DAYID WINGROYE CHIG KUO KSIĘGA V POD NIEBIAŃSKIM DRZEWEM II. Niszcząca fala Przełożył Jan Pyka Poznań, tel./fax 23-16-10 l\t\ Dla Petera Hammilla z wyrazami zachwytu Dom Chi'n wybudował Mur, aby się od nich odgrodzić, Dom Han musi dbać, by latarnie wiecznie się paliły, Paliły się i nigdy nie gasły, Bowiem tym wyprawom nie ma końca: W jednej linii, ramię w ramię, umrą tak samo, A konie padną, wykrzykując Niebu swój ból. Kruki i kanie wyrwą wnętrzności jeźdźców I polecą na wyschłe drzewa z krwawymi strzępami w dziobach. Li Po, Walczyliśmy na południe od murów, VIII wiek n.e. „Gdy życie tanieje, mięsa nie brakuje", popularne powiedzenie w roku 2210 WOJNA DWÓCH KIERUNKÓW Wszystko zaczęło się od zabójstwa cesarskiego ministra Lwo K'anga oraz grupy jego bliskich współpracowników, do którego doszło mniej więcej trzynaście lat wcześniej. Biedny człowiek został wysłany do lepszego świata w chwili, gdy wygrzewał się właśnie w cesarskim solarium. Siedmiu władców Chung Kuo odpowiedziało natychmiastowym aresztowaniem jednej z głównych postaci frakcji Rozproszeńców, która po- nosiła odpowiedzialność za śmierć ministra. Jednakże na tym się nie skończyło. W kilka dni po publicznej egzekucji więźnia przeciwnicy Siedmiu zadali kolejny, bolesny cios, zabijając Li Han Ch'ina, syna T'anga Li Shai Tunga i dziedzica tronu Miasta Europa, w dniu jego ślubu z piękną Fei Yen. Wszystko mogłoby się skończyć wraz z decyzją Siedmiu, by nie podejmować żadnej akcji represyjnej po śmierci księcia Hana — by przyjąć politykę pokojowej bierności, wuwei — ale dla jednego człowieka taki wybór był nie do przyjęcia. Biorąc sprawy we własne ręce, generał Li Shai Tunga, Knut Tolonen, wkroczył do Izby Reprezentantów w Weimarze i zabił przywódcę Rozpro- szeńców, podsekretarza Lehmanna. Ten akt w zasadzie gwaran- tował, że Chung Kuo pogrąży się w krwawej wojnie domowej. Jedynym wyjściem z sytuacji były daleko idące ustępstwa ze strony Siedmiu, które mogłyby załagodzić gniew Rozproszeńców. Tak też zrobiono. Władcy zdecydowali się na ustępstwa i utrzymano trudny pokój, ale rozdział między rządzącymi a rządzonymi pozostał, a ich sprzeczne dążenia — Siedmiu do stagnacji, a Rozproszeńców do zmiany — nie doczekały się rozwiązania. W ramach swoich ustępstw Siedmiu zezwoliło Rozproszeńcom na budowę statku kosmicznego ,,Nowa Na- dzieja". W miarę jak budowa statku zbliżała się do końca, Rozproszeńcy starali się uzyskać jeszcze więcej, stawiając w stan oskarżenia tai — przedstawicieli Siedmiu w Izbie Re- prezentantów — i faktycznie ogłaszając w ten sposób swoją niezależność. W odpowiedzi Siedmiu zniszczyło „Nową Na- dzieję". Wojna została wypowiedziana. W wyniku pięcioletniej wojny-która-nie-była-wojną Rozpro- szeńcy zostali złamani, przywódcy ruchu zabici, a ich przedsię- biorstwa skonfiskowano. Stłumiono wielkie dążenie do zmiany i w Chung Kuo znowu zapanował pokój. A przynajmniej przez krótki czas tak się wydawało. Jednakże wojna poruszyła pokłady znacznie starszego i silniejszego niezadowolenia, które drzemało w społeczeństwie Państwa Środka. Z głębin Miasta zaczęły wyłaniać się nowe ruchy, których celem była nie tylko zmiana systemu, ale jego całkowite zniszczenie. Jedna z tych organizacji, Ping Tiao, dążyła do zrównania z ziemią ogromne- go, trzystupoziomowego Miasta i zdruzgotania imperium Han. Przez pewien czas udawało się utrzymać status quo, jednakże fakt, iż trzech najstarszych T'angów zmarło w czasie wojny, osłabił Radę Siedmiu, pozbawiając ją głosu rozsądku wypływa- jącego z długoletniego doświadczenia w sprawowaniu władzy. Kiedy Wang Sau-leyan, najmłodszy syn Wang Hsiena, władcy Afryki, został T'angiem, sytuacja przybrała szczególnie zły obrót, gdyż zaczął on dążyć do zniszczenia harmonii panującej w Ra- dzie. Przeciwstawił mu się Li Yuan, który po śmierci ojca wstąpił na tron Miasta Europa. Zawarł on sojusz z trzema T'angami, Tsu Ma, Wu Shihem i Wei Fengiem, by w najważniejszych sprawach móc przegłosować Wanga w stosunku cztery do trzech. W ciągu następnych lat ciągły wzrost liczby ludności Chung Kuo zmusił władców do dalszych ustępstw. W zamian za gwarancję poparcia polityki kontroli populacji złagodzono postanowienia wielkiego Edyktu Kontroli Technologii — śro- dka, dzięki któremu Siedmiu utrzymywało zmianę w ryzach przez ponad sto lat — i zezwolono na ponowne otwarcie Izby Reprezentantów w Weimarze. Po raz pierwszy od pięćdziesięciu lat Siedmiu zabrało się energicznie do rozwiązywania problemów świata, godząc się z koniecznością przeprowadzenia ograniczonych zmian. Ale czy nie jest już za późno? Czy wielkie fale niepokojów społecz- nych wywołanych przez poprzednie wojny nie zaleją ich, nim zdążą uspokoić sytuację? GŁÓWNE POSTACI Ascher, Emily — ta z wykształcenia ekonomistka była kiedyś członkiem partii rewolucyjnej Ping Tiao. Po zniszczeniu partii uciekła do Ameryki Północnej, gdzie jako Mary Jen- nings podjęła pracę w gigantycznym koncernie farmaceu- tycznym ImmVac należącym do „Starego" Levera i jego syna, Michaela, którego ostatecznie poślubiła. Jej celem jest doprowadzenie do zmiany i upadku skorumpowanych in- stytucji społecznych rządzących Chung Kuo. DeVore, Howard — niegdyś major w Służbie Bezpieczeństwa T'anga, stał się wiodącą postacią w walce przeciw Siedmiu. Ten wysoce inteligentny, chłodny i logiczny człowiek jest reżyserem wszystkich wydarzeń w chwili, gdy „Wielka Woj- na Dwóch Kierunków" przybiera nowy obrót. Ebert, Hans — syn Klausa Eberta i spadkobierca ogromnej Korporacji GenSyn. Mianowany generałem Służby Bezpie- czeństwa Tanga był ogólnie podziwiany i cieszył się zaufa- niem swoich przełożonych. Jednakże w tajemnicy zawarł sojusz z DeVore'em, a następnie przyczynił się do zamor- dowania własnego ojca. Zmuszony do ucieczki z Chung Kuo, został zaocznie ogłoszony zdrajcą. Kao Chen — niegdyś kwai, najemny morderca z Sieci, najniż- szego poziomu wielkiego Miasta. Mimo skromnego po- chodzenia wzniósł się wysoko i został majorem w Służbie Bezpieczeństwa Tanga. Jako przyjaciel i pomocnik Karra, był jednym z szeregowych żołnierzy w wojnie przeciwko DeVore'owi, jednakże ostatnie wydarzenia pozbawiły go złudzeń co do systemu, któremu służy. Kennedy, Joseph — ostatni z długiej linii rodu Kennedy. Został założycielem i światłem przewodnim Partii Nowych Republikanów, której celem jest doprowadzenie do zmian w życiu politycznym Miasta Ameryka Północna. Lever, Michael — syn Charlesa Levera uwięziony przez Wu Shiha za swój związek z Synami Benjamina Franklina, na wpół rewolucyjną grupą utworzoną przez synów zamoż- nych północnoamerykańskich przemysłowców. Zerwawszy z ojcem, ożenił się wbrew jego woli z Mary Jennings. Obecnie, po śmierci ojca, odziedziczył ogromną Korporację ImmVac. Li Yuan — T'ang Europy i jeden z Siedmiu. Tron odziedziczył po śmierci starszego brata i ojca. Chociaż jest ponad wiek dojrzały, jego chłodny i rozważny sposób bycia skrywa namiętną naturę, czemu dał dowód w czasie swego krótko- trwałego małżeństwa z piękną Fei Yen, wdową po starszym bracie. Jego następne małżeństwa zakończyły się tragedią, gdy jego trzy żony zostały zamordowane. Rozgoryczony tym doświadczeniem, stał się samotnikiem. Shang Han-A — szesnastoletnia córka ministra Shang Mu. Jest utalentowaną, pełną życia młodą kobietą, która ma duszę artystki i umysł rewolucjonistki. Tolonen, Jelka — córka marszałka Tolonena, którą po śmierci matki wychowano w bardzo męskich, pozbawionych ko- biecego ciepła warunkach. Jej próby zmiany siebie samej — znalezienia równowagi w życiu — dały tylko to, że znalazła się w konflikcie, najpierw z młodym żołnierzem, a później z własnym ojcem, który wysłał ją w wieloletnią podróż do Kolonii Planetarnych, aby uniemożliwić jej kontynu- owanie związku z Kimem Wardem. Tolonen, Knut — były marszałek Rady Generałów i dawny generał ojca Li Yuana. Jest wielkim, twardym mężczyzną i najbardziej zagorzałym zwolennikiem wartości reprezen- towanych przez Siedmiu, nawet w tym wieku narastającej niepewności. Jednakże ta sama nieustępliwość i niezdolność do zmiany poglądów, tak charakterystyczna dla jego natu- ry, jest przyczyną powtarzających się konfliktów z córką. Tsu Ma — Tang Azji Zachodniej i jeden z Siedmiu, Rady rządzącej Chung Kuo. Porzucił swoją rozpustną przeszłość, aby zostać w Radzie jednym z najbardziej zdecydowanych sojuszników Li Yuana. Silny, przystojny mężczyzna po trzydziestce jeszcze się nie ożenił, aczkolwiek w sekretnym romansie z byłą żoną Li Yuana, Fei Yen, ujawnił swą namiętną, nie ujarzmioną jeszcze naturę. Wang Sau-leyan — młody Tang Afryki. Od czasu objęcia tronu, po podejrzanej śmierci swego ojca i starszego brata, poświęcił całą swą energię na osiągnięcie przewagi w Radzie nad Li Yuanem i jego sojusznikami. Inteligentny i podstęp- ny przeciwnik, a równocześnie irytujący, wyrachowany czło- wiek o sybaryckich zamiłowaniach, jest zwiastunem zmiany w Radzie Siedmiu. Wu Shih — Tang Ameryki Północnej. Będąc mężczyzną w średnim wieku, jest jednym z niewielu członków starej generacji w Radzie Siedmiu. Mimo że jest zagorzałym tra- dycjonalistą, wsparł Li Yuana i Tsu Ma w ich walce z bu- dzącym odrazę Wang Sau-leyanem. Jednakże odrodzenie się amerykańskiego nacjonalizmu stawia go przed koniecz- nością rozwiązania problemu, z jakim nie musi się borykać żaden z pozostałych Tangów. Wu Shih wie, że albo roz- wiąże ten problem, albo utraci władzę. SIEDMIU I RODZINY An Hsi — książę z jednej z Rodzin Mniejszych i piąty syn An Shenga An Mo Shan — książę z jednej z Rodzin Mniejszych i trzeci syn An Shenga An Sheng — głowa rodziny Am (jednej z dwudziestu dzie- więciu Rodzin Mniejszych) Hou Tung-po — Tang Ameryki Południowej Li Kuei Jen — syn Li Yuana i następca tronu Miasta Europa Li Yuan — Tang Europy Mień Shan — pierwsza żona Li Yuana Pei K'ung — księżniczka z jednej z Rodzin Mniejszych Pei Ro-hen — głowa rodziny Pei (jednej z dwudziestu dzie- więciu Rodzin Mniejszych) i ojciec Pei K'ung Tsu Ma — T'ang Azji Zachodniej Wang Sau-leyan — T'ang Afryki Wei Chan Yin — Tang Azji Wschodniej Wei Hsi Wang — drugi syn Wei Chan Yina i następca tronu Miasta Azja Wschodnia Wei Tseng-li — najmłodszy brat Wei Chan Yina i sekretarz Li Yuana Wu Shih — Tang Ameryki Północnej Wu Wei-kou — pierwsza żona Wu Shiha Yin Chan — książę z jednej z Rodzin Mniejszych i syn Yin Tsu Yin Fei Yen — Lecąca Jaskółka, księżniczka z rodziny Yin, rozwiedziona żona Li Yuana Yin Han Ch'in — syn Yin Fei Yen Yin Tsu — głowa rodziny Yin (jednej z dwudziestu dziewię- ciu Rodzin Mniejszych) PRZYJACIELE, DWORZANIE I WSPÓŁPRACOWNICY SIEDMIU Althaus, Kurt — generał Służby Bezpieczeństwa Miasta Ame- ryka Północna Biały Kwiat — służąca Li Kuei Jena Blofeld — agent specjalnych sił bezpieczeństwa Brookes, Thomas — kapitan portu Tien Men K'ou na Marsie Chang Li — osobisty lekarz Li Yuana Chen So — kancelista Wewnętrznych Komnat w Tongjiang Dehmel — major Służby Bezpieczeństwa, Miasto Afryka Edsel — agent specjalnych sił bezpieczeństwa Fan — piąty brat I Lunga Fen Cho-hsien -- kanclerz Tanga Ameryki Północnej Fuller — sierżant Służby Bezpieczeństwa Graham — agent specjalnych sił bezpieczeństwa Gray — kapitan w Hsienie Chang Henderson, Daniel — tymczasowy gubernator Marsa Hu Ch'ang — pierwszy sekretarz Nan Ho Hung Mien-lo — kanclerz Afryki I Lung — Pierwszy Smok, głowa Ministerstwa Tysiąca Oczu Jacobson — kapitan Służby Bezpieczeństwa Johnson — kapitan Służby Bezpieczeństwa Kao Chen — major Służby Bezpieczeństwa Karr, Gregor — major Służby Bezpieczeństwa Kroi — sierżant Służby Bezpieczeństwa Lauer — szeregowy żołnierz Służby Bezpieczeństwa Liang Yu — sędzia w nowej osadzie w Mieście Kang Kua, Mars Lo Wen — mistrz wu shu i nauczyciel Li Kuei Jena Lu — lekarz w Tongjiang Nan Ho — kanclerz T'anga Europy Nan Tsing — pierwsza żona Nan Ho Pao En-fu — ochmistrz Wewnętrznych Komnat Wu Shiha Powitanie Wiosny — służąca Li Kuei Jena Rheinhardt, Helmut — generał Służby Bezpieczeństwa Li Yuana Rozkosz Serca — służąca Li Yuana Schenck, Hung-li — gubernator Kolonii Mars Seymour — major Służby Bezpieczeństwa, Ameryka Półno- cna Shang Mu — młodszy minister w Ministerstwie Tysiąca Oczu Sheng Lo-yen — kapitan straży w Tongjiang Shepherd, Ben — syn zmarłego Hala Shepherda; artysta „muszli" Steward — agent specjalnych sił bezpieczeństwa Tolonen, Jelka — córka marszałka Tolonena Tolonen, Knut — były marszałek Służby Bezpieczeństwa; przewodniczący Komitetu Nadzorującego GenSyn Wadę — porucznik Służby Bezpieczeństwa, Mars Wells — kapitan Służby Bezpieczeństwa, podwładny Kao Chena Yang Shao-fu — minister zdrowia, Miasto Europa Yang T'ing-hsi — kanclerz Azji Zachodniej Yin Shu — młodszy minister w Ministerstwie Tysiąca Oczu Yun — minister handlu Ameryki Północnej INNE POSTACI Andre — przyjaciel Hannah Anna — pomocnica Mary Lever Ascher, Emily — była terrorystka z Ping Tiao, obecnie znana jako Mary Lever Auden, William — były kapitan Służby Bezpieczeństwa i przyjaciel DeVore'a Bates — widąca postać w Federacji Wolnych Ludzi, Mars Beresiner — przedstawiciel środków masowego przekazu Bess — pomocnica Mary Lever Britton — prywatny detektyw Chamberlain, Geoffrey — głowa WesCorp Chang Te Li — „Stary George", Wu albo wróżbita Ch'en Li — współpracownik gubernatora Schencka Chih Huang Hui — druga żona Shang Mu i przybrana matka Shang Han-A Christian — przyjaciel Hannah Chung, Gloria — córka zmarłego Reprezentanta Chung Ye- na i przyjaciółka Michaela Levera oraz Mary Lever Cornwell, James — dyrektor korporacji AutoMek Culver — pseudonim DeVore'a Dawson — współpracownik gubernatora Schencka DeValerian, Rachela — pseudonim Emily Ascher DeVore, Howard — były major Służby Bezpieczeństwa i gło- wa korporacji HoloGen na Marsie Ebert, Berta — wdowa po Klausie Ebercie Ebert, Hans — syn Berty Ebert ogłoszony „zdrajcą" Ebert, Lutz — przyrodni brat Klausa Eberta Echewa, Aluko — wódz plemienia Osu na Marsie Efulefu — „Bezwartościowy człowiek", imię nadane Hanso- wi Ebertowi przez plemię Osu Egan — głowa NorTek Elechi — szyfrant plemienia Osu na Marsie Endacott — współpracownik gubernatora Schencka Eva — przyjaciółka Mary Lever Fairbank, John — głowa AmLab Fisher, Carl — członek NRPE i członek Izby Reprezentan- tów w Weimarze Fung — Wu albo wróżbita Yin Tsu Green, Clive — głowa RadMed Hamsun, Torve — kapitan Louyang Hannah — przełożone na angielski nazwisko Shang Han-A Hart, Alex — Rozproszeniec i członek Izby Reprezentantów w Weimarze Hsia — Wu albo wróżbita / Lunga Hsin Kao Hsin — prostytutka z najniższych poziomów Hsu Jung — mistrz wei chi, Miasto Afryka Ishida, Ikuro — japoński górnik na asteroidach Ishida, Kano — najstarszy brat Ikuro Ishida, Tomoka — drugi brat Ikuro Ishida, Shukaku — ośmy brat Ikuro Jackson — niezależny pośrednik zatrudniony przez Fairbanka Jefferies — kierownik działu w Domu Aukcyjnym Hythe- -MacKay Jill — główna pomocnica Mary Lever Johnson, Dan — osobisty asystent Michaela Levera Kao Ch'iang Hsin — córka Kao Chena Kao Jyan — najstarszy syn Kao Chena Kao Wu — drugi syn Kao Chena Karr, Marie — żona Gregora Karra Karr, May — córka Marie i Gregora Karrów Kate — system komputerowy w Hythe-Mackay Kemp, Johannes — jeden z dyrektorów ImmVac Kennedy, Jean — żona Josepha Kennedy'ego Kennedy, Joseph — głowa Nowych Republikanów i Partii Ewolucjonistów, członek Izby Reprezentantów w Weimarze Kennedy, Robert — starszy syn Josepha Kennedy'ego Kennedy, William — młodszy syn Josepha Kennedy'ego Latimer, John — pseudonim Hansa Eberta Leckie, Andrew — jeden z dyrektorów ImmVac Lehmann, Stefan — „Biały Tang", Wielki Szef Triad euro- pejskich Lever, Mary — żona Michaela Levera Lever, Michael — głowa korporacji farmaceutycznej Imm- Vac i członek Izby Reprezentantów w Weimarze Li Min — ..Dzielny Karp", pseudonim Stefana Lehmanna Maszyna — sztuczna inteligencja Marley, George — partner w interesach Charlesa Levera Meng K'ai — przyjaciel i doradca gubernatora Schencka Munroe, Wendell — Rozproszeniec i członek Izby Repre- zentantów w Weimarze Nza — „Malutki Ptaszek", dziecko z plemienia Osu Parker, Jack — członek Izby Reprezentantów w Weimarze Parry — agent DeVore'a w Mieście Tien Men K'ou na Marsie Pi Kung — zabójca Richards — służący w rezydencji Levera Rutherford, Andreas — przyjaciel i doradca gubernatora Schencka Sao Ke — przyjaciółka Hannah Shang Ch'iu — syn Shang Mu i brat przyrodni Shang Han-A Shang Han-A — córka Shang Mu Shen — przyboczny Yin Tsu Shen Li — pseudonim Ishido Ikuro Song Wei — sprzątacz Steiner — kierownik zakładów ImmVac w Aleksandrii Stock — pracownik HoloGen Tao-kuang — służący Kennedy'ego w Weimarze Tian Ching — służąca w domu Kao Chena Tong Chou — pseudonim Kao Chena Tse — służący w rezydencji Shanga Tuan Ti Fo — mistrz wei chi i mędrzec Tu Ch'en-shih — przyjaciel i doradca gubernatora Schencka Tung Cai — buntownik z niskich poziomów Underwood, Harry — Rozproszeniec i członek Izby Repre- zentantów w Weimarze Wang Ti — żona Kao Chena Wang Tu — przywódca Marsjańskiego Sojuszu Radykalne- go Ward, Kim — urodzony w Glinie naukowiec Wu Mao — właściciel kiosku z ryżem Yu — Mistrz Ceremonii / Lunga ZMARLI An Liang-chou — książę z jednej z Rodzin Mniejszych Anderson, Leonid — dyrektor Projektu Rekrutacji Anna — zabójczyni z Yu Barrow, Chao — sekretarz Izby Reprezentantów w Weimarze Barycz, Jiri — naukowiec pracujący dla Projektu Kontroli Myśli Bercott, Andrei — członek Izby Reprezentantów w Weima- rze Berdyczow, Soren — głowa SimmFicu, a później przywódca frakcji Rozproszeńców Berdyczow, Ylva — żona Sorena Berdyczowa Brock — strażnik w Domenie Cherkassky, Stefan — były zabójca ze Służby Bezpieczeńst- wa i przyjaciel DeVore'a Cni Hu Wei — T'ang Australii, ojciec Cni Hsinga Ch'in Shih Huang Ti — pierszy cesarz Chin (panował w la- tach 221—210 p.n.e.) Cho Hsiang — podwładny Hong Cao Chun Heng — kwai albo zabójca do wynajęcia; wynajęty przez DeVore'a Chun Wu-chi — głowa rodziny Chun (jednej z dwudziestu dziewięciu Rodzin Mniejszych) Chung Hsin — „Lojalność"; wasal Li Shai Tunga Clarac, Armand — dyrektor projektu „Nowa Nadzieja" Coates — strażnik w Domenie Cook — strażnik w Domenie Cutler, Richard — przywódca ruchu „Amerykańskiego" Deio — urodzony w Glinie, przyjaciel Kima Warda z okresu „rehabilitacji" Donna — zabójczyni z Yu Douglas, John — głowa jednej z kompanii, Rozproszeniec Duchek, Albert — administrator Łodzi Ebert, Klaus — właściciel Korporacji GenSyn, ojciec Hansa Eberta Ecker, Michael — głowa jednej z kompanii, Rozproszeniec Ellis, Michael — asystent dyrektora Spatza w Projekcie Kon- troli Myśli Endfors, Pięter — przyjaciel Knuta Tolonena i ojciec Jenny, żony Tolonena Erkki — ochroniarz Jelki Tolonen Feng Chung - - Wielki Szef Triady Kuei Chuan (Czarnego Psa) Feng Lu-ma - soczewkarz. Feng Shang-pao — „Generał Feng", Wielki Szef Triady 14K Fest, Edgar — kapitan Służby Bezpieczeństwa Fu Ti Chang — trzecia żona Li Yuana Gesell, Bent — przywódca organizacji terrorystycznej Ping Tiao Griffin, James B. — ostatni prezydent Imperium Amerykań- skiego Haavikko, Vesa — siostra Axela Haavikko Heng Chi-po — minister transportu Li Shai Tunga Henssa, Eero — kapitan straży na pokładzie orbitującego pałacu Yangjing Herrick — specjalista od nielegalnych transplantacji Ho Chin — „Ho Trzy-Palce", Wielki Szef Triady Żółte Sztandary Hoffmann — major Służby Bezpieczeństwa Hong Cao — pośrednik działający w imieniu Piotra Leh- manna Hou Ti — T'ang Ameryki Południowej; ojciec Hou Tung Po Hsiang K'ai Fan — książę z rodziny Hsiang Hsiang Shao-erh — głowa rodziny Hsiang (jednej z dwu- dziestu dziewięciu Rodzin Mniejszych) Hsiang Wang — książę z rodziny Hsiang Hua Shang — jeden z zastępców Wong Yi-suna Hui Tsin — „Czerwony Pal" (426 albo Wykonawca) Triady Zjednoczonych Bambusów Hwa — „krwawy mistrz"; zawodnik w walkach wręcz pod Siecią Joan — zabójczym z Yu KangJiang — „Suchy Strumień", marsjański osadnik i poeta K'ang A-yin — szef tongu Tu Sun K'ang Yeh-su — siostrzeniec K'ang A-yina Kao Jyan — zabójca; przyjaciel Kao Chena Kennedy, William — prapradziadek Josepha Kennedy'ego Krenek, Henryk — główny reprezentant Kolonii Marsjańskich Krenek, Irina — żona Henryka Kreneka Krenek, Josef — głowa jednej z kompanii Krenek, Maria — żona Josef a Kreneka Kriz — przywódczyni oddziału zabójczyń z Yu Kubinyi — jeden z zastępców DeVore'a Kung Wen-fa — znany adwokat z Marsa K'ung Fu Tzu — Konfucjusz (551—479 p.n.e.) Kustow, Bryn — Amerykanin, przyjaciel Michaela Levera Lai Shi — druga żona Li Yuana Lao Jen — współpracownik ministra Lwo Kanga Lehmann, Piotr — podsekretarz w Izbie Reprezentantów i pierwszy przywódca frakcji Rozproszeńców; ojciec Stefana Lehmanna Lever, Charles — głowa gigantycznej Korporacji ImmVac, ojciec Michaela Levera Lever, Margaret — żona Charlesa Levera i matka Michaela Levera Li Chin — „Li Bez Powiek", Wielki Szef Triady Wo Shih Wo Li Ch'ing — Tang Europy; dziadek Li Yuana Li Han Ch'in — pierwszy syn Li Shai Tunga i dziedzic tronu Europy; brat Li Yuana Li Hang Ch'i — Tang Europy; pradziadek Li Shai Tunga Li Kou-lung — Tang Europy; dziadek Li Shai Tunga Li Pai Shung — siostrzeniec Li China i jego następca Li Shai Tung — Tang Europy; ojciec Li Yuana Lin Yuan — pierwsza żona Li Shai Tunga, matka Li Han Ch'ina i Li Yuana Liu Chang — sutener i zarządca burdelu Liu Tong — zastępca Li China Lo Han — szef jednego z tongów Lu Ming-shao — „Wąsacz Lu", Wielki Szef Triady Kuei Chuan Lukę — urodzony w Glinie, przyjaciel Kima Warda z okresu „rehabilitacji" Lwo Kang—minister Edyktu za czasu panowania Li Shai Tunga Maitland, Idris — matka Stefana Lehmanna Man Hsi — szef jednego z tongów Mao Liang — księżniczka z jednej z Rodzin Mniejszych i członek „Rady Pięciu" Ping Tiao Mao Tse Tung — pierwszy cesarz z dynastii Ko Ming (pa- nował w latach 1948—1976) Meng Te — zastępca Lu Ming-shao Mień Shan — pierwsza żona Li Yuana, matka Li Kuei Jena Milne, Michael — prywatny detektyw Ming Huang — szósty cesarz z dynastii Tang (panował w la- tach 713—755 n.e.) Mo Yu — porucznik Służby Bezpieczeństwa w Domenie Moore, John — głowa jednej z kompanii, Rozproszeniec Mu Chua — Madame „Domu Dziewiątej Ekstazy" Mu Li — „Żelazny Mu", Wielki Szef Triady Wielki Krąg Parr, Charles — głowa jednej z kompanii, Rozproszeniec Pavel — młody człowiek z plantacji Peck — jeden z zastępców K'ang A-yina (ying tzu albo „cień") Peskova — porucznik straży na plantacjach Ross, Alexander — głowa jednej z kompanii, Rozproszeniec Ross, James — prywatny detektyw Sanders — kapitan Służby Bezpieczeństwa w Arsenale Helm- stadt Schwarz — jeden z zastępców DeVore'a Shang — „Stary Shang"; nauczyciel Kao Chena z dzieciństwa Shang Chu — pradziadek Shang Han-A Shang Wen Shao — dziadek Shang Han-A Shen Lu Chua — specjalista komputerowy i członek „Rady Pięciu" Ping Tiao Shepherd, Amos — prapraprapradziadek (i genetyczny „oj- ciec") Bena Shepherda Shepherd, August — brat Bena Shepherda (żył w latach 2106—2122) Shepherd, Hal — ojciec (i genetyczny „brat") Bena She- pherda Shepherd, Robert — pradziadek (i genetyczny „brat") Bena Shepherda oraz ojciec Augusta Shepherda Shu San — współpracownik ministra Lwo Kanga Siang — instruktor sztuki walki, nauczyciel Jelki Tolonen Si Wu Ya — „Jedwabisty Kruk", żona nadzorcy Sunga Spatz, Gustav — dyrektor Projektu Kontroli Myśli Spentze, Leena — „Nieśmiertelna" i była kochanka Charlesa Levera Ssu Lu Shan — urzędnik w ministerstwie Sun Li Hua — ochmistrz Wewnętrznych Komnat Wang Hsiena Sung — nadzorca na plantacji Tarrant — głowa jednej z kompana Teng Fu — strażnik na plantacji Tewl — „Ciemność", wódz ludzi z tratw Tolonen, Hanna — ciotka Knuta Tolonena Tolonen, Helga — żona Jona Tolonena, ciotka Jelki Tolonen Tolonen, Jenny — żona Knuta Tolonena i córka Pietra End- forsa Tolonen, Jon — brat marszałka Knuta Tolonena Tong Chu — kwai, zabójca do wynajęcia Tsao Ch'un — despotyczny założyciel Chung Kuo (panował w latach 2051—2087 n.e.) Tsu Tiao — T'ang Azji Zachodniej, ojciec Tsu Ma Tu Mai — strażnik w Domenie Vesa — zabójczym z Yu Virtanen, Per — major Służby Bezpieczeństwa Li Yuana Visak — zastępca Lu Ming-shao Wang Chang Ye — pierwszy syn Wang Hsiena Wang Hsien — T'ang Afryki; ojciec Wang Sau-leyana Wang Lieh Tsu — drugi syn Wang Hsiena Wang Ta-hung — trzeci syn Wang Hsiena; starszy brat Wang Sau-leyana Wei Feng — T'ang Azji Wschodniej, ojciec Wei Chan Yin Weis, Anton — bankier, Rozproszeniec Wen Ti — „Pierwszy Przodek" Miasta Ziemia/Chung Kuo, inaczej znany jako Liu Heng (rządził Chinami w latach 180—157 p.n.e.) Wiegand, Max — jeden z zastępców DeVore'a Will — urodzony w Glinie przyjaciel Kima Warda z okresu „rehabilitacji" Wong Yi-sun — „Tłusty Wong", Wielki Szef Triady Zjed- noczone Bambusy Wyatt, Edmund — przemysłowiec, Rozproszeniec i ojciec Kima Warda Yang Lai — współpracownik ministra Lwo Kanga Yi Shan-ch'i — książę z jednej z Rodzin Mniejszych Ying Chai — asystent Sun Li Hua Ying Fu — asystent Sun Li Hua Yue Chun — „Czerwony Pal" (426 albo Wykonawca) Tria- dy Wo Shih Wo Yun Yueh-hui — „Nieboszczyk" Yun, Wielki Szef Triady Czerwony Gang Ywe Hao — terrorystka z Yu Ywe Kai-chang — ojciec Ywe Hao CZĘŚĆ 2- WIOSNA 2212 CIEMNOŚĆ „Zmysłami przytępionymi, półczułymi zaledwie muskamy powierzchnie rzeczy. Widzimy strzępy obrazów przedwcześnie obciętych przez mózg, ale oddychając i żyjąc, wyczuwamy, w jakimś stopniu przynajmniej, duszę zakorzenioną w materii, zarówno piękną, jak i ohydną..." ROZDZIAŁ 10 Ciemność Chen stanął w drzwiach kuchni i zajrzał do środka. Dzieci gdzieś poszły i w mieszkaniu panowała dziwna cisza. Ubrana w nowe szaty Wang Ti siedziała na krześle z wysokim opar- ciem, a jej ręce spoczywały nieruchomo na kolanach, tam, gdzie zostały położone. Za jej plecami stała nowa służąca, Tian Ching. Dziewczyna nie zdawała sobie sprawy z tego, że Chen się jej przygląda. Nuciła coś cicho pod nosem i czesała włosy Wang Ti, zaplatając je w warkocze. Swoją śliczną twarz zmarszczyła w grymasie skupienia, usta lekko odęła i zręcznie poruszając dłońmi, oddzielała i skręcała gęste, ciemne pukle. A Wang Ti? Chen westchnął, przejęty do bólu jej widokiem. Wang Ti wyglądała jak stara kobieta: zgarbiona, jakby zapa- dła się sama w sobie, pozbawiona pamięci, o oczach, w któ- rych nie było śladu myśli. A przecież nie zawsze tak było. Kiedyś świeciła jak samo słońce, rozjaśniając jego dni i roz- płomieniając noce. Jednakże każdy mijający dzień — każdy dzień, gdy widział ją taką jak teraz — sprawiał, że coraz trudniej było mu pamiętać, jak było kiedyś. To smuga cienia, pomyślał. Moje życie weszło w smugę cienia. Westchnął znowu, tym razem głośniej, i Tian Ching, usły- szawszy go, przerwała śpiew i raptownie się odwróciła za- skoczona jego obecnością. Spojrzała w bok, na jej szyi pojawił się lekki rumieniec, a ręce na chwilę zgubiły swój rytm. Przyglądał się jej, wspominając, jak trudno było mu zasnąć, jak gorąco, wręcz dziko jej pragnął i jak, w końcu, poszedł do łazienki, napełnił miskę zimną wodą i mył się tak długo, aż jego pożądanie zelżało. Ale nawet wtedy nie mógł zasnąć. Nie mógł, gdyż męczyła go nie tylko zwykła fizyczna potrzeba, ale przede wszystkim świadomość emocjonalnej i duchowej samotności. I miało tak być nie tylko teraz, tej jednej nocy, ale każdej, aż do końca jego dni. Czy będzie potrafił to znieść? Patrzył na nią zafascynowany jej kształtami, tymi młodzień- czymi okrągłościami, przebijającymi spod ubrania, i zastana- wiał się, czy jednak nie pójść do niej w nocy. Czy nie przerwać tego zaklętego kręgu bólu i samotności i nie poszukać odrobi- ny pociechy w jej ramionach. Po chwili jednak, zły na samego siebie i na to, że jego potrzeba sama się zdradza, odwrócił się. Kiedy znalazł się w swoim pokoju, ściągnął tunikę munduru i zaczął przyglądać się sobie w lustrze. Kim jesteś? Zapytał się w duchu, próbując dojrzeć w sobie to, co było poza mundurem, poza zgnębioną troskami twarzą majora Kao Chena. Kim jesteś? Kiedyś, dawno temu, pod Siecią, był kwai, zabójcą do wynajęcia, i prowadził życie ascety. Narkotyki, kobiety, alkohol nie miały nad nim żadnej władzy, bowiem nie było w nim żadnej słabości, żadnej miękkości. Został zahar- towany jak ostrze noża; wyostrzony przez mistrza był jak wyspa czystości na otaczającym ją morzu brudu. Ale teraz? Zadrżał i zacisnął szczęki. Lata go rozmiękczyły i zbrukały, a te dawne dni niewzruszonej, stalowej pewności wydawa- ły mu się teraz snem albo opowieścią, którą od kogoś usłyszał. Trudno było mu uwierzyć, że był tym mężczyzną. Opuścił wzrok, uwalniając się od ciężaru własnego spoj- rzenia. Odwrócił się i podniósł swoją teczkę z toaletki. W tych dniach praca zdawała się jedyną odpowiedzią i, jak wielu mężczyzn, których znał, pracował, aby uciec od tego wszyst- kiego — od gehenny życia rodzinnego. Jednakże sama praca nie dawała mu już satysfakcji. Była jak nurzanie się w błocie. Podszedł do drzwi zewnętrznych, chcąc wyjść, ale zatrzymał się i wrócił. Służąca już skończyła i gdzieś poszła, a Wang Ti siedziała samotnie na środku kuchni niczym wielka lalka, która została ubrana i zapomniana. Położył teczkę na pod- łodze, podszedł do żony, ukląkł obok niej, przytulił na chwilę i pocałował w czoło. Kiedy jednak się wyprostował, nie do- strzegł w jej oczach niczego, nawet najmniejszego błysku rozpoznania. Była jak martwa, a ciepło jej skóry wydało mu się tylko okropnym złudzeniem. — Wang Ti... — powiedział miękko i delikatnie, czując, że cierpienie znowu rozdziera mu serce. Kiedy to się skończy? Czy to się kiedykolwiek skończy? A może takie było jego przeznaczenie? Może taką właśnie cenę wyznaczyli mu bogo- wie za jego powodzenie? Związali na zawsze z tym żyjącym trupem kobiety i wspomnieniami tego, jaką kiedyś była, spra- wiając równocześnie, że nigdy, nigdy nie będzie w stanie zaakceptować tego, czym się stała. Patrzył jeszcze przez chwilę na koszmarną maskę jej twarzy, po czym odwrócił się, podniósł teczkę i wyszedł na zewnątrz. Na zewnątrz, gdzie czekał na niego kręcący się bez opamię- tania wir spraw tego świata. Kwatera Główna Służby Bezpieczeństwa w Bremie była jak ul, a oficerowie, niczym zapracowane pszczoły wykonujące rozkazy swej królowej, krążyli bez przerwy po korytarzach. Chen, idąc w górę po schodach i przechodząc pod wielkim, smoczym łukiem, pomyślał, jakie to dziwne, że jest częścią tej machiny, że strażnicy przy bramie salutują mu i pochyliwszy swoje ogolone głowy, przepuszczają przez barierę. Innego dnia uśmiechnąłby się, rozbawiony taką refleksją, ale dziś jego uwaga była rozproszona. Kiedy jechał windą sześćdziesiąt poziomów w górę do swoich biur, zorientował się, że myśli nie o Wang Ti, ani nawet o służącej, ale o córce ministra, Hannah. Nie miał żadnego prawdziwego powodu, by się z nią znowu zobaczyć. W rzeczywistości było wiele powodów, by tego nie robił. Miałby piekielne kłopoty, gdyby Shang Mu usłyszał, że Chen widuje się z jego córką. Najlepiej zatem zapomnieć o tym — zakończyć dochodzenie i zamknąć sprawę. Jednak w chwili, gdy podjął tę decyzję, stwierdził, że ciekawi go, czego też dziewczyna może od niego chcieć. Był dla niej bardzo wyrozumiały, to prawda, może nawet oddał jej wielką przysługę, ale przecież równocześnie dał jasno do zrozumienia, że nie jest mu nic winna. Dlaczego zatem szukała kontaktu z nim? Co chciała mu pokazać? Dzwonek zatrzymującej się windy i syk otwierających się drzwi wyrwały go z zamyślenia. Był na swoim poziomie. Wyszedł, skinął głową salutującemu windziarzowi, po czym zatrzymał się jak wryty. Wejście do jego biur było prawie zablokowane przez lektykę, która niczym porzucony tron spoczywała na środku podłogi. Była to wielka, najwyraźniej luksusowa konstrukcja, o czarnych i fiołkoworóżowych za- słonach z jedwabiu oraz aksamitu. Jej drążki, ozdobione rzeź- bami przedstawiającymi sceny z chińskiej mitologii, zrobiono z doskonałej imitacji drewna. Pod ścianą przykucnęło ośmiu tragarzy w liberiach odpowiadających kolorami barwom lek- tyki. Chen przyjrzał się im i zrozumiał. Należeli do kompanii. Podszedł do lektyki, odsunął jedną z zasłon i zajrzał do środka. Siedzenie było tak duże, że mogłoby się na nim zmieścić przynajmniej trzech ludzi, a jednak na poduszkach odcisnął się ślad tylko jednego. Wciągnął nosem powietrze i wyczuł zapach skóry oraz perfum. Znał te perfumy. Gdyby sam odcisk na poduszkach nie powiedział mu, kto przybył, zdradziłby to zapach. To był ten grubas, Cornwell. Dyrektor AutoMeku, który ostatnio zawracał mu głowę sprawą nisz- czonych maszyn. Chen, z trudem panując nad rosnącym gniewem, przeszedł szybkim krokiem obok dwóch strażników, którzy — zajęci rozmową — siedzieli w takim miejscu, że lektyka przesłaniała im widok zewnętrznych drzwi. Zaskoczeni, zerwali się na nogi i zasalutowali, dopiero gdy ich minął. Kiedy wpadł do swojego gabinetu, opasły mężczyzna pod- niósł się z jego krzesła i opierając wydatny brzuch na biurku, pomachał w jego stronę raportem. — Co pan, kurwa, przez to rozumie, majorze Kao? Żad- nego dalszego postępowania... Czy pan naprawdę się spodzie- wa, że zaakceptuję takie gówno? Chen położył teczkę obok siebie i odwrócił się w stronę oficera służbowego, który pojawił się w drzwiach. — Kto wpuścił tego człowieka do mojego pokoju? — za- pytał, z najwyższym wysiłkiem kontrolując brzmienie swojego głosu. — Sierżant Fuller, majorze Kao. — Wezwij tu natychmiast sierżanta Fullera i wyprowadź tego ch'un tzu z biura. Stojący za plecami Chena Cornwell pokięcił gniewnie głową. — Już się, kurwa, daję wyprowadzić! Nie wyjdę stąd, do- póki nie podejmiecie jakiegoś działania! W ciągu ostatnich dziewięćdziesięciu sześciu godzin zniszczono ponad sześćdzie- siąt naszych maszyn, majorze Kao, a pan nic nie robi. Nic, oprócz siedzenia na tyłku. Chen odwrócił się i zmierzył wzrokiem otyłą postać Corn- wella. Generał Rheinhardt rozkazał mu być maksymalnie uprzejmym wobec tego człowieka, ale tego było już za dużo. — Albo natychmiast wyjdzie pan stąd, Shih Cornwell, albo każę pana aresztować za bezprawne wtargnięcie, rozumie pan? A jeśli chodzi o tę drugą sprawę, to informuję pana, że nasze dochodzenie jest w toku. Ponieważ jednak nie mamy żadnych rozstrzygających dowodów, niewiele możemy zrobić. — Żadnych dowodów? — Cornwell prychnął szyderczo. — Nie ma pieprzonych dowodów, ponieważ nie chce wam się ich poszukać! A kiedy wy gwiżdżecie sobie na wszystko, moja firma traci prawie półtora miliona dziennie! To, co robicie, to o wiele za mało, majorze. Albo złapiecie te szumowiny, albo zostanę zmuszony wziąć sprawy we własne ręce. Chen rzucił mu gniewne spojrzenie. — Odradzałbym to panu, Shih Cornwell. Utrudnianie ofic- jalnego dochodzenia Służbom Bezpieczeństwa wciąż jest prze- stępstwem. Gdyby podjął pan działania mające na celu uka- ranie tych „szumowin", jak pan ich nazywa, potraktowałbym to z najwyższą powagą. — Och, czyżby? — Cornwell obszedł biurko, stanął twarzą w twarz z Chenem i naparł na niego z groźną miną. — Posłuchaj... Han. Nie dbam o to, jaką oznakę nosisz na piersi. Dla mnie jesteś tylko małym człowieczkiem, hsiao jen. Wejdź mi w drogę, a zamiażdżę cię. Zdepczę jak robaka. Moja kompania... — Jego usta wykrzywiły się w odrażającym uśmiechu. — Mamy wpływy na najwyższym szczeblu i mam tu na myśli osoby rzeczywiście wysoko postawione. A więc nie groź mi, majorze Kao. Nie rób tego, jeśli wiesz, co jest dla ciebie dobre. — Panie majorze? Chen odwrócił się. W drzwiach stał Fuller, a za nim, w korytarzu, widać było małą grupkę zaciekawionych ofice- rów. Chen opanował się i ignorując zapach lukrecji bijący z ust Cornwella, wydał rozkaz: — Sierżancie Fuller. Proszę odprowadzić Shih Cornwella do jego lektyki. I proszę się upewnić, że bezpiecznie wydostanie się z budynku. Powiedziawszy to, spojrzał znowu w oczy Cornwella. — A jeśli chodzi o ciebie, mój przyjacielu, na twoim miejscu pomyślałbym dwa razy przed zadzieraniem ze mną. Możesz lekceważyć sobie moją odznakę, ale moja władza jest władzą Tanga. Zatem albo zostawisz tę sprawę, albo... — Albo co? — Cornwell naparł jeszcze mocniej, a jego mdląco-słodki oddech znowu dotarł do nosa Chena. — To jest bardzo proste, majorze. Te szumowiny muszą być załat- wione i jeśli pan tego nie zrobi, znajdę kogoś, kto się z tym upora. A jeśli chodzi o pańskie groźby, no cóż, wie pan chyba, gdzie może je wsadzić, prawda? Z pomrukiem rozbawienia minął Chena, przecisnął swoje rozlazłe cielsko przez drzwi i wszedł między przysłuchujących się tej wymianie zdań oficerów. Na tym jednak nie skończył, obrócił się i rzucił głośno: — A tak poza tym, majorze Kao, jak się ma ta wariatka, pańska żona? Chen stał przez chwilę, patrząc na trzęsącego się ze śmiechu Cornwella, po czym podszedł do wejścia i zamknął drzwi. Jednakże śmiech wciąż rozbrzmiewał i dźwięczał wyraźnie w jego głowie jeszcze długo po tym, gdy ucichł już na ze- wnątrz. Jak długo jeszcze? Jak długo jeszcze będę znosił to gówno? Usiadł ogarnięty znużeniem, czując ciepło krzesła ogrzane- go przez grubasa. Zawszetak było. Zawsze. Jedna obelga po drugiej; jedna walka po drugiej. I nigdy chwili spokoju. Nigdy żadnej prawdziwej nagrody za wszystko, co zrobił. A więc dobrze. Ma już dosyć. Jeśli Cornwell jeszcze raz choćby zbliży się do niego... Rozluźnił zaciśnięte pięści, uświadamiając sobie, że znowu myśli o gwałcie. Czy to była jedyna odpowiedź, którą mógł wymyślić? Czy nie było innej możliwości rozprawienia się z łajdakami pokroju Cornwella? Wyprostował się na krześle, wyciągnął ręce, próbując się rozluźnić, ale nie bardzo mu się to udało. Naprężone były nie tylko jego mięśnie, stan napięcia ogarnął całe jego jestestwo, był w każdym jego atomie. Westchnął. Być może takie było przeznaczenie. Być może nie było niczego, co mógłby zrobić, by zmienić przebieg wydarzeń. Mimo to nie mógłby żyć sam ze sobą, nie mógłby czuć szacunku do siebie samego, gdyby nie spróbował. Gdyby nie spróbował wykorzystać w dobrym celu tego, co los dał mu do rąk. Chen wstał i przebiegł wzrokiem po panującym w gabinecie bałaganie. Podszedł do szafy, w której trzymał zapasowe ubrania. Otworzył ją i wyjął jednoczęściowy kombinezon, jeden z tych, które noszono na niskich poziomach. Miał ogromne zaległości w pracy papierkowej, ale raporty będą musiały jeszcze poczekać. Zejdę na dół, myślał, przebierając się. Zobaczę wszystko na własne oczy i zastanowię się nad tym, jakie działanie powin- niśmy podjąć. Kiedy szedł jednak korytarzem, mijając przyglądających mu się z zaciekawieniem współpracowników, wiedział, że to tylko pretekst, myślowy unik, gdyż tak naprawdę chciał się wydo- stać z tego miejsca, uciec od tego wszystkiego. Tak, pomyślał, uświadamiając sobie to po raz pierwszy w życiu. Musi uciec. Natychmiast. Zanim straci kontrolę nad sy- Utuaqą. Zanim ta cała szarada się rozleci, a jej szczątki spadną mu na głowę. Shang Mu pochylił się do przodu i poprzez wąską prze- strzeń dzielącą ich siedzenia spojrzał na Pierwszego Smoka. Daleko w dole, widoczne poprzez ozdobne iluminatory krą- żownika, przesuwały się ogromne, podzielone na części o po- wierzchniach dziesięciu tysięcy mu, pola Plantacji Zachodnio- azjatyckich. Z tej wysokości wyglądały jak kwadraty jakiejś gigantycznej planszy wei chi. — Pierwsze spotkanie wyznaczono na dzisiejszy wieczór, / Lungu. Będzie książę An Mo Shan i czterej inni książęta z Rodzin Mniejszych. To sympatycy. Ludzie, którym on ufa. Na miejsce spotkania wybrano pałac Yin Tsu. — Yin Tsu? — Pierwszy Smok otworzył szerzej oczy. — A ja myślałem, że Yin Tsu jest niewzruszenie lojalny wobec Li Yuana? — I tak jest. Ale Yin Tsu tam nie będzie. Gospodarzem ma być jego drugi syn, Yin Chan. — Aha... Mimo to myślę, że to jest dosyć dziwne, Shang Mu. Zawsze sądziłem, że Chan jest bardzo posłusznym i od- danym synem. — I nadal tak jest, / Lungu. Wydaje się jednak, że nigdy nie wybaczył Li Yuanowi rozwodu ze swoją siostrą. Uważa, że jego rodzina została zhańbiona, i pragnie zemsty. — Zemsta... — Pierwszy Smok popatrzył w bok. — To cholernie kiepski powód, by usunąć Syna Nieba, nie sądzisz? Obserwuj go, Shang Mu. Sprawdź, czy pije i czy jest gadatliwy. — A jeśli jest? — Wtedy nie będziemy mieli wyboru. Yin Chan padnie ofiarą wypadku. Shang Mu spuścił wzrok i popatrzył z zakłopotaniem na swoje dłonie. — A co z listą, / Lungu! Pierwszy Smok niespodziewanie się uśmiechnął. — Tak, to jest dopiero dokument, prawda? Zastanawiałem się, co Li Yuan by z nim uczynił. Czy zdaje sobie sprawę, jak głęboko zakorzeniona jest ta wrogość? A jeśli nawet zdawałby sobie z tego sprawę, to co mógłby zrobić? Jakie działanie mógłby podjąć, aby równocześnie nie osłabić fundamentów tronu, na którym sam siedzi? Pierwszy Smok sięgnął w głąb swej szaty i wyciągnął spo- rządzoną ręcznie listę, którą dostał od An Shenga. Było na niej osiem tysięcy nazwisk, a wśród nich nazwiska prawie wszystkich członków rządów Siedmiu, od szambelanów i mini- strów aż do lokajów i parobków stajennych. Jeden człowiek wzbudził jednak jego szczególne zainteresowanie: był to młody amerykański polityk, Joseph Kennedy. Uniósł głowę znad grubego pliku kartek i spojrzał w oczy swojego młodszego ministra. — Jak już powiedziałem, to jest bardzo ciekawe. Poza tym An Sheng ma oczywiście rację. Nie wystarczy usunąć Siedmiu. Musimy także usunąć wszystkich, którzy im służą. Nie możemy jednak być niecierpliwi, Shang Mu. To dzięki cierpliwości tak bardzo się rozwinęliśmy przez te wszystkie lata. Tak. Musimy piłować miękkimi sznurami, jak mówi stare przysłowie. Musimy także korzystać z doświadczeń przeszłości i być bardzo przezor- ni. Wszystko powinno być zaplanowane co do najmniejszego szczegółu. Tylko wówczas możemy mieć gwarancję sukcesu. — A więc mam nic nie robić, / Lungul — Wręcz przeciwnie, Shang Mu. Ty zaczniesz działać na- tychmiast. Ale bardzo ostrożnie. Ostatnią rzeczą, której prag- niemy, to zwrócenie na siebie uwagi. Shang Mu uśmiechnął się blado, wyłowiwszy nutkę ironii w głosie swego pana. Jeśli była jakaś umiejętność, którą Tysiąc Oczu doskonaliło w ciągu wielu lat swego istnienia, była nią sztuka nie rzucania się w oczy. Mimo to młodszy minister poczuł, że na myśl o tym ostatnim poleceniu ogarnia go głęboka niepewność. — Będzie tak, jak rozkazałeś, / Lungu — powiedział, ski- nąwszy głową. — Dobrze — odparł stary człowiek, zamykając oczy. — W takim razie zostaw mnie teraz. I sam się także trochę prześpij, Shang Mu. Może upłynąć sporo czasu, zanim znowu porządnie się wyśpisz. o — Gdzie jest twój mąż? — Mój mąż? On... on wyszedł. Szuka pracy. — Wyszedł? Dokąd poszedł? Kobieta spuściła głowę, unikając wzroku Chena. — Nie wiem, ja... ja nie widziałam go od jakiegoś czasu. Dwa, trzy dni... Chen popatrzył na nią, próbując nie stracić panowania nad sobą, po czym odwrócił głowę. Podobnie jak inne żony, które przesłuchiwał, wiedziała oczywiście, gdzie jest jej mąż, ale bała się powiedzieć. Wiedziała, co robił jej mężczyzna i jaka za to groziła kara. To wystarczyło, by zamknąć jej usta. Chen zdawał sobie sprawę z tego, że będąc na jej miejscu, postąpiłby dokładnie tak samo, ale ta świadomość wcale nie łagodziła jego rozczarowania. Musiał porozmawiać z jednym z tych mężczyzn i dowiedzieć się, czego chcą. Wiedział bowiem, że są to uczciwi, ciężko pracujący ludzie. Ich jedyną zbrodnią było to, że zostali wyrzuceni z pracy i zastąpieni przez ma- szyny. I kto nie czułby gniewu w takiej sytuacji? Chen rozejrzał się po pokoju. Był taki sam, jak inne, które widział: schludne, nieskazitelnie czyste pomieszczenie, którego surową prostotę dodatkowo podkreślały nikłe przejawy luk- susu, jak na przykład kolorowy holo-obraz wiszący na ścianie. Podszedł do niego i zapomniawszy na chwilę o kobiecie, uniesiony falą podziwu dla talentu mistrza Ku Hung-chunga, zaczął przyglądać się jego dziełu. Następnie podniósł rękę, włączył hologram i cofnął się, kiwając głową. Komputer dodał głębi cudownie namalowanym przez Ku postaciom i można było odnieść wrażenie, że obraz nagle ożył. Chen przyłożył do niego rękę, przez chwilę rozkoszował się ciepłem emitowanym przez pole, po czym wyłączył urządzenie. Stojąc wciąż plecami do kobiety, popatrzył w dół. Przy ścianie poniżej obrazu stała mała jak pudełko szafka na nogach, której do tej pory nie zauważył. Przykucnął, otworzył malutkie drzwiczki, a następ- nie odwrócił się i spojrzał w oczy kobiety. — Wiesz, że to jest nielegalne? Nie powiedziała nic, tylko patrzyła na niego jak złapane w pułapkę zwierzę, nie mogąc wykrztusić ani słowa. Ponownie zajrzał do środka czerwono-złotej szafki, przy- glądając się nmlutkim figurkom, które w niej dojrzał. To była miniaturowa świątynia podobna do tych, które można było znaleźć w większości domostw. Jednakże podczas gdy więk- szość z nich była poświęcona rodzinnym przodkom, ta była inna. Nie widywał takich figurek zbyt często, ale wiedział dość dużo, by rozpoznać w nich postacie starożytnych bogów. Już posiadanie choćby jednej z nich było przestępstwem, za które groziła kara zesłania w dół całej rodziny, a w szafce znaj- dowało się ich kilkanaście. Wziął jedną do ręki i pokazał kobiecie. — Rozumiem, że to należy do ciebie, prawda? Miała już odpowiedzieć, kiedy kurtyna przesłaniająca wej- ście odsunęła się i do pokoju wszedł stary mężczyzna. Chen wyprostował się, widząc starca, po czym pokłonił mu się z szacunkiem. — Lao jen... Starzec zbliżył się do niego na krok, stanął i machnięciem ręki odprawił swoją synową. Był to wysoki człowiek o szla- chetnej twarzy, która wyglądała tak, jakby wyrzeźbiono ją z kości słoniowej. Roztaczał wokół siebie atmosferę spokoju, jakieś głębokiej pewności siebie, ale w tej chwili w jego oczach malował się niepokój. — Czego pan chce? Chen prawie się uśmiechnął, zaskoczony bezpośredniością tego pytania. Jednakże właśnie ono wskazywało, że starzec rozumiał sytuację. Znacznie lepiej niż jego synowa. — Proszę o wybaczenie, lao jen, ale szukam Song Wei, sprzątacza. Stary człowiek zmrużył oczy. — Dlaczego pan o niego pyta? Kim pan jest i czego pan chce od mojego syna? Chen uśmiechnął się. Wiadomość o człowieku, który chodzi od mieszkania do mieszkania i zadaje pytania, musiała się już rozejść po okolicy, niczym fala wzbudzona przez wrzucony do wody kamień. Nikt jednak nie wiedział, kim on jest. W każdym razie jeszcze nie teraz. Popatrzył na figurkę, którą trzymał w dłoni, i zacisnął palce, po czym znowu spojrzał w oczy starca. — Nazywam się Tong Chou i jestem przyjacielem. Chcę tylko porozmawiać z Song Wei. — Przyjacielem? — Stary człowiek pokręcił głową, a jego spojrzenie stało się surowe. — Przykro mi, Shih Tong, ale ja znam wszystkich przyjaciół mojego syna, a pana nigdy jeszcze nie spotkałem. Poza tym mojego syna teraz nie ma. Nie wiem także, kiedy wróci. Wyszedł w poszukiwaniu pracy. Wie pan, jak to jest... Chen pochylił nieznacznie głowę. — Wiem i współczuję, mistrzu Song. Sytuacja jest zła. Nie myli się pan także co do tego, że pański syn mnie nie zna. Mimo to jestem jego przyjacielem i chcę mu pomóc. Jeśli wróci w ciągu kilku następnych godzin, proszę mu powiedzieć, że może mnie znaleźć w jadłodajni Wu Mao na Promenadzie. Trudno mi powiedzieć, gdzie będę później. Jestem bardzo zapracowanym człowiekiem. W oczach starca dostrzegł powagę, z jaką rozważał jego słowa, usiłując zgadnąć, co było jego celem i czy mówił prawdę. Była w nich także nadzieja, malutki jej przebłysk. Może to wystarczy, by skusić Song Wei do nawiązania z nim kontaktu. A jeśli to zrobi? No cóż, nie miał pracy dla Song Wei, ani żadnej nadziei na poprawę losu. lylko ostrzeżenie, by skończył ze swoimi wypadami, zanim będzie za późno. — Jadłodajnia Wu Mao — powtórzył, zbliżając się do starca i podając mu figurkę. — Aha, i jeszcze jedna rada. Proszę zniszczyć świątynię. Albo przynajmniej figurki. Życie Song Wei nie poprawi się, gdy zostanie rozdzielony z żoną i dziećmi. Stary Song popatrzył z czułością na figurkę, a potem znowu spojrzał Chenowi w oczy. — Żyjemy w złych czasach. Ludzie potrzebują odrobiny pociechy. — Nie przeczę temu. Z drugiej jednak strony, to nie ja tworzę prawa. Zrób, jak uważasz za słuszne, lao jen, ale pomyśl także o synu. Jak najlepiej mu pomóc. Chen ukłonił się, po czym minął starca i otworzył osłonięte kurtyną drzwi, zaskakując synową, która właśnie podnosiła się z klęczek, na których podsłuchiwała ich rozmowę. Skinął jej głową i wyszedł na publiczny korytarz. Stojący tam tłum kobiet oraz dzieci rozstąpił się przed nim i tylko ścigający go szmer pełnych zaciekawienia głosów świadczył o sensacji, któ- rą wzbudził w tym światku. Zatrzymał się przy wejściu na Promenadę i rozejrzał wokół. Dziesięć lat wcześniej była to zupełnie przyzwoita okolica: dobrze oświetlona, uporządkowana, zamieszkana przez zamo- żnych, pracowitych i praworządnych ludzi. Wszystko się jed- nak załamało. Zmiana przetoczyła się przez te poziomy ni- czym wielka fala niszczącego wszystko kwasu i przegryzła fundamenty pewności, na których ci ludzie budowali od tak dawna. Mimo to czuło się tu jeszcze pewnego rodzaju jednolitość, jakby te lata różnych oczekiwań odcisnęły się na charakterze tych ludzi, ucząc ich pasywności i umiejętności akceptowania swego losu. Przyszłość może wyglądać ponuro, ale oni są Han — wytrzymają to i chi ku, „przełkną gorycz". A przy- najmniej będą starali się wytrzymać dopóty, dopóki starczy im sił. Westchnął, wiedząc, co oni czują. Był taki czas, gdy w nim także płonęła nadzieja na poprawę losu, gdy marzył o żonie i dzieciach, i o szukaniu jasnej przyszłości na wyższych po- ziomach. Ale to marzenie umarło, okazało się czymś w ro- dzaju widmowej wizji nie bardziej materialnej od migoczącego hologramu. Tak, to jasne, oślepiające światło, które go pro- wadziło, przygasło, i teraz znowu wzywała go ciemność. Była niczym głodne usta wsysające go głębiej i głębiej. W dół, jakby nigdy nie wspiął się w górę. Otrząsnął się i ruszając w stronę jadalni Wu Mao, spróbo- wał pomyśleć o czymś pozytywnym, o czymś, co mogłoby rozwiać ten mrok, który zdawał się ogarniać bez reszty jego duszę. Nic takiego jednak nie przyszło mu do głowy. To było tak, jakby ta ciemność ścigała go przez cały czas, rok po roku, poziom po poziomie. Aby jej uciec, musiałby wspiąć się na sam szczyt i przebić się przez cienką, a jednak nieprzeniknioną skórę dachu Miasta. I nawet wtedy nie byłby wolny, gdyż Miasto było w nim niczym choroba niszcząca jego krew, mącąca wzrok. A więc co? Co było odpowiedzią na to wszystko? Zajął miejsce przy ladzie, popatrzył na ludzi siedzących po obu jego stronach i zauważył, jak na każdej z tych twarzy odbijała się jego własna niepewność. Jak na każdej z nich można było odczytać zbliżanie się nowej ery. Ery lęku i ogar- niającej wszystko ciemności. A więc może lepiej umrzeć? Odejść w jednym błysku ośle- piającej jasności? A może mówił to tylko mały przestraszony chłopiec, którego zawsze nosił w sobie. Chłopiec, który nigdy nie zaznał miłości matki ani nie mógł się wzorować na ojcu. Zadrżał. Gdyby tylko Wang Ti była przy nim. Gdyby tylko poczuła się znowu dobrze. Wtedy może mógłby dojrzeć w tym wszystkim jakiś sens. Ale tak... Wu Mao podszedł do niego i oparł się o ladę. — Czego chcesz, przyjacielu? Pokoju, odpowiedział w duchu Chen. I lepszego, mniej szalonego świata. Ale co mógł w tej sprawie zrobić Wu Mao, sprzedawca ryżu? Uśmiechnął się zatem, patrząc z przyjemnością na szorstką, brodatą twarz tego człowieka. — Daj mi fasolę ma-po z kwaśnym mlekiem, jeśli jeszcze jest. Jeśli nie, poproszę o trochę żebraczego ryżu z dużą ilością cebuli. Wu Mao roześmiał się. — Fasola z mlekiem już się skończyła. Będziesz musiał się zadowolić żebraczym ryżem, przyjacielu. I to chyba jest właś- ciwe danie, prawda? W końcu wszyscy jesteśmy teraz żeb- rakami. Dwaj mężczyźni wyśliznęli się z cienia i, poruszając się miękko, bezgłośnie po szerokiej, wyłożonej płytkami podło- dze, podeszli do podium, na którym stał wielki fotel. Za- trzymali się tam i, jak płynne, trudne do uchwycenia wzrokiem plamy ciemności, uklękli, dotykając zakapturzonymi głowami podłogi. Był to hołd złożony Pierwszemu Smokowi, który siedział nieruchomo w fotelu. Twarz, zasłoniętą maską, zwró- cił w ich stronę. — Słuchajcie — powiedział, a jego głos zadudnił, niosąc się echem po tej ogromnej, ciemnej niczym grób komnacie. — Macie śledzić tego człowieka. Dowiedzcie się, co robi, kogo widuje i co myśli, jeśli to możliwe. Raporty będziecie składać tylko mi osobiście i nikomu innemu. Jeśli wasi przełożeni zapytają, co robicie, nic nie odpowiecie, tylko skierujecie ich do mnie. A tu... Pierwszy Smok pochylił się nieznacznie do przodu i wyciąg- nął prawą rękę. Jego palce poruszyły się i na płytkach przed obu klęczącymi postaciami zadźwięczały kawałki metalu. — To sygnety z moją pieczęcią. Umożliwią wam wejście tam, gdzie normalnie by was nie wpuszczono. Jednakże nie nadużywajcie związanej z nimi władzy. Mogą być wykorzys- tane jedynie do celów związanych z przedmiotem tego do- chodzenia. Rozumiecie? Zakapturzone głowy pochyliły się w odpowiedzi. — Dobrze. Ale bądźcie dyskretni. Shang Mu nie powinien dowiedzieć się o tym, że jest obserwowany. Jeśli odniesiecie wrażenie, że coś podejrzewa, musicie mi o tym natychmiast powiedzieć. Nie zostaniecie ukarani, ale też nie dostaniecie nagrody. Pierwszy Smok przerwał, wyprostował się w fotelu i spojrzał w przestrzeń ponad dwoma ciemnymi cieniami, jakby szukał kogoś wzrokiem, pomiędzy tonącymi w mroku filarami. Jed- nakże w sali audiencyjnej nie było nikogo, oprócz niego i tych dwóch. — Wasze wynagrodzenie wyniesie dwieście tysięcy yuanów. Jedną trzecią dostaniecie teraz, a resztę w zależności od tego, jak wykonacie zadanie. Możecie już odejść. Zaczynacie natych- miast. Skinięciu zakapturzonych głów towarzyszył szybki, prawie wężowy ruch ręki podnoszącej leżące na posadzce sygnety, po czym obaj mężczyźni wycofali się szybko i cicho, a ich ciemne szaty przemknęły niczym gnana wiatrem mgiełka nad gład- kimi, czarnymi płytkami. Pierwszy Smok odprowadził ich wzrokiem i głęboko ode- tchnął. Upłynęło już sześć lat od czasu, gdy po raz ostatni musiał skorzystać z usług Gildii Zabójców i wcale nie był przekonany, że dobrze robi, zwracając się do nich w tej sprawie. Shang Mu był przecież dobrym człowiekiem. Jeśli okazałoby się, że zdradził, to komu jeszcze mógłby zaufać? Z drugiej jednak strony musiał mieć pewność, choćby tylko dla własnego spokoju, gdyż nie barkach Shang Mu spoczywał teraz nie tylko jego własny los, ale i los samego Ministerstwa Tysiąca Oczu. Jeśliby Ministerstwo zawiodło — jeśliby upa- dło — to dla Chung Kuo nie było już nadziei. Zadrżał, przerażony taką perspektywą i samą wizją tego, że nie byłoby już Oczu, które patrzą, i Ręki, która pomaga. To było nie do pomyślenia. A jednak musiał o tym myśleć, któż bowiem miał to zrobić? Siedmiu? Nie. Wszystkie wątp- liwości, jakie żywił wobec nich, rozwiały się już zupełnie. Nie było żadnej alternatywy. Musieli zacząć działać, i to działać zdecydowanie, zanim Siedmiu całkowicie zmarnuje osiągnięcia ostatnich dwustu lat. Zanim Hung Mao przejmą znowu lejce i raz jeszcze pchną świat w chaos. Postęp. Ileż razy i z ilu ust słyszał to przeklęte słowo w ciągu tych kilku ostatnich miesięcy? Postęp. Jak jakaś mroczna litania recytowana przez szaleńca. Być może to nasza własna wina, pomyślał, schodząc wolno po schodach. Nasza, ponieważ wykonaliśmy naszą pracę zbyt dobrze. Ponieważ oni nie rozumieją już prawdziwego znacze- nia Postępu i nie znają jego przerażającej ceny. Nie znaczy to, że nie mieli racji. Nie, ich intencje były dobre i szlachetne. Spróbowali zacząć wszystko od nowa — zbudo- wać nowy świat, który miał być wolny od grzechów i błędów starego. I przez jakiś czas to działało. Wszystko było dobrze. Ale Człowiek jest tylko Człowiekiem. Nie daje się zmienić. Można wymyć płytkę do czysta, a Człowiek znowu ją po- brudzi. Co więcej, grzebiąc przeszłość w mrokach niepamięci, pogrzebali także jej nauki. I rzeczywiście nowy człowiek pod wieloma względami był gorszy od starego, mając bowiem te same instynkty, pozbawiony był powściągliwości tamtego — powściągliwości, która wyrosła z długich wieków doświadczeń. Z historii. A może wcale tak nie było? Czy historia na- prawdę uczyła ich czegokolwiek? Raz jeszcze wielki człowiek zadrżał, uświadomiwszy sobie nagle, jak daleko zawiodły go te rozważania, jak heretyckie stały się jego myśli. Następnie owinął się swoim płaszczem i ruszył żwawo w stronę wyjścia. Ogłoś jego kroków poniósł się echem po ogromnej, mrocznej sali, a trzaśniecie wielkich drzwi zabrzmiało jak łoskot wieka trumny. A potem zapadła cisza. * * * Minęły dwie godziny i nikt nie przyszedł, ani Song Wei, ani żaden z pozostałych. Chen zapłacił Wu Mao i przygnębiony ruszył w stronę tranzytu międzypoziomowego. Niezależnie od swych uczuć, będzie musiał coś zrobić w tej sprawie, zanim Cornwell doprowadzi do tego, że ktoś inny przejmie od niego to dochodzenie. Ale co? Co mógłby zrobić? Mógłby ich wszystkich wy- łapać, jasne, ale dokładnie w tej samej chwili straciłby kontrolę nad dalszym biegiem wydarzeń. O ich losie zadecydowałby trybunał i wszystko wskazywało na to, że zostaliby zesłani w dół — oni i ich rodziny. A zdegradowanie w tych czasach, zesłanie „Poniżej Sieci", jest równoznaczne z wyrokiem śmie- rci. Nie. Musi ich jakoś ostrzec, uświadomić im wysokość stawki. Ale jak? Jak dotrzeć z tą wiadomością do umysłów wściekłych i zdesperowanych ludzi? Jak przekonać ich, że niezależnie od tego, jak ciężkie jest ich życie, może stać się jeszcze dziesięć razy gorsze? Przejechał windą pięćdziesiąt poziomów w górę, a potem jeszcze pięćdziesiąt, i ignorując ścisk panujący w wielkiej ka- binie oraz smród nie mytych ciał, rozważał w kółko ten sam problem. Ostrzec ich? Oczywiście. Ale jak? Może powinien wybrać jednego i uczynić z niego przykład? Song Wei? Czy jednak nie pogorszyłoby to sytuacji? Czy nie sprawiłoby to, że staliby się jeszcze bardziej zatwardziali w swym oporze wobec władz? A zakładnicy... Roześmiał się, zaskoczony tym, że wcześniej nie pomyślał o takim rozwiązaniu. Zakładnicy. Dlaczego nie. Gdyby zatrzymał ich żony i uczynił z nich gwarancję dobrego za- chowania się mężczyzn, może udałoby się wybrnąć z tego pata. Ale to musi być dobrze zaplanowane. Musi znaleźć jakieś miejsce dla zatrzymanych kobiet i upewnić się, że nie będzie zbyt gwałtownej reakcji mężczyzn. Ostatnią rzeczą, której teraz potrzebował, to rozruchy. Kilka tygodni powinno wy- starczyć. W tym czasie sprzątacze ochłoną i nabiorą rozsądku, a on spróbuje coś dla nich załatwić — może jakiś rodzaj kompensacji albo inną pracę. Uśmiechnął się, po raz pierwszy myśląc z optymizmem o całej sytuacji. Zajmie się tym jutro z samego rana. I być może, kiedy wszystko zostanie załatwione, złoży wizytę temu łajdakowi Cornwellowi i wypełni mu całą salę przyjęć funk- cjonariuszami Służby Bezpieczeństwa. Tak. Ale najpierw sprawdzi, jak rozwija się ta druga spra- wa — poszukiwanie zaginionego Zbioru. A później, być może, pójdzie na spotkanie z dziewczyną. „Złoty Karp". Ósmy dzwon... Pokiwał głową. Może jednak pójdzie. A potem? Potem wróci do domu, do swych dzieci, do żony. Zadrżał. Pomyśał o wielkim, trzęsącym się brzuchu śmieją- cego się Cornwella i poczuł, że jego duszę znowu ogarnia cień. Do swej szalonej żony... * * * Dzień dobiegał końca i ostatnie światła ukrytego już za widnokręgiem słońca szybko gasły. Na wielkim, okrągłym lądowisku stały już trzy statki z zakrytymi herbami Rodzin Mniejszych. W chwili gdy w wielkim domu na środku jeziora powoli zaczęły się zapalać lampy, nad leżącymi na wschodzie wzgórzami pojawił się czwarty statek. Zrobił wielkie koło nad jeziorem i podszedł do lądowania. Zaczęło się, pomyślał z podnieceniem Yin Chan, który śledził wzrokiem zniżającą się jednostkę. A kiedy się skończy, ten człowiek będzie martwy, a jego rodzina wytępiona. Była to bardzo słodka myśl. Już ona sama sprawiała, że przeszywał go dreszcz spodziewanej rozkoszy. Stanąć nad jego trupem i plunąć mu w twarz — to rzeczywiście byłoby nie- biańskie uczucie. Czekał niecierpliwie na wylądowanie statku, obawiając się, że An Hsi wysłał kogoś innego w swoim imieniu. Kiedy jednak pokrywa luku się otworzyła, w wejściu ukazał się sam An Hsi. Zatrzymał się na chwilę, po czym rozłożył ręce w geście powitania i zaczął schodzić w dół. Yin Chan uśmiechnął się szeroko i podbiegł do niego. — Przybyłeś — wyszeptał, przyciskając go mocno do pier- si, a ulga i radość sprawiły, że roześmiał się głośno. — A myślałeś, że nie przylecę? — odpowiedział ze śmie- chem An Hsi i odsunął go na długość ręki. Yin Chan zadrżał, czując silne dłonie starszego mężczyzny na swych ramio- nach. — Jesteśmy jak bracia, Chan. Nigdy bym cię nie zawiódł. Nie, pomyślał Yin Chan, patrząc na twarz swego byłego kochanka. Przez sam fakt przybycia na to spotkanie spalili za sobą mosty — cała ich piątka. Nie było teraz dla nich od- wrotu. Żadnej drogi wyjścia, z wyjątkiem śmierci. Uśmiechnął się, ujął ramię An Hsi i poprowadził go w dół ścieżki do czekającej na nich łodzi. Pięć lat temu on i jego brat Sung przewieźli przez jezioro Li Yuana przybyłego na spotkanie z ich siostrą, która po gwałtownej kłótni uciekła od swego ówczesnego męża. Młody T'ang przyjechał, aby się z nią pogodzić. A przynajmniej tak twierdził. Jednakże tego właśnie dnia wszystko, co istniało między Li Yuanem a Fei Yen, skończyło się. Wtedy to odsunął ją i jej nie narodzonego syna od siebie, okrywając rodzinę Yin Chana hańbą, robiąc z niej pośmiewisko wobec pozostałych Rodzin Mniejszych. Zadrżał, czując, jak ponownie ogarnia go oburzenie, tak świeże, jakby to wszystko wydarzyło się zaled- wie kilka dni temu. Służący zaczęli wiosłować, a on poruszył kilka nieważnych tematów z An Hsi. Jednakże myśl o tym, co zamierzali zrobić, tak rozpraszała jego uwagę, że gdy wyszli na przystań znaj- dującą się pod starą wierzbą, nie pamiętał nic z tego, o czym rozmawiali. An Hsi stał przez chwilę, podziwiając elgancką, dwupięt- rową rezydencję o łagodnie wygiętym dachu i szerokich ok- nach, a następnie spojrzał z uśmiechem na Yin Chana. — Dużo czasu upłynęło od dnia, kiedy tu byłem po raz ostatni, kuzynie. Powinieneś mnie zaprosić już dawno temu. Była to bardzo delikatna przygana, a towarzyszący jej uśmiech i lekko kpiący ton przypomniały Chanowi te dawne dni, kiedy sprowadził An Hsi do swego domu rodzinnego. Spojrzał mu w oczy, próbując rozszyfrować znaczenie jego słów i zastanawiając się, czy może po spotkaniu zostaną tu razem. Jednakże w ciemnych oczach An Hsi nie można było niczego wyczytać. — Chodź — powiedział, ujmując Chana pod rękę. — Cho- dźmy spotkać się z naszymi kuzynami. Mamy wiele do omó- wienia. Kiedy Chen przepchnął się przez tłum zgromadzony przed „Złotym Karpiem" i wszedł na szerokie schody prowadzące do wejścia, zabrzmiał właśnie ósmy dzwon. Czuł się niezręcznie, nie na swoim miejscu. Wszyscy wkoło niego byli młodzi i, delikat- nie mówiąc, modnie ubrani, podczas gdy on czuł się stary ponad swe lata, a jego prosty, jednoczęściowy kostium z taniego jedwabiu nadawał mu wygląd handlarza albo służącego. Stojąca za kontuarem młoda kobieta o twarzy pomalowanej na złoto spojrzała na niego tak, jakby popełnił jakiś błąd, i zmrużyła oczy. — Słucham? Czego pan chce? Odchrząknął, dziwnie zdenerwowany — on, który potrafił w walce wręcz zabić człowieka. Mimo to rozumiał przyczyny swej niepewności. Istnieją różne rodzaje strachu, a jego lękiem przejmowało właśnie to — życie towarzyskie, jego blask i nie- szczerość. Bał się tego, że zwróci na siebie powszechną uwagę i zostanie uznany za zwykłego prostaka, niekulturalnego dur- nia. Generał Rheinhardt osobiście napomniał go w tej sprawie, przypominając mu, że do obowiązków majora należy także prowadzenie życia towarzyskiego, ale on niewiele zrobił, by skorygować tę wadę. Był żołnierzem, a nie dworakiem, i nic nie mógł na to poradzić. Jeśli Rheinhardtowi to się nie podo- bało, mógł go zdegradować. Tym razem jednak przywiodło go tutaj coś innego — nie chęć wzięcia udziału w przyjemnoś- ciach życia towarzyskiego, ale zwykła ciekawość. — Czy mogę w czymś pomóc, proszę pana? Uśmiechnął się z zakłopotaniem, wiedząc, że rumieni się jak dziewczyna. Zupełnie zagubiony uniósł wzrok ponad recep- cjonistkę, usiłując dojrzeć Hannah w gwarnym tłumie wypeł- niającym wnętrze lokalu. Restauracja miała dwa poziomy, oba były całkowicie zajęte przez klientów. Młodzi ludzie sie- dzieli po sześciu, siedmiu przy stolikach, między którymi prze- ciskali się kelnerzy w rybich maskach, ze stosami tac, które bez wysiłku trzymali nad głowami. Chen powiódł wzrokiem po stolikach, usiłując znaleźć ten, przy którym ona siedziała, ale nic z tego nie wyszło. Będzie musiał o nią zapytać. — Ja... ja mam się tutaj z kimś spotkać. — Aha... — Złota głowa pochyliła się nad księgą rezer- wacji, po czym się uniosła. Z pomalowanej twarzy Han spojrzały na niego zielone oczy. Musi mieć soczewki kon- taktowe, pomyślał ze zdumieniem. — Czy pan się nazywa Kao Chen? Roześmiał się, częściowo z ulgą, a częściowo z zakłopota- niem, i przytaknął, patrząc z wyschniętymi nagle wargami, jak recepcjonistka wzywa jednego z kelnerów. — Stolik siedemnasty. Górne piętro. Zaprowadź tam ch'un tzu... Wydawszy polecenie, spojrzała znowu na Chena i przesłała mu wąski, nieszczery uśmiech, który mówił, że nigdy nie stanie się ch'un tzu— dżentelmenem— choćby próbował nawet i przez tysiąc lat. Ale Chen był już do tego przy- zwyczajony. Z jego twafzą trudno było udawać kogoś, kto pochodzi ze starego królewskiego rodu. Mówiła ona wyraźnie: w i e ś n i a k. I tak rzeczywiście było, i chociaż na ogół szczycił się swoim pochodzeniem, zdarzały się takie chwile, jak ta właśnie, kiedy zrobiłby wszystko, zapłacił każdą cenę, byle tylko ta twarz była przystojniejsza, bardziej szlachetna. Ruszył za kelnerem, mamrocząc cały czas przeprosiny. Był tak zażenowany, że potknął się jeszcze, wchodząc po sześciu niskich stopniach prowadzących na wyższe piętro. Kiedy tam dotarli, kelner zostawił go, wskazawszy narożny stolik, przy którym jadło czworo ludzi: trzech młodych mężczyzn i kobie- ta. Przez chwilę Chen nie był pewny, bowiem kobieta siedziała plecami do niego. Wahał się przez sekundę lub dwie, gotowy odejść i zapomnieć o całej sprawie, ale w tym momencie Hannah się odwróciła, jakby wyczuwając jego obecność. Ich spojrzenia spotkały się, a jej radosny uśmiech, świadczący o tym, że jego widok naprawdę ją cieszy, sprawił, iż wszelkie myśli o wyjściu natychmiast go opuściły. Uśmiechnął się także i skinął głową szczęśliwy, absurdalnie szczęśliwy, że znowu ją widzi. — Kao Chen! — zawołała, przekrzykując gwar, po czym wstała i ruszyła w jego stronę, przeciskając się między stoli- kami. — Kao Chen... Kiedy zbliżyła się do niego, Chen poczuł, że przenika go lekki dreszczyk zdziwienia. W tym całym zamęcie, który ostat- nio ogarnął jego umysł, zapomniał, że ona była Hung Mao. W swoich myślach widział ją jako Han. Shang Han-A. Ale to było całkiem zrozumiałe. Jej wysoka, smukła sylwetka, jej ciemne oczy i jeden długi, czarny warkocz; to wszystko spra- wiało, że na pierwszy rzut oka wydawała się kimś, kim nie była. Widząc ją znowu, przypomniał sobie także, ile ona ma lat — szesnaście — i pokręcił głową. Przecież jego syn jest zaledwie o dwa lata młodszy... Kiedy przecisnęła się między dwoma ostatnimi stolikami i stanęła naprzeciw niego, stwierdził, że wraca jego zakłopo- tanie. Chciałby ją objąć, przywitać w jakiś fizyczny sposób, ale wiedział, że zostałoby to źle zrozumiane. Tym bardziej zdumiało go, gdy ujęła jego obie ręce i pocałowała w policzek. — Kao Chen — powiedziała miękko, a zapach jej perfum nadał tym słowom dziwnie romantyczny charakter. — Nie byłam pewna, czy przyjdziesz. — Ja także — wyznał i roześmiał się. Następnie spojrzał nad jej ramieniem w stronę stolika i czując znowu, że serce zaczęło mu szybciej bić, a usta wyschły, zapytał: — To twoi przyjaciele? — Chodź. Przedstawię cię. — Powiedziawszy to, zawahała się, po czym przysunęła się do niego i wyszeptała mu do ucha: — I proszę cię, nie reaguj. Tylko słuchaj, dobrze? Poroz- mawiamy później. Popatrzył na nią ze zdziwieniem i wzruszył ramionami. — W porządku — wyszeptał bezgłośnie i dał się jej za- prowadzić do stolika. Trzy głowy odwróciły się, kiedy podeszli; trzy ciała zmieniły pozycje przy stoliku, jakby reagując na samo pojawienie się Chena. Zachowują się jak bokserzy, pomyślał, a zaraz potem zaczął się zastanawiać, dlaczego to zrobił, wyglądali bowiem na miękkich, słabych ludzi o kiepskiej, nie wykształconej muskula- turze. Ich ubrania, tak różne od jego, były krzykliwie dekadenc- kie. Mieli na sobie także tyle biżuterii —pierścieni, bransoletek i naszyjników z czystego złota — że przypomniało mu to sposób, wjaki ubierała się jego córka, Ch'iang Hsin, kiedy była młodsza. Ich twarze były pomalowane, a paznokcie starannie przycięte. Wszystko w nich mówiło: Pierwszy Poziom, Boscy. — Sao Ke, Andre, Christianie... to jest Kao Chen. Chen zdał sobie sprawę z tego, że zmarszczył czoło i spró- bował się uśmiechnąć, ale jedyne na co zdołał się zdobyć, to groteskowy grymas i pochylenie głowy. Należało się tego spodziewać po prostaku, jakim jestem, pomyślał, czując na sobie ich krytyczne spojrzenia. — Kao Chen... — powtórzył w zadumie siedzący po dru- giej stronie stolika Sao Ke. Wysączył łyczek wina ze swojego kielicha i popatrzył w oczy Chena. — Jesteś studentem, o ile rozumiem, prawda? — Nie — odpowiedziała za niego Hannah, wysuwając krzesło. Wskazała Chenowi, by zajął miejsce. — Kao Chen jest starym przyjacielem rodziny. Chen zerknął na nią, a potem popatrzył na pozostałych, próbując zachować uśmiech na twarzy. Dwóch Hung Mao — Christian i Andre — przyglądało mu się z uwagą, wyraźnie go oceniając. I bez wątpienia uznają mnie za kogoś niegodnego uwagi, pomyślał z zażenowaniem i przełknął z trudem ślinę. Jednakże w tym samym momencie przysunęła się do niego Hannah i jej zapach ponownie wprawił go w zakłopotanie. — Czy chcesz się napić? — zapytała szeptem. Zawahał się, po czym skinął głową. — Dobrze. — Uśmiechnęła się i przechyliwszy dzbanek, napełniła pusty, stojący przed nim kubek. Spróbował moc- nego, czerwonego wina z sorga i pokiwał z zadowoleniem głową. Kiedy znowu spojrzał na nią, zauważył, że obserwuje go z uwagą i wyraźnie się cieszy z tego, że wino mu smakuje. To było bardzo dziwne uczucie. Już od dawna nikt tego nie robił; od dawna już nikogo nie interesowało, co on, Kao Chen, tak naprawdę czuje i co mu się podoba. Zadrżał lekko i sta- rając się ukryć zmiesznie, spuścił wzrok. — A więc... — zaczął jeden z dwóch Hung Mao. Christian? Andre? Nie był pewny. Zerknął najpierw na jednego, potem na drugiego. Uśmiechnęli się do niego i podnieśli swoje kubki, wznosząc toast, ale ich uśmiechy skrywały chłód i nieprzejed- naną wrogość do ludzi jego pokroju. — A więc, czym się zajmujesz, Kao Chen? Pytający siedział na lewo od niego, po drugiej stronie Hannah. — Kao Chen jest garncarzem — odparła Hannah, zanim on nawet zaczął zastanawiać się nad tym, co powiedzieć. — Podobnie jak jego ojciec i ojciec jego ojca. I zanim o to zapytacie, powiem wam, że garnki, które on robi, są bardzo dobre. Niektórzy twierdzą, że ich kształt jest mało wyszukany, warstwa gliny zbyt gruba, ozdoby zbyt proste, ale to tylko świadczy o ignorancji tych ludzi. Naczynia te pokrywa naj- delikatniejsza z glazur, a ich kolory... — Uśmiechnęła się i mrugnęła porozumiewawczo do Chena, który patrzył na nią z najwyższym zdziwieniem. — No cóż, te kolory są wręcz doskonałe. Jest wśród nich taki błękit, który... który jest niczym błękit samego nieba. Chen wpatrywał się w nią jeszcze przez chwilę, po czym, zrozumiawszy, co ona robi, odwrócił wzrok, próbując się uspokoić. Wszystko to zmyśliła, oczywiście, ale po co? Co chciała dzięki temu osiągnąć? — Mnie interesują tylko ozdoby grobowców — odezwał się Sao Ke i z błyskiem zainteresowania w oczach pochylił się lekko do przodu — ale nasza młoda Hannah jest wielką znawczynią sztuki użytkowej. Z jej pochwały można być naprawdę dumnym. Ale powiedz mi, Kao Chen... Hannah przerwała mu: — Przepraszam, Ke, ale zadawanie pytań Kao do niczego cię nie doprowadzi. Powinnam wam to powiedzieć wcześniej. Mój drogi przyjaciel jest niemy. Wypadek, który miał w dzie- ciństwie... Niemy! Chen prawie wybuchnął śmiechem. Czy ta farsa nigdy się nie skończy? A jednak był w tym jakiś sens. Wiedząc, że jest artystą, nawet jeśli tylko garncarzem, będą bardziej skłonni do swobodnej rozmowy w jego obecności. A jego kalectwo, jego niezdolność do mówienia — ponownie omal nie wybuchnął głośnym śmiechem na samą myśl o tym — było idealnym usprawiedliwieniem tego, że po prostu siedzi wśród nich i słucha. Zerknął jeszcze raz na nią. Zauważył, że go obserwuje i spuścił wzrok z uśmiechem. Była kimś innym, zupełnie innym, niż początkowo sądził. Hannah pochyliła się i radośnie uśmiechnięta powiodła spojrzeniem wokół stołu. — Wracając do sprawy... rozmawialiśmy o zmianach, pa- miętacie? Ty, Andre, mówiłeś coś interesującego o firmie twojego ojca. O... Początkowo Chen słuchał nieuważnie. Odurzająca atmo- sfera panująca w „Złotym Karpiu" i wygląd tych młodych ludzi wywarły na nim większe wrażenie niż treść toczącej się przy stoliku rozmowy. Po chwili doszedł do wniosku, że Andre i Christian są braćmi. A jeśli nie, to powinni nimi być, gdyż ich rysy były uderzająco podobne. Zafascynował go jednak nie tylko ich wygląd — ta ich kosmetyczna, zewnętrzna sko- rupa. Chodziło raczej o coś w języku gestów, których używali; coś, o czym do tej pory miał tylko bardzo mgliste pojęcie. Byli aroganccy, można to było wyczuć nawet bez słów, ale była to arogancja, z której nawet nie zdawali sobie sprawy, zupełnie nieświadoma. Chen mógł zrozumieć arogancję książąt i wielkich ludzi, ale zaskoczyła go u takich miernot, takich hsiao jen. To, co wiedzieli i kim byli: to wszystko zdawało się tylko cienką warstwą forniru pokrywającą wewnętrzną pust- kę, tak ogromną, tak przerażającą, że musieli wciąż mówić, aby ukryć swą mierność. Gdy rozmawiali, nie patrzyli sobie w oczy, jakby byli całkowicie zamknięci w sobie. Ale jak można być zamkniętym w sobie, jeśli tak naprawdę się nie istnieje. Dziwiło to Chena coraz bardziej. Dziwiło go, że Hannah mogła się zdobyć na słuchanie tych durniów, tych eleganckich, pustych matołów. Może sprawiło to wino, a może był to wynik jego świeżo przyswojonego zwyczaju introspekcji, w każdym razie Chen poczuł przemożną ochotę, by podzielić się z nimi swymi spostrzeżeniami... by wyjaśnić im dokładnie, kim są. Ale co dobrego mogłoby z tego wyniknąć? Co, w zderzeniu z tak bezdenną ignorancją, można by osiągnąć zwykłymi słowami? Mimo tych wątpliwości pochylił się w ich stronę. Zapomniał na chwilę o swych rozważaniach i po raz pierwszy zaczął uważniej przysłuchiwać się ich rozmowie. Mówił właśnie Christian. Zmienił temat konwersacji z oma- wiania zalet posiłku, który właśnie zjedli, na coś, co słyszał 0 mieszkańcach dolnych poziomów. Poruszył kwestię chemi- kaliów, które przez te wszystkie lata były dodawane do ich żywności. — Chodzi o bardzo małe ilości — opowiadał. — Tak małe, że nie wyczuwają ich nawet najwięksi, najbardziej wytrawni smakosze, ale mimo to... wywołują określony skutek. Spra- wiają, że ci ludzie stają się... potulni. Tłumią ich naturalne instynkty agresji. A przynajmniej działo się tak przez jakiś czas. Wydaje się, że teraz, po obniżeniu norm żywnościowych, dostają za mało tych środków i efekt tego staje się... za- uważ a 1 n y. To dlatego mamy obecnie tyle kłopotów na dole. To z tego powodu jest tam tyle zamieszek i zakłóceń porząd- ku. Oni się budzą i są coraz gorsi. To prawda, pomyślał Chen, ale nie z powodu jakichś che- mikaliów w żywności. Słyszał już podobne pogłoski. W ostat- nich czasach były one dość rozpowszechnione. Nie było jednak żadnego dowodu, a poza tym istniały przecież inne powody, by ludzie odczuwali gniew. W gruncie rzeczy mieli aż nadto powodów do buntu. — Może właśnie dlatego jest tam teraz tylu rewolucjonis- tów — dodał po chwili Christian. To słowo wywołało natychmiast pełną kpiny reakcję Sao Ke. Wykrzywił swą kulturalną twarz oświeconego Han w sar- donicznym grymasie i cedząc pogardliwie słowa, odezwał się głosem, który zdawał się głosem samej Pustki: — Rewolucjoniści... kiedy się temu dobrze przyjrzeć, widać, że każdy z nich jest kompletnym zerem. Są popieprzeni 1 z tego właśnie powodu chcą, aby świat był także popieprzony... W tym momencie Hannah, jakby wyczuwając nagłe zain- teresowanie Chena, wtrąciła się do rozmowy: — Nawet jeśli niektórzy z nich są tacy, niech to będzie nawet i większość, nie można tego powiedzieć o wszystkich. Muszą być wśród nich tacy, dla których ideał rewolucji jest... powiedzmy powołaniem. Sao Ke odchylił się i ukazując swoje idealne, perłowe zęby, wybuchnął szyderczym śmiechem. — Słyszałem jak rozmaicie to nazywano, ale nigdy jeszcze tak. Powołanie! — Pokręcił głową, po czym nalał sobie więcej wina do kubka. — Nie daj się ogłupić, moja młoda, piękna przyjaciółko. Całe to gaworzenie o altruizmie mieszkańców dolnych poziomów, o uczciwych, ciężko pracujących ludziach, których można tam znaleźć... to mit! To fikcja serwowana przez kompanie telewizyjne, byśmy się lepiej czuli. Poza tym tak zwana ideologia, którą ci rewolucjoniści sieją na lewo i prawo, jest niczym innym tylko kamuflażem, cynicznym bełkotem, którym ci łajdacy usprawiedliwiają zabijanie i oka- leczanie niewinnych ludzi. Nie miej jednak złudzeń. Wszystko sprowadza się do bycia Numerem Pierwszym. Myślą tylko 0 sobie, o własnym interesie, niezależnie od tego, jak ładnie opakowane są te ich ideały! Hannah pochyliła się nieco i spojrzała na Sao Ke. — Nie jestem tego taka pewna. Myślę, że oni tam cierpią. To musi być straszne... — Bzdury! — Sao Ke machnął ręką, jakby już sam taki pomysł był absurdalny. — To zwierzęta! A niektórzy z nich są nawet czymś gorszym! Wszystko co robią, to jedzenie, picie 1 pieprzenie się! Lepiej by nam było bez nich. — Wypiję za to — wtrącił się Andre, podnosząc niepew- nym ruchem swój kielich wina. — Gdyby to ode mnie zale- żało, zagazowałbym ich wszystkich. Wprowadziłbym im coś do systemu wentylacyjnego i załatwiłbym tych pedałów we śnie. To by rozwiązało wszystkie problemy, nieprawdaż? Skoń- czyłyby się kłopoty z wyżywieniem. Sao Ke, który wypił niewiele, uśmiechnął się i popatrzył w dół. ,_ — Powiedziałbym, że ta sugestia jest nieco zbyt radykalna. Z drugiej jednak strony, może właśnie nadszedł czas, by zrobić coś radykalnego. Coś, co nie byłoby konieczne w... lep- szych czasach. Wiecie co, podobno oni tam na dole mają taki slogan: „Gdy życie tanieje, mięsa nie brakuje". No cóż, może nadszedł czas, by nadać życiu większą wartość. Za- stosować wobec niego prawa rynku. Christian zwrócił głowę w stronę Sao Ke i zapytał: — Co przez to rozumiesz? — To proste. Prawa rynku mówią, że jeśli jakiś produkt jest rzadkością, zazwyczaj ma wysoką cenę. I na odwrót, jeśli coś jest powszechnie dostępne, łatwe do wyprodukowania i zastąpienia, jego wartość jest minimalna. Problem jest bardzo prosty. Za dużo ciał. Zbyt wiele ust do wyżywienia. Odpowiedź jest oczywista. — A kto będzie decydował? Pytanie to zadała Hannah. Uśmiechała się do Sao Ke, jakby zachęcając go, ale za tym uśmiechem była twardość, której Chen przedtem w niej nie zauważył. — Trzeba będzie nakreślić linię — powiedział Christian, uderzając przy tym entuzjastycznie w stół. — Powiedzmy, że każdy poniżej... na przykład górnej setki, dostanie w łeb. — Górnej pięćdziesiątki! — zawtórował mu Andre. Odpowiedział mu śmiech, długi, niezdrowy śmiech. Jednak- że Hannah, jak to zauważył Chen, nie brała udziału w tej wesołości, tylko zwróciła twarz w jego stronę i świadoma tego, że ją obserwuje, powiedziała: — To więcej niż osiemdziesiąt procent populacji. Trzydzie- ści dwa miliardy ludzi lub coś koło tego. — Milion w tę albo we w tę nie gra żadnej roli — odparł Andre, wywołując nowy wybuch śmiechu. — A co zrobilibyście z ciałami? Sao Ke wzruszył ramionami i rozparł się wygodnie na krześle. — Och, to byłoby oczywiście zaplanowane. Wszystko na- leżałoby starannie przemyśleć. — Starannie przemyśleć... To mi się podoba! — powtórzył Andre i znowu radośnie ryknęli, a ich śmiech zagłuszył roz- mowy toczące się przy sąsiednich stolikach. Chen jednakże miał już dosyć. Miał wrażenie, że żołądek zamienił mu się w ognistą kulę, a napięte mięśnie pozrywają zaraz ścięgna. Wiedział, że musi im coś natychmiast powiedzieć albo wybu- chnie. Pochylił się do przodu, mając zamiar odpowiedzieć Sao Ke, wepchnąć mu z powrotem do gęby te ohydne plugastwa, które z niej wypłynęły, ale Hannah czuwała. W chwili gdy otworzył usta, kopnęła go pod stołem — mocno — w goleń. — Mówi się... — powiedziała z ożywieniem, zmieniając temat rozmowy — że tego lata w College Hali wystąpi Huang Min-ye... Wydawało mu się, że spędził tam cały wiek, ale w końcu znalazł się na zewnątrz i odetchnął świeższym, czystszym powietrzem. Stał przez chwilę na szczycie schodów, czując na sobie wzrok obserwującej go Hannah i nacisk kłębiących się wokół niego, młodych, elegancko ubranych ludzi, którzy wy- pełniali wielki obszar zieleni leżący w sercu tego pokładu Pierwszego Poziomu. Następnie niechętnie, z oporem, pozwo- lił się jej ująć pod ramię i poprowadzić przez ten tłum w stronę tranzytu międzypoziomowego. Milczał przez cały czas, stara- jąc się opanować szarpiący nim gniew, ale gdy znaleźli się w nieco spokojniejszym, mniej publicznym miejscu, zwrócił się do niej i zapytał: — To są twoi przyjaciele? Hannah pokręciła przecząco głową. — Nie, Kao Chen. To są ludzie, z którymi muszę spędzać czas. Ludzie równi mi statusem społecznym. — Zawahała się i spojrzała mu głęboko w oczy. — Chciałam, abyś sam to zobaczył i zrozumiał, jak oni tu myślą. I... no cóż, chcę, żebyś zrobił to samo dla mnie. Zabierz mnie na dół. — Po co? — Ponieważ muszę się dowiedzieć, muszę zrozumieć, jak tam jest. Ponieważ... — Wzięła głęboki, drżący oddech. — Ponieważ chcę, aby ludzie dowiedzieli się. Chcę... być głosem. Donośnym, wyraźnym głosem, który powie ludziom, jak to jest. Jak naprawdę jest. Potrząsnął głową. — To ci się nie uda. — Nie? — Uśmiechnęła się. — Może nie. Ale mogę prze- cież spróbować, prawda? Zawsze mogę spróbować. ROZDZIAŁ 11 Ministerstwa śmierci Chen pojechał z Hannah aż do strefy Erfut. Kiedy tam dotarli, odprowadził ją do tranzytu i rozkazał młodemu straż- nikowi z pobliskiego posterunku Służby Bezpieczeństwa, by towarzyszył jej w drodze do domu. Od jego domu w strefie Zachodniej Bremy dzieliła go zaledwie godzina jazdy pospiesz- ną strzałą, ale w chwili, gdy został sam, zdał sobie sprawę z tego, że nie chce tam wracać, że nie przetrzyma jeszcze jednej nocy podobnej do tej ostatniej. A zatem dokąd? zapytał sam siebie, zaskoczony przygnę- bieniem, które go ogarnęło. Na dół. Tak, to mogła być od- powiedź. Może, chociaż raz, powinien po prostu zaufać in- stynktowi i trochę sobie odpuścić. W końcu sytuacja była już tak zła, że nie mogła się wiele pogorszyć. Bardzo dobrze, pomyślał, ale nie tutaj. Nie. Złapie