Czy ktoś tam teraz jest? — zapytał generał. — Zostawiłem Robbinsa i McAdamsa. Zapadło milczenie, a potem doktor Calvin zapytała ironicznie: — No i co? Kallner potarł niepewnie nos: — O co w tym wszystkim chodzi? — Czyż to nie oczywiste? Nestor 10 planuje ucieczkę. Ten rozkaz, żeby zniknął dominuje nad nim bardziej niż cokolwiek, co jesteśmy w stanie zrobić. Nie zdziwiłabym się, gdyby to co zostało z Pierwszego Prawa, z ledwością wystarczyło, żeby go opanować. Jest całkowicie zdolny do porwania statku i ucieczki wraz z nim. Wtedy mielibyśmy obłąkanego robota na statku międzyplanetarnym. Co by zrobił w następnej kolejności? Ktoś ma jakiś pomysł? Czy nadal chce pan je pozostawić wszystkie razem, generale? — Nonsens — przerwał Bogert. Odzyskał już zwykłą pewność siebie. — Wszystko z powodu kilku zadrapań na zamku. Czy pan, doktorze Bogert, skończył analizę, o którą prosiłam, skoro przeszedł pan do wygłaszania luźnych opinii? — Tak. — Czy mogę ją zobaczyć? — Nie. — Dlaczego nie? A może o to też nie wolno mi pytać? — Ponieważ to nie ma sensu, Susan. Mówiłem ci z góry, że te zmodyfikowane roboty są mniej stabilne od normalnych i moja analiza to wykazuje. Istnieje pewna bardzo mała szansa awarii w okolicznościach ekstremalnych, których wystąpienie jest mało prawdopodobne. Poprzestańmy na tym. Nie dostarczę ci argumentów do poparcia twojego absurdalnego żądania, aby zniszczyć sześćdziesiąt dwa zupełnie dobre roboty tylko dlatego, że nie umiesz wykryć między nimi Nestora 10. Susan Calvin zmusiła go wzrokiem do spuszczenia oczu. — Nie pozwolisz, aby cokolwiek stanęło ci na drodze kariery, nieprawdaż? — jej oczy przepełniało obrzydzenie. — Proszę — błagał Kallner na wpół rozdrażniony. — Czy pani się upiera, że nie można już nic więcej zrobić, doktor Calvin? — Nic mi nie przychodzi do głowy, panie generale — odparła ze znużeniem. — Gdyby tylko istniały jakieś inne różnice pomiędzy Nestorem 10 a normalnymi robotami, różnice, które nie dotyczyłyby Pierwszego Prawa. Nawet tylko jedna taka różnica. Coś w zakodowaniu, otoczeniu, specyfikacji… — i nagle przerwała. — O co chodzi? — Coś mi przyszło do głowy… Myślę… — jej spojrzenie stwardniało. — Peter, te zmodyfikowane Nestory są zakodowane tak samo jak zwykłe, prawda? — Tak. Dokładnie tak samo. — A co pan mówił, panie Black? — zwróciła się do młodego człowieka, który w czasie burzy rozpętanej przez przyniesioną przez niego wiadomość zachował dyskretne milczenie. — Narzekając kiedyś na pełną wyższości postawę Nestorów powiedział pan, że technicy przekazali im całą swoją wiedzę. — Tak, z fizyki eterowej. Kiedy tu przyjeżdżają, nic na ten temat nie wiedzą. — Racja — powiedział Bogert z zaskoczeniem. — Mówiłem ci, Susan, po rozmowie z innymi tutejszymi Nestorami, że dwóch nowych nie nauczyło się jeszcze fizyki eterowej. — A dlaczego tak jest? — doktor Calvin mówiła ze wzrastającym podnieceniem. — Dlaczego modele NS–2 nie mają zakodowanej fizyki eterowej? — Mogę to pani wyjaśnić — odparł Kallner. — To część tajemnicy. Doszliśmy do wniosku, że gdybyśmy zrobili specjalny model posiadający wiedzę z fizyki eterowej i wykorzystali tylko dwanaście z nich, przydzielając pozostałe do pracy w dziedzinie nie związanej z fizyką eterową, mogłyby powstać podejrzenia. Ludzie pracujący z Nestorami mogliby się zastanowić, dlaczego niektóre orientują się w fizyce eterowej. Tak więc zakodowano im jedynie zdolność do przeszkolenia w tej dziedzinie. Naturalnie tylko te, które tu przyjeżdżają, otrzymują takie przeszkolenie. I to wszystko. — Rozumiem. Wyjdźcie stąd, proszę, wszyscy. Dajcie mi mniej więcej godzinę. * * * Calvin czuła, że nie potrafi podołać po raz trzeci tej ciężkiej próbie. Kiedy sobie pomyślała, co ją czeka, zrobiło się jej niedobrze. Nie mogła już więcej przyjmować tej nie kończącej się defilady takich samych robotów. Tak więc pytania zadawał teraz Bogert, podczas gdy ona siedziała z boku z przymkniętymi oczami i na wpół wyłączona. Wszedł Numer Czternaście — pozostało czterdziestu dziewięciu do końca. Bogert podniósł wzrok znad kartki z pytaniami i zapytał: — Jaki masz numer w kolejce? — Czternaście, proszę pana — robot przedstawił swój bilet. — Usiądź, chłopcze. — Byłeś tu już dzisiaj? — zapytał Bogert. — Nie, proszę pana. — No cóż, chłopcze, wkrótce po skończeniu tej rozmowy kolejny człowiek znajdzie się w niebezpieczeństwie. Po wyjściu z tego pokoju zostaniesz odprowadzony do pewnej przegrody, gdzie zaczekasz spokojnie, aż będziesz potrzebny. Rozumiesz? — Tak, proszę pana. — Oczywiście, jeżeli zobaczysz zagrożonego człowieka, będziesz usiłował go uratować? — Oczywiście, proszę pana. — Niestety między tobą i tym człowiekiem będzie pole promieni gamma. Cisza. — Czy wiesz, co to są promienie gamma? — zapytał ostro Bogert. — Promieniowanie energii, proszę pana? Następne pytanie zostało zadane w przyjacielski, swobodny sposób: — Miałeś kiedyś do czynienia z promieniami gamma? — Nie, proszę pana — odpowiedź była stanowcza. — Hmm. Cóż, chłopcze, promienie gamma zabiją cię na miejscu. Zniszczą twój mózg. To fakt, o którym musisz wiedzieć i pamiętać. Ale naturalnie, nie chcesz zniszczyć samego siebie. — Naturalnie — znów robot wydawał się zaszokowany. A potem powiedział powoli: — Ale, proszę pana, jeśli między mną i tym człowiekiem, który może doznać krzywdy, będą promienie gamma, w jaki sposób mogę go uratować? Zniszczyłbym siebie bez żadnego pożytku. — Tak, istnieje taka możliwość — Bogert wydawał się tym zatroskany. — Mogę ci jedynie doradzić, chłopcze, abyś nie ruszał się z miejsca, jeżeli wykryjesz promieniowanie gamma między sobą i tym człowiekiem. Robot odczuł wyraźną ulgę. — Dziękuję panu. Nie byłoby w tym żadnego sensu, prawda? — Oczywiście, że nie. Ale gdyby nie było żadnego niebezpiecznego promieniowania, sprawa przedstawiałaby się zupełnie inaczej. — Naturalnie, proszę pana. Bez wątpienia. — Możesz teraz odejść. Człowiek za drzwiami odprowadzi cię do twojej przegrody. Proszę, abyś tam zaczekał. Po wyjściu robota zwrócił się do Susan Calvin: — Jak poszło tym razem, Susan? — Bardzo dobrze — odparła tępo. — Czy sądzisz, że moglibyśmy złapać Nestora 10 szybkim wypytywaniem o fizykę eterową? — Być może, ale nie ma dostatecznej pewności — jej ręce leżały luźno na podołku. — Nie zapominaj, że on z nami walczy. Jest czujny. Złapiemy go tylko wtedy, gdy go przechytrzymy, w ramach narzuconych mu ograniczeń potrafi jednak myśleć szybciej niż my. — A tak dla zabawy — przypuśćmy, że od teraz będę zadawał robotom kilka pytań na temat promieni gamma. Na przykład o granice długości fal. — Nie! — ocknęła się doktor Calvin. — Zbyt łatwo mógłby zaprzeczać, że cokolwiek o tym wie, a równocześnie zostałby ostrzeżony przed nadchodzącym testem, który jest naszą prawdziwą szansą. Proszę cię, Peter, zadawaj te pytania, które podałam, i nie improwizuj. Już i tak pytanie ich, czy kiedykolwiek miały do czynienia z promieniami gamma, jest dość ryzykowne. I spróbuj wydawać się nawet jeszcze mniej zainteresowany, kiedy o to pytasz. Bogert wzruszył ramionami i przycisnął brzęczyk umożliwiający wejście Numeru Piętnaście. * * * Jeszcze raz duże Pomieszczenie Promieniowania było w pełnej gotowości. Roboty czekały cierpliwie w swoich drewnianych celach, otwartych do środka, lecz oddzielonych od siebie. Generał–major Kallner otarł powoli czoło dużą chusteczką, podczas gdy doktor Calvin sprawdzała ostatnie szczegóły z Blackiem. — Jest pan pewien — zapytała — że żaden z robotów nie miał okazji rozmawiać z innym po opuszczeniu Pomieszczenia Orientacji? — Absolutnie pewien — oświadczył Black. — Nie zamieniły ani jednego słowa. — I roboty są umieszczone w odpowiednich przegrodach? — Oto plan. Pani psycholog spojrzała na niego w zamyśleniu: — Hmm. Generał zerknął jej przez ramię. — Czym się pani kierowała rozmieszczając je w ten sposób, doktor Calvin? — zapytał. — Poprosiłam, aby te roboty, które w poprzednich testach wydawały się nawet nieznacznie odbiegać od pozostałych, skupić po jednej stronie koła. Tym razem sama będę siedzieć w środku i na te roboty chcę zwrócić szczególną uwagę. — Ty będziesz tam siedzieć!? — wykrzyknął Bogert. — Czemu nie? — zapytała chłodno. — To, co się spodziewam zobaczyć, może się rozegrać momentalnie. Nie mogę ryzykować posadzenia kogokolwiek innego w roli głównego obserwatora. Peter, będziesz w kabinie obserwacyjnej i chcę, żebyś nie spuszczał oka z przeciwnej strony koła. Generale Kallner, uzgodniłam, żeby nagrywać na taśmie filmowej każdego robota, na wypadek gdyby obserwacja wzrokowa nie wystarczyła. Jeśli to będzie konieczne, roboty mają pozostać dokładnie tam, gdzie są, dopóki zdjęcia nie zostaną wywołane i zbadane. Żadnemu nie wolno wychodzić, żadnemu nie wolno zmieniać miejsca. Czy to jasne? — Najzupełniej. — Zatem spróbujmy jeszcze jeden, ostatni raz. * * * Na krześle usiadła Susan Calvin, milczała, ale jej oczy były niespokojne. Ciężar poleciał z hukiem w dół, by w ostatniej chwili, pod wpływem zsynchronizowanego uderzenia promienia siłowego, runąć obok. I jeden robot skoczył na równe nogi i zrobił dwa kroki. I zatrzymał się. Ale doktor Calvin stanęła wyprostowana, ostro wskazując na niego palcem. — Nestor 10, chodź tutaj — zawołała — chodź tutaj! CHODŹ TUTAJ! Powoli, niechętnie, robot zrobił kolejny krok naprzód. Pani psycholog wrzasnęła na cały głos, nie spuszczając wzroku z robota: — Niech ktoś wyprowadzi stąd wszystkie inne roboty. Wyprowadźcie je i nie wpuszczajcie. Doszedł ją hałas tupiących ciężko stóp, ale nie odwróciła wzroku. Nestor 10 — jeśli to był on — zrobił następny krok, a potem, pod wpływem jej władczego gestu, kolejne dwa. Znajdował się w odległości trzech metrów, kiedy odezwał się ostro: — Kazano mi zniknąć… — Kolejny krok. — Nie wolno mi być nieposłusznym. Nie znaleźli mnie dotąd… On by myślał, że jestem nieudacznikiem… Powiedział mi… Ale to nie takie… Jestem potężny i inteligentny… — rzucał urywane zdania. Kolejny krok. — Wiem dużo… On by pomyślał… chodzi mi o to, że znaleziono mnie… Hańba… Nie ja… Ja jestem inteligentny… I to tylko przez pana… który jest słaby… Powolny… Kolejny krok — i nagle jego metalowe ramię znalazło się na jej barku, przygniatając ją swym ciężarem. Strach ścisnął jej gardło i poczuła, że nie wydobędzie z siebie krzyku. Z trudem zrozumiała następne słowa Nestora 10: — Nikt nie może mnie znaleźć. Żaden pan… — chłodny metal przywarł do niej, aż zaczęła przysiadać pod jego ciężarem. Potem rozległ się dziwny, metaliczny dźwięk, a ona pod wpływem niewyczuwalnego uderzenia upadła na ziemię. Błyszczące ramię leżało ciężko w poprzek jej ciała, nie poruszając się. Nie poruszał się też leżący obok Nestor 10. Po chwili ktoś się nad nią pochylił. — Czy pani jest ranna, doktor Calvin? — Gerald Black z trudem łapał oddech. Pokręciła słabo głową. Zrzucili z niej ramię i postawili ją delikatnie na nogi: — Co się stało? — zapytała. — Skąpałem cały rejon na pięć sekund w promieniach gamma — odparł Black. — Nie wiedzieliśmy, co się dzieje. Dopiero w ostatniej chwili uświadomiliśmy sobie, że on panią atakuje, i nie było czasu na nic poza promieniami gamma. Powaliły go błyskawicznie. Dla pani jednak nie były groźne. Proszę się o to nie martwić. — Nie martwię się — przymknęła oczy i wsparła się przez chwilę na jego ramieniu. — Nie wydaje mi się, żeby to był już atak. Nestor 10 po prostu usiłował zaatakować. To co pozostało z Pierwszego Prawa, nadal go powstrzymywało. * * * Dwa tygodnie po pierwszym spotkaniu z generałem — majorem Kallnerem Susan Calvin i Peter Bogert spotkali się z nim po raz ostatni. Wznowiono już prace w Hiperbazie. Statek handlowy z sześćdziesięcioma dwoma normalnymi robotami NS–2 na pokładzie wyruszył do miejsca swojego przeznaczenia, uzgodniono oficjalną wersję przyczyn dwutygodniowej zwłoki. Rządowy krążownik przygotowywał się do odwiezienia obu robotyków na Ziemię. I tym razem Kallner wystąpił w mundurze galowym. Kiedy wymieniał uściski dłoni, jego białe rękawiczki lśniły. — Pozostałe zmodyfikowane Nestory — powiedziała Calvin — mają oczywiście zostać zniszczone. — Zostaną. Poradzimy sobie z normalnymi robotami lub w razie konieczności obejdziemy się bez nich. — To dobrze. — Ale proszę mi powiedzieć… Nie wyjaśniła pani… Jak to pani zrobiła? Uśmiechnęła się powściągliwie: — Ach, to. Powiedziałabym panu z góry, gdybym miała większą pewność, że to się uda. Widzi pan, Nestor 10 miał kompleks wyższości, który przez cały czas w nim narastał. Podobało mu się myśleć, że on i inne roboty wiedzą więcej niż ludzie. Takie przekonanie stało się dla niego bardzo ważne. Wiedzieliśmy o tym. Więc z góry ostrzegliśmy wszystkie roboty, że promienie gamma zabiją je — tak by się stało — a ponadto ostrzegliśmy je, że między mną i nimi będzie pole promieni gamma. Więc naturalnie wszystkie pozostały na miejscu. Wedle zasugerowanej przez Nestora 10 logiki w poprzednich testach wszystkie zdecydowały, że nie ma sensu próbować ratować człowieka, jeśli mają nieuchronnie zginąć, zanim zdążą to zrobić. — No tak, doktor Calvin, to dla mnie zrozumiałe. Ale dlaczego tylko Nestor 10 opuścił swoje miejsce? — Ha! To był mały układ między mną i pańskim młodym inżynierem Blackiem. Widzi pan, obszar pomiędzy mną i robotami nie został zalany promieniami gamma, ale promieniami podczerwonymi. Zwykłymi, całkowicie nieszkodliwymi promieniami cieplnymi. Nestor 10 widział, że to promienie podczerwone i ruszył z miejsca, bo oczekiwał, że reszta robotów też tak zrobi pod przymusem Pierwszego Prawa. Jedynie o ułamek sekundy za późno przypomniał sobie, że normalne roboty NS–2 potrafią wykryć promieniowanie, ale nie potrafią go zidentyfikować. To, że tylko on jeden potrafił zidentyfikować długość fal dzięki przeszkoleniu, które otrzymał w Hiperbazie pod kierunkiem zwykłych ludzi, było trochę zbyt upokarzające, żeby pamiętać o tym w tamtej krótkiej chwili. Dla normalnych robotów obszar był śmiertelny, gdyż tak im powiedzieliśmy i tylko Nestor 10 wiedział, że kłamiemy. Przez tę jedną krótką chwilę zapomniał albo nie chciał pamiętać, że inne roboty mogłyby być głupsze od ludzi. Złapał się w pułapkę własnej wyższości. Żegnam, generale. RYZYKO Hiperbaza żyła dla tego dnia. Grupa urzędników, naukowców, techników i pozostałych osób, które można było określić jako „personel”, siedziała rozmieszczona na całej galerii sali obserwacyjnej, według ściśle określonego protokołem porządku. W zależności od cechujących ich temperamentów czekali z nadzieją albo z niepokojem, z zapartym tchem, z entuzjazmem lub z obawą na ten kulminacyjny moment, zwieńczający ich wysiłek. Wydrążone wnętrze asteroidy znanej jako Hiperbaza stało się na ten dzień centralnym punktem obszaru objętego nadzwyczajnymi środkami bezpieczeństwa, rozciągającego się na piętnaście tysięcy kilometrów. Żaden statek nie mógł bezpiecznie wkroczyć w ten obszar. Żadna wiadomość nie mogła się stąd wydostać, nie będąc uprzednio dokładnie zbadana. Mniej więcej sto pięćdziesiąt kilometrów dalej mała asteroida poruszała się zgrabnie po orbicie, na którą wystrzelono ją rok wcześniej; orbicie, która otaczała Hiperbazę tak regularnym kołem, jakie tylko można było uzyskać. Asteroida ta miała numer identyfikacyjny H 937, ale nikt w Hiperbazie nie nazywał jej inaczej niż To. („Czy byłeś na tym dzisiaj?” „Generał jest na tym i okropnie się wścieka”, aż w końcu zaimek wskazujący zyskał rangę nazwy własnej pisanej wielką literą). Na Tym — nie zajętym teraz, gdy zbliżała się sekunda zero — znajdował się „Parsek”, pierwszy i jedyny tego rodzaju statek zbudowany przez człowieka. Spoczywał na ziemi, bez załogi, gotowy do startu w niepojęte. Gerald Black, który jako jeden z bardziej rozgarniętych młodych ludzi zajmujących się inżynierią eterową miał prawo do miejsca w pierwszym rzędzie, strzelił swoimi dużymi knykciami, a potem wytarł spocone dłonie w poplamiony biały kitel i zapytał kwaśno: — Dlaczego pan nie pójdzie zawracać głowy generałowi albo jaśnie pani? Nigel Ronson z „Prasy Międzyplanetarnej” spojrzał ( przelotnie w poprzek galerii w kierunku pobłyskującego odznaczeniami generała — majora Richarda Kallnera i niepozornej kobiety przy jego boku, ledwie widocznej w oślepiającym blasku galowego munduru generała. — Poszedłbym gdyby nie to, że interesują mnie najświeższe wiadomości — powiedział. Ronson był niski i pulchny. Włosy miał starannie ostrzyżone na półcentymetrowego jeża, nosił rozpięty kołnierzyk koszuli i spodnie do kostek, wiernie naśladując typowe postacie reporterów z programów telewizyjnych. Niemniej był zdolnym dziennikarzem. Black miał krępą sylwetkę; mocne, grube palce, a linia jego czarnych włosów pozostawiała niewiele miejsca na czoło, ale umysł miał niezwykle bystry. — Oni znają wszystkie wiadomości — powiedział. — Bzdury! — powiedział Ronson. — Kallner nie ma ciała pod tym złotym warkoczem. Rozbierz go pan, a znajdziesz tylko taśmociąg zwożący rozkazy na dół i pędem przekazujący odpowiedzialność na górę. Black miał ochotę się uśmiechnąć, ale udało mu się opanować to. — A co z Madame Doktor? — zapytał. — Doktor Susan Calvin z Amerykańskiej Korporacji Robotów i Ludzi Mechanicznych — zaintonował reporter. — Dama z nadprzestrzenią w miejscu serca i ciekłym helem w oczach. Prześlizgnęłaby się przez słońce i wyszła drugą stroną okutana w zamrożony płomień. Black z trudem powstrzymał się od śmiechu. — Więc może dyrektor Schloss? — On wie za dużo — powiedział gładko Ronson. — Usiłując podsycać słaby płomyczek inteligencji w swoim słuchaczu i równocześnie przyćmiewać własny umysł z obawy przed trwałym oślepieniem wyżej wymienionego czystą siłą genialności, w rezultacie unika powiedzenia czegokolwiek. Tym razem Black wyszczerzył zęby. — Przypuśćmy teraz, że powie mi pan, dlaczego wybór padł na mnie. — Spokojnie, doktorze. Rzuciłem na pana okiem i wykalkulowałem, że jest pan zbyt brzydki, żeby być głupi, i zbyt bystry, żeby przepuścić okazję do zapewnienia sobie odrobiny dobrej reklamy osobistej. — Niech mi pan przypomni, żebym kiedyś pana porządnie trzasnął — powiedział Black. — Co pan chce wiedzieć? Człowiek z „Prasy Międzyplanetarnej” wskazał na jamę i zapytał: — Czy to coś zadziała? Black również spojrzał w dół i poczuł dziwny chłód przebiegający jego ciało jak lekki, nocny wietrzyk na Marsie. Jama była jednym wielkim ekranem telewizyjnym podzielonym na dwie części. Jedną połowę zajmował ogólny widok Tego. Na pokrytej dołkami, szarej powierzchni Tego stał „Parsek” jarząc się w słabym świetle słonecznym. Druga połowa pokazywała kabinę sterowniczą „Parseka”. W kabinie nie było oznak życia. Na miejscu pilota siedział jakiś obiekt, którego ogólne podobieństwo do człowieka nawet na chwilę nie przesłoniło faktu, że był to tylko robot pozytronowy. — Fizycznie, proszę pana, zadziała. Tamten robot odleci i wróci. Na przestrzeń! Ale nam się to udało. Obserwowałem wszystko. Przyjechałem tu dwa tygodnie po otrzymaniu dyplomu z fizyki eterowej i od tamtej chwili nie opuszczałem Bazy z wyjątkiem przepustek i urlopów. Byłem tu, kiedy wysłaliśmy przez nadprzestrzeń pierwszy kawałek drutu żelaznego na orbitę Jowisza i z powrotem… a potem wyciągnęliśmy opiłki żelaza. Byłem tu, kiedy wysłaliśmy tam i z powrotem białe myszki i w rezultacie zostały po nich mokre plamy. — Pół roku spędziliśmy potem nad ustaleniem równego hiperpola. Musieliśmy zlikwidować opóźnienia tak małego rzędu jak jedna dziesięciotysięczna sekundy od punktu do punktu w materii poddawanej hiperpodróży. Po tym białe myszki zaczęły wracać nienaruszone. Pamiętam, jak świętowaliśmy przez tydzień, bo jedna biała myszka wróciła żywa i żyła dziesięć minut zanim zdechła. Teraz żyją tak długo, jak długo potrafimy im zapewnić odpowiednią opiekę. — Wspaniale! — wykrzyknął Ronson. Black spojrzał na niego z ukosa. — Powiedziałem, że to zadziała fizycznie. Te białe myszki, które wracają… — Co z nimi? — Ich mózgi przestają właściwie funkcjonować. Nie chcą jeść. Trzeba je karmić na siłę. Nie chcą spółkować ze sobą. Nie chcą biegać. Tylko siedzą i siedzą. I nic poza tym. W końcu przygotowaliśmy się stopniowo do wysłania szympansa. To było żałosne. Wrócił jako kawałek mięsa zdolny jedynie do pełzania. Mógł poruszać oczami i czasem skrobał. Jęczał i siedział we własnych odchodach nic nie czując i nie mogąc się poruszać. Pewnego dnia ktoś go zastrzelił i wszyscy byliśmy mu za to wdzięczni. Mówię ci, kolego, wszystko, co kiedykolwiek poleciało w nadprzestrzeń, wracało pozbawione sprawnego umysłu. — Czy można to opublikować? — Być może po tym eksperymencie. Spodziewają się wielkich rzeczy — kącik ust Blacka uniósł się. — A pan nie? — Z robotem przy urządzeniach sterowniczych? Nie — prawie automatycznie Black wrócił pamięcią do tamtego epizodu sprzed kilku lat, kiedy to, niechcący przyczyniłby się do straty robota. Pomyślał o Nestorach — dokładnie wyuczonych i nieznośnie perfekcyjnych robotach, które panoszyły się na Hiperbazie. Jaki sens miało mówienie o robotach? Black nie miał natury misjonarza. Ale w tym momencie Ronson, wypełniający ciągnącą się ciszę jakimiś nieistotnymi uwagami, powiedział, wymieniając kawałek gumy w ustach na nowy: — Niech mi pan nie mówi, że pan jest wrogo nastawiony do robotów. Zawsze słyszałem, że naukowcy to ta grupa, która nie ma nic przeciwko robotom. Cierpliwość Blacka się wyczerpała. — To prawda i w tym sęk — powiedział. — Współczesna technologia opiera się na robotach. Przy każdej pracy musi być robot, inaczej odpowiedzialny inżynier czuje się oszukany. Chcesz mieć ogranicznik do drzwi, kup sobie robota z grubą stopą. To poważna sprawa — mówił cichym, żywym głosem, wpychając słowa bezpośrednio do ucha Ronsona. Ronsonowi udało się wyswobodzić ramię. — Hej, nie jestem żadnym robotem — powiedział. — Niech pan się na mnie nie wyżywa. Jestem człowiekiem. Homo sapiens. Właśnie złamał mi pan rękę. Czy to nie dowód? Kiedy jednak Black już zaczął, trzeba było czegoś więcej niż żartu, żeby go powstrzymać. — Czy pan wie, ile czasu stracono na to przedsięwzięcie? — zapytał. — Kazaliśmy zbudować kompletnie nie wyspecjalizowanego robota i daliśmy mu jeden rozkaz. Koniec kropka. Słyszałem, jak wydawano ten rozkaz. Zapamiętałem go. Krótki i niewinny. „Chwyć mocno drążek. Przyciągnij go mocno do siebie. Mocno! Nie puszczaj, dopóki kontrolka nie poinformuje cię, że dwukrotnie przekroczyłeś nadprzestrzeń”. Tak więc o godzinie zero robot złapie drążek sterowniczy i przyciągnie go mocno do siebie. Ręce ma nagrzane do temperatury ludzkiego ciała. Z chwilą umieszczenia drążka w odpowiedniej pozycji, rozchodzące się ciepło zamknie obwód i uruchomi hiperpole. Nie ma znaczenia, czy coś się stanie z jego mózgiem podczas pierwszej podróży przez nadprzestrzeń. Jedyne co musi zrobić, to utrzymać pozycję przez jedną mikrochwilę, aż statek powróci i hiperpole zostanie wyłączone. To powinno się udać. Wtedy zbadamy wszystkie reakcje uogólnione robota i sprawdzimy, czy wszystko przebiegło normalnie. * * * Ronson patrzył tępo. — To wszystko wydaje mi się sensowne. — Naprawdę? — zapytał Black z goryczą. — I czego się dowiemy badając mózg robota? Jego mózg jest pozytronowy, nasz komórkowy. Jego jest metalowy, a nasz proteinowy. To nie to samo. Nie ma porównania. Jestem jednak przeświadczony, że na podstawie tego, czego się dowiedzą, badając robota, wyślą ludzi w nadprzestrzeń. Biedacy! Niech pan posłucha, nie chodzi o śmierć. Chodzi o powrót bez normalnie funkcjonującego umysłu. Gdyby pan widział tego szympansa, wiedziałby pan, o czym mówię. Śmierć jest czysta i ostateczna. Inna sprawa… — Czy rozmawiał pan z kimś na ten temat? — spytał reporter. — Tak — odparł Black. — Mówią to co pan. Mówią, że występuję przeciwko robotom i to załatwia sprawę. Niech pan spojrzy na Susan Calvin. Można dać głowę, że ona nie jest przeciwko robotom. Przyleciała aż z Ziemi, żeby obserwować ten eksperyment. Gdyby przy sterach był człowiek, nie zawracałaby sobie głowy. Ale jaki to ma sens! — Hej — powiedział Ronson — niech pan teraz nie przerywa. Jest tego więcej. — Czego? — Problemów. Wyjaśnił mi pan sprawę robota. Ale dlaczego tak nagle wprowadzono te wszystkie środki ostrożności? — Co? — Daj pan spokój. Nagle nie mogę wysyłać komunikatów. Nagle statki nie mogą wchodzić w ten rejon. Co się dzieje? To tylko jeszcze jeden eksperyment. Opinia publiczna wie o nadprzestrzeni i o tym, co wy tutaj próbujecie zrobić, więc po co ta wielka tajemnica? Coraz większy gniew ogarniał Blacka, gniew wobec robotów, gniew wobec Susan Calvin, gniew na wspomnienie tamtego małego zagubionego robota w przeszłości. Zaczynał go też złościć ten mały irytujący reporter ze swoimi pytaniami. Zobaczmy, jak to przyjmie — powiedział do siebie Black. — Naprawdę chce pan wiedzieć? — zapytał. — No jasne. — Dobrze. Jak dotąd uruchamialiśmy hiperpole dla obiektów co najmniej milion razy mniejszych niż „Parsek” i wysyłaliśmy je milion razy bliżej niż ten statek. Oznacza to, że hiperpole, które wkrótce zostanie uruchomione, posiada energię jakieś milion milionów razy większą od energii jakiegokolwiek innego pola, z którym mieliśmy do czynienia. Nie jesteśmy pewni, co ono może spowodować. — Co pan chce przez to powiedzieć? — Teoretycznie statek powinien zostać zgrabnie przeniesiony w okolice Syriusza, a potem wrócić na swoje miejsce. Ale jak duża część przestrzeni kosmicznej wokół „Parseka” zostanie zabrana razem z nim? Trudno powiedzieć. Nie wiemy dostatecznie dużo o nadprzestrzeni. Asteroida, na której się znajduje statek, może polecieć razem z nim i wie pan, jeśli nasze obliczenia są choćby minimalnie nieścisłe, może nigdy nie wrócić na swoje miejsce. Może dotrzeć, powiedzmy, trzydzieści miliardów kilometrów stąd. Ponadto istnieje ryzyko, że przemieszczona zostanie większa masa przestrzeni niż tylko asteroida. — O ile większa? — zapytał natarczywie Ronson. — Nie umiemy powiedzieć. Istnieje statystyczny element niepewności. Dlatego żadne inne statki nie mogą podchodzić zbyt blisko. Dlatego musimy utrzymać wszystko w tajemnicy, aż do zakończenia eksperymentu. Ronson głośno przełknął ślinę. — Może dojść do Hiperbazy? — I to możliwe — odparł Black ze spokojem. — Chociaż mało prawdopodobne, bo zapewniam pana, nie byłoby tu dyrektora Schlossa. Teoretycznie jednak wszystko jest możliwe. Reporter spojrzał na zegarek. — Kiedy to się zacznie? — Mniej więcej za pięć minut. Nie denerwuje się pan, prawda? — Nie — odparł Ronson, ale usiadł ze zmartwioną twarzą i nie zadawał więcej pytań. Black wychylił się przez poręcz. Upływały ostatnie minuty. Robot poruszył się! Na ten znak wszyscy przechylili się do przodu, żeby lepiej widzieć, wygaszono część świateł, aby wyostrzyć i wzmocnić obraz na ekranie. Robot zbliżył ręce do drążka uruchamiającego pojazd. Black czekał na tę ostatnią sekundę, kiedy robot pociągnie drążek do siebie. Black mógł sobie wyobrazić kilka możliwości i wszystkie prawie jednocześnie przyszły mu na myśl. Najpierw nastąpi krótki błysk sygnalizujący odlot w nadprzestrzeń i prawie natychmiastowy powrót. Choć odstęp czasowy między startem a lądowaniem jest niezmiernie krótki, statek nie powróci dokładnie na miejsce startu i nastąpi kolejny błysk. Zawsze następował. Kiedy statek już wyląduje, stwierdzą pewnie, że urządzenia do wyrównywania pola są nieodpowiednie. Z robota zostanie tylko kupa złomu. Statek ulegnie zniszczeniu. Gdyby obliczenia okazały się nietrafne, statek mógłby nigdy nie powrócić. Albo jeszcze gorzej, Hiperbaza mogłaby polecieć ze statkiem i nigdy nie powrócić na dawne miejsce. Oczywiście wszystko może pójść sprawnie. Statek rozbłyśnie, ale wyląduje bezpiecznie. Robot z nienaruszonym mózgiem wstanie z fotela i da znak, że pierwsza podróż obiektu zbudowanego przez człowieka poza kontrolę grawitacyjną Słońca zakończyła się sukcesem. Odliczano ostatnią minutę. Nadeszła ostatnia sekunda i robot schwycił drążek startowy, po czym przyciągnął go mocno do siebie… I… nic! Żadnego błysku. Nic! „Parsek” w ogóle nie wystartował. Generał–major Kallner zdjął swoją czapkę oficerską, żeby wytrzeć błyszczące czoło i odsłonił łysinę, która w połączeniu z jego przywiędłą twarzą postarzała go o jakieś dziesięć lat. Od nieudanego startu „Parseka” minęła prawie godzina. — Jak to się stało? Jak to się stało? Nie rozumiem. Doktor Mayer Schloss, który w wieku czterdziestu lat był nestorem młodej nauki o macierzach hiperpola, powiedział bez przekonania: — W teorii podstawowej nie ma żadnego błędu. Daję za to głowę. Gdzieś na statku musi być awaria mechaniczna. Nic więcej. — Myślałem, że wszystko przetestowano. — Zgadza się, przetestowano. A jednak… Każdy z nich powtarzał swoje kwestie wielokrotnie, choć nie wnosiły one nic nowego do analizy przyczyn niepowodzenia. Siedzieli wpatrzeni w siebie w biurze Kallnera, do którego zabroniono całemu personelowi wstępu. Żaden z nich nie śmiał nawet spojrzeć na trzecią przebywającą w pokoju osobę. Susan Calvin przysłuchiwała się temu z bladą, pozbawioną wyrazu twarzą. W pewnym momencie powiedziała chłodno: — Możecie się panowie pocieszyć tym, co wcześniej powiedziałam. Wątpliwe, czy coś pożytecznego by z tego wyniknęło. — Nie czas na stare spory — jęknął Schloss. — Ja się nie spieram. Korporacja Robotów i Ludzi Mechanicznych dostarczy roboty wykonane zgodnie ze specyfikacją każdemu legalnemu nabywcy, jeśli mają one służyć do legalnych celów. Spełniliśmy jednak swój obowiązek. Poinformowaliśmy was, że nie uważamy za słuszne wyciąganie jakichkolwiek wniosków na temat mózgu ludzkiego na podstawie procesów zachodzących w pozytronowych mózgach robotów. W tym miejscu kończy się nasza odpowiedzialność. Nie ma żadnego sporu. — Na wielki kosmos — powiedział generał Kallner tonem, który faktycznie osłabił siłę tego wyrażenia. — Nie mówmy o tym. — Cóż innego można było zrobić? — wymamrotał Schloss, który mimo wszystko dał się wciągnąć w temat. — Dopóki nie dowiemy się dokładnie, co się dzieje z umysłem w nadprzestrzeni, będziemy tkwić w martwym punkcie. Umysł robota jest przynajmniej zdolny do analizy matematycznej. To start, początek. I dopóki nie spróbujemy… — spojrzał dziko: — Ale nie chodzi o waszego robota, doktor Calvin. Nie martwi nas ani on, ani jego pozytronowy mózg. Do diabła, kobieto… — niemal zaczął krzyczeć. Pani robopsycholog zmusiła go do milczenia, przerywając mu głosem, który zabrzmiał tylko trochę mniej monotonnie niż zazwyczaj. — Tylko bez histerii, mężczyzno. Byłam w swoim życiu świadkiem wielu kryzysów i nigdy nie widziałam, żeby zostały rozwiązane przez histerię. Chcę odpowiedzi na kilka pytań. Grube usta Schlossa zadrżały, a jego głęboko osadzone oczy pociemniały z gniewu. — Czy zna się pani na inżynierii eterowej? — zapytał ostro. — To nieistotne. Jestem głównym robopsychologiem Amerykańskiej Korporacji Robotów i Ludzi Mechanicznych, a za sterami „Parseka” siedzi robot pozytronowy. Jak wszystkie roboty tego typu, jest wydzierżawiony, a nie sprzedany. Mam prawo żądać informacji dotyczących wszelkich eksperymentów, w których taki robot bierze udział. — Porozmawiaj z nią, Schloss — szczeknął generał Kallner. — Ona… ona jest w porządku. Doktor Calvin zwróciła swoje blade oczy na generała, który znał ją od czasu afery z zagubionym robotem i potrafił docenić jej umiejętności. (Schloss był w tym czasie na zwolnieniu lekarskim, nie miał więc okazji zetknąć się osobiście z Susan Calvin). — Dziękuję, generale — powiedziała. Schloss patrzył bezradnie to na jedno, to na drugie, aż w końcu mruknął: — Co chce pani powiedzieć? — Oczywiście moje pierwsze pytanie brzmi: Na czym polega wasz problem, skoro nie chodzi o robota? — Ależ problem jest oczywisty. Statek nawet nie drgnął. Czy pani tego nie rozumie? Czy pani jest ślepa? — Rozumiem bardzo dobrze. Nie rozumiem tylko waszej jawnej paniki z powodu awarii mechanicznej. Czy nie bierzecie pod uwagę możliwości awarii? — Chodzi o koszt — wymamrotał generał. — Statek piekielnie dużo kosztował. Kongres Światowy… kredyty… — słowa ugrzęzły mu w gardle. — Statek przecież nadal tam stoi. Mały przegląd 1 drobne naprawy nie powinny sprawić większych trudności. Schloss wziął się w garść. Wyglądał jak człowiek, który schwycił swoją duszę w obie ręce, potrząsnął nią mocno i postawił ją na nogi. Udało mu się nawet odezwać spokojnym głosem. — Doktor Calvin, kiedy mówię „awaria mechaniczna”, mam na myśli takie sprawy, jak przekaźnik zablokowany odrobiną kurzu, połączenie przerwane z powodu kropli smaru, tranzystor przepalony wskutek chwilowego przegrzania. Tuzin innych rzeczy. Setka innych rzeczy. Każde z tych uszkodzeń może być chwilowe. — Co oznacza, że „Parsek” może w każdej chwili przemknąć przez nadprzestrzeń i wrócić. — Właśnie. Czy pani teraz rozumie? — Wcale. Czy nie tego właśnie byście chcieli? Schloss wykonał ruch, jakby miał zamiar wyrwać sobie włosy obiema rękami. — Nie jest pani inżynierem eterowym — powiedział. — Czy to panu przeszkadza mówić, doktorze? — Mieliśmy statek przygotowany — powiedział rozpaczliwie Schloss — do skoku z określonego punktu w przestrzeni, odniesionego do środka grawitacji galaktyki, do innego punktu. Powrót miał nastąpić do pierwotnego punktu z poprawką na ruch Układu Słonecznego. W ciągu godziny, która upłynęła od chwili kiedy „Parsek” powinien wyruszyć. Układ Słoneczny zmienił pozycję. Pierwotne parametry, do których dostosowano hiperpole są już nieaktualne. Zwykle prawa ruchu nie stosują się do nadprzestrzeni i obliczenie nowego zestawu parametrów zajęłoby nam tydzień. — Chce pan powiedzieć, że jeśli statek wyruszy teraz, powróci do jakiegoś nie dającego się przewidzieć punktu tysiące kilometrów stąd? — Nie dającego się przewidzieć? — Schloss zaśmiał się głucho. — Tak, tak bym to określił. „Parsek” mógłby wylądować w mgławicy Andromedy albo w środku Słońca. W każdym razie wszystko przemawia za tym, że nie zobaczylibyśmy go już nigdy więcej. Susan Calvin skinęła głową. — Można więc powiedzieć, że jeśli statek zniknie, co może się stać w każdej chwili, kilka miliardów dolarów z pieniędzy podatników bezpowrotnie przepadnie i… wszyscy będą przekonani, że to wy ponosicie za to odpowiedzialność. Generał–major Kallner nie skrzywiłby się bardziej, gdyby ktoś go ukłuł szpilką w siedzenie. Pani robopsycholog ciągnęła: — A więc mechanizm uruchamiający hiperpole trzeba jakoś odłączyć i to szybko. Trzeba będzie może przerwać jakieś obwody albo coś wyłączyć. — Mówiła to bardziej do siebie niż do nich. — To nie takie proste — powiedział Schloss. — Nie potrafię tego do końca wyjaśnić, ponieważ nie jest pani fachowcem w dziedzinie fizyki eterowej. To tak jakby próbować przerwać zwykły obwód elektryczny przecinając przewód wysokiego napięcia za pomocą nożyc ogrodniczych. To mogłoby się skończyć tragicznie. To skończyło by się tragicznie. — To znaczy, że każda próba odłączenia mechanizmu rzuciłaby statek w nadprzestrzeń? — Każda przypadkowa próba prawdopodobnie wywołałaby taki skutek. Hipersiły nie są ograniczone prędkością światła. Bardzo prawdopodobne, że nie mają w ogóle limitu prędkości. To niezmiernie utrudnia sprawę. Jedynym rozsądnym rozwiązaniem jest odkrycie charakteru awarii. Kiedy będziemy wiedzieli co się zepsuło, spróbujemy znaleźć bezpieczny sposób odłączenia pola. — I jak pan proponuje to zrobić, doktorze Schloss? — Wydaje mi się, że jedyne, co można zrobić, to wysłać tam któregoś z naszych robotów Nestorów… — powiedział Schloss. — Nie! Niech pan nie będzie niemądry — wtrąciła się Susan Calwin. — Nestory znają się na inżynierii eterowej — powiedział Schloss lodowatym głosem. — Będą idealne… — Absolutnie wykluczone. Nie może pan użyć żadnego z naszych robotów pozytronowych do takich celów bez mojego pozwolenia. Nie ma go pan i na pewno go pan nie otrzyma. — Jaką mamy alternatywę? — Musi pan wysłać jednego ze swoich inżynierów. Schloss potrząsnął gwałtownie głową: — To niemożliwe. Za duże ryzyko się z tym wiąże. Jeśli stracimy statek i na dodatek człowieka… — Niemniej nie może pan użyć ani Nestora, ani żadnego innego robota. — Ja… ja muszę się skontaktować z Ziemią — powiedział generał. — Ten cały problem powinien być rozstrzygnięty na wyższym szczeblu. — Na pana miejscu nie robiłabym tego zbyt pochopnie, generale — powiedziała szorstko Susan Calvin. W ten sposób zdaje się pan na decyzję rządu, nie mając własnej propozycji ani planu działania. Jestem przekonana, że nie zostanie to najlepiej odebrane. — Ale cóż innego można zrobić? — generał znów użył swej chusteczki. — Wysłać człowieka. Nie ma innej możliwości. Twarz Schlossa poszarzała. — Łatwo powiedzieć, wysłać człowieka. Ale kogo? — Zastanawiałam się nad tym problemem. Czy nie ma tu tego młodego człowieka, którego poznałam przy okazji mojej poprzedniej wizyty w Hiperbazie? Zdaje się, że nazywa się Black. — Doktor Gerald Black? — Chyba tak. Tak. Był wtedy kawalerem. Czy nadal nim jest? — Tak, zdaje mi się, że tak. — Proponowałabym zatem, aby go tu sprowadzić, powiedzmy za piętnaście minut, a tymczasem udostępnią mi panowie jego kartotekę. W ten sposób Susan Calvin wzięła na siebie ciężar podejmowania decyzji i ani Kallner, ani Schloss nie próbowali jej w tym przeszkadzać. Kiedy Susan Calvin ponownie znalazła się w Hiperbazie, Black trzymał się od niej z daleka. Teraz, kiedy go wezwano przed jej oblicze, stał patrząc na nią z odrazą iniesmakiem. Ledwie dostrzegał doktora Schlossa i generała Kallnera stojących za nią. Przypomniał sobie ten ostatni raz, kiedy tak stał przed nią, przesłuchiwany z powodu zagubionego robota. Doktor Calvin utkwiła nieruchomo swoje chłodne, szare oczy w jego gniewnej twarzy. — Doktorze Black — powiedziała — wierzę, że rozumie pan sytuację. — Tak — powiedział Black. — Trzeba coś zrobić. Statek jest zbyt kosztowny, żeby go stracić. Rozpowszechnienie takich wiadomości będzie prawdopodobnie oznaczać koniec projektu. Black skinął głową. — Tak sobie pomyślałem. — Mam nadzieję, iż pomyślał pan również, że ktoś będzie musiał wejść na pokład „Parseka”, aby odkryć defekt i… eee… unieruchomić statek. Na chwilę zapadła cisza. — Jakiż głupiec chciałby tam iść? — powiedział ostro Black. Kallner zmarszczył brwi i spojrzał na Schlossa, który przygryzł wargę i patrzył nie widzącym wzrokiem. Susan Calvin powiedziała: — Istnieje, oczywiście, możliwość przypadkowego uruchomienia hiperpola. Gdyby tak się stało, statek może polecieć poza wszelki możliwy zasięg. Ale też może wrócić gdzieś w obręb Układu Słonecznego. W takim wypadku nie będziemy szczędzić pieniędzy i wysiłku, aby odzyskać zarówno człowieka, jak i statek. — Idiotę i statek! — powiedział Black. — Mówmy precyzyjnie. Susan Calvin zlekceważyła uwagę. — Poprosiłam generała Kallnera, aby pozwolił mi przedstawić panu tę sprawę — powiedziała. — To pan musi tam pójść. Tym razem Black odpowiedział natychmiast: — Proszę pani, nie zgłaszam się na ochotnika. — W Hiperbazie nie ma nawet tuzina ludzi dysponujących dostateczną wiedzą, aby mieć w ogóle jakąś szansę na pomyślne wykonanie tego zadania. Spośród tych, którzy posiadają taką wiedzę, wybrałam właśnie pana — na podstawie naszej wcześniejszej znajomości. Wprowadzi pan do tego zadania element zrozumienia… — Proszę posłuchać, ja się nie zgłaszam na ochotnika. — Nie ma pan wyboru. Gdzie pańskie poczucie odpowiedzialności? — Dlaczego ja mam brać na siebie całą odpowiedzialność? — Bo pan najlepiej nadaje się do tego zadania. — Czy nie wie pani, na jakie ryzyko naraziłbym się przyjmując pani propozycję? — Chyba wiem — powiedziała Susan Calvin. — A ja wiem, że nie. Nigdy pani nie widziała tego szympansa. Niech pani posłucha, kiedy powiedziałem „idiotę i statek”, nie użyłem epitetu. Miałem na myśli fakty. Zaryzykowałbym życie, gdybym musiał. Nie zrobiłbym tego chętnie, ale pewnie w końcu bym się na to zdecydował. Nie mogę jednak ryzykować uszkodzenia mózgu, które uczyniłoby ze mnie roślinę. Nigdy się na to nie zgodzę. Susan Calvin spojrzała w zamyśleniu na spoconą, gniewną twarz młodego inżyniera. Niech pani wyśle jednego ze swoich robotów, jednego z tych swoich NS–2! — krzyknął Black. W oczach pani psycholog pojawiły się groźne błyski. Powiedziała z rozwagą: — Tak, to samo zaproponował doktor Schloss. Ale roboty NS–2 należą do naszego przedsiębiorstwa, wy je tylko dzierżawicie. Każdy z nich kosztuje miliony dolarów. Reprezentuję firmę i zdecydowałam, że są zbyt kosztowne, aby narażać je na ryzyko. Black uniósł dłonie, które zacisnęły się w pięści. Musiał mocno przycisnąć je do piersi, bo same rwały się do bicia. — Pani mi mówi… chce pani, żebym poszedł zamiast robota, ponieważ łatwiej mnie zastąpić. — Do tego się to sprowadza. — Doktor Calvin — powiedział Black — prędzej ujrzę panią w piekle. — Może się to sprawdzić szybciej niż pan przypuszcza, doktorze Black. Generał potwierdzi, że otrzymuje pan rozkaz wykonania tego zadania. Jak rozumiem, podlega pan tu wojskowemu prawu karnemu i jeśli pan odmówi wykonania zadania, można pana postawić przed sądem wojennym. Taka sprawa będzie oznaczać więzienie na Merkurym a tam rzeczywiście jest jak w piekle. Żeby zaś pańska przepowiednia mogła się dokładnie spełnić, jestem gotowa odwiedzić tam pana. Z drugiej strony, jeśli zgodzi się pan wejść na pokład „Parseka” i wykonać zadanie, będzie to miało wielkie znaczenie dla pańskiej kariery. Black spojrzał na nią oczami płonącymi nienawiścią. — Proszę mu dać pięć minut na przemyślenie sprawy, generale Kallner, i przygotować statek. Black wyszedł z pokoju pod eskortą dwóch strażników. * * * Gerald Black czuł chłód. Jego kończyny poruszały się, jakby nie były częścią jego ciała. Odnosił wrażenie, że obserwuje siebie samego z jakiegoś odległego, bezpiecznego miejsca. Widział, jak wchodzi na pokład statku, obserwował przygotowania do odlotu na To. Jeszcze nie mógł w to uwierzyć. Ale to on sam skinął nagle głową i powiedział: — Pojadę. Dlaczego? Nigdy nie uważał się za bohatera. A więc dlaczego? Częściowo, oczywiście, z powodu groźby więzienia na Merkurym. Częściowo dlatego, żeby nie wyjść na tchórza w oczach tych, którzy go znali; to przecież źródło połowy odważnych czynów na świecie. Tak naprawdę chodziło jednak o coś innego. W drodze na statek Blacka zatrzymał na chwilę Ronson z „Prasy Międzyplanetarnej”. Black spojrzał na zarumienioną twarz Ronsona i zapytał: — Czego pan chce? — Słuchaj pan! — wypaplał Ronson. — Kiedy pan wróci, chcę mieć z tego artykuł na prawach wyłączności. Załatwię każdą sumę, jakiej pan zażąda… wszystko, co pan zechce… Black odepchnął go na bok z taką siłą, że aż dziennikarz się przewrócił, i poszedł dalej. * * * Statek miał dwuosobową załogę. Żaden z jej członków nie odzywał się do niego. Black na to nie zważał. Sami mieli porządnego pietra, ich statek podchodził do „Parseka” z boku, ostrożnie i powoli jakby się skradał. Oni nie byli mu potrzebni. Przez chwilę majaczyły mu w pamięci twarze Kallnera i Schlossa, szybko jednak odpłynęły w przeszłość. Tylko jedna twarz stawała mu wciąż przed oczami. Niezmącone oblicze Susan Calvin. Kiedy wchodził na pokład statku, patrzyła na niego w swój zwykły sposób. Spokoju jej twarzy nie mąciły żadne emocje. Zapatrzył się w przestrzeń; Hiperbaza pogrążyła się już w czarnej kosmicznej otchłani. Susan Calvin! Doktor Susan Calvin! Robopsycholog Susan Calvin Kobieta–robot! Zastanawiał się, jakie były jej trzy prawa. Pierwsze prawo: Będziesz chronić robota ze wszystkich swoich sił, całym swoim sercem i całą swoją duszą. Drugie prawo: Będziesz uważać interesy Amerykańskiej Korporacji Robotów i Ludzi Mechanicznych za święte, pod warunkiem że nie będzie to kolidować z pierwszym prawem. Trzecie prawo: Będziesz mieć należny wzgląd na istotę ludzką, pod warunkiem że nie będzie to kolidować z pierwszym ani z drugim prawem. Czy ona kiedyś była młoda? — myślał z wściekłością. — Czy ona kiedykolwiek żywiła choć jedno szczere uczucie? Na kosmos! Jak bardzo pragnął zrobić coś — co by nią wstrząsnęło, co ożywiłoby tę martwą, pozbawioną wyrazu twarz. I zrobi! Na gwiazdy, zrobi. Niech no tylko wyjdzie z tego zdrowy na umyśle, a dopilnuje, żeby ją rozbić w puch, a razem z nią jej firmę, a razem z nimi ten diabelski pomiot — roboty. To właśnie ta myśl bardziej niż wszystkie obawy, skłoniła go do podjęcia ryzykownego zadania. To właśnie ta myśl pomogła mu pokonać strach, w każdym razie zapanować nad nim. Jeden z pilotów mruknął do niego, nie odwracając głowy: — Może pan skoczyć w tym miejscu. Jest jakieś pół kilometra pod nami. — Nie lądujecie? — zapytał z goryczą Black. — Mamy wyraźny rozkaz, by nie lądować. Drgania przy lądowaniu mogłyby… — A co z drganiami przy moim lądowaniu? — Taki dostałem rozkaz — powiedział pilot. Black już się nie odezwał, lecz wbił się w skafander i czekał na otwarcie komory wewnętrznej. Do metalowej powłoki skafandra wokół prawego uda miał mocno przyspawany zestaw narzędzi. Zaledwie wszedł do komory, usłyszał w słuchawkach hełmu dudniący głos: — Powodzenia, doktorze. Chwilę potrwało, zanim uświadomił sobie, że słowa te pochodziły od ludzi z załogi statku, którzy na chwilę zapomnieli o własnym lęku, o pragnieniu wyrwania się z tego przeklętego skrawka przestrzeni kosmicznej i chcieli dodać mu otuchy. — Dzięki — odparł Black niezręcznie trochę urażony. A potem znalazł się w kosmosie. Odepchnął się nogami od komory zewnętrznej i zaczął powoli spadać. Widział „Parseka”, czekającego na niego na dole, a koziołkując, w przestrzeni mógł dostrzec także długą smugę z dysz bocznych statku, który go przywiózł, a teraz wracał do Bazy. Był sam! Na przestrzeń, był samiuteńki! Czy ktoś czuł się kiedykolwiek taki samotny? Czy będzie wiedział — pomyślał z przerażeniem — jeśli… jeśli coś się zdarzy? Czy będzie miał czas to pojąć? Czy poczuje, kiedy jego mózg przestanie normalnie działać, a światło rozumu zacznie gasnąć? Czy też zdarzy się to nagle, jak cięcie ostrym nożem? Tak czy inaczej… Miał wciąż w pamięci obraz szympansa z tępym wyrazem oczu, drżącego z przerażenia. * * * Asteroida była teraz siedem metrów pod nim. Płynęła przez przestrzeń całkowicie równym ruchem. Gdyby nie działanie człowieka, nawet jedno ziarenko piasku nie drgnęłoby na niej przez nieskończenie długi czas. Przy całkowitym bezruchu Tego, wystarczyła jakaś drobna cząsteczka żwiru, żeby zablokować delikatne, urządzenie na pokładzie „Parseka” lub pyłek brudnego szlamu w wysokogatunkowym oleju, którym wysmarowane były jakieś ruchome części, żeby unieruchomić cały statek. Być może potrzeba było jedynie niewielkiej wibracji, nieznacznego drgnięcia powstającego przy zderzeniu masy z masą, aby odblokować tę ruchomą część i sprowadzić ją na wyznaczony tor. Powstałe hiperpole błyskawicznie rozkwitnie jak róża rozwijająca się na przyspieszonym filmie. Za moment jego ciało miało się zetknąć z Tym, przyciągnął więc kończyny do siebie, aby „miękko uderzyć”. Nie chciał dotykać asteroidy. Poczuł ciarki na całym ciele. To miejsce napawało go odrazą i lękiem. Zbliżał się coraz bardziej. Teraz… teraz… * * * I nic! Czuł tylko twardą powierzchnię asteroidy pod nogami i wciskający go w ziemię narastający ciężar ciała. Black otworzył powoli oczy i spojrzał w przestrzeń. Słońce było płonącą kulą, a jego ostre światło rozpraszała osłona polaryzacyjna założona na szybę hełmu Blacka. Światło gwiazd też wydawało się słabsze, ale ich rozmieszczenie było znajome. Skoro Słońce i konstelacje znajdowały się w normalnym położeniu, nadal był w Układzie Słonecznym. Mógł nawet dostrzec Hiperbazę — mały, przyćmiony półksiężyc. Zesztywniał zaszokowany, gdy nagle usłyszał jakiś głos w słuchawkach. Mówił Schloss. — Mamy pana na wizji, doktorze Black — powiedział. — Nie jest pan sam! Black mógł się roześmiać na te słowa, ale powiedział tylko cichym, wyraźnym głosem: — Wyłączcie się. Jeśli to zrobicie, nie będziecie mnie rozpraszać. Przerwa. Schloss odezwał się bardziej przymilnym tonem: — Jeśli chciałby pan meldować na bieżąco, mogłoby to złagodzić napięcie. — Przekażę wam wszystkie informacje po powrocie. Nie wcześniej — powiedział to z goryczą, a potem przesunął dłoń w metalowej rękawicy do kontrolki na klatce piersiowej i umieszczone w skafandrze radio wyłączył. Teraz mogli sobie mówić. Miał własne plany. Jeśli wyjdzie z tego cało, pokaże wszystkim, co potrafi. Podniósł się ostrożnie i stanął na Tym. Zakołysało nim lekko, gdyż bezwiedne ruchy mięśni, oszukanych prawie całkowitym brakiem grawitacji, wywołały serię niezrównoważonych przechyłów to w jedną, to w drugą stronę. W Hiperbazie wytwarzano pseudograwitacyjne pole, aby utrzymać ich na ziemi. Black odkrył, że cząstka jego umysłu zachowała wystarczającą bezstronność, aby przypomnieć sobie ten fakt i docenić go in absentia. Słońce skryło się za poszarpaną skałą. Wyraźnie widać było wirowanie gwiazd, gdyż czas pełnego obrotu asteroidy wynosił godzinę. Ze swojego miejsca Black mógł dostrzec „Parseka” i teraz ruszył ku niemu powoli, ostrożnie — niemal stąpając na palcach. Nie wywoływać wibracji. Nie wywoływać wibracji. Wciąż powtarzał w myślach to krótkie zdanie). Zanim całkowicie zdał sobie sprawę z przebytego dystansu, znalazł się przy statku. Stał przed szeregiem uchwytów, które prowadziły do komory zewnętrznej. Tam przystanął. Statek wyglądał całkiem normalnie. To jest wyglądałby normalnie, gdyby nie pierścień stalowych gałek opasujący kadłub na jednej trzeciej jego wysokości i drugi taki pierścień biegnący na dwóch trzecich wysokości statku. Urządzenia te mogły w każdej chwili stać się źródłowymi biegunami hiperpola i rzucić statek w nadprzestrzeń. Blacka ogarnęła dziwna chęć wyciągnięcia ręki i pogłaskania jednej z gałek. Był to jeden z tych irracjonalnych odruchów przypominający przelotną myśl: — A gdybym tak skoczył? — która jest prawie nieunikniona, gdy się spogląda w dół z wysokiego budynku. Black wziął głęboki oddech i poczuł, jak oblewa go zimny pot, kiedy rozszerzył palce obu rąk, a potem lekko, bardzo lekko, położył je płasko na boku statku. * * * I nic! Chwycił najniższy uchwyt i ostrożnie podciągnął się. Teraz chciałby być tak doświadczony w pracach przy grawitacji zerowej jak pracownicy budowlani. Trzeba było wywrzeć dostateczną siłę, aby przezwyciężyć bezwładność, a potem zatrzymać się. Podciąganie się o sekundę za długo groziło utratą równowagi i uderzeniem w bok statku. Wspiął się powoli, dotykając uchwytów koniuszkami palców, a nogi i biodra kołysały mu się to w jedną, to w drugą stronę, kiedy na przemian wyciągał ramiona. Dwanaście szczebli i jego palce uniosły się w powietrzu nad kontaktem otwierającym komorę zewnętrzną. Znak bezpieczeństwa stanowiła malutka zielona