C. J. Cherryh Wykopaliska Wahadłowiec spadł na smaganą wiatrem równinę. Lądowanie nie należało do przyjemności. W kombinezonie, obładowany sprzętem regulacji biologicznej, Desan zeskoczył z platformy i rozkołysanym krokiem wszedł w obcy świat. Opędzał się od usłużności niewielkich, pająkowatych robotów. - Tędy, obywatelu. Ostrożnie, obywatelu. Prosimy chronić skafander, rozdarcie jest niebezpieczne. Mali służalcy. Desan nie znosił ich. Z pewnością przysłał je szef operacji, w towarzystwie jednego ośmiokołowego transportera SI, który zaparkował się aż o pięćset kroków od strefy odrzutu wahadłowca, co zapowiadało męczący spacer przez pylną równinę w skrzypiącym, obciążonym ekwipunkiem skafandrze tlenowym. Desan obrócił się, by spojrzeć z rozterką na statek o zakrzywionym dziobie, który czekał na wspornikach: srebrny klin wbity pomiędzy niebo jak z brązu a krajobraz w odcieniach ochry i rdzy. Na widok nieba poczuł dreszcz. Z rozdrażnieniem poddał siebie i skromny bagaż obsłudze robotów, powolnym, kołyszącym się krokiem zmierzał do czekającego transportera SI. - Dzień dobry - SI powiedziała bezmyślnie i otworzyła drzwi. - Lordzie Desanie, w mojej kabinie powietrze nie jest czyste, czy zrozumiałeś, panie? - Tak, tak. - Desan wdrapał się do środka i usiadł w przednim fotelu. Amortyzatory poddały się lekko. Z owadzią ostrożnością roboty uwijały się, delikatnie kładąc bagaże właśnie tak, a nie inaczej. Poprawiały, w kółko poprawiały, aż ułożenie pasowało do ich szablonowego pojęcia perfekcji. Irytujące. Typowa dokładność robotów. Desan klepnął siedzenie wyposażone w czujnik ciśnienia. - No to jedziemy, dobrze? SI porozumiała się ze swymi głupszymi kuzynami: pojedynczy pisk poderwał je do ucieczki. - Uwaga na drzwi, obywatelu. Pokrywa zsunęła się i zamknęła. SI uruchomiła swój hałaśliwy silnik. - Czy obywatel życzy sobie zaciemnić okna? - Nie, zostaw. Chcę widzieć krajobraz. - Z przyjemnością, Lordzie Desanie. Istotnie, była to dla SI przyjemność. Do stacji czekała ich długa jazda przez równinę, w coraz drobniejszym pyle, który unosił się z tyłu, przesłaniając widoczność. Od czasu do czasu dół wydrążony przez wiatr w miękkim piasku wyginał cielsko transportera. - Proszę mi wybaczyć, obywatelu. Czy ci wygodnie? - Całkiem, całkiem. Jesteś bardzo dobra. - Dziękuję, obywatelu. Nareszcie coś urozmaiciło płaską powierzchnię terenu. Pojawiły się nieznaczne garby i jakaś nietypowa góra: długi, masywny wał, jak mur, który wyrastał z mgły i nabierał regularnych kształtów tuż przed lekko brązowymi fałdami wzgórz, ledwie zasługującymi na to miano. Góra. Z daleka wyglądała jak formacja wulkaniczna lub skała osadowa. Uparcie wystająca hałda, anomalia na tle nagiej równiny, gdzie wszystko wokół uległo entropii i wtopiło się w płaski bezmiar. Gdy SI przejeżdżała obok, na zboczu widać jednak było szwy i spojenia; ślady wskazywały, że górę z b u d o w a n o. Desan wiedział, czym była w istocie; mimo to, gdy mijał dzieło rąk Starożytnych, odczuł niepokój w swej duszy podróżnika. Na tle zwietrzałych wzgórz ukazała się stacja: półkule budynków, jaskrawozielone w brązowym, martwym świecie. Lecz Desan kiedyś już widział takie kopuły i co innego budziło jego zainteresowanie. Tylko SI mając za świadka obrócił się w fotelu i przytknął miękką kulę hełmu do podwójnej szyby. Wpatrywał się w pracowicie ułożone kamienne bloki, dopóki nie zostały w tyle, by zniknąć za pylną zasłoną. - To już tutaj, Lordzie - powiedziała wiecznie radosna SI. - Jesteśmy prawie na miejscu. Stacja jest trochę wyżej, wjadę tam bez problemu. Zgięcie, podparcie, zakołysanie i zwrot. W ekranie przedniej szyby kopuły zbliżyły się łukowatym skokiem, silnik zaskowyczał. - Było mi bardzo miło ci służyć. - Dziękuję - mruknął Desan. Wiedział, że znów czeka go spacer: wspinaczka po plastykowej kracie do komory powietrznej. Ani śladu komitetu powitalnego. Chmara robotów pospieszyła w ich kierunku, gdy tylko transporter stanął i podłarł się z pneumatycznym sapnięciem. - Dziękuję, Lordzie Desanie. Proszę chronić hełm. Osłaniać przewody regulacji biologicznej. Ostrożnie, pył jest