strzałę jadącą na południe, do Hsienu Monachium, tam, gdzie były jego stare tereny. Ale najpierw skomunikuje się z biurem i zawiado- mi ich, że bierze sobie wolne. Prawdę mówiąc, nie powinien tego robić, ale komu go będzie brakowało? Rheinhardtowi? Nie. Rheinhardt będzie się gdzieś zabawiał — on i reszta jego sztabu. Ostatnio tylko on, Kao Chen, martwił się sprawami związany- mi ze służbą, ale tej nocy i on miał już wszystkiego dosyć. Wrócił szybko na posterunek Służby Bezpieczeństwa i wy- słał wiadomość, podpisując się osobistym kodem. Załatwione, pomyślał z zadowoleniem. Osiem godzin. W ciągu ośmiu godzin nie powinno wydarzyć się nic ważnego. A jeśli nawet się coś zdarzy, niech dla odmiany martwi się tym ktoś inny. Niech ktoś inny chroni Chung Kuo przed anarchią i ciemnością. On ma już dosyć. Dworzec był pusty i rozbrzmiewał echem kroków nielicz- nych podróżnych. Chen spojrzał na tablicę połączeń i stwier- dził, że dziesięć minut wcześniej odjechała jedna z ekspreso- wych strzał, ale za godzinę miała być następna. Wystarczająco dużo czasu, by coś przekąsić i wypić drinka. Bar dworcowy dawno już zamknięto, ale portier skierował go do lokalu znajdującego się sześć poziomów niżej. Było to wielkie pomieszczenie z parkietem do tańca i długim, zakrzy- wionym kontuarem stojącym pod ścianą luster. Światła były przygaszone i tylko przy jednej czwartej stolików siedzieli goście. Ciche, delikatne dźwięki muzyki, którą słychać było w tle, zdawały się dochodzić gdzieś z dołu. Chen usiadł na jednym z krzeseł barowych i przywołał kelnera. — Czym mogę służyć? Zwykle nie pił trunków, tym razem jednak czuł się już na wpół pijany po winie, które wlał w siebie poprzednio. — Yao Fan Te — odparł. Uświadomił sobie, że minęło już ponad czternaście lat od chwili, gdy po raz ostatni wypił butelkę tego piwa. Uśmiechnął się na to wspomnienie. Był wtedy poszukiwanym przestępcą, kryminalistą i aby utrzymać Wang Ti oraz małego synka, musiał podjąć pracę posługacza. Wziął głęboki oddech i pokiwał głową. Tak, ostatni raz po- smakował Yao Fan Te tego wieczoru, gdy wybrał się do baru z kierownikiem Lo —wieczoru publicznej egzekucji Edmunda Wyatta. Później, jeszcze tego samego dnia, przyszli do niego Tolonen z Karrem i zmienili jego życie. — Czy dobrze się pan czuje? Chen uniósł głowę i uśmiechnął się. — Jasne. Położył banknot pięcioyuanowy obok otwartej butelki i podniósł ją do ust. Po winie piwo wydało mu się gorzkie i niezbyt smaczne, ale było zimne i drugi łyk nie był już taki zły. Rozejrzał się wokół i zauważył, że wielu klientów siedziało samotnie lub w milczących dwu, trzyosobowych grupkach. Może wpływała na to atmosfera tego miejsca. Może przycią- gało ono takich przejezdnych jak on. A może był to tylko wynik późnej pory. Jakkolwiek by było, w porównaniu z pełną ożywienia jasnością „Złotego Karpia", ten lokal zdawał się wręcz martwy. Tam, na górze, słychać było głośne wybuchy śmiechu i nieustanny gwar prowadzonych wszędzie rozmów, podczas gdy tu... Odwrócił się i spojrzał na swoje odbicie w zakrzywionym zwierciadle. No dobrze... Ale co ja mam zrobić ze swoim życiem? Człowiek bardziej bezwzględny od niego kazałby zamknąć żonę w zakładzie, ożeniłby się ponownie i zapomniał o wszys- tkim. On jednak nie był takim człowiekiem. Poza tym, mimo że Wang Ti stała się teraz dla niego kimś zupełnie obcym, wciąż ją kochał, a przynajmniej kochał wspomnienie o niej takiej, jaką była kiedyś. Nie mógł tak postąpić niezależnie od tego, jak bardzo cierpiał. Nie, a poza tym jego dzieci nigdy by mu tego nie wybaczyły. Wysączył butelkę do końca i zamówił następną. Pełny krąg, pomyślał, obserwując plecy kelnera, który pochylił się, wyjmując piwo z szafy chłodniczej. Moje życie zatoczyło pełny krąg. Kiedyś był Wang Pen — kimś bez korzeni, sierotą, którego rodzice byli nieznani. Nie mając innych możliwości, został najemnikiem, człowiekiem, którego śmierci nikt by nie opła- kiwał, nikt by tego nawet nie zauważył: maszyną z mięśni i kości używaną przez wielkich tego świata do celów, których nie rozumiał. Mógłby tak spędzić całe życie, tak je zmarnować. Ale potem spotkał Wang Ti, swoją żonę i kochankę, i jego życie się zmieniło. Mieli dzieci i przyszłość przed sobą. Zda- wało mu się, że jest wybrańcem bogów, że słońce nie przestanie rozjaśniać jego dni. Ale teraz? Zadrżał i znowu zalała go fala goryczy. Ból, który czuł, rozczarowanie i żal, gniew i frustracja, wszystko to zdawało się przeżerać jego duszę, wszystko to było gorzkim jak żółć, niezdrowym koktajlem, który musiał wypijać każdego ranka po przebudzeniu i każdego wieczoru, gdy kładł głowę na poduszce. Żal. Nie kończący się żal. „Przełknij gorycz", mó- wiło przysłowie. Przetrwaj. Tak, ale czy to się kiedyś skończy? Czy nastąpi kiedyś moment ulgi, chwila słodyczy? Odwrócił się, gdyż nagle wyczuł czyjąś obecność za plecami. — Przepraszam... Nie chciałam pana przestraszyć. Patrzył przez chwilę w jej oczy, wdychając słaby, słodki zapach jej perfum, po czym opanował-się i pochylił głowę. — Proszę o wybaczenie, ja... — Miał pan taką smutną minę — powiedziała, uśmiecha- jąc się do niego. — Obserwowałam pana w lustrze. — Prze- rwała, po czym dodała niepewnie: — Jeśli panu w czymś przeszkadzam... Pokręcił przecząco głową i przyjrzał się jej uważniej. Wy- glądała młodo, może na dwadzieścia kilka lat. Miała czarne, zawiązane do tyłu włosy i obcisłą, granatową sukienkę, która odsłaniała ramiona. Wbił wzrok w jej ramiona, dziwnie zafascynowany ich kształtem, ich wyraźną siłą. Połyskiwały w półświetle, jakby były wyrzeźbione z kości słoniowej. Uśmiechnęła się. — Podoba się panu to, co pan widzi? Chen spuścił wzrok, rumieniąc się z zażenowania. — Ja... ja nie chciałem... Jej dłoń przesunęła się nad jego opartą na barze ręką i przykryła ją. Była to silna dłoń z paznokciami polakierowa- nymi na czerwono. Poczuł jej ciepło. Takie samo ciepło usły- szał w jej głosie. — Wszystko dobrze. Lubię, jak się na mnie patrzy. Spojrzał na nią i skinął głową. — Jest pani bardzo miła. — Dziękuję. — Jej uśmiech był szczery i przyjazny. Nie wiązały się z nim żadne warunki. Był jak uśmiech dziecka wyrazem zwykłej przyjemności. Widząc go, Chen poczuł, że coś w nim taje, że w jego sercu pojawia się ciepło. — A więc? O czym pan tak rozmyślał? Chen wzruszył ramionami. — Czy rzeczywiście rozmyślałem? Podniosła rękę i przesunęła palcami po zmarszczkach na jego czole. — To. Roześmiał się. — Myślałem... no cóż, myślałem o mężczyznach... i ko- bietach. — Aha... kobiety. Odwieczny problem, prawda? — Ale przecież nie dla pani. — Raczej nie. Oboje wybuchnęli śmiechem. — Proszę posłuchać — zaczął Chen, czując nagłe zakło- potanie. — Czy... czy usiądzie pani ze mną? Może wypijemy drinka? Uśmiechnęła się jeszcze szerzej. — Zastanawiałam się, kiedy pan o to zapyta. Nazywam się Hsin Kao Hsing. — Tong Chou — odpowiedział i pochylił lekko głowę, świadomy tego, że ciągle trzyma jego rękę, że ani na chwi- lę nie przerwała tego prostego, ciepłego kontaktu między nimi. — A więc, Shih Tong, co cię sprowadza w nasze strony? Jak odpowiedzieć na takie pytanie? — Moja żona... — Przerwał, zrozumiawszy nagle, że nie chce z nią o tym rozmawiać. — Aha. — Pokiwała głową, jakby wszystko rozumiała; jakby nie było potrzeby dalszych wyjaśnień. — Miałam kiedyś męża. Był małym mężczyzną. — Wyciągnęła rękę, pokazując wysokość, do której sięgałaby głowa jej byłego męża. Chen uśmiechnął się. — Naprawdę musiał być bardzo niski. — Tak, ale był bardzo silny... i wielki... no wiesz, tam, gdzie to się najbardziej liczy. Zmrużył oczy, a potem zrozumiał. — Aha... — I co z tym drinkiem? — Uśmiechnęła się przymilnie. — Och, racja... — Odwrócił się, wezwał barmana i spojrzał znowu na nią. — Co chcesz? Pochyliła głowę, wskazując butelkę stojącą obok niego. — Napiję się tego, co ty, jeśli nie masz nic przeciwko temu. Pokiwał głową i zamówił dwa dodatkowe piwa. — Mieszkasz gdzieś w pobliżu? — zapytał, czując dziwną suchość w ustach. — Jeden poziom niżej — odpowiedziała, zbliżając się do niego, tak że ich twarze dzieliła tylko szerokość dłoni. —Mam własne mieszkanie. Jest czyste i przyjemne. Skinął głową w milczeniu. — A ty? Chen odetchnął głęboko. — Jestem tu przejazdem — odpowiedział, nie chcąc mówić zbyt dużo. — Jadę... Przerwał, ponieważ uświadomił sobie nagle, że wcale nie chce mu się już jechać do Hsienu Monachium. Przecież równie dobrze może zostać tutaj, wypić jeszcze kilka piw. — Dokąd jedziesz? — zapytała, uśmiechając się z zacieka- wieniem. — Właściwie to donikąd — odpowiedział, podnosząc jedną z butelek, które barman postawił przed nim, i podając ją kobiecie. Następnie wziął do ręki drugą, otworzył ją i podniósł do góry, jakby wznosił toast. — Kan pei! — Kan pei! — odpowiedziała, a jej oczy błyszczały z za- dowolenia. Wyprostował się lekko i wziął głęboki oddech. Jej perfumy pachniały silniej niż te, których używała Hannah. Były mniej subtelne. A także tańsze, pomyślał. Ale jakie to miało zna- czenie? Byli do siebie podobni, ona i on, widać to było już na pierwszy rzut oka — zbudowani z tego samego prozaicznego materiału: chłopska, zwyczajna krew i żadnych ozdóbek. I my- śląc o tym, uśmiechnął się do niej. — No cóż... — powiedziała, odwzajemniając uśmiech — oto tu jesteśmy. — Odłożyła butelkę na ladę i zbliżyła się do niego, opierając mu delikatnie ręce na kolanach. — A więc, Tong Chou, dlaczego nie opowiesz mi o sobie... Książę An Hsi pochylił się w swoim fotelu i obrzucił wzrokiem zebranych wokół stołu konspiratorów. — Tak więc, kuzynowie, myślę, że doszliśmy do porozu- mienia. Naszym pierwszym zadaniem będzie pozyskanie dla naszej sprawy innych, myślących podobnie. Odpowiedział mu pomruk zgody. An Hsi uśmiechnął się. — To dobrze. Ale jedna sprawa musi być całkowicie jasna... powinniśmy robić to z najwyższą ostrożnością. Niczym ogrod- nicy musimy uprawiać naszą ziemię z cierpliwością i nad- zwyczajną rozwagą. W żadnym wypadku nie wolno nam być pierwszymi, którzy coś powiedzą. Nie, musimy nauczyć się sztuki słuchania i zachęcania innych do mówienia. Wino... — wskazał na kieliszki i butelki stojące przed nim na stole — oraz dobre towarzystwo... tworzą warunki, w których roz- wiązują się języki. Strzeżcie się jednak tych, którzy nierozważ- nie zdradzają swoje myśli. Potrzebujemy tylko takich, u któ- rych gniew i dyskrecja znajdują się w równowadze, takich, którzy — podobnie jak my — rozumieją powagę i ryzyko tego zamierzenia. Przerwał, po czym dodał głosem nabrzmiałym powagą: — Usunięcie Siedmiu... to nie jest mała sprawa. I nie- zależnie od tego, jak bardzo Niebiosa będą nam w tym sprzyjać, aż do osiągnięcia sukcesu będziemy w ogromnym niebezpieczeństwie. Tak więc chociaż w naszych sercach gorzeje gniew, nasze umysły muszą być chłodne. Bezwzglę- dna konieczność zachowania ostrożności musi od tej chwili kształtować każde nasze słowo i każde posunięcie. — Prze- rwał ponownie i powiódł wzrokiem po twarzach wszystkich siedzących przy stole mężczyzn, zatrzymując się w końcu na twarzy Yin Chana. — Jeden błąd... jedna malutka po- myłka... może zniszczyć szansę na osiągnięcie naszego wiel- kiego celu. Yin Chan skinął głową, a w jego oczach błysnął zapał. — No cóż — dodał An Hsi, czując, że napięcie powoli go opuszcza. — Myślę, że na tym skończymy. Muszę natych- miast wyjechać. Mam jutro bardzo dużo do zrobienia i chciał- bym zająć się tym z samego rana. Yin Chan spojrzał na pozostałych. Widząc, że kiwają gło- wami, zwrócił się ponownie do An Hsi: — Jestem szczęśliwy, że przybyłeś do nas, kuzynie. Aż do tej chwili... — Zadrżał i ze łzami wdzięczności w oczach popatrzył na twarze swych towarzyszy. — Aż do tej chwili nie wiedziałem... nie widziałem żadnego sposobu zgaszenia tego ognia nienawiści i gniewu, który we mnie płonie. Ale teraz... — Zacisnął pięść i uniósł rękę, a wyraz jego twarzy nagle stwardniał. — Teraz możemy wypełnić wolę Niebios. Ich odpowiedź była równie gorąca. Zaciśnięte pięści wznio- sły się w górę, a łzy wzruszenia pojawiły się w oczach wszy- stkich. — Tak jest — powiedział cicho An Hsi, pochylając się w ich stronę nad stołem. — Od tej chwili jesteśmy braćmi. Kiedy wyszli na korytarz, z wiodących na górę schodów dobiegł ich odgłos poruszenia: szelest jedwabiu, po którym znowu zapanowała cisza. — Kto to był? — zapytał cicho, podejrzliwie An Hsi. Yin Chan patrzył przez chwilę na schody, po czym spojrzał na niego. — Nikt szczególny, kuzynie. To tylko moja siostra. — Twoja siostra? — An Hsi wyglądał na zaskoczonego. — Nie powiedziałeś mi o tym, że ona tu jest. — Miało jej nie być, ale jej syn zachorował i postanowiła nie wyjeżdżać z moim ojcem. — Ale jeśli on coś usłyszała... Yin Chan zbliżył się do niego i uścisnął mu rękę, uśmie- chając się przy tym uspokajająco. — Wątpię w to. Ale nawet jeśli tak było, to ona ma więcej powodów, by nienawidzić Li Yuana, od większości z nas. Jestem przekonany, że gdyby do tego doszło, sama zadałaby pierwszy cios. An Hsi patrzył przez chwilę na schody, a następnie, ułago- dzony tymi słowami, odwrócił się z lekkim uśmiechem na ustach. — Tak bardzo cierpiała? Yin Chan zniżył głos. — Prawie się wściekła, kuzynie. Cały dom się trząsł od jej gniewu. Wyobraź to sobie... została wygnana, a jej jedyny syn wydziedziczony. Syn, który mógłby zostać Tan- giem! Synem Niebios! A kim jest? Nawet nie księciem! Edykt specjalny... Tu przerwał, spuścił głowę, a tłumiony z najwyższym wysił- kiem gniew sprawił, że zadrżał. — Rozumiem... — powiedział cicho, współczująco An Hsi. — Musi go nienawidzić, prawda? Yin Chan pokiwał energicznie głową. — No cóż... muszę jechać. Jak już mówiłem, jest wiele do zrobienia. Ale niedługo spotkamy się znowu, kuzynie. Za dwa dni, w mojej posiadłości. Do tego czasu zachowuj się bardzo ostrożnie... Pamiętaj, co mówiłem. Nie ufaj nikomu, nawet najbliższemu z twoich sług. Tylko tym, których wiąże z nami wspólna nienawiść. Yin Chan skinął głową w milczeniu. — Dobrze. — An Hsi uśmiechnął się i pogładził Yin Chana po policzku. Następnie pochylił się i pocałował go delikatnie w usta. — I może tym razem zostaniesz na noc? Tak długo na to czekałem, mój drogi Chanie. Długo, o wiele za długo... * * * Fei Yen stała za drzwiami swojego ciemnego pokoju. Wpa- trywała się w srebrny prostokąt, który promienie księżyca wpadające przez otwarte okno wycięły na przeciwległej ścianie, oświetlając wejście do pokoju dziecięcego. Dobiegał z niego kaszel chłopca i cichy śpiew niańki, ale nie to teraz zajmowało jej myśli. Jej umysł ciągle był jeszcze porażony tym, co usły- szała na dole, gdy zatrzymała się przed drzwiami gabinetu ojca. Yin Chan, myślała z rozpaczą, skręcając ciasno w dłoniach jedwab swej koszuli nocnej. Co ty robisz? Co ty, na litość boską, robisz? To była zdrada. Zwykła zdrada. Karana śmiercią całej rodziny aż do trzeciego pokolenia. Mój syn, pomyślała nagle, czując łomotanie serca. Zabiją mojego syna. Przeszła szybko przez pokój, stanęła przy oknie i spojrzała na hangar widoczny na drugim brzegu jeziora. Załogi stat- ków krzątały się, przygotowując swoje jednostki do startu. Chwilę później zobaczyła swojego brata i An Hsi, którzy spokojnie rozmawiając, pojawili się na trawniku przed rezy- dencją. Głupota, pomyślała, widząc brata ściskającego dłoń star- szego mężczyzny i pochylającego przed nim głowę w ukłonie. An Hsi mogła jeszcze zrozumieć. Stracił trzech braci, którzy, jako nosiciele „choroby wierzbowej śliwy", zostali zabici na rozkaz Li Yuana. Ale Chan... Wzięła głęboki oddech, opanowując rozszalałe myśli i zmu- szając się do starannego rozważenia sytuacji. Nigdy go o to nawet nie podejrzewała. Jej brat nigdy, żadnym spojrzeniem, czy też uwagą, nie zdradził się z tym, że tak bardzo nienawidzi Li Yuana. A co z nią? Chan mylił się. Nie nienawidziła Li Yuana. Już nie. Teraz rozumiała go lepiej i chociaż, wspominając życie z nim, nie myślała o tym z czułością, to jednak odczuwała trochę żalu, że nie próbowała mocniej związać go ze sobą. Kochał ją. Nie miała co do tego żadnych wątpliwości. Zobaczyła to w jego oczach, kiedy odwiedził ją po śmierci swych żon. Ale to... to szaleństw o... Co może zrobić, by powstrzy- mać Chana przed popełnieniem tej głupoty? Jak ma ochronić przed karą głowy ich wszystkich? Patrzyła, jak Chan pomaga An Hsi wsiąść do łodzi, a potem odsyła służących i sam bierze się za wiosła. Wiedziała, co było między nimi. Och, nie potrzebowała szpiegów, aby się tego domyślić. Sądziła jednak, że to się już skończyło. Ale teraz An Hsi wrócił i sączy jad w ucho jej brata, rozdmuchując stare frustracje w palącą potrzebę zemsty. I po co? Potrząsnęła głową, ogarnięta nagłym gniewem. Głupiec i nik- czemnik... piękna para! Najlepiej by było, gdyby ta łódź teraz zatonęła i pociągnęła ich ze sobą na dno... Wstrzymała od- dech, uświadomiwszy sobie, gdzie zawiodły ją jej myśli. Jej brat martwy. Ten drogi, chwiejny, głupiutki brat... martwy? Zadrżała. Czy nie było żadnego wyjścia z tej matni? Zamknęła oczy, przejęta do bólu tą myślą, przerażona tą alternatywą. Słyszała ich tam na dole, gdy składali sobie przysięgi brater- stwa i rozmawiali o śmierci T'anga. To był szalony, ale zupełnie realny plan. Właśnie ta jego realność zagrażała życiu ich wszystkich. Jej braci, syna, jej samej... I ojca, pomyślała, zatrwożona perspektywą tego, że ten drogi i szlachetny czło- wiek mógłby paść ofiarą głupoty jej brata. Muszę mu o tym powiedzieć. Niech on zadecyduje. Ta myśl, raz sformułowana, sprawiła jej ulgę. Ojciec. On uporządkuje ten bałagan. W końcu był to jego obowiązek jako głowy wielkiej rodziny. Nie do niej należała decyzja o losie brata. To nie ona go spłodziła. Odwróciła się i spojrzała na oświetlone przez księżyc drzwi. Za nimi panowała już cisza. Kaszel się urwał, a niańka prze- stała śpiewać. Słychać było tylko dobiegający znad jeziora delikatny plusk zanurzających się w wodzie wioseł. Śpij spokojnie, Hanie, pomyślała i przesłała pocałunek swo- jemu synkowi. Nikomu nie pozwolę cię skrzywdzić. Nikomu. Było to małe, dwupokojowe mieszkanie, skromnie umeb- lowane, ale czyste, jak sama powiedziała, z pojedynczą ścienną lampą, która rzucała na wszystko jasnopomaranczowe świat- ło. Kiedy zamknęła za nimi drzwi, Chen rozejrzał się wokół i zauważył tanie, romantyczne obrazki na tylnej ścianie i jed- wabne poduszki ułożone na jedynym łóżku. Zasłona z pacior- ków oddzielała pokój od małej kuchenki. Wraz z Wang Ti żyli przez rok w takim samym mieszkaniu, kiedy Jyan miał trzy latka. Było tam ciasno, ale mimo to byli szczęśliwi. Uśmiechnął się na to wspomnienie i lekko zachwiał. Piwo uderzyło mu trochę do głowy i czuł się nieco ociężały. Odwrócił się i spojrzał na kobietę. Stała przed niską toaletką i zdejmowała kolczyki. Zauważyła w lustrze, że na nią patrzy, odwróciła się i przesłała mu uśmiech. — A zatem... co chcesz? — Chcę? — Chcesz seksu? A może czegoś bardziej wymyślnego? Zwykły seks kosztuje pięć yuanów. Za coś ekstra musisz zapłacić więcej. Nagle zrozumiał. — Ja... ja nie wiem. Myślałem... Uśmiechnęła się i podeszła do niego. Oparła mu rękę na piersi i zaczęła rozpinać guziki jego tuniki. — Ile masz? Sięgnął do kieszeni i podał jej banknot dwudziestojuanowy. Zagwizdała cicho. — Za to możesz mnie mieć, jak tylko zechcesz. Ale nic ostrego, rozumiesz? A jeśli chcesz dać mi w tyłek, zrób to delikatnie, dobrze? Jestem bardzo wrażliwą i delikatną damą... Jej śmiech brzmiał tak samo jak poprzednio — był szczery i czuły — ale teraz rozumiał go już zupełnie inaczej. Patrzył na nią, na jej pomalowane wargi, na poróżowane policzki, na cienkie linie wokół jej oczu i ust i zastanawiał się, dlaczego nie zaskoczył wcześniej. Była kurwą. Barową dziwką. A on myślał... Zdjęła sukienkę, powiesiła ją i poszła do kuchni, bez wąt- pienia po to, by schować gdzieś pieniądze. Kiedy wróciła, stał ciągle w tym samym miejscu, w którym go zostawiła. — No i jak? — zapytała, śmiejąc się cicho. — Rozbierzesz się sam czy też to ja mam zdjąć z ciebie ubranie? — Ja... — Popatrzył na nią i zauważył, jak na niego patrzy. W jej wzroku nie było żadnego oceniania, tylko przyjazne ciepło, czułość, jaką jeden nieznajomy może obdarzyć drugie- go. Wzruszył ramionami. — Jeśli chcesz... Podeszła do niego. 63 — Usiądź na łóżku. To nam ułatwi sytuację. Usiadł i pozwolił jej ściągnąć sobie buty. — To także — powiedziała, wskazując jego spodnie. Uniósł się lekko. — Gotowe — mruknęła i ułożyła je na krześle stojącym przy ścianie. — Teraz jest znacznie lepiej, prawda? Klęczała przez chwilę na podłodze, uśmiechając się do niego. Następnie cofnęła się lekko i jednym, sprawnym ruchem ściągnęła przez głowę górną część swej bielizny i rzuciła ją obok siebie. W półmroku panującym w pokoju jej piersi wyglądały jędrnie, a sutki dumnie sterczały. Patrzył na nią na wpół wystraszony, na wpół zafascynowany. Dom, pomyślał, ale nie było czegoś takiego. W domu czekała na niego tylko pustka. Jęknął cicho. — Wszystko dobrze — powiedziała, jeszcze czulej niż po- przednio, a jej oczy patrzyły na niego uspokajająco. — Jesteś tu bezpieczny, mój kochany. Nie przyjdzie tu żadna żona, by zrobić ci krzywdę. Jestem tylko ja. — Przysunęła się bliżej, położyła dłonie na jego udach, po czym oparła głowę o jego piersi i pocałowała delikatnie, miękko w szyję. — Jesteś teraz w krainie ciepła i miękkości, Tong Chou, a więc odpręż się, dobrze? Po prostu odpręż się... Obudził się i zaczął zastanawiać się, gdzie jest. To nie mój pokój, pomyślał, wsłuchując się w ciche tykanie zegara. A to powietrze... powietrze jest jakieś inne... Przypomniał sobie. Kobieta. Poruszył się lekko i wyczuł ją, leżącą za jego plecami. Odwrócił się powoli w jej stronę. W kuchni paliło się nocne światło —perłowa biel przenikająca przez zasłonę z paciorków. Dzięki tej poświacie widział zarys jej ciała, powolny ruch podnoszących się i opadających piersi. l*i/ysunął się do ściany i oparł o nią plecy. Obok niego leżała naga kobieta. Spała na plecach z jedną ręką na brzuchu, a drugą we włosach. Patrzył na nią, zdumiony tym, że się tutaj znalazł i wspomnieniem tego, co między nimi zaszło. Potrzeba... to go zaskoczyło. Niepohamowana siła jego potrzeby, pożądania. To oraz jej ciepło. Była taka czuła... taka delikatna. Jak kochanka, pomyślał i zmarszczył czoło, ponieważ mó- wiono mu, że nie można kupić miłości, tylko zasłużyć na nią. Dziwki... były czymś normalnym w jego pracy. W swoim czasie widział ich tysiące — w celach i w ich krzykliwie urządzonych pokoikach — i nigdy nawet nie pomyślał o tym, czym to dla nich było: gdzie żyły i czego chciały od życia. Prawdopodobnie wygody i spokoju. Jak każdy. Widział je martwe — ofiary morderstw lub nadużycia narkotyków — ale nigdy nie zastanowił się nad tym, jak naprawdę to wszystko wyglądało. Aż do tej chwili. Westchnął. I ty myślisz, że masz problemy, Kao Chen... On przynajmniej coś miał, podczas gdy ona... Poruszyła się, po czym odwróciła głowę i spojrzała na niego. Jej usta rozchyliły się wolno w uśmiechu. — Nie możesz spać? Uśmiechnął się do niej w odpowiedzi. — Rozmyślałem... — Nie powinieneś. To ci źle robi. — Być może... — Wyciągnął rękę i ujął jej dłoń zatopioną w długich, czarnych włosach. Ich palce splotły się ze sobą. — To było bardzo miłe... Uśmiechnęła się jeszcze szerzej, a następnie przysunęła jego rękę do ust i pocałowała ją. — ...ale powinienem już iść. — O tej porze? Dokąd? Do domu i do tej twojej żony? — Pokręciła głową. — Nie, Tong Chou. Przygotuję nam ch'a, a potem zrobimy to jeszcze raz... — Jeszcze raz? — Roześmiał się cicho, ale sama myśl była nęcąca, a sposób, w jaki na niego patrzyła, rozpalał mu krew w żyłach. — Czekaj tutaj... Odprowadził ją wzrokiem, rozkoszując się widokiem jej nagiego ciała i jakąś prostą, zwykłą zmysłowością jej ruchów. Ten pokój, ich dwoje... Oparł znowu głowę o ścianę, odetchnął głęboko i zaczął słuchać odgłosów dochodzących z kuchni. — Jesteś głodny? Mruknął twierdząco. — Masz... — Wychyliła się z drzwi kuchni i podała mu talerz. Uniósł się na łóżku i wziął go. — Owsiane krakersy! — Roześmiał się. — Od lat nie jad- łem owsianych krakersów! — Nie smakują ci? — Nie, nie... uwielbiam je. Tylko że... — Westchnął. Jak to wytłumaczyć? Jak wyjaśnić jej tę dziwną mieszaninę smutku i zadowolenia, która go ogarnęła? A może ona dobrze o tym wiedziała? Może tak właśnie czuła się przez cały czas? Oboje się prostytuujemy, pomyślał. Różnimy się tylko tym, że jedno z nas jest bardziej uczciwe od drugiego. Wróciła z kuchni, podała mu filiżankę i przykucnęła przy łóżku obok niego. Zauważył teraz, że jest znacznie starsza niż początkowo sądził. W gruncie rzeczy musiała być prawie jego rówieśnicą. Jej twarz znaczyły drobne zmarszczki, a ciało straciło już młodzieńczą jędrność. Mimo to wciąż była bardzo atrakcyjną kobietą. Uśmiechnęła się i przysunęła do niego. — Lubię cię, Tong Chou. Kusi mnie, by pozwolić ci zostać na całą noc. Interesy idą kiepsko, a więc... — Chcesz więcej pieniędzy? Podniosła brwi. — Czy powiedziałam coś takiego? Nie... poza tym zapłaciłeś mi dobrze i traktowałeś bardzo delikatnie. To nie zdarza się zbyt często... Dostrzegł pełną smutku zadumę w jej oczach i odwrócił wzrok. Wypił łyk swojej ch'a. — Lubisz swoją pracę? — zapytał po chwili. — A czy ty lubisz swoją? Pokręcił przecząco głową. — A co ty właściwie robisz, bracie Chou? Jeszcze mi nie powiedziałeś. — Nie chciałabyś tego wiedzieć. — Aż tak źle? Roześmiał się, po czym spoważniał nieco i przytaknął. — Tak źle. — Opowiedz mi. Zaciekawiłeś mnie. Zawahał się, walcząc z pokusą, by jej powiedzieć, ale w koń- cu wyciągnął tylko rękę i dotknął delikatnie jej policzka. — Naprawdę nie chciałabyś tego wiedzieć. Hannah zamknęła delikatnie drzwi i podeszła do biurka ojca. Usiadła w fotelu, popatrzyła na stosy papierów i teczek rozłożonych na całym blacie i wzięła głęboki oddech. Musiała być gdzieś tutaj. Widziała ją zaledwie dzień wcześniej. Czarna, ręcznie zawiązana aktówka. Ale która z nich? Przed sobą miała przynajmniej trzydzieści takich teczek. Oczywiście, jeśli w ogóle jeszcze tu była. Jeśli nie skończył nad nią pracować i nie odesłał z powrotem. A więc... Od czego rozpocząć? Wzięła zawiązaną złotą wstążką teczkę, która leżała na pulpicie, i położyła ją na podłodze obok siebie. Następnie sięgnęła do najbliższego stosu dokumentów, zdjęła pierwszy plik, odwróciła go górą w dół i umieściła na pulpicie. Ważne było, by zachować odpowiedni porządek — później będzie musiała odłożyć wszystko idealnie tak samo, jak leżało na początku. Znała swojego ojca. Zdawało się, że na biurku panuje całkowity chaos, on jednak układał dokumenty według własnego systemu i dokładnie wiedział, gdzie każdy z nich się znajdował. Wiedział... W pewnym momencie przerwała, zainteresowana czymś, co przeczytała. Nie była to wprawdzie teczka, której szukała, mimo to... Czytała dalej. Pół godziny później uniosła wzrok, czując gwałtowne bicie serca. Tajemnice... jej ojciec był strażnikiem tajemnic, ale coś takiego... Gwizdnęła cicho pod nosem. Można zapomnieć o Nantes. Zapomnieć o wszystkim, co tam się stało. To nic w porównaniu z t ym. Wróciła na pierwszą stronę i ponownie przeczytała listę osób, do których ten dokument został wysłany. Dziewięć nazwisk. Siedem z nich było, jak wiedziała, nazwiskami Smo- ków. Głów Ministerstwa w poszczególnych Miastach i braci jej macochy, Chih Huang Hui. Na ósmym miejscu zobaczyła nazwisko swojego ojca. Na dziewiątym... Zmarszczyła czoło, zaskoczona. Dziewiątym był An Sheng, głowa potężnej Ro- dziny Mniejszej i lennik Li Yuana, T'anga Europy. — Bogowie... — szepnęła, wspominając, co przed zaledwie kilku dniami powiedział jej ojciec. A więc to była ta ważna sprawa, nad którą pracował. T o. Wyprostowała się, czując, że kręci się jej w głowie i że ma trudności z oddychaniem. Nie miała najmniejszego pojęcia, co z tym zrobić. To była jedna z tych tajemnic, o których nikt nie powinien wiedzieć, jedna z tych, którymi nie mogła się z nikim podzielić. Nie... nawet z ojcem. Siedziała przez chwilę nieruchomo, wpatrując się pustym wzrokiem w ścianę gabinetu, a potem wpadł jej do głowy pomysł. Może powinna poradzić się dziadka, Shang Wen Shao. Może on będzie wiedział, co robić. Z drugiej jednak strony ta sprawa może być dla niego zbyt poważna. A zatem pradziadek, Shang Chu? Westchnęła. Nie. Wiedziała, co on jej odpowie. Czy jednak rzeczywiście tak było? Po raz pierwszy nie wiedziała, co sądzić. Nagle zmarszczyła czoło, a potem, usłyszawszy coś, zamar- ła w bezruchu. Drzwi... drzwi były otwarte, a właściwie odro- binę uchylone, zaledwie na szerokość dłoni, ale ona z całą pewnością zamknęła je za sobą. — Kto tam? — zapytała, zamykając teczkę i odsuwając ją na bok. — Wejdź i pokaż się. Drzwi wolno się otworzyły. W progu stał chłopiec; mały, tłusty chłopiec o euroazjatyckich rysach. Jej przyrodni brat, Ch'iu. — Podglądacz — powiedziała, obchodząc biurko. Spojrzał na nią, nie zmieszany. — Co robisz w gabinecie ojca? — Dlaczego nie leżysz w łóżku? — Leżałem — odparł, a na jego pulchnej twarzy pojawił się gniew. — Ale usłyszałem, jak skradasz się korytarzem, i zacząłem się zastanawiać, co kombinujesz. Kiedy nie wraca- łaś, pomyślałem sobie, że przyjdę tu i sam zobaczę. Podeszła do drzwi, oparła ręce na biodrach i patrząc na niego z góry, rzuciła: — A więc teraz możesz już iść do łóżka, prawda? — Dlaczego miałbym to robić? Poza tym ciągle nie od- powiedziałaś na moje pytanie. Pochyliła się nad nim z surowym wyrazem twarzy. — I nie zamierzam. A teraz zmiataj stąd. Znikaj, zanim tak skopię ci ten twój mały, tłusty tyłek, że polecisz aż do łazienki! — Powiem mamie. — Powiedz jej. Zobaczysz, czy mnie to obchodzi. Patrzył na nią jeszcze przez chwilę z wyzwaniem w oczach, po czym odwrócił się i wyszedł, zamykając za sobą drzwi. Hannah patrzyła na nie przez jakiś czas, a następnie wzięła głęboki oddech. — Cholera! Wróciła do biurka i ułożyła wszystkie pozostałe dokumenty na ich poprzednie miejsca. Podniosła teczkę, zamierzając wy- nieść ją do swojego pokoju. Zrobiła jednak zaledwie dwa kroki w stronę wyjścia, kiedy drzwi gwałtownie się otworzyły. — Han-A? Pochyliła głowę w ukłonie i przełknęła ślinę. — Matko... W progu stała Chih Huang Hui, a na jej bladej twarzy wyzierającej z warstw czerwonego jedwabiu, który miała na sobie, widać było wyraz dziwnej satysfakcji. — Czy możesz mi wyjaśnić, co tu robisz, dziewczyno? Hannah trzymała teczkę z tyłu, ukrywając ją przed wzro- kiem macochy. — Ja... — Myślała gorączkowo. — Szukałam czegoś, co zostawił mi ojciec. — Zostawił ci? — Twarz macochy wykrzywiła się w grymasie niechęci. — Dlaczego w takim razie nie zostawił tego w twoim pokoju, Han-A? Z pewnością nie zostawiłby tego tutaj, między swoimi papierami. Hannah uniosła głowę, decydując się nadrabiać bezczel- nością. — Tak właśnie myślałam. Ale kiedy na swoim biurku nic nie znalazłam, pomyślałam sobie... — Czy on w i e o tym, że weszłaś do jego gabinetu? Hannah ponownie spuściła wzrok i pokręciła głową. — A czy nie sądzisz, że gdyby się o tym dowiedział... — uśmiechnęła się, wyraźnie rozkoszując się tą myślą — to mógł- by być na ciebie zły, Han-A? — Ja... ja nie wiem. Chih Huang Hui wyprostowała się tryumfalnie. Zza jej pleców wychyliła się wykrzywiona w złośliwym grymasie twarz Shang Ch'iu. — No cóż, Han-A. Rozczarowałaś mnie. Rozczarowałaś w najwyższym stopniu. Obawiam się, że będę musiała o tym powiedzieć twojemu ojcu. Zapewne będzie... — uśmiechnęła się znowu i tym razem iskra prawdziwego okrucieństwa roz- jaśniła jej rysy — niezmiernie zaskoczony, gdy dowie się, co robi jego ukochana córeczka, kiedy on wychodzi z domu, nie sądzisz? Bardzo, bardzo zaskoczony. * * * Chen, zażenowany jak jeszcze nigdy dotąd w całym swoim życiu, ubierał się w pośpiechu. Jego oficer dyżurny, kapitan Wilson, stał w kącie pokoju ze spuszczoną głową. Odwrócił wzrok i czekał, aż Chen założy zapasowy mundur, który mu przyniósł. Zapinając tunikę, Chen zerkał przepraszająco na kobietę. Obserwowała go w milczeniu, dziwnie obca, a łącząca ich do tej pory atmosfera intymności i bliskości nagle prysła. Był teraz dla niej po prostu kolejnym ciałem i to na dodatek niemile widzianym. — Gdybym wiedziała... — odezwała się nagle, prawie bru- talnie. — Służba Bezpieczeństwa... pieprzona Służba Bezpie- czeństwa! A ja myślałam... Chen zapiął ostatni guzik, odwrócił się i spojrzał na swojego kapitana. — W porządku. Ruszajmy. Opowiesz mi o wszystkim po drodze. Popatrzył po raz ostatni na kobietę. Narzuciła kurtkę na ramiona, ale poza tym wciąż była naga. Chciał coś powiedzieć, ale gdy zauważył wyraz jej twarzy, powstrzymał się. Wzruszył ramionami i poszedł w stronę wyjścia. Jednakże trudno było mu od niej odejść. Przez chwilę... Kiedy drzwi zamknęły się za nim, poczuł nagły przypływ gniewu. Pierwszy raz od wieków znalazł spokój... na krótką chwilę... a zaraz potem wytropili go jak najgorszego krymi- nalistę. — Jak mnie znalazłeś? — zapytał kapitana, świadomy tego, że ich rozmowie przysłuchuje się czterech żołnierzy. Zażenowany Wilson spuścił wzrok. — Kiedy nie mogliśmy nawiązać z panem kontaktu, pomyś- leliśmy, że coś się stało. Potem znaleźliśmy wiadomość, którą pan wysłał z tej strefy, i... — zawahał się — wtedy, panie majorze, kazałem prześledzić zapisy z kamer nadzoru. Nie zrobiłbym tego, ale... to był jedyny sposób. Byłem pewny, że chciałby pan dowiedzieć się o tym jak najszybciej. Chen zatrzymał się i spojrzał na niego z niepokojem. — Dowiedzieć o czym? Czy coś się stało mojej rodzinie? — Nie, panie majorze. Chodzi o... Song Wei. Wie pan, tego sprzątacza. Nie żyje. Całkowicie zaskoczony Chen pokręcił głową. — Nie żyje? — Tak jest, panie majorze. Rozruchy ogarnęły cały pokład. Nasi ludzie są już tam na dole i próbują opanować sytuację, ale sądziłem, że pan wolałby zająć się tym osobiście. Chcę powiedzieć, że w świetle tego, co się wydarzyło... Chen skinął głową, uświadamiając sobie równocześnie, że Wilson prawdopodobnie oszczędził mu znacznie większego wstydu, niż przyczynił. Poza tym, jeśli Song Wei nie żył, zaczynała się zupełnie nowa gra. — Czy został zamordowany? — Tak jest, panie majorze. — Tylko on, czy są też inni zabici? Wilson zawahał się. — Mówiąc szczerze, panie majorze, jeszcze nie wiemy. Tam na dole jest prawdziwy chaos i... no cóż, przeszukaliśmy cały pokład i nie możemy doliczyć się czterech ludzi. — Rozumiem. — Chen pokiwał głową, układając sobie w myślach kawałki tej łamigłówki. — A więc ruszajmy tam, dobrze? Im szybciej to wszystko wyjaśnimy, tym lepiej. Żołnierze byli wszędzie. Cały obszar sąsiadujący z koryta- rzem został odcięty od pozostałej części poziomu. Chen idący na czele swej eskorty nie potrafił się oprzeć pokusie porów- nywania tego, co widział obecnie, ze swoimi poprzednimi spostrzeżeniami. Wtedy panowała tu atmosfera może tym- czasowej, ale jednak normalności. Teraz wyglądało to jak strefa wojenna, a napięcie było wręcz namacalne. Owinięte w prześcieradło ciało Song Wei'a złożono na stole kuchennym. Kiedy Chen wszedł do środka, jeden z członków specjalnego zespołu medycznego, który oglądał właśnie głowę ofiary, spojrzał na niego i uśmiechnął się. — To wygląda na robotę zawodowca, majorze Kao. Jedna kula tuż za prawym uchem. Rozniosła mu górną część czaszki. Chen wziął cienkie, obcisłe rękawiczki, które mu podano, założył je i podszedł do stołu. Kiedy lekarz odsunął się, aby zrobić mu miejsce, zobaczył roztrzaskaną czaszkę i skrzywił się. Nie wyglądała wcale na część ludzkiego ciała. Bardziej już przypominała pękniętą miseczkę, której galaretowata zawar- tość wymieszała się z kawałeczkami kości. Wsunął ostrożnie rękę pod szyję trupa i nieznacznie ją przekręcił. — Tutaj —powiedział lekarz, wskazując na dziurę widocz- ną tuż za prawym uchem. — Ślady prochu wskazują na to, że ten, który to zrobił, przyłożył mu lufę do głowy. Musiała to być broń o wielkim kalibrze. Kiedy znajdziemy kulę, do- wiemy się jakim. Chen zmarszczył czoło w zadumie, a potem zrozumiał. — Gdzie został zabity? — Po drugiej stronie strefy, cztery poziomy niżej. Znale- ziono go w salce służb konserwacyjnych. Ściany i sufit były zachlapane jego mózgiem. Wygląda jednak na to, że nikt nic nie słyszał. — Kto go tutaj przyniósł? — Przyjaciele rodziny. My po raz pierwszy usłyszeliśmy o tym w chwili, gdy zaczęły się kłopoty. — Kłopoty? — Chen popatrzył pytająco na Wilsona, który stał za sierżantem w drzwiach kuchni. — Spalili posterunek Służby Bezpieczeństwa, panie majo- rze. Nikt nie ucierpiał. Strażnicy w porę zauważyli, co się dzieje, i podnieśli alarm. To było godzinę temu. Chen pokiwał głową. Przed godziną był z tamtą kobietą. W sąsiednim pokoju rozległ się nagle płacz, głośne, pełne rozpaczy zawodzenie. Zaskoczony, podniósł gwałtownie głowę. — Co to jest, do cholery...? — To jego żona, panie majorze. Pomyślałem, że najlepiej będzie, jeśli zatrzymamy ją tutaj. Histeryzuje, a atmosfera panująca w tłumie i tak jest już bardzo napięta, tak więc... Chen skinął głową. Jednakże dochodzące zza ściany jęki działały mu na nerwy. Popatrzył jeszcze raz na roztrzaskaną czaszkę, po czym opuścił ją delikatnie na stół i odsunął się na bok. Spojrzał na sierżanta, wyciągając równocześnie ręce w stro- nę pomocnika medycznego, który zdjął mu rękawiczki i wy- rzucił je do sterylnego worka. — A więc... co jeszcze wiemy? Co pokazują zapisy z kamer? Zamiast sierżanta odpowiedział Wilson: — Miejsce, w którym został zabity, nie jest objęte nad- zorem. W pobliżu znajduje się jedna kamera, ale w samym korytarzu niczego nie ma. To w końcu taki nieważny zakątek... w istocie małe przejście dla konserwatorów. A ta salka jest zazwyczaj zamknięta. — Co w takim razie znaleźliście w zapisach z tej kamery, która jest w pobliżu? Wilson popatrzył na sierżanta. — Nie jesteśmy jeszcze pewni, panie majorze. Rozkazałem zespołowi identyfikacyjnemu sprawdzić twarze i porównać je z archiwami. Jest to jednak bardzo ruchliwy korytarz, a my nie wiemy, jak długo leżało tam to ciało, zanim zostało od- kryte. Chen spojrzał pytająco na lekarza. — Och... przynajmniej cztery, pięć godzin. Może więcej. — W porządku —powiedział Chen i dodał: —Kiedy tylko dowiecie się cokolwiek, dajcie mi natychmiast znać. Mam własną teorię na temat tego, kto za tym stoi, i im prędzej złapiemy naszego mordercę, tym lepiej. To znaczy, jeśli on jeszcze żyje... Przerwał. Z sąsiedniego pokoju dobiegły ich odgłosy szar- paniny. Po chwili drzwi kuchni otworzyły się gwałtownie i zobaczyli wykrzywioną w jakimś szalonym grymasie twarz kobiety, która usiłowała wyrwać się strażnikowi i dostać się do środka, po czym drzwi znowu zostały zamknięte. Krzyki i rozpaczliwe zawodzenie rozległy się ponownie, głośniejsze tym razem niż poprzednio. Chen westchnął. — Dobrze. Chcę, abyście identyfikację twarzy potraktowa- li jako zadanie priorytetowe. W tym samym czasie macie przeprowadzić dokładne i kompletne przeszukanie całego po- kładu. Sprawdźcie każdy pokój, każde pomieszczenie. I pa- miętajcie, że nie szukamy żadnych drobiazgów, zrozumiano? Macie skoncentrować się na sprawach związanych z tym zabójstwem... I tymi zaginionymi ludźmi. Wilson oraz sierżant pochylili głowy. — W porządku. A teraz ruszajcie. Ja porozmawiam z ko- bietą. Odprowadził ich wzrokiem, po czym stał przez chwilę bez ruchu, rozważając sytuację. Postępując zgodnie z normalną procedurą, jego ludzie sprawdzą zapisy z kamery z ostatnich czterdziestu ośmiu godzin. Okaże się wtedy, że wczoraj złożył tu wizytę. Będzie musiał odpowiadać na wiele niewygodnych pytań, jego raporty zostaną poddane dodatkowej kontroli i generalnie znajdzie się w wielce kłopotliwym położeniu. Chyba że szybko wyjaśni tę sprawę. Chyba że znajdzie niezbity dowód łączący zabójcę z tym łajdakiem Cornwellem. Nie miał bowiem żadnych wątpliwości, że chodziło tu o Corn- wella. Wiedział to od chwili, gdy po raz pierwszy usłyszał o śmierci Song Wei'a. Nikt inny nie chciałby go zabijać. Nikt inny nie skorzystałby na tym. Musi jednak tego dowieść. Okrzyki rozgniewanego człowieka, który groził, że weźmie sprawy w swoje ręce, to jeszcze za mało, by przekonać sąd. Musi znaleźć związek i wykazać, że za tym wszystkim stał Cornwell. Chen zadrżał. Jak wielu innych w tych czasach, Cornwełl myślał, że jest nietykalny, że stoi ponad prawem. A kim byli dla niego ludzie, których zabijał lub niszczył w inny sposób? Nazwał ich szumowinami. Szumowiny... Podszedł do drzwi i zapukał. W środku zapanowała nagle cisza, po czym drzwi się otworzyły. — Panie majorze... —Strażnik odsunął się, aby mógł przejść. W środku obok malutkiej świątyni siedziała kobieta. Za jej plecami stał starzec, ojciec Song Wei'a. Stary mężczyzna przyjrzał się Chenowi, a następnie zmrużył oczy. — To ty... —wyszeptał. —Powinienem się domyślić... Ty łajdaku. Chen odwrócił się, odprawił strażnika i podszedł do szlo- chającej kobiety. Patrzył na nią przez chwilę, rozumiejąc jej żal, po czym uniósł głowę i spojrzał w oczy starca. — Nie miałem z tym nic wspólnego — powiedział cicho. — Próbowałem ostrzec pańskiego syna i jego przyjaciół. Ale to... — Wzdrygnął się. — No cóż... Złapię tego, kto to zrobił. Obiecuję panu. — Ty mi obiecujesz? — Głos starego człowieka ociekał pogardą. Spojrzał z nienawiścią na Chena, po czym napluł mu na pierś. Ślina trafiła w naszywki munduru i spłynęła w dół. — To za pańskie obiecanki, panie majorze. Znam was. Trzymacie się razem i chronicie własne interesy. Mój syn... — Wziął głęboki oddech, próbując się opanować. — Mój syn był dobrym człowiekiem. Ciężko pracował, był dobry dla żony i dzieci i dbał o ojca, jak to powinien robić kochający syn. I jakiej nagrody się doczekał? Wyrzucono go z pracy i zmu- szono do żebrania o odpadki ze stołów bogaczy. A kiedy próbował zaprotestować, został zabity. Jak najnędzniejszy z owadów. Starzec zatrząsł się z oburzenia, a palce jego zniekształ- conych artretyzmem dłoni wbiły się w ramiona synowej, jakby chciał równocześnie pocieszyć ją i ukarać. Jego twarz wy- krzywił grymas gniewu i nieprzejednanej nienawiści. — Obietnice... Paa! Czy można jeść obietnice? Czy pań- skie obietnice mogą sprawić, że mój syn znowu będzie żył? — Pokręcił głową. — Nie, majorze. Nie chcę pańskich obietnic. Mdli mnie od nich. — Ja... — Niech pan po prostu idzie — przerwał mu starzec z twa- rdym, nieugiętym wyrazem twarzy. — Niech pan rozgrywa swoje gierki gdzie indziej. Niech pan idzie i udaje, że coś robi. Chen odwrócił się, czując, że twarz pali go tak mocno, jakby został właśnie spoliczkowany. Kiedy wychodził, słowa starca wciąż brzmiały w jego uszach, a szloch kobiety zdawał się rozdzierać mu serce. Cornwell, myślał, przechodząc szybkim krokiem przez ku- chnię, ledwie świadomy obecności salutujących mu i kłaniają- cych się na jego widok żołnierzy. Przygwożdżę tego łajdaka, choćby to miała być ostatnia rzecz, którą zrobię. A jeśli ci się nie uda? zapytał jakiś cichy głos w głębi jego serca. Zatrzymał się, rozejrzał po pustym korytarzu i odpowie- dział cicho sam sobie: — Wtedy i tak go zabiję. * * * Hannah siedziała przy swoim biurku i czekała. Jej ojciec wrócił jakiś czas temu i poszedł prosto do swojego gabinetu. Słyszała trzaśniecie zamykanych drzwi, a później, za niecałą minutę, usłyszała, że otworzyły się ponownie i do jej uszu dotarł odgłos rozmowy, najpierw cichej, po czym głośniejszej. Drzwi znowu trzasnęły... i zapanowała cisza. Spojrzała na swoje szkice i wydało jej się nagle, że twarze ludzi, których narysowała, zwrócone są w jej stronę, że wszys- cy oni wpatrują się w nią, jakby nie byli tylko dziełem jej rąk i umysłu, ale niezależnymi, samodzielnymi istotami, które ona jedynie uwolniła z anonimowej bieli kartki. Jej szczególną uwagę przykuła jedna z tych twarzy — twarz hua pen, którego widziała tamtego pamiętnego dnia na dole. Miała teraz wra- żenie, że rysując ją, znacznie wykroczyła poza zwykłą próbę oddania fizycznego podobieństwa. Te wpatrujące się w nią oczy, ten lekki, jakby pełen zrozumienia uśmieszek sugerowały istnienie czegoś mrocznego —jakiegoś tajemniczego, skrytego wnętrza, którego istnienia nawet nie podejrzewała, gdy słu- chała tego człowieka. Uniosła głowę i jej wzrok podążył w stronę migoczącego ekranu, który wisiał na ścianie naprzeciw niej. Miała taki zwyczaj, że w czasie pracy nigdy go nie wyłączała, zmniejszała tylko natężenie dźwięku. Jej ciche okno na świat. Obrazy... bardziej wierzyła obrazom niż słowom. W swej naturze były mniej plastyczne, trudniej było nimi manipulować. Jed- nakże obrazy także można było sfałszować albo źle odczytać. Pod tym względem niewiele różniły się od słów. Mimo to wydawało jej się, że ważniejsze jest widzieć niż mówić, aczkolwiek wiedziała także, iż w przyszłości będzie musiała robić i to, i to. Na ekranie jeden obraz gonił drugi. Jej świat popadł w cha- os, wolno rozdzierał się na kawałki, a jednak większość ludzi tdi widziała żadnego związku między tym większym kręgiem spraw a ich małymi, prywatnymi światami ograniczającymi się do pracy i rodziny. Widzieli jedynie migoczący ekran i słyszeli głos oficjalnego komentatora, który mówił im, co mają myśleć. Oddzielone. Te dwa światy były od siebie od- dzielone. A jeśli się spotykały, to zazwyczaj towarzyszył temu wybuch nagłego, oszałamiającego gwałtu, który narzucał zro- zumienie istoty sprawy swym ofiarom, nie wywierając żadnego wpływu na obserwujące to miliardy. Mmoże właśnie to było jej przeznaczeniem. Stać się siłą łączącą, która zjednoczy ten większy świat z tym małym. Może w tym świecie ścian i poziomów, akt i tajemnic, zamaskowa- nych ludzi i obserwujących wszystko kamer, ona właśnie była tym kimś, kto widzi wszystko jasno, kto otwiera teczki doku- mentów, zagląda do zamkniętych gabinetów i opowiada 0 tym, co zobaczył. Tak, ale nie można robić tego otwarcie. Zbyt wielkie wiązało się z tym niebezpieczeństwo. Mówić otwarcie oznaczało opo- zycję, zagrożenie dla tych wszystkich cieni, które kontrolowały ich życia. Nie miała co do tego żadnych złudzeń. Zabiją ją, aby temu przeszkodzić. Hua pen... musi zostać hua pen nowego typu, opowiadają- cym nie stare historie, lecz poruszającym tematy tego wieku 1 tego świata. Wstała, czując, że jej wzburzenie staje się czymś wręcz fizycznym, niczym swędząca skóra, którą chciałoby się po- drapać. Odwróciła się, zrobiła dwa kroki i nagle się zatrzy- mała, patrząc z zaskoczeniem w stronę drzwi. Na progu, ukryty częściowo w cieniu, stał jej ojciec i ob- serwował ją. Odetchnęła głęboko i zapytała: — Jak długo tu jesteś? — Niedługo. — Podszedł do niej, rozglądając się wokół, jakby nigdy przedtem nie był w tym pokoju. — Ja... — Wes- tchnął, popatrzył na nią jeszcze raz, a w jego głosie pojawiły się lekkie tony upomnienia. — Hannah... co ty właściwie robiłaś w moim gabinecie? — Nic. Ja tylko... Ty tylko co? Szpiegowałaś go? Chciałaś coś ukraść z jego gabinetu? — Twoja matka mówi... — Ona nie jest moją matką! — Hannah... Proszę, moja kochana. Ja... Popatrzyła na niego ze zdziwieniem. Jego twarz wykrzywiła się w grymasie bólu, a w kącikach oczu pojawiły się łzy. Głęboko przejęta objęła go ramionami i mocno uścisnęła. — Tato! Tato!... Czy dobrze się czujesz? — Ja... — Poczuła, że drży. — Ja nie mogę ci powiedzieć. Pomogła mu usiąść na krześle, uklęknęła obok i spojrzała mu w oczy. — Nie musisz. Ja wiem. Patrzył na nią osłupiały, powoli rozumiejąc, co chciała przez to powiedzieć. — Czytałam to. — Rozwiała resztkę jego nadziei. — Czy- tałam dokumenty z tej teczki. Wiem, co się dzieje. — I? — Był to raczej oddech niż szept. Przyglądała się przez chwilę jego twarzy, odczytując z niej, jaki był przerażony i zagubiony. Wszystkie jej lęki o niego nagle wezbrały jak fala powodzi. — Aiya — powiedziała cicho, ujmując jego dłonie w piesz- czotliwym geście. — Jak to się stało, że zabrnąłeś tak daleko? Chcę powiedzieć... że nie ma w tobie przecież żadnej bez- względności, prawda? Tyle tajemnic... jak ty się w to wplątałeś? Odpowiedział jej spojrzeniem świadczącym o kompletnym zagubieniu. — Nie wiem. Ja... ja tylko wykonywałem to, czego ode mnie oczekiwano. Tak, pomyślała, i krok po kroku dotarłeś do tego miejsca. — Co my teraz zrobimy? — zapytał jak dziecko pytające matkę, a jego oczy błagały ją o jakąś odpowiedź. — Co my, na litość boską, teraz zrobimy, Hannah? — Musisz zobaczyć się z Li Yuanem — odparła, a lodo- waty strach ścisnął jej serce. —Musisz poprosić o audiencję... i opowiedzieć mu o wszystkim. Chen postanowił wrócić do domu. Kiedy zmęczony, pode- nerwowany i zakłopotany tym wszystkim, co mu się ostatnio przydarzyło, dotarł tam, było kilka minut po siódmej. Za- trzymał się przed drzwiami, zastanawiając się, czy to rzeczy- wiście był taki dobry pomysł. Musiał wziąć prysznic, od- świeżyć się nieco, przegryźć coś i zmienić ubranie, ale to wszystko mógł zrobić w Bremie. Dlaczego tutaj? Nic dobrego go tu nie czekało. Miał się już odwrócić, kiedy przez cienką jak papier ścianę usłyszał dziecięcy okrzyk, który zamienił się w śmiech. Zaraź- liwy chichot sprawił, że serce gwałtownie mu zadrżało. Jak to nic? Ciągle jeszcze były tu jego dzieci. Wystukał szybko kombinację cyfr otwierającą zamek i wszedł do środka. Ch'iang Hsin, której twarz pojaśniała na jego widok, rzuciła się ku niemu. — Tatusiu! Przycisnął ją do piersi, a nagłe wzruszenie zalało go z wręcz obezwładniającą mocą. Jak mógł zapomnieć? Jakie to trucizny krążące w jego krwi sprawiły, że mógł przestać o nich myśleć choćby na chwilę? Przykucnął i spojrzał jej w twarz. — Jak się czuje mamusia? Wzruszyła ramionami, po czym znowu się uśmiechnęła. — Tian Ching uczy mnie szyć! Zrobię ci niespodziankę! Uniósł głowę i zauważył dziewczynę, która stała w drzwiach kuchni i patrzyła na niego. Czy wiedziała? Zastanowił się. Czy z samego wyrazu jego twarzy mogła się domyślić, gdzie był? Odwróciła się i wróciła do swych zajęć. — Gdzie jest Wu i Jyan? — zapytał. — Wu ciągle leży w łóżku, a Jyan jest u przyjaciół — odpowiedziała Ch'iang, ciągnąc lewą ręką jego policzek, jakby chciała sprawdzić, czy jest prawdziwy. — Czy zostaniesz z nami? — Przez godzinę lub dwie — odparł, zasmucony, że tym razem nie może zostać odrobinę dłużej. Następnie ujął ją pod ramiona, podniósł i przeniósł wzdłuż kuchni. Tulił ją do siebie jeszcze przez chwilę, po czym posadził na krześle. — Posiedź tu troszkę z Tian Chi, a ja pójdę zobaczyć mamusię, dobrze? Skinęła głową i uśmiechnęła się do niego. — Dobrze. Zerknął na Tian Ching. — Dziękuję ci — powiedział cicho i odszedł, zanim zdążyła coś odpowiedzieć. Pokój Wang Ti był ciemny i cichy, ale w jednym z naroż- ników widać było migoczące światło, a w powietrzu unosił się lekki zapach spalenizny. Spojrzał na łóżko. Było puste, kołdra odrzucona na bok, a Wang Ti... Wang Ti klęczała na podłodze przed źródłem chwiejnego światła, które wycinało z mroku jej sylwetkę. Poruszając się cicho i ostrożnie, podszedł bliżej. Kiedy stanął nad nią, zauważył, ze jego żona klęczy przed malutką świątynią, taką samą, jak te, które widywał na dolnych po- ziomach. Drzwi były otwarte, ukazując czerwone wnętrze, w którym stał tuzin figurek. Bogowie ogniska domowego, pomyślał. Przed nimi płonęły trzy cieniutkie świeczki, wysy- łając w górę pasemka wonnego dymu. Popatrzył na nią. Oczy Wang Ti były otwarte. Wpatrywała się w jasne wnętrze świątyni, a jej usta... Chen wstrzymał oddech. Jej usta się poruszały. Nagle wyczuł czyjąś obecność i odwrócił się. W drzwiach stała Tian Ching. — Jak długo to jest tutaj? Speszona spuściła głowę. — Dwa dni. Ja... ja myślałam, że to może pomóc. Spojrzał jeszcze raz na Wang Ti, zobaczył, jak wpatruje się w migoczące cienie, i zadrżał. Przez prawie trzy lata nie było w niej niczego, najmniejszego śladu życia, a teraz... Zwrócił się w stronę dziewczyny i pokiwał głową, dziękując jej wzrokiem, po czym ukląkł obok żony i dotknął lewą ręką jej prawej dłoni, która leżała grzbietem do dołu na kolanie. — Jestem przy tobie, Wang Ti — powiedział miękko, słu- chając jej cichego mamrotania. — Jestem tutaj. Szczególnie utkwił mu w pamięci obraz kilku napastników, którzy stali i patrząc prosto w obiektyw kamery, machali rękami oraz uśmiechali się, jakby byli na wycieczce i nie mieli żadnego powodu, by się ukrywać. A tymczasem za ich plecami wielka rezydencja, pełna antycznych mebli i gobelinów, jed- wabnych zasłon i grubych dywanów, płonęła niczym pudełko zapałek, a krzyki jej niewidocznych mieszkańców, zbyt okro- pne, by opisać je słowami, niosły się po całej posiadłości. Zaatakowali tuż po drugiej. O trzeciej było już po wszyst- kim. Dziesięć minut później obudzono Fen Cho-hsiena, który z kolei wyrwał z łóżka Wu Shiha. Nie było żadnych wątpliwości. To był punkt zwrotny — nowy etap w tej podjazdowej „wojnie" z Czarną Ręką. Wu Shih zrozumiał to natychmiast i dlatego zdecydował się przy- jechać tu osobiście, aby zobaczyć wszystko na własne oczy. Ludzie z T'ing Wei spisali się bardzo dobrze. Szybko odcięli wszystkie źródła informacji i przycisnęli kilka stacji środków masowego przekazu, do których dotarły jakieś pogłoski. Utrzymanie tego w tajemnicy będzie jednak bardzo trudne. Opierając się na dawnych doświadczeniach, można z dużą pewnością założyć, że już w porze śniadania na Dole pojawią się ulotki z tryumfalnymi doniesieniami i stamtąd wiadomości dotrą na wyższe poziomy. Należało zatem to wyprzedzić — uderzyć natychmiast na terrorystów i zamienić ich chwilowe zwycięstwo w klęskę. Wu Shih odwrócił się w stronę stojącego obok niego ge- nerała. — Generale Althaus... czy wiemy, skąd przybyła ta grupa? Althaus stanął na baczność i odpowiedział: — Mamy dość dobre informacje, Chieh Hsia. Od godziny śledzi ich specjalny zespół. Jeśli jednak chcemy dostać które- gokolwiek z tych łajdaków, musimy ruszyć natychmiast. Ich terytorium jest bardzo silnie bronione, a to oznacza ciężką walkę o każdy poziom, jeśli nie będziemy mieli po swojej stronie przewagi wynikającej z zaskoczenia. Wu Shih zastanawiał się przez chwilę, po czym skinął głową. — A więc zrób to, generale. Użyj takiej siły, jaką uznasz za niezbędną. Nawet Hei, jeśli będzie to konieczne. Ale dostań ich i uderz z całą mocą. Jeśli mamy jakiekolwiek informacje na temat ich organizacji, działaj w oparciu o nie, nawet gdyby ROZDZIAŁ 12 Najstarsza Córka Woda przeciekała przez zniszczony sufit rezydencji, zbiera- jąc się w wielkich kałużach pośród dymiących zgliszczy wa- lających się po całej podłodze wypalonej sali. Huojen podnieśli czarne od dymu wizjery swoich hełmów i mrużąc zaczer- wienione oczy, przeczesywali rumowisko, szukając dowodów. Nie znaczy to, że jakiekolwiek dowody były tym razem po- trzebne. Wszyscy wiedzieli, kto popełnił te okrucieństwa: było to wymalowane tam, na bramie wejściowej, ponad ciałami dwóch uduszonych garotami wartowników. Wu Shih popatrzył na czarny odcisk dłoni i wzdrygnął się. Huojen wynieśli już z domu kilkanaście ciał, ale ostateczna liczba ofiar była najprawdopodobniej dwa, a może i trzy razy większa. Terroryści Ręki wyciągnęli właściwe wnioski ze swej ostat- niej, nieudanej akcji. Tym razem uderzyli znacznie większą siłą, przeprowadzając jednocześnie, dla odwrócenia uwagi, atak na lokalny posterunek Służby Bezpieczeństwa. Łącznie było ich kilkudziesięciu uzbrojonych w najnowocześniejszą broń ludzi. Po zlikwidowaniu małego oddziału domowej straży pojmali właścicieli oraz ich służbę, zamknęli wszystkich w domu i pod- łożyli ogień w ośmiu różnych miejscach. Potem rozstawili się wokół płonącej budowli, strzelając do każdego, kto ośmielił się zbliżyć do okien. Wu Shih skrzywił się, wspominając. Wszystko, począwszy od utarczki przy bramie, az do ostatnich chwil, kiedy terrory- ści, pokrzykując radośnie i śmiejąc się, uciekali drogą prowa- dzącą do tranzytu, zostało zarejestrowane przez kamerę. 81 nie były jeszcze potwierdzone. Chcę, aby wszyscy zobaczyli, że podjęliśmy zdecydowaną i błyskawiczną akcję. Ja ze swojej strony wystąpię z oświadczeniem, zanim oni będą mieli naj- mniejszą szansę na wygranie tej wojny propagandowej. Tym razem ugryźli więcej, niż zdołają przeżuć. Tym razem drogo zapłacą za swoje zuchwalstwo! — Chieh Hsia! — Althaus rozpromieniony z radości, że dostał tak wyraźne rozkazy, odwrócił się i pospieszył w stronę grupy wyższych oficerów, zamierzając natychmiast przystąpić do wykonywania rozkazu. Wu Shih odprowadził go wzrokiem, po czym jeszcze raz popatrzył na rezydencję. Wcześniej, kiedy ratownicy wynosili ciała ze środka wypalonego budynku, kazał przynieść jedno z nich do siebie. Już chwilę później żałował, że to zrobił. To, co widział przed sobą, w niczym już nie przypominało ludzkiej istoty. Takie bestialstwo, pomyślał i zadrżał, nie mogąc pojąć, jak ktokolwiek mógłby zrobić coś takiego innemu człowie- kowi. Jednakże coś w nim przyjęło z ulgą tę szansę na podjęcie konkretnej akcji — nawet jeśli nie cieszyło go to w takim samym stopniu, co Althausa i jego oficerów. Od prawie dwóch dni rozmyślał nad sprawą Kennedy'ego i nie mógł podjąć żadnej decyzji, a niepewność sprawiała, że był rozdrażniony i niespokojny. W przypadku tej zbrodni nie dręczyły go przy- najmniej żadne wątpliwości. Kennedy... Czytał raport o tym, co wydarzyło się między nim a Leverami. Widział Levera wygłaszającego swoje pełne smutku oświadczenie i zaczął zastanawiać się nad tym młodym człowiekiem. Czy przypadkiem nie pomylił się w ocenie i czy nie powinien raczej obserwować jego, a nie Kennedy'ego? Jednakże nie zmieniało to podstawowej sytuacji. W gruncie rzeczy, jeśli już, to raczej ją pogarszało, gdyż w miarę jak malała popularność Kennedy'ego, znikało także usprawied- liwienie dla jakiejkolwiek akcji przeciwko niemu. — Jeden syn — zasugerował mu Fen Cho-hsien, kiedy przedstawił mu ten problem. — Zabij, panie, jednego z synów Kennedy'ego i zagroź mu śmiercią drugiego, jeśli nie będzie posłuszny. Była to rozsądna rada, ale nawet sama myśl o czymś takim zdała mu się barbarzyństwem. Pomyślał o własnych synach i gdy wyobraził sobie, że traci któregoś z nich, poczuł para- liżującą pustkę w sercu. Jednakże były to barbarzyńskie czasy — ten incydent po- twierdzał to w pełni — i jeśli nie miał stracić kontroli nad sytuacją... — Chieh Hsia... Dowódca huojen stał obok niego z pochyloną głową i cze- kał, aż zostanie zauważony. — Czy wszystko gotowe? — Tak jest, Chieh Hsia. Włożył na głowę ochronny hełm podany mu przez tego człowieka i ruszył w ślad za nim do rezydencji specjalnie przygotowaną ścieżką. Oczyścili tę część domu z myślą o in- spekcji T'anga i postarali się usunąć wszelkie niebezpieczeńs- twa z jego drogi, mimo to obraz zniszczeń, który ukazał się jego oczom, był wciąż straszny. To jest nasza przyszłość, pomyślał, przerażony tym, co widzi. Tak będzie wyglądał cały nasz świat, jeśli nie zacznę działać. Przez chwilę zastanawiał się, czy wezwać Kennedy'ego, by pokazać mu to wszystko i podzielić się z nim swymi obawami. Jednakże już po krótkim namyśle doszedł do wniosku, że nie miałoby to większego sensu. Nawet gdyby Kennedy go zro- zumiał, nie mógłby nic zrobić, miał bowiem związane ręce i dawno już wybrał swoją drogę. Świadczyły o tym wyraźnie propozycje, które przedstawił Izbie. Konfrontacja była nie- unikniona, niezależnie od tego, czy on, Wu Shih, chciał tego, czy też nie, a więc może najlepiej doprowadzić do niej natych- miast. Dziś w nocy, pomyślał, patrząc na popękane, poczerniałe od ognia ściany. Tak... dziś w nocy podejmę decyzję. * * * Emily odwróciła się od wideofonu, podniosła rękę i wezwa- ła swoją sekretarkę, po czym wróciła do przerwanej rozmowy. — Tak jest. Dwanaście minut. Pierwszy raz puścimy to na żywo, a potem powtórzymy cztery razy co godzinę. Na pucołowatej twarzy Beresinera pojawił się grymas nie- pewności. 84 — To będzie bardzo trudne, madame Lever. Jeśli pomiesza pani ich plany, każą sobie słono zapłacić. — Nie dbam o to — odpowiedziała. — Po prostu załatw ten czas. Cztery główne kanały o zasięgu kontynentalnym. I nie próbuj mnie wykiwać, Berry. Jeśli tylko spróbujesz, na pewno się o tym dowiem, rozumiesz? Beresiner westchnął. — A dlaczego miałbym to robić? Proszę uważać sprawę za załatwioną. Zakładam, że ekipa ma przyjechać do pani, tak? Skinęła głową. — W porządku. Proszę mi to zostawić. Skontaktuję się z panią w czasie lunchu, dobrze? — W porządku. — Przerwała połączenie, po czym wy- stukała inny numer. Po chwili ekran znowu pojaśniał, ukazu- jąc twarz pięknej kobiety o charakterystycznych, azjatyckich rysach. Była to Gloria Chung. — Mary? — Glorio... co u ciebie? Mam nadzieję, że nie dzwonię zbyt wcześnie. — Nie, wcale nie. Jestem... jestem po prostu zaskoczona, to wszystko. — Dawno się nie widziałyśmy, prawda? — Tak, to prawda. Co u ciebie? Jak się czuje Michael? Emily uśmiechnęła się w odpowiedzi. — U nas wszystko w porządku. Pomyślałam sobie... że dobrze byłoby znowu cię zobaczyć. Gloria także się uśmiechnęła. — Tak, to mi się podoba. Kiedy? — Może dziś? U nas. — To byłoby wspaniale. Masz na myśli jakąś konkretną godzinę? — Około szóstej przyjedzie do mnie ekipa zdjęciowa... może zatem w czasie lunchu? Mogłybyśmy nadrobić cały stracony czas. — Lunch? — Gloria zastanawiała się przez chwilę, po czym uśmiechnęła się. — Świetnie. To byłoby bardzo miłe. Ale o co chodzi z tą ekipą? Robisz pokaz mody, czy co? Emily odpowiedziała jej tajemniczym uśmiechem. — Można tak powiedzieć. Posłuchaj, opowiem ci o wszyst- kim, kiedy tu przyjdziesz. Może być pierwsza? — To mi odpowiada. — Świetnie. A zatem do zobaczenia o pierwszej. — Do zobaczenia. Odetchnęła głęboko i spojrzała na swoją sekretarkę. — Jill, czy ten raport już do nas dotarł? — Jest tutaj. — Jill podała Emily wielką, brązową kopertę. — Przejrzałaś to? Sekretarka pokręciła przecząco głową. — To dobrze. Może nawet i lepiej, że nie wiesz o knowa- niach Kempa. Jeśli będziesz musiała się dowiedzieć, ja ci wszystko opowiem, dobrze? — W porządku. — A teraz przynieś mi wszystko, co tylko będziesz mogła znaleźć na temat głównych rywali Michaela. I mają to być pełne akta, a nie podsumowania i streszczenia. Przyślij mi także tego specjalistę od żywienia. Daj mi... powiedzmy dzie- sięć minut. Muszę jeszcze przeprowadzić trzy rozmowy. Popatrzyła na młodą kobietę, która pospiesznie ruszyła do swoich zajęć, po czym ponownie zwróciła się w stronę ekranu, czując, że wzbiera w niej uczucie ogromnej satysfakcji. Po- chyliła się lekko do przodu, wystukała kolejny numer na tarczy wideofonu i wyjęła z koperty ręcznie napisany raport. Czeka- jąc na połączenie, przejrzała go pobieżnie i zamyśliła się. A więc starcy myślą, że wygrają. No cóż, jeśli będę miała coś do powiedzenia, nie uda im się! — Eva? — powiedziała, gdy na ekranie pojawiła się twarz o rysach surowej matrony. — Mam coś, co może cię zainte- resować... Kiedy Kennedy wszedł do środka, sala była już wypełniona ludźmi, wśród których wyraźnie dominował nastrój goryczy i gniewu. — Zrezygnuj! — krzyknął ktoś z tylnych rzędów, a inni podjęli ten okrzyk. — Zrezygnuj! Zrezygnuj! Idąc w stronę stołu prezydialnego, rozglądał się wokół siebie. Zauważył, że w oczach, w których jeszcze kilka dni wcześniej widział szacunek i podziw, teraz była tylko pogarda dla niego. Zajął swoje miejsce i spuścił głowę, starając się, by nawet ślad burzliwych i chaotycznych myśli przelatujących mu przez głowę nie ujawnił się na jego twarzy. Decyzja o głoso- waniu nad wotum zaufania dla niego, podjęta tak niedługo po scenie w rezydencji Leverów, była prawdziwym ciosem. Ale może on po prostu był zbyt naiwny. Może już dłużej nie nadawał się na przywódcę PNRE. Przewodniczącym zebrania został wybrany Carl Fisher, re- prezentant z Bostonu i jeden z najstarszych przyjaciół Micha- ela Levera. Kiedy wstał, nawołując do spokoju, Kennedy spojrzał na niego i zauważył, że szczęki tego młodego męż- czyzny były zaciśnięte, jakby przygotowywał się do walki. Dziwne, ale ten widok dodał mu odwagi. Jeśli Fisher opowie się po mojej stronie... — Panowie... —zaczął Fisher, dając podniesionymi rękami znak, że prosi o ciszę. — Gdybyśmy mieli teraz chwilę spo- koju, moglibyśmy wyjaśnić tę sprawę. — Odczekał chwilę, dając zebranym czas na uspokojenie się, po czym odezwał się ponownie, obrzucając wszystkich surowym spojrzeniem: — Pozwólcie, że od razu przejdę do sedna sprawy. Pewna grupa osób spośród tu obecnych wystąpiła z wnioskiem, który postanowiła przedstawić na tym nadzwyczajnym posiedzeniu. Oto jego treść... Wyjął z kieszeni kurtki kartkę papieru, rozłożył ją i od- chrząknął. — W świetle ostatnich wydarzeń, mających istotne znacze- nie dla ogólnej sytuacji Partii Nowych Republikanów i Ewo- lucjonistów, proponuje się, by obecny przywódca partii, repre- zentant Joseph William Kennedy, został usunięty ze swojego stanowiska i odbyły się wybory jego następcy. Fisher wypuścił wzgardliwie kartkę z palców i popatrzył gniewnie na siedzących przed nim mężczyzn. — No cóż. Zanim zaczniemy debatować nad tą sprawą, chciałbym przypomnieć tym z was, którzy mają krótką pa- mięć, naszą historię. Partia Nowych Republikanów została utworzona zaledwie cztery lata temu w Filadelfii. W mniej niż dwa lata stała się ruchem ogólnokontynentalnym, a w wybo- rach do Izby zyskała sobie ogromne poparcie ludności i po połączeniu z Ewolucjonistami zajęła drugie miejsce pośród partii Miasta Ameryka Północna. Czy muszę wam przypomi- nać, że jej założycielem, twórcą programu politycznego i przy- wódcą w tym okresie niebywałego wręcz powodzenia był wspomniany wyżej Joseph William Kennedy? Przerwał, po czym odwrócił się i spojrzał na Kennedy'ego. — Tak... Nie jestem głuchy ani ślepy. Słyszę, co powtarzają środki masowego przekazu, i widzę, co jest napisane w gaze- tach, ale wiem także, że i w przeszłości nasza partia kilkakrot- nie znalazła się pod ogromną presją mediów. Wielu z was może pamięta, co stało się po tym, gdy wygraliśmy pierwszą turę wyborów. Jednakże nigdy, dosłownie nigdy, nie okazaliśmy najmniejszych oznak nielojalnosci wobec siebie, aż do tej pory. Wziął głęboki oddech, wyprostował się i przesunął wzro- kiem po tych, którzy znajdowali się najbliżej niego. — Szczerze mówiąc, uważam, że ten wniosek jest nie tylko bzdurny, ale i obraźliwy w stosunku do wspaniałego człowie- ka... człowieka, bez którego wizji i tytanicznej pracy żad- ne g o z nas nie byłbby dzisiaj w tej sali! Odpowiedział mu głośny aplauz, ale dały się także słyszeć okrzyki protestu i niezadowolenia. — Zanim skończę i otworzę dyskusję, pozwólcie mi jeszcze coś dodać. Podobnie jak wielu z was jestem zasmucony, że mój stary przyjaciel Michael Lever zdecydował się rozstać z nami. Czuję rzeczywiście ogromny żal na myśl o tym, że nasza partia będzie teraz pozbawiona jego pomocy. Jednakże ci z nas, którzy znają Michaela, od dłuższego już czasu zdawali sobie sprawę, że rozstanie z nim jest nieuniknione i nie zaskoczyło nas, że bezpośrednim tego powodem stała się sprawa subsydiów żywnościowych. Michael, jak wielu z tu obecnych może potwierdzić, znajduje się pod coraz większym wpływem swojej żony, Mary, której poglądy są... no cóż, delikatnie mówiąc, sporne. — Przynajmniej jest konsekwentna! — krzyknął ktoś ze środka sali. Fisher uśmiechnął się. — Ja bym to nazwał brakiem elastyczności. Pozwólcie jednak, że skończę. W ciągu kilku ostatnich dni słyszeliśmy sporo krytycznych uwag dotyczących najnowszych zmian w polityce naszej partii. Pozwólcie, że zajmę się przez chwilę tymi zarzutami. Niektórzy z was uważają, że powinniśmy realizować ten sam program dzień po dniu, miesiąc po mie- siącu, rok po roku, niezależnie od okoliczności. Osobiście sądzę, że takie dogmatyczne podejście jest nie tylko głupie, ale i niebezpieczne. Na sali dał się słyszeć szmer niezadowolenia i sprzeciwu, ale Fisher, nie zważając na to, mówił dalej: — Jeśli partia polityczna ma być skuteczna w swych dzia- łaniach, musi wykazać się zdolnością do zmiany, do kwes- tionowania swych nawet najbardziej umiłowanych ideałów i ewentualnej rewizji programu z myślą o dostosowaniu go do tego, co dyktują zdrowy rozsądek i konieczność. — Bzdury! — krzyknął potężny mężczyzna siedzący na prawo od Fishera. — To brzmi jak polityka burdelowa... to podkładanie się Siedmiu i wystawianie tyłków armii! Te słowa wywołały wybuch powszechnego śmiechu, który zatrząsł salą. Fisher zamierzał coś odpowiedzieć, ale Kennedy dotknął jego ramienia i gdy tamten usiadł, sam powoli wstał. Zapanowała cisza. — Panowie... — Kennedy popatrzył na swoich przyjaciół i kolegów, a na jego twarzy, oprócz wrodzonej mu godności, pojawił się smutek. Pokiwał lekko głową, jakby odpowiadając sobie samemu na jakieś zadane w duchu pytanie, i ciągnął: — Być może popełniłem błędy. Możliwe jest, jak twierdzą niektórzy z was... że posunęliśmy się zbyt daleko, zbyt szybko i w trakcie tego zapomnieliśmy o tym, co chcieliśmy osiąg- nąć. — Westchnął i pokręcił głową. — Nie wiem. Może ze- szliśmy z naszej drogi. Jeśli wolą tej partii będzie, bym usta- pił... ' Wzruszył ramionami, a jego twarz wykrzywiła się w gry- masie mówiącym: „niech tak będzie". — Nie! — rozległy się krzyki, dobiegające ze wszystkich stron. — Zostań, Joe! — Dały się jednak także słyszeć głosy domagające się głosowania. Kennedy podniósł rękę, a kiedy zapanowała cisza, zwrócił się do Fishera: — Daj członkom to, czego chcą, Carl. Poddam się ich decyzji. Powiedziawszy to, usiadł i wbił wzrok w swoje zaciśnięte dłonie. Fisher westchnął, po czym wstał i popatrzył na przepeł- nioną salę. — W porządku — powiedział. — Głosujmy. Wszyscy ci, którzy są za wnioskiem, niech podniosą ręce... * * ¦ — Em? Michael zrobił dwa kroki do środka pokoju i zatrzymał się zaskoczony. Wszędzie, gdziekolwiek spojrzał, były biurka i nieznajome kobiety, które obsługiwały telefony oraz komsety albo pracowicie coś zapisywały. — Em? Co tu się dzieje? Emily, która właśnie omawiała coś z dwoma asystentami, odwróciła się i powitała go uśmiechem. — Michael! Co cię zatrzymało? — Ja... — Roześmiał się, podszedł do niej i przycisnął ją do piersi. — Co to wszystko ma znaczyć? I dlaczego nic mi nie powiedziałaś? Odsunęła się odrobinę i pocałowała go w nos. — Chciałam zrobić ci niespodziankę. Poza tym byłeś zajęty. Zmarszczył czoło i spojrzał na nią z udawaną surowością. — A więc? — A więc pomyślałam, że powinnam coś robić. — Co takiego? Spuściła głowę. — Coś pozytywnego. Coś... Zresztą sam zobaczysz. Na dziś wieczór wykupiłam czas antenowy w kilku kanałach. Spojrzał na nią ze zdumieniem. — Czas antenowy? Po co? — Zobaczysz. Roześmiał się, lekko zirytowany. — Czy to wszystko, co zamierzasz mi powiedzieć? Wyda- jesz wiele milionów moich pieniędzy i to ma być całe wyjaś- nienie, które w zamian mam usłyszeć? — Naszych pieniędzy. I tak to będzie wszystko, co usłyszysz. Spoważniał i opuścił głowę. — Nie ma to chyba nic wspólnego z Kennedym, prawda? — Nie bezpośrednio. Spojrzał jej prosto w oczy i zauważył, że przygląda mu się z uwagą. — Muszę to zrobić, Michaelu. Długo o tym rozmyślałam i doszłam do wniosku, że to jedyny sposób. A więc zaufaj mi, dobrze? .