Stuart Harrison ŚNIEŻNY SOKÓŁ © 2001 Reader's Digest Przeglqd, Sp. z o.o. WYDAWCA Reader's Digest Przegląd, Sp. z o.o. 00-845 Warszawo ul. tucka 2/4/6 REDAKTOR NACZELNY REDAKCJI KSIĄŻEK WYBRANYCH Andrzej Nierubiec DYREKTOR ARTYSTYCZNY Maciej Marchewicz OPRACOWANIE REDAKCYJNE Ita Turowitz TŁUMACZE I KONSULTANCI MicW Ignor, Anna Kotyszko, Janusz Sielicki, Andrzej Szulc, Elżbieto żychowicz KOREKTA Honna Kosifiska, Małgorzata lewandowska ŁAMANIE Tatiana Kwaśniewska PRODUKCJA Ireno Maro DRUK GGP Media Possneck, Niemcy Pierwsze polskie wydanie © 2001 Reader's Digest Przeglqd, Sp. z o.o. ISBN 83-88243-18-7 ROZDZIAŁ PIERWSZY Zaniepokojona sokolica obróciła się, wyczuwając niebezpieczeństwo. Ze swego wysokiego stanowiska wśród skalnych klifów widziała w dole postać przemierzającą rozległe pustkowie pokryte śniegiem. Mężczyznę dzieliło od niej półtora kilometra — pojedyncza czarna plamka wśród ośnieżonej przyrody, ale sokoli wzrok pozwalał ptakowi widzieć go bardzo wyraźnie. Zauważyła strzelbę przewieszoną przez jego ramię i głębokie ślady w śniegu wiodące z lasu. Mężczyzna przystawał co jakiś czas i zadzierał do góry głowę, jakby czegoś wypatrując. Osłaniał ręką oczy przed silnym słońcem i rozglądał się dookoła; potem, po chwili, wznawiał marsz. W ciągu ostatnich dni sokolica widziała go już kilka razy, a instynkt podpowiadał jej, że lepiej trzymać się od niego z daleka. Przed tygodniem burze nawiedziły te rejony, niosąc ze sobą z północy porywiste wichry i opady śniegu. Przez kilka dni wiatr znosił sokolicę na południe, oddalając ją od skutej lodem krainy, która była jej domem. Początkowo ptak starał się chronić przed wichurami wzniecającymi zamiecie śnieżne, w których cały świat zamieniał się w biały roztańczony wir. W końcu jednak głód zmusił ją do lotu. Musiała zmagać się z burzami śnieżnymi, ale wreszcie najgorsze minęło. Ptak znalazł się w nieznanej okolicy. W oddali wznosiły się góry, sine na tle nieba; leżące poniżej doliny porastały ciemnozielone lasy. Powyżej linii drzew były już tylko skały i śnieg. Pokarmu nie brakowało. Przed dwoma dniami sokolica upolowała pardwę. Spadła na nią lotem nurkowym, gdy ofiara frunęła nad otwartą przestrzenią. Teraz jednak drapieżnikowi znów burczało w brzuchu. Podmuch wiatru owiał klif — sokolica rozłożyła skrzydła, pozwalając powietrzu muskać pióra. Jej ciało było beżowe, a pierś i uda nakrapiane brązowo. Barwa skrzydeł stawała się nieco ciemniejsza ku końcom, gdzie beżowy przeradzał się w jasnoszary. Samica, o długości sześćdziesięciu pięciu centymetrów i rozpiętości skrzydeł blisko metra, należała do tego gatunku sokołów, którego przedstawicielami były największe i najszybsze ptaki na ziemi. Nie miała naturalnych wrogów. Jedyne zagrożenie stanowił dla niej człowiek. Oddalony o kilometr Ellis zatrzymał się, żeby złapać oddech. — Cholera — zachrypiał. Flegma ugrzęzła mu w gardle, splunął więc na ziemię. Po męczącej długiej wspinaczce był zgrzany pod wełnianą kurtką. Przy każdym kroku kruszył powierzchnię śniegu i nogi zapadały mu się do połowy łydki. Z trudem posuwał się do przodu, rozbolała go głowa. Gdyby nie perspektywa sowitego zarobku, nadal by leżał w domu pod pierzyną. Poprawił pasek, na którym wisiała strzelba, i spojrzał w górę. Nie dostrzegł jednak nic prócz pojedynczej sunącej po niebie chmury i oślepiającego blasku słońca. Raziły go odbite od śniegu promienie. Otarł pot, który zebrał się na brwiach, i przetarł oczy, mocno przekrwione po pijaństwie ostatniego wieczoru. Teraz tego żałował. Wyliczył, że w knajpie „Pod Dzikim Indykiem" wydał ponad sześćdziesiąt dolarów, stawiając bywalcom kolejki. Red Parker i Ted Hanson dopytywali się, skąd u niego ta nagła szczodrość, nie chciał jednak zdradzać im szczegółów, powiedział tylko, że niebawem spodziewa się przypływu gotówki. Ellis zmarszczył czoło. Może się trochę pospieszył z tymi opowieściami o forsie. A jeśli nie dostanie ani centa, rozmyślał ponuro, wyjdzie na durnia. Choć szedł już dwie godziny, nie natrafił na żaden ślad sokoła. Przyszło mu teraz na myśl, że choć to on się bardziej namorduje, Tusker spije całą śmietankę. Dogadali się, że dostanie tysiąc za ptaka. Ale Tusker przystał na tę cenę bez mrugnięcia okiem, myślał sobie Ellis, sam pewnie zgarnie kilka razy więcej. Pierwszy raz zobaczył sokoła trzy dni temu, kiedy wczesnym rankiem przystanął za potrzebą. Początkowo sądził, że to sokół wędrowny, ale te są znacznie mniejsze. Ptak go zafrapował. Po kształcie skrzydeł rozpoznał, że nie jest to ani jastrząb, ani orzeł. Obserwował, jak szybuje nad wierzchołkami drzew, unoszony prądem ciepłego powietrza. Potem zawrócił i opadł, leciał nisko. Ellis zobaczył jego jasne upierzenie. Po powrocie dostarczył drewno pewnemu facetowi, który rozbudowywał swój dom nieopodal Williams Lake. Gdy się z tym uporał podjechał do miasteczka i udał się do biblioteki, by sprawdzić, co to za gatunek. Od razu poznał na ilustracji, że był to sokół norweski, powszechnie nazywany białozorem. Kiedy przeczytał, że to niezwykle rzadki gatunek, a już zwłaszcza osobniki o tak jasnym upierzeniu, pomyślał sobie, że Tusker mógłby się poważnie zainteresować. Ellis zastał Tuskera przy pracy nad niedźwiedziem grizzly. Była to samica stojąca groźnie na tylnych łapach z rozdziawionym pyskiem pełnym ogromnych, budzących strach zębisk. W mroku, który panował w warsztacie Tuskera, wyglądała jak żywa; Ellis na jej widok mimowolnie znieruchomiał. Tusker spojrzał na przybysza. W jego bystrych czarnych oczach widać było rozbawienie. — Imponująca, no nie? — No chyba — powiedział Ellis. Nie lubił wizyt w warsztacie Tuskera. Mdliło go od gryzącej woni używanych tu chemikaliów, a także pewnego trudnego do określenia odoru śmierci, który na długo przywierał do ubrania. Rozejrzał się dookoła, udając pozorny spokój, nie chciał, by Tusker dostrzegł, jaki jest podniecony. — Czym mogę ci służyć? — zapytał Tusker. — Chyba mam coś, co mogłoby cię zainteresować. — Jasne, tylko że interesy nie idą ostatnio zbyt dobrze. Ellis odwrócił wzrok, ogarnęła go nagła złość. Tusker zawsze skarżył się na zastój w interesach, by z góry dać do zrozumienia, że nie zamierza zapłacić zbyt wiele. Salon wystawowy od frontu pełen był dzieł, które wyszły spod ręki Tuskera. Szopy pracze i bobry, zaczajone w trawie lisy, a nawet łosoś na podstawce z plakietką, na którą wystarczy nanieść imię i nazwisko jakiegoś wędkarza, który po powrocie z owym trofeum, będzie mógł się przechwalać, jaką to walkę stoczył z rybą, nim po wielu trudach wyciągnął ją wreszcie z wody. Ellis musiał przyznać, że Tusker doskonale znał się na swoim rzemiośle, choć trudno było sobie wyobrazić bardziej obrzydliwy sposób na zarabianie pieniędzy. — Czy nie masz klientów zainteresowanych sokołami? — Ellis wykrztusił w końcu. Jego głos nie brzmiał tak naturalnie, jakby chciał. Dostrzegł, że Tusker zawahał się, nim odpowiedział. — A o jaki gatunek sokoła chodzi? — O norweskiego. Może któryś z tych zaopatrujących się u ciebie kolekcjonerów miałby na niego chrapkę? — Może. Kłopot w tym, że to gatunek chroniony. Ellis żachnął się, zdumiony, że może to stanowić dla Tuskera jakąkolwiek przeszkodę. — No cóż, jeśli nie jesteś zainteresowany, trudno — powiedział i ruszył w stronę drzwi. — A jesteś pewien, że to sokół norweski? Jak on wygląda? Ellis opisał ptaka. — Jest prawie zupełnie biały — dodał. I wtedy rzucił Tuskerowi cenę, która wydawała mu się wówczas astronomiczna: — Nie zadowolę się paroma marnymi setkami. Chcę równy tysiąc dolarów. Tusker ledwie na moment się zawahał. — Umowa stoi. Teraz, gdy Ellis zdążył wszystko przemyśleć na spokojnie, doszedł do wniosku, że Tusker zbyt łatwo przystał na jego warunki. Ani chybi zgarnie pięć razy tyle za wypchanego ptaka. Na samą myśl o tym Ellisa zalewała krew. Pomyślał, że warto pogadać z innymi wypychaczami, których nie brakowało w okolicy. W tym momencie jednak przypomniał sobie, że nim zacznie jakiekolwiek negocjacje, pozostaje jeszcze drobna kwestia — musi odnaleźć ptaka. Był teraz powyżej linii drzew, brnął przez rozległe pole pokryte śniegiem, nachylenie terenu nieustannie rosło. Przyłożył do oczu wiszącą na szyi lornetkę, by przyjrzeć się niebu, następnie skierował wzrok na klify wznoszące się przed nim. Już miał opuścić lornetkę, gdy dostrzegł jakiś ruch. Wiatr wiejący w kierunku ściany skalnej stroszył sokolicy pióra, napierając na jej skrzydła delikatnie, lecz kusząco. Dręczona głodem, wypatrywała w dolinie jakiegoś ruchu. Wtem pojawił się samotny ptak lecący ku stokowi. Sokolica obróciła się lekko w jego kierunku. Poczuła kolejny poryw wiatru i pragnienie zaspokojenia głodu, powstrzymywała ją jednak obecność nieustannie zbliżającego się człowieka. Tymczasem samotny ptak wciąż leciał w jej kierunku; szare upierzenie i ciężki lot, który przypominał ruchy wioseł, zdradziły, że to gołąb. Sokolica znów się obróciła, miotana sprzecznymi instynktami. Spojrzała ponownie na odległą postać, zawahała się; w końcu zwyciężył głód, i wzbiła się w powietrze. Ellis patrzył przez lunetę na swej strzelbie, palec powoli napierał na spust. Już liczył w myślach pieniądze i uśmiechał się, śledząc wzrokiem sokola, czekając na dogodny do strzału moment. Wystarczy jeden celny strzał. Sokolica z rozpostartymi skrzydłami przechyliła się i dokonała zwrotu. Gotowa do ataku czekała, aż gołąb się dostatecznie zbliży; następnie, bezbłędnie oceniając moment i odległość, złożyła skrzydła i zaczęła pikować. Szybko nabierała prędkości — skrzydła złożone na kształt litery V. W głowie huczał jej świst powietrza, gdy jak pocisk pędziła ku ziemi. Gołąb w dole wyczuł niebezpieczeństwo i starał się zmienić kierunek lotu, ale było już za późno. Sokolica pojawiła się za nim, wysuwając łapy ku ofierze, by uderzyć ją długim tylnym szponem. Zadała cios w ułamku sekundy, w powietrzu rozpierzchł się obłoczek piór i bezwładny gołąb zaczął spadać na ziemię. Sokolica zawróciła i schwyciła martwą zdobycz piętnaście metrów nad ziemią, a następnie skierowała się ku pobliskim drzewom, by się posilić w ich schronieniu. Ellis niechętnie spuścił wzrok. Szansę ponownego spotkania białozora tego dnia były bliskie zeru. Najedzony sokół może nie ruszać się z miejsca przez kilka godzin. Zapalił papierosa, obrócił się na pięcie i ruszył z powrotem. ROZDZIAŁ DRUGI Michael Somers zjechał na pobocze drogi naprzeciw kościoła położonego na obrzeżach miasteczka. Wyglądał zupełnie tak, jak go zachował we wspomnieniach — niewielki, drewniany, pomalowany na biało, wśród ośnieżonego, lutowego, ściętego mrozem krajobrazu, okolony cmentarzem i płotem z kołków. Z tyłu kościoła rosły strzeliste, ciemnozielone świerki i cedry, które dominowały w tutejszych lasach. Wysiadł ze swojego nissana patrola i wszedł przez furtkę. W północno-zachodnim narożniku cmentarza znalazł wspólny grób rodziców pod lśniącą czarno-szarą płytą ze złotymi literami. Jako osiemnastolatek przyjechał z college'u na pogrzeb matki; wówczas ostatni raz widział miasteczko Little River Bend. Dwanaście lat później, gdy wraz z żoną i dzieckiem wiódł życie w Toronto, dotarła do niego wiadomość o śmierci ojca w wypadku samochodowym. Jednak tym razem nie wybrał się na pogrzeb. Gdy chowano jego ojca, Michael uczestniczył w spotkaniu służbowym i udawał, że nic się nie stało. Dopiero potem stało się jasne, jak wielkie i głębokie zmiany przyniosła śmierć ojca, dając początek serii wydarzeń zakończonych tragicznym finałem, który zrujnował życie nie tylko Michaelowi. Stojąc teraz przy grobie, czuł, jak przykre wspomnienia przyprawiają go o ból głowy. Doktor Heller, psychiatra z zakładu Świętej Heleny, podsunął mu pomysł powrotu do Little River Bend. — Czy zdajesz sobie sprawę, że przez całe trzy lata ani razu nie wspomniałeś o swoim rodzinnym mieście? Co powoduje, że się tego boisz? — A kto powiedział, że się czegoś boję? — Jeśli nie, to pojedź tam. Michael rozważał tę możliwość przez jakiś czas. Potem spytał podczas jednej z wizyt: — Czy dałoby się to jakoś załatwić z kuratorem? Heller wyznał, że poczynił już w tym kierunku pierwsze kroki. — Możesz się zgłosić na posterunek policji w Little River Bend. — Już się tym zająłeś? — zdumiał się Michael. — A skąd wiedziałeś, że będę chciał tam pojechać? — Sam dobrze wiesz, że nie masz innego wyjścia — odpowiedział Heller. I tak oto znalazł się tutaj. Michael odwrócił się od grobu rodziców. Tępy ból wwiercał mu się w czaszkę, wiedział, że może narastać do chwili, aż zabraknie mu tchu w piersi. Zaczął głęboko oddychać, a kiedy dotarł do samochodu, rozmasował knykciami skronie i ból powoli zaczął ustępować. Wjechał do miasteczka ulicą Główną. Trochę się tu zmieniło przez te lata, ale większość rzeczy wyglądała po staremu. Powróciły wspomnienia; poznał targ warzywny i dom tuż obok Czwartej Ulicy, gdzie niegdyś mieszkał Spencer. Stary cały dzień siedział na ganku, kiwał głową i uśmiechał się do wszystkich przechodniów, zwracając się do każdego po imieniu. Trochę dalej dostrzegł upstrzony bąblami spękanej farby szyld nad sklepem, który niegdyś prowadził jego ojciec. Okna od środka zostały wyłożone czarnym kartonem, przez co budynek przypominał czarną dziurę między sąsiednimi domami. Z jednej strony była drogeria, tam, gdzie za jego czasów działał bar. Jednak po drugiej stronie, jak dawniej, stał niezmiennie sklep odzieżowy Greermana. W oknie wystawowym, jak przed laty, leżały robocze dżinsy i koszule w kratę. Na widok sklepu ojca Michael poczuł gwałtowny ucisk w gardle. Pomyślał o Louise i Holly, dotkliwy ból powrócił ze zdwojoną mocą, by po chwili zniknąć jak zdmuchnięty płomień świecy. Zaparkował przed biurem, które jak się domyślał, Carl Jeffrey przejął po swoim ojcu, gdy ten przeszedł na emeryturę. Teraz Carl był chyba jedynym prawnikiem w tym miasteczku. Michael pamiętał go jeszcze z liceum — pulchny, niezbyt lubiany chłopak w grubych okularach. Kiedy Somers wysiadał z samochodu, kobieta idąca chodnikiem rzuciła mu spojrzenie, nie zatrzymała się jednak, a jej rysy nie wydały mu się znajome. Zastanawiał się, jak mieszkańcy zareagują na jego przyjazd. Może już nikt go nie pamięta; a jeśli nawet, to czemu ktoś miałby się interesować czymś, co wydarzyło się daleko stąd przed siedmiu laty. Wszedł po schodach do sekretariatu. Młoda kobieta uniosła głowę znad klawiatury komputera i uśmiechnęła się na jego widok. — Witam. Czym mogę służyć? — Nazywam się Michael Somers, przyszedłem do Carla Jeffreya. Uśmiech zgasł na jej twarzy. — Zaraz powiem panu Jeffreyowi, że pan przyszedł. Wstała i poszła do gabinetu; nim zamknęła za sobą drzwi, rzuciła mu jeszcze przelotne spojrzenie. Po minucie lub dwóch drzwi znów się otworzyły, kobieta wróciła na swoje miejsce, omijając wzrokiem przybysza. Carl pojawił się tuż za nią, na jego twarzy widniał szeroki uśmiech. — Witaj, Michaelu! Kopę lat. Jak się masz? Uścisnęli sobie dłonie. — Nic się nie zmieniłeś przez te wszystkie lata. — Ty też nieźle wyglądasz, Carl. W rzeczywistości jednak Carl zmienił się zgodnie z przypuszczeniami Michaela. Miał tę samą twarz, może trochę bardziej nalaną niż dawniej, broda zlewała się z szyją i wypływała w fałdach znad kołnierzyka koszuli. Rękawy ledwo dopinającej się w pasie marynarki były pomarszczone. Krawat lekko czymś zaplamiony. Carl gestem ręki zaprosił gościa do swego gabinetu. — Ile to już lat? Dwadzieścia? — Carl potrząsnął z niedowierzaniem głową, gdy zasiadł za wielkim drewnianym biurkiem. — Siadaj. Czuj się jak w domu. Zapalisz? — Podsunął paczkę cameli lightów. — Nie, dzięki. Rzuciłem. — Naprawdę? Sam też powinienem rzucić. To świństwo zabija człowieka. Carl zapalił papierosa i usadowił na krześle swój potężny zad. Obaj mieli po trzydzieści siedem lat, ale Carl wyglądał na starszego, a jego gabaryty sprawiały, że robił wrażenie człowieka sukcesu w tym małomiasteczkowym świecie. W wielkim mieście wyglądałby na zmiętego, niechlujnego, podrzędnego prawnika, z obliczem naznaczonym goryczą przegranej, tu jednak był dobrze zakorzenioną, pewną siebie osobą, mocno stojącą na własnych nogach. Dla kontrastu Michael, o czym sam wiedział, wyglądał na speszonego. Dostrzegał ten wyraz twarzy, gdy przypadkowo ujrzał swoje oblicze w mijanym oknie czy lustrze. Miał jednak nadal gęste jasne włosy i czasem odnajdywał w swym wyglądzie ślad młodszego człowieka, którym kiedyś był. Domyślał się, że Carl nie tak wyobrażał sobie byłego kryminalistę. — Kiedy przyjechałeś? — spytał Carl. — Dopiero co. — A ja tu czekam na ciebie, odkąd dostałem twój list. Już zaczynałem myśleć, że zmieniłeś plany i się nie pojawisz. Podejrzewałem, że pokręciły mi się terminy, ale kiedy zadzwoniłem do tego szpitala, Świętej Heleny, dowiedziałem się, że wyjechałeś kilka tygodni temu. — Zdecydowałem się przyjechać tu samochodem — powiedział Michael. — Aż z Toronto? To szmat drogi. Michael wzruszył ramionami. — Chciałem posiedzieć trochę za kółkiem. Nie zamierzał wyjaśniać wszystkiego Carlowi. Za część pieniędzy, które dostał w spadku po ojcu, kupił sobie terenowego nissana patrola i wybrał się w podróż przez cały kontynent. Drogą numer jeden przejechał przez Góry Skaliste, następnie skierował się na północ drogą dziewięćdziesiąt siedem ku Williams Lake, największemu miastu w pobliżu Little River. Nocował w tanich motelach, żywił się niewyszukanym jedzeniem w sieci barów szybkiej obsługi McDonald's oraz Diary Queen. Jadłospis w więzieniu, a potem w Świętej Helenie, był urozmaicony, dostawali nawet hamburgery, ale jak się przekonał, ludziom w zamknięciu najbardziej brakuje prozaicznych drobiazgów. Jemu na przykład brakowało smaku big maków, choć nim jego życie legło w gruzach, jadał je sporadycznie. Domyślał się, że zawsze najbardziej brakuje nam tego, czego nie możemy mieć. Podróżując do prowincji Kolumbia Brytyjska, na nowo uczył się wolności. Dobrze się czuł na otwartej przestrzeni, ale potrzebował trochę czasu, żeby przywyknąć do nowej sytuacji. Po chwili Carl się odezwał: — Czy mogę spytać o twoją żonę? Widziałeś się z nią? — Jesteśmy po rozwodzie. — Macie córeczkę, prawda? Jak jej na imię? — Holly. Michael ujrzał w myślach córkę taką, jaką ją widział po raz ostatni; była wtedy rocznym niemowlakiem. Niedługo skończy osiem lat i nie miał pojęcia, jak wygląda. Przez chwilę panowała cisza. Ponieważ Michael się nie odzywał, Carl postanowił przejść do konkretów. — No dobrze, porozmawiajmy o interesach. Wziął teczkę i zaczął przeglądać ułożone w niej dokumenty. — Dużo jest tego wszystkiego, jak ci już zresztą pisałem w liście. Jest dom, co prawda w kiepskim stanie, ale trzeba wziąć pod uwagę, że przecież tyle lat stał pusty. Ponadto jest sklep twojego ojca. Jak wiesz, z ubezpieczenia spłacono hipotekę w chwili jego śmierci, nie ma więc żadnych obciążeń. Pieniądze, jakie zostawił ojciec, przechowywane są na rachunku bankowym. Trzeba z nich było płacić podatki przez te wszystkie lata, więc mimo rosnących odsetek suma jest trochę uszczuplona, w każdym razie powinno być tego prawie dwadzieścia tysięcy. — Raczej trochę ponad osiem — sprostował Michael, wyjaśniając, że kupił nissana. — Ach tak — odnotował to Carl. — W każdym razie nie jesteś biedakiem. Kiedy się zbierze to wszystko razem, powinno wystarczyć na godziwy początek. Michael skinął głową, choć myślami był gdzieś daleko. — Życie nie rozpieszczało cię ostatnio — powiedział Carl. — Z przyjemnością więc przekażę ci pewną dobrą wiadomość. — Dobrą wiadomość? — powtórzył Michael. — Właśnie. Kiedy tylko usłyszałem, że wyszedłeś z więzienia, zakręciłem się trochę wokół twoich spraw — Carl przekładał jakieś papiery na biurku. — Na pewno będziesz zadowolony. Nie mówiłem ci o tym wcześniej, bo chciałem, żeby to była niespodzianka. Wręczył Michaelowi arkusz papieru. — Teraz mogę ci zdradzić, że pierwsza oferta była śmiesznie niska. Ale udało mi się wynegocjować całkiem przyzwoitą cenę. Michael spojrzał na cyfry, a Carl zapytał: — Gdzie zamierzasz mieszkać? Wracasz na wschód? Trwało chwilę, nim do Michaela dotarło, co sugerował Carl. Przez moment panowała cisza. — Nie zamierzam niczego sprzedawać — odezwał się w końcu Michael. Na kartce papieru była, jak się domyślił, oferta kupna domu i sklepu. To właśnie była owa dobra wiadomość Carla. — Nie chcesz sprzedać? — zdumiał się Carl. — Nic z tego nie rozumiem. — Po prostu chcę tu zamieszkać. Prawnik zdjął okulary i zaczął przecierać je chusteczką do nosa. — Chcesz tu zamieszkać? W Little River? — Jak widzę, nie uważasz tego za najlepszy pomysł. Carl bawił się długopisem. Wreszcie wstał, czując się bardzo niezręcznie z powodu całej sytuacji. — Nawet mi przez myśl nie przeszło, że zamierzasz osiąść w naszym miasteczku. Co miałbyś tu niby robić? Pracowałeś przecież w reklamie, prawda? U nas nie ma pracy dla ludzi z twojej branży. — A kto by mnie chciał po tym wszystkim zatrudnić w zawodzie? — wzruszył ramionami Michael. — Może nie w Toronto. Ale w Nowym Jorku albo Kalifornii. Na wzmiankę o Stanach Michael znów przypomniał sobie o Louise i Holly. Jak wynikało z ostatnich doniesień, jego była żona ponownie wyszła za mąż i zamieszkała w Bostonie. — Nie myślałem o pracy w reklamie. — No to czym się zamierzasz zająć? — Nie wiem. Gdzieś się zaczepię. Wszystko jedno gdzie. Szczerze mówiąc, nie zastanawiał się zbytnio nad swoją obecną sytuacją. Chciał tutaj osiąść, dojść do siebie, a co będzie dalej, czas pokaże. Carl zmienił taktykę, odezwał się z troską w głosie: — Możesz mieć poważne problemy ze znalezieniem tutaj pracy — zabrzmiało to wręcz złowróżbnie. — Bo byłem więźniem? — Nie o to chodzi. Niejeden z miejscowych też zadarł z prawem. Ale przecież wiesz, jacy są ludzie. Michael pomyślał o tym, jak potraktowała go sekretarka Carla, jak sam Carl odnosi się teraz do niego. Chyba zaczynał rozumieć, jacy są ludzie. — W małych miasteczkach ludzie są pamiętliwi — Carl przerwał na chwilę. — Zrozum, jeśli sprzedasz obie nieruchomości, możesz pojechać tam, gdzie nikt cię nie zna. W gazetach trochę poprzekręcano fakty dotyczące twojej sprawy. Sam zresztą wiesz, jak plotka wypacza prawdę. A wszystko, co dotyczy zabójstwa żony, to drażliwa kwestia. — Nie zabiłem żony — zaprotestował Michael. — Co nie znaczy, że nie chciałeś tego zrobić — powiedział szorstko Carl. Michael wstał i ruszył w stronę wyjścia. — Dzięki, że poświęciłeś mi tyle czasu, Carl. Kiedy wychodził, sekretarka spojrzała znad monitora, ale szybko spuściła wzrok, żeby tylko ich spojrzenia się nie spotkały. Przystanął na chwilę, zobaczył, jak kobiecie sztywnieje kark. Przez moment miał przeczucie, że oto zapowiedź tego, co go tutaj czeka — co niesie mu teraz życie — i nagle poczuł się tym mocno przygnębiony. Dom stał przy polnej drodze kilka kilometrów za miastem. Niebrukowany, wyboisty trakt, pokryty kilkucentymetrową warstwą śniegu, wiódł ku polanie, pół kilometra dalej płynęła rzeka, od której miasteczko wzięło swą nazwę. Michael wyłączył silnik i dał się ogarnąć ciszy, którą mąciło jedynie postukiwanie rozgrzanego metalu. Właśnie słońce przedarło się przez chmury i rozświetliło góry, przeganiając cień z pokrytych śniegiem szczytów i lasów, aż ku polanie. Dom tonął teraz w świetle, jakby ktoś na chwilę rozsunął zakurzone kotary w starym pokoju. Piętrowy budynek zbudowany był z desek, weranda okalała front i jedną z bocznych ścian. Michael napawał się poczuciem, że znów się tu znalazł, czuł, jak cienie przeszłości wynurzają się powoli z zakamarków. Potem słońce znikło i gdy chmury przesłoniły niebo, cała okolica pogrążyła się w szarości. Nieboskłon wisiał nisko, jakby napierał na ziemię — dom znów wyglądał na opuszczony. Odgonił ponure wspomnienia z dzieciństwa. Powietrze wewnątrz budynku było wilgotne i stęchłe, a ściany zimne w dotyku. Przechodził z jednego pomieszczenia do drugiego, ściągając z mebli ochronne pokrowce. Wszedł do pokoju matki na piętrze. Wciąż stało tu łóżko, w którym zmarła. Połknęła całe opakowanie pigułek nasennych w późne środowe popołudnie, spodziewając się, że mąż jak zwykle wróci do domu około szóstej. Jedynie w czwartki, kiedy siedział w sklepie nad papierami, wracał później." Jednak tym razem ojciec Michaela wrócił do domu około jedenastej w nocy, łamiąc tym samym rutynę, której był wierny przez całe życie. Znalazł matkę nieprzytomną, zmarła, nim nadjechało pogotowie. Pojawiły się plotki, że wrócił do domu wcześniej, znalazł żonę, ale szybko wyszedł, by pigułki dokończyły dzieła. Na pytanie Michaela, gdzie był, odpowiedział, że w sklepie, ale nie potrafił wyjaśnić, co tam robił do tak późnych godzin. Od tamtej pory Michaela nie przestawało dręczyć to pytanie. Na pogrzebie widział ojca ostatni raz w życiu. Stali nad grobem jeden obok drugiego, jak zupełnie obcy sobie ludzie, bo tak też w istocie było. Dopiero po latach, gdy poinformowano go telefonicznie o śmierci ojca, uzmysłowił sobie, że nie uronił choćby jednej łzy po zgonie matki, a teraz siedział przy biurku i czuł, jak łzy bezgłośnie płyną mu po twarzy. Ojciec właściwie nigdy nie był mu bliski, nie widział go przez dwanaście lat i nie wybrał się na jego pogrzeb. Przeszłość mieszała się z teraźniejszością, gdy rozglądał się po cichym, mrocznym pokoju. A przecież obiecywał sobie, że nie zmarnuje swego życia, tak jak zrobili to rodzice. Tymczasem teraz miał córkę, której nie znał i której matka naopowiadała pewnie, że jej ojciec to wariat, który chciał ją skrzywdzić. Witaj w domu, powiedział do siebie z gorzką ironią. ROZDZIAŁ TRZECI Gdy miasteczko Little River Bend budziło się ze snu, powitał je sypiący miarowo śnieg. Wyglądało, że będzie padał nieprzerwanie przynajmniej przez cały ranek. Susan Baker rozsunęła zasłony w sypialni. Przed domem na polance, gdzie spod śniegu przezierała zmarznięta ziemia, Bob tarzał się, jakby go oblazło robactwo. Kiedy zastukała mocno w szybę, pies znieruchomiał i rozejrzał się dookoła. — Jamie! — zawołała Susan. — Bob tarza się na dworze w jakiejś padlinie. Nie wpuszczę go do domu, póki go ktoś nie wyczyści, a ja na pewno nie zamierzam tego robić. Nim odeszła od okna, spojrzała jeszcze poprzez drzewa na dom na polanie, położony niecałe pięćset metrów dalej. Pomyślała o mężczyźnie, który się tam wprowadził ledwie kilka dni temu. Jeśli wierzyć temu, co mówią ludzie, to podobno morderca. Informacje były fragmentaryczne, ale słyszała dwie wersje. Według pierwszej, zabił podobno własną żonę, a według drugiej córkę. Była pewna, że tę drugą wyssano z palca. Choć nie gustowała w ludziach, którzy napawali się opowiadaniem takich historii, trudno jej było uwolnić się od obawy, że oto ktoś taki został bliskim sąsiadem. Martwiła się przede wszystkim o Jamiego. Gdy Susan weszła do pokoju syna, chłopiec nadal leżał w łóżku i nic nie wskazywało na to, by się przebudził. Kiedy potrząsnęła go za ramię, spojrzał na nią rozespanym wzrokiem. Grzywka z prostych, ciemnych włosów prawie wchodziła mu do oczu. — Słyszałeś, co do ciebie mówiłam? Potrząsnął głową. — Bob tarza się w czymś przed domem. Czy to ty zszedłeś i go wypuściłeś? Słychać było szczekanie psa, Jamie powędrował wzrokiem ku oknu. Kiwnął głową. — Więc wstawaj i wyczyść go, nim pójdziesz do szkoły. Ściągnęła z niego kołdrę i wyszła z pokoju. — Śniadanie za dziesięć minut — krzyknęła jeszcze przez ramię. Na dole w kuchni było ciepło, przyjemna temperatura panowała tu już od godziny. Susan włączyła radio, naparzyła kawy i wybiła na patelnię jajka. Zapowiadali, że zbliża się front atmosferyczny. Widziała przez okno dróżkę, która pięła się między drzewami ku szosie wiodącej do miasteczka. Była pokryta cienką warstwą śniegu; to żadna przeszkoda dla jej forda, nie będą nawet potrzebne łańcuchy. W kuchni pojawił się Jamie i wyjął z lodówki mleko. — Masz ochotę na gorącą czekoladę? — spytała. Kiwnął głową. W tym momencie Bob podbiegł do drzwi i skoczył, wspinając się przednimi łapami na szybę. Jamie podszedł, chcąc go wpuścić do środka. Susan pokręciła głową. — O nie. Najpierw go musisz wyczyścić, jasne? Jamie odwrócił się ku matce i wskazał palcem psa, wzruszając teatralnie ramionami. Wyraźnie chciał przez to powiedzieć, że nie ma co czyścić. Musiała mu przyznać rację. Faktycznie, w czymkolwiek pies się tarzał, było to dostatecznie mocno zamarznięte, by nie pobrudził sobie sierści. Ona jednak udała, że nie rozumie. Przyklękła przed synem. — Chcesz mi coś powiedzieć? Chłopak z miejsca zmarszczył brwi i wrócił do stołu. Jest coraz bardziej cwany, pomyślała. Doskonale zdawał sobie sprawę, że ona udaje głupią, żeby go rozzłościć do tego stopnia, by odruchowo coś powiedział, ale on już dawno przejrzał jej zamiary. Spojrzała, jak apatycznie dziobie jajecznicę z wyrazem przygnębienia na twarzy. I kto tu z kogo robi głupka? Dobrze wiedział, co robić, żeby zrezygnowała ze swoich podchodów. Wtem zobaczyła, jak Bob biegnie w śniegu tuż przed oknem i znika w kępie drzew. Automatycznie ruszyła w kierunku drzwi, żeby go zawołać, ale w tym momencie poczuła na sobie spojrzenie Jamiego, w jego oczach kryło się nieme błaganie. — No dobra. Idź po niego. — Pokręciła głową, kiedy wychodził. Potem spojrzała na zegarek i czym prędzej ruszyła do pokoju. Właśnie kończyła się ubierać, gdy przez okno ujrzała widok, który ją zmroził. Jamie stał obok domu zwrócony ku postaci, która wyłoniła się spośród drzew. Mężczyzna trzymał Boba za obrożę. Miał na sobie niebieskie dżinsy i płową kurtkę, jego gęste włosy przypominały kolorem przejrzałą kukurydzę, która przeszła z żółci w głęboki złotawy brąz. Przez chwilę nie wiedziała, kim jest nieznajomy, ale gdy tylko to sobie uzmysłowiła, rzuciła się ku drzwiom. Zbiegła po schodach i wypadła na ganek z takim impetem, że Jamie i mężczyzna, którym — jak wiedziała — był Michael Somers, spojrzeli na nią zdziwieni. — Wasz pies przybłąkał się do mojego domu — Michael wskazał kierunek, skąd nadszedł. — A przynajmniej wydaje mi się, że to wasze psisko. Jego głos zabrzmiał niepewnie, Susan domyśliła się, że pytał już Jamiego o psa, ale, rzecz jasna, nie doczekał się odpowiedzi. — Faktycznie, to nasz pies — powiedziała szybko. Nie chciała, by jej ton był tak obcesowy, bo to go jednak wyraźnie speszyło. — Bob, do nogi — nakazała i Michael po chwili puścił jego obrożę. Zwróciła się teraz do Jamiego: — Spóźnimy się na twój autobus. Idź szykować się do domu. Weź ze sobą Boba. Syn zastosował się do jej poleceń, rzucił tylko na nią okiem zaintrygowany, przechodząc obok. Kiedy znów spojrzała na Michaela, mężczyzna miał niepewną minę; nim zdążyła cokolwiek powiedzieć, obrócił się na pięcie i ruszył w kierunku drzew. Poczuła, jak gryzie ją sumienie z powodu tak szorstkiego potraktowania sąsiada i poniewczasie zawołała za nim: — Dzięki za przyprowadzenie Boba. Nic nie odpowiedział, znikając między drzewami, nie była nawet pewna, czy ją słyszał. — Świetnie się spisałaś — mruknęła pod nosem. Śnieg przysypywał drogę prowadzącą do miasta. Pojedyncze ślady kół ciężarówki po jednej stronie szosy były dowodem na to, jak rzadko uczęszczana była ta lokalna droga. Jamie przycisnął plecak do piersi, spoglądając przez okno samochodu na spadające płatki śniegu. Spojrzenie miał nic niewidzące, a Susan zastanawiała się — jak zawsze w takich przypadkach — o czym teraz myśli. Autobus czekał na przystanku. — Nie zapomnij, jaki dzisiaj mamy dzień — powiedziała do wysiadającego z samochodu Jamiego. — Przyjadę po ciebie o dwunastej, w porządku? Nachyliła się, żeby pocałować go w policzek, ale zrobił unik. Patrzyła, jak