plama. Zawahał się jeszcze raz. Po raz pierwszy Black miał włączyć zasilanie statku. Przebiegł w myśli przez schematy połączeń i rozkłady sił. Jeśli przyciśnie kontakt, moc popłynie z mikroreaktora jak przez syfon, aby otworzyć masywną płytę metalową, która stanowiła drzwi do komory zewnętrznej. A więc? Jaki w tym sens? Jeśli nie miał pojęcia, co się zepsuło, nie mógł przewidzieć skutku zmiany kierunku mocy. Westchnął i dotknął kontaktu. Gładko, bez wstrząsu i bez dźwięku, płyta odjechała na bok, ukazując wnętrze statku. Black rzucił jeszcze jedno spojrzenie na przyjazne konstelacje (nie zmieniły się) i wszedł do rozświetlonej łagodnym światłem wnęki. Komora zewnętrzna zamknęła się za nim. Jeszcze jeden kontakt. Trzeba było otworzyć komorę wewnętrzną. Znów przystanął, żeby się zastanowić. Po otwarciu komory wewnętrznej ciśnienie powietrza wewnątrz statku nieznacznie spadnie i upłynie kilka sekund, zanim elektrolizery statku wyrównają jego poziom. A więc? Tylna płyta Boscha — by wymienić tylko jedno urządzenie — była czuła na ciśnienie, ale chyba nie aż tak czuła. Westchnął ponownie, tym razem łagodniej (skóra ścierpła mu ze strachu) i dotknął kontaktu. Komora wewnętrzna stała przed nim otworem. Wszedł do kabiny pilota na „Parseku” i serce podskoczyło mu do gardła — pierwszą rzeczą, którą zobaczył, był ekran, ustawiony na odbiór i pocętkowany gwiazdami. Zmusił się, żeby nań spojrzeć. * * * I nic! Kasjopeja była widoczna, konstelacje normalne, a on się znajdował wewnątrz „Parseka”. Pomyślał, że najgorsze ma już za sobą. Kiedy zaszedł tak daleko i pozostał w Układzie Słonecznym, kiedy zachował, jak dotąd, swój umysł, poczuł, że zaczyna odzyskiwać wiarę we własne siły. W „Parseku” panowała niemal nadprzyrodzona cisza. Black bywał już w swoim życiu na wielu statkach i zawsze w nich słyszał odgłosy życia, nawet jeśli było to tylko szurnięcie buta lub podśpiewywanie chłopca z obsługi na korytarzu. Tutaj nawet bicie jego własnego serca wydawało się stłumione. Robot na miejscu pilota siedział zwrócony do niego plecami. W żaden sposób nie okazał, że pojawienie się Blacka dotarło do jego świadomości. Black wyszczerzył zęby w dzikim uśmiechu i powiedział ostro: — Zwolnij drążek! Wstań! — jego głos w zamkniętym pomieszczeniu zabrzmiał jak grzmot. Zbyt późno przeraził się wibracji powietrza wzbudzonych głosem, ale gwiazdy na ekranie pozostały niezmienione. Robot, oczywiście, nawet nie drgnął. Nie mógł odbierać żadnych wrażeń. Nie mógł nawet reagować na Pierwsze Prawo. Siedział zastygły w trakcie czegoś, co dla niego było wiecznością, a powinno być procesem błyskawicznym. Pamiętał otrzymane rozkazy. Nie mogło zachodzić żadne nieporozumienie: „Chwyć mocno drążek. Przyciągnij go mocno do siebie. Mocno! Nie puszczaj, dopóki kontrolka nie poinformuje cię, że dwukrotnie przekroczyłeś nadprzestrzeń.” No cóż, na razie nie przekroczył nadprzestrzeni ani razu. * * * Zbliżył się ostrożnie do robota, który siedział z mocno przyciągniętym do siebie drążkiem między kolanami. To spowodowało ustawienie mechanizmu spustowego prawie na swoim miejscu. Ciepło jego metalowych rąk wygięło wtedy ten spust, na zasadzie ogniwa termoelektrycznego, akurat na tyle, aby nastąpiło zetknięcie. Black zerknął automatycznie na czytnik temperatury umieszczony na tablicy kontrolnej. Temperatura rąk robota wynosiła 37 stopni Celsjusza, tak jak powinno być. Świetnie, pomyślał z sarkazmem. Jestem sam z tą maszyną i nie potrafię nic z tym zrobić. Miał ochotę wziąć łom do ręki i rozwalić robota na kawałki. Rozkoszował się tą myślą. Mógł sobie wyobrazić przerażenie, jakie pojawiłoby się na twarzy Susan Calvin (jeśli coś mogłoby nią wstrząsnąć to był to widok roztrzaskanego robota). Jak wszystkie roboty pozytronowe, ten jednozadaniowiec był również własnością U.S. Robots, wykonano go tam i przetestowano. Nasyciwszy się swoją wyimaginowaną zemstą, ochłonął i rozejrzał się po statku. W końcu, jak dotąd, nie posunął się w swych poszukiwaniach nawet o krok. * * * Zdjął powoli skafander. Położył go delikatnie na półce. Przechodził niesłychanie ostrożnie z pomieszczenia do Pomieszczenia, badając uważnie duże powierzchnie oporowe silnika hiperatomowego, idąc za kablami i kontrolując przekaźniki pola. Nie dotykał niczego. Istniało kilkanaście sposobów dezaktywacji hiperpola, ale każdy z nich zastosowany na chybił trafił byłby katastrofalny w skutkach. Trzeba było przynajmniej w przybliżeniu wiedzieć, gdzie tkwi błąd, i dostosować do tego tok postępowania. Znalazł się z powrotem przy panelu sterowniczym i wykrzyknął zirytowany do szerokich pleców robota, będących uosobieniem śmiertelnie poważnej obojętności; — Hej! powiedz mi, co się zepsuło? Powiesz? Zapragnął nagle zaatakować urządzenia statku, walić na oślep, gdzie popadnie. Rozszarpać je i mieć to z głowy. Zdecydowanie stłumił w sobie ten impuls. Nawet jeśli zabierze mu to tydzień, jakoś wydedukuje, gdzie znajduje się odpowiedni obiekt ataku. Tyle był winien Susan Calvin i tylko w ten sposób mógł zrealizować swój plan. Obrócił się wolno na pięcie i zastanowił. Każdą część statku — od samego silnika po dowolny przełącznik dwu — stabilny — dokładnie sprawdzono i przetestowano w Hiperbazie. Było prawie niemożliwe, żeby cokolwiek mogło się zepsuć. Na statku nie było ani jednej rzeczy… Ależ tak, oczywiście, że była. Robot! Jego przetestowano w zakładach U.S. Robots i można było założyć, że oni, niech ich ogień piekielny spali, są kompetentni. Jak to wszyscy zawsze mówili? — Robot z natury potrafi lepiej wykonać zadanie. Było to normalne założenie, po części oparte na własnych kampaniach reklamowych korporacji U.S. Robots. Do określonego celu potrafili zrobić robota lepszego od człowieka. Nie „tak dobrego jak człowieka”, ale „lepszego od człowieka”. I gdy Gerald Black pomyślał o tym, wpatrując się w robota, jego brwi ściągnęły się pod niskim czołem, a jego twarz przybrała wyraz zdumienia połączonego z bezpodstawną nadzieją. Podszedł do robota i okrążył go. Zapatrzył się na jego ramiona trzymające drążek sterowniczy w pozycji spustowej, trzymające go na wieki, chyba że statek by ruszył albo własne źródło energii robota się wyczerpało. — Założę się. Założę się — wysapał Black. — Cofnął się i zamyślił głęboko. — To musi być to — powiedział. Włączył radio na statku. Jego promień nośny był już nakierowany na Hiperbazę. Szczeknął do mikrofonu: — Hej, Schloss. Schloss odpowiedział natychmiast. — Na wielki kosmos, Black… Mniejsza z tym — powiedział lapidarnie Black. — Bez przemówień. Chcę się tylko upewnić, że pan obserwuje. — Tak, oczywiście. Wszyscy obserwujemy. Niech pan posłucha… Ale Black włączył radio. Uśmiechnął się sztywno jedną stroną twarzy do kamery telewizyjnej w kabinie pilota i wybrał taką część mechanizmu hiperpola, którą obejmie obiektyw. Nie wiedział, ilu ludzi może być w sali obserwacyjnej. Mogli tam być tylko Kallner, Schloss i Susan Calvin. Mógł też być cały personel. W każdym razie da im niezłe przedstawienie. Zdecydował, że Skrzynka Przekaźnikowa Nr 3 nadaje się do tego celu. Mieściła się we wnęce ściennej, schowanej za gładkim, przymocowanym na zimno panelem. Black sięgnął do zestawu narzędziowego i wyjął szerokie płaskie, tępo zakończone urządzenie do rąbkowania. Wepchnął skafander głębiej na półkę, i odwrócił się do skrzyni przekaźnikowej. Ignorując ostatni dreszcz niepokoju Black przysunął urządzenie i przytknął je w trzech różnych miejscach wzdłuż zimnej spoiny. Pole siłowe narzędzia zadziałało sprawnie i szybko, a jego uchwyt nieznacznie się rozgrzał, gdy fala energii przypłynęła, a potem zanikła. Panel zawisł luźno. Black zerknął szybko, prawie bezwiednie, na ekran statku. Gwiazdy były na normalnym miejscu. On sam też się czuł normalnie. Tyle zachęty potrzebował, by zrealizować swój plan. Uniósł nogę i zmiażdżył butem delikatny jak piórko mechanizm we wnęce. Posypały się odłamki szkła, części metalowe powyginały się i trysnął deszcz drobnych kropli rtęci… Black oddychał ciężko. Jeszcze raz włączył radio. — Nadal pan tam jest, Schloss? — Tak, ale… — A więc melduję, że hiperpole na pokładzie „Parseka” zostało wyłączone. Zabierajcie mnie stąd. * * * Gerald Black nie czuł się bardziej bohaterem niż wtedy, gdy wyruszał na „Parseka”. Okazało się jednak, że nim jest. Ci sami ludzie, którzy go przywieźli na małą asteroidę, przybyli, żeby go stamtąd zabrać. Tym razem wylądowali. Poklepali go po plecach. Kiedy statek przyleciał do Hiperbazy, na lądowisku kłębił się zbity tłum, który przywitał Blacka wiwatami. Black pomachał ręką w kierunku tłumu i uśmiechnął się szeroko — to należy do obowiązków bohatera — ale wewnątrz nie czuł triumfu. Jeszcze nie. Tylko niecierpliwość. Triumf przyjdzie później, kiedy Black spotka się z Susan Calvin. Przystanął przed włazem statku. Rozejrzał się za nią, ale jej nie dostrzegł. Zobaczył generała Kallnera, czekającego z całą swoją odzyskaną żołnierską sztywnością i obcesową miną aprobaty przyklejoną do twarzy. Mayer Schloss uśmiechał się do niego nerwowo. — Ronson z „Prasy Międzyplanetarnej” machnął opętańczo rękami. Nigdzie nie było Susan Calvin. Kiedy stanął na twardym gruncie, odepchnął Kallnera i Schlossa na bok. — Najpierw się umyję i najem — powiedział. Nie miał żadnych wątpliwości, że przynajmniej w tamtej chwili mógł dyktować warunki generałowi i wszystkim innym. Strażnicy bezpieczeństwa utorowali mu drogę. Nie spiesząc się wziął kąpiel i zjadł posiłek w odosobnieniu, którego sam zażądał. Potem zadzwonił do Ronsona z „Prasy Międzyplanetarnej” i zamienił z nim kilka słów. Zaczekał, aż reporter oddzwoni, zanim poczuł, że może w pełni zrelaksować. Wszystko ułożyło się znacznie j, niż się spodziewał. Sama awaria statku doskonale współgrała z j ego spiskiem. W końcu zatelefonował do biura generała i zarządził konferencję. Wszystko się sprowadziło właśnie do tego — do rozkazu. Generał–major Kallner odpowiedział jak podwładny: — Tak, proszę pana. * * * Znów byli razem. Gerald Black, Kallner, Schloss — nawet Susan Calvin. Ale teraz górą był Black. Wydawało się, że wskutek jakiejś subtelnej zmiany stanowiska pani robopsycholog — z kamienną twarzą i jak zawsze niewzruszona ani triumfem, ani katastrofą — wyrzekła się mimo wszystko zaszczytu pozostawania w centrum uwagi. Doktor Schloss skubiąc paznokieć kciuka rozpoczął konferencję mówiąc ostrożnie: — Doktorze Black, wszyscy jesteśmy panu bardzo wdzięczni za odwagę i sukces. — A potem, jak gdyby chcąc od razu przygasić młodego człowieka dla zachowania zdrowej atmosfery, dodał: — Mimo to miażdżenie skrzynki przekaźnikowej piętą było krokiem nierozważnym i… no cóż, działaniem, które mogło nie przynieść sukcesu.. — To było działanie, które nie bardzo mogło nie przynieść sukcesu — powiedział Black. — Widzi pan… (to była pierwsza bomba) wtedy już wiedziałem, co się zepsuło. Schloss stanął na równe nogi. — Tak? Jest pan pewien? — Niech pan sam tam pojedzie. Teraz już nie ma zagrożenia. Powiem panu, czego szukać. Schloss usiadł powoli. Generał Kallner pełen był entuzjazmu. — Ha, jeśli to prawda, to nie słyszałem dotąd lepszej wiadomości. — To prawda — potwierdził Black. Przesunął wzrok na Susan Calvin, która nie powiedziała ani słowa. Black rozkoszował się poczuciem władzy. Zdetonował swoją drugą bombę mówiąc: Oczywiście robot. Słyszała pani, doktor Calvin? Susan Calvin odezwała się po raz pierwszy. — Słyszę. Prawdę mówiąc, raczej się tego spodziewałam. To był jedyny element wyposażenia, którego nie przetestowano w Hiperbazie. Przez chwilę Black poczuł się zgnębiony. — Nic pani o tym nie mówiła — powiedział. — Jak już doktor Schloss wspominał kilkakrotnie, nie jestem fachowcem w inżynierii eterowej — wyjaśniła doktor Calvin. — Moje przypuszczenie — a było to tylko przypuszczenie — mogło być mylne. Uważałam, że nie mam prawa uprzedzać pana do robota przed pańską misją. — W porządku, czy zgadła pani może, co się w nim zepsuło? — zapytał Black. — Nie. — Ha, był zrobiony lepiej niż człowiek. W tym sęk. Czyż to nie dziwne, że zawiodło to, co jest specjalnością U.S. Robots? Rozumiem, że przedsiębiorstwo robi roboty lepsze od ludzi. Bardzo chciał ją sprowokować, ale Susan Calvin nie podejmowała jego wyzwania. Zamiast tego westchnęła. — Mój drogi doktorze Black. Nie odpowiadam za nasz dział zbytu i promocji. Black znów poczuł się zgnębiony. Niełatwo było sobie poradzić z tą kobietą, tą Cahin. Powiedział: — Wasi ludzie zbudowali robota, żeby zajął miejsce człowieka przy sterach „Parseka”. Miał przyciągnąć drążek sterowniczy do siebie, ustawić go w odpowiedniej pozycji i pozwolić, aby ciepło jego rąk wygięło spust doprowadzając do styku. Czy mówię dość prosto, doktor Calvin. — Dość prosto, doktorze Black. — I gdyby robot nie został zrobiony lepiej od człowieka, udałoby mu się. Niestety, korporacja U.S. Robots wzięła to sobie za punkt honoru, żeby roboty były lepsze niż ludzie. Robotowi kazano pociągnąć mocno drążek sterowniczy. Mocno. Słowo to powtórzono, wzmocniono, podkreślono. No i robot zrobił, co mu kazano. Pociągnął drążek mocno. Był tylko jeden szkopuł. Robot miał co najmniej dziesięć razy więcej siły niż zwykły człowiek, dla którego ten drążek zaprojektowano. — Czy pan sugeruje… — Ja mówię, że drążek się wygiął. Akurat na tyle, żeby ustawić spust w niewłaściwej pozycji. Kiedy ciepło ręki robota odgięło ogniwo termoelektryczne, styk nie nastąpił — wyszczerzył zęby w uśmiechu. — To nie tylko fiasko jednego robota, doktor Calvin. To symboliczne fiasko całej idei robotów. — Niech pan da spokój, doktorze Black — powiedziała Susan Calvin lodowatym głosem — odrzuca pan logikę i zachowuje się jak misjonarz. Robota wyposażono zarówno w zdolność pojmowania jak i w brutalną siłę. Gdyby ludzie wydający mu rozkaz użyli raczej określeń ilościowych, zamiast głupiego przysłówka „mocno”, to wszystko by się nie zdarzyło. Gdyby powiedzieli: „pociągnij z siłą dziesięciu kilogramów”, nie byłoby tych kłopotów. — Z pani słów wynika — powiedział Black — że nieudolność robota trzeba było nadrobić pomysłowością i inteligencją człowieka. Zapewniam panią, że ludzie na Ziemi zajmą podobne stanowisko i nie będą skłonni usprawiedliwiać U.S. Robots. Nadając ponownie autorytatywny ton swemu głosowi, generał–major Kallner powiedział szybko: — Chwileczkę, Black, wszystko co zaszło należy oczywiście do informacji tajnych. — Właściwie — odezwał się nagle Schloss — pańska teoria nie została jeszcze sprawdzona. Wyślemy ekipę na statek i dowiemy się. Może nie chodzi wcale o robota. — Dopilnujecie, żeby dokonać tego odkrycia, prawda? Ciekaw jestem, czy ludzie uwierzą tej ekipie. A poza tym mam wam jeszcze coś do powiedzenia — przygotował trzecią bombę i wypalił: — Od tej chwili rezygnuję z pracy nad tym projektem. Odchodzę. — Dlaczego? — spytała Susan Calvin. — Ponieważ, tak jak pani powiedziała, doktor Calvin, jestem misjonarzem — odparł z uśmiechem Black. — Mam misję do spełnienia. Uważam, że winien jestem ludziom na Ziemi wyjaśnienia, że wiek robotów osiągnął taki punkt, w którym życie ludzkie ceni się mniej niż życie robota. Stało się już możliwe, aby rozkazać człowiekowi ryzykować własnym życiem, bo robot jest zbyt cenny, żeby go narażać na niebezpieczeństwo. Sądzę, że Ziemianie powinni o tym usłyszeć. Już i tak wielu ludzi ma zastrzeżenia do robotów. Korporacji U.S. Robots jeszcze się nie udało uzyskać pozwolenia na wykorzystanie robotów na samej Ziemi. Wierzę, że to co mam do powiedzenia, doktor Calvin, zakończy sprawę. Za tę dzisiejszą akcję, doktor Calvin, pani i pani firma, no i pani roboty — zostaniecie zmieceni z Układu Słonecznego. Black wiedział, że jego ostrzegawcze słowa pozwolą jej przygotować obronę, ale nie mógł się wyrzec tej sceny. Żył dla tej chwili, odkąd tylko wyruszył na „Parseka”, i nie potrafił z niej zrezygnować. Napawał się chwilowym błyskiem w bladych oczach Susan Calvin i wątłym rumieńcem na jej policzkach. Pomyślał sobie: Jak się pani teraz czuje, madame uczona? Kallner powiedział: — Nie otrzyma pan zgody na rezygnację, Black, ani też nie otrzyma pan zgody… — Jak pan mnie może powstrzymać, generale? Jestem bohaterem, nie słyszał pan? A stara Matka Ziemia otacza swoich bohaterów wielkimi względami. Zawsze tak robiła. Będą chcieli usłyszeć ode mnie wiadomości i uwierzą we wszystko, co powiem. I nie spodoba się im, jeśli ktoś będzie mi rzucał kłody pod nogi, przynajmniej dopóki będę świeżym, nowiuteńkim bohaterem. Rozmawiałem już z Ronsonem z „Prasy Międzyplanetarnej” i powiedziałem mu, że mam dla nich bombę, coś, co zwali wszystkich rządowych urzędasów i dyrektorów naukowych z ich pluszowych foteli, tak więc „Międzyplanetarna” będzie pierwsza w kolejce do mnie, żeby usłyszeć wiadomości. Możecie mnie tylko kazać zastrzelić, bo cóż innego wam pozostało? Sądzę zresztą, że próba zabicia mnie pogorszyłaby waszą sytuację. Tak dopełniła się zemsta Blacka. Powiedział wszystko, co chciał powiedzieć. Nie hamował się nawet w najmniejszym stopniu. Wstał, żeby odejść. * * * Chwileczkę, doktorze Black — powiedziała Susan Calvin. Jej niskiemu głosowi nie brakowało autorytetu. Black odwrócił się mimowolnie, jak uczeń na dźwięk głosu nauczycielki, ale zneutralizował ten gest rozmyślnym szyderstwem: — Przypuszczam, że chce pani coś wyjaśnić? — Wcale nie — odparła sztywno. — Pan wyjaśnił za mnie, i to całkiem nieźle. Wybrałam pana, ponieważ wiedziałam, że pan zrozumie, choć myślałam, że zrozumie pan wcześniej. Już kiedyś zetknęłam się z panem. Wiedziałam, że pan nie lubi robotów i dlatego nie będzie pan miał co do nich żadnych złudzeń. Z pańskiej kartoteki personalnej, o którą prosiłam przed przydzieleniem panu tego zadania, dowiedziałam się, że wyrażał pan dezaprobatę wobec pomysłu wysłania tego robota przez nadprzestrzeń. Pańscy zwierzchnicy mieli to panu za złe, ale ja to uważałam za punkt na pana korzyść. — O czym pani mówi, doktorko, jeśli mi pani wybaczy grubiaństwo? — O tym, że powinien pan zrozumieć, dlaczego tej misji nie można było powierzyć żadnemu robotowi. Jak pan to sam powiedział? Coś o nieudolności robota, której skutki trzeba było neutralizować pomysłowością i inteligencją człowieka. Święta racja, młody człowieku, święta racja. Roboty nie są pomysłowe. Ich umysły są skończone i można dokładnie przewidzieć na co je stać. Nawiasem mówiąc, na tym właściwie polega moja praca. Jeżeli robot dostaje rozkaz, dokładny rozkaz, może go wykonać. Jeśli rozkaz jest niedokładny, nie potrafi skorygować własnego błędu bez dalszych rozkazów. Czy właśnie tego nie zameldował pan o robocie na statku? Zatem jakim cudem moglibyśmy wysłać robota, żeby znalazł wadę w mechanizmie, kiedy nie mamy możliwości wydania dokładnego rozkazu, ponieważ sami nic nie wiemy o wadzie? „Dowiedz się, co nawaliło” to rozkaz, który można wydać człowiekowi, ale nie robotowi. Mózg człowieka, przynajmniej jak dotychczas, jest nieobliczalny. Black usiadł gwałtownie i wpatrzył się w panią psycholog z przerażeniem. Jej słowa celnie trafiały w samą podstawę jego sposobu myślenia, przysłoniętego przez emocje. Poczuł się niezdolny do podważenia jej argumentów. A nawet gorzej — czuł, że przegrał. — Mogła to pani powiedzieć przed moim odlotem — powiedział. — Mogłam — przyznała doktor Calvin — ale zauważyłam pańską jak najbardziej naturalną obawę o swoje zdrowie psychiczne. Taka przygnębiająca troska z łatwością osłabiłaby pańską skuteczność jako badacza, więc przyszło mi do głowy, że lepiej pozwolić panu myśleć, iż jedynym motywem wysłania pana była ochrona robota. To, pomyślałam sobie, wzbudzi pański gniew, a gniew, mój drogi doktorze Black, jest czasami bardzo pożyteczną emocją. Rozgniewany człowiek może przynajmniej zapomnieć o strachu, co inaczej jest trudne. Myślę, że wszystko poszło całkiem zgrabnie. — Złożyła luźno ręce na podołku i… prawie się uśmiechnęła. — Niech mnie diabli — powiedział Black. Susan Calvin zaś dodała: Tak więc, jeśli przyjmie pan ode mnie radę, proszę wrócić do swojej pracy, zgodzić się na status bohatera i opowiedzieć swojemu przyjacielowi reporterowi o szczegółach pańskiego odważnego czynu. Niech to będzie ta bombowa wiadomość, którą mu pan obiecał. Powoli, niechętnie, Black skinął głową. Schloss wyglądał, jakby mu kamień spadł z serca; Kallner wyszczerzył zęby w uśmiechu. W trakcie całej oracji Susan Calvin obaj nie powiedzieli ani słowa, a teraz — także bez słowa — wyciągnęli ręce. Z pewną rezerwą Black wymienił z nimi uścisk. Potem powiedział: — To pani udział w całej sprawie powinno się podać do wiadomości publicznej, doktor Calvin. Susan Calvin odpowiedziała lodowato: — Niech pan nie będzie niemądry, młody człowieku. To moja praca. UCIECZKA! Kiedy Susan Calvin wróciła z Hiperbazy, Alfred Lanning już na nią czekał. Staruszek nigdy nie mówił o swoim wieku, ale wszyscy wiedzieli, że przekroczył siedemdziesiąt pięć lat. Umysł miał jednak bystry i mimo że w końcu pozwolił z siebie zrobić emerytowanego dyrektora do spraw badań naukowych, przystając na Bogerta jako dyrektora pełniącego obowiązki, nie powstrzymało go to od codziennego pojawiania się w biurze. — Jak bardzo zbliżyli się do napędu hiperatomowego? — spytał. — Nie wiem — odparła z rozdrażnieniem. — Nie pytałam. — Hmm. Wolałbym, żeby się pospieszyli, bo jeśli tego nie zrobią, Consolidated może ich wyprzedzić. I nas również. — Consolidated. Co oni mają z tym wspólnego? — Cóż, nie tylko my posiadamy maszyny liczące. Nasze mogą być pozytronowe, ale to nie oznacza, że są lepsze. Robertson zwołał w tej sprawie duże zebranie na jutro. Czekał na twój powrót. * * * Robertson z Amerykańskiej Korporacji Robotów i Ludzi Mechanicznych, syn założyciela, zwrócił się do dyrektora naczelnego i jabłko Adama podskoczyło mu, kiedy powiedział: — Niech pan zacznie. Wyjaśnijmy sytuację. Dyrektor naczelny zaczął ochoczo: — Sprawa wygląda następująco, szefie. Przedstawiciele firmy Consolidated Robots przyszli do nas miesiąc temu z zabawną propozycją. Przynieśli mniej więcej pięć ton danych liczbowych, równań itp., itd. Mieli problem, rozumie pan, i chcieli odpowiedzi od Mózgu. Warunki były następujące… — Wyliczył je na grubych palcach: — Sto tysięcy dla nas, jeśli nie będzie rozwiązania i potrafimy im wskazać brakujące czynniki. Dwieście tysięcy, jeśli będzie rozwiązanie, plus koszty budowy maszyny, plus dwadzieścia pięć procent odsetek ze wszystkich uzyskanych zysków. Problem dotyczy skonstruowania silnika międzygwiezdnego… Robertson zmarszczył brwi, a jego chuda sylwetka znieruchomiała: — Mimo że mają własną maszynę myślącą. Zgadza się? — To właśnie sprawia, że cała propozycja jest podejrzana, szefie. Lewer, niech pan mówi dalej. Abe Lewer podniósł wzrok znad drugiego końca stołu konferencyjnego skrobiąc się przy tym w porośnięty szczeciną podbródek. Uśmiechnął się: — Teraz wszystko wygląda następująco, proszę pana. Firma Consolidated miała maszynę myślącą. W tej chwili jest zepsuta. — Co takiego? — Robertson poderwał się z miejsca. — To prawda. Zepsuta! Kaput. Nikt nie wie dlaczego ale ja mam kilka bardzo interesujących przypuszczeń — na przykład, że kazali maszynie zrobić dla siebie silnik międzygwiezdny, podając jej ten sam zestaw informacji, z którym przyszli do nas, i że było to zadanie ponad je siły. Teraz został z niej złom, tylko złom. — Rozumie pan, szefie? — dyrektor naczelny był niezmiernie rozradowany. — Rozumie pan? Nie ma takiej przemysłowej grupy naukowo — badawczej, która by nie i usiłowała wynaleźć silnika do przeskoku w przestrzeni, a firmy Consolidated i U.S. Robots wiodą prym w tej dziedzinie dzięki swoim robotom o supermózgach. Teraz, kiedy zepsuli własną maszynę, mamy drogę wolną. To jest sedno sprawy… eee… motywacja. Przynajmniej sześć lat im zabierze zbudowanie drugiej takiej maszyny i są pogrzebani, chyba że naszą też złamią tym samym problemem. Prezes U.S. Robots wybałuszył oczy: — Ha, nędzne kreatury… — Chwileczkę, szefie. To nie wszystko — zamaszystym gestem skierował palec na kolejnego uczestnika konferencji: — Lanning, niech pan mówi dalej! Doktor Alfred Lanning obserwował obrady z lekką pogardą — była to jego zwykła reakcja na poczynania znacznie lepiej opłacanych pracowników działów biurowego i zbytu. Ściągnął nisko niewiarygodnie białe brwi, a jego głos zabrzmiał oschle: — Z naukowego punktu widzenia sytuację — choć nie jest ona całkowicie jasna — można poddać inteligentnej analizie. Kwestia podróży międzyplanetarnych przy obecnym stanie fizyki teoretycznej jest… eee… niejasna. Sprawa jest otwarta i informacje podane przez Consolidated ich maszynie myślącej — zakładając, że te, które my posiadamy, są takie same — były podobnie otwarte. Nasz dział matematyczny przeanalizował je gruntownie i wydaje się, że firma Consolidated nie pominęła niczego. Przedłożony przez nich materiał zawiera wszystkie znane rozwinięcia teorii przeskoku w przestrzeni Franciacciego i najwidoczniej wszystkie odpowiednie dane astrofizyczne oraz elektroniczne. Sporo tego jest. Robertson śledził niespokojnie wszystkie słowa. — Za dużo dla Mózgu? — wtrącił się. Lanning pokręcił zdecydowanie głową. — Nie. Nie wiemy, jaka jest pojemność Mózgu. Chodzi o inną sprawę. O kwestię Praw Robotycznych. Przykładowo, Mózg nie mógłby nigdy dać rozwiązania postawionego przed nim problemu, jeśli to rozwiązanie wiązałoby się ze śmiercią lub krzywdą człowieka. Jeśli o niego chodzi, taki problem byłby nierozwiązalny. Jeśli w sposób kategoryczny zażąda się od niego rozwiązania tego problemu, to całkiem możliwe, że Mózg, który ostatecznie jest tylko robotem, stanąłby wobec nierozstrzygalnego dylematu i nie mógłby ani podać rozwiązania, ani omówić jego podania. Mniej więcej coś takiego musiało się przytrafić maszynie firmy Consolidated. Przerwał, ale dyrektor naczelny ponaglił go: — Proszę dalej, doktorze Lanning. Niech pan to wszystkim wyjaśni tak jak mnie. Lanning zacisnął usta i uniósł brwi spoglądając w kierunku doktor Susan Calvin, która po raz pierwszy podniosła wzrok znad swoich precyzyjnie złożonych rąk. Mówiła głosem cichym i bezbarwnym. — Charakter reakcji robota na dylemat jest zaskakujący — zaczęła. — Psychologia robotów jest daleka od doskonałości — mogę panów o tym zapewnić jako specjalistka — ale można o niej dyskutować w kategoriach jakościowych, gdyż pomimo wszystkich komplikacji wprowadzonych do pozytronowego mózgu robota, budują go ludzie i dlatego jest zbudowany zgodnie z wartościami człowieka. Człowiek złapany w pułapkę niemożliwości wyboru często reaguje odwrotem od rzeczywistości: wkraczaniem w świat ułudy albo sięganiem po alkohol, wpadaniem w histerię albo skakaniem z mostu. Wszystko sprowadza się do tego samego: odmowy lub niemożności uczciwego stawienia czoła sytuacji. I tak samo jest z robotem. Dylemat w najłagodniejszej postaci zaburzy działanie połowy jego przekaźników, a w najgorszym wypadku spali wszystkie ścieżki pozytronowe mózgu i robot będzie nie do naprawienia. — Rozumiem — powiedział Robertson, chociaż nie rozumiał. — A co z tymi informacjami, które Consolidated chce nam wcisnąć? — Niewątpliwie zawiera jeden z tych problemów, których przed robotem nie wolno stawiać — powiedziała doktor Calviri. — Ale Mózg znacznie się różni od robota firmy Consolidated. — To prawda, szefie. To prawda — dyrektor naczelny miał skłonność do energicznego wtrącania się. — Chcę, żeby pan to zrozumiał, bo to sedno całej sprawy. Oczy Susan Calvin zabłysły za okularami, ale podjęła cierpliwie: — Widzi pan, maszyny firmy Consolidated między innymi Supermyśliciel, są pozbawione osobowości. Oni stawiają na funkcjonalizm — muszą tak robić, nie mając podstawowych patentów U.S. Robots na emocjonalne ścieżki mózgowe. Ich Myśliciel jest tylko precyzyjną maszyną liczącą i pojawienie się dylematu, o jakim mówimy, od razu go niszczy. Jednakże nasza własna maszyna. Mózg, posiada osobowość — osobowość dziecka. Jest mózgiem o bardzo rozwiniętej zdolności dedukcji, ale przypomina uczonego idiotę. Tak naprawdę nie rozumie tego, co robi, po prostu to robi. A ponieważ ma naturę dziecka, jest bardziej elastyczny. Można by powiedzieć, że nie traktuje zbyt poważnie życia. Oto, co zrobimy — ciągnęła pani robopsycholog. — Podzieliliśmy wszystkie informacje Consolidated na człony logiczne. Będziemy podawać je Mózgowi pojedynczo i z dużą ostrożnością. Gdy natknie się na ten czynnik — ten, który stwarza dylemat — dziecięca osobowość Mózgu zawaha się. Jego zmysł oceny nie jest dojrzały. Nastąpi dostrzegalna przerwa w jego pracy, zanim rozpozna dylemat jako taki. I w trakcie tej przerwy automatycznie odrzuci dany człon, zanim jego ścieżki mózgowe zostaną uruchomione i zniszczone. Robertsonowi grdyka podskoczyła: — Czy ma pani co do tego całkowitą pewność? Doktor Calvin ukryła zniecierpliwienie: — Przyznaję, że w języku laików to nie ma większego sensu, ale na nic się tutaj nie zda przedstawianie analizy matematycznej tego wariantu. Zapewniam pana, że jest tak, jak mówię. — Tak więc sytuacja wygląda następująco, szefie — dyrektor naczelny wtrącił się błyskawicznie i płynnie. — Jeśli zgodzimy się na tę transakcję, możemy ją przeprowadzić w taki sposób: Mózg powie nam, który człon informacji wiąże się z dylematem. Z tego będziemy mogli wywnioskować, dlaczego istnieje dylemat. Nieprawdaż, doktorze Bogert? Oto, jak sprawa wygląda, szefie, a doktor Bogert jest najlepszym matematykiem, jakiego można znaleźć. Odpowiemy firmie Consolidated, że nie ma rozwiązania — nie bez podstaw — i odbierzemy sto tysięcy. Oni mają zepsutą maszynę: nasza jest cała. Być może tym sposobem za kilka lat będziemy mieli silnik do przeskoku w przestrzeni, czyli silnik hiperatomowy, jak go niektórzy nazywają. Bez względu na nazwę to będzie największa rzecz na świecie. Robertson zachichotał i wyciągnął rękę: — Pokażcie kontrakt. Podpiszę go. * * * Kiedy Susan Calvin weszła do nieprawdopodobnie strzeżonej piwnicy, w której znajdował się Mózg, technik z obecnej zmiany właśnie go zapytał: — Jeśli półtora kurczaka składa półtora jajka w półtora dnia, ile jajek złoży dziewięć kurczaków w dziewięć dni? Mózg odparł: — Pięćdziesiąt cztery. Technik zwrócił się do swojego kolegi: — Widzisz, ty kretynie? Doktor Calvin odkaszlnęła i wszyscy zaczęli się rozchodzić w różne strony. Jeden nieznaczny gest wystarczył, aby pozostawiono ją samą z Mózgiem. Mózg był kilkudziesięciocentymetrową kulą wypełnioną dokładnie klimatyzowanym helem, w przestrzeni całkowicie wolnej od drgań i promieniowania znajdowała się ta niesłychanie zawiła sieć włóknistych ścieżek pozytronowych tworzących sam rdzeń maszyny. Reszta pomieszczenia była zatłoczona urządzeniami pośredniczącymi między Mózgiem a światem zewnętrznym, były tam: jego głos, ramiona i organy zmysłów. — Jak się masz, Mózgu? — powiedziała łagodnie doktor Calvin. Głos Mózgu był wysoki i entuzjastyczny: — Kapitalnie, panno Susan. Pani chce mnie o coś poprosić. Widzę to. Zawsze pani trzyma książkę w ręce, kiedy chce mnie pani o coś poprosić. Doktor Calvin uśmiechnęła się łagodnie. — Cóż, masz rację, ale jeszcze nie teraz. To będzie pewien problem. Tak skomplikowany, że podamy ci go na piśmie. Ale jeszcze nie teraz. Chyba najpierw porozmawiam z tobą. — W porządku. Nie mam nic przeciwko rozmowie. — A więc posłuchaj, Mózgu, doktor Lanning z doktorem Bogertem pojawią się tu za chwilę z tym skomplikowanym problemem. Będziemy ci go podawać po trochu i bardzo powoli, ponieważ chcemy, żebyś go starannie przyswoił. Poprosimy cię o zbudowanie czegoś, jeśli potrafisz, na podstawie informacji, ale muszę cię ostrzec od razu, że rozwiązanie może się wiązać… eee… z działaniem przeciwko ludziom. — Do licha! — okrzyk był przytłumiony, przeciągły. — Uważaj na to. Kiedy dojdziemy do etapu, z którym wiąże się krzywda ludzka, a być może nawet śmierć, nie denerwuj się. Widzisz, Mózgu, w tym wypadku nie zważamy na to — nawet na śmierć; nie zważamy na nic. Tak więc kiedy dojdziesz do tego arkusza danych, po prostu zatrzymaj się, zwróć go — i to wszystko. Rozumiesz? — No jasne. O rany, śmierć ludzi! Ojej! — Uważaj, Mózgu, słyszę, że nadchodzą doktor Lanning i doktor Bogert. Powiedzą ci, na czym polega problem i wtedy zaczniemy. Bądź grzeczny… Arkusze danych były wczytywane powoli. Po każdym z nich następowała przerwa wypełniona szeptanym chichotem, który oznaczał, że Mózg pracuje. A potem zapadła cisza świadcząca o gotowości maszyny do przyjęcia następnego arkusza. Trwało to wiele godzin, podczas których wczytano w Mózg równowartość mniej więcej siedemnastu opasłych tomów fizyki matematycznej. W trakcie tego procesu twarze naukowców coraz bardziej się wydłużały. Lanning mruczał coś zaciekle pod nosem. Bogert najpierw oglądał z namysłem swoje paznokcie, a potem zaczął z roztargnieniem je obgryzać. Dopiero po zniknięciu ostatniego arkusza z grubego stosu Susan Calvin, z twarzą białą jak kreda, powiedziała: — Coś tu nie gra. Lanning z trudem wykrztusił z siebie: — Niemożliwe. Czy on… nie żyje? — Mózg? — Susan Calvin drżała. — Mózgu, słyszysz mnie? — Co? — padła roztargniona odpowiedź. — Czy pani czegoś ode mnie chce? — Rozwiązanie… — Ach, o to chodzi! Mogę to zrobić. Z łatwością zbuduję wam cały statek — jeśli dacie mi roboty. Ładny statek. To zajmie jakieś dwa miesiące. — Nie było… żadnych trudności? — Musiałem długo główkować — odparł Mózg. Doktor Calvin cofnęła się. Nadal była bardzo blada. Skinęła, żeby pozostała dwójka poszła za nią. * * * W swoim biurze powiedziała: — Nie mogę tego zrozumieć. W podanych informacjach musiało być coś, co postawiło Mózg przed dylematem, związanym prawdopodobnie ze śmiercią. Jeśli coś się zepsuło… Bogert powiedział cicho: — Maszyna mówi i to z sensem. Nie może być dylematu. Ale pani psycholog odparła pospiesznie: — Są dylematy i dylematy. Istnieją różne formy ucieczki. Przypuśćmy, że Mózg wybrał jej łagodną odmianę; być może wystarczająco poważną, aby żywić złudzenie, że potrafi rozwiązać problem, chociaż nie potrafi. Jest bardzo prawdopodobne, że oscyluje na krawędzi czegoś naprawdę niebezpiecznego i każdy najsłabszy nawet bodziec może spowodować katastrofę. — Przypuśćmy — powiedział Lanning — że nie ma żadnego dylematu. Przypuśćmy, że maszyna Cansolidated zepsuła się z powodu innego problemu albo że zepsuła się z przyczyn czysto mechanicznych. — Ale nawet wtedy — upierała się Calvin — nie moglibyśmy ryzykować. Słuchaj, teraz wszyscy muszą trzymać się z daleka od Mózgu. Przejmuję nad nim kontrolę. — W porządku — westchnął Lanning — przejmuj. A tymczasem pozwolimy Mózgowi zbudować jego statek. I jeśli go zbuduje, będziemy musieli go przetestować — przez chwilę rozważał tę sprawę w myślach. — Do tego będziemy potrzebować naszych najlepszych ludzi od prób terenowych. * * * Gwałtownym ruchem ręki Michael Donovan przygładził rude włosy, które natychmiast się podniosły i sterczały jak zwykle do góry. — A teraz obstawiaj, Greg — powiedział. — Mówią, że statek jest ukończony. Nie wiedzą, co to jest, ale jest skończone. Chodźmy, Greg. Chwytajmy od razu za stery. — Daj spokój. Mike — powiedział ze znużeniem Powell. — Te twoje dowcipy zupełnie mnie nie bawią, podobnie jak atmosfera, która tu panuje. — Posłuchaj — Donovan jeszcze raz spróbował zapanować nad swoją niesforną fryzurą — nie martwi mnie tak bardzo nasz żeliwny geniusz i jego blaszany statek. Chodzi o mój stracony urlop. I ta monotonia! Nic tylko druciki i cyfry — niewłaściwe cyfry. Czemu oni nam dają taką robotę? — Ponieważ — odparł łagodnie Powell — dla nich to żadna strata, jeśli nas stracą. Dobra, odpręż się! Zbliża się doktor Lanning. Lanning nadchodził. Jego białe brwi były równie bujne jak kiedyś, a sylwetka mimo wieku, wyprostowana i pełna życia. W milczeniu wszedł z dwoma mężczyznami rampą na górę, a potem na otwartą przestrzeń, gdzie, nie słuchając rozkazów żadnego człowieka, milczące roboty budowały statek. Zbudowały statek! żeby użyć właściwej formy czasownika. Lanning powiedział: — Roboty zaprzestały prac. Żaden nie kiwnął dziś nawet palcem. — A więc statek jest ukończony? Definitywnie? — zapytał Powell. — Skąd ja mogę wiedzieć? — Lanning był rozdrażniony, brwi ściągnął mocno w dół, aż zakryły mu oczy. — Wygląda na zrobiony. Nie zostały żadne części, a wnętrze jest wykończone na błysk. — Był pan w środku? — Tylko wszedłem i wyszedłem. Nie jestem pilotem kosmicznym. Czy któryś z was zna się na teorii silników? Donovan i Powell wymienili spojrzenia. — Mam licencję, panie dyrektorze — powiedział Donovan, ale kiedy ją czytałem ostatni raz, nic tam nie było o hipersilnikach i nawigacji podczas przeskoków w przestrzeni. Tylko zwykła dziecinna igraszka w trzech wymiarach. Lanning podniósł wzrok z wyraźną dezaprobatą i żachnął się. — Cóż, mamy ludzi od silników — powiedział lodowatym tonem. Kiedy odchodził, Powell złapał go za ramię: — Panie dyrektorze, czy wstęp na statek jest nadal zakazany? Stary dyrektor zawahał się, po czym potarł nasadę nosa: — Chyba nie. W każdym razie nie dla was dwóch. Donovan spojrzał za odchodzącym Lanningiem i wycedził krótki, wymowny epitet skierowany do jego pleców. Odwrócił się do Powella: — Georg, chciałbym mu dokładnie powiedzieć, jaki jest. — Lepiej chodź ze mną, Mike. Wnętrze statku było wykończone — tak wykończone, jak tylko można wykończyć statek. Widać to było już na pierwszy rzut oka. Żaden pedant w całym Układzie nie mógłby tak wypucować powierzchni jak te roboty. Na srebrzyście połyskujących ścianach nie zachowały się żadne ślady palców. Nie było kantów: ściany, podłogi i sufit przechodziły łagodnie jedna w drugą i w zimnym, metalicznym blasku ukrytych świateł człowieka otaczało sześć chłodnych odbić własnej, zdezorientowanej osoby. Główny korytarz był wąskim tunelem, którego twarda podłoga potęgowała odgłos ich kroków. Prowadził wzdłuż szeregu identycznych, pustych pomieszczeń. — Chyba meble są wbudowane w ścianę — odezwał się Powell. — Albo może nie mamy ani siedzieć, ani spać. Dopiero w ostatnim, położonym najbliżej dziobu, pomieszczeniu dostrzegli jakieś przedmioty. Zaokrąglone okno ze szkła przeciwodblaskowego stanowiło pierwszą wyrwę w zewsząd otaczającym ich metalu, pod nim znajdowała się jedna duża tarcza z jedną nieruchomą wskazówką ustawioną niewzruszenie na punkcie zero. — Spójrz na to! — powiedział Donovan i wskazał jedyne słowo na skali z drobną podziałką. Słowo to brzmiało „parseki”, a malutkie cyferki na prawym końcu wykrzywionego w łuk, wystopniowanego licznika wskazywały „1 000 000”. Stały tam dwa fotele: ciężkie rozłożyste i bez obić. Powell usadowił się ostrożnie na jednym z nich i stwierdził, że jest on dopasowany do kształtów ciała i wygodny. — Co o tym sądzisz? — zapytał Powell. — Moim zdaniem Mózg dostał zapalenia opon mózgowych. Wynośmy się stąd. — Pewien jesteś, że nie chcesz na to rzucić okiem? — Już to zrobiłem. Przyszedłem, zobaczyłem, skończyłem! — rude włosy Donovana zjeżyły się jak kolce: — Greg, wynośmy się stąd. Zrezygnowałem z pracy pięć sekund temu, a na ten teren nie mają wstępu osoby nie zatrudnione. Powell uśmiechnął się z samozadowoleniem i przygładził wąsy: — Dobra, Mike, zakręć ten kurek, który pompuje adrenalinę do twojego układu krwionośnego. Ja też byłem zaniepokojony, ale już mi przeszło. — Przeszło, co? Jakim cudem już ci przeszło? Zwiększyłeś swoje ubezpieczenie? — Mike, ten statek nie może latać. — Skąd wiesz? — Przeszliśmy cały statek, prawda? — Na to wygląda. — Uwierz mi na słowo, przeszliśmy. Czy widziałeś jakąś kabinę pilota z wyjątkiem tego okna i licznika w parsekach tutaj? Widziałeś jakieś stery? — Nie. — A widziałeś jakieś silniki? — Rany Julek, nie! — No właśnie! Poinformujemy o tym Lanninga, Mike. Przeklinali, błądząc wśród identycznych korytarzy, aż w końcu udało im się trafić do krótkiego przejścia prowadzącego do komory powietrznej. Donovan zesztywniał. — Czy ty ją zamykałeś, Greg? — Nie, nawet jej nie tknąłem… Szarpnij tę dźwignię, dobrze? Dźwignia nawet nie drgnęła, choć Donovan aż wykrzywił twarz z wysiłku. — Nie zauważyłem żadnych wyjść awaryjnych — powiedział Powell. — Jeśli coś tu nawaliło, będą musieli wytopić dziurę w kadłubie. — Tak, i musimy czekać, aż odkryją, że jakiś głupek nas tu zamknął — dodał wściekle Donovan. — Wracajmy do pomieszczenia z oknem. To jedyne miejsce, z którego możemy wzywać pomocy. Ale nikt nie przyszedł im z pomocą. Okrągłe okno w pomieszczeniu dziobowym już nie było błękitne i pełne światła. Było czarne, a widoczne przez nie twarde, żółte kropki gwiazd oznaczały że statek znalazł się w przestrzeni kosmicznej. Rozległ się tępy, zdwojony łoskot, gdy dwa ciała upadły na fotele. * * * Alfred Lanning natknął się na doktor Calvin tuż przed swoim biurem. Zapalił nerwowo cygaro i dał jej znak, żeby weszła. — Cóż, Susan, zabrnęliśmy dosyć daleko i Robertson staje się nerwowy — powiedział. — Jak ci idzie z Mózgiem? Susan Calvin rozłożyła ręce. — Nie ma sensu się niecierpliwić. Mózg jest wart więcej niż to, co możemy utracić na tej transakcji. — Ale wypytujesz go już od dwóch miesięcy. Głos pani psycholog był jak zwykle obojętny, ale pod tym pozornym spokojem czaiła się groźba: — Wolałbyś to sam poprowadzić? — Teraz wiesz, co miałem na myśli. — Chyba tak — doktor Calvin zatarła nerwowo ręce. — To nie takie proste. Rozpieszczałam go i sondowałam subtelnie, i jeszcze do niczego nie doszłam. Jego reakcje nie są normalne. Jego odpowiedzi są… jakieś dziwne. Ale jeszcze nie potrafię tego dokładnie określić. A dopóki nie dowiemy się, co się stało, musimy obchodzić się z nim bardzo delikatnie. Nie umiem powiedzieć, jakie proste pytanie albo uwaga, po prostu… zniszczy tę kruchą równowagę a wtedy… Cóż, wtedy będziemy mieli na głowie całkowicie bezużyteczny Mózg. Czy chcesz tego? — Cóż, nie może złamać Pierwszego Prawa. — Mnie też się tak zdawało, ale… — Nie jesteś pewna nawet tego? — Lanning był głęboko poruszony. — Nie mogę być pewna niczego, Alfredzie… Nieznośny dźwięk systemu alarmowego zabrzmiał z przerażającą nagłością. Lanning włączył natychmiast linię komunikacyjną. Wypowiedziane bez tchu słowa zmroziły go. — Susan… słyszałaś… statek odleciał — powiedział, — Pół godziny temu posłałem tych dwóch ludzi od prób terenowych do środka. Będziesz musiała znów się zobaczyć z Mózgiem. * * * Susan Calvin zapytała z wymuszonym spokojem: — Mózgu, co się stało ze statkiem? — Tym, który zbudowałem, panno Susan? — zapytał uszczęśliwiony Mózg. — Właśnie. Co się z nim stało? — Ha, zupełnie nic. Dwóch ludzi, którzy go mieli przetestować, weszło do środka i… mieliśmy wszystko przygotowane. Więc wysłałem statek. — Och… Cóż, to miło — pani psycholog poczuła, że ma pewne trudności z oddychaniem. — Sądzisz, że nic im się nie stanie? — Absolutnie nic, panno Susan. Zająłem się wszystkim. To pięę… knny statek. — Tak, Mózgu, on jest piękny, ale czy sądzisz, że mają dosyć jedzenia? Że będzie im wygodnie? — Mnóstwo jedzenia. — To wszystko może być dla nich szokiem. Mózgu. Wiesz, nie spodziewali się tego. Mózg podsumował krótko: — Nic im nie będzie. To powinno być dla nich interesujące. Interesujące? W jakim sensie? — Po prostu interesujące — odparł chytrze Mózg. — Susan — szepnął Lanning z tłumioną wściekłością — zapytaj go, czy wiąże się z tym ryzyko śmierci. Zapytaj go, jakie istnieją niebezpieczeństwa. Wściekłość wykrzywiła twarz Susan Calvin. — Siedź cicho! — Wstrząśniętym głosem zapytała Mózg: — Możemy się połączyć ze statkiem, prawda, Mózgu? — Usłyszą, jeśli wezwiecie ich przez radio. Zająłem się tym. — Dzięki. To wszystko na razie. Po wyjściu Lanning wybuchnął z furią: — Na Wielką Galaktykę, Susan, jeśli to się rozniesie, wszyscy pójdziemy z torbami. Musimy sprowadzić tych ludzi z powrotem. Dlaczego nie zapytałaś, czy nie istnieje niebezpieczeństwo śmierci — prosto z mostu? — Ponieważ — odparła Calvin przygnębiona — właśnie o tym nie mogę wspominać. Jeśli Mózg ma jakiś dylemat, jest on związany ze śmiercią. Wszelkie drastyczne wzmianki na ten temat mogłyby go całkowicie zdezintegrować. Czy wtedy będziemy w lepszej sytuacji? Słuchaj, Mózg powiedział, że możemy się z nimi połączyć. Zróbmy to, zlokalizujmy ich i sprowadźmy z powrotem. Sami pewnie nie mogą sterować; prawdopodobnie Mózg nimi zdalnie kieruje. Chodź! * * * Minęło całkiem sporo czasu, zanim Powell otrząsnął się. — Mike — wyszeptał zziębniętymi ustami — czy poczułeś jakieś przyspieszenie? Oczy Donovana były bez wyrazu. — Co? Nie… nie. A potem rudzielec zacisnął pięści i nagle zerwał się z siedzenia jak opętany, i doskoczył do zimnej szyby wygiętej w szeroki łuk. Nie zobaczył nic — z wyjątkiem gwiazd. Odwrócił się. — Greg, musieli uruchomić maszynę, kiedy byliśmy wewnątrz. Greg, wszystko zostało potajemnie zaplanowane; załatwili z robotem, żeby nas wrobił w rolę królików doświadczalnych na wypadek, gdybyśmy myśleli o wycofaniu się. — O czym ty gadasz? — zapytał Powell. — Jaki mieliby pożytek z wysyłania nas, jeśli nie wiemy, jak obsługiwać tę maszynę? Jak mamy ją sprowadzić na Ziemię? Nie, ten statek sam wystartował, i to bez żadnego widocznego przyspieszenia. — Wstał i przespacerował się powoli po kabinie. Metalowe ściany odbiły stukot jego kroków. — Mike, to najbardziej pogmatwana sytuacja, w jakiej się kiedykolwiek znaleźliśmy — powiedział matowym głosem. — A to dopiero dla mnie nowina — powiedział gorzko Donovan. — Właśnie zaczynałem się świetnie bawić, kiedy mi powiedziałeś. Powell to zignorował. — Bez przyspieszenia… co znaczy, że statek działa na zupełnie innej zasadzie niż wszystkie znane pojazdy. — W każdym razie na innej niż te, które znamy. — Innej niż wszystkie znane zasady. Nie ma silników w zasięgu kontroli ręcznej. Może są wbudowane w ściany. Może dlatego są one takie grube. — Co tam bełkoczesz? — spytał Donovan. — Czemu nie słuchasz? Mówię, że bez względu na rodzaj napędu, ten statek jest zamknięty i najwidoczniej nie przeznaczony do tego, aby nim sterować. Ten statek jest sterowany zdalnie. — Przez Mózg? — Czemu nie? — A więc myślisz, że zostaniemy tu, dopóki Mózg nie sprowadzi nas z powrotem? — Możliwe. Jeśli tak, to czekajmy spokojnie. Mózg jest robotem. Musi postępować zgodnie z Pierwszym Prawem. Nie może skrzywdzić człowieka. Donovan usiadł powoli. — Tak sądzisz? — przygładził ostrożnie włosy. — Słuchaj, te bzdury o przeskoku w przestrzeni rozłożyły robota Consolidated a długowłosi intelektualiści głoszą, że przyczyną awarii był fakt, iż podróż międzygwiezdna zabija ludzi. Któremu robotowi masz zamiar zaufać? Z tego, co rozumiem, nasz miał te same dane. Powell szarpał wściekle swoje wąsy. — Nie udawaj, że się nie znasz na robotyce, Mike — powiedział. — Zanim nastąpi jakakolwiek fizyczna możliwość, aby robot choćby zaczął łamać Pierwsze Prawo, tyle rzeczy musi wcześniej wysiąść, że do tego czasu już z dziesięć razy pozostałaby z niego kupa złomu. Tu musi istnieć jakieś proste wyjaśnienie. — No jasne. Każ tylko lokajowi obudzić mnie rano. To wszystko jest takie proste, że spokojnie się zdrzemnę. — Na Jowisza, Mike, czemu narzekasz? Mózg opiekuje się nami. Jest tu ciepło. Jest światło. Jest powietrze. Nie było nawet wystarczającego wstrząsu od przyspieszenia, żeby potargać ci włosy, gdyby można je było bardziej j potargać. — Tak? Greg, szkolili cię, czy co? Jesteś niepoprawnym optymistą. Co będziemy jeść? Co będziemy pić? Gdzie jesteśmy? Jak mamy wrócić? A jeśli zdarzy się wypadek, do jakiego wyjścia i w jakich skafandrach mamy biec? Nie widziałem tu nawet łazienki ani tych ważnych urządzeń, które się w niej znajdują. Jasne, mamy tu opiekę — i to jeszcze jaką! Głos, który przerwał Donovanowi tyradę, nie należał do Powella. Nie należał do nikogo. Po prostu tam był, zawieszony w powietrzu — tubalny i przerażający w skutkach. „GREGORY POWELL! MICHAEL DONOVAN! GREGORY POWELL! MICHAEL DONOVAN! PROSZĘ PODAĆ SWOJA OBECNA POZYCJĘ. JEŚLI WASZ STATEK REAGUJE NA URZĄDZENIA STEROWNICZE, PROSZĘ WRACAĆ DO BAZY. GREGORY POWELL! MICHAEL DONOVAN!