śliski. - Dziękuję. Nie było ucieczki przed troskliwością SI. - To ja dziękuję, Lordzie. Pokrywa powędrowała w górę. Desan uwolnił się z fotela, by zejść na piaszczystą powierzchnię. Wychodził osłaniając aparat tlenowy przed uderzeniem w obramowanie drzwi. Sapał przy tym głośno, nienawykły do takiej siły ciężkości. Roboty przenosiły bagaże, podczas gdy Desan z trudem wspinał się po kracie z plastyku, wprost do jaskrawozielonych, półkulistych budowli. Plastyk. Na takim pustkowiu. Produkowano go na statkach, z nadwyżek biomasy. Tutaj wszystko było martwe, przerażająca nicość. Nawet sygnał, który sprowadził go na to dno jeziora, pochodził od robota, podobnie jak zawiadomienie o czekającym transporterze. Drzwi komory powietrznej rozwarły się przed nim i nareszcie ujrzał żywą obsługę. Długo na to czekał. Trzy osoby w kombinezonach podeszły, by go należycie powitać. Lecz mimo tej góry z kamieni, mimo jasnozielonych budowli i robotów badawczych potwierdzających dane w raportach Desan wyczuwał wokół powiew śmierci. Powlókł się naprzód; po drodze dotknął wyciągniętych rąk w rękawicach, wymienił gesty powitania i dalej zmierzał ku wejściu. Czuł chłód do szpiku kości. Tu, gdzie się znajdował, nic nie było jasne, jak we śnie, który potwornie zniekształca dobrze znane szczegóły. Sto lat podróżował od chwili, gdy ujrzał ów świat po raz pierwszy, a i to jedynie z orbity, zdając się na raporty z trzeciej ręki. Sto lat poświęcone badaniu tej planety poprzedziło krótką podróż z portu do ośrodka naukowego leżącego pod złowrogim niebem, opodal góry, która niegdyś była tamą na nieistniejącym już jeziorze. Były, oczywiście, pewne odkrycia na księżycu. Kilka artefaktów. Tkanina symboliczna. Prymityw, niewyobrażalny prymityw. Pierwsza zapowiedź tajemnic tego wyschniętego, rdzawobrązowego świata. Wraz z komitetem powitalnym Desan wszedł do komory powietrznej w głównej półkuli, odczekał pełny cykl i odetchnął z ulgą, gdy światła sygnalizatora zmieniły kolor z białego na pomarańczowy, a drzwi wewnętrzne wpuściły ich do środka. Desan ruszył naprzód, zdjął hełm i nabrał w płuca powietrza, które niespodziewanie okazało się nieświeże. Hall w centralnej półkuli miał wygląd roboczy: plastykowe ściany, nie osłonięte przewody. W donicy ustawionej na środku kilka roślin walczyło o przetrwanie. Z przodu widać było czarną kolumnę i dość popularny emblemat: dwie nagie, obce postacie i schemat systemu gwiezdnego, wiernie odtworzone co do jednego zadrapania. Zwykła tabliczka; w innym miejscu może uszłaby uwadze. Tutaj nabierała specjalnego znaczenia. Przesłanie od Starożytnych pochodziło z tego właśnie świata. - Lord Desan? - dobiegł go kobiecy głos. Odwrócił się niezgrabnie, skrępowany kombinezonem. Profesor Gothon we własnej osobie: starsza kobieta, ubrana w błękitną togę. Zaszczyt oszołomił go i przesłonił wszystkie dotychczasowe uchybienia gościnności. Wyciągnęła rękę na powitanie. Zaskoczony podał dłoń w rękawicy i zaraz cofnął, by naprawić gafę. Uprzejmy gest zbił go z tropu; czuł się jak skończony głupiec, gdy dotknął, a raczej odwzajemnił mocny uścisk zgrubiałej, wiekowej dłoni legendarnej uczonej. Dłoń była twarda i jednocześnie zwiotczała; świadczyła o długim życiu i wielkiej sile. Nie umiał znaleźć właściwych słów; całkiem onieśmielony przypominał sobie, po co tu przybył. - Proszę do środka, Lordzie Desanie. Ząraz uwolnią cię od tego kombinezonu. Czy masz ochotę odpocząć po podróży? Może filiżankę herbaty? Roboty zaniosą bagaż do twego pokoju. Nie znajdziesz tu luksusów, lecz myślę, że będzie ci wygodnie. Coraz więcej uprzejmości. Łatwo się zagubić, gdy niezwykła serdeczność otacza i rozbraja, a własne zakłopotanie nie pozwala stawić jej oporu. - Przyjechałem, by coś zobaczyć. Chciałbym zrobić to teraz. - Desan rozpiął skafander, zdjął go i złożył w wyczekujące ręce. Wygładził ubranie. Może to zbytnia obcesowość, niewybaczalny pośpiech? - Nie potrafiłbym wypoczywać, Profesorze. Zdążyłem zaznać wygód w wahadłowcu. Pragnę przynajmniej zwiedzić to miejsce, jeśli ktoś z twoich pracowników się mną zajmie... - Oczywiście, oczywiście. Raczej