idzie ku swoim rówieśnikom zbitym w gromadkę przed drzwiami autobusu, poszturchującym się, by szybciej wejść do środka. Jamie nie zbliżał się do nich, póki wejście nie opustoszało; dopiero wówczas postawił nogę na stopniu. Poczekała do odjazdu autobusu, a potem pojechała do swojego biura na ulicy Głównej, naprzeciwko jadłodajni. Szyld namalowany na oknie głosił: Biuro nieruchomości w Little River Bend. W zależności od nastroju, miasteczko, w którym mieszkała, wydawało jej się beznadziejnie przytłaczające lub ożywczo swojskie. Little River nie było duże, usytuowane w objętej rezerwatem dolinie u stóp Gór Karibu. Czasem podobało jej się to, że zna tu każdego mieszkańca. Innymi razy doprowadzało ją to do szaleństwa, wolałaby wówczas być anonimową mieszkanką wielkiej metropolii. Susan wyłączyła silnik i nie ruszała się przez chwilę z miejsca, obserwując, co się dzieje na ulicy, przy której mieści się drogeria, kilka sklepów odzieżowych, spożywczy i sklep z towarami żelaznymi. Jeśli ktoś miał ochotę wyskoczyć gdzieś wieczorem, był tu bar zwany „U Clancy'ego", a także hotel Dolina, gdzie nieźle karmili. Można było w miasteczku zaspokoić wszelkie swoje potrzeby, pod warunkiem, że nie stawiało się zbyt wygórowanych wymagań. W biurze panował spokój. Postanowiła zadzwonić do kilku osób, które nosiły się z zamiarem sprzedaży domu, potem skoczy na kawę do Lindy Kowalski, swojej najlepszej przyjaciółki, która wraz z mężem Pete'em prowadzi jadłodajnię naprzeciwko. Kiedy ranek szybko minął, o wpół do dwunastej włączyła w telefonie automatyczną sekretarkę, a na drzwiach umieściła wywieszkę „Zamknięte". Śnieg przestał padać, ale wiatr stał się bardziej mroźny. Zmiotła śnieg z przedniej szyby samochodu i ruszyła do Bakerstown, by odebrać Jamiego ze szkoły. Czekał na nią w głównym holu. Kiedy zatrzymała samochód, wyszedł i z grobową miną zajął miejsce obok niej. Nie pojechała dalej autostradą, tylko zawróciła do Little River. Na skraju miasta zatrzymała się przed kościołem, sięgnęła na tylne siedzenie po kupione wcześniej kwiaty. — Idziesz ze mną, Jamie? Jak zwykle, mogła równie dobrze rzucać grochem o ścianę. Nie odrywał wzroku od szyby, jakby nie słyszał jej słów. Westchnęła zrezygnowana i poszła sama, brnąc w śniegu. Granitowy nagrobek był prosty, wyryto na nim imię i nazwisko Davida oraz datę jego urodzin i śmierci. Poniżej widniał napis: Ukochanemu mężowi i tacie. Miał trzydzieści sześć lat, gdy zginął na polowaniu. Chwila nieuwagi i mężczyzna, którego kochała przez jedenaście lat, rozstał się z życiem. Spojrzała w kierunku samochodu, gdzie Jamie wciąż ostentacyjnie patrzył w przeciwną stronę. Pamięta, jak machała im z okna owego ranka, gdy szli razem na polowanie. Jamie był jedynym świadkiem tego, jak krew ojca wsiąkała w leśną ściółkę, a wraz z tym uchodziło z niego życie. Nie wiadomo dokładnie, co się wówczas wydarzyło, a Jamie nie wypowiedział choćby jednego słowa od tamtej pory, prawdy można się było co najwyżej domyślać. Wszystko jednak wskazywało na to, że David po prostu się potknął i jakimś nieprawdopodobnym trafem broń wypaliła mu prosto w pierś. Kiedy Jamie został przywieziony do domu, jego ubranie przesiąknięte było krwią ojca. Widok ośmioletniego chłopca, umazanego na czerwono od stóp do głów, powracał czasem w jej koszmarach sennych. Odwróciła głowę, zapiekły ją oczy. Tęsknota za Davidem przejawiała się jako dotkliwy psychiczny ból, który drążył ją od środka. Nocą czasem jeszcze przytulała się do poduszki, żeby móc zasnąć, przywodząc na myśl jego twarz, która miała ją prowadzić przez sny. Chciała w końcu o nim zapomnieć, wiedziała, że to konieczne, ale przy Jamiem nie było to łatwe. Możliwe, że najlepszym rozwiązaniem dla nich obojga byłoby rozpoczęcie nowego życia w innym miejscu. Gdy wracała do forda, zobaczyła pojazd jadący od strony miasta i rozpoznała Coopa. Zjechał z szosy, silnik radiowozu ucichł z gardłowym dudnieniem. Coop miał opuszczoną szybę. — Jedziecie dziś do lekarza? Spojrzał na Jamiego, uniósł do góry dłoń, ale nie doczekał się żadnej reakcji. Susan zmarszczyła brwi. Nie znosiła, gdy Jamie udawał, że nie dociera do niego to, co uznawał za niewygodne. Na tym polegał cały jego problem. — Nie przejmuj się nim — powiedziała. — Wiesz, jaki on jest. Coop uśmiechnął się do niej serdecznie. — W końcu mu przejdzie. Mam dla was propozycję. Może zjedlibyśmy we trójkę kolację w hotelu? Jamie na pewno będzie zadowolony. Nie była tego wcale taka pewna. Nie pierwszy raz uderzyło ją to, jak odporny był Coop na zachowanie Jamiego. Czasem rósł między nimi mur wrogości, ale Coop najwyraźniej przechodził nad tym do porządku. Starała się sobie przypomnieć, w którym dokładnie momencie jej znajomość z nim weszła na nowy tor, kiedy stał się dla niej kimś więcej, niż tylko przyjacielem Davida, troszczącym się o wdowę i ich synka. Choć wcale do tego nie dążyła, z czasem ich relacje zaczęły wykraczać poza ramy przyjaźni. Dotychczas jednak odsuwała od siebie myśl o tym. Nie przyjęła jego zaproszenia, tłumacząc się zmęczeniem, była to dość przekonująca wymówka. — Rozumiem — powiedział bez cienia żalu. — Może więc innym razem zjemy kolację we dwoje, tylko ty i ja? Na przykład w sobotę. Odmiana dobrze ci zrobi. Nie przychodził jej do głowy żaden sensowny wykręt. Mogła go łatwo zranić, a wolała tego uniknąć. Na pewno nie dałaby sobie rady tuż po wypadku, gdyby nie jego wsparcie, uśmiechnęła się więc do niego i powiedziała, że może być o ósmej. — W porządku, do zobaczenia. Odchodząc, pozdrowił Jamiego uniesieniem ręki i zawołał do Susan, żeby jechała ostrożnie. Patrzyła, jak odjeżdża, a potem wsiadła do forda, gdzie przygarbiony Jamie siedział z ponurą miną. Daniel Carey był psychologiem dziecięcym, do którego Jamie został skierowany przez doktora Petersona z Little River. Terapia trwała już od ponad roku, choć sam wypadek zdarzył się półtora roku temu. Owego ranka przed śmiercią Davida Jamie odwrócił się do matki, pomachał i zawołał, że wrócą do domu z jeleniem. Wówczas słyszała jego głos po raz ostatni. Chłopiec otwierał się bardzo powoli, robił postępy drobnymi kroczkami, a ona pilnowała się, żeby nie wywierać na niego nacisku. Pozwoliła, by sam zadecydował, kiedy chce wrócić do szkoły. Pewnego dnia bez żadnych ceregieli, najzwyczajniej w świecie, przyniósł na śniadanie swoje podręczniki. Nie spojrzał nawet na nią, tylko jadł, tak jakby nic się nie zmieniło. Od tamtej pory wydawało się, że codziennie powraca jakaś jego drobna cząstka z dawnych czasów. Znów zaczął się uśmiechać i wszystko było prawie po staremu, prócz tego, że się zupełnie nie odzywał. Ponadto po lekcjach nie spotykał się ze szkolnymi kolegami, a także nie zwracał najmniejszej uwagi na fotografie Davida, które porozstawiała po całym domu. Wtedy zdecydowała się skorzystać z pomocy psychologa. Dan Carey przysiadł na swoim biurku i studiował uważnie kartę Jamiego. — Niech mi pani powie, jak on się teraz zachowuje — powiedział. — Bez zmian. Jest nieobecny, ciągle patrzy w pustkę, jakby nic dookoła nie istniało. Martwi mnie to — dodała. Carey kiwnął głową ze zrozumieniem. — Wciąż odnoszę to samo wrażenie, że Jamie wypiera z myśli ten wypadek. Chce udawać, że nic się nie stało. Słyszała już wcześniej tę teorię i częściowo się z nią zgadzała, nie mogła jednak zrozumieć, dlaczego Jamie pragnie wymazać z pamięci fakt, że miał kiedyś ojca. Na krótką chwilę zapadła cisza, w końcu Carey podniósł się i okrążył biurko. — Cóż, wydaje mi się, że mamy w tej sytuacji dwa rozwiązania — powiedział. — Nie widać, aby Jamie zrobił jakiekolwiek postępy od momentu, kiedy zacząłem się z nim spotykać, prawda? — Pod pewnymi względami jest nawet gorzej, na przykład to, jak zachowuje się w tej chwili — wyobraziła sobie, jak siedzi teraz w poczekalni z pustym spojrzeniem. — Mam propozycję — powiedział Carey. — Może pani nadal z nim przychodzić w nadziei, że pewnego dnia syn mi w końcu zaufa, możemy też zrobić przerwę w naszych spotkaniach i przestać go ponaglać. — A jeśli zdecyduję się na tę drugą ewentualność, czego mam po nim oczekiwać? — Być może nic się nie zmieni. Ale nawet jeśli wybierze pani pierwszy wariant, również nie mogę niczego obiecać. Szczerze mówiąc, nie sądzę, żeby przerwa mogła mu jakoś zaszkodzić. Jamie to bystry chłopak. A kiedy siedzi u mnie w gabinecie, tylko patrzy w ścianę. Dobrze wie, co się tutaj dzieje, ale nie ma zamiaru współpracować. Zróbmy trzy miesiące przerwy i obserwujmy, czy to coś da. Uścisnęła dłoń lekarza, a on ją odprowadził do drzwi. Jamie siedział na krześle przed gabinetem, wpatrzony w nicość tępym wzrokiem. Nawet nie mrugnął, gdy Carey przykucnął przed nim, żeby się pożegnać. Kiedy Susan się nad nim pochyliła, przekazując nowinę, ujrzała cień zdziwienia na twarzy chłopca. — Doktor Carey mówi, że nie musisz tu już przychodzić. Wyciągnęła do niego dłoń, chwycił ją z wahaniem, pilnie obserwując, jakby to był jakiś podstęp. — Chodź, wracamy do domu — powiedziała do syna. Michael musiał się dobrze przyjrzeć, by poznać swoje odbicie w oknie salonu wystawowego. Ostatni raz miał na sobie garnitur siedem lat temu, gdy pracował w centrum Toronto. W owych czasach był najlepszym menedżerem w swojej agencji. Był złotym chłopcem — przystojnym, szczupłym, metr osiemdziesiąt wzrostu, noszącym garnitury za tysiące dolarów. Niewiele się zmienił od tamtej pory. Może się odrobinę postarzał — zwłaszcza wokół oczu, gdzie pojawiły się drobne zmarszczki — włosy mu pociemniały, były teraz trochę dłuższe. Na swój widok zareagował, jakby nagle zobaczył ducha. Garnitur był stary, ale jak na Little River nadal szykowny. Jeśli tutejsi mieszkańcy w ogóle nosili garnitury, to kupowali je na wyprzedaży w domu handlowym w Williams Lake po 125 dolarów za sztukę. Ogłoszenie, w którym poszukiwano osoby na stanowisko kierownika działu promocji, pojawiło się w gazecie obok drukowanej regularnie dwa razy w tygodniu stronicowej reklamy samochodów sprzedawanych przez firmę Wilsona. Michael umówił się telefonicznie na spotkanie. Dziewczyna siedząca za kontuarem w recepcji uniosła głowę na jego widok. — Dzień dobry panu. Czym mogę służyć? — Nazywam się Somers. Jestem umówiony na spotkanie z panem George'em Wilsonem. — Zaraz mu przekażę, że pan przyszedł. Usiadł na krześle, podczas gdy ona podniosła słuchawkę telefoniczną. Po około dziesięciu minutach drzwi się otworzyły i pojawił się wysoki, prosto trzymający się mężczyzna z bujną czupryną siwych włosów. Podszedł do Michaela i wyciągnął ku niemu dłoń. Jego uścisk był niezwykle silny jak na wiek, który zdradzała zgrubiała, poorana głębokimi zmarszczkami skóra. Uśmiechnął się i przedstawił jako George Wilson, na chwilę zatrzymał na Michaelu swoje pełne inteligencji spojrzenie. — Zapraszam do siebie — powiedział, wskazując drogę. Schody prowadziły na górę, do biura, gdzie znajdował się dział administracji. Z gabinetu Wilsona widać było plac przed budynkiem. Wewnątrz stało ogromne biurko i kilka krzeseł dla gości, a także podręczny barek. Wilson zamknął drzwi. — Pan nie jest z tych stron, prawda? — zaczął. — Nie — odparł Michael, przekonany, że nie czas wdawać się w szczegóły. — Przyjechałem z Toronto. — Tak właśnie pomyślałem, pański garnitur nie wygląda na kupiony tutaj. Michael nic nie powiedział, czując, że to zbędne. Miał wrażenie, że Wilson go ocenia. Starszy mężczyzna zaprosił gestem ręki, by stanęli przy oknie i razem spojrzeli na pojazdy ustawione w równych rzędach na placu. Było w tym coś z zachowania króla, który szacuje wzrokiem swe królestwo. Michael przypuszczał, że Wilson spędza niemało czasu, stojąc w tym właśnie miejscu. — Nie lubię owijać w bawełnę — powiedział. — W interesach jestem posłuszny głosowi intuicji, podobnie jest w przypadku ludzi. Proszę mi powiedzieć, czym się pan zajmował w Toronto? — Pracowałem w reklamie. — Podsunął mu swój życiorys. — Wszystko tu napisałem. Wilson odmówił ruchem ręki przyjęcia dokumentów. — Papierami zajmiemy się później. Wolę najpierw posłuchać, co człowiek ma o sobie do powiedzenia. Co pana sprowadza do miasteczka takiego jak Little River? — Mogę chyba powiedzieć, że potrzebuję odmiany. — Rozumiem — powiedział Wilson. — A czemu zainteresowała pana posada, którą oferuję? Domyślam się, że poprzednio zajmował się pan projektami na znacznie większą skalę? — Znam się na reklamie, panie Wilson, i wszystkim, co z nią związane. Jestem świadom, że rynek w Little River to coś zupełnie innego niż ten, dla którego do tej pory pracowałem, ale wiedziałem o tym jeszcze, nim się zdecydowałem tu przyjechać. Wilson kiwnął głową, wyrażając zrozumienie. — Powiem teraz parę słów na temat pracy — rzekł. Usiedli, Michael słuchał Wilsona, który wyliczył wszystkie czekające go obowiązki. Nie przekraczały one jego wcześniejszych oczekiwań. Interesy szły nieźle przez wiele lat, ale konkurencja spoza miasteczka kusiła nabywców przeróżnymi promocjami. Renoma, jaką się firma cieszyła, bladła przy nowoczesnym blichtrze. — Filozofia mojego ojca, który założył firmę tuż po wojnie, zawsze się sprawdzała: traktuj ludzi dobrze, a oni odpłacą ci tym samym. Tyle mogę powiedzieć w skrócie. Klienci wracają do nas, ponieważ się o nich troszczymy. Rzecz jasna, nasze samochody kosztują parę dolarów więcej ze względu na gwarancję, jaką oferujemy, ale klienci darzą nas zaufaniem. Jesteśmy rzetelnymi ludźmi — uśmiechnął się do siebie. — Chociaż pewnie na dzisiejsze czasy to anachronizm. — Wartości, o których pan mówi, nigdy nie wychodzą z mody — powiedział Michael. — Natomiast trzeba zmienić sposób, w jaki są one przekazywane. Wilson uniósł brew. — Wydaje mi się, że trafił pan w sedno. Wartości, to wszystko, co mamy do zaoferowania. Robimy interesy tak jak to dawniej bywało, gdy światem nie rządził jeszcze pieniądz i każdy starał się jak mógł. — Chodzi o to — odezwał się Michael — że renoma może działać na waszą korzyść, ale równie dobrze może wam przynieść szkodę, jeśli nie zostanie odpowiednio wykorzystana. Proponuję generalne zmiany w sposobach sprzedaży. Rzecz jasna, będziemy je wprowadzać stopniowo. Nie chcemy przecież przestraszyć i stracić lojalnych klientów. Wilson powoli kiwnął głową. — Podobają mi się pańskie pomysły — powiedział. — Nie jestem ani tak stary, ani tak zatwardziały, by sądzić, że zjadłem wszystkie rozumy. Myślę, że tylko na dobre nam wyjdzie pomoc kogoś takiego jak pan. — Pomysły to nie wszystko, ktoś musi je realizować — powiedział Michael. — Szanuję pana za to, że jest pan gotów na zmiany. — Cóż, świat wciąż się posuwa do przodu — przyznał Wilson. — Nawet u nas na prowincji. Myślę, że spodoba się panu tutaj. Musi pan jednak wiedzieć, że nie mogę zaoferować pensji, jaką niewątpliwie dostałby pan w firmie w wielkim mieście. Michael wstał. — Doskonale to rozumiem. Nim jednak podejmiemy współpracę, muszę panu o czymś powiedzieć. Podał swój życiorys, a kiedy Wilson go przeglądał, wyznał, że był w więzieniu. Wilson spojrzał ostro. — W więzieniu? — Odsiedziałem trzy lata. Następnie trafiłem do zakładu Świętej Heleny — dodał Michael. — Wyszedłem przed kilkoma tygodniami. Właśnie z tego powodu przybyłem do Little River. Tu się wychowałem. Przyjazny wyraz znikł z twarzy Wilsona, rysy mu skamieniały. — To wszystko zmienia. — Oddał życiorys. — Trzeba mi było o tym powiedzieć na samym początku. — Czy wówczas by mnie pan wysłuchał? Czy w ogóle zgodziłby się pan na spotkanie? — Lepiej niech pan już idzie — uciął Wilson. Michael wychodził zdruzgotany; czego się spodziewał? Wilson bez słowa przytrzymał mu drzwi. Michael napotkał wzrok starszego mężczyzny, w którym nie znalazł nic prócz chłodu i wrogości. — Dam panu jedną radę — powiedział do Michaela na odchodnym. — Niech się pan przeniesie tam, gdzie pana nie znają. Kiedy Michael dotarł do samochodu, siadł za kierownicą i zacisnął oczy z bólu, który pulsował mu w skroniach; zaczął głęboko oddychać i masować głowę knykciami, aż ból stał się mniej dotkliwy. Tego dnia po południu Michael wyszedł z domu i skierował się ku rzece. Potrzebował czasu na poukładanie myśli i oczyszczenie umysłu. Nad ciemnym nurtem rzeki przeszedł starą kładką, która trzeszczała i kołysała się pod jego stopami. Po drugiej stronie wspiął się na wysoki, porośnięty drzewami brzeg — były tu głównie świerki kanadyjskie oraz tu i ówdzie porozrzucane osiki i topole. Ziemię za zagajnikiem, z którego wyszedł, pokrywała gruba warstwa śniegu, nie było wiatru, panowała cisza, między głazami znalazł miejsce, gdzie mógł sobie przysiąść. Kiedy urodziła się Holly, wydawało mu się, że oto stoi u progu nowego życia. Pragnął, by jej życie było szczęśliwe i wolne od trosk, których jemu nie brakowało w dzieciństwie. Ożenił się z Louise w wieku dwudziestu sześciu lat. Była młodsza od niego o trzy lata. Już wtedy zarabiał nieźle, więc w tydzień po powrocie z podróży poślubnej na Tobago przeprowadzili się do kupionego wcześniej mieszkania. Po miesiącu napisał list do ojca, donosząc, jakie zmiany zaszły w jego życiu. Potem zastanawiał się czasem, ile bólu musiał mu sprawić, informując go o wszystkim z takim opóźnieniem. Michael nigdy nie rozwodził się na temat swojej rodziny, jedyne, co powiedział, to to, że jest jedynakiem, jego matka zmarła, gdy miał osiemnaście lat, a stosunki z ojcem nie układały mu się najlepiej. Louise starała się go przekonać, żeby zaprosił ojca na ślub, ale jej nalegania doprowadziły tylko do poważnej awantury. — Nie znasz go, zrozum! Nie ma o czym mówić! — zakończył, czując, że przestaje panować nad swoim głosem. Louise nie wracała już do tej kwestii, jednak ów temat tabu, którego nigdy nie poruszali, nabrzmiewał niby ropień. Pierwsze lata po ślubie należało zaliczyć do szczęśliwych. Louise miała złote jak miód blond włosy i poważne szare oczy, które nabierały łagodnego wyrazu, gdy się uśmiechała. Kochał ją wówczas tak mocno, jak tylko potrafi mężczyzna. Wydawało mu się jednak, że szczęście, jakiego doznaje u jej boku, nie może trwać wiecznie. Kiedy teraz o tym myślał, rozumiał, że była to pierwsza oznaka, iż coś się między nimi psuje. Miał piękną żonę, kariera zawodowa szła jak po maśle, jednak gdzieś na dnie umysłu tkwiła mroczna obawa, że nadejdzie taki dzień, kiedy się to wszystko skończy. Louise po urodzeniu Holly zrezygnowała z pracy. Mniej więcej w tym samym czasie Michaela podkupiła inna agencja, która oferowała mu lepszą pensję. Powinien to być czas pełen radości i beztroski, jednak jego mroczne obawy kładły się coraz dłuższym cieniem. Był przekonany, że katastrofa czai się gdzieś za najbliższym rogiem, a cale to szczęście miało tylko uśpić jego czujność i dać mu poczucie złudnego bezpieczeństwa. Patrzył na swoją córeczkę, bezbronną, kruchą istotę, i czuł, jak strach ściska mu gardło. Podzielił się z Louise swym lękiem o Holly i obawami, że wszystko, co dobre, się skończy. — Ale czemu miałoby się stać coś złego? — zdziwiła się. — Wszystko jest w najlepszym porządku. — Bo mam takie przeczucie. Zaczął wydzwaniać do domu o najróżniejszych porach, żeby sprawdzić, czy nie dzieje się nic złego, wpadał niespodziewanie do mieszkania. Początkowo ta troska bardzo wzruszała Louise, ale pewnego dnia miarka się przebrała. Gdy nieoczekiwanie pojawił się w mieszkaniu wczesnym popołudniem, wyrzuciła, co jej leżało na wątrobie. — Michael, co ty tu robisz? Czemu się tak zachowujesz? — Chciałem tylko sprawdzić, czy wszystko u was w porządku. — Nic nam nie jest, Michael — wyrecytowała powoli, starając się usilnie nad sobą panować. — Musisz z tym skończyć. Zaczynam się dusić. Powiedziała, że prawdopodobnie przyczyną tych lęków jest jego własne dzieciństwo i zaproponowała mu wizytę u psychoterapeuty. Ale było już za późno. Zdarzały się dni, kiedy w ogóle ze sobą nie rozmawiali, zaczął podejrzewać, że ma kogoś na boku. Kiedy Holly miała mniej więcej roczek, Michael otrzymał telefon z posterunku policji w Little River. Ojciec jechał po złej stronie szosy, gdy pokonawszy zakręt nieopodal miasteczka, zderzył się czołowo z ciężarówką przewożącą drewno. Zginął na miejscu. Michael popadł najpierw w odrętwienie, a potem zaczęło do niego powoli docierać, że już nigdy nie uda mu się pogodzić z ojcem, a wszystkie uczucia, które tłamsił w sobie przez lata, nie miały już do kogo się zwrócić. Louise zaklinała go, żeby pojechał na pogrzeb. On jednak odmówił i uciął jakąkolwiek dyskusję na ten temat. Nie powiedział jej o tym, jak płakał w samotności nad ojcem, którego nigdy tak naprawdę nie znał, oraz gdy przypomniał sobie, że na pogrzebie matki nie uronił ani jednej łzy. Dusił w sobie to wszystko, i wtenczas, choć nie zdawał sobie z tego sprawy, jego rozsądek zaczął szwankować. Z czasem działo się coraz gorzej. Jął się opuszczać w pracy, koledzy z agencji dopytywali się, co się dzieje. Kiedyś usłyszał, jak Louise rozmawia z kimś przez telefon, gdy jednak próbował zrozumieć, co mówi, odłożyła słuchawkę, a potem zbywała go, gdy pytał, z kim rozmawiała. Nocą całymi godzinami siedział w ciszy w pokoju Holly, obserwując w mroku, jak mała śpi. Pewnej nocy Louise zastała go tulącego córkę. Zaklinał dziewczynkę, by go z wiekiem nie znienawidziła, dziecko szlochało przestraszone. Taka sytuacja trwała kilka miesięcy. W końcu zrozumiał, że Louise chce od niego odejść, był przekonany, że znalazła sobie kogoś innego. Kupił pistolet i schował go w biurku w pracy. Kiedy ją śledził pewnego dnia, zobaczył, jak wita się z nie znanym mu mężczyzną. Potem poszli do kawiarni. Nim wyszli, mężczyzna ujął jej dłoń i spojrzeli na siebie w taki sposób, który nie pozostawiał Michaelowi żadnych wątpliwości. Dokładnie tak Louise patrzyła kiedyś na niego. Widział, jak całują się przed wejściem i niechętnie rozstają. Poszedł w ślad za owym mężczyzną, sprawdził, gdzie mieszka i jak się nazywa. Tydzień później Louise zażądała rozwodu. Błagała jeszcze, żeby poszedł do lekarza, a wówczas, być może, uda im się uratować małżeństwo. On jednak, nie odzywając się ani słowem, wstał od stołu i wyszedł z mieszkania. Pojechał do biura, wszedł do gabinetu i wyjął z biurka pistolet. Następnie udał się do mieszkania mężczyzny, z którym spotykała się Louise. Kiedy tamten otworzył, Michael strzelił dwa razy. Wrócił do domu i powiedział Louise o tym, co zrobił. Nigdy nie zapomni przerażenia w jej oczach ani tego, jak go błagała, tuląc do siebie Holly. Dziewczynka płakała, nie rozumiejąc, co się dzieje. Pojął, że Louise obawia się, że je obie też chce zastrzelić, i skierował pistolet ku sobie. Już wcześniej myślał o samobójstwie, ale raczej mało konkretnie. Nadjechała policja, on zaś nie wpuszczał funkcjonariuszy, starając się ogarnąć całą sytuację i coś postanowić. Potworność owej chwili spadła na niego gwałtownie, zrozumiał, że będzie to w nim tkwiło już do końca życia. Ostatni raz widział żonę i córkę, gdy je wyprowadzano, a jemu zakładano kajdanki. Louise odwróciła się i spojrzała na niego przelotnie, on zaś pojął, że w owej chwili sięgnął dna i że już nigdy jej nie zobaczy. Michael wrócił do teraźniejszości, wstał cały zdrętwiały; błądził we wspomnieniach przez kilka godzin. Przeciągnął się i przypomniał sobie George'a Wilsona. Starszy pan miał chyba rację, nie dając mu tej posady. Może wszyscy mieli prawo zachowywać ostrożność wobec kogoś takiego jak on. Wspomniał psa, który przybłąkał się do niego przed kilku dniami, i wyraz twarzy tej kobiety z domu za lasem, gdy przyprowadził zgubę. Ona się go bała, rozzłościło go to i przygnębiło. Ale w końcu miała do tego prawo. Kto mógł zagwarantować, że już nie powtórzy się scenariusz z przeszłości? Spojrzał w niebo, które zaczęło zmieniać barwę z nadejściem późnego popołudnia, i poczuł się pod jego kopułą tak mało znaczący, że równie dobrze mógł być jedynym człowiekiem na ziemi. Jak gdyby na dowód, że się myli, coś poruszyło się na śniegu. U stóp ośnieżonego zbocza, na którym stał Michael, pojawił się mężczyzna ze strzelbą przewieszoną przez ramię. Michael obserwował go i zastanawiał się, co zamierza on upolować. Minął już tydzień, a Ellisowi nie udało się schwytać sokoła. Był wręcz pewien, że ptak najzwyczajniej w świecie drwi sobie z niego. Teraz już nie tylko perspektywa zarobku kazała mu wyruszać codziennie na poszukiwania, choć, rzecz jasna, pieniądze nadal go mocno kusiły. Pojawiły się i inne pobudki, choćby ambicja. Odkąd naopowiadał w knajpie „U Clancy'ego", że bez trudu zarobi grube pieniądze, ludzie zaczęli się z niego wyśmiewać, gdy przychodził z pustymi rękoma. Popytał się innych handlarzy i okazało się, że przeczucie go nie myliło. Tusker zamierzał go wykiwać. Zatelefonował więc do niego i oznajmił, że sokół kosztuje teraz dwa tysiące. Taka cena wydała mu się odpowiednia. Przystanął na chwilę, kiedy zdał sobie sprawę, że zapomniał, po co się tutaj wybrał, tak bardzo pochłonęły go myśli. W ciągu ostatnich dni widział sokoła kilkakrotnie, ale za każdym razem ptak był na tyle daleko, że nie miał co marzyć o celnym strzale. Wyjął z kieszeni papierosa i zapalił go zapalniczką Zippo, osłaniając płomień dłonią. Kilka wron podniosło w koronach drzew straszny harmider, bijąc skrzydłami i skrzecząc. Uniósł lornetkę, by lepiej się przyjrzeć. Nadleciał sokół i dołączył do nich, nic nie robiąc sobie z wron, które bez przekonania starały się go przepędzić. Gdyby tylko chciał, mógłby je wszystkie kolejno pozabijać. Był od nich większy i szybszy, ignorował ich poczynania, okazując im co najwyżej pogardę i lekceważenie. Ellis odczuł coś na kształt podziwu podszytego zazdrością. Obserwował, jak sokół unosi się i niknie w oddali, kierując się ku dalekiej ścianie skalnej. Bacznie obserwował go przez lornetkę, do chwili aż wylądował. Starał się dokładnie zapamiętać to miejsce. Michael patrzył na Ellisa z wysokiej skały po prawej stronie, a następnie powędrował wzrokiem ku temu, co tamten obserwował. Ujrzał kłębowisko wron i ptaka innego gatunku, który bez pośpiechu wyleciał ze stada. Podejrzewał, że to jakiś drapieżnik, być może sokół. Zobaczył, jak Ellis znika za drzewami. Było mu zimno i miał ochotę wrócić do domu przed zapadnięciem zmroku, jednak podążył tam, gdzie poleciał sokół. Sokolica usadowiła się wysoko w górach na występie skalnym, który jej dawał schronienie przed wichrem. Patrzyła na ziemię pokrytą śniegiem. Postać, którą widziała wcześniej na skraju lasu, gdzieś znikła, nadal jednak widoczne były pozostawione przez nią ślady prowadzące aż ku drzewom. Wiedziała, że to ten sam człowiek, którego widywała nieomal codziennie i który budził w niej lęk. Teraz inna postać, nie starająca się ukryć, przemierzała śnieg w jej kierunku. Ptak obserwował, jak mężczyzna zbliża się coraz bardziej. Niepokój samicy narastał, ale ponieważ zapadał zmierzch, nie zamierzała się ruszać z miejsca bez wyraźnej przyczyny. Ellis wyobrażał sobie, co zrobi, gdy będzie już miał pieniądze w garści. Po pierwsze, obiecywał sobie, że pójdzie do knajpy „U Clancy'ego", położy stówkę na kontuarze i postawi wszystkim kolejkę. Marzył o tej jednej chwili, kiedy pokaże Redowi Parkerowi i Tedowi Hansonowi plik banknotów tak gruby, że oczy im wyjdą na wierzch. Kupi też jakiś prezent dla Rachel, może nową sukienkę albo jakiś inny kobiecy drobiazg. Zabierze ją gdzieś na kolację, może do „Czerwonego Kura" przy autostradzie. Nie było jej łatwo przez te ostatnie lata. Czasem z niedowierzaniem uświadamiał sobie, co przyniosło mu życie. Wspominał Rachel, kiedy chodziła do szkoły — śliczna dziewczyna, do której bał się wówczas zagadać. Wiedział, że to za wysokie progi na jego nogi. Była nie tylko ładna, ale i mądra. On zresztą też nie był głupi, tyle że w jego rodzinie wiedza nie była w cenie. Ojciec od samego początku wbijał dzieciom do głowy, że są nieudacznikami i kształtował je na własny, zapijaczony obraz. Ellis pamiętał, jak ojciec bił matkę, kiedy wracał do domu porządnie podchmielony. On sam przynajmniej do tego nigdy się nie zniżył. Wojsko okazało się dla niego doskonałą szkołą życia, gdzie w końcu nabrał szacunku do siebie — zmienił się na tyle, że po powrocie ze służby odważył się zaprosić Rachel na randkę. Po latach powiedziała mu, że nie poznała w nim tego samego Pete'a Ellisa, z którym chodziła do szkoły. Rachel była najwspanialszym darem, jaki otrzymał od losu. Zastanawiał się, w którym momencie wszystko zaczęło się psuć, ale przecież dobrze znał odpowiedź. Wszystko sprowadzało się do pieniędzy — w ostatnich latach coraz gorzej mu szły interesy. Ellis przystanął i wyjrzał spoza drzew. Odnalazł wzrokiem szczelinę w skale, gdzie jak widział wcześniej, wylądował sokół. Uniósł strzelbę i zobaczył ptaka przez lunetę. Michael również przystanął i spoglądał na tę samą ścianę skalną. Dostrzegł jakiś ruch, jakiś jasny kształt. Spojrzał w kierunku lasu. na jego skraju Ellis przykląkł na ziemi i składał się do strzału. Nie było czasu na myślenie, wiedział tylko, że nie chce, aby to się stało. Wyrzucił w górę ramiona i krzyknął, ale prawie w tej samej chwili huk wystrzału przeszył ciszę. Sokół wzleciał w ciemnoszare niebo i zatoczył koło, bezgłośnie uderzając skrzydłami. — Cholera — wymamrotał Ellis. Uniósł strzelbę do kolejnego strzału, ale już było za późno. Sokół zniknął z jego pola widzenia. Opuścił lufę, by sprawdzić, co się stało. Nieco wyżej ujrzał postać po drugiej stronie stoku. Nieznajomy patrzył prosto na niego, potem się odwrócił i zaczął odchodzić. Ellisowi przemknęła myśl, że mógłby faceta ubić jak muchę. Szybko ją jednak oddalił, kręcąc z niedowierzaniem głową. Prześladował go pech — bo jak inaczej to wszystko wytłumaczyć. W Barze hotelu Dolina klientów było dużo, nawet jak na sobotni wieczór. George Jones przejrzał listę rezerwacji, marszcząc brwi. — Chyba będą państwo musieli chwilę zaczekać — powiedział z zatroskaniem. — Może nawet piętnaście minut. — W porządku — uspokoił go Coop. Wraz z Susan zostawili George'a, który przeglądał grafik stolików, i podeszli do baru. Coop pozdrawiał po drodze znajomych. A znali go wszyscy mieszkańcy miasteczka. Służył tu jako policjant, odkąd skończył college, a kilka lat temu awansował na sierżanta i objął miejscowy posterunek. Tymczasem podeszli do nich Craig Saunders z żoną Julie. Craig i Coop przyjaźnili się jeszcze za czasów szkolnych, a Susan, kiedy sprowadziła się z Davidem do Little River, zaraz w pierwszych dniach poznała się z Saundersami. — Słyszeliśmy, że syn Somersów wprowadził się do domu po swoich rodzicach — powiedział Craig. — Ta stara rudera stoi w pobliżu twojego domu, Susan — dodał. — Pewnie czujesz się nieswojo, mając takiego sąsiada. — Dlaczego miałabym się tak czuć? — Musiałaś słyszeć, co przeskrobał — wtrąciła się Julie. — Różne rzeczy o nim gadają — odparła Susan. — Ale ja nie zamierzam wierzyć plotkom. Ludzie mają tendencję do przejaskrawiania faktów. — Ale akurat w tym nie ma cienia przesady — powiedziała Julie. — Craig zna tego faceta, Coop zresztą też. Chodzili razem do szkoły. — Faktycznie — przyznał Craig. — Zawsze był dziwakiem. — Stracił rozum — kontynuowała Julie. — Chciał zamordować własną żonę i córeczkę, zastrzelił chyba faceta, który chciał ich bronić. Dobrze to pamiętam. Wszystko wydarzyło się w Toronto. Tak mi się wydaje. Michael Somers wyniósł się z naszego miasteczka po ukończeniu college'u. Jego matka popełniła samobójstwo — a przynajmniej tak brzmi oficjalna wersja — zawsze była dziwną kobietą. Niedaleko pada jabłko od jabłoni. Było coś w głosie Julie, co napawało Susan obrzydzeniem. Spojrzała na zegarek, marząc