__W porządku. Ale po co to wszystko? Roześmiała się. — Nie poddajesz się łatwo, co? — Nie... Aha, tak na marginesie, dziś rano odbyło się głosowanie. — Głosowanie? — Zwołano nadzwyczajne posiedzenie kierownictwa partii w celu przedyskutowania problemu przywództwa. — Nie wiedziałam, że jest jakiś problem z przywództwem. — No cóż, teraz już jest. Parker skontaktował się ze mną. Okazuje się, że głosowali nad wotum zaufania. Kennedy wprawdzie wygrał, ale zaledwie jedenastoma głosami. Popatrzyła na niego ze współczuciem. — Przykro mi. Nie z powodu Kennedy'ego, ponieważ on na to zasłużył, ale z powodu ciebie. Wielu będzie uważało, że to twoja wina, prawda? — Tak sądzę. — No to zignoruj ich. To nie ty nie dotrzymałeś swoich obietnic. I to nie ty głosowałeś za obniżeniem subsydiów. — Tak, to prawda. Mimo to nie potrafię przestać myśleć... Ujęła jego twarz w dłonie i zmusiła go, by spojrzał jej w oczy. — Wyjaśnijmy to sobie, Michaelu. To nie jest twoja wina. Gdybyś myślał inaczej, byłoby to równie absurdalne, jak przepraszanie za to, że zostałeś wtedy wysadzony w powietrze. To nie byłeś ty. Nie rozumiesz tego? To nie byłeś ty. Ale z wyrazu jego twarzy poznała, że był tylko w połowie przekonany. Gloria Chung, za którą podążał mały oddział służących niosących pudełka, paczki i owinięty prezent pachnący róża- mi, przybyła godzinę później. Uścisnęła Emily, po czym odsunęła się nieco, a jeden ze służących zdjął jej płaszcz. — Jestem taka szczęśliwa, że mogłaś przyjść — powiedziała Emily w pełni świadoma kontrastu, jaki obie tworzyły. Gloria była taka wysoka i elegancka, taka kobieca, podczas gdy ona zdawała się być uosobieniem surowości i oschłości. — Nie bądź niemądra — odpowiedziała Gloria, rozgląda- jąc się z zachwytem wokół siebie. Po chwili roześmiała się cicho, ujęła Emily pod ramię i pozwoliła poprowadzić się dalej. — Wiesz, kiedy przyszłam tu po raz pierwszy, miałam osiem lat. To było jakieś wielkie przyjęcie, a ojciec Michaela... no cóż, on już wtedy budził we mnie lęk. Był taki potężny, że przypominał mi olbrzyma z bajki. A Michael... — Uśmiechnę- ła się i ścisnęła dłoń Emily. — Cieszę się, że się pobraliście. Od samego początku wiedziałam, że jesteście dla siebie stworzeni. Emily spuściła wzrok i uśmiechnęła się. — Michael powiedział mi o tym. Wygląda na to, że jestem twoją dłużniczką. — Bzdura! Powinnaś już na tyle znać Michaela, by wie- dzieć, że nic nie jest w stanie skłonić go do zrobienia tego, czego nie chce. Małżeństwo z tobą... trzeba go było tylko lekko popchnąć, to wszystko! — Może i tak... ale dwa miliony yuanów. To był doprawdy niezwykły prezent ślubny! Gloria nagle spoważniała i odwróciła wzrok. — Gdyby to nawet miało być dziesięć razy więcej, i tak pomogłabym Michaelowi. Wiesz przecież o tym, prawda? Emily przytaknęła. — Wiem. To dlatego jesteś teraz tutaj. Gloria zatrzymała się, zmarszczyła czoło i spojrzała na nią ze zdziwieniem. — Co... pieniądze? Ty, najbogatsza kobieta w Ameryce Północnej... ty chcesz ode mnie pieniędzy? Emily roześmiała się. — Nie. Nie tym razem. Ale potrzebuję twojej pomocy. — Ty? — Tak jest. Tym razem nie chodzi o Michaela, ale o mnie. Jest coś, co muszę zrobić i jeśli mi to wyjdzie, będę po- trzebowała pomocy, by to wszystko rozwinąć. Pomyślałam sobie, że może będziesz chciała wziąć w tym udział. — Uśmie- chnęła się i uścisnęła ramię Glorii. — Ale chodźmy dalej. Porozmawiamy o tym podczas lunchu. * * * Kemp leżał na plecach, a młodsza z dziewcząt ujeżdżała go wolno, cudownie, podczas gdy druga klęczała za jego głową i pieściła mu szyję oraz brzuch. Jej nagie, ciepłe uda naciskały lekko na jego ramiona, a malutkie piersi muskały mu policzki i włosy. Był już bardzo bliski orgazmu i kiedy poczuł jego pierwsze dreszcze, przyciągnął ją do siebie, jęknął i wbił zęby w to miękkie, delikatne ciało, a krzyki dziewczyny spotęgo- wały jeszcze falę rozkoszy, która go zalała. Później, kiedy odpoczywał, obserwując wielki ekran stojący w narożniku pokoju, poczuł, że przenika go dreszcz zadowo- lenia. To była jedna z tych dobrych stron dojrzałego wieku. Nie miało się już żadnych złudzeń co do świata, a więc i żadnych zahamowań. Jeśli człowiek czegoś chciał, brał to i nie czuł najmniejszych wyrzutów sumienia. Gdyby tylko wiedział to wszystko przed laty, gdy był młodszy. Mieć taką władzę i tę wiedzę! Odwrócił się, popatrzył na młodszą z dziewcząt, która opatrywała swoją przyjaciółkę, i uśmiechnął się. Obie były bardzo dobre i hojnie je nagrodzi. W gruncie rzeczy po tym, co się stało wcześniej, być może stać go będzie na to, by wykupić je od Madame i umieścić w swojej rezydencji. W koń- cu nieczęsto spotykało się teraz takie posłuszne i nie narze- kające na nic dziewczyny. Kiedy reklama pojawiła się ponownie na ekranie, podniósł się i zaczął ją oglądać uważniej niż poprzednio. — Cudownie... — wymruczał, zacisnął prawą dłoń w pięść i uderzył nią w lewą. — Cholernie cudownie... Plan, który wprowadził w życie w czasie posiedzenia rady nadzorczej, powiódł się w stopniu wykraczającym poza jego najśmielsze marzenia. Michael Lever nie tylko zaakceptował ideę dalszego działania Instytutu, ale nawet ją rozwinął. Przez ostatnie dwie godziny reklamy, które zapowiadały start nowe- go projektu Nieśmiertelność 3000, ukazywały się na czterech różnych kanałach. Dodatkowo z własnych źródeł w Instytucie dowiedział się, że Lever się zgodził na szeroki program inwes- tycyjny: pakiet finansowy, który, chociaż obecnie wygląda zupełnie rozsądnie, w przyszłości spowoduje upadek ImmVa- cu. Było to dla Kempa całkowicie pewne, wiedział bowiem, że już teraz Lever rzucał na rynek duże sumy pieniędzy, próbując bronić słabnącej pozycji giełdowej swej kompanii. — M a m cię — powiedział rozradowany. — Mam cię, do cholery! Zaledwie godzinę wcześniej zadzwonił do niego człowiek Fairbanka, Jackson, z informacją, że jego pracodawcy są ogromnie zadowoleni z tego, co on, Kemp, zdziałał do tej pory, i że premia została już przekazana na jego konto. Teraz nadchodził czas na uruchomienie drugiej fazy planu — na rozpoczęcie długiego, starannie przygotowanego procesu wy- niszczającego, który w ciągu sześciu miesięcy powinien upo- korzyć Levera i na zawsze zniszczyć wszystkie nadzieje mło- dych ludzi. Wstał i popatrzył wokół siebie. Kiedy to ostatnio czuł się tak dobrze, jak teraz? Kiedy to życie niosło ze sobą aż tyle obietnic? Nigdy. A kto wie... kiedy będzie już po wszystkim i zaczną się dzielić resztkami wielkiego imperium ImmYacu, może kupi udział w Instytucie i zafunduje sobie tę nową kurację. Zyć wiecznie... nie wierzył, by to było możliwe... ale dodatkowe dwadzieścia, trzydzieści, a może nawet i czterdzie- ści lat warte było zachodu. — Trochę szampana! — krzyknął, czując się wspaniale. — Napijemy się teraz trochę szampana, dobrze, dziewczęta? A potem? Potem weźmie jeszcze raz tę starszą. Może tym razem zrobi to od tyłu, gdy ona będzie pieściła tę młodszą. Uśmiechnął się, przyglądając się młodszej, która pobiegła, by wypełnić jego polecenie. Podszedł do starszej i usiadł obok niej. Przez chwilę głaskał opuszkami palców ranę dziewczyny, po czym chwycił ją za kark i przycisnął jej głowę do swego podbrzusza. Stary... kto mówi, żejestem stary? * * * Steiner stał tam w milczeniu, czekając, aż jego gospodarze obejrzą pilną holo-wiadomość, która właśnie nadeszła. Przy- glądał się migoczącym obrazom, nie rozumiejąc podniecenia swych gospodarzy, gdyż jego nienawiść do Michaela Levera przesłaniała mu wszystko, co nie dotyczyło powodu, dla któ- rego tu przyszedł. Kiedy jednak starcy zwrócili się w jego stronę, zauważył wyraźną zmianę w ich zachowaniu, jakby te nowe wieści sprawiły, że nagle stali się bardziej skłonni do przyjęcia jego planu. — No cóż... — zaczął z uśmiechem Fairbank, kiwając przy tym głową. — Myślę, że wyrażę zdanie nas wszystkich, mó- wiąc, że jestem zainteresowany. W rzeczywistości nawet bar- dzo zainteresowany. Czy... czy omawiał pan to już z kimś innym? Steiner pokręcił przecząco głową. __Przyszedłem prosto do was, panie Fairbank. Wiem, jak bardzo panowie nienawidzicie Levera. Egan pochylił się lekko do przodu. — Nienawiść, to być może zbyt wielkie słowo, panie Stein- er. Niechęć... nieufność... może pogarda. Ale postąpił pan dobrze i jesteśmy panu wdzięczni. Bardzo wdzięczni. Zostanie pan wciągnięty na listę płac NorTeku z tą samą co poprzednio pensją. Oczywiście otrzyma pan także znaczną, jednorazową premię. Steiner uśmiechnął się. — Dziękuję, panie Egan. A co z...? — Z pańskim planem? — przerwał mu Fairbank. — To niech pan już nam zostawi, panie Steiner. Natychmiast się tym zajmiemy. Zorganizujemy cały zespół, którego zadaniem bę- dzie opracowanie wszystkich szczegółów. Steiner spuścił głowę. Miał nadzieję, że w najgorszym wy- padku wspomogą go finansowo albo pozwolą mu zebrać własny zespół spośród ich pracowników. Przełknął ślinę, pró- bując ukryć rozczarowanie, po czym się ukłonił. — Dziękuję panu, panie Fairbank... panowie. — Dobrze — odparł Fairbank. — Może pan odejść. Kiedy zniknął za drzwiami, Fairbank rozsiadł się wygodnie w swoim fotelu, złożył palce obu dłoni i popatrzył na przy- jaciół. — Tego jeszcze, kurwa, było nam potrzeba, co? Jakiś myślący kutasem, żądny zemsty dupek srający na nasze naj- lepsze plany. — Chcesz, aby został zabity? — zapytał Egan, podnosząc brew. — Och nie... — Fairbank pokręcił głową. — Może jakiś wypadek... nawet fatalny wypadek... ale zabity? Nie... Roześmiali się. — Nie — ciągnął Fairbank. — Prędzej pozwoliłbym się zerżnąć temu gnojkowi, niż przyjął jego wariacki pomysł. Ostatnią rzeczą, jakiej chcemy, to zrobić z Michaela Levera męczennika. Możemy go zniszczyć w inny sposób. Mówiąc zaś o tym... — Mówiąc zaś o myślących kutasem dupkach — przerwał mu Chamberlain, który dłuższy czas milczał — to czy ufasz Kempowi, John? Chcę powiedzieć, że on także nie stroni od cipek. Fairbank wzruszył ramionami. — Może. Nie ma w tym nic złego. Problem zaczyna się dopiero wtedy, gdy mężczyzna traci wszelkie proporcje. Jak ten Steiner. — Uśmiechnął się w zadumie. — Czy nie chcie- libyście tego zobaczyć? Nie przepadam szczególnie za Leve- rem, ale to było mistrzowskie posunięcie, prawda? Przenieść po fabryce gołego, przywiązanego do własnego biurka faceta. Cudowne! Cholernie wspaniałe! — Mówiono mi, że jest kaseta z zapisem tego wszyst- kiego — wtrącił Green, mrużąc oczy. — Jeden ze strażników był na tyle bystry, że włączył kamerę. Jeśli chcecie, każę mojemu człowiekowi w ImmVacu, by zdobył dla nas kopię. Fairbank wyszczerzył zęby w uśmiechu. — Chciałbym. Jego twarz! Chciałbym tylko zobaczyć jego twarz! Nic dziwnego, że chce śmierci Levera. — A ty nie chciałbyś? — Być może. Ale z drugiej strony nigdy nie złapałbyś mnie pieprzącego własną sekretarkę na własnym biurku. Egan uśmiechnął się. — A gdzie ją pieprzysz, John? — To nie twoja sprawa! Chamberlain odchrząknął i przerwał im te przekomarzanki. — Mniejsza z tym... mówiłeś coś, John. O Kempie. — Kemp... — Fairbank zastanawiał się przez chwilę. — Jasne. Ufam mu. Przez wiele lat był dla nas dobrym kontak- tem. Dostarczył nam wielu ważnych informacji. — Czy nie sądzisz, że ktoś mógłby go przekupić? Chodzi mi o to, że gra ważną rolę w tym wszystkim. Sporo od niego zależy. Gdyby Lever go podkupił... Fairbank pokręcił głową. — Kempa interesuje forsa, to oczywiste. Kogo nie inte- resuje? Ale łapówka, szczególnie od Levera... Nie. On jest pewny. Gwarantuję. Poza tym taki człowiek jak Kemp może grać tylko po jednej stronie i to jest nasza strona. „Stary" Lever przez połowę jego życia pomiatał nim i traktował jak gnojka. Zawsze będzie o tym pamiętał. Tak jak pamiętalibyś- my o tym ty albo ja. Tak więc zapomnij o Kempie. On jest w porządku. Skoncentrujmy się na innych sprawach... na obszarach, w których naprawdę jesteśmy wrażliwi. — A jakie to obszary? — zapytał z zainteresowaniem Egan. — Myślałem, że jesteśmy wszędzie solidnie zabezpie- czeni. — Na przykład te złe wierzytelności w naszym afrykańskim handlu — odpowiedział Fairbank, kierując ich rozmowę z po- wrotem na interesy. — Jak już mówiłem, zanim nam przer- wano... * * * Tłum zebrany na środku Promenady wpadł w szał. Było już wiele ofiar śmiertelnych i wyglądało na to, że zamieszki zamienią się w rozruchy na pełną skalę. Sklepy, które nie zostały w porę zamknięte, były rabowane, ich szyby wysta- wowe rozbijane. Kapitan Służby Bezpieczeństwa przykucnął za wzmocnioną barierką blokującą główną drogę do tranzytu międzypoziomowego i krzyczał gorączkowo do mikrofonu ręcznego komsetu: — Przyślijcie mi wsparcie! Natychmiast! Oni tu wszyscy powariowali! W pewnym momencie dał się słyszeć przenikliwy zgrzyt, a potem jeden z wielkich segmentów oświetlających pękł z hukiem, zasypując chodniki deszczem odłamków. Kapitan wystawił głowę ponad parapet i rozejrzał się. Jeśli ktoś tego nie przerwie, w niedługim czasie ciemności ogarną całą Pro- menadę. Zawsze myślał, że tych segmentów oświetlających nie można zniszczyć, ale tamci zdobyli coś, co rozmiękczało lód i sprawiało, że stawał się kruchy, i pryskali tym wszędzie, gdzie się tylko dało. W ścianach i podłogach pojawiały się dziury, kable kurczyły się i kto wie, jakie jeszcze inne uszko- dzenia... Zauważył dwóch ludzi, którzy przeskakiwali z jed- nego segmentu na drugi, czepiając się bez widocznego lęku elementów sufitu znajdującego się pięćdziesiąt ch 'i ponad jego głową. Czarna Ręka, pomyślał; pieprzona Czarna Ręka. Nie mógł jednak nic zrobić. Gdyby ich zestrzelił, sam wystawiłby się na strzał. A mając zaledwie dwa tuziny żołnierzy do powstrzymania pięciu tysięcy szalejących ludzi, nie chciał do- datkowo pomniejszać swoich szans. Komset zapiszczał nagląco. Włączył odbiór i popatrzył na malutki ekran. Tym razem pojawiła się na nim twarz majora Seymoura, jego dowódcy. — Kapitanie Wells? Co tam się, do diabła, dzieje? Wells pochylił głowę, chroniąc ją przed ulewą odłamków lodu, która runęła na barierę. — Mieliśmy tu kilka wypadków śmiertelnych, panie majo- rze. To jakaś niesamowita sprawa. Załatwiono niektórych z lokalnych rozrabiaczy. Wydaje się, że okaleczono ich ciała. Sprawa wyszła na jaw i wszyscy tu kompletnie powariowali. Tłumy grabią i palą sklepy. Jakby tego było mało, dorwali się jeszcze do jakichś chemikaliów, które przeżerają lód. — Niszczą lód... — Major odwrócił się, rozmawiał z kimś przez chwilę, po czym ponownie spojrzał na Wellsa. — W po- rządku. Wyślę do was kilku ludzi. Mamy jednak bardzo mało rezerw. Ta operacja przeciw Czarnej Ręce... — Wes- tchnął. — Jasna cholera... pożeracze lodu, co? Tego nam jeszcze brakowało! — Panie majorze? — Słucham, kapitanie. — Mam tu aresztanta, panie majorze. Wyciągnąłem go z tego zamieszania, zanim tamci się zorientowali. — Aresztant? — Tak jest, panie majorze. Nie chce zbyt dużo mówić, ale trochę udało mi się z niego wyciągnąć. Twierdzi, że pracuje dla człowieka o nazwisku Kemp. To ktoś z Pierwszego Po- ziomu. Kiedy złapaliśmy naszego więźnia, znaleźliśmy przy nim coś dosyć przerażającego. — Co to było? Wells przełknął ślinę. — Zapieczętowany worek pełny obciętych penisów. — Co takiego? Czy zrozumiałem pana właściwie, kapi- tanie Wells? — Obawiam się, że tak, panie majorze. Ten człowiek twier- dzi, że płacą mu za nie. — Cholera! Jak pan myśli, co to ma być? Jakiś rodzaj delikatesów? Czy ten Kemp prowadzi restaurację? __ Nie wiem, panie majorze. System komputerowy tu na dole zupełnie padł, a więc nie mogłem niczego sprawdzić... — Kolejny wielki segment oświetleniowy rozpadł się z hukiem. Cienie pogłębiły się. — Och, i panie majorze... niech się pan lepiej pospieszy z tym oddziałem wsparcia. Jeśli nie dotrą tu szybko, znajdziemy się w całkowitych ciemnościach! — Słusznie! Już ruszają. Wells... — Słucham! — Pilnuj tego skurwiela, dobrze? Chcę się dowiedzieć, co kombinuje ten Kemp... Przesyłkę dostarczono tuż po czwartej. Gloria już poszła, a Michael odpoczywał po swoich popołudniowych ćwicze- niach. Pewna tego, że jest sama, Emily zaniosła małą paczkę do swojego gabinetu i rozpakowała ją. Usiadła za biurkiem i przejrzała kasetę, oceniając to, co dostała za swoje pieniądze. Godzinę później wciąż jeszcze tam siedziała, kiedy nagle zdała sobie sprawę, że ktoś wszedł do pokoju. Obejrzała się i zauważyła Michaela, który stał tuż za nią. — Co to jest? — zapytał, wskazując głową na unierucho- miony na ekranie obraz. — Naprawdę chcesz wiedzieć? — Obiecaliśmy sobie nie mieć żadnych tajemnic... Pochyliła się, cofnęła kasetę o dziesięć minut i uruchomiła maszynę. Wydał z siebie cichy okrzyk zaskoczenia. — Pornografia? Oglądasz pornografię? Ale w momencie, gdy na ekranie pojawiła się twarz męż- czyzny, zrozumiał. — Cholera! Skąd to masz? Cofnęła kasetę jeszcze bardziej i pokazała mu ten fragment, gdy Kemp rozmawiał z Jacksonem, po czym znowu zatrzy- mała obraz. — Trochę sobie porozmyślałam — zaczęła, odwróciwszy się w jego stronę. — I zadałam sobie pytanie, którzy z naszych współpracowników są w stanie najbardziej nam zaszkodzić. A potem, kiedy już przygotowałam listę, wynajęłam zespół detektywów i oni dowiedzieli się, gdzie ludzie z mojej listy spędzają swój wolny czas. Hotele, kluby sportowe i inne podobne miejsca. I wiesz, czego się dowiedziałam? Dowiedzia- łam się, że Kemp ostatnio złożył wizytę w Hsienie Denver. A wiesz, kto mieszka w Denver? — Fairbank. — Słusznie. I nie tylko on. W wyniku krótkiego dochodze- nia wyszło także na jaw, że nasi pozostali główni rywale również byli w tym czasie w Denver: Green z RadMedu, Egan z NorTeku i Chamberlain z WesCorpu. Dziwny zbieg okolicz- ności, nie uważasz? Tak więc pokopałam trochę głębiej i do- wiedziałam się, jak nasz przyjaciel Kemp spędza swój wolny czas. To jest właśnie to. Nieletnie dziewczęta i tajemnicze machinacje. Jackson jest wolnym strzelcem. Pracuje na własne konto. Ostatnio jednak podpisał kontrakt z kompanią o na- zwie VasChem. Można by pomyśleć, że nie ma w tym nic podejrzanego, tylko że VasChem jest zależna od HygGelu, który z kolei jest częściową własnością... — AmLabu. Skinęła głową. — Wiedziałeś? — Nie. Po prostu zgadłem. A więc Kemp pracuje dla naszych przeciwników. — Westchnął ciężko. — Cholera! Ni- gdy nie lubiłem tego człowieka, ale nigdy nie przypuszczałem... Oderwał wzrok od ekranu i spojrzał na Emily. — Co teraz zrobimy? Pokażemy mu to wszystko? — Nie. Poczekamy — odpowiedziała i wyłączyła ekran. — I będziemy gromadzić dowody. Teraz już wiemy, prawda? Starcy. Jesteśmy w stanie wojny ze Starcami, Michaelu. I oni zrobią wszystko, dosłownie wszystko, by nas zniszczyć. — No dobrze... a teraz chcę wiedzieć, w co pan, do kurwy nędzy, gra, Shih Kemp? Osłupiały Kemp poruszył parę razy ustami, nie mogąc wydobyć z siebie ani słowa. — Ja... ja nie rozumiem, majorze Seymour. Przychodzi pan tutaj... i zaczyna od obrażania mnie! Nie rozumiem tego... po prostu nie rozumiem! — Gówno prawda! — Seymour rzucił mu pełne wściekłości spojrzenie, a potem wskazał stos mięsnych odpadków, które rzucił na stół. — Chcę wiedzieć, co się dzieje... dlaczego płaci pan bandzie szakali za to, że włóczą się na dole i obcinają kutasy wszystkim, którzy im się nie spodobają! Przez pana musiałem wysłać tam dodatkowe oddziały, które i tak mają kłopoty z utrzymaniem spokoju. To jakaś pieprzona rzeźnia! Jeśli stracę choć jednego człowieka... dosłownie jednego... zapłaci mi pan za to. — To nie ma ze mną nic wspólnego. Jak już powiedzia- łem... — To tłumaczenie zachowaj sobie dla sądu, przyjacielu. Ja mam podpisane zeznania dwóch ludzi siedzących obecnie u mnie w areszcie, którzy przysięgają, że zostali zatrudnieni przez ciebie. Kemp prychnął z oburzeniem. — Nawet gdyby miał pan to wytatuowane na jajach, to i tak nie ma to dla mnie żadnego znaczenia, majorze Seymour! Dopóki nie przedstawi pan dowodu — prawdziwego do- wodu, a nie słów jakichś brudnych liumangl — że byłem w jakiś sposób związany z tym... z tą odrażaj ącą jatką, prosiłbym uprzejmie, aby swoje oskarżenia zatrzymał pan dla siebie. Jeśli pan tego nie posłucha... no cóż, wtedy z prawdziwą przyjemnością pozwę pana do sądu i zedrę z pana ostatnią koszulę! Seymour roześmiał się chłodno. — Niech pan uważa, komu pan grozi, Shih Kemp. Żyjemy w bardzo trudnych czasach. Zgodnie ze specjalną procedurą mam prawo aresztować każdego, ko wyda mi się podejrzany o podburzanie do nieposłuszeństwa władzom. Sądzę, że pański przypadek można tak interpretować, nie uważa pan? — Pan mi grozi, majorze? Seymour cofnął się o krok i pokręcił głową. — Nie. Ja tylko pana ostrzegam. Jeśli coś takiego się powtórzy, rzucę się na pana jak mucha na gówno. Moja praca jest wystarczająco trudna bez tych dodatkowych problemów, które pan stwarza, rozumiemy się? A więc niech pan da spokój. Cokolwiek by pan chciał osiągnąć, niech pan sobie to odpuści, dobrze? To moje ostatnie słowo. Kemp otworzył usta, ale kiedy uświadomił sobie, co powie- dział major, zamknął je i skinął głową. — Dobrze. Cieszę się, że się zrozumieliśmy. To... to świń- stwo, które tu leży... niech pan z tym zrobi, co pan chce. Ale na tym koniec. Chyba że chce pan mieć ze mną do czynienia. A następnym razem... — Rozumiem. — Świetnie. W takim razie żegnam pana, Shih Kemp. I życzę panu smacznego! Kemp odprowadził wzrokiem oficera, zastanawiając się, co tamten miał na myśli. Podszedł do wideofonu i wystukał specjalny numer, który został mu podany z myślą o takiej sytuacji. Po chwili przerwy na ekranie pojawiła się twarz jego roz- mówcy. — Generale Althaus... — zaczął Kemp, pochylając głowę w pełnym szacunku ukłonie. — Proszę o wybaczenie, ale nasz wspólny przyjaciel powiedział mi, że w razie jakichkolwiek kłopotów mogę się z panem skontaktować... * * * Wu Shih stał na wysokim, kamiennym balkonie swojego pałacu i patrzył na Ogród Manhattanu. Niebo było jeszcze idealnie błękitne, ale w ciągu godziny pociemnieje. Słońce zeszło już nisko nad odległym Miastem, a większość ogrodu, który miał pod sobą, tonęła w cieniu. Przyjemny, wieczorny wiaterek wiał od wschodu, niosąc ze sobą zapach kwiatów, a dochodzący z dołu krzyk srok wzbijał się w górę, dziurawiąc ciszę. Wyciągnął szyję, podniósł rękę i zaczął masować zmęczone mięśnie karku. W pewnej chwili usłyszał ciche kroki za sobą, po czym poczuł, że jego ręka została delikatnie odsunięta, a jej miejsce zajęła inna, wyraźnie bardziej wprawna w masażu. Wiedział, że to przyszła jego pierwsza żona, Wei-kou. — Pięknie tu, prawda? — wyszeptała miękko do jego ucha. Uśmiechnął się. — Mój ojciec mawiał, że jest to najwspanialszy widok na świecie. Całkowicie się z nim zgadzam. Są takie dni, kiedy wydaje mi się, że nie potrafiłbym już znosić dłużej tego wszyst- kiego bez tych cichych ścieżek i zakątków. A także bez moich żon... — dodał, zwracając się w jej stronę. __Wyglądałeś na zmartwionego. Pomyślałam... __Wszystko w porządku, Wei-kou. Te kilka ostatnich dni miałem bardzo dużo pracy, ale teraz... teraz najgorsze już minęło. Podniósł rękę, pogładził delikatnie jej policzek, po czym przycisnął jej głowę do piersi. __Musi ci być ciężko, kiedy tak się zachowuję. — Nie narzekam, mój mężu. — Tak... A jednak czujesz się zaniedbywana, prawda? — Nie... Roześmiała się cicho, uświadomiwszy sobie, że chciała po- wtórzyć ostatnie słowa. Uniosła głowę i spojrzała na niego. Objął ją ramieniem, odwrócił się i znowu zwrócił wzrok na rozległy, tonący już w półmroku ogród. W tym miejscu stało kiedyś największe miasto Hung Mao — wyspiarska forteca, świątynia ich ekonomicznej dominacji, bijące serce sześćdzie- sięciu dziewięciu stanów Imperium Amerykańskiego. A jednak miasto to upadło. Jego prapradziadek jednym uderzeniem zmiótł je do morza i na zwolnionym w ten sposób miejscu zbudował ten ogród — Ogród Najwyższej Elegancji. W rze- czywistości był to raczej zespół ogrodów, kopii wspaniałych pierwowzorów z Suchow, Wushi, Shanaghaju i Pei Ch'in, ale gdy patrzyło się na nie z góry, łatwo można było odnieść wrażenie, że jest to jednolita całość — jego „Zielony Sen", jak to czasem nazywał. — Posłuchaj — odezwał się. — Czy słyszysz krzyk sroki? Uśmiechnęła się w odpowiedzi. — Jej głos to dobry omen, mężu. Może przyleci tutaj i usiądzie na twojej głowie... Roześmiał się, wspominając tę opowieść. Zgodnie z nią Nurhaci, założyciel wielkiej dynastii mandżurskiej, uciekał właśnie przed swoimi wrogami, kiedy nadleciała sroka i usia- dła mu na hełmie. Jego prześladowcy, widząc to, przerwali pościg, a Nurhaci, z wdzięczności dla ptaka, ogłosił go świętym. Uścisnął jej ramię, a uczucie szczęścia, które go ogarnęło, przesłoniło tylko na chwilę wspomnienie ostatnich wypadków. — Potrzebujemy jej jajek, by leczyć naszych chorych, prawda? Odepchnęła go delikatnie. — Za dużo bierzesz na siebie, mężu. Nie możesz sam zrobić wszystkiego. — Być może. Ale przecież jestem ich ojcem, Wei-kou. Jeśli ja nie będę się o nich martwił, kto to zrobi? — Tym razem niech martwią się twoi słudzy. Masz przecież kanclerza, prawda? Niech on przejmie na siebie część twojego ciężaru. Weź przykład z Li Yuana, który tak właśnie postąpił z Nan Ho. — Li Yuan pracowałby więcej, gdyby nie rozpacz, która go przygniata. Stracił trzy żony. Gdy pomyślę o tym, że mógłbym stracić chociaż jedną z was... —Uścisnął ją czule. — No cóż... lepiej się nad tym nie zastanawiać. Wejdźmy do środka. Popatrzyła na niego ze zdziwieniem. — Nie chcesz zobaczyć zachodu słońca, mężu? Wu Shih pokręcił przecząco głową. — To był bardzo ciężki dzień, moja kochana, a ja nie staję się coraz młodszy. Najlepiej będzie, jeśli udam się na spoczy- nek... Odwrócił się, usłyszawszy za sobą jakiś dźwięk, i zmarszczył czoło. W sklepionych na kształt łuku drzwiach stał z po- chyloną głowę jego ochmistrz Wewnętrznych Komnat, Pao En-fu. — O co chodzi, mistrzu Pao? — Chieh Hsia... kanały środków masowego przekazu po- dały właśnie pewną wiadomość. Pomyślałem sobie, że może to cię zainteresować, panie. Wu Shih poklepał lekko żonę po ramieniu i powiedział: — Wybacz mi, Wei-kou. Przygotuj mi łóżko. Przyjdę, kie- dy będę mógł. Skinęła głową i odeszła. Chwilę później ruszył śladem Pao En-fu do górnego gabinetu. Solidne, zrobione z drewnianych listewek żaluzje były już zaciągnięte na oknach, a znajdujący się po drugiej stronie pokoju wielki ekran, włączony. T'ang stanął przed nim, zalany światłem, które zdawało się spływać z jego otulonej jedwabnym płaszczem postaci. To była żona Levera. Zmarszczył czoło na jej widok, po czym dał sygnał, by wzmocniono dźwięk. Miała na sobie dziwne, surowe ubranie, które wyglądało jak strój żałobny, a jej włosy były znacznie krótsze, niż je pamiętał. Słuchał jej przez chwilę, a następnie odwrócił się i popatrzył na Pao En-fu. __ Cofnij taśmę. Chcę tego posłuchać od początku. Obraz zmienił się prawie natychmiast i nagranie ruszyło od początku. — Czy to jest fragment wiadomości, mistrzu Pao? — Nie, Chieh Hsia. Wygląda na to, że madame Lever wykupiła czas antenowy. Czy mam się dowiedzieć czegoś więcej? Wu Shih skinął głową i odprawił go, po czym skupił uwagę na nagraniu. Przez chwilę ekran był czarny. Potem rozległ się dźwięk dzwonu i w samym środku ciemności pojawiła się słaba po- świata. T'ang dopiero po chwili zrozumiał, co to było. Lampa. Zbliżająca się lampa. Migoczący krąg światła, który ją ota- czał, ukazywał długi, bogato ozdobiony korytarz, o ścianach udekorowanych gobelinami oraz starymi obrazami. Lampę trzymała Mary Lever, której rysy w tym oświetleniu zdawały się jakby wyrzeźbione z mroku. Tang, wyraźnie poruszony, pokiwał głową. Kiedy zbliżyła się do kamery, zatrzymała się i patrząc prosto w obiektyw, postawiła lampę na stoliku. — Chodźcie — powiedziała, wzywając gestem ręki kame- rę. — Musimy porozmawiać. Wu Shih poczuł przebiegające mu po grzbiecie ciarki. Robi potężne wrażenie, pomyślał, obserwując obrazy przekazywane przez kamerę, która podążyła za kobietą w ciemność, a potem w nagłą, zaskakującą jasność malutkiego, otoczonego murem ogrodu. To była iluzja... oczywiście... ale na chwilę dał się nabrać. Obraz zdawał się tak rzeczywisty, tak naturalny... Odwróciła się. Za jej plecami widać było jabłoń. Korona drzewa była wręcz jasna od liści, a gałęzie uginały się pod ciężarem owoców. Pod stopami kobiety, nagimi stopami, co uświadomił sobie ze zdumieniem, rozciągał się dywan trawy w kolorze soczystej zieleni. Miała na sobie brązową szatę. Brąz jesieni i żałoby. — Znacie mnie — zaczęła, jakby zwierzając się kamerze. — Przynajmniej znacie moją twarz. Wiecie, że nazywam się Mary Lever i że mój mąż, Michael, został prawie zabity przez ¦ Starców, którzy rządzą naszym Miastem. Teraz jednakże mój mąż, dla odmiany, jest bogaty i potężny, a więc i ja jestem bogata. Tak przynajmniej mogłoby się zdawać, prawda? Odwróciła się, zerwała jedno z jabłek, po czym zbliżyła je do kamery, aby każdy mógł je zobaczyć. Połyskiwało w pro- mieniach fałszywego dnia, świeże, doskonale ukształtowane: ideał jabłka. — To drzewo jest moje, podobnie jak i jego owoce. Mogę je jeść, kiedy zechcę, a i tak urosną nowe, taki jest bowiem porządek natury. Jednakże nie wszystko jest w porządku. Ja mam wystarczająco dużo, więcej niż wystarczająco, by się wyżywić, podczas gdy inni nie mają nic. Muszę zatem budo- wać ścianę, aby się od nich oddzielić. Cały świat ścian. Popatrzyła w dół i w tym samym momencie jabłko, które trzymała w dłoni, zmieniło się w małą czaszkę, czaszkę dziecka. — Nasz świat umiera — ciągnęła. — Z góry, z miejsca, w którym stoję, wydaje się zdrowym organizmem, ale drąży go choroba. Jabłko gnije od środka. Wu Shih zadrżał. Stojące za nią drzewo zmieniło się. Jego liście były teraz brązowe i uschnięte, a owoce rozdęte, przeżar- te przez robaki. Trawa pod jej stopami wyglądała na dawno już zgniłą, a oświetlenie stało się wyraźnie nienaturalne. — Żyjemy w świecie obarczonym skazą — mówiła dalej, podczas gdy kamera robiła zbliżenie jej oczu, jej silnie wycię- tych, pięknych ust — ... świecie, w którym cała jedna strona ludzkiej natury została zapomniana. Mówimy o wielkim Ojcu, który czuwa nad nami, ale gdzie jest Matka? Gdzie ona jest? W tym momencie zaszumiał wiatr, poruszając wyschniętymi liśćmi drzewa. Dźwięk pustki. — Kto troszczy się o dom? Kto dba o nasze głębsze potrzeby w czasie, gdy mężczyźni zajmują się swoimi spra- wami? Kamera powoli odsunęła się do tyłu. — Nikt — odpowiedziała sama sobie, a jej głos zabrzmiał tak wyraźnie i potężnie, jak bijący dzwon. — Jesteśmy puści, niespełnieni. Wszędzie, gdzie patrzymy, widzimy ściany i oto- czoną nimi pustkę, której nie można wypełnić żadną ilością rzeczy. Tak, a w tym samym czasie tam, na dole, pod naszymi stopami, skryte w głębinach tego wielkiego Miasta, bije źródło naszej rozpaczy i poczucia wewnętrznej pustki, praprzyczyna wszystkich naszych win. Na jej twarzy pojawił się wyraz napięcia, a oczy zdawały się płonąć jakimś płynącym z głębi duszy światłem. Pokiwała głową, jakby odpowiadając na nieme pytanie widzów. __Tak... win. Z drugiej jednak strony, dlaczego to my mamy się czuć winnymi? Czy to my zbudowaliśmy ten świat poziomów? Czy to my stworzyliśmy te kłębiące się na dole miliardy? Nie. A jednak oni tam są... i niczym duchy prze- śladują nas, nawet teraz, przy stole, kiedy jemy... Drzewo ponownie się zmieniło. Teraz, zamiast owoców, z jego poczerniałych gałęzi zwisały głowy o wykrzywionych w cierpieniu twarzach. Twarzach, których oczy prosiły, a usta poruszały się w bezgłośnym błaganiu o pomoc. A przed nim, tak nieruchoma i spokojna, tak pełna siły, że zdawała się wręcz nierzeczywista, stała Mary Lever i patrzyła na świat oczami, które wyglądały jak małe, czarne plamki. — Droga przed nami się rozdwaja. Możemy albo podsycać ten mroczny ogień rozpaczy płonący w każdym z nas, albo spróbować wypełnić tę wewnętrzną pustkę. Wybór należy do nas. Nie stworzyliśmy tego świata, ale możemy go zmienić. Jeśli będziemy mieli odpowiednio silną wolę. Ogród powoli rozpłynął się w nicość. Stała teraz w pokoju, którego ściany zasłaniały rzędy książek. Za jej plecami widać było portret jasnowłosego chłopca, w którym Wu Shih roz- poznał ze zdumieniem młodego Michaela Levera. — Zbyt długo żyliśmy bez czułej, matczynej opieki. Zapo- mnieliśmy, jak to jest być całością. Nasz świat, to świat Yang, twardy, oschły, męski. Świat szorstki, chropowaty. Ta właśnie szorstkość sprawiła, że staliśmy się obojętni na cierpienia innych. A przecież ich los jest także naszym losem. Ignorując ich, ignorujemy sami siebie. Raniąc ich, ranimy siebie. Poma- gając im... tak, pomagając im, pomagamy sobie. To jest nasza Droga. Ponownie zabrzmiało uderzenie dzwonu, a Wu Shih, słysząc je, poczuł, że znów ciarki chodzą mu po plecach. — Zwracam się do tych, którzy mnie słuchają. Do tych, którzy zrozumieli to, co powiedziałam, i którzy czują to, co ja czuję. Nie jest jeszcze za późno. Wybór nie został jeszcze dokonany. Ciągle jeszcze możemy zmienić nasz świat na lep- szy. Czasu jest jednak coraz mniej, a miejsce, w którym nasza droga się rozdwaja, coraz bliżej. Kamera znowu zrobiła zbliżenie, aż jej twarz wypełniła ekran. Patrząc z powagą w obiektyw, kontynuowała: — Istnieje stara tradycja, zgodnie z którą po śmierci matki odpowiedzialność za rodzinę przejmuje najstarsza córka. Ona ma dbać o swych małych braci i siostry... — Przerwała, a wyraz jej twarzy złagodniał. — Wydaje mi się, że bardzo brakuje nam takiej najstarszej córki. Kogoś, kto opiekowałby się nami, zaspokoił potrzebę miłości i czułości, odpowiedział na te głębsze, subtelniejsze potrzeby naszych dusz. Wy- dobył je na zewnątrz. — Zamierzam użyć całego mojego bogactwa, aby stać się sumieniem tego Miasta, jego Najstarszą Córką, opiekuńczą i czułą, kimś, kto swoim przykładem pokaże, jak powinniśmy się wzajemnie do siebie odnosić. Kamera cofnęła się. — Widzicie, jak jestem ubrana. W proste, niedrogie szaty. Tak jak powinna być ubrana każda porządna kobieta żyjąca na dole naszego Miasta. Tak właśnie, poczynając od tego wieczoru, będę już zawsze ubrana. Wszystkie pieniądze, które zaoszczędzę w ten sposób, przekażę na specjalny fundusz. Zostanie on wykorzystany, by karmić, ubierać i kształcić tych spośród mieszkańców najniższych poziomów, którzy nie mają własnych środków. Zamierzam także jeść znacznie skromniej niż do tej pory: będą to niewielkie posiłki, pod względem wartości odżywczych równoważne tym, które spożywane są przez ludzi z dolnych poziomów. I ponownie to, co dzięki temu oszczędzę, przeznaczę na fundusz. Na jej poważnej twarzy pojawił się lekki uśmiech. — Jednakże wysiłki jednego człowieka, niezależnie od tego, jak potężny on jest, nie mogą przynieść zmiany, która musi nastąpić. Sama nie zdołam tego dokonać. I dlatego właśnie chcę, abyście się do mnie przyłączyli. Byście ubierali się tak, jak ja się ubieram, i jedli to, co jajem, a wszystkie oszczędzone w ten sposób pieniądze przekazywali na jeden centralny fun- dusz, który będzie nosił nazwę „Najstarsza Córka". Jej uśmiech się pogłębił, jakby chciała zachęcić swych wi- dzów do reakcji. __Te działania, gesty solidarności i podstawowej humani- tarności, będą punktem wyjściowym. Budując na tych fun- damentach, przeprowadzimy naszą wielką zmianę. Nie będzie to zmiana w polityce tego wielkiego Miasta, ale w najbardziej podstawowych postawach jego mieszkańców, w tym, jak oni myślą o sobie i co czują w stosunku do samych siebie. Pokiwała głową, a jej twarz przybrała wyraz pełnej deter- minacji pewności siebie. — Mamy coś do powiedzenia. Możemy przechylić szalę na naszą korzyść. Ale tylko wtedy, gdy uświadomimy sobie tę pustkę naszej egzystencji i obudzimy się z letargu, w którym aż do tej pory pogrążone były nasze dusze. Pokój zniknął. Nagle znowu była w ogrodzie, ale tym razem nie było żadnych ścian. Skąpana w promieniach słońca trawa ciągnęła się aż po horyzont. Mary Lever patrzyła przez chwilę przed siebie, a następnie znowu zwróciła się w stronę kamery, a jej twarz rozjaśnił uśmiech. — Raz jeszcze wzywam was, byście się do mnie przyłączyli, byście dzielili ze mną ten wielki moment i postawili pierwszy krok na drodze do nowej przyszłości, nowego wzrostu. Wszyst- ko, co musicie zrobić, to zapamiętać numer kontaktowy, który zostanie podany na końcu tego programu, i przekazać nam swoje nazwisko i kod strefy. Komplet informacji zostanie wam dostarczony jeszcze przed końcem tego wieczoru. Nie czekaj- cie, by być ostatnimi, którzy przyczynią się do zmiany. Dzia- łajcie natychmiast, a będziecie potem mogli z dumą powie- dzieć: „Byłem jednym z pierwszych". I pamiętajcie, że wasza tzu} wasza Starsza Siostra liczy na was. Światło stało się bardziej intensywne i przybrało barwę miodowozłotą. Głos kobiety dochodził teraz ze środka tej jaskrawej plamy i można było odnieść wrażenie, że to samo słońce przemawia do widzów. — Możemy sprawić, że nasz świat będzie nowym, wyjąt- kowym miejscem do życia. Możemy. Musimy jednak działać teraz, zanim będzie za późno. Przed nami droga się rozgałęzia. Jedna ścieżka wiedzie w ciemność, druga w światło. Upewnij- my się, że wybierzemy tę, która prowadzi do równowagi... tę, którą podążymy prosto ku słońcu. Głos umilkł. Pozostała tylko złota poświata, która wypeł- niała cały ekran. Po chwili rozległo się uderzenie dzwonu, a potem, powoli, w samym środku ekranu pojawił się numer kontaktowy — czerwone jak krew litery oraz złote cyfry, otoczone kręgiem malutkich, jasnoczerwonych piktogramów powtarzających się w niekończącej się triadzie życzeń: „szczęś- cia", „zdrowia" i „wielu dzieci". Kiedy obraz zblakł, Wu Shih odetchnął głęboko i się od- wrócił. W pokoju zgromadzili się już wszyscy jego najbliżsi współpracownicy i czekali na to, co on powie. — Do kogo to jest skierowane? — Do górnej pięćdziesiątki, Chieh Hsia — odpowiedział Pao En-fu. — Nadają to wszystkie cztery główne kanały. Wykupiła po pięć dwunastominutowych wstawek w każdym z nich. Liczba widzów oceniana jest na ponad czterysta mi- lionów. Wu Shih popatrzył w doł i pokiwał głową. — Sprytne — powiedział. — I niebezpieczne. Musimy to zatrzymać, Pao En-fu. Sprowadź mi tu właścicieli tych czte- rech kanałów. W tym momencie odezwał się kanclerz, Fen Cho-hsien: — Czy to rozsądne, Chieh Hsial Coś takiego... czy jeśli zabronimy pokazywania tego, nie przyczynimy się tylko do nadania tej wiadomości wiarygodności, której ona potrzebuje? W końcu cały ten pomysł jest całkowicie niedorzeczny. Ludzie mają wysyłać pieniądze najbogatszej kobiecie Ameryki! Poza tym dlaczego mieliby się przejmować tym, co się dzieje na dole? Przez całe moje życie ani razu nie zdarzyło się, by mieszkańcy Góry zrobili cokolwiek, by pomóc mniej szczęś- liwym, mniej wyniesionym niż oni sami. Dlaczego, na bogów, mieliby się teraz zmienić? Wu Shih odpowiedział mu ostro, zły, że jego kanclerz nie potrafi dojrzeć niebezpieczeństwa: — Dlatego, że czasy się zmieniły, mistrzu Fenie! I dlatego, że ta kobieta jest bardzo przebiegła. Rzeczywiście bardzo przebie- gła. Czy nie widziałeś, jak ona to rozegrała? W jej przesłaniu nie było ani słowa oskarżenia, nie powiedziała niczego o ich chciwości i samolubstwie. Nie. Grała na ich uczuciach, mist- rzu Fenie, jak najbardziej doświadczona z kurew. Strata i po- czucie winy. Strach i nadzieja słonecznej przyszłości. Drzewa i czaszki. Lampy i wykrzywione w cierpieniu twarze. Wszystko to wrzuciła do jednego garnka i przyprawiła aluzjami o Drodze. Skrzywił się. __ Założę się, że ta lisica działa w imieniu swego męża. Dlaczego miałby rozstawać się tak publicznie z Kennedym, dlaczego miałby rezygnować z członkostwa w Partii Nowych Republikanów i Ewolucjonistów, jeśli nie miałby własnych ambicji? Tak... postawię pięć yuanów przeciwko każdemu, którego oni zbiorą, że tak właśnie jest. Planuje nową kam- panię, chce założyć nową partię i w taki właśnie sposób chce to sfinansować. Pao En-fu, który stał przy drzwiach i czekał na ostateczną decyzję swego pana, ponownie się odezwał: — Ale Lever jest przecież bardzo bogatym człowiekiem, Chieh Hsia. Po co mu dodatkowe pieniądze? — Ponieważ cały jego majątek jest już zaangażowny w in- teresach, mistrzu Pao. Instytut Cutlera, kredyty, rozliczne porozumienia handlowe. ImmVac jest w tej chwili osłabiony. Każde dalsze obciążenie jego finansów może spowodować upadek firmy. Nie. Lever nie jest ani naiwny, ani tak głupi, jak sądzą niektórzy z jego krytyków. Zapewniam was, że to on stoi za tym wszystkim. Kanclerz Fen uśmiechnął się. Wu Shih spojrzał na niego z ciekawością i zapytał: — O co chodzi, Fen? — Tak sobie tylko pomyślałem, Chieh Hsia... Czy może być lepszy powód, by nie przerywać tych programów? Gdyby udało nam się udowodnić ten związek. Gdybyśmy mogli po- kazać, że fundusz „Najstarszej Córki" jest wykorzystywany w celu utworzenia nowej partii, mielibyśmy wspaniały sposób na zniszczenie Levera i jego ambicji. — Myślałem, że uważasz, iż ten pomysł nie wypali? — W dalszym ciągu tak uważam, Chieh Hsia. Myślę, że naturalna chciwość Góry sama się ujawni. Ale dlaczego tego nie sprawdzić? Chyba jedno zwycięstwo na dzień wystarczy ci, panie? Wu Shih roześmiał się, zadowolony z tego przypomnienia. Jego błyskawiczne uderzenie zmiażdżyło Czarną Rękę. Upły- nie wiele miesięcy, a może i lat, zanim zdołają ponownie pozbierać swoje siły. Co więcej, ta akcja wzmogła jego popu- larność na średnich i wyższych poziomach Miasta. Może zatem Fen Cho-hsien ma rację? Może nie powinien mieszać się w sprawę tego przekazu i pozwolić, by sama przebrzmiała. A w tym samym czasie mógłby, jak to zasugerował Fen, polecić przeprowadzenie dochodzenia i sprawdzić sposób wy- korzystania pieniędzy z funduszu. — Dobrze — powiedział w końcu, uśmiechając się do swo- jego kanclerza. — Zrobimy tak, jak radzisz. Ale obserwuj to bardzo uważnie, mistrzu Fen. Jak już powiedziałem, to bardzo sprytna kobieta, a nie ma większego źródła kłopotów od sprytnej kobiety, prawda? Odpowiedział mu wybuch ogólnego śmiechu, jednakże wy- chodzącego z gabinetu Wu Shiha gnębiło dziwne uczucie niezadowolenia z własnej decyzji, jakby gdzieś w jego pod- świadomości tkwiło przekonanie, że przeoczył jakiś naprawdę istotny element. I nawet gdy Wei-kou zaczęła mu masować kark, próbując usunąć napięcie z jego mięśni, jakaś część jego umysłu wciąż rozważała ten problem, nie chcąc o nim zapomnieć. Oby szlag ją trafił! pomyślał, a następnie jęknął, gdy Wei- -kou zaczęła okładać pięściami jego plecy. Jednakże oprócz gniewu żyło w nim wspomnienie tego, jak potężne wrażenie robiła ta kobieta, stojąc przed jabłonią z tą małą czaszką w dłoni. Świat Yang. Tak powiedziała. Oschły, szorstki, męski świat. Czy miała rację? Czy naprawdę stworzyli coś ta- kiego? Wei-kou nacisnęła zdecydowanie rękami jego ramiona. — Odpręż się, mój mężu. Proszę, odpręż się... Ale nagle się okazało, że bardzo trudno jest mu się od- prężyć. Całe zadowolenie, które go przedtem wypełniało, całe uczucie szczęścia, które go ogarnęło, gdy słuchał krzyku sroki w ogrodzie — wszystko to teraz zniknęło, ustępując miejsca przygnębieniu i wrażeniu wewnętrznej pustki. Jestem niczym tamto martwe drzewo, pomyślał, wspominając wiatr szumiący w jego poczerniałych gałęziach. Jutro. Zajmie się tym wszystkim jutro. Jednakże, kiedy Wei-kou skończyła go masować, wstał, nałożył szlafrok i prze- szedł do gabinetu. Stanął przed ekranem i jeszcze raz spojrzał w jasność, przyglądając się Najstarszej Córce i słuchając jej opowieści o drzewie, które umarło. ROZDZIAŁ 13 Ogień na Jeziorze Spał nie więcej niż godzinę, gdy obudziło go pukanie do drzwi sypialni. — Panie Kao! — zawołała podniecona służąca. — Panie Kao! Musi pan natychmiast wstać! Nadeszła pilna wiadomość! Chen z trudem wydobył się z sennych głębin i usiadł na łóżku. Po raz pierwszy od długiego, bardzo długiego czasu czuł się odprężony. I szczęśliwy. Odwrócił się z uśmiechem, świadomy obecności Wang Ti, która leżała obok niego w ciem- ności. Przed snem kochali się. Po raz pierwszy od dnia, gdy straciła dziecko, kochali się. Zadrżał, wspominając, jak ot- worzyła oczy i miękkim głosem wymówiła jego imię. Tak długo na to czekał. Tak długo... Pochylił się, odsunął włosy z jej czoła i pocałował je delikat- nie, starając się jej nie obudzić. Następnie odsunął kołdrę i wstał. Nałożył szlafrok i wyszedł z sypialni. Owinięta ciasno swoją podomką Tian Ching czekała na niego za drzwiami. Na jego widok pochyliła głowę w ukłonie i wskazała wideofon znaj- dujący się w narożniku. — To wiadomość z twojego biura, panie. Powiedzieli mi, żebym pana obudziła. Chen podziękował jej i podszedł do aparatu. To był jego zastępca, kapitan Wilson. — Majorze Kao... Pomyślałem sobie, że chciałby pan na- tychmiast dowiedzieć się o tym. Mamy zabójcę! — Żywego? — Tak jest, panie majorze. I jak się wydaje chętnego do zeznań. Twarz Chena pojaśniała z zadowolenia. — Wspaniale! Jak go złapaliście? Wilson roześmiał się. — Jak się okazuje, był to czysty przypadek! Jedna z na- szych grup antynarkotykowych uderzyła na spelunkę hazar- dzistów znajdującą się pod kontrolą Triad i tam im wpadł w sieć. Mieli go właśnie wypuścić, kiedy jego twarz pojawiła się na ekranie. Tak więc pański pomysł z listem gończym do wszystkich jednostek zdał egazmin. Złapali go w Nordhausen i zabrali do garnizonu w Kassel. Właśnie tam jadę. — W porządku. Spotkam się tam z tobą. Będę tam za... ile?... najwyżej półtorej godziny. Ale trzymaj go w izolacji, dobrze? I weź ze sobą naszych ludzi, by go piklowali, ale takich, którym możesz zaufać. Jeśli pewien ważny dyrektor usłyszy, że mamy jego człowieka, a jestem pewny, że tak będzie, zacznie się bardzo gorączkowo starać, by go usunąć, a ja tym razem nie życzę sobie żadnych błędów. Chcę przy- gwoździć tego łajdaka Cornwella! — Tak jest! Przerwał połączenie i ruszył pospiesznie w stronę sypialni, ale zdążył zrobić tylko kilka kroków, gdy dzwonek widefonu zabrzmiał ponownie. Odwrócił się i popatrzył na migający ekran. — Kto to jest, u diabła? Wrócił do urządzenia, nacisnął klawisz i cofnął się ze zdu- mieniem, widząc na ekranie twarz młodej kobiety. — H a n n a h? — Musisz tu przybyć, Kao Chen. Natychmiast. Stało się coś ogromnie ważnego. Patrzył na nią, zastanawiając się, co na tym świecie może być tak ważnego, że dzwoni do niego o trzeciej nad ranem. — Co się stało? Ktoś umarł? — Nie. Ale umrze, jeśli nam nie pomożesz. Westchnął. — Posłuchaj, teraz nie mogę. Właśnie się dowiedziałem, że w jednej z moich spraw nastąpił ważny przełom i muszę się tym natychmiast zająć. Czy nie możesz trochę poczekać? Czy nie mogę wpaść do was w drodze powrotnej? Pokręciła przecząco głową. — Nie rozumiesz. To jest tak ważne, że... nie mogę o tym mówić przez wideofon, ale musisz przyjechać natychmiast. Po prostu musisz! Chciał odmówić, ale w twarzy dziewczyny dojrzał praw- dziwy strach. Erfut... to było tylko piętnaście minut transpor- towcem od Kasell. Gdyby wpadł do niej najpierw, by ją uspokoić... — Dobrze — powiedział w końcu. — Spróbuję. Ale przed- tem muszę jeszcze coś zrobić w tej pierwszej sprawie, dobrze? Pokiwała głową z wdzięcznością i przerwała połączenie. Cholera, pomyślał, a następnie wziął głęboki, uspokajający oddech, wystukał kod Wilsona i usiadł, czekając na połączenie. * * * Dwaj mężczyźni odsunęli się od ekranu i popatrzyli na siebie. — No i jak? Co o tym myślisz? — Myślę, że nasz przyjaciel młodszy minister stracił pano- wanie nad sobą. Myślę, że zwierzył się swojej córce, a ta sprawiła, że wpadł w panikę. — Zgadzam się. — Co w takiej sytuacji zrobimy? — Zrobimy to, co musimy zrobić, prawda? Instrukcje / Lunga są bardzo wyraźne. — A co z dziewczyną? — Ona także musi umrzeć. — Pożar? — To byłoby chyba najlepsze rozwiązanie. Żadnych świad- ków... i można to tak przygotować, że będzie wyglądało na nieszczęśliwy wypadek. — To mi się podoba. — Dobrze. Zajmijmy się tym, zanim nasz wścibski major zdąży wszystko spieprzyć. — A co z nim? Co go wiąże z tą młodą kobietą? — Prawdopodobnie seks. Słyszałem, że jego żona zwario- wała. Pewnie od lat już z nią nie spał. — Jak do niego podejdziemy? Pieniądze? — To zależy od siły tego związku. Jeśli zgłupiał na punkcie tej małej... to może być trudne. Obawiam się, że będziemy musieli go zabić. — Trudne i potencjalnie niebezpieczne... Będzie śledztwo. — Wiem. Ale nic na to nie można poradzić. Gdyby udało nam się tak to zorganizować, by wydawało się, że zginął z innego powodu... — To nie powinno być zbyt trudne. Znany jest z tego, że pakuje się w sprawy, które nie powinny go obchodzić. — A więc tak zrobimy. Ale najpierw zajmiemy się dziew- czyną i jej ojcem. * * * Minęło już pół nocy, a oni ciągle jeszcze rozmawiali, pró- bując znaleźć rozwiązanie problemu. Sprawa była prosta. Li Yuan musiał się o wszystkim dowiedzieć, ale aby się dostać do niego — szczególnie w tych czasach — trzeba było przejść przez niezliczoną ilość pośredników, a każdy z nich mógł być na liście płac Pierwszego Smoka. Gdyby myśleli inaczej, daliby wyraz skrajnej naiwności. Iść bezpośrednio do niego, byłoby ideałem, ale wiedzieli, że to jest niemożliwe. Nawet próba dotarcia do jego kanclerza, Nan Ho, oznaczała konieczność negocjacji z całymi zastępami biurokratów. W pewnym momencie na pewno odezwałby się dzwonek alarmowy i / Lung dowiedziałby się, że gra skoń- czona. Co zatem mogli zrobić? W końcu Hannah znalazła rozwiązanie. Spróbują pójść okrężną drogą, wykorzystując pośrednictwo oficera Służby Bezpieczeństwa, Kao Chena. Chen, jak sobie przypomniała, miał możliwość dojścia do Li Yuana. Opowiedział jej o swoim przyjacielu, majorze Karze, i o tym, jak tamten został mia- nowany Chia ch'engiem — honorowym asystentem domu kró- lewskiego. Gdyby Chen zdołał przekonać Karra, by poprosił T'anga o prywatną audiencję... Zajęła się przygotowywaniem ch'a, podczas gdy jej ojciec krążył niespokojnie po pokoju. Dziwne, ale miała wrażenie, że nigdy jeszcze nie byli tak bliscy sobie, jak tej nocy. Oma- wiając z nim tę sprawę, po raz pierwszy pojęła, jak subtelny był umysł jej ojca... i jakim polem minowym był świat, w któ- rym on żył. Marnował się, pomyślała. Marnował się przez te wszystkie lata. Podobnie jak wiele innych rzeczy, jego talenty zostały roz trwonione. Nie użyto ich w sensie pozytywnym, twórczym, nie tchnęły one w ten świat żadnych nowych impulsów, ale służyły cuchnącym kościom Wielkiego Kłamstwa: pomagały grzebać pamięć tego starego, postępowego świata, który poprzedzał ich epokę, pod grubą, tłumiącą wszystko warstwą lodu. Położyła tacę na niskim stoliku stojącym na środku pokoju i uklękła, by rozlać ch'a do filiżanek. — Co zrobisz później? Popatrzył na nią. — Później? — Było jasne, że nie wybiegł jeszcze myślą poza opowiedzenie swojej historii T'angowi. Zmarszczył czoło. — To będzie koniec tego wszystkiego. Kłamstwo... — Nas ono już nie dotyczy. Ale z wyrazu jego twarzy wywnioskowała, że nie był wcale tego pewny. Mogła to zrozumieć. Całe swoje życie poświęcił ukryciu wielkiej tajemnicy ich świata — to był fundament jego filozofii życiowej. A teraz miał to odrzucić: zdradzić wszystko, w co wierzył do tej pory. Takich decyzji nie podejmowało się łatwo. Podniosła filiżankę i zaniosła mu. — A co z twoją żoną? Na jego twarzy pojawił się wyraz zaskoczenia, który ustąpił miejsca zrozumieniu. — Aiya\ Nie pomyślałem o tym! Gdyby / Lung został uznany zdrajcą — a było prawie pewne, że tak właśnie będzie, jeśli jej ojciec porozmawia z Li Yuanem — wówczas ona, jako jego siostra, także poniesie karę. Do trzeciego pokolenia. Takie było prawo. Chyba że... — Układ — powiedział, myśląc na głos. — Jestem pewny, że uda mi się zawrzeć jakiś układ... — Chcesz tego? — Ja... — Popatrzył na nią, po czym odwrócił wzrok. Widać było, że popadł w rozterkę. Wiedziała, że nigdy nie kochał swojej drugiej żony. To małżeństwo zawsze było w swej istocie związkiem politycznym, ujmując to brutalnie, gwaran- cją jego lojalności wobec / Lunga. Miał jednak z nią dwoje dzieci i chociaż rzadko je widywał, nie było mu łatwo je odrzucić. — Kiedy przyjedzie tu ten twój przyjaciel? — Major Kao? Obiecał, że zjawi się tu tak szybko, jak tylko będzie mógł. Kiedy usłyszy o tym, co się stało, pomoże nam. Wiem, że tak zrobi. — Czy ten major to porządny człowiek? Uczciwy? Skinęła twierdząco głową. — To dziwne. Zacząłem już myśleć, że na całym świecie nie pozostał ani jeden uczciwy człowiek. Tak dużo widziałem, Hannah. Och, nie mógłbym nawet opowiedzieć ci o tym. Korupcja i chciwość, morderstwa i zdrady. Takie zachowania są wręcz endemiczne. Gdziekolwiek byś się obrócił... Westchnął i podniósł filiżankę do ust. — Dobra ch'a— pochwalił ją, uśmiechając się przy tym. — Nie byłem dla ciebie zbyt dobrym ojcem, prawda? Wyciągnęła rękę, dotknęła delikatnie jego policzka i od- powiedziała głosem znacznie łagodniejszym niż poprzednio: — To nonsens. Byłeś najlepszym z ojców. Jeśli nawet spę- dzałeś ze mną zbyt mało czasu, to nie była twoja wina. Zawsze wiedziałam, że mnie kochasz. Spoglądał na nią przez dłuższą chwilę, po czym pokiwał głową. — Kiedy patrzę na ciebie, rozumiem, dlaczego tak bardzo kochałem twoją matkę. Ona była taka jak ty, Hannah. Dużo... dużo straciłem, kiedy ona umarła. Hannah zadrżała. Tak, pomyślała, oboje dużo straciliśmy. * * * Pierwszy zabójca wyłonił się z cienia i przebiegł przez od- kryty teren. Przez krótką chwilę był w polu widzenia kamer, ale zaraz potem zniknął za drzwiami rezydencji Shang Mu. Drugi ruszył jego śladem chwilę później. W prawie całej sieni panował półmrok. Mała, nocna lampka zawieszona na lewej ścianie dawała niewiele światła. Pod nią, na niskiej kanapce, leżał służący. Mężczyzna wyczuł coś, poruszył się i popatrzył wokół siebie zaspanym wzrokiem. Gdy zarzucona z tyłu pętla zacisnęła się na jego szyi, otworzył szerzej oczy i wydał z siebie cichy, zdławiony dźwięk. — Ruszaj — wyszeptał bezgłośnie pierwszy zabójca, wska- żując swojemu towarzyszowi drzwi po prawej stronie. Tamten skinął głową i bezszelestnie pobiegł we wskazanym kierunku. W pomieszczeniu wyglądającym na magazyn spało dwóch następnych młodych służących. Napastnik podszedł do sze- rokiego łóżka, na którym leżeli plecami do siebie, i szybko, z dużą wprawą, zabił obu. Następnie wrócił na korytarz i podniósł dwa palce, by pokazać partnerowi, który czekał cierpliwie, przykucnąwszy obok wielkich, podwójnych drzwi prowadzących do części mieszkalnej rezydencji, wynik swej akcji. Trzech zabitych. W takim razie w środku musi być jeszcze dwoje służących. Chyba że Chih Huang Hui zabrała ze sobą swojego przybocznego. Wówczas w rezydencji pozostałaby tylko służąca córki. Pierwszy z zabójców popatrzył w dół. Bardzo dobrze się złożyło, że siostra / Lunga spędzała tę noc poza domem. Niezależnie od tego, że ich działanie było podyktowane ko- niecznością, żaden z nich nie miał ochoty tłumaczyć się z j e j śmierci przed Pierwszym Smokiem. Wyciągnął rękę i nacisnął klamkę. Powoli i bezszelestnie ustąpiła. Weszli do środka. Przed nimi ciągnął się długi, oświetlony przez cztery ścienne lampy korytarz. Na jego końcu widać było kolejne drzwi. Te po lewej stronie wiodły do pokojów Shang Mu, a te po prawej do pokojów jego żony. Zrobili kilka kroków i nagle zamarli w bezruchu. W połowie korytarza, na niskiej kanapie stojącej przy drzwiach Chih Huang Hui, leżał kolejny służący. Przy- boczny pani domu, jak można było wnosić. Pierwszy z zabójców zmarszczył czoło, po czym wydał gestem polecenie swojemu partnerowi. Przyglądał się potem, jak tamten pochyla się nad śpiącym i wykonuje swoje zadanie. Górna część tułowia ofiary lekko zadrżała, jej lewa noga kopnęła kilka razy powietrze i po chwili ciało uspokoiło się. Morderca uniósł głowę i spojrzał na swego dowódcę. — Do środka — wyszeptał bezgłośnie tamten, wskazując drzwi apartamentu Chih Huang Hui. Jego partner skinął głową, odwrócił się i wyciągnął rękę w stronę klamki. Nie można już było nic na to poradzić, ale przynajmniej ta kobieta była inwalidką. Nie powinna sprawić większych kło- potów. W czasie gdy jego towarzysz wsunął się do ciemnego pokoju po prawej stronie, pierwszy z zabójców stanął pod drzwiami apartamentu Shang Mu i przycisnąwszy do nich ucho, zaczął nasłuchiwać. Tak jak się tego spodziewał, nie usłyszał niczego. Rozmowa, którą podsłuchali, została przeprowadzona z pokojów córki Shang Mu. Wszystko wskazywało na to, że oboje tam jeszcze byli. Najlepiej jednak się upewnić. Nacisnął klamkę i spróbował otworzyć drzwi. Były zam- knięte. I to najwyraźniej na dwa zamki. Dobrze. Zostawi to teraz i... Odgłos wystrzału, który przerwał ciszę panującą w wielkim domu, był jak grom z jasnego nieba. Odwrócił się, osłupiały ze zdumienia. Nie... Na dźwięk wystrzału Shang Mu uniósł gwałtownie głowę, wypuszczając z rąk filiżankę. Hannah, która właśnie nalewała ch'a do drugiej filiżanki, zamarła w bezruchu, patrząc na drzwi wejściowe. — Aiya... — wyszeptała. Przez chwilę zastanawiała się, czy nie popełniła pomyłki w ocenie Kao Chena, ale zaraz potem opanowała się, podeszła do wejścia, przekręciła klucz w zamku i zaryglowała drzwi. Skończywszy, odwróciła się i spojrzała na ojca. — Uciekaj! — wyszeptała gorączkowo. — Pospiesz się! Przełknął ślinę i zrobił, co mu kazała. Nie, pomyślała. To nie Chen. To ktoś inny. Ktoś, kto zna nasze plany. Zadrżała. Tak, ale kto to może być? Nagle zrozumiała. Ktoś wynajęty przez / Lunga... przez Tysiąc Oczu. Przeklęła własną głupotę. Powinna to przewidzieć! Pierwszy Smok nigdy nie pozwoliłby sobie na nieostrożność. Jej ojciec był na pewno uważnie obserwowany. W końcu tak się to robiło: wysyłało się szpiegów, aby śledzili innych szpiegów. Wszedł wolno, ostrożnie, macając nogami podłogę przed sobą, przygotowany, by zareagować na najmniejszy dźwięk. Na początku nie mógł niczego dojrzeć. Później, usłyszawszy cichy jęk, zamarł i zmrużył oczy, wytężając przy tym wzrok. Jego partner zdawał się siedzieć oparty o ścianę, tuż przy drzwiach wejściowych do sypialni. Po chwili zakaszlał i osunął się wolno na bok. Zabójca, chciał się poruszyć, ale ponownie zamarł, gdy do jego uszu dotarł inny odgłos — drżący i nieregularny. Ktoś oddychał. Chih Huang Hui... Powoli, ostrożnie, starając się zrobić jak najmniej hałasu, wyciągnął swój pistolet i pochylił się do przodu, próbując w ciemnościach przed sobą zlokalizować źródło tego dźwięku. * * * W drzwiach swojego pokoju stała służąca i pocierała za- spane oczy. — Panienko? Co się dzieje? — Wracaj do łóżka — odpowiedziała jej Hannah, wpycha- jąc młodą dziewczynę z powrotem do jej pokoju. — Zamknij drzwi i bądź cicho. W domu są obcy. Oczy służącej rozszerzyły się ze strachu. — Rób, co mówię — powtórzyła gniewnie Hannah. — Naty chmi ast! Dziewczyna pokiwała posłusznie głową, cofnęła się i zam- knęła za sobą drzwi. Hannah odetchnęła z irytacją, po czym odwróciła się. Byli w pułapce. Co więcej, linie komunikacyjne rezydencji zostały odcięte. Nie mogli prosić o pomoc. I tak żadna pomoc by nie nadeszła, pomyślała z goryczą. W każdym razie nie do nas. — Hannah? Spojrzała na ojca. Patrzył na nią wyczekująco, jakby myślał, że może ich jakoś uratować. Jakby... —Jesteśmy martwi —powiedziała spokojnie. —Jesteśmy... Przerwał jej odgłos wystrzału. Kolejny. A potem usłyszeli jeszcze jeden, trzeci. Shang Mu zajęczał. Patrzyła przez chwilę na niego i widok jego wykrzywionej w grymasie strachu twarzy wyrwał ją ze stanu pełnej bezrad- ności rozpaczy, który ją poprzednio ogarnął. Pokiwała głową, wiedząc już, co powinna robić. Chen był już w drodze do nich. Przybędzie tu... lada moment. Do tego czasu jej zadaniem jest walka o każdą sekundę życia. — Pomóż mi — powiedziała, podchodząc do ojca. — Mu- simy przesunąć meble, tatusiu. Ustawić je pod drzwiami. Musimy zbudować barykadę, aby przeszkodzić im w wejściu do środka. Popatrzył na nią przez chwilę i skinął głową. — Dobrze. — Uśmiechnęła się do niego, próbując dodać mu odwagi. — Pospieszmy się. Zostało nam bardzo mało czasu. Wyciągnął rękę, włączył nocną lampkę i w jej chorobliwie żółtym świetle zaczął przyglądać się kobiecie. Leżała na plecach na zakrwawionej pościeli, a pistolet 0 jadeitowej rękojeści, którego użyła, spoczywał obok niej. Na jej twarzy widać było wyraz zaskoczenia, jakby spodziewała się zupełnie innego wyniku tego spotkania. Od początku nie było jednak co do tego żadnych wątpliwości. Jego pierwsza kula strzaskała jej nadgarstek, druga rozniosła górną część czaszki. Na podłodze po drugiej stronie łóżka leżał twarzą do dołu chłopiec, którego plecy zamieniły się w lepką masę. Nie spo- dziewał się tutaj chłopca. Sądził... Odwrócił się, zły na siebie, że tak źle to wszystko ocenił, po czym popatrzył w stronę, gdzie jego partner na wpół siedział, na wpół leżał, oparty o ścianę. Szkoda, pomyślał, zasmucony tą stratą. To był dobry człowiek. Szybko się uczył 1 był aż przesadnie posłuszny. I pomyśleć tylko, że jeden przypadkowy strzał... Pochylił się nad łóżkiem i plunął w twarz kobiety. Nie oglądając się za siebie, wyszedł na korytarz. Pora kończyć, pomyślał ponuro, pewny już, że nic dobrego z tego nie wyniknie. Pora dać Wielkiemu Człowiekowi to, czego chciał... Gdy transportowiec zaczął zniżać lot, Chen, siedzący w fo- telu drugiego pilota, pochylił się lekko do przodu, słuchając komunikatu przesyłanego przez komset. — Jest j a ka? — zapytał nagle zatroskany. — Chciałeś chyba powiedzieć, że linia jest zajęta, prawda? — Nie, panie majorze — nadeszła odpowiedź. — Jest głu- cha. Na tym kanale nie ma absolutnie żadnych przekazów! — Cholera! — przerwał połączenie i zwrócił się w stronę pilota. — Otwieraj pokrywę luku, natychmiast! — Ależ, panie majorze. Procedura... — Pieprzyć procedurę! Muszę dostać się jak najszybciej na dół! — Tak jest, panie majorze! — Mężczyzna wyciągnął rękę, nacisnął kilka guzików. Prawie natychmiast pokrywa luku otworzyła się i zimne powietrze wdarło się do środka. Chen odrzucił swój pas i przepchnął się między siedzeniami na tył małej, czteroosobowej jednostki. W chwili gdy dotknęła dachu Miasta, skoczył na dół, zrobił kozła do przodu i pom- knął w stronę szybu wentylacyjnego. * * * Zabójca naciągnął maskę przeciwgazową na twarz i pod- szedł do drzwi. Zatrzymał się tam na chwilę, kilka razy głęboko odetchnął i osiągnąwszy odpowiedni stopień koncen- tracji, kopnął z całej siły w drewnianą płytę. Zadowolony z efektu, badał przez chwilę uszkodzenia. Drzwi wprawdzie wytrzymały, ale płyta w wielu miejscach popękała. Jedno dobrze wycelowane uderzenie i będzie w środku. Zawahał się. Zgodnie z jego informacjami ani młodszy minister, ani jego córka nie mieli broni. To samo jednak dotyczyło Chih Huang Hui. Ona także nie powinna była mieć pistoletu. Przynajmniej oficjalnie. Ten jeden błąd prawie zruj- nował całą akcję. Najlepiej zatem działać ostrożnie i zamiast pięści użyć raczej broni. Westchnął, czując, że ogrania go czarna chmura pesymiz- mu. To miał być kulminacyjny punkt długiej kariery — ostat- nie zadanie, po którym chciał skończyć z tym wszystkim. Teraz jednak, po śmierci siostry I Lunga, nawet jego własne ocalenie było wielce wątpliwe. Zgodnie z tym, co mówiono, Pierwszy Smok jest mściwym człowiekiem i na pewno nie przyjmie takich wieści z radością. Och, dotrzyma słowa, oczywiście, i zapłaci mu — może nawet doda premię, aby pokazać, że nie żywi urazy — ale on sam będzie miał szczęście, jeśli przeżyje jeszcze tydzień. Będzie miał szczęście, jeśli pożyje wystarcza- jąco długo, by wydać choć dziesiątą część tych krwawo zaro- bionych pieniędzy. Pokiwał głową. Być może, ale trzeba było jeszcze wziąć pod uwagę honor Gildii. Honor i tę szczególną dumę wynikającą z dobrze wykonanego zadania. Wyjął pistolet z kabury, podniósł go i dwukrotnie wystrzelił w szparę, która powstała po jego kopnięciu. Następnie wcisnął tam pięść i poszerzył dziurę. Schował pistolet do kabury, wziął jeden z granatów, którymi był obwieszony, odbezpieczył go i wsunąwszy rękę w otwór, wrzucił go do pokoju. Rozległo się ciche puknięcie, a następnie dał się słyszeć ostry, świszczący syk uchodzącego gazu. Zabójca policzył do dziesięciu, po czym kopnął jeszcze raz i przepchnął się przez powstałą w ten sposób szczelinę do wypełnionego dymem pokoju. Klęcząca za barykadą Hannah usłyszała metaliczny dźwięk wydany przez odbijający się od płytek podłogi granat. Skuliła się, oczekując eksplozji, i drgnęła zaskoczona, słysząc miękkie puknięcie, które nastąpiło w zamian. Po chwili jednak zro- zumiała. Ten syk... To był gaz. Jakiś obezwładniający gaz. Spojrzała za siebie, po czym odczołgała się do tyłu, ściąg- nęła jedwabne przykrycie z krzesła i rozerwała je zębami. Podała połowę ojcu i pokazała mu, co ma z tym zrobić. — Owiń to dookoła nosa i ust — dodała spokojnie. Tak, ale czy to coś pomoże? Musieli przecież oddychać... Rozległ się trzask pękających drzwi. Są w środku, pomyślała. O bogowie, są w środku! Odwróciła się ponownie i wpatrując się przed siebie, gorącz- kowo starała się zmusić swój umysł do pracy. Czego mogłaby użyć? Co, na litość boską, mogłoby posłużyć jej jako broń! Nic... Nie było tam niczego takiego. I w tej chwili jej wzrok padł na coś, co leżało blisko jej ręki — coś, co było pośród tzeczy, które wypadły z jej toalet- ki, kiedy ciągnęła ją przez pokój. Połyskujące srebrem noży- czki do włosów. Ujęła je w dłoń i równocześnie poczuła słaby jeszcze zapach gazu. Jak długo jeszcze? Ile jeszcze czasu nam zostało? Była to jednak przelotna myśl. Skupiła uwagę na ważniejszych i bar- dziej pilnych sprawach. Barykada będzie dla nich pewną prze- szkodą. Trudniej będzie im się dostać do drugiego pokoju. Tak, ale w końcu ją pokonają. Muszą tylko wybić dziurę. Granat dokona reszty. Potrząsnęła głową rozgorączkowana, wiedząc, że ta bariera jest kluczem do wszystkiego, że musi jakoś wykorzystać tę małą przewagę, jaką ona im daje. Ale jak? Głuchy odgłos bliskiego uderzenia sprawił, że podskoczyła. Drzwi zadrżały w swej ramie. Myśl, nakazała sobie, patrząc na parę smukłych nożyczek w swojej ręce. Po prostu pomyśl... Ale czas, który im jeszcze pozostał, szybko się kończył. * * * Chen zatrzymał się przed drzwiami wejściowymi do rezy- dencji Shang Mu, zaskoczony, że są otwarte. Kiedy ruszył w ich stronę, za jego plecami odezwał się głos: — Stój tam, gdzie jesteś, i nie ruszaj się! Zamarł, po czym wolno podniósł ręce. — Jestem ze Służby Bezpieczeństwa — powiedział, odwra- cając się powoli, ostrożnie, pewny tego, że w głosie tego człowieka brzmiał strach. Mężczyzna miał na sobie piżamę, a pistolet, z którego mierzył w Chena, był egzemplarzem zabytkowym, czymś, co hobbysta miałby w swojej kolekcji. — Moja karta identyfikacyjna jest w kieszeni koszuli. Czy mogę ją wyjąć? Mężczyzna zastanawiał się przez chwilę, patrząc na niego niepewnie, po czym pokiwał głową. — W porządku. Ale bardzo wolno. Wszystko to niezmiernie go irytowało, ale zrobił, co tamten mu kazał, poruszając się z wręcz bolesną powolnością. — Oto ona — powiedział, wyciągając rękę w jego stronę. — Rzuć ją na ziemię... Aiya... Każda sekunda była bezcenna, a ten dureń... Rzucił kartę na ziemię. Mężczyzna przykucnął, ale ani na chwilę nie spuścił oczu z Chena, cały czas mierząc do niego z pistoletu. Chen przy- glądał się, jak tamten podnosi kartę, aż znalazła się nieco na lewo od linii jego wzroku; widział, jak rzuca na nią króciutkie spojrzenia, jakby obawiał się choćby na ułamek sekundy stracić z oczu swego jeńca. I całkiem słusznie, pomyślał Chen, życząc sobie, by jego oficerowie byli choć w połowie tak czujni. — Major, co? — Tak... a teraz niech mnie pan, na litość boską, puści. Zdarzył się jakiś wypadek. Rezydencja Shanga... — Usłyszałem strzały — odpowiedział mężczyzna, rzuca- jąc mu z powrotem kartę i opuszczając rękę z pistoletem. — Najpierw jeden. Potem trzy, a jeszcze później dwa. Te ostatnie słyszałem przed chwilą. — Zgadza się — mruknął Chen. Sam także słyszał te dwa ostatnie. — Wybaczy pan, ale muszę już iść. — Potrzebuje pan pomocy? Chen podniósł kartę i wyprostował się. — Nie, ja... — Uświadomił sobie, że stracił już wiele cen- nych sekund. Wyciągnął swój pistolet i ruszył biegiem w stronę drzwi, modląc się w duchu, by nie było za późno. Zabójca odsunął się od drzwi, wyjął zza pasa nowy maga- zynek i załadował go do pistoletu. Kiedy skończył, rozejrzał się wokół siebie, usiłując przebić wzrokiem gęstą chmurę dymu, który wypełniał pomieszczenie. W pewnej chwili wydało mu się, że coś usłyszał, zrobił więc trzy kroki w stronę wewnętrznych drzwi. Coś zazgrzytało pod jego butem. Po- chylił się i zauważył, że były to skorupy rozbitej filiżanki do ch'a. Obok, na niskim stoliku, zauważył jeszcze jedną filiżankę i czajniczek. Dotknął czajniczka. Był jeszcze ciepły. Doskona- le To oznaczało, że na pewno byli w środku. Podszedł do drzwi, zbliżył do nich ucho i nie usłyszawszy niczego, odwrócił się. Dobrze. Nadszedł czas, by to wszystko zakończyć. Zanim Służba Bezpieczeństwa wyśle kogoś, by sprawdził przyczyny komunikacyjnej ciszy. Podniósł pistolet i wystrzelił trzy razy w zamek, a następnie wybił jego resztki kolbą. To powinno wystarczyć, pomyślał, pochylając się i zaglą- dając przez dziurę do środka. Pora kończyć... — Hannah! — szepnął gorączkowo jej ojciec. — Nie! Odwróciła się i patrząc na niego, wykrzywiła twarz i jedno- cześnie przyłożyła palec do ust. Następnie wdrapała się na szczyt barykady. W uszach jej dzwoniło, każdy oddech przychodził jej z bo- lesnym trudem, ale to była ich jedyna szansa. Słyszała odgłos kroków w sąsiednim pokoju; zgrzyt filiżanki pękającej pod czyimś butem. Jeden. Zadrżała, czując pierwszy, słabiutki przebłysk nadziei. Tam był tylko jeden napastnik! Tak, ale na co on czeka? Kroki oddaliły się, po czym znowu zbliżyły. A potem zapanowała cisza. Okropna, przerażająca cisza. Poczuła, że ogarnia ją senność i mdłości. Gaz... Odniosła wrażenie, że wszystko w polu jej widzenia stało się niewyraźne, zamglone i zachwiała się, jakby za chwilę miała zemdleć. Jednakże zaraz potem wszystko wróciło do normy. Obraz był znowu klarowny i dzięki temu zauważyła srebrzysty błysk tuż obok swego kolana, w miejscu, gdzie była dziura. Uderzyła. Uchwyciła rękę, która trzymała pistolet. Pociąg- nęła ją z całej siły na ostre drzazgi porozszczepianego drewna, które obramowywały otwór. Równocześnie wbiła w nią noży- czki. Z drugiej strony drzwi dobiegł głośny jęk bólu, a chwilę później zabójca zaczął gwałtownie szarpać rękę, usiłując się uwolnić. Ale Hannah przyciskała ją całym swoim ciężarem, wiedząc, że jeśli ją wypuści, umrze. Było to okropne uczucie, chyba najstraszniejsze w jej życiu. Metalowe ostrza nożyczek wgryzały się w kości jego nadgars- tka: gorąca, lepka krew tryskała z okaleczonej ręki. A jego jęki... Te dźwięki będące uosobieniem pierwotnego cierpienia, to prawie zwierzęce, jękliwe chrząkanie szarpało jej nerwy i przy- prawiało ją o mdłości. Zacisnęła jednak zęby i starała się go utrzymać, ale wolno, bardzo wolno, ręka zabójcy zaczęła wyślizgiwać się z jej uchwytu. Gaz... Była taka słaba. Ręka wyśliznęła się i znikła. Przekręciła się, wiedząc, że musi zsunąć się na dół, zejść z barykady, ale było już za późno. Gdy drzwi ponad nią pękły, poczuła falę gorąca i bólu, która ogarnęła jej ramię. Zro- zumiała, że została trafiona. Rozległ się jeszcze jeden strzał, a potem jeszcze jeden. Martwa, pomyślała. Jestem martwa. Jednakże myśli wciąż jeszcze przelatywały przez jej głowę, a w ciszy, która potem zapanowała, zamiast Boga Piekieł wymawiającego jej imię, usłyszała przytłumiony, jakby dochodzący zza maski, głos Kao Chena: — Czy wszystko w porządku, Hannah? Żyjesz? Yin Tsu popatrzył na córkę, pokręcił głową i gestem wezwał służącego. — Nie... nie, Fei Yen. Musiałaś coś źle zrozumieć. To tylko młodzieńcza nierozwaga, nic więcej. Znasz tych chłopców... trochę za dużo wina i przychodzą im do głowy różne głupie pomysły. Wpatrywała się w niego, próbując zachować spokój. Nie słuchał jej! Najwyraźniej nie dotarło do niego ani słowo z tego, co mu powiedziała. — Nie... — ciągnął, uśmiechając się uspokajająco do niej, podczas gdy służący zdejmował jego kurtkę. — Jestem pewny, że to wszystko jest nieporozumieniem. Porozmawiam rano z Yin Chanem i wszystko wyjaśnię. Jestem przekonany, że będzie miał jakieś proste wytłumaczenie. A teraz idź do łóżka i odpocznij. Musisz być zmęczona... — Ojcze! — przerwała mu ostrym tonem. — Posłuchaj mnie! Niczego nie wymyśliłam i nie jest to żadne nieporozu- mienie. Wiem, co słyszałam, i wiem także, że jest to za- grożeniem dla nas wszystkich. Nas wszystkich! Nie ro- zumiesz tego? Patrzył na nią przez chwilę, po czym chciał coś powiedzieć, alo ona mu na to nie pozwoliła. — Nie. Posłuchaj mnie choć raz. Ponieważ to moje dziecko, a twój wnuk, ucierpi najbardziej, jeśli ta głupota potrwa dłu- żej. Starzec zaskoczony jej wybuchem, zmarszczył czoło, po czym pociągnął nerwowo swoją brodę. — Ale moja droga... — Żadnych ale, ojcze. Musisz działać i to działać zdecy- dowanie. Nie masz wyboru. Jego głowa uniosła się gwałtownie. — Nie mam wyboru? Prychnęła z irytacją. — Mówimy tu o zdradzie. Zdradzie, karanej śmiercią. Do trzeciego pokolenia. Jeszcze raz pokręcił głową. — Nie... — Ale dostrzegła, że powoli zaczyna to do niego docierać. — Twój Wu — rzuciła pod wpływem nagłego natchnie- nia. — Poradź się swojego Wu\ W końcu nigdy się jeszcze nie pomylił. Twarz starca pojaśniała. — Mój Wu... Oczywiście! — Zawołaj go. Natychmiast, póki mamy jeszcze czas. Każ mu powróżyć, tutaj, abyśmy to mogli oboje zobaczyć. Prze- konasz się. Mówię ci, że się sam przekonasz! Patrzył na nią jeszcze przez chwilę, a uśmiech powoli znikał z jego twarzy. Następnie skinął nieznacznie głową i zwrócił się do służącego: — Shen... Przyprowadź tu mistrza Funga. Powiedz mu, że jest mi bardzo potrzebny. — Tak jest, panie... Yin Tzu, który nagle spoważniał, popatrzył na córkę i za- pytał: — Czy rozmawiałaś z kimś o tym... o tym, co słyszałaś? — Nie, ojcze. — To dobrze. — Pokiwał głową, ale na jego twarzy poja- wiły się ślady goryczy, której nie było tam jeszcze przed chwilą. Wyglądało to tak, jakby zaczął jej już częściowo wierzyć. Uniósł wzrok i zerknął na nią. — A jeśli pałeczki krwawnika niczego nam nie powiedzą? Zadrżała, po czym pokręciła głową. — Droga wytyczona przez Niebiosa jest jasna, ojcze. My, śmiertelnicy, nie możemy jej zmieniać. — Tak. — Ale kiedy ponownie pokiwał głową, na jego twarzy widać było wyraz głębokiego niepokoju. * * * Hannah siedziała na krześle w narożniku pokoju, podczas gdy lekarz sprawdzał opatrunek na jej ramieniu. Rana, w du- żej mierze powierzchowna, nie była tak groźna, jak się po- czątkowo wydawało, ale ból pękniętej kości obojczykowej ogromnie jej dokuczał. Oficerowie lokalnej Służby Bezpieczeństwa, wezwani przez sąsiadów, pojawili się kilka minut po Chenie. Przesłuchali pobieżnie ich troje, a potem sprowadzili specjalny zespół kamerzystów, którzy przemierzali teraz pokój po pokoju, robiąc filmową dokumentację rzezi. Hannah miała okazję rzucić okiem na część tego, co pozostało w rezydencji po wizycie zabójców i ten widok utwierdził ją tylko w przekona- niu, że cała ta sprawa jest niezmiernie poważna. Muszą powiedzieć o wszystkim Li Yuanowi. Słyszała Chena, który w drugim pokoju kłócił się z kapi- tanem miejscowej Służby Bezpieczeństwa. — Powołaj się na swój stopień i stanowisko — poradziła mu przedtem, ale wyglądało na to, że tym razem nie mógł tak postąpić. W wypadku incydentów tej natury należało prze- strzegać określonej procedury. Wzdrygnęła się, przypomniawszy sobie minę Chena, kiedy słuchał jej niewiarygodnej opowieści. Zdrada. Spisek obejmu- jący całą górę Ministerstwa i wielu książąt z Rodzin Mniej- szych. Trudno było w to uwierzyć. Chen jednak stał bez ruchu i kiwał głową, jakby od dawna spodziewał się czegoś takiego. A potem pojawiła się Służba Bezpieczeństwa i nie mogli dłużej o tym rozmawiać. Spojrzała na drugą stronę pomieszczenia i na widok ojca poczuła ukłucie smutku. Siedział z rękami złożonymi na ko- lanach, patrząc gdzieś w dal. Wyglądał jak zagubione dziecko. Bardzo dużo stracił tego dnia. Żonę, syna i cel życia. Jutro będzie musiał zaczynać od początku. Jeśli to będzie w ogóle możliwe. Jeśli dożyją do rana. Chen wrócił do pokoju i zaraz podszedł do niej. Uśmiechnął się, po czym popatrzył na lekarza. — Przepraszam bardzo. Czy mógłbym zamienić słówko z tą młodą damą? — I tak już skończyłem — odpowiedział z uśmiechem le- karz, po czym ukłonił się i odszedł. — No i jak? — zapytała spokojnie. — Możemy iść, jeśli jesteś gotowa. Skontaktowałem się z moim zastępcą, kapitanem Wilsonem, a on ma przekazać wiadomość generałowi Rheinhardtowi. Powiedziałem, że spot- kamy się z nim za godzinę na Zachodnim Lądowisku w Bre- mie. Jeśli uda nam się przekonać Rheinhardta, może dosta- niemy się do Nan Ho. Zmarszczyła czoło. — A co z twoim przyjacielem... z majorem Karrem? Chen pokręcił głową. — Karr wykonuje jakieś specjalne zadanie na najniższych poziomach. Upłynęło już kilka miesięcy od czasu, gdy po raz ostatni skontaktował się ze mną. Gdybym wiedział, gdzie jest, próbowałbym przede wszystkim dotrzeć do niego. Czy zdajesz sobie sprawę z tego, kim oni byli, Hannah? Oni byli z Gil- dii. To zawodowi zabójcy. Najlepsi ze wszystkich! Zadrżała. — Gdyby nawet byli demonami z piekła, nie poddałabym się. Wiesz o tym... Dotknął delikatnie jej zdrowego ramienia. — Wiem. A teraz przygotuj ojca do podróży. Chcę, aby Rheinhardt usłyszał o wszystkim od niego. Pospiesz się. Duma Gildii została poważnie zraniona. Stracili dwóch ze swoich ludzi i będą chcieli się zemścić. Poza tym mamy jeszcze Smoki do pokonania, prawda? Hannah roześmiała się, lecz po chwili spoważniała. — Czy ty się nie boisz, Kao Chen? 131 — Czy się nie boję? — Pochylił się i dodał, mówiąc prosto w jej ucho: — Prawdę mówiąc, Shang Han-A, jestem wręcz sparaliżowany ze strachu. * * * Fei Yen stała w narożniku komnaty, obok klatek, i czeka- jąc, aż Wu skończy rzucać pałeczki, patrzyła na pierzące się ptaki. Cała procedura zajęła mistrzowi Fungowi znacznie więcej czasu niż zazwyczaj. Kilkakrotnie powtarzał wszystko i marszcząc coraz bardziej czoło, sprawdzał wyniki. W końcu uniósł głowę i spojrzał na swego pana z wyraźnym niepokojem w oczach. — To jest Ko — powiedział. — Ogień na Jeziorze. Yin Tsu wstrzymał oddech. — Jesteś tego pewny, mistrzu Fung? Wu pokiwał twierdząco głową. — Dziewiątka jest na piątej pozycji. Dwa pierwotne trój- kąty znajdują się w opozycji. Młodsza córka przeważa nad starszą. Ogień na Wodzie. — Głos mu się załamał ze stra- chu. — To rewolucja, książę Yin. Rewolucja! Yin Tsu pokręcił głową, jakby nie chciał w to uwierzyć, ale w jego szeroko otwartych oczach widać było przerażenie. Spojrzał w kierunku córki i napotkawszy jej wzrok, spuścił głowę. — Aiya... — powiedział miękko. — Oby Kuan Yin miała nas w swojej opiece! Fei Yen podeszła do nich i stanęła przed Wu. — Powiedz nam coś więcej, mistrzu Fung. Czy to jest... nieuniknione? — Nieuniknione? — Wzruszył ramionami, czując się wy- raźnie nieswojo. — Nie... nie nieuniknione. Ale znaki są bar- dzo wyraźne. — Wyciągnął swoją pomarszczoną rękę, wska- zując na rozsypane pałeczki. — Nigdy jeszcze nie widziałem tak wyraźnych układów. Tutaj jest Ogień, tam Woda... oba żywioły są w konflikcie i próbują się zniszczyć. Gdyby pojawił się Człowiek... — Człowiek? — Yin Tsu poruszył się gwałtownie. — Co przez to rozumiesz, mistrzu Fung? Fung pochylił głowę. __Czas już dojrzał, książę Yin. Wszystko czeka na Czło- wieka. Tak mówi wyrocznia. Wielki Człowiek, który niczym tygrys zmieni..- __A jeśli Wielki Człowiek jest smokiem? Wu uniósł głowę i spojrzał na Fei Yen. — Smokiem? — Mniejsza z tym... — Odwróciła się w stronę ojca. —• No i jak? Czy pójdziesz teraz do niego? Yin Tsu wahał się przez chwilę, po czym pokręcił głową. — To nie jest takie proste, Fei Yen. Ja... ja muszę najpierw porozmawiać z kuzynami. An Sheng musi się o tym dowie- dzieć. Jego syn... — Przerwał i pochylił głowę. — Zostaw nas na chwilę, mistrzu Fung. Kiedy Wu odszedł, spojrzał znowu na nią. Wyglądał teraz tak, jakby każde z jego osiemdziesięciu dwóch lat ciążyło mu kamieniem. — Dla ciebie to jest proste, Fei Yen. Musisz spełnić swój obowiązek wobec syna. Ale ja... no cóż, ja mam trzech synów i wnuka. An Sheng... Nie, działanie bez porozumienia z nim nie byłoby właściwe. Spojrzał pustym wzrokiem gdzieś przed siebie. Zadrżał, a w jego głosie pojawił się nagle ból: — Chan... jak on mógł postąpić tak głupio? Jak on mógł? Podeszła do niego i objęła ramionami, próbując go jakoś pocieszyć. — Może powinniśmy twierdzić, że został wprowadzony w błąd... że Ah Hsi go zwiódł. Może... — Nie — odparł jej ojciec, odpychając ją lekko od sie- bie. — Yin Chan nie jest dzieckiem. Jeśli dał się zwieść, to znaczy, że chciał tego. — Westchnął ciężko. — Nie, moja kochana, Chan jest dla nas stracony. Musi być tak... musi być tak, jakby go nigdy nie było. Ja... Jego usta zadrżały, a cała twarz wyglądała tak, jakby miała za chwilę rozpaść się na kawałki. Odwrócił głowę, starając się opanować, po czym znowu spojrzał na córkę. — Pojadę teraz zobaczyć się z An Shengiem. Trzeba go natychmiast powiadomić o tym, co tu się stało. A potem pojedziemy razem do Li Yuana. I to dzisiaj, zanim wydarzy się coś jeszcze gorszego. — A Chan? Co się stanie z moim bratem? Stary człowiek pokręcił głową i odpowiedział drżącym, słabym głosem: — Yin Chan jest teraz niczym. Niczym... * * * Pierwszy Smok roześmiał się zachwycony, kiwając głową w stronę trzech mężczyzn — swoich braci — którzy siedzieli wraz z nim, po czym odwrócił się w swoim fotelu i klasnął w dłonie. Służący pojawił się prawie natychmiast i ukląkł u jego stóp. — Panie? — Przynieś więcej wina. Najlepszego. Powiedz mistrzowi Yu... Przerwał, gdyż jego uwagę przykuł człowiek z szarfą służby kurierskiej Ministerstwa na ramionach. Pojawił się w drzwiach i pochyliwszy głowę, czekał, aż zostanie zauważony. Pierwszy Smok odprawił służącego i skinieniem ręki wezwał posłańca do siebie. Wziął od niego czarną, jedwabną kopertę i otworzył ją niecierpliwie. Co to było? Czy to, na co czekał przez ostatnie trzy dni? Przeczytał zapisaną ręcznie kartkę, złożył ją i uśmiechnął się. — Czy będzie jakaś odpowiedź, panie? Pokręcił przecząco głową i wsunął kopertę do wewnętrznej kieszeni swojego płaszcza. — Nie. Nie będzie odpowiedzi. Kiedy się odwrócił, poczuł, że po grzbiecie przebiega mu lekki dreszcz. Jeśli się ma do czynienia z węgorzami, najlepiej wbijać im haczyki w skrzela. A to... zobowiązanie podpisane przez An Shenga... będzie właśnie haczykiem, z którego już się nie uwolni. — Dobre wiadomości, I Lungui — zapytał jego Drugi Brat, podnosząc nieznacznie swój kubek z winem i mierząc go zaciekawionym spojrzeniem. — Zwykłe interesy — odpowiedział obojętnie. — Nasza praca nigdy się nie kończy, prawda? — wtrącił Piąty Brat siedzący na prawo od niego. — Ani na chwilę nie możemy zamknąć oczu. Odpowiedział mu śmiech pozostałych i w tej samej chwili pojawiło się wino. .