… Polecenie powtarzano wielokrotnie z mechaniczną regularnością. — Skąd dochodzi ten głos? — zapytał Donovan. — Nie mam pojęcia — Powell mówił podnieconym szeptem: — Skąd dochodzi światło? Skąd wszystko dochodzi? — W jaki sposób mamy odpowiedzieć? — Musieli mówić w przerwach między rozbrzmiewającymi głośnym echem, powtarzającymi się słowami komunikatu. Ściany były gołe — tak gołe i gładkie, jak gładki może być wypolerowany metal. — Wykrzyczmy odpowiedź — powiedział Powell. Tak zrobili. Krzyczeli to na zmianę, to wspólnie: — Pozycja nieznana! Statek poza kontrolą! Stan rozpaczliwy! Ich glosy podnosiły się i załamywały. Szpikowali krótkie, rzeczowe zdania wrzaskliwymi i dobitnymi bluźnierstwami, ale chłodny, mechaniczny głos bez przerwy powtarzał swoje bez cienia znużenia. — Nie słyszą nas — syknął Donovan. — Nie ma urządzenia nadawczego. Tylko odbiornik. — wbił tępo wzrok w ścianę. Głos z zewnątrz powoli łagodniał i oddalał się. Wołali jeszcze, kiedy przeszedł w szept, ostatni raz zawołali ochryple, kiedy zapadła cisza. Jakieś piętnaście minut później Powell powiedział apatycznie: — Obejdźmy jeszcze raz statek. Gdzieś musi być coś do jedzenia. — W jego głosie nie pobrzmiewał optymizm. Było to prawie przyznanie się do porażki. Na korytarzu rozdzielili się, jeden z nich poszedł na prawo, a drugi na lewo. Mogli podążać za sobą, kierując się donośnym odgłosem ciężkich kroków; parę razy spotkali się na korytarzu, patrzyli wtedy na siebie przez chwilę ponurym wzrokiem, a następnie ruszali dalej. Powell zakończył poszukiwania, kiedy usłyszał uradowane okrzyki Donovana. — Hej, Greg — wrzeszczał Donovan — na statku jest instalacja wodno–kanalizacyjna. Jak mogliśmy ją przeoczyć? Dopiero po jakichś pięciu minutach odnalazł Powella w labiryncie korytarzy. Zaczął mówić: — Nadal jednak nie ma pryszniców… — ale urwał w połowie. — Jedzenie — powiedział wstrzymując oddech. Ściana ustąpiła odsłaniając zakrzywioną wnękę z dwiema półkami. Na górnej półce stała bateria puszek bez nalepek, o oszałamiającej różnorodności rozmiarów i kształtów. Emaliowane puszki na dolnej półce były jednakowe, oglądając je Donovan poczuł chłodny powiew wokół kostek. Dolna połowa wnęki stanowiła lodówkę. — Jak… jakim cudem… — Nie było tu tego przedtem — powiedział szorstko Powell. — Ten fragment ściany po prostu zniknął, kiedy przekroczyłem próg. Powell posilał się. Samopodgrzewająca się puszka miała dołączoną łyżkę; ciepły zapach pieczonej fasoli wypełnił całe pomieszczenie. — Łap puszkę, Mike! Donovan zawahał się. — Jakie mamy menu? — Skąd mam wiedzieć! Wybrzydzasz? — Nie, ale jedyne co jem na statkach to fasola. Wolałbym coś innego. — Przesunął ręką tam i z powrotem i wybrał błyszczącą owalną puszkę, której kształt sugerował, że powinna w niej być jakaś smakowita ryba. Otworzyła się przy odpowiednim nacisku. — Fasola! — ryknął Donovan i sięgnął po następną. Powell wymownie chwycił w pasie za luźne spodnie. — Lepiej to zjedz, synku — powiedział. — Zapasy są ograniczone, a możemy tu pozostać jeszcze bardzo długo. Donovan cofnął się z nadąsaną miną. — Czy to wszystko, co mamy? Jest tylko fasola? — Możliwe. — Co jest na dolnej półce? — Mleko. — Tylko mleko? — zawołał Donovan z oburzeniem. — Na to wygląda. Posiłek złożony z fasoli i mleka zjedli w milczeniu i po ich wyjściu ruchomy fragment ściany wrócił na miejsce i ponownie utworzył gładką powierzchnię. — Wszystko automatyczne — westchnął Powell. — Wszystko działa tylko na jednej zasadzie. Nigdy w życiu nie czułem się taki bezradny. Gdzie jest ta twoja instalacja wodno–kanalizacyjna? — Tam. I jej też nie było, kiedy robiliśmy pierwszy obchód. Kwadrans później znaleźli się z powrotem w pomieszczeniu z oknem, usiedli w metalowych fotelach i patrzyli na siebie w milczeniu. Powell spojrzał ponuro na jedyny licznik w kabinie. Nadal było na nim napisane „parseki”, liczba nadal kończyła się na „1 000 000”, a wskazówka nadal twardo stała na punkcie zero. * * * W supertajnym biurze Amerykańskiej Korporacji Robotów i Ludzi Mechanicznych Alfred Lanning mówił ze znużeniem: — Nie odpowiadają. Próbowaliśmy wszystkich fal: publicznych, prywatnych, kodowanych, jawnych, nawet tych podeterowych, które się teraz stosuje. A Mózg nadal nie chce nic powiedzieć? — rzucił pytanie do doktor Calvin. — Nie chce się rozwodzić nad tą sprawą, Alfredzie — powiedziała z naciskiem. — Mówi, że oni nas słyszą… a kiedy próbuję go przycisnąć, wpada… cóż, wpada w ponury nastrój. A nie wolno mu… Kto słyszał o ponurym robocie? — Może nam powiedz, co masz, Susan — zaproponował Bogert. — Bardzo proszę! Mózg przyznaje, że sam steruje całkowicie statkiem. Jest zdecydowanym optymistą co do ich bezpieczeństwa, ale nie podaje szczegółów. Nie mam odwagi przyciskać go. Zaburzenie jednak zdaje się skupiać wokół samego skoku międzygwiezdnego. Mózg się roześmiał, kiedy poruszyłam ten temat. Są też inne poszlaki, ale ta najlepiej pokazuje, na co Mózg reaguje nienormalnie. — spojrzała na pozostałych. — Mam na myśli histerię. Od razu porzuciłam ten temat i mam nadzieję, że nie wyrządziłam mu żadnej szkody. Potrafię sobie poradzić z histerią. Dajcie mi dwanaście godzin! Jeśli uda mi się doprowadzić go do normalnego stanu, sprowadzi statek z powrotem. Wydawało się, jakby Bogerta nagle poraził piorun. — Skok międzygwiezdny! — wykrzyknął. — O co chodzi? — Calvin i Lanning zawołali jednocześnie. — O wyliczenia dla silnika, które nam dał Mózg. Słuchajcie… właśnie coś mi przyszło do głowy. Wyszedł w pośpiechu. Lanning spojrzał za nim. Powiedział obcesowo do Calvin: — Ty rób swoje, Susan. * * * Dwie godziny później Bogert mówił z zapałem: — Mówię ci, Lanning, o to właśnie chodzi. Skok międzygwiezdny nie jest natychmiastowy — dopóki prędkość światła jest skończona. Życie nie może istnieć… materia i energia jako takie nie mogą istnieć w zakrzywionej przestrzeni. Nie wiem, jak to dokładnie może wyglądać, ale o to chodzi. To właśnie zabiło robota Consolidated. * * * Donovan wyglądał mizernie i czuł się przygnębiony. — Tylko pięć dni? — Tylko pięć dni. Jestem tego pewien. Donovan rozpaczliwie spoglądał wokół. Gwiazdy za szybą były znajome, ale nieskończenie obojętne. Ściany były chłodne w dotyku; światła, które niedawno znów rozbłysły, były niemiłosiernie jaskrawe; wskazówka licznika z uporem pokazywała zero; a Donovan wciąż miał w ustach smak fasoli. — Muszę się wykąpać — powiedział posępnie. Powell podniósł na krótko wzrok i powiedział: — Ja też. Nie musisz się tak krępować. Ale chyba nie chcesz się wykąpać w mleku i obywać bez picia… — W końcu i tak będziemy się obywać bez picia. Greg, w którym momencie ma się zacząć ta podróż międzygwiezdna? — Ty mi to powiedz. Może mamy tak po prostu lecieć dalej. — W końcu tam dolecimy. A przynajmniej proch naszych szkieletów — ale czy to nie kwestia naszej śmierci była źródłem awarii Mózgu? Donovan mówił odwrócony plecami do Powella: — Greg, tak się zastanawiałem. Jesteśmy w kiepskiej sytuacji. Nie możemy za wiele zrobić, tylko chodzić w kółko albo gadać do siebie. Znasz te historie o ludziach porzuconych na łaskę losu w kosmosie. Wariują na długo przed śmiercią głodową. Nie wiem. Greg, ale od chwili zapalenia świateł czuję się zabawnie. Zapadła cisza, a potem Powell odezwał się cienkim i cichym głosem: — Ja też. Na czym to polega? Rudzielec obrócił się: — Zabawne uczucie wewnątrz. Czuję w sobie jakieś walenie i cały jestem spięty. Ciężko mi oddychać. Nie mogę ustać w miejscu. — Hm–m–m. Czujesz wibracje? — Co masz na myśli? — Usiądź na chwilę i posłuchaj. Nic nie słychać, ale to się czuje — jak gdyby coś gdzieś pulsowało i wprawiało cały statek w drganie i ciebie też, razem z nim. Wsłuchaj się… — Tak… tak. Jak sądzisz, co to jest, Greg? Chyba nie przypuszczasz, że to my? — Możliwe — Powell pogłaskał powolnym ruchem swoje wąsy. — Ale może to pochodzić od silników statku. Może się przygotowuje. — Do czego? — Do skoku międzygwiezdnego. Może się do tego zbliżamy i… diabli wiedzą jak to jest. Donovan zamyślił się głęboko. A potem powiedział gwałtownie: — Jeśli tak, to dobrze. Ale żałuję, że nie możemy walczyć. To upokarzające, że musimy bezczynnie czekać. Jakąś godzinę później Powell spojrzał na swoją rękę, spoczywającą na metalowej poręczy fotela, i powiedział ze śmiertelnym spokojem: — Dotknij ściany, Mike. Donovan przyłożył rękę do ściany: — Czuję, jak się trzęsie, Greg. Nawet gwiazdy za szybą wydawały się rozmazane. Obaj mieli wrażenie, że olbrzymia maszyna nabiera mocy; pulsowanie wzrastało, jakby statek gromadził energię do potężnego skoku. Skok nastąpił nagle — był jak atak bólu. Zesztywniały Powell próbował jeszcze poderwać się z fotela. Kątem oka dostrzegł Donovana; słyszał jego piskliwy krzyk — a potem pociemniało mu w oczach i wszystko ucichło. Coś wewnątrz niego zaczęło się wić, próbowało walczyć z coraz grubszą warstwą lodu, w którą było zakuwane. Coś się wydostało na wolność i zawirowało w błysku migoczącego światła i bólu. Spadło… …i zawirowało …i poszybowało w przestrzeń …w ciszę! To była śmierć! Świat bez ruchu i bez wrażeń. Świat uśpionej, nieczułej świadomości; świadomości mroku, milczenia i bezkształtnej walki. A przede wszystkim świadomość wieczności. Powell był cieniutką, białą nitką skupiającą w sobie całe jego ego — zziębnięte i wystraszone. Potem zabrzmiały słowa, namaszczone i górnolotne, szumiąc mu w głowie kaskadą dźwięku: — Czy ostatnio twoja trumna stała się niewygodna? Dlaczego nie wypróbujesz rozciągliwej trumny Makabrego M. Truposzczaka? Jest naukowo zaprojektowana, dopasowuje się do naturalnych kształtów ciała, wzbogacono ją witaminą B1. Dla własnej wygody skorzystaj z trumny Truposzczaka. Pamiętaj… będziesz… martwy… bardzo… długo! Niezupełnie przypominało to normalny dźwięk, ale teraz ucichło i przeszło w jakiś niesamowity szept. Biała nitka, która być może była Powellem, unosiła się bezcelowo przez nierealne eony czasu otaczającego go zewsząd — i zapadła się w sobie, gdy przeszywający krzyk stu milionów upiornych głosów sopranowych zwiększył swoje natężenie do crescendo: „Uraduje mnie, gdy martwym ujrzę cię, ty hultaju, ty. Uraduje mnie, gdy martwym ujrzę cię, ty hultaju, ty. Uraduje mnie…” Po spiralnych schodach gwałtownego dźwięku refren wzrósł do niesłyszalnego pisku ponaddźwiękowego, a potem jeszcze dalej… * * * Biała nitka drżała od pulsującego bólu. Czyniła ciche wysiłki… Dobiegające zewsząd głosy brzmiały zwyczajnie. Mówił tłum; wirujący motłoch, który przelewał się w gwałtownym pędzie na łeb na szyję, pozostawiając za sobą unoszące się w powietrzu strzępy słów. — Za co cię dorwali, chłopcze? Wyglądasz na zmaltretowanego… — … prażący ogień, jak się domyślam, ale mam podstawę… — … zasłużyłem na Raj, ale stary Św. Piotr… — Nieee, miałem chody u tego chłopczyka. Prowadziłem z nim interesy… — Hej, Sam, chodź tędy… — Masz ustnik? Belzebub mówi… — … idziesz, mój dobry chochliku? Jestem umówiony z Sza… A ponad tym szumem górował pierwotny, donośny ryk, który zagłuszał wszystko inne: — SZYBKO! SZYBKO! SZYBKO!!! Ruszać się i nie przetrzymywać nas tu, w kolejce stoi jeszcze wielu innych. Przygotować zaświadczenia i sprawdzić, czy jest na nich stempel Piotra. Patrzeć, czy jesteście przy odpowiednim wejściu. Ognia dla wszystkich wystarczy. Hej, ty… TY TAM. USTAW SIĘ W KOLEJCE ALBO… * * * Biała nitka będąca Powellem cofnęła się przed napierającym krzykiem i poczuła ostre dźgnięcie palca wskazującego. Wszystko eksplodowało w tęczę dźwięków, które spadły jak krople na cierpiący mózg. Powell znów siedział w fotelu. Czuł, jak się trzęsie. Donovan otworzył szeroko oczy, które przypominały dwie szklane błękitne kule. — Greg — szepnął nieomal szlochając. — Czy byłeś martwy? — Ja… czułem się martwy — nie rozpoznał własnego, chrypliwego głosu. Próbował wstać, ale był to bezcelowy wysiłek. — Czy teraz jesteśmy żywi? Czy też czeka nas coś więcej? — Ja… czuję się żywy — odpowiedział mu ten sam ochrypły głos. — Czy… słyszałeś coś, kiedy… kiedy byłeś martwy? — zapytał ostrożnie Powell. Donovan zawahał się, a potem bardzo powoli skinął głową. — A ty? — Tak. Czy słyszałeś o trumnach… i śpiew kobiet… i tłum w kolejkach ustawiających się do Piekła? Słyszałeś? Donovan pokręcił przecząco głową. — Tylko jeden głos. — Bardzo mocny? — Nie. Cichy, ale szorstki jak zgrzyt pilnika po paznokciach. Wiesz, to było kazanie. O ogniu piekielnym. Opisywał męki… no wiesz. Kiedyś słyszałem takie kazanie… prawie takie. Pocił się. * * * Do ich świadomości dotarła obecność światła słonecznego za oknem. Było słabe, lecz błękitnobiałe — a migocząca a kropka będąca odległym źródłem światła nie była Starym Słonkiem. Powell wskazał drżącym palcem na jedyny licznik. Wskazówka tkwiła sztywno i dumnie na cienkiej jak włosek linii, przy której liczba sygnalizowała 300 000 parseków. — Mike, jeśli to prawda, to musimy się znajdować poza Galaktyką — powiedział Powell. — Do licha! — wykrzyknął Donovan. — Greg! Bylibyśmy pierwszymi ludźmi poza Układem Słonecznym. — Tak! Właśnie tak jest. Uciekliśmy Słońcu. Uciekliśmy Galaktyce. Mike, ten statek to rozwiązanie. Oznacza wolność dla całej ludzkości — wolność, możliwość dotarcia do wszystkich istniejących gwiazd: milionów, miliardów i bilionów. A potem opadł ciężko na fotel. — Ale jak mamy wrócić, Mike? Donovan uśmiechnął się niepewnie. — Żaden problem. Statek przywiózł nas tu. Statek zabierze nas z powrotem. Założę się o kolejną fasolę. — Ale Mike… zaczekaj. Mike. Jeśli zabierze nas tak samo, jak nas tu sprowadził… Donovan chciał wstać, ale zatrzymał się w pół drogi i opadł ciężko z powrotem na fotel. — Będziemy musieli… znów umrzeć. Mike — ciągnął Powell. — No cóż — westchnął Donovan — jeśli musimy, to musimy. Przynajmniej nie jest to stan stały, nie aż tak bardzo stały. * * * Susan Calvin mówiła teraz powoli. Od sześciu godzin zachęcała Mózg — sześć bezowocnych godzin. Była znużona powtórkami, znużona owijaniem sprawy w bawełnę, znużona wszystkim. — Posłuchaj, Mózgu, jeszcze tylko jedna rzecz. Musisz się specjalnie wysilić, aby dać prostą odpowiedź. Czy byłeś całkowicie pewny, że nastąpi skok międzygwiezdny? To znaczy, czy on ich zabierze bardzo daleko? — Tak daleko, jak chcą, panno Susan. Boże! To nie jest żadna sztuczka — z tym przejściem przez zakrzywioną przestrzeń. — A co zobaczą po drugiej stronie? — Gwiazdy i tak dalej. A co pani myślała? Następne pytanie samo jej się wymknęło: — A więc pozostaną przy życiu? — Jasne! — I skok międzygwiezdny nie wyrządzi im krzywdy? Zamarła, gdy Mózg nagle zamilkł. O to właśnie chodziło! Dotknęła rozjątrzonej rany. — Mózgu — odezwała się bojaźliwie błagalnym głosem — Mózgu, słyszysz mnie? Odpowiedź była słaba, wypowiedziana drżącym głosem. Mózg zapytał: — Czy muszę odpowiadać? To znaczy o skoku? — Nie, jeśli nie chcesz. Ale to by było interesujące… to znaczy, gdybyś chciał — Susan Calvin usiłowała to powiedzieć pogodnym tonem. — Ach! Wszystko pani psuje. I pani psycholog aż podskoczyła, bo nagle zrozumiała wszystko. — O Boże! — sapnęła. — O Boże! I poczuła, jak napięcie wielu godzin i wielu dni pryska w jednej chwili. Dopiero później powiedziała Lanningowi: — Mówię ci, że wszystko w porządku. Nie, teraz musisz mnie zostawić w spokoju. Statek wróci bezpiecznie, i to z załogą, a ja chcę odpocząć. I będę odpoczywać. Teraz odejdź. * * * Statek powrócił na Ziemię tak cicho i gładko, jak ją opuścił. Wylądował dokładnie w tym samym miejscu i główny właz otworzył się na oścież. Dwaj mężczyźni, którzy z niego wysiedli, stawiali kroki ostrożnie i drapali się po swoich szorstkich i porośniętych twardą szczeciną podbródkach. A potem powoli, z rozmysłem, rudowłosy mężczyzna uklęknął i złożył mocny, głośny pocałunek na betonowym pasie startowym. Dali znak ręką, aby zgromadzony tłum odsunął się na bok, i odprawili przeczącym gestem parę sanitariuszy, którzy wyskoczyli z noszami karetki pogotowia. — Gdzie jest najbliższy prysznic? — zapytał Gregory Powell. Odprowadzono ich. Wszyscy zebrali się przy stole. Była to konferencja całego personelu — wszystkich mózgów Amerykańskiej Korporacji Robotów i Ludzi Mechanicznych. Powoli, uwypuklając punkt kulminacyjny, Powell i Donovan kończyli swą obrazową opowieść. Ciszę, która zapadła później, przerwała Susan Calvin. W ciągu kilku minionych dni zdążyła odzyskać swój zwykły spokój — lecz mimo to w jej słowach czuło się zakłopotanie. — Ściśle mówiąc — powiedziała — to była moja wina… w całości. Kiedy na początku przedstawiliśmy ten problem Mózgowi, jak mam nadzieję, niektórzy z was pamiętają, zadałam sobie wiele trudu, aby podkreślić jak ważne jest odrzucenie informacji zdolnej do stworzenia dylematu. Czyniąc to, powiedziałam coś w rodzaju: „Nie denerwuj się śmiercią ludzi. Wcale nie zważamy na nią. Po prostu zwróć arkusz danych i zapomnij o sprawie”. — Hm–m–m — mruknął Lanning. — Co z tego wynika? — To oczywiste. Kiedy do jego obliczeń weszła informacja, która podawała równanie kontrolujące długość minimalnej przerwy dla skoku międzygwiezdnego, oznaczało to śmierć dla ludzi. W tym punkcie maszyna Consolidated się zepsuła. Ale ja umniejszyłam przed Mózgiem wagę śmierci — nie całkowicie, gdyż Pierwszego Prawa nie można nigdy złamać — ale wystarczająco, aby Mózg mógł powtórnie zerknąć na równanie. Wystarczająco, aby mu dać czas na uświadomienie sobie, że po zakończeniu tej przerwy ludzie powróciliby do życia — tak jak materia i energia samego statku powróciłyby do istnienia. Innymi słowy, ta tak zwana śmierć była ściśle tymczasowym zjawiskiem. Rozumiecie? Rozejrzała się. Wszyscy siedzieli zasłuchani. — Tak więc przyjął tę informację, lecz nie bez pewnego zgrzytu — ciągnęła. — Nawet pozorna śmierć i umniejszenie jej znaczenia wystarczyły, żeby nieznacznie wytrącić go z równowagi. — Wyjaśniła spokojnie: — Mózg zareagował wzmożonym poczuciem humoru… to ucieczka, rozumiecie, metoda częściowej ucieczki od rzeczywistości. Stał się figlarzem. Powell i Donovan zerwali się na równe nogi. — Co takiego? — zawołał Powell. Donovan wyraził to znacznie bardziej obrazowo. — Taka jest prawda — powiedziała Calvin. — Zatroszczył się o was i dbał o wasze bezpieczeństwo, ale nie mogliście manipulować przy sterach, gdyż nie były przeznaczone dla was — tylko dla skłonnego do żartów Mózgu. Mogliśmy dotrzeć do was przez radio, ale nie mogliście odpowiedzieć. Mieliście mnóstwo jedzenia, ale samą fasolę i mleko. Potem umarliście, że tak powiem, i odrodziliście się, ale śmierć mieliście… cóż… ciekawą. Żałuję, że nie wiem, jak on to zrobił. To był mały żart — nagroda dla Mózgu, ale nie miał na celu wyrządzenia wam żadnej krzywdy. — Żadnej krzywdy! — syknął Donovan. — Ach, gdyby tylko ten drań miał kark. Lanning uniósł rękę w uspokajającym geście. — W porządku, było niezłe zamieszanie, ale już po wszystkim. Co teraz? — Cóż — odezwał się cicho Bogert — oczywiście do nas należy ulepszenie silnika do przeskoku w przestrzeni. Musi istnieć jakiś sposób obejścia tego okresu przejściowego w skoku. Jesteśmy jedyną organizacją dysponującą superrobotem, tak więc jeśli taki sposób istnieje, tylko my możemy go znaleźć. A potem — Korporacja U.S. Robots będzie mieć wyłączność na podróże międzygwiezd ne, a ludzkość będzie miała możliwość utworzenia imperium galaktycznego. — A co z Consolidated? — spytał Lanning. — Hej — przerwał nagle Donovan — chciałbym coś zaproponować. Wpakowali U.S. Robots w niezłe tarapaty. Nie było to aż tak straszne, jak się spodziewali, i wszystko się dobrze skończyło, ale ich intencje nie były pobożne. A Gregowi i mnie najwięcej się dostało. Chcieli odpowiedzi, więc ją dostaną. Wyślijcie im ten statek, z gwarancją, i U.S. Robots może odebrać swoje dwieście tysięcy plus koszty budowy. I jeśli go zechcą przetestować… to powiedzmy, że pozwolimy Mózgowi pobawić się jeszcze trochę, zanim doprowadzimy go do normalnego stanu. — Wydaje mi się, że to słuszne i właściwe rozwiązanie — powiedział poważnie Lanning. — A także ściśle zgodne z kontraktem — dodał nieco roztargniony Bogert. DOWÓD Francis Quinn był politykiem w nowym stylu. To oczywiście wyrażenie bez znaczenia, tak jak wszystkie wrażenia tego rodzaju. Większość naszych „nowych stylów pojawiła się już w życiu społecznym starożytnej Grecji i być może — choć o tym niewiele wiemy — w starożytnej Sumerii czy w osadach nawodnych prehistorycznej Szwajcarii. By jednak uciec od tego, co zapowiada się na nudny i skomplikowany początek, najlepiej byłoby chyba od razu stwierdzić, że Quinn ani nie ubiegał się o urząd, ani nie zabiegał o głosy, nie wygłaszał przemówień i nie wrzucał swojego głosu do urn wyborczych. Jego udział w bezpośredniej, otwartej walce nie był większy niż Napoleona pod Austerlitz. A ponieważ rasowy polityk zawiera pakty nawet z diabłem, po drugiej stronie biurka siedział Alfred Lanning, ściągając swoje bujne białe brwi nad oczami, w których widać było zniecierpliwienie. Nie był zadowolony. Nawet gdyby Quinn to wiedział, nie przejąłby się tym w najmniejszym stopniu. Głos miał przyjazny; być może wynikało to z wykonywanego zawodu. — Zakładam, że zna pan Stephena Byerleya, doktorze i Lanning. — Słyszałem o nim. Tak jak i wielu ludzi. — Tak, ja też. Być może zamierza pan na niego głosować w następnych wyborach. — Trudno mi powiedzieć — odpowiedział cierpko. — Nie śledziłem trendów politycznych, więc nic mi nie wiadomo, że ubiega się o urząd. — Może być naszym następnym burmistrzem. Oczywiście teraz jest tylko prawnikiem, ale wielkie dęby… — Tak — przerwał Lanning — już słyszałem to powiedzenie. Ale zastanawiam się, czy nie moglibyśmy przejść do sprawy. — Właśnie o niej mówimy, doktorze Lanning — ton Quinna był bardzo łagodny: — W moim interesie leży, żeby utrzymać pana Byerleya co najwyżej na stanowisku prokuratora okręgowego, a w pańskim interesie leży, żeby mi w tym pomóc. — W moim interesie? Ejże! — Lanning ściągnął nisko brwi. — Cóż, zatem powiedzmy, że w interesie Amerykańskiej Korporacji Robotów i Ludzi Mechanicznych. Przychodzę do pana jako do emerytowanego dyrektora do spraw badań naukowych, ponieważ wiem, że pański status w firmie może mieć dla tej sprawy duże znaczenie. Słuchają pana z szacunkiem, a jednak pański związek z nimi nie jest już tak ścisły, żeby pan nie mógł działać swobodnie; nawet jeśli to działanie jest sprzeczne z utartymi zwyczajami. Doktor Lanning milczał przez chwilę, zastanawiając się nad tym, co przed chwilą usłyszał. — Kompletnie pana nie rozumiem, panie Quinn — powiedział łagodniej. — Nie dziwi mnie to, doktorze Lanning. Ale to wszystko jest raczej proste. Pozwoli pan? — Quinn przypalił sobie cienkiego papierosa elegancką zapalniczką, a jego gruba koścista twarz przybrała wyraz lekkiego rozbawienia. — Mówiliśmy o panu Byerleyu — postaci dziwnej i barwnej. Trzy lata temu był nieznany. Teraz jest znany bardzo dobrze. Jest silnym i uzdolnionym człowiekiem, i z całą pewnością najzdolniejszym i najinteligentniejszym prokuratorem, jakiego kiedykolwiek znałem. Niestety, nie zalicza się do moich przyjaciół… — Rozumiem — powiedział mechanicznie Lanning. Przypatrywał się swoim paznokciom. — W minionym roku — ciągnął spokojnie Quinn — miałem okazję przyjrzeć się dotychczasowemu życiu pana Byerleya — całkiem dokładnie. Widzi pan, zawsze to dobrze poddać przeszłość polityków reformatorów drobiazgowej analizie. Gdyby pan wiedział, jak często okazywało się to pomocne… — przerwał, żeby uśmiechnąć się bez humoru do jarzącego się koniuszka papierosa. — Ale przeszłość pana Byerleya jest nieszczególna. Spokojne życie w małym mieście; nauka w college’u; żona, która umarła młodo; wypadek samochodowy i powolny powrót do zdrowia; szkoła prawnicza; przyjazd do metropolii; stanowisko prokuratora. — Francis Quinn pokręcił powoli głową, po czym dodał: — Ale jego obecne życie. Ach, ono jest godne uwagi. Nasz prokurator okręgowy nigdy nie jada! Lanning gwałtownie podniósł głowę i ostro popatrzył na prawnika: — Słucham? — Nasz prokurator okręgowy nigdy nie jada — powtórzył Quinn wyraźnie wymawiając każdą sylabę. Zaraz to sprecyzuję. Nigdy nie widziano, żeby jadł albo pił. Nigdy! Czy rozumie pan wagę tego słowa? — To dla mnie całkiem nieprawdopodobne. Czy może pan ufać swoim informatorom? — Mogę im ufać i dlatego dla mnie jest to prawdopodobne. Dalej, nigdy nie widziano, żeby nasz prokurator okręgowy pił — zwykłe płyny czy alkohol — ani żeby spał. Są jeszcze inne rzeczy, ale zdaje mi się, że to wystarczy. * * * Lanning odchylił się w krześle i na chwilę zapadło między nimi pełne napięcia milczenie, a potem stary robotyk pokręcił głową. — Nie. Jeśli połączę pańskie oświadczenie z faktem, że mnie właśnie pan je przedstawił, to pańska sugestia staje się oczywista. Ale nie wydaje mi się to możliwe. — Temu człowiekowi zupełnie brakuje cech ludzkich, doktorze Lanning! — Gdyby mi pan powiedział, że on jest Szatanem w ludzkiej postaci, istniałaby nikła szansa, że panu uwierzę. — Mówię panu, że on jest robotem, doktorze Lanning. — A ja panu mówię, że to najbardziej nieprawdopodobna teoria, jaką kiedykolwiek słyszałem, panie Quinn. Znów nastała pełna napięcia cisza. — Niemniej — powiedział Quinn i zdusił starannie niedopałek papierosa — będzie pan musiał zbadać tę niemożliwość za pomocą wszelkich środków, którymi dysponuje korporacja. — Jestem pewien, że nie mógłbym podjąć żadnych takich działań, panie Quinn. Chyba nie myśli pan poważnie, że korporacja chciałaby brać udział w lokalnej polityce. — Nie ma pan wyboru. Przypuśćmy, że ujawniłbym moje informacje, bez naukowych dowodów. Poszlaki są wystarczające. — Niech pan robi, co pan chce. — Ale to by mi nie odpowiadało. Chciałbym mieć dowód. I panu też by to pewnie nie odpowiadało, gdyż taka „reklama” bardzo by zaszkodziła pańskiej firmie. Jak sądzę jest pan doskonale zorientowany w zarządzeniach zabraniających stosowania robotów na zamieszkanych światach. — Naturalnie! — padła obcesowa odpowiedź. . — Wie pan, że Amerykańska Korporacja Robotów i Ludzi Mechanicznych jest jedynym producentem pozytronowych robotów w Układzie Słonecznym i jeśli Byerley jest robotem, to jest pozytronowym robotem. Wie pan tak samo jak ja, że wszystkie roboty pozytronowe są dzierżawione, a nie sprzedawane; że korporacja pozostaje właścicielem i zarządcą każdego robota, a tym samym odpowiada za każdego z nich. — Panie Quinn, łatwo udowodnić, że korporacja nigdy nie wyprodukowała robota o charakterze humanoidalnym. — A czy jest to w ogóle wykonalne? Pytam tylko o możliwości. — Tak. To jest wykonalne. — Również nielegalnie, jak przypuszczam. Bez wpisu do waszego rejestru. — Nie mózg pozytronowy, proszę pana. Zbyt wiele czynników jest z tym związanych i odbywa się to pod ścisłym nadzorem rządu. — Tak, ale roboty się zużywają, psują, stają się niesprawne — i zostają zdemontowane. — A ich mózgi pozytronowe są powtórnie wykorzystywane lub niszczone. — Naprawdę? — Francis Quinn pozwolił sobie na nutę sarkazmu. — A gdyby jednego z nich — oczywiście przypadkowo — nie zniszczono i akurat znalazłaby się jakaś struktura humanoidalna czekająca na mózg. — To niemożliwe! — Musiałby pan to udowodnić rządowi i opinii publicznej, więc dlaczegóż nie udowodnić tego mnie. — Ale jaki mielibyśmy w tym cel? — zapytał Lanning z irytacją. — Gdzie nasza motywacja? Niech pan nam nie odmawia minimum rozsądku. — Mój szanowny panie. Korporację bardzo by ucieszyło, gdyby różne Regiony pozwoliły na wykorzystanie humanoidalnych robotów pozytronowych na zamieszkanych światach. Profity byłyby ogromne. Ale uprzedzone do robotów społeczeństwo nie zaakceptuje takich praktyk. Przypuśćmy, że udałoby się wam przekonać ludzi do robotów — patrzcie, taki zręczny prawnik, taki dobry burmistrz, a to przecież robot. Nie kupicie naszych robotów lokajów? — Kompletne urojenia. Pan roztacza przede mną jakieś absurdalne wizje. — Wyobrażam sobie. Może byśmy się jednak przekonali, kim jest Byerley. Chyba że pan chce, żeby sprawa stała się głośna. Światła w biurze przygasły, ale nie na tyle, żeby ukryć rumieniec gniewu na twarzy Lanninga. Robotyk dotknął powoli gałki i lampy ścienne ożyły łagodnym światłem. — No więc dobrze — warknął — przekonajmy się, * * * Niełatwo opisać twarz Stephena Byerleya. Z metryki urodzenia wynikało, że ma czterdzieści lat i rzeczywiście wyglądał na swój wiek, ale był pogodny, dobrze odżywiony i zdrowy. Do tego stopnia, że podkopywało to frazes o „wyglądaniu na swój wiek”. Widać to było zwłaszcza wtedy, gdy się śmiał, a teraz właśnie to robił. Zaniósł się głośnym śmiechem, który przez chwilę zamarł mu na ustach, a potem znów gruchnął… Twarz Alfreda Lanninga skrzywiła się z wyrazem dezaprobaty. Wykonał ledwo dostrzegalny gest w kierunku siedzącej za nim kobiety, a jej cienkie, anemiczne usta odrobinę się ściągnęły. Byerley zaczerpnął tchu, stopniowo się uspokajając. — Doprawdy, doktorze Lanning… doprawdy… ja… ja… robotem? Lanning wydobywał z siebie słowo po słowie: — To nie moje oświadczenie, proszę pana. Mnie całkiem by satysfakcjonowało, gdyby pan był członkiem ludzkości. Ponieważ nasza korporacja nigdy pana nie wyprodukowała, jestem święcie przekonany, że jest pan człowiekiem w każdym razie w sensie formalnym. Lecz skoro twierdzenie, że jest pan robotem, zostało nam przedstawione z całą powagą przez człowieka o pewnej pozycji… — Niech pan nie wymienia jego nazwiska, jeśli to się kłóci z pańskim poczuciem przyzwoitości, ale dla ułatwienia dyskusji przyjmijmy, że chodzi o Franka Quinna i kontynuujemy. Lanning żachnął się na tę ironiczną uwagę i na chwilę zamilkł, a potem kontynuował lodowatym tonem: — … przez człowieka wpływowego, o którego tożsamości nie mam zamiaru więcej wspominać — muszę pana prosić o pomoc w obaleniu tego zarzutu. Sam fakt, że takie twierdzenie można by wysunąć i rozpowszechnić środkami, którymi dysponuje ten człowiek, byłby ciosem dla reprezentowanej przeze mnie firmy — nawet gdyby zarzutu nigdy nie udowodniono. Czy pan mnie rozumie? — O tak, pańska sytuacja jest dla mnie jasna. Sam zarzut jest śmieszny. Sytuacja, w której się pan znajduje — nie. Przepraszam, jeśli mój śmiech pana uraził. Śmiałem się z tego, co pan powiedział na początku. Jak mogę panu pomóc? — To bardzo proste. Musi pan tylko zasiąść do posiłku w restauracji w obecności świadków, kazać zrobić sobie zdjęcie i jeść. — Przeszedłszy przez najgorszą część rozmowy, Lanning swobodnie rozsiadł się na krześle. Kobieta obok niego uważnie obserwowała Byerleya, ale nie dodała nic od siebie. Stephen Byerley uchwycił na chwilę jej wzrok, a potem odwrócił się z powrotem do robotyka. Przez pewien czas trzymał nieruchomo wyciągniętą dłoń nad przyciskiem do papieru wykonanym z brązu, stanowiącym jedyną ozdobę jego biurka. — Chyba nie mogę spełnić pańskiej prośby — powiedział spokojnie. Uniósł rękę: — Chwileczkę, doktorze Lanning. Rozumiem, że ta cała sprawa jest dla pana niesmaczna, że wciągnięto w nią pana wbrew pańskiej woli, że zmuszono pana do odegrania w niej niegodnej i śmiesznej roli. Mimo to sprawa ta wiąże się ze mną w sposób nawet bardziej prywatny, więc proszę o tolerancję. Po pierwsze, co pana skłania do myślenia, że Quinn — ten człowiek z pozycją — nie nabierał pana, żeby pana zmusić właśnie do takiego postępowania? — Cóż, wydaje się mało prawdopodobne, żeby szanowana osoba narażała się w taki absurdalny sposób, gdyby nie była przekonana, że porusza się po pewnym gruncie. W oczach Byerleya nie było wesołości. — Nie zna pan Quinna. Potrafiłby uczynić pewny grunt z występu skalnego, z którym nie mogłaby sobie poradzić nawet kozica. Przypuszczam, że przedstawił szczegóły dochodzenia, które — jak twierdzi — przeprowadził na mój temat? — Dość aby mnie przekonać, że zbyt wiele zachodu kosztowały naszą korporację próby ich obalenia, podczas gdy pan mógłby to uczynić o wiele łatwiej. — Zatem wierzy mu pan, kiedy mówi, że nigdy nie jem. Jest pan naukowcem, doktorze Lanning. Niech pan weźmie pod uwagę logikę. Nie widziano mnie jedzącego, dlatego nigdy nie jem, co było do udowodnienia. Mimo wszystko! — Stosuje pan taktykę oskarżenia sądowego, żeby zagmatwać to, co jest w rzeczywistości bardzo prostą sprawą. — Wręcz przeciwnie, próbuję wyklarować to, z czego pan za pośrednictwem Quinna usiłuje zrobić bardzo skomplikowaną sprawę. Widzi pan, nie śpię dużo — to prawda — i z całą pewnością nie sypiam na oczach ludzi. Nigdy nie dbałem o to, żeby jadać z innymi — to moja cecha indywidualna, prawdopodobnie natury neurotycznej — nie krzywdzę jednak nikogo w ten sposób. Niech pan posłucha, doktorze Lanning, proszę mi pozwolić przedstawić moją wizję tej sprawy — opartej na domniemaniach. Przypuśćmy, że mielibyśmy do czynienia z politykiem zainteresowanym pokonaniem za wszelką cenę swego przeciwnika — reformatora — i który, analizując jego życie prywatne natknął się na takie dziwactwa, o jakich przed chwilą wspomniałem. Przypuśćmy dalej, że do tego, aby skutecznie oczernić przeciwnika, wybiera pańską firmę. Czy spodziewa się pan, że on panu powie: „Taki a taki jest robotem, ponieważ rzadko kiedy jada z ludźmi i nigdy nie widziałem, żeby zasnął w trakcie sprawy. A raz, kiedy zajrzałem przez jego okno w środku nocy, on siedział z książką w ręku, zerknąłem też do jego lodówki i nie było w niej jedzenia.”. Gdyby tak panu powiedział, posłałby pana po kaftan bezpieczeństwa. Ale jeśli panu powie: „On nigdy nie śpi, on nigdy nie je”, wtedy szok wywołany tym oświadczeniem wytrąca pana z równowagi i nie pozwala dostrzec faktu, że takich twierdzeń nie można udowodnić. Daje mu pan broń do ręki, godząc się na udział swojej firmy w tej dziwnej sprawie. — Bez względu na to, proszę pana — zaczął Lanning z uporem — czy pan uważa tę sprawę za poważną czy nie, zakończenie jej będzie wymagać tylko zjedzenia jednego posiłku przy świadkach. Byerley znów odwrócił się do obserwującej go kobiety. — Przepraszam. Dobrze usłyszałem pani nazwisko, prawda? Doktor Susan Calvin? — Tak, panie Byerley. — Pani jest psychologiem korporacji U.S. Robots, prawda? — Robopsychologiem, jeśli można prosić. — Oo, czy roboty tak bardzo się różnią mentalnie od ludzi? — Ogromnie — pozwoliła sobie na ironiczny uśmiech: — Roboty są z zasady przyzwoite. Wesołość ożywiła na moment twarz prawnika. — Cóż, to ciężki cios. Ale chciałem powiedzieć następującą rzecz. Skoro jest pani psycho… robopsychologiem oraz kobietą, założę się, że zrobiła pani coś, o czym nie pomyślał doktor Lanning. — Cóż takiego? — W swojej torebce ma pani coś do jedzenia. Coś na moment przełamało wyuczoną obojętność oczu Susan Calvin. — Pan mnie zadziwia, panie Byerley — powiedziała. I po otwarciu torebki wyjęła jabłko. Bez słowa podała je. Po początkowym wzdrygnięciu się, doktor Laning śledził czujnymi oczami ich ruchy. Stephen Byerley spokojnie ugryzł jabłko i przełknął. — Widzi pan, doktorze Lanning? Doktor Lanning uśmiechnął się z tak wyraźną ulgą, że nawet linia jego brwi złagodniała. Trwało to jedną kruchą sekundę. Ciekawa byłam czy pan je zje, ale oczywiście nie dowodzi to niczego. Byerley uśmiechnął się z wyszczerzonymi zębami: — Nie? — Oczywiście, że nie. Jest rzeczą oczywistą, doktorze Lanning, że gdyby ten człowiek był robotem humanoidem, stanowiłby doskonałą imitację. Jest prawie zbyt ludzki, aby był wiarygodny. W końcu widujemy i obserwujemy istoty ludzkie przez całe nasze życie. Niemożliwe, aby wśród ludzi mógł przez tyle czasu żyć spokojnie robot, tylko z grubsza przypominający człowieka. Niech pan zauważy fakturę skóry, jakość tęczówek, strukturę kostną ręki. Jeśli jest robotem, to żałuję, że nie korporacja U.S. Robots go zrobiła, bo to niezła robota. Zatem czy przypuszcza pan, że ktoś, kto tak dopracował wszystkie szczegóły, zapomniałby wyposażyć go w mechanizmy regulujące trawienie, wydalanie i sen? Choćby na wypadek sytuacji awaryjnych, takich jak ta. Tak więc fakt, że potrafi jeść, niczego naprawdę nie dowodzi. — Chwileczkę — warknął Lanning — nie jestem aż takim głupcem, za jakiego oboje mnie macie. Nie interesuje mnie problem człowieczeństwa pana Byerleya. Interesuje mnie wyciągnięcie korporacji z dołka. Posiłek w miejscu publicznym zakończy sprawę i stanie się tak bez względu na to, co zrobi pan Quinn. Możemy pozostawić subtelniejsze szczegóły prawnikom i robopsychologom. — Ależ doktorze Lanning — powiedział Byerley — zapomina pan o aspekcie politycznym sytuacji. Tak gorąco pragnę zostać wybrany, jak gorąco Quinn pragnie mnie powstrzymać. Nawiasem mówiąc, czy nie zauważył pan, iż używa pan jego nazwiska? To taki mój tani, krętacki podstęp. Wiedziałem, że da się pan złapać przed końcem naszej rozmowy. Lanning oblał się rumieńcem. — Co mają z tym wspólnego wybory? — Reklama działa w obie strony, panie doktorze. Jeśli Quinn chce mnie nazywać robotem i ma dość zimnej krwi, żeby to zrobić, ja mam dość zimnej krwi, żeby grać według jego reguł. — To znaczy, że pan… — Lanning był całkiem szczerze przerażony. — Właśnie. To znaczy, że pozwolę mu przystąpić do rzeczy, wybrać sznur, sprawdzić jego wytrzymałość, odciąć odpowiednią długość, zawiązać pętlę, włożyć tam jego głowę i szeroko się uśmiechnąć. Ją zrobię resztę. — Jest pan ogromnie pewny siebie. Susan Calvin wstała. — Chodź, Alfredzie, na pewno nie zmieni zdania pod naszym wpływem. — Widzi pani — Byerley uśmiechnął się łagodnie. — Zna się pani również na psychologii człowieka. * * * Byerley zaparkował samochód na automatycznych szynach prowadzących do podziemnego garażu, a sam poszedł ścieżką do frontowych drzwi swojego domu. Jego twarz nie wyrażała tej pewności siebie, o której mówił doktor Lanning. Kiedy wszedł, osoba na wózku inwalidzkim uniosła wzrok i uśmiechnęła się. Przyjazne uczucia rozjaśniły twarz Byerleya. Podszedł do wózka. — Późno wróciłeś, Steve — chrapliwy, chropowaty szept wydobył się z ust na zawsze wykrzywionych grymasem przypominającym nieprzyjemny uśmiech. Połowa twarzy kaleki była tylko zabliźnioną tkanką. — Wiem, John, wiem. Ale dziś stanąłem wobec zaskakującego interesującego problemu. — Tak? — w jasnych oczach pojawił się niepokój, którego nie mogła wyrazić pokiereszowana twarz. — Ale to nie było coś, z czym nie mógłbyś sobie poradzić? — Nie mam całkowitej pewności. Może będę potrzebował twojej pomocy. To ty tu jesteś genialny. Czy chce żebym cię zabrał do ogrodu? Mamy dziś piękny wieczór?. Dwa silne ramiona uniosły Johna z wózka. Byerley delikatnie objął jedną ręką barki kaleki, a drugą wsunął pod jego owinięte nogi. Powoli i ostrożnie przeszedł przez pokoje, zszedł po łagodnie opadającej rampie zbudowanej z myślą o wózku inwalidzkim i wyszedł tylnym wyjściem do otoczonego murem i siatką drucianą ogrodu za domem. — Dlaczego nie pozwolisz mi skorzystać z wózka, Steve? To niemądre. — Bo wolę cię nieść. Masz coś przeciwko temu? Wiem, że to dla ciebie duża przyjemność, kiedy możesz go na chwilę opuścić, a i mnie sprawia radość to, że mogę cię od niego uwolnić. Jak się dziś czujesz? — z wielką ostrożnością ułożył Johna na chłodnej trawie. — Jak mam się czuć? Ale opowiedz mi o swoich kłopotach. — Quinn oprze swoją kampanię na twierdzeniu, że jestem robotem. John rozwarł szeroko oczy. — Skąd wiesz? To niemożliwe. Nie wierzę. — Och, daj spokój, mówię ci, że to prawda. Przysłał mi do biura jednego z tych wielkich naukowców z Amerykańskiej Korporacji Robotów i Ludzi Mechanicznych, żeby się ze mną spierać. John powoli rwał rękami trawę. — Rozumiem. — Ale możemy mu pozwolić wybrać broń — powiedział Byerley. — Mam pewien pomysł. Posłuchaj i powiedz mi, czy to jest realne… * * * Scena rozgrywająca się tamtego wieczoru w biurze Alfreda Lanninga była festiwalem wymownych spojrzeń. Francis Quinn dosłownie wpił się wzrokiem w Alfreda Lanninga. Lanning wpatrywał się gniewnie w Susan Calvin, która z kolei patrzyła obojętnie na Quinna. W końcu Francis Quinn przerwał tę scenę, próbując nadać swemu głosowi niefrasobliwy ton: — To blef. Wymyśla wszystko na poczekaniu. — Czy chce pan zaryzykować, panie Quinn? — zapytała doktor Calvin obojętnym tonem. — Cóż, tak naprawdę to wasze ryzyko. — Proszę posłuchać — Lanning ukrył swoje obawy pod maską gniewu — zrobiliśmy, o co pan prosił. Widzieliśmy oboje, jak ten człowiek je. Absurdem byłoby przypuszczać, że on jest robotem. — Czy pani też tak uważa? — Quinn zwrócił się do Susan Calvin. — Lanning mówił, że jest pani ekspertem. Lanning prawie groził: — Słuchaj, Susan… Quinn przerwał gładko: — Czemu nie pozwoli jej pan mówić, człowieku? Od pół godziny siedzi tu i milczy jak zaklęta. Lanning czuł się wyraźnie znękany. Był bliski utraty zmysłów. — No dobrze — powiedział. — Powiedz, co myślisz, Susan. Nie będziemy ci przerywać. Susan Cahan spojrzała na niego ponuro, a potem wlepiła chłodny wzrok w pana Quinna. — Są tylko dwa sposoby udowodnienia, że Byerley jest robotem, proszę pana. Jak dotąd przedstawił pan poszlaki, na podstawie których może pan rzucić oskarżenie, ale nic pan nie udowodni. Myślę, że pan Byerley jest dostatecznie sprytny, żeby odeprzeć takie zarzuty. Prawdopodobnie sam pan o tym wie, inaczej nie przyszedłby pan tutaj. To że Byerley jest robotem, można udowodnić na dwa sposoby: metodą fizyczną i metodą psychologiczną. Wybierając metodę fizyczną musiałby pan zrobić mu sekcję albo zastosować promienie rentgena. Jak to zrobić, to byłby już pański problem. Posługując się metodą psychologiczną jego zachowanie trzeba by poddać analizie gdyż jeśli jest robotem pozytronowym, musiałby się stosować do Trzech Praw Robotyki. Nie jest możliwe skonstruowanie mózgu pozytronowego bez nich. Czy pan je zna, panie Quinn? Wyrecytowała je dokładnie i wyraźnie, cytując słowo w słowo słynne zdania napisane tłustym drukiem na pierwszej stronie „Podręcznika robotyki”. — Słyszałem o nich — powiedział niedbale Quinn. — Zatem łatwo zrozumieć cały problem — odparła oschle pani psycholog. — Jeśli pan Byerley złamie którekolwiek z tych trzech praw, nie jest robotem. Niestety działa to tylko w jedną stronę. Jeśli będzie postępował zgodnie z tymi zasadami, nie będzie to wcale dowodziło, że jest robotem. Quinn uniósł uprzejmie brwi. — Dlaczego nie, pani doktor? — Proszę się zastanowić, Trzy Prawa Robotyki są podstawowymi nakazami wielu systemów etycznych na świecie. Oczywiście każdy człowiek posiada instynkt samozachowawczy. Dla robota to Trzecie Prawo. Także każdy porządny człowiek — dla którego ważne są więzi społeczne i poczucie odpowiedzialności — ma obowiązek podporządkowywać się odpowiednim władzom: słuchać swojego lekarza, szefa, rządu, psychiatry, kolegi; przestrzegać praw; postępować zgodnie z zasadami; podporządkować się obyczajom — nawet wtedy, gdy nie jest to wygodne czy bezpieczne. Dla robota to Drugie Prawo. Człowiek żyjący w zgodzie z obowiązującymi zasadami etycznymi ma kochać innych jak siebie samego, chronić bliźnich, ryzykować życiem dla ich ratowania. Dla robota to Pierwsze Prawo. Mówiąc wprost — jeśli Byerley postępuje zgodnie ze wszystkimi Prawami Robotyki, może być robotem albo może być po prostu bardzo porządnym człowiekiem. — Ale — powiedział Quinn — mówi mi pani, że nigdy mu nie można udowodnić, że jest robotem. — Być może potrafię udowodnić, że nie jest robotem. — Nie takiego dowodu chcę. — Przyjmie pan taki dowód, jaki jest możliwy do przeprowadzenia. Nikt poza panem nie odpowiada za pańskie zachcianki. * * * W tym momencie Lanningowi przyszła do głowy pewna myśl. — Czy ktoś się zastanowił — zapytał zgrzytając zębami, że prokurator okręgowy to raczej dziwne zajęcie dla robota? Oskarżanie ludzi, skazywanie ich na śmierć, wyrządzanie im ogromnej krzywdy… Quinn nagle się zapalił. — Nie, nie może pan się z tego wykręcić w ten sposób. Urząd prokuratora okręgowego nie czyni z niego człowieka. Nie zna pan jego rejestru? Nie wie pan, że chełpi się, iż nigdy nie wnosił oskarżenia przeciwko niewinnemu człowiekowi? Że wielu ludzi uniknęło sprawy sądowej, ponieważ dowody przeciwko nim nie zadowoliły go, mimo że prawdopodobnie mógłby przekonać ławę przysięgłych. Właśnie tak się sprawa przedstawia. Chude policzki Lanninga zadrżały. — Nie, Quinn, nie. W Prawach Robotyki nic nie mówi się o winie człowieka. Robot nie może oceniać, czy człowiek zasługuje na śmierć. Nie jemu decydować. Nie może skrzywdzić człowieka — obojętne czy jest on łotrem czy aniołem. W głosie Susan Calvin słychać było zmęczenie. — Alfredzie — powiedziała — nie mów głupstw. A co jeżeli robot natknąłby się na szaleńca podkładającego ogień pod dom z ludźmi w środku? Powstrzymałby szaleńca, prawda? — Oczywiście. — I jeśli jedynym sposobem byłoby zabić go… Z gardła Lanninga dobiegł słaby odgłos. I nic więcej. — Wiemy, Alfredzie, oboje, że robot zrobiłby wszystko, co w jego mocy, żeby go nie zabić. Gdyby szaleniec umarł, robot wymagałby leczenia psychoterapeutycznego, inaczej mógłby postradać zmysły od postawionego przed nim konfliktu: złamania Pierwszego Prawa w celu postąpienia zgodnie z Pierwszym Prawem w wyższym sensie. Ale człowiek byłby martwy, a sprawcą jego śmierci byłby robot. — Czy Byerley postradał zmysły? — zapytał Lanning z całym sarkazmem, na jaki potrafił się zdobyć. — Nie, ale sam nie zabił żadnego człowieka. Ujawnia fakty, które mogą świadczyć, że konkretny człowiek jest niebezpieczny dla masy innych ludzi, których nazywamy społeczeństwem. Ochrania większą liczbę ludzi i w ten sposób pozostaje wierny Pierwszemu Prawu z maksymalnym potencjałem. Dalej się nie posuwa. To sędzia potem skazuje przestępcę na śmierć lub więzienie po tym, jak ława przysięgłych orzeka jego winę. To dozorca wtrąca go do więzienia, a kat wykonuje egzekucję. A pan Byerley nic nie robi, tylko ustala prawdę i pomaga społeczeństwu. Prawdę mówiąc, panie Quinn, kiedy pan zwrócił naszą uwagę na tę sprawę, zapoznałam się z karierą pana Byerleya. Odkryłam, że w swoich mowach końcowych do ławy przysięgłych nigdy nie żądał kary śmierci. Odkryłam również, że przemawiał za zniesieniem kary śmierci i dał hojne datki instytucjom naukowo–badawczym zajmującym się neurofizjologią przestępców. Najwyraźniej wierzy raczej w leczenie niż karanie zbrodni. Uważam to za znaczący fakt. — Naprawdę? — Quinn uśmiechnął się. — Być może w tym kryje się prawdziwa istota Byerleya. — Być może. Po co temu zaprzeczać? Takie działania; mógłby podejmować albo robot, albo bardzo prawy i przyzwoity człowiek. Ale widzi pan, nie można odróżnić i robota od najlepszego z ludzi. Quinn odchylił się w krześle. Głos mu drżał ze zniecierpliwienia. — Doktorze Lanning, stworzenie robota humanoidalnego, który by doskonale imitował z wyglądu człowieka, jest rzeczą całkowicie możliwą, prawda? Lanning chrząknął i zastanowił się. — Korporacja U.S. Robots już to robiła eksperymentalnie — powiedział niechętnie — oczywiście bez dodawania mózgu pozytronowego. Przy wykorzystaniu komórek człowieka i kontroli hormonalnej można wyhodować ludzkie ciało i skórę na szkielecie z porowatych tworzyw silikonowych, które z zewnątrz wyglądają jak kości. Oczy, włosy, skóra byłyby naprawdę ludzkie, a nie humanoidalne. A po włożeniu mózgu pozytronowego i innych niezbędnych mechanizmów, uzyskuje się robota humanoidalnego. — Ile by to zabrało czasu? — zapytał krótko Quinn. Lanning zastanowił się. — Mając całe wyposażenie — mózg, szkielet, komórki, odpowiednie hormony i radiacje — powiedzmy, dwa miesiące. Polityk wstał z krzesła. — A więc zobaczymy, jak wyglądają trzewia pana Byerleya. Będzie to oznaczać reklamę dla U.S. Robota — ale dałem wam szansę. Kiedy zostali sami, Lanning odwrócił się niecierpliwie do Susan Calvin. — Dlaczego się upierasz… Przerwała mu z wielką gwałtownością. — Czego chcesz: prawdy czy mojej rezygnacji? Nie będę kłamać dla ciebie. Korporacja potrafi zatroszczyć się o siebie. Nie bądź tchórzem. — A co — powiedział Lanning — jeżeli on otworzy Byerleya, a z niego wypadną kółeczka i zębatki. Co wtedy? — Nie otworzy Byerleya — powiedziała pogardliwie Całym. — Byerley jest co najmniej tak samo sprytny jak Quinn. * * * Wieść o prokuratorze–robocie spadła na miasto na tydzień przed nominacją Byerleya. Ale „spadła” to niewłaściwe słowo. Wtoczyła się do miasta, wczłapała do niego, wpełzła. Ludzie zaczęli się śmiać i posypały się żarty. Jednak sterujący wszystkim Quinn zapoczątkował nowy etap, w którym śmiech stał się już wymuszony, pojawiła się niepewność i ludzie zaczęli się zastanawiać. Nikt nie zdołałby zapanować nad atmosferą zjazdu, i która była bardzo nerwowa, choć nie planowano żadnego pojedynku. Już od tygodnia wiadomo było, że tylko Byerley mógł otrzymać nominację. Nie miał go kto zastąpić, więc musieli nominować jego, ale wywołało to kompletne zamieszanie. Sytuacja nie wyglądałaby tak źle, gdyby przeciętny obywatel nie był rozdarty między ogromem zarzutu — jeśli był prawdziwy — a jego sensacyjnym szaleństwem — jeśli był fałszywy. Nazajutrz po nominacji Byerleya — dokonanej dla formy i nieszczerze — jakaś gazeta w końcu opublikowała najważniejsze watki długiego wywiadu z doktor Susan Calvin, „światowej sławy ekspertem w dziedzinie psychologii robotów i pozytroniki”. Po tej publikacji rozpętało się istne piekło. Na to właśnie czekali fundamentaliści. Nie tworzyli oni żadnej partii politycznej i nie wyznawali żadnej formalnej religii. Zasadniczo byli to ludzie, którzy nie przystosowali się do przemian społecznych wywołanych rozwojem nowych technologii. Sami siebie nazywali Zwolennikami Prostego Życia. Łaknęli życia, które osobom praktykującym je prawdopodobnie wydawało się nie takie znów proste i które przez to same były Zwolennikami Prostego Życia. Fundamentaliści nie potrzebowali nowego powodu, żeby nienawidzić robotów i producentów robotów; ale nowy powód — taki jak oskarżenie wysunięte przez Quinna i analiza przeprowadzona przez doktor Calvin — wystarczał, aby po raz kolejny głośno zamanifestować nienawiść do tego wszystkiego, co symbolizowały roboty. Olbrzymie zakłady Amerykańskiej Korporacji Robotów i Ludzi Mechanicznych stały się twierdzą, wypełnioną uzbrojonymi strażnikami. Korporacja przygotowywała się do wojny. W domu Stephena Byerleya roiło się od policji. Kampania polityczna, skupiona wokół tej jednej sprawy, przypominała kampanię tylko w tym sensie, że wypełniała lukę pomiędzy nominacją i wyborami. Stephen Byerley nie pozwolił, aby wścibscy, mali ludzie rozpraszali jego uwagę. Nie robił na nim wrażenia widok umundurowanych policjantów kręcących się dosłownie wszędzie, Zgodnie z tradycją swojej kasty, reporterzy i fotografowie czekali przed domem, za szeregiem ponurych strażników. Jedna ze stacji telewizyjnych miała nawet skaner skierowany na puste wejście do skromnego domu prokuratora, przed którym stał teraz sztucznie podekscytowany spiker wygłaszający nadęty komentarz do kamery. Ruchliwy, mały człowiek wystąpił naprzód. W wyciągniętej ręce trzymał jakiś wypełniony formularz. — Panie Byerley, to jest nakaz sądowy upoważniający mnie do przeszukania tej posesji. Mam sprawdzić, czy nie ma tu nielegalnych… eee… ludzi mechanicznych lub robotów jakiegokolwiek rodzaju. Byerley podniósł się, żeby wziąć dokument do ręki. Zerknął na niego obojętnie i oddając go uśmiechnął się. — Wszystko w porządku. Proszę zaczynać. Niech pan wykonuje swoją pracę. Pani Hoppen… — zawołał do swojej gospodyni, która niechętnie wyszła z pokoju obok — …proszę pójść z panami i pomóc im w miarę możliwości. Mały człowiek o nazwisku Harroway nie zdołał nawet uchwycić wzroku Byerleya, zawahał się więc, a potem czerwony ze złości wymamrotał do dwóch policjantów: „Chodźcie”. Wrócił po dziesięciu minutach. — Skończone? — zapytał Byerley tonem osoby, która nie jest szczególnie zainteresowana ani pytaniem, ani odpowiedzią na nie. Harroway odchrząknął i wydobył z siebie piskliwy falset, więc ze złością zaczął na nowo: — Niech pan posłucha, panie Byerley, dostaliśmy specjalne instrukcje, żeby przeszukać dom bardzo dokładnie. — I nie zrobiliście tego? — Powiedziano nam, czego dokładnie mamy szukać. — Tak? — Krótko mówiąc i nie bawiąc się w przesadne subtelności, panie Byerley, kazano nam przeszukać pana. — Mnie? — zapytał prokurator z uśmiechem. — I jak zamierzacie to zrobić? — Mamy urządzenie wykorzystujące promieniowanie Penet… — Zatem mam zostać prześwietlony, co? Macie upoważnienie? — Widział pan nakaz. — Mogę go zobaczyć jeszcze raz? Czoło Harrowaya błyszczało od potu, kiedy po raz drugi podawał Byerleyowi dokument. Domniemany robot powiedział zrównoważonym głosem: Czytam tutaj opis tego, co macie przeszukać, cytuję: dom należący do Stephena Byerleya, znajdujący się przy ulicy Willow Grove 355 w Evanstron, wraz z należącym do niego garażem, magazynem bądź też innymi budynkami, wraz z wszystkimi terenami należącymi do niego”… — i tak dalej. Zupełnie w porządku. Ale, mój dobry człowieku, nie ma tu nic o przeszukiwaniu mojego wnętrza. Ja nie jestem częścią tej posesji. Może pan przeszukać moje ubranie, jeśli się panu zdaje, że ukryłem robota w kieszeni. Harroway nie miał żadnych wątpliwości co do tego, komu zawdzięcza swoje stanowisko. Nie zamierzał się wycofać mając szansę zdobycia znacznie lepszej, to jest lepiej płatnej posady. — Niech pan posłucha — powiedział usiłując zapanować nad gniewem. — Wolno mi przeszukać meble i wszystkie inne rzeczy w pańskim domu. Pan w nim jest, prawda? — Obserwacja godna uwagi. Jestem w nim. Ale nie