się tego spodziewałam. Proszę więc za mną, oprowadzę cię. Objaśnię wszystko, o ile potrafię. Może cię przekonam. Od początku czuł się przytłoczony: spodziewał się spotkać kogoś ważnego, może szefa operacji, ale nie samą Gothon. Profesor mijała studentów i niższych rangą pracowników, jakby zsyłając błogosławieństwo. Desan szedł o pół kroku za jej przygarbioną sylwetką. „Spotkałem J ą” - mówili wtedy na statku młodzi, przyciszonym głosem, kiedy Gothon przechodziła w zamyśleniu korytarzem, w czasie swoich nieczęstych przebudzeń. „Spotkałem J ą”. W ich głosach brzmiało niemal nabożeństwo. Budzono ją rzadko, wystarczało pomniejszych naukowców dla większości światów. Desan był Piątym Lordem Nawigatorem, czwartym z kolei urodzonym w podróży. Ledwie drobina czasu: pięćdziesiąt dwa lata życia w przebudzeniu i zaledwie dwa tysiące lat w podróży - wobec eonów uśpionego życia Gothon. Był do szpiku kości wzruszony łaskawością długowiecznej, przygarbionej uczonej o plamistej cerze, wytrwałej tropicielki nieodczytanych tajemnic wszechświata. Poczuł żal i ból. Jakże cierpieć musiała Gothon zamknięta w ciszy, której nie wolno zakłócać. Załogi statków obowiązywał surowy zakaz wstępu tam, gdzie pracował jej umysł. Studenci poderwali się, by otworzyć im drzwi; cofnęli się pod ścianę ułatwiając przejście do kolejnych sal w głębi labiryntu półkul. Desan mijał ręce, które dotykały jego rękawa: powitanie Lorda Nawigatora. Odwzajemniał uprzejme gesty, na ile pozwalało mu własne strapienie. Jego serce pracowało w warunkach zwiększonej grawitacji; nozdrza chwytały woń plastyku, wyziewy uzdatniaczy i zapach wielu ciał przebywających pod wspólnym dachem. Samo powietrze było ciężkie, gorzkie, jakby pełne ładunków elektrycznych lub suchego pyłu. Przyszło mu do głowy, że dach może być nieszczelny; niepokojąca myśl. Uświadomił sobie możliwe niebezpieczeństwa i zapragnął odlecieć stąd jak najprędzej. Podczas gdy Desan wciąż podróżował, Gothon mieszkała tutaj już siódmy rok z jej życia, którego zostawało coraz mniej. Budzono ją czterokrotnie; obecnie, po raz czwarty, pozostawała aktywna od pięciu lat: najdłużej jak dotąd. Znalazła wreszcie dane, dla których nie szkoda czasu, więc zużywała go nieprzerwanie. Uwierzyła. Gotowa była umrzeć w pogoni za sobie wiadomą prawdą. Desan poczuł dreszcz, gdy weszli przez hermetyczne drzwi do kolejnego pomieszczenia pod kopułą; przerażenie skurczyło mu żołądek. Po obu stronach stały półki, wypełnione szeregiem żółtych czaszek. Długie rzędy wytrzeszczonych, czarnych oczodołów i wyszczerzonych zębów. Niektóre głowy miały długie nosy, niektóre nie. Małe, beznose czaszki posiadały kły, co nadawało im inteligentny wygląd. Jak mali ludzie, jak dzieci o rysach dorosłych - taka musiała być pierwsza reakcja każdego, kto widział hologramy lub konkretne egzemplarze przywiezione do orbitujących laboratoriów. Jednak pojemność takiej czaszki była zbyt mała. Prawdziwy sapient zajmował dalsze półki: wypukło sklepione czaszki, z płaskimi zębami wyszczerzonymi w permanentnej zgrozie, przerażały swoich odkrywców tu, na tym pustkowiu. Gothon zatrzymała się, wybrała małą czaszkę sapienta, w dużej mierze zrekonstruowaną: Desan umiał odróżnić prawdziwą kość od plastykowej. Czaszka była o wiele delikatniejsza od pozostałych, miała mniejszą szczękę. Dwa przednie zęby zrekonstruowano. I jeden boczny. - To było dziecko - powiedziała Gothon. - Nazywamy ją Panieneczka. Pierwsze znalezisko w tej okolicy, na wzgórzach przy brzegu strumienia. Nie miała stóp, ale poza tym jest nieuszkodzona. Znaleziono ją właściwie samą, tylko w ramionach ściskała jakieś małe zwierzę. Trzymamy je razem z nią. Nieważne, że to nie według katalogu. - Z półki na górze wzięła inną, mocno zrekonstruowaną czaszkę. Była kruchej budowy i miała kły. - Nawet archeolodzy mają swoje sentymenty. - Rozumiem... Nie wypadało inaczej: Desan zmusił się do pogłaskania czaszki palcem. - Idźcie spać. - Gothon czule ułożyła eksponaty z powrotem na półce, strzepnęła z palców kurz i poszła dalej. Desan podążył za nią, przez zwykłe drzwi do zatłoczonej sali ze stołami zastawionymi