__ cZy chcecie posłuchać muzyki? — zapytał Pierwszy Smok, widząc, że jego dobry nastrój odbija się w oczach każdego z nich. __Wspaniały pomysł — odpowiedział mu Drugi Brat, po- chylając się równocześnie do przodu, aby ułatwić służącemu napełnienie swojego kubka. — Czy masz jeszcze tę mistrzynię gry na ch'in, bracie? Roześmiał się. — Tak, mam ją. Podejrzewam jednak, że nie tyle gra tej dziewczyny tak bardzo cię interesuje, ile raczej jej inne ta- lenty. — Słyszałem, że bardzo dobrze radzi sobie z jadeitowym fletem — dodał Piąty Brat, mrugając przy tym żartobliwie — chociaż jej szarpanie... — Co bracie? — Powiedziałem, szarpanie... praca jej palców... Drugi Brat pochylił się lekko, wyraźnie rozbawiony tą grą. — Praca jej palców? Co chcesz przez to powiedzieć? — Och, nic szczególnego... tylko to, że mogłaby wydobyć ton z najbardziej zużytego, starego instrumentu! Ryknęli wszyscy głośnym śmiechem. / Lung, wciąż roze- śmiany, wezwał gestem dłoni swojego Mistrza Ceremonii. — Mistrzu Yu... Zastanawiałem się, gdzie się podziałeś. Moi bracia... Przerwał, zauważywszy dziwną powagę w zachowaniu Yu. — Mistrzu Yu? O co chodzi? Yu, który przez cały czas trzymał pochyloną głowę, wy- prostował się i spojrzał na niego oczami, w których Pierwszy Smok dostrzegł wyraźny strach. — Panie... proszę o wybaczenie. Nadeszła właśnie wiado- mość... — Wiem. — Poklepał się po kieszeni. — Mam ją tutaj. — Nie, panie. Specjalna wiadomość. Przez komset w twoim gabinecie. — Aha...? — Zmarszczył czoło. — I ty odebrałeś? Mistrz Yu zgiął się w niskim ukłonie. — Właśnie tam przechodziłem, panie, a ty byłeś zajęty tutaj. Podszedłem do komsetu z myślą o tym, aby ją odebrać i przynieść tobie. Ale... no cóż, na ekranie była już twarz. Ten człowiek zauważył mnie i odezwał się. To był żołnierz. Ka- pitan. / Lung poczuł, że ogarnia go chłód. Jego bracia umilkli i z uwagą przysłuchiwali się ich rozmowie. — Co on powiedział? Yu przełknął ślinę i kontynuował: — Powiedział, że ma tylko chwilę. Że nie może poczekać, aż cię przyprowadzę, panie. Powiedział... — Yu zawahał się, popatrzył niepewnie na pozostałych, ale Pierwszy Smok dał mu znak, by mówił dalej. — Kazał mi przekazać, panie, że twoi zabójcy zginęli. Twoja siostra także. I że Shang Mu ocalał. / Lung wyprostował się. Uczucie zadowolenia, które prze- pełniało go jeszcze przed chwilą, zniknęło, zastąpione przez lodowaty chłód. Wcześniej kazał sobie odczytać przepowiednię. To było Ko. Ogień na Jeziorze. Potwierdzenie, jak sądził, słuszności jego posunięć. Siedział potem na skąpanym w promieniach słońca tarasie, podniecony treścią tego, co z księgi wyroczni wyczytał mu Wu: Rewolucja. W swoim czasie znajdziesz wiarę u innych. Najwyższy sukces osiąga się dzięki wytrwałości. Wyrzuty sumienia przemijają. Zadrżał. Wyrzuty sumienia przemijają... Wstał i spojrzał na braci. Patrzyli na niego, czekając na jego decyzję. Odprawił Yu machnięciem ręki i podszedł do wielkiego okna znajdującego się po drugiej stronie pokoju. Spojrzał niewidzącymi oczami gdzieś na zewnątrz, poczuł, że ogarnia go wielka fala rozpaczy. Było jeszcze za wcześnie, dużo za wcześnie. Jeśli uderzą teraz, rezultat może być kata- strofalny. Czy jednak mieli jakieś inne wyjście? Jeśli Shang Mu ocalał... — Bracie? Odwrócił się. Tuż za nim stał jego Drugi Brat. Za nim czekali w milczeniu Piąty i Ósmy. — W porządku — powiedział, podjąwszy decyzję. — Za- czynamy. — Dziś w nocy? Zawahał się, po czym skinął głową. __ Shang Mu — dodał. — Musimy dostać Shang Mu. — A co potem? — Potem Tang — odparł, napotykając wzrok brata i wi- dząc cień własnych wątpliwości odbity w oczach tamtego. — Musimy zabić Tanga. — Co pan o tym myśli? Chen przebił wzrokiem ciemność i popatrzył na zalany światłem, ogromny masyw Fortecy Brema, po czym znowu zwrócił się w stronę młodego pilota. — Gdyby chcieli nas zestrzelić, zrobiliby to już teraz. Nie. Jeśli zaplanowali jakiś podstęp, zrobią to, gdy będziemy już na dole. Odwrócił się i spojrzał na Hannah i jej ojca. — Kiedy wylądujemy, nie ruszajcie się. Wyjdę sam. Gdy- bym napotkał jakieś kłopoty, porucznik wywiezie was stąd tak szybko, jak tylko zdoła. W oczach Shang Mu pojawił się niepokój. — Myśli pan, że będą kłopoty? — Mam nadzieję, że nie. Ale któż to może wiedzieć na pewno. Cała ta sytuacja jest czymś całkowicie nowym. Wszyst- ko zależy od tego, jak głęboko ta konspiracja sięga w Służbie Bezpieczeństwa. Za Rheinhardta gwarantuję. Jest uczciwy i niezłomnie lojalny wobec Li Yuana. Ale czy moża powiedzieć to samo o wszystkich z jego otoczenia? Będziemy po prostu musieli zaryzykować. Odwrócił się i trącił młodego porucznika. — Tam — powiedział, wskazując najdalszy skraj wielkiego lądowiska. — Wyląduj na środku tej wielkiej, pustej prze- strzeni. Nie chcę, by ktoś mógł niepostrzeżenie podkraść się do nas. — Tak jest! Transportowiec wykonał łuk w lewo, po czym wylądował dokładnie w tym miejscu, które wybrał major. Chen zszedł na dół i rozejrzał się wokół. Niedawno padał deszcz i pożłobiona drobnymi rowkami płyta lądowiska była mokra i śliska. Za nim, około dwudziestu ch'i od miejsca, w którym stał, była krawędź głębokiej na dwie li przepaści. Przed nim, odległy o trochę więcej niż dwieście ch'i, stał przysadzisty budynek centrum kontroli Zachodniego Lądowis- ka, a jeszcze dalej wyrastała smukła, strzelista wieża komuni- kacyjna Fortecy Brema, której szczyt znikał gdzieś wysoko w ciemnościach nocnego nieba. Z lamp osadzonych na krawę- dzi lądowiska i — w regularnych odstępach — na jego powie- rzchni, wznosiły się w górę szerokie kolumny światła. Między nimi rozciągały się wielkie plamy mroku. Chen uśmiechnął się i ruszył w kierunku centrum kontroli, gdzie pod balkonem obserwacyjnym zauważył jakieś poruszające się sylwetki. To było jak marsz poprzez wielką salę, której filarami były słupy światła, a sufitem niebo. W normalnej sytuacji wolałby się trzymać ciemności i nie przechodzić przez te oślepiająco jasne kolumny, ale tym razem zdecydował się iść prosto. Ukrywanie się nie miało większego sensu. Gdy znalazł się w odległości około dwudziestu ch'i od centrum kontroli, za- uważył grupę mężczyzn, która na niego czekała. Światła pa- dające z okien budynku utworzyły przed nim rodzaj jasnej bariery, ale tamci stali za nią, w cieniu. Chen zmrużył oczy, usiłując ustalić, kto był w tej grupie. — Majorze Kao? Rheinhardt wystąpił z cienia i stanął w świetle. — Generale... — Gdzie jest Shang Mu. Myślałem... — Kim są pozostali? Zauważył, że Rheinhardt drgnął, wyraźnie zaskoczony bra- kiem szacunku w jego głosie. Generał zawahał się, nie wiedząc, jak zareagować na pytanie Chena, po czym wzruszył ramio- nami i odpowiedział: — Przyprowadziłem trzech moich ludzi. Straż osobistą. Ufam im całkowicie. Dwaj pozostali to pańscy współpracow- nicy. Kapitan Wilson i pański sierżant. Chen skierował wzrok za generała. — Niech pan odeśle sierżanta. Rheinhardt odwrócił się i skinął ręką. Jeden z mężczyzn natychmiast odszedł. — No i jak? Czy przejdziemy teraz do sprawy? — zapytał generał. __ Czy pan wie, co się wydarzyło? Co stało się... __Wiem. To była Gildia, prawda? Chen przytaknął, a następnie odwrócił się i machnął ręką w stronę transportowca. Po chwili wyszło z niego dwoje ludzi i ruszyło w ich kierunku. Chen spojrzał na Rheinhardta i zauważył, że tamten jakoś dziwnie patrzy na niego. — O co chodzi? — zapytał. — To... — Rheinhardt przerwał. — To, o czym pan opo- wiadał, jest... — Niewiarygodne? Generał skinął głową. Chen odwrócił się i obserwując dwie zbliżające się do nich ludzkie postacie, poczuł, że w żołądku narasta mu niezwykłe napięcie. Kiedy Shang Mu stanął obok niego, Rheinhardt zrobił kilka kroków do przodu i zatrzymał się przed nimi. — Młodszy ministrze... Chen napiął wszystkie mięśnie i z ręką na kolbie swojego pistoletu, obserwował z jastrzębią uwagą generała. Ale Rhein- hardt wyglądał na nieuzbrojonego. — Generale... Obaj mężczyźni ukłonili się, po czym w milczeniu zaczęli się sobie przyglądać. Hannah, która także stanęła obok, do- tknęła ramienia Chena, jakby oczekiwała, że ten prosty gest w jakiś sposób ją uspokoi. Zerknął na nią i uśmiechnął się. — No cóż... — przerwał ciszę Rheinhardt. — O ile rozu- miem, ma pan nam coś ważnego do powiedzenia. Major Kao twierdzi... Przerwał. Chen poruszył się i z wyciągniętą bronią przeszedł za jego plecy. — Majorze Kao? Rheinhardt odwrócił się i zrozumiał wszystko w jednej chwili. Jeden z czterech towarzyszących mu ludzi odsunął się od grupy i powoli zmierzał w prawo, idąc po szerokim kręgu. Chen ruszył w jego stronę, starając trzymać się między tym człowiekiem a Shang Mu. Kiedy tamten wszedł w plamę światła, rozpoznał go. Było to tak zaskakujące, że Chen zawahał się, a jego ręka z pistoletem opadła w dół. — W i 1 s o n? O co chodzi? Co ty, do diabła, robisz? Rheinhardt obrócił się na pięcie i krzyknął: — Na ziemię, Shang Mu! Padnij... Rozległ się strzał, a potem drugi. Kapitan biegł teraz prosto w stronę Shang Mu. Biegnąc, strzelał. Chen ukląkł, wycelował i także zaczął strzelać. Raz, drugi i trzeci jego kule trafiły biegnącego mężczyznę w piersi, od- rzucając go do tyłu i ostatecznie powalając na ziemię. Wilson upadł, przekręcił się i znieruchomiał, a jego pistolet, stukocząc, przesunął się jeszcze kilka ch 'i po płycie lądowiska. Chen spojrzał za siebie i osłupiał, przejęty zgrozą. Shang Mu leżał na ziemi i jęcząc, trzymał się rękami za brzuch. — Aiya\ — wyszeptał Chen. Wyprostował się i ruszył w tamtą stronę chwiejnym krokiem. Ale było już za późno. W chwili gdy dotarł na miejsce, Shang Mu zadrżał gwałtownie i znieruchomiał. Chen uniósł głowę i napotkał spojrzenie Hannah. W jej oczach dostrzegł szok i całkowite niedowie- rzanie. — Nie... — powiedziała głosem przerażonego dziecka. — Nie... Ale było już po wszystkim. Jej ojciec został zabity. A Rhein- hardt... Rheinhardt po prostu patrzył gdzieś w dal z wyrazem absolutnego przekonania na twarzy i kiwał głową. * * * — Kuzynie, co cię tu sprowadza? To doprawdy aiespodzie- wana przyjemność! An Sheng doszedł do połowy rampy transportowca, aby powitać ojca Fei Yen. Uściskał go i odsunąwszy na długość ramienia, przyglądał mu się z szerokim uśmiechem. Yin Tsu próbował odpowiedzieć uśmiechem, ale stwierdził, że nie może się na to zdobyć. Skonsternowany spuścił wzrok. — O co chodzi? — zapytał cicho An Sheng, a w jego oczach pojawiła się troska. — Mam nadzieję, że twoje dzieci są zdrowe. Yin Tsu pokiwał wymijająco głową. — W środku... — odpowiedział. — Muszę z tobą poroz- mawiać, An Sheng. Coś się stało... An Sheng zamyślił się, po czym skinął głową. — Chodźmy — rzekł, ujmując Yin Tsu pod ramię. — Pój- dziemy do moich prywatnych komnat. Każę Mo Shan, aby przyniósł nam coś do picia. Wewnątrz rezydencji, w wielkiej komnacie górującej nad bogato zdobionym stawem oraz ogrodem, Yin Tsu usiadł na długiej otomanie wyłożonej poduszkami, podczas gdy An Sheng stanął obok niego i oparł jedną stopę na kangu. — A więc? — zapytał. — Co się stało? Yin Tsu westchnął, nie wiedząc od czego zacząć. Nasi synowie muszą umrzeć, pomyślał i przypomniał sobie słowa Fei Yen o możliwości zawarcia układu z władzami. Ale nikt nie będzie się układał ze zdrajcami. Może byli głupcami, ale ich głupota oznaczała śmiertelne niebezpieczeństwo dla nich wszystkich. Nie było żadnego wyjścia. Podniósł głowę i spojrzał prosto w oczy swojego kuzyna. — Twój syn i mój są zdrajcami, An Shengu. Spotkali się... w moim letnim pałacu... i rozmawiali o rebelii... o zamor- dowaniu Siedmiu. An Sheng roześmiał się, zaskoczony, po czym spoważniał. — Musisz być w błędzie, Yin Tsu. Nasi synowie? Yin Tsu pokiwał twierdząco głową. — Yin Chan i An Hsi. Och, byli jeszcze inni, ale nasi synowie są przywódcami. An Sheng podszedł bliżej. Stanął nad Yin Tsu i spojrzał na niego z wyrazem niedowierzania i gniewu na twarzy. — Musisz się mylić, Yin Tsu. An Hsi... to dobry syn i człowiek w pełni lojalny wobec Siedmiu. A twój Chan... — Pokręcił głową. — Nie. Nigdy w to nie uwierzę. — Nasi synowie muszą umrzeć, An Sheng — powiedział ponuro, ale i zdecydowanie Yin Tsu. — Musimy pójść do Li Yuana i powiedzieć mu, co się stało. — Powiedzieć mu? Yin Tsu spojrzał w górę na An Shenga, zaskoczony jego nagłym gniewem. — Oczywiście... An Sheng popatrzył na niego z wściekłością, po czym zacisnął jedną pięść i odwrócił się. — Czy masz jakiś dowód, Yin Tsu? — Moja córka, Fei Yen... podsłuchała ich. — Twoja córka! — An Sheng roześmiał się szyder- czo. — Twoja piękna i bezcenna córka... żona T'anga! Yin Tsu, wyraźnie zraniony cierpkością tej uwagi, uniósł głowę. — Ona by mnie nie okłamała.... An Sheng, którego twarz wykrzywiła się w ohydnym gry- masie, pochylił się nad nim. — Nie? I mam może także uwierzyć, że nigdy nie sypiała ze stajennymi i służącymi? — Odwrócił się i prychnął z nie- smakiem. — Jeśli to wszystkie dowody, które masz, Yin Tsu... — Kuzynie, dlaczego mnie tak obrażasz? An Sheng odwrócił się i spiorunował go wzrokiem. — Kuzynie, a dlaczego ty mnie obrażasz? — Ja... — Yin Tsu wstał. — Myślę, że lepiej już sobie pójdę. — Chcesz sobie tak po prostu odejść? — An Sheng pokręcił głową. — Nie, Yin Tsu. Przychodzisz tutaj i po- wtarzasz plotki i kłamstwa, które usłyszałeś od swojej kur- wiącej się na prawo i lewo córki, i oczekujesz, że złożę ofiarę z syna w oparciu o ten stek nonsensów? Nie, Yin Tsu. — Wyciągnął nóż i zbliżył się do starca. — Przeprosisz mnie teraz albo zapłacisz krwią! Yin Tsu popatrzył z przerażeniem na ostrze. — Kuzynie, ja... An Sheng z dzikim, bezlitosnym wyrazem twarzy złapał starego człowieka za jedwabie i przyłożył mu nóż do szyi. — Niech cię diabli, starcze, przeproś! Przeproś! Yin Tsu jęknął i spojrzał na niego szeroko otwartymi ze strachu oczyma. — Kuzynie... pamiętaj, kim jesteśmy... Ale An Sheng zdawał się już być poza zasięgiem wszelkich słów. Brutalnym, gwałtownym ruchem wbił ostrze w szyję starego człowieka, wyrwał je i wbił jeszcze raz. Yin Tsu krzyknął, po czym padł na kolana, kaszląc i dławiąc się krwią, która wypełniła mu gardło. An Sheng cofnął się, przyglądając się swej ofierze, a na- stępnie wypuścił nóż z ręki. — Niech cię diabli, staruchu... — powtórzył cicho. — Obyś skończył w piekle! ROZDZIAŁ 14 T'ieh pi pu kai Gigantyczny hologram, stojący między smoczymi filarami, wsparł ręce na biodrach i spojrzał w dół na tysiące więźniów, którzy nadzy, z rękami związanymi z tyłu, klęczeli wewnątrz Sali Wielkiej. Kiedy przemówił, jego głos zahuczał niczym grom, a kiedy się poruszył, powietrze zaszumiało, jakby jakiś ogromny żagiel został pochwycony przez wiatr. Początkowo obraz miał twarz Li Yuana, ale potem wolno zaczął się zmieniać, aż wszyscy rozpoznali w nim Tsu Ma. Razem z twarzą powolnej transformacji uległo także ciało. Ramiona i piersi poszerzyły się, a łydki oraz uda pogrubiały. Nie zmieniło się tylko poczucie wielkiej godności, władzy i potęgi, które emanowało z tej ogromnej postaci. Wstępne przemówienie Li Yuana nadało ton całemu wy- stąpieniu, a teraz Tsu Ma przedstawiał konkretne punkty deklaracji. Ministerstwo zostało rozwiązane, podobnie jak Gil- dia. W Służbie Bezpieczeństwa mają być przeprowadzone czystki, a cała sieć jej powiązań z Rodzinami Mniejszymi dokładnie zbadana. Wszyscy pracownicy Ministerstwa mają być zatrzymani do dyspozycji sądów, a ci, którym już udowod- niono aktywny udział w spisku, ścięci. Pośród więźniów dał się słyszeć cichy pomruk strachu. Większość z nich po raz pierwszy usłyszała o wszystkim dopiero w chwili, gdy byli wyciągani z łóżek. To właśnie ci patrzyli teraz w górę, mając nadzieję, że może ocaleją. Jed- nakże dla pozostałych, tych, którzy mieli jakiś wgląd w plany swych przełożonych i którzy dostrzegli choćby rozmazany, niewyraźny cień spisku, jeśli nie jego całość, nie było najmniej- szej nadziei. Zwiesili z rezygnacją głowy, wiedząc, że niezależ- nie od wszystkich formalności czeka ich śmierć. Chociaż raz Siedmiu uderzyło w swych wrogów szybko i skutecznie. Centralne biura Ministerstwa zajęto na dwie godziny przed świtem, skonfiskowano wszystkie dokumenty i zabito każdego, kto próbował stawiać opór. W tym samym czasie inne oddziały uderzyły na biura regionalne. Wszyscy oficerowie Służby Bezpieczeństwa znani z powiązań z Minis- terstwem zostali rozbrojeni i aresztowani. Uwięziono także wszystkich podejrzanych o to samo członków Rodzin Mniej- szych. Szybkość tej akcji zniweczyła, jak się zdawało, wszelkie szansę powodzenia przewrotu, jednakże Pierwszy Smok i wielu innych ważnych konspiratorów pozostało na wolności, a do- póki to się nie zmieniło, było bardzo mało prawdopodobne, by Rada Siedmiu zmniejszyła czujność. Kiedy Tsu Ma skończył przemawiać, podniósł swoją ogro- mną, większą od człowieka pięść i opuścił ją w dół, jakby chciał nią, niczym młotem, uderzyć powietrze. — T'ieh pi pu kail Od trzech tysięcy lat słowa te kończyły każdą proklamację rządową, jednakże tym razem zabrzmiały one dziwnie donioś- le, złowieszczo. Żelazne pióro się nie zmienia... Żelazo... to był symbol trwałości, siły, stanowczości, prawoś- ci i sprawiedliwości. Tak, a także narzędzie egzekucji. Tsu Ma cofnął się, włożywszy ręce w rękawy swej jedwab- nej, połyskującej żółto niczym słońce szaty, i powoli rozpłynął się w powietrzu. W miejscu, gdzie stał jeszcze przed chwilą, widać było już tylko ciemność obramowaną wielkimi, pokry- tymi rzeźbami smoków filarami. Z drugiego końca sali dobiegły odgłosy szamotaniny. To strażnicy chwycili dwóch mężczyzn za włosy i ciągnęli ich w stronę wyjścia. Rozpoczęło się ścinanie. * * * Nan Ho popatrzył na listę, a potem znowu spojrzał na siedzącego naprzeciw niego mężczyznę. An Sheng wyglądał na odprężonego i można było odnieść wrażenie, że prawie nie przejmuje się oskarżeniami. Zaprzeczył im, oczywiście, i stwierdził, że zabójstwa Yin Tsu dokonał pod wpływem ślepego gniewu, który był wynikiem zrozumiałego w tamtej sytuacji oburzenia, ale Nan Ho mu nie uwierzył. A lista?... No cóż, naturalnie zaprzeczył temu, by cokolwiek o niej wiedział. Lista odnaleziona pośród rzeczy zabitego Shang Mu nie została napisana ręką An Shenga — skryba, który ją skopiował, był zapewne już od dawna martwy — mimo to kanclerz nie miał wątpliwości, że wykonano ją na polecenie An Shenga. Od czasu ostrej wymiany zdań z Li Yuanem w sprawie jego postępowania wobec ofiar choroby wierzbowej śliwy, An Sheng szukał okazji odegrania się na młodym Tangu. Knuł cierpliwie w oczekiwaniu na dzień, w którym będzie mógł zrewanżować mu się za tamto upoko- rzenie, a ten zamach — jednoczesne unicestwienie nie tylko Li Yuana, ale i tych wszystkich, którzy za nim stali — byłby prawdziwym ucieleśnieniem idealnej zemsty. Oczywiście trudno będzie udowodnić, że An Sheng brał udział w spisku. Zrobił wszystko, by jego ręce były czyste, a jeśli nie były, jak w wypadku zabójstwa Yin Tsu, dążył do stworzenia z tego osobnej sprawy, powołując się równocześnie na przysługujące mu prawo bycia sądzonym przez trybunał złożony z równych mu rangą książąt. Jeśli zatem nie uda im się znaleźć szczeliny w otaczającym go murze milczenia, to, niezależnie od szczególnych okoliczności, nie zostanie on spla- miony posądzeniem o zdradę. Poza tym, jeśli precedensy mogą być podstawą do jakichkolwiek wniosków, było całkiem moż- liwe, że uda mu się także uniknąć oskarżenia o morderstwo. Niezależnie od ich osobistych uczuć, było mało prawdopodob- ne, by inni książęta uznali go winnym w tej sprawie. Może wystąpią przeciwko niemu z jakimiś drobniejszymi zarzutami, to wszystko. Można się nawet spodziewać, że zawrą z nim układ — uwolnią go od wszelkich oskarżeń pod warunkiem, że ustąpi z pozycji głowy rodziny na rzecz swojego najstar- szego syna, Mo Shana. Ale czy to cokolwiek zmieni? Nic dziwnego, że ten łajdak jest taki spokojny. Nan Ho odłożył listę i odchrząknął. — Czy zdajesz sobie sprawę z tego, co się stało, książę An? An Sheng pokręcił lekceważąco głową, unikając wzroku kanclerza. — Wiem tylko, że niezgodnie z prawem zostałem zabrany z własnego domu i zatrzymany tu bez żadnych wyjaśnień. Chcę, aby zarejestrowano mój protest... — Twoje słowa zostały zanotowane, książę An, ale okolicz- ności są wyjątkowe. Odbyło się posiedzenie Rady Siedmiu, na którym... — Proszę o wybaczenie, kanclerzu, ale co to ma ze mną wspólnego? Sprawa z Yin Tsu była... niefortunna... ale nicze- mu nie zaprzeczałem. Niczego także nie ukryłem. Taśmy z tym incydentem wręczyłem przedstawicielom T'ing Wei i zdałem się na łaskę trybunału książąt. Co więcej mogłem zrobić? Nan Ho pochylił głowę, by ukryć swoją irytację, i kon- tynuował: — Jak już powiedziałem, odbyło się posiedzenie Rady Sied- miu, na którym uzgodniono treść edyktu specjalnego. Dziś rano o dziesiątej w całym Chung Kuo wprowadzono stan wyjątkowy. Toczy się także śledztwo w sprawie działalności Ministerstwa, i to właśnie dlatego jesteś- tutaj, książę. An Sheng wzruszył ramionami. — Powtarzam to, co już powiedziałem. Jaki to ma związek ze mną? Nan Ho przysunął do siebie kartkę z raportem, po czym nacisnął kilka przycisków swojej konsoli. Prawie natychmiast na ekranie pojawił się spis dat wszystkich spotkań An Shenga z Pierwszym Smokiem. Przy każdej dacie znajdowała się także informacja o czasie trwania każdej wizyty. — Czy dobrze znałeś / Lunga, książę An? — Tak dobrze, jak wszystkie głowy Rodzin Mniejszych, kanclerzu. Utrzymywanie z nim kontaktu należało do moich obowiązków. — To prawda... jednakże widzę tu, że spotkałeś go, książę, zaledwie kilka dni temu. Przybył z wizytą do twojego pałacu. Czy to nie jest dosyć... niezwykłe? An Sheng przechylił lekko głowę. — Wcale nie. — Nie? — Zaskoczony Nan Ho podniósł brew. — Dwa spotkania w ciągu ostatnich trzech lat, jak widzę, przy czym to ostatnie zaledwie kilka dni przed próbą obalenia Siedmiu przez Ministerstwo. Proszę mi powiedzieć, książę, czy Pierwszy Smok wyglądał na kogoś, kto jest czymś... zaabsorbowany? Obserwował go z uwagą. An Sheng nie zareagował na wzmiankę o przewrocie, i to już samo w sobie było nie- naturalne. Cały jego spokój miał w sobie coś z wielokrotnie powtarzanej gry. An Sheng stąpał po cienkim lodzie i wiedział 0 tym. __Ja... nic nie zauważyłem. Rozmawialiśmy o przyszłoro- cznych mistrzostwach wei chi i zastanawialiśmy się, kto wy- gra... Aha, i jeszcze wymieniliśmy trochę plotek o pani Fei, ale poza tym... — Wzruszył ramionami i spojrzał na swoje dłonie. Nan Ho podążył wzrokiem za jego spojrzeniem. Dłonie An Shenga o palcach z długimi, pomalowanymi perłowym lakie- rem paznokciami spoczywały na jego udach. W chwili gdy kanclerz zaczął im się przyglądać, An Sheng odwrócił jedną z dłoni i zgiął palce jak szpony. Jakby je ćwiczył. ...albo jakbyś szukał ujścia, dla tego całego napięcia, które cię zżera. Nan Ho milczał jeszcze przez chwilę, po czym nacisnął klawisz konsoli i oczyścił ekran. — To wszystko, książę An. Możesz teraz odejść. Ale pro- szę, byś informował moje biuro o swoich ruchach. Jeśli będę chciał z tobą znowu porozmawiać... — Znajdziesz mnie w moim pałacu, kanclerzu — przerwał An Sheng i wstał. Następnie skłonił nieznacznie głowę, było to minimum tego, co musiał zrobić wobec człowieka o pozycji Nan Ho, i wyszedł z pokoju. Nan Ho oparł się wygodnie w fotelu i głęboko odetchnął, próbując opanować irytację. Później uniósł głowę i spojrzał w obiektyw kamery. — No i jak, Chieh Hsicft — Jest winny — odpowiedział Li Yuan. — Teraz jestem tego pewny. — A co z księżniczką Yin Fei Yen? Czy chcesz ją zobaczyć 1 wysłuchać jej zeznań, Chieh Hsial — Nie... słyszałem już wystarczająco dużo. Teraz muszę się skonsultować z moimi kuzynami. Dam ci znać o tym, co zadecydujemy, mistrzu Nan. Ty tymczasem zajmij się organi- zacją poszukiwań / Lunga. Jeżeli zdołamy go złapać... — Tak jest, Chieh Hsia. Delikatny ton elektronicznego gongu uświadomił Nan Ho, że Li Yuan już się rozłączył. Kanclerz siedział jeszcze przez chwilę, przyglądając się liście, a następnie wstał. Tym razem polecenie T'anga nie było specjalnie potrzebne. Pierwszego Smoka szukało już i tak więcej ludzi, niż było do tego po- trzeba, ale jeśli jego pan chce, by wysłać dodatkowe oddziały, Nan Ho je wyśle. Mimo to nie znajdą go, gdyż albo jest już martwy, albo opuścił planetę — nigdy nie będą mieli co do tego pewności. W najlepszym razie złapią któregoś z jego braci, chociaż i to jest mało prawdopodobne. I co teraz? zapytał sam siebie Nan Ho. Podszedł do okna, spojrzał na skąpane w promieniach słońca ogrody. Kto, jeśli zabraknie Tysiąca Oczu obserwujących poziomy, będzie strzegł Wielkiej Tajemnicy ich wspólnej przeszłości? Kto utrzy- ma lud w niewiedzy? Czy ten sekret pozostanie tam, skryty w ciemnościach, czy też wypłynie, niczym krew przesączająca się przez bandaże? Zacisnął zęby. Niepewność, to wszystko, czego mogli się, począwszy od tego dnia, spodziewać. Porzucili historię, a teraz ona ich opuściła. Nie było żadnych precedensów, żadnych pomocnych uchwytów na stromej ścianie przyszłości. Wszyst- ko stawało się teraz improwizacją. Każdy człowiek miał dbać tylko o siebie i uważać na tych, którzy spadali z góry. Mimo to fakt, że udało im się przetrwać tę próbę, był jednak czymś niesłychanym. Wyszedł na zewnątrz, do ogrodu. Przechylił głowę do tyłu i rozkoszował się przez chwilę świeżością tego słonecznego, wiosennego dnia. Tak, dotrzeć tak daleko... Roześmiał się, po czym, otrzeźwiony myślą o tym, co go jeszcze czekało, ruszył w dół szerokich, białych schodów. Minął staw z karpiami i skierował się w stronę cel. — No i jak, kuzynowie, co o tym myślicie? Wu Shih zmarszczył czoło, po czym niechętnie pokiwał głową. — Nie podoba mi się to, Yuanie, ale zgadzam się z Tsu Ma. Pozwolić mu żyć, jest czymś nie do pomyślenia... Nie. An Sheng nie może stanąć przed trybunałem. Musi umrzeć. Jak to zrobisz?... No cóż, szczegóły zostawiam tobie, kuzynie. Ale zrób to jak najszybciej. Dopóki sytuacja jest jeszcze zagmatwana. Li Yuan popatrzył z ekranu na Wu Shiha i skinął głową. __ Wygląda na to, że musimy zapomnieć o sumieniu, praw- da stary przyjacielu? Powoduje nami konieczność. __A więc bądźmy brutalni i skończmy z tym wszystkim. Ja mam już wystarczająco wiele własnych problemów i nie potrzebuję jeszcze tego dodatkowego ciężaru. — Ta kobieta, prawda? Wu Shih skinął głową. — Tak, ta kobieta... — No cóż, powodzenia, kuzynie. Będzie nam obu bardzo potrzebne. Wu Shih ukłonił się i przerwał połączenie. Ta kobieta... — Mistrzu Pao? — Chieh Hsicft Odwrócił się i spojrzał na swojego ochmistrza Wewnętrz- nych Komnat. — Skontaktuj się w moim imieniu z Kennedym. Powiedz mu, że musimy porozmawiać. I poproś Fen Cho-hsiena, by także przyszedł. Pora byśmy zajęli się tą sprawą. Pao En-fu ukłonił się nisko i pospiesznie opuścił gabinet. Wu Shih usiadł za swoim biurkiem i pogrążył się w zadumie, pociągając odruchowo brodę. Jeśli chodzi o Mary Lever, fatalnie się przeliczył. Jej program nie tylko odniósł sukces, ale spotkał się z wręcz niesłychanym odzewem. W tajemnicy przed władzami utworzyła całą organizację „żon", kobiet, z którymi pracowała poprzednio w różnych organizacjach charytatywnych. One z kolei przygotowały przyjęcia i innego rodzaju towarzyskie zgromadzenia, które odbyły się w całym Mieście w czasie, gdy środki masowego przekazu transmito- wały jej wezwania do ludności. Dzięki tak sprawnie prze- prowadzonej akcji, udało jej się już w pierwszym podejściu zdobyć poparcie blisko pięciu milionów ludzi. A potem, kiedy ta cała afera z Ministerstwem zaprzątnęła ich uwagę, wy- stąpiła znowu w kilku ogólnokontynentalnych kanałach, by pochwalić się swoim sukcesem i omówić następne kroki. Powinienem był od razu przerwać tę akcję. Powinienem... — Chieh Hsial Mam reprezentanta Kennedy'ego na linii. — Dobrze. Przełącz go do mnie. Najwyższy czas, by usły- szał kilka słów prawdy... * * * Więzień zajęczał. Był to cichy, prawie niesłyszalny jęk, jakby wycierpiał już tak wiele, że ta odrobina dodatkowej męki nic już dla niego nie znaczyła, jednakże obserwujący go Nan Ho dostrzegł, że tamten zbliża się już do granicy wytrzy- małości. Albo przyzna się i będzie po wszystkim, albo jest niewinny i oszaleje. Nie był to wybór, którego można by mu pozazdrościć. Nan Ho wyszedł na zewnątrz, by odetchnąć czystym po- wietrzem korytarza. W celach leżało dwóch mężczyzn. Ich ciała były porozdzierane i popalone ogniem, a kości połamane. Jeden z nich został przekupiony, a drugi był całkowicie niewin- ny. Jednakże który był który? Tylko ci dwaj, urzędnicy och- mistrza Wewnętrznych Komnat, mieli dostęp do szczegóło- wych danych personalnych obsługi pałacu w Tongjiang i tylko jeden z nich mógł je przekazać An Shengowi, kiedy ten przygotowywał swoją listę. Należało oczywiście rozważyć tak- że możliwość, że obaj byli winni, ale zazwyczaj tak nie po- stępowano. Przekupienie dwóch ludzi było zawsze czymś bar- dziej ryzykownym, niż wynajęcie jednego; gdy jest ich dwóch, jeden zawsze może pomyśleć o sprzedaniu drugiego lub wydać go w porywie gniewu po jakieś kłótni, podczas gdy z jednym szpiegiem... Przerwał ten tok myśli, uświadomiwszy sobie nagle, jak bardzo się zmienił. Pięć lat temu stał obok Tolonena w tej samej celi, patrząc, jak niewinny człowiek rozrywany jest na kawałki, i to po to, by uchronić nic nie wartą reputację żony swego pana. Zwymiotował wtedy, zatrwożony widokiem mąk zadawanych temu młodemu mężczyźnie; przerażony tym, że mimo tak strasznego bólu, chłopiec ciągle się nie poddawał. A teraz... Prawdę mówiąc, nie czuł niczego. Może jedynie nieokreś- lony żal, że to wszystko było konieczne. Czy tak bardzo zmienił się w tak krótkim czasie? Czyjego skóra tak zgrubiała, że nic nie mogło go już dotknąć? Czy władza uczyniła go tak nieczułym? A może to świat się zmienił, a wraz z nim jego wyobrażenia o tym, co dobre i złe. Nie znaczy to wcale, że w tym wypadku miał jakiś wybór. Jeśli mieli pośród siebie zdrajcę, a lista niedwuznacznie na to wskazywała, to jego obowiązkiem było zdemaskowanie tego człowieka. Uczucia... one nie mogły wpływać na jego pracę. Nagle odwrócił się i zaczął nasłuchiwać. Z pierwszej celi, która znajdowała się dalej, w głębi korytarza, dobiegły go krzyki. Chwilę później drzwi otworzyły się z hukiem i na zewnątrz wypadł jeden z oprawców. Twarz miał zaczerwie- nioną, a jego nagą klatkę piersiową pokrywała warstewka potu. — Ekscelencjo! Myślę, że go mamy! — Aha... — Podszedł do drzwi celi i zajrzał do środka. Więzień uniósł głowę i patrzył na niego szeroko otwartymi oczyma, w których widać było ból i rozpacz. — No i jak? — zapytał Nan Ho. — Co masz do powiedzenia? — Wybacz mi, mistrzu Nan... Ja nie chciałem... — Głowa opadła mu do tyłu i zaczął szlochać. — Tak, wiem. — Teraz, gdy było już po wszystkim, Nan Ho poczuł, że ogarnia go fala współczucia dla nieszczęśnika. Dał znak jednemu ze strażników, żeby poszedł do drugiej celi i wstrzymał prowadzone tam tortury, po czym zbliżył się do więźnia i delikatnie, prawie czule położył dłoń na jego czo- le. — Powiedz mi, Chen So, jak to się stało? Wyraźnie zawstydzony więzień przełknął ślinę i odwrócił wzrok, nie potrafiąc się zdobyć na to, by spojrzeć Nan Ho w oczy. — To była dziewczyna, Ekscelencjo. — Dziewczyna? — Nan Ho wstrzymał oddech. — Która dziewczyna? — Służka naszego pana... Rozkosz Serca... Była moją ko- chanką. Ja... — Aiyal Nan Ho odwrócił się gwałtownie, wypadł na korytarz i po- spiesznie ruszył w górę schodów. Gdy dotarł na ich szczyt, pchnął gwałtownie drzwi, odrzucając na boki dwóch wartow- ników, i zaczął biec ze ściśniętym z trwogi gardłem. Po chwili zatrzymał się jednak i odzyskawszy głos, przywołał do siebie wartowników, zastanawiając się gorączkowo, czy nie jest już za późno. Kiedy Kennedy odwrócił się od ekranu, w uszach ciągle brzmiały mu słowa Wu Shiha: — To jest pańska ostatnia szansa, panie Kennedy. Ucisz tę przeklętą kobietę, dobrze? Ucisz ją! Jasne. Ale jak? Nie było niczego, co mógłby zaoferować Mary Lever, i wydawało się także, że nie było sposobu, by ją przestraszyć. Co zatem mu pozostało? Łagodna perswazja? Uwiedzenie? Morderstwo? Zadrżał, zaniepokojony tą ostatnią myślą, po czym uniósł głowę, uświadomiwszy sobie, że jego żona stoi w drzwiach i patrzy na niego. — O co chodzi? — zapytała. — Wyglądasz na zmartwio- nego... Wzruszył ramionami, podszedł do niej i objął ją. — Co byś chciała?... Chcę powiedzieć, co byś tak napraw- d ę chciała, gdybyś mogła wybierać? Spojrzała na niego i zmarszczyła czoło. — Co to ma być? Zwariowałeś, czy co? — Nie. Po prostu odpowiedz mi. Jedna rzecz... Zastanawiała się przez chwilę, a następnie uśmiechnęła się. — Już wiem. Chciałabym popłynąć łodzią wiosłową po morzu... no wiesz, po prawdziwym morzu. Po prostu wybrać się na wyprawę wzdłuż brzegu, jak w jednym z tych starych filmów trójwymiarowych. — W porządku. Zrobimy to. Jutro. I weźmiemy ze sobą chłopców. Na cały dzień. Roześmiała się. — Teraz jestem już pewna, że zwariowałeś! — Ale najpierw muszę się z kimś skontaktować i przygo- tować spotkanie. * * * Nan Ho wpadł do apartamentu Li Yuana, nie przejmując się ceremoniałami. Przebiegł przez korytarz, pełen obaw, co zastanie w środku. Miał właśnie wejść do sypialni, kiedy stanął twarzą w twarz ze swoim Tangiem, który wyszedł z jednego z bocznych pokojów. __ Chieh Hsial — krzyknął i padł na kolana, czując ulgę, której nie mogłyby wyrazić żadne słowa. __ O co chodzi, mistrzu Nan? Przez chwilę wyglądałeś tak, jakbyś zobaczył ducha! Nan Ho pochylił głowę. — Wybacz mi, panie, ale przez jedną krótką chwilę oba- wiałem się, że to będzie wszystko, co zobaczę! Li Yuan spoważniał. — O co chodzi? — Twoja służka, Chieh Hsia... Rozkosz Serca... — Co z nią? — Jeden z urzędników Wewnętrzych Komnat... ona była jego kochanką. Wygląda na to, że... Li Yuan podniósł rękę. — Rozumiem... I ty myślałeś... —Wzruszył ramionami. — To dziwne. Poprosiłem ją tu wcześniej i jedna z pozostałych służek powiedziała, że źle się poczuła i poszła do swojego pokoju. Nie pomyślałem... — Ja także, Chieh Hsia. — W głosie Nan Ho brzmiała prośba o wybaczenie. — Znajdź ją, mistrzu Nan. A potem przyprowadź ją tutaj. Chcę wiedzieć dlaczego. Chcę... — Przerwał, wyraźnie przejęty bólem, po czym pokręcił głową. — Trudno mi w to uwierzyć. Spałem z nią, mistrzu Nan, nie raz, ale wiele razy. To taka słodka i kochająca dziewczyna. Nigdy... — Znowu zadrżał i dodał: — Przyprowadź ją, mistrzu Nan. Teraz! Nan Ho pochylił głowę w ukłonie i pospiesznie ruszył na poszukiwanie dziewczyny. Wejście do korytarza zostało przyozdobione niebieskimi i złocistymi materiałami. Grupa chłopców z ogolonymi gło- wami — sierot wybranych z uwagi na ich fotogeniczność — ustawiła się pod jedną ścianą w oczekiwaniu na datki. Przed nimi, ubrana w prostą, brązową szatę Najstarszej Córki, stała Emily. W pewnej chwili odwróciła się, by przepuścić kilka ręcznie popychanych wózków, po czym cofnęła się i spojrzała w obiektyw unoszącej się nad jej głową kamery. — To jest pierwszy etap naszej pracy na dole. Jak widzicie, do wykonywania prostych prac manualnych, takich jak łado- wanie i dystrybucja żywności oraz ubrań, zatrudniliśmy robot- ników z tych poziomów. Inni remontują magazyny, które już kupiliśmy. Magazyny te będą wykorzystywane nie tylko jako punkty dystrybucyjne, ale także jako ośrodki pomocy społecz- nej i szkolenia zawodowego. Rozpoczęliśmy od pięciuset, ale w miarę rozwoju naszej kampanii mamy nadzieję doprowadzić do tego, że w każdej strefie Miasta Ameryka Północna będzie przynajmniej jeden taki ośrodek rozprowadzający nie tylko żywność i odzież, ale i broszury z użytecznymi poradami na każdy temat. Wszystkie one będą łatwo rozpoznawalne, po- dobnie jak nasze wozy i pracownicy, dzięki charakterystycz- nym — złotym i niebieskim — barwom, które będą nosić. Kolor złoty reprezentuje dające życie słońce, a niebieski wodę, bez której życie jest niemożliwe. Cofnęła się trochę, aby kamera mogła ująć szereg wózków przesuwających się za jej plecami. — Pozwólcie mi jednak jeszcze raz podkreślić, że naszym celem nie jest niańczenie tych ludzi. Naszym celem jest przy- wrócenie im poczucia własnej godności. Dając im pracę, bu- dzimy w nich świadomość sensu życia, a dając im żywność, sprawiamy, że mają siły, by posuwać się do przodu. Kiedy już uśmierzymy ich obawy i poradzimy sobie z ich najbardziej podstawowymi potrzebami, zaczniemy zmagać się z praw- dziwymi problemami, które stoją przed wszystkimi mieszkań- cami tego wielkiego Miasta. Chodzi tu o pytania o sens i kierunek, w którym potoczy się nasze zbiorowe życie. Stojący przy pulpicie kontrolnym Beresiner uniósł głowę i przeciągnął palcem po szyi. Na ten sygnał światła przygasły i kamery przerwały pracę. — Świetnie! — powiedział. — Połączę to z obrazami ludzi ładujących wózki i remontujących magazyny, a na koniec dam ten kawałek, który nagrałaś wcześniej. Mamy czas o wpół do drugiej, zaraz po południowych wiadomościach, i następny o trzeciej. Wtedy to puścimy. Emily pokiwała głową i patrząc na to, co się wokół niej działo, poczuła, że ogarnia ją uczucie ogromnej satysfakcji. Zaczęło się. W końcu, po tak długim czasie, robiła coś war- tościowego. Może ta akcja nie była tym, czym początkowo chciała się zajmować, ale wyglądało na to, że jest nie mniej skuteczna. A może nawet w pewnym sensie i lepsza, gdyż teraz mogła przynajmniej spokojnie spać po nocach. — Czy Michael dzwonił? — spytała. Beresiner pokręcił głową. — O ile mi wiadomo, nie. Zapytaj Jill. Teraz ona obsługuje wszystkie połączenia! Emily ruszyła na drugą stronę Promenady, do pomiesz- czenia, w którym znajdowało się ich centrum kontroli. Z tego miejsca jej główna pomocnica, Jill, czuwała nad całością przedsięwzięcia. — Cześć! Czy Michael dzwonił? — Jeszcze nie... Emily zmarszczyła czoło, zaskoczona. — W porządku. A co poza tym nadeszło? Było coś inte- resującego? Jill patrzyła na nią przez chwilę, uśmiechając się lekko, jakby chowała jakąś wielką tajemnicę, po czym podała jej karteczkę papieru. Emily przeczytała ją i uniosła gwałtownie głowę. — Kennedy? Prosi o spotkanie? — Na to wygląda. Odebrałam to jakieś pięć minut temu. Co mam zrobić? Powiedzieć mu, żeby się odpieprzył? — Nie... — Ale Emily nie mogła powstrzymać uśmiechu. Gdziekolwiek spojrzała, widziała tyle entuzjazmu. Tyle praw- dziwej chęci do pracy. Westchnęła. — Dobrze. Zobaczę, czego on chce. Ale wbij mu do głowy, że nie będzie żadnych kom- promisów. Powiedz mu, że my nie musimy zawierać układów. Jill uśmiechnęła się. — W porządku, ale on i tak będzie próbował, wiesz o tym. Ludzie jego pokroju już tacy są. Myślą, że nie znaczy tak. Tak ich wychowano. — Jasne. Ale to się zmieni. My sprawimy, że to się zmieni, prawda? — Prawda. Och, dzwoniła jeszcze Gloria. Powiedziała, że liczba chętnych przekroczyła już piętnaście milionów. Będzie- my musieli zatrudnić więcej ludzi, bo inaczej nie uda nam się zapanować nad sytuacją. — Dobrze. Zatrudnij ich. Czy masz coś jeszcze? — Hythe-MacKay pozwali nas do sądu za przywłaszczenie ich barw... — Walcz z nimi. — Zgłosił się także reporter z kanału Medfac Downline. Chce przeprowadzić z tobą wywiad. — Downline? — Zastanawiała się przez chwilę, po czym skinęła głową. — W porządku. Możemy to zrobić tutaj. — Jesteś przekonana, że to mądre? A jeśli to jakaś pułap- ka? Może on chce cię upokorzyć? Emily uśmiechnęła się. — Niech tylko spróbuje. Gdy tylko zorientuję się, że chce coś takiego zrobić, złamię mu szczękę! Jill roześmiała się. — To ci dopiero dziewczyna! Dobrze. Przygotuję wszystko na szóstą. Odpowiada ci ta godzina? — Może być. A teraz muszę już biec. — Zawahała się. — Jesteś pewna, że Michael się nie odezwał? — Sprawy wyglądają źle — powiedział Johnson, rzucając plik staroświeckich teczek na biurko Michaela. — Osiągnęliś- my zaledwie dwadzieścia procent wytyczonych celów. Jeśli sytuacja będzie w dalszym ciągu rozwijała się w ten sposób, pod koniec roku zbankrutujemy! — Spokojnie — odpowiedział Michael, uśmiechając się do niego. — To się zmieni. Może teraz są nieco wystraszeni, ale nie potrwa to zbyt długo. A szansa wiecznego życia? Kto inny może zaoferować coś takiego? — Być może... ale ten program przynosi nam ogromne straty, Michaelu. A tych ludzi, których usiłujemy przyciąg- nąć... no cóż, tych ludzi zniechęca działalność Mary. Więcej nawet niż zniechęca, niektórzy z nich są rozwścieczeni! Michael wzruszył ramionami. — A więc co sugerujesz? Masz ochotę pójść do niej i po- wiedzieć, by przestała? Chcesz się tym zająć, Dan? Johnson pokręcił głową i wyraźnie poirytowany odwrócił wzrok. __Wcale ci się to nie podoba, prawda? Mam na myśli to podlizywanie się starym ludziom... __Nie. Czuję się naciągaczem. Ale to jest konieczne, jeśli mamy zrealizować resztę pakietu. Opieka zdrowotna i przy- zwoita płaca dla naszych pracowników, to chyba dobry cel, nie uważasz? Sto razy lepszy niż tępa pogoń za zyskiem! A jeśli kilku bogatych łajdaków chce za to wszystko zapłacić, nie zamierzam ich powstrzymywać! — Teraz mówisz zupełnie tak samo jak Mary... Roześmiał się. — Doprawdy? Och, cholera... nie zadzwoniłem do niej... W tej chwili kom set stojący na jego biurku zaczął błyskać. — Może to ona... Michael pochylił się i nacisnął klawisz. — Słucham? W odpowiedzi usłyszał głos swego sekretarza: — Shih Lever? To reprezentant Kennedy. — Joe... — Popatrzył na Johnsona i gestem dał mu znać, że chce zostać sam. — Przełącz go tutaj. Wstał i podszedł do ściany, którą przesłonił zsuwający się z sufitu ekran. Po chwili pojawiła się na nim naturalnych rozmiarów twarz Kennedy'ego. — Witaj Michaelu... Co słychać? — zapytał ze smutnym uśmiechem na ustach. Michael uśmiechnął się i odpowiedział: — Wszystko w porządku. A co u ciebie? Kennedy wzruszył ramionami. — Tak sobie. Wiesz, jak to jest. — Ja... — Nie. Nie przepraszaj. Miałeś rację, Michaelu. Ty i Mary. Powinienem bardziej zawzięcie walczyć o naszą sprawę. Za dużo im oddałem. Ja... — Ponownie wzruszył ramionami. — Co mogę dla ciebie zrobić, Joe? — Mówiąc szczerze, to nie z tobą chciałem porozmawiać, ale z Mary. Ja... — Zza jego pleców dobiegł brzęczyk wideo- fonu. Odwrócił się i spojrzał poza ekran. — Poczekaj chwi- leczkę, moja sekretarka mówi coś do mnie. O co chodzi? Aha. W porządku. Ponownie popatrzył na Michaela. — Wiesz, kto to był? To biuro twojej żony odpowiedziało na moją prośbę o rozmowę. Michael uśmiechnął się. — Cokolwiek by to było, nie uda ci się jej przekonać. — Nie? — Kennedy roześmiał się miękko. — Być może. Wiesz, dobrze się ożeniłeś, Michaelu. Ona nie jest z twojej klasy, ale nie rozumiem tego w sensie pejoratywnym. To kobieta jedna na miliard. Teraz już to wiem. — Oczywiście. Ale dlaczego chcesz się z nią spotkać? — Ot, takie manewry. Wiesz, jak to jest. Polityka... — Nigdy nie przypuszczałem, że usłyszę coś takiego od ciebie. — Nie? Ja także... Ale jestem taki zmęczony, Michaelu. Zmęczony do szpiku kości. To życie... Nie sądziłem, że to będzie takie ciężkie. Ten entuzjazm, który nas porwał, gdy wygraliśmy, ten prawdziwy kop do przodu... wiesz, myślałem, że tak będzie zawsze. Naprawdę tak myślałem... A teraz to tylko historia, prawda? — Wcale nie musi tak być. — Nie. Już po wszystkim. Zamierzam ustąpić. Niech ktoś inny przejmie ten ciężar. Może Parker. Albo Fisher. Ktoś młodszy. — Bzdury... masz dopiero trzydzieści pięć lat. Zostało ci jeszcze przynajmniej trzydzieści! — Próbujesz namówić mnie do zmiany decyzji, Michaelu? Michael pokręcił głową. — Nie. Wiem, jak się czujesz. Po śmierci Bryna... kiedy on umarł, wszystko się zmieniło. — Tak... No cóż, muszę teraz trochę popracować. Obie- całem Jean, że zabiorę ją jutro na wycieczkę, powinienem zatem uporządkować moje biurko. — Przerwał, jakby myśl o skończeniu rozmowy sprawiała mu ból, po czym dodał, patrząc na Michaela lekko zamglonymi ze wzruszenia ocza- mi: — Brakuje mi ciebie. Brakuje mi naszej wspólnej pracy. — Taak... uważaj na siebie, dobrze? — Ty także... Michael stał potem przez jakiś czas przed poblakłym ek- ranem, próbując zrozumieć przyczyny dziwnego uczucia, któ- re go nagle ogarnęło. To, co powiedział Kennedy, było prawdą. Ludzie robili różne rzeczy, myśląc, że zawsze będzie tak samo, ale sytuacja się zmieniała. Zawsze się zmieniała. To był jedyny pewnik w życiu Leżała na plecach na łóżku, a jej nieruchoma twarz tonęła w strumieniu słonecznego światła wpadającym przez pobliskie okno. Wydawało się, że śpi, ale jej piersi nie poruszał żaden oddech, a gdy Nan Ho dotknął jej ręki, przekonał się, że jest zupełnie zimna. Spojrzał na strażnika stojącego w drzwiach i rozkazał: — Przyprowadź tu lekarza Lu. I powiedz mu, żeby wziął zestaw reanimacyjny. Prawdopodobnie było już za późno, ale... Zaczął rozglądać się po pokoju, szukając jakichkolwiek wskazówek, które mogłyby mu powiedzieć, jak ona zmarła. Na jej ciele nie było widać żadnej rany, nie wyczuwał także zapachu żadnego gazu ani jakiegoś innego medykamentu. Jednakże coś tam było. List. Rozłożył kartkę, podszedł do okna i przeczytał ją. An Sheng... Wymieniła An Shenga! Popatrzył ze współczuciem na dziewczynę. An Sheng poj- mał jej matkę i młodszego brata i trzymał ich gdzieś w za- mknięciu jako gwarancję jej posłuszeństwa. Westchnął. To był bardzo ciężki dzień. Ale przynajmniej teraz An Sheng był skończony. Podszedł do wyjścia, skinął na jednego z dwóch strażników i podał mu list. — Zanieś to T'angowi. A ty czekaj tu i pilnuj drzwi do przyjścia lekarza Lu. Potem rzucił jeszcze ostatnie spojrzenie na martwą dziew- czynę i ruszył w stronę swojego gabinetu. Nadszedł czas, by zająć się An Shengiem. Emily spóźniła się, ale Kennedy czekał. Jego ochroniarz przeszukał ją przy wejściu, po czym usatysfakcjonowany za- stukał do drzwi i otworzył je przed nią. Pokój był zaskakująco mały. Kennedy siedział przy biurku znajdującym się po prawej stronie i mówił coś do niewielkiego komsetu. Kiedy weszła do środka, uniósł głowę, uśmiechnął się i pospiesznie zakończył rozmowę. Wstał, obszedł biurko i podał jej rękę. — Mary... Uścisnęła jego dłoń i rozejrzała się wokół. — A więc? O co chodzi? Uśmiechnął się jeszcze szerzej. — Żadnych wstępnych pogaduszek, prawda? Rzuciła mu chłodne spojrzenie. — Oboje jesteśmy bardzo zajęci. Poza tym jestem przeko- nana, że nie poprosiłeś mnie tutaj na dyskusję o moim zdrowiu. Tym razem się roześmiał. — Nie. No dobrze... Przejdę od razu do sprawy. Chciałbym wiedzieć, czy nie przerwałabyś swojej kampanii Najstarszej Córki? — Dlaczego? Wzruszył ramionami. — Komplikujesz sytuację, to wszystko. Tak moją... jak i Michaela... — Michael może sam mówić w swoim imieniu. — Jasne. W takim razie moją. Potrząsnęła głową wyraźnie zaskoczona jego pytaniem. — Nie rozumiem cię, Joe. Był czas, gdy głosiłeś, że prag- niesz zmian. Mówiłeś, że chcesz pomóc mieszkańcom niższych poziomów. Co się z tobą stało? Westchnął. — Rozumiem zatem, że odpowiedź brzmi nie? — Z całą pewnością. — Patrzyła na niego przez chwilę, oczekując czegoś więcej, po czym dodała: — Czy to wszystko? Żadnych przekonywających argumentów, żadnych przemyśl- nie podanych powodów, dla których miałabym zrezygnować? Jestem zdziwiona, Joe. Nigdy tak łatwo się nie poddawałeś. — Tak. Może nie. — Wyglądał na dziwnie zrelaksowanego, jakby zdjęto mu z barków jakiś ciężar. — Musiałem spróbo- wać, ale... no cóż, jestem zadowolony. Rób to, co musisz robić, Mary. Podziwiam cię za to, naprawdę podziwiam. — Uśmie- chnął się ponownie, ale tym razem był to uśmiech zabarwiony bólem i może właśnie dzięki temu wydawał się bardziej szczery od innych, które przywykła widzieć na jego twarzy. — Nigdy nie byliśmy sobie bliscy, prawda? Myślę, że to moja wina. Powinienem bardziej się starać. Ale miałaś rację. Te wszystkie kompromisy... one są nic niewarte. Ta cała gra nie jest warta jednego fenal Popatrzyła na niego ze zdziwieniem i roześmiała się. __ Nabierasz mnie, tak? Pokręcił głową. __Nie. I życzę ci szczęścia. Naprawdę. Może tobie uda się doprowadzić do końca to, co mnie się nie udało. Aha, i dzię- kuję ci za drugi prezent... wiesz, tę gazetę. Wygląda na to, że rodzina Kennedy nie ma zbyt wiele szczęścia. Zadrżała, zaskoczona. — Podjąłeś już decyzję, prawda? Skinął twierdząco głową. — Ustępuję. Zamierzam to ogłosić jutro wieczorem. Wy- kupiłem już czas w środkach masowego przekazu. — Aha... Wyciągnął do niej rękę. — A zatem, do widzenia! Popatrzyła na jego dłoń, zmarszczyła czoło i, ku jego zaskoczeniu, objęła go ramionami i przycisnęła na chwilę do piersi. — Życzę ci powodzenia, Joe... A potem odwróciła się i wyszła. Popatrzył ze smutkiem na drzwi, za którymi zniknęła, po czym westchnął i rozejrzał się wokół siebie. Stwierdziwszy, że nie ma już nic do zrobienia, ruszył jej śladem. Kiedy statek osiadł na ziemi, An Sheng rozpiął pasy i nerwo- wo spojrzał przez prawy iluminator. Nic. Przebiegł na drugą stronę i znowu wyjrzał na zewnątrz. Nic! Cholerne, kompletne zero! Syknął z gniewu, odwrócił się i obrzucił wzrokiem kabinę. Co się stanie, jeśli nie przylecą? Co... Podszedł do wyjścia znajdującego się w tylnej części trans- portowca. — Otwórz! — warknął. — Natychmiast! Strażnik uderzył dłonią rączkę zamka. Pokrywa luku za- częła się otwierać. An Sheng wbił wzrok w rozszerzającą się wolno szczelinę. Bądź tam, powtarzał w duchu. Bądź! Ale niczego tam nie było. Dach Miasta, płaski, biały, pokryty kurzem, poznaczony tu i tam wystającymi w górę sylwetkami kominów wentylacyjnych, ciągnął się aż po horyzont. Zszedł na dół, gryząc kłykcie palców. Ten łajdak obiecał. Dał swoje pieprzone słowo! W pewnej chwili odniósł wrażenie, że wiejący lekko wiaterek przyniósł ze sobą słaby, odległy dźwięk. Coś jakby buczenie bąka. Przesłonił oczy i wpatrując się w niebo, zatoczył pełen krąg. Gdy mimo to niczego nie zauważył, popatrzył ponownie w stronę swojego statku. — Gdzie jest południe? Strażnik wyciągnął rękę i wskazał za niego. Odwrócił się, wytężył wzrok i w końcu go dostrzegł — tam! — wysoko, na południowy zachód od miejsca, w któ- rym stał. Nadlatywał! Bogom niech będą dzięki! A więc Wang Sau- -leyan dotrzymał jednak słowa! Patrzył, jak wraz z narastającym rykiem silników rosła sylwetka statku. A potem, gdy ta jednostka osiadła w pobliżu jego statku, podbiegł do niej, czując, jak serce zalewa mu fala ogromnej ulgi i uniesienia, zastępując przygnębienie — prze- rażenie — które gnębiło go przez cały dzień. Kiedy luk otworzył się z sykiem i z otworu zaczęła się wysuwać rampa, zauważył straż honorową, która czekała na niego w środku. A potem, gdy rampa ostatecznie się rozpłasz- czyła, wszedł na nią człowiek, w którym An Sheng rozpoznał jednego z wyższych rangą dworzan Wang Sau-leyana. — Książę An — powiedział, składając niski ukłon. — Czy zechcesz zostać naszym gościem...? An Sheng odwrócił się, odprawił gestem ręki własny statek, po czym wszedł po rampie do góry. Afryka... w Afryce będzie bezpieczny. Znalazłszy się w środku, zajął miejsce na miękkim, wyło- żonym jedwabnymi poduszkami fotelu. Chwilę później piękna dziewczyna zaczęła masować mu kark, a jeden ze służących przyniósł kielich z winem. Dzięki bogom za dobre wino, pomyślał, wspominając tę noc z Piątym Bratem / Lunga, kiedy to po raz pierwszy usłyszał 0 „króliczej norze". I dzięki bogom za służki, gdyż bez nich 1 bez wina nigdy nie udałoby mu się pociągnąć tego skurwiela za język. Tak, jego widok będzie dla / Lunga prawdziwą niespodzian- ką. To było jedyne spotkanie, którego oczekiwał z prawdziwą niecierpliwością. A Wang Sau-leyan? Wang będzie chciał go użyć, tego był całkowicie pewny. Jak i do czego, nie miał pojęcia, ale było to lepsze od śmierci, a już na pewno lepsze od konieczności kłaniania się temu łajdakowi, Li Yuanowi. — Czy jesteś usatysfakcjonowany przyjęciem, Ekscelencjo? Uśmiechnął się i skinął głową. — Wszystko jest doskonałe, dziękuję. Zamknął oczy i odprężył się. Poczuł na klatce piersiowej delikatne dotknięcie dziewczęcych dłoni i pomyślał, że wy- gnanie nie musi być w końcu czymś bardzo złym. Reporter podszedł do biurka Jill i pochylił się nad nim w sposób, który zdawał się wyrażać groźbę. — Jest spóźniona — powiedział. — Tak — odparła Jill i spojrzała na niego ze znużeniem. — Wiem. Czasem się spóźnia. — To już pół godziny. Popatrzyła na niego jeszcze raz. — Przyjdzie tu na pewno. W porządku? Odwrócił się, wyraźnie rozzłoszczony. Jednakże to nie gniew reportera wzbudził jej podejrzliwość, ale raczej jego nerwo- wość. Był bardzo wzburzony, przesadnie, jak na tak prozaicz- ną przyczynę, jak spóźnienie Mary. Początkowo kładła to na karb napięcia związanego z pracą — pewnie jakiś producent dyszy mu nad karkiem, żądając szybkich rezultatów — ale kiedy zapytała, wymamrotał coś o tym, że program zostanie nadany następnego dnia. Zdziwiło ją to. Stacje takie jak Downline nie przetrzymują zwykle materiału dłużej niż go- dzinę, a tym bardziej całą noc. Jednakże jego dokumenty wyglądały na prawdziwe, a dane, które szybko wyciągnęli z centralnej kartoteki, potwierdziły to, że pracował na swoim stanowisku od siedmiu lat. Skąd więc ta nerwowość? A może chodziło tu o Mary? Czy to perspektywa spotkania z Mary wprawiła go w taki stan? Spojrzała na biurko. Może właśnie o to chodziło? Może to była jego wielka szansa i bał się, że ją jakoś spieprzy. No cóż, jeśli ma choć trochę rozsądku i wyczucia, powinien po prostu zadać pierwsze pytanie, wymierzyć w Mary mikrofon i po- zwolić jej mówić. Jej rozmyślanie przerwał brzęczyk komsetu. Spojrzała na zatopiony w biurku ekran i wcisnęła klawisz odbioru. — Tak? — To znowu Michael... chce wiedzieć, czy już wróciła. — Jeszcze nie. Powiedz mu, że dam mu znać, gdy tylko się tu pojawi, dobrze? — Dobrze... Przerwała połączenie i uniosła głowę. Reporter znowu zmie- rzał w jej stronę. — Czy to była ona? Jill zawahała się, po czym skinęła głową. — Tak. Powiedziała, że będzie tu za dziesięć minut. Podziękował jej kiwnięciem głowy i wrócił na swoje miejsce. Usiadł na krześle, wyciągnął z kieszeni swój podręczny komset i wymamrotał do niego kilka słów. Powtarza sobie pytania, pomyślała. Odwróciła się i wyjęła z szuflady biurka ostatni wydruk. Dwadzieścia dwa miliony i wciąż przybywają nowi. Jeśli to będzie przebiegało dalej w tym tempie, pierwszy cel osiągną następnego dnia w godzi- nach lunchu i będą mogli zacząć drugą fazę, o cały tydzień wcześniej niż zakładali. Oparła się wygodnie i uśmiechnęła. Przez całe życie szukała szansy na robienie czegoś użytecznego, czegoś, co ma znacze- nie, i nagle, jak grom z jasnego nieba, spadło jej to pod nogi. Roześmiała się. To było jak cud. A Mary... uśmiechnęła się jeszcze szerzej... Mary... ona jest niczym wcielenie samej Kuan Yin, Bogini Miłosierdzia, Dawczyni Wszelkich Darów. Mary... spuściła głowę i westchnęła. Była już na wpół zakochana w Mary Lever. Strażnik wyciągnął rękę, tarasując jej drogę. __. Bardzo mi przykro, ale nie może pani zejść na dół. __Ależ ja jestem Mary Lever. Ja... __Wiem, kim pani jest, madame, ale tam zdarzył się wy- padek. W tej chwili nasz zespół dochodzeniowy bada całe miejsce, starając się ustalić, co zaszło. — Wypadek? — Ja... — Przerwał, widząc dziennikarzy z mediów, którzy cisnęli się za nią. Odwrócił się i krzyknął w stronę grupy strażników stojących w głębi korytarza: — Poruczniku! Młody oficer podszedł do nich i rozpoznawszy Mary, nisko się jej ukłonił. — Madame Lever... — powiedział z głębokim szacun- kiem — proszę pójść za mną do biura. Podążyła za nim i usiadła za biurkiem naprzeciw niego, cały czas zaciskając nerwowo dłonie. — No dobrze. Co się stało? — Obawiam się, że mam złe wieści. Pani ośrodek został... napadnięty, jeśli można tak powiedzieć. Wygląda to na robotę trzech, czterech ludzi. Przeglądamy właśnie zapisy z kamer. To... Uniósł głowę i spojrzał w górę. — Proszę, madame Lever. Niech pani usiądzie. Nic nie może pani zrobić. Jak już powiedziałem... — Muszę tam pójść — przerwała mu. — Nie rozumie pan tego? Muszę zobaczyć, co się stało. Przełknął ślinę w zakłopotaniu. — Obawiam się, że nie ma tam wiele do oglądania. Oni... oni nie zostawili zbyt wiele po sobie. — Co pan przez to rozumie? — Ja... sprawdzę, czy kapitan z panią porozmawia. Może on... — Zawahał się, po czym pokręcił głową. — Proszę posłuchać, to jest coś, czego pani naprawdę nie chciałaby oglądać. To... Pochyliła się nad biurkiem, zbliżając swoją twarz do jego twarzy. — Nie rozumie pan, poruczniku. Ja muszę to zobaczyć. Muszę wiedzieć, do czego zdolni są moi wrogowie, co zrobią, by mnie powstrzymać. Niezależnie od tego, jak źle to wygląda, muszę to zobaczyć. — Ja... — Pokiwał głową, wstał i podszedł do drzwi. — Proszę dać mi minutę, madame Lever. Porozmawiam z kapi- tanem. Emily czekała, czując, że ogarnia ją zimna, całkowita pew- ność. Kennedy. To było jego dzieło. Nic dziwnego, że nie starał się nawet, by ją przekonać. Także to, że wyciągnął ją stąd, by zaoszczędzić cierpień Michaelowi, było w jego sty- lu — w stylu ludzi jego pokroju. Zatrzęsła się z oburzenia i zaciętego, niepohamowanego gniewu. Jeśli to był on, dostanie go. Zabije go własnymi rękami. Wiedziała, że oni wszyscy nie żyją. Jill, Anna, Eva, Bess i pozostali, którzy zdecydowali się zostać dodatkową godzinę, by na nią poczekać. Martwi, każde z nich. Zamknęła oczy, starając się zapanować nad gniewem, próbując nie ulec wielkiej fali żalu, która w niej wezbrała na myśl o ich śmierci. Nie, powiedziała sobie. Musisz być silna, Emily. Płakać będziesz później. Teraz masz być nieustępliwa i twarda jak stal. Wzięła głęboki oddech, podeszła do drzwi i zatrzymała się przy nich, czekając na powrót oficera. ROZDZIAŁ 15 Hologramy Kennedy klęczał przed malutkim ołtarzem, naprzeciw swe- go prapradziadka. Aromatyczny zwitek papieru do zapalania świec płonął w garnuszku stojącym między nim a figurą, wysyłając dym, który unosił się w górę, przenikając przez jasne płaszczyzny hologramu. Stary człowiek patrzył z góry na swego potomka i z wyraź- ną troską w oczach wyciągnął rękę, jakby chciał go pocieszyć. — Problemy, które cię gnębią, są bardzo poważne. Jeśli jednak poszukasz w głębi siebie, znajdziesz tam może wewnę- trzną siłę, która pomoże ci je pokonać. Kennedy, w którego oczach widać było mękę, spuścił wzrok. — To nie ma sensu, dziadku. Próbowałem już i nie mogę znaleźć spokoju. Gdziekolwiek spojrzę, wszędzie widzę ściany, tak na zewnątrz, jak i w głębi swej duszy. Nie mogę zasnąć, a jeśli już mi się to uda, moje sny są koszmarami, w których wszyscy podnoszą rękę przeciwko mnie. Stary człowiek milczał przez chwilę, jakby ta sytuacja prze- kroczyła możliwości jego programu, po czym westchnął. — Jest tylko jedno rozwiązanie, Josephie. Musisz na jakiś czas zrezygnować z życia publicznego. Zostań śpiącym smo- kiem. Jednakże nawet w chwili, gdy daję ci tę radę, mam wrażenie, że coś przede mną ukrywasz. Ludzie męczą się światem i życiem, to prawda, ale ty jesteś młody i znajdujesz się u szczytu swych możliwości. Nie potrafię zrozumieć... — Pochodzimy z dwóch różnych światów, dziadku. W twoich czasach było więcej pewności. Człowiek wiedział, czego się od niego oczekuje. A teraz... no cóż, wszelkie reguły zmieniają się prawie codziennie. Starzec wzruszył ramionami. — Może tak i jest, Josephie, ale bardzo mnie to dziwi. Jeśli człowiek naprawdę jest niczym skała, to nawet jeśli ogarnie go powódź, wody przepłyną obok niego i gdy opadną, on tam ciągle będzie, masywny i nieporuszony, podczas gdy wszystko inne zostało zmyte. Jego wzrok zatrzymał się na chwilę na wnuku. — Musisz sam zdecydować, jakim chcesz być człowiekiem. Liściem czy też skałą. Kennedy pochylił się w niskim ukłonie, po czym wyjął zwitek papieru z garnuszka. Mglista postać prawie natych- miast rozpłynęła się w powietrzu, a po jej zniknięciu w pokoju zapanowała atmosfera chłodu i pustki. Podniósł się powoli, czując ucisk w piersiach i ogromne zmęczenie. Mylił się, sądząc, że znajdzie tu odpowiedzi na gnębiące go pytania. Jednakże starzec miał rację co do jed- nego — musiał dokonać wyboru, i to nie tylko w sprawie swojej politycznej przyszłości. Stawka była znacznie wyższa. Kiedy wyszedł z pokoju, zatrzymał się zaskoczony wido- kiem swojej żony, Jean, która na niego czekała. — O co chodzi? — Przeprowadzono atak — odpowiedziała cichym, wy- straszonym głosem. — Napadnięto na biuro Mary Lever. — Aiya... Kiedy to się stało? — Godzinę temu. Przed chwilą podano szczegóły. Nie są pewni, kto to zrobił, nikt jeszcze się nie przyznał, ale krążą pogłoski, że to mogła być Czarna Ręka. Zadrżał, a potem ruszył za nią. Godzinę temu... — Muszę zadzwonić do Michaela... — Czy nie sądzisz, że ma teraz wystarczająco dużo zmar- twień?... — Nie. — Pokręcił głową. — Nie rozumiesz. Jestem praw- dopodobnie ostatnim człowiekiem, który ją widział. Spotka- łem się z nią... półtorej godziny temu. Ja... cholera! Oni pewnie na nią czekali... Spojrzała na niego ze zdziwieniem. — Spotkałeś się z nią? Dlaczego? — Na polecenie Wu Shiha. Chciał, żebym na nią wpłynął, żebym ją przekonał do rezygnacji ze swojej kampanii. Wie- działem, że to mi się nie uda, ale mimo to spotkałem się z nią. Chciałem... chciałem jej powiedzieć, że ma rację. Że budując mosty między ludźmi, robi coś dobrego. Ja... — Westchnął ciężko, po czym podszedł do wideofonu i wystukał prywatny numer Michaela. Czekając na połączenie, odwrócił się w stro- nę Jean i popatrzył na nią ze smutkiem. — Wu Shih poprosił cię o to? Pokiwał głową. — Powiedział, że to moja ostatnia szansa. Zauważył, że jej twarz drgnęła i pojawił się na niej wyraz zrozumienia. Podobnie jak on, również ona i ich dwaj synowie zostali okablowani. W ich mózgach były cieniutkie elektrody, które mogły kontrolować procesy myślowe. Gdyby Wu Shih stracił cierpliwość, mógł wykorzystać te urządzenia do zadania im bólu albo wręcz okaleczenia. Kennedy odwrócił wzrok, boleśnie przejęty samą myślą o tym. Ta groźba, ta ciemna chmura, wisiała nad nimi od ponad dwóch lat, ale mimo to nie potrafił się do niej przyzwyczaić. Ani na chwilę. Gdziekol- wiek by poszli, cokolwiek by zrobili — nigdy nie czuli się od niej wolni. Zrobiła z nich wszystkich zakładników. Kiedy ekran zabrzęczał, odwrócił się i spojrzał w twarz Michaela Levera. — Michaelu... — Joe! A więc już słyszałeś... — Przed chwilą. Ja... Czy Mary...? — Nic się jej nie stało. — Dzięki bogom! — Roześmiał się z ulgą. — Co się stało? Michael zmarszczył czoło. — Nie jest to jeszcze pewne, ale wygląda na to, że ich celem była Mary. Cały atak został bardzo starannie przygo- towany... Kennedy patrzył przez chwilę na starego przyjaciela, po czym skinął głową. — Bardzo mi przykro. To musi być dla was prawdziwy koszmar. Nie będę ci teraz przeszkadzał. Jeśli jest coś, co mógłbym zrobić... — Oczywiście. Dziękuję. Przerwał połączenie i odwrócił się. Jean ciągle przyglądała mu się z nieodgadnioną miną. — O co chodzi? — zapytał, nie potrafiąc tym razem od- czytać jej myśli. Przeszła przez pokój i przywarła do niego z całej siły, jakby bała się go wypuścić. — Wyjedźmy stąd — powiedziała głosem, w którym brzmiał prawdziwy lęk. — Teraz. Dopóki jeszcze możemy. * * * Wu Shih patrzył na ekran, obserwując rozwścieczoną Mary Lever, która przemawiała do kamery, dzieląc się z miliardami widzów całym swym bólem i rozgoryczeniem. Większość wyż- szych urzędników Tanga stała za nim. Zebrali się w tym pokoju, ponagleni serią wezwań, i czekali, zastanawiając się, co on teraz zrobi. Kiedy ten punkt programu dobiegł końca, Wu Shih od- wrócił się i ledwie panując nad gniewem, zapytał: — Czy ktoś z was ma jakiekolwiek informacje na ten temat? Fen Cho-hsien rozejrzał się wokół siebie i zdecydował się wystąpić w imieniu wszystkich. — Pierwsze ślady, Chieh Hsia, wskazują na Czarną Rękę. Brutalność i bezwzględność ataku... — ...taki atak mógł przeprowadzić prawie każdy — prze- rwał mu Wu Shih. — Nie, mistrzu Fen, nie wierzę, by to było takie proste. Poza tym sądziłem, że poradziliśmy już sobie z tymi łajdakami. Czy chcesz mi powiedzieć, że po naszej akcji przeciwko nim wciąż mogą w każdej chwili zmobilizować sześcioosobowy oddział? — Być może nie byliśmy tak skuteczni, jak nam się wyda- wało. Trudno było ocenić, jak dużą część ich organizacji udało nam się zniszczyć. Natomiast takie uderzenie byłoby z ich strony najlepszym sposobem zademonstrowania, że udało im się przetrwać naszą akcję. — A czy wzięli na siebie odpowiedzialność za ten zamach? Fen Cho-hsien spuścił głowę. Wszyscy obecni znali od- powiedź na to pytanie. — Nie, Chieh Hsia. Może to jednak wynikać z tego, że nie chcą, by opinia publiczna wiązała ich z tą sprawą. Mają przynajmniej tyle samo powodów, co my, aby obawiać się tego, co ona robi, ale Mary Lever zyskała sobie ogromne poparcie wśród tych, których oni uważają za swych natural- nych zwolenników. Wieści o jej działalności dotarły na dół i wiele z kanałów obsługujących najniższe poziomy podjęło ten temat. Czarna Ręka na pewno chciałaby coś z tym zrobić. Każde wzmocnienie pozycji Mary Lever jest równoznaczne z osłabieniem poparcia, jakim się cieszą. Jedynym rozwiąza- niem ich problemu jest zabicie jej. Ale zabić ją i przyznać się do tego, to dwie zupełnie różne sprawy. Wu Shih pogłaskał się po brodzie, rozważając te argumenty, po czym zmarszczył czoło. — W tym, co mówisz, mistrzu Fen, jest sporo racji. Mimo to ciągle nie jestem przekonany. Czytałem raport generała Althausa o akcji przeciwko Ręce i skłonny jestem zgodzić się z jego wnioskami. Może nie udało nam się zniszczyć całej ich organizacji, ale straty, które ponieśli, są na tyle duże, że przeprowadzenie przez nich takiego uderzenia można uznać za mało prawdopodobne, jeśli nie wręcz niemożliwe. Przynaj- mniej przez jakiś czas. Ale jeśli to nie byli oni, to kto? Komu jeszcze mogłoby zależeć na śmierci Mary Lever? — Może Starym Ludziom, Chieh Hsia. Wu Shih zwrócił się w stronę swojego ministra handlu. — Starzy ludzie? Jacy starzy ludzie, ministrze Yun? — Przepraszam, Chieh Hsia. Mam na myśli grupę osob- ników, którzy utworzyli tajną organizację mającą na celu doprowadzenie do upadku Michaela Levera. W większości są to jego główni rywale handlowi, ale są wśród nich także inni, w tym pewna liczba byłych partnerów ojca Levera. — Rozumiem. I myślisz, że to prawdopodobne, by oni maczali w tym palce? — Więcej niż prawdopodobne, Chieh Hsia. Zabicie żony Levera byłoby najskuteczniejszym sposobem osłabienia go. Mówi się, że od czasu swego wypadku przywykł we wszystkim na niej polegać. Wu Shih pokiwał głową. To była bardzo interesująca moż- liwość i im dłużej o niej myślał, tym bardziej wydawała mu się prawdopodobna. Wiedział, oczywiście, że Michael Lever narobił sobie wrogów, ale po raz pierwszy usłyszał, że stwo- rzyli oni organizację. Jeśli mógłby to wykorzystać... Podszedł do ministra handlu i powiedział: — Dowiedz się o nich jak najwięcej, ministrze Yun, i jeśli to będzie konieczne, zachęć do działania. Upewnij się jednak, by żaden ślad nie prowadził do tych drzwi. Gdyby im się powiodło, tylko oni mają być o to obwiniani. — Chieh Hsial — A teraz możecie już odejść... Chcę zostać sam. Urzędnicy powoli opuścili pokój. Został w nim tylko kan- clerz, Fen Chi-hsien. — Słucham, mistrzu Fen? — Proszę o wybaczenie, Chieh Hsia, ale pozostała jeszcze pewna drobna sprawa. Wu Shih skinął głową, zrozumiawszy, o co chodzi kan- clerzowi. Ciągle jeszcze czekała go konieczność podjęcia de- cyzji w sprawie Kennedy'ego. W gruncie rzeczy było to bardzo proste. Jego próby wykorzy- stania Kennedy'ego do okiełznania północnoamerykańskich radykałów nie powiodły się. Zagrożenie rodzinie reprezentanta dało pewne pozytywne rezultaty, ale w miarę upływu czasu Kennedy coraz mocniej szarpał wędzidło. Być może nóż już zbyt długo spoczywał na jego szyi i na skutek nie używania, stępił się. Być może nadszedł czas, by przypomnieć mu o jego ostrości. — W porządku — odezwał się. — Chcę, abyś zrobił, co następuje... * * * Michael usłyszał trzaśniecie drzwi i pospiesznie wstał od biurka. Zmierzając do wyjścia, klął w duchu uprząż systemu wspomagającego za spowalnianie jego kroków, mimo że wie- dział, iż bez tych — coraz lżejszych zresztą — zewnętrznych ąuasi-szkieletów, nigdy nie mógłby nawet marzyć o samodziel- nym poruszaniu sie. Żyjemy, przypomniał sam sobie. Wciąż jeszcze oboje żyjemy... trzymaj się tego! Zatrzymał się za drzwiami, dostrzegłszy ją na drugim końcu korytarza. Rozmawiała ze służbą, która zebrała się, by ją powitać. Patrzył na nią, zwyczajnie ciesząc się jej widokiem, szczęśliwy, że obrazy pokazane na ekranie nie były kłamstwem, czego się trochę obawiał. Po chwili ruszył w jej kierunku, wołając równocześnie: — Em... Odwróciła się, podbiegła do niego i objęła z całej siły, przyciskając twarz do jego piersi. __Em... Em... — szeptał i całował czubek jej głowy, czując nagle, że jest bliski łez. — To takie straszne. Uniosła głowę i spojrzała na niego. __Muszę powiedzieć, Michaelu. Publicznie... — Myślę, że zdążyłaś już całkiem dużo powiedzieć — od- parł, uśmiechając się, ale ona przyłożyła mu palec do ust. — Nie o to chodzi. Mam na myśli starych ludzi... i Ken- nedy'ego. Ich wszystkich. Chcę powiedzieć o tym całym śmier- dzącym bagnie. Ludzie muszą się o tym dowiedzieć. Zmarszczył czoło, wyraźnie zdziwiony. — Kennedy? Dlaczego Kennedy? W jej oczach nagle pojawił się gniew. — Dlatego, że to on stał za tym wszystkim. — Nie... Mylisz się, Em. Joe... on nie zrobiłby czegoś takiego. To nie... — ...w jego stylu? — Zadrżała. Napięcie, które z niej ema- nowało, było wręcz namacalne. — W takim razie, jaki był cel tego spotkania? To nie ma sensu. Jedyne wyjaśnienie to takie, że chciał usunąć mnie ze sceny, kiedy jego najmici mordowali moich ludzi. Michael patrzył na nią z rosnącym zdumieniem. — Nie... Nie, Em. On nie jest taki. Poza tym zadzwonił do mnie chwilę po tym, gdy podano tę wiadomość. Wyglądał na prawdziwie wstrząśniętego. Był bardzo przejęty twoim losem... — Przejęty? Zmądrzej trochę, Michaelu. A cóż innego miałby powiedzieć? Nie, to było ostrzeżenie. Najpierw spot- kanie i uprzejma prośba, bym się wycofała, a potem atak... — To zwykły zbieg okoliczności, nic więcej. Cholera... to, że byłaś z nim, prawdopodobnie ocaliło ci życie! — Co? — Pomyśl, Em. Zastanów się. Co on by takiego zyskał, zabijając cię? — Nic. Ale ty mnie nie słuchasz, Michaelu. On nie chciał mnie zabić, tylko odstraszyć. — Ale dlaczego? Nie mogę zrozumieć, dlaczego. — Może dlatego, że to, co robię, obnaża całą pustkę jego postawy. A może dlatego, że wini mnie za to, co ty zrobiłeś. Zamknął oczy. — Aiya... — To prawda, Michaelu. Tylko że ty nie potrafisz jej dostrzec. — Posłuchaj, wiem, że jesteś wściekła, Em... i cierpisz. To może dlatego nie potrafisz rozsądnie i logicznie rozumować. Powinnaś się uspokoić. Policz do dziesięciu... — Nie... — Odepchnęła go od siebie, nagle zła także na niego. — Mogłabym liczyć do miliona i nic by się we mnie nie zmieniło. Oni muszą być powstrzymani, Michaelu. Zanim zabiją nas wszystkich. — Em... Kochanie... Podniosła ręce, nie dając mu się znowu objąć. — Nie, Michaelu. Posłuchaj. Mój gniew... to jedyne, co posiadam. Muszę przemówić. Powiedzieć to, co nie zostało powiedziane, i pokazać to, co nie zostało jeszcze nigdy po- kazane. To mój obowiązek... czy nie potrafisz tego zro- zumieć? — Jasne. Rozumiem. Ale... ale musisz się na razie po- wstrzymać. Tym razem po prostu musisz. Jutro. Zrób to jutro, gdy będziesz w stanie myśleć o tym wszystkim trochę spokoj- niej. Teraz... no cóż, to nie jest właściwy czas. Służba Bez- pieczeństwa obiecała znaleźć winnych... i to szybko. A więc pozwól im przedstawić wyniki śledztwa, a potem przemów. Poprę cię... wiesz, że to zrobię. Ale nie rzucaj się na to bez przygotowania. Efekt byłby wręcz przeciwny i wszystko ude- rzyłoby w ciebie rykoszetem. A to sprawiłoby mi ogromną przykrość. Patrzyła na niego, uspokajając się z wolna, po czym skinęła lekko głową. — Dobrze — powiedział, przyciskając ją znowu do sie- bie. — A teraz chodź do środka. Myślę, że nam obojgu należy się po mocnym drinku. Nan Ho wyprostował się i splótłszy razem palce, wziął głęboki oddech. Yang T'ing-hsi, kanclerz Tsu Ma, przekazał mu właśnie najnowsze wiadomości od swoich szpiegów w ale- ksandryjskim pałacu Wang Sau-leyana. Znaleźli zdrajców! An Sheng, / Lung i pewna ilość co ważniejszych konspiratorów była gośćmi, jak należało zakładać, odrażającego Tanga Afryki. Nie było to dla Nan Ho zbyt wielkim zaskoczeniem. Prawie się spodziewał, że gdzieś, w tle tego wszystkiego, znajdzie odcisk tłustej dłoni Wanga. Tworzyło to jednak problem, i to wcale niemały. Jeśli Wang Sau-leyan rzeczywiście wsparł tę rebelię, będzie musiał być usunięty z tronu. Mogło się to jednak okazać bardzo trudne do przeprowadzenia. Nie jest zbytnio lubiany, tak przez swój lud, jak i książąt, ale jest Tangiem, Synem Nieba. Dlatego też, zanim przed- stawią mu publicznie te oskarżenia, będą musieli zdobyć nie- zbite dowody jego knowań. Jeśli zaprzeczy temu, że dał schro- nienie zdrajcom, będą musieli, być może, wyrwać ich siłą z jego rąk. A to nie będzie łatwe zadanie. Nie. Tym razem nie wystarczało wiedzieć. Musieli go jakoś zmusić do ustęps- twa... albo z nim walczyć. Nan Ho wstał i ruszył w stronę komnaty, w której, jak wiedział, Li Yuan odbywał swoje ćwiczenia. Kiedy kapitan straży pałacowej poszedł go zaanonsować, pozostał pod drzwiami, powtarzając sobie w głowie zdania, które zamierzał powiedzieć. Nie było to jednak potrzebne, gdyż pierwsze pytanie Li Yuana, który wyszedł na zewnątrz, wycierając się ręcznikiem, brzmiało: — Czy znaleźliście ich, mistrzu Nan? — Tak jest, Chieh Hsia. — W Afryce? Pokiwał głową. — Którzy z nich? Podał jedenaście nazwisk, An Shenga jako ostatnie. Zauwa- żył, że Li Yuan, mimo wysiłków, nie zdołał ukryć zaskoczenia na wieść o tym, jak wysoko sięgały macki tej konspiracji. Młody Tang zamyślił się przez chwilę, po czym pokiwał głową. — A Tsu Ma? Co on mówi? — Chce się z tobą skonsultować, Chieh Hsia. — Oczywiście... — Odwrócił się, rzucił ręcznik jednemu ze służących, który z pochyloną głową czekał tuż za nim, i wy- ciągnął ręce przed siebie. Na ten znak drugi służący założył Eiu tunikę i szybko ją zawiązał. — Jak sądzisz, mistrzu Nan? Czy mamy już wystarczająco dużo, by rzucić wyzwanie na- szemu kuzynowi? Nan Ho skrzywił się. — Nie sądzę, Chieh Hsia. W każdym razie nie publicznie. — Tak. Ale prywatnie... — Uśmiechnął się, jakby był za- dowolony, że ma coś konkretnego do zrobienia. — W porząd- ku. Skonsultuję się z Tsu Ma oraz Wu Shihem i wysłucham tego, co oni mają do powiedzenia. A potem porozmawiam z naszym kuzynem, Tangiem Afryki. Ciekawy jestem, jak on mi to wytłumaczy. * * * — Majorze Kao... Chen... Nie spodziewałam się ciebie. Stojąca w drzwiach swego apartamentu Hannah miała na sobie roboczy kitel. Włosy zawiązała do tyłu, a jej ręce i twarz były zabrudzone popiołem. Dwaj służący pracujący za jej plecami podnieśli na chwilę głowy, po czym powrócili do swych zajęć. — Musiałem tu przyjść. Musiałem się dowiedzieć, jak się czujesz. — Aha... — Spuściła wzrok, a jej twarz wykrzywiła się na chwilę w bolesnym grymasie. — Jakoś to znoszę. Wiesz, co się mówi. Jeśli znajdziesz sobie odpowiednio ciężką pracę, zapomnisz o wszystkim. Westchnął. — Powinnaś trochę1 Zwolnić, Hannah. To twoje ramię... nie powinnaś go forsować. Poza tym twój ojciec... Popatrzyła na niego z lekkim wyrzutem w oczach. — Zacznę żałobę po ojcu, kiedy będę gotowa. Na ra- zie... — Wzruszyła ramionami. — No cóż, myślę, że jeszcze nie jestem gotowa. Przyglądał się jej przez chwilę, po czym pokiwał głową. — A zatem zamierzasz tu pozostać... nawet po tym, co tu się stało? Skinęła głową. — To jest mój dom. W każdym razie coś, co jest najbliższe prawdziwemu domowi, jaki może kiedyś będę miała. To, co tu się stało... to się już nie odstanie, prawda? Nie mogę tego zmienić, a już na pewno nie będę przed tym uciekała. Tak więc... zostanę tutaj. Oczywiście wprowadzę tu trochę zmian. Pokoje mojej macochy... Spuściła znowu głowę i przełknęła ślinę. Chen dobrze ro- zumiał, co się działo w jej sercu. Wydarzyło się tak wiele, że wciąż nie mogła sobie z tym wszystkim poradzić. Zginęła cała jej rodzina — wszyscy, z wyjątkiem przyrodniej siostry, która była dla niej kimś prawie obcym. Tak naprawdę nie miała dokąd pójść. Jednakże to, by pozostała w tym miejscu sama... wydawało mu się czymś złym, niewłaściwym. — A dlaczego nie przeniesiesz się do nas? Wang Ti nie miałaby nic przeciwko temu... mamy wolny pokój i... Uśmiechnęła się. — Dziękuję ci, Kao Chen. To bardzo miłe z twojej strony i jestem ci wdzięczna za propozycję. Jesteś dobrym człowie- kiem, ale... ale ja muszę zostać tutaj. — Ale ten dom jest taki duży. Te wszystkie pokoje... Nie będziesz się czuła samotna? — Nie, ja... — Przerwała, jakby nagle przypomniała sobie o czymś, i zniknęła za drzwiami. Chwilę później pojawiła się z kopertą z jedwabistego papieru, którą trzymała ostrożnie między palcem wskazującym a kciukiem lewej dłoni. Chen wziął ją od niej i zauważywszy najpierw złamaną, cesarską pieczęć na tyle koperty, wyjął list. To był edykt. Specjalny edykt ułaskawiający jej ojca. Popat- rzył na nią z szerokim uśmiechem, szczęśliwy, że jednak go uzyskała, po czym oddał jej kartkę. Wsunęła edykt do kieszeni kitla. — Dużo rozmyślałam, Chen. Próbowałam... no wiesz, po- układać sobie to wszystko. Mój ojciec poświęcił swoje życie służbie idei. Była to zgniła, fałszywa idea, ale mimo to rozu- miem, dlaczego to zrobił. Chciał mieć jakiś punkt oparcia, jakiś cel w życiu... wszyscy tego potrzebujemy, prawda? Tak więc podjęłam decyzję, że nie zmarnuję swojego życia. W pełni je wykorzystam. Tak jak ta kobieta, którą pokazują w wia- domościach. Wiesz, ta bogata kobieta, Mary Lever. — W jej głosie słychać było zadumę, a w oczach pojawił się nagle smutek. — Chcę być kimś takim, kim powinien być mój ojciec. Pokiwał głową. — Rozumiem to. Ale ty masz dopiero szesnaście lat. Do osiągnięcia pełnoletności brakuje ci jeszcze dziewięciu. Jak przeżyjesz te lata? Roześmiała się. — Wygląda na to, że zostanę wzięta pod cesarską opiekę. Wyznaczą kogoś, kto w moim imieniu będzie podejmował wszystkie decyzje. Może Tolonena albo, co bardziej praw- dopodobne, generała Rheinhardta. Ale to nie ma żadnego znaczenia. To naprawdę nie jest takie ważne. Ważne natomiast jest to, że będę pamiętała o tym, czego się dowiedziałam, i dobrze to wykorzystam. Zmarszczył czoło, nie bardzo wiedząc, co miała na myśli. Widział jednak jej determinację, która robiła na nim duże wrażenie. Tak było od samego początku. — A ty? Jej pytanie zaskoczyło go. — Ja... ja mam pewną nie dokończoną sprawę. Wilson... to wszystko było dla mnie prawdziwym szokiem. Dowiedzieć się, że najbliższy ci człowiek jest na żołdzie Ministerstwa... — I to nie tylko on, prawda? Wygląda na to, że w Służbie Bezpieczeństwa roiło się od ludzi / Lunga. — Tak... — Westchnął. Mimo to... — Aha — dodała, zniżywszy głos. — Byli tu wcześniej ludzie ze specjalnych oddziałów T'anga, z jego Shen Tse. Myszkowali po całym domu i zabrali stąd wszystko, co może obciążyć Pierwszego Smoka. Zmrużył oczy. — Czy zabrali Zbiór? Słowo Arystoteles miał na końcu języka, ale nie wypowie- dział go. Skinęła głową. — Co im powiedziałaś? — Że należał do mojego ojca. — I zaakceptowali to wyjaśnienie? — A dlaczego mieliby w to wątpić? W końcu takimi właś- nie sprawami zajmował się przez cały czas. — Tak... — Ale na myśl o możliwych konsekwencjach ogarnął go chłód. Stąpała po bardzo wąskiej kładce. — No cóż, lepiej już sobie pójdę. — Życzę ci powodzenia — powiedziała, podając mu rękę. Uścisnął jej dłoń i pochylił głowę. __Ja tobie też, Shang Han-A. Odezwij się od czasu do czasu, dobrze? — Dobrze... * * * Wang Sau-leyan odwrócił się w stronę kamery, a jego pulchna, okrągła jak księżyc twarz zaczęła się przybliżać, aż wypełniła cały ekran. — Tak, kuzynie, czym mogę ci służyć? Li Yuan wziął głęboki oddech i zaatakował: — Doszły do mnie wiadomości, że pewne... pewne osoby znalazły u ciebie gościnę. — Osoby, kuzynie? Daj spokój... bądź bardziej konkret- ny. Mam wielu gości. O kogo też może ci chodzić? Li Yuan pohamował gniew, uświadomiwszy sobie, że Wang wodzi go za nos. — Chodzi mi o pewnych zdrajców... między innymi księcia An Shenga oraz / Lunga. — Aha... — Wang uśmiechnął się. — A więc doszły do ciebie wiadomości, że są u mnie. Ale powiedz mi... nazywasz ich zdrajcami. Przecież nie ma niezbitych dowodów ich zdrady, prawda? Chyba że moi kuzynowie mają informacje, którymi się ze mną nie podzielili. Li Yuan zacisnął pięści znajdujące się poza polem widzenia kamery. — Jest wystarczająco dużo dowodów, kuzynie. Ci ludzie są zdrajcami. Uknuli spisek, którego celem było obalenie Siedmiu i wymordowanie naszych rodzin. — Rozumiem. — Wang zamyślił się na chwilę, gładząc swoje policzki, po czym uśmiechnął się. — I nasi kuzynowie, Tsu Ma i Wu Shih, zgadzają się z tobą? — Tak jest. — W takim razie nie ma problemu, prawda? — Nie ma problemu — powtórzył zdecydowanie Li Yuan, zastanawiając się, co też Wang miał zamiar zrobić. — No cóż — powiedział T'ang Afryki. — Ponieważ do- szły już do ciebie wiadomości o nich, pozwól, że ci ich pokażę. Cofnął się nieco i dał sygnał w stronę kamery. Ta powoli odwróciła się, by ukazać w końcu rząd klęczących postaci. — Czy to o nich pytałeś? Li Yuan patrzył na ekran z rosnącym zdumieniem. Klęczała tam cała jedenastka wymieniona przez Nan Ho. Ręce mieli związane na plecach, a głowy ogolone. Patrzyli w obiektyw kamery pustymi, nie widzącymi oczami. Przez chwilę spog- lądał na nich, zastanawiając się, dlaczego są tacy milczący... a potem zrozumiał. Ich zakrwawione usta były puste. Wang Sau-leyan kazał wyrwać im zęby i poucinać języki! — Tak, to są ci ludzie — powiedział w końcu Li Yuan, czując, że przenika go dreszcz obrzydzenia. — I ci ludzie są zdrajcami... to właśnie powiedziałeś, prawda? Li Yuan wziął głęboki oddech, po czym skinął głową. — W takim razie... —Wang podniósł się z tronu, podszedł do klęczących i zatrzymał się obok An Shenga. Następnie uśmiechnął się i skinął na strażnika, który stał za nim. — Zabij zdrajcę... — Kuzynie! — krzyknął Li Yuan, ale było już za późno. Strażnik wystąpił do przodu, odciągnął głowę An Shenga do tyłu i poderżnął mu nożem gardło. Kiedy nadeszła wiadomość, Wu Shih stał właśnie w dol- nym ogrodzie. Pao En-fu złożył niski ukłon i z czymś, co wyglądało jak czarny podnóżek, pod ręką, podszedł do swe- go władcy. — Chieh Hsia, twój kuzyn, Tang Afryki, pragnie poroz- mawiać z tobą. — Wang Sau-leyan? — Wu Shih roześmiał się z niedowie- rzaniem. — Czego, na litość boską, może chcieć ten krętacz? — Nie chciał mi tego zdradzić, Chieh Hsia. Powiedział tylko, że to coś bardzo pilnego. Pozwoliłem sobie przynieść przenośny odbiornik holograficzny. Wu Shih skinął głową. — Dziękuję, mistrzu Pao. Postaw go na ziemi, a potem odejdź. Chcę być sam. — Chieh Hsia. Pao En-fu zostawił urządzenie i szybko się oddalił. Wu Shih odczekał chwilę i wydał maszynie polecenie. Prawie natych- miast w powietrzu zmaterializowała się postać jego kuzyna, Tanga Afryki. Był odwrócony plecami do Wu Shiha. __Kuzynie? Jesteś tam? — Jestem tutaj, Wang Sau-leyanie. Czego chcesz ode mnie? Wang odwrócił się w stronę, z której dochodził głos. — Miałem nadzieję, że cię zobaczę, Wu Shihu. Gdzie jesteś? W ogrodzie? — Jestem tutaj — odpowiedział. Prędzej szlag go trafi, nim powie temu łajdakowi, gdzie jest. Wang wzruszył ramionami. — Domyślam się, że słyszałeś już, co się stało? — Słyszałem. — A więc znów możemy spać spokojnie, prawda, kuzynie? A przynajmniej tam mogłoby się wydawać... Wu Shih popatrzył podejrzliwie na grubą, jakby nadętą postać swojego kuzyna. — Co chcesz przez to powiedzieć? — Tylko to, że istnieje wiele sposobów zdrady własnych towarzyszy... — Wang zanurzył rękę w jedwabiach swojej szaty i wyciągnął złożoną kartkę papieru. — Kiedy / Lung po raz pierwszy przybył do mnie, a było to wczoraj wieczorem, pragnął kupić moje zaufanie i wdzięczność. Zaoferował mi pewne dokumenty, które zdobył, zajmując się swoimi tajem- niczymi i mętnymi sprawami. Między nimi było to. — Po- stukał papierem w palce drugiej dłoni i uśmiechnął się. — Powiedziano mi, że jest to autentyczne i że tę kopię zrobiono bezpośrednio z oryginału. Ale takie coś bardzo trudno udo- wodnić, prawda? W naszych czasach sfałszować można więk- szość rzeczy, a pieczęcie i dokumenty łatwiej niż wszystko inne. Jednakże jestem przekonany o autentyczności tego tekstu. To... dźwięczy prawdą, jeśli można tak powiedzieć. Wu Shih przesunął się nieznacznie w jedną stronę, schodząc z linii drapieżnego spojrzenia swego kuzyna. — Co to jest? Wang znowu zmienił pozycję, zwracając się w stronę, z któ- rej dochodził głos. Nie wydawał się zakłopotany koniecznością prowadzenia rozmowy z niewidocznym partnerem. — To porozumienie. Ściśle mówiąc, list napisany przez naszego kuzyna Wei Chan Yina, w którym przysięga on swoją wierność i lojalność Li Yuanowi. — Wierność? Co masz na myśli? Nasz kuzyn Wei jest samodzielnym T'angiem. Przecież... Przerwał, zaczynając już coś rozumieć. Czy to właśnie dlatego Wei Chan Yin był taki milczący na posiedzeniach Rady? Czy to właśnie dlatego zawsze i bez wahania popierał swego kuzyna Yuana podczas różnych głosowań? Było to jednak zbyt niewiarygodne, aby mogło być praw- dziwe. Wu Shih pokręcił głową. — To m u s i być sfałszowane. Wang przytaknął. — W pierwszej chwili pomyślałem dokładnie to samo. Jed- nakże I Lung nawet w czasie tortur upierał się, że dokument jest autentyczny. Powiedział, żebym zapytał Wei Chan Yina, ale... no cóż, on się do tego raczej nie przyzna. Zwłaszcza teraz, prawda? — Tak... —Wu Shih odwrócił się i głęboko zaniepokojony tym, co usłyszał, kilkakrotnie przemierzył mały plac, na któ- rym stał odbiornik. W końcu zwrócił się w stronę obrazu Wang Sau-leyana i powiedział: — Pokaż mi ten dokument! Wang wyciągnął rękę z kartką. Wu Shih pochylił się i zaczął uważnie czytać. Charakter pisma rzeczywiście zdawał się wskazywać na rękę Wei Chan Yian, ale... — Czy zechcesz przysłać mi kopię, kuzynie? Wang złożył kartkę i wsunął ją z powrotem do wewnętrznej kieszeni swojej szaty. — Oczywiście. Jedna jest już w drodze do ciebie. Pozwoli- łem sobie wysłać specjalnego kuriera. Byłoby fatalnie, gdyby coś takiego trafiło w niepowołane ręce. Wu Shih wzdrygnął się. — Kuzynie, jestem... jestem ci bardzo wdzięczny za zaufa- nie. Trudno mi wyrazić, jak się teraz czuję, ale... — Oczywiście — przerwał mu pospiesznie Wang. — Wszyst- ko rozumiem. To musiał być dla ciebie prawdziwy szok. Jeśli ci to choć trochę pomoże, chcę powiedzieć, że dobrze wiem, jak się czujesz. To... no cóż, to osłabia nas wszystkich, prawda? Wu Shih spojrzał na trójwymiarowy obraz swego kuzyna, który, z uwagi na to, że nie widział swego rozmówcy, wyglądał na ślepca, po czym mruknięciem przyznał mu rację. — A więc zostawiam to tobie, kuzynie Shih. Zamyślony Wu Shih odpowiedział machnięciem ręki, a po- tem dodał: __Aha, i jeszcze raz dziękuję ci kuzynie... __ Spełniłem tylko swój obowiązek. A zatem do jutra... Obraz powoli rozpłynął się w powietrzu. Równie powoli, jakby wracając gdzieś z daleka, jego miejsce zajęło światło słońca. Wu Shih odwrócił się i patrząc przed siebie, po raz pierwszy nie widział naturalnej harmonii, zieleni ogrodu, ale gmat- waninę nieregularnych kształtów, ogromne morze pogłębiają- cych się cieni. A jeśli to się okaże prawdą? Jeśli to jest prawda, oznacza to koniec wszystkiego, co ich łączyło. Takie sprzeniewierzenie się... Pokręcił gwałtownie głową i jęknął. To kłamstwo. To m u - s i być kłamstwo. Li Yuan... przecież on był mu prawie synem. Nigdy nie splamiłby się czymś takim. Nigdy, zapytał sam siebie, wspominając niektóre sformuło- wania z dokumentu, i to, jak bardzo przypominały one spo- sób, w jaki mówił Yuan. Nigdy, to bardzo długi czas. Li Yuan jest młodym człowiekiem, a młodzi ludzie słyną z niecierp- liwości. Może i tak... jednakże nie było żadnego sensownego po- wodu, dla którego Wei Chan Yin miałby podporządkować się Li Yuanowi. Absolutnie żadnego. Podczas gdy Wang... Wang mógłby tylko na tym zyskać. Tak, pomyślał. Jednakże Wang nigdy nie wystąpiłby z tak łatwym do zbicia kłamstwem. Co więcej, to, że / Lung pró- bowałby zapewnić sobie bezpieczeństwo przy pomocy takiej informacji, miało w sobie cechy prawdopodobieństwa. A więc może... Wu Shih ciężko westchnął, odwrócił się i krzywiąc twarz z bólu, który nagle przeszył jego bok, ruszył długą ścieżką w stronę pałacu. Jeśli to okaże się prawdą... Jean przestała płakać, ale to wcale nie poprawiło mu na- stroju. Rozumiał już teraz, jak bezowocne były jego próby, jak głupi był, myśląc, że uda mu się przechytrzyć Wu Shiha. To było tak, jakby próbował przegonić Los. A teraz, w końcu, został sam na sam z faktami. Jego synów już nie było. Zabrano ich w czasie, gdy on i Jean siedzieli sparaliżowani. Tak... wszystko już świetnie rozumiał. Rozumiał, czym były te elektrody. Doświadczył tego całkowitego zaniku woli, tego zmiażdżeni a indywidualności istoty ludzkiej. To było straszne, najokropniejsze uczucie, jakie kiedykolwiek przeżył. Przestał być sobą. Patrzył — więzień własnej czaszki — jak wiążą jego ukochanych synów i wyciągają ich krzyczących z pokoju. To było niczym senny koszmar... koszmar, w którym nie można nawet nic poczuć; w którym jest się zredukowanym do poziomu maszyny pozbawionej wszelkich ludzkich cech — rzeczy patrzącej na wszystko tępym, obojętnym wzrokiem. A teraz pozostała mu już tylko pustka. Kennedy odsunął się od swojej śpiącej już żony, zsunął nogi na podłogę, wstał i powoli, cicho podszedł do drzwi. Stanął na progu, odwrócił się jeszcze i popatrzył na jej wido- czną w ciemności postać, a jego twarz wykrzywiła się w gry- masie bólu. Potem, wiedząc, że nie ma już żadnego wyboru, wszedł do łazienki i zaczął przygotowywać się do przemó- wienia. * * * — Wstawaj! Rusz się, łajadaku, wstawaj! Cornwell stęknął i przewrócił się powoli na plecy. — Co...? Chen szturchnął go w brzuch. Nie był przy tym nadmiernie delikatny. — Wstawaj! Natychmiast! Cornwell otworzył oczy. — Co do...? —I wtedy zobaczył, kto go budzi. —To ty! Co t y, do diabła, tu robisz? Chen rzucił mu na piersi nakaz. — Przeczytaj to! A potem ubierz się. Chcę ci coś pokazać. Cornwell, stękając z wysiłku, usiadł i mierząc Chena gniew- nym spojrzeniem, naciągnął jedwabną szatę na swój opasły brzuch. __ Czy pan nie nabrał żadnych manier, majorze? Nie mógł pan poczekać na zewnątrz? Chen pokręcił głową. __Przeczytaj to po prostu i zamknij się! Oczy Cornwella rozjarzyły się z wściekłości. Jego głos za- brzmiał jak syk węża: — Załatwię cię za to, ty pieprzony dupku! Pójdę do Rhein- hardta. Obetnie ci jaja, ty gówniany żółtku! Chen uniósł brwi. — Niech pan po prostu przeczyta ten nakaz, Shih Corn- well. Aha, i niech pan zwróci uwagę na to, czyj podpis znajduje się u dołu! Cornwell podniósł nakaz, zerwał pieczęć, rozłożył go i prze- czytał. — Rheinhardt? — Popatrzył podejrzliwie na Chena. — W porządku... ale o co tu, do kurwy nędzy, chodzi? — Dowiesz się już niebawem. A teraz ubieraj się. Chyba że chesz pojechać w tym stroju? Godzinę później lektyka, w której siedzieli, stykając się kolanami, stanęła. — A więc? — zapytał Cornwell, pochylając się w stronę Chena. — Gdzie jesteśmy? Cornwell miał opaskę na oczach i kajdanki na rękach, ale wydawał się bardziej odprężony niż na początku. Było jasne, że nie spodziewał się, by ktoś nachodził go w jego rezydencji, a widok nakazu dodatkowo zachwiał jego pewnością siebie. Jednakże po upływie pewnego czasu, gdy strach go opuścił, odzyskał panowanie nad sobą i zaczął znowu wymyślać Che- nowi, grożąc mu najstraszniejszymi formami zemsty, kiedy ta cała sytuacja „zostanie wyjaśniona". Chen siedział w milczeniu i zadowalał się obserwacją więźnia, wiedząc, że żadne słowa, żadne obelgi nie mogą go już dotknąć. Przez jakiś czas słu- chanie przechwałek tego człowieka było nawet zabawne, ale potem zaczęło go nużyć, dlatego z pewnym zadowoleniem przyjął do wiadomości to, że dotarli już na miejsce. — No i jak? — nalegał Cornwell. — Odpowiedz mi, ty durny, krzywogęby żółtku! Chen zignorował jego pytanie. Zamiast odpowiedzieć na nie, pochylił się i rozpiął kajdanki. Cornwell poruszył głową, zaskoczony, po czym podniósł ręce i zdjął opaskę z oczu. — Najwyższy czas, do cholery! — warknął, mrugając po- wiekami. — A teraz żądam wyjaśnień. O co tu chodzi? — Żądasz? — Chen roześmiał się, ale w jego głosie nie słychać było wcale wesołości. — Pan lubi żądać, prawda, Shih Cornwell? — Jasne. Dzięki temu dostaję to, czego chcę. A to, czego chcę teraz, to wyjaśnienia. Włamujesz się do mojej rezydencji, zakuwasz w kajdanki i wywozisz cholera wie dokąd, a wszyst- ko to w oparciu o jakąś nieprecyzyjną instrukcję dotyczącą pomocy w śledztwie. Jeśli natychmiast nie usłyszę konkretnej odpowiedzi, narobię ci tyle kłopotów, że będziesz przeklinał dzień, w którym przyszedłeś na świat. Chen spojrzał na niego, nie zmieniając kamiennego wyrazu twarzy. — Musiałem mieć pewność, że pójdziesz ze mną. — Tak? A po co to całe gówno z kajdankami i opaską na oczach? — Bo miałem na to ochotę... Cornwell patrzył na niego przez chwilę, po czym roześmiał się. — Wie pan co... zaczynam pana lubić, majorze Kao. Jak na żółtka jest pan zupełnie dobry. Rozumiem teraz, dlaczego zrobili z pana majora. Ma pan jaja. Chen poczuł, że ogarnia go chłód. Cieszyć się nienawiścią takiego łajdaka, jak Cornwell, było czymś naturalnym i właś- ciwym, ale być przez niego podziwianym... to było wstrętne. Oczywiście pod warunkiem, że był to prawdziwy podziw, a nie jedna z jego gierek. — Może trochę sobie porozmawiamy — zaproponował, siadając. — Mamy jeszcze trochę czasu, zanim wszystko zo- stanie właściwie przygotowane. — Przygotowane? O czym pan mówi? — Wie pan, jak to jest, Shih Cornwell. Musimy przygoto- wać parę rzeczy... — Uśmiechnął się zimno. — Pan także musiał poświęcić sporo czasu na przygotowania, prawda? Cornwell zmrużył oczy. — Do czego pan zmierza, majorze? Czy to jakaś próba wymuszenia? Czy oto chodzi? — Coś takiego, a skąd to panu przyszło do głowy? — Ponieważ wiem, jacy jesteście. Znam was. Do diabła, przecież muszę wpłacać na wasze nieoficjalne „fundusze" zna- cznie więcej, niż kiedykolwiek widział pan na liście płac. Pięć, dziesięć razy więcej! Chen pokiwał głową, jakby ta wiadomość wywarła na nim wielkie wrażenie. — Musiał pan pozawierać wiele podobnych układów, by osiągnąć to, co pan ma. Przeszedł pan długą drogę... Cornwell pochylił się ku niemu. — To cholerna racja. Nie miałem bogatego tatusia, jak większość z tych gnojków. Nie miałem niczego. Wspinałem się w górę. I sam musiałem dbać o siebie. Zupełnie inaczej niż te wymiękłe palanty, z którymi muszę pracować. To banda miękkich w kolanach gówniarzy... gówniane łby! — Roze- śmiał się. — W interesach trzeba być twardym. Nie można sobie pozwolić na skrupuły. Wie pan, o czym mówię, majorze? — Och, wiem, w jakim świecie przyszło nam żyć, Shih Cornwell. Sam byłem sierotą i żyłem tam na dole, pod Siecią. Cornwell popatrzył na niego z nowym zainteresowaniem. — Pod Siecią? A jak... no wie pan, jak się pan wydostał na górę? Chen odpowiedział mu kwaśnym uśmiechem. — Zabiłem ministra. Cornwełl wpatrywał się w niego przez chwilę ze zdumie- niem, po czym ryknął śmiechem. — Zabiłem ministra... To mi się podoba. Cholernie dobre! Ale mówiąc serio, co pan zrobił? — Byłem kwai. Słyszał pan o tym? Cornwell skinął głową, czując, że na przekór samemu sobie zaczyna podziwiać tego człowieka. — Zakładam, że był pan w tym dobry. — Przetrwałem. Gruby przedsiębiorca przysunął się