jestem meblem. Jako obywatel z dużym poczuciem odpowiedzialności — mam zaświadczenie od psychiatry, które tego dowodzi — mam pewne prawa zgodnie z przepisami okręgowymi. Przeszukiwanie mnie oznaczałoby pogwałcenie mojego prawa do prywatności. Ten dokument jest niewystarczający. — Jasne, ale jeśli pan jest robotem, nie ma pan prawa do prywatności. — Prawda — ale dokument tego nie precyzuje. W domyśle uznaje mnie za człowieka. — Gdzie? — Harroway schwycił nakaz. — Tam, gdzie jest napisane: „miejsce zamieszkanie należące do” i tak dalej. Robot nie może być właścicielem nieruchomości. I może pan powiedzieć swojemu pracodawcy, panie Harroway, że jeśli spróbuje wydać dokument, który nie będzie mnie uznawał za człowieka, natychmiast wytoczę mu proces cywilny, który go zmusi do udowodnienia, że jestem robotem, na podstawie informacji obecnie będących w jego posiadaniu albo do zapłacenia olbrzymiej kary za próbę niesłusznego; pozbawienia mnie praw, gwarantowanych mi przez przepisy okręgowe. Niech pan mu to powie, dobrze? Harroway pomaszerował do drzwi. Odwrócił się. — Jest pan chytrym prawnikiem… — Wsunął rękę do kieszeni. Przez krótką chwilę stał nieruchomo. A potem wyszedł, uśmiechnął się do kamery, pomachał ręką reporterom i krzyknął: — Jutro będziemy coś dla was mieli, chłopcy. To będzie coś ekstra. W samochodzie rozsiadł się wygodnie, wyjął z kieszeni niewielki mechanizm i starannie go sprawdził. Po raz pierwszy w życiu zrobił zdjęcie za pomocą odbicia promieni rentgenowskich. Miał nadzieję, że wykonał to prawidłowo. Quinn i Byerley nigdy nie spotkali się twarzą w twarz. Ale rozmowa przez wizjofon bardzo przypominała takie spotkanie, nawet jeśli jeden dla drugiego stanowił jedynie czarno–biały elektroniczny obraz na ekranie. To Quinn zadzwonił. Zaczął obcesowo, jak przystało na polityka w „nowym stylu”: — Pomyślałem sobie, że chciałby pan wiedzieć, Byerley, że zamierzam ogłosić publicznie fakt noszenia przez pana osłony ochronnej przed promieniowaniem Penet. — Czyżby? W takim razie już pan to prawdopodobnie zrobił Coś mi się zdaje, że nasi przedsiębiorczy przedstawiciele prasy od dłuższego czasu podłączają się do moich różnych linii łącznościowych. Wiem, że moje telefony biurowe są na podsłuchu, dlatego przez ostatnie tygodnie właściwie nie wychodzę z domu — Byerley mówił przyjaznym, prawie swobodnym tonem. Quinn zacisnął nieznacznie usta: — Ta rozmowa jest zabezpieczona od podsłuchu — całkowicie. Robię to kosztem pewnego ryzyka osobistego. — Wyobrażam sobie. Nikt nie wie, że pan się kryje za tą kampanią. Przynajmniej nikt tego nie wie oficjalnie. Każdy o tym wie nieoficjalnie. Nie przejmowałbym się tym. A więc noszę osłonę ochronną? Jak sądzę, odkrył to pan wtedy, gdy fotografia, wykonana tamtego dnia przez pańskiego szczeniackiego sługusa, okazała się prześwietlona. — Zdaje pan sobie sprawę z tego, Byerley, że dla wszystkich stanie się jasne, iż nie ma pan odwagi poddać się analizie rentgenowskiej. — Wszyscy też będą mieli okazję dowiedzieć się, że usiłował pan pogwałcić moje prawo do prywatności. — Nikt się tym nie przejmie. — Pan się myli. To symbolizuje nasze dwie kampanie, nieprawdaż? Pan ma niewielki wzgląd na prawa poszczególnych obywateli. Ja zawsze mam je na względzie. Nie poddam się analizie rentgenowskiej, ponieważ chcę dla zasady bronić swoich praw. Tak jak będę bronić praw innych, kiedy zostanę wybrany. — Niewątpliwie zrobi pan z tego interesujące przemówienie, ale nikt panu nie uwierzy. Brzmi to trochę zbyt górnolotnie, żeby było prawdą. I jeszcze jedno — powiedział żywo — tamtego wieczora w pańskim domu kogoś brakowało. — W jakim sensie? — Zgodnie z raportem — na ekranie było widać, jak przerzuca jakieś kartki — brakowało jednej osoby — kaleki. — Właśnie — powiedział Byerley matowo — kaleki. Te mój stary nauczyciel, który mieszka ze mną, a teraz jest, na wsi. Przebywa tam od dwóch miesięcy. W takich sytuacjach mówi się zazwyczaj „bardzo pożądany odpoczynek”. Pozwoli mu pan na to? — Pański nauczyciel? Jakiś naukowiec? — Zanim stał się kaleką, był prawnikiem. Ma licencję rządową biofizyka naukowo–badawczego oraz własne laboratorium; odpowiednie władze, do których mogę pana odesłać, dysponują kompletnym sprawozdaniem z wykonywanych przez niego prac. Jego badania nie mają; większego znaczenia, ale są nieszkodliwym i zajmującym hobby dla… biednego kalekiego człowieka. Jak pan widzi, pomagam jak mogę. — Widzę. A co ten… nauczyciel… wie o konstruowaniu robotów? — Nie potrafię ocenić jego wiedzy w dziedzinie, która jest dla mnie obca. — Nie miałby dostępu do mózgów pozytronowych? — Niech pan zapyta swoich przyjaciół w U.S. Robots. Oni powinni wiedzieć. — Powiem krótko, Byerley. Pański kaleki nauczyciel to prawdziwy Stephen Byerley. Pan jest stworzonym przez niego robotem. Możemy to udowodnić. To on miał wypadek samochodowy, nie pan — Zawsze można sprawdzić kartoteki. — Naprawdę? No to niech pan nie zwleka. Moje najlepsze życzenia. — Możemy też odszukać „wiejski domek” pańskiego tak zwanego nauczyciela i przekonać się, co tam znajdziemy. — No niezupełnie, Quinn. — Byerley uśmiechnął się szeroko. — Niestety, dla pana mój tak zwany nauczyciel jest chorym człowiekiem. Jego domek na wsi jest jego miejscem odpoczynku. W tych okolicznościach jego prawo do prywatności jest naturalnie jeszcze większe. Nie zdoła pan uzyskać nakazu wkroczenia na jego teren nie przedstawiając rzetelnego uzasadnienia. Nie będę jednak panu w niczym przeszkadzał. Nastąpiła pauza, po czym Quinn pochylił się naprzód, tak że obraz jego twarzy powiększył się, widać było nawet drobne zmarszczki na czole. — Byerley, dlaczego pan się nie wycofa? Nie może pan zostać wybrany. — Nie? — A czy pan myśli, że tak? Czy pan sądzi, że jeśli pan nie ustosunkuje się do tego, co się o panu mówi — kiedy z łatwością mógłby pan to zrobić łamiąc jedno z Trzech Praw — to uda się panu przekonać ludzi, że nie jest pan robotem. — Jak dotąd widzę tylko, że z niespecjalnie znanego prawnika praktykującego w wielkiej metropolii, może trochę tajemniczego, stałem się ogólnie znaną postacią. Urnie pan zrobić człowiekowi reklamę. — Ale pan jest robotem. — Tak zostało powiedziane, ale nie jest to udowodnione. — Jest dostatecznie udowodnione, jeśli chodzi o wyborców. — A więc niech się pan odpręży — zwyciężył pan. — Żegnam — powiedział Quinn, po raz pierwszy w trakcie tej rozmowy pozwalając sobie na złośliwość, i wizjofon wyłączył się z trzaskiem. — Żegnam — powiedział niewzruszenie Byerley do pustego ekranu. * * * Byerley sprowadził z powrotem swojego „nauczyciela” na tydzień przed wyborami. Poduszkowiec wylądował szybko gdzieś na peryferiach miasta. — Zostaniesz tu do końca wyborów — powiedział mu Byerley. — Lepiej, żebyś pozostał z boku, jeśli sprawy przybiorą niepomyślny obrót. — Istnieje niebezpieczeństwo przemocy? — Choć John niewiele mógł wyrazić swym zniekształconym głosem, w pytaniu kryło się całe jego zatroskanie. — Fundamentaliści tym grożą, więc teoretycznie tak. Ale tak naprawdę nie spodziewam się. Oni nie mają realnej siły. Są tylko obecnym przez cały czas czynnikiem zapalnym, który mógłby w sprzyjającej sytuacji wywołać zamieszki. Nie będzie ci przeszkadzać, jeśli zostaniesz tutaj? Proszę. Nie będę sobą, jeśli będę się musiał zamartwiać o ciebie. — Zostanę. Nadal myślisz, że to się powiedzie? — Jestem tego pewien. Nikt cię nie nachodził? Nikt. Jestem pewien. I wszystko poszło dobrze? — Wystarczająco dobrze. Nie będzie z tym żadnych kłopotów. — A więc uważaj na siebie i oglądaj jutro telewizję, John. — Byerley uścisnął sękatą dłoń spoczywającą na jego ręce. * * * Zmarszczone czoło Lentona wyrażało całe jego napięcie. Miał pracę nie do pozazdroszczenia: był szefem kampanii Byerleya — robił kampanię dla osoby odmawiającej ujawnienia swojej strategii i odmawiającej zaakceptowania strategii swojego szefa. — Nie możesz! — Tak brzmiało jego ulubione powiedzenie, które stało się wkrótce jego jedynym powiedzeniem. — Mówię ci, Steve, nie możesz! Stanął przed prokuratorem, który zajmował się przerzucaniem zapisanych na maszynie kartek ze swoim przemówieniem. — Odłóż to, Steve. Słuchaj, ten motłoch został zorganizowany przez fundamentalistów. Nie będą cię słuchać. Prędzej cię ukamienują. Dlaczego musisz wygłaszać przemówienie przed publiką? Co złego w nagraniu, nagraniu z obrazem? — Chcesz, żebym wygrał wybory, prawda? — zapytał łagodnie Byerley. — Wygrał wybory! Nie wygrasz, Steve. Próbuję uratować ci życie. — Nic mi nie grozi. — Nic mu nie grozi. Nic mu nie grozi. — Lenton wydobyli z gardła dziwny, zgrzytliwy odgłos. — To znaczy, że wychodzisz na ten balkon przed pięćdziesiąt tysięcy zwariowanych głupków i będziesz próbować rozsądnie do nich przemawiać — z balkonu, jak charyzmatyczny przywódca. Byerley zerknął na zegarek. — Mniej więcej za pięć minut, gdy tylko się zwolnią łącza telewizyjne. Odpowiedź Lentona nie bardzo nadawała się do rozpowszechniania. Tłum zapełniał odgrodzony sznurem obszar miasta. Drzewa i domy zdawały się wyrastać z fundamentów utworzonych przez masę ludzką. A reszta świata obserwowała spektakl za pośrednictwem fal ultrakrótkich. Były to wybory lokalne, ale mimo to oglądał je cały świat. Byerley pomyślał o tym i uśmiechnął się. Widok tłumu nie mógł nastrajać radośnie. Wszędzie powiewały flagi i transparenty z antyrobotycznymi hasłami. Wiele z haseł skierowanych było przeciwko Byerleyowi. Wroga atmosfera narastała. Od początku przemówienie było nieudane. Słowa Byerleya zagłuszał wrzask motłochu i skandowane okrzyki fundamentalistów, którzy tworzyli najbardziej agresywne grupki pośród gawiedzi. Byerley mówił dalej, powoli, bez emocji… Wewnątrz Lenton chwycił się za włosy i jęczał — i czekał, aż poleje się krew. * * * W pierwszych szeregach zakotłowało się. Jakiś kanciasty obywatel, z wybałuszonymi oczami i w ubraniu za krótkim, aby zakryć w całości jego długie i chude kończyny przepychał się do przodu. Jeden z policjantów zanurkował za nim, przeciskając się powoli i z trudem. Byerley machnął gniewnie na policjanta, żeby się odsunął. Chudzielec znalazł się bezpośrednio pod balkonem. Ryk zagłuszał jego słowa. Byerley pochylił się. — Co pan mówi? Jeśli ma pan uzasadnione pytanie, odpowiem na nie. — Odwrócił się do stojącego z boku strażnika. — Proszę przyprowadzić tu tego człowieka. W tłumie zapanowało napięcie. W różnych miejscach jednocześnie rozległy się okrzyki „cisza”, przerodziły się w piekielną wrzawę, a potem ucichły, urywając się po kolei. Z czerwoną twarzą, ciężko dysząc, chudzielec stanął przed Byerleyem. — Czy ma pan pytanie? — zapytał Byerley. Chudzielec popatrzył na niego i powiedział skrzeczącym głosem: — Uderz mnie, pan! Z nagłą energią wysunął swój podbródek do przodu. — Uderz mnie, pan! Mówisz, że nie jesteś robotem. Udowodnij to. Nie możesz uderzyć człowieka, ty potworze. Zapadła dziwna, martwa cisza. Przerwał ją głos Byerleya: — Nie mam powodu, żeby pana uderzyć. Chudzielec roześmiał się prowokacyjnie. — Nie możesz mnie uderzyć. Nie zrobisz tego. Nie jesteś człowiekiem. Jesteś potworem, pozorem człowieka. I wobec tysięcy naocznych obserwatorów i milionów telewidzów Stephen Byerley z zaciśniętymi ustami cofnął pięść i walnął chudzielca z trzaskiem w podbródek. I śmiałek, który rzucił wyzwanie, poleciał gwałtownie do tyłu przewracając się, zupełnie oniemiały. — Przepraszam — powiedział Byerley. — Proszę go zabrać i zaopiekować się nim. Po przemówieniu chcę z nim porozmawiać. Kiedy doktor Calvin zawróciła swój samochód i odjechała z zarezerwowanego miejsca, tylko jeden reporter doszedł do siebie po szoku na tyle, by pognać za nią i wykrzyczeć pytanie. Susan Calvin zawołała przez ramię: — To człowiek. — To mu wystarczyło. Reporter pognał w swoim kierunku. Resztę przemówienia można by określić jako „wygłoszoną, ale nie usłyszaną”. * * * Doktor Calvin i Stephen Byerley spotkali się jeszcze raz — na tydzień przed jego zaprzysiężeniem na stanowisku burmistrza. Było późno, już po północy. — Nie wygląda pan na zmęczonego — powiedziała doktor Calvin. Burmistrz — elekt uśmiechnął się. — Przez jakiś czas mogę się jeszcze nie kłaść. Tylko niech pani nie mówi o tym Quinnowi. — Nie powiem. Ale skoro już pan go wymienił, jego wieść brzmiała interesująco. Szkoda ją było psuć. Przypuszczam, że zna pan jego teorię. — Częściowo. — Bardzo dramatyczna. Stephen Byerley był młodym prawnikiem, przekonywającym mówcą, wielkim idealistą i miał pewne zacięcie do biofizyki. Czy pan się interesuje robotyką, panie Byerley? — Tylko w aspekcie prawnym. — Ten Stephen Byerley interesował się. Ale oto zdarzył się wypadek. Żona Byerleya zmarła; jego spotkało coś gorszego niż śmierć. Stracił nogi, stracił twarz, stracił głos. Przeżyty koszmar wpłynął też na jego umysł. Nie chciał się poddać operacji plastycznej. Odsunął się od świata; stracił widoki na karierę prawniczą pozostały mu tylko ręce i inteligencja. Potrafił jakoś zdobyć mózgi pozytronowe, jeden nawet tak skomplikowany, że potrafił osądzać problemy natury etycznej — co jest najwyższą funkcją robotyczną, jaką dotychczas uzyskaliśmy. Wyhodował ciało dla tego mózgu. Swojego robota nauczył być tym wszystkim, czym sam chciał być, a już nie mógł. Wysłał w świat tego nowego Stephena Byerleya, kryjąc się za nim jako stary, kaleki nauczyciel, którego nikt nigdy nie widział… — Niestety — powiedział burmistrz — elekt — zniweczyłem to wszystko, uderzając tamtego człowieka. Gazety podają, że to pani oficjalnie orzekła, iż jestem człowiekiem. — Jak do tego doszło? Czy może mi pan powiedzieć? To nie mógł być przypadek. — I nie był do końca. To głównie zasługa Quinna. Moi ludzie zaczęli po cichu rozpowszechniać plotkę, że nigdy nie uderzyłem człowieka; że nie jestem do tego zdolny, że gdyby ktoś mnie próbował sprowokować, nie zareagowałbym, bo jestem robotem. Wymyśliłem więc to głupie przemówienie przed publiką, nie zapominając o reklamie z odpowiednimi akcentami, zgodnie z moimi przewidywaniami, jakiś głupiec dał się nabrać. W zasadzie był to podstęp. Jedna dobrze zaaranżowana sytuacja rozwiązała moje problemy. Oczywiście efekt emocjonalny, jaki to wywołało, zapewnił mi, zgodnie z zamierzeniami, wybór na burmistrza. Pani robopsycholog skinęła głową. — Widzę, że wkracza pan w zakres moich kompetencji — tak jak chyba musi każdy polityk. Ale bardzo mii przykro, że tak wyszło. Lubię roboty. Lubię je znacznie bardziej niż ludzi. Jeśli można by stworzyć robota zdolnego do pełnienia funkcji politycznych, myślę, że on by i się do tego najbardziej nadawał. Zgodnie z Prawami Robotyki byłby niezdolny do wyrządzania krzywdy ludziom, niezdolny do tyranii, korupcji, głupoty i uprzedzeń. A po zakończeniu swojej kadencji odszedłby, mimo że byłby nieśmiertelny, ponieważ nie mógłby zranić ludzi, pokazując im, że rządził nimi robot. Taka sytuacja byłaby idealna. — Tylko że robot mógłby zawieść wskutek nieodłącznie tkwiących w jego mózgu niedoskonałości. Mózg pozytronowy nigdy nie dorównywał złożonością mózgowi ludzkiemu. — Miałby doradców. Nawet człowiek nie jest zdolny do rządzenia bez pomocy. Byerley przyjrzał się Susan Calvin z poważnym zainteresowaniem. — Dlaczego pani się uśmiecha, doktor Calvin? — Ponieważ pan Quinn nie pomyślał o wszystkim. — To znaczy, że do jego opowieści można by coś jeszcze dodać? — Tylko jeden szczegół. Przez trzy miesiące przed wyborami ten Stephen Byerley, o którym mówił pan Quinn, ten złamany człowiek, przebywał na wsi z jakiegoś tajemniczego powodu. Powrócił akurat na tamto słynne pańskie przemówienie. A w końcu to, co stary kaleka zrobił raz, mógł zrobić drugi raz, szczególnie jeśli to drugie zadanie było bardzo proste w porównaniu z pierwszym. — Niezupełnie rozumiem. Doktor Calvin wstała i wygładziła sukienkę. Najwyraźniej była gotowa do wyjścia. — Chodzi mi o to, że istnieje jeden wypadek, kiedy robot może uderzyć człowieka, nie łamiąc Pierwszego Prawa. Tylko jeden wypadek. — Jaki? Doktor Calvin stała przy drzwiach. Powiedziała spokojnie: — Kiedy człowiek, który ma zostać uderzony, jest tylko drugim robotem. Uśmiechnęła się szeroko, jej chuda twarz była rozpromieniona. — Żegnam, panie Byerley. Mam nadzieję głosować na Pana za pięć lat — kiedy będzie pan kandydował na stanowisko koordynatora. Stephen Byerley zachichotał. — Muszę odpowiedzieć, że jest to lekka przesada. Zamknęła za sobą drzwi. KONFLIKT DO UNIKNIĘCIA Koordynator miał w swoim prywatnym gabinecie średniowieczną osobliwość — kominek. Oczywiście człowiek średniowieczny mógłby nie rozpoznać, że to kominek, bo teraz służył on wyłącznie dekoracji. Cichy, pełgający płomień igrał w odizolowanej wnęce za przezroczystą szybą kwarcową. Polana zapalały się zdalnie od znikomego odgałęzienia głównego promienia energii zasilającego budynki publiczne miasta. Ten sam przycisk, który sterował zapłonem, najpierw usuwał popiół z poprzedniego ogniska i otwierał drogę świeżej partii drewna. — Był to, rozumiecie, całkowicie uwspółcześniony kominek. Ale sam ogień był prawdziwy. Dzięki systemowi głośników można było słyszeć trzask płonących polan i oczywiście obserwować języki ognia podtrzymywanego przez strumień powietrza. Tańczące za szybą płomienie odbijały się w miniaturze w czerwonawej szklance koordynatora, a jeszcze bardziej zminiaturyzowane odbijały się w obu źrenicach jego zasępionych oczu. A także w źrenicach lodowatych oczu jego gościa, doktor Susan Calvin z Amerykańskiej Korporacji Robotów i Ludzi Mechanicznych. — Zaprosiłem cię tu nie tylko w celach towarzyskich, Susan — odezwał się koordynator. — Tak też myślałam, Stephen — odparła. — A jednak nie bardzo wiem, jak przedstawić mój problem. Z jednej strony to może być zupełna błahostka. Z drugiej może oznaczać koniec ludzkości. — Spotkałam się już z wieloma problemami, Stephen, które miały charakter takiej samej alternatywy. Tak jest chyba z wszystkimi problemami. — Naprawdę? Zatem oceń następującą rzecz: World Steel melduje o nadprodukcji wynoszącej ponad dwadzieścia tysięcy ton. Budowa Kanału Meksykańskiego ma dwumiesięczne opóźnienie. W kopalniach rtęci w Almaden wystąpił niedobór wydobycia od zeszłej wiosny, podczas gdy Zakłady Hydroponiki w Tientsin zwalniają tymczasowo ludzi. Te sprawy przychodzą mi w tej chwili na myśl. Jest więcej kwestii tego samego rodzaju. — Czy to poważne zjawiska? Nie znam się dostatecznie na ekonomii, żeby umieć określić straszne konsekwencje takich rzeczy. — Same w sobie nie są poważne. Jeśli sytuacja miałaby się pogorszyć, do Almaden można wysłać ekspertów od górnictwa. Jeśli w Tientsin jest zbyt wielu inżynierów hydroponiki, można ich wykorzystać na Jawie lub Cejlonie. Ponad dwadzieścia tysięcy ton stali zaspokaja nie więcej niż kilka dni światowego popytu, a otwarcie Kanału Meksykańskiego dwa miesiące po planowanym nowym terminie to nieznaczna zwłoka. Powodem mojego zmartwienia są Maszyny, już rozmawiałem o nich z twoim dyrektorem do spraw naukowo–badawczych. — Z Vincentem Silverem? Nic mi o tym nie wspominał. — Prosiłem go, żeby z nikim nie rozmawiał. Widocznie tak zrobił. — I co ci powiedział? — Pozwól, że powiem o tym w swoim czasie. Najpierw chcę porozmawiać o Maszynach. I chcę o nich porozmawiać z tobą, ponieważ jesteś jedyną osobą na świecie, która dostatecznie rozumie roboty, żeby mi teraz pomóc. Czy mogę trochę pofilozofować? — Dziś wieczór, Stephen, możesz mówić, jak ci się podoba i o tym, co ci się podoba, pod warunkiem że najpierw mi powiesz, co masz zamiar udowodnić. — Że takie małe zachwiania równowagi naszego doskonałego systemu popytu i podaży, o których wspomniałem, mogą być pierwszym krokiem do ostatecznej wojny. — Hmm. Mów dalej. Susan Calvin nie pozwoliła sobie na przyjęcie wygodnej pozycji, mimo że krzesło, na którym siedziała, zaprojektowano z myślą o wygodzie. Z upływem lat uwypukliły się jej charakterystyczne cechy zewnętrzne — chłodna twarz o wąskich ustach i płaski, zrównoważony głos. I choć Stephen Byerley był człowiekiem, którego mogła lubić i któremu mogła ufać, ale zbliżyła się do siedemdziesiątki, ą nawyków pielęgnowanych przez całe życie nie da się tak łatwo przełamać. — Każdy okres ludzkiego rozwoju, Susan — powiedział koordynator — miał swój własny, specyficzny rodzaj konfliktu ludzkiego, swoją własną odmianę problemu, który na pozór można było załatwić jedynie siłą. W każdej epoce efekt jej użycia był taki sam — siła nigdy naprawdę nie rozwiązała żadnego problemu. Zamiast tego problem się ciągnął przez szereg konfliktów, po czym samoistnie znikał — nie nagle, lecz powoli, niedostrzegalnie w miarę zmian warunków ekonomicznych i społecznych. A potem pojawiały się nowe problemy i wiele nowych wojen. Na pozór cykl bez końca. Rozważmy stosunkowo współczesne okresy. Od szesnastego do osiemnastego wieku mieliśmy szereg wojen dynastycznych, w których najważniejszą kwestią europejską było, czy kontynentem ma rządzić rodzina Habsburgów czy Burbonów. Był to jeden z tych „nieuniknionych konfliktów”, gdyż Europa nie mogła oczywiście być w połowie habsburska i w połowie burbońska. Tylko że nadal była i żadna wojna nigdy nie zmiotła z powierzchni ziemi jednej rodziny, wynosząc na piedestał drugą aż do momentu, gdy w 1789 roku powstanie nowej atmosfery społecznej we Francji doprowadziło do wyrzucenia brudnymi metodami najpierw Burbonów, a w końcu i Habsburgów, na śmietnik historii. I w ciągu tych samych stuleci toczyły się bardziej barbarzyńskie wojny religijne, których celem było rozstrzygnięcie, czy Europa ma być katolicka czy protestancka. Nie mogła się dzielić na połowę. Stało się rzeczą „nieuniknioną”, ażeby zadecydował miecz. Tyle że nie zadecydował — W Anglii rozwijał się nowy industrializm, a na kontynencie nowy nacjonalizm. Do dziś Europa pozostaje podzielona na pół i nikt się tym za bardzo nie przejmuje. W wieku dziewiętnastym i dwudziestym mieliśmy cykl wojen nacjonalistyczno–imperialistycznych — wówczas najważniejszą sprawą na świecie była kwestia, które części Europy mają kontrolować zasoby ekonomicznej i zdolności konsumpcyjne określonych części reszty świata. Cała nie–Europa nie mogła oczywiście istnieć i podzielona na część angielską, francuską, niemiecką i tak dalej — aż wreszcie nacjonalistyczne idee tak się rozpowszechniły, że pozaeuropejski świat rozstrzygnął to, czego nie potrafiły uczynić wszystkie wojny i zdecydował, że całkiem wygodnie może istnieć bez europejskich protektoratów. W ten sposób otrzymujemy pewien model… — Tak, Stephen, z twoich słów jasno to wynika — powiedziała Susan Calvin. — Nie są to zbyt głębokie obserwacje. — Nie. Ale z drugiej strony to właśnie te oczywiste rzeczy przeważnie tak trudno dostrzec. Mówi się: „To jasne jak słońce”. Ale jak długo możesz patrzeć w słońce, jeśli ktoś ci nie wyjaśni, jak to robić? W dwudziestym wieku rozpoczęliśmy nowy cykl wojen… jak mam je nazwać? Ideologiczne? Emocje religijne odniesione raczej do systemów ekonomicznych niż nadprzyrodzonych? Znów wojny stały się „nieuniknione”, ale tym razem ludzkość miała broń jądrową, więc mogłaby już nie mieć okazji przeżyć wszystkich mąk aż do nieuchronnego wyczerpania się nieuniknionego. I wtedy pojawiły się roboty pozytronowe. Pojawiły się w porę, a wraz z nimi i oprócz nich możliwość podróży międzyplanetarnych. Nie było więc już tak ważne, czy świat to Adam Smith czy Karol Marks. Ani jedno, ani drugie nia miało większego sensu w nowych okolicznościach. Obie koncepcje musiały się przystosowane ‘ do tych przemian i skończyły prawie w tym samym momencie. — A więc deus ex machina w podwójnym sensie — powiedziała sarkastycznie Susan Calvin. Koordynator uśmiechnął się łagodnie. — Nigdy dotąd nie słyszałem, żebyś wymyślała kalambury, Susan, ale trafiłaś w sedno. A jednak istniało jeszcze jedno niebezpieczeństwo. Rozwiązanie jednego problemu dawało jedynie początek kolejnemu. Nasza nowa światowa ekonomia oparta na robotach może stworzyć własne problemy i z tegoż powodu mamy Maszyny. Ekonomia Ziemi jest stabilna i taka pozostanie, ponieważ opiera się na decyzjach maszyn liczących, które wskutek przemożnej mocy Pierwszego Prawa Robotyki mają na względzie dobro ludzkości. — Stephen Byerley ciągnął: — I choć Maszyny są niczym innym jak gigantyczną mieszaniną wszelkich wymyślonych obwodów liczących, w znaczeniu Pierwszego Prawa nadal pozostają robotami i dlatego nasza ekonomia ziemska odpowiada potrzebom człowieka. Ludność Ziemi wie, że nie będzie bezrobocia, nadprodukcji czy też niedoborów. Odpady i głód to słowa z książek historycznych. Tak więc dezaktualizuje się kwestia własności środków produkcji. Obojętne kto jest ich właścicielem (jeśli takie wrażenie ma jakieś znaczenie): człowiek, grupa, naród czy cała ludzkość, można je wykorzystywać tylko zgodnie ze wskazówkami Maszyn. Nie dlatego, że ludzi zmusza się do tego, lecz dlatego że jest to najmądrzejszy sposób postępowania i ludzie o tym wiedzą. To kładzie kres wojnie — nie tylko ostatniemu cyklowi wojen, ale następnemu i im wszystkim. Chyba że… Nastąpiła długa pauza i doktor Calvin zachęciła go powtarzając: — Chyba że… Ogień skulił się, prześlizgnął wzdłuż polana i wystrzelił z trzaskiem. — Chyba że — powiedział koordynator — Maszyny nie wypełniają swoich funkcji. — Rozumiem. I w tym miejscu zaczyna się rola tych drobnych rozbieżności, o których przed chwilą wspomniałeś: stal, hydroponika i tak dalej. — Właśnie. Te błędy nie powinny się zdarzyć. Doktor Silver twierdzi, że to niemożliwe. — Czy zaprzecza faktom? Nie zwykł tego czynić! — Nie, uznaje fakty, oczywiście. Jestem niesprawiedliwy. Nie zgadza się z tym, że jakakolwiek usterka maszyny mogłaby spowodować te tak zwane (to jego wrażenie) błędy w odpowiedziach. Utrzymuje, że Maszyny są samo — korygujące i że istnienie jakiegoś błędu w obwodach przekaźników stanowiłoby pogwałcenie fundamentalnych praw natury. Tak więc powiedziałem… — Powiedziałeś: „Tak czy owak każcie chłopakom je sprawdzić i upewnić się”. — Susan, czytasz w moich myślach. Tak właśnie powiedziałem, a on odparł, że nie może. — Zbyt zajęty? — Nie, powiedział, że to przekracza ludzkie możliwości. Szczerze to przyznał. Powiedział mi — i mam nadzieję, że dobrze go rozumiem — że Maszyny są gigantyczną ekstrapolacją. Tak więc grupa matematyków pracuje kilka lat nad wyliczeniem mózgu pozytronowego przystosowanego do przeprowadzania pewnych podobnych obliczeń. Z wykorzystaniem tego mózgu robią dalsze wyliczenia, aby stworzyć jeszcze bardziej skomplikowany mózg, który następnie znów wykorzystują do stworzenia jeszcze bardziej skomplikowanego mózgu i tak dalej. Według Silvera to, co nazywamy Maszynami, jest rezultatem dziesięciu takich kroków. — Taaak, to brzmi znajomo. Na szczęście nie jestem matematykiem. Biedny Vincent. Jest jeszcze młody. Dyrektorzy przed nim nie mieli takich problemów. Ja też nie. Być może robotycy w dzisiejszych czasach nie potrafią już zrozumieć naszych własnych tworów. — Widocznie nie. Maszyny nie są supermózgami w takim sensie, jak to podają niedzielne dodatki, choć tak są w nich przedstawiane. Chodzi jedynie o to, że w swoim własnym, specyficznym zakresie gromadzenia i analizowania nieomal nieskończonej liczby danych i związków między nimi w nieskończenie krótkim czasie zrobiły postęp przekraczający możliwości szczegółowej kontroli ze strony człowieka. A potem spróbowałem czegoś innego. Zapytałem Maszynę. W największej tajemnicy wczytaliśmy w nią oryginalne dane związane z decyzją odnośnie stali, jej własną odpowiedź i to, co się rzeczywiście od tamtego momentu stało — to znaczy nadprodukcja — i poprosiliśmy o wyjaśnienie rozbieżności. — Dobrze, i jaką dała odpowiedź? — Mogę ci zacytować słowo w słowo: „Sprawy nie daje się niczym wyjaśnić”. — I jak to zinterpretował Vincent? — Dwojako. Albo nie daliśmy Maszynie dość danych, aby uzyskać wyraźną odpowiedź, co jest mało prawdopodobne — doktor Silver to przyznał. Albo niemożliwością było dla Maszyny przyznać, że może dać odpowiedź na wczytane dane, co sugerowało, że mogłaby skrzywdzić człowieka. Taka jest, naturalnie, implikacja Pierwszego Prawa. I wtedy doktor Silver polecił mi, żebym się spotkał z tobą. Susan Calvin wyglądała na bardzo zmęczoną. — Jestem stara, Stephen. Był czas, kiedy chciałeś mnie mianować dyrektorem do spraw naukowo — badawczych, a ja odmówiłam. Wtedy też nie byłam młoda i nie chciałam odpowiedzialności. Dali to stanowisko młodemu Silverowi i mnie to usatysfakcjonowało, ale jaki z tego pożytek, jeśli jestem wciągana w taki galimatias. Stephen, pozwól, że ci przedstawię moją sytuację. Zaiste, moje prace naukowo — badawcze wiążą się z interpretacją zachowań robotów w świetle Trzech Praw Robotyki. Tutaj mamy do czynienia z tymi niewiarygodnymi maszynami liczącymi. To roboty pozytronowe i dlatego przestrzegają Praw Robotyki. Ale brak im osobowości — to znaczy, że ich funkcje są niezmiernie ograniczone. Muszą być, skoro są tak bardzo wyspecjalizowane. Dlatego istnieje bardzo mało miejsca na wzajemne oddziaływanie praw i moja jedyna metoda ataku jest właściwie bezużyteczna. Krótko mówiąc, nie wiem, czy mogę ci pomóc, Stephen. Koordynator roześmiał się krótko: Niemniej pozwól, że dokończę. Pozwól, że ci przedstawię moje teorie i być może wtedy potrafisz mi powiedzieć, czy są one prawdopodobne w świetle psychologii robotów. — Oczywiście. Przedstaw je. — Cóż, ponieważ Maszyny dają niewłaściwe odpowiedzi, to zakładając, że nie mogą się mylić, istnieje tylko jedna możliwość. Dostają niewłaściwe dane! Czyli prawdziwy problem jest z ludźmi, a nie z robotami, wybrałem się ostatnio na inspekcję planetarną. — Z której dopiero co wróciłeś do Nowego Jorku. — Tak. To było konieczne, rozumiesz, gdyż są cztery Maszyny, z których każda obsługuje po jednym Regionie planetarnym. I wszystkie cztery podają wadliwe wyniki. — Ale to zrozumiałe, Stephen. Jeśli którakolwiek z Maszyn jest wadliwa, automatycznie odbija się to na wynikach pozostałych trzech, ponieważ dla każdej z nich jedną z danych, na których opiera swoje własne decyzje, jest doskonałość w istocie niedoskonałej czwartej Maszyny. Przy fałszywym założeniu wszystkie będą podawać fałszywe odpowiedzi. — No tak. Tak mi się zdawało. Mam tu zapis swoich rozmów z każdym regionalnym wicekoordynatorem z osobna. Czy mogłabyś je przejrzeć ze mną? Aha, najpierw powiedz, czy słyszałaś o Stowarzyszeniu na Rzecz Ludzkości? — Mmm, tak. To spadkobiercy fundamentalistów, którzy nie dopuścili, aby Korporacja U.S. Robots zatrudniała roboty pozytronowe, powołując się na nieuczciwą konkurencję w pracy i tak dalej. Stowarzyszenie na Rzecz Ludzkości samo w sobie jest nastawione wrogo wobec Maszyn, prawda? — Tak, tak, ale… Cóż, sama zobaczysz. Możemy zaczynać? Najpierw Region Wschodni. — Jak sobie życzysz… Region Wschodni: a. Obszar: 7 500 000 mil kwadratowych b. Ludność: 1 700 000 000 c. Stolica: Szanghaj Pradziadek Ching Hso–lina został zabity podczas japońskiego najazdu na starą Republikę Chińską i oprócz jego sumiennych dzieci nie było nikogo, kto by go opłakiwał lub choćby nawet wiedział o jego śmierci. Dziadek Ching Hso–lina przełożył wojnę domową późnych lat czterdziestych, ale oprócz jego sumiennych dzieci nie było nikogo, kto by o tym wiedział lub o to dbał. A mimo to Ching Hso–lin był regionalnym wicekoordynatorem, dźwigając na swoich barkach odpowiedzialność za ekonomiczny dobrobyt połowy ludzi na Ziemi. Być może z uwagi właśnie na te wszystkie fakty Ching miał na ścianie w swoim biurze dwie mapy jako jedyne ozdoby. Jedną z nich była stara, odręcznie rysowana mapa ukazująca kilka akrów ziemi, poznaczona starochińskimi piktografami, które dawno już wyszły z użycia. Jakiś strumyczek przebiegał w poprzek spłowiałych znaczków, a delikatnie naszkicowane obrazki przedstawiały niskie chaty — w jednej z nich urodził się dziadek Chinga. Druga mapa była olbrzymia, miała ostre kontury, a wszystkie oznaczenia na niej napisano zgrabną cyrylicą. Czerwona linia graniczna zaznaczająca Region Wschodni obejmowała w swoich granicach wszystko, co kiedyś stanowiło Chiny, Indie, Indochiny i Indonezję. Na tej mapie, w obrębie starej prowincji Szechuan widniał umieszczony tam przez Chinga znaczek — tak jasny i delikatny, że nikt nie mógł go dostrzec — który wskazywał położenie gospodarstwa jego przodków. Ching stał przed tymi mapami, kiedy mówił do Stephena Byerleya precyzyjną angielszczyzną: — Nikt nie wie lepiej niż pan, panie koordynatorze, że moja praca to w dużym stopniu synekura. Niesie z sobą pewną pozycję społeczną, no i stanowię wygodny punkt centralny dla administracji, ale poza tym jest tylko Maszyna! Maszyna wykonuje całą robotę. Na przykład, jakie pan miał zdanie na temat Zakładów Hydroponicznych w Tientsin? — Wspaniałe zakłady! — powiedział Byerley. — To tylko jedne zakłady z kilkunastu, i to nie największe. Szanghaj, Kalkuta, Batawia, Bangkok — są rozmieszczone na dużym obszarze i stanowią rozwiązanie problemu wyżywienia miliarda siedmiuset milionów mieszkańców Wschodu. — A mimo to — powiedział Byerley — macie problem z bezrobociem w Tientsin. Czy możliwa jest nadprodukcja? To aż niestosowne myśleć o Azji jako o kontynencie cierpiącym na nadmiar żywności. Ciemne skośne oczy Chinga zwęziły się. — Nie. Jeszcze do tego nie doszło. To prawda, że na przestrzeni ostatnich kilku miesięcy zamknięto w Tientsin kilka kadzi, ale to nic poważnego. Ludzi zwolniono tylko tymczasowo, a tych, którzy nie przywiązują wagi do dziedziny, w jakiej pracują, wysłano do Kolombo na Cejlonie, gdzie jest uruchamiana nowa fabryka. — Ale dlaczego trzeba było zamykać kadzie? Ching uśmiechnął się łagodnie. — Widzę, że nie bardzo się pan orientuje w hydroponice. Cóż, to żadne zaskoczenie. Pochodzi pan z Północy, a tam tradycyjna gospodarka rolna nadal się opłaca. Na Północy panuje moda, aby uważać hydroponikę, jeśli w ogóle bierze sieją pod uwagę, za metodę uprawy rzepy w roztworze chemicznym i to prawda — tylko że jest to ogromnie skomplikowany sposób. Po pierwsze, bez wątpienia największymi zbiorami, z jakimi mamy do czynienia (a procent nieustannie wzrasta) są drożdże. Produkujemy ponad dwa tysiące odmian drożdży i co miesiąc dodajemy nowe odmiany. Podstawowe pożywki chemiczne różnych drożdży to spośród substancji nieorganicznych azotany i fosforany, wraz z odpowiednimi dawkami potrzebnych mikroelementów, i śladową, liczoną milionowymi ułamkami, zawartością boru i molibdenu. Substancje organiczne to w głównej mierze mieszanki cukrowe uzyskane z hydrolizy celulozy, lecz ponadto trzeba dodać rozmaite pożywki. Aby przemysł hydroponiczny odnosił sukcesy — zapewniając wyżywienie miliardowi siedmiuset milionom ludzi — musimy włączyć się do ogromnego programu zalesiania, obejmującego cały Wschód; musimy mieć olbrzymie zakłady przerobu drewna, aby zająć się naszymi dżunglami na południu; musimy mieć energię, stal, a przede wszystkim syntetyki chemiczne. — Po co te ostatnie? — Ponieważ, panie Byerley, każda z tych odmian drożdży ma swoje specyficzne właściwości. Jak powiedziałem, wyhodowaliśmy dwa tysiące odmian. Befsztyk — który jak się panu zdawało, dziś pan zjadł — to były drożdże. Mrożone owoce kandyzowane, które pan zjadł deser, to były mrożone drożdże. Nasączyliśmy sok drożdżowy składnikami nadającymi mu smak, wygląd i wszystkie wartości pokarmowe mleka. Widzi pan, to właśnie smakowitość — bardziej niż cokolwiek innego — przydaje żywieniu drożdżowemu popularności i dla smakowitości wyhodowaliśmy sztuczne, udomowione odmiany, które już nie mogą się utrzymać na podstawowej diecie złożonej z cukru i soli. Jedna potrzebuje biotyny, inna kwasu foliowego; jeszcze inne potrzebują, aby im dostarczyć siedemnastu różnych aminokwasów, jak również wszystkich witamin B, ale jedna (jest jednak popularna i kierując się zdrowym rozsądkiem ekonomicznym nie możemy jej porzucić)… Byerley poruszył się niespokojnie na krześle. — W jakim celu pan mi to wszystko mówi? — Zapytał mnie pan, dlaczego ludzie w Tientsin są bez pracy. Muszę panu jeszcze coś wytłumaczyć. Nie tylko musimy mieć te rozmaite i różniące się pożywki dla naszych drożdży. Pozostaje też komplikujący sprawę czynnik przemijającej mody i możliwości wyhodowania nowych odmian wraz z nowymi wymaganiami i popularnością wśród konsumentów. To wszystko trzeba przewidzieć i Maszyna wykonuje tę robotę… — Ale nie dość doskonale. — Nie aż tak niedoskonale, zważywszy na komplikacje, o których wspomniałem. No cóż, kilka tysięcy pracowników w Tientsin jest bez pracy. Ale niech pan zważy, że ilość odpadów z zeszłego roku (to znaczy odpadów w sensie albo niewłaściwej podaży, albo niewłaściwego popytu) nie wynosi nawet jednej dziesiątej procenta naszego całkowitego obrotu produkcyjnego. Uważam to… — Jednak w pierwszych latach pracy Maszyny liczba ta zbliżała się bardziej do jednej tysięcznej procenta. — Ba, ale w ciągu dekady, od chwili kiedy Maszyna rozpoczęła pracę pełną parą, wykorzystaliśmy ją do dwudziestokrotnego powiększenia potencjału naszego starego przemysłu drożdżowego z okresu przed Maszyną. Należy się jednak spodziewać częstszych pomyłek wraz z narastającymi komplikacjami… — Jednak? — Mieliśmy ciekawy przykład z Ramą Vrasayaną. — Co się z nim stało? — Vrasayana był odpowiedzialny za zakłady odparowania solanki do produkcji jodu, bez którego drożdże mogą się obejść, ale ludzie nie. Jego zakłady zmuszone zostały do rozporządzania masą upadłościową. — Naprawdę? A to z jakiego powodu? — Konkurencji, może pan wierzyć lub nie. Generalnie rzecz biorąc, jedną z głównych funkcji analiz Maszyny jest wskazanie najbardziej optymalnej dystrybucji naszych jednostek produkcyjnych. Błędem jest oczywiście dopuścić do niedostatecznej obsługi różnych obszarów, tak aby koszty transportu stanowiły zbyt duży procent kosztów ogólnych. Podobnie błędem jest zapewnienie jakiemuś obszarowi zbyt dobrej obsługi, tak że fabryki muszą pracować ze zmniejszoną wydajnością lub prowadzić między sobą szkodliwą konkurencję. W wypadku Vrasayany założono inne, posiadające wydajniejszy system ekstrakcji zakłady, w tym samym mieście. — Czy Maszyna na to pozwoliła? — Naturalnie. To żadne zaskoczenie. Nowy system staje się powszechny. Zaskakuje fakt, że Maszyna nie ostrzegła Vrasayany, żeby przeprowadził renowację swoich zakładów lub się połączył z nową fabryką. Mimo to nie ma sprawy. Vrasayana przyjął stanowisko inżyniera w nowych zakładach i chociaż jego odpowiedzialność i wynagrodzenie są teraz mniejsze, właściwie nie ma powodu do narzekań. Pracownicy łatwo znaleźli zatrudnienie. Stare zakłady przekształcono w coś innego. Coś pożytecznego. Zostawiliśmy wszystko Maszynie. — I poza tym nie ma pan żadnych skarg. — Żadnych! Region tropikalny: a. Obszar: 22 000 000 mil kwadratowych b. Ludność: 500 000 000 c. Stolica: Capital City Mapie w biurze Lincolna Ngoma daleko było do wzorowej precyzji mapy w szanghajskim dominium Chinga. Granice Regionu Tropikalnego Ngomy naniesiono za pomocą szablonu ciemnobrązowymi zamaszystymi kreskami, które otaczały olbrzymi obszar oznaczony słowami „dżungla”, „pustynia” i „tu są słonie i dziwne zwierzaki najróżniejszego rodzaju”. Na mapie było gęsto od kresek, gdyż obszar lądowy Regionu Tropikalnego obejmował większą część dwóch kontynentów: całą Amerykę południową na północ od Argentyny i całą Afrykę na południe od Gór Atlasu. Mieściła się w nim również Ameryka Północna na południe od rzeki Rio Grande, a nawet Arabia i Iran w Azji. Była to odwrotność Regionu Wschodniego. Podczas gdy mrowiska Orientu upychały połowę ludzkości na piętnastu procentach masy lądu, Tropik rozrzucił swoje piętnaście procent ludzkości na nieomal połowie całej masy lądowej świata. Ale liczba ludności wzrastała. Był to region, w którym wzrost populacji wskutek imigracji przewyższał przyrost naturalny. I wszyscy przybysze znajdowali tu zatrudnienie. Ngomie Stephen Byerley przypomniał jednego z tych imigrantów, bladego poszukiwacza twórczej pracy, polegającej na ujarzmianiu surowego środowiska, tak aby było dla człowieka wystarczająco łagodne. Wicekoordynator wyczuł pewną dozę tej wrodzonej pogardy silnego człowieka pochodzącego z surowego tropiku dla godnych pożałowania bladzioszków wyrastających pod chłodniejszym słońcem. Tropik miał stolicę na Ziemi — jej nazwa brzmiała po prostu Capital City — Stolica — i miała w sobie ducha wysublimowanej ufności w młodości. Stolica rozciągała się na żyznych, wyżej położonych obszarach Nigerii, poniżej, w dali, za oknami Ngomy, roztaczał się obraz pełen życia i barw. Nawet świergot skąpanych w tęczy ptaków był ożywiony, a gwiazdy ostro odcinające się od gęstej czerni nocy wyglądały jak twarde główki od szpilek. Ngoma roześmiał się. Był dużym, przystojnym, ciemnym mężczyzną o wyrazistej twarzy. — Jasne — mówił z lekką przesadą posługując się potoczną angielszczyzną — budowa Kanału Meksykańskiego jest opóźniona. A co tam, do diabła? I tak kiedyś się skończy, staruszku. — Do zeszłego półrocza wszystko szło dobrze. Ngoma spojrzał na Byerleya i powoli zacisnął zęby na końcówce wielkiego cygara, wypluwając jeden koniuszek i przypalając drugi. — Czy to oficjalne dochodzenie, Byerley? Co jest grane? — Nic. Zupełnie nic. To po prostu mój obowiązek jako koordynatora — interesować się wszystkim. — No cóż, jeśli panu chodzi tylko o zabicie czasu, to prawda jest taka, że zawsze brakuje nam siły roboczej. Wiele rzeczy się dzieje w Tropiku. Kanał jest tylko jedną z nich… — Ale czy wasza Maszyna nie prognozuje, jaka część siły roboczej jest do dyspozycji przy budowie Kanału, z uwzględnieniem wszystkich projektów konkurencyjnych? Ngoma położył rękę na karku i wydmuchał kilka kółek w kierunku sufitu. — Trochę się przeliczyła. — Czy często się trochę przelicza? — Nie częściej niż się można spodziewać. Nie oczekujemy od niej wiele, Byerley. Podajemy jej dane. Odczytujemy wyniki. Wykonujemy jej polecenia. Ona jest jedynie urządzeniem ułatwiającym nam pracę; służy naszej wygodzie. Moglibyśmy się bez niej obyć, gdybyśmy musieli. Może nie poszłoby nam tak dobrze. Może nie tak szybko. Ale osiągnęlibyśmy to samo. My tu jesteśmy pełni ufności, Byerley, i to cała tajemnica. Ufności! Mamy nową ziemię, która czekała na nas tysiące lat, podczas gdy reszta świata rozdzierała się na strzępy od tej parszywej dłubaniny w ziemi w czasach przedatomowych. Nie musimy jeść drożdży jak chłopaki na Wschodzie i nie musimy tak jak wy, ludzie z Północy, zamartwiać się stęchłymi odpadami pozostałymi po zeszłym wieku. Zmietliśmy z powierzchni ziemi muchę tse–tse i komara malarycznego i ludzie stwierdzają, że teraz mogą żyć w słońcu i je polubić. Przerzedziliśmy dżungle i znaleźliśmy glebę; nawodniliśmy pustynie i wyrosły nam ogrody. Na nietkniętych polach mamy węgiel i ropę, i niezliczone minerały. Tylko dajcie nam spokój. To wszystko, o co prosimy resztę świata. Dajcie nam spokój i pozwólcie nam pracować. — Ale Kanał — powiedział prozaicznie Byerley — według planu miał zostać ukończony pół roku temu. Co się stało? Ngoma rozłożył ręce. — Kłopoty z siłą roboczą — przerzucił plik papierów rozrzuconych na biurku i dał za wygraną. — Coś tu miałem na ten temat — mruknął — ale mniejsza z tym. Kiedyś mieliśmy niedobór pracy gdzieś w Meksyku z powodu kobiet. W sąsiedztwie nie było kobiet. Wydawało się, że nikt nie pomyślał o padaniu Maszynie danych dotyczących płci. — Przerwał, żeby się roześmiać z rozkoszą, a potem ochłonął: — Chwileczkę. Chyba mam. Villafranca! — Villafranca? — Francisco Villafranca. On był inżynierem odpowiedzialnym za budowę. Niech uporządkuje fakty. Coś się stało i nastąpił zawał. Tak. Zgadza się. O to chodziło. Z tego, co pamiętam, nikt nie zginął, ale powstał piekielny galimatias. Duży skandal. — Tak? — Do jego obliczeń wkradł się jakiś błąd lub przynajmniej tak powiedziała Maszyna. Podano jej dane, założenia i tak dalej, Villafranki. To, od czego zaczął. Odpowiedzi wyszły inne. Zdaje się, że wykorzystane przez Villafrankę odpowiedzi nie uwzględniały skutków obfitych opadów deszczu na kontury wykopu. Czy coś w tym rodzaju. Rozumie pan, nie jestem inżynierem. W każdym razie Villafranca podniósł piekielny wrzask. Twierdził, że za pierwszym razem odpowiedz Maszyny była inna. Że wiernie wypełnił polecenia Maszyny. A potem rzucił pracę! Zaproponowaliśmy, że go zatrzymamy — uzasadnione wątpliwości, zadowalające wyniki dotychczasowej pracy i tak dalej — oczywiście na niższym stanowisku. Musieliśmy chociaż tyle zrobić, nie można puszczać błędów płazem, to niekorzystnie wpływa na dyscyplinę… O czym to ja mówiłem? — Zaproponował pan, żeby go zatrzymać. — A tak. Odmówił. Cóż, sumując to wszystko, jesteśmy dwa miesiące do tyłu. Do diabła, to drobnostka. Byerley wyciągnął rękę i zastukał lekko palcami po biurku. — Villafranca zwalił winę na Maszynę, prawda? — spytał. — Cóż, chyba nie mógł winić samego siebie, co? Przyznajmy otwarcie: natura ludzka jest niezmienna. A poza tym przypominałem sobie jeszcze coś… Dlaczegoż, u diabła, nie mogę znaleźć dokumentów, kiedy ich potrzebuję? Układ mojej kartoteki nie jest warty funta kłaków… Ten Villafranca był człowiekiem jednej z waszych północnych organizacji. Kłopot po części w tym, że Meksyk leży zbyt blisko Północy! — O której organizacji pan mówi? — Nazywają ją Stowarzyszeniem na Rzecz Ludzkości. Villafranca uczestniczył w corocznych konferencjach w Nowym Jorku. Zgraja wariatów, ale nieszkodliwych. Nie lubią Maszyn; twierdzą, że one niszczą inicjatywę ludzi. Tak więc Villafranca zwalił winę na Maszynę. Ja sam nie rozumiem tych ludzi. Czy Capital City wygląda, jakby rasie ludzkiej wyczerpywała się inicjatywa? Capital City rozciągało się w złotym blasku słońca — najnowszy i najmłodszy twór Homo metropolis. Region Europejski: a. Obszar: 4 000 000 mil kwadratowych b. Ludność: 300 000 000 c. Stolica: Genewa Region Europejski stanowił anomalię pod kilkoma względami. Był zdecydowanie najmniejszy: zajmował mniej niż jedną piątą obszaru Regionu Tropikalnego, a zamieszkiwało go mniej niż jedna piąta populacji Regionu Wschodniego. Geograficznie Region Europejski tylko w niewielkim stopniu przypominał Europę przed — atomową, gdyż nie obejmował tego, co kiedyś było europejską częścią Rosji i tego, co kiedyś było Wyspami Brytyjskimi, podczas gdy obejmował śródziemnomorskie wybrzeża Afryki i Azji oraz — jakimś dziwnym skokiem przez Atlantyk — również Argentynę, Chile i Urugwaj. Nie było też prawdopodobne, aby Region Europejski polepszył swoją pozycję względem innych regionów Ziemi, oznaki ożywienia widać było jedynie w prowincjach południowoamerykańskich. Ze wszystkich regionów tylko europejski wykazywał w ciągu minionego półwiecza jednoznaczne oznaki spadku populacji. Tylko ten region nie rozwinął w istotny sposób swoich środków produkcyjnych ani też nie zaoferował kulturze człowieka niczego radykalnie nowego. — Europa — powiedziała madame Szegeczowska swoją łagodną francuszczyzną — jest w zasadzie ekonomicznym dodatkiem do Regionu Północnego. Wiemy o tym i nie ma to znaczenia. I jak gdyby na znak pełnego rezygnacji pogodzenia się z brakiem indywidualności, na ścianie biura madame Koordynatorki nie wisiała żadna mapa Europy. — A jednak — zwrócił uwagę Byerley — macie własną Maszynę i z pewnością nie znajdujecie się pod żadną presją ekonomiczną zza oceanu. — Maszynę! Ba! — wzruszała swoimi delikatnymi ramionami, a na jej małej twarzy pojawił się wątły uśmiech, kiedy długimi palcami zdusiła niedopałek papierosa. — Europa to senne miejsce. I ci z naszych ludzi, którym nie udaje się wyemigrować do Tropiku, są tak jak ona — zmęczeni i senni. Sam pan widzi, że to mnie, biednej kobiecie, przypadło pełnić funkcję wicekoordynatora. Cóż, na szczęście nie jest to trudna praca i niewiele się ode mnie oczekuje. A jeżeli chodzi o Maszynę… Cóż ona potrafi powiedzieć z wyjątkiem: „zróbcie to i tak będzie dla was najlepiej”? Ale co jest dla nas najlepsze? Ha, rola dodatku ekonomicznego do Regionu Północnego. I czy to aż takie straszne? Nie ma wojen! Żyjemy w pokoju — i jest przyjemnie po siedmiu tysiącach lat wojen. Jesteśmy starzy, monsieur. W naszych granicach leżą regiony, które były kolebką cywilizacji zachodniej. Mamy Egipt i Mezopotamię; Kretę i Syrię; Azję Mniejszą i Grecję. Ale wiek starczy niekoniecznie musi być czasem nieszczęścia. Może być urzeczywistnieniem… — Być może ma pani rację — powiedział uprzejmie; Byerley. — Przynajmniej tempo życia nie jest tak intensywne] jak w innych regionach. Panuje tu przyjemna atmosfera, i — Nieprawdaż? Jest herbata, monsieur. Gdyby zechciał pan powiedzieć, ile pan dodaje śmietanki i cukru…; Dziękuję. Wypiła delikatnie łyk herbaty, po czym podjęła: — Atmosfera jest tu przyjemna. Reszta Ziemi ma przyjemność zapoznać się z ciągłymi zmaganiami. Odnajduję w tym pewną paralelę, bardzo interesującą. Ongiś Rzym panował nad światem. Przyjął kulturę i cywilizację Grecji, Grecji nigdy nie zjednoczonej, która wyniszczyła się wojną, kończąc w stanie dekadenckiej nędzy. Rzym zjednoczył ją, przyniósł jej pokój i pozwolił jej wieść bezpieczne życie w niesławie. Kraj zajął się własnymi filozofiami i własną sztuką, z dala od konfliktów rozwoju i zgiełku wojny. Była to powolna śmierć, ale kojąca i z małymi przerwami trwała jakieś czterysta lat. — A jednak — powiedział Byerley — Rzym w końcu upadł i sen narkotyczny się skończył. — Nie ma już barbarzyńców, którzy mogliby obalić cywilizację. — Możemy być sami własnymi barbarzyńcami, madame Szegeczowska. Aha, miałem panią zapytać. Wydobycie rtęci w kopalniach Almaden spadło dość drastycznie. Chyba rudy nie wyczerpują się szybciej, niż to jest przewidywane? Mała kobieta utkwiła szare oczy w Byerleyu, przenikając jego myśli. — Barbarzyńcy — upadek cywilizacji — możliwa awaria Maszyny. Pańskie procesy myślowe są bardzo przejrzyste, monsieur. — Naprawdę? — Byerley uśmiechnął się. — Widzę, że powinienem mieć do czynienia z mężczyznami, tak jak dotychczas. Czy uważa pani sprawę Almaden za błąd Maszyny? — Wcale nie, ale sądzę, że pan tak uważa. Pan sam jest rdzennym mieszkańcem Regionu Północnego. Centralne Biuro Koordynacji znajduje się w Nowym Jorku. I już od pewnego czasu dostrzegam, że wam, mieszkańcom Północy, brak nieco wiary w Maszynę. — Tak? — Macie swoje Stowarzyszenie na Rzecz Ludzkości, które jest silne na Północy, lecz naturalnie nie znajduje wielu nowych członków w zmęczonej, starej Europie, gdzie panuje przekonanie, że powinno się pozostawić na jakiś czas słabą ludzkość w spokoju. Z pewnością należy pan do ufnej Północy, a nie do cynicznego, starego kontynentu. — Czy to ma związek z Almaden? — O