o tym, żeby stolik był już wolny. — To nie było dokładnie tak — sprostował Coop. — Najpierw zastrzelił jakiegoś faceta, a z własnej żony i córki zrobił zakładniczki. — A wiecie, co mnie w tym wszystkim najbardziej zdumiewa? — powiedziała Julie tonem nie znoszącym sprzeciwu. — Minęło zaledwie sześć lat, a facet już chodzi na wolności. Mieści wam się to w głowie? Tacy jak on powinni być trzymani w więzieniu aż do końca życia. — Ostatnie parę lat spędził w psychiatryku — poprawił ją Coop. — Ale lekarze pewnie doszli do wniosku, że już mu nic nie dolega. — Daj spokój. Coop — powiedział Craig. — Ten facet zastrzelił człowieka. Skąd mamy pewność, że nie zrobi tego ponownie? Susan potrząsnęła głową. — Jak możecie mówić takie rzeczy. Nie uważam, że jest bez winy, ale jeśli przeżył załamanie nerwowe czy coś w tym rodzaju, nie mamy prawa karać go za to do końca życia. Wszyscy spojrzeli na nią, nie odzywając się ani słowem. — Poznałam go — wyznała. — Odwiedził mnie któregoś dnia, wygląda i zachowuje się zupełnie normalnie. — Nie mówiłaś mi nic o tym — powiedział z wyrzutem Coop. — A o czym miałam mówić. Wpadł tylko, żeby się przywitać. — Poczuła, jak wzbiera w niej złość na Coopa, który rości sobie prawo do tego, by mu mówiła o wszystkim. Nie skomentował tego. — Przepraszam na chwilę — Susan odstawiła kieliszek i poszła do toalety, ganiąc się w myślach za to, że się w ogóle odzywała. Przetrząsnęła torebkę i zaczęła energicznie czesać włosy. Ktoś za nią otworzył drzwi. Do środka weszła Linda Kowalski, uśmiechnęła się na widok Susan. — Jak się bawisz? Susan skrzywiła się. — Lepiej nie pytaj. Nie wiedziałam, że tu jesteś. — Chcieliśmy do was podejść, ale zobaczyliśmy, jak Julie i Craig dołączyli do was. Jecie z nimi kolację? — Mam nadzieję, że nie. Linda uniosła brwi. — Widzę, że znów ty i Coop... — O co ci chodzi? — O nic. Takie sobie luźne spostrzeżenie. — Wybacz, Lindo, ale jestem rozdrażniona. Ludziom wydaje się, że łączy mnie z Coopem coś więcej niż przyjaźń. Linda spojrzała sceptycznie w oczy odbiciu Susan w lustrze. — Naprawdę sądzisz, Susan, że nie warto choćby spróbować? Coop to poczciwy facet, a w naszym miasteczku nie ma takich wielu. Nie przekreślaj go. — Wcale go nie przekreślam — odparła Susan. — No, muszę już wracać. — Pozdrów ode mnie Coopa — rzuciła Linda. Po kolacji pojechali do domu Susan. Dopiero wówczas, gdy zajechali na miejsce, zauważyła, że Coop przez całą drogę był wyjątkowo milczący. Była zanadto pochłonięta własnymi myślami i roztrząsaniem rozmowy z Lindą. Nie można ciągle żyć przeszłością, pomyślała. Spojrzała na Coopa świeżym okiem i zadała sobie pytanie, co do niego czuje. — Wpadniesz na kawę? — zaproponowała, kiedy wyłączył silnik. — Ale tylko na chwilę — odparł. Naparzyła kawy, stali w kuchni obok siebie w miękkim świetle rzucanym przez narożną lampę. Cisza, która zapadła między nimi, była bardzo znacząca. Coop dopił kawę i odstawił filiżankę. Ona trzymała swoją filiżankę przy wargach i patrzyła przed siebie. Kiedy ją odstawię, myślała, na pewno coś się zdarzy, chyba że coś powiem. Obleciał ją strach, ale jednocześnie poczuła miły dreszczyk emocji wywołany całą tą sytuacją. Minęło już tyle czasu, odkąd była w czyichś ramionach, tak długo czuła się samotna. Postawiła filiżankę na blacie. Położył ręce na jej ramionach, jakby na próbę, następnie obrócił ją ku sobie. Serce biło jej jak oszalałe, nie mogła złapać tchu. Dotknął jej warg lekko rozchylonymi ustami, były twarde w porównaniu z jej miękką skórą. Poczuła, jak po brzuchu rozchodzi się fala gorąca. Kiedy się całowali, oczekiwała, że skra przerodzi się w prawdziwy płomień, jednak nic takiego nie nastąpiło, nagle zapragnęła zostać sama. Prawdopodobnie poczuł jej wahanie i wypuścił ją z ramion. — Czas na mnie — powiedział cicho. — Coop — odezwała się. — Chyba nie jestem jeszcze gotowa... Potrzebuję czasu. — Jestem cierpliwy. — Ale ja nie mogę ci nic obiecać. Coop... To znaczy... — głos jej drżał. — Nie martw się — powiedział i ruszył ku drzwiom. Odprowadziła go na zewnątrz i spoglądała za nim, aż światła wozu znikły za drzewami i ucichł szum silnika. Po jego odjeździe umyła filiżanki, pogasiła światła i poszła na piętro. Zamknęła oczy, gdy tylko znalazła się w łóżku, ale sen nie chciał nadejść. Rozmyślała o pocałunku z Coopem, poczuciu bliskości drugiej osoby po tak długim czasie, ale nie mogła się pozbyć z pamięci obrazu Davida i choć zacisnęła oczy i przygryzła wargi, nie potrafiła powstrzymać łez. Michael korzystał na co dzień tylko z kilku pomieszczeń w domu, gdy jednak nachodziła go melancholia, spacerował po wszystkich kątach, budziły się wówczas wspomnienia, których od dawna nie dopuszczał do siebie. Usiadł w pustym pokoju, gdzie jego rodzina jadała wieczorne posiłki. Doskonale pamiętał dźwięk ojcowskiego dodge'a zatrzymującego się przed domem i matkę, która krzątała się nerwowo. — Wyjdź ojcu na powitanie — mówiła. Podchodziła do niego, wycierając dłonie, wyglądała na zdenerwowaną. Zawsze na godzinę przed jego przyjazdem przebierała się w jakąś twarzową sukienkę i poprawiała fryzurę. — Musimy być dla niego mili — powtarzała. Wychodził więc przed dom i patrzył na zbliżającego się ojca, który witał go uśmiechem wyrażającym zmęczenie. Kiedy ojciec był poza domem, matka mówiła mu, że ojciec ma trudny charakter i bywa wobec niej podły. — Ale mogę to znosić, Michaelu. Robię to dla ciebie. Przy kolacji ojciec czasem opowiadał jedno czy dwa zdarzenia z pracy, matka zaś tylko się uśmiechała i pochylała w stronę Michaela, czasem czochrała synowi włosy. Rozmawiała z mężem tylko za jego pośrednictwem. — Spytaj ojca, czy chce fasolkę. Powiedz mu, że jeśli mięso jest twardawe, to tylko dlatego, że kolacja była gotowa na szóstą. Ostatnią kwestię wypowiadała z gorzkim wyrzutem, nawet jeśli ojciec spóźnił się ledwie kilka minut. Błądząc po pustych, głuchych pokojach, starał się sobie przypomnieć taki moment, w którym ojciec w złości podniósłby na kogoś głos czy rękę. Nie przypominał sobie jednak nic takiego. Kiedy myślał o rodzicach, matka jawiła mu się jako sama delikatność w zwiewnych sukienkach, natomiast ojciec był kimś odległym, żyjącym z boku. Nie zrażony wizytą w salonie samochodowym Wilsona, Michael zakreślił w lokalnej gazecie kilka ogłoszeń w rubryce „Praca". Postanowił nie mierzyć już tak wysoko i wybierać takich pracodawców, którzy nie będą dociekali jego przeszłości. W poniedziałek rano ubrany w dżinsy i ciężkie buciory pojawił się w sklepie z ogumieniem samochodowym na Siódmej Ulicy i poprosił o spotkanie z kierownikiem. Zza drzwi wyłonił się krępy, otyły mężczyzna w poplamionym olejem kombinezonie. — Słucham pana? Michael uniósł zwiniętą w rulon gazetę, którą trzymał w dłoni. — Przeczytałem w ogłoszeniu, że szuka pan osoby do zakładania opon na koła samochodów. — Czy wcześniej robił pan już coś podobnego? — Trochę. Faktycznie pracował przez pewien czas jako mechanik w więzieniu, niestraszna mu więc była fizyczna robota. Nie przypuszczał, żeby miał większe trudności z nauczeniem się, jak się zakłada opony. — Zaczynamy pracę o siódmej i mamy przerwę w południe, jeśli nie ma ruchu. Praca zawsze jest na pierwszym miejscu — to moja zasada. Spojrzał na Michaela badawczo, obserwując, czy przystanie na takie warunki. — Na początek dostanie pan osiem dolarów za godzinę. Jak się pan nazywa? — Somers. Michael Somers. Kierownik chrząknął. Poprzedniego wieczora był „U Clancy'ego" na piwie i słyszał tam o facecie, który zastrzelił żonę i dziecko, a teraz pojawił się w miasteczku. Nazywał się właśnie Somers. — Nastąpiła pomyłka — powiedział. — Oferta jest już nieaktualna. — Chwileczkę... Kierownik zamierzał odejść, gdy poczuł na ramieniu żelazny uścisk dłoni Michaela. Znieruchomieli na moment w tej pozycji. Po chwili Michael go puścił. — Dopiero co mówił mi pan o stawce za godzinę. Kierownik uspokoił się, widząc, że nic mu nie grozi. — Cóż, zmieniłem zdanie. Michael próbował szczęścia jeszcze w kilku innych miejscach, ale za każdym razem historia się powtarzała. Wstąpiwszy w południe do jadłodajni, czuł na sobie spojrzenia wszystkich gości, gdy siadał do stolika przy oknie. Tylko kelnerka, która do niego podeszła, uśmiechnęła się nieoczekiwanie. — Czym mogę służyć? — Poproszę tylko kawę. — Nic do jedzenia? Można u nas smacznie zjeść. Spojrzał na nią, przypuszczając, że go nie poznała i tylko czekał, kiedy jej zachowanie ulegnie gwałtownej zmianie. Miała rude włosy, podejrzewał, że farbowane, musiała mieć blisko czterdzieści lat. Dłonie, w których trzymała notesik i ołówek, były czerwone od kontaktu z wysokimi temperaturami i nieustannego szorowania. Przyjazny wyraz nie znikał z jej twarzy. — A co pani poleca? — spytał. Facet, siedzący przy barze za jej plecami, spojrzał przez ramię i odwrócił wzrok, mówiąc coś do swojego kompana, który również rzucił Michaelowi przelotne spojrzenie. — A bardzo pan głodny? — odparła kelnerka. — Mamy doskonały boczek pieczony, a do tego bajgiel o smaku pomidorowym, albo domową zupkę jarzynową i grzanki z bagietki z serem i ziołami. Skinęła głową w kierunku lady, za którą mężczyzna w białym fartuchu uwijał się przy grillu. — Mój mąż to prawdziwy smakosz. — Wezmę zupę — powiedział Michael. Nagle poczuł wielką sympatię do tej kobiety. Nie traktowała go jak odszczepieńca, znów mógł przypomnieć sobie, jak to jest być zupełnie zwykłym człowiekiem, akceptowanym przez społeczeństwo. Kelnerka przyniosła zupę z grzankami i postawiła przed nim talerz, zdawało mu się, że z atencją większą niż należna zwykłemu klientowi. — Smacznego — powiedziała. Podziękował. Choć wchodząc do jadłodajni, nie czuł wcale głodu, przekonał się, że jedzenie jest naprawdę wyśmienite. Kiedy skończył swoje danie, sączył kawę i zastanawiał się, czy dobrze zrobił, wracając do Little River. Może rzeczywiście powinien przenieść się do Vancouver albo nawet, jak sugerował Carl Jeffrey, wyjechać do Stanów. W wielkim mieście byłby przynajmniej anonimowy. Pomyślał sobie jednak, że już przed laty uciekł z tego miasteczka i jak mu się zdawało — od swojej przeszłości, i nie wynikło z tego nic dobrego. Wiedział, że nigdzie się stąd nie ruszy, przynajmniej na razie. Po drugiej stronie ulicy jakaś kobieta wyszła z biura nieruchomości i ruszyła w kierunku jadłodajni. Spojrzał bez zainteresowania, aż rozpoznał w niej swą najbliższą sąsiadkę. Bacznie jej się przyjrzał, gdy szła w jego stronę. Domyślał się, że ledwie przekroczyła trzydziestkę; była szczupła, miała wysokie kości policzkowe, a kiedy szła, w jej podrzucanych ruchem ramion włosach, poprzetykanych kasztanowymi i mahoniowymi pasemkami, tańczyły promienie słońca. Weszła do środka i siadając przy ladzie, uśmiechnęła się do mężczyzny stojącego przy grillu. Może to tak na niego podziałało. Ujrzał błysk białych zębów w szerokim uśmiechu i przypomniał sobie Louise. Doznał uczucia, jakby otworzyła się w nim jakaś otchłań, gdy jednak zajrzał w jej czeluści, zobaczył tylko pustkę i wszystko, co stracił. Nie miał pojęcia, jak to się stało, ale nagle poczuł, jak filiżanka pęka mu w ręku. Kelnerka podeszła do niego ze ściereczką. — Nic nie szkodzi — powiedziała, kiedy zaczął przepraszać. — Nie skaleczył się pan? — Nie. Wstał, jeszcze raz wymamrotał po nosem przeprosiny i wyszedł. — Powiedz, co o nim myślisz? — Susan zwróciła się do Lindy, która wyrzucała do śmietnika kawałki potłuczonej przez Michaela filiżanki. Nie spuszczała z niego wzroku, póki nie znikł. Kiedy stłukł filiżankę, nagle zamilkły wszystkie głosy, teraz znów powracały rozmowy. Atmosfera natychmiast zmieniła się po jego wyjściu, znikło całe napięcie. — Wygląda na przygnębionego. Susan uniosła brwi. — A ty nie byłabyś na jego miejscu? Wróciła do biura i przez godzinę przeglądała swoje notatki o osobach, które rozważały możliwość sprzedaży bądź kupna domu. Wiedziona impulsem, podniosła słuchawkę i zadzwoniła do Carol Johnson. Mąż Carol stracił pracę kilka miesięcy temu i jak powiedziała, zastanawiali się nad sprzedażą domu. Czasem wystarczyło pchnąć lekko ludzi w odpowiednim kierunku. — Posłuchaj, mogę do was wpaść i powiedzieć, ile możecie dostać za swój dom — zaproponowała. Umówili się na popołudnie jeszcze tego samego dnia. Susan zadzwoniła do Lindy z prośbą, by wyszła po Jamiego, kiedy nadjedzie jego autobus. Wróciła dopiero około 16.30. Kiedy zatrzymała się przed biurem, Linda wyszła z jadłodajni na jej spotkanie. Kiedy ujrzała twarz przyjaciółki, nabrała złych przeczuć. — Co się stało? Gdzie jest Jamie? — Na pewno nic mu nie jest — uspokajała ją Linda, choć sama była wyraźnie zatroskana. — Od razu zadzwoniłam do Coopa, kiedy Jamiego nie znalazłam na przystanku. Szuka go teraz. — To znaczy, że nie przyjechał autobusem? — Przyjechał. Kierowca powiedział, że wysiadł na przystanku w miasteczku. To ja spóźniłam się parę minut, a kiedy dotarłam na miejsce, jego już nie było. — Linda potrząsnęła głową z silnym poczuciem winy, do oczu napływały jej łzy. Susan widziała, że przyjaciółka jest załamana, i musiała wziąć się w garść, żeby się samej nie rozkleić. — Uspokój się, Lindo. Na pewno nic mu nie jest. Słyszała swój głos, jakby dobiegał z oddali. Zaczęła się zastanawiać, dokąd Jamie mógł pójść. Może do kolegi — ale przecież nie miał już żadnych kolegów — a może do sklepu? Spojrzała na ulicę, jakby spodziewając się, że zobaczy wolno człapiącego syna. W tym momencie zza rogu wyjechał Coop w swoim radiowozie. Susan spojrzała pełna nadziei na tylne siedzenie; jednak połicjant był w samochodzie sam. — Nie pojawił się tutaj? — spytał Coop. — Przejadę się po mieście. Pewnie mały stracił rachubę czasu. — Pojadę z tobą — powiedziała, podchodząc do drzwiczek. Zaskrzeczało samochodowe radio, Coop podniósł mikrofon do ust. Susan nie rozumiała nic ze względu na zakłócenia, ale spojrzenie Coopa śmiertelnie ją przeraziło. — Co jest? — To mój zastępca. Kierowca ciężarówki widział chłopaka podobnego do Jamiego, jak na Deep Ridge Road wsiadł do półciężarówki, która ruszyła potem z miasta. — Z miasta? — Tysiące myśli kłębiło jej się w głowie. — Co to za samochód? Czy to na pewno był Jamie? I wtedy dotarły do niej słowa Coopa. — Zaraz, zaraz, na Deep Ridge Road? Przecież to w stronę waszego domu. Coop jechał w ślad za nią na tyle blisko, że za każdym razem, gdy zerkała w lusterko, widziała jego sylwetkę za kierownicą. Ta obecność była kojąca, ale z drugiej strony światła radiowozu potęgowały jej niepokój. Zostało około pięciu minut drogi do domu, gdy przybrała na sile ponura myśl, która do tej pory czaiła się nie dopowiedziana na dnie jej umysłu — pomyślała o Michaelu Somersie. On miał przecież półciężarówkę, raz czy dwa widziała go za kierownicą terenowego nissana, jak sobie przypomniała. Im więcej o tym myślała, tym większy ogarniał ją strach. Serce biło jej jak oszalałe, nerwowo dusiła pedał gazu, zaciskając przy tym kurczowo ręce na kierownicy. Kiedy wjechała na ścieżkę prowadzącą do domu, ujrzała granatowego nissana zaparkowanego przed domem. Natychmiast wyskoczyła z samochodu i rzuciła się biegiem przed siebie. Początkowo nikogo nie zauważyła; później Michael Somers otworzył drzwiczki auta i wysiadł. Zamarła w miejscu, serce waliło jej jak młotem. Z tyłu nadjeżdżał radiowóz Coopa. Susan oderwała oczy od Michaela i zaczęła szukać wzrokiem Jamiego. I wtedy szczeknął Bob, który wybiegł zza domu. Jamie szedł tuż za nim. Zatrzymał się na jej widok. — Spotkałem go na drodze — odezwał się Michael. — Pomyślałem sobie, że pewnie zmierza do domu, więc zaproponowałem, że go podwiozę. Postanowiłem tu poczekać aż do powrotu kogoś dorosłego. Susan odczuła ulgę każdą cząstką swego ciała, poczuła się nagle bardzo słaba, jakby miała upaść. Gdy niepokój minął, puściły jej nerwy. — Czy pan oszalał? To przecież dziecko. Nie przyszło panu do głowy, żeby zadzwonić? Podbiegła do Jamiego i upadła na kolana, tuląc go mocno do siebie, po twarzy płynęły jej łzy. — Dzięki Bogu — powtarzała, przyciskając jego głowę do swojej twarzy, wdychając zapach jego włosów. Michael przyglądał się tej scenie, początkowo oniemiały, nim dotarło do niego, o co podejrzewała go Susan. Kiedy odwrócił się, żeby wrócić do nissana, poczuł, jak Coop chwyta go za ramię. — Zaraz, zaraz. O co tu chodzi? Michael spojrzał na niego. — Już mówiłem. Podwiozłem dzieciaka. — W którym miejscu go pan zabrał? — spytał Coop. — Tuż za miastem. — A nie przyszło panu do głowy, że ktoś się może o niego niepokoić, gdy zobaczył pan, że nikogo nie ma w domu? — Coop kiwnął głową w stronę Susan. — Faktycznie. Poczuł, jak odrobinę zelżał uchwyt Coopa, ale policjant nadal wbijał w niego wzrok. — Cóż to, chce mnie pan aresztować, czy jak? Coop nie odzywał się przez moment, ale Michael domyślił się, jakie to nienawistne myśli przychodzą mu do głowy. — Coop. Obaj obejrzeli się na Susan, w jej głosie brzmiała prośba, stała, patrząc na nich niepewnie. Coop puścił ramię Michaela. — Przepraszam... — powiedziała Susan. — Nie chciałam... Miałam mętlik w głowie. Michael nie odezwał się więcej ani słowem, wsiadł do nissana i nawrócił. Zobaczył jeszcze w lusterku, jak oboje patrzą na niego. Zacisnął usta w linijkę. ROZDZIAŁ CZWARTY Sokolica spędziła noc wysoko na skale, przytulona do tylnej ściany niszy, którą wybrała sobie na schronienie. Spała z nastroszonymi piórami, by tracić jak najmniej ciepła. Kiedy niebo zaczęło się powoli rozjaśniać i pierwsze nieśmiałe żółtobursztynowe pasemka na horyzoncie przecięły atramentową ciemność, samica otworzyła oczy i znów stała się bezwzględnym drapieżcą o doskonałych, opływowych kształtach. Pierś wysunięta do przodu, głębokie wcięcie zdradzało silne mięśnie skryte pod piórami i skórą. Rozejrzała się na boki, przyjrzała ciekawie górskim urwiskom. Potem jedno machnięcie skrzydłami i już była w powietrzu, szybowała unoszona prądami cieplnymi, wznoszącymi się z doliny daleko w dole. Wzbijała się coraz wyżej, a słońce odbijało się od jej jasnego grzbietu, gdy dokonywała zwrotów. Od czasu do czasu w dolinie rozlegał się echem jej głos: przenikliwe kek, kek, kek. Michael również wstał wcześnie rano i po przejściu na drugi brzeg rzeki wspiął się wysoko na skalny cypel, gdzie przysiadł i spojrzał za siebie na drogę, którą przebył. Spocił się, wspinając, ostre powietrze kłuło w płuca. Gdy się dostatecznie rozjaśniło, dostrzegł swój dom, a nieopodal, po drugiej stronie drzew, dom sąsiadów, z komina unosił się dym. Za jego młodych lat mieszkało tam małżeństwo staruszków. Przypomniał sobie poprzedni dzień, gdy przystanął, by podwieźć chłopca idącego skrajem drogi. Taka propozycja wydawała mu się zupełnie naturalna. — Nie ma sprawy. Wsiadaj — zachęcił chłopca, który nie ruszał się z miejsca. — Na piechotę to kawał drogi — dodał po chwili. Zaczął rozmyślać o chłopcu. Było coś nienaturalnego w jego milczeniu; coś więcej niż zwykła nieśmiałość, jak sądził na początku. — No, chodźże, wsiadaj — powtórzył zaproszenie, tym razem chłopiec podszedł i niechętnie zajął miejsce w samochodzie. W drodze nie odezwał się ani słowem, siedział tylko skulony przy drzwiach z odwróconą głową. Kiedy zajechali na miejsce, chłopiec wymknął się, nie spojrzawszy nawet na kierowcę, i znikł gdzieś na tyłach domu. Michael wybierał się właśnie do siebie, żeby zawiadomić kogoś telefonicznie, gdy nadjechała matka chłopca i ten gliniarz. Na twarzy kobiety zobaczył wyraźny strach — strach przed nim. Kiepsko spał przez całą noc. nie mogąc przestać roztrząsać tego zdarzenia. Teraz w końcu udało mu się odgonić te myśli. Usłyszał wysoki pisk i zwrócił wzrok ku niebu. Zobaczył krążącego w górze sokoła z rozpostartymi skrzydłami. Nie miał wątpliwości, że to ten sam ptak, którego widział poprzednio. Sokół nawrócił, jakby szykując się do ataku na jakąś ofiarę w dole. Michael przeszukał wzrokiem stok. W odległości kilkuset metrów ujrzał jakiś brązowy kształt, który szybko bijąc skrzydłami, zbliżał się ku drzewom. Sokół zaczął pikować w dół i w tym momencie rozległ się strzał, zdumiewająco głośny, gdzieś z bliska. Ptak jakby zatrzymał się w locie i jął bezwładnie opadać na ziemię. Spadał jak kamień, bezskutecznie bijąc skrzydłami, i zniknął wśród drzew, podczas gdy jego niedoszła ofiara odfrunęła w przeciwnym kierunku. Michael natrafił na nieckę, w której u stóp ośnieżonego stoku spiętrzyły się głazy. Początkowo niczego szczególnego nie dostrzegł, jednak po chwili uchwycił wzrokiem jakiś ruch w cieniu rzucanym przez kamień. Sokół stał na ziemi, ledwie widoczny wśród śniegu i skał, świdrował go swymi ciemnymi oczkami. Ostrożnie zbliżył się do ptaka, zdumiony, że przeżył upadek. Jedno skrzydło zwisało bezwładnie, ptak ciągnął je po śniegu, plamiąc jego biel czerwonymi kroplami krwi. Sokół nie spuszczał wzroku z człowieka, bacznie, choć bez strachu obserwował każdy jego ruch. Wyraźnie było widać, że ptak nie jest zdolny do lotu, ale Michaela na samą myśl, że ma się zbliżyć do ostrych szponów i dzioba, oblał zimny pot. Zdjął więc kurtkę i zaczął się podczołgiwać na kolanach. Ptak, przejrzawszy jego zamiary, chciał go ugodzić w rękę, lecz on w tej samej chwili jak sieć zarzucił na niego okrycie. Sokół był teraz pozbawiony możliwości jakiegokolwiek ruchu, Michael mógł więc bez trudu pochwycić go i zabrać owiniętego grubą kurtką. Znów ruszył w kierunku rzeki. Ellis najpierw usłyszał sokoła i jak żuraw obracał głowę we wszystkich kierunkach, aż w końcu dostrzegł, jak szybuje wysoko w górze, kołując z rozpostartymi skrzydłami. Powoli uniósł strzelbę i wycelował, trzymając palec na spuście. Wiedział, że tym razem mu się uda. Sokół stanowił doskonały cel. No,Tusker, możesz już odliczać dla mnie pieniądze, pomyślał, naciskając spust. Opuścił broń i patrzył, jak targany wiatrem sokół spada korkociągiem na ziemię. Uśmiechnął się i zapalił papierosa. Ellis zapamiętał miejsce, gdzie ptak spadł na ziemię i szybko tam dotarł. Pierwszą rzeczą, jaką ujrzał, były ślady człowieka na śniegu prowadzące tam i z powrotem, potem zauważył miejsce, gdzie odgarnięty śnieg poplamiła krew. Musiał zastanowić się dobrą chwilę, nim zrozumiał, co się tu wydarzyło. Ranna sokolica była bezbronna, jej zdrowe skrzydło oraz łapy zostały unieruchomione bandażem elastycznym, którym Tom Waters owinął jej ciało. Weterynarz zwinnymi ruchami rąk rozprostował uszkodzone skrzydło i namacał kości. — Ten ptak miał dużo szczęścia — powiedział pod nosem. — Kula ledwie drasnęła kość. Muszę oczywiście zrobić prześwietlenie, ale przypuszczam, że jest tylko pęknięta. Widział pan, kto do niej strzelał? Michael potrząsnął głową. — Raczej nie. Co to za gatunek? Tom wskazał na półkę z książkami stojącą w rogu. — To na pewno jakiś sokół, ale nie spotykany w naszych okolicach. Tam stoi tom poświęcony ptakom drapieżnym. Może pan sprawdzić? Michael odnalazł książkę i zaczął ją wertować, aż natrafił na ilustrację sokoła usadowionego wysoko na skale na tle zimowego krajobrazu. Miał takie samo ubarwienie jak ptak na stole. — To sokół norweski, zwany też białozorem. Zamieszkuje okolice podbiegunowe na półkuli północnej, a przynajmniej powinien. Położył na biurku otworzoną książkę. — Jak to możliwe, że ptak z gatunku podbiegunowego zawędrował aż w nasze strony? Jak pan myśli? — Może wiatry przyniosły ją na południe. Może młodego ptaka zaskoczyły burze śnieżne. To się czasami zdarza. Michael obserwował, jak weterynarz bada skrzydło. — Po co ktoś miałby zabijać takiego ptaka? — spytał cicho. Tom podniósł wzrok i tak naprawdę dopiero teraz zauważył Michaela. Pracował w Little River jako weterynarz od trzydziestu lat i już dość dawno doszedł do wniosku, że człowiek, który ma serce dla zwierząt, posiada czystą duszę. — Najczęściej chodzi o pieniądze. Albo przez zwykłą głupotę. — Pieniądze? — powtórzy! Michael. — Wypychacze mają swoją stalą klientelę. Nigdy nie rozumiałem ludzi, którzy ustawiają sobie w domu biedne, wypchane zwierzęta. Ale są tacy, którzy to lubią. Tom pokiwał głową, przyglądając się sokolicy. — Wyjdzie z tego? — spytał Michael. — Trudno powiedzieć — przyznał weterynarz. — Przy jej sposobie polowania, nie może sobie pozwolić na niesprawne skrzydło. Czy widział pan kiedyś, jak te ptaki polują? — Zaczął demonstrować za pomocą dłoni. — Składają skrzydła na grzbiecie i pikują w dół, w ten sposób. To wspaniały widok, lecą z szybkością ponad stu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę. Taka szybkość bardzo obciąża skrzydła. Potrzymam ją kilka tygodni w klatce i będę sprawdzał, czy opatrunek mocno trzyma skrzydło. Ale kiedy ją wypuszczę, będzie w kiepskiej formie fizycznej. Żeby przeżyć, musi polować, a nie jestem pewien, czy temu sprosta. Michael uzmysłowił sobie, co oznaczały słowa weterynarza. Pomyślał, jakie to niesprawiedliwe, że ptak przeżył strzał myśliwego, a teraz, być może, umrze powolną śmiercią głodową. W takim razie, jaki sens miała jego pomoc? — A gdybym chciał ją potrenować? — zapytał. Tom spojrzał na niego badawczo. — Pan mówi poważnie? — Czemu nie? Tom Waters podszedł do biurka i zaczął szperać w papierach. Wrócił z kartką, na której zapisał nazwisko i numer telefonu. — Jest taki człowiek, który mieszka w pobliżu Williams Lake. Nazywa się Frank Dobson. Kilka lat temu był u mnie z rannym jastrzębiem, którego trenował. Może powinien pan z nim porozmawiać przed podjęciem ostatecznej decyzji. Zatrzymam sokolicę u siebie na kilka dni, a pan mnie powiadomi o swojej decyzji. — Nie muszę podejmować decyzji. Już dziś mogę pana zapewnić, że wrócę tu po nią. Tom kiwnął głową. — Czy mieszka pan daleko od Little River? — Mam dom tuż za miastem. Nazywam się Michael Somers. Na Tomie nie zrobiło to żadnego wrażenia, choć zorientował się, o kogo chodzi. Wiedział, że Michael siedział w więzieniu, i czuł na sobie wyzywający wzrok mężczyzny, jakby oczekującego określonej reakcji na dźwięk jego nazwiska. Tom wyciągnął do niego dłoń. — Witaj w domu. Michael zawahał się, ale po chwili ujął wyciągniętą dłoń. — Dzięki — odparł i po raz pierwszy od powrotu w te strony pomyślał, że może faktycznie znalazł się w domu. Białozór stał na drewnianej żerdzi, która biegła przez całą długość szopy na drewno stojącej na tyłach domu. Ranne skrzydło owinięte było ściśle skórzaną taśmą, która trzymała staw nieruchomo. Jak wynikało ze zdjęcia rentgenowskiego, pęknięta była kość łokciowa. Tom Waters radził, by pozostawić skórzaną taśmę jeszcze przez dwa tygodnie. Ledwie kilka dni minęło, odkąd Michael znalazł sokolicę, a jej stan zdążył się znacznie pogorszyć. Nie tknęła wołowego mięsa, które zostawiał jej na żerdzi. W czasie pobytu u weterynarza też nie chciała niczego jeść. Tom ostrzegał go, że czasem dzikie zwierzę odmawia w niewoli jedzenia. Woli umrzeć, niż żyć za kratami. Kiedy Michael odwiedził sokolicę wczesnym rankiem, nie na żarty się zaniepokoił, widząc, jak drży i jak jej oczy straciły blask. Był pewien, że jeśli nie przerwie głodówki, nie przeżyje nocy. — Co mam robić? — pytał przez telefon Toma, którego zastał w klinice weterynaryjnej. — Obawiam się, że niewiele mogę tu poradzić — powiedział Tom ze smutkiem w głosie. Michaela nie satysfakcjonowała taka odpowiedź. Podczas rozmowy stał na górnym podeście schodów w swoim domu i spoglądał przez okno na las. Sroka przelatywała między gałęziami topoli. Dwa zające obgryzały korzenie na skraju lasu, rozglądając się co chwilę dookoła, strzygąc uszami, sprawdzając, czy nic im nie grozi. — Ale przecież musi być coś, czego mógłbym spróbować — mówił do słuchawki. Po drugiej stronie linii zapadła cisza, Tom zastanawiał się, co ma poradzić w takiej sytuacji. — A czym ją żywisz? — spytał w końcu. — Świeżą wołowiną. — To może spróbuj podać coś, co wyda się jej bardziej apetyczne. Może coś świeżego z jej dotychczasowego menu na wolności — podrzucił Tom. Michael znów spojrzał na zające. — Dzięki. Odłożył słuchawkę. Schody na werandę zaskrzypiały pod stopami Susan. Zapukała do drzwi. Uchyliły się, huśtając na zawiasach, ale nikt nie wyszedł ze środka. Susan najpierw spojrzała na Jamiego, a potem zajrzała w mroczny korytarz. W powietrzu unosił się nikły zapach stęchlizny, nic dziwnego, dom przez tyle lat stał zamknięty. — Halo! Jest tam kto? Nikt nie odpowiedział. Obeszła werandę, zaglądając do okien, wiedziała, że to wścibstwo, ale ciekawość była silniejsza od niej. Zobaczyła w środku stare meble z ciężkiego ciemnego drewna i wyobraziła sobie, jak dorastał tu kiedyś Michael Somers, jacy byli jego rodzice. Zauważyła na śniegu ślady prowadzące za dom i podążyła ich tropem. Na tyłach domu stała szopa. Kiedy zajrzała do środka, dostrzegła w mroku przykucniętego Michaela. Obok niego ujrzała ciemną sylwetkę sokoła. Michael usłyszał, że ktoś przyszedł, odwrócił się, by spojrzeć, kto to. — Nie chciałam panu przeszkadzać — odezwała się Susan. — Pukałam do drzwi frontowych, ale nikt nie odpowiadał. Kiwnął głową. — W porządku. — Trzyma pan tu jastrzębia? — To samica sokoła białozora. Znalazłem ją w górach. — Wyzdrowieje? — spytała Susan. — Nie wiadomo. Ma ranne skrzydło, nie chce jeść — przerwał, jakby zastanawiając się, czy ma coś jeszcze powiedzieć. — Potrzebuje świeżego mięsa, zająca albo czegoś takiego. — Przecież las jest pełen drobnej zwierzyny. — Ale nie mam strzelby. Nie mam pozwolenia na broń. Kiedy mówił, spojrzał jej w oczy, a później — nie wiadomo czemu — uciekł wzrokiem. Odniosła wrażenie, że ma do niej żal. — Chciałam pana przeprosić — powiedziała. — Za tę całą sytuację z Jamiem. Wspaniale się pan zachował, jestem panu bardzo wdzięczna. A wtedy po prostu odchodziłam od zmysłów. Nie potrafiłam utrzymać nerwów na wodzy. Na chwilę zapadła cisza. Potem Susan zaczęła się zbierać do odejścia. Nie przyjął jej przeprosin, nawet nie chciał słuchać jej argumentów, nie mogła mu mieć tego za złe. Jego spojrzenie mówiło, że jej wcale nie słucha, był myślami gdzieś daleko. — Mam nadzieję, że pański sokół wydobrzeje — dorzuciła jeszcze. Doszli do rogu domu, gdy powiedział coś, czego nie dosłyszała, obróciła się więc w jego stronę. — Miło, że pani wpadła — rzekł, po czym wrócił do szopy, nie mówiąc ani słowa więcej. Po powrocie do domu stała przez chwilę zamyślona w kuchni, potem udała się do piwnicy. Włączyła kontakt i zeszła po schodach. Nikłe żółte światło żarówki nie dochodziło do wszystkich kątów pomieszczenia, a w rogu, gdzie stała przy ścianie zamknięta szafka, panowała ciemność i chłód. Susan zawahała się, czując ucisk w piersi. Kiedy namacała górną krawędź szafki, poczuła, jak drży jej ręka. Natrafiła na zimny metalowy klucz, który zacisnęła w dłoni. Włożyła go do zamka i wzięła głęboki oddech, nim go przekręciła. Drzwi same rozchyliły się odrobinę, otworzyła je szerzej, by wątłe światło dotarło do środka. Wewnątrz stała schowana w futerale strzelba Davida, a na półce obok leżały dwa opakowania amunicji. Kiedy wyciągnęła rękę, nie potrafiła powstrzymać dreszczu, który jej przeszedł po plecach na myśl, że z tej broni zginął kochany przez nią człowiek. Nabrawszy powietrza głęboko w płuca, wyjęła strzelbę i wsadziła sobie pod pachę, natomiast do kieszeni schowała jedno opakowanie amunicji. Weszła z powrotem po schodach i zgasiła światło w piwnicy. Gdy dotarła do szopy Michaela, okazało się, że drzwi są zamknięte, zapukała więc i czekała. Michael zdziwił się na jej widok, a jego zdumienie było jeszcze większe, gdy wyciągnęła ku niemu broń. — Proszę, niech pan weźmie — powiedziała. Prawdopodobnie ton jej głosu podpowiedział mu, że nie była to dla