bliżej, tak że jego wy- perfumowane ciało prawie dotknęło Chena. — A jak to było? — Co? — No wie pan, zabijanie dla pieniędzy... co się wtedy czuje? Chen popatrzył na niego, mając równocześnie wrażenie, że fala głębokiej, palącej odrazy, która go ogarnęła, płynie ni- czym ognista lawa w jego żyłach. Chciał rąbnąć w tę tłustą mordę i bić ją, aż zmieni się w krwawą masę, ale zdołał utrzymać maskę obojętności na twarzy i nie pokazał niczego po sobie. — To było bardzo dawno temu... O wszystkim się za- pomina. — Zapomina? — Cornwell zagwizdał przez zęby. — Ja z pewnością bym nie zapomniał. Cholera! Czy często pan t o robił? Chen skinął głową. — Poznałem wszystkie oblicza zła, widziałem wszystkie rodzaje nikczemności. — Jasne... i założę się, że niektóre sprawiły panu przy- jemność. Chen popatrzył na rękę, którą grubas położył na jego kolanie. Wolno, jakby pod wpływem jakiegoś nie wypowie- dzianego rozkazu, Cornwell zdjął ją i oparł na swoim udzie. — A więc? — zapytał po chwili milczenia przedsiębior- ca. — Ile pan chce? — Chcę? Czy powiedziałem, że coś chcę? — Daj pan spokój... Jesteśmy tu sami, tak? To dlatego przywiózł mnie pan w to miejsce. — Uśmiechnął się zachęca- jąco. — A więc... ile będzie mnie kosztowało to, że zejdzie mi pan z karku? — A gdybym powiedział, że pieniądze mnie nie interesują? — Odparłbym, że pieprzy pan jak pobity, majorze Kao! Pieniądze to wszystko, co ma jakieś znaczenie w tym świecie. Bez nich jesteś nikim. Ale mając je... no cóż, wtedy możesz mieć wszystko, czego zechcesz. — Być może. Ale mimo to ciągle ich nie chcę. Cornwell zmierzył go uważnym spojrzeniem. — A więc chce pan się dostać na listę płac? — Czy ma pan na niej wielu oficerów, Shih Cornwell? — Kilku... żadnych nazwisk. Wie pan, jak to jest. — A Wilson? Czy on był jednym z nich? Cornwell ostentacyjnie westchnął. — Smutna sprawa z tym Wilsonem. Słyszałem, że się prze- kręcił. Ale tak... on był na mojej liście. Był zresztą bardzo pomocny, prawda? Ostatnim razem całkowicie pana wyrolo- wał! Przez chwilę myślałem, że już wpadłem, ale... nie ma dowodów, nie ma sprawy, nieprawdaż? — Uśmiechnął się. — Tylko bez urazy, majorze. Pan i ja... uważam, że jesteśmy do siebie podobni. Sądzę, że w przyszłości może nam się świetnie współpracować. __A ci robotnicy, których zwolniłeś z pracy... ci, których kazałeś zabić. Co z nimi? Cornwell zmarszczył czoło. __Dlaczego, do jasnej cholery, ciągle zawracasz mi nimi głowę. Zapomnij o tych gnojkach... ich życie nie ma żadnego znaczenia. Ważne jest, czy chcesz dostać się między nas, a jeśli tak, to za jaką kwotę. Chen wstał i odciągnął zasłonę. — Wyłaź! — Co? — Słyszałeś mnie. Wyłaź. Tam jest ktoś, kogo moim zda- niem powinieneś poznać. Cornwell przyglądał mu się przez chwilę z kwaśną miną. W końcu wstał i przecisnął się przez wąskie wyjście lektyki. Chen podążył za nim. Okolica wydawała się zupełnie opuszczona przez ludzi. Docierały tylko odgłosy wrzawy — w Mieście zawsze sły- chać było wrzawę — ale tym razem dochodziły one z daleka. Cornwell popatrzył dookoła i skrzywił się z odrazą na widok zasłanej śmieciami podłogi. — Gdzie my, do jasnej cholery, jesteśmy? Chen nie odpowiedział, tylko zaczął popychać go do przo- du, uderzając grzbietem prawej dłoni w jego plecy. Miał wrażenie, że każde z tych uderzeń uwalnia część szarpiącego nim gniewu i łagodzi trochę napięcie, którego nie mógł się pozbyć od momentu, gdy zobaczył tego odrażającego grubasa. — Tutaj — powiedział w końcu, zatrzymując się przed nie oznaczonymi drzwiami. — To tutaj. Cornwell odwrócił się i rzucił mu wściekłe spojrzenie. — Załatwię cię za to, ty mały pierdołcu. Miałeś swoją szansę, ale teraz... teraz cię zmiażdżę, rozumiesz? Będziesz miał szczęście, jeśli po tym, jak z tobą skończę, pozwolą ci pilnować kupy gówna! Chen uśmiechnął się krzywo. — Dosyć trafne określenie ciebie samego, nie sądzisz? — Co...? — Ty... to, jak traktujesz ludzi, to, co robisz... to kupa gówna. Myślisz, że świat stworzony jest zgodnie z twoimi wyobrażeniami... że wszystko można zagrabić i że największy, najtłustszy z robaków pożre całość. Mam jednak dla ciebie wiadomość. Wcale tak nie jest... przynajmniej nie dla każdego. Ale ty... — Chen zdegustowany potrząsnął głową, po czym wyciągnął pistolet — dla ciebie równie dobrze moglibyśmy być hologramami. Nie mam racji? Cornwell otworzył szerzej oczy. — Nie rozumiem... — Zapukaj. No już, zapukaj do drzwi. Cornwell odwrócił się i zapukał bojaźliwie. — Głośniej! Daj im znać, że tu jesteśmy! Cornwell popatrzył na niego, teraz już naprawdę wystra- szony. — Kto? O kim mówisz? — Szumowiny. No wiesz... A może już nie pamiętasz? Drzwi otworzyły się. Na progu stała kobieta, a za nią stary Han. Jeszcze dalej widać było kilkunastu innych, wielkich mężczyzn o wyglądzie pracowników fizycznych. Cornwell ot- worzył bezwiednie usta i patrzył na nich przez chwilę, a potem odwrócił się z oczami płonącymi ze strachu. — Nie... — wychrypiał, padając na kolana przed Chenem i łapiąc go za tunikę. — Nie, Kao Chen... nie możesz. Cokol- wiek zechcesz, będzie twoje. Tylko mi powiedz. Ja... Chen przyłożył mu lufę do czoła, dokładnie między oczami, i popchnął. — Do środka. Już! Cornwell powoli podniósł się na nogi i odwrócił się w stronę drzwi. W tej samej chwili kobieta cofnęła się, jakby zapraszała go do środka, ale jej zacięta w twardym wyrazie twarz wyra- żała jakąś pierwotną, bezlitosną żądzę zemsty. — Układy... —odezwał się Chen, a jego głos wręcz ociekał odrazą. — Dlaczego nie pójdziesz tam i nie dogadasz się z nimi...? Oparł stopę na tłustym zadzie Cornwella i wepchnął go do pokoju. — Właśnie się zaczyna — powiedział Michael, dotykając delikatnie jej ramienia. — Pójdziesz popatrzeć? __Za chwilę... Chcę to tylko dokończyć... Ty idź już. Siedziała tam, czując, że jej gniew wcale nie zmalał. Ken- nedy... wszystko zawsze prowadziło do Kennedy'ego. Ponownie dobiegł ją głos Michaela, tym razem z sąsiedniego pokoju. — Em...? — Dobrze, już idę! Niech będzie przeklęty! Niech będą przeklęte wszystkie jego kompromisy i kłamstwa! I niech go szlag trafi za to, że jest tak wymownym, czarującym oszustem. Przeszła do drugiego pokoju, stanęła za fotelem, na którym siedział Michael, i spojrzała ponad jego głową na ekran. — Co on mówi? — Ciii... to jest ważne. On... Kennedy wyglądał dziwnie. Dopiero po chwili uświadomiła sobie, dlaczego. Na jego twarzy ani razu nie pojawił się uśmiech. — Mieliśmy takie nadzieje — mówił. — Pragnęliśmy zmie- nić nasz świat. Ale czasem nasze ręce były związane. Cza- sem... — przerwał i widać było, że zadrżał. — Pozwólcie, że coś wam opowiem. Dziś po południu T'ang Ameryki Północ- nej, Wu Shih, zabrał moje dzieci... moich dwóch chłopców, Roberta i Williama. Są teraz jego zakładnikami. Mówię teraz, chociaż w rzeczywistości my wszyscy, Jean, ja i chłopcy, byliśmy jego zakładnikami od dłuższego już czasu... Emily słuchała z przerażeniem szczegółów jego opowieści i powoli zaczynała wszystko rozumieć. — I to jest właściwy powód — zakończył — dla którego muszę tak postąpić. Zrobić ten drobny, może bezowocny gest, by jakoś pomóc w próbach powrotu do normalności. Nasze marzenie... — Przerwał i głęboko westchnął. — Mój dobry przyjaciel, Michael Lever, powiedział prawdę w swym wy- stąpieniu sprzed kilku dni. Wygląda na to, że nasze marzenie umarło już dawno temu. — W każdym razie... —Kennedy wyprostował się i spoj- rzał w obiektyw kamery w sposób, który przypominał jego dawną, zdecydowaną postawę — sytuacja wygląda następu- jąco. Wykupiłem czas na ten „przekaz na żywo" wcześniej, a ten tekst nagrałem około godziny temu. Tak więc to, co widzicie, jest obrazem obrazu, hologramu. Prawdziwy ja, pra- wdziwy Joseph Kennedy, już nie żyje. Albo umrze, zanim upłynie czas tego programu. — Co? — Emily zakryła dłonią usta. Michael stał już na nogach. — Wolność —ciągnął głos z ekranu. —To wszystko, czego zawsze chciałem... być wolnym. A teraz... Obraz zadrgał, popękał i w końcu zniknął, zastąpiony przez jednego z prezenterów kanału. Człowiek ten spojrzał w górę z miną wskazującą na całkowite zdezorientowanie. Poruszył kilkakrotnie ustami, przełknął ślinę i zaczął czytać wiadomości. — Aiya... — zajęczał Michael. Jego twarz wyrażała mie- szaninę rozpaczy i niedowierzania. — Nie... Nie... Emily patrzyła na niego osłupiałymi oczyma, nie mogąc wydobyć z siebie ani słowa. Myliłam się, myślała. Jak mogłam się tak pomylić? — Em... Przylgnęła do niego z całej siły. Wyobraziła sobie, czym taka egzystencja była dla Kennedy'ego, i poczuła, jak przy- gniata ją ogromny ciężar żalu i współczucia. Żyć z czymś takim każdego dnia. A teraz już go nie było... Zamknęła oczy. Nagle to wszystko wydało jej się mniej istotne, niż uważała jeszcze chwilę wcześniej. Nagle było bar- dziej... puste. Michael wsparł się na niej i szlochał. Pociesz mnie, zdawał się mówić. Obejmij mnie i uwolnij od cierpienia. Ale tym razem nie mogła nic dla niego zrobić, gdyż tym razem jej cierpienie było większe. Było tak wielkie, jak sam świat. — Co teraz? — wyszeptała głosem, który był wręcz prze- sycony bólem. — Och, bogowie, co teraz? ROZDZIAŁ 16 Płonące Miasto Wu Shih krążył nerwowo po pokoju, czekając na połączenie z kuzynem. Był zły, zmęczony i w nastroju, który nie sprzyjał żadnym kompromisom. Miał za sobą długą, bezsenną noc, a w ciągu kilku następnych dni można się było spodziewać jedynie nowych zamieszek. Wszystkie wysiłki mające na celu opanowanie rozruchów, które wybuchły po publicznym sa- mobójstwie Kennedy'ego, spaliły na panewce. Nie pomogły nawet apele o spokój wygłaszane przez Mary Lever. — To wszystko jego wina — wymruczał, wpatrując się z irytacją w ekran. — Gdybym tylko nie dał mu się przekonać do użycia tych obrzydliwych elektrod... To była prawda. W głębi serca winą za to wszystko obarczał Li Yuana. Gdyby tylko zaufał swojemu instynktowi i zneut- ralizował Kennedy'ego przy pomocy starszych, pewniejszych metod. Powinienem słuchać moich doradców, pomyślał. Powinie- nem kazać go zabić i wtedy nie byłoby tej katastrofy. Nie... ale czy wtedy mógłbym spokojnie spać? Rozległ się miękki dźwięk elektronicznego gongu i ekran rozjarzył się złociście. Chwilę później pojawiła się na nim twarz zaniepokojonego Li Yuana. — Kuzynie Shih... jak się czujesz? — Witaj, Li Yuanie — odpowiedział Wu Shih chłodno i oficjalnie. Młody T'ang zmarszczył czoło ze zdziwieniem. — O co chodzi? Czy stało się coś jeszcze? Wu Shih w milczeniu podniósł list, tak, by Li Yuan mógł go zobaczyć. — Aha... — powiedział. W sercu Tanga Ameryki Północnej zgasł ostatni płomyk wątpliwości — i nadziei. — A zatem nie zaprzeczasz temu? Li Yuan pokręcił głową. — Nigdy nie miałem zamiaru tego wykorzystywać. To był pomysł Wei Fenga. Miał wizję przyszłości. Mroczną, przera- żającą wizję. Leżąc na łożu śmierci, zmusił synów, by mu to przysięgli. Ja próbowałem... — Ach... — Twarz Wu Shiha wykrzywiła się w grymasie bólu i rozczarowania. — Jak mogłeś, Yuanie? Li Yuan spuścił głowę i przez krótką chwilę wyglądał jak syn łajany przez ojca. Kiedy jednak ponownie spojrzał na swego rozmówcę, jego spojrzenie nie wyrażało poczucia winy. — Pomyślałem, że to może być konieczne. Czasy... — Trudne czasy nie są żadnym wytłumaczeniem, Yuanie. Dobro i Zło nie zmieniają się wraz z upływem czasu. Moral- ność jest czymś stałym. Poza tym T'ang musi być T'angiem, a nie lalką w rękach innych ludzi. Jak ma rządzić, jeśli nie ma wiary we własne możliwości i nie dysponuje całością swych sił? Li Yuan popatrzył na niego i nic nie odpowiedział. — A więc... doszło do tego, że nawet my nie możemy sobie ufać. — Ja wciąż jestem twoim przyjacielem, Wu Shihu. Takie zaufanie, jakie istniało między nami, przetrwa wszystko. Wu Shih pokręcił głową i wypuścił list. — Nie, Li Yuanie. Między nami nie będzie już zaufania. Nie możemy być już także przyjaciółmi. — Z jego ust wydo- było się ciche westchnienie. — Zhańbiłeś pamięć ojca. Twarz Li Yuana stwardniała i pojawił się na niej wyraz oburzenia. — Nie, Wu Shihu. Ja tylko próbowałem chronić nasz świat przed chaosem. Mój ojciec... on dostrzegłby konieczność ta- kiego postępowania i zaaprobowałby je. — Są inne drogi... — Są tylko takie drogi, które prowadzą do sukcesu, oraz te, które gwarantują klęskę. Mówisz, że czas nie ma żadnego znaczenia, ale ja się z tym nie zgadzam. Są takie sytuacje, kiedy człowiek zmuszony jest postępować źle, aby osiągnąć wielkie dobro. Na przykład Projekt Kontroli Myśli... — Obrzydliwość! — przerwał mu gniewnie Wu Shih. — Nigdy nie powinienem się na to zgodzić. W końcu jak człowiek ma osiągnąć doskonałość, jeśli uniemożliwia mu się dokonanie wyboru między złem a dobrem? __Myślisz, że istnieje jeszcze możliwość wyboru, kuzynie? Dla kogokolwiek z nas? Wu Shih popatrzył na młodego Tanga, zaskoczony tym, że takie pytanie wyszło z jego ust. — Oczywiście. ..oczywiście, że istnieje. Gdybym myślał... — Winisz mnie za śmierć Kennedy'ego, prawda? Wu Shih zawahał się, a potem pokiwał twierdząco głową. Li Yuan odwrócił wzrok i pogrążył się w zadumie. Po chwili ponownie spojrzał na swego rozmówcę. — Być może masz rację. Może rada, którą ci dałem, była zła. Ale czy ty albo ja możemy wiedzieć, co przyniesie nam przyszłość? Czy dwa lata temu przyszłoby ci do głowy, że on odbierze sobie życie? — Nie... — Ja także nigdy bym o tym nie pomyślał. A kto może dać ci gwarancję, że inne metody nie przyniósłby takiego samego rezultatu? Jechałeś na grzbiecie tygrysa... myślałem, że wiesz o tym. — Może... Li Yuan spuścił wzrok i westchnął. — I co teraz? Zakładam, że chcesz, bym powiedział o ist- nieniu tego listu moim kuzynom... — Ja... — Wu Shih skinął głową. Cały ogień wypłynął już z niego, a gniew przemienił się w gęstą zupę rozpaczy. Przy- szłość rysowała mu się w barwach czerni i popiołu. — Tak nawiasem mówiąc... Jak się o tym dowiedziałeś? — zapytał spokojnie Li Yuan. Tang Ameryki Północnej spojrzał na niego, zdumiony, że czuje ukłucie wstydu. — To był nasz kuzyn Wang — odpowiedział cicho. — Aha... — Li Yuan uśmiechnął się ze smutkiem. — Po- winienem był to zgadnąć... Zaczęła opadać wolno, prawie bez ostrzeżenia, gdyż roz- paczliwe wiadomości wysyłane przez jej załogę zginęły począt- kowo pośród ogólnego chaosu panującego na dole. Kiedy wreszcie zwrócono na nią uwagę, było już za późno. Uderzyła jak gigantyczna bomba spadająca z szybkością dwudziestu tysięcy ch'i na sekundę. Rezultat był straszny. Miasto zała- mało się pod nią jak papierowy kubek zmiażdżony pięścią. Więcej niż trzysta tysięcy stref zniknęło w ułamku sekundy, a w promieniu pięćdziesięciu li zniszczenia były przerażające. Ile dziesiątków milionów ludzi zginęło w tej pierwszej chwi- li? Ile jeszcze padło ofiarą miażdżącej siły fali uderzeniowej i żaru ognistej kuli, które wystąpiły zaraz potem. Zdarzyło się coś niewyobrażalnego. Jedna z wielkich fabryk orbitalnych spadła z nieba i wybiła w Mieście Północna Ameryka dziurę wielkości Jeziora Górnego. Miasto płonęło. * * * Zgromadzili się wokół ekranu w głównej sali. Byli tam Michael, Emily i ta część służby, która przebywała jeszcze w rezydencji. Pozostali opuścili już miejsce pracy, chcąc czas kryzysu spędzić wraz z rodzinami, ale na pytanie, ilu z nich dotrze do swoich domów, nikt nie potrafił odpowiedzieć. Z każdą minutą wiadomości były coraz gorsze. Sytuacja społeczna była napięta jeszcze przed katastrofą, a teraz wy- glądało to tak, jakby puściły zawory kotła ciśnieniowego. Miasto oszalało. Zdalnie sterowane kamery wysyłane na naj- niższe poziomy przez Icanały mediów przekazywały sceny straszliwych rzezi, po czym były prawie natychmiast nisz- czone. Emily wbiła wzrok w ekran i gryząc paznokcie, cicho ję- czała, gdy jeden przerażający obraz był zastępowany przez drugi, jeszcze gorszy. Wyglądało to tak, jakby w tych ludziach coś ostatecznie pękło. Zachowywali się jak zwierzęta. Twarze wykrzywione szaleństwem i strachem przewijały się przez ekran albo zatrzymywały się naprzeciw obiektywów kamer. Twarze chimer, ożywione nienawiścią i bezrozumnym szałem. Twarze potworów gryzących, poszczekujących i wyjących z wściekłości. — Musimy coś zrobić — powtórzyła, nie wiadomo już który raz. Jasne. Ale co? Jak można było stawić czoło czemuś takiemu? Może jedyne, co im pozostało, to patrzeć na to... tak, i modlić się, by cokolwiek ocalało, gdy skończy się to ujadanie i do tych zdziczałych oczu powróci światło człowie- czeństwa. Miasto płonęło. — Em... Michael ujął ją pod ramię i odciągnął na bok, mówiąc spokojnie, lecz z naciskiem: — Posłuchaj, musimy wyjechać. Na górze czeka transpor- towiec. Mamy miejsca w jednym z wahadłowców. Jeśli wyj- dziemy teraz... Odtrąciła jego rękę. — Wyjechać? Jak moglibyśmy wyjechać? Popatrz na to! Oni nas potrzebują, Michaelu... — Potrzebują nas? Czy ty naprawdę myślisz, że mo- żesz coś zrobić w tej sytuacji? Nie, Em... to wszystko przepad- ło. Rozpadło się na kawałki. A my musimy się stąd wydostać, bo jeśli tego nie zrobimy, zginiemy wraz z tym Miastem. Spojrzała na niego tak, jakby patrzyła na kogoś zupełnie obcego. Przepadło? Nie, to nie mogło przepaść. Nie tak szybko. Zwróciła się znowu w stronę ekranu. Teraz widać na nim było Wu Shiha. Stał na skraju ogromnego krateru w otoczeniu wysokich oficerów Służby Bezpieczeństwa, przyglądając się jednej ze zniszczonych stref. Jego twarz poryły zmarszczki żalu, a z oczu płynęły łzy. — Przepadło... — wyszeptała, zrozumiawszy w koń- cu. — To rzeczywiście przepadło, prawda? — Tak — odparł, ściskając jej ramię. — Posłuchaj, Em... Wiem, że chcesz pomóc, ale nic, zupełnie nic, nie możemy zrobić. A przynajmniej nie stąd. Europa... polecimy do Europy i... no cóż, może będziemy mogli tu wrócić, kiedy to wszystko się trochę uspokoi. Może będziemy mogli pomóc w odbudo- wie... Popatrzyła na niego i pokiwała głową, mimo iż wiedziała, że to kłamstwo. Nie będzie żadnej odbudowy. Nie po czymś takim. Miasto płonęło. * * * St Louis zniknęło, to samo spotkało Springfield i większość obszaru aż do Peorii na północy i Evansville na zachodzie. Wu Shih popatrzył na prowizoryczną mapę, która leżała przed nim na stole, i pokręcił głową. Krater, zaznaczony na mapie czarną farbą, był wielkim kręgiem z centrum w miejscu, które kiedyś nazywało się Pana. Na zewnątrz tej czarnej plamy znajdował się pas czerwieni o kształcie żółtka w jajku, wyciąg- nięty bardziej na wschód, w kierunku plantacji, niż na zachód, gdzie Miasto wzięło na siebie całą siłę eksplozji. On i jego sztab znajdowali się teraz we wschodniej strefie Indianopolis, na samym skraju tego zewnętrznego kręgu, tuż za pasem czerwieni, ponad pięćset li od epicentrum, ale nawet tutaj zniszczenia były niesłychane. Lecąc tu, widział krajobraz tak zmieniony, że wydawał się czymś wziętym z sennego koszmaru. Bliżej epicentrum wybu- chu całe strefy stopiły się i ponownie zakrzepły w dziwacznych kształtach... ale tutaj wszystko było prawie nietknięte. Nietknię- te, ale niesamowicie ciche. Tylko trupy zaludniały te poziomy. Odsunął się od stołu i rozejrzał po ogromnym, wypalonym niczym skorupa wnętrzu sali, w której się znajdował. Pod wieloma względami było tu nawet gorzej niż na krawędzi krateru. Tam przynajmniej przemiana była tak wielka, że przekraczała granice wyobraźni. Tutaj natomiast aż nazbyt łatwo można było sobie wyobrazić ogrom cierpienia, który spadł na mieszkańców. Wszystko było poczerniałe od żaru. Popiół i gruzy skrzypiały pod nogami, gdziekolwiek by pójść. A ciała... Zadrżał i zamknął oczy, nie mogąc się pozbyć wspomnienia dwóch ciał, jakby wyrytego na stałe gdzieś w głębi jego mózgu. Leżeli razem, na plecach, z kolanami i rękami podniesionymi do góry w niesamowitym, proszącym geście, prawie jak psy pokazujące sztuczki. Kiedy przyjrzał się im bliżej, zauważył, że ich rysy zostały jakby zmazane — żar nadał ich twarzom anonimowość — i tylko sadza pokrywała te wyszczerzone w ostatnim uśmiechu czaszki. A ten smród... Wydał rozkaz, by sprowadzono tu ludzi do zbierania zmar- łych, ale to było beznadziejne zadanie. Zwłoki piętrzyły się wszędzie, gdziekolwiek by spojrzeć, i spalenie ich... Zakrył twarz dłońmi i zapłakał. To było podobne do tego, co zdarzyło się na Marsie. Wszystko powtarzało się jak w złym śnie. Kara... to kara bogów. Zagłada... nie kończąca się dewas- tacja. I nic nie pozostanie nietknięte. Podszedł do niego generał Althaus i ukłonił się. __ Czy jestem tu potrzebny, Chieh Hsial Jeśli nie... Wu Shih uniósł głowę i spojrzał na niego, nie starając się nawet wytrzeć swej załzawionej twarzy. Zauważył jednocześ- nie, że popiół poznaczył jego ręce czarnymi plamami. — Nie — odpowiedział ze znużeniem. — Najlepiej będzie, jeśli zajmiesz się czymś innym. Tutaj nie mamy już czego szukać. Ratujmy to, co może jeszcze zostać uratowane... * * * Kemp, łopocząc połami swej szaty i ciężko dysząc, biegł wzdłuż korytarza. Obudziły go głośne krzyki dobiegające z dołu i brzęk roz- bijanych waz. Zamknąwszy za sobą drzwi, pospieszył do do- mowego centrum łączności i z rosnącym przerażeniem zaczął oglądać obrazy przekazywane przez kamery. W domu znaj- dowali się intruzi, liumang — rzezimieszki — co można było stwierdzić już na pierwszy rzut oka, widząc ich wychudzone twarze i wyświechtane, jednoczęściowe kombinezony. Krzyki dochodziły ze znajdującej się na dole zmywalni naczyń, gdzie trzech młodych szubrawców, zmieniając się kolejno, gwałciło jego najmłodszą służącą. Przyglądał się tej scenie przez chwilę, czując, jak serce łomocze mu w piersiach, po czym przełączył się na inną kamerę przekazującą obraz głównej bramy. Budka wartowników była pusta... — Aiya... — zajęczał cicho. Te sukinsyny go opuściły! Po- tem, wiedząc już, że zostało mu bardzo mało czasu, podbiegł do drzwi po drugiej stronie pokoju, wyjął z kieszeni klucz, otworzył je, wszedł i zamknął drzwi z drugiej strony. Łazienka była wielkim, przestronnym pomieszczeniem. W ścianie naprzeciw drzwi, wysoko nad podłogą, było okno. Podszedł tam z taboretem, stanął na nim i wyjrzał na ze- wnątrz. Otwór był wąski, może nawet za wąski, a wysokość... dziesięć, przynajmniej dwanaście ch'i, a może i więcej... Jeśli spadnie, połamie nogi, a może i kark, jednakże zostać tutaj... Wciągnął nosem powietrze. Ogień. Podpalili rezydencję. Zaskomlił jak przerażone zwierzę i zaczął podciągać się do góry, co było wysiłkiem prawie ponad jego możliwości. Strach dodał mu jednak sił i po chwili balansował już na krawędzi, w połowie na zewnątrz, w połowie jeszcze w środku. Zza pleców dobiegło go stukotanie zamka u drzwi. — Tutaj!... Ten skurwiel jest tutaj! — rozległ się tryumfal- ny wrzask. Krzyknął, ogarnięty jeszcze większą trwogą, i ze zdwojoną siłą zaczął przeciskać się przez okno. Utknąłem... Aiyal Utknąłem! Drzwi załomotały, jakby ktoś się na nie rzucił. Potem jednak, po kolejnej porcji wrzasków, zapanowała cisza. Chwilę później zabrzmiał strzał. Usłyszał jeszcze brzęk metalu na pokrytej kafelkami podłodze i drzwi otworzyły się z hukiem. Nie mógł się odwrócić. Unieruchomiony w otworze okien- nym mógł tylko wyobrażać sobie, jak zbliżają się do niego. Zamknął oczy, czekając na kolejny strzał, ale nic takiego nie nastąpiło. Zamiast tego rozległ się śmiech. Straszny, drwiący śmiech. — Lao jenl — powiedział któryś z nich urągliwie. — Lao jenl Staruch... Usłyszał jeszcze trzask pękającego taboretu, na którym stanął jeden z nich, a potem, pociągnięty gwałtownie za nogi, wpadł do środka, łamiąc sobie przy okazji żuchwę. Leżał na podłodze, oszołomiony, nie czując pleców. Gdy jego usta wypełniły się krwią, spojrzał w górę i jakby przez mgłę zobaczył trzy młode, wykrzywione w grymasach okru- cieństwa twarze. — Lao jen... — powtórzył jeden z nich łagodnie, prawie czule i podłożył mu rękę pod kark, jakby chciał go pod- trzymać. A potem spadł pierwszy cios, który zmiażdżył mu nos. Jego mózg zalała fala paraliżującego bólu. — Lao jen... * * * Dwie jednostki eskorty były już na swych odległych o pół li pozycjach, kiedy cesarski statek zaczął wolno unosić się w górę. Siedzący na swym miejscu Wu Shih wyjrzał jeszcze raz przez iluminator i na widok rozciągającego się w dole upiornego krajobrazu zmarszczył czoło, ciągle nie mogąc ogar- nąć tego wszystkiego umysłem. Trudno było sobie wyobrazić, że jeszcze niedawno żyli tu ludzie. Trudno uwierzyć... Kiedy tak przesuwali się ponad ruinami, statek na chwilę zawisł w powietrzu, by wznieść się ponad wystającą krawędź zniszczonej strefy. W tej samej chwili z dołu wystrzeliła rakieta i uderzyła go w okolicy ogona. Eksplozja zakołysała statkiem, jednakże, jakimś cudem, gdy chmura dymu przerzedziła się nieco, okazało się, że wciąż tam jeszcze jest. Wolno, bardzo wolno zaczął wirować, zostawiając za sobą smugę czarnego dymu wydobywającego się z rozprutej wybuchem rufy, która uniosła się na chwilę, po czym z głu- chym, okropnym trzaskiem odpadła i runęła na ziemię. Siedzący w środku Wu Shih odwrócił się i spojrzał osłupiały na ogromną dziurę, która pojawiła się tuż za jego fotelem. Miał nieokreślone wrażenie, że w pobliżu ktoś krzyczy — był to przejmujący, rozdzierający serce głos — ale wszystko za- głuszało dzwonienie w jego uszach. Nagle stało się zimno, przejmująco zimno, chociaż w samej kabinie szalał już pożar. Kłęby dymu wirowały wszędzie niczym nieostre hologramy. Wydostać się, pomyślał. Muszę się stąd wydostać... Poruszając się jak we mgle, usiłował rozpiąć pasy, ale z jakichś względów jego palce zdrętwiały i nie chciały wyko- nywać poleceń mózgu. Spojrzawszy w dół, zobaczył plamy krwi na swoich jedwabiach i błysk złamanej kości, która przebiła mięśnie jego lewej ręki. Nie, pomyślał. To niemożliwe... Stojący na dole żołnierze patrzyli na opadający statek z ot- wartymi ze zgrozy ustami. Chwilę później, gdy ze wszystkich pobliskich wzniesień spadł na nich ogień moździerzy i broni małokalibrowej, rozbiegli się w poszukiwaniu schronienia. — To Ręka! — krzyknął ktoś. — To ta pierdolona Czarna Ręka! Łoskot wybuchów i odgłosy strzałów zmieszały się z wrzas- kami rannych, a dwa znajdujące się w górze krążowniki Służby Bezpieczeństwa manewrowały chaotycznie, próbując wziąć udział w walce. Statek T'anga uderzył dziobem w ziemię, a jego supermocna konstrukcja zniekształciła się, ale wytrzymała uderzenie. Uwięziony w swym fotelu Wu Shih jęknął i zamknął oczy. Żyję. Ciągle jeszcze żyję. Ale teraz, gdy statek przestał się poruszać, dym stawał się coraz gęstszy, a płomienie... Otworzył jedno oko. Zalewały je dwa lepkie strumyki krwi, przesłaniając mu pole widzenia. Zakaszlał i piersi przeszył mu nagły ból. Miał wrażenie, że eksplodowała w nich jakaś mała bomba. Płomienie... Przełknął ślinę, czując, że boli go także gardło. Jego jed- wabie zaczęły się palić. A jego nogi... obie jego nogi były zmiażdżone. — Pomóżcie mi... na litość boską, pomóżcie mi. Jestem Synem Nieba... — zajęczał. Ale w chwili gdy żołnierze biegli już z pomocą, rozległa się niewielka eksplozja i cały statek rozjarzył się oślepiająco. Pocisk z granatnika trafił w sam środek. Patrzący z góry kapitan drugiego krążownika zauważył, jak rakieta uderza w cel, i skrzywił się boleśnie, wiedząc, że nie ma najmniejszej szansy, by ktoś to przeżył. — Och, cholera... — wychrypiał. — Jasna, pieprzona cho- lera! Kuan Yin, miej nas w swojej opiece! * * * Luk był już zamknięty i silniki się rozgrzewały. Za godzinę będą w Europie. Emily siedziała w fotelu przy oknie, Micnael obok niej. Za kilka minut ekrany izolacyjne zsuną się w dół i zostaną odcięci od świata. Ameryka będzie jak sen. Czymś, co zdarzyło się w innym życiu. Nastała już noc, ale mimo to niebo nad odległym Miastem było jasne. Rozeszły się pogłoski mówiące, że Wu Shih nie żyje... zastrzelony przez zabójcę albo zamordowany w łóżku przez jednego z członków swojej straży osobistej... szczegóły były niejasne. Jedynym pewnikiem było to, że tak dla wiel- kiego Tanga, jak i jego Miasta wszystko się skończyło. Odbicia płomieni migotały w grubym szkle iluminatorów, kłębiąc się niczym węże... Była tak blisko... tak blisko zrobienia czegoś prawdziwego... czegoś, co mogło zmienić stan rzeczy. Marzenia, pomyślała. Nic, tylko sny i marzenia... Odwróciła się, uścisnęła rękę Michaela i uśmiechnęła się do niego, chcąc dodać mu odwagi. Dom... dla niej był to powrót do domu, ale dla niego... Dla Michaela był to koszmar, podróż w ciemność. Kiedy ekrany zaczęły zsuwać się za oknami, pochyliła nisko głowę, chcąc po raz ostatni popatrzeć na Amerykę. Na Amerykę... i na płonące Miasto. INTERLUDIUM LATO 2213 PRAWDZIWA CNOTA „Noc jest naszą matką. Pociesza nas, mówi, kim jesteśmy. Matka Niebo jest wszystkim. Żyjemy i umieramy pod nią. Ona widzi wszystko. Nawet tę ciemność, która jest w głębi każdego z nas". — Z podań ludu Osu „Słyszałeś o mędrcach, którzy wiedzą, ale nigdy nie słyszałeś 0 mędrcach, którzy nie wiedzą. Wejrzyj do tego zamkniętego pokoju, do pustej komnaty, w której rodzi się jasność! Szczęście 1 błogosławieństwa boże gromadzą się tam, gdzie panuje cisza i spokój". — Chuang Tzu, W świecie ludzi Prawdziwa cnota Hans Ebert siedział na skalnej płycie i wpatrywał się w usia- ną gwiazdami czerń marsjańskiego nieba. Był tak idealnie nieruchomy, że zdawał się starożytnym posągiem wyrzeźbio- nym z kamienia. Za nim, między skałami obramowującymi wejście, przykucnął chłopiec, starając się zastygnąć w takim samym bezruchu, jak Wędrujący. Ndichie, starsi, już przybyli. Później, jeszcze tej nocy, zbiorą się przed tą skalną płytą, by dyskutować o przyszłości ich ludu. Zanim to nastąpi, muszą jednak odespać długą, męczącą drogę przez pustynię. Tylko Wędrujący czuwa i komunikuje się z Matką Niebo, rozmawiając z nią w duchu. Chłopiec zadrżał, przejęty do głębi widokiem tej nierucho- mej, milczącej postaci. Nazywali go Tsou Tsai Her. „Węd- rujący w ciemnościach". I tak właśnie było. Kto wyszedł z ciemności, kiedy zdarzył się wypadek i zginęli jego rodzice? Kto wyłonił się z migoczącego dziwnym światłem powietrza i przybrawszy ludzką postać, wyrwał go z płonącego ciągnika? Wędrujący... A więc czekał, naśladując swego wybawcę, i w oczekiwaniu na właściwy czas, uczył się od niego wszystkiego, co tylko mógł pojąć. — Nza? Przebiegł dzielącą ich przestrzeń i przykucnął obok siedzą- cego mężczyzny. — Tak, Efulefu? — Powiedz mi. Czego ty chcesz? Nza zawahał się. Ile to już razy był witany w ten sposób? Ile to już razy prowadzili tę samą rozmowę? Sto? Więcej? Znał właściwą odpowiedź. Nic. Nie chcę niczego. Ale to nie była prawda. A Wędrujący chciał usłyszeć prawdę. — Chcę być taki jak ty, Efulefu... Żaden znak, żadne poruszenie nie świadczyły o tym, że został usłyszany. I kiedy już zaczął myśleć, że nie będzie odpowiedzi, Wędrujący powiedział: — Musisz zrezygnować z wszelkich celów. Musisz się na- uczyć wiosłować bez łodzi. Nza zmarszczył czoło. Łodzie... Nigdy nie mógł tego zro- zumieć, a Wędrujący nie kwapił się z wyjaśnieniami. Kiedyś zapytał o to Aluko, ale tamten wymamrotał tylko coś o ziemi i o morzach wody, na co Nza roześmiał się i powiedział, że musi się mylić, wszyscy bowiem wiedzą, że istnieją tylko morza piasku... — Nza? — Tak, Efulefu? — Czy jesteś szczęśliwy, Nza? Szczęśliwy? Czy jest szczęśliwy? — Jestem zadowolony, Efulefu. — To dobrze. Ciesz się każdą chwilą. Znowu nie całkiem to zrozumiał. Bywały chwile, takie jak ta, kiedy był zadowolony. Zdarzały się jednak także takie, kiedy budził się ze snów, widząc jeszcze przed oczami ciągnik i pęknięty wizjer hełmu swej matki. Płakał wtedy, czując ból tak głęboki, tak niewypowiedziany... — Nza? — Tak, Efulefu? f — Czy tęsknisz za matką? [ Ebert zdjął hełm, powiesił go na wieszaku ponad swoją pryczą, po czym odwrócił się i spojrzał w malutkie, kwad- ratowe lustro. Jego pokój był mały jak cela, ale zupełnie mu wystarczał. Nie potrzebował niczego więcej. — A więc? — zapytał sam siebie. Żył wraz z nimi już od dwóch lat. A przynajmniej tak powiedziano by w jego starym świecie, na Chung Kuo. Tutaj, na Marsie, upłynął tylko jeden rok; jedno długie okrążenie dalekiego, zimnego słońca. Uśmiechnął się i wypowiedział słowa, które przyszły mu do głowy: __Kiedy koło się obróci, wszystkie rzeczy staną się swoimi przeciwieństwami. Przed rokiem przysłali z Chung Kuo statki z zadaniem oceny rozmiaru zniszczeń. Teraz pojawiły się nowe, tym razem 2 nowymi grupami osadników na pokładach. Mieli zamiar odbudować miasto Kang Kua... zacząć od nowa. To dlatego zwołano dzisiejszą naradę. To dlatego ndichie z piętnastu plemion zebrali się w Iapygia, w miejscu, gdzie zbudowano pierwszą osadę. Jaką decyzję podejmą? — Efulefu? Spojrzał w stronę drzwi i zobaczył chłopca. Oczy malca osadzone na idealnie czarnej twarzy lśniły niczym dwa małe księżyce. — O co chodzi, Nza? — Wódz Echewa chce z tobą porozmawiać. W swojej kwaterze. Pyta... — Tak? Zauważył, że chłopiec przełknął ślinę i rzucił krótkie, strach- liwe spojrzenie na czarne pudełko, które leżało na pryczy. — Pyta, czy nie mógłbyś przynieść tego... No wiesz, Ma- szyny. — Aha. — Skinął głową. — Powiedz mu, że zaraz przyjdę. I jeszcze jedno, Nza. — Tak, Efulefu? — Nie musisz się tego obawiać. Maszyna daje nam moż- liwość widzenia różnych rzeczy. Świat ludzi jest pełen takich sztucznych urządzeń. Jakkolwiek dziwne mogą się wydawać, wszystkie są częścią Tao. Chłopiec pokiwał gorączkowo głową. — Tak jest, Efulefu. Ale widać było, że to go wcale nie przekonało. Dla niego oraz wielu spośród Osu, Maszyna była źródłem jakichś potęż- nych czarów i Ebert wiedział, że gdyby go tu nie było, zniszczyliby ją przy pierwszej nadarzającej się okazji. A bez niej... Odwrócił się i podniósł pudełko. Było takie lekkie. Czasami zdawało się zupełnie bez wagi. — Idź, Nza — powiedział, wiedząc, że chłopiec wciąż jesz- cze czeka za progiem. — Powiedz Aluko, że zaraz przyjdę. — Tak jest, Efulefu... Ebert uśmiechnął się. Nza, „malutki ptaszek", był dobrym chłopcem. Z czasem może zostanie wodzem, a nawet ndichie. Oczywiście, jeśli będą mieli ten czas. Jeśli nowi osadnicy nie będą dążyć — jak ci, którzy byli przed nimi — do zni- szczenia Osu. Wyszedł ze swojego pokoiku i podążając wąskim, wykutym w litej skale korytarzem, dotarł do kwatery Echewy. Aluko siedział na swojej przyczy, sam w czteroosobowym pomieszczeniu. — Gdzie są pozostali? — Poszli coś zjeść — odpowiedział potężny, czarny męż- czyzna. — Oprócz tego pomyślałem sobie, że najlepiej będzie, jeśli porozmawiamy tylko we dwóch. — Aha... — Ebert odwrócił się, zamknął hermetyczne drzwi i znowu popatrzył na swojego przyjaciela. — Chcesz mi powiedzieć coś, czego oni nie powinni usłyszeć, prawda? Echewa pokiwał głową i spojrzał na pudełko. — Poza tym jest jeszcze to... Ebert usiadł naprzeciw niego i położył pudełko na kolanach. — Zapytają cię o to — odezwał się Echewa. — Będą chcie- li to wykorzystać. Wiesz, że tak będzie, prawda? — Wiem. — I co im powiesz?. — Powiem, że największa moc... te... może być uzyskana tylko przez tych, którzy jej nie szukają. Że siłą nie można tego osiągnąć. Echewa westchnął. — Może tak jest, mój bracie, ale tym razem mądre słowa nie wystarczą. Pojawiła się nowa groźba... — Było już wiele takich gróźb w przeszłości i jakoś prze- żyliście. — To prawda. Teraz jednak sytuacja wygląda inaczej. Ple- miona spodziewały się... — ...że Rada Siedmiu zapomni o nich? Że po wieczne czasy będą żyć w spokoju? Nie, stary przyjacielu. To nie leży w ich naturze. Oni muszą się wtrącać do wszystkiego. Tak jak teraz. — Co zatem zrobisz? — Ja? Ja nic nie zrobię. Nie jestem ndichie. Nie mogę decydować o waszym losie, Aluko Echewa. Czy już zapom- niałeś? Jestem Efulefu, „Bezwartościowy człowiek". — Ach... — Ciemna twarz Echewy wykrzywiła się na krót- ko w grymasie wyrażającym frustrację, po chwili jednak, widząc, że Ebert patrzy na niego z lekkim, pełnym ironii uśmiechem na ustach, roześmiał się. — W porządku. A teraz powiedz mi, co naprawdę zamierzasz im powiedzieć. Ebert uśmiechnął się szerzej. — Będziesz musiał trochę poczekać, bracie Aluko. — Po- klepał dłonią pudełko. — Obaj, ty i ja, musimy na to po- czekać. Siedzący naprzeciw Eberta stary Han patrzył na planszę wei chi, głaszcząc przy tym swoją starannie zaplecioną brodę. — Jesteś coraz lepszy — powiedział, nie unosząc głowy. — Mimo to postawiłbym dużo pieniędzy na to, że Nza pobije cię za każdym razem. Ebert roześmiał się. — Jestem aż tak zły? Tuan Ti Fo spojrzał na niego. — Zły? Czy powiedziałem, że jesteś zły? Nie... tak napraw- dę, to chłopiec jest bardzo dobry. Ma wrodzony talent do gry. Obserwuje i uczy się. Czy zauważyłeś, jak uważnie ci się przygląda? Ebert przytaknął. — Tak... ale nie wiedziałem, że także gra. — Często z nim gram. — Naprawdę? — Ebert zmarszczył czoło ze zdziwienia. — Jak... bez Maszyny? Starzec roześmiał się. — Czy myślisz, że ja w niej żyję? — Nie, ja... — Spuścił wzrok. — Ja nie wiem, gdzie ty żyjesz. — Poza tym wszystkim między nie nazwanymi. — Tuan Ti Fo położył biały kamień w punkcie Shang, Południe. — Aha... Stary Han zamrugał figlarnie oczyma. — Czasem myślę, że traktujesz to wszystko zbyt serio, Hansie Ebercie. Daleko zaszedłeś w ciągu tych dwóch lat, ale mimo to ciągle jeszcze znajdujesz się na początku drogi. Jest tak, jak to powiedziałeś młodemu Nza. Musisz się nauczyć wiosłować bez łodzi. Wiedza to tylko połowa całości. Teraz musisz opanować umiejętność zapominania. I śmiania się. Zapomniałeś, jak się śmieje. Patrzył na starca jjrzez długi czas, po czym pokiwał głową. To była prawda. Śmiał się, oczywiście, ale z grzeczności, czasem na skutek zaskoczenia, nigdy z radości i szczęścia. Ciemność... wszystko, co poznał w ciągu ostatnich kilku lat, było ciemnością, ale to także stanowiło tylko połowę całości. Położył czarny kamień w punkcie Północ, Tsu. — Aha... — wymruczał Tuan Ti Fo, chichocząc pod no- sem. — Może jednak byłem w błędzie. Może jednak masz jakieś poczucie humoru. Upłynęło już sporo czasu od chwili, gdy używał Maszyny do innego celu, niż rozmowa ze Starym Człowiekiem, i patrząc teraz na rozjarzony ekran, czuł się dosyć nieswojo. — Maszyno... Pokaż mi nowo przybyłych. Pokaż mi ich przywódcę. Na ekranie natychmiast pojawił się obraz. Wielki, kor- pulentny mężczyzna — Han, oczywiście — przyglądał się dwóm służącym, którzy napełniali ozdobną wannę. Ebert otworzył szerzej oczy, zdumiony marnotrawstwem tak ogrom- nej ilości wody. — Daj zbliżenie jego twarzy. Chcę zobaczyć... Nie skończył jeszcze mówić, gdy tłusta, jakby napuchnięta twarz wypełniła ekran. Obraz nie był idealny, gdyż kamera znajdowała się w górze i lekko na prawo od wanny, ale wystarczająco dobry, by Ebert mógł stwierdzić, tak pewnie, jakby to było wypisane na tym opasłym cielsku, że jest to próżny i okrutny człowiek. Ktoś, kto nie zawaha się w wy- konaniu rozkazów, niezależnie od ich treści. — Kto to jest? — spytał, mrużąc oczy. — Nazywa się Liang Yu i jest Hsien L'ingiem, szefem magistratu nowej osady. Pokiwał głową. W tej samej chwili na ekranie pojawił się skrótowy opis kariery Liang Yu. — Czy chciałbyś znać jego nałogi i słabości? Ebert uśmiechnął się, pełen podziwu dla inteligencji i prze- nikliwości Maszyny. — Nie. To wszystko, co chciałem wiedzieć. A tak nawiasem mówiąc... czy jesteś ciągle w kontakcie z Chung Kuo? — Z Chung Kuo, Tytanem, Asteroidami... Dopóki kanały łączności satelitarnej są otwarte, mogę dotrzeć, gdzie tylko zechcę. — Rozumiem. — Ebert zawahał się i odwrócił wzrok. — Chodzi mi o córkę marszałka... czy dotarła bezpiecznie do domu? — Jelka Tolonen? Chcesz ją zobaczyć? Całkowicie zaskoczony spojrzał ponownie na ekran. — Czy to możliwe? Maszyna nie odpowiedziała, ale po chwili na ekranie poja- wił się obraz młodej, jasnowłosej kobiety. Pokój, w którym siedziała, był prawie całkowicie ciemny. Jedyne światło pocho- dziło z małej lampki unoszącej się nad biurkiem, przy którym Jelka coś pisała. Przyglądał się jej przez jakiś czas, zafascyno- wany, czując ból i tęsknotę, których lata rozstania nie zdołały w nim przytłumić, po czym ustatysfakcjonowany kiwnął gło- wą. Maszyna wyczuła ten ruch i zgasiła ekran. — Chcesz wiedzieć, co ona robiła? — Nie. Ja... ja nie chcę podpatrywać. — A co z dzisiejszą naradą? Pójdziesz na nią? Weźmiesz mnie ze sobą? Ebert zmarszczył czoło. — A powinienem? — Co mówi Stary Człowiek? — Doradza cierpliwość. — Aha... — Maszyna przerwała na chwilę, jakby zastana- wiała się nad tą sprawą, po czym odezwała się ponownie: — Może tym razem Stary Człowiek ma rację. Po północy zebrali się pod półką skalną. Najstarszy z ndi- chie stanął na jej krawędzi, podniósł rękę i spojrzał w dół na umunna, starszyznę ludu Osu. W swoich staroświeckich, ciężkich skafandrach, w hełmach, których metalowe paski połyskiwały w słabym świetle dwóch lamp jarzeniowych, wyglądali jak duchy albo załoga jakiegoś dawno porzuconego statku. — Bracia... — rozległ się w ich słuchawkach głos Najstar- szego; był to niski, gruby głos o modulacji, jakiej się już teraz nie słyszało. — Są tutaj. Wrócili. Co mamy zrobić? — Zniszczyć ich — odpowiedział jeden z nich. — Ukryć się — zaproponował drugi. — Powitać ich — rzucił trzeci. Odwrócili się, by spojrzeć na tego, który odezwał się jako ostatni. To był Ebert. Najstarszy zrobił krok w jego stronę i gestem ręki zaprosił go na skałę. Ebert wspiął się na górę i stanął przy krawędzi, patrząc na zgromadzonych w dole ndichie. — Mów... — dało się słyszeć dziesięć, dwadzieścia mruk- liwych głosów. — Czego się boimy? — zapytał. — Boimy się, że będą na nas polować — odpowiedział ndichie stojący na lewo od niego. — Że pozabijają nasze żony i dzieci. Że Osu przestaną istnieć. — A jak możemy temu zapobiec? — Niszcząc ich — odezwał się ten sam ndichie, co za pierwszym razem. — Czy to jedyny sposób? Czy ochu to jedyna odpowiedź, jaką mają Osu? Ochu... Morderstwo. Wreszcie powiedział to głośno i ot- warcie. — To samoobrona — upierał się ten sam głos. — Zabija- my, aby żyć. — Aha... — Ebert pokiwał głową. — I to jest słuszne, tak? — Może niesłuszne, ale konieczne. Albo my, albo oni. — A gdybym mógł zapobiec temu, że zaczną polować na Osu? Odpowiedział mu cichy szmer głosów ndichie. Było oczywis- te, że liczyli na coś takiego. — Powiedz nam Tsou Tsai Hei\ — krzyknął jeden z nich. — Jak to można zrobić? — Posłuchajcie... — zaczął i w tej samej chwili obok niego pojawiła się postać starego, pomarszczonego Han, którego siwe włosy powiewały na wietrze, a oczy zdawały się błyszczeć w tej pozbawionej powietrza atmosferze. Liang Yu, najwyższy urzędnik nowej osady, usiadł tak gwał- townie, że wzburzona woda przelała się przez krawędź wanny. — Kim, do diabła, jesteś? Tuan Ti Fo ukłonił się z lekkim uśmiechem na twarzy. — Proszę o wybaczenie, sędzio Liang. Nie miałem zamiaru pana wystraszyć. Jest pan jednak tak zapracowanym człowie- kiem. Rzadko można zastać pana samego. Pomyślałem... Twarz Lianga pociemniała z gniewu. — Kto cię tu, kurwa, wpuścił? — Ach... — Tuan Ti Fo rozejrzał się wokół siebie i wzru- szył ramionami. — Ja... wygląda na to, że wpuściłem się sam. Podobno jestem w tym dobry. — Złodziej!... aha, rozumiem. — Z grymasem wściekłości na twarzy Liang pochylił się do przodu i chwycił obu rękami krawędzie wanny. — A więc, na litość boską, skąd się wzią- łeś? Przyleciałeś z nami na gapę? — Na bogów, nie. Ja tu żyję. — Tutaj? Co... w Kang Kua? Ale ja myślałem... — Och nie. Nie tutaj. Albo raczej tutaj, ale nie tylko tutaj. Chciałem powiedzieć, że żyję na Marsie. Wysunąwszy do przodu podbródek, Liang wstał i wyszedł z wanny, rozchlapując wokół siebie wodę. Złapał ręcznik, owinął się nim, po czym ponownie spojrzał na Tuana Ti Fo. — To jest oburzające, lao jen... Takie wtargnięcie bez za- proszenia i... Przerwał oszołomiony i otworzył usta. Jego ręka, którą zamierzał pchnąć Tuana Ti Fo, przeszła bez oporu przez piersi starca. — Aiya\... — krzyknął drżącym głosem. — Duch! — Wcale nie — odpowiedział Tuan Ti Fo. Uniósł własną rękę i odepchnął nią Lianga do tyłu. Osłupiały Liang Yu wbił wzrok w miejsce, które dotknął, a gdy znowu spojrzał na starca, jedna z jego powiek drgała w nerwowym tiku. — Kim jesteś? Tuan uśmiechnął się i pochylił w lekkim ukłonie. — Proszę o wybaczenie, sędzio Liang... pozwoli pan, że się przedstawię. Nazywam się Tuan Ti Fo i jestem obywatelem Marsa oraz przyjacielem Osu... Echewa pokręcił głową z niedowierzaniem. — Załatwiłeś to... Co masz na myśli, mówiąc, że to załatwiłeś? — Już po wszystkim — odpowiedział Ebert, uśmiechając się przy tym. — Ale skąd możesz o tym wiedzieć? Czy byłeś w Kang Kua? — Nie. Ale wiem, że nie grożą nam żadne kłopoty. Teraz już nie. Począwszy od teraz, będziemy żyli w pokoju, Han i my. Oni będą mieszkać w Miastach, a my na równinach. — A czy osadnicy wiedzą o tym? — Mamy ich słowo. Echewa pokręcił głową. — Jesteś pewny, że nie ruszą na nas? — Jestem tego całkowicie pewny, bracie Aluko. Nie będzie już żadnych kłopotów. Kiedy Echewa wyszedł, chłopiec wśliznął się z powrotem do pokoju. — No i jak? — zapytał. — Czy ci uwierzył? Ebert uśmiechnął się. — Jeszcze nie. Ale uwierzy, gdy upłynie trochę czasu. Roześmiał się, wyobrażając sobie, jak to było. Kiedy sędzia Liang włączył swój komset, chcąc porozmawiać z oficerem dyżurnym, zobaczył na ekranie twarz Tuana Ti Fo. Kiedy próbował przełączyć się na międzyplanetarny kanał satelitar- ny, znowu ujrzał uśmiechniętego Tuana. Gdziekolwiek patrzył, zawsze trafiał na twarz starca. Nowa osada została całkowicie odizolowana. Gdyby chcieli wysłać wiadomość na Chung Kuo z informacją o tym, co działo się na Marsie, zostałaby ona przejęta i zmieniona... i to w jednej chwili. Bez wiedzy Maszyny nie mogli nic powiedzieć T1C i nic zrobić. A to, o czym wiedziała Maszyna, wiedział także Tuan Ti Fo. Przez jakiś czas będą urażeni. Może nawet będą czuć się więźniami. Kiedy jednak w miarę upływu czasu przekonają się, że nie grozi im żadna krzywda, zrozumieją, iż „duch" starego Han jest dobrym, życzliwym duchem. A potem nadej- dzie taki dzień, kiedy wyjdą ze swoich Miast i powitają Osu. Dzień pojednania. Popatrzył na chłopca i wskazał palcem planszę wei chi, która leżała na półce w rogu pokoju. — Masz ochotę zagrać, Nzu? Słyszałem, że całkiem nieźle grasz. CZĘŚĆ 3 — JESIEŃ 2213 ŚCIEŻKA W PÓŁMROKU Południowe Wzgórza, jakżeż ponure, Gdy krople dżdżu roszą zwiędłą trawę! Jakże wielu ludziom młodość uchodzi z wiatrem W te jesienne noce w Ch'ang-an? Niewyraźny kontur ścieżki wijącej się w półmroku Wytyczają gałęzie czarnych dębów. Drzewa rzucają gęste cienie, a księżyc w zenicie Zalewa białą poświatą zbocza wzgórz. Gasnące pochodnie witają nowych druhów: Rój świetlików w najbardziej tajemnym z grobowców. — Li Ho, Krytyki, IX w.n.e. ROZDZIAŁ 17 Puste komnaty Li Yuan stał przy oknie w tylnej części wielkiego gabinetu i patrząc na Wschodni Ogród, przysłuchiwał się naradzie, którą prowadził siedzący za jego biurkiem kanclerz Nan Ho. Generał Rheinhardt przyszedł wraz z Tolonenem i tym olbrzymem, Karrem. Ten potężnie zbudowany mężczyzna wrócił właśnie z dolnych poziomów, gdzie spędził ostatnie piętnaście miesięcy, zbierając informacje o panującej tam sy- tuacji. Spoglądając na niego, Li Yuan zastanawiał się, jak taki człowiek mógł w ogóle wykonać jakiekolwiek tajne za- danie. Było więcej niż pewne, że jego sylwetka musiała przy- ciągać wzrok wszystkich, na których natrafił w swych wę- drówkach. Każde jego pojawienie się musiało budzić ogólne zainteresowanie. A mimo to jego raport był bardzo dobry, pełen konkretnych, wyczerpujących informacji. O tym samym zapewne myślał Nan Ho, który często unosił głowę znad pisemnej relacji Karra, by spojrzeć w jego błękitne oczy; oczy Hung Mao. — Z tego, co pan tu napisał, wynika, że ten... Li Min... zbudował sobie na dole małe imperium. Twierdzi pan, że obejmuje ono, ile?... dwadzieścia tysięcy stref, a może i więcej. I pięćdziesiąt poziomów. Czy jest pan tego zupełnie pewny, majorze Karr? Karr, stojący na baczność z rękami założonymi do tyłu, pochylił lekko głowę. — Jestem całkowicie pewny, Ekscelencjo. — Pisze pan także, ze, oceniając to ogólnie, ten człowiek, Li Min, rządzi sprawiedliwie i że w tych obszarach, które on kontroluje, panuje spokój. Karr zawahał się. — Nie powiedziałbym, że sprawiedliwie, Ekscelencjo. Bez- względnie, to chyba lepsze słowo. Jego „urzędnicy", jak ich nazywa, są skorumpowani i samowolni. W rzeczywistości jego rządy oparte są na strachu, a nie poczuciu sprawiedliwości. — Mimo to jest tam spokój, prawda? Podczas gdy wszędzie indziej na dolnych poziomach panuje chaos podsycany żąda- niami gwałtownych zmian. — Może tak i jest, Ekscelencjo, ale... Nan Ho podniósł rękę, uciszając wielkiego mężczyznę. Li Yuan odwrócił wzrok, by ukryć rozbawienie. Nie widział jeszcze i pewnie nieprędko zobaczy, by Nan Ho został zdo- minowany przez kogokolwiek, a już najmniej prawdopodobne było, by mógł onieśmielić go rozmiar ludzi, z którymi miał do czynienia. — To jest dla mnie najważniejsze, majorze Karr. Wysłałem tam pana, ponieważ obawiałem się najgorszego. Obawiałem się, że sytuacja zdestabilizowała się do tego stopnia, iż nie będzie można nad nią zapanować. Jednakże to, co pan napisał w swoim raporcie, uspokaja mnie. Tolonen, który do tej pory milczał, wysunął się przed Karra. Oparł obie ręce na biurku i spojrzał prosto w twarz Nan Ho. — Uspokaja pana? Ależ to z całą pewnością jest coś znacznie gorszego. Czy to, że w miejsce wielkiego T'anga znalazł się inny władca, jest czymś dobrym, mistrzu Nan? A może ja umarłem i obudziłem się w świecie, gdzie wszystkie wartości są odwrócone? Czy wie pan, jak nazywają tego człowieka tam na dole. Nazywają go Białym Tangiem i mó- wią, że pewnego dnia usunie on naszego pana i obejmie swoją władzą każdy zakątek tego Miasta. Czy to jest dobre? Czy nie jest to przypadkiem coś absolutnie najgorszego? Nan Ho wyprostował się i przesłał starcowi uśmiech pełen pobłażliwości. Gdyby ktokolwiek inny odezwał się do niego w podobny sposób, nie byłoby uśmiechu, a jedynie lodowata wrogość. — Nie zrozumiał mnie pan, marszałku Tolonen. Nie po- wiedziałem, że sprawy wyglądają dobrze ani że pochwalam to, co się stało, a jedynie, że w kontekście ogólnej sytuacji taki obszar stabilizacji na dole jest czymś mile widzianym, a nawet użytecznym. Czasy mamy bardzo ciężkie i pod- jecie jakichś pochopnych działań w tej sprawie byłoby czymś niemądrym. — A co z t y m? — odparł Tolonen, rzucając na biurko ulotkę z cienkiej bibuły; identyczną jak ta, którą Nan Ho miał w leżącej przed nim teczce. — Czy to nie jest dobry powód do podjęcia działania? A może zdrada już nie jest przestępstwem? Li Yuan, który czytał wcześniej tę ulotkę, dobrze rozumiał przyczyny gniewu starego żołnierza. Była to deklaracja nie- podległości, ogłaszająca utworzenie niezależnego państwa. Państwa, które istniało w granicach Miasta i nie uznawało władzy Siedmiu. Mimo to Nan Ho miał rację. Upadł Mars i Północna Ameryka. Nie był to odpowiedni czas, by uderzyć na Li Mina i jego hordy. W obecnej chwili należało skupić całą uwagę na znacznie większych niebezpieczeństwach, które zawisły nad Chung Kuo. Nan Ho zamknął teczkę i nie zmieniwszy wyrazu twarzy, popatrzył na Tolonena. Był wcieleniem spokoju i niczym nie zmąconej pewności siebie. — Zgadzam się, że to jest zdrada. I odpowiednie dzia- łanie zostanie podjęte. Ale nie będzie to wojna, marszałku Tolonen. Nie możemy sobie pozwolić na kolejną wojnę. Tolonen wyprostował się i wziął głęboki oddech. Było jasne, że wszystko w nim się burzy na myśl o porzuceniu tej sprawy. Po chwili zwrócił się w stronę T'anga i zapytał: — Czy to twoje ostatnie słowo, Chieh Hsia! Li Yuan spuścił oczy. Kiedyś — kiedy zamordowano jego starszego brata, Han Ch'ina — naciskano na Tołonena, by nie podejmował żadnego działania, by przyjął postawę bierno- ści, wuwei, postawę, która, jak się zdaje, była w całkowitej sprzeczności z jego naturą. Zareagował wtedy źle — wdarł się do wielkiej Izby w Weimarze i zabił człowieka, którego obar- czył winą za śmierć młodego księcia. Tylko dzięki refleksowi ojca Li Yuana nie doszło wówczas do wojny. Czasy się jednak zmieniły. Gdyby teraz Tolonen zrobił coś nieprzemyślanego, mogłaby nastąpić prawdziwa katastrofa. Nan Ho ma rację. W innej sytuacji zdusiliby w zarodku tak zuchwałe dążenia, wydzielając do tego zadania tyle sił, ile byłoby potrzeba, ale mieli przed sobą bardzo ciężkie dni. Sprawa Li Mina była tylko jednym z wielu zagrożeń. Wielkie imperium Chung Kuo przeżywało oblężenie i każdy błąd, nawet jedno źle skalkulo- wane posunięcie, mógł spowodować upadek całego, osłabio- nego już gmachu państwa. Uniósł głowę i zauważył, że wszyscy czterej patrzą na niego, czekając na to, co powie; Nan Ho z wyraźną pewnością siebie, trzech pozostałych z nadzieją, że przeciwstawi się swojemu kanclerzowi. Uśmiechnął się, wiedząc, że jest prawdziwym wybrańcem losu, mając takich wspaniałych ludzi w swojej służbie. — Jest tak, jak mówi mistrz Nan. Mamy związane ręce. Nie możemy teraz działać. — Ależ Chieh Hsia... Z każdym dniem ten człowiek po- większa swoją potęgę, i to naszym kosztem. Dochody z"handlu narkotykami pozwalają mu codziennie włączać stu nowych ludzi do jego prywatnej armii. Już wkrótce wszystkie dolne poziomy będą należały do niego, a wtedy... Li Yuan podniósł rękę, uciszając Tolonena. — Być może tak jest, Knut, ale nie zapominaj o tym, co wydarzyło się na Marsie i w Mieście mojego kuzyna. — To ostatnie, to był wypadek. — Może. Ale był to wypadek, który nastąpił w bardzo niekorzystnych okolicznościach, prawda? Tolonen pokręcił głową, a na jego granitowej twarzy poja- wił się wyraz żalu. — Powinniśmy zmiażdżyć go, kiedy jeszcze mogliśmy. Po jego wojnie z braterstwami. Li Yuan uśmiechnął się ze smutkiem. — Wydałem taki rozkaz. Pamiętasz? Ale wtedy właśnie sztorm zniszczył Nantes. — Westchnął. — Tak to jest. Nie możemy zajmować się każdym problemem w taki sposób, jakby był on jedyny i niezależny od innych. Problemy nigdy nie występują pojedynczo. Priorytety. Zawsze istnieje kwestia priorytetów, a w chwili obecnej naszym priorytetem jest za- chowanie pokoju, i to zachowanie go za wszelką cenę. Przerwał i obrzucił ich surowym spojrzeniem. — Nie mylcie jednak mojej powściągliwości ze słabością. Kiedy będę musiał, uderzę. Ale jeszcze nie teraz. Jak przypo- mina nam Sun Tzu, ostrożność także może być cnotą. Kiedy już wyszli, Li Yuan spojrzał na swego kanclerza i odetchnął z ulgą. — Oni mają rację, oczywiście. Ta sytuacja jest na dłuż- szą metę nie do zniesienia. Nan Ho, który przez cały czas narady zachowywał powagę, pozwolił siebie na luksus uśmiechu. -— Nie jest aż tak źle, Chieh Hsia. Nie wszystko jest jeszcze stracone. Mój plan... — ...jest dobry i zanim powiesz następne słowo, powta- rzam, że się zgadzam. Przygotuj spotkanie z tym człowiekiem i zaproponuj mu układ. Ale najpierw zajmiesz się inną sprawą. Między brwiami Nan Ho pojawiła się zmarszczka. Widać było, że nie ma pojęcia, o co chodzi T'angowi. — Inna sprawa, Chieh Hsia? Li Yuan rozejrzał się wokół, wskazując na ciche, surowe wnętrza. — Puste komnaty, mistrzu Nan. Muszę wypełnić moje puste komnaty. Najwyższy czas, bym znowu miał żonę. Idąc długim korytarzem prowadzącym do jego gabinetu, Nan Ho rozmyślał nad tym problemem. Po śmierci żon Li Yuana nie naciskał go w sprawie nowego małżeństwa, wie- dząc, jak bardzo młody T'ang cierpi po swej stracie. Ostatnio jednak coraz częściej się zastanawiał, czy nie powinien poru- szyć tego tematu. Mieć tylko jednego syna — to niebezpieczna słabość. Ale mieć pięciu lub sześciu... Kiedy wielkie drzwi otworzyły się przed nim, strzelił pal- cami, wzywając swojego pierwszego sekretarza. — Hu Ch'ang, przynieś mi Księgę Smoka i Feniksa. I we- zwij tu Pi Kunga. Muszę z nim natychmiast porozmawiać. Usiadł w swoim fotelu, rozmyślając o tych ~ wszystkich naglących sprawach, którymi musiał się jeszcze zająć. Od dnia, w którym Li Yuan przekazał mu władzę, miał bardzo mało czasu dla siebie. Fatalnie zaniedbał swoją rodzinę. Jego żona i dzieci nie widziały go od... jak długo? Tydzień. Popatrzył na leżące na biurku wielkie stosy oficjalnych dokumentów, po czym przyciągnął do siebie jedną z grubych teczek. Było to podanie o przyznanie obywatelstwa, które czytał przed naradą u T'anga. Otworzył teczkę, sięgnął po swoją pieczęć i nasą- czywszy ją tuszem, przyłożył u dołu formularza. Oderwał papier, przełożył go na pulpit ze sprawami załat- wionymi i popatrzył z uwagą na błyszczący odcisk pieczęci. Już. To takie proste. Teraz musi jedynie przygotować spot- kanie. Wyjął z szuflady kartkę, zanurzył pędzelek w tuszu i z nietypowym dla siebie pośpiechem zaczął pisać zaproszenia. — Dziś w nocy... — wymruczał pod nosem w chwili, gdy do gabinetu wrócił Hu Ch'ang z ogromną księgą w rękach. — Słucham, Ekscelencjo? — Hu Ch'ang zatrzymał się na środku pokoju, patrząc pytająco na swego przełożonego. — Och, nic takiego, Hu Ch'ang. Po prostu mówiłem coś do siebie. — Aha... — Unikając jego wzroku, Hu Ch'ang podszedł do biurka i stanął, czekając, aż Nan Ho zrobi na nim miejsce dla wielkiej księgi. Kiedy pierwszy sekretarz położył ją na blacie, Nan Ho uniósł głowę i spojrzał na niego. — Upłynęło już trochę lat, prawda? Czy rozumiesz, co to oznacza? Hu Ch'ang zarumienił się. — Czy to, że zamierzasz wziąć sobie drugą żonę, Eks- celencjo? Nan Ho lekko się pochylił. — Nie. Ja... — Ale sam pomysł nie był taki zły. Może Nan Tsing ucieszyłaby się z towarzystwa młodszej kobiety? I może on także poczułby się lepiej, mając w swoim łóżku nową żonę? Popatrzył na księgę i przesunął palcami po inkrustacji w kształcie smoka i feniksa nałożonej na czerwony aksamit okładki. Pokiwał głową. Tak, to zupełnie nie najgorszy pomysł. — To nie ja potrzebuję żony, ale nasz pan. — Wielki Tang... on chce się znowu ożenić? — Tak, Hu Ch'ang. A naszym zadaniem, naszym świę- tym zadaniem, jest wybranie mu partnerki na całe życie. Ma to być kobieta rozumna, poważna i silna. Atrakcyjna, ale nie piękna. — Nie piękna, Ekscelencjo? Nie rozumiem... Nan Ho otworzył księgę i spojrzał na wizerunek pierwszej z wielu twarzy znajdujących się w środku — twarzy wszyst- kich niezamężnych księżniczek z Rodzin Mniejszych — po czym znowu popatrzył na Hu Ch'anga. __Piękno przemija... Inne zalety... one wraz z upływem czasu stają się coraz większe. Jeśli wielki Tang będzie pragnął piękna, możemy znaleźć tuzin służek, by ogrzewały mu łoże i utrzymywa- ły uśmiech na jego twarzy. Ale żona... żona, to ktoś zupełnie inny. —Roześmiał się. —Żona jest jak dobry kanclerz, prawda? * * * Dwie godziny później, gdy rozesłano już do sześciu młodych książąt oficjalne zaproszenia na naradę w pałacu Nan Ho, kanclerz rozsiadł się wygodnie, czując, po raz pierwszy od dłuższego czasu, przypływ optymizmu. Ostatnio coraz częściej miewał wrażenie, że ciężar odpowiedzialności za rządzenie tym ogromnym Miastem wręcz go miażdży. W innym czasie może uznałby to zadanie za coś satysfakcjonującego, fascynu- jącego, ale w obecnych warunkach przypominało to raczej pracę nadzorcy tam w czasie powodzi. Jedyne, co mógł zrobić, to ograniczyć zniszczenia i uratować jedno lub dwa pola. Sprawy wyglądały źle — gorzej niż kiedykolwiek — i w głębi serca nie uważał się za sternika jakieś wielkiej społecznej przemiany, ale raczej za nadzorcę procesu upadku. Rozległo się stukanie do drzwi. Chwilę później do pokoju wszedł wysoki, szczupły mężczyzna. Zrobił dwa kroki do przodu, po czym opadł na kolana i dotknął czołem grubego dywanu leżącego na podłodze. — Posłałeś po mnie, Ekscelencjo? — Tak jest, Pi Kung. Mam dla ciebie zadanie. Jest pewien człowiek, którego chcę widzieć martwym. To wielki człowiek. Wyjątkowy, jak mi mówią. Czy jest ktoś... wyjątkowy, komu mógłbyś powierzyć to zadanie? Pi Kung uniósł głowę i uśmiechnął się szeroko. — Ach, tak, Ekscelencjo. Znam takiego człowieka. * * * Karr odchylił się do tyłu i ryknął śmiechem, a płaską twarz Chena, siedzącego po drugiej stronie kuchennego stołu, roz- jaśnił grymas prawie bezmyślnej radości. Karr pochylił się znowu nad stołem, oparł łokieć obok czarki z ch'a i popatrzył na przyjaciela z właściwym sobie ciepłem. — Ach, Chen, jak to dobrze zobaczyć cię znowu. Strasznie brakowało mi twojego towarzystwa. Tam na dole... o rany... trudno powiedzieć, jakie to wszystko było dla mnie obrzydliwe. Ten człowiek, Li Min, to cholernie zimny skurwiel. Spotkałem go dwa razy i szczerze mówiąc, na jego widok ciarki chodziły mi po plecach. Chen zmarszczył czoło, a jego głos przybrał przyjacielski, lekko drwiący ton: — Ciarki? Nie mogę w to uwierzyć, Gregor. Ty... prze- straszony przez jakąkolwiek ludzką istotę? — Przestraszony? Czy ja powiedziałem, że byłem przestraszony? Nie, bracie Chen. Ale jest w tym człowieku coś, co przywodzi na myśl Yen Wanga, Króla Piekieł. A ci jego dwaj zaufani rzeźnicy, Soucek i Visak... to wypisz wy- maluj Wołogłowy i Końska Twarz! Niu T'ou i Ma Mień we własnych osobach! Tak... główni nadzorcy Piekła. Chen roześmiał się, a potem spoważniał. — A mimo to T'ang nic nie robi. Karr wzruszył ramionami. — Cóż możemy na to poradzić? Nawet gdyby miał taką wolę, ujarzmienie dolnych pokładów wymagałoby zaangażo- wania wszystkich naszych sił, a wtedy pojawiłoby się pytanie, co dalej. Bez Li Mina, który utrzymuje tam spokój, musieli- byśmy znowu robić to sami; stu ludzi na każdym pokładzie, a może i więcej. A tymczasem nasi wrogowie, nasi prawdziwi wrogowie, skorzystaliby z tej okazji, aby nas zniszczyć. — Nasi prawdziwi wrogowie? — Wang Sau-leyan... — Aha... — Chen podniósł swoją czarkę, wypił tęgi łyk ch'a i odstawił ją z powrotem na blat stołu. — Myślałem, że jesteś za tym, by rozprawić się z Li Minem. — Jestem. A przynajmniej jakaś część mnie opowiada się za tym. Jeśli go tak zostawimy... no cóż, będzie tak, jak to przepowiada Tolonen. Ten „Biały Tang" z każdym dniem staje się coraz potężniejszy. I w końcu... tak, w końcu będzie wojna. Znacznie bardziej odrażająca, jak podejrzewam, od tych, jakie widzieliśmy do tej pory. A jeśli Li Min zwycię- ży... — Znowu wzruszył ramionami. -no __. Mówisz, że na dole jest spokój. Na twarzy Karra pojawił się lekki uśmiech. — I to jest właśnie najdziwniejsze. Pod pewnymi względami przypomina mi to sytuację z dawnych lat. Z czasów przed Rozproszeńcami. Przed Ping Tiao, Yu i przed frakcjami. Panuje tam wielki porządek. Czuje się strach, to prawda, ale jest także nadzieja. Wielu ludziom na dole podoba się życie pod rządami Li Mina. Mówią, że jest lepsze niż życie pod rządami Li Yuana. I kto wie, może rzeczywiście nie ma między nimi żadnej różnicy. — Przyhamuj trochę. Uważaj, co mówisz, stary przyjacie- lu. Różnica polega na tym, kto sprawuje rządy. Ten Li Min... mówisz, że go spotkałeś i że na jego widok ciarki chodziły ci po grzbiecie. A Li Yuan? Jego też spotkałeś, prawda? Czy on przypomina ci Króla Piekieł? — Nie. — A więc może na tym właśnie polega różnica. Może należy zajrzeć za kulisy systemu władzy i przyjrzeć się czło- wiekowi, który ją sprawuje. — Masz na myśli Nan Ho? Chen roześmiał się. — Mam na myśli to, że porządek to nie wszystko. Także spokój nie jest oznaką szczęśliwości. Sytuacja jest zła, nikt temu nie przeczy, ale może być jeszcze gorsza, a gdyby ten Li Min przejął władzę, byłaby z całą pewnością dużo gorsza, czyż nie? — Może... A co u ciebie, Chen? Jak sprawy? Czy Wang Ti... — Przerwał. — Czy ona wciąż jest taka sama, jak była? Chen przez chwilę milczał, a potem jego usta rozchyliły się w radosnym, prawie figlarnym uśmiechu. — No cóż... chodź i sam zobacz. Gestem ręki zachęcił Karra, by wyszedł za nim, i dopro- wadził go do drzwi sypialni. — Jest teraz dosyć słaba — wyszeptał. — Lekarze mówią, że to jakiś wirus, ale wyzdrowieje. Te inne problemy... sam zobaczysz. Otworzył drzwi i wpuścił Karra do środka, a sam został przy wejściu, przyglądając się, jak jego przyjaciel klęka obok łóżka, wyciąga ręce i przyciska Wang Ti do piersi. — Wang Ti... jak się czujesz? Upłynęły wieki... Powiedziawszy to, Karr odsunął się nieco do tyłu, aby nacieszyć się jej widokiem. — Dziękuję ci — wyszeptała bezgłośnie, uśmiechając się do niego, po czym lekko zadrżała, a po jej policzku popłynęła łza. — Jak to dobrze widzieć, że czujesz się lepiej — powiedział czule Karr. Pochylił się znowu nad łóżkiem i pocałował ją wpoliczek. —Marie przesyła pozdrowienia. Mamy dziecko i... — Dziecko? — powtórzył zaskoczony Chen.— Chcesz powiedzieć, że urodziło wam się dziecko, a ja o tym nie słyszałem? Przecież wystarczało, że Wang Ti zachorowała na tydzień, a ty się zawsze o tym dowiadywałeś. Karr odwrócił się i popatrzył na niego z powagą. — To zdarzyło się wtedy, gdy mnie nie było. Ciąża miała bardzo ciężki przebieg, a dziecko urodziło się przedwcześnie. Nie myśleli, że przeżyje. Chcieli mnie wezwać z powrotem, abym był z Marie, ale ona się na to nie zgodziła. Dziecko przetrwało to wszystko. Przez dwa tygodnie leżało w specjal- nym inkubatorze. Powiedzieli mi potem, że reanimowali je przynajmniej kilkanaście razy. Ale przeżyło. — Ono? — zapytała miękko Wang Ti. — Dziewczynka — odpowiedział Karr, zwracając ku niej swoją pojaśniałą ze szczęścia twarz. — Cudowna, mała dziew- czynka. Nazwaliśmy ją May, z uwagi na miesiąc, w którym się urodziła. A także dlatego, że może* okazać się kimś wyjątkowym. W oczach patrzącej na niego Wang Ti błysnęła radość z jego szczęścia, a po jej policzkach znowu popłynęły łzy. Karr spojrzał z bliska w jej twarz i zrozumiał, że wspomnienie straconego dziecka wciąż rozdziera jej serce. — Czy to ciągle boli? — zapytał łagodnie i chcąc ją pocie- szyć, pogłaskał palcami grzbiet jej dłoni. — Tak — wyszeptała cicho. — Ale teraz już mniej. Dużo mniej. * * * Wang Sau-leyan, T'ang Miasta Afryka, rozłożył się wygod- nie na sofie w swoim cesarskim pałacu w Aleksandrii i jedząc * may — maj; może (przyp. tłum.). truskawki, przyglądał się dwóm siwobrodym mistrzom wei chi, którzy na zanurzonej w podłodze arenie rozgrywali kolej- ną partię. Gra zbliżała się do końca, a skomplikowane kształty utwo- rzone przez czarne i białe kamienie wypełniły już prawie całą planszę. Dwaj mistrzowie, siedzący ze skrzyżowanymi nogami, pochylali się nad nią, śledząc z napiętą uwagą rozwój sytuacji. Był to kulminacyjny punkt rozgrywki i jeden ruch mógł zdecydować o zwycięstwie lub przegranej. Siedzący u boku Wang Sau-leyana dworzanie w bogatych strojach przyglądali się temu z pełną znużenia obojętnością. Od czasu do czasu wybierali jakiś smakołyk z czar otaczają- cych ich sofy lub sączyli wino z ozdobnych kielichów. Po przeciwnej stronie dwaj pozostali finaliści — także siwobrodzi starcy, zupełnie nieodróżnialni od tych, którzy właśnie grali — zamarli w bezruchu niczym kamienne posągi i w napięciu, zmrużywszy oczy, obserwowali przebieg rozgrywki, wiedząc, że wynik tej partii zadecyduje o wszystkim. Za nimi, obejmując wszystko swoim wzrokiem, stał Hung Mien-li, kanclerz Miasta Afryka. Był bardzo zapracowanym człowiekiem — jego próby zapanowania nad sytuacją zabie- rały mu ostatnio więcej czasu niż kiedykolwiek przedtem — ale że Tang nalegał, by przyszedł na finałową rozgrywkę, był tam, mniej może znudzony od innych dworzan, ale tak samo zmęczony. Zmęczony wybrykami swego władcy, jego podstęp- ną naturą i brutalnym okrucieństwem. Zmęczony — bardziej niż czymkolwiek innym — byciem jego chłopcem do bicia, jego sługą. Nic z tego, co czuł, nie widać było na jego twarzy — ukazywała jedynie pełne uprzejmości zainteresowanie grą. Jed- nakże od czasu do czasu odrywał wzrok od dwóch starców siedzących nad planszą i obserwował swojego pana; te masyw- ne, żarłoczne szczęki żujące kolejne łakocie. Jakby mógł zjeść wszystko... Jego zadumę przerwał ostry trzask i lekki ruch do tyłu starego mistrza, Hsu Junga, na którego twarzy pojawił się uśmiech zadowolenia. Hung Mien-lo spojrzał na przeciwnika Hsu, zauważył, że twarz tamtego zmarszczyła się w wyrazie konsternacji. Myślał jeszcze przez chwilę, po czym pochylił gwałtownym ruchem głowę, poddając partię. Było po wszystkim. Wygrał Hsu Jung. A to znaczyło... — Cholera! — zaklął pod nosem Hung Mien-lo, po czym wkroczył w krąg areny. — Skończone? — zapytał Wang Sau-leyan, unosząc głowę i ukazując swój podbródek, po którym spływał sok z brzos- kwini. — Czy mamy już mistrza? Hung Mien-lo milczał przez chwilę, zastanawiając się, jak to ująć w słowa, po czym pokręcił głową. — Obawiam się... — Obawiasz się, Hung Mien-lo? I tak być powinno, jak sądzę. Obawiasz się, że utnę ci głowę, jaja albo jakiś inny kawałek ciała, prawda? Wang podniósł się do pozycji półleżącej, a jego ogromny, pofałdowany brzuch zatrząsł się ze śmiechu. Zgromadzeni za nim dworzanie, wszyscy co do jednego, śmiali się wraz z nim. Ale ich oczy mówiły coś innego. Dobrze znali nagłe zmiany nastroju swego władcy. — No i jak? — zapytał jeszcze raz Wang, mierząc Hung Mien-lo zimnym spojrzeniem. — Czy mam już mistrza, czy też wszyscy traciliśmy tu czas? Hung przełknął ślinę. — Mamy wynik, Chieh Hsia. Niestety... To „niestety" sprawiło, że Wang wyprostował się, a jego twarz przybrała nagle twardy, nieprzejednany wyraz. — Co ty, do kurwy nędzy, próbujesz mi powiedzieć, czło- wieku? Mam swojego mistrza czy też nie? Hung pokręcił głową. — Zgodnie z tradycją Najwyższy Mistrz musi zostać wy- łoniony spomiędzy czterech najlepszych graczy. Każdy zawo- dnik musi rozegrać po dwa mecze z każdym z pozostałych, a zwycięzcą zostaje ten, który wygrał najwięcej razy. Wang odchylił głowę do tyłu, ukazując nie trzy, ale sześć, a może i siedem podbródków układających się w kaskadę mięsa i tłuszczu. W ciągu ostatniego roku przybierał na wadze w zadziwiającym tempie. W tym samym czasie ciągle malejące racje żywnościowe zamieniały większość z jego poddanych w widma, chodzące szkielety, które nie miały nawet siły, by protestować. Ale chociaż jego ciało stawało się coraz bardziej miękkie i sflaczałe, jego sposób bycia wcale się nie zmienił. A jeśli już można było mówić o jakieś zmianie, to na gorsze: stał się jeszcze bardziej okrutny, niż był przedtem. __A więc? — zapytał, a już samo łagodne brzmienie jego głosu było ostrzeżeniem. Hung Mien-lo po raz drugi przełknął ślinę, po czym od- wrócił się w stronę czterech mistrzów, którzy stali teraz razem i pochyliwszy głowy, czekali na to, co powie ich Tang. — A więc... każdy z nich wygrał trzy razy i każdy... — ...przegrał trzy razy — dokończył ze znużeniem Wang. Pochylił się do przodu raz, drugi i dopiero za trzecim wyrwał swoje cielsko z uścisku sofy. Przeszedł powoli kilka kroków i zatrzymał się naprzeciw Hung Mien-lo. Jego głos ponownie przybrał łagodny ton. — Chcesz powiedzieć, że spędziliśmy tu ponad dwa tygo- dnie, przyglądając się, jak... ci mistrzowie rozgrywają swoje nie kończące się kombinacje, po to tylko, by dowiedzieć się, że znowu jesteśmy w punkcie wyjścia? — Tak jest, Chieh Hsia. Zmiana była zaskakująco gwałtowna. W jednej chwili Wang się uśmiechał, a w drugiej już wrzeszczał, piorunując Hung Mien-lo wzrokiem i pryskając na niego śliną. — Chcę mieć zwycięzcę! Nie chcę czterech mistrzów, tylko jednego! Nie możesz tego zrozumieć, ty durniu? Kanclerz pochylił głowę. Nie śmiał wytrzeć śliny Tanga z policzków. — Taka jest tradycja, Chieh Hsia... — Pieprzyć tradycję! Wy, czterej, chodźcie tu! Natych- miast! Czterech starców pospieszyło w ich stronę i padło u stóp Wang Sau-leyana. — W porządku. A teraz słuchajcie, i to słuchajcie uważnie. Tym razem zrobimy to inaczej. Pociągniecie losy, aby ustalić, kto będzie grał z kim, a zwycięzcy obu pojedynków zmierzą się ze sobą o zaszczyt reprezentowania mnie na turnieju. Rozumiecie? — Tak jest, Chieh Hsia — odpowiedzieli jednym głosem. — To dobrze. — Wang odwrócił się, podszedł do sofy i usiadł na niej z dziwnym, pełnym zadowolenia z samego siebie uśmiechem na twarzy. — Aha... i jeszcze jedna dodat- kowa zasada. Ten, który przegra, umrze. * * * Kiedy Hu Ch'ang wybiegł z pałacu, Li Yuan był w stajni, gdzie przyglądał się, jak stajenny szczotkuje jego ulubionego konia i zaplata mu grzywę w warkoczyki. — Chieh Hsia — wychrypiał Hu Ch'ang, klękając tuż za wrotami stajni i dotykając czołem podłogi. — Kanclerz Nan prosi, abyś szybko przyszedł. Twój syn... — Kuei Jen? — Li Yuan zmarszczył czoło, a w jego oczach błysnął niepokój. — O co chodzi? Co się mu stało? — Ja nie wiem, Chieh Hsia. Słyszałem tylko, że chłopiec źle się poczuł i ma gorączkę. Wezwano już lekarzy... Hu Ch'ang odwrócił się, ciągle klęcząc, kiedy T'ang minął go biegiem, po czym, nie otrzepawszy się nawet z kurzu, wstał i pospieszył za nim. Gdy Li Yuan wpadł do sypialni syna, lekarze już tam byli. Zasłony w oknach były zaciągnięte, a w powietrzu unosiła się kwaśna woń wymiocin. Dwie służki Kuei Jena stały po drugiej stronie łoża i z niepokojem przyglądały się swojemu pod- opiecznemu. Li Yuan popatrzył na nie, a następnie gestem ręki wezwał do siebie starszą, Powitanie Wiosny. — Co się stało? — zapytał, nie odrywając wzroku od syna. Chłopiec był blady, miał zamknięte oczy i zroszone kropel- kami potu czoło. Jego przykryte prześcieradłami ciało poru- szało się powoli, nie reagując, jak się zdawało, na dotknięcia dłoni badającego je lekarza. Dziewczyna uklękła"! pochyliła głowę. — Ja... ja nie jestem pewna, Chieh Hsia. Początkowo wszyst- ko było w porządku. Po obiedzie graliśmy w piłkę w Zachod- nim Ogrodzie, a potem on nagle zaczął narzekać, że jest zmęczony, wróciliśmy więc do domu. Położył się do łóżka, a ja zostałam przy nim na tym krześle. Spał... godzinę, może trochę dłużej, po czym nagle usiadł, jęcząc i trzymając się za boki. Zapytałam, co mu jest, ale zanim zdążył odpowiedzieć, zwymiotował. Wtedy posłałam Blady Kwiat po mistrza Nan. Resztę już znasz, Chieh Hsia. Li Yuan skinął głową i odesłał dziewczynę. — No i jak? — zapytał stojącego obok niego lekarza. — Czy wiecie, co mu jest? Czy to trucizna? Mężczyzna popatrzył na niego z przestrachem. __Trucizna, Chieh Hsia? __ Spójrz na niego — zażądał Li Yuan. — Czy nie widzisz, jak on cierpi? Jakby na zawołanie czterolatek zajęczał, wywołując grymas bólu na twarzy ojca. __No i jak? Czy wiecie, co to jest? — Proszę o wybaczenie, Chieh Hsia — odpowiedział drugi z lekarzy, odsuwając się od chłopca — ale postawienie właś- ciwej diagnozy zabierze nam trochę czasu. Li Yuan wyprostował się, a niepokój o syna sprawił, że następne słowa wyrzucił z siebie z wyraźnym rozdrażnieniem: — Bogowie, pomóżcie mi! Jeśli nie wiecie, przyznajcie się do tego i wezwijcie kogoś, kto wie! W tej chwili usłyszał za sobą szelest jedwabiu. Odwrócił się i ujrzał Nan Ho, który stał w drzwiach, lekko pochylając głowę. — Dzięki bogom, że tu jesteś, mistrzu Nan. Ci głupcy nic nie wiedzą. Gdzie jest mój lekarz? Gdzie jest Chang Li? — Chieh Hsia, proszę... uspokój się. To nic poważnego. Jeśli zechcesz wyjść ze mną na chwilę... — Mam zostawić syna? — Chieh Hsia... proszę. Li Yuan niechętnie wyszedł za Nan Ho na korytarz. Weszli razem do jednego z małych, przylegających do sypialni poko- ików i kanclerz zamknął drzwi. — No i jak, mistrzu Nan? Nan Ho podrapał się po szyi, jakby to, co miał powiedzieć, było czymś trudnym i niemiłym, po czym odchrząknął i zaczął: — Przeprowadziłem własne śledztwo, Chieh Hsia. Przy- znaję, że są to dopiero wstępne wyniki, ale sądzę, iż dotarłem do sedna sprawy i znam przyczyny tego drobnego epizodu. — I? — zapytał niecierpliwie Li Yuan. — Kuan Jen jest chory, gdyż zbyt dużo zjadł na obiad, Chieh Hsia. Ujmując to dosadniej, obżarł się jak prosię... — Co? — To prawda, Chieh Hsia. Przestrzegano go przed kon- sekwencjami, ale temu chłopcu nie można nic powiedzieć. Jeśli nie dostaje tego, co chce, wpada we wściekłość i rozbija różne rzeczy. Li Yuan roześmiał się. — Mówisz poważnie, mistrzu Nan? — Obawiam się, że tak, Chieh Hsia. — Dlaczego zatem nikt mi o tym nie powiedział? — To było... trudne, Chieh Hsia. Chłopiec potrzebuje cza- sem... dyscypliny, a ty, panie, nie pozwalasz, by go ka- rano. — I słusznie. W końcu jest księciem. — Być może, Chieh Hsia, ale ty także byłeś księciem, a mimo to twój ojciec nigdy nie wydał rozkazu, że nie wolno cię karać. Sam dobrze pamiętam, jak... — Dosyć! — krzyknął nagle rozgniewany Li Yuan. — Od kiedy to możesz mówić mi, co mam, a czego nie mam robić? — Od czasu, kiedy mianowałeś mnie swoim kanclerzem, Chieh Hsia. — Kanclerzem, może, ale Kuei Jen jest moim synem i będę z nim postępował tak, jak uznam to za stosowne. On jest księciem i pewnego dnia zostanie T'angiem. — Tym bardziej zatem powinien uczyć się samodyscypliny. — Zapominasz się, Nan Ho. — Mówię to, co uznaję za słuszne, Chieh Hsia. Gdybym tego nie zrobił, nie spełniłbym swego obowiązku. Widzę, jak dobry chłopiec powoli zmienia się w złego. Wybacz mi śmia- łość, Chieh Hsia, ale uważam, że jesteś wobec niego nad- opiekuńczy. Strzeż go, oczywiście, ale nie zrób z niego po- twora. Li Yuan stał przez długą chwilę w bezruchu, patrząc ze zdziwieniem na swojego kanclerza. Potem spuścił wzrok. — Ja... ja nie zdawałem sobie sprawy. Może masz rację, mistrzu Nan. Może... —Westchnął. — Powiedz mi, co zrobił- byś, będąc na moim miejscu. — Jest pewien człowiek, Chieh Hsia. Nazywa się Lo Wen i jest mistrzem Wu Shu, sztuk walki. To wyjątkowo szanowa- ny, honorowy człowiek i byłby znakomitym przykładem dla chłopca. Gdybym był tobą, panie, zaprosiłbym go do pałacu i powierzył mu wychowanie chłopca. Oczywiście, jeśli tego chcesz. Li Yuan westchnął. — Ale czy on nie jest jeszcze zbyt mały? Przecież nie skończył nawet pięciu lat. Nan Ho rzucił mu surowe spojrzenie. __ Nigdy nie jest się zbyt małym na naukę, Chieh Hsia. Przecież przed ukończeniem pięciu lat sam miałeś niejednego, ale pięciu instruktorów. Pamiętasz, panie? — Aż za dobrze. Nienawidziłem tego. __ Oczywiście. Kiedy jest się zbyt młodym, by rozumieć, zawsze nienawidzi się tego, co jest dobre. A jednak później zacząłeś szanować swoich wychowawców, prawda? Po upływie pewnego czasu jednego z nich mianowałeś swoim kanclerzem. Li Yuan uśmiechnął się. — Nie musisz mi tego przypominać, Nan Ho. Mimo to ciągle mam wątpliwości. Kuan Jen jest taki młody... — Tak będzie najlepiej, Chieh Hsia. Gdybym uważał, że przyniesie to chłopcu szkodę, nigdy bym o tym nie wspominał. Wiesz przecież o tym, panie. — Wiem... — Li Yuan wahał się jeszcze przez chwilę, a następnie skinął głową. — Dobrze. Przygotuj to. Kiedy kanclerz już wyszedł, stał jeszcze przez jakiś czas, zastanawiając się nad tym, o czym rozmawiali. Nan Ho był jego najstarszym przyjacielem i najbliższym z doradców. Przez cały czas ich znajomości mistrz Nan nigdy go nie zawiódł i zawsze robił to, co było dla niego najlepsze. Teraz też tak było. Tylko on, zapewne, mógł mu powiedzieć tę nieprzyjemną prawdę. Li Yuan nie miał bowiem teraz, gdy jego gniew przeminął, żadnych wątpliwości, że to było konieczne. Ale od jak dawna mistrz Nan wiedział o tym i nic nie mówił? Jak bardzo zły obrót musiała przybrać sytuacja, by zdecydował się poruszyć tę sprawę? Potwór, pomyślał, wspominając słowa Nan Ho, i zadrżał. Czy to prawda? Czy naprawdę było tak źle? A jeśli tak, to czy to jest jego wina? Czy zawiódł jako ojciec? Niepokojony takimi myślami ruszył z powrotem do pokoju Kuei Jena. Może zawiódł. Ale nie jest jeszcze za późno, by zacząć od nowa. By kochać, nie psując. By... Zatrzymał się w drzwiach i zajrzał do środka. Kuei Jen siedział na łóżku i patrzył na niego z figlarnym wyrazem twarzy. — Cóż to ja słyszę? — zaczął Li Yuan, odprawiając zarów- no obu lekarzy, jak i służki. — Myślę, że nadszedł czas, abyśmy sobie trochę porozmawiali. Kiedy pojawił się posłaniec, Michael Lever brał właśnie prysznic. Podniecona Emily zastukała tak głośno w przezro- czystą ściankę, że drgnął wystraszony. — Hej, co może być tak pilnego? — Myślę, że właśnie to: jest na tym pieczęć Tanga. Otworzył drzwi, zerknął na paczuszkę, którą mu pokazy- wała, po czym cofnął się i zakręcił kurek. Kiedy wyłonił się z kabiny, wyciągnęła ku niemu ręce z ręcznikiem. — Chcesz, abym cię wytarła? Roześmiał się. — Nie teraz, kiedy się spieszę! Mimo to nie protestował, gdy zaczęła go wycierać, kiedy on sam w zadumie wpatrywał się w pakunek, który leżał na stojącym obok krześle. — Czy myślisz...? — zapytał po chwili. — Co myślę? — odpowiedziała z uśmiechem, delikatnie dotykając świeżo zabliźnionych miejsc na jego ciele. Od ostat- niej operacji upłynęły zaledwie dwa miesiące i wciąż jeszcze narzekał na bóle. Nie miało to jednak większego znaczenia, gdyż teraz, kiedy wreszcie mógł się poruszać bez pomocy skomplikowanych protez, stał się zupełnie innym człowiekiem, który jakby otrząsnął się ze wspomnień o zamachu. Wiedziała jednak, że nie była to do końca prawda. Jakaś część jego umysłu na zawsze pozostanie zszokowana tym, co go spotkało. — Czy myślisz, że wyraził zgodę? Po co wysyłałby paczkę, gdyby odpowiedź była negatywana? Podniosła się z kolan i patrząc, jak się ubiera, odpowiedziała pytaniem: — Sądzisz, że Nan Ho mógłby się nie zgodzić? — Może. To znaczy, jeśli nasze podania w ogóle do niego dotarły. Znasz to powiedzenie: „budynek ma dziewięć pięter, a każde piętro dziewięcioro drzwi". Jest w tym trochę prawdy. Istnieje osiemdziesiąt jeden szczebli na urzędniczej drabinie i jeśli masz pecha, musisz pokonać każdy z nich. — A więc nie spodziewasz się, by list polecający Glorii coś tu pomógł? Wzruszył ramionami i naciągnął tunikę. — Nie wiem. Był taki czas, gdy myślałem, że to dobry pomysł. Teraz nie jestem tego już tak pewny. Chcę powiedzieć, że ona jest w takiej samej sytuacji, jak my. Albo była. To prawda, pomyślała Emily. Oni i wielu innych, którym udało się uciec po upadku Ameryki Północnej. Na tym, ujmując to w skrócie, polegał problem. Nie można było tu nic zdziałać, jeśli nie miało się obywatelstwa. Przede wszyst- kim nie można było kupić rezydencji na Pierwszym Poziomie. Popyt był tak duży, że w rzeczywistości trudno było nawet którąś z nich wynająć. Oznaczało to, że oni, jak wielu innych, musieli spędzić te miesiące, które upłynęły od upadku, jako wieczni goście przenoszący się z jednej rezydencji do drugiej, ciągle komuś zobowiązani, ciągle niezadowoleni i nigdy sami. Jakby odgadując te myśli, Michael popatrzył na nią po- sępnie. — I to jest właśnie najgorsze, Em. Mam tu sześć firm, które warte są w sumie ponad miliard yuanów, i ciągle jestem uważany za uchodźcę. — Może to się właśnie zmieniło. Dlaczego nie otworzysz przesyłki? Popatrzył ponad jej ramieniem na pakunek, po czym spoj- rzał jej w oczy i uśmiechnął się. — Zawsze byłem taki, nawet jako dziecko. Doprowadza- łem ojca do szału. Mówił: „Dlaczego tego nie otworzysz, chłopcze!", ale ja zwlekałem i zwlekałem. To było jak... Pre- zent sam w sobie był niczym. Miałem już dużo rzeczy. Ciekaw- sze było samo oczekiwanie i zgadywanie. To było najlepsze ze wszystkiego. Uśmiechnęła się, świadoma bólu, który jak zawsze, gdy wspominał ojca, zabrzmiał w jego głosie. — Wiem. Ale to coś innego, prawda? Jeśli odpowiedź jest pozytywna, oznacza to zerwanie z przeszłością, z Ameryką i wszystkim, co tam robiliśmy. A jeśli jest odmowna... — Ależ nie może być. — No cóż, może w takim razie otworzysz i dowiesz się. A może chcesz, żebym ja to zrobiła? Pokręcił głową. — A więc? — Ale rozumiała jego wahanie. Tak