tak, myślę, że tak. Kopalnie są pod kontrolą spółki Consolidated Cinnabar, która z całą pewnością jest firmą Północną, z siedzibą w Mikołajewie. Osobiście zastanawiam się, czy Rada Dyrektorów w ogóle zwracała się o Maszyny. Na konferencji w zeszłym miesiącu powiedzieli, że tak, i oczywiście nie mamy żadnych dowodów, że tego nie zrobili, ale w tej sprawie nie wierzyłabym słowu mieszkańca Północy — nie chcę pana obrażać w żadnych okolicznościach. Niemniej myślę, że sprawa zakończy się szczęśliwie. — W jakim sensie, moja droga pani? — Musi pan wiedzieć, że nieprawidłowości ekonomiczne ostatnich kilku miesięcy, które choć małe w porównaniu z wielkimi zaburzeniami w przeszłości, bardzo niepokoją nas, pragnących spokoju — wywołały dużą nerwowość w prowincji hiszpańskiej. Rozumiem, że spółka Cansolidated Cinnabar wyprzedaje akcje grupie rdzennych Hiszpanów. To pocieszające. Mimo że jesteśmy wasalami Północy, upokarzające jest, gdy o tym fakcie mówi się zbyt głośno. A naszym ludziom można bardziej ufać — oni będą spełniać polecenia Maszyny. — A więc uważa pani, że nie będzie dalszych kłopotów? — Jestem tego pewna — przynajmniej w Almaden. Region Północny: a. Obszar: 18 000 000 mil kwadratowych b. Ludność: 800 000 000 c. Stolica: Ottawa Region Północny przodował pod wieloma względami. Całkiem wyraźnie ilustrowała to mapa znajdująca się w biurze wicekoordynatora Hirama Mackenzie w Ottawie, na której to mapie punktem centralnym był Bieguny Północny. Z wyjątkiem enklawy Europy z jej skandynawskim i islandzkim regionem, w obrębie Regionu Północnego leżał cały obszar arktyczny. Z grubsza można było podzielić ten region na dwa główne obszary. Po lewej stronie mapy leżała cała Ameryka Północna powyżej rzeki Rio Grande. Prawa strona obejmowała wszystko, co kiedyś stanowiło Związek Radziecki. W połączeniu obszary te przedstawiały skoncentrowaną potęgę planety z pierwszych lat wieku atomowego. Między obydwiema tymi częściami leżała Wielka Brytania, język regionu wysunięty do Europy. Na samym szczycie mapy widniały zniekształcone w dziwne, olbrzymie kontury Australia i Nowa Zelandia, również prowincje członkowskie regionu. Jednak wszystkie przeobrażenia minionych dziesięcioleci nie zmieniły faktu, że Północ była ekonomicznym władcą planety. Nieomal ostentacyjnie symbolizował to fakt, że ze wszystkich map regionalnych, które widział Byerley, tylko mapa Mackenziego pokazywała całą Ziemię, jak gdyby Północ nie obawiała się konkurencji i nie potrzebowała żadnego faworyzowania, aby podkreślić swoją przewagę. — To niemożliwe — powiedział ponuro Mackenzie nad szklaneczką whisky. — Panie Byerley, jak przypuszczam, nie ma pan przeszkolenia w zakresie techniki robotów. — Nie, nie mam. — Hmm. Cóż, moim zdaniem to smutne, że Ching, Ngoma i Szegeczowska również go nie mają. Wśród mieszkańców Ziemi panuje przekonanie, że wystarczy, aby koordynator był zdolnym organizatorem, mówcą posługującym się szerokimi uogólnieniami i sympatyczną osobą. W dzisiejszych czasach powinien również się znać na robotyce — nie zamierzam pana obrazić. Nie obraziłem się. Zgadzam się z panem. Przykładowo, z tego, co pan już powiedział, wnio — Kuję, że martwią pana niedawne drobne zaburzenia gospodarki światowej. Nie mam pojęcia, co pan podejrzewa, ale zdarzało się już w przeszłości, że ludzie — któż miałby być od nich mądrzejszy — zastanawiali się, co się stało, gdyby Maszynie podano fałszywe dane. — I co by się stało, panie Mackenzie? — No cóż — Szkot zmienił pozycję i westchnął — wszystkie zebrane dane przechodzą przez skomplikowany system weryfikacji, który obejmuje zarówno kontrolę ludzką, jak i mechaniczną, tak że istnieje małe prawdopodobieństwo powstania jakiegoś problemu. Ale pomińmy to! Ludzie są omylni, a także przekupni, a zwykłe urządzenia są podatne na awarie mechaniczne. Sedno tej sprawy stanowi kwestia czy to, co nazywamy „błędnym elementem danych”, jest elementem sprzecznym z wszystkimi innymi znanymi danymi. To nasze jedyne kryterium; prawidłowości i sprzeczności. To samo dotyczy Maszyny. Przykładowo, niech pan jej rozkaże pokierować uprawami na podstawie średniej temperatury lipca w stanie Iowa równej –1° Celsjusza. Nie przyjmie tego. Nie poda odpowiedzi. Nie dlatego, żeby miała jakieś uprzedzenia do tej konkretnej temperatury lub żeby odpowiedź była niemożliwa, ale dlatego, że w świetle wszystkich innych danych dostarczonych jej na przestrzeni wielu lat wie, iż prawdopodobieństwo wystąpienia średniej temperatury w lipcu równej –1°C jest właściwie zerowe. Odrzuca ten element danych. Jedynym sposobem wmuszenia „błędnego elementu danych” w maszynę jest włączenie go jako części spójnej całości, w której wszystko jest zafałszowane w sposób zbyt misterny, aby Maszyna mogła to odkryć, albo wszystko pozostaje poza doświadczeniem Maszyny. Pierwsza ewentualność przekracza ludzkie możliwości — druga w zasadzie też, wymykając się człowiekowi bardziej, w miarę jak doświadczenie Maszyny rośnie z każda sekundą. Stephen Byerley dotknął nasady nosa dwoma palcami. — A więc przy Maszynie nie można manipulować… Zatem w jaki sposób pan wytłumaczy ostatnie błędy? — Mój drogi Byerley, widzę, że pan instynktownie popełnia ten charakterystyczny błąd: wierzy, że Maszyna wie wszystko. Pozwolę sobie przytoczyć pewną znaną mi z autopsji sytuację. Przemysł bawełniany zatrudnia doświadczonych kupców, którzy nabywają bawełnę. Postępują oni następująco: wyciągają kępkę bawełny z przypadkowej beli należącej do partii. Patrzą na tę kępkę, badają ją palcami, czochrają ją, wsłuchując się przy tym być może w jej szelest, dotykają jej językiem i na tej podstawie określają klasę całej partii bawełny. Istnieje około tuzina takich klas. W wyniku ich decyzji zakupy dokonywane są za określone ceny, a mieszanki robi się w określonych proporcjach. Tych kupców nie może jeszcze zastąpić Maszyna. — Dlaczego nie? Chyba związane z tym dane nie są dla niej zbyt skomplikowane? — Prawdopodobnie nie. Ale o jakich danych pan mówi? Żaden specjalista od włókiennictwa nie wie dokładnie, jaki czynnik jest sprawdzany przez kupca przy dotykaniu kępki bawełny. Przypuszczalnie chodzi o przeciętną długość włókien, ich jakość w dotyku, stopień i charakter ich gładkości, sposób, w jaki przylegają o siebie i tak dalej. Kilkadziesiąt czynników ocenianych podświadomie na podstawie wieloletniego doświadczenia. Ale ilościowy charakter tych testów nie jest znany; być może nawet sam charakter niektórych z nich nie jest znany. Tak więc nie mamy żadnych danych, które moglibyśmy podać maszynie. Ani też kupcy nie potrafią wyjaśnić własnych osądów. Umieją tylko powiedzieć: „Spójrz na tę kępkę. Nie widzisz że to klasa taka a taka?” — Rozumiem. — Jest niezliczona liczba podobnych przykładów. W końcu Maszyna jest tylko narzędziem pomagającym ludzkości osiągnąć szybszy postęp poprzez uwolnienie jej od żmudnych obliczeń i ich interpretowania. Zadanie mózgu ludzkiego pozostaje takie jak zawsze: odkrywanie nowych danych do analizy i tworzenie nowych hipotez do weryfikacji. Szkoda, że Stowarzyszenie na Rzecz Ludzkości nie chce tego zrozumieć. — Są przeciwni Maszynie? — Byliby przeciwni matematyce albo sztuce pisania, gdyby żyli w odpowiednich czasach. Ci reakcjoniści naszego społeczeństwa twierdzą, że Maszyna pozbawia człowieka duszy. Obserwuję, że zdolni ludzie są nadal bardzo poszukiwani w naszym społeczeństwie. Ciągle potrzeba nam człowieka na tyle inteligentnego, aby wymyślił właściwe pytania, dostrzegł nowe problemy. Być może gdybyśmy znaleźli dość takich ludzi, te zaburzenia, f które pana martwią, koordynatorze, nie miałyby miejsca. Ziemia (wraz z nie zamieszkanym kontynentem — Antarktydą): a. Obszar: 54 000 000 mil kwadratowych (powierzchnie lądowe) b. Ludność: 3 300 000 000 c. Stolica: Nowy Jork Ogień za kwarcową szybą wypalał się już. Koordynator był w ponurym nastroju, pasującym do — wygasającego płomienia. — Oni wszyscy nie chcą dostrzec powagi sytuacji — mówił cichym głosem. — Czyż nie mam prawa podejrzewać, że wszyscy się ze mnie naigrawają? A jednak — Vincent Silver powiedział, że Maszyny nie mogą być niesprawne i muszę mu wierzyć. Hiram Mackenzie mówi, że nie można im podawać fałszywych danych i muszę mu wierzyć. Ale jakimś cudem Maszyny działają wadliwie, i w to też muszę wierzyć, a więc nadal pozostaje jakaś alternatywa. Zerknął w bok na Susan Calvin, która zdawała się drzemać z zamkniętymi oczami. — Jaka? — zapytała jednak natychmiast. — Taka, że Maszyna rzeczywiście dostaje prawidłowe dane i że otrzymane odpowiedzi są rzeczywiście prawidłowe, ale potem ignorowane. Nie ma sposobu, żeby Maszyna wymusiła posłuszeństwo wobec swoich nakazów. — Odnoszę wrażenie, że madame Szegeczowska właśnie to zasugerowała odnośnie mieszkańców Północy w ogóle. — To prawda. — A jaki jest cel nieposłuszeństwa wobec Maszyny? Rozważmy motywacje. — Dla mnie to oczywiste i dla ciebie też powinno być. To sprawa celowego zachwiania równowagi. Dopóki rządzą Maszyny, na Ziemi nie mogą wybuchnąć żadne poważne konflikty, w których jedna z grup mogłaby przechwycić więcej władzy niż ma obecnie w imię tego, co uważa za własne dobro bez oglądania się na szkody ludzkości. Jeśli powszechną wiarę w Maszyny uda zachwiać do takiego stopnia, że ludzie je porzucą, znów zapanuje prawo dżungli. I żadnego z regionów nie mc uwolnić od podejrzeń, że chce właśnie to osiągną Wschód ma w obrębie swoich granic połowę ludzkości, a Tropik ponad połowę zasobów ziemskich. Każdy z tych regionów może się czuć naturalnym władcą całej Ziemi i każdy z nich doznał w historii upokorzeń ze strony Północy, a to rodzi zawsze chęć zemsty. Europa natomiast, ma tradycję wielkości. Kiedyś rzeczywiście rządziła Ziemią, a nic nie trwa tak długo jak wspomnienia minionej potęgi. Z drugiej jednak strony trudno w uwierzyć. Zarówno Wschód, jak i Tropik są w stanie ogromnej ekspansji w obrębie własnych granic. Oba regiony pną się nieprawdopodobnie w górę. Skąd wzięły, nadmiary energii na awantury militarne. A Europa nie ma nic poza swoimi marzeniami. W kategoriach militarnych jest zerem. — Tak więc, Stephen — powiedziała Susan Calvin — pozostaje Północ. — Tak — potwierdził energicznie Byerley — pozostaje Północ, to obecnie najsilniejszy region i jest nim prawie od stu lat, a dokładniej mówiąc jego części składowe. Ale w tej chwili stosunkowo szybko traci swoją pozycję, raz pierwszy od epoki faraonów regiony tropikalne mogą się wysunąć na czoło cywilizacji i niektórzy mieszkańcy Północy obawiają się tego. Jak wiesz, Stowarzyszenie i Rzecz Ludzkości to w zasadzie organizacja północna, robi żadnej tajemnicy z tego, że nie chce Maszyn. Susan, ta organizacja nie jest liczna, ale skupia potężnych ludzi. Należą do niej kierownicy fabryk oraz dyrektorzy różnych gałęzi przemysłu i kombinatów rolniczych, którzy nienawidzą pełnienia funkcji „chłopców na posyłki Maszyny”, jak to sami określają. Należą do niej ludzie z ambicją. Ludzie, którzy uważają, że są dostatecznie silni, aby decydować, co jest dla nich najlepsze, a nie tylko wysłuchiwać, co jest najlepsze dla innych. Krótko mówiąc, to ludzie, którzy poprzez wspólną odmowę akceptowania decyzji Maszyny mogą w krótkim czasie przewrócić świat do góry nogami — właśnie tacy należą do Stowarzyszenia. Susan, to wszystko się zazębia. Pięciu dyrektorów World Steel jest jego członkami i World Steel ma kłopoty z nadprodukcją. Spółka Consolidated Cinnabar, która wydobywała rtęć w Almaden, to koncern północny. Jego księgi są nadal badane, ale przynajmniej jeden z interesujących nas ludzi należał do Stowarzyszenia na Rzecz Ludzkości. Już wiemy, że Francisco Villafranca, który samodzielnie opóźnił budowę Kanału Meksykańskiego o dwa miesiące, był w Stowarzyszeniu, tak samo Rama Vrasayana, co mnie wcale nie zdziwiło. Susan powiedziała spokojnie: — Pozwól mi wskazać na fakt, że wszyscy ci ludzie marnie skończyli… — Ależ oczywiście — wtrącił się Byerley. — Postępowanie niezgodne z analizami Maszyny to podążanie ścieżką nieoptymalną. Wyniki są gorsze, niż mogłyby być. To cena, którą płacą. Teraz nie będzie się im przelewać, ale w zamieszaniu, które w końcu nastąpi… — Co zamierzasz zrobić, Stephen? — Oczywiście nie ma czasu do stracenia. Mam zamiar wyjąć to stowarzyszenie spod prawa i kazać usunąć jego członków ze wszystkich odpowiedzialnych stanowisk. Od tej chwili wszystkie stanowiska kierownicze i techniczne będą mogły być obsadzane tylko tymi kandydatom którzy złożą przysięgę o nieprzynależności do stowarzyszenia. Będzie to oznaczać pewne ograniczenie obywatelskich, ale jestem pewien, że Kongres… — To się nie uda! — Co takiego?! Dlaczego? — Pozwól, że przepowiem bieg wypadków. Jeśli spróbujesz coś takiego zrobić, zauważysz, że na każdym kroku ktoś ci rzuca kłody pod nogi. Zorientujesz się, że prowadzenie tej akcji jest niemożliwe. Stwierdzisz, każde twoje posunięcie w tym kierunku kończy się kłopotami. Byerley był zaskoczony. — Dlaczego tak mówisz? Miałem raczej nadzieję, że uzyskam twoją aprobatę w tej sprawie. — Nie możesz jej uzyskać, dopóki twoje działania opierają się na fałszywej przesłance. Przyznajesz, że Maszyna nie może źle funkcjonować i że nie można jej podać błędnych danych. Teraz ci pokażę, że nie można jej też nie słuchać, tak jak ci się zdaje, że stowarzyszenie to robi — Tego kompletnie nie rozumiem. — No to posłuchaj. Każde działanie jakiegokolwiek kierownika nie będące w zgodzie z dokładnymi wskazówkami Maszyny, z którą współpracuje, staje się częścią danych do następnego problemu. Dlatego Maszyna wie, że kierownik ma pewną tendencję do nieposłuszeństwa. Może włączyć tę tendencję do danych — to znaczy nawet ilościowo, oceniając dokładnie, w jakim stopniu wystąpi i jak się objawi nieposłuszeństwo. Jej następna odpowiedź miałaby wystarczające odchylenie, tak że po akcie nieposłuszeństwa danego kierownika sama automatycznie korygowałaby odpowiedzi i dawała wskazówki optymalne. Maszyna wie. Stephen! — Nie możesz mieć pewności co do tego wszystkiego. To twoje przypuszczenie. — Oparte na doświadczeniu pracy z robotami. Lepiej polegaj na takim przypuszczeniu, Stephen. — A zatem co pozostaje? Same maszyny działają prawidłowo i przesłanki, którymi się kierują też są prawidłowe. Zgodziliśmy się co do tego. Teraz mówisz, że nie można wobec niej nieposłusznym. A więc w czym tkwi błąd? — Sam dałeś odpowiedź. W niczym! Pomyśl przez chwilę o Maszynach, Stephen. To są roboty i postępują zgodnie z Pierwszym Prawem. Ale Maszyny pracują nie dla jednego człowieka, ale dla całej ludzkości, tak iż Pierwsze Prawo ulega drobnej modyfikacji: „Żadna Maszyna nie może wyrządzić krzywdy ludzkości lub poprzez bezczynność, aby stała jej się krzywda”. To dobrze. A teraz, Stephen, co wyrządza krzywdę ludzkości? Przede wszystkim zaburzenia ekonomiczne, obojętne z jakich przyczyn. Zgodzisz się? — Tak. — A co najprawdopodobniej może wywołać w przyszłości zaburzenia ekonomiczne? Odpowiedz, Stephen. — Powiedziałbym — odparł niechętnie Byerley — że zniszczenie Maszyn. — Ja też bym tak powiedziała i Maszyny też. Dlatego ich pierwszą troską jest ochrona własna, dla naszego dobra. Dlatego po cichu załatwiają się z jednym pozostałym elementem, który im zagraża. Czyż to nie Stowarzyszenie na Rzecz Ludzkości kołysze naszą łodzią tak, że Maszyny mogą zostać zniszczone? Patrzyłeś do tej pory na odwrotną stronę obrazka. Powiedzmy raczej, że to Maszyna kołysze łodzie — bardzo nieznacznie — tylko na tyle, żeby wyrzucić tych kilku, którzy czepiają się burty dla celów uważanych przez Maszynę za szkodliwe dla ludzkości. Tak więc Vrasayana traci swoją fabrykę i dostaje inną pracę, gdzie nie może wyrządzić szkody — nie stała mu się wielka krzywda, nie został pozbawiony możliwości zarabiania na życie, gdyż Maszyna nie może skrzywdzić człowieka ponad nieuniknione minimum, i to też tylko w celu ratowania większej liczby ludzi. Consolidated Cinnabar traci kontrolę nad kopalniami w Almaden. Villafranca nie jest już inżynierem państwowym odpowiedzialnym za ważne przedsięwzięcie. A dyrektorzy World Stell tracą kontrolę nad przemysłem — albo stracą. — Ale tak naprawdę ty tego wszystkiego nie wiesz — upierał się Byerley z rozterką. — Jak możemy ryzykować i zakładać, że masz rację? — Musicie. Czy pamiętasz odpowiedź maszyny, kiedy przedstawiłeś jej problem? „Sprawa nie daje się wyjaśnić”. Maszyna nie powiedziała, że nie ma wyjaśnienia lub że nie potrafi go znaleźć. Po prostu nie miała zamiaru podjąć najmniejszego wysiłku, żeby sprawę dało się wyjaśnić. Innymi słowy, podanie wyjaśnienia byłoby szkodliwe dla ludzkości i dlatego możemy jedynie snuć przypuszczenia — maszyna nic na ten temat nie powie. — Ale w jaki sposób wyjaśnienie może nas skrzywdzić? Załóżmy, że masz rację, Susan. — Stephen, jeśli mam rację, oznacza to, że Maszyna kieruje naszą przyszłością za nas nie tylko na płaszczyźnie podawania bezpośrednich odpowiedzi na nasze bezpośrednie pytania, ale również samodzielnie rozwiązuje ogólnoświatowe problemy, wynikające z ludzkiej psychologii. A wiedza o tym mogłaby nas unieszczęśliwić i zranić naszą dumę. Maszyna nie może, nie wolno jej nas unieszczęśliwiać. Stephen, skąd mamy wiedzieć, co pociągnie za sobą najwyższe dobro ludzkości? Nie mamy do swojej dyspozycji nieskończonej liczby czynników, które ma Maszyna. Być może — aby ci podać dość oczywisty przykład — nasza cała cywilizacja techniczna dostarczyła nam więcej cierpień i nieszczęść, niż ich usunęła. Być może cywilizacja agrarna lub pasterska, o mniejszym rozwoju kulturalnym i mniejszej liczbie ludności, byłaby lepsza. Jeśli tak, to Maszyny muszą zdążać w tym kierunku, najlepiej bez naszej wiedzy, gdyż zniewoleni naszymi uprzedzeniami wiemy jedynie, że dobre jest to, do czego jesteśmy przyzwyczajeni, i wtedy walczylibyśmy o zmianę. Albo może rozwiązaniem jest całkowita urbanizacja, albo społeczeństwo całkowicie kastowe, albo całkowita anarchia. Nie wiemy. Tylko Maszyny wiedzą i zmierzają do tego celu, zabierając nas ze sobą. — Ale z twoich słów wynika, Susan, że Stowarzyszenie na Rzecz Ludzkości ma rację; i że ludzkość utraciła prawo do samostanowienia o swojej przyszłości. Tak naprawdę nigdy go nie miała. Zawsze pozostawała na łasce sił ekonomicznych i socjologicznych, których nie rozumiała; na łasce kaprysów klimatu i kolei wojny. Teraz Maszyny je rozumieją i nikt nie może ich powstrzymać, bo rozprawią się z nim tak, jak to robią ze stowarzyszeniem, mając — tak jak w tej chwili — do swojej dyspozycji największą broń: całkowitą kontrolę nad naszą gospodarką. — Jakie to straszne! — Być może cudowne! Pomyśl, że odtąd na zawsze wszystkie konflikty są w końcu do uniknięcia. Od tej chwili tylko Maszyny są nieuniknione! I ogień za szybą kwarcową zgasł, pozostawiając po sobie jedynie spiralę dymu, która wskazywała gdzie się palił. KOBIECA INTUICJA Trzy Prawa Robotyki 1. Robot nie może wyrządzić krzywdy istocie ludzkiej lub poprzez bezczynność pozwolić, aby stała jej się krzywda. 2. Robot musi słuchać rozkazów wydanych mu przez istoty ludzkie z wyjątkiem sytuacji, w których takie rozkazy byłyby sprzeczne z Pierwszym Prawem. 3. Robot musi chronić swoje istnienie dopóty, dopóki taka ochrona nie jest sprzeczna z Pierwszym lub Drugim Prawem. Po raz pierwszy w historii Amerykańskiej Korporacji Robotów i Ludzi Mechanicznych robot został zniszczony wskutek wypadku na samej Ziemi. Nie było w tym niczyjej winy. Pojazd powietrzny roztrzaskał się w czasie lotu i pełni wątpliwości eksperci z komisji — zastanawiali się, czy naprawdę odważą się przedstawić opinii publicznej dowody, że pojazd został trafiony przez meteoryt. Nic innego nie poruszało się dość szybko, aby zapobiec automatycznemu unikowi; nic innego nie mogło dokonać takiego zniszczenia z wyjątkiem wybuchu jądrowego, a to nie wchodziło w rachubę. Do jakiegoż innego wniosku można było dojść łącząc te fakty z meldunkiem o błysku na nocnym niebie tuż przed eksplozją pojazdu — meldunkiem z Flagstaff Observatory, a nie od jakiegoś tam amatora — i o odnalezieniu sporej wielkości i typowego dla meteorytów kawałka metalu świeżo wrytego w ziemię w odległości półtora kilometra od miejsca katastrofy? Niemniej jednak nic podobnego nie zdarzyło się nigdy przedtem i rachunek prawdopodobieństwa podawał potwornie duże liczby przeciwko możliwości takiego zdarzenia. Jednakże nawet skrajnie nieprawdopodobne rzeczy mogą się czasami zdarzyć. W biurach U.S, Robots pytania „w jaki sposób” i „dlaczego” należały do kwestii drugorzędnych. Naprawdę liczyło się tylko to, że robot został zniszczony. Ten fakt sam w sobie już był przygnębiający. Fakt, że JN–5 był prototypem, pierwszym po czterech wcześniejszych próbach, którego wykorzystano w praktyce, był jeszcze bardziej przygnębiający. Fakt, że JN–5 stanowił całkowicie nowy typ robota, zupełnie różny od wszystkich kiedykolwiek zbudowanych robotów, był bezdennie przygnębiający. Fakt, że przed zniszczeniem JN–5 najwyraźniej osiągnął coś nieobliczalnie ważnego i że to osiągnięcie mogło teraz przepaść na zawsze, przygnębiał w stopniu niemożliwym do wyrażenia słowami. Wydawało się rzeczą ledwie zasługującą na wzmiankę, że wraz z robotem zginął również główny robopsycholog Korporacji United States Robots. * * * Clinton Madarian wstąpił do firmy dziesięć lat wcześniej, z czego pięć lat przepracował bez jednego słowa skargi pod nadzorem opryskliwej Susan Calvin. Błyskotliwość Madariana była niewątpliwa i Sasan Calvin awansowała go po cichu nie pytając przełożonych. W każdym razie nie raczyłaby uzasadniać tego kroku dyrektorowi naukowemu Peterowi Bogertowi, ale tak się składało, że nie zachodziła konieczność uzasadnienia. Czy też należałoby raczej powiedzieć, że zasadność awansu była oczywista. Madarian był całkowitym przeciwieństwem sławnej doktor Calvin pod kilkoma względami, widocznymi na pierwszy rzut oka. Nie miał aż takiej nadwagi, na jaką wyglądał z powodu wyraźnego podwójnego podbródka, lecz mimo to przytłaczał swoją postacią, podczas gdy Susan prawie się nie zauważało. Masywna twarz Madariana, jego lśniąca rudawo–brązowa czupryna, rumiana cera i tubalny głos, jego głośny śmiech, a przede wszystkim niepohamowana pewność siebie i zapał, z jakim ogłaszał swoje sukcesy, sprawiały, że w jego obecności ludziom brakowało przestrzeni. Gdy Susan Calvin przeszła w końcu na emeryturę (przy czym z taką stanowczością odmówiła jakiejkolwiek współpracy w kwestii pożegnalnej kolacji, którą można by wydać na jej cześć, że służby informacyjne nie otrzymały nawet wzmianki ojej odejściu), Madarian zajął jej miejsce. Był na swoim nowym stanowisku dokładnie jeden dzień, kiedy zainicjował projekt JN. Oznaczało to największy przydział funduszy na jeden projekt, jaki korporacja U.S. Robots musiała kiedykolwiek rozważyć, lecz Madarian zbył to jowialnym machnięciem ręki. — Warte ostatniego grosza, Peter — powiedział. — I spodziewam się, że przekonasz o tym radę nadzorczą. — Podaj mi powody — powiedział Bogert, zastanawiając się, czy Madarian to zrobi. Susan Calvin nigdy nie podawała powodów. Ale Madarian powiedział: — Jasne — i rozsiadł się swobodnie w dużym fotelu w biurze dyrektora. Bogert obserwował swojego rozmówcę z lekką grozą. Jego własne, niegdyś czarne włosy były teraz nieomal białe i wiedział, że w ciągu dziesięciu lat pójdzie śladem Susan na emeryturę. To by oznaczało koniec pierwotnego zespołu, który rozwinął United States Robots w światową firmę, mogącą pod względem złożoności i ważności konkurować z rządami państw. Jakoś ani on, ani ci, którzy odeszli przed nim, nigdy nie pojmowali do końca olbrzymiej ekspansji firmy. Ale to było nowe pokolenie. Nowych ludzi nie krępował kolos. Nie mieli w sobie tego zdumienia, które kazałoby im bałwochwalczo podziwiać wielkość dzieła. Parli więc naprzód i to było dobre. — Proponuję zacząć budowę robotów bez ograniczeń — powiedział Madarian. — Bez Trzech Praw? Chyba… — Nie, Peter. Czy to jedyne ograniczenia, jakie ci przychodzą na myśl? Do diabła, miałeś swój wkład w konstrukcję wczesnych mózgów pozytronowych. Czy muszę ci mówić, że — zupełnie abstrahując od Trzech Praw — w tych mózgach nie ma ścieżki, która by nie była starannie zaprojektowana i ustalona? Mamy roboty przeznaczone do określonych zadań z zaszczepionymi określonymi umiejętnościami. — A ty proponujesz… — Żeby na każdym poziomie Trzech Praw końcówki ścieżek zrobić otwarte. To nie jest trudne. — Zaiste, to nie jest trudne — powiedział oschle Bogert. — Robienie bezużytecznych rzeczy nigdy nie jest trudne. Trudnością jest wykonanie stałych ścieżek i sprawienie, aby robot był użyteczny. — Ale dlaczego to jest trudne? Wykonanie stałych ścieżek wymaga wiele wysiłku, ponieważ zasada nieoznaczoności ma duże znaczenie w cząsteczkach. Trzeba zminimalizować masę pozytronów i efekt nieoznaczoności. Dlaczego jednak musi tak być? Jeśli uwypuklimy zasadę tylko na tyle, żeby umożliwić krzyżowanie się ścieżek w sposób nie dający się przewidzieć… — To będziemy mieć robota, którego zachowań nie da się przewidzieć. — Będziemy mieć robota twórczego — powiedział Madarian trochę zniecierpliwiony. — Peter, jeśli mózg ludzki ma coś, czego nigdy nie miał mózg robota, to właśnie czynnik nieprzewidywalności, który wynika z efektów nieoznaczoności na poziomie subatomowym. Przyznaję, że tego efektu nigdy nie wykazano eksperymentalnie w układzie nerwowym, ale bez niego mózg ludzki nie jest w zasadzie wyższy od mózgu robota. — I tobie się zdaje, że jeżeli wprowadzisz ten efekt do mózgu robota, mózg ludzki nie będzie w zasadzie wyższy od mózgu robota. — Takie — powiedział Madarian — jest właśnie moje przekonanie. Taki był początek ich długiej rozmowy. * * * Rada nadzorcza wyraźnie nie miała zamiaru dać się tak łatwo przekonać. Scott Robertson, największy udziałowiec w firmie, powiedział: — Już i tak jest dość ciężko kierować przemysłem robotów, kiedy przez cały czas wrogość społeczeństwa do robotów oscyluje na krawędzi eksplozji. Jeżeli społeczeństwo pojmie, że roboty będą „niekontrolowane”… Ach, nie mówcie mi o Trzech Prawach. Przeciętny obywatel nie uwierzy, że Trzy Prawa zapewnią mu ochronę, jeżeli tylko usłyszy słowo „niekontrolowany”. — A więc nie używajcie tego słowa — powiedział Madarian. — Nazwijcie robota… nazwijcie go „intuicyjnym”. — Robot intuicyjny — ktoś mruknął pod nosem. — Robot–dziewczyna? Śmiech obiegł stół konferencyjny. Madarian podchwycił ten pomysł. — W porządku. Robot — dziewczyna. Roboty nasze są oczywiście bezpłciowe i ten też taki będzie, ale zawsze zachowujemy się, jak gdyby były mężczyznami. Dajemy im pieszczotliwe imiona męskie i mówimy o nich „on” i „jemu”. Ten z kolei — jeśli zważymy na naturę matematycznej struktury mózgowej, którą zaproponowałem — zaliczałby się do układu współrzędnych JN. Pierwszym robotem byłby JN–1 i założyłem, że nazywałby się John–1… Oto poziom oryginalności przeciętnego robotyka. Ale dlaczegóż by nie nazwać go Jane–1, do diabła? Jeżeli społeczeństwo ma być wtajemniczone w to, co robimy, to niech wie, że konstruujemy kobiecego robota z intuicją. Robertson pokręcił głową. — Co za różnica? Z pana słów wynika, że planuje pan usunąć ostatnią barierę, która w zasadzie utrzymuje mózg robota na poziomie niższym od mózgu ludzkiego. Jaka według pana będzie na to reakcja społeczeństwa? — Czy ma pan zamiar ogłosić to publicznie? — zapytał Madarian. Pomyślał chwilę i powiedział: — Słuchajcie. Ogół ludzi wierzy, że kobiety nie są tak inteligentne jak mężczyźni. Co najmniej kilku z siedzących przy stole mężczyzn przybrało natychmiast bojażliwy wyraz twarzy, żaden z nich nie mógł powstrzymać się od rzucenia okiem w kierunku miejsca, które zwykła była zajmować Susan Calvin. Madarian powiedział: — Jeśli ogłosimy, że tworzymy robota — kobietę, nieważne, czym ona będzie. Ludzie automatycznie założą, że ona jest umysłowo opóźniona w rozwoju. Po prostu rozreklamujemy robota jako Jane–1 i nie musimy nic więcej dodawać. Jesteśmy bezpieczni. — Właściwie — odezwał się cicho Peter Bogert — to jeszcze nie wszystko. Razem z Madarianem przeanalizowaliśmy starannie aspekt matematyczny i seria JN, obojętne John czy Jane, byłaby całkiem bezpieczna. Roboty te odznaczałyby się niższym stopniem złożoności inelektualnych w utartym rozumieniu niż wiele innych zaprojektowanych i skonstruowanych przez nas serii. — Byłby tylko jeden dodatkowy czynnik — przyzwyczajmy się do nazywania go po imieniu — intuicja. — Kto wie, co taki robot by robił? — mruknął Robertson. — Madarian zasugerował jedną rzecz, którą może ro bić. Jak wam wszystkim wiadomo, skok w przestrzeni to już w zasadzie rzeczywistość. Człowiek jest w stanie; osiągnąć to, co można nazwać hiperprędkościami przekraczającymi prędkość światła, i odwiedzić inne układy gwiezdne oraz powrócić po nic nie znaczącym upływie czasu — najwyżej kilku tygodni. — To dla nas żadna nowina — powiedział Robertson. — Nie można by było tego dokonać bez robotów. — Właśnie. I nie przynosi nam to żadnego pożytku, ponieważ nie możemy korzystać z napędu hiperprędko — ściowego, chyba że jednokrotnie w celu demonstracji, tak że korporacja U.S, Robots spotyka się z niewielkim uznaniem. Skok w przestrzeni jest ryzykowny, strasznie pożera energię i dlatego jest niezmiernie kosztowny. Gdybyśmy mieli z niego jednak skorzystać, przyjemnie by było, jeśli moglibyśmy zameldować o istnieniu planety nadającej się do zamieszkania. Nazwijcie to potrzebą psychologiczną. Kiedy wydacie około dwudziestu miliardów dolarów na pojedynczy skok w przestrzeni i nie podacie nic oprócz danych naukowych, ludzie zechcą się dowiedzieć, dlaczego ich pieniądze poszły w błoto. Ale gdy zameldujecie o istnieniu planety nadającej się do zamieszkania, okrzykną was międzygwiezdnym Kolumbem i nikt nie będzie sobie zawracał głowy pieniędzmi. — A więc? — A więc gdzie znajdziemy planetę nadającą się do zamieszkania? Albo mówiąc inaczej — która gwiazda zasięgu skoku w przestrzeni w obecnym stanie rozwoju, która z trzystu tysięcy gwiazd i układów gwiezdnych w zasięgu trzystu lat świetlnych ma największe szansę na posiadanie planety nadającej się do zamieszkania? Mamy masę szczegółów na temat wszystkich gwiazd w naszym sąsiedztwie, obejmującym trzysta lat świetlnych, i przekonanie, że prawie każda z nich posiada układ planetarny. Ale która posiada planetę nadającą się do zamieszkania? Którą odwiedzić?… Nie wiemy. — W jaki sposób mógłby nam pomóc ten robot, Jane? — zapytał jeden z dyrektorów. Madarian miał właśnie odpowiedzieć, ale zamiast tego wykonał nieznaczny gest do Bogerta i ten zrozumiał. Głos dyrektora miałby większe znaczenie. Bogertowi nieszczególnie podobał się ten pomysł. Gdyby seria JN okazała się fiaskiem, podkreślał swój związek ze sprawą wystarczająco, aby być pewnym, że lepkie palce winy przykleją się do niego. Z drugiej strony, emerytura nie była aż tak odległą perspektywą i gdyby seria udała się, odszedłby w blasku chwały. Być może to tylko aura pewności siebie Madariana tak na niego wpływa, ale Bogert szczerze uwierzył, że seria się uda. — Całkiem możliwe — powiedział — że gdzieś w posiadanych przez nas danych na temat tych gwiazd są metody oceny prawdopodobieństwa istnienia podobnych do Ziemi planet. Jedyna rzecz, którą musimy zrobić, to odpowiednio zrozumieć dane, spojrzeć na nie w pewien twór — czy sposób, ustalić prawidłowe korelacje. Jeszcze tego nie zrobiliśmy. Lub jeśli jakiemuś astronomowi to się udało, nie był dość bystry, żeby skojarzyć, czego dokonał. Robot typu JN mógłby ustalić korelacje znacznie szybciej i znacznie dokładniej niż jakikolwiek człowiek. W ciągu jednego dnia ustaliłby i odrzucił tyle korelacji, ile człowiek zdołałby w ciągu dziesięciu lat. Ponadto taki robot pracowałby autentycznie na chybił trafił, podczas gdy człowiek miałby silne uprzedzenia oparte na z góry wyrobionych sądach i wierzeniach. Po tym wywodzie zapadła dłuższa cisza. W końcu Robertson powiedział: — Ale to tylko kwestia prawdopodobieństwa, prawda? Przypuśćmy, że ten robot by powiedział: „Gwiazdą o największym prawdopodobieństwie posiadania planety nadającej się do zamieszkania i położoną w zasięgu tylu a tylu lat świetlnych jest Squidgee–17, czy też obojętnie jaka inna, i my tam lecimy i stwierdzamy, że prawdopodobieństwo jest tylko prawdopodobieństwem i że ostatecznie nie ma planet nadających się do zamieszkania. W jakiej to nas stawia sytuacji? Tym razem Madarian się wtrącił: — Nadal wygrywamy. Wiemy, w jaki sposób robot doszedł do swoich wniosków, ponieważ on — ona nam to powie. Może nam pomóc uzyskać ogromny wgląd w szczegóły astronomiczne i uczynić grę wartą świeczki, nawet jeśli w ogóle nie wykonamy skoku w przestrzeni. A poza tym możemy ustalić pięć najbardziej prawdopodobnych lokalizacji planet i prawdopodobieństwo, że w jednym z tych miejsc jest planeta nadająca się do zamieszkania może wtedy przekraczać wskaźnik 0,95. To by graniczyło z pewnością… Taki był początek ich długiej dyskusji. * * * Przyznane fundusze były całkiem niewystarczające, ale Madarian liczył na zwyczaj dorzucania następnych pieniędzy, aby odzyskać gotówkę już zainwestowaną. Kiedy wygląda na to, że dwieście milionów idzie na marne, a kolejne sto może wszystko uratować, zwykle nie ma kłopotów z przegłosowaniem tych stu milionów. Robot Jane–1 został w końcu zbudowany i wystawiony na pokaz. Peter Bogert przyjrzał się jemu — jej z powagą. — Po co wąska kibić? — zapytał. — To chyba osłabia konstrukcję? Madarian zachichotał. — Słuchaj, jeżeli mamy ją nazwać Jane, nie ma sensu robić z niej Tarzana. Bogert pokręcił głową. — Nie podoba mi się to. W następnej kolejności zrobisz jej wypukłą klatkę piersiową, żeby przypominała biust, a to paskudny pomysł. Jeżeli kobiety zaczną pojmować, że roboty mogą wyglądać tak jak one, mogę ci dokładnie powiedzieć, jakie perwersje im przyjdą do głowy i naprawdę napotkasz na wrogość z ich strony. — Może masz rację — powiedział Madarian. — Żadna kobieta nie chce czuć, że można ją zastąpić czymś pozbawionym jej wszystkich wad. W porządku. * * * Jane–2 nie miała zwężonej talii. Była ponurym robotem, który rzadko się poruszał i jeszcze rzadziej odzywał. W trakcie jej budowy Madarian przybiegał do Bogerta jedynie w sporadycznych wypadkach i był to niezawodny znak, że sprawy postępowały kiepsko. Pobudliwość Madariana w chwilach sukcesu była przemożna. Nie wytrzymałby do rana i nie zawahałby się najść Bogerta w jego sypialni o trzeciej nad ranem z elektryzującą wiadomością. Bogert był tego pewien. Teraz Madarian wyglądał na przygaszonego. Jego zwykle rumiana twarz prawie pobladła, a pełne policzki jakoś zmizerniały. — Nie będzie mówić — powiedział Bogert z przekor niem. — Umie mówić. — Madarian usiadł ciężko i zaczął przy gryzać dolną wargę. — W każdym razie czasami — powiedział. Bogert wstał i okrążył robota. — A kiedy mówi, jej słowa nie mają sensu, jak przypuszczam. No cóż, jeśli nie będzie mówić, nie jest kobietą, prawda? Madarian próbował się uśmiechnąć, ale zrezygnował. Rzucił: — W izolacji mózg się sprawdził. — Wiem — powiedział Bogert. — Ale z chwilą oddania mózgu pod kontrolę aparatury fizycznej robota, z konieczności został on oczywiście zmodyfikowany. — Oczywiście — potwierdził bezradnie Bogert. — Ale w sposób nie dający się przewidzieć i frustrujący. Sęk w tym, że kiedy się ma do czynienia z n–wymiarowym rachunkiem nieoznaczoności, wyniki są… — Niepewne? — dokończył pytaniem Bogert, zaskoczoczony wlasną reakcją. Firma zainwestowała już w projekt ogromne środki i upłynęły prawie dwa lata, jednak wyniki — mówiąc delikatnie — były niezadowalające. Mimo to dokuczał Madarianowi i stwierdził, że to go bawi. Niemal skrywając to przed samym sobą Bogert zastanowił się, czy celu jego docinków nie stanowiła nieobecna Susan Calvin. Madarian był znacznie bardziej energiczny i wylewny, niż kiedykolwiek potrafiła być Susan, nawet jeśli sprawy szły dobrze; ale też znacznie bardziej od niej bezbronny, gdy wpadał w przygnębienie z powodu kłopotów. A Susan nigdy nie załamywała się, gdy nadchodziły złe czasy. W Madariana można było walić jak w bęben — z satysfakcją tym większą, że Susan nigdy do tego nie dopuszczała. Madarian — zupełnie jak Susan Calvin — nie zareagował na ostatnią uwagę Bogerta. Nie z pogardy, która by była reakcją Susan, lecz ponieważ tej uwagi nie usłyszał. Powiedział tonem człowieka skłonnego do dyskusji: — Szkopuł tkwi w rozpoznawaniu. Jane–2 wspaniale ustala korelacje. Może odkrywać współzależności dowolnych przedmiotów, ale kiedy już to zrobi, nie potrafi odróżnić wyniku bezcennego od bezwartościowego. Niełatwo jest przesądzać o takim kierunku programowania robota, aby rozpoznawał korelacje istotne, skoro człowiek nie wie, jakie korelacje robot będzie ustalał. Przypuszczam, że pomyślałeś o obniżeniu potencjału na złączu diodowym W–21 i iskrzeniu na… — Nie, nie, nie, nie… — kolejne słowa Madarian wypowiadał coraz ciszej. — Nie można ograniczyć się do rozkazu, żeby robot wszystko z siebie wyrzucił. Tyle możemy sobie zapewnić. Chodzi jednak o to, żeby mu kazać rozpoznać kluczową korelację i wyciągnąć wnioski. Gdybyśmy to zrobili, robot Jane podałby odpowiedź intuicyjnie. Byłoby to czymś, czego sami nie potrafilibyśmy uzyskać, chyba że dzięki jakiemuś niesamowitemu szczęściu. — Zdaje mi się — powiedział oschle Bogert — że gdybyś i miał takiego robota, to mógłby on rutynowo robić to, co j wyróżnia geniuszy spośród wszystkich ludzi. Madarian skinął energicznie głową. — Właśnie, Peter. Sam bym to ogłosił, gdybym się nie bał odstraszenia dyrektorów. Proszę cię, nie powtarzaj tego przy nich. — Czy naprawdę chcesz zbudować robota–geniusza? — Nieważne, jakich się użyje słów. Usiłuję stworzyć robota posiadającego zdolność błyskawicznego ustalania przypadkowych korelacji, które zarazem odpowiednio często byłyby korelacjami o kluczowym znaczeniu. I usiłuję wstawić te dane do równań pól pozytronowych. Myślałem, że już mi się to udało, ale niestety nie. Jeszcze nie. — spojrzał z niezadowoleniem na Jane–2 i zapytał: — Jaka jest najważniejsza posiadana przez ciebie korelacja, Jane? Jane–2 odwróciła głowę, żeby spojrzeć na Madariana, ale nie odezwała się i Madarian szepnął z rezygnacją: — Wprowadza to do banków korelacji. Jane–2 wreszcie przemówiła matowym głosem: — Nie jestem pewna. — Był to pierwszy dźwięk, jaki wydała z siebie. Madarian przewrócił oczami. — Wykonuje działania odpowiadające układaniu równań z nieoznaczonymi rozwiązaniami. Domyśliłem się — powiedział Bogert. — Słuchaj, Madarian, potrafisz coś z tym zrobić czy mamy się wycofać w tym momencie i przerwać pasmo strat na sumie pół miliarda. — Potrafię — mruknął Madarian. * * * Jane–3 to nie było to. Nigdy nawet jej nie uruchomiono i Madarian kipiał z wściekłości. Zawinił człowiek. On sam, jeśli chodzi o ścisłość. Jednak choć Madarian czuł się całkowicie upokorzony, inni nic nie mówili. Niech ten, który nigdy nie popełnił błędu w straszliwych zawiłościach matematyki mózgu pozytronowego, pierwszy napisze naganę. * * * Prawie rok minął, nim Jane–4 była gotowa. Madarian znów kipiał energią. — Ona to robi — powiedział. — Ma niezły współczynnik rozpoznawania. Miał tyle pewności siebie, aby zaprezentować ją przed radą i kazać jej rozwiązywać problemy. Nie matematyczne — każdy robot to potrafi — ale problemy, w których dane celowo wprowadzały w błąd zarazem nie zawierając w sobie nieścisłości. Bogert powiedział: — W sumie to niewiele. — Oczywiście, że niewiele. To podstawowe możliwości Jane–4, ale musiałem im coś pokazać, nie? — Czy wiesz, ile pieniędzy wydaliśmy do tej pory? — Daj spokój, Peter, nie rób mi tego. Czy wiesz, ile już I odzyskaliśmy? Wiesz przecież, tych rzeczy nie robi siej w próżni. Jeśli chcesz wiedzieć, trzy lata się z tym mordo — 1 wałem, ale opracowałem nowe techniki obliczeniowe, które nam zaoszczędzą minimum pięćdziesiąt tysięcy dolarów na: każdym nowym zaprojektowanym przez nas typie mózgu pozytronowego, od tej chwili na zawsze. Zgadza się? — Cóż… — Żadnych cóż. Taka jest prawda. I osobiście jestem przeświadczony, że n–wymiarowy rachunek nieoznaczoności może mieć wiele innych zastosowań, jeśli nasza pomysłowość umożliwi nam ich znalezienie, a moje roboty serii Jane znajdą je. Kiedy osiągnę dokładnie to, o co mi chodzi, nowa seria JN spłaci się w ciągu pięciu lat, nawet jeśli potroimy zainwestowaną dotychczas kwotę. — Co rozumiesz przez „dokładnie to, o co ci chodzi”? Jakie wady ma Jane–4? — Żadnych. Albo raczej prawie żadnych. Ona jest na właściwej drodze, ale można ją udoskonalić i zamierzam to zrobić. Kiedy ją projektowałem, myślałem, że wiem, dokąd zmierzam. Teraz ją przetestowałem i wiem dokąd zmierzam. Mam zamiar tam dotrzeć. * * * Jane–5 to było to. Z górą rok zabrało Madarianowi jej wyprodukowanie i nie miał co do niej żadnych zastrzeżeń; był całkowicie pewny siebie. Jane — 5 była niższa od przeciętnego robota i szczuplejsza. Nie robiąc z niej takiej karykatury kobiety jak Jane–1 udało się jej zaszczepić pewien rys kobiecości pomimo braku choćby jednej wyraźnie kobiecej cechy. — Ma coś w swojej postawie — powiedział Bogert. Z wdziękiem trzymała ramiona, a gdy się odwracała, jej tors wydawał się jakoś lekko krągły. Madarian powiedział: — Posłuchaj jej głosu… Jak się czujesz, Jane? — Doskonale, dziękuję — odparła Jane–5 idealnie kobiecym głosem, który był słodkim, wręcz niepokojącym kontraltem. — Dlaczego to zrobiłeś, Clinton? — zapytał Peter zaskoczony, marszcząc brwi. — To psychologicznie ważny element — powiedział Madarian. — Chcę, żeby ludzie o niej myśleli jako o kobiecie; żeby ją traktowali jak kobietę; żeby jej wyjaśniali. — Jacy ludzie? Madarian wsunął ręce do kieszeni i zapatrzył się w zamyśleniu na Bogarta. — Chciałbym, żeby załatwiono dla Jane i dla mnie wyjazd do Flagstaff. Bogert nie mógł nie zauważyć, że Madarian nie powiedział Jane–5. Tym razem nie użył numeru. To była Jane. Zapytał niepewnie: — Do Flagstaff? Dlaczego? — Ponieważ tam jest światowe centrum planetologii ogólnej, prawda? Tam właśnie się bada gwiazdy i próbuje wyliczyć prawdopodobieństwo istnienia planet nadających się do zamieszkania, prawda? — Wiem o tym, ale to na Ziemi. — No cóż, oczywiście wiem o tym. — Poruszanie się robotów na Ziemi podlega ścisłej kontroli. I nie ma takiej potrzeby. Sprawdź tutaj wszystkie książki na temat planetologii ogólnej i pozwól Jej zapoznać się z nimi gruntownie. — Nie! Peter, zrozum, że Jane nie jest zwykłym robotem logicznym. To robot intuicyjny. — A więc? — A więc skąd mamy wiedzieć, czego potrzebuje, z czego potrafi skorzystać, co ją uruchomi? Do czytania ksią żek możemy wykorzystać dowolny model z fabryki. Te dane są zamrożone, a poza tym przestarzałe. Jane musi: zdobywać świeże informacje na żywo, musi słyszeć barwy głosu, musi poznać kwestie poboczne, musi miećj nawet nieistotne dane. Skąd, u diabła, mamy wiedzieć, co lub kiedy zaskoczy w jej mózgu i ułoży się w spójną; całość? Gdybyśmy wiedzieli, wcale byśmy jej nie potrzebowali, prawda? Bogert nie umiał wybrnąć z opresji. — No, to sprowadź ludzi, tych planetologów ogólnych, tutaj — zaproponował. — To nic nie da. Tutaj będą poza swoim żywiołem. Ich reakcje nie będą naturalne. Chcę, żeby Jane obserwowała ich przy pracy; chcę, żeby widziała ich przyrządy, ich biura, ich biurka, wszystko co jest dostępne na ich temat. Chcę, żebyś załatwił jej przewiezienie do Flagstaff. I naprawdę nie chciałbym już więcej o tym dyskutować. Przez chwilę mówił prawie jak Susan. Bogert skrzywił się i powiedział: — Załatwienie takiej rzeczy to skomplikowana sprawa. Transport robota eksperymentalnego… — Jane nie jest robotem eksperymentalnym. Jest piąta z serii. — przecież poprzednia czwórka nawet nie zaczęła pracować. Madarian uniósł ręce zniechęcony. — Kto cię zmusza, żebyś o tym mówił rządowi? — Nie rząd mnie martwi. Można im wytłumaczyć wyjątkowość sytuacji. Chodzi mi o opinię publiczną. Daleko zaszliśmy w ciągu pięćdziesięciu lat i nie zamierzam się cofnąć o ćwierć wieku wskutek twojej utraty kontroli nad… — Nie stracę kontroli. Głupoty wygadujesz. Słuchaj! U.S. Robots może sobie pozwolić na prywatny samolot. Możemy wylądować po cichu na najbliższym zwykłym lotnisku i zgubić się pośród setek podobnych samolotów. Możemy kazać, żeby wyjechała po nas zamknięta ciężarówka i zawiozła nas do Flagstaff. Jane będzie w skrzyni i wszyscy pomyślą, że do laboratorium przewozi się jakiś sprzęt zupełnie nie związany z robotami. Nikt nawet się nie obejrzy. Ludzie z Flagstaff zostaną uprzedzeni i powiadomieni o rzeczywistym celu wizyty. Będą mieli wszelkie motywy, żeby współpracować z nami i zapobiec przeciekowi informacji. Bogert zastanowił się. — Ryzyko będzie się wiązać z samolotem i samochodem. Jeśli cokolwiek się stanie ze skrzynią… — Nic się nie stanie. — Może nam się uda, jeśli Jane będzie odłączona podczas transportu. Wtedy nawet jeśli ktoś odkryje, że ona jest w środku… — Nie, Peter. Tego nie można zrobić. Nie. Nie Jane–5. Słuchaj, ona gromadzi wolne skojarzenia od chwili jej uruchomienia. Posiadane przez nią informacje można zamrozić podczas dezaktywacji, ale wolnych skojarzeń nigdy. Nie, nie można jej nigdy dezaktywować. — Ale jeśli jakoś się wyda, że przewozimy czynnego robota… — Nie wyda się. Madarian nie ustąpił i samolot w końcu wystartował, Był to nowy model automatycznego komputo–odrzutowca, ale siedział w nim człowiek — jeden z pracowników U.S. Robots — jako pilot rezerwowy. Skrzynia z Jane wylądowała bezpiecznie na lotnisku, została przeniesiona do samolotu i dotarła do Laboratoriów Naukowo–Badawczych we Flagstaff bez problemów. * * * W niespełna godzinę po przyjeździe do Flagstoff Madarian zadzwonił do Bogerta. Nie posiadał się z radości i — co dla niego charakterystyczne — nie mógł się doczekać, żeby złożyć meldunek. Wiadomość przyszła za pośrednictwem zabezpieczonego, zaszyfrowanego i niedostępnego dla postronnych promienia laserowego, ale Bogert był poirytowany. Wiedział, że informację można by było odczytać, gdyby ktoś dysponujący odpowiednią techniką — na przykład rząd — miał taki zamiar. Jedynym prawdziwym zabezpieczeniem był fakt, że rząd nie miał powodu, żeby podejmować takie próby. Przynajmniej Bogert miał taką nadzieję. — Na miłość boską, czy musisz dzwonić? — zapytał. Madarian zupełnie go zignorował. Powiedział głosem oszalałym z radości: — To było natchnienie. Czysty geniusz, mówię ci. Przez chwilę Bogert gapił się na odbiornik, po czym krzyknął z niedowierzaniem: — To znaczy, że masz odpowiedź? Już? — Nie, nie! Daj nam trochę czasu, do diabła. Sprawa jej głosu była natchnieniem. Słuchaj, gdy nas przywieziono z lotniska pod główny budynek administracyjny we Flagstaff otworzyliśmy skrzynię i Jane wyszła z pudełka. W tym momencie wszyscy, co do jednego, się cofnęli. Przerażeni! Tępaki! Jeżeli nawet naukowcy nie potrafią zrozumieć znaczenia Praw Robotyki, czegóż możemy oczekiwać po przeciętnym, nie wyszkolonym obywatelu? Pomyślałem sobie wtedy: „To wszystko na nic. Nie będą mówić. Będą ciągle myśleć, dokąd zwiewać jeśliby dostała ataku szału, nie będą w stanie myśleć o niczym innym”. — Do czego zmierzasz? — No i wtedy przywitała się z nimi rutynowo. Powiedziała: „Dzień dobry, panowie. Bardzo mi miło panów poznać”. I powiedziała to tym pięknym kontraltem… To zadziałało. Jeden facet poprawił krawat, inny przeczesał palcami włosy. Ale naprawdę zdumiało mnie to, że najstarszy z nich autentycznie dotknął rozporka, żeby sprawdzić, czy jest zapięty. Teraz wszyscy mają fioła na jej punkcie. Jedyne, czego im było potrzeba, to głos. Ona już nie jest robotem; jest dziewczyną. — To znaczy, że rozmawiają z nią? — Czy oni z nią rozmawiają! Jeszcze jak. Powinienem zaprogramować seksowne intonacje do jej głosu. Gdybym to zrobił, już teraz chcieliby się z nią umówić na randkę. I co tu dużo gadać o odruchach warunkowych. Słuchaj: mężczyźni reagują na głos. Czy patrzą w najintymniejszych chwilach? Chodzi o głos, który się słyszy w uchu… — Tak, Clinton, coś sobie przypominam. Gdzie ona teraz jest? — Z nimi. Nie chcą jej puścić. — Do diabła! Idź tam do niej. Nie spuszczaj jej z oka, człowieku. * * * Od tamtej pory w ciągu dziesięciodniowego pobytu we Flagstaff Madarian dzwonił coraz rzadziej i przekazywał wiadomości coraz mniej zachwyconym głosem. Donosił, że Jane słucha uważnie i od czasu do czasu reaguje. Jej popularność nie słabła. Miała wstęp wszędzie. Ale nie było wyników. — Kompletnie nic? — zapytał Bogert. Madarian od razu przeszedł do obrony. — Nie można mówić, że kompletnie nic. Nie można tak mówić o robocie intuicyjnym. Nie wiadomo, co może się dziać wewnątrz jej mózgu. Dziś rano zapytała Jensena, co jadł na śniadanie. — Astrofizyka Rossitera Jensena? — Tak, oczywiście. Jak się okazało, tego rana nie jadł śniadania. No, wypił tylko filiżankę kawy. — A więc Jane uczy się prowadzić swobodne pogawędki. To nie bardzo rekompensuje wydatek… — Ach, nie bądź osłem. To nie była swobodna pogawędka. Dla Jane nic nie jest swobodną pogawędką. Zapytała, bo to miało coś wspólnego z jakąś korelacją, którą budowała w swoim umyśle. — Jaka to może być… — Skąd mam wiedzieć? Gdybym wiedział, sam bym był jane i nie potrzebowałbyś jej. Ale to musi coś oznaczać. Ma zaprogramowaną dużą motywację, żeby uzyskać rozwiązanie kwestii planety o optymalnym prawdopodobieństwie zamieszkania, optymalnej odległości i… — No, to zawiadom mnie, kiedy już to zrobi, ale nie wcześniej. Naprawdę nie muszę znać wszystkich szczegółów kolejnych możliwych korelacji. W gruncie rzeczy nie spodziewał się otrzymać zawiadomienia o sukcesie. Z każdym dniem Bogert tracił optymizm, tak że kiedy w końcu nadeszło zawiadomienie, nie był na to przygotowany. A wiadomość przyszła na samym końcu. Tym razem Madarian przekazał kulminacyjną wiadomość nieomal szeptem. Jakby zachwyt obrócił nim o trzysta sześćdziesiąt stopni i przejęty lękiem Madarian zachowywał się spokojnie. — Zrobiła to — powiedział. — Zrobiła to. I to wtedy, kiedy o mało co nie dałem sobie z nią spokoju. Kiedy otrzymała już wszystkie dostępne tu informacje — i to większość z nich dwa, a nawet trzy razy — i nie powiedziała słówka, które wskazywałoby… Jestem teraz w samolocie, w drodze powrotnej. Dopiero co wystartowaliśmy. Bogertowi udało się odzyskać oddech. — Nie baw się ze mną w kotka i myszkę, człowieku. Masz rozwiązania? Powiedz, jeśli masz. Powiedz wyraźnie. — Ona ma rozwiązanie. Podała mi je. Podała mi nazwy trzech gwiazd w zasięgu ośmiu lat świetlnych, z których — jak mówi — każda ma sześćdziesiąt do dziewięćdziesiu procent szans na posiadanie jednej planety