mnóstwem przedmiotów. Pracownicy w nagłym przestrachu porzucili odkurzanie. - Nie, nie, proszę sobie nie przeszkadzać - cicho powiedziała Gothon. - Zaraz stąd pójdziemy. Tutaj, czy widzisz, Lordzie Desanie? - Ostrożnie sięgnęła ponad ramieniem badacza i podniosła wydłużoną butelkę z pionowymi rowkami, pokrytą opalizującą patyną z powodu długiego przebywania w ziemi. - Znajdujemy tego bardzo dużo. Produkcja masowa. Przemysł. Nie tylko na tym kontynencie. Taka sama butelka występuje wszędzie, na całym świecie, w najwyższych warstwach. Ten sam wzór. Zrobiona niedługo przed kataklizmem. Na podstawie takich małych przedmiotów badamy powiązania i kontakty handlowe. Odłożyła butelkę i sięgnęła po garnek. Posklejany, niemal kompletny. - Zawsze naczynia. Garnki i butelki: to ślady, po których tropimy ich przez wieki. Bardzo wiele warstw. Mieli długą i złożoną przeszłość. Desan wyciągnął rękę, by dotknąć brunatnej, skorodowanej powierzchni naczynia. Odkrył na niej pojedynczą resztkę niebieskiej emalii i szary nalot od leżenie w ziemi. - Jak długo, ile trwa rozkład do takiego stopnia? - To zależy od rodzaju gleby, jej wilgotności, zakwaszenia. Ten garnek znaleziono niedaleko stąd. Gothon ostrożnie odstawiła przedmiot i odeszła. Wątła, przygarbiona sylwetka, pomiędzy resztkami przeszłości. - Długo, bardzo długo trwał proces niszczenia. Prawie nic nie zostało. Metal utlenia się, plastyk ulega rozkładowi, tkaniny szybko gniją. Papier i drewno przechowują się bardzo długo w klimacie pustyni, ale też w końcu butwieją. Wilgoć zaciera rzeźbę. Tylko metale szlachetne nie zmieniają właściwości. Nacisk warstw ziemi odkształca nawet kamień, kruszy metal. Garnki znajdujemy w postaci łamigłówki kawałków. Te z natury delikatne przedmioty trwają jednak dłużej, niż pomniki: tak długo, jak ziemia, która je nosi. Przechowują się w suszy i w wilgoci, nawet na dnie morza, o ile nie istnieje tam podwodne życie. Butelka i garnek są tak samo godne podziwu, jak ta wielka tama. Ci, którzy je wykonali, nie spodziewali się tego. - Ale... - Desanowi zakręciło się w głowie na wspomnienie wielkiej równiny, naniesionego osadu i głęboko pod nim ukrytych tajemnic. - Ale? - Może jakiś ważny szczegół uszedł twojej uwadze. Miałaś cały świat do zbadania. Jakieś znalezisko mogło zasugerować ci błędną interpretację. - Tak, to się zdarza. Jednakże wiele znajdujemy tam, gdzie się spodziewamy i to ważna wskazówka, Lordzie Desanie. Potwierdza, że wystarczy tylko podejrzewać, w którym miejscu warto prowadzić poszukiwania. Najpierw ustalamy, co rokuje największe nadzieje. Może to być obszar zatopiony albo wybrzuszony, widoczny na zdjęciach, które bierzemy z orbiterów. Ale najważniejsze jest przeczucie; lepiej się sprawdza, niż mechaniczne próbniki. Pod ciemnymi oczami Gothon pogłębiły się zmarszczki: myśli uczonej podążały w nieodgadnione. Desan stał zagubiony, przytłoczony jej osobowością. Czym zajmował się umysł w tym wieku? Wędrował? A może wybitna Profesor popadła w mistycyzm? Raport o tym rozwiązałby jeden problem. Ale taki przykry obowiązek... - To wyczucie żywych istot, Lordzie Desanie. Trzeba stanąć w jakimś miejscu i zastanowić się: dawno, dawno temu, gdybym miał budować czy prowadzić handel, dokąd bym poszedł? Gdzie mieszkaliby moi sąsiedzi? Desan dyskretnie zakasłał chcąc sprowadzić rozmowę na temat faktów. - Oczywiście dane zebrane przez roboty znajdują zastosowanie? - Sondy są tylko urządzeniami bez duszy. Robot może posiadać wspaniałe umiejętności, ale nie ma prawdziwego wyczucia terenu. Badacz, który zdalnie steruje sondą, nie dostrzega wielu istotnych elementów... Lecz ty urodziłeś się dla Kosmosu. Może do ciebie to nie przemawia, Lordzie Desanie. - Wierzę twoim słowom - rzekł Desan z powagą. Na plecach czuł ołowiany ciężar nieba, które jak straszna, skażona pokrywa oddzielało ich od gwiazd i samotnego księżyca. Gothon pamiętała świat przodków. Ojczystą planetę. Już wtedy była sławną specjalistką. Powiedziała, że potrafi umiejscowić pewne rzeczy nawet w krajobrazie pustki. Widziała więcej, niż mogły dostrzec oczy robota, i myślała podobnie