niej łatwa decyzja, wyciągnął więc rękę i ujął strzelbę. Podała mu też amunicję. — Trzymałam ją przez jakiś czas w zamknięciu. Pewnie trzeba ją przeczyścić. Nie chciała, żeby jej dziękował, obróciła się na pięcie i czym prędzej wróciła do domu. Gdy później siedziała w kuchni nachylona nad filiżanką kawy, zagłębiona we wspomnieniach, drgnęła, usłyszawszy w oddali wystrzał ze strzelby. Michael trzymał sokolicę przez dwa tygodnie w drewnianej szopie, by nabrała wagi i doszła do siebie po przykrej przygodzie z kłusownikiem. Owego pierwszego wieczoru poskubała trochę zająca, którego dla niej upolował, nie spojrzawszy nawet na swego opiekuna. Gdy po lutym nadszedł marzec, Michael miał pełne ręce roboty z zapewnianiem swej podopiecznej dostatecznej ilości świeżego pokarmu, który by nasycił jej apetyt. Jeśli nie przechadzał się po lesie ze strzelbą, często przesiadywał w szopie, przycupnąwszy cichutko przy drzwiach, by ptak przywykł do jego obecności, potem jął wstawać i trochę się poruszać, gdy sokolica zaczęła go akceptować. Po jakimś czasie Michael zadzwonił do Franka Dobsona, wyjaśniając mu sytuację, a Frank odrzekł, że teraz musi wyjechać na dziesięć dni, ale po powrocie chętnie spotka się z Michaelem u siebie. Poprosił go też o adres i po dwóch dniach nadeszła paczka zawierająca dwie książki i odręczny list. Pierwszą książką był cienki, mocno wyświechtany egzemplarz powieści Jastrząb autorstwa T.H. White'a, druga była nowiutkim podręcznikiem w twardej okładce, dotyczącym hodowania i szkolenia sokołów. Frank radził w swym liście, by zacząć od powieści. Poza tym paczka zawierała dwa skórzane rzemyki, dwa złączone metalowe kółka oraz półmetrową nylonową linkę z węzłem na jednym końcu. Michael przeczytał w postscriptum, że po lekturze obu książek dowie się, do czego służą owe przedmioty. Autorem powieści był Anglik, który przed drugą wojną światową pracował w szkole jako nauczyciel. Zerwał jednak z zawodem i zaszył się w wiejskiej chacie, gdzie dosłownie ukryty przed światem poświęcił się tylko jednemu — szkoleniu jastrzębia. Książka opowiadała o przywiązaniu pana do swojego podopiecznego, można też było się z niej wiele dowiedzieć o historii sokolnictwa. Szkolenie drapieżnych ptaków używanych do polowań, jak przeczytał Michael, przeżywało swój rozkwit w średniowieczu. Wśród Anglików status społeczny określał, jaki gatunek jastrzębia lub sokoła wolno było posiadać. Na samym dole drabiny społecznej znajdowało się pospólstwo, któremu wolno było trzymać pustułki, wyżej stał średnio zamożny chłop, który mógł mieć jastrzębia gołębiarza, i tak dalej aż do króla, któremu przysługiwał sokół wędrowny. A jeszcze wyżej w tej hierarchii znajdował się cesarz i tylko on miał prawo do białozora. Ptaki te ceniono niezwykle wysoko, ponieważ wśród wszystkich sokołów były największe i najzręczniejsze. Pierwsza historia w Jastrzębiu kończyła się smutno. Jastrząb odleciał z rzemieniami, zwanymi pętami, oraz linką, zwaną pęcą, przywiązanymi do nóg. (A więc te rzemienie przesłane przez Franka to były pęta). Autor domyślał się, choć już nigdy nie zobaczył swojego jastrzębia, że pęca zaczepiła się o gałęzie jakiegoś drzewa i bezbronny ptak zwisał dotąd, aż zdechł z głodu. Autor nie mógł sobie wybaczyć, że skazał swego podopiecznego na tak okrutną śmierć. W drugiej części powieści White odnosi sukcesy, szkoląc innego jastrzębia o imieniu Cully. Michael postanowił, że tak właśnie nazwie samicę białozora. Nie zamierzał zostać sokolnikiem, ale musiał przynajmniej nauczyć się podstaw. Po pierwsze, trzeba było założyć Cully pęta. Miały około stu dwudziestu centymetrów długości i z jednej strony oba łączyły się z werblikiem; linka z węzłem była to pęca, która przechodziła przez drugą dziurkę w werbliku, tak by pęta nie zaplątały się z pęcą. Założenie ptakowi pęt kosztowało go wiele nerwów. Musiał codziennie zbliżać się ostrożnie odrobinę bardziej do Cully, siedział w jej pobliżu i przemawiał do niej cicho, podczas gdy ona patrzyła na niego podejrzliwie. Doszli w końcu do tego, że nie sprzeciwiała się, kiedy dotykał jej szponów. Po dwunastu dniach takiego oswajania delikatnie owinął ją kawałkiem materiału, by skutecznie unieruchomić zdrowe skrzydło i groźne łapy. Następnie szybko przymocował jej do nóg pęta i odwinął materiał. Zdziwił się, że ptak po tym zabiegu nie nabył wobec niego nowych obaw. Cully nie bała się go bardziej niż przedtem. Kilka dni później Michael minął swoim nissanem Williams Lake, kierując się wedle wskazówek podanych przez Franka. Gdy zajechał przed piętrowy drewniany dom, ze środka wyszedł mężczyzna, unosząc ramię na powitanie. Kiedy podali sobie ręce, Michael poczuł mocny uścisk twardej dłoni. — Frank Dobson? Michael Somers. — Mów mi Frank. A ja mogę się do ciebie zwracać Mike? — Pewnie — odparł; w tym momencie Frank spojrzał na nissana i Michael zdał sobie sprawę, że to druga po Tomie Watersie osoba, na której jego nazwisko nie zrobiło żadnego wrażenia. — Więc to jest twój białozór? — Frank zajrzał przez okno. — Cully — powiedział Michael. Frank popatrzył chwilę na Michaela, uśmiechnął się przyjaźnie i pokiwał głową. — Widzę, że spodobała ci się ta książka. Cully siedziała uwiązana pęcą na żerdzi, którą Michael zamontował z tyłu samochodu. — Miałeś problemy z umieszczeniem jej w samochodzie? — spytał Frank. — Poszło łatwiej, niż myślałem — powiedział szczerze Michael. — Po prostu włożyłem rękawicę i zacząłem napierać na jej nogi od tyłu. Nie wyglądała na zachwyconą, ale siedziała mi na rękawicy, gdy ją niosłem do samochodu. Frank kiwnął głową z aprobatą. — Kiedy już zdejmiesz jej skórzaną taśmę, przekonasz się, że nie jest wcale taka spokojna. Będziesz musiał zawsze mocno trzymać pęcę, w przeciwnym razie odleci z przywiązanymi do nóg rzemieniami. — Jak w Jastrzębiu. — Właśnie — potwierdził Frank. — Nie przeszkadza ci, że nie owijam niczego w bawełnę? — Zupełnie. Nie chciałbym popełnić żadnych błędów. Chcę, żeby bezpiecznie wróciła na łono natury. Frank kiwnął głową z przychylnością. — Niech chwilę tu posiedzi — powiedział — a ja cię zapoznam z Florence. Michael przypuszczał, że chodzi o jego żonę, kiedy jednak obeszli dom, ujrzał drewnianą szopę otwartą na oścież i ani śladu kogokolwiek w środku. — Poczekaj chwilę, pójdę po nią — powiedział Frank. Znikł za drzwiami, a po chwili pojawił się z jastrzębiem siedzącym mu na pięści, chronionej teraz przez skórzaną rękawicę. — To jastrząb Harrisa, czyli myszołowiec — powiedział. — Jest zupełnie innym ptakiem niż twój białozór. Ma szerokie, zaokrąglone na końcach skrzydła i długi ogon, przystosowane do lotu i polowania nisko nad ziemią. Sokoły, polując, wznoszą się'w górę, a następnie pikują w dół. Z tego względu mają długie, szpiczaste skrzydła i krótsze ogony. Frank odwiązał pęcę oraz werblik, do którego przyczepione były pęta Florence. Wziął niewielki kawałek surowego mięsa z torebki, którą trzymał w kieszeni, i podał ptakowi; samica łapczywie chwyciła i połknęła pokarm. Frank następnie uniósł do góry pięść i jastrząb rozpostarł skrzydła i wzbił się w górę. Przeleciał około pięćdziesięciu metrów nad ziemią i usiadł na drzewie. — Poczeka tam chwilę, póki jej nie zawołam — wyjaśnił Frank. Wyjął drugi kawałek mięsa i ujął go w dłoń, na której miał rękawicę. Unosząc rękę, zawołał Florence po imieniu, na co ptak sfrunął z drzewa. Wysunął do przodu łapy, by uchwycić się pięści; kiedy lądował, rozległo się głośne plaśnięcie o skórę. — Chciałem ci to zademonstrować, bo jest to bodaj najważniejsza rzecz, o której należy pamiętać przy szkoleniu drapieżnych ptaków — powiedział Frank. — Toleruje mnie, o ile ją karmię. Gdyby nie była głodna, mógłbym tu stać, nawołując ją calutki dzień, a ona nie zwróciłaby na mnie najmniejszej uwagi. A więc, pamiętaj o pierwszej zasadzie: nigdy nie wypuszczaj najedzonego ptaka, jeśli nie chcesz go stracić. — Jednego nie mogę pojąć — odezwał się Michael. — Przecież gdyby tylko chciała, mogłaby sama polować. Czemu więc nie odleci? — Mogłaby — przyznał mu rację Frank. — Ale wie, że u mnie ma jak u Pana Boga za piecem. Jedzenia pod dostatkiem, a także suchy i ciepły kąt. Polujemy razem na króliki, a ona oddaje mi zdobycz, gdy zje ofierze mózg. Ale za każdym razem, gdy puszczam ją wolno, nic jej nie powstrzymuje, jeśli tylko zechce, może odlecieć. — Jak długo jest u ciebie? — spytał Michael. — Jakieś cztery lata. Miałem już sokoły i jastrzębie, ale sokoły są trudniejsze do utrzymania ze względu na sposób, w jaki polują. Mogę nieść Florence, póki nie wypatrzy czegoś do upolowania, albo podąża za mną, przelatując z gałęzi na gałąź, póki nie wypłoszę jakiejś zwierzyny. Sokoły natomiast polują na ptaki w locie, spadają szybko z wysoka, trzeba je nauczyć wracać do wabidła zamiast rękawicy. To wymaga ogromnej cierpliwości. Michael spędził z Frankiem całe popołudnie i wracał do domu bardzo przejęty. Oto zaczynał się nowy rozdział — ma przywrócić wolność Cully, a jednocześnie odnaleźć coś, co dawno stracił: cel, do którego warto dążyć. W drodze do domu zatrzymał się w Williams Lake, by kupić wagę. Zaczął codziennie rano ważyć ptaka i zapisywać jego ciężar. Po kilku dniach przekonał się, że jeśli waga Cully oscylowała wokół jednego kilograma i sześćdziesięciu dekagramów, była głodna i chętna do współpracy, co sokolnicy określiliby jako „kondycję łowną". Gdy jej nie karmił, nosił ją na pięści osłoniętej teraz skórzaną rękawicą sięgającą łokcia. Ptak siedział wyprostowany jak drut, odchylając się od człowieka, przestępując niepewnie z nogi na nogę, ciągle rozkładając zdrowe skrzydło, by pomóc sobie w utrzymaniu równowagi. Michael przemawiał do niej czule, a gdy mu brakowało słów, recytował wiersze lub urywki tekstów piosenek, wszystko, aby ją uspokoić. Gdy nie spacerował z sokolicą, przyzwyczajał ją do skórzanego kapturka, tak zwanego karnala, który dostał od Franka. W ciemności stawała się spokojniejsza. W tydzień po wizycie u Franka Michael zadzwonił do Toma Watersa, ponieważ uznał, że już najwyższy czas zdjąć łubki. Weterynarz obiecał przyjechać nazajutrz wieczorem. — Skrzydło będzie jakiś czas sztywne — ostrzegł Tom, badając ptaka. — Zdejmiemy skórzaną taśmę, ale nie forsuj jej na razie za bardzo. Za kilka dni wrócę sprawdzić, w jakiej jest formie. Znajdowali się w szopie, gdzie było ciemno i ospała Cully ledwie dostrzegła, że już nie jest unieruchomiona. Michael postanowił zostawić ją w zamknięciu, żeby trochę przywykła do nowej sytuacji. Nazajutrz rano, kiedy jej przyniósł jedzenie, stała na żerdzi, rozprostowując oba skrzydła, machała nimi, mocno wczepiona pazurami w drewno. Przywarł do drzwi zaniepokojony, czy ptak nie zaszkodzi tym sobie, ale po chwili Cully skończyła gimnastykę. Uspokojony, że chore skrzydło wygląda na sprawne, Michael nakarmił ją i wyszedł. Da jej jeszcze kilka dni, a potem na serio zabiorą się do treningu. Przez trzy tygodnie Michael unikał miasteczka; nawet kiedy kończyła mu się żywność, jechał aż do Williams Lake. Teraz jednak, gdy Cully musiała jakiś czas posiedzieć w zamknięciu, zaczął na nowo rozmyślać o posadzie. Pewnego dnia, gdy rozważał ewentualności, których, niestety. nie było zbyt wiele, nagle zadzwonił telefon. Pierwszy raz, odkąd się tutaj przeprowadził, ktoś dzwonił. Podniósł słuchawkę. — Dzwonię tylko, żeby sprawdzić, czy u ciebie wszystko w porządku — usłyszał w słuchawce głos Carla Jeffreya, który zachowywał się jak kumpel, dzwoniący dla podtrzymania kontaktu. — Wszystko gra — odparł ostrożnie Michael, zastanawiając się, o co chodzi prawnikowi. — Masz do mnie jakąś sprawę, Carl? — Cóż, dużo ostatnio myślałem. Chyba zupełnie niepotrzebnie się poprztykaliśmy. Może wpadłbyś do mnie na kawę? — Więc dzwonisz, żeby mnie zaprosić na kawę? — A co w tym złego? — Carl zawahał się, ale ciągnął dalej: — Posłuchaj, muszę z tobą porozmawiać na temat sklepu. Rozważ jeszcze raz moją propozycję. Michael już miał powiedzieć, że nie zmienił zdania, gdy nagle stanęło przed nim jasno pytanie, czemu tak kurczowo trzyma się tego miejsca. Budynek stoi pusty, a musi za niego płacić podatek. Carl uderzył w przyjacielski ton, gdy tylko wyczuł wahanie swojego rozmówcy. — Wpadnij do mnie, to o tym na spokojnie porozmawiamy. Co ci szkodzi? — W porządku — powiedział Michael z ociąganiem. — Spotkajmy się u mnie w sklepie. — Czemu tam? U mnie w biurze będzie nam wygodniej. — Mam ochotę odwiedzić sklep, jeśli miałbym go w ogóle sprzedać. Powiedzmy, że ogarnęła mnie nostalgia. Przez chwilę żaden z nich się nie odzywał. — Wpół do trzeciej? — zaproponował w końcu Carl. — Do zobaczenia — Michel odłożył słuchawkę. Sprzedaż byłaby rozsądnym posunięciem, przekonywał siebie. Przestałby się martwić o gotówkę. Nie byłby już tak uwiązany do Little River, co — jak się domyślał — po części było motywem propozycji Carla. Wyszedł na zewnątrz i podszedł do Cully moszczącej się przed domem na siedzisku, które sam dla niej zrobił. Założył jej kaptur na głowę, odwiązał ją i posadził na żerdzi umocowanej na tylnym siedzeniu samochodu. Teraz każdemu jej ruchowi towarzyszył charakterystyczny, monotonny dźwięk dzwoneczka przywiązanego do jednej z nóg ptaka. Frank mu go dał, żeby łatwiej było znaleźć sokolicę, w razie gdyby się zgubiła. Michael pojechał do miasta i zatrzymał się przed sklepem, który jego ojciec prowadził przez czterdzieści pięć lat. Na ulicy było niewiele osób i nikt nie widział, jak wnosi ptaka do środka. W sklepie panował ziąb, a powietrze było lekko przesycone wilgocią. Czuł się, jakby wszedł do grobowca. Usadowił Cully na drewnianym regale, który doskonale zastępował żerdź, a sam zajął się zdzieraniem z okien czarnego papieru. Kiedy światło słoneczne wpadło do środka przez zakurzone szyby, stanął na chwilę nieruchomo, czując, jak ogarnia go przygnębienie na widok tak zaniedbanego wnętrza. Pracował tu w soboty po szkole, w swoim wolnym czasie. Ojciec jeździł do hurtowników do Williams Lake, co wydawało się absurdalne, bo równie dobrze mógł składać zamówienia telefonicznie. Ale było to jedno z dziwactw ojca. Na przykład każdy czwartkowy wieczór poświęcał na uzupełnianie ksiąg sklepowych, często zamykał się w swoim gabinecie, gdzie z wielką pieczołowitością budował modele szkunerów. Na stole zawsze stała butelka bourbona, a ojciec popijał ze szklaneczki, która nigdy nie była pusta. Michael zastanawiał się. co się stało z ojcowskimi modelami. Ściany sklepu obudowane były drewnianymi regałami, które kiedyś stały w szeregu aż do drzwi, a miejsce przy tylnej ścianie zajmowała lada. Teraz regały leżały w kawałkach jak rozrzucone puzzle, które czekają, aż ktoś je ułoży w całość. Na ścianach przy suficie widać było zacieki, a niektóre listwy podłogowe były zbutwiałe. Ocknął się, gdy usłyszał pukanie do okna i natychmiast otworzył drzwi, by wpuścić do środka Carla Jeffreya. Carl rozcierał sobie ramiona, ubrany w zapięty pod szyję płaszcz. — Zimno jak w psiarni. Czy to działa? — wskazał na stary piec. — Nie ma prądu — odpowiedział Michael. — Mogliśmy się spotkać u mnie w biurze — utyskiwał Carl. Spojrzał ku oknu, gdy jakiś starszy mężczyzna, przechodząc obok, zajrzał do środka przez brudną szybę. Cully poruszyła się, co spowodowało charakterystyczny odgłos dzwonka. Carl dostrzegł siedzącego w mroku ptaka i odruchowo się cofnął. — A to co? Michael powściągnął uśmiech. — To sokolica. Carl nie odrywał od ptaka wzroku. — Co ty z nią robisz? — Nic z nią nie robię — odparł poirytowany nie wiedzieć czemu Michael. Carl był nerwusem, przewrażliwionym okularnikiem w źle skrojonym ubraniu, Michael nie darzył go sympatią. — Czy nadal zamierzasz pozostać w miasteczku? — podjął Carl. — Już ci mówiłem, że nie mam dokąd pójść. — Ale gdybyś miał dość pieniędzy... Michael rozejrzał się dookoła. — A kto właściwie chce odkupić tę ruderę? — Kupiec nazywa się Ron Taylor, to ten sam człowiek, który złożył ci poprzednio ofertę. Proponuje siedemdziesiąt osiem tysięcy za sklep. Dokładnie tyle proponował wcześniej, jeśli odjąć cenę domu od poprzedniej oferty. Sprawa była jednak taka, że odkąd Michael przekroczył próg sklepu, postanowił go nie sprzedawać. Kiedy tu stał wśród starych ścian, zdawało mu się nawet, że widzi ducha swego ojca, który krząta się za ladą. Wyglądał tak, jak go Michael zapamiętał — szczupły, szpakowaty pan po pięćdziesiątce, rozpakowujący w milczeniu przysłane z hurtowni paczki z narzędziami do majsterkowania. Choć codziennie pracowali tu razem, ich rozmowa ograniczała się zwykle do tych samych ojcowskich pytań, na które Michael odpowiadał zdawkowo. Jak ci minął dzień? (Dobrze). Co robiłeś? (Nic). Ojciec zlecał mu różne zadania i dziękował, gdy sobie z nimi poradził, ale nie strofował go, kiedy zrobił coś źle. To matka wpadła na pomysł, żeby syn pracował w sklepie, był to kolejny z jej sposobów na „utrzymanie spokoju", jak mawiała, choć do tej pory zdążył już zrozumieć, że mama zawsze wymyślała takie rzeczy, by móc nadal żyć w swym iluzorycznym świecie. Nigdy nie zapomni, jak pojechała do gabinetu lekarskiego w miasteczku z krwawiącymi nadgarstkami. Był wtedy mały, mógł mieć z osiem lat, siedział w samochodzie na przednim siedzeniu. Matka powiedziała lekarzowi, że się niechcący zacięła, ale Michael wiedział, że targnęła się na siebie w ataku furii po telefonie taty, który zawiadomił, że przyjdzie do domu później. Michael przypomniał sobie, że mniej więcej od tamtej pory zaczęła spędzać wiele czasu w łóżku. Cierpiała nieustannie na bóle głowy i zażywała najróżniejsze leki na którąś z urojonych chorób. — Więc co ty na to? — spytał Carl. Michael potrząsnął głową. — Nic z tego nie będzie. Carl nie odezwał się, poprawił tylko okulary i ściągnął wargi. — Mam w takim razie inną propozycję — powiedział. — Słucham? — Dwieście siedemdziesiąt pięć tysięcy. Razem z domem. Kiedy pojawił się w miasteczku, oferta brzmiała dwieście dwadzieścia osiem tysięcy i już wówczas była wysoka. — Skąd ta zmiana? — zdziwił się Michael. — Nie dostaniesz lepszej ceny — powiedział Carl. — Ale nie musisz nam wierzyć na słowo. Sam zobacz. — Nam? — Michael zmarszczył czoło. — Co? — Powiedziałeś „nam", „nie musisz nam wierzyć na słowo" — zauważył Michael. Carl wyglądał na zakłopotanego, jakby chciał coś zataić. — Kim właściwie jest ten Ron Taylor? — Inwestor budowlany. Planuje odremontować sklep. — No dobrze, ale ja nie zamierzam go sprzedawać — powiedział Michael. — Może sam go poprowadzę. — Chcesz prowadzić sklep? — Carl zamrugał z niedowierzaniem. — Ale tu już jest jeden sklep z towarami żelaznymi. — Przecież mogę sprzedawać coś innego. Carl odchrząknął. — Ostatecznie możemy ci dać dwieście osiemdziesiąt pięć tysięcy. Powiedzmy dwieście dziewięćdziesiąt. — Przestąpił nerwowo z nogi na nogę. — Powiedziałeś „możemy". To znaczy, ty i Ron Taylor? — Właściwie nie. Minęła chwila, nim do Michaela dotarł sens tych słów. Poczuł w krtani, jak nabrzmiewa w nim gniew. — Kto jest aż tak hojny. Carl? Chyba powinienem wiedzieć, komu aż tak zależy na tym, bym się wyniósł z miasteczka, że jest gotów słono za to zapłacić? Jedną z tych osób jesteś niewątpliwie ty. Ale kto jeszcze? — Postaraj się nas zrozumieć — jąkał się Carl. — To porządne miasteczko. Nie mieliśmy tu nigdy takich kłopotów. Michael jak echo powtórzył jego słowa: — „Takich kłopotów". To znaczy ludzi takich jak ja? Morderców? — Michaelu, zastrzeliłeś przecież człowieka. Gliniarze byli przekonani, że chcesz też zabić własną żonę i waszą córeczkę. — Nie pozwoliłbym, żeby włos im spadł z głowy — Michael nie wiedział, po co wdaje się w tę dyskusję. Jakie to miało znaczenie. Wykonał energiczny gest ręką. — Zejdź mi z oczu — powiedział groźnie. — Posłuchaj... — Carl zrobił krok do przodu. — To jest moja własność. Wynocha. Ton Michaela był ostry i nieprzejednany. Carl ruszył do wyjścia, obchodząc Cully szerokim łukiem. Kiedy był przy drzwiach, obrócił się. — Dam ci jedną radę. Jeśli otworzysz ten sklep, to znaczy, żeś oszalał. Wyszedł, głośno trzaskając drzwiami. Rachel udawała, że śpi. Kiedy głęboki oddech męża przeszedł w chrapanie, wstała z łóżka i włożyła szlafrok. Dzieci spały, w domu panowała cisza. Poszła do kuchni, nalała sobie szklankę mleka, starając się nie myśleć o stosie nie zapłaconych rachunków. Wieczorem pokłóciła się z Pete'em, co było u nich ostatnio na porządku dziennym. Poszło znów o to samo co zawsze: brakuje pieniędzy, on pije za dużo, interesy marnie idą. Zapaliła papierosa, a kiedy pomarańczowy płomień zapałki rozjaśnił ciemność, ujrzała w oknie swe odbicie. Miała trzydzieści trzy lata. Dwójka nastoletnich dzieci wyfrunie niebawem z gniazda. Może nadszedł czas, by skończyć z dotychczasowym życiem i przyznać się przed sobą, że były to stracone lata. Wkrótce po ślubie to ona była główną podporą rodziny. Właściwie sama prowadziła skład drzewny. Z czasem, gdy dzieci dorastały, Pete przejął większość obowiązków w składzie. Ale interesy szły coraz gorzej. Teraz groziło im bankructwo. Może nawet stracą dom. Wróciła do łóżka dopiero po trzeciej, ale i tak nie mogła zasnąć przez dwie godziny. Rano przyszła do pracy bardzo zmęczona. Pracowała teraz na pełnym etacie, i dobrze, bo potrzebny był każdy grosz, przygnębiało ją jednak to, że całe dnie schodzą jej na uzupełnianiu na półkach towaru i siedzeniu za kasą w sklepie spożywczym. W czasie przerwy na lunch wyrwała się na chwilę, żeby przewietrzyć trochę głowę. Może pozwoli jej to w końcu poukładać myśli. Szła chodnikiem, prawie nie dostrzegając mijanych ludzi. Wtedy ktoś wyrósł na jej drodze. Uniosła wzrok akurat w chwili, gdy wpadła na Michaela Somersa, który wyszedł na ulicę z naręczem kawałków drewna. Potknął się i drewno rozsypało się po całym chodniku. — Och, przepraszam — powiedziała, schylając się, by mu pomóc je pozbierać. — Nie zauważyłam. — Nie szkodzi — spojrzał na nią przelotnie. Pomogła mu zanieść do samochodu drewno, które rzucił z tyłu. Widziała, że nie przypomina jej sobie. — Nie pamiętasz mnie, prawda? — spytała. Spojrzał, jakby widział ją pierwszy raz w życiu. — Jestem Rachel Laine — wzruszyła ramionami. — Właściwie nazywam się teraz Ellis. — Rachel? Pewnie, że cię pamiętam. Tyle że odwykłem już od tego, by ktoś w tym miasteczku chciał się zatrzymać na ulicy i zamienić ze mną dwa słowa. — Przejdzie im — zapewniła. — Życie idzie do przodu, w końcu im spowszedniejesz. — Może masz rację. Wskazała ręką na sklep. — Co tam robisz? — Remontuję. Może znów go otworzę. — Dobry pomysł — pochwaliła. Spojrzał na nią zdziwiony. — Chcesz zobaczyć? — Pewnie — odparła. — Czemu nie? Sklep był w środku ruderą. Lada rozpadała się w połowie, w podłodze straszyły wielkie dziury. — Pamiętam, jak twój tata prowadził ten sklep — powiedziała, rozglądając się. — Mój tata był budowlańcem, często mnie tu po coś przysyłał. — Pamiętam — przytaknął Michael. — Nie wierzę. Byłam wtedy małą dziewczynką. — Naprawdę ciebie pamiętam — upierał się. — Nic a nic się nie zmieniłaś. Roześmiała się. — To komplement albo kłamstwo, w każdym razie dziękuję. Przypomniała sobie czasy, kiedy chodziła do szkoły. — Mam wrażenie, że to było tak dawno temu. W życiu nie wszystko układa się po naszej myśli. — Faktycznie — przyznał jej rację prawie szeptem. Miała na myśli własną sytuację, ale teraz pożałowała, że nie ugryzła się w język. Na pewno ostatnią rzeczą, jakiej życzył sobie Michael Somers, było to, by mu ktoś przypominał, jak życie się może pogmatwać. — Muszę już wracać — powiedziała. — Miło było ciebie spotkać. Uśmiechnęli się do siebie i Rachel odeszła. ROZDZIAŁ PIĄTY Michael zamknął za sobą drzwi szopy i zdjął rękawicę zawieszoną na wbitym w ścianę gwoździu. Był wczesny ranek. Przez noc się ochłodziło i nasilił się wiatr. Dwudziestocentymetrowa warstwa świeżego śniegu pokryła wszystkie ślady zostawione przez niego w ciągu ostatnich kilku dni, a także lekko zmieniła zarysy rzeźby terenu. Cully stała na swej żerdzi i bacznie mu się przyglądała; żeby było jej cieplej, nastroszyła pióra, podkulona noga mówiła wyraźnie, że nie ma najmniejszej ochoty stąd się ruszać. Wyciągnął pięść w jej kierunku w odległości trzech i pół metra, na rękawicy położył skrawek futra i krwisty kawałek mięsa. — Chodź tu, Cully — powiedział cicho. Rozpostarła skrzydła i już po chwili była przy nim. Kiedy jadła, przymocował jej pęta, werblik oraz pęcę, a następnie wyniósł na dwór. Gdy poczuła poranne powietrze, zaczęła kręcić łepkiem, z satysfakcją obserwując, jak w ciągu nocy zmienił się krajobraz. Jej żerdź stojąca na polanie była w połowie pokryta śniegiem, usadził więc ptaka na poręczy werandy. Spojrzał na zegarek i zaczął wiązać pięćdziesięciometrową nylonową linkę do werblika. Drugi koniec przywiązany był do konaru, którego ciężar nie pozwoli jej odlecieć. Znów zerknął na zegarek i przytroczył kawałek mięsa do wabidła, które zrobił z obciążonego skórzanego woreczka i pary kaczych skrzydeł. Przynęta przywiązana była dwuipółmetrową linką do innego ciężkiego konaru. Usłyszał warkot pojazdu, który skręcił z drogi. Cherokee Toma Watersa pojawił się na polanie, kierowca wyłączył silnik i wysiadł z samochodu, machając ręką w powitalnym geście. — Przepraszam za spóźnienie, ale warunki na drodze są okropne. — Nie ma sprawy — powiedział Michael. Wyjaśnił wczoraj Tomowi przez telefon, że obawia się, iż kontuzja nadal utrudnia ptakowi lot. — Popatrz tylko. Wrócił na polanę, rozwijając po drodze linkę przywiązaną do werblika Cully. Gdy odszedł na odległość linki, starał się nie odwracać przodem do ptaka — by jej zbyt szybko nie zwabić — i wyjął z torby przy pasie przynętę. Już od tygodnia ćwiczył z nią przelot do trzymanego w dłoni pokarmu, ale za każdym razem odczuwał niepewność, drobny dreszczyk emocji. Nigdy nie było wiadomo, czy ptak przyleci, a kiedy to czynił, Michael czuł, jak przepełnia go duma. A dziś jeszcze miał widza. Michael był podniecony po części z tego powodu, że oto pokaże drugiej osobie coś, co bardzo sobie cenił, jak dziecko zdradzające swój sekret, a po drugie, pozwoli komuś innemu na przeżycie, które za każdym razem wzbudzało w nim takie silne emocje. Zależało mu na tym, by się podzielić z kimś swoimi przeżyciami — to bardzo ludzka potrzeba, myślał. Dzięki temu intensywniej odczuwa się wszystko. Obrócił się, trzymając w ręku przynętę. Uniósł dłoń i zawołał sokolicę po imieniu. W mgnieniu oka ptak rozpostarł skrzydła, zeskoczył z poręczy i bijąc energicznie skrzydłami, przeleciał nad pokrytą śniegiem polaną ku Michaelowi. Nie był to jednak lot idealny. Ranne skrzydło łopotało na początku i na końcu każdego uderzenia. Michael pozwolił jej spokojnie zjeść, po czym zawrócił w stronę domu z ptakiem usadowionym na pięści. — Teraz już rozumiesz, co miałem na myśli, mówiąc o jej skrzydle, Tom. — Nie poszło aż tak źle, choć jej skrzydło jest ciągle lekko zesztywniałe. — Chyba nie jest jeszcze gotowa na wolny lot, bez linki — mówił z wahaniem Michael. — Boję się, że odleci. — Doskonale cię rozumiem — zapewnił go Tom. — Przywiązujemy się do stworzenia. Ale pamiętaj, sokół to nie pies. Nie odwzajemni naszej miłości, trzeba więc któregoś dnia zaryzykować. Przypuszczam jednak, że Cully nie ucieknie. Wie, że była ranna, a stołowanie się u ciebie jest łatwiejsze niż polowanie. Tom zbadał skrzydło Cully, zręcznie obmacał kontuzjowaną kość. — Wygląda w porządku. Musisz ją dalej ćwiczyć, tylko jej nie forsuj. Przyjadę znów za tydzień. Nagle dostrzegł coś między drzewami. — Widzę, że mamy gościa — uśmiechnął się. Michael powędrował za jego spojrzeniem. Wśród drzew stał ukryty chłopiec. Jamie Baker przyglądał im się bez słowa, jego blada twarz wyzierała spod kaptura kurtki. — To syn mojej sąsiadki — wyjaśnił Michael. Tom uniósł dłoń na powitanie. — Cześć, Jamie. Chłopiec nie odpowiedział. — Od kiedy cię odwiedza? — To jego pierwsza wizyta, o ile się dobrze orientuję. To dziwny chłopiec, nigdy nie odezwał się do mnie choćby słowem. Tom uniósł brew. — A więc zdążyłeś już go poznać? — Spotkaliśmy się parę razy — Michael powiedział obojętnie. — Półtora roku temu ojciec Jamiego zginął w wypadku na polowaniu. Chłopiec od tamtego czasu nie mówi. Słyszałem, że doznał urazu psychicznego. Zawsze się trzyma na uboczu. Kiedy go obserwowali, Jamie odwrócił się i znikł za drzewami, jakby wiedział, że właśnie o nim mowa. Tom spojrzał na zegarek. — No, na mnie pora. Michael odprowadził go wzrokiem i pomachał mu na pożegnanie. I znów na polanie zaległa cisza, przerywana tylko dźwiękiem dzwoneczka, który odzywał się, gdy Cully unosiła nogi. Michael zostawił ptaka na poręczy, a sam wszedł do domu, by nalać sobie kawy. Gdy pił, trafił wzrokiem na Jastrzębia, książkę, którą pożyczy! mu Frank. Bez zastanowienia wziął ją i wsadził nisko między gałęzie drzewa, przy którym wcześniej stał Jamie. Kiedy wyszedł później do Cully, książki już nie było. Wysoko w górach za rzeką, Ellis obserwował dalekie postaci przez lornetkę. Wyglądały jak ludziki z kreskówki, poruszające się w śnieżnej scenerii. Jednak byli to ludzie z krwi i kości. Wszystko było rzeczywiste. Rozpoznał Toma Watersa. Teraz patrzył, jak sokół przelatuje z werandy do stojącego na polanie Somersa. Zaklął pod nosem i opuścił lornetkę, obrócił się i splunął w śnieg. Korciło go, żeby zejść i spytać Somersa, co ma na swoje usprawiedliwienie. Z drugiej strony, ludzie opowiadali o nim różne rzeczy. Podobno zabił faceta, który mu uwiódł żonę, i gdyby gliny do niego nie strzeliły, zabiłby też żonę i dziecko. W każdym razie Ellis postanowił najpierw dowiedzieć się, ile jest prawdy w tych opowieściach. Lepiej nie zadzierać z człowiekiem, który może okazać się nieobliczalny. Postanowił więc wspiąć się tu, gdzie teraz siedział. Wspinaczka była uciążliwa, aż w piersi świszczało mu z wysiłku, ale przynajmniej upewnił się, że Somers ma sokoła. Wiedział, że nie jest to byle jaki sokół. Pozostaje pytanie, rozmyślał Ellis, jakie facet ma zamiary względem tego ptaka. Michael poświęcił pierwsze dwa tygodnie marca na remont sklepu. Znów podłączył prąd, w oknach umieścił gazety, by ustrzec się podczas pracy przed spojrzeniami przechodniów. Cully stała sobie na żerdzi, którą zrobił dla niej w jednym z pomieszczeń na zapleczu, żeby nie musiała wdychać pyłu wzbijającego się podczas pracy. W pierwszym tygodniu rozebrał wszystkie stare regały za pomocą młotka do wyciągania gwoździ i wyniósł deski na tyły sklepu, gdzie było malutkie gospodarcze podwórko. Następnie zabrał się za wiekową ladę, oderwał cały przód i jego oczom ukazały się półeczki z dykty, na których dawniej stały pojemniki ze śrubami i nakrętkami, mosiężnymi zawiasami i różnymi innymi drobiazgami, które nie pasowały na wystawę. Remont sklepu i trenowanie Cully pochłaniały tyle czasu, że nie miał ani chwili na rozmyślanie, ani wracanie do wspomnień, które spoczęły w podświadomości, czasem jednak zadawał sobie pytanie, co będzie tutaj sprzedawał, gdy już dokona remontu. Pewnej nocy obudził się z żywym obrazem Holly i Louise. Zastanawiał się, czy córka go jeszcze pamięta i co Louise naopowiadała jej o nim. Kiedy rozmawiali po rozprawie, zgodnie uznali, że lepiej będzie, jeśli na jakiś czas zerwie wszelkie kontakty z córką, później napisał jeszcze w liście, że nie widzi szans, by to się kiedykolwiek zmieniło. Potem dostał już tylko jeden list od Louise z wiadomością, że ponownie wychodzi za mąż. Zszedł na dół i zadzwonił do międzynarodowej informacji telefonicznej. — Boston — powiedział. — Doktor Alan Peterson. Serce mu biło jak młotem, gdy