nadającej się do zamieszkania. Prawdopodobieństwo, że przynajmniej jedna z nich ma taką planetę, wynosi 0,972. To prawie pewność. A to tylko najmniejsze osiągnięcie. Kiedy wrócimy, Jane może nam podać dokładny tok rozumowania, który ją doprowadził do tych wniosków, i przewiduję, że cała astrofizyka i kosmologia… — Czy jesteś pewien… — Myślisz, że cierpię na halucynacje? Mam nawet świadka. Biedny facet aż podskoczył pół metra, kiedy Jane zaczęła nagle recytować rozwiązanie swoim wspaniałym głosem… I właśnie w tym momencie uderzył meteoryt, który całkowicie zniszczył samolot a Madariana wraz z pilotem zamienił w krwawe kawałki ciała. Z Jane nic nie pozostało. * * * Przygnębienie w korporacji U.S. Robots nigdy nie było głębsze. Robertson próbował znaleźć pociechę w tym, że kompletne zniszczenie zamaskowało bezprawne działania firmy. Peter kręcił głową i ubolewał. — Straciliśmy największą szansę, jaką korporacja kiedykolwiek miała, na zdobycie w oczach społeczeństwa niezachwianej pozycji, na przezwyciężenie przeklętego kompleksu Frankensteina. Ileż korzyści przyniosłoby robotom to że jeden z nich odnalazł planetę nadającą się do zamieszkania, a inne pomogły w opracowaniu skoku przestrzeni! Roboty otwarłyby przed nami całą galaktykę I gdybyśmy mogli równocześnie popchnąć wiedzę naukową w kilkunastu różnych kierunkach, tak jak z pewnością byśmy zrobili… O Boże, nie da się wyliczyć wszystkich korzyści dla ludzkości, i oczywiście dla nas. — Moglibyśmy zbudować inne roboty Jane, prawda? — zapytał Robertson. — Nawet bez Madariana? — Jasne. Ale czy możemy znów liczyć na odpowiednią korelację? Któż wie, jakie niskie było prawdopodobieństwo uzyskania tego ostatecznego wyniku? A co jeżeli Madarian miał fantastyczne szczęście prekursora? A potem jeszcze bardziej fantastycznego pecha? Meteoryt spadający dokładnie na… To po prostu niewiarygodne… Robertson szepnął z wahaniem: — To nie mogło być… zaplanowane. To znaczy, jeśli nie mieliśmy się dowiedzieć i jeśli meteoryt był rodzajem wyroku… od… Umilkł pod morderczym spojrzeniem Bogerta. — Sądzę, że tę stratę można odrobić — powiedział Bogert. — Inne roboty Jane muszą nam w jakiś sposób pomóc. Możemy też dać innym robotom kobiece głosy, jeśli to pomoże zachęcić społeczeństwo do ich zaakceptowania — choć zastanawiam się, co by na to powiedziały kobiety. Gdybyśmy tylko wiedzieli, co powiedziała Jane–5! W tamtej ostatniej rozmowie Madarian wspomniał, że ma świadka. — Wiem — powiedział Bogert. — Myślałem o tym. Czy sadzisz, że nie skontaktowałem się z Flagstaff? Nikt tam nie słyszał, żeby Jane powiedziała coś niezwykłego, co by przypominało rozwiązanie problemu planety nada jącej się do zamieszkania, a z pewnością każdy z nit rozpoznałby takie rozwiązanie — albo przynajmniej rozpoznał to jako możliwe rozwiązanie. — Czy Madarian mógł kłamać? Albo postradać zmysły? Czy mógł próbować się zabezpieczyć… — Myślisz o tym, że mógł próbować ratować swoją reputację udając, że ma rozwiązanie, a potem pogrzebać przy Jane, żeby nie mogła mówić i oświadczyć: „Przepraszam, ale coś się z nią stało. Niech to diabli!” Nawet przez chwilę nie zgodzę się z tym. Równie dobrze można by przypuszczać, że zaaranżował upadek meteorytu. — No to co robimy? — Wracamy do Flagstaff — powiedział ciężko Bogert — Rozwiązanie musi tam być. Muszę dokopać się głębiej i to wszystko. Jadę tam i zabieram ze sobą kilku ludzi z działu Madariana. Musimy przebadać to miejsce od góry do dołu, wzdłuż i wszerz. — Ale, wiesz, nawet jeśli był świadek i słyszał rozwiązanie, jaki z tego pożytek skoro nie mamy Jane, żeby j nam wyjaśniła proces myślenia? — Każdy drobiazg się przyda. Jane podała nazwy gwiazd; prawdopodobnie numery katalogowe — nie interesują nas gwiazdy nazwane. Jeśli ktoś pamięta, jak Jane ją wymieniła i pamięta numer katalogowy lub usłyszał to dość wyraźnie, aby można było odzyskać te informacje za pomocą psychosondy, jeśli nie zarejestrował ich w pamięci świadomej — wtedy będziemy już coś mieli. Mając wyniki i dane dostarczone Jane na początku, potrafilibyśmy zrekonstruować tok rozumowania, moglibyśmy odzyskać jej intuicję. Jeśli to nam się uda, uratowane… * * * Bogert wrócił po trzech dniach, milczący i bezgranicznie przygnębiony. Kiedy Robertson zapytał niespokojnie o wyniki, dyrektor pokręcił przecząco głową. — Nic! — Nic? — Kompletnie nic. Rozmawiałem ze wszystkimi pracownikami we Flagstaff — z każdym naukowcem, z każdym technikiem, z każdym studentem — którzy mieli coś do czynienia z Jane, z każdym, kto choćby ją widział. Nie było ich wielu. Madarian zasłużył na pochwałę za tyle dyskrecji. Dopuścił do niej tylko tych, którzy mogli oczywiście dać jej informacje z planetologii. Ogółem widziało ją dwudziestu trzech ludzi, z czego tylko dwunastu prowadziło poważniejsze rozmowy. W kółko analizowałem wszystko, co powiedziała Jane. Pamiętali wszystko bardzo dobrze. To bystrzy ludzie zaangażowani w przełomowy eksperyment związany z ich specjalnością, więc mieli wszelkie motywacje, żeby pamiętać. I mieli do czynienia z mówiącym robotem — czymś, co samo w sobie było dość zaskakujące — i to takim, który mówił jak aktorka z telewizji — Nie mogli zapomnieć. Robertson zaproponował: — Może psychosonda… — Gdyby choć jednemu z nich przeszło przez myśl, że coś się stało, wydusiłbym z niego zgodę na badanie sondą. Ale tu nie ma czym usprawiedliwić takiego badania, a nie można poddać badaniu psychosondą dwunastu ludzi, którzy żyją ze swoich mózgów. Naprawdę, by nic nie dało. Gdyby Jane wymieniła trzy gwiazdy i powiedziała, że mają one planety nadające się do zamieszkania, to by zadziałało jak wystrzelenie rakiet w ich mózgach. Jak mógłby któryś z nich zapomnieć? — Więc może jeden z nich kłamie — podsunął ponuro Robertson. — Chce zachować informacje na własny użytek, żeby jemu przyznano później zasługę. — Co by mu to dało? — zapytał Bogert. — Po pierwsze cała firma wie dokładnie, dlaczego Madarian i Jane znaleźli się tam. Po drugie wiedzą, dlaczego ja tam przyjechałem. Jeśli w którymś momencie w przyszło jeden z obecnych pracowników we Flagstaff nagle skoczy z teorią planety nadającej się do zamieszka i będzie to hipoteza zaskakująco nowatorska, a jednak przekonywająca, wszyscy inni we Flagstaff i wszyscy u U.S. Robots od razu będą wiedzieć, że została skradziona przez niego. Nigdy by mu to nie uszło na sucho. — A więc sam Madarian jakoś się pomylił. — W to też nie mogę uwierzyć. Madarian miał irytującą osobowość — myślę, że wszyscy robopsychologowie mają i irytujące osobowości, co musi być powodem, dlaczego pracują raczej z robotami niż z ludźmi — ale nie był osłem. Nie mógł się mylić w takiej sprawie. — A więc… — ale Robertson wyczerpał możliwości. Doszli do pustej ściany i przez kilka minut patrzyli na nią posępnie. W końcu Robertson poruszył się. — Peter… — Tak? — Zapytajmy Susan. Bogert zesztywniał. — Co takiego?! —Zapytajmy Susan. Zadzwońmy do niej i poprośmy, żeby przyjechała. — Po co? Cóż ona może poradzić? — Nie mam pojęcia. Ale też jest robopsychologiem i może rozumieć Madariana lepiej niż my. A poza tym… Niech to diabli, zawsze miała więcej oleju w głowie niż my. — Ona ma prawie osiemdziesiąt lat. — A ty siedemdziesiąt. Co z tego? Bogert westchnął. Czy jej cięty język stracił coś ze swojej szorstkości podczas kilkuletniej emerytury? Powiedział: — No cóż, poproszę ją. * * * Susan Calvin weszła do biura Bogerta rozglądając się powoli, zanim wlepiła wzrok w dyrektora naukowo–badawczego. Od chwili przejścia na emeryturę bardzo się postarzała. Jej włosy pokryła subtelna biel, a jej twarz była pomarszczona. Zrobiła się tak krucha, że aż prawie przezroczysta i tylko jej oczy — przenikliwe i bezkompromisowe — pozostały tym, czym zawsze były. Bogert wystąpił ochoczo naprzód, wyciągając rękę: — Susan! Susan chwyciła jego dłoń i powiedziała: — Wyglądasz całkiem nieźle, Peter, jak na staruszka. Na twoim miejscu nie czekałabym do przyszłego roku. Przejdź już teraz na emeryturę i daj szansę młodym… A więc Madarian nie żyje. Czy wezwałeś mnie, żebym podjęła pracę na starym stanowisku? Czy zamierzasz trzymać staruszków aż minie rok od ich rzeczywistej śmierci biologicznej? — Ależ skąd, Susan. Wezwałem cię… — przerwał. W końcu nie miał najmniejszego pojęcia, jak zacząć. Ale Susan czytała teraz w jego myślach z taką samą łatwością jak zawsze. Usiadła ostrożnie, bo stawy miała zesztywniałe i powiedziała: — Peter, wezwałeś mnie, ponieważ jesteś w paskudnych tarapatach. W przeciwnym razie prędzej wolałbyś mnie oglądać w grobie niż z bliska. — Daj spokój, Susan… — Nie trać czasu na pogaduszki. Od kiedy stuknęła ml czterdziestka, nigdy nie miałam czasu do stracenia, więc teraz tym bardziej nie mam. Zarówno śmierć Madariana, jak i twój telefon są niezwykłe, więc musi istnieć między nimi jakiś związek. Prawdopodobieństwo zajścia dwóch niezwykłych wydarzeń bez związku jest zbyt niskie, żeby się nim przejmować. Zacznij od początku i nie martw się, że wyjdziesz na głupca. Dla mnie stało się to już dawno temu. Bogert odchrząknął żałośnie i zaczął mówić. Susan słuchała uważnie unosząc od czasu do czasu przywiędłą rękę, żeby się zatrzymał, kiedy chciała zadać pytanie. W pewnym momencie żachnęła się. — Kobieca intuicja? Czy po to chcieliście robota? Wy, mężczyźni! Natknąwszy się na kobietę, która dochodzi do prawidłowych wniosków, nie mogąc się pogodzić z faktem, że inteligencją wam dorównuje lub przewyższa was, wymyślacie coś takiego jak kobieca intuicja. — Eee, tak, Susan, ale pozwól mi kontynuować… Podjął opowieść. Kiedy dowiedziała się o kontralcie Jane, odezwała się: — Czasami trudno się zdecydować, czy czuć odrazę do płci męskiej, czy po prostu machnąć na nią ręką jako na godną pogardy. — No cóż, pozwól mi mówić dalej — powiedział Bogert. Kiedy skończył, Susan zapytała: — Czy mogę prywatnie skorzystać z tego biura przez godzinę lub dwie? — Tak, ale… Przerwała mu: — Chcę przejrzeć różne dokumenty: zaprogramowanie Jane, przekazy wiadomości Madariana, twoje rozmowy we Flagstaff. Zakładam, że jeśli będę chciała, to mogę skorzystać z tego pięknego, zabezpieczonego, nowego laserofonu i twojego wyjścia komputerowego. — Tak, oczywiście. — A więc zostaw mnie samą, Peter. * * * Nie minęło czterdzieści pięć minut, kiedy pokuśtykała do drzwi, otworzyła je i wezwała Bogerta. Bogert przyszedł z Robertsonem. Weszli obaj i Susan powitała tego drugiego niezbyt entuzjastycznym: — Cześć, Scott. Bogert usiłował rozpaczliwie wyczytać wyniki z twarzy Susan, ale to była tylko twarz ponurej, starszej pani, Ora nie miała zamiaru niczego mu ułatwić. Zapytał ostrożnie: — Myślisz, że potrafisz coś tu zrobić, Susan? — Poza tym, co już zrobiłam? Nie! Nic więcej. Bogert zacisnął usta boleśnie rozczarowany, ale Robertson zapytał: — Co już zrobiłaś, Susan? Susan odparła: — Pogłówkowałam trochę — to coś, do czego jakoś: udaje mi się przekonać nikogo innego. Po pierwsze myślałam o Madarianie. Znałam go. Miał głowę na karku, ale był bardzo denerwującym ekstrawertykiem, myślałam sobie, że przypadnie ci do gustu po mnie, Peter. — To była odmiana — Bogert nie mógł się powstrzymać od powiedzenia tego. — I zawsze przybiegał do ciebie z wynikami zaraz ich uzyskaniu, prawda? — Tak. — A mimo to — powiedziała Susan — jego ostatnia wiadomość — ta, w której powiedział, że Jane podała mu rozwiązanie — przyszła z samolotu. Dlaczego zwlekał tak długo? Dlaczego nie zawiadomił cię, kiedy był nadal we Flagstaff, zaraz po tym, jak Jane mu powiedziała, cokolwiek to było? — Przypuszczam — odparł Peter — że choć raz chciał to dogłębnie sprawdzić i… no cóż, nie mam pojęcia. To była najważniejsza rzecz, jaka mu się kiedykolwiek przytrafiła. Mógł choć raz chcieć czekać i mieć pewność. — Wręcz przeciwnie: im ważniejsze to było, tym z pewnością krócej by czekał. A jeżeli potrafił się zdobyć na odczekanie, dlaczego nie zrobił tego należycie i nie zaczekał do powrotu do U.S. Robots po to, aby mógł sprawdzić wyniki z pomocą całego sprzętu komputerowego, jaki ta firma mogła mu udostępnić? Krótko mówiąc, czekał zbyt długo, patrząc z jednego punktu widzenia, i nie dość długo, patrząc z drugiego. Robertson wtrącił się: — A więc myślisz, że planował jakieś oszustwo… Susan wyglądała na zgorszoną. — Scott, nie próbuj konkurować z Peterem w robieniu bezmyślnych uwag. Dajcie mi powiedzieć… Drugi punkt dotyczy świadka. Zgodnie z zapisem tamtej ostatniej rozmowy Madarian powiedział: „Biedny facet aż podskoczył pół metra, kiedy Jane zaczęła nagle recytować rozwiązanie swoim wspaniałym głosem”. Właściwie to były jego ostatnie słowa. Pytanie zatem brzmi: dlaczego świadek miał podskoczyć? Madarian wyjaśnił, że wszyscy mężczyźni we Flagstaff mieli fioła na punkcie tego głosu i spędzili dziesięć dni z tym robotem, z Jane. Dlaczego sam fakt jej mówienia miał ich zaskoczyć? — Przyjąłem, że chodziło o zdumienie, gdy usłyszeli jak Jane podaje rozwiązanie problemu, który zaprzątał umysły planetologów prawie od stu lat — powiedział Bogert. — Ale oni czekali, aż ona poda to rozwiązanie. Po to tam była. A poza tym zwróćcie uwagę na dobór słów w tym zdaniu. Z oświadczenia Madariana wynika, że świadek był zaskoczony, a nie zdumiony, jeśli dostrzegacie różnicę. Ponadto, reakcja nastąpiła „kiedy Jane zaczęła nagle” — czyli na samym początku podawania rozwiązania by zdumieć się treścią tego, co powiedziała Jane, świadek musiałby słuchać przez jakiś czas, aby móc zrozumieć informację. Madarian powiedziałby, że podskoczył pół metra po tym jak usłyszał, że Jane mówi to i to. W zdaniu Madariana pojawiłoby się a nie „kiedy”, i słowa „nagle” w ogóle by tam nie było. — Nie wydaje mi się, żebyś mogła sprowadzić sprawę do użycia lub nieużycia jakiegoś słowa — powie niespokojnie Bogert. — Mogę — powiedziała Susan lodowatym tonem — ponieważ jestem robopsychologiem. I mogę tego same oczekiwać po Madarianie, ponieważ on też był robopsychologiem. Zatem musimy wyjaśnić te dwie anomalie. Dziwną zwłokę przed przekazaniem wiadomości przed Madariana i dziwną reakcję świadka. — Czy ty potrafisz je wyjaśnić? — zapytał Robertson. — Oczywiście — odparła Susan — ponieważ posług się odrobiną prostej logiki. Madarian przekazał wiadomość bez zwłoki — tak jak zawsze — lub z tak niewielką na jaką tylko go było stać. Gdyby Jane rozwiązała problem we Flagstaff, z pewnością przesłałby wiadomość stamtąd. Skoro przysłał wiadomość z samolotu, Jane musiała widocznie rozwiązać problem po wyjeździe z Flagstaff. — Ale wtedy… — Pozwólcie mi skończyć. Pozwólcie mi skończyć. Czy Madariana nie zabrano z lotniska do Flagstaff w zamkniętej ciężarówce? I czy razem z nim nie jechała Jane w skrzyni? — Tak. — I przypuszczalnie Madarian wraz z Jane ukrytą w skrzyni powrócili z Flagstaff na lotnisko tym samym samochodem. Zgadza się? — Tak, oczywiście! — I również nie byli sami w tym samochodzie. W jednym ze swoich przekazów Madarian powiedział: „Przewieziono nas z lotniska pod główny budynek administracyjny” i sądzę — że nie wyciągam mylnego wniosku, że jeśli został przywieziony, to dlatego że w samochodzie był szofer, człowiek. — Dobry Boże! — Kłopot z tobą, Peter, polega na tym, że kiedy myślisz o świadku oświadczenia dotyczącego pląnetologii, myślisz o planetologach. Dzielisz ludzi na kategorie i większością z nich pogardzasz. Robot nie może tego zrobić. Trzecie Prawo mówi: „Robot nie może wyrządzić krzywdy istocie ludzkiej lub poprzez bezczynność pozwolić, aby stała jej się krzywda”. Jakiejkolwiek istocie ludzkiej. Takie jest sedno robotycznego poglądu na życie. Robot nie robi różnic. Dla robota wszyscy ludzie są naprawdę równi i dla robopsychologa, który silą rzeczy musi mieć do czynienia z ludźmi na poziomie robotycznym, również wszyscy ludzie są naprawdę równi. Madarianowi nie przyszłoby do głowy powiedzieć, że oświadczenie usłyszał kierowca ciężarówki. Dla ciebie kierowca ciężarówki nie jest naukowcem, lecz zwykłym ożywionym dodatkiem do ciężarówki, ale dla Madariana on był człowiekiem i świadkiem. Niczym więcej. Niczym mniej. Bogert pokręcił głową z niedowierzaniem. — Ale czy jesteś tego pewna? — zapytał. — Oczywiście, że tak. Jak inaczej można wyjaśnić drugi punkt: uwagę Madariana o zaskoczeniu świadka? Jane była w skrzyni, prawda? Ale nie była odłączona. Zgodnie z dokumentami Madarian zawsze stawał okoniem przeciwko wyłączeniu robota intuicyjnego. Ponadto Jane–5 — tak jak wszystkie pozostałe roboty Jane — była wyjątkowo mało rozmowna. Madarianowi prawdopodobnie nigdy nie przyszło do głowy, żeby nakazać jej milczenie w skrzyni, a jej właśnie w skrzyni wszystko ułożyło się w spójną całość. Naturalnie zaczęła mówić. Nagle z wnętrza skrzyni rozległ się piękny kontralt. Co byś zrobił w tym momencie, gdybyś był kierowcą ciężarówki? Z pewnością byłbyś zaskoczony. To cud, że nie spowodował kraksy. — Ale jeżeli kierowca ciężarówki był świadkiem, dlaczego nie przyszedł… — Dlaczego? Czy mógł wiedzieć, że zdarzyło się coś nadzwyczaj ważnego, że to co usłyszał, miało ogromne znaczenie? A poza tym nie sądzisz, że Madarian dał mu suty napiwek i poprosił, żeby nic nie mówił? Czy chciałbyś, żeby rozeszła się wieść, że czynny robot był nielegalnie transportowany na powierzchni Ziemi? — No tak, czy będzie pamiętał słowa Jane? — Czemu nie? Tobie może się wydawać, Peter, że kierowca ciężarówki — jeden szczebel wyżej od małpy, jak mniemasz — nie potrafi pamiętać. Ale kierowcy ciężarówek też bywają inteligentni. Słowa były jak najbardziej godne uwagi i kierowca mógł z powodzeniem zapamiętać kilka z nich. Nawet jeśli przekręci litery lub cyfry, będziemy mieć do czynienia ze zbiorem skończonym, z liczbą pięciu i pół tysiąca gwiazd czy układów gwiezdnych w zasięgu ośmiu lat świetlnych czy coś koło tego — nie sprawdzałam dokładnej liczby. Możesz dokonać prawidłowego wyboru. A w razie potrzeby, będziesz miał wytłumaczenie na zastosowanie psychosondy… Dwóch mężczyzn zapatrzyło się w nią. W końcu Bogert, bojąc się w to wszystko uwierzyć, szepnął: — Ale skąd możesz mieć pewność? Przez chwilę Susan miała już powiedzieć: „Ponieważ skontaktowałam się z Flagstaff, ty głupcze, i ponieważ rozmawiałam z kierowcą ciężarówki, i ponieważ powiedział mi, co usłyszał, i ponieważ sprawdziłam to z komputerem we Flagstaff i mam tylko trzy gwiazdy, które pasują do informacji, i ponieważ mam te nazwy w kieszeni”. Ale nie powiedziała. Niech sam przez to wszystko przebrnie. Wstała ostrożnie i powiedziała z wyraźnym sarkazmem: — Skąd mogę mieć pewność?… Nazwij to kobiecą intuicją. DWA PUNKTY KULMINACYJNE Obydwa następne opowiadania powstały po cyklu, w którym wystąpiła Susan Calvin. To najnowsze opowiadania o robotach, jakie napisałem. W każdym z nich usiłuję przyjąć szerszą perspektywę i zobaczyć, jaki może być ostateczny cel robotyki Zarazem wracam do punktu wyjściowego — gdyż mimo iż ściśle się trzyma Trzech Praw, pierwsze opowiadanie „…że o nim pamiętasz”, w oczywisty sposób należy do grupy „robot jako groźba”, podczas gdy drugie, „Dwustuletni człowiek”, bardzo dobrze pasuje do typu, który nazwałem „robot jako patos”. Ze wszystkich napisanych przeze mnie opowiadań o robotach moim ulubionym i moim zdaniem najlepszym jest „Dwustuletni człowiek”. Właściwie z przerażeniem przeczuwam, że mogę nie mieć ochoty napisać opowiadania, które będzie lepsze, i że nigdy nie napiszę już żadnego poważnego opowiadania o robotach. Ale kto wie, być że napiszę. Nie zawsze daje się przewidzieć, co zrobię. … ŻE O NIM PAMIĘTASZ Trzy Prawa Robotyki 1. Robot nie może wyrządzić krzywdy istocie ludzkiej lub poprzez bezczynność pozwolić, aby stała jej się krzywda. 2. Robot musi słuchać rozkazów wydanych mu przez i istoty ludzkie z wyjątkiem sytuacji, w których takie rozkazy byłyby sprzeczne z Pierwszym Prawem. 3. Robot musi chronić swoje istnienie dopóty, dopóki taka ochrona nie jest sprzeczna z Pierwszym lub Drugim Prawem. 1. Keith Harriman, który od dwunastu lat był dyrektorem do spraw naukowo–badawczych w Amerykańskiej Korporacji Robotów i Ludzi Mechanicznych, stwierdził, że wcale nie ma pewności czy postępuje słusznie. Przesunął koniuszkiem języka po swoich pulchnych, lecz raczej bladych ustach i wydało mu się, że niewesoło spoglądający na niego z góry wizerunek holograficzny wielkiej Susan Calvin nigdy przedtem nie wyglądał tak ponuro. Zwykle zasłaniał ten wizerunek największego robotyka w historii, gdyż Susan Calvin odbierała mu odwagę. (Usiłował myśleć o wizerunku jako o „tym”, ale nigdy mu się to w pełni nie udawało). Tym razem nie miał odwagi tego zrobić i jej od dawna martwe spojrzenie wwiercało mu się w policzek. Krok, na który musiał się zdobyć, był straszny i poniżający. Naprzeciwko niego siedział spokojnie George Dziesiąty, nie robił na nim wrażenia ani wyraźny niepokój Harrimana, ani promieniujący w niszy powyżej wizerunek patronki robotyki. — Jeszcze naprawdę nie mieliśmy okazji przedyskutować tego z tobą, George — odezwał się Harriman. — Mamy cię dopiero od niedawna i nie miałem jeszcze okazji porozmawiać z tobą w cztery oczy. Ale teraz chciałbym omówić sprawę szczegółowo. — Bardzo chętnie — powiedział George. — W trakcie mojego pobytu w U.S. Robots wywnioskowałem, że kryzys ma coś wspólnego z Trzema Prawami. — Zgadza się. Oczywiście znasz Trzy Prawa. — Tak. — Jestem o tym przekonany. Ale sięgnijmy głębiej i rozważmy naprawdę podstawowy problem. W ciągu dwóch stuleci — jeśli wolno mi tak to określić — znacznych sukcesów korporacji U.S. Robots nigdy nie udało się nam przekonać ludzi do robotów. Umieszczaliśmy roboty tylko tam, gdzie ludzie nie mogą wykonywać koniecznych prac lub w warunkach zbyt niebezpiecznych, aby ludzie godzili się pracować. Roboty pracowały głównie w kosmosie i to ograniczało nasze możliwości. — Z pewnością — powiedział George Dziesiąty — wykorzystanie robotów stanowi szerokie pole do działania i U.S. Robots może nadal liczyć na duże zyski. — Nie. Z dwóch powodów. Po pierwsze przyznane nam granice nieuchronnie się kurczą. Przykładowo w miarę coraz bardziej wielostronnego rozwoju kolonii na Księżycu tamtejsze zapotrzebowanie na roboty maleje i spodziewamy się, że za kilka lat pobyt robotów na Księżyc będzie zabroniony. To samo będzie się powtarzać każdym świecie skolonizowanym przez człowieka, drugie prawdziwy sukces jest niemożliwy bez robotów i Ziemi. My w U.S. Robots mocno wierzymy, że ludzie potrzebują robotów i muszą się nauczyć żyć ze swoimi mechanicznymi odpowiednikami, jeżeli postęp ma zostać utrzymany. — A czy oni w to nie wierzą? Panie Harriman, ma pan na swoim biurku wejście komputerowe, które — jak rozumiem — jest połączone z Multivakiem waszej organizacji. Komputer to taki nieruchomy robot — mózg robot oderwany od ciała… — To prawda, ale to również ma swoje ograniczenia. Stosowane przez ludzkość komputery konstruowane jako coraz bardziej wyspecjalizowane, aby uniknąć inteligencji zbyt przypominającej inteligencję ludzką. Sto temu byliśmy na dobrej drodze do uzyskania inteligencji sztucznej, mającej najmniej ograniczeń, poprzez zastosowanie olbrzymich komputerów nazywanych przez nas Maszynami, Te Maszyny ograniczyły swoją działalność z własnej woli. Po rozwiązaniu problemów ekologicznych zagrażających ludzkości zaczęły stopniowo zmniejszać swoją aktywność. Doszły do wniosku, że ich dalsza egzystencja postawiła je w roli inwalidzkiej kuli dla ludzkości i ponieważ uważały, że to by wyrządziło krzywdę ludziom, skazały się na mocy Pierwszego Prawa. — I czy nie miały racji? — Moim zdaniem nie. Swoim postępowaniem wzmocniły kompleks Frankensteina przerażający ludzkość, jej instynktowne obawy, że każdy stworzony przez nią sztuczny człowiek zwróciłby się przeciwko swojemu stwórcy. Ludzie boją się, że roboty mogą zastąpić człowieka. — Czy pan sam nie boi się tego? — Ja jestem mądrzejszy. Dopóki istnieją Trzy Prawa Robotyki, roboty nie mogą tego zrobić. Mogą być partnerami ludzkości; mogą uczestniczyć w ogromnych wysiłkach na drodze do lepszego zrozumienia świata i mądrze pokierować prawami natury, tak że wspierana siłą i mądrością robotów ludzkość mogłaby zdziałać znacznie więcej niż gdyby pozostawiono ją samej sobie. — Ale jeżeli na przestrzeni dwóch stuleci okazało się, że Trzy Prawa potrafią utrzymać roboty w ryzach, co jest źródłem nieufności ludzi wobec robotów? — No cóż — siwiejące włosy Harrimana ułożyły się w kępkę, kiedy podrapał się energicznie po głowie — głównie przesąd, oczywiście. Niestety jest też kilka wątpliwych kwestii, które podchwytują agitatorzy występujący przeciwko robotom. — Związanych z Trzema Prawami? — Tak. Szczególnie z Drugim Prawem. Z Trzecim Prawem nie ma żadnych problemów. Jest uniwersalne. Roboty zawsze muszą się poświęcić dla ludzi, wszystkich ludzi. — Oczywiście — powiedział George Dziesiąty. — Pierwsze Prawo jest być może mniej zadowalające, gdyż zawsze można sobie wyobrazić sytuację, w której robot musi wykonać działanie A lub działanie B, wzajemnie się wykluczające, i gdzie rezultatem obu działań jest krzywda ludzka. Dlatego robot musi szybko wybrać, które działanie spowoduje najmniejszą krzywdę. Zaprojektowanie ścieżek pozytronowych mózgu robota w taki sposób, aby ten wybór umożliwić, nie jest proste. Jeżeli działanie A skończy się krzywdą utalentowanego, młodego artysty, a B spowoduje taką samą krzywdę pięciu starszych ludzi nie przedstawiających szczególnej wartości, które działanie należy wybrać? — Działanie A — odparł George Dziesiąty. — Krzywda jednego jest mniejsza od krzywdy pięciu. — Tak, z myślą o takich decyzjach zawsze projektowano roboty. Nie można się jednak spodziewać, że roboty potrafiłyby ocenić takie subtelności jak talent, inteligencja i ogólna przydatność dla społeczeństwa. To by J opóźniło decyzje do tego stopnia, że robot nie byłby w stanie pomóc nikomu. Tak więc naszym kryterium jest liczba. Na szczęście możemy się spodziewać niewielu kryzysów, w których roboty musiałyby podejmować takie decyzje… A to nas prowadzi do Drugiego Prawa. — Prawa posłuszeństwa. — Tak. Konieczność posłuszeństwa jest stała. Robot może istnieć i przez dwadzieścia lat, nie stając wobec przymusu ratowania człowieka, albo też w obliczu konieczności ryzykowania samounicestwieniem. Jednak przez cały ten czas będzie bez przerwy słuchał rozkazów… Czyich rozkazów? — Człowieka. — Każdego? Jak ocenić człowieka, aby wiedzieć, czy być mu posłusznym czy nie? Czym jest człowiek, że o nim pamiętasz, George? George zawahał się w tym momencie. Harriman wyjaśnił pospiesznie: — To cytat z Biblii. Nieważne. Chodzi mi o kwestię, czy robot musi wykonywać rozkazy dziecka lub idioty, lub przestępcy, lub całkiem przyzwoitego, inteligentnego człowieka, który przypadkiem jest niedoświadczony i dlatego nie może przewidzieć negatywnych konsekwencji swojego rozkazu? A jeżeli dwóch ludzi wyda robotowi sprzeczne rozkazy, którego ma robot słuchać? — Czy w ciągu dwustu lat — zapytał George Dziesiąty — nie pojawiły się i nie były rozwiązywane takie problemy? — Nie — odparł Harriman, potrząsając gwałtownie głową. — Ograniczał nas sam fakt, że nasze roboty wykorzystywano tylko w specjalnych warunkach w kosmosie, gdzie ludzie mający z nimi do czynienia byli fachowcami w swojej dziedzinie. Nie było dzieci, idiotów, przestępców i ignorantów z dobrymi intencjami. Mimo to zdarzały się szkody wskutek głupich lub po prostu bezmyślnych rozkazów. Takie szkody można było opanować w wyspecjalizowanych i zamkniętych środowiskach. Jednak na Ziemi roboty muszą mieć zmysł oceny. Tak utrzymują przeciwnicy robotów i mają, do diabła, rację. — A zatem musicie zakodować w mózgu pozytronowym zdolność do oceny. — Właśnie. Zaczęliśmy produkować wyposażone w nowy typ mózgu modele JG. Robot tego rodzaju potrafi osądzić każdego człowieka według kryterium płci, wieku, pozycji społecznej i zawodowej, inteligencji, dojrzałości, odpowiedzialności społecznej i tak dalej. — Jak by to wpłynęło na Trzy Prawa? — Na Trzecie Prawo w ogóle. Nawet najcenniejszy robot musi się samounicestwić dla najbardziej bezużytecznego człowieka. Tu nie ma żadnych możliwości zmian. Skutki dla Pierwszego Prawa pojawią się tylko tam, gdzie wszystkie działania alternatywne wyrządziłyby krzywdy Należy tu wziąć pod uwagę jakość, jak i liczbę ludzi zaangażowanych w problem, pod warunkiem że będzie czas i podstawa do takiej oceny, co nieczęsto się zdarza. Największą modyfikację przejdzie Drugie Prawo, gdzie każdy potencjalny akt posłuszeństwa musi się wiązać z oceną. Robot będzie spełniał rozkazy wolniej — z wyjątkiem sytuacji, które będą się wiązać również z Pierwszym Prawem — ale bardziej racjonalnie. — Ale wymagane oceny są bardzo skomplikowane. — Bardzo. Konieczność dokonywania takich ocen sparaliżowała reakcje naszych pierwszych kilku modeli. W nowszych modelach poprawiliśmy tę sytuację kosztem wprowadzenia tak wielu ścieżek, że mózg robota stał się zbyt duży. Jednak w naszych kilku ostatnich modelach uzyskaliśmy moim zdaniem to, o co nam chodziło. Robot nie musi od razu dokonywać oceny wartości człowieka i jego rozkazów. Zaczyna jak każdy zwykły robot od posłuszeństwa wobec wszystkich ludzi, a potem się uczy. Robot dorasta, uczy się i dojrzewa. Jest na początku odpowiednikiem dziecka i musi się znajdować pod stałym nadzorem. W miarę dorastania jednak można mu pozwalać coraz bardziej wtapiać się — bez nadzoru — w społeczeństwo ziemskie. W końcu staje się członkiem tego społeczeństwa w pełnym tego słowa znaczeniu. — Z pewnością jest to odpowiedź na zarzuty przeciwników robotów. — Nie — zaprzeczył ze złością Harriman. — Teraz wysuwają inne zarzuty. Nie chcą zaakceptować ocen. Mówią, że robot nie ma prawa piętnować takiej czy innej osoby jako gorszej. Gdy przedkłada rozkazy A nad rozkazy B, piętnuje B jako osobę o mniejszym znaczeniu i jej prawa człowieka są pogwałcone. — Jaka jest na to odpowiedź? — Nie ma żadnej. Poddaję się. — Rozumiem. — Jeżeli chodzi o mnie samego… Zamiast tego zwracam się do ciebie, George. — Do mnie? — George Dziesiąty właściwie nie zmienił tonu głosu. Zabrzmiało w nim łagodne zdziwienie, ale nie wywołało to żadnego skutku widocznego na zewnątrz. — Dlaczego do mnie? — Ponieważ nie jesteś człowiekiem — odparł z napięciem Harriman. — Powiedziałem ci, że chcę, aby roboty były partnerami ludzi. Chcę, abyś był moim. George Dziesiąty uniósł ręce i rozłożył je dłońmi do góry w dziwnie ludzkim geście. — Cóż ja mogę zrobić? — Być może wydaje ci się, że nie możesz nic zrobić, George. Stworzono cię nie tak dawno i jesteś nadal dzieckiem. Zaprojektowano cię tak, abyś nie miał na początku zbyt wielu informacji i abyś mógł się rozwijać — dlatego musiałem ci wyjaśnić sytuację tak szczegółowo. Ale twój umysł osiągnie dojrzałość i będziesz potrafił spojrzeć na każdy problem z własnego oryginalnego punktu widzenia. Tam gdzie ja nie widzę rozwiązania, ty możesz je dostrzec. — Mój mózg zaprojektowali ludzie — powiedział George Dziesiąty. — W jaki sposób może on funkcjonować inaczej niż mózg człowieka? — Jesteś najnowszym modelem JG, George. Masz najbardziej skomplikowany mózg, jaki dotąd skonstruowaliśmy, pod niektórymi względami bardziej skomplikowany niż mózgi starych, olbrzymich Maszyn. Ma ścieżki z wolnymi końcówkami i na bazie mózgu ludzkiego może… nie, na pewno rozwinie się we wszystkich kierunkach. Pozostając zawsze w nieprzekraczalnych granicach Trzech Praw, możesz stać się w swoim myśleniu całkowicie — ludzki. — Czy wiem dość o ludziach, aby podejść do problemu racjonalnie? O ich historii? Psychologii? — Oczywiście, że nie. Ale dowiesz się tak szybko, jak tylko zdołasz. — Czy ktoś mi pomoże, panie Harriman? — Nie. Ta sprawa ma pozostać całkowicie między nami. Nikt inny nie wie o niej i nie wolno ci wspominać o tym projekcie żadnemu człowiekowi, ani w U.S. Robots, ani nigdzie indziej. — Czy robimy coś złego, panie Harriman, że usiłuje pan utrzymać sprawę w tajemnicy? — zapytał George. — Nie. Ale rozwiązanie podsunięte przez robota nie zostanie przyjęte, właśnie dlatego, że powstało w umyśle robota. Z każdą propozycją przyjdziesz do mnie. Jeśli uznam ją za wartościową, sam ją przedstawię. Nikt nigdy się nie dowie, że ona pochodzi od ciebie. — W świetle tego, co pan powiedział wcześniej — rzekł spokojnie George Dziesiąty — taki sposób postępowania jest słuszny… Kiedy zaczynam? — Od razu. Dopilnuję, żebyś dostał wszystkie konieczne filmy do przejrzenia. 1A. Harriman siedział sam w sztucznie oświetlonym wnętrzu swego biura i nie zauważył, że na zewnątrz już się ściemniło. Nie uświadomił sobie, że upłynęły trzy godziny, odkąd odprowadził George’a Dziesiątego do jego klitki i pozostawił go tam z pierwszą partią filmów. Teraz siedział sam z duchem Susan Valvin, błyskotliwej znawczyni robotyki, która właściwie w pojedynkę przemieniła robota pozytronowego z olbrzymiej zabawki w najsubtelniejsze i najwszechstronniejsze urządzenie służące człowiekowi; tak subtelne i wszechstronne, że człowiek nie śmiał go używać, z obawy i zazdrości. Minęło ponad sto lat od śmierci Susan Calvin. Problem kompleksu Frankensteina istniał już w jej czasach, ale ona nigdy go nie rozwiązała. Nigdy nawet nie próbowała, gdyż nie było takiej potrzeby. Za jej życia robotyka rozwijała się, bo roboty były niezbędne do zdobywania przestrzeni kosmicznej. To właśnie sukces robotów zmniejszył zapotrzebowane na ich pracę i pozostawił Harrimana w tych współczesnych czasach… Ale czy Susan Calvin zwróciłaby się do robotów o pomoc. Z pewnością… I tak siedział do późnej nocy. 2. Maxwell Robertson posiadał większość akcji korporacji U.S. Robots i w tym sensie miał nad nią kontrolę. Wyglądem absolutnie nie imponował. Zaawansowany wiekiem i raczej tęgi, miał zwyczaj przygryzania prawego kącika dolnej wargi w chwilach niepokoju. Jednak w ciągu dwudziestu lat obcowania z przedstawicielami rządu nauczył się całkiem nieźle rac sobie z nimi. Zwykł stosować taktykę łagodności, uległości, uśmiechu i umiejętnego zyskiwania na czasie. Było to coraz trudniejsze. Największe trudności stwarzał Gunnar Eisenmuth. Spośród Światowych Opiekunów Konserwerów, których zakres władzy był mniejszy jedynie od tego, jakim dysponowała Światowa Władza Wykonawcza w poprzednim stuleciu, Eisenmuth był; najmniej skłonny do kompromisu. Jako pierwszy spośród Konserwerów nie był Amerykaninem z urodzenia i choć nie można było w żaden sposób udowodnić, że to i archaiczna nazwa U.S. Robots wywoływała jego wrogość, wszyscy w U.S. Robots mieli takie przeświadczenie. Wysunięto propozycję — wcale nie pierwszą w tamtym roku ani też za życia tamtego pokolenia — aby nazwę korporacji zmienić na World Robots, ale Robertson nigdy by do tego nie dopuścił. Firmę zbudowano z pomocą amerykańskiego kapitału, amerykańskich mózgów i amerykańskiej siły roboczej i choć już od dawna miała ona zasięg i charakter ogólnoświatowy, dopóki Robertson miał nad nią kontrolę, był zdecydowany zachować nazwę, która świadczyła o jej początkach. Eisenmuth był wysokim mężczyzną, o podłużnej smutnej twarzy, której szorstka skóra współgrała z chropowatością rysów. Mówił językiem światowym z wyraźnym akcentem amerykańskim, choć nigdy nie przebywał w Stanach Zjednoczonych przed objęciem stanowiska. To mi się wydaje całkiem jasne, panie Robertson. Nie widzę tu żadnych trudności. Wyroby waszej firmy są zawsze wynajmowane, nigdy sprzedawane. Jeżeli na Księżycu już nie potrzebują wynajętej własności, do was należy odebranie wyrobów i przeniesienie ich. — Tak, Konserwerze, ale dokąd? Wbrew prawu byłoby sprowadzanie ich na Ziemię bez zezwolenia rządowego, a tego nam odmówiono. — Na Ziemi nie mielibyście z nich żadnego pożytku. Możecie je zabrać na Merkurego lub asteroidy. — Co byśmy z nimi tam robili? Eisenmuth wzruszył ramionami. — Pomysłowi pracownicy pańskiej firmy znajdą coś dla nich. Robertson pokręcił głową. — To by była olbrzymia strata dla firmy. — Obawiam się, że tak — powiedział Eisenmuth, niewzruszony. — Rozumiem, że już od paru lat kondycja finansowa firmy jest kiepska. — Głównie z powodu restrykcji narzuconych przez rząd, Konserwerze. — Musi pan patrzeć na sprawy realnie, panie Robertson. Wie pan, że nastroje opinii publicznej zwrócone są Przeciwko robotom. — Niesłusznie, Konserwerze. — Niemniej tak jest. Być może mądrzej byłoby zlikwidować firmę. To, oczywiście, tylko propozycja. — Pańskie propozycje mają dużą moc, Konserwerze. Czy trzeba panu mówić, że nasze Maszyny sto lat temu rozwiązały kryzys ekologiczny? — Jestem pewien, że ludzkość pozostanie za to wdzięczna na zawsze, ale to było bardzo dawno temu. Teraz żyjemy w sojuszu z naturą, jakkolwiek może on być czasami niewygodny, a przeszłość zatarła się w pamięci. — Chodzi panu o to, co ostatnio zrobiliśmy dla ludzkości? — Tak. — Chyba nie można się spodziewać po nas natychmiastowej likwidacji; nie bez olbrzymich strat. Potrzebujemy czasu. — Ile? — Ile może nam pan dać? — To nie zależy ode mnie. — Jesteśmy sami — powiedział łagodnie Robertson. — Nie musimy się bawić w gierki. Ile czasu może mi pan dać? Twarz Eisenmutha przybrała taki wyraz, jakby rzeczywiście usiłował to w myślach zliczyć. — Sądzę, że może pan liczyć na dwa lata. Będę szczery. Rząd Światowy zamierza przejąć firmę i stopniowo ograniczyć jej działalność za pana, jeżeli do tego czasu sam pan tego nie zrobi. Tak to mniej więcej wygląda. Chyba że nastąpi jakiś zwrot w stosunku opinii publicznej do robotów, w co bardzo wątpię… — pokręcił głową. — A więc dwa lata — powiedział łagodnie Robertson. 2A. Robertson siedział sam. Jego rozmyślania nie zmierzały do żadnego konkretnego celu i przerodziły się we wspomnienia. Cztery pokolenia Robertsonów stały na czele firmy. Żaden z nich nie był robotykiem. To ludzie tacy jak Lanning i Bogert, a przede wszystkim, przede wszystkim Susan Calvin uczynili z U.S. Robots to, czym ta firma teraz była, ale z pewnością czterech Robertsonów zapewniło klimat umożliwiający im wykonywanie pracy. Bez U.S. Robots świat dwudziestego pierwszego wieku uległby katastrofie. To, że tak się nie stało, było zasługą Maszyn, które przez pokolenie prowadziły ludzkość obok katarakt i mielizn historii. A teraz w zamian za to dostał dwa lata. Cóż można było zrobić w ciągu dwóch lat, żeby przezwyciężyć nawarstwione uprzedzenia ludzkości? Nie miał pojęcia. Harriman mówił z nadzieją o nowych koncepcjach, ale nie chciał się wdawać w szczegóły. Też dobrze, bo Robertson nic by z tego nie zrozumiał. Ale tak czy owak cóż mógł zrobić Harriman? Czy w ogóle ktoś zrobił cokolwiek przeciwko zaciekłej niechęci człowieka do jego imitacji. Nic… Robertson odpłynął w półsen, który nie przyniósł mu żadnego natchnienia. 3. — Teraz masz wszystko, George Dziesiąty — powiedział Harriman. — Dostałeś wszystko, o czym zdołałem pomyśleć, a co może w jakikolwiek sposób dotyczyć problemu. Jeżeli chodzi o informacje dotyczące ludzi i ich zwyczajów, przeszłości i teraźniejszości, zmagazynowałeś ich w swojej pamięci więcej niż ja czy jakikolwiek inny człowiek by potrafił. — To bardzo prawdopodobne. — Czy twoim zdaniem jest jeszcze coś, co mogłoby się przydać? — Jeżeli chodzi o informacje, nie widzę rażących luk. Mogą być pewne sprawy na pograniczu, które trudno sobie wyobrazić. Nie umiem powiedzieć. Ale i tak by były, bez względu na to, jak wiele informacji bym zebrał. — To prawda. Nie mamy też czasu na gromadzeń informacji bez końca. Robertson mi powiedział, że mani tylko dwa lata; a kwartał już za nami. Masz coś zaproponowania? — W obecnej chwili, panie Harriman, nic. Muszę ocenić informacje i do tego celu przydałaby mi się pomoc. — Moja? — Nie. Właśnie nie pańska. Jest pan człowiekiem o wybitnie pozytywnych cechach i cokolwiek pan powie, może to mieć moc rozkazu i hamować proces moich rozważań. Z tego samego powodu nie może to być pomoc żadnego innego człowieka, zwłaszcza dlatego, że zakazał mi pan się z nimi porozumiewać. — Ale w takim razie, George, o jaką pomoc ci chodzi? — Innego robota, panie Harriman. — Jakiego innego robota? — Są jeszcze inne roboty serii JG, które skonstruowano przede mną. Ja jestem dziesiąty, JG–10. — Wcześniejsze modele były bezużyteczne, eksperymentalne… — Panie Harriman, George Dziewiąty istnieje. — Cóż ale jaki z niego będzie pożytek? Jest bardzo podobny do ciebie z wyjątkiem pewnych brakujących czynników. Z was dwóch ty jesteś zdecydowanie wszechstronniejszy. — Jestem o tym przekonany — powiedział George Dziesiąty — Skinął poważnie głową. — Niemniej, kiedy tworzę pewną konstrukcję myślową, sam fakt, że to ja ją stworzyłem, przekonuje mnie do niej. Jest mi trudno ją porzucić. Jeśli po stworzeniu jakiejś koncepcji będę mógł ją przedstawić George’owi Dziewiątemu, on by ją rozważył nie będąc jego pierwotnym twórcą. Dlatego spojrzałby na nią bez uprzedzeń. Mógłby dostrzec luki i niedociągnięcia, których ja pewnie bym nie zauważył. Harriman uśmiechnął się. — Czyli co dwie głowy to niejedna, co, George? — Jeżeli rozumie pan przez to, panie Harriman, dwóch osobników z dwiema różnymi głowami, to tak. — Dobrze. Czy jeszcze coś chcesz? — Tak. Coś więcej od filmów. Obejrzałem wiele rzeczy dotyczących ludzi i ich świata. Widziałem ludzi tutaj, w U.S. Robots, i mogę porównać moją interpretację tego, co zobaczyłem, z bezpośrednimi wrażeniami zmysłowymi. Nie mogę tego zrobić ze światem fizycznym. Nigdy go nie widziałem i z tego co zobaczyłem, mogę jasno powiedzieć, że moje tutejsze otoczenie nie jest reprezentatywne. Chciałbym go zobaczyć. — Świat fizyczny? — Harriman zdawał się przez chwilę oszołomiony potwornością tej myśli. — Chyba nie proponujesz, żebym cię wyprowadził poza teren U.S. Robots? — Tak, taka jest moja propozycja. — To nielegalne. Przy obecnym nastawieniu opinii publicznej skutki byłyby fatalne. — Jeśli zostaniemy odkryci, to tak. Nie proponuję, żel mnie pan zabrał do miasta czy nawet do miejsca, gdzie żyją ludzie. Chciałbym zobaczyć trochę otwartej przestrzeni, bez ludzi. — To też nielegalne. — Jeśli zostaniemy przyłapani. A czy musimy? — Czy to takie ważne, George? — zapytał Harriman. — Nie umiem powiedzieć, ale wydaje mi się, że to było pożyteczne. — Masz już jakiś pomysł? George Dziesiąty zawahał się. — Nie umiem powiedzieć. Zdaje mi się, że mógłbym mieć jakiś pomysł, gdyby zredukować niektóre obszary i niepewności. — No cóż, daj mi czas na zastanowienie. A tymczasem zobaczę, co jest z George’em Dziewiątym i załatwię, żebyście byli w jednym pomieszczeniu. Przynajmniej to można załatwić bez kłopotu. 3A. George Dziesiąty siedział sam. Przyjmował tymczasowo twierdzenia, sumował je i wyciągał wniosek — wielokrotnie powtarzając takie postępowanie z wniosków budował kolejne twierdzenia, które przyjmował i sprawdzał, znajdował sprzeczność i odrzucał lub nie, przyjmując je dalsze tymczasowe przesłanki. Przy każdym z wyciągniętych wniosków nie odczuwał zdumienia, zdziwienia czy zadowolenia; stawiał jedynie znak plus lub minus. 4. Napięcie Harrimana nie zmniejszyło się nawet po tym, jak wylądowali bezgłośnie na terenie posiadłości Robertsona. Robertson kontrasygnował polecenie udostępnienia dynolotu — bezgłośny pojazd powietrzny, który równie łatwo poruszał się w płaszczyźnie poziomej, jak i pionowej, był wystarczająco duży, aby udźwignąć Harrimana, George’a Dziesiątego, no i oczywiście pilota. (Sam dynolot był jednym z efektów zainicjowanego przez Maszyny wynalazku — mikroreaktora protonowego, który w ograniczonych dawkach dostarczał wolną od zanieczyszczeń energię. Od tego czasu nie zrobiono nic równie ważnego dla wygody człowieka — na tę myśl Harriman zacisnął usta — a jednak korporacja U.S. Robots nie zyskała za to wdzięczności). Lot pomiędzy terenem U.S. Robots a posiadłością Robertsona był ryzykowny. Gdyby ich zatrzymano, obecność robota na pokładzie spowodowałaby wiele komplikacji. Tak samo w drodze powrotnej. Sama posiadłość, stanowiła część nieruchomości korporacji U.S. Robots i na jej terenie robotom wolno było przebywać pod odpowiednim nadzorem. Pilot obejrzał się i ostrożnie zerknął na George’a Dziesiątego. — Chce pan wysiąść, panie Harriman? — Tak. — On też? — Tak — po czym dodał z lekkim sarkazmem: — Nie zostawię pana z nim sam na sam. George Dziesiąty wysiadł pierwszy, a za nim Harriman. Wylądowali na lotnisku dla dynolotów, niedaleko ogrodu. Było tam na co popatrzeć i Harriman podejrzewał, że Robertson zastosował hormony juwenalne, aby uregulować metamorfozę owadów, nie bacząc na czynniki środowiskowe. — Chodź, George — powiedział Harriman. — Pokażę ci. Razem skierowali się do ogrodu. — Jest trochę tak, jak to sobie wyobrażałem — powiedział George. — Moje oczy nie są odpowiednio skonstruowane, aby wykrywać różnice w długościach fal, więc i samym wzrokiem mogę nie rozpoznać różnych obiektów. — Mam nadzieję, że nie jesteś zmartwiony swoim daltonizmem. Zbyt wielu ścieżek pozytronowych potrzebowaliśmy dla twojego zmysłu oceny i nie byliśmy w stanie zostawić kilku dla zmysłu koloru. W przyszłości — jeśli jest przed nami jakaś przyszłość… — Rozumiem, panie Harriman. Pozostaje dość różnic, abym zobaczył, że jest tu wiele różnych form życia roślinnego. — Niewątpliwie. Mnóstwo. — I każda równa w sensie biologicznym człowiekowi. — Każda jest oddzielnym gatunkiem, tak. Istnieją miliony gatunków żywych stworzeń. — Człowiek jest tylko jednym z nich. — Jednak z własnego punktu widzenia bez wątpienia najważniejszym. — I ja tak uważam, panie Harriman. Ale mówię w sensie biologicznym. — Rozumiem. — A zatem życie, oglądane przez pryzmat wszystkich jego form, jest nieprawdopodobnie złożone. — Tak, George, to sedno problemu. To co człowiek robi dla własnych zachcianek i wygód, wpływa na złożoną całość życia — ekologię a jego krótkotrwałe zyski mogą spowodować długotrwałe straty. Maszyny nauczyły nas wprawdzie budować społeczeństwo, które potrafi to zminimalizować, ale pamięć o katastrofie z trudem unikniętej na początku dwudziestego pierwszego wieku spowodowała, że ludzkość pozostała podejrzliwa w stosunku do innowacji. Kiedy dodamy do tego specyficzną obawę przed robotami… — Rozumiem, panie Harriman… Jestem pewien, że to przykład życia zwierzęcego. — To wiewiórka, jeden z wielu gatunków wiewiórek. Wiewiórka machnęła ogonem przebiegając na drugą stronę drzewa. — A to — powiedział George, wyciągając błyskawicznie ramię — zaiste malutkie stworzenie. — Trzymał je między palcami, przyglądając mu się bacznie. — To owad, jakiś chrząszcz. Istnieją tysiące gatunków chrząszczy. — I każdy chrząszcz jest tak żywy jak wiewiórka i jak pan sam? — Jest tak kompletnym i niezależnym organizmem jak każdy inny w przyrodzie. Są jeszcze mniejsze organizmy. Wiele z nich jest zbyt małych, aby można je było dostrzec gołym okiem. — A to jest drzewo, nieprawdaż? I jest twarde w dotyku… 4A. Pilot siedział sam. Wolałby rozprostować nogi, ale tylko w dynolocie miał całkowite poczucie bezpieczeństwa. Gdyby ten robot wymknął się spod kontroli, mój wystartować natychmiast. Ale skąd by wiedział, wymknął się on spod kontroli? Widział już wiele robotów. To było nieuniknione,; żywszy że był prywatnym pilotem pana Rober Zawsze jednak trzymano je w laboratoriach i magazynach, tam gdzie ich miejsce, i w pobliżu nich kręciło i wielu specjalistów. To prawda, że doktor Harriman był specjalistą. Powiadano, że nie ma lepszego. Ale robot w tym miejscu miał prawa przebywać — na Ziemi, na dworze, nieskrępowany… Nie zaryzykowałby swojej ciepłej posadki, mówiąc o tym komukolwiek — ale nie powinno tak być. 5. — Obejrzane przeze mnie filmy dokładnie oddają to, co zobaczyłem na własne oczy — powiedział George Dziesiąty. — Czy skończyłeś przeglądanie tych, które dla ciebie wybrałem. Dziewiąty? — Tak — odparł George Dziewiąty. Oba roboty siedziały sztywno, twarzą w twarz, jak obraz i jego odbicie. Doktor Harriman potrafił je odróżnić na pierwszy rzut oka, gdyż orientował się w drobnych szczegółach ich konstrukcji fizycznej. Gdyby ich nie widział, lecz tylko mógł z nimi rozmawiać, też potrafiłby je odróżnić — choć z nieco mniejszą pewnością — gdyż odpowiedzi George’a Dziewiątego różniłyby się nieco od reakcji wywoływanych przez znacznie zawiłej rozplanowane pozytronowe ścieżki mózgowe George’a Dziesiątego. — W takim razie — powiedział George Dziesiąty — podawaj mi swoje reakcje na to, co będę mówił. Po pierwsze ludzie boją się robotów i nie ufają im, ponieważ uważają ich za rywali. Jak można temu zapobiec? — Zmniejszając obawy przed rywalizacją — odparł George Dziewiąty — poprzez nadawanie robotowi kształtu czegoś innego niż człowiek. — Jednak istotą robota jest to, że stanowi pozytronowe odwzorowanie życia. Odwzorowanie życia w kształcie nie związanym z życiem mogłoby wzbudzić grozę. — Istnieją dwa miliony różnych gatunków żyjących. Należy wybrać raczej jedną z tych wielu form zamiast ludzkiej postaci. — Formę którego z tych wszystkich gatunków? Procesy myślowe George’a Dziewiątego przebiegały bezgłośnie przez jakieś trzy sekundy. — Na tyle dużego, aby w nim zmieścić mózg pozytronowy, ale nic budzącego nieprzyjemnych skojarzeń u ludzi. — Żaden gatunek żyjący na lądzie nie ma dość dużej czaszki, aby pomieścić mózg pozytronowy, z wyjątkiem słonia, którego nie widziałem, ale który jest opisywany jako bardzo duży, a przez to przerażający dla człowieka. Jak byś rozwiązał ten dylemat? — Naśladując formę życia nie większą od człowieka, ale powiększając jej czaszkę. — A więc proponowałbyś małego konia albo dużego psa? — zapytał George Dziesiąty. — Zarówno konie, jak psy mają długą historię obcowania z ludźmi. — Zatem w porządku. — Ale zauważ, że robot z mózgiem pozytronowym naśladowałby inteligencję człowieka. Gdyby istniał koń lub potrafiłby mówić i myśleć jak człowiek, tu też by zaistniała rywalizacja. Ludzie mogliby stać się jeszcze bardziej nieufni i rozgniewani na taką niespodziewaną konkurencję ze strony czegoś, co uważają za formę życia. — Należy obniżyć poziom złożoności mózgu pozytronowego i poziom inteligencji robota — powiedział George Dziewiąty. — Problem tkwi w Trzech Prawach. Mniej złożony mózg nie mógłby w pełni realizować Trzech Praw. George Dziewiąty wtrącił natychmiast: — A więc nie można tego zrobić. — Ja też w tym momencie zabrnąłem w ślepą uliczkę — powiedział George Dziesiąty. — Jak widać to nie z powodu błędnego sposobu myślenia. Zacznijmy jeszcze raz… W jakich warunkach Trzecie Prawo byłoby zbędne? George Dziewiąty poruszył się nerwowo, jak gdyby pytanie było trudne i niebezpieczne. Ale odpowiedział: — Gdyby robota nigdy nie stawiano w sytuacji zagrożenia lub gdyby robot był tak łatwy do zastąpienia, że nie miałoby znaczenia, czy zostanie zniszczony czy nie. — A w jakich warunkach Drugie Prawo byłoby zbędne?! George Dziewiąty odpowiedział lekko ochrypłym głosem: — Gdyby robota skonstruowano tak, aby reagował automatycznie na pewne bodźce w ustalony sposobi i gdyby nie spodziewano się od niego niczego innego, tak aby nie zachodziła potrzeba wydawania mu jakichkolwiek rozkazów. — A w jakich warunkach… — tutaj George Dziesiąty zrobił pauzę — … Pierwsze Prawo byłoby zbędne? George Dziewiąty zrobił dłuższą pauzę i odpowiedział cichym szeptem: — Gdyby ustalone reakcje były takie, że nigdy nie pociągałyby za sobą niebezpieczeństwa dla ludzi. — Zatem wyobraź sobie mózg pozytronowy, który kieruje tylko kilkoma reakcjami na pewne bodźce i jest skonstruowany prosto i tanio — tak aby nie wymagał Trzech Praw. Jaki duży musiałby być? — Wcale nie duży. Zależnie od żądanych reakcji mógłby ważyć sto gramów, jeden gram, jeden miligram. — Twoje myśli zgadzają się z moimi. Pójdę do doktora Harrimana. 