jak istoty, po których zostały tylko zakurzone czaszki. Jak dawno temu? - Szukamy kopców - ciągnęła Gothon, przechodząc drobnym kroczkiem pomiędzy stołami. Mijała pochylone głowy i nieśmiałe spojrzenia pracowników i studentów zajętych żmudną pracą. Towarzyszył im odgłos igieł elektronicznych, które odsłaniały zaskorupiałe powierzchnie starożytnych przedmiotów. - Oni budowali ogromne konstrukcje. Wielkie drapacze chmur. Niektóre z nich z pewnością przetrwały tysiąclecia, ale wreszcie zaczęły chylić się ku upadkowi. Zawaliły się tworząc rumowiska gruzu. Wody rzek żłobiły nowe koryta wokół ruin, wiły wiatry. Rosła pokrywa osadu naniesionego przez czynniki atmosferyczne. Rumowiska zapadały się pod własnym ciężarem. To utrudniło naszą pracę. Gothon znów przerwała; stanęła przy stole z hologramami. Na jej znak ukazał się krajobraz: serpentyna muru na dnie doliny. - Widzisz, panie? Muru nie zbudowano w ten sposób; zdeformowały go nacisk i ruchy gleby. Był pogrzebany, dopóki go nie odkryliśmy. Dlatego wiatr i deszcz nie zniszczyły go przed wiekami. Teraz pewnie się rozsypie, jeśli czas nie pogrzebie go powtórnie. - A ta wielka kamienna góra - Desan wyciągnął rękę chcąc wskazać w kierunku tamy, ale poczuł się zdezorientowany. - Jak dawno zbudowana? - Jest tak stara, jak jezioro, które stworzyła. - Na krótko przed katastrofą? - Tak. Czy wiesz, że ta wielka masa może przetrwać zanik gwiazd? Podobnie jak kilka podobnych budowli i piramidy, które znajdujemy w różnych częściach świata. Można tylko zgadywać ich wiek. One są trwalsze od wszystkiego, co wyrasta z powierzchni ziemi, prócz naturalnych gór. - Bez życia. - No, niezupełnie. - Przecież życie zanika. - Nie, wcale nie zanika. Na znak uczonej ukazał się następny hologram. Kałuża, cała zielona od kłączy wijących się faliście. - Księżyc wciąż chroni ten świat przed entropią. Istnieje woda - co prawda nie w takiej ilości, by tama mogła znów spełniać swą funkcję. Ta właśnie roślinka jest nadzieją dla tego świata. Małe formy życia: organizmy latające i pełzające, porosty i inne żywe twory występujące na równinach. - Ale nic takiego, co o n i znali? - Nie. Życie ewoluuje w innych warunkach. Zaczyna od nowa. - Niewiele ma na początek. - Niewiele. Nad tym problemem pracuje profesor Bothogi: czy wystarczy czasu rodzącemu się życiu, czy nie nastąpi zbyt szybkie wyczerpanie niezbędnych zasobów. Ale my sobie, a życie sobie. Bardzo się obawiamy skażenia, jednak to nieuniknione. I może wyjść na dobre. Profesor Gothon ruchem ręki włączyła kolejny hologram. Podłużne stworzenie o sześciu nogach w popłochu uciekało po skrawku suchego mchu. Zapamiętale poruszało czułkami i prawie nie posuwało się naprzód. - Spadkobiercy świata. Rozpacz zmroziła Desana do szpiku kości. - Ale każde pokolenie tych małych stworzeń to niekwestionowany sukces. Część musiała zginąć w kataklizmie, ale one o tym nie wiedzą. Świadomość dopiero może się pojawić za około pół miliarda lat. Jeżeli gwiazda nie zgaśnie: jest już pod koniec swej drogi. Ukazał się nowy hologram: pustynia i podmuchy piasku obok obrazu zielonych kłączy w stawie. - Życie buduje życie. Ta roślina pomaga przyszłym organizmom: akumuluje zasoby, którymi żywić się będą nowi przedstawiciele gatunków. Tak życie sobie radzi, zdobywa przestrzeń na planecie. Jest to oczywiście proces nie zamierzony, przypadkowy. Desan spojrzał na nią z ukosa. - No tak, biomasa, petrochemia. Zmagazynowana ogromna energia, która czeka na świadome wykorzystanie. Jeżeli powstanie inteligencja, zdominuje świat, gdyż jej funkcją jest lepsza organizacja życia. Jednak świadomość to niebezpieczna rzecz, Lordzie Desanie. Jest jak wyzwolony komputer na usługach tej małej roślinki: miliardy takich komputerów pracują, szybciej i szybciej, zmieniając cechy własne i otoczenia. A jeśli na początku był nieznaczny błąd w oprogramowaniu? - Nie wierzysz w to. Nie możesz porównywać nas do czegoś takiego. Desan zwątpił. To nieprawda, że ta dobra kobieta jest niezrównoważona. Zachwiała się tylko wiara tego zdumiewającego umysłu. Wybitna uczona o wielkim sercu stała się wreszcie cyniczna, w