telefonistka wstukiwała do komputera dane. — Oto numer, o który pan pytał. Zanotował. Teraz już mógł zadzwonić i kto wie, może telefon odbierze jego córka. Nie miał jednak pojęcia, co mógłby jej powiedzieć. Po chwili wrócił na górę. Zatrzymał się na podeście przy drzwiach do pokoju matki, otworzył je i wszedł do środka. Ile miał lat, kiedy zdał sobie sprawę, że w tym domu wszechobecne są niepewność i poczucie winy? Pomyślał sobie, że musiał wówczas mieć siedem lat. To było chyba wtedy, gdy pewnej nocy zszedł na dół w piżamie, żeby się czegoś napić. Po drodze minął lekko uchylone drzwi do salonu. Przystanął, by przysłuchać się rozmowie przypominającej grę w pingponga. Usłyszał, jak matka mówi: — To jeszcze dziecko, musimy się o niego troszczyć. Musimy wszystko robić dla dobra Michaela. — A kto powiedział, że to jest dobre? Wytłumacz mi to — głos ojca nie był wcale podniesiony, pobrzmiewało w nim znużenie. — Chcesz, żeby dorastał bez ojca? — Nic takiego nie mówiłem. — Wobec tego, co ze mną? Jak ja sobie sama dam radę? Przecież wiesz, że jestem słabą kobietą. Troszczysz się tylko o siebie? — Ta rozmowa nie prowadzi nas donikąd — powiedział ojciec, tracąc cierpliwość. Michael umknął do kuchni, gdy usłyszał kroki zbliżające się w stronę drzwi. Poczekał chwilę, aż zalegnie cisza i wówczas wrócił do łóżka. Kiedy przechodził obok salonu, słyszał, jak mama płacze. Później oznajmiła mu, że nie pozwoliła ojcu ich opuścić. — Przestało mu na nas zależeć — powiedziała. Od tamtej pory nie pozwoliła Michaelowi zapomnieć, że ojciec chciał ich porzucić. — Musimy być dobrzy dla niego, w przeciwnym razie nas zostawi — mawiała często. — Zwłaszcza ty musisz być dla niego miły, inaczej odejdzie i już nigdy nie wróci. Kiedy dorastał, porozumienie z matką coraz bardziej przypominało spisek. Trzymali się razem, jednocząc przeciwko ojcu. Aby jej nie robić przykrości, robił wszystko, o co prosiła. Szepty wspomnień rozbrzmiewały jeszcze przez chwilę w jego głowie, aż zupełnie umilkły i znów był w pustym cichym pokoju. Michael zamknął za sobą drzwi i wrócił do łóżka. Nazajutrz rano Jamie już czekał wśród drzew. Od tego dnia chłopiec przychodził rankiem i wieczorem obserwować szkolenie Cully. Michael posadził sobie ptaka na rękawicy i ruszył w stronę drzew. Gdy zbliżył się do Jamiego, chłopiec cofnął się o krok. — Nie bój się. Pogłaskał po brzuchu Cully, która rozdrażniona wygięła szyję. — Dziś ją puszczę bez linki. Postaraj się jej nie przestraszyć. Po minie Jamiego można było poznać, że rozumie, z jakim ryzykiem się to wiąże. Michael poszedł w kierunku domu, po drodze odwiązał Cully pęcę, odpiął jej werblik, dzięki czemu pęta były wolne. Kiedy podstawił dłoń ku poręczy, by mogła na niej usiąść, spojrzała zaciekawiona na swoje nogi, jakby świadoma, że jest już wolna. Nad ośnieżoną polaną rozległ się czysty dźwięk jej dzwoneczka. Michael zaczął się oddalać ze ściśniętym ze strachu gardłem, że może teraz stracić swą podopieczną. Stopy zapadały mu się w skrzypiącym śniegu. Jamie obserwował wszystko ze swej kryjówki wśród drzew, równie przejęty jak on. Po przejściu pięćdziesięciu metrów Michael obrócił się, trzymając w dłoni wabidło i wyciągnął do góry rękę. — Cully! — zawołał. Zawsze podrywała się do lotu, gdy tylko uniósł do góry pięść, tym jednak razem zawahała się. Spojrzała ku niebu na wronę, która leciała ponad drzewami. Potem rozpostarła skrzydła i w mgnieniu oka pofrunęła. Nie spuszczała wzroku z pięści Michaela, gdy leciała nisko, muskając ziemię. Michael odczuł wielką ulgę, gdy zrozumiał, że podjęła właśnie decyzję. Wzniosła się wyżej ku pięści i wylądowała z impetem, aż ręka mężczyzny odgięła się w tył. Czuł przez rękawicę, jak zaciska szpony. W końcu usadowiła się skrzydła miała lekko rozłożone, drżała, spoglądała mu w twarz, przestała być niewolnikiem. Poczuł, jak doznanie ulgi rozchodzi się falą po całym ciele, a kiedy spojrzał na Jamiego, wymienili uśmiechy. Linda Kowalski przypięła zamówienie nad grillem, przed oczami męża. — Pete, temu facetowi się spieszy — powiedziała. Pete spojrzał na kartkę i wrzucił hamburgery na ruszt. Na razie w jadłodajni było spokojnie, ale za jakiś kwadrans klienci zaczną się schodzić na lunch. Linda nalała dwie filiżanki kawy i usiadła, zapalając papierosa. — Jeśli ja mogłam się urwać na chwilę, to i ty możesz zrobić sobie przerwę — powiedziała do Susan. Ta uśmiechnęła się w odpowiedzi. Równie dobrze mogła napić się kawy, nie wychodząc ze swojego biura, ale kiedy nie działo się nic, lubiła tu przyjść i chwilę pogadać, zerkając ku swemu biuru ze stołka przy kontuarze. To była jedna z tych rzeczy, które sprawiały jej w życiu przyjemność. Czasem wyobrażała sobie, że znów jest w Vancouverze, ubrana w kostium, pracuje po godzinach i z konieczności staje się coraz bardziej bezwzględna. Wyprowadzka z miasta była pomysłem Davida, przyjechał tu z nią na jakiś weekend, żeby ją przekonać do podjęcia próby. Pamiętała to dobrze — pełen oczekiwania wyraz uśmiechniętej twarzy męża, gdy spytał, co myśli o jego rodzinnym miasteczku. Było to przed pięciu laty. Miała wówczas dwadzieścia osiem lat, a Jamie prawie pięć. David przywiózł ją tu wiosną, gdy śnieg utrzymywał się już tylko wysoko w górach, a łąki nad rzeką usłane były żółtymi i czerwonymi plamkami rosnącego tam dzikiego kwiecia. Miała wielkie obawy przed zamieszkaniem w małym miasteczku, odsunęła je jednak od siebie i pozwoliła się oczarować wizji, jak Jamie dorasta nad tą rzeką. David miałby swoją firmę — biuro projektowe stodół i domów („stodół?" — dziwiła się). Otworzyłaby też własne biuro pośrednictwa kupna i sprzedaży nieruchomości, wszystko by tak zaplanowała, żeby spędzać z Jamiem jak najwięcej czasu, a do wielkiego miasta mogliby jeździć regularnie. Tak więc przenieśli się tutaj i ku jej zaskoczeniu, wszystko poszło jak po maśle. David był szczęśliwy i pragnął jej szczęścia. Nie mógł nic poradzić na niedostatki życia na prowincji, ale rekompensował jej to, robiąc wszystko, by czuła się kochana. Przynosił jej kwiaty. Chodzili na spacery, trzymając się za ręce, mówił jej, jaka jest piękna. Po trzech i pół roku sielanki zginął. A ona, choć minęło półtora roku od tragedii, nadal tu tkwiła. — Jak tam twój sąsiad? Pytanie Lindy wyrwało ją ze wspomnień. Susan uniosła wzrok znad kawy, którą mechanicznie mieszała, tworząc w filiżance lej. Susan podążyła za spojrzeniem Lindy i ujrzała przez okno sklep z oknami zakrytymi papierem, a przed nim granatowego nissana należącego do Michaela. — Wszyscy mówią o tym, jak remontuje sklep. — Czy znasz go z czasów, kiedy tu mieszkał poprzednio? — spytała Susan. — Właściwie nie. Był cichy, spokojny, a jak przypuszczam, jego matka była dziwaczką. Ciągle jej coś dolegało. Kilka dni wcześniej, po wyprawieniu do szkoły Jamiego, Susan postanowiła na własną rękę dowiedzieć się coś więcej o Michaelu. Pojechała aż do Prince George, gdzie w bibliotece przestudiowała na mikrofilmach gazety z Torono sprzed blisko siedmiu lat, w końcu więc dowiedziała się, jak było naprawdę. — Jamie chodzi do niego przypatrywać się, jak szkoli swojego sokoła — powiedziała. Linda wyglądała na zaskoczoną. — Naprawdę? Susan znów spojrzała przez ulicę i w zamyśleniu ściągnęła wargi. — Czy sądzisz, że jest to powód do niepokoju? — A jak ty myślisz? — Widzę Jamiego, jak wraca stamtąd cały przejęty — powiedziała i zamilkła na chwilę. — Chyba nie mam się czym martwić. — To się nie martw. A co na to Coop? — Coop? — Chyba wie o tym? Nie wiedział. Zabolało ją to, że Linda zakłada, iż zwierza się ze wszystkiego Coopowi i pyta go o zdanie, a potem zamyśliła się czemu tak nie jest. Był przyjacielem, a poza tym policjantem. Czy można sobie wyobrazić lepszego powiernika? Poczuła na sobie baczny wzrok Lindy. — Muszę już iść — powiedziała, dopijając kawę i wstając ze stołka. — Niebawem znowu wpadnę. Kiedy wychodziła, Linda odprowadziła ją czujnym wzrokiem. Gdy Susan znalazła się po drugiej stronie ulicy, zawahała się, potem jednak zdecydowanym ruchem skręciła wprost do sklepu Somersa. Ze środka dobiegał odgłos młotka. Zapukała do drzwi, gdy młotek na chwilę zamilkł. Po chwili Michael otworzył i przywitał ją z lekkim zdziwieniem na twarzy. — Witam. Przechodziłam właśnie w pobliżu i pomyślałam sobie, że wpadnę na chwilę — zagadnęła. — Czy mogę wejść? Wpuścił ją do środka. — Okropny tu bałagan. Spojrzeli na siebie lekko zażenowani. Nie mieli na czym usiąść, nie było nawet lady, o którą można by się oprzeć. — Chciałam panu podziękować — powiedziała. — Wiem, że od jakiegoś tygodnia Jamie odwiedza pana. Kiwnął głową. — Wcale mi nie przeszkadza. To miło mieć towarzystwo. — Naprawdę? — Podobnie jak ja, lubi obserwować Cully — wyjaśnił Michael. — Z wyrazu jego twarzy domyślam się. że czuje mniej więcej to samo co ja... Zamilkł, i nagle uświadomiła sobie, jak wygląda jego życie — całymi dniami remontuje sklep, z nikim się nie spotyka, wieczory spędza samotnie w swoim domu. Kim naprawdę jest ten człowiek, zastanawiała się. — Kiedy wielkie otwarcie? — spytała, uświadamiając sobie nagle, że mężczyzna bacznie się jej przygląda. — Nie jestem pewien, czy będzie takie wielkie. Pewnie za kilka tygodni. — A co będzie pan sprzedawał? — Jeszcze nie wiem. Zabrzmiało to dziwnie. Wkładał wiele wysiłku, a nie miał konkretnego celu — nie wiedziała, co odpowiedzieć. Ponieważ nic jej nie przychodziło go głowy, ostentacyjnie spojrzała na zegarek, jakby spieszyła się na spotkanie. — Muszę już iść — powiedziała, na co on otworzył przed nią drzwi. Pożegnali się, poszła w stronę swojego biura, znów odezwało się stukanie młotka. Michael siedział na werandzie opatulony kurtką, sączył whisky i obserwował nocne niebo. Polana była jak ze snu. Pokryta srebrzystoszarym śniegiem, na jej skraju drzewa rzucały głęboki cień od światła księżyca. Miało się wrażenie, że ten zakątek świata wymknął się spod władania czasu i zaszły w nim subtelne zmiany. Ulotniło się wszystko, co cielesne, i Michael czuł, jak otaczają go duchy, starał się otworzyć na napływające zewsząd siły natury. Czuł to bardzo wyraźnie. Miał wrażenie, że za pośrednictwem Cully zdobył jakąś szczególną łączność ze światem przyrody. Ujrzał jasny błysk spadającej gwiazdy — bryła lodu i skały, zastanawiał się, skąd tu przywędrowała, nim spłonęła w atmosferze ziemskiej. Jak daleką podróż przebyła wśród kosmicznej przestrzeni? Nad polaną przeleciała sowa, opływowy ciemny kształt wypatrujący ofiary, absolutnie bezgłośnie machała skrzydłami. Wiedział, że aby lot sów mógł być tak cichy, ich pióra nie mają ochronnej warstwy tłuszczu, jak u innych ptaków. Jednak podczas ulewy pióra te nasiąkają wodą i ptaki stają się niezdolne do lotu. Nie ma nic za darmo. Michael dopił whisky i wspomniał wizytę Susan Baker w sklepie. Przypomniał sobie jej twarz z oczami zielonymi jak morze. U podnóża schodów prowadzących na werandę bezgłośnie wyłoniła się z ciemności jakaś postać. Był to Jamie. Serce Michaela załomotało jak młot. — Skąd się tu wziąłeś? Jamie wyciągnął jakiś przedmiot i położył go na podłodze werandy. Michael zobaczył, że to książka, którą mu podrzucił pod drzewem. — Przeczytałeś? Nie oczekiwał odpowiedzi, ale Jamie kiwnął głową. — Podobała ci się? Chłopiec kiwnął znowu. Potem zaczął świdrować wzrokiem najciemniejsze zakamarki werandy. — Szukasz Cully? Jest w szopie, śpi. Wcześnie chodzi spać. Uśmiechnął się i był pewien, że po chwili również na twarzy chłopca pojawił się cień uśmiechu. Wśród drzew rozległy się czyjeś kroki i wówczas Michaelowi przyszło do głowy, że mama Jamiego musi się o niego martwić. Po chwili usłyszał głos, po którym poznał Coopa. Michael zobaczył, jak policjant ostrożnie wychodzi na polanę i bacznie się rozgląda dookoła. — Jamie? Mama się o ciebie niepokoi, synu. — Coop spojrzał na Michaela. — O tej porze chłopiec w jego wieku już dawno powinien być w domu. Wkroczył w jasny krąg światła sączącego się z okien. Michael zwrócił uwagę na ubranie Coopa — wyglądał, jakby właśnie wziął prysznic i przebrał się przed randką. Zastanawiał się, czy Susan i Coopa łączy coś bliższego. W głosie Coopa słychać było zarzut. Michael wskazał książkę i podniósł ją z podłogi. — On mi tylko przyniósł coś, co mu pożyczyłem. Zapadła cisza, która zdawała się ciągnąć kilka minut. Coop położył dłoń na ramieniu Jamiego, ale mimo tego gestu czuło się, jak wielki dystans ich dzieli, chłopiec spuścił wzrok. — Chodźmy, synu — powiedział Coop. Kiedy odchodzili. Jamie odwrócił głowę w stronę werandy. — Wpadnij do mnie rano — zaprosił chłopca Michael. Coop przeszył go spojrzeniem i bez słowa odszedł. Michael wstał, gdy jeszcze panował mrok, wyniósł z szopy Cully. Przed wschodem słońca zdążył ją zważyć, założyć jej kaptur i usadzić na żerdzi w nissanie. Nadszedł czas na kolejny krok do przodu, a w tym celu musiał ją zabrać w góry. Wyruszył szosą w kierunku miasta, jednak nim ujechał kilometr, zawrócił i drogą wśród drzew podjechał do domu Susan. Kiedy wszedł na ganek, żeby zapukać, usłyszał ze środka szczekanie psa. Po kilku minutach drzwi się otworzyły. Susan spojrzała na niego zaspanymi oczami. — Przepraszam. Nie chciałem pani budzić — powiedział. — Nie ma sprawy. Która godzina? — Wcześnie. Za jej plecami wyrósł Jamie, miał już na sobie kurtkę, gotów powędrować na swe stałe miejsce przy skraju polany, skąd obserwował codziennie szkolenie Cully. — Zabieram Cully w góry w pobliże Przełęczy Wodospadów — Michael oznajmił Susan. — Pomyślałem sobie, że może Jamie chciałby się ze mną wybrać. Spojrzała na nissana za jego plecami, przez szybę widać było zakapturzoną Cully, stojącą spokojnie na żerdzi. Susan obróciła się za siebie, przekonana, że Jamie już dawno czmychnął, on jednak nadal stał o krok za nią. — Chcesz jechać z panem Somersem? Ku jej zaskoczeniu kiwnął głową. Potem minął ją, zbiegł po schodkach i wsiadł do samochodu po stronie pasażera. — Zaopiekuję się nim. Wrócimy za kilka godzin. Wyczuła w głosie mężczyzny jakąś rzewną nutę, była jednak nadal zbyt zaskoczona, by zdobyć się na coś więcej niż zdawkowe kiwnięcie głową. Kiedy już miał odejść, zawołała go. — Mam wobec pana dług. Jest pan taki dobry dla Jamiego. Może dałby się pan zaprosić na kolację któregoś wieczoru? — Niczego od pani nie oczekuję. — Wiem — odparła Susan. — Po prostu mam na to ochotę. Może jutro? — Wyczuła jego wahanie: — Proszę się nie bać, nieźle gotuję. — Zgoda, dziękuję. Uśmiechnęła się. — Świetnie. Może około siódmej? — W porządku. Patrzyła, jak odjeżdżają, a potem wróciła do domu pełna obaw. Znaleźli się na wzniesieniu, u szczytu szosy przy Przełęczy Wodospadów minęli linię drzew, dolina została poniżej. Rozległe, pokryte śniegiem pustkowie wznosiło się łagodnie ku skalistym urwiskom odległym o półtora kilometra. Dalej pięły się wiecznie białe i niebieskoszare szczyty gór. — To tutaj — oznajmił. Przypomniał sobie o tym miejscu, kiedy Frank mu powiedział, że trzeba nauczyć Cully przylatywać do wabidła na jakiejś otwartej przestrzeni, z dala od drzew. Wynieśli sokolicę z samochodu i przeszli przez pokryty kamieniami spłachetek ziemi w pobliżu drogi. Trochę dalej nogi im się zapadały, śnieg był zamarznięty i kruchy. Zatrzymali się w odległości ośmiuset metrów od drogi, Michael zdjął Cully karnal. Stała wyprostowana na jego pięści, rozglądając się bacznie dookoła na widok nowego krajobrazu. W drugim ręku Michael trzymał berło — solidną, zaopatrzoną w siedzisko i zaostrzoną u dołu drewnianą żerdź, którą wbił w śnieg. Planował usadzić na niej Cully, podczas gdy sam zajmie się szykowaniem wabidła, teraz jednak przyszedł mu do głowy lepszy pomysł. Usadowił ptaka na berle, po czym zdjął rękawicę i wyciągnął ją ku Jamiemu. — Chciałbym, żebyś potrzymał Cully na swojej dłoni — powiedział. Oczy Jamiego zrobiły się szerokie, wystraszony chłopiec cofnął się o krok. Michael przykucnął. — Ona nie zrobi ci krzywdy — tłumaczył. — Popatrz, nie boi się ciebie. Dobrze cię zna. Jamie z wahaniem kiwnął głową i wyciągnął rękę. Michael pomógł mu założyć rękawicę, a następnie skierował jego dłoń tuż za siedzisko. — Wystarczy, że naprzesz dłonią na jej nogi od tyłu, a sama wejdzie na twoją pięść, rozumiesz? Trzymaj nieruchomo rękę i przeciągnij sobie pęta i pęcę między palcami w ten sposób — tłumaczył, kierując ruchami Jamiego. — Świetnie. A teraz stań. Kiedy tak stali przy sobie, coś się zmieniło w wyrazie twarzy Jamiego. Michael uśmiechnął się do siebie na widok jasnego promyka, który rozbłysnął w oczach chłopca. — Dobrze, a teraz każemy jej przefrunąć — powiedział. — Niech siedzi na twojej dłoni, ja się oddalę, a później ją zawołam. Dasz sobie radę? Jamie spojrzał mu prosto w oczy i kiwnął energicznie głową. Michael zdjął Cully pęta i pęcę. — Stój tutaj. Sam poszedł szybko, po drodze wyciągnął z torby wabidło, świadom, że wkrótce Jamie odczuje ciężar, jaki dźwiga na ręku. Dzwonek na nodze Cully podzwaniał, gdy poruszała się niespokojnie. Po pokonaniu pięćdziesięciu metrów Michael wziął głęboki oddech, odwrócił się i zawołał swą podopieczną. Ptak błyskawicznie rozpostarł skrzydła. Jamie odchylił się, gdy pióra musnęły mu twarz, a kiedy wzbiła się w powietrze, opuścił rękę. Gdy przeleciała już trzy czwarte odległości, Michael rzucił wabidło na ziemię. Na moment sokolica zawahała się, a Michaela ścisnął w gardle strach. Jednak mięso na wabidle było dla niej niczym drogowskaz, poleciała ku niemu, odrzuciła w tył skrzydła i wylądowała, jakby robiła to całe życie. Pękający z dumy Michael wrócił do Jamiego. — Dajmy jej chwilę odpocząć, a potem spróbujemy znowu. Za drugim razem Michael znów rzucił wabidło na ziemię, tym razem jednak szarpnął je na lince w swoją stronę, gdy już chciała się rzucić na mięso. Chodziło o to, by nauczyła się ścigać wabidło, zamiast tylko przylatywać do niego. Ptak jednak minął wabidło i zaczął się szybko wznosić w górę, oddalając się coraz bardziej. Michael był przerażony. Nagle nabrał pewności, że ptak nie zareaguje na jego wołanie, będzie oddalać się coraz bardziej i bardziej, aż stanie się czarną kropką na błękicie nieba. Poczuł w żołądku gwałtowny skurcz. Uderzała szybko i równo wygiętymi w łuk skrzydłami, promienie słońca odbijały się od nich, gdy były wychylone ku górze. Michael spojrzał na Jamiego i przypomniawszy sobie, co ma robić, odzyskał głos. — Cuuully! Jego głos poniósł się przez śnieżne pustkowie i odbił od urwisk delikatnym echem, sokolica jednak nadal się wznosiła. Była już powyżej szczytów, daleko w dole zostawiła dolinę, skrytą w tej chwili przed ich wzrokiem. Znów ją zawołał, wymachując wabidłem, ile tchu w piersi krzyczał jej imię. W końcu zawróciła. Gdy była już dość blisko, Michael rzucił wabidło, które spadając, zostawiło ślad na śniegu. Cully odrzuciła do tyłu skrzydła i porwała je, nachyliła się, by się pożywić. Uznał, że wystarczy wrażeń jak na jeden dzień. Michael spędził całe popołudnie w pokoju, siedząc w fotelu ojca przy starym drewnianym biurku, którego powierzchnia pokryta była siecią drobniutkich nacięć i kropelek wielkości łepka od szpilki dawno zaschniętego kleju. Kiedy przeciągnął po niej ręką, poczuł, jaka jest chropowata. Pewnie każdy zastanawiałby się, jakim cudem powierzchnia biurka do pisania mogła dojść do takiego stanu, rozmyślał. W rzeczywistości, jego ojciec spędzał tu wieczorami długie godziny, sącząc bourbona i klejąc modele statków. Michael szukał tych modeli po całym domu, ale nigdzie ich nie było. Nie miał pojęcia, gdzie się mogły podziać. Kiedy był chłopcem, zastanawiał się, czemu ojciec nie wystawi ich z dumą w jakimś widocznym miejscu, tylko upycha je na półkach. Domyślał się, że ojca tak naprawdę nigdy nie interesowało modelarstwo. Był to tylko pretekst, żeby móc tu spędzać całe godziny w samotności. Nagle Michaela ogarnął jakiś niewysłowiony smutek, gdy zdał sobie sprawę z tych niezliczonych godzin, które ojciec spędził w tym pomieszczeniu. Myśli tak go przytłoczyły, że odczuł nagłą potrzebę wyrwania się choćby na chwilę z tego domu. Matka zawsze mawiała, że ojciec ukrywa się tu, żeby pić alkohol, i Michael z biegiem lat uznał, że faktycznie tak jest. Musiał przewietrzyć głowę, by uciec od własnych myśli, wybrał się więc do miasta. W barze „U Clancy'ego" było tłoczno, ani jednego wolnego stolika. Kupił sobie piwo i zaszył się w takim kącie, gdzie mógł się ukryć przed wszystkimi. Rozmyślał o Susan i jej zaproszeniu na kolację. Nie mógł sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz siedział przy jednym stole z kobietą. Martwił się, o czym z nią będzie rozmawiać. Miał jej opowiadać anegdoty więzienne? — Czy to miejsce jest wolne? Ocknął się nagle. — Trzymasz to krzesło dla kogoś? — Rachel Ellis uśmiechnęła się do niego. — Ależ skąd, proszę siadaj. Przepraszam, zamyśliłem się. Zaproponował, że zamówi jej coś do picia. — Właściwie to przyszłam tu po papierosy. Kiedy częstowała go papierosem, wyrwało mu się, że rzucił palenie w więzieniu. Spojrzała na niego przelotnie, zapalając zapałkę. — Może się jednak czegoś napiję. A ty, co pijesz? Spojrzał na pustą butelkę i dał znak barmanowi, żeby mu podał następną. — Dla mnie to samo — powiedziała. Stuknęli się butelkami. Zadawał jej kurtuazyjne pytania o dzieci i o pracę. Kiedy wspomniała o swoim mężu, odwróciła na chwilę wzrok. Rozejrzała się dookoła. — Pete czasem tu wpada — wyjaśniła. — Chyba go pamiętam ze szkoły. Pete Ellis, prawda? Kiwnęła lekko głową. Dziwił się, że taka kobieta jak Rachel wyszła za kogoś takiego jak Ellis. Pamiętał ze szkoły, że był pyskatym, rozpychającym się łokciami chłopakiem, który często wszczynał bójki. Przyglądał się bacznie Rachel zabawiającej się butelką, jej palce były w ciągłym ruchu. Uniosła wzrok. — Czy mogę cię o coś spytać? Po co tu wróciłeś? Tylko się nie obrażaj. Zwykła ciekawość. Pociągnął łyk piwa. — Przyczyn jest bardzo wiele. Jedne są całkiem prozaiczne — nie miałem dokąd pójść, a poza tym chcę sobie jakoś ułożyć życie. — Chcesz tu zostać na dłużej? To znaczy, pewnie nie jest ci tu lekko, więc po co? — patrzyła na niego uważnie i nagle, jakby zdawszy sobie sprawę z tego, co robi, uśmiechnęła się. — Nie miej mi za złe tych pytań — dodała. — Nie ma sprawy. Jeszcze tego nie wiem. Zamyśliła się nad tym, co powiedział, i dopiła swoje piwo. — Czasem sama miałabym ochotę wyrwać się z tego miasteczka. Dzięki za piwo. Muszę już wracać do domu. — To ja dziękuję. — Może kiedyś znów na ciebie wpadnę, wtedy to ja ci postawię piwo. — Nie odmówię — powiedział. Odprowadził ją wzrokiem, rozmyślając o ich rozmowie. Wiedziony impulsem, spytał barmana, czy jest tu gdzieś telefon. Został skierowany na tyły baru. Miał w portfelu bostoński telefon Louise, wrzucił do automatu monetę i wybrał numer. Słyszał w słuchawce, jak gdzieś po drugiej stronie linii rozlega się dzwonek. W końcu ktoś odebrał i czyjś głos zapytał: — Halo? Ellis siedział przy barze, gdy nagle ujrzał, jak Rachel wchodzi do środka i kieruje się do automatu z papierosami. Przez chwilę myślał, że jego tu szuka i ogarnął go paniczny strach, że zaraz podejdzie i zacznie go wypytywać, czemu znów pije. Odczuł wielką ulgę, gdy przekonał się, że nie po to tu przyszła, zastanawiał się jednak, czemu wdała się w rozmowę z tym Somersem. Michael Somers właściwie ukradł mu białozora i widok tego mężczyzny przypomniał mu o wszystkich kłopotach. Ten facet zaczynał mu działać na nerwy. Natychmiast poznał jej głos. To była Louise. — Halo? — powtórzyła Louise, tym razem z nutką zniecierpliwienia w głosie. Żadne słowo nie chciało mu się przecisnąć przez gardło. Cisza trwała jakieś pięć, dziesięć sekund. Nieomal słyszał jej myśli, po chwili rozległ się cichy trzask, gdy się rozłączyła i w słuchawce zaległa cisza. Potrzebował chwili na uspokojenie się. Potem odwrócił się i poszedł w kierunku wyjścia. Kiedy przechodził obok baru, dostrzegł grupkę pijących piwo mężczyzn, jeden z nich spojrzał na niego wyjątkowo natarczywie. Michael odwrócił wzrok, czując przez skórę, że nie wróży to nic dobrego. Wyszedł i zdążył do połowy przejść przez ulicę, gdy za jego plecami otworzyły się drzwi, muzyka buchnęła ze środka lokalu, potem ścichła, gdy drzwi się zamknęły. Obejrzał się, dotarłszy na drugą stronę ulicy. Jakiś mężczyzna przyglądał mu się. Nim doszedł do swojego nissana, mężczyzny już nie było. Wyjechał samochodem z miejsca, gdzie zaparkował i skręcił z ulicy Głównej w drogę, która wiodła z miasteczka. Widział, że w ślad za nim podążają światła innego samochodu. Przez kilometr starał się sobie wytłumaczyć, że to czysty przypadek, potem jednak wyobraził sobie, że ktoś go może dogonić za miasteczkiem, gdzie jest ciemno, choć oko wykol. Nim więc wyjechał poza teren zabudowań, zjechał na pobocze. Obserwował w lusterku zbliżające się światła, mając do ostatniej chwili nadzieję, że pojazd go minie, jednak stara zdezelowana ciężarówka zrównała się z nim, skręciła gwałtownie i zatrzymała tuż przed jego nissanem, blokując mu drogę. Michael wysiadł z wozu i stanął przed maską; kierowca ciężarówki też wysiadł. Był to ten sam facet, którego widział przed tawerną. Przysadzisty i gruby, szpakowata szczecina porastała mu głowę przypominającą piłkę lekarską. — W czym mogę pomóc? — spytał Michael. Ellis oparł się plecami o drzwi swojego dodge'a i zapalił papierosa. Uniósł do góry palec i przymrużył oczy. — Pamiętam ciebie, Somers. Michael kiwnął niedbale głową, jakby sobie o tym właśnie teraz przypomniał. — Ja ciebie też pamiętam — powiedział. Jak widział, Ellis niewiele się zmienił od czasów szkolnych. Powróciło pytanie, które zadał sobie w barze — jakim cudem Rachel mogła wyjść za kogoś takiego? — Mieszka tu wiele osób i wiesz co, niewygodnie nam mieć w miasteczku kogoś takiego jak ty — odezwał się Ellis. — Posłuchaj, może przestawiłbyś swoją ciężarówkę i dał mi odjechać? Obrócił się i już miał wsiąść do nissana, gdy ujrzał na drodze światła drugiego stojącego samochodu. Zaczął się głowić, ilu ich tu jeszcze jest. — Hej, Somers, a kto ci pozwolił odejść? — rzucił Ellis z zaczepką w głosie. — Posłuchaj, zamierzam odjechać. Nie mam zamiaru pakować się w żadne kłopoty. — Nie obchodzą mnie twoje zamiary — odgryzł się Ellis. Michael zrozumiał, że się tak łatwo nie wykręci. Miał już dość przedstawienia i przestał tłumić w sobie gniew. No więc dobrze, stawi czoło temu zbirowi, przynajmniej będzie miał okazję przetrzepać mu skórę. — Posłuchaj mnie, Ellis — powiedział cicho. — Wsiadaj do swego wozu i zjedź mi z drogi. Ellis zawahał się przez chwilę. Jednak jego prymitywna zapalczywość wzięła górę i ruszył do przodu. Nagle w pobliżu rozległ się hałas, który sparaliżował obu przeciwników. Po chwili zalał ich potok światła, kiedy pojawił się błyskający niebieskim kogutem radiowóz Coopa z napędem na cztery koła. Coop siedział za kierownicą, jedną rękę oparł o drzwi, przyglądał się obu mężczyznom. — Hejże, Ellis, Somers. Czy mogę wam jakoś pomóc? Napięcie zelżało. Coop wskazał na ciężarówkę Ellisa. — Zaparkowałeś dość bezmyślnie, Pete. Mogłeś przecież spowodować wypadek. Ellis nie ruszył się z miejsca. — Masz rację, panie władzo. — Mogę cię odholować do miasta, jeśli coś się popsuło w twoim samochodzie. — Nic się nie popsuło — Ellis niepewnie zawrócił. Splunął na ziemię. Posłał Michaelowi ostatnie zapiekłe spojrzenie i w końcu wsiadł do swego wozu. Wycofał się, nawrócił i ruszył w kierunku miasteczka. Michael patrzył, jak nikną w oddali tylne światła jego samochodu, czuł obecność Coopa. — Zjawił się pan w samą porę — powiedział. Policjant kiwnął tylko głową. — Wolałem go mieć na oku. Nie chcę, żeby znów się w coś paskudnego wpakował. Coop już zbierał się do odjazdu, gdy nagle przystanął: — Słyszałem, że Jamie pomaga panu trenować sokoła. — To prawda. Miał wrażenie, że Coop chce jeszcze coś dodać, ale chyba zmienił zdanie, bo tylko się pożegnał. Michael patrzył, jak radiowóz nawraca. Znikł pojazd, który widział wcześniej. Domyślił się, że to Coop stał przyczajony w mroku. Zastanawiał się, czemu zadał sobie aż tyle trudu, żeby interweniować. Coop wrócił do miasta. Znalazł ciężarówkę Ellisa stojącą naprzeciwko knajpy „U Clancy'ego". Ellis siedział w mroku, popijając prosto z butelki. Coop pomyślał, że nie trzeba mu było przeszkadzać, cokolwiek knuł. Nie mógł się odczepić od tej myśli. Nie zmartwiłby się wcale, gdyby Michael wyniósł się na zawsze z Little River. Podszedł do okna, przy którym siedział Ellis, i zapukał w szybę. — Nie powinieneś siadać za kółkiem, Pete. Masz już chyba dość problemów? — Taaa, masz rację — Ellis spojrzał na butelkę i zakręcił ją. — I tak zamierzałem pójść do domu na piechotę. — Powiedz mi, o co między wami poszło? — spytał Coop. Ellis wymamrotał coś pod nosem, czego Coop nie zrozumiał. — O co chodzi, Pete? — Powiedziałem, że mnie, cholera, naciął! — Jak to naciął? — Straciłem przez niego dwa patyki, ot co! — Przez Somersa? — zainteresował się Coop. — Jakim sposobem? — Mówię o tym cholernym sokole. Cale dnie łaziłem po górach, żeby go wytropić. Już dogadałem się z facetem, który miał mi od ręki wypłacić gotówkę. Coop zastanowił się nad tym, co mówi Ellis, po chwili powiedział: — Gdyby to mnie ktoś naciął na taką sumkę, na pewno nie robiłbym mu tego, co ty zamierzałeś dziś wieczór. Ellis spojrzał na Coopa zamglonym wzrokiem. Coop nachylił się nad nim. Poczuł ostrą woń alkoholu. — Na twoim miejscu odzyskałbym ptaka. To jest najrozsądniejsze rozwiązanie, nie sądzisz? ROZDZIAŁ SZÓSTY Susan przygotowała potrawkę z wołowiny duszonej na wolnym ogniu w winie i sosie własnym, wzbogaciła smak cebulą, fasolką, szczyptą ziół oraz czosnkiem. Skosztowała i trochę zaostrzyła. Świeże brokuły czekały w garnku z wodą na podgrzanie, makaron ugotuje tuż przed kolacją. Weszła do pokoju, gdzie Jamie odrabiał lekcje. — Idę na górę się przebrać — zerknęła mu przez ramię. — O czym piszesz? Mogę spojrzeć? Podał jej zeszyt. Było to wypracowanie o Cully. Przeczytała o tym, jak trzymał ptaka na własnej dłoni. — Sam ją trzymałeś? Uśmiechnął się do niej, jego twarz promieniała. Schyliła się, żeby go pocałować w głowę. Włosy Jamiego pachniały szamponem i małym chłopcem — była to dziecinna woń czystości, w której zachowała się nikła nuta z czasów, gdy był bobasem. Pozwolił się objąć, ale szybko, nie przestając się uśmiechać, uwolnił się z jej ramion. Do oczu napłynęły jej łzy, które natychmiast otarła. — Muszę się szykować. Michael niebawem przyjdzie. Weszła pod prysznic, pozwoliła, by przenikliwe jak igiełki strużki wody wymasowały jej skórę, potem włożyła dżinsy i koszulę. Związała włosy na karku i zrobiła delikatny makijaż, w lustrze dostrzegła lekki rumieniec na policzkach, który mógł powstać po kąpieli. Michael pojawił się punktualnie, zapukał do drzwi tuż po siódmej. Stał na ganku z butelką wina w ręku. Też chyba dopiero co wyszedł spod prysznica, miał na sobie granatowy sweter, prawie tego samego koloru co jego oczy. — Witaj. Wejdź, proszę. Zaniosła wino do kuchni, tymczasem on zajrzał do salonu, żeby przywitać się z Jamiem. Chłopiec ledwie na niego spojrzał. Susan dostrzegła zdziwioną minę Michaela, gdy podawała mu kieliszek z winem. — Zwykle tak się zachowuje wobec gości. — Ale mnie się wydawało, że między nami lody już trochę puściły — powiedział Michael. — Pewnie traktuje ciebie inaczej wtedy, gdy obaj zajmujecie się Cully. Trochę gawędzili, podczas gdy ona krzątała się przy garnkach, nie dając swym rękom ani chwili wytchnienia, od czasu do czasu popijając łyk wina. — Od jak dawna Jamie się