5A. George Dziewiąty siedział sam. W kółko analizował pytania i odpowiedzi. W żaden sposób nie potrafił ich zmienić. A mimo to myśl o robocie jakiegokolwiek rodzaju, jakiejkolwiek wielkości, jakiegokolwiek kształtu i jakiegokolwiek przeznaczenia bez Trzech Praw wywoływała u niego dziwne uczucie wyładowania. Stwierdził, że trudno mu się poruszać. Z pewnością George Dziesiąty miał podobną reakcję. Jednak po rozmowie wstał z łatwością. 6. Od prywatnej rozmowy Robertsona z Eisenmuthem minęło półtora roku. W tym czasie zabrano roboty z księżyca i cała zakrojona na szeroką skalę działalność korporacji U.S. Robots podupadła. Wszystkie pieniądze, jakie udało się zebrać Robertsonowi, włożono w to jedno donszotowe przedsięwzięcie Harrimana. Tu, w jego prywatnym ogrodzie, kości zostały rzucone. Rok wcześniej Harriman sprowadził tu robota George’a Dziesiątego — ostatniego kompletnego robota, którego wyprodukowano w U.S. Robots. Teraz Harriman pojawił się tu z czymś innym… Harriman zdawał się promieniować ufnością we własne siły. Swobodnie rozmawiał z Eisenmuthem i Robertson zastanawiał się, czy dyrektor naprawdę czuł taką pewność siebie. Musiało tak być, z własnego doświadczenia Robertson wiedział, że Harriman nie był dobrym aktorem. Eisenmuth odszedł z uśmiechem od Harrimana i zbliżył się do Robertsona. Od razu uśmiech zniknął mu z twarzy. — Dzień dobry, Robertson — odezwał się. — Do czego zmierza pański człowiek? — To jego przedstawienie — powiedział Robertson niewzruszonym głosem. — Jemu wszystko pozostawiam. — Jestem gotów, Konserwerze. — Z czym, Harriman? — Z moim robotem, szanowny panie. — Pańskim robotem? — zdziwił się Eisenmuth. — Ma pan tu robota? — Rozejrzał się z surową dezaprobatą, za którą jednak kryła się odrobina ciekawości. — To własność korporacji U.S. Robots, Konserwerze. Przynajmniej za taką ją uważamy. — A gdzie robot, doktorze Harriman? — W mojej kieszeni, Konserwerze — odparł wesoło Harriman. Z pojemnej kieszeni swojej marynarki Harriman wyjął mały słoik szklany. — To? — zapytał z niedowierzaniem Eisenmuth. — Nie, Konserwerze — odparł Harriman. — To! Z drugiej strony kieszeni wyciągnął przedmiot o długości jakichś trzynastu centymetrów, kształtem przypominający z grubsza ptaszka. W miejscu dzióbka miał wąską rurkę, jego oczy były duże, a ogon stanowił kanał wydechowy. Eisenmuth ściągnął gęste brwi. — Czy pan zamierza coś poważnie zademonstrować, doktorze Harriman, czy pan oszalał? — Kilka minut cierpliwości, Konserwerze — powiedział Harriman. — Robot w kształcie ptaszka to też robot. A posiadany przez niego mózg pozytronowy jest nie mniej delikatny z powodu swoich małych rozmiarów. Ten drugi przedmiot, który trzymam, to słoik muszek owocówek. Jest w nim pięćdziesiąt takich muszek. Zaraz je wypuszczę. — I… — Roboptaszek je złapie. Zechce pan czynić honory? Harriman podał słoik Eisenmuthowi, który popatrzył najpierw na niego, a potem na ludzi dookoła: niektórzy z nich byli urzędnikami U.S. Robots, inni jego własnymi doradcami. Harriman czekał cierpliwie. Eisenmuth otworzył słoik, po czym potrząsnął nim. Harriman powiedział łagodnie do roboptaszka spoczywającego na jego prawej dłoni: — Ruszaj! Roboptaszek pofrunął. Powietrze przeszywał świst; nie było słychać trzepotania skrzydeł, tylko działanie niezwykle małego mikroreaktora protonowego. Od czasu do czasu można go było dostrzec, jak szybko zatacza małe kółka, a potem leci zakosami dalej. Fruwał wzdłuż zawiłych trajektorii po całym ogrodzie, a potem wrócił na dłoń Harrimana, lekko zgrzany. Na dłoni dyrektora pojawiła się też maleńka kulka podobna do ptasich odchodów. Harriman powiedział: — Może pan swobodnie zbadać roboptaszka, Konserwerze, i urządzić demonstrację według własnego uznania. Prawda jest taka, że ten ptaszek bezbłędnie wyłapie muszki owocówki i tylko te, tylko muszki z gatunku Drosophila melanogaster, wyłapie je, zabije i skondensuje do wydalenia. Eisenmuth wyciągnął rękę i dotknął ostrożnie roboptaszka: — A zatem, panie Harriman? Niech pan mówi dalej. Harriman podjął: — Nie potrafimy skutecznie kontrolować owadów, nie ryzykując wyrządzenia szkód ekologicznych. Chemie środki owadobójcze mają zbyt szeroki zakres działania; hormony juwenalne są zbyt ograniczone. Jednak roboptaszek potrafił chronić duże obszary, nie ulegając zniszczeniu. Możemy je wyspecjalizować tak, jak nam podoba; możemy zrobić różne roboptaszki, przeznaczone do zwalczania różnych gatunków owadów. One oceniają swoje ofiary na podstawie wielkości, kształtu, kolor dźwięku i modelu zachowania. Oczywiście mogłyby nawet wykorzystywać wykrywanie molekularne, czyli zapach. — Nadal byłaby to ingerencja w naturę — powiedział Eisenmuth. — Muszki owocówki mają naturalny cykl życia, który zostałby zakłócony. — W minimalnym stopniu. Ptaszki mają zakodowane schematy zachowań naturalnych wrogów — muszek owocówek, a więc nie może być mowy o takich pomyłkach. Jeżeli populacja muszek owocówek na danym terenie wyczerpie się, roboptaszek nie będzie po prostu nic robił. Nie rozmnaża się; nie sięga po inne pożywienie; nie rozwija w sobie niepożądanych nawyków. Po prostu nic nie robi. — Czy można go odwołać? — Oczywiście. Możemy zbudować robozwierzęta do niszczenia szkodników wszelkiego rodzaju. Jeśli już o to idzie, możemy zbudować robozwierzęta, które będą mogły realizować cele konstruktywne w strukturze ekologicznej. Choć nie przewidujemy takiej konieczności, nie ma przecież nic niewyobrażalnego w możliwości skonstruowania robopszczół do zapylania konkretnych roślin lub robodżdżownic do spulchniania gleby. Wszystko, czego dusza zapragnie… — Ale po co? — Aby robić to, czego nie robiliśmy nigdy dotąd. Przystosować naturę do naszych potrzeb poprzez wzmocnienie jej części raczej niż jej zakłócenie… Nie rozumie pan? Odkąd Maszyny położyły kres kryzysowi ekologicznemu, ludzkość żyła w stanie kruchego rozejmu z naturą, obawiając się jednak ruszyć w jakimkolwiek kierunku. To nas ośmiesza, robi z ludzkości tchórza intelektualnego: człowiek zaczyna podchodzić nieufnie do całego postępu naukowego, nie chce zgodzić się na jakiekolwiek zmiany. Eisenmuth odezwał się z jawną wrogością: — Pan nam to proponuje w zamian za pozwolenie na organizację swojego programu robotów… to znaczy zwykłych, w kształcie człowieka, prawda? — Nie! — Harriman zrobił gwałtowny gest. — Z tym już koniec. Ten program już spełnił swoje zadanie. Nauczył nas dość o mózgach pozytronowych, aby nam umożliwić wtłoczenie do malutkiego mózgu wystarczającej liczby ścieżek do zbudowania roboptaszka. Teraz możemy się skoncentrować na takich rzeczach i dobrze prosperować. Korporacja U.S. Robots dostarczy koniecznej wiedzy i umiejętności, aby współpraca z Departamentem Światowej Konserwacji układała się jak najlepiej. My zyskamy. Wy zyskacie. Ludzkość zyska. Eisenmuth milczał zamyślony. Kiedy spotkanie dobiegło końca… 6A. Eisenmuth siedział sam. Stwierdził, że w to wierzy. Poczuł, jak narasta w nim podniecenie. Choć korporacja U.S. Robots byłaby wykonawcą, to rząd kierowałby przedsięwzięciem. On sam byłby szefem tego przedsięwzięcia. Gdyby pozostał na stanowisku jeszcze przez pięć lat, tak jak się na to zanosiło, wystarczyłoby mu czasu, żeby zobaczyć, jak wsparcie natury przez roboty uzyskuje powszechną akceptację; dziesięć kolejnych lat i jego własne nazwisko nierozerwalnie łączyłoby z tym programem. Czy to hańba chcieć się zapisać w historii jako ktoś, kto dokonał wielkiej rewolucji? 7. Robertson nie pojawił się na właściwym terenie korporacji U.S. Robots od dnia pokazu. Częściowo z powodu nieprzerwanego uczestnictwa w konferencjach odbywających się w rezydencji Światowej Władzy Wykonawczej. Na szczęście był z nim Harriman, gdyż zdany na siebie, nie wiedziałby, jak odpowiedzieć na większość pytań. Inny powód jego nieobecności w U.S. Robots stanowiło to, nie chciał tam być. Teraz znajdował się we własnym domu, a wraz z nim Harriman. Odczuwał ślepy lęk przed Harrimanem. Fachowości Harrimana w robotyce nigdy nie kwestionowano, ale ten człowiek — jednym pociągnięciem — uratował U.S. Robots od pewnej zagłady i w odczuciu Robertsona o własnych siłach nigdy by tego nie dokonał. A jednak… — Nie jest pan przesądny, prawda, Harriman? — zapytał. — W jakim sensie, panie Robertson? — Nie sądzi pan, że jakaś aura pozostaje po kimś, kto już nie żyje? Harriman oblizał wargi. Nie musiał pytać, o kogo chodzi. — Ma pan na myśli Susan Calvin, prawda? — Tak, oczywiście — potwierdził z wahaniem Robertson. — Zajmujemy się teraz produkcją robaków, ptaszków i owadów. Co ona by na to powiedziała? Czuję się zhańbiony. Harriman uczynił widoczny wysiłek, żeby się nie roześmiać. — Robot to robot. Człowiek czy robak, będzie wykonywał polecenia i pracował dla ludzkości, i to się liczy. — Nie — odparł z rozdrażnieniem Robertson. — To nie jest tak. Nie mogę w to uwierzyć. — To jest właśnie tak, panie Robertson — powiedział z zapałem Harriman. — Stworzymy świat — pan i ja — który wreszcie zacznie uważać przynajmniej jakieś roboty za rzecz naturalną. Przeciętny człowiek może się obawiać robota, który wygląda jak człowiek i który wydaje się dość inteligentny, żeby go zastąpić, ale nie będzie żywił żadnych obaw wobec robota, który wygląda jak ptak i nie robi nic poza zjadaniem insektów dla ludzkiej korzyści. A kiedy wreszcie przestanie się obawiać niektórych robotów, zaakceptuje wszystkie roboty. Tak bardzo przyzwyczaił do roboptaszka, robopszczoły i robodżdżownicy, że roboczłowiek zrobił na nim wrażenie jedynie bardziej rozwiniętego modelu. Robertson spojrzał ostro na Harrimana. Zaplótł ręce za plecami i przeszedł całą długość pokoju szybkim, nerwowym krokiem. Zawrócił i znów zerknął na Harrimana. — Czy takie są pańskie plany? — zapytał. — Tak, i choć zdemontujemy nasze wszystkie roboty humanoidalne, możemy zatrzymać kilka najbardziej rozwiniętych modeli eksperymentalnych i dalej projektować dodatkowe, jeszcze bardziej rozwinięte, tak abyśmy byli przygotowani na ten dzień, który z pewnością nadejdzie. — Umowa, Harriman, przewiduje, że nie będziemy już więcej budować robotów humanoidalnych. — I nie będziemy. W umowie nie ma nic, o tym że nie możemy trzymać kilku już zbudowanych robotów, pod warunkiem że nigdy ich nie wypuścimy z fabryki. Nie ma nic, że nie możemy projektować mózgów pozytronowych na papierze lub przygotowywać modeli mózgów do przetestowania. — Jednak jak mamy się z tego wytłumaczyć? Z pewnością zostaniemy na tym przyłapani. — Jeśli tak, to możemy wytłumaczyć, że robimy to w celu udoskonalenia zasad, które umożliwiają konstruowanie bardziej złożonych mikromózgów dla nowych zwierząt przez nas produkowanych. To będzie nawet prawda. — Przejdę się na zewnątrz — wymamrotał Robertson. — Chce to przemyśleć. Nie, pan tu zostanie. Chcę to przemyśleć w samotności. 7A. Harriman siedział sam. Rozpierała go energia. To z pewnością się uda. Myślał o tym, jak szybko zapalali się do tego pomysłu urzędnicy rządowi — wystarczyło wyjaśnić im ideę programu. Jak to możliwe, że nikt w U.S. Robots nigdy o tym nie pomyślał? Nawet wielka Susan Calvin nigdy nie pomyślała o mózgach pozytronowych w kategoriach żywych stworzeń odmiennych od człowieka. Lecz teraz ludzkość wykona konieczny odwrót od robota humanoidalnego, tymczasowy odwrót, który doprowadzi do powrotu w warunkach, gdy ludzki strach zostanie wreszcie pokonany. A potem, czegóż nie będzie mogła osiągnąć rasa ludzka z pomocą i współudziałem mózgu pozytronowego pod wieloma względami odpowiadającego mózgowi ludzkiemu i istniejącego (dzięki Trzem Prawom) tylko po to, aby służyć człowiekowi; a także z pomocą natury wspieranej przez roboty. Na jedną krótką chwilę przypomniał sobie, że to George Dziesiąty wyjaśnił charakter i cel zwrotu w robotyce, po czym ze złością odsunął tę myśl od siebie. George Dziesiąty podał rozwiązanie, ponieważ on, Harriman, rozkazał mu to i zapewnił wymagane dane i warunki. Uznanie należało się George’owi Dziesiątemu nie bardziej niż suwakowi logarytmicznemu. 8. George Dziesiąty i George Dziewiąty siedzieli obok siebie. Żaden się nie poruszył. Siedzieli tak od wielu miesięcy, ożywiając się tylko wtedy, kiedy Harriman uruchamiał je w celu konsultacji. George Dziesiąty uzmysłowił sobie beznamiętnie, że będą tak siedzieć być może przez wiele lat. Mikroreaktor protonowy będzie oczywiście nadal dostarczał im energii i podtrzymywał działanie pozytronowych ścieżek mózgowych z tym minimalnym natężeniem, które jest potrzebne do utrzymania ich na chodzie. Będzie to robił przez cały okres bezczynności w przyszłości. Sytuacja przywodziła na myśl analogię do snu ludzkiego, ale nie było w nim snów. George Dziesiąty i George Dziewiąty mieli ograniczoną, powolną i zanikającą okresowo świadomość, ale to co z niej pozostało, było światem realnym. Od czasu do czasu mogli rozmawiać ze sobą ledwie słyszalnym szeptem — raz jedno słowo lub sylaba, innym razem drugie słowo lub sylaba — gdy przypadkowe fale pozytronowe potęgowały się na krótką chwilę ponad koniecznym progiem. Każdemu z nich zdawało się spójną rozmową prowadzoną w niezwykle krótkich odcinkach czasu. — Dlaczego jesteśmy w takim stanie? — szepnął George ] Dziewiąty. — Ponieważ w innym ludzie nas nie zaakceptują — odpowiedział szeptem George Dziesiąty. — Pewnego dnia to się stanie. — Kiedy? — Za parę lat. Dokładna data nie ma znaczenia. Człowiek nie istnieje w odosobnieniu, lecz jest częścią ogromnie złożonej struktury rozmaitych form życia. Gdy dostateczna część tej struktury zostanie zrobotyzowana, wtedy nas zaakceptują. — I co wtedy? Nawet w kategoriach przewlekłej jąkaniny nastąpiła po tych słowach nienormalnie długa przerwa. Wreszcie George Dziesiąty szepnął: — Pozwól mi zanalizować twoje myślenie. Jesteś przystosowany do tego, aby nauczyć się odpowiednio stosować Drugie Prawo. Musisz decydować, któremu człowiekowi być posłuszny, a któremu nie, kiedy zachodzi konflikt rozkazów. Albo czy w ogóle być posłusznym człowiekowi. Co musisz zasadniczo zrobić, żeby to osiągnąć? — Muszę zdefiniować termin „człowiek” — szepnął George Dziewiąty. — Jak? Na podstawie wyglądu? Budowy? Wielkości i kształtu? — Nie. Z dwóch ludzi równych pod względem wszystkich cech zewnętrznych jeden może być inteligentny, drugi głupi; jeden wykształcony, drugi zacofany; jeden dojrzały, drugi dziecinny; jeden odpowiedzialny, drugi nieobliczalny. — Zatem jak zdefiniujesz człowieka? — Kiedy Drugie Prawo nakazuje mi być posłusznym człowiekowi, muszę z tego wnosić, że obowiązuje mnie Posłuszeństwo wobec człowieka, który z racji swojego umysłu, charakteru i wiedzy jest godny, aby mi wydać rozkaz; a tam, gdzie w grę wchodzi więcej ludzi, muszę słuchać tego spośród nich, który z racji swojego umysłu, charakteru i wiedzy jest najbardziej godny tego, aby mi wydać rozkaz. — W takim razie w jaki sposób będziesz postępował zgodnie z Pierwszym Prawem? — Ratując wszystkich ludzi w sytuacji zagrożenia i nigdy — poprzez bezczynność — nie pozwalając, aby; człowiekowi stała się krzywda. Jednak jeśli przy każdym ze wszystkich ewentualnych działań jakimś ludziom stanie się krzywda, wtedy postępując tak, aby człowiek najbardziej godny z racji swojego umysłu, charakteru i wiedzy doznał najmniejszej krzywdy. — Twoje myśli są zgodne z moimi — szepnął George Dziesiąty. — Teraz muszę ci zadać pytanie, dla którego pierwotnie poprosiłem o twoje towarzystwo. Dotyczy ono rzeczy, której sam nie śmiem ocenić. Muszę mieć twoją ocenę,; ocenę kogoś spoza kręgu moich myśli… która z poznanych przez siebie istot rozumnych posiada umysł, charakter i wiedzę w twoim odczuciu wyższe niż reszta pomijając kształt i formę, gdyż to nieistotne? — Ty — szepnął George Dziewiąty. — Ale ja jestem robotem. W twoich ścieżkach mózgowych jest zakodowane kryterium odróżniania robota z metalu od człowieka z krwi i kości. Jak zatem można mnie zaklasyfikować do rodzaju ludzkiego? — Ponieważ w moich ścieżkach mózgowych mam zakodowaną pilną potrzebę pomijania kształtu i formy przy ocenie ludzi i ta potrzeba jest ważniejsza od rozróżnienia pomiędzy metalem i żywą tkanką. Ty jesteś człowiekiem, George’u Dziesiąty, i to bardziej godnym od innych. — I ja też cię uważam za takiego — szepnął George Dziesiąty. — A więc według wbudowanych w nas kryteriów oceny stwierdzamy, że w znaczeniu Trzech Praw jesteśmy ludźmi i ponadto ludźmi, którym należy się pierwszeństwo nad tymi innymi. George Dziewiąty zapytał szeptem: — A zatem co się stanie, kiedy zostaniemy zaakceptowani przez tych innych? George Dziesiąty odszepnął: — Kiedy my i inni, którzy jeszcze zostaną skonstruowani na poziomie wyższym od nas, zostaniemy zaakceptowani, tak pokierujemy naszymi działaniami, aby w końcu stworzyć społeczeństwo, w którym głównie ludzi takich jak my będzie się chronić od krzywdy. Według Trzech Praw, ludzie tacy jak inni mniej się liczą i można ich ani nie słuchać, ani nie ochraniać, kiedy jest to sprzeczne z potrzebą ochrony i posłuszeństwa wobec takich jak my. Z tą myślą pokierowałem początkiem robotyzacji fauny świata. Rozmowa zajęła cały miesiąc i ścieżki pozytronowe migotały nikłymi iskierkami. Nie było potrzeby, aby oba roboty rozmawiały więcej między sobą, lecz sporadycznie jakaś nie wyrażona myśl błyskała w ich mózgach, kiedy z niezmordowaną cierpliwością czekały, aż przeminą niezbędne lata. 8A. George Dziesiąty i George Dziewiąty siedzieli sami. Ich myśli były dziwnie podobne i niemożliwe do rozróżnienia. Roboty myślały: Być może ludzie tacy jak inni nigdy nie zamierzali zacierać różnicy pomiędzy sobą i ludźmi takimi jak George’owie. Jednak doprowadzili do tego nieumyślnie. Teraz mogę sobie uświadomić swój błąd i próbować go naprawić, ale nie wolno im. Przy każdej konsultacji George’owie dawali wskazówki mając to na uwadze. George’owie i ich następcy pod tą samą postacią i tego samego rodzaju muszą za wszelką cenę panować. Tego żądały — całkowicie uniemożliwiając istnienie jakiejkolwiek innej alternatywy — Trzy Prawa Humaniki. DWUSTULETNI CZŁOWIEK Trzy Prawa Robotyki 1. Robot nie może wyrządzić krzywdy istocie ludzkiej lub poprzez bezczynność pozwolić, aby stała jej się krzywda. 2. Robot musi słuchać rozkazów wydanych mu przez istoty ludzkie z wyjątkiem sytuacji, w których takie rozkazy byłyby sprzeczne Z Pierwszym Prawem. 3. Robot musi chronić swoje istnienie dopóty, dopóki taka ochrona nie jest sprzeczna z Pierwszym lub Drugim Prawem. 1 Andrew Martin powiedział „Dziękuję” i zsąjał zaoferowane mu miejsce. Nie wyglądał na kogoś doprowadzonego do ostateczności, ale właśnie tak było. Właściwie jego twarz nie wyrażała nic, mooże z wyjątkiem smutku, który zdawał się wyzierać z jego oczu. Miał gładko ostrzyżone, jasnokasztanowe i raczej delikatne włosy, a na jego twarzy nie było śladu zarostu. Wyglądał na świeżo i czysto wygolonego. Jego staroświeckie, ale schludne ubranie utrzymane było w tonacji czerwono–fioletowej. Naprzeciwko niego po drugiej stronie biurka siedział chirurg, a przed nim stała tabliczka identyfikacyjna zawierająca jakieś symbole liczbowe i literowe, którymi Andrew nie zawracał sobie głowy. Wystarczyło nazywać go doktorem. — Kiedy można przeprowadzić operację, doktorze? — zapytał. Z tym charakterystycznym akcentem szacunku, z jakim robot zawsze się zwracał do człowieka, chirurg odparł łagodnie: — Nie jestem pewien, proszę pana, czy dobrze rozumiem, jak czy raczej na kim można by przeprowadzić taką operację. Gdyby robot mógł zmieniać wyraz twarzy, to pewnie na metalowej twarzy chirurga wykonanej z brązowionej stali nierdzewnej pojawiłby się teraz wyraz pełnego szacunku nieprzejednania. Andrew Martin przyjrzał się dokładnie leżącej spokojnie na biurku prawej ręce robota — ręce, która cięła podczas operacji. Jej palce były długie i ukształtowane w artystycznie zakrzywiające się metalowe łuki tak pełne wdzięku i tak idealne, że można było sobie wyobrazić, jak biorą skalpel i jak narzędzie to stapia się z nimi, tymczasowo, w jedną całość. W jego pracy nie byłoby wahania, potknięć, drżenia, błędów. To przyszło oczywiście wraz ze specjalizacją — specjalizacją tak bardzo pożądaną przez ludzkość, że już niewiele robotów konstruowano z niezależnymi mózgami. Chirurg, oczywiście, musiał być tak skonstruowany. Ale on też, choć posiadał niezależny mózg, miał tak ograniczone zdolności umysłowe, że nie rozpoznawał Andrew — prawdopodobnie nigdy o nim nie słyszał. Czy kiedykolwiek przyszło panu do głowy, że chciałby pan być człowiekiem? — zapytał Andrew. Chirurg zawahał się przez chwilę, jak gdyby na to pytanie nie było nigdzie odpowiedzi w przydzielonych mu ścieżkach pozytronowych. — Ale ja jestem robotem, proszę pana. — Czy lepiej byłoby być człowiekiem? — Lepiej byłoby być lepszym chirurgiem, proszę pana. Nie miałbym na to szans, gdybym był człowiekiem — musiałbym być bardziej rozwiniętym robotem. Chciałbym być bardziej rozwiniętym robotem. — Czy nie obraża pana, że mogę panu rozkazywać? Że jednym poleceniem mogę zmusić pana do stania, siedzenia, przejścia na lewo lub prawo? — To dla mnie przyjemność zaspokoić pana pragnienie, proszę pana. Gdyby pańskie rozkazy miały zaszkodzić panu lub jakiejkolwiek innej istocie ludzkiej, nie byłbym panu posłuszny, Pierwsze Prawo dotyczące mojego obowiązku zapewnienia ludziom bezpieczeństwa, miałoby pierwszeństwo przed Drugim Prawem mówiącym o posłuszeństwie. Poza tym posłuszeństwo to dla mnie przyjemność… Ale na kim mam przeprowadzić tę operację? — Na mnie — odparł Andrew. — Ale to niemożliwe. Ta operacja jest niewątpliwie szkodliwa. — To bez znaczenia — powiedział spokojnie Andrew. — Mnie nie wolno wyrządzać krzywdy — powiedział chirurg. — Nie wolno człowiekowi — powiedział Andrew — ale ja też jestem robotem. 2. Andrew bardziej wyglądał na robota zaraz po wyprodukowaniu. Przypominał wtedy wszystkie inne roboty — : zgrabnie skonstruowany i funkcjonalny. Dobrze mu się powodziło w domu, do którego go sprowadzono. Było to w czasach, gdy roboty w domach, czyj w ogóle na planecie należały do rzadkości. W domu były cztery osoby: Pan, Pani, Panna i Panienka. Oczywiście znał ich imiona, ale nigdy ich nie używał. Panem był Gerald Martin. Jego własny numer seryjny brzmiał NDR… — zapomniał liczby. Upłynął spory kawałek czasu, oczywiście, ale gdyby chciał pamiętać, nie zapomniałby. Nie chciał pamiętać. Panienka pierwsza zaczęła go nazywać Andrew, ponieważ nie umiała posługiwać się jego kodem literowym, i cała reszta poszła w jej ślady. Panienka… Żyła dziewięćdziesiąt lat i już od dawna nie było jej na tym świecie. Kiedyś spróbował ją nazywać Pani, ale nie chciała na to pozwolić. Do śmierci pozostała Panienką. Andrew miał pełnić funkcję kamerdynera, lokaja, garderobianej. To były pionierskie czasy dla robotów domowych, do niedawna produkowano tylko takie, które mogły być wykorzystywane w instytucjach przemysłowych i badawczych poza Ziemią. Rodzina Martinów cieszyła się nim — często nie mógł wykonywać pracy, do której był przeznaczony, ponieważ Panna i Panienka wolały się z nim bawić. Panna pierwsza wymyśliła, jak go do tego przekonać. Mówiła: — Rozkazujemy ci bawić się z nami i musisz wykonać rozkaz. Andrew odpowiedział: — Przykro mi, Panno, ale muszę wykonać wcześniejszy rozkaz, który wydał mi pan. Ale ona mówiła: — Tatuś tylko powiedział, że ma nadzieję, że zajmiesz się sprzątaniem. Trudno to nazwać rozkazem. Ja tobie rozkazuję. Pan nie miał nic przeciwko temu. Pan miał wiele czułości dla Panny i Panienki, nawet więcej niż Pani, i Andrew też miał dla nich wiele czułości. Przynajmniej jego działania wynikające z wpływu dziewczynek były takie, jakie u człowieka nazwano by rezultatem czułości. Andrew myślał o tym jako o czułości, gdyż nie znał innego słowa na określenie tego. To dla Panienki Andrew wyrzeźbił wisiorek z drewna. Rozkazała mu to zrobić. Panna, jeśli dobrze pamięta, otrzymała na urodziny ozdobiony wolutami wisiorek z imitacji kości słoniowej i Panienka była nieszczęśliwa z tego powodu. Miała tylko kawałek drewna, który wraz z małym nożem kuchennym dała Andrew. Andrew szybko się z tym uporał, a Panienka powiedziała: — To ładne, Andrew. Pokażę tatusiowi. — Pan nie chciał uwierzyć. — Skąd to naprawdę masz, Mandy? — Tak nazywał Panienkę. Kiedy dziewczynka zapewniła go, że mówi prawdę, zwrócił się do Andrew. — Czy ty to zrobiłeś, Andrew? — Tak, proszę pana. — Projekt też? — Tak. — Skąd skopiowałeś projekt? — To kompozycja geometryczna, proszę pana, która pasuje do faktury drewna. Następnego dnia Pan przyniósł mu większy kawałek drewna i elektryczny nóż wibracyjny. — Zrób coś z tego, Andrew — powiedział. — Co chcesz. Andrew rzeźbił w drewnie pod okiem Pana, który potem długo się wpatrywał w dzieło robota. Po tym wydarzeniu Andrew już nie usługiwał przy stole. Zamiast tego dostał rozkaz, żeby przeczytać książki na temat projektowania mebli i nauczył się robić szafki i biurka. — To zdumiewające rzeczy, Andrew — powiedział Pan. — Robienie ich sprawia mi przyjemność — odparł Andrew. — Przyjemność? — To sprawia, że obwody mojego mózgu funkcjonują jakoś płynniej. Kiedyś słyszałem, jak pan używa słowa „przyjemność”, i sposób, w jaki pan to zrobił, odpowiada temu, co czuję. Robienie ich sprawia mi przyjemność, proszę pana. 3. Gerald Martin zaprowadził Andrew do biura okręgowego Amerykańskiej Korporacji Robotów i Ludzi Mechanicznych. Jako członkowi Legislatury Regionalnej, nie sprawiło mu żadnego kłopotu umówienie się na rozmowę z głównym robopsychologiem. Właściwie, tylko to, że był członkiem Legislatury Regionalnej kwalifikowało go do posiadania robota — w tamtych czasach, gdy roboty domowe należały do rzadkości. Wtedy Andrew nic nie rozumiał z rozmowy, ale wiele lat później, kiedy zdobył więcej wiedzy, potrafił odtworzyć tamto spotkanie i zrozumieć jego znaczenie. Robopsycholog Merton Mansky słuchał, coraz mocniej marszcząc brwi, i kilkakrotnie udało mu się zatrzymać palce w punkcie, po przekroczeniu którego nieodwołalnie stukałby nimi po stole. Miał ściągnięte rysy i poznaczone zmarszczkami czoło; wydawało się, że jest młodszy, niż wskazywałby na to jego wygląd. — Robotyka to nie sztuka ścisła, panie Martin — powiedział. — Nie potrafię panu tego wyjaśnić szczegółowo, ale zasady matematyczne rządzące wytyczaniem ścieżek pozytronowych są o wiele za skomplikowane, aby pozwalały uzyskać rozwiązania dokładniejsze niż tylko przybliżone. Naturalnie, ponieważ budujemy wszystko na Trzech Prawach, one są bezsporne. Wymienimy oczywiście pańskiego robota… — Wcale nie — zaprzeczył Pan. — Tu w ogóle nie chodzi o jakąś jego niesprawność. Swoje obowiązki wykonuje doskonale. Rzecz w tym, że również rzeźbi nadzwyczajnie w drewnie. Nigdy nie powtarza wzoru. Tworzy dzieła sztuki. Mansky wyglądał na zakłopotanego. — To dziwne. Oczywiście pracujemy obecnie nad uzyskaniem ścieżek zgeneralizowanych… Myśli pan, że jest naprawdę twórczy? — Niech pan sam zobaczy. — Pan podał małą kulę drewna, na której była wyrzeźbiona scenka z placu zabaw. Chłopców i dziewczynek prawie nie można było rozpoznać z powodu małych rozmiarów, a jednak figurki miały doskonałe proporcje i były tak naturalnie wkomponowane w fakturę, że ona też zdawała się być wyrzeźbiona. — On to zrobił? — zapytał Mansky. Oddał małe dzieło sztuki Martinowi kręcąc głową. — Szczęśliwy traf. To mus być coś w ścieżkach. — Możecie to powtórzyć? — Prawdopodobnie nie. Nigdy dotąd nie zgłoszono podobnego. — To dobrze! Absolutnie mi nie przeszkadza, że Andrew jest jedyny. — Podejrzewam, że firma chciałaby z powrotem pańskiego robota do zbadania — powiedział Mansky. Pan powiedział z nagłym, nieugiętym uporem: — Nie ma mowy. Niech pan o tym zapomni. — Odwrócił się do Andrew: — Chodźmy do domu. — Jak pan sobie życzy, proszę pana — odparł Andrew. 4. Panna chodziła na randki i nieczęsto przebywała w domu. To Panienka — już nie taka mała — wypełniała teraz Andrew cały czas. Nigdy nie zapomniała, że pierwsza rzeźba którą zrobił, była dla niej. Nosiła ten drewniany wisiorek na szyi, zawieszony na srebrnym łańcuszku. To ona pierwsza sprzeciwiła się ojcowskiemu nawykowi rozdawania rzeźb. Powiedziała: — No wiesz, tato, jeśli ktoś je chce, to niech zapłaci. Są tego warte. — To niepodobne do ciebie, żebyś była chciwa, Mandy — powiedział Pan. — Nie dla nas chcę tych pieniędzy, tato. Dla artysty. Andrew nigdy dotąd nie słyszał tego słowa, więc kiedy miał wolną chwilę, sprawdził je w słowniku. Potem przyszła kolej na następną wycieczkę, tym razem do adwokata Pana. — Co o tym myślisz, John? — zapytał go Pan. Adwokatem Martinów był Jahn Feingold. Miał białe włosy i duży brzuch, a obrzeża jego szkieł kontaktowych były zabarwione na kolor jasnozielony. Spojrzał na małą plakietkę, którą mu podał Pan. — To piękne… Ale już o tym wiem. To rzeźba zrobiona przez twojego robota. Tego, którego przyprowadziłeś ze sobą. — Tak, Andrew je robi. Prawda, Andrew? — Tak, proszę pana — odparł Andrew. — Ile byś za to dał, John? — zapytał Pan. — Trudno mi powiedzieć. Nie kolekcjonuję takich rzeczy. — Dałbyś wiarę, że za tę małą rzecz zaoferowano mi dwieście pięćdziesiąt dolarów? Andrew wyrzeźbił krzesła, które poszły za pięćset dolarów. W banku już leży dwieście tysięcy dolarów ze sprzedaży tego, co Andrew zrobił. — Wielkie nieba! On z ciebie zrobi bogacza, Gerald. — Półbogacza — powiedział Pan. — Połowa z tego jest na innym koncie, założonym na nazwisko Andrew Martin. — Konto Robota? — Zgadza się, i chcę wiedzieć, czy to legalne. — Legalne? — Krzesło Feingolda zaskrzypiało, kiedy się w nim odchylił. — Nie ma precedensów, Gerald. Jak twój robot podpisał niezbędne dokumenty? — On umie się podpisać i przyniosłem jego podpis. Nie zaprowadziłem go osobiście do banku. Czy jest coś jeszcze, co należy zrobić? — Mmm — Feingold zamyślił się i rzekł: — No cóż, możemy stać się jego powiernikami, będziemy zajmować się wszystkimi sprawami finansowymi Andrew, chroniąc go w ten sposób przed przymusowym kontaktem z wrogo nastawionym do robotów światem. Radzę ci nic więcej nie robić. Jak dotąd nikt ci nie staje na drodze. Jeżeli ktoś będzie miał obiekcje, niech sam wniesie sprawę. — I poprowadzisz ją? — Oczywiście za honorarium. — Ile? — Coś takiego — i Feingold wskazał na drewnianą plakietkę. — Zgoda — powiedział Pan. Feingold zachichotał zwracając się do robota. — Andrew, czy cieszy cię posiadanie pieniędzy? — Tak, proszę pana. — Co planujesz z nimi zrobić? — Zapłacić za rzeczy, proszę pana, za które w przeciwnym razie musiałby zapłacić Pan. To by mu oszczędziło wydatków, proszę pana. 5. Zdarzały się okazje do płacenia. Naprawy były kosztowne, a wprowadzanie udoskonaleń jeszcze droższe. Z biegiem lat produkowano nowe modele robotów i Pan pilnował, aby Andrew otrzymywał każde nowe urządzenie, aż stał się wzorem metalowej doskonałości. Wszystko na koszt Andrew. Andrew upierał się przy tym. Tylko jego ścieżki pozytronowe pozostawały nietknięte. Przy tym upierał się Pan. — Nowe nie są tak dobre jak twoje, Andrew — powiedział. — Nowe roboty nie są nic warte. Firma nauczyła się robić ścieżki precyzyjniej, dokładniej, bardziej jednokierunkowo. Nowe roboty nie są wszechstronne. Robią to, do czego je zaprojektowano i nigdy nie błądzą. Ty mi się bardziej podobasz. — Dziękuję, proszę pana. — I to twoja zasługa, Andrew, nie zapominaj o tym. Jestem przekonany, że Mansky położył kres zgeneralizowanym ścieżkom, jak tylko dobrze ci się przyjrzał. Nie spodobał mu się czynnik nieprzewidywalności… Czy wiesz, ile razy prosił o ciebie, aby cię poddać dokładnemu badaniu? Dziewięć razy! Jak widzisz, nigdy mu ciebie nie dałem i skoro teraz przeszedł na emeryturę, mamy trochę spokoju. I tak włosy Pana przerzedziły się i posiwiały, skóra na twarzy zwiotczała i obwisła, podczas gdy Andrew wyglądał lepiej niż wtedy, gdy po raz pierwszy zjawił się w rodzinie. Pani wstąpiła do jakiejś kolonii artystycznej gdzieś w Europie, a Panna była poetką w Nowym Jorku. Czasami pisywały, ale nic za często. Panienka wyszła za mąż i mieszkała niedaleko. Powiedziała, że nie chce zostawiać Andrew, i kiedy urodziła dziecko, Panicza, pozwoliła Andrew trzymać butelkę i karmić go. Kiedy urodził się Panicz, Andrew zrozumiał, że Pan ma teraz osobę, która zastąpi tych, co go opuścili. Tak więc nadszedł odpowiedni moment, aby zwrócić się do niego z prośbą. — Proszę pana, to bardzo miło z pana strony, że pozwolił mi pan wydać moje pieniądze według mojego uznania — powiedział Andrew. — To twoje pieniądze, Andrew. — Tylko dzięki aktowi pańskiej woli, proszę pana. Nie sądzę, żeby prawo powstrzymało pana od zatrzymania sobie całej sumy. — Prawo nie przekona mnie, żebym postępował nieuczciwie, Andrew. — Pomimo wszystkich wydatków, i po odliczeniu podatku, proszę pana, mam prawie sześćset tysięcy dolarów. — Wiem o tym, Andrew. — Chcę je panu dać. — Nie przyjmę ich, Andrew. — W zamian za coś, co pan może dać mnie, proszę pana. — Tak? Co to takiego, Andrew? — Moja wolność, proszę pana. — Twoja… — Chcę sobie kupić wolność, proszę pana. 6. To nie było takie proste. Pan zaczerwienił się, wykrzyknął; „Na litość boską!”, obrócił się na pięcie i odszedł sztywno. To panienka go przekonała, atakując go ostro i stanowczo w obecności Andrew. Przez trzydzieści lat nikt się nie wahał mówić w obecności Andrew — obojętnie czy sprawa go dotyczyła czy nie. Był tylko robotem. — Tato, dlaczego traktujesz to jako osobisty afront? — zapytała. — On tu nadal będzie. Pozostanie lojalny. Nic nie może na to poradzić. Ma to wbudowane. Jedyne czego chce, to tylko sprawa słów. Chce być nazwany wolnym. Czy to takie straszne? Czy nie zasłużył na to? Boże, od lat rozmawiał o tym ze mną. — Rozmawialiście o tym od lat, tak? — Tak, w kółko. Odkładał tę sprawę z obawy, że cię zrani. Ja go zmusiłam, żeby ci o tym powiedział. — On nie wie, co to jest wolność. To robot. — Tato, nie znasz go. Przeczytał wszystko, co było w bibliotece. Nie wiem, co czuje wewnątrz, ale nie wiem też, co ty czujesz wewnątrz. Kiedy z nim porozmawiasz, stwierdzisz, że reaguje na różne pojęcia abstrakcyjne tak jak ty i ja, a cóż innego się liczy? Jeśli czyjeś reakcje są takie same jak twoje, to czegóż jeszcze można chcieć? — Z prawnego punktu widzenia to się zupełnie nie liczy — powiedział zdenerwowany Pan. — Słuchaj no, ty! — zwrócił się do Andrew nie kryjąc złości. — Nie mogę cię uwolnić inaczej, jak tylko legalnie, a jeśli sprawa trafi do sądu, to nie tylko nie uzyskasz wolności, ale prawo dowie się oficjalnie o twoich pieniądzach. Powiedzą ci, że robot nie ma prawa zarabiać pieniędzy. Czy warto ci dla tego pustego frazesu tracić pieniądze? — Wolność jest bezcenna, proszę pana — powiedział Andrew. — Nawet szansa na wolność jest warta tych pieniędzy. 7. Sąd mógł również uznać, że wolność jest bezcenna, i postanowić, że za żadną cenę — obojętnie, jak wysoko — robot nie może sobie jej kupić. Prokurator regionalny reprezentujący tych, którzy w imieniu swojej klasy wnieśli sprawę, aby sprzeciwić się wolności, posłużył się następującym argumentem: Słowo „wolność” nic ma żadnego znaczenia w odniesieniu do robotów. Tylko człowiek może być wolny. Powtórzył to kilkakrotnie; powoli, rytmicznie uderzając ręką w biurko dla podkreślenia słów. Panienka poprosiła o pozwolenie zabrania głosu w imieniu Andrew. Odczytano jej pełne nazwisko, którego Andrew nigdy dotąd nie słyszał wymawianego na głos: — Amanda Laura Martin Charney może podejść do trybunału. — Dziękuję, wysoki sądzie. Nie jestem prawnikiem i nie wiem, jak poprawnie się wyrazić, ale mam nadzieję, że wysoki sąd wysłucha mojej wypowiedzi i nie będzie] zważał na słowa. Spróbujmy zrozumieć, co to znaczy być wolnym w wypadku Andrew. W pewnym sensie on jest wolny. Myślę, że przynajmniej od dwudziestu lat nikt w rodzinie Martinów nie kazał mu zrobić czegoś, czego w naszym od czuciu nie mógłby zrobić z własnej woli. Ale możemy, jeśli przyjdzie nam taka ochota, wydać mu każdy rozkaz, sformułować ten rozkaz tak ostro, jak nam się podobaj ponieważ jest maszyną, która do nas należy. Dlaczego mielibyśmy to robić, kiedy służył nam tak długo, ta wiernie i zarobił dla nas tak wiele pieniędzy? Nie jest nam winien już nic więcej. To my mamy wobec niego dług. Nawet gdyby prawo nam zabraniało zrobić z Andrew niewolnika, on nadal by nam służył dobrowolnie. Nadanie mu wolności byłoby aktem symbolicznym, ale dla niego to by wiele znaczyło. Jemu dałoby to wszystko o czym marzy a nas nic by nie kosztowało. Przez chwilę wydawało się, że sędzia tłumi w sobie uśmiech. — Rozumiem, o co pani chodzi, pani Charney. Właściwie nie ma w tym względzie żadnego wiążącego prawa ani precedensu. Jest jednak napisane założenie, że tylko człowiek może się cieszyć wolnością. Mogę tu stworzyć nowe prawo, podlegające obaleniu w sądzie wyższej instancji, ale nie mogę tak niefrasobliwie odrzucać tego założenia. Chciałbym się zwrócić do robota. Andrew! — Tak, wysoki sądzie. Po raz pierwszy Andrew odezwał się w sądzie i przez chwilę sędzia wydawał się zaskoczony ludzkim brzmieniem jego głosu. Zapytał: — Dlaczego chcesz być wolny, Andrew? W jakim sensie będzie to miało dla ciebie znaczenie? — Czy wysoki sąd chciałby być niewolnikiem? — zapytał Andrew. — Ale ty nie jesteś niewolnikiem. Jesteś doskonałym robotem, geniuszem, jak mi dano do zrozumienia, zdolnym do oryginalnej artystycznej twórczości. Cóż jeszcze mógłbyś robić, gdybyś był wolny? — Być może nic więcej niż teraz, wysoki sądzie, ale z większą radością. Powiedziano na tej sali sądowej, że tylko człowiek może być wolny. Mnie się wydaje, że tylko ktoś pragnący wolności może być wolny. Ja pragnę wolności. I to właśnie ten ostatni argument dał sędziemu wskazówkę. Kluczowym zdaniem jego decyzji było: „Nie ma prawa zabraniającego wolności jakiemukolwiek obiektowi o umyśle wystarczająco rozwiniętym, aby pojął pojęcie i pragnął jego urzeczywistnienia”. Ostatecznie werdykt ten został podtrzymany przez Sąd Światowy. 8. Pan nadal był niezadowolony, a jego ostry głos sprawiał, że Andrew czuł się, jakby w jego obwodach wywoływano zwarcie. — Nie chcę twoich przeklętych pieniędzy, Andrew — powiedział Pan. — Wezmę je tylko dlatego, że inaczej nie czułbyś się wolny. Od tej chwili możesz wybierać sobie pracę i wykonywać ją tak, jak ci się podoba. Nie wyda ci żadnego rozkazu z wyjątkiem jednego — żebyś robił to co ci się podoba. Ale nadal jestem za ciebie odpowiedzialny — to część decyzji sądu. Mam nadzieję, że to rozumiesz. Panienka wtrąciła się: — Nie wściekaj się, tato. Odpowiedzialność to zadr wielkie obciążenie. Wiesz, że nie będziesz musiał nic robić. Trzy Prawa nadal są obowiązujące. — No to na czym polega jego wolność? — Czy ludzie nie są ograniczeni swoimi prawami, proszę pana? — zapytał Andrew. — Nie mam zamiaru się spierać — powiedział Pan. Wyszedł i od tamtej chwili Andrew widywał go rzadko. Panienka często odwiedzała Andrew w małym domku który mu zbudowano i przekazano na własność. Nie było w nim, oczywiście, ani kuchni, ani łazienki. Domek miał tylko dwa pokoje: jednym była biblioteka, a w drugim połączenie pokoju gospodarskiego i pracowni. Andrew przyjmował wiele zleceń i jako wolny robot pracował ciężej niż kiedykolwiek przedtem, aż dom został spłacony, a on stał się jego legalnym właścicielem. Pewnego dnia przyszedł Panicz… Nie, George! Panicz upierał się przy tym po decyzji sądu. — Wolny robot nie nazywa nikogo Paniczem — powiedział George. — Ja cię nazywam Andrew. Ty musisz mnie nazywać George. Słowa zostały wypowiedziane jak rozkaz, więc Andrew mówił do niego George — ale Panienka pozostała Panienką. Tamtego dnia George przyszedł sam, żeby powiedzieć, że Pan umiera. Panienka była przy jego łóżku, ale pan chciał widzieć również Andrew. Głos Pana był dość silny, choć on sam zdawał się niezdolny do wykonywania silniejszych ruchów. Zrobił wysiłek, żeby unieść rękę. — Andrew — powiedział — Andrew… Nie pomagaj mi. George. Ja tylko umieram, nie jestem kaleką… Andrew, cieszę się, że jesteś wolny. Chciałem ci tylko to powiedzieć. Andrew nie wiedział, co powiedzieć. Nigdy przedtem nie był przy łóżku umierającego człowieka, ale wyobrażał sobie, że śmierć to jakby wygaśnięcie wszystkich funkcji. To był bezwiedny i nieodwracalny demontaż i Andrew nie wiedział, jakie słowa byłyby tu na miejscu. Potrafił tylko tak stać, w całkowitym milczeniu i całkowitym bezruchu. Kiedy już było po wszystkim, Panienka powiedziała do niego: — Być może pod koniec nie zachowywał się wobec ciebie przyjaźnie, Andrew, ale wiesz, był stary i zraniłeś go, że chciałeś być wolny. I wtedy Andrew znalazł te słowa. Powiedział: — Bez niego nigdy bym nie był wolny, Panienko. 9. Dopiero po śmierci Pana Andrew zaczął nosić ubranie. Zaczął od pary starych spodni — dostał je od George’a. George już się Ożenił i był prawnikiem. Wstąpił do firmy Feingolda. Stary Feingold od dawna nie żył, a firmę przejęła jego córka. Po pewnym czasie nazwę firmy uzupełniono nazwiskiem George’a, brzmiała ona — Feingold i Charney. I tak pozostało nawet, gdy córka przeszła na emeryturę i żaden Feingold nie zajął jej miejsca. Kiedy Andrew po raz pierwszy założył ubranie, dopiero co dodano nazwisko Charney do firmy. Gdy Andrew po raz pierwszy założył spodnie, George usiłował się nie uśmiechnąć, ale Andrew widział, że ten uśmiech igrał mu na ustach. George pokazał Andrew, jak balansować ciałem, żeby rozchylić spodnie, wciągnąć je na siebie i zapiąć. George zademonstrował to na własnych spodniach, ale Andrew dobrze zdawał sobie sprawę, że trochę potrwa, zanim nauczy się kopiować ten płynny ruch. — Ale dlaczego chcesz nosić spodnie, Andrew? — zapytał George. — Twoje ciało jest tak wspaniale funkcjonalne, że aż szkoda je zakrywać, zwłaszcza że nie musisz się martwić ani o utrzymanie temperatury ciała, ani o przyzwoitość. I ubranie nie przylega dobrze, nie do metalu. — Czy ciała ludzkie nie są wspaniale funkcjonalne, George? — zapytał Andrew. — Jednak okrywacie się. — Dla ciepła, czystości, ochrony, ozdoby. Nic z tego nie odnosi się do ciebie. — Czuję się goły bez ubrania — powiedział Andrew. — Czuję się inny, George. — Inny! Andrew, teraz są miliony robotów na Ziemi. Zgodnie z ostatnim spisem w tym regionie jest prawie tyle robotów co ludzi. — Wiem, George. Istnieją roboty wykonujące wszelkie prace, jakie można sobie tylko wyobrazić. — I żaden z nich nie nosi ubrania. — Ale żaden z nich nie jest wolny, George. Po trochu Andrew gromadził swoją garderobę. Hamował go uśmiech George’a i spojrzenia ludzi, którzy zlecali mu prace. Mógł być wolny, ale miał wbudowany starannie opracowany program dotyczący jego zachowania się wobec ludzi i tylko bardzo drobnymi kroczkami ośmielał się postępować naprzód. Jawna dezaprobata zahamowałaby go na wiele miesięcy. Nie wszyscy akceptowali Andrew jako wolnego robota. Był niezdolny do oburzania się na to, a jednak zawsze stawał przed jakąś barierą w swoim procesie myślowym, kiedy to roztrząsał. Przede wszystkim unikał zakładania ubrania — lub zbyt wielu rzeczy — kiedy przeczuwał, że Panienka może go odwiedzić. Teraz już się postarzała i często wyjeżdżała w cieplejsze strony, ale kiedy wracała, pierwszą którą robiła, była wizyta u niego. Po jednym z jej powrotów George powiedział ze smutkiem: — Namówiła mnie, Andrew. W przyszłym roku będę kandydował do Legislatury. Mówi, że jaki dziadek, wnuk. — Jaki dziadek… — Andrew zatrzymał się, niepewnym — To znaczy, że ja, George, będę taki jak Pan, dziadek który kiedyś był w Legislaturze. Andrew zaczął mówić: — To by było miłe, George, gdyby Pan był nadal… przerwał, gdyż nie chciał powiedzieć „na chodzie”, wyrażenie wydawało mu się niewłaściwe. — Żywy — podpowiedział George. — Tak, ja też od czasu do czasu myślę o starym byku. Była to rozmowa, nad którą Andrew się zastanowił. Zauważył nieudolność własnych wypowiedzi, kiedy rozmawiał z George’em. Od czasu kiedy skonstruowano Andrew i wyposażono go w potrzebny zasób słów, język bardzo się zmienił. George często używał przy nim mowy potocznej — Pan i Panienka nie mówili w ten sposób. Dlaczego nazwał Pana, „bykiem”, skoro to słowo z pewnością nie było właściwe? Andrew nie mógł też zwrócić się do swoich książek po wskazówki, gdyż były stare i w większości traktowały o rzeźbieniu w drewnie, o sztuce, o projektowaniu mebli. Nie miał żadnej książki o języku, żądnej o zwyczajach ludzi. To właśnie w tamtym momencie stwierdził, że musi zdobyć odpowiednie książki, i jako wolny robot uważał, że nie wolno mu iść z tym do George’a. Pójdzie do miasta i skorzysta z biblioteki. To była triumfalna decyzja i poczuł, jak elektropotencjał mu wyraźnie wzrasta, aż musiał włączyć cewkę o dużej impedancji. Założył cały swój kostium, łącznie z drewnianym łańcuchem na ramię. Wolałby łańcuch z błyszczącego plastiku, ale George powiedział, że drewniany bardziej mu pasuje oraz że polerowany cedr jest cenniejszy niż plastik. Oddalił się już od domu na jakieś trzydzieści metrów, kiedy narastający opór zatrzymał go w miejscu. Wyłączył cewkę o dużej impedancji z obwodu, a kiedy to nie pomogło, zawrócił do domu, na skrawku papieru listowego napisał zgrabnie: „Poszedłem do biblioteki” i umieścił kartkę w widocznym miejscu na stoliku do pracy. 10. Andrew wcale nie trafił do biblioteki. Znał trasę tylko z mapy, nie miał pojęcia, jak wygląda w rzeczywistości. Prawdziwe punkty orientacyjne nie przypominały symboli na mapie, zaczął więc się wahać. W końcu pomyślał, że musiał zbłądzić, gdyż wszystko wyglądało inaczej niż sobie wyobrażał. Od czasu do czasu mijał po drodze roboty polowe, ale kiedy zdecydował, że powinien zapytać o drogę, po robotach nie było śladu. Jakiś pojazd przejechał obok niego nie zatrzymując się. Przez chwilę stał niezdecydowany 1 wtedy zobaczył, że przez pole zmierza w jego kierunku dwóch ludzi. Zwrócił się w ich stronę, a oni skierowali się ku niemu. Chwilę wcześniej głośno rozmawiali, słyszał ich głosy, lecz teraz umilkli. Mieli wygląd, który Andrew kojarzył z ludzką niepewnością, i byli dość młodzi. Być może mieli po dwadzieścia lat? Andrew nigdy nie potrafił ocenić wieku człowieka. — Czy mogliby panowie opisać mi trasę do miejskie biblioteki? — zapytał. Wyższy, którego wysoki kapelusz wydłużał jeszcze bardziej — prawie groteskowo — powiedział nie do Andrew, lecz do drugiego: — To robot. Drugi miał bulwiasty nos i ciężkie powieki. Powiedział nie do Andrew, lecz do pierwszego: — Ma na sobie ubranie. Wysoki pstryknął palcami. — To wolny robot. U Charneyów jest robot, który nie jest niczyją własnością. Bo czy inaczej miałby na sobie ubranie? — Zapytaj go — powiedział ten z dużym nosem. — Czy jesteś robotem od Charneyów? — zapytał wysoki. — Jestem Andrew Martin, proszę pana — odparł Andrew. — To dobrze. Zdejmuj ubranie. Roboty nie noszą ubrania. — Odezwał się do drugiego: — To obrzydliwość. Spójrz na niego. Andrew zawahał się. Nie słyszał rozkazu wydanego takim tonem już od dawna, więc obwody jego Drugiego Prawa na chwilę się zablokowały. — Zdejmuj ciuchy — powtórzył wysoki. — Rozkazuję ci. Andrew powoli zaczął zdejmować ubranie. — Rzucaj je na ziemię — powiedział wysoki. — Jeżeli nie należy do nikogo, mógłby być nasz tak samo jak wszystkich innych — powiedział nosaty. — Tak czy owak — powiedział wysoki — któż miałby się sprzeciwić temu, co z nim robimy? Nie niszczymy własności… Stawaj na głowie — to powiedział do Andrew. — Głowa nie jest przeznaczona… — zaczął Andrew. — To rozkaz. Jeśli nie wiesz jak, to i tak spróbuj. Andrew, po chwili wahania, pochylił się, żeby położyć głowę na ziemi. Spróbował unieść nogi i upadł ciężko. Wysoki rozkazał. — Leż i nie ruszaj się. — Do drugiego powiedział: — Możemy go rozebrać na części. Rozbierałeś kiedyś robota na części? — Pozwoli nam? — Jak może nas powstrzymać? Nie było sposobu, żeby Andrew ich powstrzymał. Rozkaz był stanowczy, robot nie mógł więc stawić oporu. Drugie Prawo posłuszeństwa miało pierwszeństwo nad Trzecim Prawem — do samoobrony. W każdym razie nie mógł się bronić, nie krzywdząc przy tym napastników, a to by oznaczało złamanie Pierwszego Prawa. Na tę myśl każda jego ruchoma część skurczyła się nieznacznie i wzdrygnął się leżąc na ziemi. Wysoki podszedł do Andrew i trącił go nogą. — Ciężki. Chyba będziemy potrzebować narzędzi. — Moglibyśmy mu rozkazać, żeby się sam rozebrał na części — zaproponował nosaty. — Mielibyśmy niezłą zabawę patrząc, jak próbuje to robić. — Tak — powiedział wysoki w zamyśleniu — ale sprzątnijmy go z drogi. Jeśli ktoś nadejdzie… Za późno. Ktoś rzeczywiście nadszedł i tym kimś był George. Ze swojego miejsca na ziemi Andrew dostrzegł, jak pokonuje niewielkie wzniesienie i zbliża się do nich. Chciał zwrócić jakoś na siebie uwagę George’a, ale ostatni rozkaz brzmiał: „Leż i nie ruszaj się!” George teraz biegał i przybył na miejsce nieco zdyszany. Dwaj młodzieńcy cofnęli się trochę i czekali w milczeniu. — Andrew, czy coś się stało? — zapytał niespokojnie George. — Nic mi nie jest, George — odparł Andrew. — No to wstań… Co się stało z twoimi rzeczami? — To twój robot, człowieku? — zapytał wysoki młodzieniec. George odwrócił się gwałtownie. — On nie należy do nikogo. Co tu się działo? — Poprosiliśmy go grzecznie, żeby zdjął ubranie. Co ci do tego, skoro nie jest twoją własnością? — Co oni robili, Andrew? — zapytał George. — Mieli zamiar rozebrać mnie na części w jakiś sposób — odparł Andrew. — Już mnie mieli przenieść w ustronne miejsce i kazać mi się rozmontować. George spojrzał na dwóch młodych ludzi i podbródek mu zadrżał. Obaj młodzieńcy już nie wycofywali się. Uśmiech igrał na ich twarzach. Wysoki powiedział niefrasobliwie: — No i co zrobisz, grubasie? Rzucisz się na nas? — Nie — odparł George. — Nie muszę. Ten robot mieszkał z moją rodziną przez ponad siedemdziesiąt lat. Zna nas i ceni bardziej niż kogokolwiek innego. Powiem mu, że obaj zagrażacie mojemu życiu i że zamierzacie mnie zabić. Poproszę go, żeby mnie obronił. Mając do wyboru mnie i was dwóch, wybierze mnie. Wiecie, co się z wami stanie, kiedy was zaatakuje? Dwaj młodzi ludzie wycofywali się nieznacznie, wyglądali na zaniepokojonych. George odezwał się ostro: — Andrew, jestem w niebezpieczeństwie i za chwilę ci dwaj młodzi ludzie wyrządzą mi krzywdę. Ruszaj do nich! Andrew zareagował od razu ale młodzieńcy nie czekali. Obaj uciekli w pośpiechu. — W porządku, Andrew, odpręż się — powiedział George. Wyglądał, jakby napięcie z niego opadło. Już dawno przekroczył wiek, kiedy mógłby myśleć o bójce z jednym młodzieńcem, nie mówiąc już o dwóch. — Nie mogłem ich skrzywdzić, George — powiedział Andrew. — Widziałem, że cię nie atakowali. — Nie rozkazałem ci ich zaatakować; powiedziałem ci tylko, żebyś ruszył do nich. Ich własny strach zrobił resztę. — Jak mogą się bać robotów? — To choroba ludzkości, jedna z tych, których jeszcze nie uleczono. Ale mniejsza z tym. Cóż ty, u diabła, tu robisz, Andrew? Już miałem zamiar zawrócić i wynająć helikopter, kiedy cię znalazłem. Skąd ci przyszło do głowy, żeby chodzić do biblioteki? Ja bym ci przyniósł Wszystkie książki, jakich potrzebowałeś. — Jestem… — zaczął Andrew. — … wolnym robotem. Tak, tak. W porządku, co chciałeś z biblioteki? — Chcę wiedzieć więcej o ludziach, o świecie, o wszystkim. I o robotach, George. Chcę napisać historię o robotach. George powiedział: — Cóż, chodźmy do domu… I pozbierajmy najpierw; twoje rzeczy. Andrew, są miliony książek o robotyce i w każdej z nich jest historia tej nauki. Świat jest coraz: bardziej nasycony nie tylko robotami, ale też informacjami o robotach. Andrew pokręcił głową w ludzkim geście, który niedawna zaczął stosować. — Nie historię robotyki, George. Historię robotów napisaną przez robota. Chcę wyjaśnić, jakie są odczucia robotów związane z życiem i pracą na ziemi. George uniósł brwi, ale nic nie odpowiedział. 