swoim niesamowicie podeszłym wieku. Pięćdziesięcioletni żółtodziób próbował się przeciwstawić. - Ależ nie jest to żaden dowód, Profesorze. To mógł być naturalny kataklizm. - O tak, uderzenie meteorytu. Profesor przeskoczyła kilka hologramów i zatrzymała się na orbitalnym zdjęciu ogromnego krateru. Wyraźne było odkształcenie globu - jedna z cech rozpoznawczych, szokująco widoczna z Kosmosu. - Przecież ten układ słoneczny nosi wiele podobnych śladów. Jest wieloplanetarny, a gwiazda wciąż napotyka różne odłamki w drodze przez galaktykę. Spójrz na ciała bez atmosfery: księżyce. Zastanów się, ile meteorytów robi w nich kratery. Odpowiedz, kosmiczny wędrowcze, czy nie mam racji? Desan z ulgą nabrał powietrza; zadowolony, że może wypowiedzieć się na dobrze znany temat. - Oczywiście, układ narażony jest na podobne ciosy, ale ten krater to przypadek ekstremalny... - Gdyby meteoryt uderzył w czasie, gdy istnieli sapienci. Ale ten cios spadł na wymarły świat. Wpatrywał się w krater, stopioną skorupę jego brzegów, wiekami żłobioną przez piasek. - Istnieje dowód? - Warstwy. Naczynia. Ciekawe - oni bardzo obawiali się takiego przypadku. Można by sądzić, że mieli przeczucie nieszczęścia. Wiedzieli, co stało się z ich księżycem, rozumieli mechanikę układu słonecznego. Być może wcześniej, w bardziej prymitywnej epoce, byli świadkami podobnych uderzeń meteorytów - i pamiętali. Czasem jakby chwytamy w przelocie myśl, która z tego miejsca sięgała gwiazd. Co ją pobudzało? Czego szukała? - Cóż my możemy wiedzieć? Próbujemy naszymi umysłami zgłębić ich oczekiwania... - Desan umilkł speszony. Prawie herezja. Omal nie popełnił karygodnej nieostrożności. Lordowie Juryści w stacji orbitalnej dowiedzieliby się o tym przed wieczerzą i na wieki miałby popsutą opinię. - Stoimy w ich świecie, ich kości spoczywają w naszych żywych dłoniach i usiłujemy myśleć w ich systemie pojęć. Pod groźnym niebem. Co uczynimy? - Trzeba spróbować ucieczki. Wydostać się z tego świata. Im się udało. Przedmioty znalezione w Kosmosie... - Archeologia kosmiczna to łatwa praca. Mija milion lat, dwa miliony, a wszystko błyszczy, jak nowe. Każdy napis da się odczytać. Barwy jaśnieją pierwotną wyrazistością, gdy dosięgnie ich promień światła. Jedna strona przeżarta mikropyłem, ale druga nietknięta, jakby ktoś ją przed chwilą stworzył. Pytasz mnie o wiek tych ruin. Przecież go znamy, podejrzenie przenika nas do szpiku kości. Wiemy, kiedy wszystko ucichło. - To nie mogło być wtedy! - Chodź, Lordzie Desanie. Na znak Gothon zgasły hologramy. Profesor otworzyła drzwi prowadzące jeszcze dalej. - Tak wiele trzeba skatalogować. Na tym polega większość pracy w tej sali. Robią to przeważnie studenci. Odtwarzają, co mogą, numerują, robią spis. Praca bibliotekarza: znać miejsce danej rzeczy w katalogu. Za pięćset lat intensywnego odtwarzania i spisywania może będziemy znali Starożytnych na tyle, by mieć wgląd w ich umysły. Mimo to najpewniej nie znajdziemy innych zabytków piśmiennictwa, niż te odkryte na księżycu. Jest jednak pewne cudowne miejsce. Stale zdarzają się tam nowe cuda - w pracy profesora Bothogiego. Małe algi rozpoczynają dzieło od początku, może po raz kolejny. Interesujące, prawda? - Czy to znaczy... Desan dogonił uczoną. W wąskim, sterylnym korytarzu rozległy się jego szybkie kroki. - To znaczy, że zanim powstał sapient, były inne kataklizmy, inne początki? - Tak. Na długo przedtem. O dreszcz przyprawia myśl, jak niewiarygodnie uparte jest tutejsze życie i jak uporczywie powtarzają się kosmiczne kataklizmy. Najpierw algi, potem to, co pełza i bardzo powolne dążenie do supremacji. - Pra-sapient? - Interesująca kwestia. Ale nie tylko sapient potrafi zdominować świat, Lordzie Desanie. Siła. Skuteczność. Wiele światów jest tego dowodem. Rozwinięta inteligencja to rzadki skarb. Wiele sukcesów kończy się klęską. Płetwy zamiast rąk. Brak aparatu głosowego. Chyba, że wierzysz w telepatię; zapewniam cię, że ja - r~ie. Wokalizacja jest konieczna. Jakiś sposób porozumiewania się na odległość. Błyski światła, dźwięk, coś w tym rodzaju. W przeciwnym razie jednostki