samo czuła się wtedy, gdy uciekała z Europy. W jej pamięci trwało ciągle żywe wspomnienie tych chwil na kosmodromie, gdy myślała, że po raz ostatni patrzy na swój dom. Ale teraz wróciła. Tym razem to Michael jest tym, który udał się na wygnanie. Objął ją na chwilę, pocałował w czoło, a potem podszedł do krzesła i podniósł pakunek. Był ciężki, a pieczęć Tanga odciśnięta na czerwonym wosku sprawiała, że wyglądał bar- dzo oficjalnie. Michael rozerwał ją i otworzył paczkę. — Co to...? Podeszła do niego i spojrzała na to, co trzymał w rękach. Była to bardzo ozdobna karta dań —menu „Nowej Nadziei", uświadomiła sobie ze zdumieniem. „Nowa Nadzieja" była restauracją w Weimarze, popularną wśród bardziej radykal- nych członków Izby. Michael otworzył menu i zmarszczył czoło. W środku zna- lazł ręcznie napisany liścik — zaproszenie na kolację. To, samo w sobie, nie było nazbyt zaskakujące, gdyż otrzymywali wiele zaproszeń. Michael był popularnym młodym człowiekiem, nie pozbawionym wpływów tak w Izbie, jak i w szerszym świecie interesów. Nie zadziwiło go widniejące u dołu zaproszenia nazwisko, które było napisane w poprzek krwawoczerwonego odbicia drugiej pieczęci. NanHo. Emily cicho zagwizdała. — Jak myślisz, czego on chce? Michael wzruszył ramionami i odpowiedział pytaniem: — A więc uważasz, że powinniśmy iść? Popatrzyła na niego ze zdumieniem. — Chciałbyś odmówić? — To dosyć dziwne posunięcie z jego strony. Zapraszać nas właśnie tam. — Być może. Ale przecież nie możesz odmówić. Na zawsze przekreśliłoby to nasze szansę na uzyskanie obywatelstwa. — Mogłoby. Ale w razie, gdyby stało się to powszechnie znane, mogłoby także postawić kanclerza w kłopotliwym po- łożeniu, nie sądzisz? Pojawiłyby się pytania. Głównie o to, dlaczego pierwszy minister Li Yuana zaprasza na kolację byłego członka Nowych Republikanów. Chcę powiedzieć, że tu musi chodzić o jakiś układ. Li Yuan czegoś od nas chce. Uśmiechnęła się. — Zaczynasz mówić jak polityk. __No cóż, byłem przecież jednym z nich! — odpowiedział ze śmiechem. — I być może jeszcze jestem. Pokręciła głową. __Mylisz się. Po świecie krąży wiele politycznych zwierząt i wydaje mi się, że w ciągu ostatnich kilku lat spotkaliśmy je wszystkie, ale ty jesteś inny. Ludzie darzą cię szacunkiem, ponieważ zawsze myślisz i działasz jak człowiek, a nie jak polityk. Nie znaczy to, że nie masz racji. Li Yuan z pewnością chce czegoś od ciebie. A teraz... no cóż, zdałabym się na twój instynkt. Spotkałabym się z nim i wysłuchała propozycji. Nie musisz się przecież na nic zgadzać. W końcu to on wystąpił z tą propozycją. Jeśli ktoś utraci twarz, będzie nim Nan Ho, a nie ty. — A co z tobą? Ty także jesteś zaproszona. Spojrzała na liścik jeszcze raz, po czym zaśmiała się za- skoczona, gdyż Nan Ho rzeczywiście wymienił ją w tekście zaproszenia, i to używając przydomka: Najstarsza Córka. — Jak myślisz, czy to z jego strony ironia? — zapytała, czując jednocześnie, że serce zaczęło jej nagle mocniej bić. — Może. Wszystkiego się dowiemy, prawda? Jeszcze dziś wieczorem. — A więc idziemy? Upuścił menu na podłogę, wziął ją w ramiona i spojrzał prosto w twarz. — Oczywiście. Ale to będzie wieczorem. A teraz... — Co to za dom? Karr stał przed wielką, ozdobną bramą i rozglądał się wokół siebie z wyraźnym zakłopotaniem. — To rezydencja Shang Mu — odpowiedział spokojnie Chen, jakby bywanie w takich miejscach było tym, co czynił regularnie. — Shang Mu? Masz na myśli tego Shang Mu, który narobił hałasu w sprawie tego, co działo się w Ministerstwie? — Właśnie. — Przyszliśmy, aby się z nim zobaczyć? Chen pokręcił głową. — Nie z nim. Shang Mu został zabity. Przyszliśmy z wizytą do jego córki, Hannah. Karr zmarszczył czoło. — Kiedy powiedziałeś, że jest ktoś, kogo powinienem po- znać, pomyślałem... — Co pomyślałeś? — Chen popatrzył z uwagą na starego przyjaciela, a jego ciemne oczy zapłonęły dziwnym blas- kiem. — Wiele się tu wydarzyło, kiedy byłeś na dole, Gregor, i nie o wszystkim donosiły media. Były chwile, gdy myślałem, że zbliża się mój koniec. Ale teraz jesteśmy tu obaj, ty i ja. Żyjemy, prawda? I to nie tylko w sensie fizycznym. Karr miał zamiar zapytać, co właściwie Chen miał na myśli, ale w tej chwili zamontowana nad ich głowami kamera obró- ciła się, a brama z cichym brzęknięciem zaczęła się rozsuwać. Za nią, na rozległym dziedzińcu przed rezydencją, stało dwóch ubranych w liberie służących, którzy pochylili głowy w ukłonach. — Majorze Kao — odezwał się starszy z nich, po czym zmienił lekko pozycję i zaprosił ich do środka. — Nie spo- dziewaliśmy się pana. — Proszę o wybaczenie, stewardzie Tse. Gdybym wcześniej wiedział, że tu przyjdę... — przerwał, przypomniawszy sobie o dobrych manierach. — Nawiasem mówiąc, to jest major Karr z cesarskiej gwardii T'anga. Steward pochylił głowę jeszcze niżej. Zerknął na Karra, nawet nie kryjąc wrażenia, jakie zrobił na nim ten potężny mężczyzna. — Czy... czy to wizyta o f i ej a 1 n a? Chen uśmiechnął sif. — Nie. Absolutnie nie. Czy Nu Shi Shang jest w domu? — Oczywiście. Właśnie pracuje, ale powiadomię ją, że pa- nowie przyszli. Jeśli zechcecie panowie udać się za mną... Weszli do wyłożonej marmurami sali wejściowej i tam zatrzymali się, czekając na pojawienie się gospodyni. Aby jakoś zabić czas, Chen zaczął przyglądać się karpiom pływa- jącym w zanurzonym w podłodze basenie, ale nie trwało to zbyt długo, Karr bowiem przerwał jego zadumę. — A więc? O co tu chodzi? — zapytał cicho. Chen odwrócił się i spojrzał na niego z uśmiechem. — Przepraszam. Powinienem cię uprzedzić. Ale... no cóż, sam zobaczysz. — Co zobaczę? — Coś, czego najprawdopodobniej nie widziałeś już od dłuższego czasu. Coś, czego nie widać na pierwszy rzut oka. Karr roześmiał się. — Czy ty piłeś, Chen? A może w czasie, kiedy mnie nie było, stałeś się jakimś zwariowanym mistykiem. Chen uniósł jedną brew. — A jeśli nawet? Czy to byłoby takie złe? — Złe? Przecież... Karr przerwał. W drzwiach po drugiej stronie sali ponownie pojawił się steward. — Ch'un tzul Czy zechcecie pójść za mną? Karr rzucił Chenowi długie, twarde spojrzenie i kręcąc głową, podążył za nim oraz służącym. W środku było chłodno i ciemno. Długi korytarz prowadził do wysokich drzwi, które się otworzyły, gdy się do nich zbliżyli. Za nimi był salon, na środku którego stała młoda kobieta. Miała długie, kruczoczarne włosy, które związała w warkocz, oraz skromne, ale eleganckie ubranie. Tym, co Karra natychmiast w niej uderzyło, to prawdziwe ciepło z ja- kim uśmiechnęła się na widok Chena. Był to ten rodzaj uśmiechu, którego nie można było udawać. Gdy drzwi zam- knęły się za nimi, podeszła do Chena, ujęła jego dłonie i po- całowała go w oba policzki. — Chen! Jak to cudownie widzieć cię znowu! — Odwróciła się w stronę Karra. — I pana także, majorze Karr. Jestem szczęśliwa, że mogę wreszcie pana poznać. Chen dużo mi o panu opowiadał. Karr roześmiał się, czując, że wraca jego zakłopotanie. — Doprawdy? — Och, nie było to nic złego. A przynajmniej nic, co ja uznałabym za złe. Kiedy to mówiła, jej oczy rozbłysły figlarnie, a uścisk jej ręki okazał się nadspodziewanie mocny. — Chodźcie — dodała, wprowadzając ich do mniejszego, bardziej kobieco urządzonego pokoju z meblami w miękkich, pastelowych kolorach. — Każę, by przygotowano nam ch 'a. — Odwróciła głowę i uśmiechnęła się do Karra. — Słyszałam, że pan jest prawdziwym ekspertem, majorze. Mam nadzieję, że zasmakuje panu nasza skromna kompozycja. Karr pochylił nieznacznie głowę. — Jestem pewny, że będzie zachwycająca. — A jeśli nie? Czy powie mi pan o tym? Popatrzyła na Chena, po czym wróciła wzrokiem do Karra. — Nic panu nie powiedział, prawda? Po prostu przypro- wadził pana tutaj, tak? Karr skinął głową, a na jego ustach pojawił się lekki uśmiech. Pogroziła Chenowi palcem, jak teściowa strofująca zięcia. — Kao Chen, to bardzo brzydko z twojej strony, że tak długo trzymałeś majora Karra w niewiedzy. Powinieneś go przygotować. Chen roześmiał się. — I popsuć sobie zabawę? Nie ma mowy! Zwróciła się ponownie w stronę Karra. — Pański przyjaciel jest nadzwyczajnym człowiekiem, ma- jorze. Zawdzięczam mu bardzo wiele. Moją wolność i z pew- nością moje życie. Wypowiedziała te kilka zdań z takim uczuciem, że Karr zmarszczył czoło i ponownie zaczął zastanawiać się nad naturą ich związku. Przedtem sądził... — Ja... ja nie rozumiem. — Tak — powiedziała, uśmiechając się, i wskazała jedną z sof. — Ale zaraz sobie wszystko wyjaśnimy. Pozwólcie, że poślę po ch'a, a potem usiądziemy i porozmawiamy. Kamienie pływały mu przed oczami, zamazane i przenika- jące się nawzajem. Były niczym gęste linie wrogich oddziałów, jak biały mur otaczający go ze wszystkich stron. Krople potu spływały z jego czoła, padając na planszę, kap, kap, jakby wolno się rozpuszczał; jakby, zanim zostanie postawiony osta- tni kamień, miała z niego zostać tylko kałuża słonej wody. Przełknął z wysiłkiem ślinę. To było niemożliwe. Nie było wyjścia z tej pułapki. Mistrz Hsu miał przewagę przynajmniej czterech kamieni i gdyby teraz stracił tę grupę, nie było już dla niego nadziei. Jego wzrok oderwał się na chwilę od planszy, przepłynął przez komnatę i spoczął na dwóch ciałach, które leżały w na- rożniku. Byli tacy nieruchomi. Tak idealnie, okropnie nieruchomi. Podobno tylko wielki Tuan Ti Fo potrafił zamie- rać w takim bezruchu. Popatrzył znowu na planszę, próbując się skoncentrować, czując równocześnie, że jest bliski zemdlenia. Duchota... Nagle zrobiło mu się tak gorąco. Jakby... Przypomniał sobie. Gra. Musi wygrać tę partię. Czarne. Gram czarnymi, powtarzał sobie. Ale to nie miało sensu. Nie potrafił się skupić. Napięcie. To napięcie niszczyło go. Ostat- nim razem, gdy uświadomił sobie, że wygrał, zalała go fala tak ogromnej ulgi. Takiego szczęścia! Ale teraz... Uniósł głowę i spojrzał w oczy mistrza Hsu. Nic. Były jak ściany zamykające go i odmawiające mu prawa do życia. „To tylko gra!", chciał krzyknąć. „To tylko gra!". Ale zasady zostały zmienione. I nagle zrozumiał. O to właśnie chodzi w tej grze. Życie i śmierć. Walka. I tylko jeden zwycięzca. A pokonany? Tak. Wiedział. Wyprostował się i rękawem swej jedwabnej szaty otarł pot z twarzy. Jeszcze przez chwilę studiował sytuację na planszy, po czym złożył swemu staremu przyjacielowi Hsu lekki ukłon, akceptując to, co kamienie już wcześniej mu powiedziały. Przegrał. Przegrał już sześć, a może siedem posunięć wcześniej, i wiedział to już nawet wtedy. Grał jednak dalej, mając nadzieję, że coś się może zmieni. Ale tym razem nadzieja nie wystarczyła. Tym razem gra mogła mieć tylko jeden wynik. Prawie się roześmiał, myśląc o tym. Ale nie był to czas śmiechu. Był to czas, kiedy należało pokazać godność. God- ność i wewnętrzną siłę. Odwrócił się i spojrzał na T'anga. Wang Sau-leyan patrzył gdzieś w bok, a jego wielkie szczęki właśnie coś przeżuwały. W tej chwili, jakby wyczuwając, że coś się stało, T'ang popa- trzył na mistrza. — Czy już koniec? Starzec skinął głową. — To dobrze — powiedział Wang i najobojętniejszym z ge- stów przywołał strażników. Pokonany mistrz odwrócił się i rzucił ostatnie spojrzenie na planszę. Po raz pierwszy uświadomił sobie jak głęboko, jak intymnie splotło się jego życie z nieskończonym bogactwem kształtów tworzonych przez pionki. Był czterolatkiem, kiedy ¦ trafił do szkoły gry, miał osiem lat, gdy wygrał swój pierwszy zawodowy turniej, dwadzieścia sześć, gdy został mistrzem. Przez całe życie szukał ideału, ale aż do tego dnia szukał go bezskutecznie. Przyjrzał się układowi kamieni i otworzył usta ze zdumienia. Tak... żadna z gier, w których brał udział, nie toczyła się w tak skrajnym napięciu. W żadnej z nich nie było nawet śladu tego rzadkiego i delikatnego piękna, takiej wyrazis- tości... takiej siły. Zadrżał, popatrzył na Hsu i skłonił nisko głowę, chcąc go uhonorować. Gdyby każda gra mogła być tak pełna znaczenia. Gdyby miał tysiąc żywotów, które mógłby stracić. A może nie. Może prawdziwe piękno poznaje się tylko raz. Poczuł, jak chwytają go szorstkie, brutalne ręce, poczuł, jak niosą go na bok, poczuł... — Co za bałagan — odezwał się Wang Sau-leyan, a potem wybuchnął śmiechem, w którym zawtórował mu chór dwo- rzan. — Ale poskutkowało, prawda? Mam w końcu swojego mistrza. Kogoś, kto będzie mnie reprezentował na turnieju. — Podniósł się do pozycji siedzącej, a następnie przekręcił się na sofie i zsunął nogi na podłogę. — Mistrzu Hsu, gratuluję ci. Stary człowiek pochylił głowę, zachowując godność jeszcze przez chwilę, po czym zwymiotował na planszę. — Bogowie... — westchnął Wang Sau-leyan, a na jego twarzy pojawiła się odraza. — Hung... zabierz go stąd i oczyść, dobrze? Aha... i daj mu dziesięć tysięcy yuanów. Jest godny tytułu mistrza. Hung uniósł brwi, zdziwiony, że Wang w ogóle zauważył, jak wspaniale grał Hsu Jung. — A pozostali, Chieh Hsial — Przegrani? — Wang uśmiechnął się. Wyglądało to tak, jakby w jego nadętej niczym balon twarzy otworzyła się wąska szczelina. — Rzuć ich sępom na pożarcie. Ch 'a okazała się T'eh Kuan Yim, Żelazną Boginią Miłosier- dzia, z gór Wu-I. Karr pogratulował Hannah, chwaląc wybor- ny kwaśno-słodki smak napoju i jego trwały aromat, ale sama ch'a była najmniejszą z przyjemności, których zaznał tego wieczoru. Już po godzinie rozmowy stwierdził, iż jest oczaro- wany tą młodą kobietą i kiedy, w chwili przerwy, spojrzał na Chena, zauważył, iż przyjaciel przygląda mu się ze znaczącym uśmiechem. — Widzisz? — powiedział Chen. — A nie mówiłem? — Nic nie mówiłeś, łachudro. Gdybym tylko wiedział... — Gdybyś wiedział, popsułbyś nam obojgu zabawę. Czy moja Hannah nie jest kimś wyjątkowym? Karr skinął głową, a następnie, kierując się nagłym impul- sem, pochylił przed nią głowę z szacunkiem. W odpowiedzi przesłała mu promienny uśmiech. — A twój pomysł... — odezwał się nagle Chen. — Nie wspominałaś wcale o swojej idei. Machnęła ręką, jakby nie było to coś ważnego, ale Chen nalegał: — Nie. Musisz opowiedzieć Gregorowi. Ja uważam, że to cudowny pomysł. Karr spojrzał na nią pytająco. — A więc? Spuściła głowę, po raz pierwszy lekko zakłopotana. — To tylko coś, co chciałabym robić. Coś, o czym myślę. Ale... — Popatrzyła na niego. — No cóż, to wszystko jest takie niekonkretne. Nie mogę sobie wyobrazić, jak sprawić, by stało się to realne. — Opowiedz mi. Może ja coś wymyślę. Wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się. — Dobrze. Chodzi o coś takiego. Mamy media, prawda? Mówią nam o tym, co się dzieje w naszym świecie. Albo przynajmniej tak nam się wydaje. W rzeczywistości mówią nam tylko to, co w ich opinii powinniśmy wiedzieć. Widziałeś to przecież na własne oczy. Wiadomości przekazywane miesz- kańcom Góry są zupełnie inne niż te dla Dołów. Na każdym poziomie sytuacja wygląda... inaczej. Oprócz tego są ciała typu Ting Wei, odpowiedzialne za propagandę, i jest Minis- terstwo Tysiąca Oczu — czy też to, co z niego pozostało po ostatnim starciu z Siedmiu. Zadaniem tych wszystkich or- ganizacji jest zniekształcanie ogólnego obrazu naszej rzeczy- wistości. Są... barierami postawionymi na ścieżce prawdy. Moj pomysł... moja wielka idea polega na tym, by jakoś znisz- czyć te bariery. Albo je obejść. By znaleźć sposób powiedzenia ludziom, co tak naprawdę się dzieje. Jak ta sprawa ośrodka w Kibwezi, o której usłyszałam od Chena, czy też praw- dziwa relacja o zniszczeniach po sztormie w Nantes, czy... no cóż, istnieją setki różnych tematów do wyboru. Chodzi o to, że Chung Kuo potrzebuje kogoś, kto będzie stał na zewnątrz, poza kręgiem władzy i tej całej gry interesów. Kogoś, kto będzie mówił prawdę o wszystkim, nie lękając się utraty przychylności możnych tego świata. A ja chcę być tym kimś. Karr wyprostował się i wziął głęboki oddech. — Aiya... to dopiero pomysł, młoda damo. Skinęła głową z uśmiechem, ale w jej oczach malowała się śmiertelna powaga. — No i jak? Co o tym sądzisz, Gregor? Nie jestem tak bogata, jak Mary Lever. Nie mam także żadnych wpływów. Czy sądzisz, że jestem szalona, marząc o czymś takim? Karr spojrzał w dół, po czym wyciągnął rękę i do swojej czarki nalał trochę c/za. — Nie. Prawdę mówiąc, sam od pewnego czasu czuję to samo. Były takie chwile, gdy myślałem, że pęknę, jeśli natych- miast nie opowiem komuś o tym, co widziałem i robiłem. Ja... — Popatrzył na Chena. — Chen jest taki sam. Nie jesteśmy szczęśliwi, służąc dwóm panom. — Dwóm panom? — Spojrzała na niego ze zdziwieniem. — Li Yuanowi i własnemu sumieniu. To jest w jakimś sensie... niezdrowe. Ale gdyby był sposób, bym mógł pokazać, co czuję, jakieś ujście dla tego napięcia, które jest we mnie, to może poczułbym się lepiej. — A więc? Karr zaśmiał się i odpowiedział: — A więc może znam sposób. Posłuchaj... — Rozłożył ręce. — To może się nie sprawdzić, ale chyba warto spróbo- wać, prawda? Skinęła głową. — W porządku. Otóż... chodzi mi o coś, co widziałem przed laty. Coś, w czym wyspecjalizowało się Ping Tiao. Ulotki. Proste teksty wydrukowane na cienkim papierze. Jed- nokrotnie potrafili wypuścić sto milionów takich karteczek, które potem krążyły między mieszkańcami dolnych pozio- mów. O ile mi wiadomo, wytwarzali około dziesięciu tysięcy matryc, przekazywali je sympatyzującym z nimi agitatorom, którzy sami już to drukowali i rozpowszechniali. — Uśmiech- nął się. — Może powinnaś zrobić coś podobnego. — Nabierasz mnie, prawda? — odpowiedziała ze śmie- chem. — Wcale nie. To może się sprawdzić. Ty dostarczysz tekst, a Chen i ja go rozpowszechnimy. A przynajmniej spróbujemy. Hannah pokręciła głową. — Ależ wy dwaj jesteście majorami... wyższymi oficerami Służby Bezpieczeństwa Tanga. Nie możecie zostać wplątani w coś takiego! — Obaj jesteśmy także w służbach specjalnych — dorzucił Karr, a uśmiech ani na chwilę nie zniknął z jego twarzy. — Kto lepiej od nas może zaaranżować coś podobnego. W ciągu ostatnich piętnastu miesięcy nawiązałem wiele pożytecznych znajomości. Takich, które mogą zostać wykorzystane do dys- trybucji tych ulotek. Do tego, by rozeszły się one daleko i szeroko. Przerwał, zauważywszy, że Chen wpatruje się w niego lekko zmrużonymi oczami. — Może to i dobry pomysł, ale ty masz dziecko, Gregor. — A ty masz troje. Mimo to uważam, że warto podjąć to ryzyko. A co ty sądzisz? Chen wahał się przez chwilę, po czym skinął głową. — Dobrze. Powiem ci, co masz robić, Hannah. Napisz coś, może o tym, co wydarzyło się w Nantes, a my zajmiemy się resztą. Zgoda? Wyciągnął do niej rękę. Przez chwilę po prostu patrzyła na niego, zdziwiona i oszołomiona, a potem z lekkim uśmiechem wyciągnęła zdecydowanym ruchem swoją rękę i uścisnęła mu mocno dłoń. — Zgoda. Przed wejściem do „Nowej Nadziei" było ciemno; świeciła się tylko jedna zamontowana nad drzwiami lampa. Kiedy się do nich zbliżyli, z mroku wyłoniło się dwóch strażników i przyparłszy ich bez większych ceregieli do ściany, sprawdzili, czy nie mają broni. — Urocze — wymruczała przez zaciśnięte zęby Emily, gdy ręka jednego ze strażników zbyt długo zabawiła na wewnęt- rznej stronie jej uda. — Czy to naprawdę jest konieczne? — zapytał Michael, kiedy, brutalnie odwrócony, spojrzał w twarz drugiego straż- nika. Tamten jednak nie odpowiedział mu, tylko wskazał, że mają wejść do środka. — No cóż — odezwała się Emily, biorąc męża pod rękę — oto znika moje ostatnie złudzenie co do dobrych manier tych ludzi. Jedyne, co rozumieją, to siła. Michael wzruszył ramionami, po czym zatrzymał się i zaj- rzał do wnętrza tonącej w mroku restauracji. W tej samej chwili, jakby na zawołanie, w drugim końcu pomieszczenia zapaliła się lampka, ukazując samotną postać kanclerza Nan Ho. Gdy zauważył, że patrzą na niego, wstał i gestem ręki zachęcił ich, by podeszli do niego. — Reprezentancie Lever —powiedział, wstając, gdy dotar- li do stolika. Następnie skłonił głowę przed Emily i dodał: — Madame Lever... Proszę, usiądźcie państwo. Michael pomógł Emily zająć miejsce, po czym usiadł na- przeciw Nan Ho. Lekko kołysząca się lampa to zalewała ich twarze światłem, to skrywała je w cieniu. — O co tam chodziło? — zapytał Michael z zaciętą w su- rowym grymasie twarzą, zdecydowany, jak mogło się wyda- wać, nie ustępować w niczym ani o krok. — Zwykłe środki ostrożności — odparł spokojnie Nan Ho. Odwrócił się lekko w "bok i strzelił palcami. Prawie natych- miast z mroku wyłonił się kelner i stanął u jego boku; nie był to żaden ze stałych pracowników „Nowej Nadziei". Kanclerz uśmiechnął się z kurtuazją do Michaela i zapytał: — Czy macie ochotę na trochę wina przed jedzeniem? Michael spojrzał na Emily, która skinęła głową. — Tak — odpowiedział. — Ale nie to miałem na myśli. Rozumiem konieczność zachowania środków ostrożności, ale nie akceptuję niepotrzebnej brutalności, z jaką działali ci strażnicy. Co oni mieli tym udowodnić? Nan Ho uśmiechnął się jeszcze szerzej. — Myślę, że zna pan juz odpowiedź. Ale samo pańskie pytanie jest bardzo interesujące. Pokazuje, że przyszedł pan tutaj z ustalonymi poglądami. Wydaje się panu, że wie pan,. czego od niego chcę. A przecież nawet mnie pan jeszcze nie wysłuchał. To dziwne. Spodziewałem się po panu czegoś wię- cej, Michaelu Lever. Oczekiwałem pewnej... subtelności, jeśli można to tak nazwać. Czegoś, czego pozbawieni są inni ludzie waszego... rodzaju. Emily spuściła głowę i zacisnęła swoje skryte pod stołem ręce. Waszego rodzaju, powtórzyła w myślach, a brzy- dota tych słów odbiła się głośnym echem w jej sercu. Co on miał na myśli? Ich rasę? A może tylko Partię Nowych Re- publikanów, do której kiedyś należał Michael? — Wysłucham pana — powiedział Michael i splótł ręce na stole przed sobą. — Ale nie przyszedłem tutaj, by zawierać układy. Nan Ho zachichotał. — Układy. Czy to wszystko, o czym pan myśli? Michael nie odpowiedział, tylko patrzył na niego w milcze- niu, aż w końcu Nan Ho spuścił wzrok, wzruszając przy tym ramionami. W tej samej chwili wrócił kelner z tacą, na której stały kieliszki do wina i otwarta butelka. Kiedy napełnił kieliszki i zanurzył się ponownie w otaczającej ich ciemności, Nan Ho popatrzył z uśmiechem na swoich gości i wzniósł toast. — Za najwspanialszą parę Ameryki! Michael przesunął palcem po krawędzi kieliszka i zmrużył oczy. — A więc, czego pan chce, Ekscelencjo? — Ja? — Nan Ho wypił łyk wina, po czym rozparł się wygodnie na krześle, jakby był to zwykły wieczór spędzany z przyjaciółmi poza domem, a on sam częstym gościem tej restauracji. Rozglądał się przez chwilę wokół siebie, a następ- nie znowu skupił wzrok na Michaelu. — Powiem panu. Chcę pokoju. — Pokoju? To wszystko? Nan Ho pokiwał twierdząco głową. — Tak, ale jest z tym drobny kłopot. Widzi pan, Izba chce prawdziwej władzy, a jeśli ją uzyska, nie będzie pokoju. Tak więc... — Wypił drugi łyk i uśmiechnął się. — Nie mogę pozwolić, by zdobyli tę władzę. Czy rozumie pan, na czym Polega mój problem? Michael pochylił się ku niemu, a jego twarz nagle znalazła się w kręgu światła rzucanego przez lampę. — Rozumiem, ale nie bardzo wiem, jak mógłby pan temu zapobiec. Sytuacja się zmienia. Izba uzyska realną władzę. Jeśli nie w tym roku, to w następnym. — Tak szybko? — Twarz Nan Ho zmarszczyła się na chwilę w zadumie. A potem, niespodziewanie, roześmiał się. — Może powinienem zacząć się już pakować, co? Michael patrzył na niego przez jakiś czas, nie wiedząc, jak zareagować, po czym, ulegając nastrojowi lekkiego rozbawie- nia, który zdawał się emanować z tego człowieka, także się uśmiechnął. — Tak dużo lepiej — pochwalił go Nan Ho i pochyliwszy się w jego stronę, dodał: — Przyszedł pan tutaj pełen wrogości, napięcia i fałszywych oczekiwań. Ten pokaz siły przed drzwia- mi, za który nawiasem mówiąc bardzo przepraszam, miał na celu utwierdzenie pana w tym mniemaniu. Ale my wcale tacy nie jesteśmy. Nie można nas traktować jak jakieś abstrakcyjne siły. Jesteśmy ludźmi i chcemy tego, czego chcą ludzie. Kiedy mówię o pokoju, nie mam na myśli jakiejś mętnej i nieokreślonej idei. Rozumiem to dokładnie tak samo, jak pan. Myślę o wolności od gwałtu, od tyranii i nędzy. O swo- bodzie wyboru współmałżonka i prawie spokojnego życia każdej rodziny. Wolności... — Rozumiem, co pan chce powiedzieć — przerwała mu dosyć obcesowo Emily — ale czy nie jest to w sprzeczności z całą waszą polityką? — Absolutnie nie. Problemów, które przed nami stoją, jest wiele, a rozwiązań mało. Na Chung Kuo żyje zbyt dużo ludzi, a więc musimy ograniczyć liczbę dzieci w każdej rodzinie. Dostawy żywności z zasmucającą regularnością nie zaspoka- jają potrzeb, a zatem należy albo produkować więcej — co jest, z czym się pani zapewne zgodzi, prawie niemożliwe — albo, znowu ten sam wniosek, ograniczyć liczbę ludzi. Jeśli chodzi o przeludnienie, to... jestem pewny, że podziela pani moje zdanie. Wszystkie trudności, z którymi się zmagamy, mają tylko jedną przyczynę: jest nas za dużo. O wiele za dużo. Jeśli pragniemy pokoju, a jestem przekonany, że pragniecie go tak bardzo jak ja, to musimy coś z tym zrobić. Michael chciał mu odpowiedzieć, ale Emily i tym razem była szybsza. — Tak, ale dlaczego te ograniczenia mają obowiązywać tylko na dolnych stu pięćdziesięciu poziomach? Dlaczego nie zrobić z tego prawa, które obowiązywałoby wszystkich? Tak przecież byłoby sprawiedliwiej. — Sprawiedliwiej? Może. Aczkolwiek nie za bardzo. Nasz problem to właśnie te dolne sto pięćdziesiąt pozio- mów. To tam populacja wzrasta w całkowicie nie kontrolo- wany sposób. Jednakże wiąże się z tym wszystkim jeszcze jeden czynnik, którego znaczenie, jestem tego pewny, dobrze pani rozumie. Chodzi o naturalny opór przed odbieraniem raz nabytych praw. I to w tym momencie... — przerwał, patrząc to na jedno, to na drugie — na arenie pojawiacie się wy. Emily wyprostowała się, nie wiedząc jeszcze, czy lubi tego człowieka, czy też nie. — Co pan ma na myśli? Nan Ho spojrzał na nią z czymś na kształt szacunku w oczach. — Obserwowałem panią — zaczął z powagą. — Widzia- łem, co pani próbowała zrobić w Ameryce. Była to bardzo śmiała próba, prawdziwie nowatorska reakcja na trudną sy- tuację. Co więcej, to mogło się udać, gdyby los dał pani więcej czasu. Zmieniłaby pani stan rzeczy, Mary Lever. Jestem tego pewny. Tak pewny, jak tego, że może to pani zrobić tutaj. Możecie. Wy oboje, pani i Michael. Michael roześmiał się. — Ależ my nawet nie mamy obywatelstwa. Nan Ho odwrócił się i strzelił palcami. Prawie natychmiast pojawił się służący z pochyloną głową. W ręce trzymał lśniącą teczkę. Nan Ho wziął ją od niego i podał Michaelowi. Michael otworzył teczkę i pokazał Emily zapieczętowany dokument. — Łapówka? — zapytał, patrząc na kanclerza. — Nie. I tak byście to dostali. Aha, i zanim zapytacie, powiem, że możecie to zatrzymać niezależnie od tego, czy zrobicie, co sugeruję, czy też nie. — Uśmiechnął się. — Po- wtarzam, że chcę od was tylko, abyście powtórzyli jeszcze raz to samo, co kiedyś zdecydowaliście się robić z własnej, nie- przymuszonej woli, a mianowicie nakłaniali ludzi do czynienia dobra. — A to? — zapytała Emily, podnosząc kartkę, którą zna- lazła w teczce. — Czy to także część umowy? Michael wyjął kartkę z jej ręki i stwierdził, że była to notatka na temat wystawionej na sprzedaż rezydencji. — A więc? — zapytał, unosząc głowę. Nan Ho uśmiechnął się, po czym wezwał kelnera, wziął od niego menu i podał je Emily. — Nie ma jej jeszcze na rynku, ale o ile mi wiadomo cena, której żąda właściciel, jest bardzo rozsądna. — Uśmiech kanclerza był bardzo łagodny i pełen sympatii, ale Emily wyczuła, że jest on tylko maską skrywającą ostry jak brzytwa umysł. — Jeśli macie przyjmować ludzi, taka rezydencja bę- dzie wam potrzebna. A przecież musicie ich przyjmować, jeśli macie wywierać na nich wpływ, prawda? ROZDZIAŁ 19 Miasta zwykłych ludzi Lo Wen zacisnął popręg, ściągnął w dół strzemiona, na- stępnie skrócił lejce i włożył je w prawą dłoń chłopca. — Czy jesteś gotowy, Kuei Jen? Mały książę pokręcił głową z wyrazem prawdziwej złości w oczach. — Nie chcę... — wymamrotał. Lo Wen wyprostował się, tak że jego twarz znalazła się na wysokości twarzy chłopca. — Nie chodzi o to, czego chcemy, książę Kuei, ale czego potrzebujemy. Jeśli masz być dobrym jeźdźcem, musisz się uczyć tej sztuki już od najmłodszych lat. Musisz stać się częścią konia, zrosnąć się z nim. Kuei Jen pokręcił się w siodle, na którym wyraźnie źle się czuł. — Siedź spokojnie, Kuei Jen! Niepokoisz konia. Mały książę spojrzał w dół, zły i nieszczęśliwy. Jak ten człowiek śmie mówić do niego w ten sposób. Jak on śmie! — Nie zrobię tego — powiedział z uporem i znowu zaczął się wiercić w siodle. Tym razem kucyk poruszył się pod nim. — Nie chcę. — Zrobisz, bo musisz. To rozkaz twojego ojca. Kuei Jen spiorunował go wzrokiem, wysunął wyzywająco podbródek i z całej siły uderzył piętami w boki kucyka. Zwierzę zarżało i zaczęło kopać. — Niech cię diabli, chłopcze! — wrzasnął Lo Wen, chwy- tając uprzęz i starając się jednocześnie utrzymać księcia na kucyku. — Co ty, na litość boską, wyrabiasz! Mógłbyś się zabić! — Nie pojadę! — krzyknął w odpowiedzi Kuei Jen. — Nie chcę jeździć! Lo Wen zdołał uspokoić konia, ale jego twarz aż pociem- niała z gniewu. Ściągnął Kuei Jena z siodła, ustawił go z boku, a następnie dał sygnał jednemu ze stajennych, by odprowadził kucyka do boksu. Skończywszy, odwrócił się i spojrzał na małego księcia. Kuei Jen stał z rękami wspartymi na biodrach i patrzył na niego wyzywająco. — Nie będę jeździł — powtórzył. — Nie będę. Lo Wen wziął głęboki oddech, a następnie pokiwał głową. — Nie będziesz? Nie posłuchasz swojego ojca? — On by mnie do tego nie zmuszał... To ty. Lo Wen wyprostował się, teraz już naprawdę zły. — Zrobisz to, co ci każę, Kuei Jen. Albo... — Albo c o? Lo Wen minął chłopca, podszedł do ściany i zdjął wiszący na niej bicz. — Chodź tu — rozkazał, kiwając na niego ręką. Ale Kuei Jen potrząsnął głową i rzuciwszy mu ostatnie, wyzywające, pełne buntu spojrzenie, odwrócił się i wybiegł ze stajni. — Tato! Tato! Li Yuan poruszył się na swoim fotelu, zaskoczony tym nagłym wtargnięciem. Patrząc na Kuei Jena, który biegł w je- go stronę, rozpędzając po drodze zarówno dworzan, jak i pe- tentów, wstał i zmarszczył czoło z niezadowoleniem. — Kuei Jen! Co to ma znaczyć? Ile razy mam ci powta- rzać... Przerwał. Nowy wychowawca chłopca, Lo Wen, stał w drzwiach gabinetu i pochyliwszy ogoloną głowę, czekał, nie chcąc najwyraźniej wchodzić tam, gdzie nie został zaproszony. Kuei Jen obszedł biurko i przylgnął do ojca. — Tato! Tato! On chce mnie ukarać! Li Yuan wziął głęboki wdech i spojrzał na swojego kuzyna Tsu Ma, który siedział przy oknie. Tsu Ma wzruszył ramio- nami, ale wyraz jego twarzy był bardzo wymowny. Tang odwrócił się, odepchnął syna i przytrzymał go na wyciągnięcie ręki od siebie. Ciężko mu to przyszło, gdyż chłopiec nie skończył jeszcze pięciu lat i było to jakby złamanie istniejącego między nimi zaufania, ale wiedział, że taki gest jest konieczny. Kiedy jednak się odezwał, zrobił to miękkim, ciepłym głosem, chcąc w ten sposób złagodzić cios: — Kuei Jen... to nic nie pomoże. Wiesz, jak mają się sprawy. Lo Wen... jego słowo jest moim słowem. To ja wydałem taki rozkaz. — Ale tatusiu — błagał Kuei Jen, którego oczy wypełniły się łzami. — Ja nie zrobiłem nic złego. Nic... Li Yuan przyglądał się przez chwilę synowi, a potem spojrzał w stronę drzwi, gdzie czekał srogo wyglądający Lo Wen. — Lo Wen. Podejdź bliżej. Chcę z tobą porozmawiać. Lo Wen ukłonił się energicznie, a następnie, z wyraźną niechęcią, przeszedł między dworzanami i zatrzymacie przed biurkiem T'anga. — Chieh Hsia! — Powiedz mi, dlaczego mój syn powinien zostać ukarany. Głowa Lo Wena opadła prawie na jego piersi. — Był nieposłuszny, Chieh Hsia. Kazałem mu jechać kon- no, ale on odmówił. Gdy po raz drugi kazałem mu to zrobić, spłoszył kucyka. A potem, kiedy chciałem go ukarać, uciekł. — Byłem zmęczony, tatusiu! On każe mi tyle robić. Nigdy nie pozwala mi odpocząć. Zawsze... — Cicho, Kuei Jen! Jeszcze jedno słowo, a rozgniewam się na ciebie. Popatrzył znowu na Lo Wena. Twarz wychowawcy była pozbawiona wszelkiego wyrazu, ale w jego pełnej gracji po- staci widać było napięcie. — Czy to prawda, Lo Wen? Czy zmuszasz mojego syna do nadmiernego wysiłku? — Nie, Chieh Hsia — odpowiedział wychowawca, poru- szając przy tym nieznacznie głową. — To zdrowy chłopiec. Może trochę zbyt ciężki jak na swój wzrost, ale krzepki. Ma jednak zbyt mało rozwinięte mięśnie. Jeśli ma się nauczyć prawidłowo jeździć i strzelać, musi wzmocnić łydki i ramiona. Taka siła jest źródłem ch'i, wewnętrznej mocy i spokoju potrzebnych wielkim ludziom. — Może to i prawda, Lo Wenie, ale on jest jeszcze dziec- kiem. Czy nie można by mu trochę pofolgować? Lo Wen uniósł głowę i spojrzał młodemu T'angowi prosto w oczy. — Powierzyłeś mi chłopca, Chieh Hsia, i powiedziałeś, że mam postępować z nim, jak uznam za stosowne, że mam go ukształtować. A jak to zrobić, jeśli on za każdym razem ucieka do ciebie. — Ale jeśli to jest dla niego zbyt ciężkie... Lo Wen wyprostował się nieznacznie. — Czy pamiętasz, panie, opowieść o Sun Tzu i konkubi- nach króla Ho-lu? — Pamiętam. Była to stara opowieść, prawdopodobnie apokryf, ale Li Yuan natychmiast zrozumiał, o co chodziło jego rozmówcy. Zgodnie z tą historią wielki Sun Tzu, po przejęciu dowództwa nad armią króla Ho-lu, został poproszony o zademonstrowa- nie swoich metod szkolenia. Aby to zrobić, Sun Tzu ustawił na dziedzińcu pałacu konkubiny króla, które podzielił na dwie grupy. Wręczył wszystkim miotły, a na czele obu „oddziałów" postawił dwie faworytki króla. Wydał im rozkaz i kazał przekazać go dalej, ale jedyne, co usłyszał, to kobiecy chichot. Nie zmieszany tym, zwrócił się do króla i zapytał, czy jako jego generał ma także pełnię jego władzy. Kiedy ten od- powiedział twierdząco, Sun Tzu odwrócił się i oświadczywszy, że obie „dowódczynie" nie spełniły swego obowiązku, kazał je ściąć. Król Ho-lu sprzeciwił się, mówiąc, że są to jego ulubione konkubiny, ale Sun Tzu jeszcze raz spojrzał mu w twarz. „Czy nie powiedziałeś, że mówię w twoim imieniu i mam całą twoją władzę?" — zapytał, a kiedy król skinął głową, rozkazał przeprowadzić egzekucje. Potem nie było już żadnych chichotów, a po godzinie ćwiczeń konkubiny dorów- nały w musztrze starym weteranom. Li Yuan spuścił wzrok, po czym pokiwał głową. Chciał powiedzieć, jak jest mu przykro, wyjaśnić synowi, że tak musi być, ale wiedział, że nawet to byłoby błędem. Zbyt długo rozpuszczał chłopca, a takie folgowanie mu we wszystkim mogło być źródłem fatalnej słabości. Jeśli prawdziwie kocha syna, musi wychować go na mocnego człowieka. — Masz rację, Lo Wen. Weź chłopca i zrób, co trzeba zrobić. — Tatusiu! — krzyknął Kuei Jen, ale Li Yuan pokręcił głową. — Jesteś księciem, Kuei Jen, a więc zachowuj się jak książę! — Obrócił zdecydowanie chłopca, może zbyt bru- talnie, i pchnął go w stronę Lo Wena. — Wykonuj wszystkie polecenia swojego wychowawcy. Jeśli jeszcze raz wpadniesz tu tak, jak to zrobiłeś dzisiaj, sam cię ukarzę, rozumiesz, synu? Kuei Jen rzucił mu gniewne spojrzenie, a potem z dumą, która wydawała się czymś dziwnym po jego wcześniejszym pokazie słabości, wyszedł wolno z gabinetu. Lo Wen podążył jego śladem. Wyczerpany emocjonalnie Li Yuan głęboko odetchnął. Zły, że tak wiele osób było świadkami tej sceny, odprawił czeka- jących petentów i dworzan jednym, pełnym niecierpliwości gestem. — Postąpiłeś słusznie — odezwał się Tsu Ma, kiedy już wszyscy wyszli. Wstał, zbliżył się do Li Yuana i dodał: — I nie bój się niczego. Teraz może cię za to nienawidzi, ale pokocha cię, kiedy zrozumie, dlaczego to zrobiłeś. — Może. Ale on jest wszystkim, co mi pozostało. Już raz prawie go straciłem. Sama świadomość, że może myśleć, iż go już nie kocham... — Zadrżał i ponownie spojrzał na kuzy- na. — Dlaczego jesteśmy tacy uczuciowi? Dlaczego my, któ- rzy urodziliśmy się, by rządzić, nie możemy mieć chłodniej- szych, twardszych natur? — Niektórzy z nas mają — odparł Tsu Ma, siadając na krawędzi biurka. — Na przykład nasz kuzyn Wang. A pro- pos, czy on przyjedzie na turniej? Słyszałem, że utył od czasu, gdy go ostatni raz widzieliśmy. Li Yuan pokiwał głową. — Zobaczymy tego tłustego łajdaka. Tak przynajmniej twierdzi jego kanclerz. — Znalazł się w dosyć kiepskiej sytuacji, prawda? Podobno jego Miasto pogrąża się w chaosie. — Dziwi cię to, Ma? On nie urodził się, by rządzić. Przecież gdyby nie zamordował brata... — Li Yuan przerwał i spojrzał w oczy Tsu Ma. — Zakładam, że znasz te pogłoski, tak? Tsu Ma pochylił się w stronę swojego kuzyna, a jego głos nagle zabrzmiał znacznie łagodniej: — Według wersji, którą ja znam, zabił ich wszystkich. Trzech braci, ojca, dwóch wujów i przynajmniej pięć z żon swojego ojca. Jeśli to prawda, to Tsao Ch'un w porównaniu z nim był ucieleśnieniem łagodności i dobroci. Li Yuan uśmiechnął się, ale zaraz potem spoważniał. — A jeśli on upadnie? Jeśli zostanie usunięty i Afrykę spotka los Marsa i Ameryki Północnej? — Wtedy skoncentrujemy się na rządzeniu tym, co mamy. Ty, ja i Wei Chan Yin. Do czasu aż sytuacja ulegnie poprawie i będziemy mogli odzyskać to, co zostało utracone. Nie myśl- my jednak teraz o tym. Rozerwijmy się trochę. Osiodłajmy najlepsze z twoich koni i wybierzmy się na przejażdżkę. Co ty na to? Li Yuan zawahał się, myśląc o pracy, którą musiał wykonać jeszcze tego dnia, ale widząc na twarzy kuzyna zapał i gorące pragnienie, ustąpił. — Dobrze. Ale musimy wrócić przed szóstą, bo inaczej Nan Ho urwie mi głowę. — Przed szóstą? Dlaczego... co ma się stać o szóstej? Li Yuan oparł brodę na dłoniach i spojrzał na Tsu Ma. — Powiem ci później, Ma. Podczas obiadu. A teraz ruszaj- my, dopóki mamy jeszcze czas. Wang Sau-leyan leżał na stosie jedwabnych poduszek, którymi wyłożono jego łoże. Położył sobie kubek z winem na swej opasłej, jakby wzdętej piersi i wpatrywał się w migoczą- cy ekran. Oglądał stare, archiwalne taśmy, sceny z czasu „Zasiewu", z tych dawnych dni przed zbudowaniem Miasta w Afryce. Oglądał je, absolutnie nie poruszony obrazami cierpienia, nieszczęścia i beznadziejności zapisanymi przez kamery. — Bankruci — powiedział nagle, zwracając się do swojego kanclerza, który, ukryty w cieniu, czekał w pobliżu. — Oni wszyscy są bankrutami. Zapomnieli, mistrzu Hung. Zapom- nieli o swoich korzeniach. Roześmiał się, po czym przesunął cielsko na poduszkach, rozlewając przy tym wino, na co zresztą nie zwrócił wcale uwagi. — Oto te korzenie, fundamenty dzisiejszej władzy — po- 260 wiedział, wyciągając swoją tłustą, ciężką od pierścieni rękę! w stronę ekranu. — Osiemset milionów zabitych w samej Afryce. I dalsze dwa i pół miliarda w innych częściach globu. A po co? Aby zbudować świat ścian i poziomów! Świat, w którym brakuje wszelkiej przyzwoitości! Hung Mien-lo spuścił wzrok, świadomy szyderczej ironii brzmiącej w słowach jego Tanga, ale jednocześnie poruszony tym, co widział na ekranie. — To był tyran Tsao Ch'un, Chieh Hsia. To wszystko było jego dziełem. Wang Sau-leyan prychnął z niesmakiem i odwrócił się, by popatrzeć na swego kanclerza. — Tak właśnie chcieliby, abyś myślał. Ale mówię ci, Hung, że to wcale tak nie wyglądało. To nasi przodkowie, nasi prapradziadowie byli tymi, którzy wszystko wykonali. To oni kierowali przygotowaniami, oni wydawali rozkazy. A te bzdu- ry o tym, jak obalili tyrana... tak, rzeczywiście obalili go, ale nie ze względów altruistycznych. Chcieli władzy. Byli aż chorzy z rządzy władzy. I ten cały nasz świat jest zarażony tą chorobą. A co z tobą? chciał zapytać Hung, ale nie zrobił tego. Nigdy tego nie robił. Zamiast tego podał Wang Sau-leyanowi listę; ostatnią listę zdrajców z ponad tysiącem nazwisk. Wang prze- biegł ją szybko wzrokiem, a potem roześmiał się. — Nienawidzą mnie, prawda, Hung? To dlatego tak ryzy- kują... dlatego gotowi są położyć wszystko na jednej szali, nawet swoje życie, byle tylko zabrać moje. Ale jaki sens ma to całe knucie i spiskowanie. Gdyby chodziło o mnie, owinął- bym się po prostu ładunkami wybuchowymi i jako chodząca bomba rozwalił mojego wroga na strzępy! — To nie byłoby takie proste, Chieh Hsia. Najpierw trzeba, uzyskać audiencję. Poza tym moi strażnicy starannie prze- szukują każdego, kto tu przychodzi. Wang patrzył na niego przez dłuższy czas, po czym pokiwał głową. — Tak, Hung. Bardzo się o mnie troszczysz, prawda? W tych ostatnich słowach zabrzmiała taka dziwna gorycz, że Hung Mien-lo spojrzał na niego ze zdziwieniem. — Daj mi pędzelek, Hung. Zaraz to podpiszę. Hung wykonał jego polecenie, a potem odłożył listę na bok. Kiedy się odwrócił, zdał sobie sprawę z tego, że Wang Sau- I -leyan ciągle go obserwuje. Widoczny za nim ekran w dalszym ciągu migotał obrazami śmierci. Śmierci czarnego kontynentu. Przed nadejściem Han. . — Dostarczamy sporo pracy palaczom zwłok, ty i ja, praw- da, Hung? Kontynuujemy dzieło naszych praojców. Hung przełknął ślinę i spuścił wzrok, czując niepohamowa- ną wręcz pokusę, by coś powiedzieć. — Twoje milczenie jest bardzo wymowne, Hung. Och, wiem, że ty także mnie nienawidzisz. Nie jestem zbyt miłym człowiekiem, prawda? Ale nie jestem także hipokrytą. Nie jestem taki, jak ci łajdacy, moi kuzynowie, którzy udają, że to, co śmierdzi, pachnie. Wiem, kim jestem. I jeśli uczciwe samopoznanie jest cnotą, jestem cnotliwy choćby pod tym względem, jeśli nie możemy mówić o innych. Wybuchnął śmiechem, a następnie przekręcił się i wrócił wzrokiem do ekranu. — To cię wprawia w zakłopotanie, prawda, Hung? Ta moja szczerość. Wolałbyś raczej, abym był taki, jak oni i więcej udawał. No cóż, potrafię udawać lepiej od nich wszystkich, ale robię to tylko wtedy, gdy mam ważny powód. Nigdy natomiast nie oszukuję samego siebie, nie wmawiam sobie, że naprawdę jestem tym, kogo udaję. I tym się różnię od nich, tych żałosnych głupców. Hung czekał na ciąg dalszy, ale się nie doczekał. Wang leżał z zamkniętymi oczami, jakby pogrążył się już we śnie. W koń- cu kanclerz chrząknął i zapytał: — A co z jutrzejszym turniejem, Chieh Hsial Czy poje- dziesz tam? — Być może — odparł Wang, nie otwierając oczu. — Zo- baczę, jak się będę czuł. Rozumiem, że mój mistrz już tu jest, prawda? — Przyjechał wczoraj, Chieh Hsia. — Czy myślisz, że może wygrać? Wang zawahał się. — Powiedziałbym, że... że to mało prawdopodobne, Chieh Hsia. Tang zachichotał. — Może powinieneś mu napomknąć, że umrze, jeśli nie zajmie pierwszego miejsca. Ostatnim razem taka zachęta wy- dobyła z niego wszystko, co najlepsze, prawda? __ Rzeczywiście, Chieh Hsia. — A teraz chcę odpocząć. Możesz odejść, Hung. Aha, i przyślij mi tę kobietę. Powiedz jej, że mam jedną z tych moich migren. Powiedz jej... — Machnął ręką. — Po prostu przyślij ją tutaj. — Tak jest, Chieh Hsia. — Hung pochylił głowę w niskim ukłonie i wycofał się. Jego twarz była jak kamienna ściana, za którą ukrył wszystkie swoje myśli. * * * Kobieta stała naga w drzwiach i patrzyła na niego. Była wysoka, nienaturalnie wysoka, a jej całkowicie białe ciało miało w sobie coś z posągu antycznej bogini. Swoje gęste, jasne włosy związała w cztery długie warkocze, w które po- wplatała złote wstążki. Jej oczy były tak zimne i niebieskie, że w porównaniu z nimi szare, północne morze zdawało się prawie ciepłe. Kiedy zauważyła, że zwrócił się w jej stronę, rozchyliła swoje wąskie usta w uśmiechu. Była bez wątpienia piękna. Zimną, zbijającą z nóg urodą. Jego słabość, jego jedyna prawdziwa słabość. Podeszła bliżej i wdrapała się na łoże, a jej pełne, ciężkie piersi zakołysały się nad nim. Patrzył, zafascynowany, jak rozpuszcza swoje warkocze, a jej włosy opadają w dół niczym fala jedwabistego złota. A kiedy jej wargi musnęły jego pierś, zamknął znowu oczy, zupełnie odprężony. Później, gdy było już po wszystkim, zasnęła przy jego boku. Pasma jej włosów spływały jak wachlarz po białych jak mar- mur ramionach, usta lekko się rozchyliły, a błękit oczu prze- słoniła cienka zasłona powiek. Światło stojącej po drugiej stronie komnaty lampy, padając na jej nagie ciało, zamieniło je w kompozycję krzywizn i cieni. Oparł głowę na łokciu i zaczął się jej przyglądać, zdumiony, że nawet teraz, po osiemnastu miesiącach, ciągle dostrzega w niej coś nowego. Nie była taka, jak inne kobiety Hung Mao, które znał poprzednio: te tanie, wyperfumowane dziwki uda- jące wyrafinowanie. Nie podzieli także ich losu. Różniła się od wszystkich. Odebrała właściwe wychowanie, a każdy jej gest, każde słowo świadczyły o ogromnej kulturze. W jakiś dziwny, paradoksalny sposób była dla niego niczym tsu kuo, kolebka, której od dawna poszukiwał. Wstał, wydobywszy się z jedwabnych głębin łoża. Wiedział, że już nie zaśnie. Zawsze tak było, gdy tylko zaczynał o tym myśleć. Uśmiechnął się i spojrzał na nią jeszcze raz. Odwróciła się we śnie i leżała teraz zwrócona w jego stronę, odsłonięta, bezbronna, z lewą ręką na wewnętrznej stronie uda, a prawą zaciśniętą w pięść tuż obok twarzy. Patrząc na nią śpiącą, Wang Sau-leyan odniósł wrażenie, że jest ona znów dzieckiem. Oczami wyobraźni zobaczył ją młodszą, znacznie mniejszą, nierozwiniętą jeszcze i zapragnął nagle, by ten obraz stał się rzeczywistością. Nałożył szlafrok i rozejrzał się wokół. Na stoliku stojącym pod jedną ze ścian leżały trzy malutkie statuetki, które dla niej kupił. Podszedł tam i podniósł jedną z nich. Był to biały, jadeitowy łabędź o rozwiniętych skrzydłach i długiej szyi, wyciągniętej do przodu, jakby zrywał się właśnie do lotu. Wang zadrżał, gdyż doskonałe, delikatne piękno tych kształ- tów obudziło jego wspomnienia. Pamiętał ten dzień tak wyraźnie, jakby to było wczoraj. Odbywał się właśnie ślub jego najstarszego brata, Chang Ye, a on miał wtedy zaledwie trzynaście lat i był o wiele za niski jak na swój wiek. Krążąc między gośćmi zebranymi nad jeziorem Tao Yuan, wszedł w pewnym momencie do pawilonu, w któ- rym bawili się jego pozostali bracia oraz ich przyjaciele — książęta spowinowaceni z ich rodem. Miał właśnie odwrócić się i wyjść, kiedy jeden z nich krzyknął do niego drwiącym tonem: — Sau-leyan? Czy to prawda, że masz słabość do hsuehpafi Rzucił gniewne spojrzenie najmłodszemu z całej grupy, drugiemu bratu, Lieh Tsu, i wypadł na zewnątrz, upokorzony świadomością, że to, co powiedział mu w największej tajem- nicy, tak szybko stało się powszechnie znane. Przebiegł przez trawnik i ukrył się przed ich wzrokiem, ale obraz roześmia- nych twarzy braci na zawsze wyrył się w jego pamięci. — Hsueh pai... — powtórzył teraz miękko. — Śnieżki... — To było pieszczotliwe przezwisko nadawane przez chłopców kobietom Hung Mao, które spotykali na Górze. Nawet wtedy fascynowały go one niezmiernie; pragnął ich bardziej niż kobiet własnej rasy. Nagle zrobiło mu się zimno. Owinął się ciaśniej swoim jedwabnym szlafrokiem i wypuścił z sykiem powietrze. Słysząc ten dźwięk, przypomniał sobie szum morskich fal rozbijają- cych się na północnym wybrzeżu. A teraz, pomyślał, ich usta są zimne i milczące. Tak, żaden z tych, którzy wyśmiewali go tamtego dnia, już nie żył. Ani jeden. Upewnił się co do tego. Odwrócił się. Obserwowała go z łóżka. Jej niebieskie oczy śledziły jego poruszenia z taką uwagą, jakby chciała odgadnąć jego nastrój i myśli ze sposobu, w jaki stał. A kiedy ich spojrzenia się spotkały, jej usta i oczy przesłały mu uśmiech pełen miłości i ciepła. — O czym myślisz, Sau-leyanie? — O hsueh pai — odpowiedział, a potem, widząc, że to słowo nic jej nie mówi, dodał: — To nic ważnego. Ot, takie wspomnienie z dzieciństwa. Łabędzie mi o tym przypomniały. Podeszła do niego i zaczęła przyglądać się jadeitowym łabędziom, cesarska nawet w płaszczu swej nagości. Patrzył na nią przez chwilę, po czym położył rękę na jej boku i drgnął, zaskoczony, że jest jednak ciepła. Spojrzała w dół na jego rękę i roześmiała się. — Czy nie masz już dosyć, mój panie? — N i g d y nie mam dosyć. Kiedy tu przychodzisz, to... — Wzruszył ramionami. — No cóż, to jest jak powrót do domu. Jakby cała reszta była tylko snem, a to... Ujęła jego dłoń. — Wiem. Był to dziwnie czuły, delikatny gest, mający niewiele wspól- nego z siłą, którą zwykł z nią kojarzyć. Ukląkł i przyciągnął ją do siebie. — To się zmieni — powiedział pod wpływem nagłego im- pulsu. — Zrobię z ciebie moją cesarzową. Odsunęła się do tyłu i rzuciła mu ostre, przenikliwe spojrzenie. — To niemożliwe. Pokręcił głową. — Możliwe. Sprawię, że będzie możliwe. Zadrżała. — Myślisz, że Rada Siedmiu pozwoli ci na to? — Te łajdaki... oni mi na nic nie pozwolą. Ale ja ciągle jeszcze jestem Tangiem. Mogę robić to, co zechcę. Patrzyła na niego przez jakiś czas w milczeniu, a z jej twarzy nie można było niczego wyczytać. Potem, jakby dokonawszy wyboru, spuściła wzrok i pokręciła wolno głową. — Nie, Wang Sau-leyanie. Nie pozwolę ci na to. Zruj- nowałbyś się dla mnie i w jakiej sytuacji byśmy się wtedy oboje znaleźli? Dotknęła jego policzka, zmuszając go, by znowu na nią popatrzył. — Obiecaj mi, mój panie. Obiecaj, że nie postąpisz nieroz- ważnie. Uśmiechnął się i pocałował ją czule. — Obiecuję. Ale w głębi ducha wyobrażał sobie, jak to będzie, gdy Siedmiu stopi się w Jednego i gdy jako Syn Nieba weźmie ją za żonę, by wraz z nią dać początek nowej, wielkiej dynastii. Nikt nie będzie śmiał się z niego tego dnia. Nie, nie zniesie żadnych drwin z siebie, gdy stanie się Huang Ti. — Dobrze — powiedziała, przyciągając go do siebie i za- nurzając twarz w fałdach jego brzucha. — W takim razie chodźmy do łóżka. Pragnę cię... Nan Ho uniósł głowę znad biurka i spojrzał z wściekłością na siedzącego naprzeciw niego człowieka. — Aiyal Dlaczego nikt mi o tym nie powiedział? Dlaczego aż tylu ludzi musiało umrzeć, zanim zostałem o tym poinfor- mowany? Minister, wystraszony tonem głosu kanclerza, trzymał gło- wę nisko pochyloną i unikał jego wzroku. — Myślałem, że to samo przeminie, Ekscelencjo. Myśla- łem... — Myślałeś? Wydaje mi się, że raczej wcale nie myś- lałeś. Ignorowałeś ostrzeżenia swoich młodszych ministrów, marnując czas w burdelach! Minister uniósł głowę, zaskoczony wybuchem kanclerza. — Ekscelencjo! Ja protestuję! — Miicz człowieku! — ryknął Nan Ho, którego twarz pociemniała z gniewu. Wstał i dorzucił: — Czy nie rozumiesz, co się dzieje, Yang Shao-fu? Mamy epidemię na pełną skalę, coś, czego nie widzieliśmy od ponad stu lat, a ty siedzisz bezczynnie na dupie przez cztery dni, mając nadzieję, że „to samo przeminie"! Co ja mam powiedzieć Tangowi? Że jego minister ignoruje fakty? Że jest tak niekompetentny, iż musi umrzeć trzydzieści tysięcy ludzi, zanim on coś zauważy? Minister Yang zwinął się prawie w kłębek i dotykając czołem kolan, odpowiedział: — To wszystko było takie... niewiarygodne, Eksce- lencjo. Takie coś... —przełknął ślinę —jak sam powiedziałeś, nie wydarzyło się od kilku pokoleń. — Co sprawia, że jest to jeszcze bardziej niepokojące, czyż nie? Dlaczego, na litość boską, nie przyszedłeś do mnie natych- miast? — Kanclerz westchnął z irytacją i dodał: — A ze wszystkich dni wybrałeś właśnie ten, kiedy jest tyle innych spraw do załatwienia! — Odwrócił się w bok i przyłożył rękę do czoła. — A więc... co zrobiłeś? Jakie środki zostały przed- sięwzięte? — Ekscelencjo? Nan Ho popatrzył na niego i ze zdumieniem stwierdził, że na twarzy ministra pojawił się wyraz całkowitego niezrozu- mienia. — Przecież podjąłeś jakieś działania, prawda? Zarządzenia o kwarantannach i tym podobne? Yang Shao-fu pokręcił przecząco głową. — Bogowie, miejcie nas w swej opiece! — Wziął głęboki wdech, po czym mówił dalej, próbując przy tym z całych sił zachować cierpliwość: — Posłuchaj. Co wiemy? Czy wiemy na przykład, gdzie jest źródło choroby? — Gdzie jest źródło? Nie, Ekscelencjo. Tego nie wiemy. Ale wiemy, gdzie to po raz pierwszy pojawiło się w Mieście. — No to wiemy chociaż coś! Ach... Mów zatem, Yang Shao-fu. Powiedz mi. Proszę. — Pierwsze wypadki zostały zaobserwowane w południo- wych portach. W Neapolu i Marsylii. Nan Ho wyprostował się, zrozumiawszy wszystko w jednej chwili. Jego głos zabrzmiał tak cicho, jak oddech: — Afryka... to napływa z Afryki. — Oczywiście — ciągnął pospiesznie Yang, szczęśliwy, że jest wreszcie coś, co może przedstawić. — Nie jesteśmy jeszcze całkowicie pewni, ale pierwsze doniesienia wskazują... — Och, zamknij się człowieku! Pozwól mi pomyśleć! Yang Shao-fu znowu się wyprostował i z otwartymi ze zdumienia ustami popatrzył na kanclerza. Nigdy jeszcze w cią- gu tych wszystkich lat, które spędził na stanowisku ministra, nie został potraktowany tak grubiańsko, z takim... lekcewa- żeniem. — Tak — powiedział w zadumie Nan Ho, jakby mówił do siebie samego. — Nie ma innego sposobu. Będziemy musieli zamknąć porty i zawiesić handel między dwoma Miastami. To poważny krok, ale nie ma innej możliwości. Jeśli chodzi o samą epidemię, musimy podjąć działanie zmierzające do izolowania dotkniętych nią obszarów. — Zamknąć porty? — powtórzył osłupiały Yang. — Na czyj rozkaz? — Mój, wydany w oparciu o uprawnienia przekazane mi przez Li Yuana! — odparł Nan Ho, pochylając się wyzywa- jąco nad biurkiem. — Posłuchaj, ministrze Yang. Zmarno- waliśmy już zbyt dużo czasu. Nie zamierzam dodatkowo tracić nawet jednej godziny. Chcę, aby wszystkie obszary, w których występuje choroba, zostały natychmiast odcięte od reszty Miasta. Należy także wprowadzić w nich najsurowsze środki bezpieczeństwa, a wszyscy ludzie, którzy tam przebywali, powinni zostać odnalezieni i także izolowani. Co do jednego, rozumiesz? Aha, i chcę, abyś mi co godzinę składał raporty na ten temat. Począwszy od tej chwili, chcę wiedzieć owszy- stkim, co się dzieje. Minister wahał się przez jakiś czas, po czym pochylił głowę. — Dobrze. A więc ruszaj, Yang Shao-fu. Natych- miast! — Nan Ho wstał, odprawiając ministra w taki spo- sób, jakby w najlepszym razie był drobnym urzędnikiem. — Znikaj, człowieku! Idź i spróbuj się zrehabilitować... —A pod nosem dodał: — Jeśli to w ogóle możliwe. * * * Emily rozejrzała się po ogromnej sali balowej, przebiegła wzrokiem ściany udekorowane wielkimi flagami oraz drape- riami z różnokolorowego jedwabiu i głęboko westchnęła. Trzy dni ciężkiej pracy dobiegały końca i zostały jeszcze tylko drobne poprawki, ale ciągle nie była zadowolona. Nigdy nie lubiła takich wielkich przyjęć. Co prawda, gdy byli jeszcze w Ameryce, nie mieli zbyt wielu okazji, by wydawać bale, ale ona wcale nad tym nie ubolewała. Najwyraźniej nie przyszła na ten świat po to, by się bawić, a przyjemność, jaką dawały jej przyjęcia, nigdy nie przeważała uczucia skrępowania, które zawsze przy tych okazjach jej towarzyszyło. W przeszłości uczestniczyła w nich jedynie z uwagi na Michaela, ale tym razem miał to być jej bal i nie będzie żadnej szansy, by niepostrzeżenie zniknąć z sal, żadnej możliwości usunięcia się z publicznego widoku aż do wyjścia ostatnich gości, gdzieś we wczesnych godzinach rannych. Odwróciła się, usłyszawszy odgłos kroków na korytarzu, i uśmiechnęła się radośnie. — Gloria! Dzięki bogom, że jesteś. Gloria Chung podeszła bliżej, objęła przyjaciółkę, a następ- nie cofnęła się i popatrzyła na salę, sprawdzając stan przygo- towań do balu. — Mary, wygląda tu wspaniale. Naprawdę. Kogo zatrud- niłaś? — To ludzie, których zarekomendowała mi Eva. Są bardzo dobrzy. Nie wiem, jak dałabym sobie radę bez nich. Zwłaszcza że pojawiło się jeszcze kilka dodatkowych problemów. Dziś rano trzy z ich dziewczyn zgłosiły, że są chore i mieliśmy okropne kłopoty ze znalezieniem zastępstwa. Nie wyobrażasz sobie nawet... Emily przerwała. — Bogowie, posłuchaj tylko, co ja wygaduję... — Odwró- ciła się i przebiegła wzrokiem po sztandarach oraz innych dekoracjach, upewniając się, czy wszystko jest w porządku. Trudno jej było pozbyć się przyzwyczajenia, które nabyła w ciągu tych trzech dni. — Nie podoba mi się to. Całe to udawanie. Ja... Jeszcze raz przerwała i odwróciła się gwałtownie. — Posłuchaj, a może ty będziesz gospodynią? — Nie bądź niemądra, Em. Wiesz, że to niemożliwe. To twój dom i twoje przyjęcie. Ludzie oczekują, że to ty będziesz gospodynią. Nie... jakoś wytrzymasz, uwierz mi. Ale jeśli chcesz, będę cały czas przy tobie i pomogę ci przetrwać. Niektóre z żon z Pierwszego Poziomu mogą być trudne do zniesienia. Prawdę mówiąc, większość z nich to prawdziwe suki. Ale damy sobie z nimi radę, prawda? Jeśli już o to chodzi, to z nas także są niezgorsze suki. A-me-ry-kańskie suki... Emily roześmiała się z ulgą. — Co ja bym bez ciebie zrobiła? — Przetrwałabyś. A teraz powiedz mi, kto przyjdzie. Czy wysłałaś zaproszenia do wszystkich z listy, którą ci przygoto- wałam? Emily skinęła głową. — W porządku... a kto odpowiedział? — Wszyscy. — Wszyscy?— Brwi Glorii skoczyły do góry.— Na przyjęcia na Górze nigdy nie przychodzą wszyscy. Przynaj- mniej nie tutaj. Zawsze są jakieś inne, konkurencyjne imprezy, a zwłaszcza teraz, w noc poprzedzającą początek turnieju. Zawsze dostaje się pewną liczbę liścików z przeprosinami. — No cóż, ja nie dostałam. Przyjdą wszyscy. Osiemset sześćdziesiąt cztery osoby. — Osiemset... — Gloria straciła oddech ze zdumienia. — Aiya). Ależ oni się tu nie pomieszczą... A poza tym... będziesz potrzebowała dodatkowych kelnerów, dodatkowych pięciu, nawet sześciu kucharzy, więcej wina. Będziesz potrzebowała... Emily położyła rękę na ramieniu przyjaciółki. — To już załatwione. Wino, kelnerzy i dodatkowy tuzin kucharzy! Gloria wbiła w nią pełne niedowierzania spojrzenie swych piwnych oczu. — Wszyscy? Jesteś tego pewna? — Tak, przyjdą wszyscy. — W takim razie, oby bogowie nam pomogli, Mary, ale zdaje się, że rozbiłaś bank. Jesteś niczym strzał w dziesiątkę. Królowa Góry. Najstarsza Córka... A dziś w nocy... — Uśmiechnęła się, a jej oczy pojaśniały z dumy. Pocałowała Emily w policzek i dokończyła: — A dziś w nocy oni tu przychodzą, aby złożyć ci hołd. Wizyta była całkowicie nie zapowiedziana. Pei K'ung do- wiedziała się o niej dopiero od swojego ojca, który przyszedł do jej apartamentu i kazał jej się ubrać, i to szybko. — Kto to jest? — zapytała, a kiedy jej odpowiedział, za- marła w bezruchu na kilka sekund, osłupiała ze zdumienia. Dlaczego wielki Tang miałby składać jej wizytę? Jej ojcu, to zrozumiałe, ale jej? Ubrała się w proste, skromne szaty zgodnie z jej zwyczajem, po czym zeszła na dół, by zaprezentować się gościowi. Kiedy dotarła do komnaty, w której przebywał wraz z jej ojcem, uklękła przy wejściu i trzykrotnie dotknęła czołem zimnej, marmurowej posadzki. Zbliżył się do niej i kazał wstać, a następnie przez długi czas, który zdawał się jej wiecznością, patrzył na nią z uwagą. — Może być —powiedział w końcu z obcesowością, która lekko ją ubodła, po czym odwrócił się i podszedł do swojego kanclerza, Nan Ho. — Pei Ro-hen — zwrócił się do jej starego ojca. — Czy możesz zostawić nas na chwilę samych? Chciałbym zamienić z twoją córką kilka słów. Jej ojciec ukłonił się nisko i wyszedł, a ona czekała, nie wiedząc, czego może się spodziewać. Czekała tak już od trzydziestu ośmiu lat. Zwykła, nieciekawa dziewczyna, jak mawiała jej matka, kiedy jeszcze żyła. Nic dziwnego, że nie wyszła za mąż. Nie tak, jak jej siostry, które, jak to z a w s z e podkreślano, były pięknymi kobietami. — Popatrz na mnie! — rozkazał tonem, który nie dopusz- czał żadnej możliwości sprzeciwu. A więc popatrzyła. Był przystojnym mężczyzną, młodszym od niej o piętnaście lat. A także potężnym, i ta siła zdawała się z niego promie- niować. To było dziwne, ale w pewnej chwili zdała sobie sprawę z tego, że się do niego uśmiecha. — Dlaczego się śmiejesz? — zapytał, a w jego oczach doj- rzała zaciekawienie. — Dlatego, Chieh Hsia, że myślę, iż przybyłeś, aby się ze mną ożenić. — Tak myślisz? — Roześmiał się. — Tak, to jest dosyć oczywiste. Ale musimy sobie już na samym początku wyjaśnić, czego spodziewam się po tobie, jako swojej żonie. Przerwał i w zadumie dotknął dłonią swojego gładko wy- golonego podbródka. — Nie chcę dzieci, Pei K'ung. W rzeczywistości będzie to małżeństwo jedynie z nazwy. Nasz związek nie będzie miał żadnej fizycznej strony. Oczekuję jednak od ciebie pomocy, rozumiesz? Podzielimy obowiązki między siebie. Uwolnisz mnie od obciążenia związanego ze wszystkimi obrzędami. Czy to jest jasne? Z jakiegoś powodu zmarszczyła czoło. — Słucham? — Dlaczego ja, Chieh Hsial-Jest przynajmniej sto księż- niczek, spośród których możesz wybierać, i wszystkie ładniej- sze ode mnie. A więc dlaczego ja? Czy chcesz się za coś ukarać, Li Yuanie? Roześmiał się. — Mistrz Nan powiedział mi, że lubisz mówić prosto z mo- stu. Podoba mi się to. Myślę, że będziemy się dobrze rozumieć. Ale pozwól, że odpowiem szczerze na twoje pytanie. Wy- brałem ciebie, gdyż nie masz braci, którzy komplikowaliby moją sytuację, ani hordy knujących krewnych, którzy zamę- czaliby mnie prośbami o przywileje. I dlatego, że jesteś stara. Uśmiechnęła się, usłyszawszy to ostatnie. — Stara, Chieh Hsial Zamrugał oczami, zakłopotany. — Chciałem powiedzieć... — Och, twoje słowa wcale mnie nie zraniły, Chieh Hsia. Wystarczająco często oglądam się w lustrze, by wiedzieć, jak wyglądam. Jeśli zaś chodzi o twoje warunki... przyjmuję je. Kiedy to ma się odbyć? — W przyszłym tygodniu — odparł, spoglądając na swo- jego kanclerza, który stojąc obok z kamienną twarzą, był świadkiem całej rozmowy. — To będzie prywatna uroczystość w Tongjiang. Tylko bliska rodzina, nikt więcej. Czekała, myśląc, że jeszcze coś usłyszy, ale to było wszyst- ko. Li Yuan wezwał z powrotem jej ojca i powiedział mu o wszystkim, a ona uśmiechnęła się ponownie, bardziej szczęś- liwa ze względu na starca niż na samą siebie. Jednakże cała ta sprawa ogromnie ją intrygowała. Dlaczego on to robi? pytała siebie. Czego on ode mnie chce? Z czasem być może się dowie. Z czasem ta zagadka, ta prawdziwie absurdalna zagadka, zostanie wyjaśniona. W tym jednak momencie wszystko to wydawało jej się czymś równie osobliwym, równie niewiarygodnym jak wizyta któregoś ze starych nieśmiertelnych, który pojawiłby się, by spełnić jej życzenie. Moje życie było skończone, powtarzała sobie w duchu, wracając po schodach do swojego pokoju. Godzinę temu nie miałam żadnej przyszłości. A teraz... Teraz jej życie miało się znowu rozpocząć. Stanęła na zakręcie schodów i słysząc ryk silników cesarskiego krążow- nika startującego z ich domowego lądowiska, roześmiała się, zadziwiona. Teraz, po trzydziestu ośmiu latach, jej życie miało się wreszcie rozpocząć. Chen zatrzymał się i spojrzał na dziewczynę. — A więc... to tu. Wejdziesz do środka? Hannah pociągnęła kosmyk włosów, a następnie niepewnie wzruszyła ramionami. — Już jest późno. Właściwie to powinnam już wracać. Chen uśmiechnął się i poklepał ją po ręce. — Chodź. Wypijesz trochę ch'a i coś przekąsisz. A potem wrócisz do domu. — To twoja rodzina, Chen. Czułabym się... jak intruz. — Nonsens. Polubisz Wang Ti. Poza tym jest tam także Karr. Będzie chciał się dowiedzieć, jak nam poszło. Wahała się jeszcze przez chwilę, zacisnąwszy niepewnie usta, po czym ustąpiła. — Dobrze. Ale tylko na pół godziny. Potem muszę wra- cać. Siedzieli wszyscy w kuchni. Kiedy Chen pojawił się w drz- wiach, jego najmłodsza córka, Ch'iang Hsin, podbiegła do niego i objęła ramionami w pasie. — Tatusiu! Wróciłeś! Uścisnął ją i rozejrzał się po kuchni. Oprócz Karra była tam Marie, siedząca tuż przy mężu, i Wang Ti, która owinięta szalem kołysała w ramionach dziecko Marie. — Czyż ona nie jest cudowna? — powiedziała z szerokim uśmiechem do Chena, gdy ten podszedł, by ją pocałować. Przykucnął obok i spojrzał na zakutaną w kocyki malutką dziewczynkę. Urodziła się przedwcześnie i nawet teraz, po sześciu miesiącach, ważyła zaledwie połowę tego, co powinna ważyć. Chen wziął głęboki oddech i spojrzał w stronę, gdzie, obejmując ramieniem żonę, siedział jego przyjaciel. Trudno było uwierzyć, że tak mała i delikatna istotka mogła być owocem ich związku. Gdy kiedyś o tym myślał, wyobrażał sobie raczej jakiegoś potężnego syna ulepionego z tej samej gliny co Karr i jego towarzyszka życia, a nie ten... ten malutki cud. — Jest taka piękna — powiedział, spoglądając jeszcze raz na dziecko. — Jest, prawda? — odparła miękko Wang Ti, a potem popatrzyła za niego. — A to kto? Chen odwrócił się i wstał. — Przepraszam cię, to jest Hannah. Karra już spotkałaś — dodał, zwracając się do dziewczyny — a to jest jego żona, Marie, i ich córeczka, May. Tutaj zaś widzisz moją żonę, moją drogą Wang Ti. Hannah uśmiechnęła się i podeszła do nich. — Jest przepiękna — powiedziała, pochylając się nad dziec- kiem — i tak podobna do matki. — Rzeczywiście tak myślisz? — zapytał Karr. — Tatusiu! — krzyknęła głośno Ch'iang Hsin, ciągnąc Chena za nogawkę spodni. — Jeszcze mnie nie przedstawiłeś. — Och, prawda — odparł Chen, ustawiając ją przed so- bą. — Oto moje małe kochanie, Ch'iang Hsin. Hannah wyciągnęła rękę do dziewczynki. — Mam na imię Hannah i bardzo się cieszę z naszego spotkania, Ch'iang Hsin. Ch'iang Hsin rozpromieniła się i złożyła trochę niezdarny ukłon. — Czy pracujesz z tatusiem? — Czy ja...? — Roześmiała się i zapytała: — Kao Chen... c z y ja z tobą pracuję? — Oczywiście. — Pokiwał głową dla podkreślenia znacze- nia tego stwierdzenia. — Hannah, moja mała, jest pisarką. Bardzo dobrą pisarką, chociaż niewiele jeszcze opublikowała. Wang Ti uniosła głowę. — Naprawdę? Co piszesz? Hannah popatrzyła na Chena, a potem na Karra. — Ja... ja naprawdę nie wiem. Sądzę, że można to nazwać doniesieniami. — Esejami — stwierdził autorytatywnie Chen i rzucił żonie znaczące spojrzenie. — Siadaj Hannah. Przygotuję ci trochę ch'a. Musisz być bardzo spragniona. Wang Ti spojrzała na Chena i zrozumiawszy wszystko, spuściła głowę. Pochyliła się nieco i powąchała zawiniątko, które spoczywało w jej ramionach, po czym zwróciła się do Marie: — Mogę się mylić, ale sądzę, że trzeba przewinąć May. Przejdźmy może do mojego pokoju. Marie popatrzyła na nią, a potem zerknęła na Karra, który pokiwał głową. — W porządku — powiedziała z krzywym uśmiechem. — Wiem, kiedy nie jestem mile widziana. — Musimy porozmawiać o sprawach zawodowych — od- parł ze śmiechem Karr i klepnął ją delikatnie w pośladek, kiedy przeciskała się obok niego. — Przyniesiemy wam trochę ch'a, jeśli chcecie. — Och, nie kłopoczcie się — odrzekła Wang Ti. — Razem z Marie łykniemy sobie coś nieco mocniejszego od ch'a, prawda Marie? — Z całą pewnością! Kiedy zamknęły za sobą drzwi, Hannah zwróciła się do Chena: — Ona nie jest taka, jak się spodziewałam. Kiedy mówi- łeś... — Ogromnie się zmieniła na lepsze — przerwał jej Chen. Spojrzał z uśmiechem na miejsce, które właśnie opuściła jego żona, i dodał: — Przez długi czas była jak martwa. Straciłem już wszelką nadzieję. Ale teraz... — Roześmiał się. — Bardzo dużo pomaga też kontakt z dzieckiem. Wang Ti ogromnie się cieszy z wizyt Marie. To był wspaniały pomysł, Gregor. Po- czątkowo trochę się bałem. Myślałem... obawiałem się, że widok May sprawi jej ból, ale popatrz teraz na nią. Można by pomyśleć, że to jej własne dziecko. — Cieszę się z uwagi na nie obie — powiedział Karr, pochylając się nad stołem. — Marie nie cierpiała swoich po- przednich sąsiadek. Nie miała nic wspólnego z tymi oficers- kimi żonami. Ale tutaj... tutaj jest jakby innym człowiekiem. To, że są razem, bardzo dobrze wpływa na ich samopoczucie. To jest lepsze od tuzina lekarzy. Chen uśmiechnął się i pokiwał głową. — A więc? — zaczął Karr, gdy Chen zajął się przygoto- waniem ch'a. — Jak wam poszło? — Bardzo dobrze — odparł Chen. — Ci ludzie, z którymi nas skontaktowałeś... byli zainteresowani. Bardzo zaintere- sowani. Wygląda na to, że dobiliśmy targu. — Świetnie. A co z samym materiałem? — Karr popatrzył na Hannah i uśmiechnął się. — Czy wywołał jakąś reakcję? Hannah podeszła bliżej i usiadła naprzeciw niego. — Już wcześniej krążyły różne pogłoski; mętne i nieokreś- lone doniesienia na temat katastrofy w Nantes, ale nie było to nic pewnego. T'ing Wei wykonało dobrą robotę, ale nie do końca. Wygląda na to, że umknęło im dwóch naocznych świadków. Ale nie było żadnych dowodów i wiesz, jak to jest z tymi sprawami. Im więcej upływa czasu, tym bardziej obraz staje się niewyraźny. Jednakże to, że były jakieś plotki na ten temat, wystarczyło, aby ci ludzie zaczęli zadawać pytania. — A co odpowiedziałaś, kiedy spytali, kto dostarczył ci tę dokumentację? — Powiedziałam, że została skradziona z rezydencji wyso- kiego urzędnika. Co w pewnym sensie jest prawdą. Podobało im się. Podobało im się, że przeciek jest... przypadkowy. Karr wyprostował się i pokiwał z zadowoleniem głową. — To brzmi bardzo dobrze. Ale jeszcze zobaczymy, praw- da. Jeśli dobrze wykonają robotę, twoje ulotki już jutro wie- czorem zaleją dolne poziomy. Jeśli nie... — ...spróbujemy jeszcze raz — wtrącił Chen, stawiając na stole czarki do ch 'a i talerz miękkich ciasteczek. — Aż w koń- cu znajdziemy kogoś, kto będzie potrafił wypuszczać je w iloś- ciach, które nas interesują. Karr spojrzał mu w oczy. — Czy ciągle cię to niepokoi, Chen? Chen uśmiechnął się. — Dziwne, ale nie. Czuję się... mam wrażenie, że w pewnym sensie jestem wolniejszy, niż byłem przez lata. Jestem prawie szczęśliwy. — Odwrócił się i poszedł po ch 'a. — Praw- dę mówiąc, zdecydowałem się zrezygnować ze stanowiska. Sprzedamy wszystko i wyniesiemy się na zewnątrz. — Na zewnątrz? Chen wrócił i postawił na środku stołu parujący czajnik z ch'a. — Na plantacje. Ostatniej nocy rozmawialiśmy o tym z Wang Ti. Zgodziła się. Prawdę mówiąc, bardzo się jej ten pomysł spodobał. — A dzieci? — Ch'iang Hsin i Wu zdają się podzielać jej entuzjazm. Jyan... no cóż, on jest w trudnym wieku. Wszyscy jego przy- jaciele są tutaj. Ale przywyknie. Zamierzam go tam zabrać, aby zobaczył wszystko na własne oczy. Jestem pewny, że... Chen przerwał i odwrócił się. W drzwiach stał Jyan. — Tato? — Nie teraz, Jyan. Jesteśmy zajęci. — Ale tato, to jest coś, co powinieneś zobaczyć. Ty i Gre- gor. To komunikat specjalny. Poszli za Jyanem do jego pokoju i stanęli przed wiszącym nad łóżkiem chłopca ekranem. Pokazywane na nim obrazy i komen- tarz odczytywany przez prezentera zmroziły im krew w żyłach. „Pierwsze ogniska zarazy wystąpiły, jak się zdaje, w portach Marsylii i Neapolu, gdzie jako pierwsi zaczęli chorować nie- którzy pracownicy wielkich, międzykontynentalnych towarow- ców". — Aiya... — wyszeptał Chen, widząc małego, najwyżej czteroletniego chłopca, którego trupio blade ciało pokrywały pręgi i wrzody o dziwnych kształtach. — Biedny, mały pędrak! — Ilzieje się coś ważnego — odezwał się dziwnie spokoj- nym głosem Karr. — Popatrz na to. Czy widziałeś, by kie- dykolwiek przedtem pokazywali coś takiego? Chen pokręcił głową. — Nie. T'ing Wei nigdy by na to nie zezwoliło. To wywoła panikę na wszystkich poziomach. — A więc dlaczego? Odpowiedź nadeszła chwilę później. Była ilustrowana obra- zami ogromnych urządzeń rozładunkowych, które stały unie- ruchomione, i strażników w hełmach z opuszczonymi wiz- jerami, blokujących wejścia na teren portów. „Biorąc pod uwagę te bezprecedensowe i wyjątkowe oko- liczności, kanclerz Nan podjął decyzję o zawieszeniu handlu z Miastem Afryka i izolowaniu terenów portów do czasu, aż sytuacja zostanie opanowana. Władze ostrzegają, że każdy, kto zauważył u siebie jakiekolwiek objawy choroby, powinien natychmiast zgłosić się do lekarza. Podkreśla się, że podjęte w porę leczenie może choremu uratować życie". — A więc tak — mruknął Karr, wypuszczając powietrze z płuc. — Zamknęli porty.Wang Sau-leyanowi to się nie spo- doba. Wcale mu się to nie spodoba. — Tak. Ale będąc na miejscu Nan Ho, bardziej martwił- bym się epidemią niż tą tłustą świnią. Ile lat upłynęło, odkąd coś takiego zdarzyło się po raz ostatni? Sto, sto dwadzieścia? Czy mamy jeszcze jakąś odporność? Jeśli ta zaraza się roz- szerzy, to przejdzie przez poziomy jak... Chen pokręcił głową, a przypomniawszy sobie, że jest tu jego syn, odwrócił się w jego stronę. Jyan patrzył na niego z wyrazem strachu na twarzy. — Chodź tu — powiedział Chen, otwierając ramiona i przyciskając go do piersi. — Czy to będzie takie złe? — zapytał Jyan lekko drżącym głosem. — Nie wiem — odpowiedział, głaszcząc go po czole. — Ale nam się nic nie stanie. Obiecuję ci. — Ogłosili stan wyjątkowy — odezwał się Karr, wskazując na ekran. — To ma sens. Myślę, że zamkną tranzyty i więk- szość międzystrefowycK linii komunikacyjnych. Przez dzień lub dwa będzie chaos. Hannah, która aż do tej pory milczała, wtrąciła teraz: — To mi przypomina o czymś, co czytałam w jednej z książek mojego ojca. W jednym z tych zakazanych te- kstów, które trzymał na swoich półkach. — Przerwała, przypominając sobie słowa, po czym zacytowała: — ,,A wte- dy Pan spuścił na Sodomę i Gomorę deszcz siarki i ognia od Pana «z nieba». I zniszczył te miasta oraz całą okolicę wraz ze wszystkimi mieszkańcami miast, a także roślin- ność".