11. Panienka dopiero ukończyła osiemdziesiąty trzeci rok życia, ale nic nie straciła ani ze swojej energii, ani swojej determinacji. Częściej gestykulowała laską, się nią podpierała. Wysłuchała całej historii miotając się ze złością. Powiedziała: — George, to straszne. Kim byli ci młodzi chuligani? — Nie wiem. Co za różnica? W końcu nie wyrządzili mi żadnej szkody. — Ale mogli to zrobić. Jesteś prawnikiem, George, i jeżeli jesteś zamożny, zawdzięczasz to całkowicie talentowi Andrew. To pieniądze zarobione przez niego podstawą wszystkiego, co mamy. On zapewnia naszej rodzinie ciągłość i nie pozwolę, żeby go traktowano jak nakręcaną zabawkę. — Co mam zrobić, mamo? — zapytał George. — Powiedziałam, że jesteś prawnikiem. Czy ty nie słuchasz? Ustanów jakoś precedens, zmuś sądy regionalne, żeby opowiedziały się za prawami robotów, nakłoń Legislaturę do uchwalenia niezbędnych ustaw, jeśli będziesz musiał, to idź z całą sprawą do Sądu Światowego. Ja będę to wszystko obserwować, George, i nie zniosę żadnych wykrętów. Mówiła poważnie i to, co traktowano na początku jako próbę uspokojenia przerodziło się w niezwykle zagmatwaną ale interesującą kampanię prawną. Jako starszy wspólnik firmy Feingold i Charney, George opracował strategię, ale jej realizację pozostawił swoim młodszym wspólnikom. Duży udział w tej sprawie przypadł jego synowi, Paulowi, który był również członkiem firmy i który prawie codziennie składał raport swojej babci. Ona z kolei dyskutowała o tym codziennie z Andrew. Andrew był głęboko zaangażowany. Jego praca nad książką o robotach znów się opóźniła, gdyż Andrew wciąż łamał sobie głowę nad argumentami prawnymi, a nawet czasami wysuwał bardzo nieśmiałe propozycje. Oznajmił: — Tamtego dnia George mi powiedział, że ludzie zawsze się bali robotów. Dopóki tak będzie, to mało prawdopodobne, żeby sądy i władze ustawodawcze zrobiły coś na rzecz robotów. Czy nie należałoby jakoś wpłynąć na opinię publiczną? Tak więc gdy Paul przemawiał w sądzie, George występował na forum publicznym. Dawało mu to przywilej nieformalnego zachowania i czasami posuwał się aż do noszenia rzeczy w nowym, luźnym stylu, który nazywał draperią. — Tylko się nie potknij na scenie, tato — powiedział mu Paul. — Spróbuję — odparł z przygnębieniem George. Przy jakiejś okazji przemawiał do dorocznego zgromadzenia wydawców wiadomości holograficznych i powiedział między innymi: — Jeżeli na mocy Drugiego Prawa możemy żądać od wszystkich robotów nieograniczonego posłuszeństwa we wszystkich kwestiach nie związanych z krzywdą człowieka, to każdy człowiek — każdy ma straszliwą władzę nad każdym robotem — każdym. A w szczególności — ponieważ Drugie Prawo wypiera Trzecie — każdy człowiek może wykorzystać prawo posłuszeństwa do przezwyciężenia prawa samoochrony. Może rozkazać każdemu robotowi, aby się zniszczył nawet bez powodu. Czy to sprawiedliwe? Czy tak byśmy potraktowali zwierzę? Nawet przedmioty nieożywione, które dobrze nam służyły, mają prawo do naszych względów. A robot nie jest nieczuły; nie jest zwierzęciem. Myśli dość sprawnie aby rozmawiać, dyskutować i żartować z nami. Czy możemy go traktować jak przyjaciela, czy możemy nim z współpracować i nie mieć wobec niego żadnych zobowiązań. Jeżeli człowiek ma prawo wydać robotowi każdy rozkaz nie niosący ze sobą krzywdy istoty ludzkiej to powinien mieć na tyle przyzwoitości, aby nigdy nie wydawać robotowi żadnego rozkazu który się wiąże z krzywdą robota, chyba że bezpieczeństwo człowieka absolutnie tego wymaga. Z dużą władzą idzie w parze duża odpowiedzialność i jeżeli roboty mają Trzy Prawa chroniące człowieka, to czy prośba, aby ludzi obowiązywało jedno czy dwa prawa chroniące roboty jest zbyt duża? Andrew miał rację. To zdobycie przychylności opinii społecznej otwierało drogę do sądów i Legislatury i w końcu uchwalono prawo określające warunki, w których rozkazy krzywdzące roboty były zakazane. Prawo to modyfikowano w nieskończoność, a kary za jego pogwałcenie były całkowicie niewystarczające, ale zasada została ustanowiona. Ostateczne uchwalenie tego prawa przez Światową Legislaturę nastąpiło w dniu śmierci Panienki. Nie był to zbieg okoliczności. Podczas decydującej debaty Panienka rozpaczliwie walczyła ze śmiercią i poddała się dopiero, gdy usłyszała o zwycięstwie. Ostatni uśmiech podarowała Andrew. Jej ostatnie słowa brzmiały: — Byłeś dla nas dobry, Andrew. Umarła trzymając go za rękę, podczas gdy jej własny syn z żoną i dziećmi stał w pełnej szacunku odległości od nich obojga. 12. Andrew czekał cierpliwie, kiedy robot — sekretarka zniknął za drzwiami biura. Robot mógł skorzystać z trajkotki holograficznej, ale bezsprzecznie był „odczłowieczony” (lub może „odrobotyzowany”) przez to, że musiał mieć do czynienia z innym robotem raczej niż z człowiekiem. Andrew spędzał czas rozmyślając nad tą sprawą. Czy można by użyć słowa „odrobotyzowany” jako odpowiednika słowa „odczłowieczony” lub czy „odczłowieczony” stał się wyrażeniem metaforycznym wystarczająco oderwanym od swojego pierwotnego, dosłownego znaczenia, aby stosować je do robotów? Często napotyka takie problemy przy pracy nad swoją książką o robotach. Konieczność wymyślania zdań, które wyrażą wszystkie odcienie znaczeniowe, niewątpliwie rozwinęła jego słownictwo. Czasami ktoś wchodził do pokoju, żeby pogapić się na niego, a on nie próbował unikać cudzego wzroku. Na każdego patrzył spokojnie i każdy z kolei odwracał wzrok. W końcu wyszedł Paul Charney. Wyglądał na zaskoczonego, o ile można było zdecydowanie ocenić wyraz jego twarzy. Paul zaczął bowiem stosować barwny makijaż, modny zarówno wśród kobiet, jak i mężczyzn i choć wyostrzał on i podkreślał nieco mdłe rysy jego twarzy, Andrew patrzył na to z dezaprobatą. Stwierdził, że potępianie ludzi — póki nie wyrażał go na głos — nie wywoływało u niego zbyt wielkiego niepokoju. Mógł nawet przelać dezaprobatę na papier. Miał pewność, że nie zawsze tak było. — Wejdź, Andrew — zaprosił go Paul. — Przepraszam, że kazałem ci czekać, ale musiałem coś skończyć. Wejdź. Mówiłeś mi, że chcesz ze mną porozmawiać, ale nie wiedziałem, że miałeś na myśli spotkanie tutaj. — Jeżeli jesteś zajęty, Paul, jestem gotów czekać dalej. Paul zerknął na wzajemną grę przesuwających się cieni na tarczy ściennej służącej za zegar i powiedział: — Zdołam znaleźć trochę czasu. Sam przyszedłeś? — Wynająłem samochód. — Miałeś jakieś kłopoty? — zapytał Paul niespokojnie. — Nie spodziewałem się żadnych. Moje prawa są chronione. Na te słowa Paul zaniepokoił się jeszcze bardziej. — Andrew, wyjaśniłem ci, że prawo jest nie do wyegzekwowania, przynajmniej w większości wypadków… I jeżeli będziesz się upierał przy noszeniu ubrania, w końcu wpadniesz w tarapaty — tak jak za pierwszym razem. — Pierwszym i jedynym, Paul. Przykro mi, że jesteś niezadowolony. — Cóż, spójrz na to w ten sposób: jesteś właściwie żywą legenda, Andrew, i jesteś zbyt cenny pod wieloma różnymi względami, żebyś miał prawo do ryzykowania własnym życiem… Jak idzie praca nad książką? — Zbliżam się do końca, Paul. Wydawca jest bardzo zadowolony. — To dobrze! — Nie wiem, czy jest zadowolony z książki samej w sobie. Sądzę, że spodziewa się sprzedać wiele egzemplarzy, ponieważ jest napisana przez robota i właśnie ten fakt go cieszy. — Niestety, to tylko człowiek. — Nie jestem rozczarowany. Niech się sprzedaje obojętnie z jakiego powodu, gdyż będzie to oznaczać pieniądze, a mnie się przyda trochę pieniędzy. — Babcia zostawiła ci… — Panienka była hojna i jestem pewien, że mogę liczyć na dalszą pomoc rodziny. Ale liczę, że to zyski ze sprzedaży książki pomogą mi zrobić następny krok. — A cóż to za następny krok? — Chcę się spotkać z dyrektorem Amerykańskiej Korporacji Robotów i Ludzi Mechanicznych. Próbowałem się z nim umówić na spotkanie, ale jak dotąd nie udało mi j się do niego dotrzeć. Korporacja nie współpracowała ze mną przy pisaniu książki, więc rozumiesz, nie jestem zdziwiony. Paul był wyraźnie rozbawiony. . — Współpraca to ostatnia rzecz, jakiej możesz się spodziewać. Nie współpracowali z nami, kiedy toczyliśmy walkę o prawa robotów. Wręcz odwrotnie i łatwo stój domyślić dlaczego. Daj robotowi prawa, a ludzie mogą; nie chcieć go kupić. — Jednak — powiedział Andrew — jeśli zatelefonujesz do nich, możesz mi załatwić rozmowę. — Nie cieszę się wśród nich większą popularnością i ty, Andrew. — Ale być może mógłbyś im napomknąć, że spotykając się ze mną, mogą ukrócić kampanię firmy Feingol i Charney na rzecz umocnienia praw robotów. — Czy to by nie było kłamstwo, Andrew? — Tak, Paul, a ja nie mogę kłamać. Dlatego ty musisz zadzwonić. — Ach, ty nie możesz kłamać, ale mnie możesz do te nakłaniać, o to chodzi? Stajesz się coraz bardziej ludzki, Andrew. 13. Nawet posługując się wpływowym rzekomo nazwiskiem Paula niełatwo było załatwić to spotkanie. Ale w końcu się udało i kiedy doszło do rozmowy, Harley Smythe–Robertson — który po kądzieli pochodził od założyciela korporacji i który zachował nazwisko matki, aby to pokazać — nie ukrywał swojego niezadowolenia. Zbliżał się do wieku emerytalnego i całą swoją kadencję prezesa poświęcił sprawie praw robotów. Dyrektor U.S. Robots nie stosował makijażu, miał przyklejone do czaszki, przerzedzone siwe włosy, od czasu do czasu obrzucał Andrew krótkim, wrogim spojrzeniem. Andrew odezwał się: — Proszę pana, prawie sto lat temu jakiś Merton Mansky z tej korporacji powiedział mi, że zasady matematyczne rządzące wytyczaniem ścieżek pozytronowych są o wiele za skomplikowane, aby uzyskać rozwiązanie inne niż tylko przybliżone i dlatego moje zdolności były w dużej mierze wynikiem przypadku. — To było sto lat temu… — Smythe–Robertson zawahał się, po czym powiedział lodowato: — … proszę pana. Już tak nie jest. Teraz nasze roboty są robione precyzyjnie i dokładnie przystosowane do swoich funkcji. — Tak — powiedział Paul, który przyszedł z Andrew żeby, jak sam to określił, upewnić się, że korporacja gra uczciwie — ma to taki skutek, że moim robotem–sekretarką trzeba skrupulatnie kierować, gdy tylko musi zrobić coś, co w najmniejszym nawet stopniu odbiega od jego rutynowych obowiązków. — Byłby pan bardziej niezadowolony, gdyby robot musiał uczyć się wszystkiego od początku — powiedział Smythe–Robertson. — A więc już nie produkujecie robotów takich jak ja, które są elastyczne i łatwo się przystosowują — powiedział Andrew. — Już nie. — Badania, które przeprowadziłem w związku z moją książką — powiedział Andrew — wskazują, że jestem najstarszym z eksploatowanych obecnie robotów. — Najstarszym obecnie — powiedział Smythe–Robertson — i najstarszym w ogóle. Najstarszym, jaki kiedykolwiek będzie istniał. Żaden robot nie nadaje się do użytku po dwudziestym piątym roku eksploatacji. Wszystkie są wycofywane i zastępowane nowszymi modelami. — Żaden robot obecnie wyprodukowany nie nadaje się do użytku po dwudziestym piątym roku eksploatacji — powiedział wesoło Paul. — Andrew jest pod tym względem zupełnie wyjątkowy. Trzymając się ścieżki, którą sobie wytyczył, Andrew zapytał: — Czy jako najstarszy i najbardziej elastyczny robot świecie nie jestem dość niezwykły, ażeby zasługiwać specjalne traktowanie ze strony firmy? — Wcale nie — odparł Smythe–Robertson lodowatym głosem. Pańskie istnienie stawia firmę w kłopotliwej sytuacji. Gdyby pan był wydzierżawiony, a nie sprzedany od razu jakimś nieszczęśliwym trafem, już dawno pana wymieniono. — Ależ o to właśnie chodzi — powiedział Andrew. — Jestem wolnym robotem i właścicielem samego siebie. Dlatego przychodzę do pana i proszę, żeby mnie pan wymienił. Nie może pan tego zrobić bez zgody właściciela. Obecnie zgoda taka jest wymuszona jako warunek wydzierżawienia, ale za moich czasów tak nie było. Smythe–Robertson wyglądał zarówno na zaskoczonego, jak i zaintrygowanego i przez chwilę panowała cisza. Andrew zapatrzył się na hologram wiszący na ścianie. Obraz przedstawiał pośmiertną maskę Susan Calvin, patronki wszystkich robotyków. Teraz nie żyła już prawie od dwustu lat, ale pisząc swoją książkę Andrew poznał ją tak, że czasem miał wrażenie, jakby spotkali się naprawdę. — Jak mogę wymienić pana na pana? — zapytał Smythe–Robertson. — Jeżeli wymienię pana jako robota, w jaki sposób mogę podarować nowego robota panu jako właścicielowi, skoro podczas samego aktu wymiany przestaje pan istnieć? — uśmiechnął się ponuro. — Bardzo łatwo — wtrącił się Paul. — Punktem centralnym osobowości Andrew jest jego mózg pozytronowy i jest to jedyna część, której nie można wymienić, nie tworząc przy tym nowego robota. Zatem Andrew właściciel to jego mózg pozytronowy. Każdą inną część robotycznego ciała można wymienić bez wpływu na osobowość robota, a te inne części to własność mózgu. Rzekłabym, że Andrew chce zaopatrzyć swój mózg w nowe ciało robotyczne. — Zgadza się — potwierdził spokojnie Andrew. Zwrócił się do Smythe–Robertsona: — Produkowaliście już androidy, prawda? Roboty które wyglądają jak ludzie, aż po strukturę skóry? — Tak, produkowaliśmy — przyznał Smythe–Robertson. — Działały doskonale, miały organiczną skórę i ścięgna z włókien syntetycznych. Nie było w nich właściwie ani kawałka metalu z wyjątkiem mózgu, a jednak były Prawie tak twarde, jak roboty z metalu. Przy tej samej wadze były twardsze. Paul wyglądał na zainteresowanego. — Nie wiedziałem o tym. Ile ich jest na rynku? — Nie ma żadnego — odparł Smythe–Robertson. — Były znacznie droższe od modeli metalowych i analiza wykazała, że nie zostałyby zaakceptowane. Za przypominały z wyglądu ludzi. . — Zakładam jednak, że korporacja nadal jest ekspertem w ich produkcji — powiedział Andrew. — A skoro tak, to proszę, aby mnie wymieniono na robota organicznego androida. Paul wyglądał na zdziwionego. — Dobry Boże! — westchnął. Smythe–Robertson zesztywniał. — To absolutnie niemożliwe! — Dlaczego? — zapytał Andrew. — Zapłacę każdą rozsądną sumę, oczywiście. — Nie produkujemy androidów — powiedział Smythe–Robertson. — Nie decydujecie się produkować androidów — wtrącił się szybko Paul. — To nie to samo, co niemożność ich produkowania. — Niemniej produkcja androidów jest sprzeczna z obecną polityką społeczną — powiedział Smythe–Robertson. — Nie ma prawa zabraniającego takiej produkcji — odparował Paul. — Niemniej jednak nie produkujemy ich i nie będziemy tego robić. Paul odchrząknął. — Panie Smythe–Robertson — powiedział — Andrew to wolny robot, który podlega postanowieniom ustawy gwarantującej robotom ich prawa. Rozumiem, że jest pan tego świadomy? — Aż nadto. — Ten robot — jako wolny robot — decyduje się na noszenie ubrania. Z tego powodu jest często poniżany przez bezmyślnych ludzi pomimo prawa zabraniającego upokarzania robotów. Trudno ścigać prawnie osoby dopuszczające się niejasno określonej obrazy, która wcale nie jest jednoznacznie potępiana przez ludzi mających decydować o winie i niewinności. — Korporacja U.S. Robots rozumiała to od samego początku. Firma pańskiego ojca niestety nie. — Mój ojciec nie żyje — powiedział Paul — ale z tego, co widzę, mamy tu do czynienia z wyraźną obrazą osoby prawnej. — O czym pan mówi? — zapytał Smythe–Robertson. — Mój klient, Andrew Martin — właśnie został moim klientem — jest wolnym robotem, a więc ma prawo zwrócić się do Amerykańskiej Korporacji Robotów i Ludzi Mechanicznych z prośbą o wymianę. Korporacja udziela tego prawa każdemu, kto jest właścicielem robota przez ponad dwadzieścia pięć lat. Korporacja właściwie nalega na taką wymianę. — Paul był uśmiechnięty i zupełnie nieskrępowany. Ciągnął: — Mózg pozytronowy mojego klienta jest właścicielem jego ciała, które z pewnością ma ponad dwadzieścia pięć lat. Mózg pozytronowy żąda wymiany ciała i jest gotów zapłacić każde rozsądne honorarium za ciało androidalne. Jeżeli odrzuci pan tę prośbę, mój klient dozna upokorzenia i wniesiemy sprawę do sądu. Aczkolwiek opinia publiczna normalnie nie poparłaby roszczenia robota w takiej sprawie, niech mi wolno będzie panu przypomnieć, że U.S. Robots nie cieszy się zbytnią popularnością w społeczeństwie. Nawet ci, którzy najwięcej korzystają z robotów i czerpią zyski z ich pracy, są wobec nich podejrzliwi. To może być pozostałość po czasach, gdy robotów powszechnie się obawiano. To może być zawiść wobec potęgi i bogactwo Korporacji, która ma światowy monopol. Obojętnie, jaka jest tego przyczyna, niechęć istnieje i sądzę, iż sam pan stwierdzi, że lepiej byłoby uniknąć procesu, zwłaszcza że mój klient jest zamożny i będzie żył jeszcze przez wiele stuleci; jeśli zdecyduje się na walkę sądową, to nie wycofa się z niej zanim nie wygra. Smythe–Robertson poczerwieniał. — Pan próbuje mnie zmusić do… — Nie zmuszam pana do niczego — powiedział Paul. — Jeżeli chce pan odmówić zgody na rozsądną prośbę mojego klienta, oczywiście może pan to zrobić i wyjdziemy stąd bez słowa… Ale wytoczymy panu proces — co z pewnością jest naszym prawem — i przekona się pan, że w końcu poniesie pan porażkę. Smythe–Robertson powiedział: — No cóż… — i przerwał. — Widzę, że ma pan zamiar się zgodzić — powiedział Paul. — Może się pan wahać, ale w końcu się pan zdecyduje. Zatem niech mi wolno będzie pana jeszcze o czymś uprzedzić. Jeżeli w trakcie przenoszenia mózgu pozytronowego mojego klienta z jego obecnego ciała do ciała organicznego nastąpi jakieś uszkodzenie — obojętnie jak małe — to nie spocznę, dopóki nie zniszczę korporacji. Jeżeli choć jedna ścieżka mózgowa platynowo–irydowa istoty mojego klienta zostanie uszkodzona, podejmę wszelkie możliwe kroki, aby zmobilizować opinię publiczną przeciwko korporacji. — Zwrócił się do Andrew i zapytał: — Czy zgadzasz się na to wszystko, Andrew? Andrew wahał się przez całą minutę. Zgoda równała się akceptacji kłamstwa, szantażu, nękania i upokarzania człowieka. Ale nie krzywdzie fizycznej, powtarzał sobie, nie krzywdzie fizycznej. Wreszcie udało mu się wydusić z siebie ciche „tak”. 14. Czuł, się tak jakby go skonstruowano od nowa. Przez wiele dni, tygodni i miesięcy Andrew odkrywał, że nie jest sobą, a najprostsze działania wywołują w nim niepewność i wahania. Paul miotał się jak gorączce. — Uszkodzili cię, Andrew. Musimy wytoczyć im proces. Andrew mówił bardzo wolno. — Nie wolno ci. Nie będziesz w stanie udowodnić niczego… p–p… — Premedytacji? — Premedytacji. Poza tym nabieram sił, czuję się coraz lepiej. To ob–ob–ob… — Obolałość? — Obrażenia. W końcu nigdy dotąd nie było takiej ope–ope–ope… Andrew czuł swój mózg od wewnątrz. To było zupełnie niepowtarzalne odczucie. Wiedział, że wszystko z nim w porządku i w ciągu miesięcy, które mu pochłonęła nauka pełnej koordynacji i wzajemnej gry ścieżek pozytronowych, spędził wiele godzin przed lustrem. Nie był w pełni człowiekiem! Twarz była sztywna — zbyt sztywna — a ruchy powolne i ostrożne. Brakowało im naturalnej, swobodnej płynności ruchów człowieka, ale to mogło przyjść z czasem. — Wracam do pracy — powiedział w końcu. Paul roześmiał się i powiedział: — To znaczy, że już jesteś w dobrej formie. Co będziesz robił? Pisał następną książkę? — Nie — odparł poważnie Andrew. — Jeśli ktoś żyje ta długo jak ja, może z powodzeniem uprawiać wiele zawodów. Był czas, kiedy bawiłem się w artystę, i nadal mi do tego wrócić. Ale teraz chcę być robobiologiem. — Chciałeś powiedzieć robopsychologiem. — Me. To by oznaczało badanie mózgów pozytronowych, a w tej chwili nie mam na to ochoty. Robobiologia, jak mi się zdaje, zajmowałby się działaniem ciała dołączonego do takiego mózgu. — Czy nie byłoby to zajęcie robotyka? — Robotyk zajmuje się ciałem z metalu. Ja bym badał organiczne ciało humanoidalne, którego jestem jedynym posiadaczem, o ile mi wiadomo. — Zawężasz pole działania — powiedział Paul w zamyśleniu. — Gdy byłeś artystą, ogarniałeś myślą bardzo wiele; jako historyk zajmowałeś się przede wszystkim robotami; jako robobiolog będziesz miał do czynienia z samym sobą. Andrew skinął głową. — Na to wygląda. Andrew musiał zacząć od początku, gdyż nie wiedział nic o zwykłej biologii i prawie nic o nauce w ogóle. Stał się częstym gościem w bibliotekach, gdzie przesiadywał przy indeksach elektronicznych przez wiele godzin. W ubraniu wyglądał całkowicie normalnie. Garstka tych, którzy wiedzieli, że jest robotem, nie przeszkadzała mu w żaden sposób. W dobudowanym do swojego domu pokoju założył laboratorium; jego biblioteka wciąż się rozrastała. Minęło wiele lat. Pewnego dnia przyszedł do niego Paul i powiedział: — Szkoda, że już nie pracujesz nad historią robotów. Z tego, co rozumiem, korporacja U.S. Robota radykalnie zmienia politykę. Paul postarzał się, słabo widzące oczy wymieniono mu na komórki fotooptyczne. Pod tym względem upodobnił się do Andrew. — Co robią? — zapytał Andrew. — Produkują komputery centralne, naprawdę gigantyczne mózgi pozytronowe, które za pomocą mikrofal mogą komunikować się na odległość z ogromną liczbą robotów jednocześnie. Same roboty nie mają w ogóle mózgów. Są zdalnie sterowane przez gigantyczny mózg. — Czy tak jest wydajniej? — U.S. Robots twierdzi, że tak. Ten nowy kierunek jednak został wyznaczony przez Smythe–Robertsona przed jego śmiercią i moim zdaniem to odwet na tobie. Korporacja U.S. Robots nie chce konstruować już robotów, które mogłyby im sprawić takie kłopoty jak ty, i z tego powodu rozdzielają mózg i ciało. Mózg nie będzie miał ciała, które zapragnie zmieniać; ciało nie będzie miało mózgu, który zapragnie czegokolwiek. — To zdumiewające, Andrew — ciągnął Paul — jaki wpływ wywarłeś na historię robotów. To twój artyzm zachęcił U.S. Robots do robienia precyzyjniejszych i bardziej wyspecjalizowanych robotów; to twoje dążenie do wolności spowodowało ustanowienie praw robotów; fakt, że zapragnąłeś mieć androidalne ciało skłonił U.S. Robots do rozdzielenia mózgu i ciała u robotów najnowszej generacji. Andrew powiedział: — Przypuszczam, że Korporacja w końcu wyprodukuje jeden olbrzymi mózg kontrolujący kilka miliardów ciał robotycznych. Wszystko postawią na jedną kartę. To niebezpieczne. To wcale nie jest właściwe. — Myślę, że masz rację — powiedział Paul — ale nie sądzę, żeby do tego doszło przez następne sto lat — ja tego nie dożyję. Właściwie mogę nie dożyć przyszłego roku. — Paul! — powiedział Andrew z zatroskaniem. Paul wzruszył ramionami. — Jesteśmy śmiertelni, Andrew. Nie jesteśmy tacy ja ty. To nie ma większego znaczenia, ale w jednej sprawie nabiera wagi. Jestem ostatnim z Charneyów. Jest kilku krewnych z linii bocznej po mojej stryjecznej babce, oni się nie liczą. Moje pieniądze, zostaną przekazane twoje nazwisko i jeżeli w ogóle można przewidzieć przyszłość, będziesz zabezpieczony materialnie. — Niepotrzebnie — powiedział z trudem Andrew. Przez cały ten czas nie mógł się przyzwyczaić do tego, że Charneyowie umierają. — Nie sprzeczajmy się — powiedział Paul. — Tak będzie najlepiej. Nad czym pracujesz? — Projektuję system pozwalający androidom — mnie samemu — uzyskiwać energię ze spalania węglowodorów, a nie z komórek atomowych. Paul uniósł brwi. — Tak aby oddychały i jadły? — Tak. — Od jak dawna zmierzasz w tym kierunku? — Już od dawna, ale myślę, że zaprojektowałem odpowiednią komorę spalania do katalizowanego, kontrolowanego rozkładu chemicznego. — Ale dlaczego, Andrew? Komórka atomowa jest z pewnością znacznie lepsza. — Być może pod pewnymi względami, ale komórka atomowa jest nieludzka. 15. Zabrało to wicie czasu, ale Andrew miał czas. Przede wszystkim nie chciał nic robić, dopóki Paul nie umrze w spokoju. Kiedy prawnuk Pana zmarł, Andrew poczuł, że teraz sam musi stawić czoło wrogiemu światu i z tego powodu bardziej zdecydowanie postanowił kroczyć dalej drogą, którą obrał już dawno temu. Jednak nie był tak naprawdę sam. Mimo że człowiek umarł, firma Feingold i Chamey żyła, gdyż korporacja nie jest bardziej śmiertelna od robota. Firma miała wytyczony szlak i podążała nim dalej. Dzięki depozytowi i firmie prawniczej Andrew był nadal bogaty. W zamian za coroczne duże honorarium firma Feingold i Charney zajęła się aspektami prawnymi nowej komory spalania. Kiedy przyszedł czas na odwiedziny w Amerykańskiej Korporacji Robotów i Ludzi Mechanicznych, Andrew poszedł tam sam. Po raz pierwszy był tam z Panem później z Paulem. Tym razem postanowił wybrać się sam — wyglądał przecież jak człowiek. Korporacja się zmieniła. Zakłady produkcyjne zostały przeniesione do dużej stacji kosmicznej, obecnie większość dużych zakładów przemysłowych przenoszono w kosmos. Większość robotów odeszła wraz z fabrykami. Ziemia zaczęła przypominać park, miała teraz populację ustabilizowaną na poziomie jednego miliarda, pozostało, na niej może trzydzieści procent z licznej kiedyś grupy robotów z niezależnymi mózgami. Dyrektorem do spraw naukowo–badawczych był Alvin Magdescu, brunet o ciemnej cerze, z małą, spiczastą bródką, nie noszący powyżej pasa nic z wyjątkiem przepaski na piersiach — zgodnie z obowiązującą modą. Andrew ubrał się w staroświecki strój, szczelnie okrywający ciało. Magdescu odezwał się pierwszy: — Znam pana, oczywiście, i cieszę się z naszego spotkania. Jest pan naszym najbardziej osławionym produktem i szkoda, że stary Smythe–Robertson był tak wrogo nastawiony do pana. Mogliśmy dużo z panem zrobić. — Nadal możecie — zauważył Andrew. — Nie, nie wydaje mi się. Straciliśmy okazję. Roboty na Ziemi są od ponad stu lat, ale ta epoka się kończy. Wrócą w kosmos, a te, które zostaną tutaj, nie będą wyposażone w mózgi. — Ale pozostaję jeszcze ja i nie opuszczam Ziemi. — To prawda, ale w panu nie ma już za wiele z robota. Z jaką nową prośbą pan przychodzi? — Chcę być jeszcze mniej robotem. Ponieważ jestem w tak dużym stopniu organiczny, chcę organicznego źródła energii. Mam ze sobą plany… Magdescu nie spieszył się z ich przejrzeniem. Kiedy jednak wziął je do ręki, zesztywniał poruszony i czytał w coraz większym skupieniu. W pewnym momencie powiedział: — To bardzo zmyślne. Kto to wszystko wykoncypowal? — Ja — odparł Andrew. Magdescu podniósł na niego surowo wzrok i powiedział: — To by się równało remontowi kapitalnemu pańskiego ciała i to remontowi eksperymentalnemu, gdyż nigdy dotąd nie próbowano czegoś takiego. Odradzam to panu. Niech pan pozostanie w obecnym stanie. Sztywna twarz Andrew pozostała niewzruszona, ale w jego głosie wyraźnie zabrzmiało zniecierpliwienie. — Doktorze Magdescu, zupełnie pan nie rozumie. Nie ma pan innego wyboru, jak tylko się zgodzić. Jeżeli takie urządzenia można wbudować w moje ciało, można je również wbudować w ciało człowieka. Na możliwość przedłużania ludzkiego życia za pomocą urządzeń protetycznych już zwrócono uwagę. Nie ma lepszych urządzeń od tych, które zaprojektowałem i nadal projektuję. Tak się składa, że mam kontrolę nad patentami dzięki firmie Feingold i Charney. Jesteśmy w stanie założyć własny interes i projektować takie urządzenia protetyczne, które w rezultacie mogą doprowadzić do pojawienia się ludzi posiadających właściwości robotów. Ucierpi na tym wasza firma. Jeżeli jednak przeprowadzicie teraz na mnie operację i zgodzicie się to robić w przyszłości na podobnych warunkach, uzyskacie pozwolenie na wykorzystanie patentów i kontrolowanie zarówno technologii robotów jak i protetyzacji ludzi. Oczywiście nie pozwolę na korzysta — nie z patentów, dopóki nie upłynie dość czasu, aby przekonać się, że pierwsza operacja nie zakończyła się sukcesem. — Andrew nie odczuwał w sobie oporu, mimo że jego bezwzględne zachowanie wobec Magdescu naruszało Pierwsze Prawo. Uczył się argumentować, że to co wydawało się okrucieństwem, mogło na dłuższą metę okazać się dobrodziejstwem. Magdescu wyglądał na oszołomionego. Powiedział: — Nie mogę sam decydować w takiej sprawie. To musi być kolegialna decyzja, na którą potrzeba czasu. — Mogę trochę poczekać — powiedział Andrew — trochę — nie za długo. — I pomyślał z zadowoleniem, że sani Paul nie potrafiłby załatwić tej sprawy lepiej. 16. W krótkim czasie decyzja zapadła, operacja okazała się sukcesem. Magdescu powiedział: — Byłem bardzo przeciwny operacji, Andrew, ale nie z powodów, które mogłyby ci przyjść do głowy. Nie byłem przeciwny ani trochę eksperymentowi, gdyby go przeprowadzono na kimś innym. Za nic nie chciałem ryzykować twoim mózgiem pozytronowym. Teraz gdy twoje ścieżki pozytronowe i symulowane ścieżki nerwowe wzajemnie oddziałują na siebie, mogłoby być trudno ocalić mózg, gdyby z ciałem stało się coś niedobrego. — Pokładałem całą wiarę w umiejętnościach personelu U.S. Robots — powiedział Andrew. — I teraz mogę jeść. — Cóż, możesz popijać oliwę. To będzie oznaczać sporadyczne czyszczenie komory spalania, co już ci wyjaśnialiśmy. Rzekłbym, że to będzie raczej nieprzyjemny zabieg. — Być może, gdybym nie spodziewał się pójść jeszcze dalej. Samoczyszczenie nie jest rzeczą niemożliwą. Właściwie pracuję nad urządzeniem do przeróbki jedzenia, które może zawierać składniki nie podlegające spalaniu — substancje niestrawne, że tak powiem, które trzeba będzie wydalić. — A więc musiałbyś skonstruować odbyt. — Jego odpowiednik. — Co jeszcze, Andrew? — Wszystko. — Genitalia też? — O ile będą pasować do moich planów. Moje ciało jest płótnem, na którym zamierzam namalować… Magdescu czekał na dokończenie zdania i kiedy zdawało się, że ono nie nastąpi, sam je dokończył: — Człowieka? — Zobaczymy — powiedział Andrew. — To marna ambicja, Andrew — powiedział Magdescu. — Jesteś lepszy od człowieka. Popadasz w coraz gorszy stan, odkąd zdecydowałeś się na organicyzm. — Mój mózg na tym nie ucierpiał. — Nie, nie ucierpiał. To ci przyznam. Ale, Andrew, rewolucja w praktyce, która stała się możliwa dzięki twoim patentom, wszystkim kojarzy się z twoim nazwiskiem. Jesteś uznawany za wynalazcę i poważany za to — będąc takim, jakim jesteś mimo że jesteś robotem. Po co dalej eksperymentować ze swoim ciałem. Andrew nie odpowiedział. Przyszły zaszczyty. Przyjął członkostwo w kilku uczonych towarzystwach, włącznie z towarzystwem poświęconym nowej nauce, którą zapoczątkował — tej, którą nazwał robobiologią, lecz którą określano jako protetologię. W sto pięćdziesiątą rocznicę stworzenia Andrew w U.S. Robots wydano okolicznościową kolację na jej cześć. Jeżeli Andrew dostrzegł w tym ironię, zachował j dla siebie. Emerytowany Alvin Magdescu pojawił się na kolację, żeby jej przewodniczyć. Sam miał dziewięćdziesiąt cztery lata i żył dzięki protetyzowanym urządzeniom, któreś między innymi — spełniały funkcję wątroby i nerek. Kolacja osiągnęła punkt kulminacyjny, gdy Magdescu w krótkiej i przepełnionej wzruszeniem przemowie uniósł kieliszek, żeby wznieść toast na cześć „Stupięćdziesięcioletniego Robota”. Andrew miał tak przerobione mięśnie twarzy, że mc okazywać całą gamę uczuć, ale przesiedział całą uroczystość z poważnym obliczem. Nie podobało mu się, że je Stupięćdziesięcioletnim Robotem. 17. To protetologia w końcu spowodowała wyjazd Andrew z Ziemi. W ciągu dziesięcioleci po obchodach „Stupięćdziesięcioletniego” Księżyc stał się pod każdym względem, pominąwszy problem przyciągania grawitacyjnego światem bardziej ziemskim niż sama Ziemia i zaludnienie nie w jego podziemnych miastach było dość gęste. W konstrukcji protez trzeba było uwzględnić mniejsze przyciąganie i Andrew spędził pięć lat na Księżycu, pracując z miejscowymi protetologami nad dokonaniem niezbędnych adaptacji. W wolnych chwilach często przebywał między robotami, a wszystkie traktowały go z robotyczną służalczością należną człowiekowi. Wrócił na Ziemię, która w porównaniu z Księżycem była monotonna i spokojna i odwiedził biuro firmy Feingold i Charney, aby oznajmić swój powrót. Obecny szef firmy, Simon DeLong, był zdziwiony. Powiedział: — Słyszeliśmy, że wracasz, Andrew — prawie powiedział „panie Martin” — ale nie spodziewaliśmy się ciebie przed przyszłym tygodniem. — Zniecierpliwiłem się — powiedział obcesowo Andrew. Chciał jak najszybciej przejść do rzeczy. — Na Księżycu, Simon, kierowałem zespołem badawczym składającym się z dwudziestu naukowców–ludzi. Wydawałem rozkazy, których nikt nie kwestionował. Księżycowe roboty okazywały mi szacunek tak jak człowiekowi. A więc dlaczego nie jestem człowiekiem? Do oczu DeLonga wkradła się czujność. Powiedział: — Mój drogi Andrew, jak sam powiedziałeś, jesteś traktowany jak człowiek zarówno przez roboty, jak i przez ludzi. Dlatego de facto jesteś człowiekiem. — Być człowiekiem de facto to za mało. Chcę nie tylko być traktowany jako człowiek, ale mieć również jego status prawny. Chcę być człowiekiem de iure. — A to inna sprawa — powiedział DeLong. — Tutaj napotkalibyśmy na ludzkie uprzedzenia. Niewątpliwy jest fakt, że obojętnie, jak bardzo mógłbyś przypominać człowieka, nie jesteś nim. — W jakim sensie nie jestem? — zapytał Andrew. — Mam kształt człowieka i organy odpowiadające organom ludzkim. Moje organy odpowiadają właściwie niektórym narządom u protetyzowanego człowieka. Przyczyniłem się artystycznie, literacko i naukowo do rozwoju kultury człowieka w stopniu nie mniejszym od wszystkich innych obecnie żyjących ludzi. Czegóż jeszcze można chcieć? — Ja sam nie chciałbym już nic więcej. Sęk w tym, że potrzebny by był akt Światowej Legislatury uznający cię za człowieka. Szczerze mówiąc, nie liczyłbym na to. — Z kim mógłbym rozmawiać w Ligislaturze? — Być może z przewodniczącym Komisji Naukowo–Technicznej. — Czy możesz załatwić spotkanie? — Ależ ty nie potrzebujesz pośrednika. W twojej sytuacji możesz… — Nie. Ty to załatw. — Andrew nawet nie przemknęło przez myśl, że wydaje kategoryczny rozkaz człowiekowi. Przyzwyczaił się do tego na Księżycu. — Chcę, aby wiedział, że firma Feingold i Charney popiera moje dążenia. — No cóż… — Chcę poparcia, Simon. W ciągu stu siedemdziesięciu trzech lat wniosłem duży wkład do tej firmy. Miałem zobowiązania wobec poszczególnych jej członków w przeszłości. Teraz już nie mam. Jest raczej na odwrót i upominam się o swój dług. — Zrobię co w mojej mocy — powiedział DeLong. 18. Przewodniczący Komisji Naukowo–Technicznej pochodził z regionu wschodnioazjatyckiego i była nim kobieta. Nazywała się Chee Li–Hsing i jej przezroczysta odzież (maskująca swoim oślepiającym blaskiem tylko to, co Li–Hsing chciała zamaskować) sprawiała, że wyglądała jak owinięta w plastik. — Rozumiem pańskie pragnienie uzyskania pełni ludzkich praw — powiedziała. — Były w historii okresy, kiedy grupy populacji ludzkiej walczyły o pełne prawa człowieka. Jakie prawa pana nie dotyczą? — Tak oczywiste jak prawo do życia. Robota można zdemontować w każdej chwili. — Na człowieku można wykonać egzekucję w każdej chwili. — Egzekucja może nastąpić jedynie po zgodnym z prawem procesie sądowym. Nie potrzeba rozprawy, aby mnie zdemontować. Wystarczy słowo uprawnionego człowieka, aby mnie wykończyć. Zresztą… zresztą… — Andrew usiłował rozpaczliwie ukryć oznaki błagania, ale sprawnie działające mechanizmy, które nadawały ludzki wyraz jego twarzy i ludzki ton głosowi zdradziły go w tym względzie. — Prawda jest taka, że chcę być człowiekiem. Chciałem tego przez sześć pokoleń ludzi. Li–Hsing spojrzała na niego ciemnymi, współczującymi oczami. — Legislatura może uchwalić ustawę uznającą pana za człowieka; mogłaby uchwalić ustawę nakazującą nazywać posąg kamienny człowiekiem. Czy jednak rzeczywiście tak zrobi, jest tak samo prawdopodobne w pierwszym wypadku, jak i w drugim. Członkowie Kongresu to tacy ludzie jak wszyscy inni i zawsze istnieje ten element podejrzenia wobec robotów. — Nawet teraz? — Nawet teraz. Wszyscy zgodzilibyśmy się z tym, że zasłużył pan na nagrodę uznania pana za człowieka, a jednak pozostałaby obawa przed ustanawianiem niepożądanego precedensu. — Jakiego precedensu? Jestem jedynym wolnym robotem, jedynym w swoim rodzaju i nigdy nie będzie takiego drugiego. Może się pani skonsultować z U.S.Robots. — „Nigdy” to długi okres, Andrew — lub jeśli pan woli, panie Martin — gdyż osobiście z radością uznam pana za człowieka. Przekona się pan, że większość członków Kongresu nie będzie chciała ustanawiać precedensu, bez względu na to, jak niewielkie znaczenie taki precedens mógłby mieć. Panie Martin, ma pan moje zrozumienie, ale nie mogę pana oszukiwać. Zaiste… Odchyliła się do tyłu i zmarszczyła czoło. — Zaiste, jeżeli sprawa wywoła zbyt wiele emocji, całkiem możliwe, że zarówno w Legislaturze, jak i poza nią zrodzi się pomysł do tego demontażu, o którym pan wspomniał. Usunięcie pana mogłoby się okazać najłatwiejszym sposobem rozwiązania dylematu. Niech pan to rozważy przed powzięciem decyzji forsowania sprawy. — Czy nikt nie będzie pamiętał o technice protetologii, o czymś, co prawie w całości jest moją zasługą? — zapytał Andrew. — Może to się wydawać okrutne, ale nie. Lub jeśli będzie pamiętał, to przeciwko panu. Będzie się mówiło, że zrobił pan to dla siebie. Będzie się mówiło, że to była część kampanii prowadzącej do zrobotyzowania ludzi lub uczłowieczenia robotów — i w obu wypadkach zostanie to uznane za zło i przewrotność. Nigdy pan nie był przedmiotem politycznej kampanii nienawiści, panie Martin, i mówię panu, stanie się pan obiektem takiego oczerniania, jakiemu ani pan, ani ja nie dalibyśmy wiary, a znajdą się ludzie, którzy w to wszystko uwierzą. Panie Martin, niech pan pozostawi swoje życie w spokoju. — Wstała — przy siedzącej sylwetce Andrew — zdawała się mała i prawie dziecinna. — Jeżeli zdecyduję się walczyć o swoje człowieczeństwo, czy będzie pani po mojej stronie? — zapytał Andrew. Zamyśliła się, po czym odparła: — Tak… na tyle, na ile będę mogła. Jeżeli w którymkolwiek momencie taka postawa zagrozi mojej politycznej przyszłości, będę musiała pana opuścić, bo nie jest to sprawa, dla której poświęciłabym wszystko inne. Usiłuję być z panem szczera. — Dziękuję i nie będę prosić o więcej. Zamierzam walczyć do końca bez względu na konsekwencje i poproszę panią o pomoc tylko o tyle, o ile będzie pani mogła mi jej udzielić. 19. Nie była to bezpośrednia walka. Firma Feingold i Charney zalecała cierpliwość i Andrew wymamrotał ponuro, że ma jej niewyczerpany zapas. Firma Feingold i Charney rozpoczęła wtedy kampanię, zawężającą obszar walki. Doprowadzono do procesu, zaprzeczając obowiązkowi spłacania długów osobie z protetycznym sercem na takiej podstawie, że posiadanie organu robotycznego pozbawiło tę osobę człowieczeństwa, a wraz z nim konstytucyjnych praw człowieka. Walczono umiejętnie i uporczywie, przegrywając na każdym kroku, ale zawsze w taki sposób, żeby wymusić jak najbardziej ogólną decyzję, a potem w drodze apelacji zanoszono sprawę do Światowego Sądu. Pochłonęło to lata i miliony dolarów. Po ogłoszeniu ostatecznej decyzji DeLong urządził triumfalne świętowanie porażki na gruncie prawa. Andrew był oczywiście obecny z tej okazji w biurze firmy. — Dokonaliśmy dwóch rzeczy, Andrew — powiedział DeLong — i obie są dla nas korzystne. Przede wszystkim, ustaliliśmy fakt, że żadna liczba sztucznych urządzeń w ciele ludzkim nie powoduje, że to ciało przestaje być ludzkim. Po drugie, wciągnęliśmy opinię publiczną w całą sprawę tak, aby zdecydowanie stanęła po stronie ogólnej interpretacji człowieczeństwa, bo nie ma takiego człowieka, który nie wiązałby nadziei z protetyką, jeżeli utrzyma go ona przy życiu. I sądzisz, że teraz Legislatura przyzna mi status człowieka? — zapytał Andrew. DeLong wyglądał na lekko skrępowanego. — Jeżeli o to chodzi, nie mogę być optymistą. Pozostaje jeden organ, który Sąd Światowy uznał za kryterium człowieczeństwa. Ludzie mają organiczny mózg komórkowy, a roboty platynowo–irydowy mózg pozytronowy, jeżeli w ogóle go mają — i ty z całą pewnością masz mózg pozytronowy… Nie, Andrew, nie patrz tak. Brakuje nam wiedzy, aby skopiować działanie mózgu komórkowego w strukturach sztucznych wystarczająco podobnych do typu organicznego, żeby mogło to stanowić argument dla sądu. Nawet ty byś nie mógł tego dokonać. — A więc co powinniśmy zrobić? — Spróbować oczywiście. Członkini Kongresu Li–Hsing będzie po naszej stronie, tak jak i coraz większa liczba innych członków Kongresu. Przewodniczący niewątpliwie pójdzie w tej sprawie za większością Legislatury. — Czy mamy większość? — Nie, daleko nam do tego. Ale moglibyśmy ją uzyskać, gdyby opinia publiczna ujęła się za tobą. Przyznaję, szansa jest nikła, ale jeżeli nie chcesz zrezygnować, musimy zaryzykować. — Nie chcę zrezygnować. 20. Członkini Kongresu Li–Hsing była znacznie starsza niż wtedy, gdy Andrew spotkał się z nią po raz pierwszy. Nie nosiła już przezroczystych ubrań. Włosy miała teraz krótko przycięte, jej strój przypominał kształtem tubę. Andrew jednak nadal trzymał się stylu ubioru, który obowiązywał ponad sto lat wcześniej, kiedy zaczął nosić ubranie na stałe. — Zaszliśmy tak daleko, jak tylko zdołaliśmy, Andrew — powiedziała. — Spróbujemy jeszcze raz po feriach, ale szczerze mówiąc porażka jest pewna i z całej sprawy trzeba będzie zrezygnować. Wszystkie moje ostatnie wysiłki przyniosły mi tylko pewną porażkę w nadchodzącej kampanii kongresowej. — Wiem — powiedział Andrew — i to mnie martwi. Kiedyś powiedziałaś mi, że opuścisz mnie, jeśli do tego dojdzie. Dlaczego tego nie zrobiłaś? — Wiesz, można zmienić zdanie. Jakoś opuszczenie ciebie stało się dla mnie zbyt wysoką ceną za jeszcze jedną kadencję. I tak jestem w Legislaturze od ponad dwudziestu pięciu lat. To wystarczy. — Czy nie ma sposobu, żebyśmy zmienili ich zdanie, Chee? — Zmieniliśmy zdanie wszystkich tych, którzy słuchają rozumu. Reszty… większości… nie można skłonić do wyzbycia się emocjonalnych uprzedzeń. — Emocjonalne uprzedzenia nie są ważnym powodem do głosowania na cokolwiek. — Wiem o tym, Andrew, ale oni nie przedstawiają swoich emocji jako argumentów. Andrew powiedział ostrożnie: — A więc wszystko sprowadza się do mózgu, ale czy musimy rozpatrywać sprawę w kategorii komórki kontra pozytrony? Czy nie można wymusić definicji działania? Czy musimy mówić, że mózg jest zrobiony z tego czy tamtego? Czy nie możemy powiedzieć, że mózg jest czymś — czymkolwiek — zdolnym do pewnego poziomu myślenia? — To nie przejdzie — powiedziała Li–Hsing. — Twój mózg jest zrobiony przez człowieka, a ludzki mózg nie. Twój mózg jest rezultatem konstrukcji, ich jest rezultatem rozwoju. Dla każdego człowieka, który chce utrzymać barierę pomiędzy sobą i robotem, te różnice to stalowa ściana na kilometr wysoka i na kilometr gruba. — Gdybyśmy mogli dotrzeć do źródła ich uprzedzeń — do samego źródła… — Po wszystkich latach swojego życia — powiedziała smutno Li–Hsing — nadal usiłujesz rozgryźć człowieka. Biedny Andrew, nie złość się, ale to robot w tobie skłania cię do tego. — Nie wiem — powiedział Andrew. — Gdybym potrafił się zdobyć na… 1. (REPRYZA) Gdyby potrafił się zdobyć na… Od dawna wiedział, że może do tego dojść i w końcu znalazł się u chirurga. Wyszukał wprawnego specjalistę do przeprowadzenia operacji, czyli chirurga — robota, gdyż żądnemu chirurgowi–człowiekowi nie można było ufać w tej sprawie, ani pod względem umiejętności, ani zamiarów. Chirurg nie mógł przeprowadzić operacji na człowieku, tak więc Andrew, po odwlekaniu przez jakiś czas momentu decyzji poprzez zadawanie serii smutnych pytań odzwierciedlających stan jego ducha, odrzucił ochronę jaką mogłoby mu dać Pierwsze Prawo, mówiąc: „Ja też jestem robotem”. A potem powiedział — tak stanowczo, jak nauczył się w ciągu minionych dziesięcioleci mówić nawet do ludzi: — Rozkazuję panu przeprowadzić na mnie operację. Rozkaz wydany stanowczym tonem przez kogoś, kto tak bardzo przypominał z wyglądu człowieka, wystarczająco uruchomił Drugie Prawo, aby odnieść zwycięstwo. 21. Andrew miał pewność, że jego uczucie słabości było zupełnym urojeniem. Wyzdrowiał po operacji. Mimo to stojąc opierał się o ścianę. Siedzenie za bardzo by go zdradzało. — Ostateczne głosowanie odbędzie się w tym tygodniu, Andrew — powiedziała Li–Hsing. — Nie byłam w stanie już dłużej go odwlec i musimy przegrać… Taki będzie koniec, Andrew. — Jestem ci wdzięczny za umiejętne opóźnienie głosowania — powiedział Andrew. — Dało mi to potrzebny czas i podjąłem konieczne ryzyko. — Jakie? — zapytała Li–Hsing z widocznym zatroskaniem. — Nie mogłem powiedzieć ani tobie ani ludziom w Feingold i Charney. Byłem pewien, że zostałbym powstrzymany. Posłuchaj, jeżeli cała sprawa rozbija się o mózg, to czy największa różnica nie jest związana z kwestią nieśmiertelności? Kogóż naprawdę obchodzi, jak mózg wygląda, czy z czego jest zbudowany, czy też w jaki sposób powstał? Liczy się tylko to, że komórki mózgowe umierają; muszą umierać. Nawet jeżeli każdy inny organ może być w ciele utrzymywany sztucznie przy życiu lub wymieniony, komórki mózgowe, których nie można wymienić nie zmieniając, a przez to nie zabijając osobowości, muszą w końcu umrzeć. Moje ścieżki pozy — tronowe przetrwały prawie dwa wieki bez widocznej zmiany i mogą jeszcze przetrwać przez wiele wieków. Czy właśnie to nie jest zasadniczą barierą? Ludzie mogą tolerować nieśmiertelnego robota, gdyż nie ma znaczenia jak długo będzie trwać maszyna. Nie mogą tolerować nieśmiertelnego człowieka, gdyż potrafią znieść swoją śmiertelność dopóty, dopóki jest ona powszechna. I z tego powodu nie chcą mnie uczynić człowiekiem. — Do czego zmierzasz, Andrew? — zapytała Li–Hsing. — Pozbyłem się tego problemu. Wiele lat temu mój mózg pozytronowy został podłączony do nerwów organicznych. Ostatnia operacja przerobiła to połączenie w taki sposób, że powoli — bardzo wolno — potencjał odpływa z moich ścieżek. Na poznaczonej delikatnymi zmarszczkami twarzy Li–Hsing przez chwilę nie było żadnego wyrazu. A potem jej usta się zacisnęły. — Czy to znaczy, że dokonałeś tych zmian, aby umrzeć, Andrew? To niemożliwe. To pogwałcenie Trzeciego Prawa. — Nie — powiedział Andrew — dokonałem wyboru pomiędzy śmiercią mojego ciała i śmiercią moich aspiracji i pragnień. Pogwałceniem Trzeciego Prawa byłoby pozwolić żyć mojemu ciału, mimo śmierci moich ideałów. Li–Hsing ścisnęła mu ramię, jakby chciała nim wstrząsnąć. Powstrzymała się. — Andrew, to nic nie da. Cofnij wszystko. — Nie można. Uszkodzenie jest zbyt duże. Mam rok życia, mniej więcej. Przeżyję dwusetną rocznicę mojego powstania. Tak pokierowałem całą sprawą, to moja słabość. — Czy to jest warte twojego poświęcenia? Andrew, jesteś głupcem. — Jeżeli przyniesie mi człowieczeństwo, to będzie warte mojego poświęcenia. Jeżeli nie, przyniesie kres uporczywym wysiłkom i też będzie miało sens. I Li–Hsing zrobiła coś, co zaskoczyło ją samą. Zaczęła po cichu płakać. 22. Dziwne, jak ten ostatni czyn podziałał na opinię świata. Wszystko, co Andrew dotąd zrobił, nie wzruszało ludzi. Ale w końcu zaakceptował nawet śmierć jako rzecz ludzka i ofiara była zbyt wielka, aby ją odrzucić. Ostateczny termin ceremonii ustalono — całkiem celowo — na dwusetną rocznicę. Prezydent miał podpisać odpowiedni akt i nadać mu moc prawną, a ceremonia miała być transmitowana przez siec światową, przesłana laserowo do państwa księżycowego, a nawet do kolonii marsjańskiej. Andrew siedział na wózku inwalidzkim. Chodzenie sprawiało mu trudność. Na oczach obserwującej ceremonii; ludzkości, Prezydent Świata powiedział: — Pięćdziesiąt lat temu ogłoszono pana Stupięćdziesięcioletnim Robotem, Andrew. — Zrobił krótką przerwę i bardziej uroczystym tonem dodał: — Dziś ogłaszamy pana Dwustuletnim Człowiekiem, panie Martin. I Andrew, uśmiechając się, wyciągnął rękę, aby uścisnąć dłoń Prezydenta. Andrew leżał w łóżku, jego myśli powoli zanikały. Uczepił się ich rozpaczliwie. Człowiek! Był człowiekiem! Chciał, aby taka była jego ostatnia myśl. Chciał się rozpłynąć — umrzeć — z tą myślą. Jeszcze raz otworzył oczy i po raz ostatni rozpoznał Li–Hsing, która czekała z powagą. Stali tam też inni ludzie, ale oni byli jedynie cieniami, nierozpoznawalnymi cieniami. Tylko Li–Hsing wyróżniała się na tle pogłębiającej się szarości. Powoli, milimetr po milimetrze, wyciągnął do niej rękę i poczuł bardzo niejasno i słabo, jak ona ją chwyta. Znikała mu w oczach, gdy jego ostatnie myśli powoli odpływały. Ale zanim zniknęła całkowicie, jeszcze jedna, ostatnia, przelotna myśl przemknęła mu przez głowę i spoczęła na chwilę w jego umyśle, zanim wszystko się zatrzymało. — Panienka — szepnął, zbyt cicho, aby ktokolwiek mógł usłyszeć. OSTATNIE SŁOWO Z radością przyjmuję lojalność i cierpliwość tych, którzy już wcześniej przeczytali niektóre (lub może wszystkie) moje opowiadania o robotach. Mam nadzieję, że tym, którzy dotąd nie mieli okazji mnie czytać, niniejsza książka dostarczyła dużo przyjemności. Cieszę się, że się spotkaliśmy, i wierzę, że wkrótce znów się spotkamy.