nie odzywa? — spytał. — Od śmierci ojca. Chyba słyszałeś o tym. — Tak, słyszałem. Tom Waters mi wspominał. Zamyśliła się na chwilę. — Wiesz, już dawno nie widziałam, żeby w Jamiem cokolwiek wzbudzało tyle entuzjazmu, co Cully. Chciałabym ci się jakoś odwdzięczyć. — Naprawdę nie trzeba — odparł Michael. — Zresztą, szczerze mówiąc, lubię jego towarzystwo. Rozważała, czy jest to odpowiedni moment, by przejść do bardziej osobistych tematów. — Musisz się czuć dość samotny w tym wielkim domu — powiedziała, choć niezbyt udał jej się beztroski ton, jaki chciała nadać swemu głosowi. — To znaczy, chyba się domyślam, czym był dla ciebie powrót w rodzinne strony... — Przerwała zakłopotana. — Jeśli nie chcesz o tym rozmawiać, to mi tylko powiedz. — W porządku. Masz rację. Czasem doskwiera mi samotność. — Chciałabym cię o coś zapytać. Zawahał się, bacznie się jej przyglądając, w końcu jednak kiwnął głową i powiedział: — Słucham. — Czemu tu wróciłeś? Napił się wina, unikając jej wzroku. — Nie miałem gdzie się podziać — wydusił w końcu. Poczuła, że to odpowiedź na odczepnego. — Wybacz. Naprawdę nie chcę się mieszać w twoje sprawy. Posłuchaj, skoczę na piętro przygotować Jamiego do snu i zjemy kolację, jak tylko wrócę. Wyszła z pokoju, nim zdążył cokolwiek powiedzieć. Nie miała pojęcia, czemu była taka zdenerwowana i niezręczna, kiedy jednak ponownie schodziła na dół, nabrała głęboko powietrza, uśmiechnęła się i weszła do kuchni. Michael stał przy oknie, przyglądając się miedzianym garnkom wiszącym pod sufitem. — To żadne frykasy, zwykła zapiekanka — powiedziała, bagatelizując swój wkład pracy. — Ale na pewno jej nie zabraknie. Mam nadzieję, że jesteś głodny? — Nieźle pachnie. Kiedy usiedli do stołu, rozmowa kulała jeszcze bardziej niż poprzednio, oboje czuli się niezręcznie. W końcu Michael odłożył sztućce. — Nie chciałem zbywać twojego pytania. Prawda jest taka, że bieg wydarzeń, w wyniku którego wylądowałem w więzieniu, miał początek właśnie tutaj. Pomyślałem sobie, że powrót w te strony pomoże mi poukładać sobie życie. Susan przez chwilę ważyła jego słowa. — No i jak, skutkuje? — Sam nie wiem. Postanowiła wykorzystać okazję, skoro już tak bardzo się przed nią otworzył. — Mogę ci zadać jeszcze jedno pytanie? — Jasne — uśmiechnął się lekko. — O czym myślałeś, kiedy weszłam do kuchni? Przyglądałeś się tym wszystkim garnkom z takim niezwykłym wyrazem twarzy — z taką jakąś zadumą. Wzruszył ramionami i znów się uśmiechnął. — Nic takiego. Myślałem o tym, jak połyskuje w nich światło, tak głęboko i miękko. Ciepło. Zawsze miedziane garnki były dla mnie symbolem domowego ogniska. — Zakreślił ręką krąg po całej kuchni. — A tu czuje się taką atmosferę. Odłożył widelec, kiedy skończył jeść. — Kolacja była wyśmienita. Dziękuję. Podniósł się z miejsca, kiedy Susan zaczęła sprzątać ze stołu, bo choć prosiła go, by w pełni czuł się gościem, nie zamierzał siedzieć z założonymi rękami. Przypadkowo ocierali się o siebie w czasie tej kuchennej krzątaniny, Susan czuła woń jego wody kolońskiej. Serce biło jej odrobinę zbyt szybko, myślała, a w powietrzu czuć było lekkie napięcie, a może tylko takie odnosiła wrażenie. On wyglądał na rozluźnionego, choć zachowywał się raczej powściągliwie. Przy kawie opowiedziała mu o Davidzie, o tym, jak przenieśli się do Little River. — Nie tak wyobrażałam sobie moje życie — podsumowała swą opowieść. Odczuła niepokój, opowiadając o Davidzie, spojrzała na jego portret na ścianie. Michael podążył za jej wzrokiem. — Znałeś go? — spytała, uświadamiając sobie nagle, że są mniej więcej równolatkami i że chodzili razem do szkoły. — Właściwie nie — odparł. Znów zamilkli, kiedy więc po dopiciu kawy Michael powiedział, że już czas na niego, odczuła w pewnym stopniu ulgę. Nagle zapragnęła być sama. Gdy znaleźli się na ganku, Michael podziękował za kolację. — To mnie było miło — powiedziała i zamknęła za nim drzwi. Po powrocie do domu Michael usiadł na werandzie ze szklaneczką whisky w dłoni i rozmyślał o tym, jak kuchnia Susan była bliska temu, za czym tęsknił od kilku lat — była esencją ogniska domowego i rodziny. Kiedyś miał własny dom i rodzinę, skończyło się jednak tym, że wygrażał swoim najukochańszym bronią, a one kuliły się przejęte grozą. Michael miał sen, w którym oprowadzał ojca po sklepie. Remont był bliski końca. Spoglądali obaj przez okno. Widzieli, jak na ośnieżonej polanie mężczyzna wraz z chłopcem trenują sokoła. Opowiedział ojcu o tym, jak znalazł sokoła, o chłopcu i jego matce, którzy mieszkali w domu za lasem. Mówił bez ustanku, a ojciec przyglądał się przez okno mężczyźnie i chłopcu, w końcu odwrócił się do Michaela i obdarzył go uśmiechem. Obudził się z pościelą okręconą wokół nóg i szybko usiadł na łóżku. Sen wydawał się taki realny, po chwili jednak przyblakł i stał się jedynie nikłym wspomnieniem. Wstał i podszedł do okna, świadom, że coś go wyrwało ze snu. Gdy spojrzał na ośnieżoną polanę, dostrzegł, jak mrok wypiera szare światło księżyca, w miarę jak chmury zbierały się na niebie. Zszedł na dół, otworzył drzwi i wyszedł ostrożnie na werandę. Nikt nie krył się w mroku, usłyszał jednak na tyłach domu dźwięk przypominający skrzypienie drzwi na starych zawiasach. Wzmagający się wiatr kołysał konarami drzew, gdy mijał róg domu. Księżyc pojawił się za niewielką chmurką, rzucając miękkie światło na niski kontur szopy. Ktoś się poruszył w drzwiach. — Hej, jest tam kto? — krzyknął Michael, ogarnięty nagłą paniką. Księżyc znów skrył się za chmurami i świat pogrążył się w nieprzeniknionym mroku, Michael słyszał jednak kroki w pobliżu tylnej ściany domu. Przystanął na rogu, wahając się, co ma zrobić: ścigać intruza, czy też pójść do szopy sprawdzić, czy z Cully wszystko w porządku. Kiedy zajrzał do środka, serce biło mu szybciej ze strachu, ptak jednak był bezpieczny na stałym miejscu. Na zewnątrz usłyszał niewyraźny odgłos silnika samochodu, który ucichł w oddali. Postanowił, że od tej pory Cully zamieszka w kuchni, gdzie będzie zamykał drzwi na klucz. Od razu zabrał ze sobą ptaka i przygotował nową żerdź. Nazajutrz rano Michael poczuł, że pogoda się zmienia. Słońce przygrzewało mocniej, a śnieg na konarach drzew rosnących wokół doliny topniał i opadał. Wkrótce zakwitną w tundrze szkarłatne pleszniki, czerwone kastilleje oraz żółte ziele krostawca. Jednak na szosie położonej wysoko obok Przełęczy Wodospadów, gdzie niebawem pojedzie wraz z Jamiem, wciąż było chłodno i wiatr niósł mroźny powiew zimy. Cully już od tygodnia latała do wabidła i potrafiła zaatakować je dziesięć razy, nim skrzydło zaczynało ją boleć. Michael jednak nadal myślał ponuro o przyszłości. Tom Waters kolejny raz zbadał ptaka i orzekł, że rana, być może, na trwałe osłabiła jej skrzydło. Nie miał pewności, czy sokolica stanie się dość zwinna i wzmocni się na tyle, by móc samodzielnie przeżyć na wolności. — Dziś spróbujemy czegoś nowego — powiedział Michael Jamiemu, który trzymał sokolicę na swej dłoni. Wytłumaczył, że kiedy Cully znajdzie się na wolności, będzie musiała umieć nie tylko ścigać zdobycz nisko nad ziemią. — Czasem sokoły wznoszą się wysoko na ciepłym prądzie powietrza i wypatrują ofiary. Kiedy ptak pikuje — co zwiemy lotem nurkowym — musi złożyć skrzydła o tak. Zademonstrował, składając dłonie w literę V. — Podczas pikowania prędkość jest ogromna. Nie wiem, czy jej skrzydło wytrzyma takie obciążenie. Ale jeśli ma się znaleźć na wolności, musi być zdolna do takiego lotu. Jamie spojrzał zaniepokojony, świadom, z jakim ryzykiem wiąże się to doświadczenie, zrobił krok do tyłu i lekko się obrócił, jakby chcąc ochronić Cully. — Popatrz na nią, Jamie — poprosił go Michael. Cully stała na prostych nogach, obrócona w kierunku wiatru, lekko trzepocząc rozpostartymi skrzydłami. — Ona jest gotowa — powiedział. Spoglądała w niebo i na odległe punkty w okolicy. Sama decydowała o własnym losie, im pozostawała rola widzów. Michael był jej opiekunem, ale nie był jej właścicielem — tak zresztą było zawsze. Jeszcze raz sprawdził, czy jest porządnie głodna, podając jej skrawek mięsa. Łapczywie je połknęła. Potem zaczął się stopniowo oddalać. Michael odwrócił się w odległości czterdziestu metrów i rzucił wabidło, jednocześnie ją wołając. Przyfrunęła do niego, łypiąc kątem oka na wabidło, wiedząc doskonale, że jeszcze nie czas je łapać, potem zaczęła się wznosić. Zawróciła, ale Michael złożył wabidło i ukrył w torbie. Przeleciała obok, ponieważ jednak nie było czego łapać, zaczęła szybować w oczekiwaniu. Michael obserwował, jak unosi się wyżej i coraz bardziej się oddala. Jamie przysunął się do niego, jego twarz stężała i była blada. Patrzył to na Michaela, to na Cully, która oddalała się coraz bardziej, w końcu stała się tylko kropeczką na bezchmurnym nieboskłonie. Michael czuł, że chłopiec pragnie, aby zawołał z powrotem Cully. Kusiło go, żeby tego nie zrobić. Mógł obserwować, jak oddala się nad doliną. Gdyby dojrzała zająca albo gołębia, odleciałaby i już nigdy by się nie dowiedział, co się z nią stało. Wyobrażałby sobie, że przeżyła na wolności, a w myślach przechowywałby jej obraz szybującej wysoko nad górami. Była to chwilowa fantazja, którą wywołały obawy o to, co się może stać za chwilę. Kiedy unosiła się nad doliną na wysokości sześciuset metrów, łatwo ją było stracić z oczu, gdyby oderwać od niej wzrok. Wyciągnął wabidło i zawołał ją. Czuł, jak wali mu serce, krew płynie wartko, coś ściska gardło, targały nim nabrzmiałe emocje i zrozumiał, że oto otworzył serce i duszę przed inną istotą. Gdy obserwował ją, zaklinając w duchu, Cully złożyła na plecach skrzydła i zapikowała. Przeczucie katastrofy przeszyło umysł Michaela. Czy skrzydło podoła takiemu obciążeniu? A może zacznie łopotać na wietrze, ona zaś runie korkociągiem w dół? Na wysokości trzydziestu metrów zmieniła kąt lotu nurkowego, lecąc po idealnym łuku, wtedy rzucił wabidło, tak że poszybowało ono w powietrze. Cully złapała je wtedy, gdy znalazło się najwyżej, machnęła jeszcze kilka razy skrzydłami i wylądowała na ziemi, wzbijając tumany śniegu. Stanęła wyprostowana z rozwartym dziobem i zabrała się do rozrywania jedzenia. Michael odetchnął z ulgą, wypuszczając z siebie całe napięcie, i zwrócił się do Jamiego: — Mówiłem ci, że nie ma się co martwić, prawda? Jamie uśmiechnął się od ucha do ucha. — I myślę, że tak też czułem. W drodze powrotnej Michael się zamyślił. — Widzisz — odezwał się w końcu do Jamiego — chciałem, żeby przez chwilę polatała sobie wysoko. Nie bardzo wiedział, jak to wyrazić słowami. Chłopiec słuchał go uważnie, ale ściągał brwi, co jak Michael już wiedział, oznaczało, że Jamie nie wszystko pojmuje. — Bałem się ją zawołać, bo nie wiedziałem, co zrobi. Wydawało mi się, że prościej będzie pozwolić jej odlecieć i udawać, że tak miało być. Ale to nie byłoby w porządku, prawda? Zapadła cisza, po chwili Michael dodał: — Czasem musimy podejmować niełatwe decyzje, bez względu na to, z czym w konsekwencji przyjdzie nam się zmierzyć. Jamie odwrócił głowę i spojrzał przez szybę. Michael zastanawiał się, czy ten dzień nie dostarczył mu ważnej życiowej lekcji. Rachel Ellis usiadła na wiekowym łożu, które dzieliła z Pete'em, i przebiegła wzrokiem po ścianach sypialni. Częściowo pokrywały je tapety ze starym, dawno już wyblakłym wzorem; w wielu miejscach były gołe z szarymi plamami zaprawy gipsowej położonej wprost na deski. Tak wyglądał cały ich dom: niedokończony — coś pomiędzy rezygnacją a dobrymi chęciami. Od lat nie było tu remontu. Początkowo mieli wiele zapału, ale okazał się słomiany. Chciała oświadczyć Pete'owi, że od niego odchodzi, ale bała się jego reakcji. Obawiała się, że w momencie gdy zrozumie, iż ona nie żartuje, może ją pobić. A teraz po raz pierwszy od bardzo dawna poczuła dreszczyk emocji, jaki odczuwamy, gdy ktoś się nam spodoba i wiemy, że jest to wzajemne. W czasie rozmowy z Michaelem Somersem czuła, że jest już kimś więcej niż tylko żoną Pete'a Ellisa, która z trudem wiąże koniec z końcem i musi wykarmić rodzinę. Pete wyjechał. Dzwonił do niej przed dwoma dniami i mówił coś o jakichś interesach. Od tamtej pory nie dał jednak znaku życia. Podeszła do lustra i przyłożyła do siebie sukienkę, którą kupiła wcześniej w Williams Lake. Była czarna, sięgała do połowy uda. Wiedziała, że nieźle w niej wygląda. Rano zadzwoniła do Michaela Somersa. Kiedy mu powiedziała, kto dzwoni, zdawał się zdziwiony, a zarazem zaintrygowany. — Pomyślałam sobie, że pewnie nie masz zbyt wielu okazji gdzieś wyskoczyć — starała się nadać swemu głosowi naturalne brzmienie. — Pete właśnie wyjechał, przyszło mi więc do głowy, że moglibyśmy razem coś zjeść. Przez chwilę się nie odzywał, w końcu jednak powiedział: — A co proponujesz? Mówiła szybko, wyrzucając z siebie słowa, w obawie, że nagle opuści ją odwaga. — Jest taki lokal, jak się jedzie w stronę autostrady, „Czerwony Kur". Niech cię nie przeraża ta nazwa. Jest lepszy niż się nazywa. Wytłumaczyła mu, jak tam trafić i rozłączyła się. Dłoń jej leciutko drżała. Przyszykowała sobie kąpiel z wonnym olejkiem. Kiedy wanna napełniała się wodą, rozłożyła nową bieliznę, którą również kupiła tego dnia. Potem będzie się martwić, jak za nią zapłaci, uspokajała siebie. Póki co, miała ochotę zapomnieć o swym szarym życiu. Dzieci były u przyjaciół, a gdzie się podziewa Pete, tylko diabeł wie — miała cały dom do swojej dyspozycji. Bar „Czerwony Kur" wyglądał znacznie spokojniej, niż można by się spodziewać po jego nazwie. Budynek otoczony był skalnym ogródkiem i parkingiem. Michael zjawił się tam dziesięć minut przed dwudziestą. Kelner sprawdził rezerwację i zaprowadził go do baru. W restauracji było już tłoczno. Światła przygaszone, delikatna muzyka sączyła się z głośników. Czekając, zastanawiał się nad porannym telefonem Rachel. W pierwszej chwili był nim niezwykle zdziwiony, ale kiedy ochłonął, wiedział, że przyjmie zaproszenie. Podniósł się z miejsca, gdy tylko ujrzał zbliżającą się kobietę. — Przepraszam, że się trochę spóźniłam — powiedziała. — Ja też dopiero co przyjechałem. Napijesz się czegoś? — Może odrobinę wina — odrzekła, siadając. Kiedy kelner przyniósł napoje, Rachel wyjęła paczkę papierosów i zapaliła jednego. — Nie chcesz, prawda? — Rzuciłem. — Faktycznie. Mówiłeś — uśmiechnęła się do niego i pociągnęła łyczek wina. — Dzięki za zaproszenie — powiedział. Tyle czasu minęło, odkąd ostatni raz był z kobietą w lokalu, że w pełni odczuwał niezręczność sytuacji. Rachel też czuła się tu bardzo nie na miejscu, zastanawiała się nawet nad tym, czy nie przyznać się Michaelowi, że to była pomyłka. Nim jednak ubrała swe myśli w słowa, zjawił się kelner i zaprowadził ich do stolika, gdzie poczuła się już lepiej. W końcu znalazła zajęcie dla rąk, choć ledwie skubnęła jedzenie. Rozmawiali o dawnych czasach szkole, wspólnych znajomych i czuli się coraz swobodniej w swoim towarzystwie. — Mogę ci zadać jedno pytanie? — spytała Rachel. — Czy nie tęsknisz czasem za córką? Kiwnął głową, wzrok mu zmętniał, jakby w pomieszczeniu pociemniało. — Codziennie o niej myślę. Ale chyba za nią nie tęsknię, bo jej zupełnie nie znam, odczuwam jednak brak tego, co mógłbym mieć. Czasem mi się wydaje, że czuję coś na kształt smutku po czyjejś śmierci. Chciałbym, żeby sprawy potoczyły się inaczej, żebyśmy nadal byli razem, ale czasu nie można odwrócić, prawda? W jego głosie pobrzmiewa gorycz, pomyślała Rachel. — Pewnie winisz za to siebie — odezwała się w końcu. Wyciągnęła rękę i położyła ją na jego dłoni. — Przecież możesz odwiedzić córkę, jeśli tylko zechcesz. — Ona ma już swoje własne życie. Nie pamięta mnie. — Ale nadal jest twoją córką. Dzieci łatwo wybaczają, są w tym zupełnie niepodobne do nas. Do tych wszystkich ludzi wokoło — przekonywała Rachel. Kiedy kelner sprzątał ze stołu, nie odzywali się do siebie przez chwilę. — Wolałbym, żebyśmy porozmawiali o czymś innym — odezwał się Michael, gdy zostali sami. — Doceniam twoje słowa, ale lepiej zmieńmy temat rozmowy. — A o czym byś chciał porozmawiać? — Jeśli mam być szczery, to zastanawiałem się, jak to możliwe, że poślubiłaś kogoś takiego jak Pete. Zaskoczyła ją bezpośredniość tego wyznania. Uśmiechnęła się trochę ironicznie. — Poznałam Pete'a, gdy właśnie wyszedł z wojska. Miał wówczas wybujałe życiowe plany. Sama nie mogła uwierzyć, że Pete z tamtych czasów i ten obecny, to ten sam człowiek. Wydawało się, że od tamtej pory minęła cała wieczność. — Byłam młoda. Gdybym się tak nie spieszyła, poznałabym go lepiej i pewnie dostrzegłabym jego wady. — Przykro mi, Rachel. — Nie ma o czym mówić. W tamten wieczór w knajpie „U Clancy'ego" domyślił się, że jest nieszczęśliwa i zadaje sobie różne pytania, teraz przekonał się, że do tej pory nie znalazła na nie odpowiedzi. Posiłek dobiegł końca. — Chodźmy stąd. Jeśli chcesz, możemy pojechać do ciebie. Czuła, że jej głos brzmi nienaturalnie, jednak Michael spojrzał jej w oczy. Poczuła ucisk w gardle, dłonie trzymała splecione na kolanach, żeby nie zauważył ich drżenia. — Czemu nie — odezwał się Michael. Wyszli przed budynek ramię przy ramieniu. Zatrzymali się, gdy Michael wskazał swojego nissana. — Pojadę za tobą — powiedziała Rachel. Pojawił się jakiś samochód, na chwilę znaleźli się w świetle jego reflektorów. Ciężarówka zaparkowała przy bocznym wejściu do lokalu. Rachel ujrzała kumpla Pete'a, Teda Hansona, jak wysiada z szoferki i obchodzi samochód, by wyjąć coś z bagażnika, prawdopodobnie sarnę, którą ustrzelił i teraz zamierzał sprzedać restauracji. Odwróciła się i przyspieszyła kroku, by zniknąć, nim zdąży ją zauważyć. Kiedy dojechali do domu Michaela, przystanęli chwilę na werandzie, spoglądając w kierunku polany. Ponieważ Rachel drżała z zimna, objął ją ramieniem i przytulił do siebie. Ona również go objęła i oparła głowę na jego ramieniu. Weszli do środka, Michael nalał im po kieliszku wina. Dorzucił kolejne polano do kominka i zgasił wszystkie światła prócz lampy w rogu pokoju. Usiedli w fotelach i obserwowali płomienie. Rachel podkurczyła nogi i trzymała swój kieliszek w obu dłoniach. W świetle płomieni jego włosy wydają się jeszcze bardziej złociste, pomyślała sobie, dostrzegła, jak intensywnie niebieskie ma oczy. Michael był silnym mężczyzną, a gdy ją obejmował, rozbudził w niej uśpione pragnienia. Miała ochotę na odrobinę zapomnienia, chciała z nim zostać na noc. Wydawało jej się, że dzięki temu rozwieją się jej wątpliwości, co ma dalej począć ze swym życiem. Z drugiej jednak strony, czuła niezrozumiały opór. — Możesz mi jeszcze dolać? — spytała, przerywając ciszę, jaka między nimi zaległa. Poszedł po butelkę, podczas gdy ona ułożyła poduszki na podłodze. Gdy wrócił, usiadł na podłodze, oparłszy się plecami o fotel, pozwolił Rachel oprzeć się o siebie. — Możemy przez chwilę tylko rozmawiać? — spytała. Michael przygarnął ją bliżej, poczuł ciepło jej ciała. Susan, stojąc tego wieczoru w kuchni, patrzyła przez okno na padające płatki śniegu. Zrobiło się bardzo jasno. Widziała każdy oddzielny płatek, jak jeden po drugim opadają na ziemię. Nagle przyłapała się na tym, że wkłada płaszcz i buty, by przejść się i zaczerpnąć świeżego powietrza. Kiedy otworzyła drzwi na dwór, przekonała się, że wiatr ucichł, a śnieg przestał padać. Przystanęła na ganku i zaczęła rozmyślać o Michaelu. Było to jak otwieranie na oścież uchylonych już wcześniej drzwi. Zdawała sobie sprawę, że niebawem skończy się trening Cully i zastanawiała się, co to oznacza dla Jamiego, a także dla niej. Myślała, czy Michael faktycznie nosi się z zamiarem otwarcia sklepu. A może zechce opuścić miasteczko? Szła między drzewami. Nie chciała się zatrzymywać, myśleć, dokąd zmierza, ani o tym, co zrobi, gdy dotrze na miejsce. Przystanęła dopiero, gdy doszła do polany. W domu Michaeła paliło się słabe światło. Właśnie otworzyły się drzwi frontowe i gospodarz wyszedł na zewnątrz. Nie poruszyła się, przytulona do drzewa, w obawie, że mógłby ją zauważyć. Postanowiła, że podejdzie i porozmawia z nim. Kiedy wyszła zza drzew, Michael znieruchomiał na jej widok, starał się przeniknąć wzrokiem ciemność. Zastanawiała się, czy ją poznał. Gdy zrobiła kolejny krok do przodu i chciała coś powiedzieć na powitanie, za jego plecami pojawiła się w drzwiach druga postać. Przez moment Michael myślał, że widzi zjawę. Po chwili uświadomił sobie, że to Susan. Nim zdążył zebrać myśli, z jego cieniem zlał się drugi cień — stanęła za nim Rachel. Podeszła bliżej i ogarnęła go kocem, który miała narzucony na plecy. — Czemu wyszedłeś na dwór? — spytała po cichu. Zamknął oczy, a kiedy po chwili je otworzył, postaci na polanie już nie było. — Przysnęłaś. Nie chciałem cię budzić — wyjaśnił. — Przepraszam. To przez wino. Nie tak to miało być. — Nie ma się czym martwić — powiedział, obracając się w jej stronę. — Może za wcześnie było dla nas obojga — szepnęła. Michael zastanawiał się, czy i ona dostrzegła kobiecą postać, kiedy jednak spojrzał na nią badawczo, uśmiechnęła się tylko przelotnie i weszła do środka. Nim ruszył w ślad za nią, zerknął jeszcze raz ku drzewom, ale nawet jeśli Susan była tam wcześniej, teraz znikła. ROZDZIAŁ SIÓDMY W pierwszym tygodniu kwietnia prace remontowe w sklepie dobiegły końca. Podłoga była wycyklinowana i polakierowana, a ściany odmalowane. Lada stanęła wzdłuż tylnej ściany, tak samo jak za chłopięcych lat Michaeła; puste półki i regały, które zamontował, czekały na towar. Michael pojechał do Kamloops na spotkanie z hurtownikiem. Mężczyzna zgodził się dostarczyć mu towar na otwarcie. Będzie można go zwrócić, jeśli nie zostanie sprzedany, pod warunkiem że za wszystko zapłaci się z góry. Tak więc w połowie tygodnia przed sklep zajechała ciężarówka załadowana pudłami. Gdy towar znalazł się na półkach, Michael umieścił w oknie wystawowym plakaty obwieszczające wielkie otwarcie. Następnie zamknął drzwi i pojechał do kościoła na skraju miasteczka. Gdy znalazł się na miejscu, zjechał na pobocze drogi i nie wychodząc ze środka, otworzył jedno piwo z sześciopaku stojącego na siedzeniu obok. Dorastał w poczuciu niechęci i żalu do ojca, wierzył we wszystko, co mówiła o nim matka. Z biegiem lat jednak coraz wyraźniej uświadamiał sobie, że jego matka była osobą niespełna rozumu, więc może ojciec różnił się w rzeczywistości od wizerunku, jaki starała się wykreować. Zastanawiał się, czy nie skrzywdził ojca, odcinając się od niego tak ostro. Jego własne szaleństwo pączkowało w owym czasie i gdy ojciec zmarł, nim zdążyli sobie wszystko wyjaśnić, Michael pogrążył się w czarnej otchłani. Nie był pewien, czego poszukuje, gdy zdecydował się tu powrócić, chciał może po prostu spojrzeć w oczy demonom, które go nękały. Pogodził się już z tym, że nie mógł zrobić nic więcej. Dopił piwo i w gasnącym świetle dnia przeszedł na drugą stronę drogi. Zza rogu, spod konarów wiekowego drzewa wyłoniła się jakaś postać, wyraźnie odcinając się na tle płyt nagrobnych i figur aniołów. Gdy mijali się na ścieżce, kobieta spojrzała na niego przelotnie. Była to starsza pani o twarzy pokrytej drobnymi zmarszczkami, jasnych oczach, w kapelusiku na siwej głowie. Przez moment miał wrażenie, że chce się do niego odezwać, jednak szybko spuściła głowę i poszła dalej. Przystanął przy grobie rodziców. W różnych momentach swojego życia czuł wobec nich złość, do każdego z osobna i obojga naraz, teraz jednak nie odczuwał nic prócz żalu. Po chwili odwrócił się i pojechał z powrotem do miasteczka. Lampki, którymi przystrojono ulicę Główną przed nadchodzącym festynem, tworzyły na tle wieczornego mroku odświętny nastrój. W całym miasteczku porozwieszane zostały plakaty, informujące o wyścigach saneczkowych, konkursach gotowania i zawodach dla drwali. Kulminacją festynu miała być zabawa taneczna w hotelu Dolina. Michael minął sklep i podążył w stronę domu, jednak po drodze postanowił wstąpić do Susan. Nie widział jej od tamtego wieczoru, gdy gościł u siebie Rachel. Zapukał do drzwi i nieomal natychmiast Susan stanęła w progu. — Cześć. Właśnie wracam z miasta — powiedział. — W sobotę zabieram Cully na polowanie. Pomyślałem sobie, że może Jamie chciałby się ze mną wybrać. — Powiem mu — odparła. — O ile go znam, to będzie miał ochotę. Była uprzejma, ale zachowywała wobec niego rezerwę. Odniósł wrażenie, że pragnie jak najszybciej skończyć tę rozmowę. Po tak chłodnym przyjęciu nie bardzo wiedział, co może powiedzieć na szybkie rozładowanie sytuacji. Nie miał zresztą pewności, czy tego chce, bo niby co miałby przez to osiągnąć. Przez jakiś czas pozwalał, by sympatia do niej nieomal niedostrzegalnie w nim rosła. Wieczorami, siedząc przy kominku, rozmyślał o Susan. Teraz jednak widział na jej twarzy jedynie coś na kształt zakłopotania z powodu jego obecności. — Mam garnek na ogniu — powiedziała Susan, przerywając tok jego myśli. — Muszę iść. Już chciała zamknąć drzwi. — Chwileczkę — powiedział szybko. — Widziałem ogłoszenie, że w weekend jest zabawa w hotelu i... zastanawiałem się, czy nie chciałabyś tam pójść. Ze mną, rzecz jasna. Nie tak chciał jej to zaproponować. Przez chwilę na jej twarzy rysowała się obojętność, potem odezwała się: — Przykro mi, nie mogę z tobą iść. Ktoś inny... to znaczy Coop, już wcześniej mnie zaprosił. Starał się nie okazać rozczarowania. — Mówi się trudno. To była tylko luźna propozycja — zakończył. Zawsze zastanawiał się, co ją łączy z Coopem, może to nawet lepiej, że są razem. Kiedy schodził po schodach, powiedziała coś, czego nie dosłyszał. Obrócił głowę. — Powiedziałam: „Powodzenia". Mam nadzieję, że z Cully wszystko będzie w porządku. Przekażę Jamiemu, że tu byłeś. — Dzięki. Poszedł do samochodu, drzwi zamknęły się za jego plecami. Susan siedziała przy ladzie baru, tak ustawiła stołek, by móc swobodnie obserwować ulicę. Okna w sklepie Michaela nie były już zasłonięte papierem, pojawiły się w nich towary i oferty promocyjne. Szyld nad wejściem był świeżo pomalowany. Linda usiadła obok niej, żeby chwilę odsapnąć. — Jeśli mnie oczy nie mylą, to przez cały dzień nie miał ani jednego klienta — powiedziała. — Nikt tam nie przyjdzie — wtrącił się Carl Jeffrey, siadając obok. — Daj mi, Lindo, proszę, kawałek placka z jagodami i kawę. Linda przewróciła oczami i poszła po zamówienie. — Z twojego tonu wnoszę, że cię to cieszy — Susan odezwała się do Carla. Carl wzruszył ramionami. — Wcale mnie to nie cieszy, Susan. Tylko stwierdzam fakt. Gdybym wiedział, co planuje, od razu bym mu powiedział, że na próżno marnuje czas. — Wziął do ust porządny kęs placka. — Komu potrzebne są w naszym miasteczku aż dwa sklepy żelazne? Susan zmarszczyła brwi. Nie darzyła szczególną sympatią Carla, jak dla niej był zbyt mydłkowaty. Abstrahując jednak od tego, miał rację. Głupotą ze strony Michaela było otwieranie sklepu żelaznego, podczas gdy przy tej samej ulicy mieści się punkt tej samej branży, należący do sieci, i który może sobie pozwolić na niższe ceny. — Powinien był sprzedać ten interes, kiedy była na to pora — powiedział Carl. Otarł usta serwetką i wstał, by wyjąć portfel. — Proponowano mu uczciwą cenę. Nawet bardziej niż uczciwą. — Ale przecież musi się z czegoś utrzymywać — powiedziała Susan — a nikt nie kwapił się, by go zatrudnić. — I nic się nie zmieniło w tej kwestii — Carl położył pieniądze na blacie. — Czy to twój brat, czy swat, że się tak o niego martwisz? — To mój sąsiad i nie widzę powodu, by zacierać ręce, gdy kogoś prześladuje pech, ot co. — To nie pech. Sam jest sobie winien. No, czas na mnie. Świetny placek, Lindo. Susan spoglądała, jak wychodzi, płaszcz mało mu nie pękł na szerokich plecach. — Palant — wymamrotała. Linda uśmiechnęła się. — Może i jest palantem, ale sama przyznasz, że ma trochę racji. To poroniony pomysł sprzedawać tu towary żelazne. — To prawda. Ale mimo wszystko mam prawo współczuć Michaelowi — Susan wstała. — Też już muszę iść. Po powrocie do biura siadła za biurkiem i nerwowo bawiła się długopisem. Po chwili podniosła się i wyszła na ulicę. Na moment przystanęła przed wystawą sklepu Somersa, a potem weszła do środka. Michael, oparty o ścianę za ladą, czytał gazetę. Wyraźnie zdziwił się na jej widok. Wzięła coś na chybił trafił i podeszła do lady. — Chciałabym to kupić — powiedziała. Spojrzał na wybrany przez nią towar. — Potrzebny ci klucz francuski? Nawet nie spojrzała na to, co trzyma w ręku. — Tak. Mogę to kupić? Przecież to sklep, chyba że się mylę? — Oczywiście. — Rozejrzał się i wziął torebkę. — Nic się nie należy. — W ten sposób nigdy się nie dorobisz. — Jesteś moją pierwszą klientką, więc dostajesz towar gratis. Nie wiedziała, co powiedzieć. — Na pewno zjawi się więcej klientów, gdy ludzie dowiedzą się o twoim sklepie. — Nie nastawiam się na to — odrzekł z uśmiechem. Zaskoczyła ją jego postawa. Przypuszczała, że będzie zły i rozgoryczony. A tu się okazuje, że raczej go bawi cała sytuacja. Nadal nalegała, że zapłaci, w końcu więc przyjął pieniądze. Wczesnym rankiem Michael wraz z Jamiem wspinali się po nagim stoku góry. Przystanęli na chwilę, by popatrzeć na jezioro w dolinie, okolone ciemnozielonym lasem, tafla wody była spokojna i kryształowoniebieska. Przed kilkoma dniami zdarzyło się, że gdy Cully szybowała właśnie wysoko, zza grani wyleciała pojedyncza kaczka podążająca w stronę jeziora. Michael obserwował, jak ptak się zbliża, i zastanawiał się, czy Cully go zaatakuje, kaczka jednak musiała zauważyć drapieżnika i umknęła. Michael nie chciał, by Cully rozpoczęła za nią pościg — obawiał się, że może ją w ten sposób stracić — zaczął więc kręcić wabidłem i nawoływać swą podopieczną. Jednak to zdarzenie podsunęło mu pewien pomysł. Wiedział, że kaczki będą tędy przelatywały rozproszonymi stadkami. Chciał przepuścić pierwszą, nim wypuści Cully, w nadziei że sokolica zaatakuje kolejne nadlatujące kaczki. Czekali godzinę, nim pojawiła się pierwsza. Cully okazała przelatującemu ptakowi co najwyżej zaciekawienie. Było to nietypowe dla drapieżnika takiego jak ona, może po prostu bała się manewrowania w powietrzu ze względu na odniesioną kontuzję. Może zdecyduje się zaatakować jakiś łatwiejszy obiekt. Tak czy inaczej, Michael niewiele mógł uczynić. Trenował ją przez cały tydzień, zmuszając do atakowania wabidła raz za razem, póki się wyraźnie nie zmęczyła. Wciąż martwił się stanem jej skrzydła. Czasem, gdy robiła zwrot, wyraźnie się wyginało, sporadycznie chybiała też rzuconego wysoko wabidła. Michael zwrócił się do Jamiego. — Nie ma co odwlekać. Jesteś gotów? Chłopiec kiwnął głową. Michael zdjął Cully pęta i pęcę, następnie uniósł pięść w górę, by poczuła, jak wietrzyk muska jej pióra. W tym momencie jej do tej pory dość obojętne spojrzenie nabrało ostrości, wzbiła się w powietrze i szybko pięła w górę, machając wygiętymi w łuk skrzydłami. — Powodzenia, Cully — powiedział cicho Michael. Mężczyzna odruchowo położył dłoń na ramieniu Jamiego i obaj obserwowali, jak Cully zatacza kręgi i szybko nabiera wysokości, natrafiwszy na prąd cieplny. W oddali pojawiły się dwie kropeczki, podążające w kierunku jeziora; para kaczek, nieświadomych obecności drapieżnika. Sokolica była znacznie wyżej niż one i zdawała się ignorować doskonałą okazję. Michael podejrzewał, że czeka raczej na wabidło. Poczuł gorzkie rozczarowanie. — Nie będzie wabidła, Cully. Nie tym razem — powiedział szeptem, wzmacniając uścisk na ramieniu Jamiego, z nadzieją, że ptak jednak zaatakuje. Dwie kaczki oddalały się i już się wydawało, że Cully zignorowała tak doskonałą okazję, gdy nagle sokolica zmieniła