* ¦ Pismo Święte, Księga Rodzaju, Wydawnictwo Pallottinum, Poznań- -Warszawa, 1980. Przerwała, spojrzała z zakłopotaniem na Chena i spuściła wzrok. — Siarka i ogień, co? — powtórzył z ponurą miną Karr. — Być może nie jest to zbyt dalekie od prawdy. No cóż... przez kilka najbliższych tygodni musimy się skoncentrować na ochronie naszych rodzin i ufać, że bogowie są dobrzy. Z korytarza dobiegł ich regularny sygnał wideofonu. — To na pewno Brema — odezwał się Karr, patrząc w oczy Chenowi. — Odbierz, a ja opowiem o wszystkim kobietom. Może się okazać, że będziemy musieli wyjechać na jakiś czas. Chen skinął głową. Odsunął delikatnie Jyana i poszedł, by odebrać przekaz. W tej samej chwili z sypialni wyszły Wang Ti i Marie, które chciały sprawdzić, co się dzieje. Karr wpro- wadził je z powrotem do pokoju i zamknął drzwi. Dopiero wtedy Chen nacisnął klawisz odbioru. — Tak? — zapytał, patrząc na umundurowaną postać, która pojawiła się na ekranie. — Jestem major Kao. O co chodzi, kapitanie? * * * — Chieh Hsia. Li Yuan oderwał wzrok od ciemności panującej za ekranem krążownika i spojrzał na swojego kanclerza. — Tak, mistrzu Nan? — On jest na linii. Chce z tobą rozmawiać, panie. Ten „on", to bez wątpienia jego kuzyn Wang. Powód, dla którego chciał rozmawiać, także nie był żadną zagadką. Li Yuan westchnął. — Dobrze. Zaraz przyjdę i porozmawiam z nim. Daj mi chwilę, abym mógł się do tego przygotować. Nan Ho ukłonił się i odszedł. Li Yuan zamknął oczy i zaczął szeptem odmawiać chen yen, chcąc osiągnąć wewnętrzny spokój. Niewiele mu to dało, gdyż w jego głowie ciągle szalała burza chaotycznych myśli. Niezależnie od tego, co on powie, będę panował nad sobą i nie powiem nic nie przemyślanego. Nie ma żadnego dowodu, że to on przyczynił się do powstania tego kryzysu. Absolutnie żadnego. Z drugiej jednak strony wszystko wskazuje na niego. Od dawna chce nas zniszczyć, a czy mógłby znaleźć lepszy sposób od tej epidemii? Otworzył oczy i pokiwał głową, zdecydowany nie irytować swojego kuzyna. Wiedział jednak, że będzie to dla niego bardzo trudne. Zawsze, gdy był zmuszony patrzeć na tę odrażającą, okrągłą jak księżyc twarz, w mniejszym lub więk- szym stopniu tracił panowanie nad sobą. Wstał, poprawił szaty, raczej, by się nieco uspokoić niż z prawdziwej potrzeby, a następnie wziął głęboki oddech i przeszedł do kabiny łączności. — Kuzynie... — zaczął, zająwszy miejsce naprzeciw ekra- nu. Nan Ho siedział obok niego, poza polem widzenia kame- ry. — Czym mogę ci służyć? Wang pochylił się ku niemu, tak że jego groteskowa twarz wypełniła cały ekran. — Możesz rozpocząć, kuzynie, od otwarcia portów. I wypłacenia mi pełnej rekompensaty za straty, które poniosłem na skutek zawieszenia handlu i załamania się rynków. — Wybacz, kuzynie, ale to nie jest takie proste. W moim Mieście szaleje epidemia. W twoim także, jak sądzę, aczkol- wiek nic jeszcze o tym nie słyszałem od twoich ministrów. Wang odsunął się nieco, a jego wykrzywiona gniewnie twarz przybrała wyraz jeszcze bardziej złośliwy niż zazwyczaj. — To idiotyczny nonsens, Li Yuanie, i ty o tym wiesz! Gdyby w moim Mieście był choć najmniejszy ślad tej choroby, wiedziałbym o tym! Nie! To zwykły pretekst... wymówka, by mnie obrazić i przyczynić mi strat w interesach. Li Yuan chciał coś powiedzieć, rzucić jakąś ciętą uwagę, ale w porę się powstrzymał. Wziął głęboki oddech i starając się zachować spokój, odpowiedział: — To nie jest pretekst, kuzynie. Nie miałem także zamiaru cię obrażać. Epidemia jest na tyle realna, że zagraża interesom nas obu. Jeżeli okaże się, że choroba nie zaczęła się w twoim Mieście, to, oczywiście, zrekompensuję ci wszystkie straty. Nie chciałbym, aby mój kuzyn w jakimkolwiek stopniu ucier- piał na skutek tych... koniecznych posunięć. Wang mierzył go jeszcze przez chwilę gniewnym wzrokiem, po czym, jakby nieco ułagodzony, pokiwał głową. — Zakładam, że to oznacza także odwołanie turnieju. Czy mam rację? Li Yuan zawahał się, uświadomiwszy sobie, że jeszcze się nawet nad tym nie zastanawiał. — Nie. Sądzę... sądzę, że odwołanie rozgrywek nie byłoby dobrym pomysłem. Dobrze będzie mieć coś, co dostarczy... rozrywki naszym poddanym. Jak zapewne słyszałeś, wpro- wadziłem stan wyjątkowy w całym moim Mieście. W tej sytuacji warto dać ludziom coś, co oderwie ich myśli od obecnych kłopotów. Wang mruknął coś pod nosem. — Mam nadzieję, że nie zmieniłeś zdania i przyjedziesz — dodał po chwili przerwy Li Yuan. — Och, będę tam, Li Yuanie. Możesz być tego całkowicie pewny. — Powiedziawszy to, Wang pochylił się do przodu i przerwał połączenie. Do chwili, gdy ogłoszono dekret o stanie wyjątkowym, przybyła prawie połowa gości. Pod wielkim ekranem, który Michael kazał ustawić w głównej sali, zebrał się tłum ludzi śledzących z napięciem rozwój wypadków. Emily, która wraz z Glorią patrzyła na to z balkonu, wzdrygnęła się, widząc ostatnią sekwencję obrazów. Nigdy jeszcze nie czuła się tak bezsilna. To było j ej Miasto i właśnie rozdzierało się na strzępy. — To dzieje się znowu — powiedziała cicho, obserwując pokazywane na ekranie sceny rozruchów i słuchając doniesień mówiących, że Hsieny, jeden po drugim, pogrążają się w cha- osie. — Nie... Wszystko będzie dobrze — odpowiedziała Gloria. Mimo to zacisnęła lękliwie palce na ramieniu Emily. Na dole Michael krążył pośród tłumu dygnitarzy, usiłując z całych sił uspokoić ich i odpowiadać na wszystkie pytania, ale było to beznadziejne zadanie. Elitarne oddziały gwardii zablokowały wejścia do międzypoziomowych tranzytów i nie było szansy, przynajmniej przez najbliższe godziny, by ze- zwolono komukolwiek na powrót do domu. Z obrazów po- kazywanych na ekranie wynikało, że sytuacja pogarsza się z każdą minutą i żadne z oficjalnych wezwań do spokoju nie znajdują posłuchu. W ciągu ostatniej godziny pojawiły się doniesienia o atakach na rezydencje z Pierwszego Poziomu. Kilka z nich spalono, a ich właściciele, ważni urzędnicy pań- stwowi, zostali wymordowani. A co ze zwykłymi ludźmi? Co z nimi? Jednakże media z Pierwszego Poziomu nie zajmowały się losem mieszkańców Dołów. Co z tego, że zginie milion ludzi. Albo że zginęło pięćset milionów, zabitych podobno w czasie upadku Miasta Ameryka Północna. Co z tego? Interesowali się tylko sobą; mieli mentalność obrońców oblężonej fortecy, co najlepiej zademonstrował jeden z północnoeuropejskich reprezentantów, który widząc na ekranie sceny rzezi, podniósł kielich z winem i powiedział głośno: — Miejmy nadzieję, że wykonają dobrą robotę. To dlatego Michael wysłał ją na górę, zanim zdążyła po- wiedzieć coś, czego by potem żałowała. Nie znaczy to, że tak naprawdę żałowałabym ustawienia kilku z tych łajdaków na właściwym miejscu! — Czy dobrze się czujesz, Em? Odetchnęła głęboko i pokiwała głową. — Czuję się dobrze. Tylko... — Odwróciła się i spojrzała na przyjaciółkę. — Tylko to wszystko przyprawia mnie o mdłości. Ci biedacy tam na Dole... każdy z nich jest prze- rażony. Ta choroba to coś nowego i tylko bogowie wiedzą, czym się to skończy, a tymczasem ci ludzie tutaj... — Popa- trzyła na tłum zgromadzony w sali pod nią. Przebiegła wzro- kiem po bogatych, eleganckich strojach swoich gości i uświa- domiła sobie, że każdyJ"z tych kostiumów jest wart przynaj- mniej roczną pensję robotnika z Dołów. — Spójrz na nich, Glorio. Martwią się tylko tym, czy nic nie zagrozi ich rezyden- cjom i fabrykom. A jeśli chodzi o tych ludzi pokazywanych na ekranie... nie dbają nawet, czy będą żyć, czy umrą. Wszys- tko im jedno. — A ty? Czy ty dbasz o to? Popatrzyła ze zdumieniem na przyjaciółkę, zaskoczona, że tamta pyta o coś takiego. Ale czy rzeczywiście było to takie zaskakujące? Gloria w końcu także urodziła się w tych sfe- rach. Ona także łatwo zapominała, jak dużo kosztują różne rzeczy. Nigdy nie musiała zastanawiać się nad ich waitością. Nad prawdziwą wartością rzeczy. — Byłam tam— odpowiedziała z naciskiem, próbując opanować gniew. — Wiem, jak oni się teraz czują. — Żach- nęła się z niesmakiem i odeszła od bariery balkonu. — Źle zrobiłam, wydając ten bal. Wiedziałam o tym. Ci ludzie... oni są w głębi serca całkowicie obojętni na to całe cierpienie. Tak długo, jak im jest dobrze, wszystko jest w porządku. Na dolnych poziomach może się palić, ci nieszczęśnicy mogą umierać tam milionami, ale dopóki małe enklawy bogaczy pozostają nietknięte, jest tak, jakby nic się nie działo. Czy to nie jest prawda? Gloria, wyraźnie /alokowana, patrzyła na nią szeroko otwartymi oczami. — Nie mówisz chyba tego serio, Em? Tam, w sali na dole, jest wielu porządnych i prawych ludzi. Twoich przyjaciół. Przyjaciół Michaela. Przecież to wszystko nie jest im obo- jętne... — N i e? To dlaczego nie ruszą swoich tyłków i czegoś nie zrobią? Są bogaci ponad wszelkie pojęcie i potrzeby. Dlaczego nie wykorzystają tego bogactwa, by uczynić coś dobrego? Dlaczego używają go do kupowania posągów, obrazów i in- nych bezwartościowych śmieci? Dlaczego nie wydają tych pieniędzy na ludzi? Mają w końcu wybór, czyż nie? — Jesteś niesprawiedliwa. Wielu z nich przeznacza duże sumy na dobroczynność. — Dobroczynność? — Szydziła już otwarcie, nie dba- jąc, czy to, co mówi, może być bolesne dla Glorii. — Cóż to jest, jeśli nie pozoracja... wymówka, by nie działać, by nie robić czegoś prawdziwego? Gloria potrząsnęła głową, a jej twarz ściągnęła się w wyrazie oburzenia i urazy. — W głębi serca jesteś małą rewolucjonistką, prawda? My- ślałam... — Co myślałaś? Że można mnie okiełznać? Że dam się przekształcić w idealną polityczną partnerkę Michaela? Ken- nedy też tak sądził i pomyśl, gdzie go to zaprowadziło. — To nie w porządku, Em, wiesz o tym. — Nie w porządku? Cholera... to nie ja poszłam na ugodę z Wu Shihem! — Nie miał wyboru. Poza tym Michael opowiedział mi o waszym spotkaniu z Nan Ho. Emily zesztywniała. — Opowiedział ci? Kiedy? Gloria wzruszyła ramionami. Uświadomiła sobie, że nie- opatrznie powiedziała za dużo. — Ja... ja dokładnie nie pamiętam. Kiedyś w zeszłym tygo- dniu. Mówi mi o takich sprawach... — Mówi ci... — Emily spojrzała w bok z zaciśniętymi ustami. — Widujecie się zatem, kiedy mnie nie ma? — To nic ważnego — odpowiedziała pospiesznie Glo- ria. — Ja... Przerwała. W drzwiach za nimi stał Michael. — Co się stało? Usłyszałem podniesione głosy... — Zapytaj swoją żonę. Wydaje mi się, że chciałaby nam wszystkim wypowiedzieć wojnę. Spojrzał na Emily. — Em? Popatrzyła w bok, unikając jego wzroku. — To się nie uda, Michaelu. Nie mogę być marionetką Nan Ho, niezależnie od tego, jak luźne są sznurki. A to... ta farsa... bogowie, to jest takie dekadenckie! Szerzy się choroba, to prawda, ale nie tylko na Dole. Ona jest wszędzie! — Em... To nie jest do ciebie podobne... — Nie? — Rzuciła mu gniewne spojrzenie. — No cóż, najlepiej zrobisz, jeśli przedyskutujesz to ze swoją przyjaciół- ką. Wygląda na to, że wszystko z nią omawiasz. — Ach... — Pokręcił głową. — Posłuchaj. Ja po prostu przywykłem do dyskutowania z nią o różnych sprawach. Znamy się od... Ale Emily już nie słuchała. Minęła go szybko i wyszła. Usłyszeli jeszcze odgłos jej kroków na marmurowych scho- dach wiodących do jej pokojów, a potem głośne trzaśniecie drzwiami. — Ta sprawa... bardzo ją przygnębiła. — Idź za nią. Ona cię posłucha, Michaelu. — Sam nie wiem. — Popatrzył na wyjście, w którym znik- nęła jego żona, i zmarszczył czoło. — Nigdy jej jeszcze takiej nie widziałem. Ten gniew. — Przykro mi. Nie powinnam jej wspominać o naszym wtorkowym spotkaniu. Ona myśli... — Roześmiała się. — Ona myśli, że mamy romans. Michael popatrzył na nią całkowicie zaskoczony, a potem jeszcze raz spojrzał na drzwi. — O cholera!... A ja myślałem... — Westchnął. — Chyba lepiej będzie, jeśli pójdę i porozmawiam z nią, prawda? — Tak będzie najlepiej. I Michaelu... Odwrócił się. — Tak? Uśmiechnęła się do niego. — Jeśli będziesz mnie potrzebował, wiesz, gdzie mnie zna- leźć. ROZDZIAŁ 19 Znak Stwórcy Kuei Jen leżał w łóżku z kołdrą podciągniętą pod szyję, sam w wielkim, ciemnym pokoju. Słabe światło zbliżającego się świtu sprawiło, że znajome kształy mebli zmieniły się, nabierając nowego, groźnego charakteru. Długo płakał, ale teraz łzy już wyschły i tylko oczy piekły go od nieustannego pocierania. Przez większą część nocy słyszał hałasy: krzyki i odgłosy biegnących nóg. Kiedy wołał, nikt nie przyszedł, jakby ta część pałacu została opuszczona przez ludzi. A potem zapanowała cisza, która była gorsza od poprzedzającego ją zamieszania, gdyż wtedy naprawdę zaczął myśleć, że wszyscy sobie poszli i zostawili go samego. Zostawili go, ponieważ był złym chłopcem. Wciągnął nosem powietrze i zadrżał, chcąc, mimo lęku, który czuł, by ciemność jeszcze przez jakiś czas pozostała w jego sypialni. Kiedy będzie jasno, przyjdzie ten człowiek i znowu się to zacznie; ten okropny trening; te straszliwie żmudne ćwiczenia, których nigdy nie potrafił właściwie wy- konać. Dlaczego, pytał sam siebie po raz nie wiadomo już który. Dlaczego? A odpowiedź zawsze była taka sama. Ponieważ już mnie nie kocha. Byłem zły i on mnie już nie kocha. Znowu zadrżał i poczuł, że jest bliski łez. Ale jeśli ten człowiek przyjdzie i zobaczy, że płakał, będą kłopoty. Zostanie za to ukarany. Walcząc ze strachem, odrzucił kołdrę, zsunął się na brzeg łoża, a następnie przebiegł szybko, pełen lęku, przez ciemną komnatę i dotarł do wyjścia. Szarpnął kilka razy wielką klam- kę, aż w końcu ustąpiła i ciężkie drzwi nieco się uchyliły. W korytarzu na zewnątrz było pusto. Z lewej strony, od kuchni, dochodziły jakieś głosy, ale z prawej, od strony apar- tamentów ojca, nie było słychać niczego. Pobiegł w prawo szerokim, ciemnym korytarzem, klapiąc bosymi stopami po zimnych płytkach podłogi. Zatrzymał się przed gabinetem ojca i usłyszał cichy szmer prowadzonej w środku rozmowy. Przy- pomniał sobie, że zaledwie dzień wcześniej ojciec zakazał mu wpadania do siebie bez zapowiedzi. A przecież musiał z nim porozmawiać; musiał powiedzieć mu, co czuje. Jeśli to miało toczyć się tak dalej... Zacisnął oczy, próbując powstrzymać łzy, próbując być księciem, jak tego chciał ojciec, ale było to bardzo trudne. Miał tak mało praktyki. Przyłożył ucho do drzwi i zaczął słuchać. Ze środka do- chodziły dwa głosy. Jeden należał do ojca, a drugi... wytężył słuch... do Tsu Ma. Tak, teraz, gdy go rozpoznał, jeszcze wyraźniej usłyszał niski, głęboki śmiech wujka Ma. Uradowa- ny chciał odetchnąć z ulgą, ale zaraz przypomniał sobie, że to także należało już do przeszłości. Cała radość i szczęście — wszystko to już minęło. Ten dzień, jak i każdy następny, spędzi z tym ponurym Lo Wenem, ucząc się, jak być księciem. Wyciągnął rękę, dotknął klamki i zamarł w bezruchu, gdyż nagle uświadomił sobie, o czym mówił ojciec. Żona... jego ojciec bierze sobie nową żonę. Odszedł wolno od drzwi, nie zamykając otwartych ze zdu- mienia ust. A potem prawda uderzyła go z całą mocą. T o dlatego. Żona. Ojciec bierze sobie nową żonę i w jego sercu nie będzie już miejsca dla Kuei Jena. Z ust wydobył mu się cichy jęk bólu. Brzmiało to jak skowyt rannego zwierzęcia. On mnie już nie kocha. Tatuś już mnie nie kocha. — Kuei Jen? Drgnął, przestraszony, i odwrócił się. To był kapitan straży pałacowej, Shen Lo-jen. Patrzył na chłopca ze zdziwieniem, zaskoczony, że go tu zastał. — Czy dobrze się czujesz, młody panie? Ale Kuei Jen nie czuł się dobrze. Zaskomlał jak pies, odwrócił się i pognał z powrotem. Minął swoją sypialnię i biegł dalej; przez kuchnie na zewnątrz, do Zachodniego Ogrodu, a potem, przeskakując w pośpiechu po dwa, trzy stopnie marmurowych schodów, aż zabolały go bose stopy, w dół, w stronę wąskiej ścieżki prowadzącej do bramy w murze... i dalej, tam, gdzie czekała na niego kojąca, przyjazna ciemność drzew. Mtr Li Yuan spojrzał gorączkowo na swojego kanclerza, kiedy ten wszedł do gabinetu. — Czy już go znaleziono, mistrzu Nan? Nan Ho uśmiechnął się uspokajająco. — Wszystko w porządku, Chieh Hsia. Znaleźliśmy go w sa- dzie, schowanego za jednym z drzew. Był trochę zmarznięty, ale poza tym nic mu się nie stało. Twoje służki właśnie się nim zajmują. — Dzięki bogom! — powiedział Li Yuan, a z piersi wy- rwało mu się westchnienie głębokiej ulgi. Następnie popatrzył na swojego kuzyna i dodał: — Gdyby kapitan Shen nie pod- niósł alarmu, nie wiadomo, co mogłoby się zdarzyć. Ale dla- czego? Dlaczego to dziecko miałoby tak uciekać? Tsu Ma wzruszył ramionami. — Nie jestem osobą, której można zadawać takie pytania, Yuanie. Moje doświadczenie z dziećmi jest, delikatnie mówiąc, ograniczone. Nan Ho chrząknął. — Tak, mistrzu Nan? — Sądzę, że powinieneś z nim porozmawiać, Chieh Hsia. O swoim przyszłym małżeństwie. Trzeba chłopca... uspo- koić. Dobrze byłoby także, gdybyś zwolnił go z dzisiejszych ćwiczeń. — Zwolnić go? Ale sam mi przecież mówiłeś, jakie to ważnie, by przestrzegał określonego rytmu treningu. Nan Ho ukłonił się. — I tak jest, Chieh Hsia. Ale dzisiaj mamy wyjątkowy dzień, prawda? Poza tym dobrze by wyglądało, gdyby twój syn zasiadł obok ciebie na cesarskim podium. Li Yuan uśmiechnął się. — Czy zawsze musi być jakiś polityczny powód tego, co robię? — Jesteś Tangiem, Chieh Hsia. Wszystko, co robisz, wiąże się z polityką. — Wszystko? — No cóż... prawie wszystko. Rozumiem, że nowa służka spełniła twoje oczekiwania, Chieh Hsial — A gdyby jej się to nie udało? — Znalazłbym inną, lepszą, Chieh Hsia. — I jedną dla mnie, mam nadzieję — wtrącił ze śmiechem Tsu Ma. Nan Ho spojrzał na niego. — Czy takie jest życzenie wielkiego T'anga? Tsu Ma mrugnął do Li Yuana i znowu się roześmiał. — Trzymam cię za słowo, mistrzu Nan... oczywiście za zgodą mojego kuzyna. — Masz ją. Nan Ho ponownie chrząknął. — Tak, mistrzu Nan. O co jeszcze chodzi? — Proszę o wybaczenie, Chieh Hsia, ale teren, na którym odbędzie się turniej, jest już gotowy do inspekcji. — A więc prowadź. Kiedy stanęli na szczycie schodów, patrząc w stronę wiel- kiego Południowego Trawnika, słońce było jeszcze nisko nad horyzontem. Dokładnie przed nimi, w odległości pół li, widać było nowo wybudowane lądowisko, udekorowane flagami sie- dmiu Miast, wielkimi, jedwabnymi sztandarami, które powie- wały w porywach porannego wiatru. Bliżej pałacu rozbito tuzin dużych, łowieckich namiotów, między którymi krążyły gromady służących wnoszących do środka wielkie, srebrne tace. Przed namiotami wydzielono zamknięty obszar z wznie- sionymi w półokręgu platformami, na których umieszczono wielką liczbę sof dla książąt z dwudziestu dziewięciu Rodzin Mniejszych i ich krewnych. W centrum półokręgu utworzonego przez platformy wi- dzów znajdowała się platforma turniejowa, wielka, okrągła scena ozdobiona dziesięcioma tysiącami czarnych i białych płytek, które tworzyły dwa splecione ze sobą wiry światła oraz ciemności, na kształt gigantycznego t'ai chi. Na środku tej sceny znajdowały się dwie plansze wei chi. W trakcie gry obrazy z każdej z nich będą rzucane za pośrednictwem lata- jących kamer na kilkanaście wielkich ekranów, które rozmiesz- czono w najbardziej widocznych miejscach. Na lewo od schodów, przed frontem ogromnego namiotu i ze złocistego jedwabiu, umieszczono lożę cesarską. Tam za- siądzie pięciu wielkich T'angów, podczas gdy ich mistrzowie, a także mistrzowie Północnej Ameryki oraz Australii, będą rozgrywać swoje partie. — Doskonale — powiedział Li Yuan, kiwając z zadowole- niem głową. —To będzie wspaniały spektakl dla mas, prawda? — Mamy taką nadzieję, Chieh Hsia — odparł z posępną miną Nan Ho. Li Yuan popatrzył na niego z niepokojem. — Czy sytuacja ciągle jest zła, mistrzu Nan? — Och... — Nan Ho pociągnął w zadumie brodę, a potem z grymasem niepewności na twarzy wzruszył ramionami. — Jest znacznie lepiej niż było, Chieh Hsia. Odzyskaliśmy więk- szość obszarów, które straciliśmy w nocy. Ale wciąż jeszcze pozostaje kilka nie rozwiązanych problemów. Prawdziwa pró- ba nastąpi dziś w nocy. Nasi ludzie nie mogą walczyć czter- dzieści osiem godzin bez chwili przerwy na sen. — Rozumiem... — Zirytowany Li Yuan wziął głęboki od- dech. — Czy nie ma nic, co można by zrobić dla rozładowania napięcia? Nan Ho westchnął. — Zrobiliśmy wszystko, co w ludzkiej mocy, Chieh Hsia. Tylko czas może pokazać, czy odnieśliśmy sukces. — Czekając, będziemy patrzeć, jak nasi mistrzowie zaba- wiają się kamieniami? — To najstarsza z gier — przypomniał mu Tsu Ma. — Jeśli chodzi o mnie, nie przychodzi mi do głowy nic bardziej odpowiedniego. Nie ma już nic, co ty lub ja moglibyśmy uczynić. Przynajmniej raz sprawy są w rękach bogów i nikogo innego. — Uśmiechnął się. — Znasz opowieść o drwalu Wang Chin? Li Yuan zmarszczył czoło. — Przypomnij mi. — A więc... zgodnie z tą opowieścią Wang Chih poszedł w góry, by naciąć drewna, i w drodze powrotnej natknął się na dwóch starców grających w wei chi na wielkim, płaskim kamieniu. Nie wiedząc, że są to nieśmiertelni, zaczął przy- glądać się grze, a kiedy partia dobiegła końca, ruszył w dalszą drogę. Jednakże na dole, w dolinie, wszystko uległo zmianie. Jego wioska nie wyglądała już tak, jak ją pamiętał, a wszyscy sąsiedzi dawno już zmarli. Kiedy spojrzał na siekierę, zauwa- żył, że jej rękojeść całkowicie spróchniała, a kiedy spytał o rok, zdziwił się, słysząc, iż minęło ponad tysiąc lat. Li Yuan uśmiechnął się, rozbawiony opowieścią. — Zdziwił się? Chyba przeraził. — Może to i to. — A jaki wniosek ma wypływać z tej historii, kuzynie Ma? Tsu Ma uśmiechnął się szeroko. — Czy z każdej opowieści musi wypływać jakiś wniosek? — Nie z każdej. Ale z twoich na ogół coś wynika. — A więc co powiesz na coś takiego: ze wszystkich roz- rywek, żadna nie potrafi oczarować człowieka w takim stop- niu, co gra wei chi. — Chyba że jest to gra polegająca na tym, że czerwone wnika w biel, twarde penetruje miękkie... Tsu Ma ryknął śmiechem, a siedzący obok Nan Ho pozwolił sobie na uśmiech. — Służka, kuzynie Ma. Musisz wziąć sobie jedną z moich służek. — A jeśli ją zamęczę? — Dostaniesz następną. To rzekłszy, Li Yuan poklepał kuzyna po plecach i po- prowadził ich z powrotem do pałacu. * * * Chen przystanął, rozejrzał się po wypalonej ruinie głównego korytarza, po czym machnięciem ręki posłał swój oddział do przodu. Miał na sobie pełny uniform bojowy, a do specjalnych uchwytów na jego piersi był przyczepiony wielkokalibrowy pistolet maszynowy — standardowa broń oddziałów uderze- niowych Służby Bezpieczeństwa. Od piętnastu godzin byli już w akcji i oczyścili w tym czasie większą część dwudziestu stref. Straty, na szczęście, ponieśli niewielkie — dwóch zabitych i sześciu rannych — ale ta noc kosztowała ich wiele pod innym względem. To, co widzieli, zmieniło ich. To, że musieli ranić dzieci — aczkolwiek było to konieczne, by je powstrzymać — był czymś nowym, czymś, czego nie chciałby robić jeszcze raz. Nie chciałby także oglądać ponownie tego szaleństwa, które widział na twarzach ludzi rzucających się na jego żołnierzy. Chen podniósł wizjer swojego pękatego hełmu i pomasował szyję. W przeszłości wielokrotnie brał udział w tłumieniu róż- nych rozruchów i widział już, jak całkowicie normalni w zwyk- łych okolicznościach ludzie zapominają o wszelkich zasadach i zachowują się w tłumie jak dzikie zwierzęta, nic jednak nie mogło go przygotować na tę ostatnią noc. Wyglądało to tak, jakby poruszyli jakieś głębsze, mroczne pokłady ludzkich dusz, jakby samo Piekło otworzyło się w tym świecie pozio- mów. Groźba choroby, niezależnie od stopnia jej realności, wyzwoliła w ludziach najgorsze instynkty, i w tym strachu posunęli się oni do czynów wykraczających swym bestialst- wem poza wszystko to, co widzieli najbardziej doświadczeni i zahartowani weterani z jego oddziału. Teraz ponownie zapanował spokój, przynajmniej na jakiś czas, i mogli wreszcie spróbować oszacować rozmiary znisz- czeń. Z tego, co już widział, sytuacja była zła. Z trudem można było znaleźć korytarz, który pozostał nietknięty, a wiele — jak ten, w którym właśnie się znajdował — było całkowicie wypalonych. Jeśli w całym Mieście sprawy miały się podobnie, koszt tych nocnych zamieszek będzie niewyobrażalnie wysoki. Polizał wargi, zastanawiając się, jak to wszystko może wpłynąć na jego plany; czy będzie mógł teraz przenieść swoją rodzinę na plantacje. Czy to szaleństwo rozszerzyło się rów- nież na wschodnioeuropejskie pola upraw? Jeśli tak się stało, to w przyszłości można się było spodziewać nowych kłopotów, gdyż brak żywności z pewnością podsyci tę falę buntu. Za- drżał, uświadamiając setne po raz pierwszy w życiu, jak kru- chym i wrażliwym tworem jest Miasto. — Panie majorze! Uniósł głowę. Dwóch z jego ludzi stało na progu jakiegoś pomieszczenia w połowie korytarza i wyraźnie pobladli wzy- wali go gestami rąk. Szybko podszedł do nich. — O co chodzi? — Wydaje nam się, że powinien pan to zobaczyć, panie majorze! Chciał wejść do środka, ale sierżant powstrzymał go. — Lepiej będzie, jeśli opuści pan swój wizjer, panie majo- rze. Widać tam ślady choroby. — Aha... — Opuścił przesłonę, zapiął zatrzaski, a następ- nie wziął dwa głębokie wdechy, upewniając się, że filtr wciąż działa. Potem, usatysfakcjonowany wynikiem próby, podążył za sierżantem. __Tutaj, panie majorze. To był gabinet chirurgiczny — stwierdził to na pierwszy rzut oka — ale urządzenia zostały porozbijane, a po podłodze walały się najrozmaitsze narzędzia do przeprowadzania za- biegów. — Pokój z tyłu, panie majorze. Wszedł do środka i zobaczywszy, co leżało na nagiej, wy- łożonej płytkami podłodze sali operacyjnej, zachwiał się, z tru- dem opanowując szok. — Aiya... — wyszeptał, zarówno wstrząśnięty, jak i prze- rażony. W kałuży skrzepniętej krwi leżały pozbawione głów, rąk i nóg ciała trojga dzieci. Zadrżał, po czym zmuszając się do tego, zrobił kilka kroków do przodu i przykucnął nad zwłokami, chcąc się im przyjrzeć z bliska. Cięcia były czyste, jakby dokonano ich ostrym toporem: nie było w nich nic, co by świadczyło o szaleństwie mordercy. Na ciałach nie zauwa- żył żadnych ran kłutych ani śladów przemocy, które tak często widział w ciągu tej nocy. Nie. Głowy, ręce i nogi zostały starannie odcięte od tułowi, dłonie od rąk, stopy od nóg, a wszystko to potem ułożono starannie wzdłuż ciał, jakby w jakimś upiornym rytuale. Ofiary były Han i patrząc na nie, nie mógł uwolnić się od wrażenia, że to jego dzieci leżą na tej podłodze. Przez chwilę to wrażenie było tak potężne, tak obezwładniające, że poczuł zawrót głowy. Najstarsze z tej trójki miało nie więcej niż sześć lat, a najmłodsze — z jego piersi wyrwał się cichy jęk bólu — zaledwie dwa, najwyżej trzy. — Dlaczego? — zapytał z pozornym spokojem. —Kto, na litość boską, mógł zrobić coś takiego małym dzieciom? — Niech pan popatrzy na skórę, panie majorze — odezwał się sierżant i tylko brzmienie jego głosu zdradzało, że on także z najwyższym wysiłkiem woli zmuszał się, by spojrzeć na te małe okaleczone ciałka. — Niech pan popatrzy na tę drobną wysypkę. Czy to panu czegoś nie przypomina? Chen przełknął ślinę i pochylił się nad iednym z korpusów. — To dziwne. — Spojrzał jeszcze raz, po czym poczuł, że po grzbiecie przebiegają mu ciarki. Nie były to zwykłe, czer- wone krostki, ale z całą pewnością znaki. Jeden piktogram powtarzany w nieskończoność na skórze. Dla niewprawnego oka wyglądał on jak krzywo napisana cyfra dziewięć i małe „t", przy czym oba znaki łączyła pociągnięta górą linia, która spoczywała na nich niczym pokrywa grobowca. To był piktogram Si. Ś m i e r ć. Chen odwrócił się i spojrzał pytająco na sierżanta. Męż- czyzna skinął głową i odwrócił wzrok. Chen zrozumiał wszystko w jednej chwili. To nie był wypa- dek ani jakaś pokrętna forma zemsty. To zostało zaplano- wane. A wysypka... była rodzajem wizytówki. Ale czyjej? — Weź ich odciski palców i zbadaj wszystkie inne ślady, a następnie spal to — rozkazał, wskazując zwłoki. — A potem chcę, aby wszyscy na tym pokładzie zostali zatrzymani i prze- słuchani. Znajdziemy tych, którzy to zrobili. A co później? Wyprostował się, czując, że na myśl o tym wszystkim, co widział tej nocy, ogarnia go zmęczenie i odraza. Nie będzie żadnych sądów tego dnia, żadnych zesłań i degradacji. Kiedy dowie się, kim byli ci, którzy to zrobili, weźmie ich na stronę i zabije. Jeśli, oczywiście, nie byli już martwi. Strach. Strach sprawiał, że ludzie dopuszczali się takich czynów. Ale strach nie był żadnym usprawiedliwieniem. Czło- wiek nie przestawał być człowiekiem tylko dlatego, że się bał. Ciągle był odpowiedzialny za swoje czyny. Chen, poleciwszy swoim dwóm podwładnym, by przystąpili do tej makabrycznej pracy, wyszedł na zewnątrz. Odczepił przenośny komset od paska, wystukał zastrzeżony numer generała Rheinhardta. Nadszedł czas, by złożył raport; czas, by władze się dowiedziały, co się właściwie działo na dolnych poziomach. Statek powoli dotknął ziemi. Obserwowały go kamery, które unosiły się w pewnej odległości od małej grupki ludzi skupionych wokół stojącego na trawniku przed lądowiskiem Tanga. Kiedy pokrywy luków otworzyły się ze szczękiem, a drzwi z sykiem uniosły się do góry, Li Yuan wyciągnął rękę, wska- zując drogę swojemu sekretarzowi. — Idź, Tseng-li. Powitaj starszego brata! Młody mężczyzna uśmiechnął się, złożył pełen szacunku ukłon, a następnie na wpół idąc, na wpół biegnąc, ruszył w stronę statku. Kiedy z jego wnętrza wysunął się elastyczny pomost, Tseng-li zatrzymał się, po czym upadł na kolana i pochylił głowę. — Chieh Hsia — powiedział, gdy na końcu pomostu po- jawiła się sylwetka jego brata. Wei Chan Yin pospieszył w dół rampy, podniósł go i mocno uścisnął. — Jak się masz, mały braciszku? Czy dobrze służyłeś na- szemu kuzynowi? Tseng-li odsunął się trochę, a następnie, z pewnymi opo- rami, ale nie bez czułości, także objął brata. Przez chwilę patrzyli sobie w oczy, po czym Tseng-li znowu spuścił wzrok. — Robiłem wszystko, co w mojej mocy, Chieh Hsia. — Po czym dodał, ciszej i bardziej miękko: — Cieszę się, że tu jesteś, Chan Yin. Zbyt długo się nie widzieliśmy. — O wiele za długo — zgodził się Wei Chan Yin, ściskając ramiona brata. — Ale pozwól, że przywitam się z kuzynami. Tseng-li odsunął się na bok, przepuszczając brata, który podszedł do małej grupki T'angów i przywitał się najpierw z Li Yuanem, potem z Tsu Ma, a na koniec z Hou Tung-po, młodym władcą Ameryki Południowej. Zrobiwszy to, rozejrzał się wokół siebie i powiedział: — Sądziłem, że będę ostatni. Gdzie jest Wang Sau-leyan? Przyjedzie tu, prawda? — Tak przynajmniej mówi — odparł spokojnie Li Yuan, odwracając przy tym głowę, aby kamery nie uchwyciły jego słów. — Nie spóźniłbym się — ciągnął zniżonym głosem Wei Chan Yin, który także zdawał sobie sprawę z tego, że są ciągle obserwowani przez liczne kamery — ale coś się wydarzyło. Opowiem wam o tym później. — Nic się nie stało... — odparł Li Yuan. — Musimy jed- nak zadecydować, czy będziemy jeszcze trochę czekać, czy też rozpoczniemy. Nie chciałbym zbytnio opóźniać początku tur- nieju. Ludzi ogarnie zniecierpliwienie. — Słusznie — zgodził się Wei Chan Yin — ale mimo to powinniśmy dać szansę naszemu kuzynowi, by był obecny w chwili otwarcia zawodów. Może wyślemy Tseng-li, aby zapytał kanclerza Wanga o plany jego pana. Li Yuan odwrócił się. — Tseng-li? Słyszałeś? — Tak, i już idę, Chieh Hsia. — Ukłonił się kolejno każ- demu z czterech T'angów. — Wrócę tak szybko, jak to tylko będzie możliwe. — W porządku. — Li Yuan uśmiechnął się i rozglądając się wokół, dodał: — Proponuję, abyśmy spędzili czas oczeki- wania owocnie, dobrze? Odwrócił się i strzelił palcami. Główny steward natychmiast podbiegł do niego, padł na kolana i tak nisko pochylił głowę, że prawie dotknął nią piersi. — Stewardzie Ye... powiadom głowy Rodzin, że ich T'an- gowie dołączą do nich na czas oczekiwania na naszego kuzyna Wanga. I Ye... zrób coś z tymi kamerami, dobrze? Przynaj- mniej do momentu rozpoczęcia turnieju... Hung Mien-lo odwrócił się od pociemniałego ekranu i spoj- rzał na trzech mężczyzn, którzy z pochylonymi głowami ocze- kiwali na jego rozkazy. Oddychał głęboko, próbując zapanować nad mięśniami twarzy i nie pokazać po sobie burzy, która wrzała w jego głowie. Pięć minut wcześniej wszystko było krystalicznie jasne, ale teraz sytuacja uległa zmianie. Zapytanie Wei Tseng-li sprawiło, że uświadomił sobie to, czego w innym wypadku by nie wiedział. Wang Sau-leyan był w drodze do Tongjiang. Czy on wie, zapytał sam siebie, wstając i obchodząc swoje biurko. Ostatniej nocy bowiem, kiedy bezpośrednio go o to zapytał, stało się jasne, że T'ang nie ma zamiaru jechać na turniej — nie po tym, gdy Li Yuan tak bardzo go obraził. — Niech czekają — warczał gniewnie. — Niech stoją tam wszyscy przed kamerami jak wypchane kukły, aż w końcu dotrze do nich, że nie przyjeżdżam. Ale teraz wyglądało na to, że zmienił zdanie i poleciał. To niezwykłe, myślał Hung, idąc w stronę czekających mężczyzn. Od lat Wang Sau-leyan nie uczynił niczego, nie konsultując się najpierw z nim. A teraz nagle, dziś... Musi wiedzieć. Musi. Czy mogło być coś innego, co skłoniło by go do tej podróży? Z drugiej jednak strony, gdyby wiedział, to on, Hung Mien- -lo, byłby już zabity, a ci trzej mężczyźni z podciętymi gard- łami i rozprutymi brzuchami karmiliby swymi wnętrznościami sępy Wanga. A więc o co tu chodziło? Dlaczego Wang mimo wszystko pojechał, nie mówiąc o tym swojemu kanclerzowi? Patrzył przez chwilę na mężczyzn, a następnie gwałtownym ruchem ręki odprawił ich. Może kiedy indziej. Jednakże są- dząc z tempa, w jakim rozwijała się sytuacja, wydarzenia mogły pokrzyżować wszystkie jego plany. Odetchnął głęboko, z drżeniem. Tym razem ci się udało, Wang Sau-leyanie. Gdybyś bowiem nie wyjechał, moi zabójcy znaleźliby cię w twoim łożu — ciebie i tę odrażającą kobietę. A teraz wyglądało na to, że przez przynajmniej kilka tygo- dni nie będzie żadnej nowej okazji. Strażnicy, których prze- kupił, już niedługo zostaną przeniesieni na inne posterunki, a przekupienie nowych pochłonie trochę czasu — to skom- plikowany proces, obfitujący w różne niebezpieczeństwa. Szpiedzy Wanga... Wrócił do biurka i podniósł z niego ostatnią z list. Każdego ranka była nowa; każdego ranka kolejny tysiąc mężczyzn i kobiet traciło życie. A szpiedzy Wanga wciąż krążyli między poziomami niczym zaraza i kierując się zwykłymi zachcian- kami, wybierali zarówno winnych, jak i niewinnych. A Wang beztrosko podpisywał wszystko, co mu podsuwano. Hung Mien-lo oparł się o biurko i zauważył, że trzęsą mu się ręce. Krok po kroku doprowadził Wanga nad krawędź przepaści. Krok po kroku sprawił, że ludzie zaczęli nienawi- dzić swojego ohydnego władcy. A wszystko po to, by, gdy w końcu uderzy, wydawało im się, że do działania przystąpił sam Ch'eng-huang, wielki Bóg Miasta. Oczami wyobraźni widział to wyraźnie: widział siebie stojącego przed kamerami z odciętą głową tyrana w ręce i oświadczającego, że Mandat został złamany, a w Mieście Afryka zaczyna się nowa, lepsza era. Był tak bliski tego. Tak bardzo bliski. On musi wiedzieć. Musi... Przełknął ślinę, czując, że niepewność przeżera go jak rak. Może nadszedł czas, by uciekać? Może wyja.'i ić do Europy i zdać się na łaskę Li Yuana i jego kanclerza? Z drugiej jednak strony, czy nie przypieczętowałby w ten sposób swojego losu? Nie. Musi mieć pewność. Musi dowiedzieć się w ten czy inny sposób, czy Wang go podejrzewa. Ale jak? Kobieta. Hsueh pal Gdyby mógł z nią porozmawiać, prze- konać się, czy wie... Pokręcił głową. Nie. Ryzyko byłoby zbyt wielkie. To by tylko utwierdziło Wanga w jego mrocznych podejrzeniach. Hung Mien-lo ciężko westchnął. Cóż, do jego powrotu nie mogę nic zrobić. Ale gorzkie rozczarowanie — frustracja wy- wołana zawiedzionymi nadziejami — paliło go niczym roz- żarzony węgielek. W odruchu wściekłości chwycił listę skazań- ców i rozdarł ją trzykrotnie, a strzępy papieru rozrzucił na powierzchni biurka. Stojący między głowami Rodzin Li Yuan uniósł wzrok, gdy na szczycie marmurowych schodów pojawił się Tseng-li. Mło- dy mężczyzna rozejrzał się i zauważywszy swojego T'anga, ruszył w jego stronę. — Proszę o wybaczenie, ch'un tzu — powiedział z uśmie- chem Li Yuan, zadowolony, że może uwolnić się od ich towarzystwa. — Jest pewna sprawa, którą muszę się zająć. Pochylili się w ukłonach i odsunęli na bok. — No i jak, Tseng-li?"— zapytał, spotkawszy się z młodzień- cem przy wielkiej platformie. — Co powiedział mój kuzyn? Tseng-li ukłonił się i odpowiedział: — Rozmawiałem z jego kanclerzem, Chieh Hsia. Powie- dział, że statek Wang Sau-leyana będzie tu za czterdzieści minut. — Czterdzieści minut... — Li Yuan pogładził w zadumie podbródek. — Nie możemy tak długo opóźniać zawodów. Porozmawiam teraz z moimi kuzynami i zobaczę, czy się ze mną zgadzają. A ty tymczasem każ przygotować dla nas poczęstunek w cesarskiej loży. Zrobimy to, co jest tu do zrobienia, i przyjdziemy tam. Tseng-li ukłonił się i chciał odejść, ale przypomniawszy sobie o czymś, dodał: — Proszę o wybaczenie, Chieh Hsia, ale przyszli marszałek Tolonen i generał Rheinhardt. Chcą z tobą pilnie rozmawiać. Li Yuan westchnął. — Dobrze. Powiedz im, że zobaczę się z nimi zaraz po wygłoszeniu mowy otwierającej turniej. Tseng-li ukłonił się i odszedł. Li Yuan odprowadził go wzrokiem, a potem odwrócił się i ruszył w stronę swoich kuzynów, którzy rozmawiali z przed- stawicielami Rodzin. — Kuzynowie — zaczął, wzywając ich gestem ręki, by skupili się koło niego. — Nasz kuzyn Wang przybędzie do- piero za czterdzieści minut. W tej sytuacji sądzę, że p o w i n - niśmy rozpocząć turniej bez niego. Jest dużo partii do roze- grania i uważam, że zachowalibyśmy się źle wobec naszych mistrzów, gdybyśmy jeszcze bardziej ograniczyli im czas. — A więc przyjeżdża — powiedział z ironicznym uśmie- chem na ustach Tsu Ma. A następnie, szepcząc do ucha Li Yuana, dodał: — Zapewne mieli kłopoty ze znalezieniem odpo- wiednio dużego statku, który uniósłby tego tłustego skurwiela! Li Yuan zdusił śmiech, wyprostował się i jeszcze raz spojrzał na pozostałych T'angów. — Jeśli zechcecie pójść za mną, zaraz rozpoczniemy, ch'un tzu — zwrócił się do głów Rodzin stojących tuż za małym kręgiem władców. — Porozmawiamy później, w czasie uro- czystości. A tymczasem bawcie się. Jeśli będziecie chcieli cze- gokolwiek, moja służba zrobi wszystko, aby zaspokoić wasze potrzeby. Odpowiedział mu pomruk zadowolenia, po czym starcy rozeszli się w stronę swoich sof. Li Yuan zerknął na T'angów, odwrócił się i poprowadził ich do cesarskiej loży. Chen stał na platformie wieży dzwonu i patrzył w dół, na Promenadę. Na całej jej powierzchni zgromadzili się wszyscy mieszkańcy pokładu. Siedzieli ze skrzyżowanymi nogami, męż- czyźni, kobiety i dzieci, trzymając ręce na głowach, podczas gdy jego ludzie, z karabinami skierowanymi w podłogę, ob- stawili tłum z zewnątrz. Na balkonach otaczających ten ogrom- ny plac czuwali inni żołnierze, z bronią wycelowaną w tłum. Wezwał specjalny zespół dochodzeniowy, który przeczesał salkę chirurgiczną w poszukiwaniu śladów, i jednocześnie za- żądał materiału z kamer nadzoru. Nie zdało się to na wiele, gdyż większość z nich została zniszczona w pierwszych godzi- nach zamieszek. Mimo to udało się znaleźć kilka interesują- cych fragmentów. Na jednym z nich widać było wysokiego Han o wąskiej twarzy, który biegnąc na czele kilkudziesięciu wrzeszczących ludzi, wywijał czymś, co wyglądało na zakrwa- wiony topór. Chen odwrócił się i krzyknął do sierżanta: — W porządku. Zaczynajmy. Rozdajcie portrety tego czło- wieka naszym ludziom i niech kilkunastu z nich przejdzie przez ten tłum. Jeśli on tam jest, mają go wyciągnąć. Jeśli okaże się to konieczne, wytłuczemy z niego przyznanie się do winy. — A jaki jest wynik poszukiwań komputerowych, panie majorze? Nie rozstrzygający, brzmiała odpowiedź. Kompu- ter wyrzucił ponad dwadzieścia nazwisk mężczyzn o podob- nych twarzach, ale żaden z nich nie mieszkał na tym pokładzie. — Zajmij się po prostu swoją robotą — odpowiedział, po czym odwrócił się i jeszcze raz spojrzał na zgromadzone na dole masy. Teraz bardziej niż kiedykolwiek był zdecydowany, by skoń- czyć ze swoim zajęciem. Jeśli nawet nie wiedziałby tego wcześ- niej, ostatnia noc nauczyłaby go, co to znaczy być w służbie wielkiego T'anga. Ta praca dehumanizowała człowieka bar- dziej niż jakakolwiek irfna. Bycie częścią wielkiego łańcucha dowodzenia oznaczało rezygnację z samodzielnego myślenia; było równoznaczne z tym, że stawało się rzeczą, narzędziem, czymś niższym nawet niż kwai, którym był kiedyś. Tak, pomyślał, ale od czasu do czasu ma się jednak okazję, by zrobić coś dobrego. By użyć tej władzy w szlachetnym celu. Sięgnął do kieszeni i wyjął zmiętą w kulę kartkę papieru. Natykali się na nie wszędzie. Znajdowali w kieszeniach trupów i walające się w pustych, zniszczonych pokojach. Na górze kartki znajdował się napis: CO NAPRAWDĘ ZDARZYŁO SIĘ W NANTES, a niżej zdjęcie dostarczone przez Hannah. Ulotka Hannah. Rozpowszechnili ją we wczesnych godzi- nach rannych. Użyli do podsycenia nastrojów. Zadrżał, myśląc o tym, ilu ludzi zginęło z jej powodu. To nie o to nam chodziło... Jasne. Ale właściwie o co im chodziło? O spowodowanie lekkiego poruszenia. O to, by sprawić, że ludzie zaczną zada- wać pytania. Ale wybrali zły czas: to, co miało tylko poruszyć sumienia, zostało wykorzystane przez innych, by podburzyć tych biednych durniów do podrzynania sobie gardeł i palenia sobie domów. Czy to była i c h wina? Przynajmniej raz nie był pewny. Wiedział tylko, że to, co widział, było piekłem. I że im prędzej wraz z rodziną opuszczą Miasto, tym lepiej. W napięciu, pełen oczekiwania przyglądał się swoim żoł- nierzom, którzy przechodzili wzdłuż rzędów siedzących ludzi. Przez jakiś czas nie było żadnej reakcji, ale potem jeden z jego podwładnych odwrócił się i krzyknął w stronę wieży: — Panie majorze! Myślę, że to on! Żołnierz odwrócił się z powrotem i wywlókł jakiegoś czło- wieka z tłumu, zmuszając go, by wstał. Dziwne, ale pojmany nie walczył i pozwolił się odprowadzić na bok bez oporu. Jego głowa zwisała na piersi, a cała postawa świadczyła o rezyg- nacji. Był wysoki i chudy, podobnie jak mężczyzna na taśmie, ale niekoniecznie musiał nim być. — Szukajcie dalej! — rozkazał Chen, zauważywszy, że po- zostali żołnierze zatrzymali się i patrzą w jego stronę. — Schodzę na dół. * * * Po zalanym jaskrawym światłem Południowym Trawniku sala audiencyjna wydawała się ciemna i zimna, a odgłos wydawany przez ich wojskowe buty niósł się echem po ka- miennych płytach podłogi. Odprawiwszy straże, Li Yuan pod- szedł do obu mężczyzn i powitał ich: — Marszałku Tolonen... generale Rheinhardt... — Chieh Hsia — odpowiedzieli obaj, pochylając swoje krót- ko ostrzyżone głowy. — Macie jakieś wiadomości? Tolonen spojrzał na Rheinhardta i odpowiedział: — Jest cos, o czym musisz wiedzieć, Chieh Hsia. Coś istotnie związanego z naszymi obecnymi kłopotami. Oczy Li iguana rozbłysły. — Dotarliście do źródła, tak? Wiecie, skąd się wzięła ta choroba! Tolonen zawahał się, po czym ujął teczkę, którą trzymał pod ręką, i podał ją Tangowi. Li Yuan otworzył ją i zmarszczył czoło. — Co to jest? — To fotografia, Chieh Hsia — odpowiedział Rhein- hardt. — Fotografia fragmentu skóry jednej z ofiar. — Ale to jest... — Li Yuan patrzył osłupiały. — Si — wyszeptał w końcu. — Tu jest napisane Si, — Tak jest, Chieh Hsia — potwierdził Tolonen, a jego jakby wykuta z granitu twarz była jeszcze bardziej ponura niż zwykle. — Ta choroba została wyprodukowana. Li Yuan uniósł głowę. — Wang Sau-leyan... Tolonen przełknął ślinę i pokręcił przecząco głową. — Obawiam się, że nie, Chieh Hsia. Tym razem ręce twojego kuzyna są czyste. To nasze dzieło, zaprojektowane w laborato- riach GenSynu. Wirusy... wydostały się na zewnątrz. Wysłaliś- my je do jednej ze stacji doświadczalnych w Północnej Afryce... — Wysłaliśmy? — Nie mógł uwierzyć w to, co usły- szał. — Taka zabójcza, straszliwa choroba, a my to tak sobie wysyłamy? Tolonen speszony spuścił wzrok, jakby to była jego wina. — To był błąd urzędniczy, Chieh Hsia. Nieporozumienie. — Błąd urzędniczy! — krzyknął Li Yuan. — Bogowie, po- móżcie nam! A co z tym urzędnikiem?... Czy został ukarany za to... nieporozumienie? — Kiedy zrozumiał, co się stało, odebrał sobie życie, Chieh Hsia. — Aha... — Li Yuan w zadumie spuścił głowę. — Czy to znaczy, że mamy szczepionkę? Twarz Tolonena trochę pojaśniała. — Mamy, Chieh Hsia. I już kazałem rozpocząć szczepienie ludzi we wszystkich obszarach objętych chorobą. -7- A więc jest i trochę dobrych wieści, prawda? — Ale w jego głosie brzmiała gorycz. Potrząsnął głową. Taka nie- kompetencja! Taka zbrodnicza głupota! Trudno uwierzyć, by ktokolwiek mógł być tak nieostrożny! Westchnął cięż- ko. — Nikt nie może się o tym dowiedzieć. Rozumiecie? Gdyby wiadomość o tym... — Zawahał się i spojrzał kolejno każdemu z nich w oczy. — Cokolwiek trzeba by zrobić, by zachować tę sprawę w tajemnicy, zróbcie to. I aby nie było żadnych wątpliwości. Istnienie naszego Miasta zależy od tego. Chen założył ręce na plecach i stał po drugiej stronie pokoju, naprzeciw tego człowieka. Więzień został rozebrany i pobity. Teraz odpoczywał, na kolanach, pochylony, z rękami przy- wiązanymi do drążka, który umieszczono mu na karku. Jeden z żołnierzy Chena stał za nim i podtrzymywał go. Twarz więźnia była zakrwawiona, a na prawej stronie jego klatki piersiowej, w miejscu, gdzie został bardzo mocno kopnięty, widniała wielka pręga. Mimo to nic nie powiedział. Z drugiej jednak strony, prawdziwe przesłuchanie miało się dopiero rozpocząć. Chen spojrzał w stronę ekranu wiszącego na ścianie po jego lewej stronie i wskazał go palcem. W tej samej chwili pojawił się na nim nieruchomy obraz — powiększenie zdjęcia z taśmy kamery nadzoru — pokazujący mężczyznę trzyma- jącego topór. — Czy to ty, Tung Cai? Żołnierz szarpnął głowę więźnia, zmuszając go, by spojrzał na ekran. Tung popatrzył i pokręcił głową. — To jesteś ty, Tung Cai. Widzisz, zrobiliśmy jeszcze większe powiększenie i komputer porównał wzory siatkówki z tymi, które są w twoich aktach. I mam dla ciebie nie- spodziankę. Pasują do siebie. A teraz odpowiedz mi, Tung Cai, czy to, co trzymasz w ręce, jest toporem? Tym razem Tung uniósł głowę bez przymusu. Patrzył przez chwilę na ekran, a potem skinął głową. — A to pomieszczenie, w którym teraz jesteśmy? Przypo- minasz je sobie? Byłeś tu już kiedyś? Może dziś rano? Tung patrzył na niego w milczeniu, a jakiś mięsień pod jego okiem zadrgał w nie kontrolowany sposób, po czym uspokoił sie. Pokręcił przecząco głową. — Myślę, że kłamiesz. Myślę, że byliście tu, ty i twój topór, Tung Cai. Myślę... — Ja tego nie zrobiłem! — krzyknął. —Wiem, co pan chce powiedzieć, ale ja tego nie zrobiłem! Mówiłem im, że to szaleństwo! Błagałem ich... Chen wziął głęboki wdech, starając się uspokoić. — A więc wiesz, o czym ja mówię, Tung Cai? Tung spojrzał w bok i skinął nieznacznie głową. — I wiesz, kto to zrobił? Znowu odpowiedziało mu prawie niewidoczne poruszenie głowy. — A więc? — ryknął nagle Chen, sprawiając, że Tung podskoczył ze strachu. — Nie jestem cierpliwym człowiekiem, Tung Cai, i jeśli nie podasz mi szybko nazwiska tego człowie- ka, pokażę ci, jak bardzo mogę być niecierpliwy. Tung wymruczał coś, cicho i niewyraźnie. — Jeszcze raz, Tung Cai. I wyraźniej tym razem, aby wszyscy mogli usłyszeć. — To był Wu — powiedział Tung, patrząc przy tym na niego z prawdziwym strachem w oczach. — Powiedział, że przeklnie każdego, kto o tym powie. Powiedział... — Wul Jak on się nazywa, Tung Cai? Chcę znać jego nazwisko. Tung zajęczał, jakby przeszył go ból. — Stary Chang — wykrztusił w końcu. — To były dzieci, ty skurwysynu! Chore, małe dzieci! Wyciągnął nóż. — Kao Chen! — krzyknął zaalarmowany sierżant. — Pomyśl, co robisz! Ale Chen w i e d z i afl, co robi. Oczy przesłoniła mu krwawa kurtyna i jedyne, co widział, to tylko te trzy drobne ciałka. Czuł jednocześnie to samo, co w pierwszej chwili, gdy je zobaczył — niczym niepohamowaną wściekłość na myśl, że to mogły być jego dzieci. Stanął nad więźniem i chwycił go za włosy. Następnie gwałtownym ruchem odchylił jego głowę do tyłu i przeciągnął mu nożem po gardle. Ignorując dobiegające zewsząd krzyki, przytrzymał swoją kopiącą ziemię ofiarę do chwili, aż znieruchomiała. — Jest już tutaj... Odgłos silników zbliżającego się do lądowiska krążownika słychać było w całej dolinie. Czterej Tangowie powstali, opuś- cili lożę i ruszyli mu naprzeciw. — Miało być czterdzieści minut — powiedział spokojnie Tsu Ma, zerkając na wielką tarczę czasomierza zawieszoną na boku platformy. — A zrobiło się z tego ponad półtorej go- dziny. Gdzie do diabła podziewał się ten tłusty łajdak? — Tsu Ma... — wyszeptał kątem ust Li Yuan. — Uwa- żaj na to, co mówisz... kamery są wszędzie. — Powinieneś zakazać im wstępu, Yuanie — odparł Tsu Ma. — A jeśli już przy tym jesteśmy, powinieneś także zaka- zać występu mistrzowi Wanga. Jest o wiele za dobry dla naszych biedaków. Widziałeś, jak sprał mojego człowieka. Nigdy nie widziałem jeszcze czegoś podobnego! Li Yuan uśmiechnął się. — To prawda. Gra jak natchniony. — Miejmy nadzieję, że jego pan dobrze go wynagrodzi. Aczkolwiek nasz kuzyn nie słynie ze zbytniej hojności. — Nie może nic na to poradzić. Jego Miasto jest biedne. Tsu Ma zbliżył się do niego. — Być może. Ale kogo należy za to winić? Jego ojciec, Wang Hsien, doprowadził to Miasto do potęgi. Uczynił je silniejszym, niż kiedykolwiek było. Ale ten utracjusz... — Pry- chnął z odrazą. Li Yuan, zachowując uśmiech na twarzy, odpowiedział mu szeptem: — Świat nas obserwuje, kuzynie. Dla dobra naszych pod- danych udawajmy przynajmniej, że go lubimy. — Dla nich najlepiej by było, gdyby ta gruba ohyda zdechła. Li Yuan spojrzał mu w twarz. — Mówisz serio, Ma? Tsu Ma odwrócił wzrok. — Wszyscy tak myślimy. Nawet Hou Tung-po, gdyby go przycisnąć. Pomyśl, Yuanie. Cóż takiego dał nam ten człowiek, oprócz kłopotów i waśni? To była prawda. Mimo to słowa Tsu Ma zaszokowały Li Yuana, zwłaszcza że wypowiedział je całkowicie otwarcie, w publicznym miejscu. Oczywiście wszystkie obrazy przeka- zywane przez kamery były starannie przeglądane, a ich emisja opóźniona o minutę. W pokoju kontrolnym, znajdującym się w samym sercu pałacu, przez cały czas pracował zespół eks- pertów ustalających, co może być pokazane ludom Chung Kuo, a co należy wstrzymać. Mieli ścisłe rozkazy, by nie transmito- wać ani jednego słowa z tych, które padły między T'angami. Li Yuan wiedział jednak, jak bardzo wymowne mogą być same gesty, a możliwość, że słowa Tsu Ma dotrą do Wang Sau-leyana, także nie była tak bardzo nieprawdopodobna. Na ich widok głowy Rodzin, ich synowie, córki, żony i dworzanie wstali i z pochylonymi głowami czekali, aż czterej Tangowie przejdą między nimi. Kiedy wyszli na rozległy trawnik przed hangarem, statek Wanga zaczął właśnie opuszczać się na ziemię. Straż honoro- wa, pod wodzą wyszczekującego rozkazy kapitana, ustawiła się na brzegu lądowiska. Li Yuan chciał podejść bliżej, ale Tsu Ma chwycił go za rękaw. — Nie, Yuanie! — zawołał, przekrzykując ryk silników. — Ten skurwiel kazał nam czekać. Niech teraz o n przyjdzie do nas. Li Yuan odwrócił się i popatrzył pytająco na pozostałych T'angów, ale oni, podobnie jak Tsu Ma, wyglądali na całkowi- cie przekonanych, że powinni czekać w tym miejscu na kuzyna. Wzruszył w duchu ramionami. Zachowujemy się jak dzieci. Ale być może Tsu Ma ma rację. Może to Wang sprawił, że jesteśmy tacy. Z pewnością nie płakałbym, gdybym usłyszał o jego śmierci. Patrzył, jak statek T'anga Afryki osiada pośród innych cesarskich jednostek, a jego podpory uginają się nieco, niczym nogi gigantycznego pająka, przejmując na siebie ciężar. Przez krótką chwilę silniki wyły jeszcze pełną mocą, po czym ich głos umilkł. Cisza, która nagle zapanowała, była tak głęboka, że słyszeli łopotanie flag powiewających na wietrze. — Miejmy nadzieję... — powiedział cicho Tsu Ma — że zdołają wypchnąć go przez drzwi. W innym wypadku możemy tu czekać jeszcze bardzo długo. Rozległ się metaliczny dźwięk otwieranych automatycznie zamków, a potem długi syk, gdy pokrywa luku zaczęła pod- nosić się do góry. — Uśmiechnij się, kuzynie — wyszeptał Li Yuan do Tsu Ma, który stał na lewo od niego. — Pamiętaj... świat nas obserwuje. — I co ten świat zobaczy? Jaką reklamą dla Siedmiu jest nasz opasły kuzyn Wang? Li Yuan zerknął na Tanga Azji Zachodniej, jeszcze raz zaskoczony goryczą przebijającą przez jego słowa. — O co chodzi, kuzynie? — zapytał cicho. — To jest zupełnie do ciebie niepodobne. Zamiast odpowiedzi Tsu Ma wysunął podbródek do przo- du, wskazując unoszącą się pokrywę luku. — To on, Yuanie. Przez niego jesteśmy pośmiewiskiem. Pomyśleć tylko, że ktoś taki może być Tangiem. Li Yuan spojrzał na lądowisko. Luk był już całkowicie otwarty, nadając statkowi wygląd owada z jednym rozwinię- tym skrzydłem. Wytężył wzrok, usiłując przeniknąć ciemności, ale trudno było powiedzieć, co właściwie dzieje się w środku. — Ten łajdak ciągle każe nam na siebie czekać — warknął gniewnie Tsu Ma. — Możesz być tego pewny. Maksymalnie wykorzysta sytuację... Ledwie zdążył wypowiedzieć te słowa, kiedy usłyszeli niski, głuchy odgłos i coś przeleciało nad ich głowami. — Co to?... Eksplozja była ogłuszająca. Ziemia zatrzęsła się pod ich nogami. Li Yuan odwrócił się przerażony. Po drugiej stronie Ogrodów, w miejscu, gdzie stał wielki, cesarski namiot, wzno- siła się chmura czarnego dymu. Nastała chwila pełnej grozy ciszy, a potem, już w pobliżu, wybuchła strzelanina. — Ko Mingl — krzyknął Tsu Ma, rzucając Li Yuana na ziemię. — Pieprzone Ko Mingl A potem ziemia blisko nich eksplodowała. Chen ze związanymi rękami siedział w prowizorycznej celi, pilnowany przez dwóch strażników stojących przy drzwiach. Rozebrali go do bielizny i ostrzegli, by nie robił nic nie- przemyślanego, po czym zostawili na godzinę, w czasie której czekali na instrukcje. Wyczuwał, że strażnicy są zakłopotani, ale milczał i nie patrzył na nich, nie chcąc bardziej utrudniać im i tak trudnego zadania. To nie ich wina, że system jest zgniły i zły. Kiedy wrócił kapitan Jacobson, wstał i zapytał: — No i jak? Jacobson spuścił wzrok, nie mogąc wytrzymać spojrzenia Chena. — Mamy pana zabrać do Bremy. Generał Rheinhardt chce pana osobiście przesłuchać. — Rheinhardt... Aha... — Chen pokiwał głową. — Czy... czy na zewnątrz wszystko jest w porządku? Jacobson zerknął na niego, po czym znowu spojrzał w dół. — Jest spokój. Usunęliśmy ciało, ale na wszelki wypadek podwoiłem straże. Chen skinął głową. Sam postąpiłby dokładnie tak samo. — Przykro mi, kapitanie. Napiszę w swoim raporcie, że nie miał pan nic wspólnego z tym, co zrobiłem. Jacobson uniósł głowę. — Dziękuję, panie majorze. — A następnie dodał niepora- dnie: — Rozumiemy, dlaczego pan to zrobił, panie majorze. Wielu z naszych ludzi ma dzieci. Oni... — Przełknął ślinę i ciągnął dalej: — Chcę powiedzieć, że jeśli potrzebowałby pan świadectwa swoich współpracowników lub jakiejkolwiek opi- nii, przemówię na pańską korzyść. I są jeszcze ze dwa tuziny innych, którzy postąpią tak samo. Chen spuścił głowę, głęboko wzruszony tą niespodziewaną ofertą. Przez cały czas, gdy stał na czele tej Chorągwi Służby Bezpieczeństwa, ani razu nie czuł bliskiego związku ze swoimi ludźmi. Dopiero teraz, gdy właśnie miał być pozbawiony dowództwa, poczuł nagle... że coś ich łączy. Powstały między nimi więzy przelanej wspólnie krwi i cierpienia, które czuli. Trzeba było jednak śmierci trojga dzieci i tych dwóch zbrod- niarzy, aby tak się stało. Śmierć — Si — znaczyła najwyraź- niej wszystko. Spojrzał na Jacobsona i uśmiechnął się. — To bardzo miłe z twojej strony, Danie Jacobson, ale ja sam muszę toczyć własne boje. To, co zrobiłem, zrobiłem z własnego wyboru. A za takie decyzje trzeba płacić, prawda? Niezależnie jednak od tego, co się ze mną stanie, jestem zadowolony, że mogłem służyć z tobą. Jesteś znakomitym oficerem. Jacobson uśmiechnął się, zasalutował i cofnął się o kilka kroków. — Uwolnijcie majora i oddajcie mu jego mundur. A potem go wyprowadźcie. Za dwie godziny musimy być w Bremie. Li Yuan odtoczył się na bok, a potem usiadł i rozejrzał się wokół. Tsu Ma leżał niedaleko. Jęczał głośno, ale najwyraźniej był przytomny i szeroko otwartymi oczami wpatrywał się w niebo. W pobliżu leżał martwy Hou Tung-po, z którego szyi, barków i ramion sterczały pokrwawione kawałki metalu. Obok niego Li Yuan zauważył Wei Chan Yina, złowieszczo nieruchomego i cichego. — Aiya... — wyszeptał i wciągnął z drżeniem powietrze w płuca. Strzelanina się skończyła, ale gdzieś zza jego pleców dochodziły krzyki, a z drugiej strony lądowiska słychać było trzask płomieni, które ogarnęły grupę stojących tam statków. Gęsty całun czarnego dymu, który spowił je na chwilę, unosił się teraz w górę, wprost ku błękitnemu niebu. Tuż przed nim, w odległości nie większej niż dwadzieścia ch 'i od miejsca, gdzie siedział, ziała szeroka, ale płytka jama wyrwana w trawniku przez skaczącą minę z, ,żabiego" moździerza. Gdyby wykonała jeszcze jeden skok, eksplodowałaby pośród nich. Ziemia i najrozmaitsze szczątki pokrywały wszystko dookoła. — Chieh Hsial — krzyczał ktoś w oddali. — Chieh Hsial Szybko sprawdził, czy nie jest ranny. Jego jedwabie były z boku poszarpane, ale to najwyraźniej było wszystko. Przy- łożył ręce do szyi, a potem pomacał czaszkę, obawiając się, że pierwotne odrętwienie mogło sprawić, że nie zauważył jakieś rany. Na policzku poczuł wilgoć, ale kiedy przesunął po nim palcami, okazało się, że to tylko ziemia. Otrząsnął się, po czym znowu spojrzał na swego leżącego kuzyna. Tsu Ma, co tym razem natychmiast zauważył, bardzo cierpiał. Jego twarz była wykrzywiona z bólu, a jego stopa... Li Yuan wstrzymał oddech. Jego stopy nie było! — Tsu Ma. — Pochylił się i delikatnie głaszcząc rannego po policzkach, próbował mu dodać otuchy. —Tsu Ma, jestem przy tobie. — Uświadomił sobie, że z rany wciąż tryska krew, więc ściągnął tunikę i owiązał ją ciasno wokół kikuta, starając si? zatamować krwotok. — Zaraz sprowadzę pomoc — powiedział, kucając obok kuzyna. — Trzymaj się. To nie potrwa długo. Odwrócił się i spojrzał w stronę pałacu. Grupa ludzi biegła do niego przez trawnik. Zamachał rękami, przynaglając ich. — Szybko! — krzyknął. — Spieszcie się! On może się wykrwawić na śmierć! Wiedząc już, że pomoc nadchodzi, zaczął przeszukiwać wzrokiem trawę w najbliższym otoczeniu. Tam... zauważył to. Leżała nie dalej niż dziesięć ch'i od niego i wyglądała jak porzucony but. Podszedł tam i ostrożnie, nie dotykając po- szarpanych mięśni i ścięgien, podniósł oderwaną stopę i przy- niósł ją z powrotem. Przykucnął ponownie przy Tsu Ma i spojrzał na jego wy- krzywioną z bólu twarz. — Wszystko będzie dobrze, Ma. Uratują ją. Oni są bardzo dobrzy. Ale Tsu Ma ledwie go rozpoznał. Jęknął, po czym zamknął oczy, z których popłynęły łzy. Li Yuan zadrżał. Ludzie! Gdzie są ci ludzie? Odwrócił się, gotów znowu krzyknąć, ale oni byli już przy nim. — To jego stopa — powiedział, pokazując im to, co trzy- mał w ręce. — Stracił stopę. Pierwszy z nich pochylił się nad szeroką piersią Tsu Ma, słuchał przez chwilę, a potem z poszarzałą twarzą zwrócił się do swych kolegów i coś wymruczał. — O co chodzi? ¦—zapytał Li Yuan, który zauważył tę wymianę spojrzeń. — Co mu jest? — Chieh Hsia — powiedział jeden z nich, zwracając się do niego. — Musisz poddać się badaniu. My zajmiemy się T'angiem. Jest teraz w dobrych rękach. — Co mu jest? — powtórzył pytanie, tym razem z więk- szym naciskiem. Lekarz wziął głęboki oddech, po czym odpowiedział: — Chodzi o jego klatkę piersiową, Chieh Hsia. Ma uszko- dzoną klatkę piersiową. Li Yuan zmarszczył gniewnie czoło. — Nie. To jego stopa. Popatrzcie! — Uniósł rękę i pokazał im. — Chieh Hsia — usłyszał głos dochodzący z tyłu. — Mu- sisz zrobić to, co mówi lekarz. Musisz dać się zbadać. Odwrócił się i zobaczył Nan Ho. — Mistrzu Nan — powiedział z ulgą, szczęśliwy, że kan- clerzowi nic się nie stało. A potem nagle przypomniał sobie, od czego rozpoczął się atak. — Kuei Jen...— krzyknął, wypuszczając z ręki ode- rwaną stopę. — Gdzie, na litość boską, jest Kuei Jen? Tolonen nadleciał od północy i kazał młodemu pilotowi przelecieć powoli oraz nisko nad pałacem. Nawet na pierwszy rzut oka można było stwierdzić, że zniszczenia na Południo- wym Trawniku były ogromne. Pożary zostały już ugaszone, ale wraki przynajmniej dwudziestu statków ciągle jeszcze dy- miły po drugiej stronie lądowiska. Poza tym widać było potęż- ny krater po wybuchu, a z liczby przykrytych prześcieradłami ciał, leżących na trawie przy wypalonym namiocie, można było wnosić, że straty były przerażająco wysokie. Syknął przez zęby, wiedząc już, że spełniły się jego najgorsze obawy. Tylko elitarny oddział Służby Bezpieczeństwa mógł spowodować tak wiele zniszczeń w tak krótkim czasie. — Usiądź przy Bramie Wschodniej — powiedział, pokazu- jąc młodemu porucznikowi miejsce lądowania. — I połącz mnie z Rheinhardtem, gdy tylko będziesz mógł go złapać. Chcę natychmiast znać wszystkie jego informacje na ten temat. Poklepał chłopca po ramieniu, po czym odszedł do tyłu i stanął przy wyjściu, czekając, aż statek osiądzie na ziemi. Byli pół godziny drogi od Tongjiang, kiedy nadeszły pierwsze wiadomości. Natychmiast zawrócił i pognał z powrotem. Pół godziny... to niezbyt długo, ale może także ciągnąć się jak całe życie, zwłaszcza kiedy wszystkie kanały łączności są przez większość czasu zagłuszone, a jedyne doniesienia, które dotarły do nich z Tongjiang, pełne sprzecznych i mętnych informacji. Kiedy pokrywa luku zaczęła się podnosić, schylił się, wy- szedł pod nią i ruszył biegiem w stronę Bramy Wschodniej. Przed bramą stali wartownicy. Podnieśli karabiny, chcąc go zatrzymać, ale kiedy go rozpoznali, cofnęli się i pochylili głowy. Przebiegł obok nich. Dotarł do wyłożonej marmurem ścieżki, która wytyczała granice Południowego Trawnika, za- trzymał się i spojrzał na drugą stronę pola. Zauważył natychmiast Li Yuana i na ten widok poczuł, że przepływa przez niego fala ogromnej ulgi. Młody Tang sie- dział obok ruchomej jednostki medycznej. Na jego kolanach, przytulony do ojca, siedział Kuei Jen. — Dzięki bogom — odetchnął Tolonen. Naprzeciw Li Yuana, na składanym, polowym krześle sie- dział Tsu Ma, trzymając w górze rękę, którą opatrywał jeden z medyków. Na jego łokciu widać było plamy krwi, a przez dziurę w kurtce połyskiwała bielą kość. Oprócz tego jego prawa noga znajdowała się w specjalnych szynach, jakby uległa złamaniu. Mówił coś do Li Yuana, śmiejąc się mimo wyraźnego bólu, jaki spowodowały odniesione rany. Próbował żartami złagodzić szok wywołany wydarzeniami. Ale Tolonen, który go dobrze znał, wiedział, że nadejdzie jeszcze czas gnie- wu, czas zapłaty. Zbiegł szybko po schodach i przemierzył trawnik. W od- ległości dziesięciu ch'i od swego Tanga zatrzymał się, padł na kolana i pochylił głowę. — Chieh Hsia — powiedział, ciężko oddychając, głosem drżącym ze wzruszenia. — Jestem niezmiernie szczęśliwy, wi- dząc cię zdrowym i bezpiecznym. A młody książę...? — Czuje się dobrze — odpowiedział Li Yuan, przyciskając Kuei Jena jeszcze mocniej do piersi. — Kiedy poszliśmy po- witać naszego kuzyna Wanga, poczuł się znudzony i uciekł. Ale tym razem jestem bardzo szczęśliwy, że był nieposłuszny. Gdyby został... Tolonen odwrócił się i spojrzał na wielki krater widoczny w miejscu, gdzie przedtem była cesarska loża. Następnie zaczął się rozglądać, szukając jeszcze kogoś. Po chwili ponownie spojrzał na Li Yuana. — A Wei Chan Yin? Li Yuan spuścił wzrok, a na jego twarzy pojawiła się chmura smutku. — Mój drogi kuzyn nie żyje. Nie żyje także Hou Tung-po. Zginęli jednocześnie w wyniku drugiej eksplozji. Tolonen wpatrywał się w niego przez jakiś czas z przera- żeniem. Jego głos obniżył się do szeptu: — A co z Rodzinami Mniejszymi? Zamiast Li Yuana odpowiedział mu Tsu Ma: — Zginęło dziewięć głów Rodzin Mniejszych i ponad czter- dziestu książąt. A tylko bogowie mogą wiedzieć, ilu jeszcze jest poważnie rannych! Tolonen jęknął. Nigdy w ich historii nie wydarzyło się coś równie katastrofalnego. Nigdy jeszcze tak wielu nie zginęło w tak krótkim czasie. — Ale kto to mógł zrobić, Chieh Hsial Głos Li Yuana był twardy i zimny: — Chociaż raz nie musimy zgadywać. Łajdacy, którzy to zrobili, pochodzą z jednego z elitarnych oddziałów Wang Sau-leyana; z jego Lan Tian, dywizji „Błękitne Niebo". — „Błękitne Niebo"... — Tolonen pokiwał głową. To wszystko wyjaśniało. To znaczy wszystko z wyjątkiem mo- tywu. — Tak — dodał Tsu Ma i zaśmiał się lekko, ale zaraz przestał, krzywiąc się z bólu. — No cóż... dzisiaj rzeczywiście spadli na nas jak grom z błękitnego nieba, prawda? Byli niczym chmura diabłów. Gdyby straż honorowa nie walczyła z takim poświęceniem, wszyscy byśmy zginęli. Tolonen popatrzył na niego, a potem przeniósł wzrok na Li Yuana. — Ale jeśli o tym wiemy...? — Przerwał i zmarszczył czoło w głębokiej zadumie. — Czy coś mi umyka, Chieh Hsial Jeśli to był ten bękart Wang, to droga, która stoi przed nami, jest jasna, prawda? To musi być wojna. — Podniósł głos, nalega- jąc: — Tym razem musi tak być. Li Yuan zmierzył go zimnym, rozumnym spojrzeniem, które przypomniało Tolonenowi ojca T'anga, Li Shai Tunga. Tak właśnie ten stary władca patrzył na niego, kiedy nalegał na przeprowadzenie różnych nieprzemyślanych akcji. I tak właś- nie stary władca siedział w obliczu niebezpieczeństwa, niepe- ruszony niczym kamień. Czując się złajany jak sztubak, marszałek pochylił głowę. — Proszę o wybaczenie, Chieh Hsia. Będę oczekiwał twoich rozkazów. — I otrzymasz je. Ale najpierw Tsu Ma i ja musimy porozmawiać. Najpierw musimy się zastanowić, jak działać. ROZDZIAŁ 20 Pod Niebiańskim Drzewem Li Yuan cofnął się o kilka kroków, przyglądając się przez chwilę statkowi szpitalnemu, który startował z porytego lejami pola, a następnie zwrócił się w stronę Nan Ho i Tolonena. Teren wokół pałacu roił się od żołnierzy. Przewieziono całe bataliony, które okopywały się teraz wokół ogrodów i traw- ników, wzmacniając swoimi bateriami obronę pałacu. Jeśli zdarzy się następny atak, będą przygotowani. — Wiadomości są bardzo złe — zaczął bez wstępów Nan Ho. — Wei Hsi Wang nie żyje, postrzelony w plecy przez jednego z członków własnej straży osobistej. Zginęła też cała rodzina Hiu Tung-po. Jedna bomba zabiła ich wszystkich. Li Yuan przełknął ślinę. — A więc zostało nas tylko trzech. Tsu Ma, Wei Tseng-li i ja. — Uniósł głowę i śledził przez chwilę wzrokiem statek, który przechylił się w Skręcie i przeleciał nad nimi. Na po- kładzie był Tsu Ma, którego odwożono do specjalistycznego szpitala w Pei Ch'ing, gdzie, jak miano nadzieję, lekarze mogą ocalić mu nogę. — A moje Miasto? — zapytał, patrząc na Tolonena. — Rheinhardt nad wszystkim panuje, Chieh Hsia. Stan wyjątkowy jest w mocy i wszędzie jest spokój, przynajmniej jak dotąd. — Tak jest, Chieh Hsia — dodał Nan Ho, zerkając przy tym na Tolonena — ale jak długo to jeszcze potrwa? Pomyśl, panie, jak to wygląda. Transmisja z turnieju została raptownie .przerwana i nie podano ludziom żadnych wyjaśnień. Będą obawiali się najgorszego. Są zszokowani i przerażeni. Zaczną się zastanawiać, co ich czeka. Musimy wybrać odpowiedni moment i podjąć akcję, zanim ich strach zmieni się w gniew, a gniew doprowadzi ich do rewolty. — A ty, Knut? Czy podzielasz zdanie kanclerza? — Tak jest, Chieh Hsia. — Pociągnął nosem. — Jednakże musimy być bardzo ostrożni i zastanowić się nad sposobem działania. — Ostrożni? — Li Yuan był prawie zadziwiony. — Czy to mówi ten sam marszałek Tolonen, którego znałem przez całe moje życie? Czy ty naprawdę doradzasz rozwagę, Knut? Co cię do tego skłoniło? Tolonen parsknął śmiechem. — Wiem, jak to musi wyglądać, Chieh Hsia, ale proszę, byś mnie wysłuchał. W ciągu ostatnich godzin dość długo myślałem o tej sprawie. — A więc mów, ale najpierw wróćmy do środka, dobrze? Jest coś, czym muszę się zająć. Cała trójka zawróciła i ruszyła w stronę pałacu. Tolonen szedł po lewicy Li Yuana, a Nan Ho po jego prawicy. — Z taktycznego punktu widzenia obraz sytuacji jest moc- no niejasny, Chieh Hsia — kontynuował Tolonen. — Choroba i jej skutki bardzo ją skomplikowały, stała się niestabilna. Nasza Służba Bezpieczeństwa musi się przeciwstawiać ogrom- nemu naciskowi. Prawdę mówiąc, Miasto twojego kuzyna Wu Shiha upadło pod znacznie mniejszym naciskiem. Nasze siły napięte są do granic możliwości. Jeszcze trochę i wszystko może rozsypać się na kawałki. Li Yuan pokiwał głową. — A pozostał nam jeszcze Li Min... — Popatrzył na Nan Ho. — Czy słyszeliśmy coś od naszego „lojalnego podda- nego"? — Nic, Chieh Hsia. Wygląda na to, że czeka na stosowną chwilę. — Jak modliszka, prawda? — Westchnął głęboko. — Po- winienem zająć się nim wtedy, gdy miałem okazję. Niezależnie od Nantes. Powinienem go wtedy zmiażdżyć jak owada. Tolonen, który, jak Li Yuan doskonale wiedział, miał swoją dawno ustaloną opinię na ten temat, nie powiedział nic, tylko pochylił nieznacznie głowę. — Nie możemy toczyć wojny na trzech frontach, Chieh Hsia — odezwał się po chwili — co oznacza, że musimy z ogromną rozwagą wybrać właściwą drogę działania. Gdybyś- my mogli wywołać rebelię w jego Mieście... Li Yuan popatrzył na Tolonena i zauważył, że na jego twarzy pojawił się wyraz ponurej zawziętości. — Ile czasu by nam to zajęło? — Trudno powiedzieć... Nienawidzą tego łajdaka, to pew- ne, ale także bardzo się go boją. Z ogromną bezwzględnością tłumi wszelkie zarzewia buntu w swoim Mieście. Mówiono mi, że tylko w ciągu ostatnich dwóch miesięcy skazał na śmierć ponad pięćdziesiąt tysięcy ludzi. — Też o tym słyszałem. Mimo to może warto byłoby spróbować. Nan Ho odchrząknął. — Proszę o wybaczenie, Chieh Hsia, ale z najwyższym przekonaniem odradzałbym takie posunięcie. Rewoltę łatwo wywołać, ale trudno stłumić. Jeśli rozszerzyłaby się na nasze Miasto... nasze obecne problemy byłyby niczym w porów- naniu z tym, czemu musielibyśmy stawić czoło. Poza tym pozostaje jeszcze pytanie, czy chcemy zachować kontrolę nad Miastem Afryka, czy też jesteśmy gotowi zostawić je swojemu losowi, jak to zrobiliśmy z Ameryką Północną. Gdy raz zostanie stracone, trudno będzie je odzyskać. To może po- trwać... no cóż, nawet wiele dziesiątków lat. Otrzeźwiony słowami Nan Ho, Li Yuan pokiwał głową. Weszli na mały trawniczek znajdujący się przed schodami pałacu. Li Yuan zatrzymał się i spojrzał na swojego kanclerza. — Co w takim razie'radzisz, mistrzu Nan? — Wojnę, Chieh Hsia. Totalną wojnę przeciwko twojemu kuzynowi, Wangowi. T'ang roześmiał się, zaskoczony. — To dziwny dzień, prawda? Najpierw Knut doradza mi ostrożność, a teraz ty, mój wielce ostrożny kanclerz, mówisz mi, bym ruszył na wojnę. — Mam powody, Chieh Hsia. Jak powiedział Knut, nie możemy toczyć wojny na trzech frontach. Z drugiej jednak strony, być może nie będzie to konieczne. Jeśli rozpowszechnimy szeroko wieści o tym, co zrobił dzisiaj twój kuzyn, większość ludzi ogarnie oburzenie i wściekłość namyśl o tak tchórzliwym akcie. Instynktownie będą chcieli, by uderzyć na sprawcę, zwłaszcza gdy jest nim ktoś tak fizycznie odrażający, jak Wang Sau-leyan. — Być może. Ale czy możemy mieć pewność, że masy wciąż darzą nas zaufaniem? Czy nie potraktują tego nieszczęścia jak okazji do obalenia władzy Siedmiu? Czytam twoje raporty, mistrzu Nan, i muszę przyznać, że nie są one zbyt zachęcające. Poparcie, którym cieszyliśmy się na Dole, bardzo zmalało i podjęcie teraz takiego ryzyka... — Jakkolwiek byśmy postąpili, zawsze będzie to ryzykow- ne. Naszym zadaniem jest zminimalizowanie tego ryzyka. Ale wysłuchaj mnie do końca, Chieh Hsia. Uważam, że nie wy- starczy tylko pozyskać sobie życzliwość i przychylność ludzi. Takie uczucia są niestałe i szybko przemijają. Musimy do- prowadzić do tego, by twoi poddani, panie, aktywnie włączyli się do tego przedsięwzięcia. — Włączyli się? — Tolonen zasępił się. — Nie rozumiem. — Mam na myśli armię, Chieh Hsia. Musimy utworzyć armię z ludu. — To niemożliwe! — odparł Tolonen, obrażony, jak się zdawało, taką sugestią. — Nie można zamienić tego motłochu w armię! — Wybacz mi, Knut, ale nie zrozumiałeś mojej idei. Na- szym celem nie byłoby stworzenie z nich w ciągu jednej nocy sprawnej siły bojowej, ale skanalizowanie całej agresji, która drzemie w sercach mieszkańców najniższych poziomów nasze- go Miasta. Skierowanie jej na zewnątrz, tak, by nie ude- rzyła w nas. — Mimo to... — mruknął w odpowiedzi Tolonen. — Nie, Knut — przerwał mu Li Yuan. — Podoba mi się ten pomysł. Ale wiążą się z nim problemy, prawda, mistrzu Nan? Gdy raz taka siła powstanie, kto nad nią zapanuje? I gdy, albo powiedzmy raczej jeśli, groźba ze strony Wang Sau-leyana zostanie zażegnana, w którą stronę skierujemy tę agresję? — Przeciwko Li Minowi... Li Yuan uśmiechnął się. — Aha... Odwrócił się i zaczął wchodzić po szerokich, marmurowych schodach. Tolonen i Nan Ho pospieszyli za nim. — A więc, Chieh Hsial — zapytał zdyszany Nan Ho, kiedy weszli na górę. Li Yuan odwrócił się i patrząc ponad ramieniem swojego kanclerza, jeszcze raz przebiegł wzrokiem po zniszczeniach, których dokonano na Południowym Trawniku. — To wielki krok, mistrzu Nan. Nieodwracalny, jak mi się wydaje. Nie chciałbym robić czegoś takiego w pośpiechu i bez namysłu. — Mamy mało czasu, Chieh Hsia. — Wiem — odpowiedział z powagą. — Mimo to muszę być pewny. Kiedy w końcu przejdę do działania, nie mogę mieć żadnych wątpliwości. Muszę wiedzieć, j ak mam działać i dlaczego. Dotknął dłonią podbródka, a następnie niespodziewanie się roześmiał. , — Prawie mu się udało! Zdajecie sobie z tego sprawę? Ten sukinsyn omal nie wygrał! Popatrzył prosto w oczy swojego kanclerza. — Mistrzu Nan... skontaktuj się z Benem Shepherdem. Powiedz mu... powiedz mu, że muszę z nim porozmawiać. Nan Ho ukłonił się. — Rozmawiałem z nim wcześniej, Chieh Hsia. Jest już w drodze do nas. Li Yuan uśmiechnął się. — A co z wojną, mistrzu Nan? Czy wiesz także, jak ona się skończy? — Jak się skończy wojna, Chieh Hsial Nie wiem. Wiem tylko, że musi wybuchnąć. Wang Sau-leyan wyciągnął swoją mięsistą rękę i wspierając się na trzech służkach, które z wysiłkiem dźwigały jego ciało, wygramolił się z wielkiej, zanurzonej w podłodze wanny. W pobliżu czekała czwarta służka z wielkim stosem złocistych ręczników w rękach. W chwili gdy z pomocą dziewcząt wchodził po marmuro- wych schodach, rozległo się gwałtowne stukanie do drzwi. — Zobacz, kto to jest — rozkazał jednej ze służek, ponag- lając ją ruchem ręki. — Ale nie wpuszczaj nikogo. Niech poczekają, aż będę gotowy. Usiadł ciężko na sofie, rozstawił nogi i łapał przez chwilę oddech, zmęczony wysiłkiem. Następnie spojrzał w dół. Jego rozgrzane przez gorącą wodę ciało było prawie różowe — góra różowych fałd. Roześmiał się i podniósł ręce, które jedna z dziewcząt zaczęła natychmiast wycierać. — Podoba ci się to, co widzisz? — zapytał ją, wiedząc, że jak zawsze okłamie go. Kto bowiem powiedziałby prawdę Tangowi? Kto ośmieliłby się powiedzieć: „Jesteś tłusty i od- rażający". W każdym razie żadna z tych słodkich istotek. — Mój pan jaśnieje jak noworodek — odpowiedziała, uśmiechając się do niego tak, jakby go kochała. Dobra odpowiedź, pomyślał, ponieważ czuję się dziś jak nowo narodzony. Uśmiechnął się i poklepał ją, a następnie spojrzał w stronę drzwi, przy których służka prowadziła cichą, ale pełną napię- cia rozmowę. — Kto to jest?! — krzyknął do niej. I czego chcą, mógłby dodać, ale wiedział, czego chcą. Od trzech godzin niczego więcej nie pragnęli, jak porozmawiać z nim. — To kanclerz Hung, Chieh Hsia. Mówi, że chciałby z tobą porozmawiać. Wang uśmiechnął się i zamknął oczy, rozkoszując się deli- katnymi dotknięciami rąk swoich służek. — Powiedz mu, że przyjdę. Za godzinę. Zaśmiał się cicho, myśląc o tym, jak wścieknie się Hung Mien-lo, gdy usłyszy taką odpowiedź. Może nawet zacznie mnie w duchu przeklinać albo spróbuje zabić... znowu. Przejrzyści... tak łatwo ich wszystkich przejrzeć. — Aha, i powiedz mu, że ma przyjść do Sali Wielkiej — dodał, odchylając lekko głowę do tyłu. — Przekaż mu, żeby ubrał się w uroczyste szaty. * * * — Niech pan usiądzie, majorze Kao. Musimy porozma- wiać. Chen ukłonił się i usiadł naprzeciw generała Rheinhardta. Generał przez jakiś czas czytał raport, a potem zmierzył Chena surowym spojrzeniem. Był chłodny i oficjalny; Chen przeczuwał, że może się tak zachowywać, ale nigdy go takim nie widział. Patrzył przez chwilę w milczeniu na swojego podwładnego, po czym odchrząknął i zaatakował: 1 — Powiedzmy sobie prosto z mostu, że ostatnią rzeczą, jakiej właśnie w tej chwili potrzebuję, to jeden z moich wyż- szych oficerów, który dostaje bzika na dolnych poziomach. Oprócz wpływu, jaki to może mieć na reputację naszej służby, jest jeszcze kwestia zachowania dyscypliny w naszych szere- gach. To sprawa przykładu. Jeśli ludzie widzą, że ich dowódcy zachowują się nieodpowiedzialnie, zaczynają pytać sami siebie, dlaczego oni mają zachowywać się odpowiedzialnie. A kiedy zaczyna się dziać coś takiego... Rheinhardt pokręcił wolno głową, po czym wyprostował się, patrząc na Chena w taki sposób, w jaki patrzy się na nieposłuszne dziecko, z mieszaniną żalu i surowości w oczach. — Nigdy pan nie był ideałem oficera, Kao Chen. Wyniki pańskiej służby są dobre, do pewnego stopnia, ale sposób, w jaki spełniał pan obowiązki towarzyskie, pozostawia wiele do życzenia. Nie wystarczy, by oficer wykonywał tylko swoją pracę. On ma jeszcze do wypełnienia rolę społeczną. Lepiej byłoby dla pana, gdyby był pan podobny do... Rheinhardt przerwał, szukając w myślach odpowiedniego nazwiska. — Może Hansa Eberta, panie generale? Rheinhardt najeżył się. — Nie ma potrzeby dodawać impertynencji do listy pańs- kich grzechów, majorze Kao! — Wyraźnie zesztywniał na swoim krześle. — A teraz przejdźmy do sprawy. Śmierć tego Wu... Chang Te Li. — Pluję na jego przodków! Generał spojrzał ze zdziwieniem na Chena. — Co? — To był prawdziwy łajdak, panie generale. Zły człowiek, który terroryzował i przerażał wszystkich wokół siebie. Ab- solutnie nie żałuję, że go zabiłem. To, co zrobił tym dzieciom... Rheinhardt uniósł rękę. Chen natychmiast umilkł i pochylił głowę. — Wygląda na to, że mamy dwie możliwości — powiedział po chwili Rheinhardt. — Mogę pana albo zdegradować do stopnia kapitana, z czym będzie wiązała się utrata twarzy, albo zdecyduje się pan na opuszczenie służby. W odpowiedzi Chen sięgnął do kieszeni swej tuniki, wyjął złożoną kartkę i podał ją generałowi. Rheinhardt przeczytał ją i pokiwał głową z zadowoleniem. Miał ją właśnie odłożyć do teczki, kiedy jakiś szczegół przykuł jego uwagę. — Ale tu jest przedwczorajsza data, majorze Kao. Chen spojrzał mu prosto w twarz. — Już wtedy podjąłem tę decyzję, panie generale. Rheinhardt zmrużył oczy i przyglądał mu się przez chwilę. — A ta pańska decyzja? Czy wpłynęła ona na to, jak pan się tam na dolnych poziomach zachowywał? Chen zamyślił się, a potem wzruszył ramionami. — Mogło tak być, panie generale. Nie wiem. Ale od dłuż- szego już czasu źle się czułem w służbie. Jeśli chodzi o Wu, to był on mordercą dzieci, przyznał się do tego, i ja prze- prowadziłem tylko egzekucję. Wiem, że to nie była moja rola, ale mogę ponieść konsekwencje swego czynu. Rheinhardt pokiwał głową. — Nie jestem hipokrytą, Kao Chen, i nie powiem, że będzie mi pana brakowało. Nigdy nie wyróżniał się pan aktywnością na odprawach, a pańskie sprawozdania były... no cóż, powie- dzieć, że pisał pan je opieszale, to o wiele za mało. Mimo to życzę panu szczęścia. Czy ma pan już jakieś plany na przy- szłość? — Zamierzam zabrać moją rodzinę na plantacje, panie generale. — Plantacje? — Rheinhardt uniósł brwi. — Coś takiego... Jest pan pewny, że to dobry pomysł? Chen pokiwał głową. — Czy zdaje pan sobie sprawę z tego, co się dzieje? — Jadąc tu, słyszałem raporty. O ile rozumiem, plantacje są względnie nietknięte. — To prawda. Aczkolwiek nie mogę w pełni zrozumieć, dlaczego w sytuacji, gdy reszta Miasta pogrążyła się w cał- kowitym chaosie, na plantacjach miałby panować spokój. Może to zależy od rodzaju ludzi, których tam mają. Albo rodzaju życia, pomyślał Chen. Rheinhardt wziął głęboki wdech. — No cóż, Kao Chen. To chyba wszystko. Każę przygo- tować panu oficjalne zwolnienie ze służby. Zachowa pan swoją pensję, aczkolwiek na obniżonym poziomie, i będzie panu wolno zachować tytuł honorowego kapitana. Życzę panu... wszystkiego najlepszego. Generał wstał i wyciągnął rękę. Chen zerwał się na nogi, pochylił się nad biurkiem i uścisnął jego twardą dłoń. Jednakże jego uśmiech był tylko sztucznym grymasem warg. Tak na- prawdę nigdy się nie lubili. — Dziękuję, panie generale — powiedział, wypuszczając dłoń Rheinhardta. Cofnął się o dwa kroki, stanął na baczność i po raz ostatni złożył formalny ukłon swojemu byłemu już dowódcy. Następnie odwrócił się i wymaszerował z gabinetu. * * * — Mary! Mary! Musisz stamtąd wyjść! Drzwi otworzyły się gwałtownie i Emily stanęła naprzeciw swojego męża. Miała starannie uczesane włosy, ubrana była w strój do podróży, a w ręce trzymała małą torbę z rzeczami. — Co ty robisz? — zapytał, patrząc na nią ze zdziwieniem. — Wyjeżdżam, Michaelu. Opuszczam ten dom. Syknął z niedowierzaniem. — Ależ nie możesz. Chcę powiedzieć, że to nie miało żadnego znaczenia. Gloria i ja... jesteśmy przyjaciółmi, to wszystko. Jesteśmy przyjaciółmi od czasu, gdy mieliśmy po dwa, trzy lata. I nigdy nie łączyło nas nic więcej, przysięgam ci, Em. Nigdy nie pomyślałbym nawet... Przerwał, zauważywszy, że ona wcale go nie słucha. — O co chodzi? — zapytał miękko. — Dlaczego musisz wyjechać? Wzruszyła ramionami. — Po prostu muszę, to wszystko. — Ależ nie możesz — powtórzył. — Ja ci nie pozwolę. — Nie? Na jego twarzy pojawił się wyraz pełnej bólu irytacji; mina, którą żywo przypominał swojego ojca. — Posłuchaj... czy nie możemy porozmawiać o tym? Jeśli jesteś nieszczęśliwa... — Nieszczęśliwa? — Roześmiała się z goryczą. — Nic nie wiesz, Michaleu. Po prostu nic nie wiesz! — Ale ja myślałem... — Teraz na jego twarzy widać było zarówno ból, jak i oszołomienie. Spuścił głowę jak skarcone dziecko. — Myślałem, że mnie kochasz. Westchnęła. — Kocham. Bogowie są mi świadkami, że cię kocham Ale... Spojrzał jej znowu w oczy, szukając w nich zapewnienia, że nie wszystko jest skończone. — A więc dlaczego? — zapytał. — Jeśli mnie kochasz, to dlaczego musisz wyjechać? Dlaczego nie spróbujemy się po- rozumieć? To była tylko zwykła kłótnia. Wszyscy się kłócą od czasu do czasu. Nie jest to jednak powód do zerwania, naprawdę. Kocham cię, Em. I jeśli jest coś złego, coś, co chciałabyś zmienić... powiedz mi. A ja spróbuję. Wiesz prze- cież, że spróbuję. Patrzyła na niego przez chwilę, a wyraz jej twarzy złagod- niał. Mimo to nie zmieniła decyzji. — Tu nie chodzi o ciebie, Michaelu. Spróbuj to zrozumieć. Jesteś dobrym człowiekiem. Okazuje się, że lepszym, niż moż- na się było spodziewać, biorąc pod uwagę twoje pochodzenie. Ale... — Ponownie wzruszyła ramionami. — To chyba moja wina. To życie... Nie urodziłam się, by tak żyć. Zmarszczył czoło, ale ciągle nie rozumiał. Czy to jednak było takie dziwne? Nie znał jej. I być może nigdy nie pozna. Przynajmniej nie w ten sposób, w jaki chciała być znana. — Wciąż cię kocham, Michaelu, ale to już mi nie wy- starcza. — Dlaczego? Zadrżała. Czy nie było możliwości uniknięcia tego? Dlacze- go nie chciał po prostu odsunąć się na bok i pozwolić jej odejść? Pokręciła głową. — Nie chciałbyś tego wiedzieć. — Co? Jak możesz tak mówić? Jak, do cholery, możesz mówić coś takiego? To był pierwszy raz, gdy zaklął w jej obecności. Pierwszy raz, prawdę mówiąc, gdy stracił panowanie nad sobą z jej powodu. Uniósł rękę przepraszająco. — Posłuchaj... ja nie chciałem... — Tak — odpowiedziała miękko. — Ja także. Chcesz wie- dzieć dlaczego? Skinął głową, nie odrywając od niej wzroku, próbując zrozumieć, o co jej może chodzić. Wypuściła z ręki torbę i odetchnęła głęboko. — Trudno to powiedzieć. To... — Poczuła wzbierający w niej ból, poczuła, że mięśnie jej twarzy napięły się w wyrazie zaciętości, ale zabrnęła już zbyt daleko, by mogła się wycofać. — To zaczęło się wiele lat temu... Zauważyła, że otworzył szerzej oczy, i pokręciła energicznie głową. — Nie, Michaelu. Tu nie chodzi o innego mężczyznę. Nie, pomyślała. To nie jest coś tak prostego. — To uczucie... które mnie prześladuje. Wiara. To... to chyba kwestia tego, kim naprawdę jestem. Dobrze mi było z tobą, Michaelu. Nigdy w to nie wątp. Lepiej, niż mogłam sobie wymarzyć. Ale to mi nie wystarcza. Przez te wszystkie lata... — Przełknęła ślinę i cała jej frustracja skupiła się w geś- cie ręki, którą nagle uniosła, zaciskając pięść. — Zapierałam się siebie samej, zapierałam, aż w końcu nie mogłam już tego dłużej robić. Codziennie spoglądałam w lustro i pytałam się w duchu, kim ja, do diabła, jestem. A ostatniej nocy... Wstrzymała oddech, starając się nie poddać bólowi, który ją przenikał, i opanować szarpiący nią gniew. — Ostatniej nocy czara się przelała. Popatrzyłam na tę salę, a potem na siebie i powiedziałam sobie: „Co ty, do jasnej cholery, robisz? Kim jesteś?" No cóż... nadszedł czas, by się dowiedzieć. Czas podjąć to, co kiedyś zostawiłam. — Prze- rwała i spojrzała na niego, mając nadzieję, że zrozumie. — Muszę zjechać na dół, Michaelu. — Na dół! — Popatrzył na nią tak, jakby zwariowa- ła. — Ależ nie możesz. — Dlaczego? — zapytała spokojne, starając się zapanować nad sobą. — To stamtąd właśnie przyszłam... Zmrużył oczy. — Co ty wygadujesz? — Mówię... że mnie nie znasz, Michaelu Leverze. Mówię... Rozchylił wolno usta. — Kim ty jesteś? Patrzyła na niego przez długi czas w milczeniu, próbując przypomnieć sobie, jak to było, gdy go nie znała. Próbując — ponad wszystko inne — nie wyobrażać sobie, jak by było bez niego. — Emily... — powiedziała w końcu, zdziwiona, jak obco to słowo zabrzmiało w jej ustach. — Emily Ascher. — Em... — powiedział miękko, zaskoczony. A potem jego twarz wolno się zmieniła. — A więc to wszystko było kłams- twem. Od samego początku. Pokręciła przecząco głową, zasmucona jego oskarżeniem. — Nie. Ja naprawdę cię k o c h a ł a m. I naprawdę próbo- wałam się dopasować do twojego świata. Ale nie udało mi się Michaelu. Twoi przyjaciele... Przerwała, zdumiona i przerażona. Michael płakał. Zadrżała. Nie, pomyślała. Proszę, nie. A następnie, szybko, bojąc się, że opuści ją zdecydowanie, podniosła swoją torbę i minąwszy go, zbiegła po schodach. * * * Li Yuan stał pod Niebiańskim Drzewem i patrzył na sma- ganą wiatrem powierzchnię długiego stawu. W pobliżu, osa- dzona w czarnej ziemi Chin Północnych, leżała tablica jego rodziny, wielki prostokąt z kremowego kamienia, na którego powierzchni wyrzeźbiono nazwiska wszystkich jego przodków. Spojrzał na nią, usiłując objąć myślą to, co reprezentowała; wyobrazić sobie te wszystkie nadzieje i strachy, radości i smu- tki, nienawiści i namiętności splecione z każdym z tych na- zwisk. Kamień. Wszystko w ostatecznym rachunku sprowadzało się do kamienia. Był już wieczór i ukojony spokojem otoczonego murem ogrodu wrócił myślą do przeszłości, oczami wyobraźni zoba- czył znowu tę obsypaną kwieciem gałązkę, którą wyjął z pysz- nych, czarnych włosów brata tego dnia, gdy go chowali. A wiatr wiał. I połowa trzonka siekiery już spróchniała... Uniósł głowę i spojrzał na gałęzie drzewa. Księżyc był już wysoko na niebie, przebity wpół przez najwyższą z gałęzi. — Duchy... — wyszeptał, posyłając to słowo szybko ciem- niejącemu niebu. — Ten świat jest pełen duchów. Nawet to, że stoi w tym miejscu, zdawało się czymś nie- rzeczywistym. To, że w ogóle żyje... było dziwne, niespo- dziewane i nie mógł pozbyć się wrażenia, iż za chwilę obudzi się z życia. Obudzi się i stwierdzi, że leży, zimny i nieruchomy, w cichym grobowcu obok ojca i brata. Duchy... tej nocy krążyły one po tym otoczonym murem sanktuarium. Uniósł znowu głowę i zauważył, że drewniana bramka w murze po drugiej stronie ogrodu powoli się otwiera. Na tle niezupełnie jeszcze pociemniałego nieba pojawiła się ludzka postać. — Ben? Czy to ty? Shepherd zamknął bramkę i podszedł do niego. Był wyższy, niż go Li Yuan pamiętał, a także szerszy w ramionach. Zapuścił brodę; krótką, ciemną, żeglarską brodę. To go zmieni- ło, ale oczy pozostały takie same. Zielone niczym dwa szmarag- dy, płonęły na tle doskonałej w swym pięknie, opalonej twarzy. — Prosiłeś, bym przyjechał, Yuanie. — A gdybym tego nie zrobił? — I tak bym przybył. Yuan uśmiechnął się. — Jak się dowiedziałeś? — To nie było trudne. Kiedy ekrany pociemniały, zro- zumiałem, że coś się stało. Połączyłem się z pałacem i poroz- mawiałem z mistrzem Nan. Yuan uniósł jedną brew, zaskoczony. — A więc patrzyłeś na to? — Chodziło o grę... Nie licząc mojej pracy, jest to jedna z niewielu rzeczy, które mnie jeszcze interesują. — Nie wiedziałem. Zaprosiłbym cię. Ben uśmiechnął się, nie odrywając ani na moment wzroku od twarzy Li Yuana. — No to jestem zadewolony, że tego nie zrobiłeś. O ile mi wiadomo, w miejscu, gdzie była cesarska loża, jest teraz wielka dziura. Tang skinął głową. — A więc? — Ben po raz pierwszy spojrzał w bok, a jego oczy, jak kamery, chłonęły wszystko: staw, drzewo, tablicę i dalej, zapieczętowane wejście do grobowca. — Chcesz porozmawiać? — zapytał po chwili, wróciwszy wzrokiem do Li Yuana. — Chcę... uporządkować sprawy, wyjaśnić sobie sytuację. — Ach... wyjaśnić sytuację!— Ben roześmiał się.