błądzą dokonując samotnych, powtarzających się odkryć. Powielanie wysiłków. Wiele gatunków posiadało ten rzadki atrybut - świadomość - a jednak zabrakło im czegoś ważnego. Albo jakiś niedostatek zatrzymał ich rozwój przed cywilizacją, przed techniką... - Przed odlotem z planety. Ale oni to zrobili. Rzadki przypadek. Bez nich... - Tak. Bez nich. Gothon zwróciła dobre, łagodne oczy w jego stronę, patrząc z bliska. Przez moment Desan czuł bezruch, jakby grobowy. - Koniec dzieciństwa. Tak czy owak, koniec. Zaniemówił; stał jak sparaliżowany. W myślach kotłowanina: Zamrugał powiekami i ruszył jak dziecko w ślady Gothon; bezbronny i bez wyboru. Chcę odpocząć, myślał. Zapomnijmy o tym początku i tym dniu; chcę iść gdzieś, usiąść, napić się czegoś ciepłego, wypędzić chłód ze szpiku kości i wtedy zaczniemy deszcze raz. Może przejdziemy do faktów zamiast fantazji... Nie dane mu było odpocząć. Obawiał się, że nie ma tu miejsca na spoczynek; że gdy tylko przestanie się poruszać, dosięgnie go ciężar nieba: śmiercionośny, wróżący zagładę w całej historii wymarłego gatunku. Poczuje w kościach wiek tej ziemi, ujrzy w koszmarnych snach. Takiego wrażenia nie zrobiły na nim kosmiczne otchłanie. Przez wszystkie lata wędrowałem, Profesorze. Całe życie poszukiwań, od gwiazdy do gwiazdy. Względność uczyniła z nas sieroty. Świat cię uświęci. Mnie nie poznał nigdy. Za ćwierć miliona lat zapomnę. Profesorze Gothon, ty wiesz lepiej ode mnie, jak świat się starzeje. Widziałaś ćwierć miliona lat - i oboje jesteśmy sierotami. Ja - klonowany bez końca. Ty, w twoim długim śnie, twoje klony śpią, czekając. Odtworzymy cię, Profesorze. I nigdy naprawdę ciebie. Jak ja nie jestem Desanem Pierwszym. Jestem tylko Piątym Lordem Nawigatorem. Za ćwierć miliona lat, jeżeli rozwój gatunku na nas się zatrzyma, może oni nauczą się podróżować szybciej i odnajdą nas - dalekich, zagubionych prekursorów. Ale tak się nie stanie, nigdy się nie poznamy, Profesorze, bo my jesteśmy jak czoło mknącej fali. Nikt nas nie dogoni, nie wyprzedzi. Za ćwierć miliona lat może i na nas spadnie kataklizm, a nasz świat przybierze takie same rdzawe barwy śmierci. Jesteśmy klonami, dziećmi klonów. Genetyczne skamieliny, wynaturzenie rozwoju. Czym jesteśmy dla nich, czym oni dla nas? Szukamy Starożytnych, którzy zbudowali i wystrzelili ten próbnik. Myśli Desam wirowały; zwykle potrafił bez trudu przeprowadzić kalkulacje względności czasu, znał się na gwiezdnych bezmiarach. Teraz zachwiała się pewność jego umysłu - z wysiłkiem znajdował drogę przez korytarz, którym szli oboje. Jeszcze raz wydłużył krok, by dogonić Gothon przed kolejnymi drzwiami. - Profesorze - zatrzymał ją wyciągniętą ręką i zamilkł. Wystraszył się własnego pytania, o krok od herezji, i pokusy słów Gothon. - Czy nie masz wątpliwości? Nie możesz być nieomylna. Oni po prostu mogli opuścić ten świat, gdy nastąpił kataklizm. I znów niszczący cios łagodnego spojrzenia. - Powiedz, odpowiedz mi, Lordzie. Podczas wszystkich twych podróży do bliskich gwiazd, w czasie stuletniej wędrówki, czy znalazłeś ślady? - Nie. Ale oni mogli polecieć... - Nie zostawiwszy nigdzie śladów z wyjątkiem księżyca? - Mogli przetrwać. Zespół badawczy na czwartej planecie... - Nie znalazł nic. - Sama twierdzisz, że trzeba spojrzeć ich oczami i wyobrazić sobie ich myśli. Może profesor Ashodt dotarł do niewłaściwego wzgórza, niewłaściwej doliny... - Jeżeli nawet gdzieś indziej leżą zakopane jakieś przedmioty, jest ich niewiele. Powiem ci, skąd wiem. Chodź, pójdź za mną. Gothon dała znak ręką i rozwarły się drzwi kolejnego laboratorium. Desan wszedł. Wolałby raczej wyjść na skażoną powierzchnię, niż zdążać przez te drzwi do prawdy, którą obiecała Gothon. Kierował nim obowiązek, przyzwyczajenie, konieczność. Nie miał innego celu w życiu. Lord Nawigator, piąta inkarnacja Desana Dasa. Znalazł się w miejscu zwyczajnym i dziwnym do tego stopnia, że nie mogło być tworem zdrowych zmysłów. Było zwyczajne sterylne, jak każde laboratorium, i rzęsiście oświetlone; nad stołami pochylali się badacze. Było dziwne, gdyż setki czaszek i kości leżały stertami