kierunek i przyspieszyła, mocno uderzając skrzydłami. Skoncentrowała się na kaczce najbardziej oddalonej od drzew i przyszykowała do ataku. W pewnym momencie złożyła skrzydła i runęła ku ziemi. Kaczka dostrzegła niebezpieczeństwo i natychmiast zmieniła kierunek lotu o dziewięćdziesiąt stopni, już można by sądzić, że udał jej się unik. Jednak Cully zrobiła momentalny zwrot, odrobinę nią zarzuciło. Na ułamek sekundy oba ptaki zdawały się zlewać w jeden kształt, ale Cully minęła ofiarę i nadal leciała z wielką szybkością. Michael zrozumiał, że chybiła, choć zabrakło jej ledwie kilku centymetrów. Kaczka zrobiła kolejny zwrot i skierowała się ku ziemi w poszukiwaniu jakiejś kryjówki. Cully nawróciła, wzniosła się ponad ofiarę i zaczęła ją ścigać z coraz większą prędkością. Nagle znalazła się ponad kaczką, złożyła skrzydła, znów runęła w dół i tym razem trafiła. Widzieli jej uderzenie, w powietrzu rozpierzchł się obłoczek piór, a bezwładna kaczka spadła na ziemię. Po chwili Cully osiadła obok zdobyczy. Michael ani Jamie nie poruszyli się. Serce waliło Michaelowi, jakby przebiegł ponad kilometr w morderczym tempie. Uśmiechnął się do Jamiego, a potem krzyknął: — Hurra! Na twarzy Jamiego pojawił się uśmiech od ucha do ucha, obaj rzucili się biegiem przez głęboki śnieg. Dotarli do Cully zziajani. Stała na piersi swojej ofiary i zabrała się już do wyskubywania piór. Michael wraz z Jamiem przyklękli i obserwowali, jak się pożywia. W drodze powrotnej Jamie zmarkotniał i co chwilę kopał nogą śnieg. Teraz gdy podniecenie opadło, jak domyślał się Michael, zaczął rozmyślać o tym, co będzie dalej. Kiedy tu szli, powiedział chłopcu, że jeśli Cully dowiedzie, iż sama da sobie radę, trzeba ją będzie wypuścić na wolność. Michael przystanął w pewnej chwili, a kiedy Jamie to spostrzegł, rozejrzał się badawczo dookoła. — Pewnie myślisz ciągle o tym, co ci wcześniej powiedziałem? — odezwał się Michael. Jamie odwrócił wzrok, ale powoli kiwnął głową. — Posłuchaj, Jamie, nigdy ci tego nie mówiłem, ale zawarłem z nią pewną umowę. Kiedy ją znalazłem, była osłabiona i ranna, myślałem, że nie przeżyje. Odmawiała jedzenia, nie chciała żyć z perspektywą, że do końca swoich dni będzie zamknięta w szopie. Wtedy jej coś obiecałem. Powiedziałem, że jeśli będzie jadła, żeby się wzmocnić, pomogę jej dojść do siebie, a kiedy już będzie w pełni sprawna, pozwolę jej odlecieć. I teraz nadeszła pora, bym się wywiązał z tej obietnicy. Nie chcesz przecież, żebym złamał dane słowo? Jamie popatrzył na Cully siedzącą na dłoni Michaela. Sokolica spojrzała również na niego, rozpostarła skrzydła i nie składała ich przez chwilę na wietrze, bystry wzrok skierowała ku górom na północy. Ostatecznie Jamie pokiwał głową i odwrócił się. Bilans tygodniowej sprzedaży w sklepie Michaela wykazał trzech klientów oraz 56 dolarów i 22 centy utargu. Nim więc ranek dobiegł końca, odbył rozmowę ze swoim dostawcą z Kamloops, który okazał się miły i pragmatyczny. Ledwie odłożył słuchawkę, otworzyły się drzwi i do sklepu weszła starsza pani. Przystanęła na progu i rozejrzała się wokół, na jej twarzy pojawił się pełen zadumy uśmiech. — Właśnie tak tu było urządzone za życia pańskiego ojca — powiedziała. — Czy właśnie to chciał pan osiągnąć? Michael rozejrzał się po sklepie. — Chyba tak — przyznał. — Tak myślałam. — Podeszła do lady i położyła torbę, wówczas Michael przypomniał sobie, że to właśnie ją spotkał przed tygodniem na cmentarzu. — Naprawdę sądzi pan, że da się tu wyjść na swoje? — spytała. Zawahał się przez chwilę, w końcu pokręcił głową. — Nie. — Tak przypuszczałam. Przykro by było, gdyby tyle czasu i wysiłku, nie wspominając już o pieniądzach, miało pójść na marne. — Uśmiechnęła się i wyciągnęła ku niemu dłoń. — Nazywam się Eleanor Grove, ale pewnie nic to panu nie mówi. A pan, a ty, rzecz jasna, jesteś Michaelem, jeśli wolno mi się tak zwracać. — Zgadza się. Oczywiście. Uścisnęli sobie dłonie. — Czy pani dobrze znała ojca? — Na tyle dobrze, na ile można poznać drugiego człowieka. Chciałbyś o tym posłuchać? Michael wyszedł zza lady i wystawił stołek dla gościa. — Może kawy? — spytał. — Myślę, że nikt nam nie będzie przeszkadzał. Eleanor powiedziała, że poznała jego ojca, kiedy Michael był jeszcze małym, cztero, a może pięcioletnim chłopcem. — Żadne z nas nie chciało się zakochać — powiedziała. — Ale serce nie sługa. W jej głosie nie słychać było skruchy, a ze spojrzenia wnosił, że próżno by na to czekał. — Chciałam, żeby twój ojciec odszedł od matki — oświadczyła. — Muszę cię szokować, pewnie mnie znienawidzisz za te słowa. — Kiedyś może by tak się stało — odparł. Uniosła nieznacznie brew. — Zupełnie inaczej sobie ciebie wyobrażałam. — A czego pani oczekiwała? Uśmiechnęła się, lekko zakłopotana. — Chyba spodziewałam się kogoś mniej pewnego siebie. — To znaczy kogoś, komu brakuje piątej klepki? Kogoś takiego jak moja matka? Na te słowa Eleanor spoważniała. — John chciał, żeby się leczyła, ale ona opierała się ze wszystkich sil. Powinien był ją oddać do zakładu. Zawsze mu to powtarzałam. Jakie to dziwne, gdy ktoś mówi o jego ojcu po imieniu. — Chciałbym panią o coś zapytać — powiedział w końcu Michael. — Czemu ojciec nie odszedł od nas? Eleanor wyraźnie się zdziwiła. — Nie wiesz? Ze względu na ciebie. Raz był już bliski tego, chciał odejść od twojej matki i zabrać ciebie ze sobą. Obawiał się, że jeśli zostaniesz z nią, ona już się postara, żebyście się nigdy nie spotkali. A potem nastawiła ciebie przeciwko niemu, nim sam zdążyłeś pojąć, co się tak naprawdę dzieje. — W jej głosie pobrzmiewała gorycz, której nie potrafiła ukryć. — Przepraszam, nie powinnam tak mówić o twojej matce. — W porządku. Sam już zdążyłem to zrozumieć. Może zawsze, przynajmniej przez skórę, przeczuwał, że jego stosunek do ojca jest w pełni owocem matczynych manipulacji. — Pewnie pani wie, że nie spotkałem się już z nim po śmierci matki. — Oczywiście — powiedziała Eleanor. — Gdzieś w głębi serca nie dawało mi spokoju poczucie winy z tego powodu, a kiedy dowiedziałem się, że umarł, wszystko, co starałem się w sobie stłumić, odżyło na nowo. Zrozumiałem, że już nigdy nie będzie mi dane pogodzić się z nim. — Przeszedłeś załamanie nerwowe? — Coś w tym rodzaju. Ale to nie było takie proste. Rzecz znacznie bardziej pogmatwana. Zaczął rozglądać się po sklepie. Remont tego miejsca był fizycznym wyrazem jego potrzeby pojednania się z ojcem. I to się chyba dokonało. Wyobraził sobie, jak ojciec nadal prowadził sklep po jego wyjeździe z miasta, i wtedy przyszło mu do głowy pewne pytanie. — Dlaczego nie pobraliście się po śmierci matki? Uśmiechnęła się smutno. — Spotykaliśmy się zawsze w czwartki i w sobotnie popołudnia — to były nasze dni. Nie zmieniliśmy tego aż do śmierci Johna. Musisz wiedzieć, że w końcu wyszłam za mąż, gdy przekonałam się, że twój ojciec nie opuści żony, ale to nie zmieniło niczego między nami. Eleanor wstała i powiedziała, że musi już iść. Odprowadził ją do drzwi. Na odchodnym spytała jeszcze o jego plany na przyszłość. — Nic konkretnego — odparł szczerze. I wtedy coś sobie przypomniał. — Tata robił modele statków. Wiedziała pani o tym? Potrafił nad nimi ślęczeć całymi godzinami. Kiwnęła głową. — Spalił je. Zrobił z nich ognisko w ogrodzie. Zamilkli oboje, zamyślając się nad patosem tego gestu. Tyle godzin mrówczej pracy poszło z dymem. Michael pragnął poznać odpowiedź na jeszcze jedno pytanie, nie mógł pozwolić jej odejść, nim jej nie usłyszy. — Tej nocy, kiedy umarła moja matka — powiedział w końcu. — Czy był wtedy z panią? Spojrzała mu głęboko w oczy i stanowczo zaprzeczyła: — Nie, nie był. — Jak pani myśli, czy matka faktycznie chciała się zabić? — Nie — odparła Eleanor. — Myślę, że po prostu bardzo się bała stracić was obu i tylko taki pomysł przyszedł jej do głowy. Ale coś się nie udało. — Bo ojciec nie zjawił się w domu o normalnej porze. Zawsze przychodził do domu o czasie, prócz czwartków. — Wiem, co ludzie potem mówili — powiedziała Eleanor — ale ja w to nie wierzę. Nawet go o to nigdy nie pytałam. — Zajrzała mu w oczy. — Czuję tu jego obecność. Michael rozejrzał się po sklepie. — Tak, czuję to samo. Uśmiechnęła się. — Bardzo ciebie kochał. Uważał, że jego największą życiową klęską było to, że pozwolił matce zniszczyć więź, jaka powinna was była łączyć. Ale nigdy jej za to nie winił. Tylko siebie. Rozejrzała się po raz ostatni. — Nigdy nie obwiniał ciebie o to, że nie wróciłeś. Oczywiście, bardzo pragnął twego powrotu. Chciał poznać twoją żonę i swoją wnuczkę i nigdy nie powiedział o tobie złego słowa. Pamiętaj o tym. Wyszła, zamykając za sobą drzwi. Susan właśnie pracowała, kiedy drzwi do jej biura się otworzyły. Uniosła wzrok i zobaczyła Michaela. Odczuła mętlik w głowie, krew napłynęła jej do twarzy. — W czym mogę ci pomóc? — spytała. — Postanowiłem sprzedać dom i sklep — oświadczył. Minęła chwila, nim pojęła jego słowa. — Wyjeżdżasz? To znaczy, tak nagle? Dopiero co otworzyłeś sklep. — Nic mnie tu już nie trzyma. Nie martw się, nie musisz sprzedawać sklepu razem z towarem. Mój dostawca przyjmie towar z powrotem, a za sam budynek można otrzymać niezłą cenę. Poczuła, jak coś w niej pęka, oczami wyobraźni ujrzała jego opustoszały dom. Michael pojedzie sobie, a ona będzie musiała tu zostać razem z Jamiem. Ich życie znów zacznie biec dawnym ponurym tokiem. — A co z Cully? — spytała nieoczekiwanie. — Jutro wypuścimy ją z Jamiem na wolność. — Jutro? Kiedy więc chcesz wyjechać? To znaczy, sprzedaż domu może trochę potrwać. — Nie zamierzam czekać. Prześlę ci jak najszybciej adres do korespondencji. Będziesz mogła mi wysłać wszystkie konieczne do podpisania dokumenty? Nagle zrodził się w niej jakiś irracjonalny gniew. Chciała go spytać, za kogo on się ma, by tak nagle wkroczyć w życie jej i Jamiego. A potem odejść, gdy przyjdzie mu na to ochota. Wyobraziła sobie Jamiego, jak znów się zamyka w swojej skorupce, i łzy same napłynęły jej do oczu. — Załatwione — powiedziała i gwałtownie wyciągnęła ku niemu rękę. Wyglądał na zaskoczonego. Szybko i oficjalnie uścisnęli sobie dłonie. — Klucze zostawię w skrzynce na listy — dodał. Ulicę Główną rozświetlały kolorowe lampki rozwieszone nad jezdnią, dzięki czemu wieczór stał się weselszy. Michael zaparkował naprzeciwko jadłodajni, zauważył bowiem, że dalej już nie wpuszczano samochodów. Z knajpy „U Clancy'ego" dobiegała muzyka, a z drugiej strony ulicy widać było hotel specjalnie przystrojony na zabawę taneczną. Noc była zimna; śnieg skrzypiał mu pod nogami. Michael podniósł kołnierz. Drzwi do baru otworzyły się i muzyka wraz ze światłem wylała się na ulicę. Zszedł na bok, by przepuścić trzech pijanych, zataczających się mężczyzn, potem wszedł do środka i kupił piwo. Wewnątrz było pełno ludzi, którzy pili tu prawie od rana, nikt nie zwrócił uwagi na przybysza. Znalazł wolny stolik w rogu przy oknie. Patrzył na ulicę, rozmyślając o tym wszystkim, co powiedziała mu Eleanor. Po raz pierwszy od nie wiadomo jak dawna poczuł, że jest wolny od zgryzot. Stopniowo udało mu się wreszcie poukładać wszystkie myśli — dzięki temu, że przybył do miasteczka, zamieszkał w starym domu i odremontował sklep ojca — zrozumiał jednak, że jest to również po części zasługą Cully. Wypuszczenie jej rankiem na wolność wydawało się naturalną koleją rzeczy, wiedział jednak, że będzie za nią tęsknił. Będzie mu również brak Jamiego — na myśl o chłopcu Michael zmarszczył czoło. — Chyba przyda ci się ktoś do towarzystwa. Spojrzał na swoją rozmówczynię. Była to Rachel. — Aż tak bardzo się to rzuca w oczy? Przystawiła do stolika krzesło i usiadła obok Michaela. — Trochę. Sięgnęła do torebki po papierosy i wyciągnęła paczkę w jego stronę. — A prawda, rzuciłeś. Sama zapaliła. Michael obserwował płomyk zapałki odbijający się w jej oczach. Nie widział jej od czasu wspólnej kolacji. — Jak tam twoje sprawy? — spytał. — Pewnie chcesz wiedzieć, co z moim małżeństwem? Kiedy przyszła do domu owego ranka, myślała, że jeszcze jakoś poukładają sobie wspólne życie z Pete'em. Nadzieja jednak prysła, kiedy mąż wrócił z wojaży. Nie minęło dziesięć minut, a już wywiązała się między nimi kłótnia. — Nie potrafię już ścierpieć Pete'a — potrząsnęła głową. — Bez przerwy się na wszystko złości. Muszę pójść własną drogą. — Przykro mi. — Nie ma o czym mówić — powiedziała. — Powinnam była to zrobić dawno temu. A co u ciebie? Widziałam wywieszkę w sklepie, że zamknięte. Mam przeczucie, że na dobre. — Masz rację. Wyjeżdżam w poniedziałek. Rachel kiwnęła głową ze zrozumieniem. — Myślałam o tym, co między nami zaszło, a raczej, co nie zaszło wtedy u ciebie wieczorem. — Uśmiechnęła się i zawahała, nim dokończyła: — Gdybyś użył właściwych słów, albo mnie pocałował, pewnie bym z tobą została. Ale nic takiego nie zrobiłeś. — Jesteś piękną kobietą, Rachel. Zrozum... Położyła mu palce na ustach. — Tamtej nocy ktoś chciał cię odwiedzić, nie mylę się? — Sam nie wiem. Spojrzała na niego sceptycznie. — Nie udawaj. Susan Baker? Zaskoczyła go. — Czemu tak sądzisz? — Kobieca intuicja. Oczywiście, cokolwiek was łączy, to nie mój interes... — Nic nas nie łączy — przerwał jej Michael. Rachel zgasiła papierosa. — Posłuchaj, co ci powiem, bez względu na to, czy to moja sprawa, czy też nie. W naszym życiu nie pojawia się zbyt wiele okazji, a jak się domyślam, ty sporo z nich masz już za sobą. Zastanów się nad tym. — Dobrze — uśmiechnął się do niej. Rachel uniosła powoli rękę, darując mu na pożegnanie uśmiech pełen smutku, i wyszła na dwór, pozostawiwszy go sam na sam z myślami. Coop zdawał sobie sprawę, że wszyscy ich obserwują. Susan jeszcze nigdy nie wyglądała tak pięknie, jak wówczas, gdy ramię przy ramieniu wkroczyli do hotelu. Jej włosy lśniły w przyćmionym świetle, a kiedy musnął je palcami, wydały mu się delikatne jak satyna. Gdy tańczyli, czuł woń perfum i dotyk jej ciała przez cienką czarną sukienkę. Miał wrażenie, jakby mu skrzydła rosły u ramion. W pudełeczku obciągniętym aksamitem, które trzymał w kieszeni, spoczywał pierścionek po matce z pojedynczo oprawionym brylantem — niewielkim kamykiem o niezwykłym kształcie. Na razie to niewiele znaczący bibelot, myślał, ale gdy wypowie kilka magicznych słów, może odmienić jego życie. Wyobrażał sobie, jak będzie się czuł, gdy Susan wsunie go na palec. Kochał ją. Pragnął ją poślubić i wychowywać z nią razem Jamiego, a skoro nie mógł być ojcem chłopca, zostanie jego przyjacielem. Muzyka ucichła i wszystkie pary wróciły do swoich stolików. — Napijemy się czegoś? — zaproponowała Susan. Przystanęli przy barze, gdzie zrobiło się trochę luźniej, i Coop zastanawiał się, w jaki sposób ma ją zaprosić na spacer. Namacał pierścionek w kieszeni, rozważając, czy ma się oświadczyć w hotelu, czy też może w holu. — Jakiś cichy dziś jesteś. Ocknął się, słysząc jej głos. — Naprawdę? — Wszystko w porządku? Poczuł nagły ucisk w krtani. — Cóż, faktycznie pewna myśl nie daje mi spokoju — powiedział w końcu. Bacznie mu się przyglądała, oczekując dalszych wyjaśnień. — Widzisz, chciałbym z tobą o czymś pomówić — ciągnął. — Dobrze — zgodziła się z wahaniem. — Słucham cię uważnie. Wyczuł niepokój w jej głosie. Sięgnął po swoje piwo, a wówczas jeden z muzyków zaprosił wszystkich na parkiet do utworzenia węża. Taka już była tradycja od lat, że o tej porze wszyscy łączyli się w tańcu, na znak jedności wszystkich mieszkańców miasteczka. Ktoś zawołał Coopa i Susan. — Chyba musimy odłożyć naszą rozmowę na inną porę — uśmiechnęła się do niego. Zaczęła grać muzyka. Coop starał się nie stracić Susan z oczu w gęstym tłumie, ale w końcu zdecydował się poczekać cierpliwie, aż taniec się skończy. Mógł przynajmniej udawać, że świetnie się bawi. Taniec dobiegł wreszcie końca i Coop zaczął rozglądać się za Susan, jednak zamiast niej, zobaczył swojego zastępcę, który na migi przywoływał go do wyjścia. Coop potrząsnął głową, przekonany, że ciąży nad nim jakieś fatum. — Jestem do twojej dyspozycji — usłyszał głos Susan, która zjawiła się przy nim. Kiedy jednak ujrzała jego minę, podążyła za jego spojrzeniem. — To twój zastępca? — Muszę sprawdzić, co się dzieje — powiedział przybity i ruszył do wyjścia. — Mam nadzieję, że to nic poważnego. Rachel siedziała w ciemnym pokoju, spoglądając przez okno. Na łóżku leżały jej rzeczy, które miała na sobie podczas spotkania z Michaelem, nadal porozrzucane tak, jak je zastała po powrocie do domu. Pozostałe części garderoby też były powyrzucane z szuflad i pozrywane z wieszaków w szafie. Widok tego bałaganu i świadomość, co to oznacza, napełniły ją grozą. Już sama nie wiedziała, co czuje. Usłyszała, jak ciężarówka Pete'a podjeżdża pod dom i zobaczyła, jak gasną reflektory. Przez chwilę nie wysiadał ze środka, bo jego ciężkie kroki na schodach usłyszała dopiero po dziesięciu minutach. Nie obejrzała się, ale poczuła jego obecność. Wszedł do pokoju i ciężko osunął się na łóżko. Już myślała, że zasnął, potem jednak uświadomiła sobie, że tylko pogrążył się w myślach. — Nie jesteś ciekawa, co się stało z twoimi ciuchami? Odwróciła głowę i spojrzała mu prosto w oczy. — To nowe rzeczy — powiedziała. — Doprawdy? Gwałtownie wstał, podniósł z ziemi sukienkę i rzucił jej w twarz. — Myślisz, że o tym nie wiem? — wrzasnął. Podniósł coś, co dostrzegł na podłodze. Podetknął jej przedmiot tuż pod oczy. — Widzisz, co to takiego? Paragon. Rozłożył kartkę. — Sześćdziesiąt pięć dolarów za kieckę! Zmiął paragon w kulkę i rzucił w nią z bliskiej odległości. Trafił ją pod okiem, była zdumiona, że aż tak mocno zabolało. Znalazł na podłodze kolejny paragon. — A to za buty. Trzydzieści sześć dolarów za buty. Uniósł parę nowych, czarnych pantofli. Ich fason i wysokie, cieniutkie obcasy wskazywały, że to buty, w których się chodzi na spotkania — może z jakimś mężczyzną do restauracji. Rzucił nimi przez pokój prosto w obraz, który jednak nadal solidnie wisiał, wówczas podszedł do niego i zerwał ze ściany. — Czemu to zrobiłaś? Wyjaśnij mi, do cholery! — Pete... — Nie mów do mnie Pete! Jego krzyk był pełen wściekłości i udręki. Jak to dobrze, że dzieci nie ma w domu, pomyślała sobie. Wstała i podeszła do niego. — Posłuchaj, Pete... Odtrącił ją. — Po co kupiłaś te ciuchy, Rachel? — Przecież mogę je oddać do sklepu — powiedziała. Chwycił ją za ramiona i zbliżył jej twarz ku swojej. Czuć było od niego piwem. — Chcę wiedzieć, czemu wydałaś tyle pieniędzy na fatałaszki? Chwycił ją za rękę i przeciągnął przez pokój. Uścisk był mocny jego palce wbijały się w jej ciało. Ciągnął ją jak szmacianą lalkę. Nagle pochylił się i znowu podniósł coś z podłogi. Nie wiedziała, co to takiego, póki jej nie podetknął pod nos. — A to ile kosztowało? Pomacał materiał fig, łypiąc na przerażoną żonę spod oka. Zaczął majtkami brutalnie ocierać jej twarz, jakby chciał zedrzeć z niej skórę. — Dla kogo to było? — wrzeszczał, plując. — Błagam cię, Pete! Nie zrobiłam nic złego! Widziała, jak gruba żyła pulsuje mu na szyi, druga nabrzmiała na czole; dobrze wiedziała, co to zwiastuje. Chciała go jakoś powstrzymać, starała się mu wytłumaczyć, że jeśli to zrobi, już nigdy się nie dogadają. On jednak był głuchy na jej argumenty, po chwili leżała bezbronna, a on ją gwałcił. Wiedziała, o co mu chodzi. Chciał dowieść swojej wyższości. Płakała w poduszkę, czując na sobie jego cielsko. Zastanawiała się, czy życie wróci jeszcze kiedyś do normy. Coopa nie było już od godziny i Susan poczuła, jak ogarnia ją zmęczenie. Trochę ludzi już wyszło, coraz mniej par tańczyło na parkiecie. Podchwyciła wzrok Lindy siedzącej po drugiej stronie stolika. — Poprosiłam opiekunkę, żeby została na noc z Jamiem, myślałam, że wrócę późno, a właściwie już teraz mam ochotę iść do domu. — Coop już nie przyjdzie? — Pewnie zatrzymało go coś pilnego. Po drodze wpadnę do niego na posterunek. Gdy wyszła na dwór, szczelnie opatuliła się płaszczem, nabrała głęboko w płuca haust kłującego mroźnego powietrza i spojrzała na bezchmurne niebo. Pomyślała o Coopie i tym, jak dziwnie zachowywał się dzisiejszego wieczoru. Ruszyła w kierunku swojego samochodu, gdy jednak podeszła bliżej, zauważyła że w barze „U Clancy'ego" powstało jakieś poruszenie. Kiedy przeszła na drugą stronę ulicy, z mroku wyłoniła się wysoka postać. Przez chwilę myślała, że to Coop. Michael przystanął na jej widok. Przez prawie cały wieczór siedział nad nietkniętym piwem, rozmyślając o wyjeździe i o Susan. Przed godziną wyszedł z baru, żeby wrócić do domu, ale zobaczył forda Susan i domyślił się, że jest na zabawie. Kiedy stał w ciemności, minął go Coop, który poszedł do knajpy „U Clancy'ego", gdzie ktoś wszczął bójkę. Potem zastanawiał się, co ma zrobić. Gdy teraz patrzył, jak Susan się do niego zbliża, poczuł coś, co taił już od pewnego czasu, do czego nie chciał się przyznać. Przypomniał sobie słowa Rachel. Miała rację: większość życiowych okazji miał już za sobą. Może tym razem szczęście uśmiecha się do niego po raz ostatni? Zrobił parę kroków w jej stronę. — Dobry wieczór — powiedział. Przystanęła. — Dobry wieczór. — Jak było na zabawie? — W porządku, tylko Coop musiał wyjść. — Faktycznie. Chyba jakaś bójka w barze. — Cóż... Już chciała go minąć. — Posłuchaj — położył jej dłoń na ramieniu. — Już od dawna chciałem ci coś powiedzieć. Słowa uwięzły mu w gardle. Jej twarz przypominała maskę, z której nie można było nic odczytać. — No słucham — zachęciła go. — Tej nocy, kiedy zobaczyłem cię na polanie... Zacisnęła usta, najwyraźniej nie chciała, by jej o tym przypominać. On jednak szybko ciągnął dalej. — Ta osoba, którą widziałaś... — Chciał, by zabrzmiało to jak najbardziej niewinnie. — To była tylko znajoma. — Nie musisz się przede mną tłumaczyć. — Poczekaj — znów ją zatrzymał i poczuł, jak stawia opór. — Czemu wtedy do mnie przyszłaś? — To już nie ma znaczenia — odparła szorstko. Michael puścił jej ramię, ale nie odeszła. Przyjrzał się jej bacznie, kształtowi jej oczu, zielonym cieniom na powiekach, ustom o delikatnych, pełnych wargach. Poły jej płaszcza rozchyliły się i zobaczył, że drży, ujrzał, jak jej piersi unoszą się przy oddechu, i nagle zapragnął pochwycić ją w ramiona. Nim zdążył wykonać jakikolwiek ruch, Susan wyczytała wszystko z jego oczu. Dotarło do niej pragnienie mężczyzny i odczuła nagły przypływ piekącej samotności. Kiedy jego dłonie delikatnie spoczęły na jej talii, przez moment opierała się. Cofnęła się, nie odrywając od niego wzroku. Wtedy nachylił się, by ją pocałować, a ona podniosła twarz ku jego twarzy i nagle czuła już tylko, jak ją obejmuje i dotyka wargami jej ust. Skryty w mroku po drugiej stronie ulicy, Coop patrzył na to wszystko. Mocno zacisnął pięści, czuł, jak pulsuje w nim gniew i cierpienie. Zastanawiał się, czy nie wtargnąć w tę sytuację, pokazać Susan, jak wielki popełnia błąd. Dużo wysiłku go kosztowało, żeby nie ulec tej pokusie, wiedział jednak, że argument pięści nie przyniesie nic dobrego. Pozostało mu tylko biernie się temu przyglądać i wymyślić sposób, by unaocznić jej, jak bardzo, jak strasznie źle postępuje. Pozostał w ciemności, póki nie odjechali w jedną stronę, każde swoim samochodem, potem uderzył pięściami w drzwi, przy których stał. Poczuł, jak napięta skóra na knykciach pęka, krew pomazała drewno. Odczuł dotkliwy ból, w którym skupił się cały jego gniew i zranienie. Potem poszedł z powrotem na posterunek. — Proszę — szepnęła stłumionym głosem. Sama nie wiedziała, o co prosi. Musnęli się wargami i Michael się cofnął. Niewiele mówili od momentu, gdy przyjechali do jego domu. Po drodze różne obawy przychodziły jej do głowy, ale postanowiła wyprzeć niepokój ze świadomości. W domu odczuli niezręczność całej sytuacji. Rozejrzała się po salonie. Meble były wiekowe, a powietrze lekko zatęchłe. Michael wiedział, o czym musi myśleć. — Rzadko korzystam z tego pokoju. Napalił w kominku, podczas gdy ona usiadła przygarbiona na kanapie z kolanami pod brodą. Płomienie tańczyły w palenisku, a gdy polana porządnie się zajęły, Michael wstał. Kiedy ją spotkał na ulicy, było dla niego oczywiste, czego pragnie. Chciał ją mocno przytulić, poczuć jej ciepło i kojącą obecność. Pragnął miękkości jej ciała, ramion otaczających jego szyję, jej warg szepczących mu do ucha, chciał zagłębić twarz w jej włosach i wdychać słodki zapach kobiety. A teraz nagle coś ich rozdzieliło. Trwali tak nieporuszeni, milczący, mijały minuty, które ciągnęły się niczym godziny. W końcu Susan wstała. Myślała przez ten czas o Davidzie, doświadczyła, jak jego obraz coraz bardziej się zaciera, jego uśmiech blednie, aż zniknął na dnie pamięci, gdzie teraz będzie go nosić. Chwyciła obie dłonie Michaela. Spojrzała mu uważnie w oczy, odczytała w nich pragnienie, poczuła również to samo. Dotyk ciała — ciała, które może pokochać. — Dawno tego nie robiłam — szepnęła. — Ja też — uśmiechnął się na wpół ironicznie. — Chcę, żebyś o czymś wiedział — powiedziała nagle, patrząc mu prosto w oczy. — To dla mnie bardzo wiele znaczy. Nie przychodzi mi to lekko. Kiwnął głową. — Jeśli to coś pomoże, wiedz, że cię kocham. Obserwował, jak zareaguje na te słowa, i nagle w zaciszu tego pokoju poczuł, jak ciężki kamień stacza mu się z serca. — Bardzo dawno nie mówiłem tych słów. Pocałowała go delikatnie. — Gdzie jest sypialnia? ROZDZIAŁ ÓSMY Rankiem coś obudziło Michaela, przez chwilę leżał nieruchomo, starając się szybko oprzytomnieć. Zastanawiał się, skąd pochodził ów dźwięk. Przez okno widział bladobłękitne niebo, słońce nie zdążyło jeszcze zbyt wysoko wspiąć się nad horyzont. Leżał na boku, czuł Susan przytuloną do swoich pleców. Obrócił się i pocałował ją, rozkoszując się wonią jej włosów i skóry. Przesunęła ręką po jego brzuchu, wywołując w nim dreszcz, wymruczała coś nachylona nad jego piersią. Znów to usłyszał — dźwięk, który go obudził — coś głośno pacnęło o dach, a potem jakby się po nim zsunęło. I jeszcze raz. — Co to takiego? — Susan otworzyła oczy. Michael podszedł do okna. — To Jamie. Chłopiec stał przed domem, rzucając w dach kamieniami. Kiedy zauważył Michaela w oknie, ich wzrok na chwilę się spotkał. Potem odwrócił się sposępniały i ruszył z powrotem, brnąc w śniegu. — Chyba powinnam z nim porozmawiać. — Susan zaczęła się ubierać. Michael też się ubrał, a kiedy kobieta wyszła przed dom, udał się do kuchni, żeby zaparzyć kawę. Widział ich przez okno — Susan przykucnęła i schwyciwszy Jamiego za ramiona, mówiła coś do niego. Unikał jej wzroku, odmawiając odpowiedzi. Spojrzała w stronę domu, a kiedy dostrzegła Michaela, wzruszyła zrezygnowana ramionami. Potem wypili kawę, podczas gdy Jamie ostentacyjnie przechadzał się przed domem. — Nie martw się. Nic mu nie będzie — pocieszał ją Michael. Z trudem zdobyła się na uśmiech, nie pokrył on jednak wyrazu zakłopotania na jej twarzy. — Kocham cię — powiedział. Patrzył jej głęboko w oczy, starając się przekonać ją o szczerości swego uczucia. Przez chwilę się nie odzywała, patrząc mu równie głęboko i badawczo w oczy. Potem powoli kiwnęła głową i uśmiechnęła się. — Ja ciebie też. Dopił kawę. — Planuję wypuścić dziś rano Cully na wolność. Wezmę ze sobą Jamiego. Kiedy wrócimy, zastanowimy się, co dalej. — W porządku. Cully powitała go, przechylając łepek, z zadowoleniem nastroszyła pióra. Jamie czekał w nissanie przed domem, a Susan stała w drzwiach. Michael posadził Cully na jej żerdzi na tylnym siedzeniu. — Wrócimy za kilka godzin — powiedział. — Powodzenia — odparła Susan. Gdy pięli się w górę przez las, krętą drogą przez ciemne i mroźne kaniony z drzew, Jamie nie spojrzał nawet na niego. Siedział skulony, zamknięty w sobie jak ślimak w skorupie. Michael domyślał się, jaki mętlik musi panować w głowie chłopca. Brzemienna cisza trwała między nimi do chwili, aż opuścili las i zjechali na pobocze. — Zaczekaj chwilę, Jamie — powiedział Michael do chłopca, który już chciał wysiadać. — Posłuchaj, chyba się domyślam, co ci chodzi po głowie. Pewnie zastanawiasz się, jakim prawem usiłuję zająć miejsce twojego taty. Michael starał się postawić na miejscu Jamiego, żeby zrozumieć, co go nurtuje. Ujrzał w myślach chłopca, a potem mężczyznę, który odczuł na własnej skórze, jak zbyt długo tłumione uczucia mogą wypaczyć psychikę. Czy Jamie stanie się człowiekiem zgorzkniałym z nienawiści? Czy nie wybuchnie któregoś dnia, zwracając się na przykład przeciwko własnej matce, a może skieruje ową nienawiść przeciwko sobie i zrujnuje własne życie? Było to całkiem realne. — Chciałbym, Jamie, żebyś uważnie posłuchał, co ci mam do powiedzenia. Nie możesz zachowywać się w ten sposób do końca życia. Podejrzewam, że za wszelką cenę trzymasz się kurczowo przeszłości. Właśnie dlatego nie mówisz, z tego powodu nie chcesz, by twoja mama się z kimś spotykała. Jamie zesztywniał, a po chwili sięgnął za klamkę, żeby wyjść z samochodu. Michael jednak nachylił się nad nim i przytrzymał drzwi. — Posłuchaj mnie. Daj mi tylko minutę, zgoda? Jamie powoli puścił klamkę. Odwrócił głowę i wyglądał przez okno, nadal nie chciał spojrzeć Michaelowi w oczy. — Posłuchaj, Jamie, nie wiem, co się stało w tym dniu, kiedy zginął twój tata, domyślam się jednak, że musiałeś go bardzo kochać, a teraz okropnie ci go brakuje. Nie powinieneś wypierać się tego uczucia. Ale wiesz, co się stanie, jeśli będziesz nadal zachowywał się tak jak do tej pory i starał się go wymazać z pamięci? Zaczniesz zapominać, jaki naprawdę był twój tata. Wiem, co mówię. Ja sam na długi czas wyrzuciłem mojego ojca z pamięci. Przysporzyło mi to wiele bólu, podobnie zresztą jak moim bliskim. Właśnie dlatego tu wróciłem, żeby przywołać na nowo obraz ojca. Przypomniałem sobie wiele rzeczy, które kiedyś usunąłem z pamięci — gdybym o nich nie zapomniał, na pewno łatwiej by mi się żyło, kiedy byłem młodszy. Nie popełniaj tego samego błędu, Jamie. Cokolwiek zdarzyło się tamtego tragicznego dnia, musisz stawić temu czoło, musisz się też pogodzić z faktem, że twój ojciec nie żyje. Tylko w ten sposób ponownie odczujesz jego obecność. Michael zerknął w tylne lusterko i zobaczył Cully z tyłu nissana, stała pewnie — silny ptak o błyszczących piórach, ze wzrokiem utkwionym w wysokich górach. — Jamie, spójrz na Cully. Pamiętasz na pewno ten dzień, kiedy po raz pierwszy pikowała w dół, a ja się bałem, że jej skrzydło nie wytrzyma obciążenia? Na pewno złamanie dawało jej jeszcze wtedy znać o sobie, bolało ją, ale nie zawahała się choćby na moment. Jamie obrócił się odrobinę, by spojrzeć na Cully. — Chcę ci powiedzieć, że musimy z niej brać przykład. Nie chciałbyś być taki jak ona? Spójrz tylko na nią. Nie lęka się niczego. Michaelowi nie przychodziły już do głowy żadne inne mądre rady. Wysiadł, okrążył samochód, podszedł do drzwi od strony Jamiego i je otworzył. — Chodź. Pozwólmy jej wrócić do domu. Rachel obudziła się wczesnym rankiem, gdy niebo dopiero zaczynało jaśnieć. Leżała w łóżku, dokładnie w tym samym miejscu, gdzie zasnęła, szlochając. W nocy słyszała, jak Pete schodzi po schodach, a potem jak cofa ciężarówkę na podjeździe. Wstała i poszła do łazienki. Wyglądała okropnie. Oczy miała zaczerwienione, a na wargach zaschniętą krew. Delikatnie namacała wszystkie zęby, sprawdzając, czy któryś się nie obluzował, potem wzięła gorący prysznic. Wyszorowała się dokładnie i tak energicznie umyła głowę, że aż rozbolała ją skóra. Następnie ubrała się i zeszła na parter zrobić sobie kawy, żeby zebrać myśli. Mimo wszystko martwiła się o Pete'a. Nie kochała go już wcale — jeśli do tej pory tliła się w jej sercu jakaś resztka uczucia dla