— A ile na to mamy czasu? Jakieś mętne przybliżenie obrazu może udałoby nam się osiągnąć, ale pełną jasność? — Jego uśmiech zmienił się w lekko drwiący grymas. — Podjąłeś kiedyś decyzję, prawda, Yuanie? Wiesz, co musisz zrobić. Ale chciałbyś, żeby ktoś ułatwił ci sytuację. Chcesz, abym ja rozwiał ostatnie, gnębiące cię wątpliwości i sprawił, że będziesz mógł dobrze o sobie myśleć, czyż nie? To ostatnie zdanie sprawiło, że Yuan odwrócił się i spojrzał mu prosto w oczy. — Muszę żyć w zgodzie z samym sobą. Umrze dużo ludzi... — Ludzie umrą i tak, Li Yuanie. Nie jesteś Bogiem. To nie ty stworzyłeś Ludzkość. I nie ty sprawiłeś, że składa się ona z takich paskudnych i kłótliwych stworzeń. Oni już tacy są. Nie, Yuanie... ty jesteś Królem. A więc porozmawiajmy o kró- lach, dobrze? Li Yuan popatrzył na niego z wdzięcznością. Początkowo sam do końca nie rozumiał, dlaczego prosił Bena o przybycie, ale teraz już wiedział. — Co czujesz? — zapytał Ben. — Ulgę... że Kuei Jen i Tsu Ma ocaleli... i Tseng-li. — A co poza tym? Yuan zawahał się, szukając w myślach odpowiedzi, ale nic nie znalazł. Wzruszył ramionami. — A więc nie ma w tobie żadnego gniewu? Żadnej palącej chęci zemsty? Pokręcił głową. To dziwne, ale nie czuł niczego. Ludzie zginęli, jego pałac został zaatakowany, a on... nie czuł niczego. Teraz, gdy się nad tym zastanowił, doszedł do wniosku, że w pewnym sensie jest poza wszelkimi emocjami. Nie odręt- wiały, ale jakoś odseparowany od wydarzeń. Może zbyt wiele wycierpiał w ciągu tych kilku ostatnich lat, a może wyrósł już z takich uczuć — uodpornił się na nie. Jakkolwiek by było, wyglądało to tak, jakby opadł jakiś ekran i odciął go od tej części samego siebie. Ben odwrócił się, przykucnął i włożył rękę do ciemnego stawu. — Mistrz Nan powiedział, że po tym wszystkim mówiłeś o Wangu prawie z podziwem. Że śmiałeś się. Nie potrafił tego zrozumieć. Nie mógł zrozumieć, jak mogłeś śmiać się po tym, co Wang próbował ci zrobić. Ale ja powiedziałem mu, że to naturalne. Strach i śmiech są dwiema stronami tej samej monety. Yuan obserwował kręgi rozchodzące się po ciemnej powie- rzchni wody. — Czy wiesz, że się znowu żenię? — Znowu? — Ben uniósł brwi ze zdziwieniem, a potem pokiwał głową. — To dobrze, Yuanie. Tang potrzebuje żony. Ale nie zawsze w swoim łożu. Yuan uśmiechnął się. Jak zwykle Ben trafnie odczytał sy- tuację. Ben odwrócił się i spojrzał mu w oczy. — Czy tęsknisz za swoimi żonami, Yuanie? Czy dużo o nich myślisz? — Ja... ja śnię o nich. Nikomu o tym jeszcze nie powiedział. Nikomu. Ben pokiwał głową w zadumie. — Sny... wiesz, Yuanie, czasem śnię o tym, że jestem tobą. — Mną? — Tak... W moim śnie siedzę na tronie, a przede mną klęczy tuzin ministrów czekających na to, co powiem. I wiesz, co ja robię? Yuan patrzył na niego jak zahipnotyzowany. — Nie... Ben podniósł się i przyjął taką pozycję, jakby siedział na tronie. Wyglądał tak sztywno i królewsko, że Li Yuan wybuch- nął śmiechem. — „Ty!" mówię, wskazując jednego z nich. „Przynieś ce- sarski nocnik!" I patrzę, jak on truchta po cesarski nocnik. Wstaję i zwracam się do drugiego. „Ty!" mówię, podchodząc do miejsca, gdzie on klęczy. „Rozepnij cesarskie spodnie". — I? — zapytał ze śmiechem Li Yuan. — No cóż... kiedy ten biedak rozpina moje spodnie, od- wróciwszy wzrok, naturalnie, zobaczenie bowiem cesarskiego tyłka jest przestępstwem karanym śmiercią, ja toczę wokół siebie władczym spojrzeniem. A potem, po powrocie tego pierwszego, siadam na nocniku... — Ben przykucnął, udając, że siada, a jego twarz wykrzywiła się w grymasie największego wysiłku — i wyciskam z siebie przeogromnego knota. Li Yuan chichotał, nie potrafiąc się pohamować. — Następnie, kiedy już wstałem, każę im wszystkim oddać pokłon cesarskiemu knotowi i mianuję go premierem. Li Yuan zgiął się wpół z uciechy. — A co się dzieje dalej? Ben wyprostował się i spojrzał na niego roziskrzonymi oczami. — Składają pokłony... z wielkim poczuciem godności, oczywiście, i przysięgają wierność mojej kupie, a potem... budzę się. I uświadamiam sobie, że jestem zwykłym człowie- kiem, a moje g... to po prostu g... Li Yuan głęboko odetchnął i pokiwał głową. — Rozumiem... ale ciągle myślę, że... bycie Królem jest... czymś innym. To, co on robi, jak się zachowuje, wpływa na losy ogromnej liczby ludzi. — Nie wątpię w to, Yuanie. Mimo to królowie są także ludźmi. Dopiero wtedy, gdy o tym zapominają i próbują zachowywać się jak bogowie, sprawy zaczynają toczyć się w złym kierunku. Weźmy na przykład ciebie. — Mnie? — Tak... przez te wszystkie lata żyłeś, kierując się pseudo- boskimi, niepraktycznymi ideami. Myślałeś, że świat jest spa- czony, podczas gdy w rzeczywistości dotyczyło to ciebie. Li Yuan popatrzył na niego ze zdumieniem. — Obserwowałem cię, Yuanie. Wyglądało to tak, jakbyś przez całe swoje życie miał na sobie ciasny gorset. Ta cała sprawa z Fei Yen... twoja wiara, że może istnieć idealna, niczym nieskalana miłość, jest tego rodzaju nonsensem, na który może się nabrać tylko ktoś, kto nigdy nie zaznał miłości matki. A także to twoje przekonanie o dobrze tkwiącym w ludziach, którego trzymasz się uparcie do chwili, gdy ktoś unurza ci nos w gównie... — Ben wzruszył ramionami i zwró- cił w stronę Li Yuana swoją bielejącą w świetle księżyca twarz. — Nie jest to złe samo w sobie. W istocie są to dosyć miłe cechy... u dziecka lub głupca, ale w wypadku dojrzałego mężczyzny... no cóż, Li Yuanie, szczerze mówiąc, jest to dosyć żałosne, a jeśli ten mężczyzna jest Królem... rezultat musi być katastrofalny! Zraniony i oburzony Li Yuan zmierzył go twardym spoj- rzeniem. — Czy to jest twoja rada, Benie Shepherdzie? Mówisz, że powinienem być takim łajdakiem, jak mój kuzyn W^g. i spra- wić, by wszyscy mnie nienawidzili i gardzili mną? Ben uniósł głowę i przez chwilę przyglądał się oświetlonej przez księżyc twarzy T'anga. — Źle mnie zrozumiałeś, Yuanie. Nie powiedziałem tego, by cię obrazić. Jesteś miłym człowiekiem, ale nie jest to cecha, która może być zaletą Króla. Pragniesz być dobrym wyznawcą zasad głoszonych przez Konfucjusza, i pragniesz postępować moralnie, ale z mojego doświadczenia wynika, że moralność i polityka rzadko chodzą w parze. A jeśli już to się zdarzy, jest to raczej małżeństwo z rozsądku, a nie z miłości. — Spojrzał ponownie w oczy Li Yuana. — Świat jest taki, jaki jest, Yuanie, a nie taki, jaki chcielibyśmy, żeby był. Li Yuan patrzył na niego przez chwilę, a potem skinął nieznacznie głową. — To t y powinieneś być T'angiem, Benie Shepherdzie, a nie ja. — Być może, ale jest, jak jest. Rozmyślanie o tym, co by było, gdyby sprawy wyglądały inaczej, do niczego nas nie doprowadzi. Począwszy od teraz, podstawą twojej polityki musi być stan rzeczywisty. — Co zatem powinienem zrobić? Ben uśmiechnął się. — Musisz przestać bać się śmierci. Co więcej, musisz przy- jąć ciemność, Li Yuanie, zaakceptować ją. Tylko wtedy będziesz mógł w niej wyraźnie widzieć. — Mówisz tak, jakbyś był z nią dobrze zaznajomiony. Ben roześmiał się. — Są takie dni, kiedy myślę, że tak właśnie jest. Wiesz, zszedłem do Gliny, Yuanie. Prosto w tę nieprzeniknioną ciem- ność. I było to... to było niesamowite. Ta surowość... czystość wszystkiego, co jest na dole! Li Yuan przytaknął rspuścił wzrok. Od czasu śmierci swych żon żył w narzuconej sobie separacji, dystansując się od spraw tego świata. Ale Ben miał rację. Ponieważ świat runął w ciem- ność, on także będzie musiał się z nią zaznajomić. Życie, jakie prowadził do tej pory, było już po prostu niemożliwe. Westchnął. Tak było. Tak musiało być. Mimo to bał się — ogromnie się bał — tego, kim może się stać. Pierwszy krok wydawał się prosty. Musiał tylko powiedzieć słowo lub dwa i stanie się. Będzie wojna. Ale... gdy już ruszy tą drogą, gdzie go ona zaprowadzi? Do jakiego mrocznego końca do- niosą go nogi? Wytężył wzrok, popatrzył na bielejącą w świetle księżyca rodzinną tablicę i pokręcił głową. Ben miał rację. Noc już zapadła i musi nauczyć się żyć w ciemności. Widzieć w niej wszystko spokojnym, chłodnym okiem. Konieczność musi stać się od teraz jego hasłem prze- wodnim. Ale uchroni część swojej duszy przed mrokiem zachowawniej iskierkę światła. Przyjdzie bowiem z pew- nością jeszcze taki czas... Spojrzał jeszcze raz na Bena. — Mam się stać mniej ludzki... czy tego ode mnie oczeku- jesz, Ben? Ale Ben nie odpowiedział. Stał po prostu pod Niebiańskim Drzewem i... uśmiechał się. Jego blada twarz lśniła jak księżyc, a oczy były niczym drzwi prowadzące w nieprze- nikniony mrok. Hung Mien-lo przebył szybko długi, podobny do krypty korytarz i zszedł w dół po szerokich schodach. Idąc, garbił się i kulił, jakby był zmarznięty do szpiku kości. Cztery godziny kazał mu czekać ten łajdak! Cztery godziny! A w tym czasie całe Miasto rozpadało się na kawałki! Wartownicy na jego widok rzucili się pospiesznie do ot- wierania wielkich drzwi, ale on machnięciem ręki odsunął ich na bok i darowując sobie wszelkie formalności, przecisnął się przez wolno rozszerzającą się szczelinę do Sali Wielkiej. Zrobił dwa kroki... i przy trzecim zamarł, osłupiały. Po drugiej stronie sali, pod wielką ścianą czerwonych, jed- wabnych chorągwi stał Wang Sau-leyan wraz z tą kobietą Hung Mao. Dwaj nowokonfucjańcy oficjałowie kończyli właś- nie wypowiadać ostatnie słowa znajomego rytuału. Hung Mien-lo patrzył, skonsternowany, rozpoznając sym- bole smoka i feniksa, którymi była udekorowana cała sala. Widząc jasnoczerwone jedwabie, w które była ubrana para, oraz sposób, w jaki stał Wang, zrozumiał, że przyszedł za późno. — Chieh Hsia... — wysapał, z trudem łapiąc oddech. Wang zwrócił się w jego stronę. — O, kanclerz Hung. Podejdź bliżej. Już prawie skoń- czyliśmy. Podszedł powoli, jak we śnie i stanął obok pary młodo- żeńców. — Na co czekasz, Hung? — powiedział Wang z niecier- pliwością. — Na kolana przed swoją cesarzową! Hung popatrzył na księży, którzy zamknęli już swoje księgi i zamilkli. Szukał u nich wsparcia, ale obaj mężczyźni od- wrócili wzrok. Bogowie, pomyślał. Ten skurwiel oszalał! Wang odwrócił się i ujął rękę swojej wybranki. Wyglądał jak opasły pająk tańczący ze świerszczem. — A więc, człowieku? Hung padł na kolana i pochylił głowę przed kobietą. — Wasza... Wysokość! Uniósł lekko głowę. Wang patrzył na swoją żonę z wyrazem dziwnego upojenia na twarzy. Czy on wie, jak groteskowo wygląda? Hung zadumał się. A potem, przypomniawszy sobie, po co przyszedł, zerwał się na nogi. — Chieh Hsia... musimy porozmawiać. Wszędzie szaleje chaos... absolutny chaos! Wang uśmiechnął się tolerancyjnie. — Za chwilę, mistrzu Hung. Czy nie masz żadnego po- czucia... przyzwoitości? Jestem teraz żonatym człowie- kiem. Nie pogratulujesz mi? — Moje gra... gratulacje —wyjąkał, bardziej niż kiedykol- wiek przekonany, że Wang całkowicie oszalał. Najpierw te wieści o ataku, a teraz to. — Dobrze. A teraz chodź z nami. Wypijemy po kielichu wina. Nie każdego dniawielki Tang bierze ślub. Hung cofnął się, czując zamęt w głowie. Jeśli Wang jest szalony... Kłaniając się, cofnął się jeszcze bardziej, by zrobić miejsce przechodzącej parze. Podążył za nimi, zaciskając go- rączkowo dłonie. Jeśli raporty mówiły prawdę, już stracili kontrolę nad południem Miasta, a Piątą Chorągiew... — Chieh Hsia\ — odezwał się, z trudem panując nad głosem. — Musisz zacząć działać! Wang zatrzymał się i zwrócił ku niemu pociemniałą z gnie- wu twarz. — Nigdy mi nie mów, co powinienem, a czego nie powi- nienem robić, kanclerzu Hung! Nie rób tego, jeśli cenisz swoje życie. Przerażony Hung stał przez chwilę jak wryty, a potem rzucił się na podłogę i przycisnął do niej czoło. .— Wybacz mi, Chieh Hsial Jestem tylko nędznym roba- kiem u twoich stóp! Uniósł lekko głowę, czekając na odpowiedź, a potem usły- szał, że Tang odwraca się i ciężko stąpając, powoli odchodzi. Westchnął głęboko z ulgą, podniósł się i pobiegł za swoim panem, całkowicie już przekonany, że tamten zwariował. * * * — Chen? Czy to ty? Ubrana w szlafrok Wang Ti wyszła z kuchni i ujrzawszy stojącego w drzwiach Chena, podbiegła do niego i mocno go objęła. — Chen? — zapytała, całując go, a potem odsunęła się trochę, aby mu się przyjrzeć. — Jak się czujesz? • — Dobrze — odpowiedział, uśmiechając się i odwzajem- niając pocałunek. — Martwiłaś się o mnie? » — Słyszałam... — Odwróciła się i widząc dzieci, które wy- glądały przez drzwi kuchni, roześmiała się. — Zmykajcie ', stąd... Zostawcie nas samych. Będziecie mieli jeszcze dużo czasu, aby powitać ojca. Odwróciła się ponownie w stronę męża i usłyszawszy trzask zamykanych drzwi, zapytała: — A więc, Kao Chen... co się stało? I — Wręczyłem generałowi Rheinhardtowi moją rezygnac- ję — odparł. — Zrobiłem to, Wang Ti. Opuściłem służbę. « — A co on na to powiedział? Chen spojrzał w bok, zadumał się na chwilę, a potem znowu f popatrzył na nią. — Życzył mi szczęścia... — Szczęścia? — ...i obniżył pensję! — Ach... — Roześmiała się. —Mniejsza z tym. Tam, gdzie się udajemy, i tak trudno byłoby nam wydać te pieniądze, prawda? , Uśmiechnął się i ponownie ją pocałował, tym razem namięt- nie. Odpowiedziała mu tym samym. . — Może pójdziemy...? Pokręciła głową, uśmiechając się czule do niego. - Nie teraz. Później. Najpierw zobacz się z dziećmi. Po- wiedz im, co zrobiłeś. Potem... potem może poślę je z wizytą do ciotki Marie, dobrze? Roześmiał się i przycisnął ją mocniej do siebie. — Bardzo mi się podoba ten pomysł... aha, Wang Ti...? — Słucham, mężu? — Czy mówiłem ci ostatnio, że cię kocham? Wang usiadł ciężko na swym tronie i gestem przywołał kanclerza. — A teraz, Hung, powiedz mi, dlaczego tak bardzo chcia- łeś się ze mną zobaczyć? Hung potrząsnął głową, nie mogąc pojąć, jak Tang może być taki spokojny. Patrzył, jak Wang wybiera brzoskwinię z czary, ogląda ją, szukając skaz, a potem wpija się w nią zębami tak łapczywie, że tryska z niej sok, który spływa po jego wielu podbródkach. — Chodzi o atak, Chieh Hsia... atak na posiadłość Li Yuana w Tongjiang. — I co z tym? Co z tym? Znowu zaczął się jąkać: — Tt-y wwi-esz o ttym, panie? — Oczywiście. Wwiem o t-tym, ty idioto. Jak myślisz, kto to zaplanował i rozkazał przeprowadzić? — Ugryzł jeszcze raz i kontynuował z ustami pełnymi miąższu brzoskwini: — A więc? Jak poszło? Czy dostałem ich wszystkich? — Chieh Hsial — Moi kuzynowie... czy udało mi się ich zabić? Hung stał z otwartymi ustami i nie mógł wykrztusić ani słowa. — Ja... — Potrząsnął głową i odpowiedział, próbując za- chować racjonalny ton rozmowy: — Nie sądzę, Chieh Hsia. Było bardzo mało pewnych wiadomości. W ciągu ostatnich czterech godzin media były całkowicie zablokowane. Ale... no cóż, myślę, że nie wszyscy zginęli. Wang spojrzał na niego z zaciekawieniem, — Dlaczego? Hung spuścił wzrok. Teraz, gdy został o to zapytany, zrozumiał, że sam nie wie, dlaczego tak myśli. Jednakże nie było to tylko przeczucie. Sprawował swoją funkcję zbyt długo, by nie potrafił odczytać znaków. Oni żyli. A przynajmniej niektórzy z nich. Chyba że to było po prostu działanie Tolo- nena, który uchwycił wszystko żelazną dłonią, próbując ocalić co się da z ruin. Jednakże to wydało mu się mało praw- dopodobne. I im dłużej myślał o tym, tym bardziej był prze- konany, że ma rację. — Nie wiem, Chieh Hsia — odpowiedział w końcu, pró- bując z największym wysiłkiem zapanować nad sobą. — Taka jest po prostu moja ocena sytuacji. — Twoja ocena... — Wang wypluł pestkę, a potem znowu wrócił wzrokiem do Hunga. — A twoi szpiedzy, Hung Mien- -lo? Czy oni nie mogą się czegoś dowiedzieć? — Moi szpiedzy nie żyją, Chieh Hsia. — Aha... — Wang uśmiechnął się. — W takim razie mu- simy poczekać, prawda? — Poczekać, Chieh Hsial — Myśl o dalszym czekaniu absolutnie mu nie odpowiadała. Miał właśnie powiedzieć T'angowi, że powinien przejść do działania, ale przypomniał sobie w porę, co się stało, gdy zrobił to ostatnim razem. — Gdybyśmy... gdybyśmy mogli zająć się teraz sprawami nasze- go Miasta, Chieh Hsia — zaczął. — Jeśli oni nie żyją — Wang powiedział to tak, jakby go w ogóle nie słyszał. — Jeśli oni naprawdę nie żyją, odzie- dziczę wszystko. Wiedziałeś o tym, Hung. — Chieh Hsial — To było śmiałe posunięcie, prawda? Bezpośrednie. Hung skinął głową, widząc to nagle w tym samym świetle, co Wang Sau-leyan. — Potrzeba do tego zuchwałości, mały Hungu. Trze- ba mieć także wizję i wolę. To trzy cechy, których nie posiadają moi kuzynowie. Oraz zimną, gadzią naturę... Hung odczekał, aż uspokoi się jego oddech, a myśli prze- staną wirować w szalonym tempie. — A jeśli oni żyją, Chieh Hsial Wang wziął następną brzoskwinię, obejrzał ją, wyrzucił, po czym wziął jeszcze jedną. Potem popatrzył na Hung Mien-lo, uśmiechnął się i przez tę krótką chwilę wyglądał prawie jak jego przyjaciel. — Zaryzykowałem, Hung. I wiesz co? Prawie mi wyszło. Może nawet mi się udało. Kto wie? — Ale jeśli oni żyją, Chieh Hsicft Wang uśmiechnął się i jeszcze raz wbił zęby w brzoskwinię. Wydawało się, że jest prawie z siebie zadowolony. — No to poczekamy... — Żuł przez chwilę, po czym prze- łknął. — Poczekamy i zobaczymy, czy moi kuzynowie mają w sobie wolę walki, czy też nie. — A jeśli mają? — W takim razie nie będziemy mieli nic do stracenia, prawda, Hung? — Uśmiechnął się i stękając z wysiłku, stanął na nogach. — Ale chodźmy, Hung Mien-lo. Wyjdźmy i prze- mówmy do naszych ludzi. Musimy ich usp o ko i ć. Ty i ja. Wyszczerzył zęby i oparł rękę na ramieniu Hung Mien-lo. — Ty, mój najbardziej zaufany człowiek, i ja... * * * Emily wsunęła moneię w szczelinę automatycznego zamka i pchnięciem otworzyła drzwi. W środku kabiny było względ- nie czysto. Lepiej w każdym razie niż w większości innych, które widziała w swoim życiu. Zamknęła drzwi, położyła swoje torby na małej ławeczce, a potem rozejrzała się po wnętrzu. Była tam umywalka i małe lustro. Dzbanek gorącej wody stał obok pustej, plastykowej miski. Ściany pokryte były typowym graffiti, a także napisami, które były czymś zupełnie nowym. Czytała je z uwagą przez chwilę, wiedząc, że czasami jest to dobry sposób na zrozumienie sytuacji panującej na dole. „Li Min to palant", głosił jeden z napisów, a zaraz pod nim widać było odpowiedź: „Sam byś chciał mieć takiego", wraz ze zwykłą serią pornograficznych rysunków. Najbardziej jed- nak zainteresowało ją odbicie czarnej dłoni. Symbol ten był powtórzony pięć, sześć razy na całej ścianie. Wewnątrz każdej z tych dłoni były slogany: „Rozwalić ściany!", „Gdy życie tanieje, mięsa nie brakuje!", „Wypnij się na Siedmiu!" i „Zabij tych, którzy ci się przeciwstawiają!". Wiedziała o Czarnej Ręce — działali bardzo aktywnie w Północnej Ameryce — ale uważała tę organizację za zjawis- ko lokalne. Jeśli byli tutaj... Zrzuciła buty i przystąpiła do pracy. Otworzyła małą torbę i szybko przejrzała używane ubrania, które kupiła na wyprze- daży. Wybrała takie, w których, jak sądziła, będzie wyglądała w miarę anonimowo, i odłożyła je na bok. Następnie zerknęła w lustro i zaczęła zdejmować swoje drogie szaty damy z Pierw- szego Poziomu. Wkładała je kolejno do pustej torby. Gdy była już naga, podeszła do lustra. Napełniła miskę gorącą wodą i zaczęła zmywać makijaż. Kiedy skończyła, obejrzała się ponownie. Ciągle jeszcze ja, pomyślała. Ale nie na długo. Podeszła do swojej podróżnej torby, sięgnęła do wewnętrznej kieszonki i wyciągnęła elek- tryczną golarkę oraz małe, plastykowe pudełko. Położyła je obok miski i znowu stanęła naprzeciw lustra. Ogoliła się, po czym odwróciła lekko głowę i studiowała przez chwilę gładki kształt swojej nagiej czaszki. Była eleganc- ka, prawie posągowa. Gdybyś tylko mógł mnie teraz zobaczyć, Michaelu Leverze, zadumała się, czując jednocześnie lekkie ukłucie żalu. Ale nie zobaczy. Nigdy się nie dowie. Spojrzała w dół, głęboko westchnęła i wróciła do pracy. Pudełko ślizgało się jej w rękach. Odłożyła je, po czym pod- niosła jedną z używanych tunik, którą uznała za niepotrzebną, i wytarła w nią dłonie. Następnie wyjęła z pudełka soczewki, położyła je obok miski i, kolejno, włożyła je ostrożnie pod powieki. Gotowe, pomyślała, czując, jak wślizgują się na swoje miej- sca nad źrenicami. Teraz już lepiej. Jej brązowe oczy zmieniły się w zielone. Uśmiechnęła się. Co więcej, w razie kontroli siatkówek, zostanie zidentyfiko- wana jako Rachela DeValerian, a nie Mary Lever. Podeszła do torby i wyjęła z niej perukę z długich, czarnych włosów oraz specjalną taśmę samoprzylepną. — Ile razy robiłaś to już w przeszłości? — zapytała cicho samą siebie, wróciwszy do lustra. — Ile razy? Dziesięć, może piętnaście, odpowiedziała sobie w duchu, czując, że fala dawnego podniecenia krąży w jej żyłach jak narkotyk, i uświadamiając sobie jednocześnie, jak bardzo jej tego brakowało. Peruka zmieniła ją. Ubrała się szybko i stanęła przed lust- rem, oceniając efekt. Włosy były trochę za długie. Będzie musiała je przyciąć. Poza tym... Uśmiechnęła się. — Żegnaj, Mary Lever —wyszeptała. Odwróciła się i spoj- rzała na odbicie czarnej dłoni widniejące na ścianie. Witaj, Rachelo DeYalerian. * * * Nan Ho przyszedł do niego po odejściu Bena. Zatrzymał się przy stawie i czekał cierpliwie — smukła postać zalana światłem księżyca. Po chwili odezwał się, a w tym otoczonym murami zakątku jego pełen powagi głos zabrzmiał wręcz złowieszczo: — A więc, Chieh Hsial Czy podjąłeś już decyzję? Li Yuan pokiwał głową. — Wezwij marszałka Tolonena i przełącz Tsu Ma oraz generała Rheinhardta do mojego gabinetu. Zaraz tam przyjdę. Nan Ho patrzył przez chwilę w milczeniu na młodego Tanga, po czym ukłonił się i odszedł. Li Yuan odprowadził go wzrokiem, westchnął i po raz ostatni rozejrzał się wokół. W promieniach księżyca staw wyglądał jak lustro, a tablica... Wszedł na białą powierzchnię tablicy, patrząc na nazwiska widniejące pod jego butami. Ojciec i brat, dziadek i pradzia- dek, i tak dalej, przez jedenaście pokoleń. Ukląkł i muskając palcem biel kamienia, nakreślił na nim własne imię. Przejęty falą sprzecznych emocji spojrzał w górę. Czy t o właśnie czyniło go kimś innym niż pozostali ludzie? — ta jego odrębność, to dziwne uczucie, że prześladują go dni, które dopiero nadejdą. Czy tylko on miał takie wrażenie? A może to jego chorobliwe wręcz przygnębienie było produk- tem tych czasów? Zadrżał, częściowo z zimna, częściowo w wyniku intensyw- ności tego, co właśnie czuł. Pewnego dnia przyjdzie tu czło- wiek, uklęknie na poduszce i wyryje w kamieniu imię Li Yuana, wydobywając je z marmuru z pełną czułości miłością. A co będzie myślał ten człowiek? Czy będzie dumał o śmierci kró- lów? A może, co bardziej prawdopodobne, będzie myślał o swoim brzuchu lub służce, która wpadła mu w oko. Uśmiechnął się dziwnie pocieszony tą myślą, a następnie wstał i ruszył przez trawnik w kierunku otwartej bramy, wiedząc już z całą pewnością, co musi zrobić. Wang Sau-leyan stał na balkonie i patrzył w okno, obser- wując ją, gdy krzątała się wewnątrz komnaty. Na zewnątrz było chłodno, a wiszący wysoko księżyc zalewał całą okolicę srebrnym światłem. — Chodź tutaj, mój ukochany — zawołała, uśmiechając się do niego, a następnie odsunęła jedwabne przykrycie łoża. — Za chwilę... — odpowiedział, rozkoszując się tą krótką chwilą doskonałości, w którą zmieniła się noc. Wkrótce wszyst- ko przeminie niczym pył na wietrze. Wszystkie rzeczy. Pozo- stanie tylko pamięć i obrazy. Wziął głęboki wdech i w chłodnym, nocnym powietrzu, które wciągnął do płuc, rozpoznał słabiutki zapach. Jej zapach. Jeden moment, pomyślał. Jedna cudowna chwila doskonało- ści, a potem... uśmiechnął się... nic. Odwrócił się i wkroczył do środka, do przesiąkniętej zapa- chem jej perfum, tonącej w czerwonych i złotych jedwabiach sypialni. — Tutaj, mój kochany... — odezwała się spomiędzy stosów krwawoczerwonych poduszek, na których tle jej nagie ciało wyglądało jak ideał nieskazitelnej bieli. — Tutaj... Ruszył do niej. Od strony zewnętrznych drzwi dobiegł ich głuchy odgłos walenia, natarczywego stukania. Odwrócił się i spojrzał w kierunku źródła tego dźwięku. Stukanie powtórzyło się, jeszcze bardziej natarczywe. — Mój kochany... Podniósł rękę. — Chwileczkę... To nie potrwa długo. Przeszedł przez komnatę i stanął naprzeciw zaryglowanych drzwi. — Kto tam? — To ja, Chieh Hsia\ Twój kanclerz, Hung Mien-lo! Oczywiście... Wyciągnął rękę i odciągnął ciężki rygiel za- kończony rzeźbą smoka. Cofnął się, gdy drzwi powoli ot- worzyły się do środka. Byli tam żołnierze jego straży osobistej i kilku ministrów, na których czele stał kanclerz. — A więc, człowieku, o co chodzi? Zobaczył ich oczy. Były szeroko otwarte, przerażone jak oczy wystraszonych dzieci. — A więc? — Jesteśmy w stanie wojny, Chieh Hsia\ — odpowiedział Hung Mien-lo, którego twarz miała kolor popiołu. — Li Yuan wypowiedział nam wojnę! ROZDZIAŁ 21 Niszcząca fala Spakowali już wszystkie rzeczy i sprawdzili pokoje, aby • upewnić się, że nic nie przeoczyli. Byli gotowi do drogi. Chen stał w głównej sypialni i patrząc na otaczającą go pustkę, ' wspominał wszystko, co przeżył w tym miejscu. Pod pewnym względem wyglądało to jak sen. Sen, który się właśnie skończył i powoli tracąc cechy realności, zamieniał się we wspomnienie. Cała ta radość i cierpienie, których doznał • w tych pokojach, gdzie one teraz były? „ Uśmiechnął się krzywo, zdziwiony, że nagle ogarnął go tak ponury nastrój. Wzywało go nowe życie, o którym marzył od • chwili, gdy przed dwunastu laty po raz pierwszy zobaczył plantacje, a on tu sterczy jak kołek i duma o przeszłości. " Dwanaście lat... Zmarszczył czoło. Dlaczego to tak długo trwało? Dlaczego przez tak długi czas pozwalał się nieść prądowi? Rozumiał jednak dlaczego. Życie nigdy nie toczy się . zgodnie z planami. Człowiek idzie określoną drogą i trudno jest mu z niej zejść, by wkroczyć na inną. Praca w służbie Y Tanga, dzieci, kłopoty z Wang Ti, wszystko to opóźniało go w jego wędrówce. — Chen...? Odwrócił się i zauważył Wang Ti, która stała w drzwiach p i patrzyła na niego. — Rozmyślałem — odpowiedział na jej nie zadane pyta- • nie. — Wspominałem. Przeszła przez pokój i stanęła przy mężu, objęła go ramie- niem i przycisnęła głowę do jego piersi. — Będzie ci tego brakować? — Nie wiem. Tak wiele z nas ciągle tu jest. Przenosimy , nasze rzeczy, ale coś pozostaje, prawda? — Umilkł, a na jego twardej, chłopskiej twarzy pojawił się smutek. — Ciągle myś- lę: „Nasze dzieci tu wyrosły..." — Tak... — Poczuł, że przez jej ciało przebiegł lekki dreszcz, ale gdy popatrzył na nią, uśmiechała się do niego. Roześmiał się. — A t o za co? — Myślałam o tym, co było najlepsze. O dobrych cza- sach. — Stanęła na czubkach palców i pocałowała go w nos. — Jesteś dobrym człowiekiem, Kao Chen. Niewielu mężczyzn przetrwałoby to tak jak ty. Popatrzył na nią, ciesząc się widokiem tej słodkiej, tak znajomej twarzy. — Zrobiłem, co musiałem zrobić. Nie miałem żadnego wyboru. — Tak... — Zauważył, że była wzruszona. Przez chwilę tulił ją mocno do siebie, rozkoszując się ciepłym dotykiem jej ciała. Nie ma w tym żadnej tajemnicy, pomyślał. To dlatego to zrobiłem. Dlatego. — Czy dzieci są już gotowe? — zapytał, muskając nosem czubek jej głowy. — Marie je przygotowała. — Aha... Usłyszeli pukanie do drzwi. — ToGregor —powiedziała. —Mówił, że spróbuje przyjść. Chen przytaknął i puścił ją, aby mogła otworzyć drzwi. Tego wieczoru ostatecznie znajdą się tam, na plantacji w Kosowej Górze. Nad głowami będą mieli otwarte niebo, miękką ziemię pod nogami i wszystko to, ten świat ścian i poziomów, zostanie daleko za nimi. Uśmiechnął się. Tak, nie mogę się doczekać widoku słońca, marzę o tym, by znowu zmoknąć na deszczu. Wyszedł do przedpokoju i przywitał się z Karrem, obej- mując go mocno. Karr był w pełnym uniformie bojowym. Tego wieczoru także wyjeżdżał, ale do Afryki. — Wszystko już gotowe? — zapytał Karr, patrząc na pięt- rzące się w korytarzu skrzynie. — W końcu. — Chen roześmiał się. — A co z tobą? Wiesz już, gdzie cię wysyłają? — Na Złote Wybrzeże — odparł Karr. — Podobno toczą się tam bardzo zacięte walki. — Aha... — mruknął Chen, otrzeźwiony nagle tą wiado- mością. Karr został mianowany dowódcą pierwszej z „Armii Ludo- wych", jak je nazwały media. Przez ostatni miesiąc ćwiczył nieopierzonych rekrutów, wbijając w nich podstawy żołniers- kiego rzemiosła, ale z tego, co powiedział Chenowi, wynikało, że potrzebują jeszcze przynajmniej sześciu miesięcy, zanim będą gotowi. — Nie podoba mi się to, Chen, ale nie mam wyboru. — Uśmiechnął się i dodał: — Rozkaz mojego Tanga. — Powinieneś wyjechać z nami, Gregor. Ty, Marie i mała May. Wielki mężczyzna uśmiechnął się i pokręcił głową. — Nie, Chen. Na jednej plantacji nie ma miejsca dla dwóch nadzorców. A co innego miałbym tam robić? Możesz wyob- razić sobie mnie gracującego motyką ziemię? Chen wybuchnął śmiechem. — Nie. Masz rację. Ale będzie mi cię brakowało, Gregor. Kiedy skończy się wojna, przyjedź do nas z wizytą, dobrze? Pokażemy ci, co tracisz, żyjąc tutaj. Karr ujął jego dłonie i mocno je uścisnął. — Będę na to czekał z wielką niecierpliwością. — I powodzenia, mój najstarszy przyjacielu. Uważaj na siebie, dobrze? Karr pokiwał głową i spojrzał ponad barkiem Chena w kie- runku wejścia do kuchni, gdzie obok Wang Ti stała jego żona, kołysząc w ramionach jego dziecko. — Będę — odpowiedział miękko. — Bogowie wiedzą, że teraz mam powód. Generał Rheinhardt odsunął się na bok, kiedy z góry opuszczono wielki, prowizoryczny ekran. Sprawdziwszy, że jest on właściwie ustawiony, a kamery działają, dołączył do swoich oficerów stojących z jednej strony długiego stołu. Naprzeciw niego, po drugiej stronie stołu, stał major Deh- mel z Piętnastej Chorągwi Miasta Afryka. Za nim ustawili się oficerowie sztabowi. W wielkiej sali, poniżej platformy, na której się spotkali, zgromadzono resztki Piętnastej Chorą- gwi — w sumie ponad trzydzieści osiem tysięcy ludzi. Otoczeni podwójnym pierścieniem żołnierzy Rheinhardta, pozbawieni broni i zrezygnowani, siedzieli, oczekując decyzji dotyczących ich losu. Przez trzy tygodnie cofali się na południe, od Beni Suef do Asyut, prowadząc desperacką walkę obronną, tracąc strefę po strefie, aż w końcu ulegli przewadze wroga. Ponad czterysta tysięcy z nich poległo lub dostało się do niewoli. Teraz nadszedł czas, by i oni poprosili o pokój. Kiedy rozjaśnił się wielki ekran, oficerowie z obu grup zwrócili się w jego stronę i pochylili głowy. Siedzący na smoczym tronie gigantyczny Li Yuan, wysoki na pięćdziesiąt ch'i i szeroki na dwadzieścia, spojrzał na nich z góry. — Generale Rheinhardt... — zaczął z powagą. — Majorze Dehmel... Czy możemy rozpocząć? — Chieh Hsia... — odpowiedział Rheinhardt, po czym wy- ciągnął rękę, wskazując Dehmelowi i jego oficerom, że mogą usiąść. Wielki stół został tak wypolerowany, że aż lśnił. Na jego ciemnej powierzchni z drewnianego forniru nie było niczego z wyjątkiem dwóch dokumentów oraz pojemniczków z tuszem i pędzelków. Jeden z dokumentów podsunięto Rheinhardtowi, gdy zajął swoje miejsce, a drugi, duplikat warunków kapitu- lacji, położono przed majorem. — Zanim rozpoczniemy ceremonię —zaczął sztywno wypro- stowany Rheinhardt, zwracając się do siedzących po drugiej stronie ludzi — pozwólcie mi powiedzieć, że mam ogromny szacunek dla żołnierzy i oficerów Piętnastej Chorągwi. Okazując niezwykłą odwagę i poświęcenie, walczyliście z przeciwnikiem, który dysponował wielokrotną przewagą tak w ludziach, jak i w środkach. W tym, co dzisiaj robicie, nie ma żadnego wstydu. Zauważył, że kiwają z zadowoleniem głowami, słuchając tych słów, i kontynuował: — A więc... zaczynajmy. — Odwrócił się i spojrzał na ekran. — Chieh Hsia! Czy chcesz coś powiedzieć, zanim za- czniemy podpisywać dokumenty? Li Yuan skinął głową i w tej samej chwili kamera skupiła się na jego twarzy, która wypełniła cały ekran. — Majorze Dehmel, Ch'un tzu... pragnę potwierdzić to, co powiedział generał Rheinhardt. Widziałem, jak świetnie wasza Chorągiew zachowywała się w obliczu ogromnego i ciągłego naporu przeciwnika. Mimo przerażających strat i niezmiernie trudnych warunków walczyliście do końca. Dobrze spełniliście swój obowiązek wobec waszego władcy i w pełni mu spłaciliś- cie swój dług lojalności. Jednakże teraz... teraz sytuacja się zmieniła. Czeka nas trudne zadanie ponownego zjednoczenia oraz odbudowy i będzie mi w tym potrzebna pomoc takich dzielnych i lojalnych ludzi, jak wy. Młody T'ang przerwał i wydawało się, że patrzy w oczy każdego człowieka w wielkiej sali. — Biorąc pod uwagę te okoliczności, jestem skłonny za- oferować patent oficerski każdemu oficerowi Piętnastej Cho- rągwi, który zechce służyć mi w nadchodzącej kampanii. I podobnie, każdy z szeregowców Chorągwi, który zgodzi się nosić broń w moim imieniu, będzie miał taką możliwość. Odpowiedział mu pomruk zdziwienia. Li Yuan dał im tro- chę czasu na uspokojenie. Przez chwilę po prostu patrzył na nich; uosobienie surowości, ale i współczucia, siły i łaskawości. — Ci z was, którzy nie mają ochoty na dalszą walkę, zostaną internowani do końca kampanii. Przez ten czas będą oni otrzymywać pół racji żywnościowej dziennie. Ci zaś, któ- rzy są gotowi złożyć mi dzisiaj przysięgę wierności, otrzymają dwa tygodnie urlopu, pełne racje żywnościowe i... — zrobił pełną znaczenia przerwę — całość zaległych poborów. Tym razem na dole zawrzało. Twarz Tanga powoli się cofnęła. Raz jeszcze ekran pokazał go siedzącego na tronie. Był chłodny i odległy, jak bóg cze- kający na ich odpowiedź. Rheinhardt spojrzał na Dehmela i zauważył, że mowa Li Yuana zrobiła na nim ogromne wrażenie. Dostrzegł, jak major patrzy na swoich oficerów, porozumiewając się z nimi wzro- kiem, i jak oni kiwają głowami, zgadzając się z nim. Kiedy Dehmel spojrzał ponownie na niego, Rheinhardt stwierdził ze zdziwieniem, że uśmiecha się do tego człowieka, zadowolony, że po miesiącu ciężkich walk może wreszcie pojawi się coś dobrego. Dehmel pochylił się nad stołem i zapytał: — Czy mogę porozmawiać z moimi ludźmi, generale? — Oczywiście... — Rheinhardt wstał, a jego oficerowie zerwali się na nogi razem z nim. Dehmel także wstał, a potem, gdy jeden z jego kapitanów odsunął jego krzesło do tyłu, odszedł od stołu i zatrzymał się na krawędzi platformy. — Żołnierze! — zaczął, zwracając się do siedzącej masy ludzi, a jego głos, przeniesiony przez przyczepiony do klapy munduru mikrofon, rozbrzmiewał echem wewnątrz ogromnej sali. —Wysłuchaliście wielkiego Tanga. Słyszeliście jego wiel- koduszną i całkowicie niespodziewaną propozycję. Wiecie tak- że, co czeka tych, którzy zdecydują, że nie chcą już dłużej walczyć. Przerwał i z lekkim uśmiechem na ustach pokiwał głową. — A więc... Jesteście wspaniałymi wojownikami. Dowied- liście tego tysiące razy. Wykonywaliście każdy mój rozkaz, a nawet więcej... — Jeszcze raz pokiwał głową, a jego twarz pojaśniała z dumy. — Sam Wu Song byłby dumny, mogąc każdego z was nazwać swoim bratem! Odpowiedziały mu śmiechy, ale i głośny pomruk aprobaty. — Co zatem powiecie? Czy przyjmiemy wspaniałomyślną ofertę wielkiego Tanga? Czy też podwiniemy pod siebie ogony jak pobite psy i będziemy lizać rany? Rozległy się okrzyki „Nie!". Żołnierze podnosili się na nogi. — A więc? — powtórzył Dehmel, wypinając pierś. — Co myśli Piętnasta? Zaczęło się powoli, najpierw było to tylko kilka głosów, ale w ciągu kilku sekund Skrzyk podjęła cała sala. Dwa słowa, początkowo przytłumione jeszcze szuraniem nóg powstającej Piętnastej, a potem wzmocnione grzmotem tysięcy wojsko- wych butów, wybijających rytm. — Li YuanL. Li YuanL. Li YuanL. Li YuanL. Dehmel podniósł obie ręce. Powoli zapadła cisza. Odwrócił się i spojrzał w stronę ekranu, a potem pochylił głowę. Stojący za nim tłum trzydziestu ośmiu tysięcy mężczyzn — pozostało- ści niegdyś wielkiej armii — zrobił to samo. — Chieh Hsia... — powiedział Dehmel głosem drżącym z emocji. — Piętnasta należy do ciebie! Li Yuan zszedł ze smoczego tronu i przywołał gestem swojego kanclerza. — Mistrzu Nan, przekaż moim kuzynom dobre wiadomo- ści, a potem przyślij mi Tolonena. Muszę z nim porozmawiać. Nan Ho pochylił głowę. — Chieh Hsia... Li Yuan odprowadził go wzrokiem i uśmiechnął się, zado- wolony, że dzień przebiegł tak dobrze, a potem podszedł do wielkiej mapy. Był dumny z tej mapy. Była rezultatem pomysłu, który przyszedł mu do głowy, gdy kiedyś siedział przy biurku, ślęcząc nad raportami i rozmyślając o postępach wojny. Nie cierpiał takiego przesiadywania. Myśląc, lubił chodzić. Dla- czego zatem nie zbudować wielkiej mapy, po której mógłby spacerować? Nan Ho natychmiast podjął tę ideę i sprowadził specjalistów, którzy zaprojektowali i wykonali całość, dodając przy okazji parę drobiazgów, które sam im zasugerował. Spoczywająca między filarami na drugim końcu sali audien- cyjnej mapa była wielką konstrukcją. Wznosiła się na wyso- kość człowieka ponad kamienną podłogą. Jej kontury ob- ramowywała ukośnie pochylona rampa, która umożliwiała wejście na powierzchnię. Od góry oświetlały mapę punktowe reflektory. Li Yuan wspiął się na rampę i zatrzymał na południowej krawędzi mapy, patrząc na odległą o jakieś dwadzieścia kro- ków północ. Afryka... była tak rozległa, że cała Europa zmieściłaby się na masie lądu tworzącego jej północną część, między Dakarem na zachodzie a Asmerą na wschodzie. Zrobił kilka kroków i stanął nad Asyut, rozstawiwszy nogi po obu stronach miejsca, gdzie poddała mu się Piętnasta Chorągiew. Następnie odwrócił się i chyba po raz tysięczny zaczął wpatrywać się w szczegóły ukazane na mapie. Jej powierzchnia była przezroczysta i widać było na niej nie- zliczoną ilość geograficznych detali, których człowiekowi nie udało się zmienić. Poniżej znajdowała się druga, na wpół przezroczysta warstwa przedstawiająca granice Miasta, ob- szary upraw i inne obiekty o znaczeniu społecznym: porty morskie, kosmodromy, garnizony wojskowe i pałace. Jeszcze 1 i \ 1 niżej — i to był pomysł Nan Ho — był ekran pokazujący nieustannie uaktualniane dane o ruchach wojsk sprzymierzo- nych oraz o ich zaopatrzeniu, a także informacje o decyzjach sztabów i siłach przeciwnika. Co więcej, wystarczyło, by nacis- nął powierzchnię czubkiem buta, a komputer natychmiast przedstawiał mu dokładny raport o danym obszarze. Mapa ta była cudownie pomocnym narzędziem i spędził wiele nocy, studiując ją zawsze, gdy przed rozmową z kuzynami chciał uzyskać jasny obraz sytuacji. Rozejrzał się wokół siebie. Miasto Afryka pokrywało mniej niż dwadzieścia pięć procent wielkiego lądu. W niektórych miejscach, takich jak Złote Wybrzeże, Afryka Północna czy wybrzeże wschodnie, dochodziło aż do oceanu, obramowane przez pustynie i górskie pasma, a w innych, jak starożytny Egipt, Kongo, Nigeria i cała południowa część kontynentu, tworzyło ogromne bloki, połączone wąskimi korytarzami. Trzydzieści osiem procent powierzchni pokrywały tereny upraw, wielkie plantacje, które tradycyjnie były podstawą potęgi Afryki. Resztę, ponad jedną trzecią całości — więcej niż na jakimkolwiek innym kontynencie z wyjątkiem Azji Wschodniej — zajmowały pustynie i góry. To było wielkie Miasto. A przynajmniej było nim jeszcze przed czterema tygodniami. Teraz zostało w zasadzie rozbite na sześć osobnych Miast. Jego własne siły kontrolowały szeroki korytarz od wybrzeża Morza Śródziemnego wokolicy Aleksandrii, aż do Asyut nad Nilem, tysiąc li dalej. Był to obszar obejmujący połowę staro- żytnego Egiptu i dużą część tego, co kiedyś było Libią. Dodat- kowo musiał utworzyć drugi front we Freetown, a poza tym jego armie zajęły pas Miasta przylegający do wybrzeża i ciąg- nący się od Dakaru na północy do Tiassale na wschodzie. Tam właśnie, dwieście li od stolicy prowincji, Abidjanu, jego Czwarta Chorągiew toczyła z Dwunastą Chorągwią Wang Sau-leyana walki, które z każdym dniem stawały się coraz bardziej krwawe. Odwrócił się i przeszedł kilka kroków na południe. Oddziały Tsu Ma były w Kongo, a Wei Tseng-li na wybrzeżu Mozam- biku. Żaden z nich nie mógł pochwalić się większymi suk- cesami. Odkryli, że utrzymanie wrogiego Miasta było znacznie łatwiejsze w teorii niż w praktyce. To było jak rozgrywanie partii wei chi w trzech wymiarach. Jeśli nie zniszczyło się obszarów, które się zajęło, i nie zamknęło mieszkańców w obo- zach koncentracyjnych, można było z dużą pewnością założyć, że w chwili, gdy wojsko znajdzie się dziesięć stref dalej, ludzie wzniecą bunt na tyłach armii. Można było zostawiać gar- nizony, oczywiście, i tak Tsu Ma, jak i Wei Tseng-li robili to, ale kosztem ogromnych ubytków w siłach. A to dodatkowo komplikowało i tak już horrendalne problemy logistyczne. Regularne zrzuty zaopatrzenia na dach Miasta nie wystarczały i w najbardziej krytycznych momentach ciągle brakowało żywności oraz amunicji. Jedna większa porażka którejś z armii i będą musieli się wycofać. Sytuację pogarszało jeszcze to, że wielkie obszary na połu- dniu już wcześniej ogarnęła rebelia i uniezależniły się od władzy Wanga. Powstały dwa nowe królestwa i chociaż wy- glądało na to, że królowie tych państw pożyją dość krótko, a ich obdarte armie nie stanowiły bezpośredniego zagrożenia dla Sojuszu, sam przykład był bardzo szkodliwy. Pogrążone w chaosie wojny Miasto Afryka zdecydowało, że ma dosyć władzy Siedmiu i na powierzchnię wychynęły wszelkiej maści ruchy rewolucyjne, tak długo tłumione przez Wanga. Nie był to zresztą jedyny problem. Tak jak wtedy, gdy padła Ameryka Północna, uchodźcy z afrykańskiej Góry zalali inne Miasta. Jednakże jeśli poprzednio było wystarczająco dużo miejsca, by poradzić sobie z tym nagłym napływem, obecnie sytuacja stała się niezmiernie trudna do opanowania. Wielu z tych, którzy uciekli, zostali zmuszeni do zadowolenia się mieszkaniami, które uznali za niegodne ich statusu, głównie z tego względu, że były dziesięć, piętnaście poziomów poniżej Pierwszego. Niepokoje, coś niesłychanego na Górze jego Mia- sta, doprowadziły do kilku obrzydliwych incydentów i musiał użyć siły, aby zapewnić spokój. Teraz była tam cisza, ale jak długo to potrwa? Wielkie drzwi komnaty otworzyły się wolno i do środka wkroczył Tolonen. Starzec spojrzał w stronę swego władcy i pochylił głowę. — Chciałeś mnie widzieć, Chieh Hsial — Tak, Knut. Przyłącz się do mnie. Chcę z tobą poroz- mawiać. Tolonen wdrapał się na mapę i ruszył w stronę Tanga. Li Yuan zauważył, że stary człowiek, idąc, patrzy z uwagą na mapę, chłonąc przedstawione na niej szczegóły. — Słyszałeś już o Piętnastej Chorągwi? Tolonen uśmiechnął się szeroko. — To wspaniała wiadomość, Chieh Hsia. A teraz, gdy siły Karra wesprą Czwartą w Abidjanie, powinniśmy usłyszeć dobre wiadomości także z tamtego frontu, prawda? Być może, pomyślał Li Yuan, zatrzymując swoje wątpliwo- ści dla siebie. Ale to nie dlatego poprosił Tolonena do siebie. Jeszcze raz stanął nad Asyut, po czym odwrócił się i spojrzał prosto na starego marszałka. — Gdzie on jest, Knut? Gdzie jest ten łajdak? Tolonen wzruszył ramionami. — Może nie żyje, Chieh Hsia. Upłynął już ponad tydzień, odkąd pokazał się publicznie. A więc, może... Ale Li Yuan pokręcił głową. — Gdyby nie żył, wiedzielibyśmy o tym. Nie, on żyje. Dowodzi tego fakt, że jego armie wciąż walczą. Nie stawaliby takiego oporu, gdyby był martwy. To była prawda. Zaskakująca prawda. W pierwszym okre- sie był wręcz zaszokowany informacjami o tym, jak zawzięcie biły się Chorągwie Wanga. Powoli jednak zaczął rozumieć. Oni nie walczyli o Wanga, ale bronili T'anga Miasta Afryka, Syna Nieba. Taka lojalność jest zakorzeniona bardzo głęboko. Bez niej życie żołnierza nie miałoby żadnego sensu. Tak więc bili się i ginęli — za Afrykę i swojego Tanga. Li Yuan rozejrzał się wokół, po czym ruszył wolno po mapie, stąpając po kolejnych pałacach Wanga: w Aleksandrii, Casablance, Ibadanie, Kinshasie, Kimberley, Lusace... uderzył już na nie wszystkie. Pozostał tylko Luksor. Ale wieść głosiła, że Luksor został opuszczony. — Gdybyśmy go znaleźli — rozmyślał na głos, tak że Tolonen mógł go słyszeć. — Gdybyśmy go wytropili i zabili... no cóż, wtedy może moglibyśmy zakończyć te jatki. Uniósł głowę i spojrzał z bliska w oczy Tolonena. — Luksor — powiedział marszałek. — Musisz uderzyć na Luksor, Chieh Hsia. — A jeśli go tam nie ma? — Wówczas będziemy walczyć dalej. Nikt nie mówił, że to będzie łatwe. Taka wojna, jak ta... może trwać wiele lat. Li Yuan skinął głową. Tego właśnie się obawiał. Długie lata wojny — czym to będzie dla Chung Kuo? A jeśli w ostatecz- nym rozrachunku Afryka zostanie utracona, co się stanie z Europą i pozostałymi kontynentami? Czy ciemność ogarnie wszystko? — Niech więc będzie Luksor — powiedział w końcu.__ I módlmy się, abyśmy go tym razem znaleźli. * * * Cisza w sali była tak głęboka, że zdawała się wręcz dźwię- czeć. Wang Sau-leyan siedział na wysokim tronie i pełnym nienawiści spojrzeniem swych przekrwionych oczu mierzył ośmiu więźniów. Siedząca obok niego kobieta patrzyła w bok, z lękiem — a może była to odraza? — w oczach. Więźniowie klęczeli. Ich głowy były pochylone, bardziej z wyczerpania niż szacunku, a ręce mocno związane na plecach. Tak mocno, że sznury były ciemne od krwi. Za ich plecami stał rząd cesarskich gwardzistów z wydobytymi mieczami. Na znak T'anga ekran wiszący na ścianie rozjaśnił się, pokazując całą ósemkę siedzącą za zastawionym bogato sto- łem. Ich jedwabie — teraz poszarpane i brudne — były świeże i czyste, a twarze — obecnie pokrwawione i posiniaczone — roześmiane. Wang pochylił się lekko do przodu i zacisnął dłonie na poręczach tronu. — Czy ciągle zaprzeczacie? Po tym, co widzieliście? Po tym, co wam pokazałem? — Machnął ręką w stronę ekranu, nie patrząc na niego. — Czy ta ósemka, która tam siedzi i śmiejąc się, rozmawia o mojej śmierci... knuje spisek... to jacyś inni ludzie? Wyprostował się i otarł ślinę z warg. — Zdradzieckie gnojki! Traktuję was jak braci, a wy tak mi się odpłacacie! Tak! Otrząsnął się, a na jego twarzy pojawił się wyraz pełen odrazy. Uniósł rękę i wskazał jednego z więźniów. — Kapitanie, poderżnij gardło temu sukinsynowi! Wszyscy spojrzeli w górę, a ten, który stwierdził, że znajduje się na przedłużeniu wyciągniętej ręki Wanga, wydał z siebie skowyt strachu. — Nie, Chieh Hsia... ty źle zrozumiałeś... Kapitan uchwycił go z brutalną siłą, zamknął mu głowę w ciasnym uścisku swojego lewego ramienia i przeciągnął ostrzem noża po jego szyi. Krew trysnęła prawie natychmiast, a puszczone ciało osunęło się na podłogę. — I temu! — warknął wściekle Wang, wskazując nastę- pnego. Kapitan posłusznie wykonał rozkaz. Żyjąca jeszcze szóstka dygotała z przerażenia. W powietrzu unosił się zapach fekaliów. — Nędzne, małe ludziki... — prychnął z pogardą Wang, po czym wstał, zachwiał się i zanim w pełni odzyskał równo- wagę, zsunął się trzy stopnie w dół. — Jesteście... gnojem. Zszedł po pozostałych stopniach. Wyjął z ręki kapitana zakrwawiony nóż i stanął nad jednym z pozostałych sześciu więźniów. — Błagaj... — powiedział miękko, pochylając się nad tym człowiekiem. — Błagaj o swoje nędzne życie. Więzień rzucił się na ziemię, wyciągając się u stóp Wanga. — Ch-chieh Hs-sia — wyjąkał. — Bogowie wiedzą... Stęknął, przywalony ciężarem Wanga, który wepchnął mu nóż w plecy aż po rękojeść. — A ty? — zapytał następnego, podniósłszy się na nogi. Mężczyzna zemdlał. — Ugotować ich — rozkazał gwardzistom, po czym wytarł dłonie w swoje jedwabie. — Ustawcie kotły i ugotujcie ich żywcem. I zróbcie to gdzieś blisko. Chcę słyszeć ich krzyki. Odwrócił się i spojrzał na żonę. Spuściła głowę i wpatrywała się w swoje dłonie. Jej ciało było tak blade, że wydawało się, iż jest wręcz przezroczyste. W ciągu ostatnich dni nie czuła się dobrze. Prawie nic nie jadła, a w nocy słyszał, jak wymio- towała. Nerwy, pomyślał, idąc po schodach w jej stronę. — Już dobrze — powiedział miękko, pochylając się nad nią. — Nigdy bym cię nie skrzywdził. Wiesz, że to prawda. Nigdy. A potem odwrócił się i krzyknął w stronę swoich gwardzis- tów, którzy ciągnęli więźniów do wyjścia: — Gdzie jest Hung Mien-lo? Gdzie jest ten skurwiel? * * * Hung Mien-lo przebiegł szybko przez korytarzyk i przypiął się pasami. Zrobił to w ostatniej chwili, gdyż prawie w tym samym momencie mały, czteroosobowy stateczek zakręcił gwałtownie w prawo i pomknął nowym kursem. Wyjrzał na zewnątrz, obserwując dach Miasta, który poja- wił się w iluminatorze w czasie zakrętu, a potem zniknął, gdy statek wyrównał lot, kierując się w stronę morza. Odwrócił się i wyjrzał przez tylny iluminator, w którym widać było wielką, białą ścianę Miasta, malejącą z wolna i oddalającą się w miarę, jak nabierali prędkości. Rozsiadł się wygodnie, czując, jak przyspieszenie wciska go w fotel. Zamknął oczy, rozkoszując się myślą, że po raz pierwszy od ponad czterech tygodni jest bezpieczny. Afryka, którą zostawił za sobą, z każdą chwilą stawała się coraz mniejsza, jak zły sen znikający w świetle poranka. Przed nim leżały równiny Bliskiego Wschodu, a za nimi Azja Środ- kowa i jego cel. Odetchnął tak głęboko, że zabrzmiało to prawie jak wes- tchnienie, a następnie wybuchnął śmiechem, zastanawiając się, co też jego były pan może teraz robić. Opiekuje się żoną, bez wątpienia, pomyślał i poczuł, jak ogarnia go fala mrocznej satysfakcji. Otrucie samego Wanga było czymś całkowicie niemożli- wym. W ciągu ostatnich lat w wyniku rozmaitych prób umarło kilkunastu próbowaczy potraw. Ale jego żona... Hung ponow- nie się roześmiał, a jego śmiech trwał i trwał, jakby nie miał się nigdy skończyć. To było takie proste. Nawet podanie jej tego na łyżce nie mogło być prostsze. Miała przed sobą dzień życia, najwyżej. A co z samym Wangiem? Hung Mien-lo wydał z siebie głośne, wzmocnione śmiechem westchnienie. Dni Wang Sau-leyana były policzone. Wiedział to od samego początku: od tego momentu w kom- natach Wanga, kiedy — w chwili olśnienia — zrozumiał, że to on zamordował własnego ojca. Mimo to przetrwał bardzo długo. Znacznie dłużej niż on, Hung, się tego spodziewał. Ale teraz gra dobiegła końca. Jego ministrowie uciekli, a genera- łowie otwarcie mu się sprzeciwiali. Za dzień lub dwa będzie po wszystkim. Odwrócił się znowu w stronę okna. Tam, pod najbardziej błękitnym z niebios, lśniło morze. Było niczym zwierciadło ciągnące się aż po horyzont. Skończona doskonałość, pomyś- lał, wspominając, nie wiedzieć dlaczego, błękit oczu tej kobie- ty. I w tej samej chwili usłyszał szczęknięcie mechanizmu zegarowego, cichy warkot zębatek detonatora wykonującego pół obrotu, a potem bomba znajdująca się pod jego fotelem eksplodowała. Żołnierze wyskoczyli ze statku, jeszcze zanim wylądował, i rozbiegli się po dachu wielkiego pałacu, zmierzając ku wy- lotom wentylatorów. Spodziewali się silnej obrony, ale baterie pałacu milczały, a posterunki obserwacyjne były opuszczone. Mimo to zajęli pozycje w sposób, który wcześniej przećwiczyli, powtarzając procedury wbijane im do głów setki razy. Potem rozległ się głuchy huk wybuchających granatów i znaleźli się w środku. Opuszczając się szybko i cicho w dół szybów wentylacyjnych, dotarli na najwyższy korytarz. Na szczycie wielkich schodów dowódca oddziału sił specjal- nych stanął, powęszył przez chwilę, po czym podniósł rękę, nakazując swoim ludziom, by się zatrzymali. W powietrzu unosił się dziwny zapach, który przypominał trochę swąd nadmiernie wygotowanego mięsa. Zaczął się wsłuchiwać w ci- szę. Nic. Pałac zdawał się opuszczony. A potem, gdzieś z głę- bin budynku, dobiegł ich stłumiony przez odległość jęk. Schodzili w dół, wolniej niż poprzednio, sprawdzając każde pomieszczenie, każdy korytarz. Przebyli w ten sposób pięć pięter, aż w końcu weszli do Sali Wielkiej, za którą znajdowała się Sala Tronowa. Tam, przy wejściu do Sali Wielkiej, pod wyblakłymi sztan- darami ślubnymi, znaleźli pięć ustawionych w rzędzie kotłów, pod którymi żarzyły się jeszcze resztki węgli. Trupy leżące w środku były czerwone jak gotowane kraby, wzdęte i grotes- kowo pocętkowane. Powierzchnie kotłów były jeszcze ciepłe, a woda — albo to, co z niej pozostało — letnia. Dowódca oddziału pokiwał głową, po czym machnięciem ręki rozkazał swoim ludziom, by posuwali się do przodu. Za Salą Tronową były gabinety T'anga, a nad nimi... W tej chwili znowu usłyszał jęk, tym razem głośniejszy. Wielkie drzwi Sali Tronowej były częściowo zamknięte i prze- słaniały widok tego, co było w środku. — Tam! — wydał bezgłośnie rozkaz, wskazując kierunek jednemu ze swoich ludzi. Żołnierz natychmiast ruszył wzdłuż sali, wykorzystując jako ochronę cienie rzucane przez masyw- ne filary. — Stój, gdzie jesteś! — krzyknął ktoś ze środka Sali Tro- nowej. Dowódca zauważył, że jego człowiek zamarł prawie w bez- ruchu, a potem zaczął się wycofywać. Rozległ się pojedynczy strzał. Jego żołnierz upadł, wypu- szczając karabin, który zabrzęczał na kamiennych płytach podłogi. Spojrzał w stronę wejścia. Wielkie drzwi zaczęły się za- mykać. — Teraz! — krzyknął, ponaglając swoich ludzi. Odczepił granat od paska i, biegnąc, rzucił go w kierunku szybko malejącej przerwy między skrzydłami drzwi. Eksplozja odrzuciła go do tyłu. Zerwał się na nogi i ponownie skoczył do przodu, strzelając w stronę dymiących szczątków drzwi. Jego ludzie biegli obok, a huk wystrzałów z ich karabinów maszynowych prawie go ogłuszył. W środku Sali Tronowej, tuż za rozwalonymi drzwiami, zauważyli sześć leżących nieruchomo ciał. Kaszląc, przeszedł przez rumowisko i rozejrzał się wokół. Tron był pusty, a w sali nie było nikogo z wyjątkiem trupów. Odwrócił się i wydał rozkazy: — Steward, Blofeld, zabezpieczcie schody do kwatery T'anga! Edsel, Graham, sprawdźcie przedpokoje! Odetchnął głęboko. Jeśli Wang był tutaj, musiał przebywać na górze, w swoich prywatnych komnatach. Teraz był tego zupełnie pewny. Ci ludzie — pochylił się i aby mieć całkowitą pewność, przyjrzał się ich mundurom — byli z Lan Tian, elitarnej dywizji „Błękitne Niebo", tej samej, która przepro- wadziła atak na Tongjiang. Bez powodu nie broniliby tych drzwi. Znowu usłyszał jęk, który tym razem zabrzmiał jeszcze głośniej niż poprzednio. Rozdzierający, okropny krzyk, który trafiał w samo serce. Głos śmierci. Na górze. Dźwięk dochodził z góry. Stąpając ostrożnie pomiędzy leżącymi na podłodze szcząt- kami i ściskając pistolet w dłoni, podszedł do tronu. U stóp schodów zatrzymał się i spojrzał na trzy trupy, które tam leżały w wielkiej, lepkiej kałuży zakrzepłej krwi. To musiało być dzieło Wanga, nie miał co do tego wątpliwości. Wykrzywił twarz w grymasie odrazy i odwrócił się, wzywając swoich ludzi do siebie. Następnie spojrzał w stronę drzwi prowadzących do przedpokojów. — Czysto — odpowiedział Edsel na jego nie zadane pytanie. — Dobrze. — Odczekał, aż skupią się wokół niego, po czym powtórzył spokojnie rozkazy: — Wiecie, co macie robić. Li Yuan chce, abyśmy pojmali jego kuzyna żywcem. Chce, aby stanął przed sądem za to, co zrobił w Tongjiang. Pokiwali z powagą głowami, a potem, gdy machnął ręką, ruszyli do przodu, zajmując stanowiska przy drzwiach prowa- dzących do komnat Wanga. Wysłał jeszcze czterech żołnierzy, by sprawdzili gabinety. Były puste. Kiedy już to wiedział, wyszeptał modlitwę do Kuan Ti, Boga Wojny, i z wycelowanym przed siebie pis- toletem zaczął się wspinać po schodach. * * * Wang Sau-leyan siedział na krawędzi łoża i przyglądał się kobiecie. Jej oczy były zamknięte, a powieki stały się teraz prawie przezroczyste. Krople potu pokrywały jej nagą czasz- kę, a żółknąca skóra była napięta i poznaczona małymi krost- kami. Zafascynowany jej męką patrzył, jak wije się w cier- pieniu, a kiedy z jej ust znowu wyrwał się głośny jęk, coś w nim odpowiedziało na ten dźwięk. Prawie pragnął, by to jeszcze raz powtórzyła. Śmierć. Tak wygląda śmierć. Czuł ją. N a p r a w d ę ją czuł. Wyciągnął rękę, podniósł leżący na nocnym stoliku pistolet ze srebrną rękojeścią i wstał. Słyszał ich. Słyszał ich szepty i cichy odgłos kroków. Za chwilę będą w środku. Chodźcie, pomyślał, nie czując na chwilę przed śmiercią żadnego lęku. Możecie mnie najwyżej zabić. Aleja i tak jestem ponad wami. Nie będę czołgał się przy drzwiach. Jestem T'angiem — Synem Nieba! ¦ Roześmiał się i w tej samej chwili zaczął się zastanawiać, co oni pomyślą o jego śmiechu. Czy uznają, że oszalał? No cóż... niech sobie tak myślą. Jakie znaczenie miały myśli hsiao jerf! To nie im pisano śmierć, która miała być zapisana w dzie- jach świata. Stanął przed lustrem, przyglądał się sobie przez chwilę, a następnie, usłyszawszy cichutki warkot w powietrzu, spojrzał za siebie. W pierwszej chwili nie mógł dostrzec jego źródła, a potem zobaczył: zdalnie sterowana, malutka kamera leciała powoli pod sufitem komnaty. Zwolniła jeszcze bardziej, a po- tem zawisła nie dalej niż dziesięć ch'i od miejsca, w którym stał, a jej mikroskopijny obiektyw skupił się na nim. Uśmiech- nął się, zrozumiawszy wszystko, po czym wrócił do łoża i usiadł na jego krawędzi. Pistolet położył sobie na udach. Pierwszy żołnierz wszedł powoli, ostrożnie i klęknął po lewej stronie drzwi, za wielką, stojącą na podłodze wazą. Drugi był bardziej nerwowy. Nisko pochylony wpadł do komnaty i zajął pozycję po prawej stronie. Obaj wymierzyli swoje karabiny maszynowe w Wanga. Patrzył na nich, nie zmieniając kamien- nego wyrazu twarzy; zauważył, jak bardzo starają się obser- wować go, nie patrząc mu jednocześnie w oczy, i uśmiechnął się w duchu. Jakiekolwiek mogły być rozkazy, które otrzymali, zabicie Tanga było czymś, co uderzało w najgłębiej zakorze- nione prawdy ich życia. Wyciągnął szyję, po czym usłyszał, że kobieta poruszyła się, i spojrzał na nią. Jej szczęki były zaciśnięte, prawie zesztyw- niałe, ale ciągle jeszcze żyła. Przez chwilę łapała z sykiem powietrze, a potem znowu się odprężyła. Już niedługo, pomyślał i odwrócił się w stronę drzwi, w któ- rych pojawił się kapitan. — Chieh Hsia... Wang Sau-leyan mierzył go przez jakiś czas wzrokiem, a potem, starając się zachować królewską postawę, podniósł się z łoża. — Nie jest pan tu mile widziany, kapitanie. To moje pry- watne komnaty. Oficer pochylił nieznacznie głowę i zrobił dwa kroki w stro- nę Wang Sau-leyana. — Ja... Wang uniósł pistolet i wymierzył w niego. T Kapitan przełknął ślinę. — Proszę odłożyć broń, Chieh Hsia. Nie przybyliśmy tu, aby cię skrzywdzić. Moje rozkazy... Wang nacisnął spust. Rozległ się ogłuszający huk wystrzału, a potem zapanowała cisza. Dwaj żołnierze przy drzwiach patrzyli w osłupieniu na Wanga, ale ciągle nie strzelali. Kapitan leżał w miejscu, gdzie upadł, jęcząc i przyciskając dłonie do swego rozszarpanego kulą brzucha. Pod nim, na lśniących płytkach podłogi, powoli tworzyła się kałuża krwi. Wang Sau-leyan spojrzał w obiektyw kamery i uśmiechnął się. — No i jak, kuzynie Yuanie? Czy tego właśnie chciałeś? Popatrzył znowu na żołnierzy przy drzwiach, mierząc to do jednego, to do drugiego. — Ty!... A może ty?— Opuścił rękę z pistoletem, za- stanawiał się przez chwilę, a potem przesadnym gestem wymierzył w tego z prawej strony drzwi. — Myślę, że to będziesz ty. — Mężu... Głos był tak słaby, jak szept. Wang odwrócił się i spojrzał na kobietę. Siedziała na łożu, a jej oczy, które zdawały się wypływać z przeżartego chorobą ciała, patrzyły na niego jak oczy samego piekła. — M ężu... Strzał wstrząsnął nim. To było tak, jakby został przeszyty rozgrzanym do czerwoności pogrzebaczem. Spojrzał w dół i od razu zauważył, gdzie kula weszła w jego ciało. W tej samej chwili pojawiła się tam plama czerwieni i zaczęła się roz- szerzać. Fala piekącego bólu przetoczyła się przez jego ciało niczym ognisty walec. Wypuścił z ręki pistolet i powoli osunął się na kolana. Odwrócił głowę, usiłując zrozumieć, co się stało. Dwaj żołnierze stojący przy drzwiach byli jak skamieniali. Lufy karabinów opuścili w dół, a ich twarze wyrażały cał- kowite osłupienie. Leżący między nimi kapitan trzymał jeszcze w górze swój pistolet. Wang zauważył, że z jego lufy wy- pływają ledwie widoczne pasemka dymu. — Ach... — wymamrotał, uśmiechając się, witając nadcho- dzącą ciemność. — Ach... — Chieh Hsia — odpowiedział kapitan i padł twarzą w lep- ką kałużę, która go otaczała. — Chieh Hsia... EPILOG — ZIMA 2213 SŁOŃCE I DESZCZ „Zrozumieć innych, to znaczy posiąść wiedzę; Zrozumieć siebie samego, to znaczy być mądrym. Pokonać innych, to znaczy mieć siły; Pokonać siebie samego, to znaczy być silnym. Wiedzieć, kiedy ma się dosyć, to znaczy być bogatym. Podążać tam, gdzie prowadzi cię siła, to znaczy być am- bitnym. Nie stracić swego miejsca, to znaczy trwać długo. Umrzeć i nie zostać zapomnianym — to prawdziwie długie życie". — Lao Tzu, Te Tao Ching, Rozdział 33 jr SŁONCE I DESZCZ Chen siedział na ogrodzeniu obok drewnianego mostu i patrzył na leżącą po drugiej stronie pól wioskę. Za nim, na przecięciu dwóch wielkich kanałów irygacyjnych, stał budynek nadzoru, którego trzy smukłe wieże widoczne były z odległości dziesięciu li. Był rześki, pogodny dzień i z miejsca, gdzie się znajdował, mógł dostrzec sylwetki ludzi poruszających się po szerokich, trawiastych alejach, ciągnących się między budynkami. Kosowa Góra była największą plantacją w rejonie moskiew- skim. Oprócz zwykłych zabudowań gospodarczych stało tam kilkanaście wielkich domów, większość zamieszkana była przez pojedyncze rodziny — po trzy pokolenia rozmieszczone w dwunastu przestronnych pokojach. Jako nadzorca, Chen został umieszczony w jednym z takich domów. Kiedy Wang Ti zobaczyła te wnętrza, pokręciła głową. „Utrzymać to wszyst- ko w czystości...", powiedziała, niby gderając, ale jej oczy mówiły coś zupełnie innego. Rozglądała się wokół siebie, szczęśliwa jak dziecko i nawet Jyan! — nawet Jyan uśmiechał się, widząc, jak będą teraz żyć. — To wszystko jest takie duże, tato — powiedział. — Niebo... — Umilkł, ogarnięty zachwytem. — Nigdy nawet sobie nie wyobrażałem... Chen spojrzał w dół. Rano padało i trawa na brzegu kanału była wciąż mokra. Zeskoczył z ogrodzenia, przykucnął i po- łożył prawą dłoń na czarnej, miękkiej ziemi. Wyrwał źdźbło trawy, włożył je do ust i zamknął oczy. To wszystko jest tak prawdziwe, że wydaje się snem... Uśmiechnął się. Zajęło mu to dwanaście lat. Dwanaście lat wygnania. Z dala od ziemi... i od siebie samego. Otworzył oczy i spojrzał na lśniącą powierzchnię wody, a potem na źdźbło, które trzymał w ręce. Słońce i deszcz, to wszystko, czego zawsze pragnął. Teraz to rozumiał. Słońce i deszcz. Wstał i zrobił pełny obrót dookoła siebie, chłonąc wszystko wzrokiem. Na północy i wschodzie, w odległości dwóch, trzech li, stały magazyny — masywne, zakryte zborniki pełne ryżu i zboża. Bliżej znajdowały się kwatery straży nadzorcy, trzy jednopiętrowe bunkry ustawione w nierównej linii. Na południu, poza zabudowaniami gospodarczymi, były baraki robotników; dwanaście długich, niskich chat, osadzonych głęboko w ziemi. A Miasto? Chen uśmiechnął się. Z Kosowej Góry nie można było zobaczyć Miasta. Człowiek mógł wytężać wzrok w nieskoń- czoność, a i tak nie dostrzegłby ani śladu ścian i poziomów. Roześmiał się i popatrzył w stronę wsi. Dwie małe, ludzkie sylwetki oderwały się od innych i biegły poprzez pole w jego kierunku. Z uwagi na popołudniowe słońce, które ciągle jeszcze przygrzewało, musiał zmrużyć oczy, aby rozpoznać, kim są, a kiedy mu się to udało, uśmiech- nął się i ruszył im naprzeciw. Przywitał go przenikliwy okrzyk radości zakończony długim pohukiwaniem. Ten ostatni dźwięk wydał jego dwunastoletni syn, Wu, ale to Ch'iang Hsin dopadła go pierwsza. — Tatusiu! — krzyczała, z trudem łapiąc oddech. — Wy- dają przyjęcie! Przyjęcie powitalne! Dla nas! Uśmiechnął się, podniósł ją i zakręcił dookoła siebie. — Wiem — odpowiedział, przyciskając dziewczynkę do piersi. — Będą ciastka i różne napoje. Kiedy Wu dobiegł do nich, podniósł go drugą ręką. Umieścił sobie chichoczącą i piszczącą parkę pod pachami i ruszył, śmiejąc się, w stronę domu. Później, siedząc na schodkach przed gankiem z Ch'iang Hsin wtuloną w jego bok, przyglądał się wieśniakom, którzy ustawiali stoły na dziedzińcu. Drzwi za nim były otwarte, a z okna kuchni dobiegał go śpiew myjącej podłogę Wang Ti. — No i jak? — zapytał ośmioletnią dziewczynkę, obejmu- jąc ją ramieniem. — Czy myślisz, że będzie ci się tu podobało? Pokiwała w milczeniu głową, a jej oczy lśniły, zachwycone magiczną innością tego świata. Uśmiechnął się. — Pięknie tu, prawda? Ale powinnaś zobaczyć to miejsce latem... Odwrócił się, próbując raz jeszcze objąć wzrokiem obez- władniającą wręcz otwartość tego zakątka, bezmiar nieba Było takie niebieskie, nawet teraz, gdy od pierwszych śniegów dzieliły ich tylko tygodnie. Moje drugie życie, pomyślał i zadrżał, nie tyle z zimna, co na skutek wspomnienia tego lata sprzed dwunastu lat. Zmru- żył oczy, przypominając sobie czarowne dźwięki fletu i innych instrumentów rozbrzmiewających w księżycową noc; wieśnia- ków wirujących wokół ogniska, ich błyszczące twarze i ciemne oczy śmiejące się w blasku płomieni. I inne wydarzenie. Przypomniał sobie Pawła, młodzieńca z garbem, i wszystko to, co mu się przydarzyło. Był już prochem, a jednak na jedną krótką chwilę znowu ożył w gło- wie Chena. Jego podłużna twarz uśmiechnęła się w ciemno- ściach, a miękko wypowiedziane słowa zabrzmiały smutnym echem: „Dziękuję ci, Kao Chen... ale myślę, że ja tu umrę. Nie ma pól, otwartej przestrzeni ani wiatru. Nie ma płynącej wody, słońca, księżyca i zmieniających się pór roku. Nie ma niczego. Są tylko ściany". Twarz powoli rozmyła się w ciemności, a głos umilkł. Był już tylko prochem... Chen pochylił się nieco do przodu i przycisnął mocniej Ch'iang Hsin do siebie. Paweł miał rację. W Mieście nie było niczego. Przez jakiś czas siedział bez ruchu, wsłuchując się w dźwięki swojego nowego życia — szum wiatru buszującego wśród traw, miękkie, melodyjne głosy wieśniaków, syk pary i brzęk naczyń dochodzący z kilkunastu kuchni, w których kobiety przygoto- wywały dania na przyjęcie. Ale jeden z głosów dominował nad wszystkimi. Był to śpiew pracującej Wang Ti, który brzmiał jak trel wolnego ptaka siedzącego na gałęzi wysokiego drzewa. Westchnął i pocałował córkę w czubek głowy. — Jesteśmy tutaj — powiedział cicho, tak do siebie, jak i do niej. — W końcu naprawdę jesteśmy tutaj. — Tak — odpowiedziała spokojnie. Pochyliła się do przo- du, wskazując palcem rozciągające się ponad dachami domów niebo. — Popatrz tatusiu... chmury... popatrz na chmury! OD AUTORA Po raz pierwszy transkrypcji języka mandaryńskiego na alfabet europejski dokonał w siedemnastym wieku Włoch Matteo Ricci, który w 1583 roku założył i aż do swej śmierci w roku 1610 prowadził pierwszą misję jezuicką w Chinach. Od tej pory dokonano kilkudziesięciu prób przełożenia orygi- nalnych chińskich dźwięków, reprezentowanych przez kilka- dziesiąt tysięcy różnych piktogramów, na zrozumiałą dla ludzi Zachodu formę fonetyczną. Od dawna dominują jednak trzy systemy — używane w trzech wielkich zachodnich mocarst- wach, które w dziewiętnastym wieku rywalizowały o wpływy w słabym i skorumpowanym Cesarstwie Chińskim: w Wielkiej Brytanii, Francji i Niemczech. Są to systemy Wade'a-Gilesa (Wielka Brytania i Ameryka — znany także jako system Wa- dę^), system Ecole Francaise de l'Extreme Orient (Francja) oraz system Lessinga (Niemcy). Natomiast sami Chińczycy od 1958 roku pracowali nad stworzeniem standardowej formy fonetycznej opartej na sys- temie niemieckim,Tctórą nazwali hanyu pinyin fangan (Sche- mat Chińskiego Alfabetu Fonetycznego), a w skrócie pinyin; pinyin używa się we wszystkich obcojęzycznych książkach wydawanych w Chinach po 1 stycznia 1979 roku, a także uczy się go obecnie w szkołach obok tradycyjnych chińskich zna- ków. Ja jednak postanowiłem korzystać w mej książce ze starszego i moim zdaniem bardziej eleganckiego systemu trans- krypcji Wade'a-Gilesa (w zmodyfikowanej formie). Dla tych, którzy się przyzwyczaili do twardszej postaci pinyin, podaję kilka przykładów (wziętych z tomiku Na Drugim Brzegu Rzeki Edgara Snowa; Wydawnictwo Gollancz, 1961), które mogą posłużyć jako ilustracja niektórych sposobów wymowy: 'Chi wymawia się jak ,,dżi", natomiast Ch'i brzmi jak „czi". Chu brzmi jak „dżu", natomiast Ch'u jak „czu". Tsung — „dzung"; tsung — „tsung". Tai— „dai"; Faz —„tai". Pai — „bai"; P'ai — „pai". Kung — „gung"; Kung — „kung". J jest równoważne r, ale wielokrotnemu jak w rrrun H przed s, jak w hsi, jest wymawiane z przydechem. Często jednak jest opuszczane i wtedy zamiast Hsian mówi się Sian. Chińskie samogłoski są na ogół krótkie. Nigdy nie brzmią długo i płasko. Dlatego słowo Tang wymawia się jak „dong", a nie „tang". Natomiast Tang, to „tong". Mam nadzieję, że używając systemu Wade'a-Gilesa, udało mi się oddać bardziej miękką i poetycką stronę oryginalnych wyrazów mandaryńskich, którym, jak sądzę, źle przysłużył się współczesny pinyin. Mój wybór, nawiasem mówiąc, pokrywa się z wyborem dokonanym przez autorów większości głównych, zachodnich opracowań na temat Chin. Mam tu na myśli następujące dzieła: zakrojoną na 16 tomów Historię Chin Denisa Twitchet- ta i Michaela Loewe'a z Uniwersytetu Cambridge; gigantycz- ną, wielotomową Naukę i cywilizację w Chinach Josepha Needhama; Chiny, tradycja i transformacja Johna Fairbanka i Edwina Reischauera; Imperialną przeszłość Chin Charlesa Huckera; Historię cywilizacji chińskiej Jacąuesa Gerneta, Chi- ny.Krótka historia kultury C. P. Fitzgeralda; Sztuka i architek- tura Chin Laurence'a Sickmana i Alexandra Soprera, klasycz- ne studia socjologiczne Fanshen i Shenfan Williama Hintona oraz Eseje o chińskiej cywilizacji Dereka Bodde'a. Cytaty z / Ching albo Księgi Zmian pochodzą z wersji przełożonej na angielski przez Cary F. Baynesa i opubliko- wanej przez wydawnictwo Routledge & Kegan Paul (Londyn 1951). Wszystkie te cytaty zostały użyte w niniejszym tekście po uzyskaniu zgody tego wydawnictwa. Cytat przytoczony przez marszałka Tolonena w Prologu pochodzi z II części („Siewy Vainamoinena") Kalevala: Ziemia herosów, przełożonej przez W. F. Kirby'ego i po raz pierwszy opublikowanej przez wydawnictwa J. M. Denta w 1907 roku. Czytelnikom zainteresowanym tym cudownym dziełem pole- cam jego wydanie, które ukazało się nakładem Atholone Press. Cytaty z Lao Tzu zostały zaczerpnięte z Tao Te Ching (rozdziały 33 i 70 nowego przekładu Roberta G. Hendricksa opartego na niedawano odkrytych tekstach Ma-wang-tui) wy- danego przez Bodley Head (Londyn 1990). Wszystkie cytaty zostały użyte za ich zgodą. Cytat z Śmierci poety Duo Duo pochodzi z jego zbioru Patrząc zza śmierci przełożonego przez Gregory Lee i Johna Cayleya i wydanego przez Bloomsbury Press w 1989 roku. Został wykorzystany za ich uprzejmą zgodą. Cytat z Księgi V Analektów Konfucjusza pochodzi z prze- kładu D. C. Lau opublikowanego przez Penguin Books w 1979 roku i został użyty za ich zgodą. Wiersz Krytycyzm Li Ho został przetłumaczony przez A. C. Grahama i pochodzi z jego nieocenionego i cudownego zbioru Wiersze zmarłego T'anga wydanego przez Penguin Books (Londyn 1965). Fragment z Walczyliśmy na południe od murów Li Po pochodzi ze zbioru Li Po i Tu Fu przełożonego przez Arthura Coopera i wydanego przez Penguin Books w 1973 roku. Został tu wykorzystany za ich uprzejmą zgodą. Utwór Bandyci z bagien (Shui Hu Chuan albo Kroniki bagien) wspomniany w Rozdziale VIII, został napisany przez Shi Nafana i Lo Kuan Chunga (autora Trzech Królestw). Obecnie dostępna jest jego skrócona wersja, wydana w formie kieszonkowej przez Unwin. Tym, którzy są na tyle wytrwali, by przeczytać pełną wersję (1279 stron), polecam Wszyscy ludzie są braćmi laureata nagrody Nobla, Pearla S. Bucka. Istnieje także komputerowa wersja o tytule: Bandyci anty- cznych Chin. W tekście wielokrotnie wspomina się o chińskim mędrcu, Chuang Tzu. Zbiór Chuang Tzu: Podstawowe prace w tłuma- czeniu Burtona Watsona został wydany przez Columbia Uni- versity Press (1964 rok). Cytaty przytoczone przeze mnie pochodzą z Części IV, Świat ludzi, i zostały użyte za uprzejmą zgodą wydawców. Gorąco polecam to dzieło każdemu, kto jest nieco głębiej zainteresowany taoizmem. Uwaga o jesien- nym włosie, która występuje w moim tekście, pochodzi z Dys- kusji o robieniu wszystkich rzeczy równymi i wynika z wiary, że jesienią włosy zwierzęcego futra stają się szczególnie delikat- ne i cienkie. Z tego też względu zwrot „koniuszek jesiennego włosa" jest chińskim określeniem czegoś bardzo małego. Mam ogromny dhig wobec Chinua Achebe, jednego z naj- lepszych pisarzy dwudziestego wieku, za słownik języka Ibo umieszczony na końcu jego powieści Rzeczy się rozpadają, słownik, z którego czerpałem bez opamiętania, pisząc moje marsjańskie rozdziały. Wspomniana w tym tomie gra wei chi, bardziej znana pod swą japońską nazwą Go, jest nie tylko najstarszą, ale i naj- bardziej elegancką grą na świecie. Wreszcie inną postać motywu „drzewa, które umarło", czytelnik może znaleźć w Człowieku, który zażartował Philipa K. Dicka (Ace Books, 1956 rok). Czerwiec 1993 PODZIĘKOWANIA Jak zwykle dziękuję moim redaktorom za ich cierpliwość i nie malejący entuzjazm: Carolyn Caughey z NEL (za mó- wienie „Nie"), Jeanne Cavelos z Dell (kolejna fanka przemie- niona w redaktorkę), Alyssie Diamond (super mama i redak- torka!) i Johnowi Pearce z Doubleday (Kanada). Dziękuję także moim dwóm byłym redaktorom i dobrym przyjaciołom, Brianowi DeFiore i Nickowi Sayersowi. Za uważne przeczytanie wczesnych wersji (i za piwo oraz przyjaźń) muszę podziękować Vikki Lee France, Steve'emu Jeffery'owi, Anndy'emu Sawyerowi i Mike'owi Cobley'owi. Dziękuję także Sylvie i Nicolasowi Chapuis, Michaelowi Iwoleit i wszystkim pozostałym tłumaczom oraz Stewartowi Robinsonowi, Robertowi Gilliesowi i Alanowi Martinowi — znanymi pod wspólną nazwą Tranceport — za kawałek z „Wiosennego dnia na krawędzi świata". Niecierpliwie ocze- kuję na ukazanie się albumu! Robertowi Carterowi, najlepszemu z przyjaciół, życzę, by Talwar odniósł taki" sukces, na jaki z pewnością zasługuje. Natomiast Andy'emu Muirowi dziękuję za taśmy. Andy, do zobaczenia w barze Księżyc na Zielonej! Brianowi Griffinowi, mojemu pierwszemu krytykowi, wielkie merci zsl to, co zrobił tym razem. Twoje uwagi są nieocenione, Brian. Ogromne podziękowania należą się także zawodnikom i kie- rownictwu Queens Park Rangers Football Club — Rayowi, Lesowi, Andy'emu i reszcie chłopaków — za wielki wkład do Tao mego życia. Do zobaczenia w sobotę! Pisanie wielotomowej powieści, takiej jak ta, wiąże się długo- trwałym siedzeniem i rozmyślaniem. Co bym począł w ciągu tych godzin bez muzyki? Tym razem szczególnie dziękuję zespołom Tangerine Dream, Tranceport, The Guo Brothers oraz H. P. Zinkerowi. Na koniec, szczególne pozdrowienia dla Johna Patricka Ka- vanagh, kumpla i współpracownika. Wielkie Kanpeń dla IMPE- RIUM LODU. Do zobaczenia na plaży... ^SŁOWNICZEK „ WYRAZÓW MANDARYNSKICH tekście można domyślić się z kontekstu, Ponieważ jednak częsc nich używana jest bardzo często, uznałem, że warto je krótko viaśnić_ ai ya\ — wyrażenie potoczne używane w wypadku zaskoczenia lub konsternacji; ch'a — herbata. Warto tu zaznaczyć, że ch'a shu, sztuka pa- rzenia herbaty, wspomniana w tej książce, jest antycznym przodkiem japońskiej ceremonii herbaty, chanoyu; chen yen — „prawdziwe słowa"; chiński odpowiednik mantry; ch'i — chińska stopa; około 37 cm; ch'i — „wewnętrzna siła"; jedna z dwóch „rzeczy", z których składa się wszystko, co istnieje. Li jest „formą" albo „pra- wem", albo (aby zacytować Josepha Needhama) „zasadą organizacji" istniejącą w tle wszystkich rzeczy, podczas gdy ch'i jest „materią^energią" albo „duchem" wewnątrz material- nych rzeczy, luźnym odpowiednikiem greckiej pneumy i prany starożytnych Hindusów. Jak powiedział mędrzec Chu Hsi (1130—1200 n.e.), „li jest Tao, które odnosi się do tego, «co jest ponad kształtami» i jest źródłem wszystkich rzeczy. Ch'i jest materialne (dosłownie instrumentem), odnosi się do tego, «co jest wewnątrz kształtów», i jest tym, którego mocą rzeczy powstają... W całym wszechświecie nie ma ch'i bez li ani li bez ch'i"; Chieh Hsia — zwrot oznaczający „Wasza Wysokość" pocho- dzący od wyrażenia „Pod Stopniami". Tak oficjalnie zwracano się do cesarza, poprzez jego ministrów, którzy stali „pod stopniami"; ch'in — długa (120 cm), wąska, polakierowna cytra o gładkiej górnej powierzchni, otworach dźwiękowych z dołu, siedmiu strunach z jedwabiu i trzynastu progach oznaczających pozy- cje harmoniczne na strunach. Najstarsze egzemplarze ch'in odkryto w grobach z piątego wieku przed naszą erą, ale prawdopodobnie robiono je już w trzynastym, a nawet czter- nastym wieku przed naszą erą. To najbardziej ceniony z chiń- skich instrumentów, szczególnie lubiany dla swego miłego, łagodnego tonu; ching — dosłownie „lustro"; w powieści używam tego słowa także dla określenia idealnych kopii ludzi wytwarzanych przez GenSyn (zgodnie z Edyktem Kontroli Technologii była to ograniczona liczba kopii rządzącego aktualnie Tanga). W Chi- nach wierzono także, że lustra mają pewne niezwykłe właś- ciwości, z których jedną było to, iż można było w nich zobaczyć duchy. Kapłani buddyjscy używali specjalnych „ma- gicznych zwierciadeł", by pokazać wiernym postać, jaką przyj- mą w następnym życiu. Co więcej, wierzono, że jeśli człowiek patrzący w takie lustro nie rozpozna swojej twarzy, jest to znak jego bliskiej śmierci; chung — porcelanowa czarka z wieczkiem służąca do podawa- nia ch'a; ch'un tzu — dawne chińskie określenie z okresu walczących Królestw, opisujące pewną klasę szlachty kierującą się zasa- dami rycerskości i moralności zwanymi li, czyli obyczaje. Tłumaczę to słowo niedokładnie, czasami ironicznie, jako „dżentelmeni". Ch'un tzu to zarówno sposób postępowania — zdefiniowany przez Konfucjusza w Analektach — jak rze- czywista klasa w Chung Kuo, aczkolwiek do członkostwa w niej wymagany jest pewien poziom materialnej niezależności i wysokie wykształcenie; erhu — instrument strunowy z pokrytym skórą węża pudłem rezonansowym; fen — jednostka monetarna; sto fenów równa się jednemu yu- anowi; han — „czarnowłosi"; słowo, którym Chińczycy określają własną rasę. Pochodzi ono z okresu Dynastii Han (210 p.n.e. — 220 n.e.). Szacuje się, że około dziewięćdziesiąt cztery procent ludności współczesnych Chin należy do rasy Han; Hei — dosłownie „czarny"; chiński piktogram tego słowa przedstawia wytatuowanego mężczyznę w barwach wojen- nych. W tej książce określam tak genetycznie wyprodukowa- nych (przez GenSyn) półludzi używanych jako policja sztur- mowa do tłumienia rozruchów na niższych poziomach; hsiao jen — „mały człowiek / małe ludziki". W Księdze XIV Analektów Konfucjusz pisze: „Dżentelmen dociera do tego, co na górze; mały człowiek dociera do tego, co na dole". Owo rozróżnienie „dżentelmenów" (ch'un tzu) i „małych ludzi- ków"{hsiao jen), nie stosowane nawet w czasach Konfucjusza, rzuca jednak światło na perspektywę społeczną w Chung Kuo; Hsien — dawniej okręg administracyjny o zmiennych rozmia- rach. Tutaj słowa tego używam na określenie bardzo konkret- nego okręgu administracyjnego, obejmującego dziesięć stref po trzydzieści pokładów każda. Każdy pokład to sześciokątna jednostka mieszkalna składająca się z dziesięciu poziomów, o średnicy dwóch li, czyli około jednego kilometra. Strefęmożna opisać jako jeden plaster miodu w gigantycznym ulu Miasta; Huang Ti — zgodnie z tradycją starożytnych Chin był to ostatni z „Trzech Suwerenów" i pierwszy z „Pięciu Cesarzy". Huang Ti, Żółty Cesarz, był pierwszym z władców wymienionych przez historyka Ssu-ma Ch'iena (136—85 p.n.e.) w jego wiel- kiej pracy, Shih Chi. Wszyscy następni władcy Chin (albo pretendenci do władzy) utrzymywali, iż są potomkami Żółtego Cesarza, „Syna Niebios", który przyniósł czarnowłosym cy- wilizację. Jego imię jest obecnie synonimem słowa „Cesarz"; huapen — dosłownie „korzenie opowieści". Były to streszczenia opowieści używane przez ulicznych opowiadaczy w Chinach przez ostatnie dwaftysiące lat. Huapen tworzono z myślą o tych opowiadaczach, którzy nie opanowali jeszcze w pełni swojej sztuki i zapisywano w nich główne wątki historii. W okresie dynastii Yuan albo Mongolskiej (1280—1368 n.e.) hua pen rozwinęły się w sztuki teatralne, a później — w czasie dynastii Ming (1368—1644 n.e.) — przybrały postać popularnych powieści, z których Shui Hu Chuan albo Bandyci z bagien jest do dzisiaj najpopularniejszą; Hung Mao — dosłownie „czerwonogłowi", nazwa nadana przez Chińczyków holenderskim (i później angielskim) żeglarzom, którzy próbowali nawiązać stosunki handlowe z Chinami w siedemnastym wieku. Z uwagi na piracki charakter ich wypraw (często sprowadzały się one do plądrowania chińskich statków i portów) słowo to oznacza również pirata; huojen — dosłownie „ludzie ognia"; kang — chiński piec, służący także jako piekarnik, a w czasie chłodnych zim jako platforma do spania. Kan peil — „na zdrowie" — toast; Ko Ming — „rewolucyjny". Tien Ming jest Mandatem Nieba wręczanym jakoby przez Shang Ti, Najwyższego Przodka, swemu ziemskiemu odpowiednikowi, Cesarzowi (Huang Ti). Ten Mandat jest ważny dopóki Cesarz jest jego wart, a rebelia przeciwko tyranowi—który pogwałcił Mandat swą niesprawie- dliwością, złymi uczynkami i nieuczciwością — nie uchodzi za czyn kryminalny, lecz właściwe wyrażenie gniewu Niebios; KuanYin — bogini miłosierdzia. Han brali wielkie piersi buddyjs- kego męskiego bodhisattvy Avalokitsevary (co Han tłumaczą jako „Ten, co słucha dźwięków świata", czyli „Kuan Yin") za atrybut kobiecości i od dziewiątego wieku czczą Kuan Yin jako boginię. Wizerunki Kuan Yin przedstawiają ją zazwyczaj jako Madonnę Wschodu piastującą w ramionach dziecko. Czasami uważa się ją za żonę Kuan Kunga, chińskiego boga wojny; kwai — skrót od kwai tao, czyli „ostry nóż" albo „szybki nóż". Może również znaczyć szybkość lub ostrość, a także grudkę ziemi. Tutaj słowo to oznacza specjalną grupę wojowników spod Sieci, którzy górowali umiejętnościami i samodyscypliną nad zwyczajnymi nożownikami do wynajęcia; laojen — stary człowiek; normalnie zwrot wyrażający szacunek; li — chińska „mila", w przybliżeniu pół kilometra albo jedna trzecia mili angielskiej. Przed rokiem 1949, kiedy przyjęto w Chinach system metryczny, wartości li zmieniały się w zależ- ności od regionu; maotai — silny napój alkoholowy otrzymywany z sorga; men hu — dosłownie, „stojąca w drzwiach"; najnędzniejsza z prostytutek; mou — chiński „akr" o powierzchni około 674 metrów kwad- ratowych. Sześć mou równa się w przybliżeniu 0.4 ha, a pole 10 000 mou to około 666 ha; Nu Shih — kobieta niezamężna; panna; pau — prosta, długa szata noszona przez mężczyzn; Pień hua — dosłownie „Zmiana"; Ping Tiao — zrównywanie (z ziemią). Tutaj ta nazwa używana jest jako nazwa organizacji terrorystycznej, której celem jest zniszczenie (zrównanie z ziemią) Miasta; Shen Ts'e — specjalne, elitarne oddziały wojskowe. Nazwa po- chodzi od „armii pałacowych" z czasów dynastii Tang; shih — wielmożny pan. Tutaj zwrot grzecznościowy w zasadzie odpowiadający naszemu „pan". Oryginalnie określano tym słowem najniższą warstwę urzędników, dla odróżnienia od znajdujących się poniżej nich pospolitych „panów"(hsiang sheng) i dżentelmenów (ch'un tzu) ponad nimi; tai — „kieszenie"; w tej książce nazywam tak Reprezentantów kupionych (a zatem siedzących w „kieszeniach") przez roz- maite grupy nacisku (początkowo przez Siedmiu); tai ch'i — Początek lub Jedność, z której, zgodnie z chińską kosmologią, rozwinął się dualizm wszystkich rzeczy (yin i yang). Generalnie kojarzymy tai ch'i z symbolem Tao przed- stawiającym wirujący krąg mroku i światła reprezentujący jakoby jajko (może Hun Tuń), w którym żółtko i białko rozdzielają się; T'ing Wei — Superintendentura Sądownictwa, instytucja, któ- rej istnienie datuje się od czasów dynastii T'ang. W drugiej części księgi III Chung Kuo („Biała Góra") opisano, jak ten urząd — odpowiedzialny za propagandę — funkcjonuje; ti yu — „ziemskie więzienie" albo piekło z chińskiej mitologii. Istnieje dziesięć głównych Chińskich Piekieł, z których pierw- szym jest sala sądowa, gdzie grzesznik jest sądzony, a ostat- nim miejsce gdzie ponownie rodzi się on jako człowiek. Pomiędzy nimi jest ogromna ilość podpiekieł, każde z włas- nym Sędzią i oddziałem okrutnych strażników. W Piekle zawsze jest ciemno — nie ma żadnych różnic miedzy dniem a nocą; wei chi — gra okrążeniowa, bardziej znana na Zachodzie pod swoją japońską nazwą Go. Wymyślił ją jakoby legendarny Cesarz Yao w roku 2350 p.n.e., aby ćwiczyć umysł swojego syna, Tan Chu, i uczyć go, jak powinien myśleć władca; Wu — wróżbita. Zgodnie z podaniami były to „media" (zarów- no mężczyźni, jak i kobiety) obdarzone szczególnymi zdolnoś- ciami psychicznymi; Wu — „niebyt". Jak mówi Lao Tzu: „Dopiero gdy Bryła zo- staje wyrzeźbiona, pojawiają się nazwy". Ale Tao jest niena- zywalne (wu-ming), a przed Byciem (yu) jest Niebyt (wu). Nieistnienie, brak kształtu i nazwy, oto czym jest Wu; Wushu — chińska nazwa sztuk walki odnosząca się do każdej z kilkuset szkól. Kung Fu, czyli „sprawność ktpra sięga poza granice zwykłego piękna", jest jedną z tych szkół; wuwei — bierność; stara koncepcja taoistyczna mówiąca o ko- nieczności zachowania harmonii i dostosowania się do biegu rzeczy — nie czynienie niczego, co mogłoby zakłócić ten bieg; yang — męski pierwiastek w chińskiej kosmologii, który wraz ze swym dopełniającym przeciwieństwem, żeńskim jot, tworzy t'ai chi, wywodzące się z Początku. Z połączenia się yin i yang powstało „pięć elementów" (woda, ogień, ziemia, metal, drewno), a z nich „dziesięć tysięcy rzeczy" (wan wu). Yang to Niebiosa i Południe, Słońce i Ciepło, Światło, Wigor, Męskość, Penetracja, liczby nieparzyste i Smok. Także góry są yang; yin — żeński pierwiastek w chińskiej kosmologii (patrz hasło yang). Yin to Ziemia i Północ, Księżyc i Zimno, Ciemność, Bezruch, Kobiecość, Wchłanianie, liczby parzyste i Tygrys. Yin leży w cieniu góry; yu — dosłownie „ryba", ale z powodu fonetycznej zbieżności z określeniem obfitości, ryba symbolizuje także bogac- two. Jednakże istnieje także powiedzenie, że kiedy ryba płynie w górę strumienia, grożą niepokoje społeczne i rebelia; yuan — podstawowa jednostka monetarna w Chung Kuo (i współ- czesnych Chinach). Pospolicie (choć nie używam tu tego słowa) zwany także kuai — „kawałek" albo „bryłka". Jeden yuan jest równy stu fenom; Ywe Lung — dosłownie „Księżycowy Smok, wielkie koło sie- dmiu smoków, symbol władzy Siedmiu w Chung Kuo". Pyski królewskich bestii spotykały się w środku, tworząc rozetkową piastę, a w ich oczach płonęły wielkie rubiny. Ich zwinne, mocne cielska wywijały się na zewnątrz niczym szprychy gigantycznego koła, na brzegu zaś splecione ogo- nami tworzyły obręcz [fragment „Księżycowego Smoka", z czwartego rozdziału PaństjytZ SPIS TREŚCI Wojna dwóch kierunków Główne postaci Część 2 Wiosna 2212 — CIEMNOŚĆ 10. Ciemność 11. Ministerstwa śmierci 12. Najstarsza Córka 13. Ogień na Jeziorze 14. T'iech pi pu kai 15. Hologramy 16. Płonące Miasto Interludium Lato 2213 — PRAWDZIWA CNOTA Prawdziwa cnota Część 3 Jesień 2213 — ŚCIEŻKA W PÓŁMROKU 17. Puste komnaty 18. Miasta zwykłych ludzi 19. Znak Stwórcy 20. Pod Niebiańskim Drzewem 21. Niszcząca fala Epilog Zima 2213 — SŁONCE I DESZCZ Słońce i deszcz Od Autora Podziękowania Słowniczek wyrazów mandaryńskich 7 9 23 25 53 81 113 143 167 193 205 207 219 221 255 286 314 341 359 361 364 368 370