niego, zgasła nieodwołalnie zeszłej nocy — nie czuła jednak również nienawiści. Martwiła się, co zrobi, kiedy uświadomi sobie, jak ją potraktował. Obawiała się, że trudno mu będzie z tym żyć. Zadzwoniła do składu drewna, nikt tam jednak nie odbierał. Odłożyła słuchawkę i zastanowiła się, gdzie mąż mógł pójść. Wykręciła numer do jego kumpla, Reda Parkera, i tak długo czekała, aż podniósł słuchawkę. Usłyszała zirytowany głos mężczyzny, oburzonego, że ktoś śmie go budzić o tak wczesnej porze. — Co jest? — Red, czy jest u ciebie Pete? Tu Rachel. — Nie ma go tu. Chwila ciszy. — A widziałeś go? — Był u mnie, ale teraz go już nie ma — odparł Parker. — Zjawił się późno ubiegłej nocy, wcześniej był u was w domu. Wygadywał jakieś bzdury. Koniec końców położył się na kanapie, ale nie mam pojęcia, gdzie się teraz szlaja, bo widzę tylko pustą kanapę. Zaniepokoiła się, co Pete naopowiadał Parkerowi. Poczuła, jak cierpnie jej skóra na myśl, że Parker może wiedzieć o wszystkim, co się stało ubiegłej nocy. — Posłuchaj, muszę cię o coś zapytać — rzekła. — Gdzie byliście zeszłej nocy? Nim Pete zjawił się w domu. — „U Forestera" — odparł Pete. Znała ten lokal, knajpę przy ulicy Klonowej, nie chodziła tam jednak nigdy ze względu na złą renomę tego miejsca. — Czy zdarzyło się tam coś szczególnego? Myślała o porozrzucanych ubraniach i przewróconej do góry nogami sypialni. Pete powyrzucał jej rzeczy, a potem poszedł pić. Zastanawiała się, czemu pojawił się w domu przed zamknięciem baru. — Pete rozmawiał z Tedem Hansonem, nic więcej nie wiem. Potem zaczął świrować. Nie chciał mi powiedzieć, co się stało. Po chwili domyśliła się, jaki był ciąg wydarzeń. Hanson pewnie ją widział, jak wychodziła z Michaelem z „Czerwonego Kura". Nagle ogarnął ją niepokój o kogoś zupełnie innego, wcale nie o Pete'a. Susan usłyszała nadjeżdżający samochód i pomyślała, że to pewnie wraca Michael. Nie było ich ledwie kwadrans, ale może czegoś zapomnieli. Wyszła przed dom, gdy stara honda gwałtownie zahamowała, rozpryskując pióropusz śniegu i ziemi. Otworzyły się drzwi od strony kierowcy i Susan ujrzała Rachel Ellis. Obie kobiety patrzyły na siebie, zastanawiając się, czego można się spodziewać po tej drugiej. Wtedy Susan dostrzegła posiniaczoną twarz Rachel i zaniepokoiła się nie na żarty. — Co ci się stało? — Czy jest Michael? Ich pytania padły jednocześnie. Dla Susan nagle stało się jasne, kogo to widziała w domu Michaela owej nocy i nie chciało jej się to pomieścić w głowie. Rachel sięgnęła automatycznie dłonią do podbitego oka. — Proszę, powiedz — nalegała — gdzie on teraz jest? Susan podeszła do niej, starając się odgonić roje myśli, które kłębiły jej się w głowie. — A o co chodzi? Rachel wzięła głęboki oddech. — Chodzi o Pete'a. Myśli pewnie, że... Nie jest teraz sobą i boję się, czym się to może skończyć. W końcu Susan zaświtało w głowie, o czym mówi Rachel, i choć nie potrafiła tego ogarnąć umysłem, widziała, że strach Rachel jest jak najbardziej uzasadniony. — Nie ma ich tutaj. To znaczy Michaela i Jamiego, mojego syna. Pojechali wypuścić na wolność sokoła — mówiła, myśląc gorączkowo. — Pete wozi w swojej ciężarówce strzelbę — oświadczyła Rachel. Susan chwyciła Rachel za ramię, jej też zaczęła się udzielać panika. — Słuchaj, pojedź do miasta i poszukaj Coopa. Powiedz mu, że pojechali w stronę Przełęczy Wodospadów. A ja pojadę za nimi. Rachel wahała się przez chwilę, ale zaraz potem odwróciła się i pobiegła do swego samochodu. Trudno wymarzyć sobie lepszy dzień, pomyślał Michael. Przez noc spadło trochę śniegu i cała ziemia pokryta była jego świeżą warstwą. Słońce mieli za plecami, promienie odbijały się od ściany urwiska około półtora kilometra przed nimi. Ciągła linia grzbietu góry znaczyła horyzont, za którym rozpościerało się bezkresne błękitne niebo, podobne do oceanu o spokojnych wodach. Chciał, żeby Cully pofrunęła z samej grani, by mogli swobodnie obserwować, jak szybuje nad doliną, nim postanowi opuścić ich na dobre. Przystanął, głaszcząc jej pierś, uświadamiając sobie, jaki smutek go ogarnie, kiedy ptak odfrunie. Cully wbiła w niego bystre, ciemne oczy, jakby domagała się, by spełnił w końcu daną jej obietnicę. To, co zdarzyło się potem, było czystą głupotą, której nie sposób wytłumaczyć. Michael niezliczoną ilość razy zdejmował Cully pęta i pęcę, a dziś zamierzał przeciąć rzemyki, którymi przytwierdzone były do jej nóg. Wyjął z kieszeni nóż, ale zawahał się i ponownie go schował. Podał Cully kawałek mięsa, który początkowo zignorowała; potem jednak zmieniła zdanie, sięgnęła po niego i połknęła. Pomyślał sobie, że pozwoli jej najeść się do syta, ale wówczas sokolica zupełnie go zaskoczyła, zrywając się nagle do lotu. Pęca wymknęła mu się z rąk. Nim zdążył ją powstrzymać, już wznosiła się, oddalając się od nich z każdą chwilą, unosząc ze sobą pęcę. W mgnieniu oka zdał sobie sprawę z groźby sytuacji. Ptaka, który odleci z pętami i pęcą przywiązanymi do stóp, czeka niechybnie okrutna śmierć — zaczepi się gdzieś i zawiśnie do góry nogami, po prostu umrze z głodu. W panice wydobył wabidło i wymachując nim, zawołał Cully. Sokolica wznosiła się coraz wyżej, choć zawołał drugi raz i trzeci, pragnąc za wszelką cenę sprowadzić ją na ziemię. Ona jednak oddalała się coraz bardziej i Michael poczuł, jak przerażenie ściska mu gardło. Doskonale wiedział, że jeśli straci ją teraz z oczu, pewnie już nigdy jej nie odnajdzie. Jak kamień ciążyła mu świadomość, że po tym wszystkim, co razem przeszli, na końcu zawiódł swoją podopieczną. Na twarzy Jamiego widać było nieme błaganie, żeby Michael jakoś interweniował, a ponieważ nie przychodziło mu do głowy żadne inne rozwiązanie, zaczął biec za Cully. Zazwyczaj sokolica chwytała prąd cieplny, na którym się wznosiła, a następnie wypatrywała wabidła, tym razem jednak była najedzona i nie zwracała najmniejszej uwagi na Michaela. Nawoływał ją, biegnąc i potykając się w śniegu. Zaklinał ją w duchu, by zmieniła kierunek, by unosząc się, kreśliła kręgi nad nimi. Ona jednak kierowała się wprost ku urwisku, najbardziej obawiał się, że przeleci na drugą stronę i wszelki ślad po niej zaginie. Cully odlatywała coraz dalej i dalej, a Michael czuł się bezsilny. Zdyszany, przerwał swój bieg. Była już blisko szczytu urwiska. Raz jeszcze na całe gardło zawołał ją po imieniu, jego głos niósł się w nieruchomym, mroźnym powietrzu i odbił się lekkim echem. Na chwilę znikła w cieniu, potem jednak dostrzegł łopot jasnego skrzydła, kiedy osiadała na szczycie urwiska. Na chwilę odczuł ulgę, szybko jednak uświadomił sobie, że ptak może odfrunąć w każdej chwili. Puścił się biegiem, żywiąc ostatni okruch nadziei. Potknął się i przewrócił, Jamie go dogonił, wkrótce znaleźli się u stóp urwiska. — Widzisz ją? — spytał Michael, w jego pełnym napięcia głosie brzmiała desperacja. Miejsce, gdzie powinna być wedle jego wyliczeń, było gęsto poprzecinane cieniami i rozpadlinami w skale. To zdumiewające, ale Jamie wskazał jeden punkt. Początkowo Michael niczego nie widział, po chwili jednak jakiś ruch przyciągnął jego wzrok. Cully przysiadła na występie skalnym między postrzępionymi nagimi skałami około trzydziestu metrów w górze. Nie wyglądała na wystraszoną. Michael zastanawiał się, co robić. Myślał sobie, że jeśli zostanie tam dostatecznie długo, może w końcu uda się ją zwabić pokarmem. Wciąż rozważał różne możliwości, gdy Cułly sama podjęła decyzję, rozpostarła skrzydła i pofrunęła. Natychmiast zauważył, że coś jest nie w porządku. Zaczęła miotać się na skalnej ścianie, machając na próżno skrzydłami, wzleciała ledwie kilkadziesiąt centymetrów i po chwili znów opadła. Raz za razem starała się oswobodzić, ale pęca zaczepiła się o coś i trzymała ją mocno. Obserwowali, jak kolejne próby coraz bardziej pozbawiają ją sił. Po minucie wisiała bezwładnie ze skrępowanymi łapami, słabo bijąc skrzydłami, okręcała się powoli w powiewach wiatru. Michael podał Jamiemu wabidło i zastanawiał się, którą drogą najlepiej wejść na klif. Widział, że największym problemem będzie występ, o który zaczepiła się linka. Tworzył on nawis, który trzeba jakoś obejść. Michael dostrzegł na czarnej skale połyskującą taflę lodu skrytą w wiecznym cieniu. Przykucnął przed Jamiem i wyjaśnił mu, co zamierza zrobić. — Postaram się do niej dotrzeć, ale kiedy będę wchodził, może się zdarzyć, że Cully sama się uwolni. Jeśli tak się stanie, twoim zadaniem będzie przywołanie jej, nim ją na zawsze stracimy z oczu. Musisz ją sprowadzić na ziemię. Włożył Jamiemu do ręki wabidło i zacisnął palce chłopca na lince. Szukał w jego oczach jakiegoś zapewnienia, jednak napotkał tylko nieruchomy wzrok. — Jeśli się uwolni, będziesz ją musiał zawołać, Jamie. Będziesz musiał krzyknąć, żeby sfrunęła. Starał się upewnić, że chłopiec w odpowiednim momencie zrobi to, o co go prosił, ale Jamie tylko patrzył w górę na Cully wystraszonymi oczami. Michael podszedł do klifu i rozpoczął wspinaczkę. Skała była tak zimna, że wydawała się jakby zaimpregnowana lodem. Przy każdym uchwycie ostre krawędzie zdzierały skórę z opuszek jego palców, poobcierane i zaczerwienione dłonie grabiały mu na mroźnym wietrze. Na ziemi nie było tego tak czuć, ale dziesięć metrów w górze dawały się we znaki porywy wiatru, które mroźnymi igiełkami smagały każdy odkryty skrawek ciała. Tam, gdzie skała była popękana i poryta rozpadlinami, jej chropowata powierzchnia zdzierała mu skórę i kaleczyła dłonie. Przystanął, żeby złapać oddech, oczy łzawiły mu od mrozu. Odszukał wzrokiem Cully. Dzieliło go od niej około pięciu metrów, wisiała na zaczepionej lince. Początkowo uderzała skrzydłami, bezskutecznie starając się uwolnić, ale w końcu zorientowała się, że te daremne próby pozbawiają jej reszty sił. Gdy zbliżył się jeszcze bardziej, zaczął łagodnie przemawiać do Cully, starając się ją uspokoić. Na dźwięk jego głosu zabiła żałośnie skrzydłami. Zostały mu do niej ledwie trzy metry, ale dzielił ich nawis, którego nie był w stanie obejść. Pomyślał sobie, że jeśli dotrze tuż poniżej niego i oprze się łokciem o skalną półkę, może uda mu się dosięgnąć sokolicy. Wyciągnął palce i udało mu się chwycić krawędzi nawisu. Na próżno jednak szukał stopami miejsca oparcia, które wytrzymałoby ciężar jego ciała. Skała była gładka, a wszystkie punkty oparcia, jakie namacał, stanowczo za wąskie jak na jego buty. Zdawał sobie sprawę, że jeśli teraz odpadnie od ściany, nie uda mu się już drugi raz zajść tak wysoko. Cully była teraz tak blisko niego, że gdyby tylko wyciągnął rękę, mógłby jej dotknąć; bał się tylko, że jeśli to zrobi, odpadnie od klifu. Ponieważ jednak nie widział innej możliwości, sięgnął do kieszeni po nóż. Wisząc na jednej ręce, zdał sobie sprawę, że nie utrzyma się w tej pozycji dłużej niż parę sekund. Ryzykując upadek, odwrócił się na tyle, ile mógł, aby odnaleźć wzrokiem Jamiego. Oczekiwał od chłopca pełnego zrozumienia sytuacji. Nie można pozwolić na to, by Cully zginęła w męczarniach, wisząc do góry nogami, nie wolno im zawieść zaufania, jakim ich obdarzyła. Spojrzał w dół na odległą bladą twarz chłopca, której wyrazu nie mógł dojrzeć. Potem odwrócił się, sięgnął zdecydowanym ruchem i odciął linkę, która więziła Cully. Przez moment ptak spadał jak kamień tuż obok niego. Szybko jednak rozpostarł skrzydła i pofrunął w górę, muskając po drodze jego twarz. Cully unosiła się teraz coraz wyżej i z resztką linki dyndającą u nóg kierowała ku dolinie znajdującej się poza zasięgiem jego wzroku. — Zawołaj ją, Jamie! — krzyknął Michael. Jamie wymachiwał wabidłem, biegnąc u stóp klifu. — Zawołaj! Patrzył bezsilnie, jak Jamie i Cully znikają z pola jego widzenia. Po chwili miał wrażenie, że słyszy jakiś okrzyk. Nasłuchiwał, czy rozlegnie się ponownie, jeśli jednak faktycznie coś usłyszał, odgłos już się nie powtórzył. Może to tylko wiatr. Wisiał uczepiony skały, czuł, jak słabną mu kończyny. Kiedy spojrzał na pokrytą śniegiem polanę, zauważył zbliżającą się w jego kierunku postać. Chwilę po odjeździe Rachel Susan wsiadła do swojego forda i nerwowo umieściła kluczyk w stacyjce. Silnik zapalił. Znieruchomiała na chwilę, starając się pozbierać myśli. W ciągu ostatnich ośmiu godzin całe jej życie zostało wywrócone do góry nogami. Pomyślała sobie, że kiedy spotyka nas coś dobrego, los natychmiast wystawia słony rachunek. Włączyła bieg i ruszyła przed siebie. Koła ślizgały się i buksowały na śniegu, gdy za mocno nacisnęła gaz. Serce waliło jak młotem, jakby podpowiadając, że powinna się spieszyć. Przyhamowała i zmieniła bieg, pragnąc jechać jak najszybciej. Samochodem rzuciło do przodu. Była tym tak zaskoczona, że kierownica wymknęła jej się z rąk. Najechała na coś. Przód samochodu uniósł się do góry, a potem opadł z trzaskiem, a Susan walnęła głową w dach. Chwyciła kierownicę i usiłowała ruszyć ponownie. Samochód ani drgnął. Klnąc jak szewc, otworzyła gwałtownie drzwi i wysiadła, by sprawdzić, co się stało. Pień leżący przy drodze zaklinował się pod podwoziem, unosząc je na tyle, że kołom brakowało przyczepności. Kopnęła drzwi, starając się nie poddać rozpaczy, jaka ją zaczęła ogarniać. Musiała zastanowić się, co robić w tej sytuacji. Trzeba było działać racjonalnie. Zaczęła się rozglądać za czymś, co można by podłożyć pod koła. Szopa na drewno znajdowała się po drugiej stronie domu, pobiegła do niej czym prędzej i z impetem wpadła do środka. Chwyciła kilka potężnych polan, przydźwigała je do samochodu i podłożyła pod koła. Nie wystarczyło, pobiegła po więcej. W ciągu kwadransa zbudowała z polan rampę pod tylnymi kołami. Wsiadła za kierownicę i ponownie przekręciła kluczyk w stacyjce. Powoli zaczęła zwalniać sprzęgło, dodając jednocześnie gazu, by wydostać się z pułapki. Koła złapały przyczepność i ford ruszył naprzód, jednak kloce drewna pod spodem zachrzęściły, jakby miały rozerwać podłogę. Maska uniosła się do góry i Susan przekonana, że manewr się udał, dodała jeszcze odrobinę gazu. A wtedy cała konstrukcja runęła. Słyszała, jak kłody z hukiem, przypominającym wystrzały armatnie, wyskakują spod kół, gdy zbudowana rampa zawaliła się pod obciążeniem. Zgasiła silnik i wyszła oszacować zniszczenia. Prawdziwe pobojowisko — cała ziemia dookoła poorana, a ford tak samo zaklinowany jak przedtem. Wściekła, kopnęła drzwi, robiąc w nich wgniecenie wielkości małego talerza. W tym momencie usłyszała, jak jakiś samochód zjeżdża z drogi i kieruje się w jej stronę. Po chwili zza zakrętu pojawił się Coop i zatrzymał wóz. Nachylił się i otworzył drzwi dla pasażera w swoim samochodzie. — Wsiadaj — nakazał. Przez chwilę Susan ani drgnęła. On też się nie poruszył, trzymając dla niej otwarte drzwi. Kiedy w końcu wsiadła, Coop wycofał się na tylnym biegu. Czuła od niego odór alkoholu, oczy miał mocno przekrwione. Nie patrzył na nią, nie odrywał wzroku od drogi, minę miał dość ponurą. Wtedy uświadomiła sobie, co dla niego oznacza jej obecność w domu Michaela, i poczuła, jak silny dreszcz przenika jej całe ciało. Dwadzieścia minut zajęło im odnalezienie nissana Michaela. Tuż za nim porzucona na poboczu drogi stała stara ciężarówka Ellisa. Niepokój Susan przerodził się teraz w strach. — O Boże — jęknęła — nie pozwól, by mu się stała krzywda. Coop spojrzał na nią i widziała, że zastanawia się, którego z nich ma na myśli. Myślała rzecz jasna o Jamiem, ale tak naprawdę o nich obu. Drzwi od strony kierowcy w ciężarówce Ellisa były otwarte na oścież, na siedzeniu leżała prawie pusta butelka po whisky. Coop obszedł samochód i dotknął maski. — Jeszcze ciepła. Popatrzył na ośnieżoną przestrzeń i po chwili pobiegł do radiowozu po lornetkę i sztucer. W oddali jakaś postać brnęła przez śnieg. Coop spojrzał przez lornetkę. — To Ellis — powiedział. Podał jej lornetkę, a sam zaczął biec po śniegu. Początkowo niczego nie widziała. Potem dostrzegła Ellisa i po chwili dwa tropy śladów, za którymi podążał. Prześledziła tropy aż do klifu. Jakiś ruch wysoko na skalnej ścianie zwrócił jej uwagę, dostrzegła Michaela. Wówczas rozległ się strzał. Michael obserwował zbliżającą się wśród śniegu postać. Zastanawiał się, kto to taki. Widział kurtkę w czerwoną kratę i strzelbę w dłoni, domyślał się więc, że to myśliwy. Mężczyzna zatrzymał się, a wówczas jego postawa wydała się Michaelowi dziwnie znajoma. Przypomniał sobie myśliwego, którego przyłapał na tropieniu Cully. Poznał Ellisa. Przez chwilę był bardzo zaskoczony, zrozumiał jednak, że jego obecność tutaj nie jest wcale przypadkowa. Mierzyli się przez chwilę wzrokiem, potem Ellis uniósł broń na wysokość ramienia. Michael spojrzał w dół. Był uczepiony wysoko nad ziemią, a na dole pod warstewką śniegu czaiły się kamienie. Czuł się jak zwierzyna przeznaczona na odstrzał. Rozległ się huk wystrzału i okruchy skały rozprysły się metr czy dwa od niego. Michael obrócił się. Kolejny strzał trafił w skałę, tym razem bliżej. Zrobił mimowolny unik, a wówczas oddany został trzeci strzał — trafił jeszcze bliżej. Michael znieruchomiał. Pojął, że za każdym razem, gdy się poruszy, wymierzony zostanie kolejny strzał. Domyślił się, że Ellis nie zamierza go zastrzelić, nie pozwala mu tylko zejść na dół, będzie go trzymał tak długo, aż osłabnie i sam odpadnie od skały. Michael postanowił zejść w dół. Nie przejął się zupełnie kolejnym strzałem, który właśnie świsnął obok niego. Prawie stracił czucie w palcach, a stawy dłoni były bardzo poważnie nadwerężone. Zszedł ledwie trzy metry, gdy raptem runął w dół, odpadając od skały. Przeszyło go dojmujące uczucie bólu, w końcu opadł na śnieg i całe powietrze uszło z niego z cichym świstem. Coop przystanął, by zobaczyć dokładnie, co się dzieje. Ujrzał przez lornetkę Ellisa strzelającego do Somersa. — Zrób coś, Coop! — krzyknęła Susan, dobiegając do niego. Nie spojrzał nawet na nią. Usłyszał kolejny strzał, który przeszył ciszę. Uniósł sztucer i spojrzał przez celownik. Somers jeszcze trzymał się skały. Przez chwilę celował prosto w jego plecy, zadrżała mu ręka. Najróżniejsze myśli cisnęły mu się do głowy. Poczuł obecność Susan u swego boku i zwiększył nacisk palca na cyngiel; potem jednak szybko opuścił celownik, odnalazł wśród śniegu Pete'a Ellisa i zawołał go po nazwisku. Mężczyzna nie zareagował na wołanie, ale Coop wiedział, że musiał go usłyszeć. Ellis miał podniesioną strzelbę. Mógł ustrzelić Somersa na skalnej ścianie w każdej chwili, ale jak dotąd nie zrobił tego. Coop wycelował znów w Somersa. Nadusił palcem cyngiel. Susan wymówiła jego imię, niepewnie, tak jakby był kimś obcym. Ellis strzelał dalej. Wtem Coop zobaczył, jak Somers odrywa się od ściany. — Coop! — wrzasnęła Susan. Zawahał się, zaciskając oczy — wszystko odbyło się jakby w zwolnionym tempie, Somers odpadł od skały i runął. Nacisnął na cyngiel. Michael otworzył powoli oczy, zdziwiony, że jeszcze może to zrobić. Leżał na plecach, wyciągnięty jak długi, cały zdrętwiały. Nie mógł się poruszyć, nie potrafił nawet myśleć o jakimkolwiek ruchu. Widział nad sobą błękitne niebo i cień rzucany przez skałę. Potem usłyszał, jak śnieg skrzypi pod czyimiś krokami. Myślał, że to Ellis przyszedł go dobić, jednak zamiast twarzy mężczyzny ujrzał nad sobą Jamiego. Chłopiec miał łzy w oczach, na jego dłoni siedziała Cully, a między palcami wisiały kawałki postrzępionej pęcy. Nie mogąc powstrzymać płaczu, zdejmował jej z nóg pęta. . — Przyfrunęła do mnie, kiedy ją zawołałem. Wezwałem ją do siebie, tak jak mi kazałeś. Słyszysz mnie, prawda? Michael nie był w stanie wydobyć z siebie głosu, ale mrugnął powieką. Oczy mu zwilgotniały, czuł, jak łza spływa mu z kącika oczu. Cully rozglądała się dookoła bystrym spojrzeniem, dumna. Wreszcie Jamie uniósł w górę dłoń i sokół wzbił się w powietrze. Wznosił się coraz wyżej, rozpostarte skrzydła na tle czystego, błękitnego nieba. Jamie uniósł swymi drobnymi, zmarzniętymi dłońmi głowę Michaela, żeby mógł zobaczyć, jak jego podopieczna szybuje ponad wierzchołkiem góry i kieruje się ku dolinie. — Teraz już jest bezpieczna, prawda? Prawda, pomyślał Michael. Wzbił się razem z nią, czuł smagające go porywy wiatru. Wznosili się wysoko w błękit i zataczali kręgi, a daleko w dole zbiegły się na śniegu drobne postaci jak kukiełki w teatrze. EPILOG Śnieg stopniał już wszędzie, pozostał tylko wysoko w górach, gdzie utrzymuje się przez cały rok. Delikatne, ciepłe majowe słońce padało na dom, w którym Michael kiedyś dorastał. Susan słyszała zza drzew dochodzące z jej własnego domu głosy mężczyzn, pokrzykiwali do siebie, ładując kolejne meble do ciężarówki. Skończą, nim nadejdzie wieczór. Wtedy wraz z Jamiem wsiądzie do forda, Bob wskoczy na tylne siedzenie i odjadą stąd na zawsze. Najpierw pojadą lokalną drogą, skręcą za miasteczkiem i w dwadzieścia minut dotrą do autostrady — koniec kropka. Little River Bend pozostanie już tylko we wspomnieniach. Odwróciła się w stronę domu na dźwięk kroków, a po chwili Jamie wyłonił się zza rogu. — O, dobrze, że jesteś. Przypuszczałam, że tu wpadniesz — powiedziała. Uśmiechnął się do niej i odgarnął opadające na twarz włosy. Pomyślała sobie, jak prędko przywykła ponownie do dźwięku jego głosu. W chwili, gdy usłyszała go po raz pierwszy, jakby czas się cofnął — na nowo odzyskała swojego syna, takiego samego, jakim był dawniej. Nie od razu zaczął mówić o Davidzie. Trzy lub cztery tygodnie po tym dniu w górach, gdy wypuścili Cully, Susan zatrzymała się na drodze z miasta, niedaleko kościoła. Nie odezwał się wówczas, przemówił jednak wieczorem tego dnia. — Kiedy stąd wyjedziemy, nie będziemy już mogli chodzić na cmentarz odwiedzać tatę? — Przynajmniej nie tak często — odparła. — Ale przecież będziemy tu do niego przyjeżdżać. Rozważał przez chwilę w myśli jej słowa. — I będziemy go nadal wspominać, prawda? Przecież mamy zdjęcia i różne pamiątki. Kiwnęła głową. — Oczywiście, że będziemy go wspominać. On zawsze będzie twoim tatą, Jamie. Przyniosła albumy i zaczęli je wspólnie przeglądać, siedząc przy stole. Nim owej nocy udał się do łóżka, powiedział do niej: — Już się bałem, że go zapomniałem, ale na szczęście nadal go pamiętam. Potem uśmiechnął się lekko, a ona go przytuliła, do oczu napłynęły jej łzy. Zgodził się pójść znowu na przerwaną terapię do doktora Careya. W końcu opowiedział, co stało się owego feralnego dnia, gdy zginął David. Przykucnęli wśród krzewów zaczajeni na jelenia, David dał znak, że powinni spróbować podkraść się bliżej. Zaczął iść do przodu, ale kiedy Jamie chciał ruszyć za ojcem, jego kurtka zahaczyła się o młode drzewko. Wiotki pęd się ugiął, a następnie — gdy materiał puścił — gwałtownie wyprostował się ze świstem. Kiedy David odwrócił się wystraszony odgłosem, potknął się o korzeń i jego broń wypaliła. Ot, cała historia. Tragedia spowodowana chwilą nieuwagi. David leżał przytomny na ściółce leśnej, szybko tracąc krew. Jamie chciał pobiec po pomoc, ale ojciec go zatrzymał, prawdopodobnie domyślał się, że to ostatnie chwile jego życia. Jamie był tak przerażony, że wyrwał się ze słabego uścisku Davida. Ogarnięty paniką pobiegł drogą, którą tam przyszli, ale stracił orientację. Szlochając, wrócił do ojca, który tymczasem stracił przytomność. Jamie położył się obok niego i przytulił — w takiej pozycji znaleziono go cztery godziny później. — Podejrzewam, że właśnie dlatego czuje się winny — powiedział doktor Carey. — Ma poczucie, że zawiódł ojca, że pozwolił mu umrzeć w samotności. Wieczorem po tej wizycie u lekarza Susan spytała Jamiego, czy właśnie tak czuje. Zastanawiał się chwilę, a potem łzy napłynęły mu do oczu i potoczyły się po policzkach. Przytuliła go, gdy płakał i starał się wyrazić słowami to wszystko, co go gnębiło od środka. Powtarzała mu, żeby się nie martwił, i kołysała w ramionach. — Zostawiłem go tam samego, zostawiłem go — powtarzał. Teraz już dochodzi do siebie, pomyślała Susan, gdy przysiedli oboje na ganku. Jednak widziała po wyrazie jego oczu, że nie do końca sobie wybaczył. To musi trochę potrwać. Patrzyli razem, jak po drugiej stronie polany Bob obwąchuje butwiejącą kłodę, machając ogonem, jak jego jedwabista ruda sierść błyszczy w promieniach słońca. Okolica wyglądała zupełnie inaczej bez pokrywy śnieżnej. Las był soczyście zielony, a powietrze przepełnione dźwiękami najróżniejszych owadów. — Musimy się zbierać — powiedziała. Zawołała Boba, podnieśli się z miejsc i po raz ostatni przed drogą rozejrzeli po okolicy. Tuż przed ich wyjazdem Coop zatrzymał się przed domem i wysiadł z samochodu. Miał obojętny wyraz twarzy, trudno więc było Susan przeniknąć jego myśli. — Cześć, Coop — powitała go. — Cześć. Pomyślałem sobie, że wpadnę się z wami pożegnać. Ujrzał Jamiego niosącego do forda jakieś pudło i wyciągnął do niego rękę. — Sie masz, Jamie? — Cześć, Coop — odparł chłopiec. Nie było nawet śladu tej sztywności, z jaką chłopiec traktował niegdyś Coopa. Zachowywał się teraz jak każdy chłopiec w jego wieku. Susan obserwowała, jak wraca do domu, odwróciła się dopiero, gdy znikł za drzwiami. — Widzę, że wszystko dopięte na ostatni guzik — zauważył Coop. — Prawie. Oboje poczuli się niezręcznie. Nie żałowała, że przestanie go widywać, ponieważ przy każdym spotkaniu przypominał jej swoją osobą o tamtym dniu. W myślach powracał obraz, jak celuje z broni i długo zwleka przed oddaniem strzału. Kula trafiła Pete'a Ellisa w plecy, ciężko go raniąc. — Wiesz, Ellis wyszedł ze szpitala w zeszłym tygodniu — powiedział Coop. — Słyszałam. Co z nim teraz będzie? — Trudno powiedzieć. Coop odwrócił wzrok, nie potrafił spojrzeć jej w oczy. — Susan... Położyła dłoń na jego ramieniu. — Nic nie mów. Zamilkł, potem tylko pokiwał głową. Po całym zajściu spytała go, czemu tak długo zwlekał, nim powstrzymał Ellisa. Odpowiedź znalazła teraz w jego oczach. — Chyba już czas na mnie — powiedział. — Powodzenia. — Dzięki — kiwnęła głową. Odprowadziła go wzrokiem do samochodu; nim wsiadł do środka, przystanął na chwilę, uniósł na moment dłoń i odjechał. Susan i Jamie czekali na lotnisku w Vancouver na przylot Michaela. Potem pojechali do hotelu zarezerwowanego przez Susan. Po kolacji, kiedy Jamie położył się spać, zaczęli nocną rozmowę. — Jak się czujesz? — spytała Susan. Rozmasował sobie zesztywniały kark, fizjoterapeuta obiecywał mu jednak, że jego stan się poprawi, jeśli tylko będzie regularnie ćwiczył. — Dobrze — odpowiedział. — A jak wypadło pożegnanie? — Cóż, wyjechaliśmy. Coop złożył nam wizytę. — Miał coś do powiedzenia? — Niewiele. Ellis wyszedł ze szpitala. — Nie zamierzam go oskarżać — oznajmił Michael. — Tak przypuszczałam. Na chwilę zapadło milczenie, potem jednak Susan zadała pytanie, które nie dawało jej spokoju. — No więc, jak poszło? Susan przekonała go, że nim razem przeniosą się do stanu Washington, gdzie zamierzali się osiedlić, powinien polecieć do Bostonu. Kiedy leżał w szpitalu, dużo ze sobą rozmawiali. Michael niewiele więcej mógł wtedy robić, unieruchomiony na wyciągu z licznymi złamaniami. Nie kryjąc przed nią niczego, opowiedział dokładnie, jak stoczył się na dno obłędu. Przyznał się przed nią nawet do tego, że nadal nie wie, co chciał zrobić owego dnia, gdy wrócił do swojego mieszkania po zastrzeleniu kochanka żony. — Może ją też chciałem zabić. Może nawet Holly. — Ale nie zrobiłeś tego — powiedziała z naciskiem. Wiedział, że ma rację, nalegając, by poleciał do Bostonu, nim zaczną razem nowe życie. Uniósł się z łóżka, nie przerywając opowieści i lekko skrzywił z powodu zesztywniałego karku. Koniec końców Ellis też go nie zastrzelił, choć może miał taki zamiar. To siła upadku spowodowała u Michaela obrażenia kręgosłupa i nóg. Michael podszedł do okna i spojrzał na miasto. — Mówiłeś przez telefon, że widziałeś się z Louise? — napomknęła, wracając do tematu, Susan. — Faktycznie. Wcale się nie zdziwiła, kiedy się do niej odezwałem po tylu latach. Słyszała, że wyszedłem z więzienia. Spytała, czy dzwoniłem do niej wcześniej. — A dzwoniłeś? — Jeden raz — odparł. — Z knajpy „U Clancy'ego". Ale nawet się nie odezwałem, a ona odwiesiła słuchawkę. Powiedziała mi, że przeczuwała, iż to ja. Znów usiadł i opowiedział Susan o ich spotkaniu w hotelowej kawiarni. Louise przyniosła zdjęcia Holly, na niektórych był też mężczyzna, lekarz, którego Louise poślubiła. Wygląda na porządnego faceta. — To Alan — powiedziała Louise. — Traktuje Holly jak własną córkę. Holly wyglądała dokładnie tak, jak ją sobie wyobrażał. Długie ciemnoblond włosy i głębokie niebieskie oczy — ładne, pogodne dziecko. Widział podobieństwo do Louise, ale nie mógł dopatrzyć się w niej podobieństwa do siebie. Na chwilę odebrało mu głos i jakby stracił grunt pod nogami. Louise wyciągnęła przez stół rękę i nieśmiało położyła na jego dłoni. — Jest szczęśliwym dzieckiem, Michaelu — zapewniła go. — Wie, że to ty jesteś jej tatą, wszystko jej opowiedziałam. Sama, rzecz jasna, niczego nie pamięta, ale wie o twoim istnieniu. Powiedziałam jej też, że przyjechałeś do miasta. Louise wzięła go, by wspólnie odebrali Holly ze szkoły. On czekał przy bramie, podczas gdy Louise siedziała w samochodzie. Od razu poznał córkę, gdy tylko wyszła przed budynek. Szukała wzrokiem matki, jej pogodne oczy tylko przemknęły po nim, gdy ujrzała za jego plecami znajomy samochód. Nagle zmarszczyła brew i ponownie na niego spojrzała. Uśmiech zbladł na jej twarzy. Kiedy zrobił kilka kroków w jej stronę i przykucnął, żeby do niej przemówić, wyjaśnić, kim jest, stała się rzecz najbardziej zdumiewająca, dziewczynka zarzuciła mu ręce na szyję i zawołała: — Tatusiu! Michael przerwał opowieść, a Susan odgarnęła mu włosy z czoła i nachyliła się, by go pocałować. Jego oczy błyszczały od łez. Kocham go, pomyślała, a wtedy on, jakby czytając w jej myślach, ujął i pocałował jej dłoń. — Kocham cię. Wstała i trzymając go za rękę, powiedziała: — Musisz być zmęczony. Chodźmy do łóżka. Na dalekiej północy, w krainie lodu i śniegu, sokolica wzbija się w powietrze i szybuje do góry unoszona prądem cieplnym, rześkie i suche powietrze muska jej pióra. Zatacza krąg i leci ponad skalną półką, na której przed chwilą jeszcze siedziała. Jedno skrzydło ma odrobinę zesztywniałe po dawnej ranie, ale zupełnie nie przeszkadza jej to w lataniu. Przecina ze świstem powietrze. Obraca głowę i spogląda na ziemię. Obserwuje ją jej partner, przechyliwszy na bok głowę. Po chwili sam też się wzbija do góry i dołącza do niej. Kreślą w powietrzu koła, nawołując się, ich głosy niosą się nad urwistymi szczytami. Daleko w dole zostaje kraina zasypana śniegiem. STUART HARRISON Urodzony i wykształcony w Anglii Stuart Harrison jest, jak sam o sobie mówi, romantykiem uwielbiającym przyrodę i życie z dala od zgiełku wielkich metropolii. Gdy zajął się pisarstwem, próbował na początku tworzyć thrillery o wartkiej akcji, myślał bowiem, że będą się dobrze sprzedawały. Tymczasem, rzeczywistość okazała się zupełnie inna. Odniósł sukces dopiero wówczas, gdy zaczął pisać zgodnie ze swoją naturą o cichym urokliwym miasteczku — Little River Bend w kanadyjskiej prowincji Kolumbia Brytyjska — oraz o chłopięcych wspomnieniach i dawnym zamiłowaniu do sokolnictwa. Śnieżny sokół to debiutancka powieść Harrisona, która przyniosła mu uznanie wśród czytelników i krytyki. „Zrozumiałem wówczas, że pisanie thrillerów muszę zostawić innym" — powiada. Aktualnie pisarz pracuje nad kolejną powieścią, która w jakiejś mierze będzie kontynuacją losów bohaterów Śnieżnego sokoła. Harrison od kilku lat mieszka w Nowej Zelandii wraz z żoną Dale i dziećmi. ?? ?? ?? ?? Harrison Stuart Śnieżny Sokół - 2 -