na półkach przy ścianie - milczący świadkowie. Kompletny szkielet wisiał w swoim naturalnym kształcie. Na jednym ze stołów kościec małego zwierzęcia makabrycznie prężył się do skoku. Zatrzymał się. Wzrokiem powiódł dookoła, przez chwilę zagubiony pod spojrzeniami pustych oczodołów w zwietrzałej kości. - Pozwól, przedstawię ci moich współpracowników. Słowa dotarły do Desana z opóźnieniem i mrugał bezradnie, gdy Gothon wymieniała jednym tchem imiona. Jednym z wymienionych był zoolog Bothogi: młodszy niż większość - siedemnasta inkarnacja - spalał się, rozrzutnie wykorzystując kolejne lata, podobnie jak wszystkie inkarnacje Bothogiego Nana. Pozostałe imiona prześliznęły się Desanowi mimo uszu: nieznajomi, rodzone córki i synowie podróży. Czuł się zagubiony wśród ich spojrzeń, jak wówczas, gdy patrzył w oczy czaszkom. Za tymi spojrzeniami kryła się prawda o cieniach i popiołach, tajemnica i herezja. Oni go znali, on nic nie wiedział o nich, nawet o Lordzie Bothogim. Odczuł swą samotność; jego przekonania były bezbronne, pogrzebane w pyle i ciszy. - Kagodte - Gothon zwróciła się do garbatego mężczyzny z białymi uszami. - Kagodte, Lord Desan pragnie zobaczyć twój model. - Och! - powieki starca trzepotały nerwowo. - Pokaż mu, proszę, Profesorze Kagodte. Zgarbiony mężczyzna podszedł do stołu i rozłożył ręce. Ukazał się hologram. Desan zamrugał, spodziewając się czegoś okropnego, jakiejś konfrontacji z rekonstrukcją. Zamiast tego w powietrzu zafalowały zielone i niebieskie kolumny słów. Liczby, oznaczone i pomnożone. Wstrząśnięty Desan zgubił początek i nie pojmował ich sensu. - Nie rozumiem... - Operujemy danymi statystycznymi - powiedziała Gothon. - Ubieramy nasze herezje w formuły matematyczne. Desan odwrócił się i spojrzał na nią z przestrachem. - Nie chcę mieć nic wspólnego z herezją, Profesorze. Zajmuję się faktami. Przybyłem, by poznać fakty. - Usiądź - rzekła łagodnie Profesor. - Usiądź, Lordzie Desanie. Tutaj, tak, odsuń te kości, ich właścicielom to nie przeszkadza. Desan opadł na taboret przy białym stole laboratoryjnym. Podniósł wzrok w zamyśleniu. Jego oczy napotkały umieszczony na ścianie kamień z zamazanym wizerunkiem twarzy, zwietrzały. zmatowiały od upływu czasu. Zestawienie wizerunku ze stertą kości było przygnębiające. Dwa nagie ciała wyryte na emblemacie. Rzeźba. I rzędy nagich czaszek. Śmierć. Świat zdruzgotany meteorytem, prymitywne formy życia próbują walki. Śmierć. - Ach, tamto - powiedziała Gothon. Desan spostrzegł, że teraz Profesor patrzy na ścianę. - Tak. Znajdujemy bardzo niewiele rzeźb. Rzadkie skarby. Czasami upadek kamienia ratuje jego powierzchnię. Potwierdzenie. Istotnie. Ale czaszki świadczą o tym samym. Z naszymi metodami pomiarów i holografią możemy je ucieleśnić. Możemy je uczynić jeszcze bardziej żywymi. Czy chcesz zobaczyć? Usta Desana poruszyły się: - Nie. Małe słówko, wyraz tchórzostwa. - Później. Więc to jedyna planeta. Wciąż nie jesteś w stanie przekonać mnie, Profesorze, przykro mi. - Świat początku. Wielowarstwowy. Ostatnie pokłady zawierają przedmioty z jednego okresu, wspólnej, światowej kultury. Potem nic. Zagłada gatunków. Kolejne warstwy pustki. Milion lat historii geologicznej. Gothon obeszła stół i usiadła naprzeciw. Łokcie oparła wśród porozrzucanych kości. Jej zielone oczy połyskiwały wodniście w rozjarzonym świetle; wokół ust miała drobne zmarszczki, jak rysy w starej, wysuszonej glinie. - Statystyka, Lordzie Desanie. Suche dane mówią nam wszystko. O środkach produkcji przemysłowej, takich jak nasze. O mieszankach składników - Starożytni znali tylko taką technologię, nie było rozwiniętej produkcji materiałów wyższego rzędu, które dla nas są czymś zwyczajnym, ani metali, jakie przetrwałyby... Ale być może opanowali jakiś nowy proces wytwarzania substancji, które uległy biodegradacji. Informacje przechowywali prawdopodobnie w postaci bardzo nietrwałej. Być może substancje te pochodziły z Kosmosu. Technologia ma kolejne stopnie. Suche liczby, koncentracja i zasięg znajdowanych przedmiotów. Liczby - i naczynia. Zawsze te garnki, Lordzie Desanie. I niezniszczalne kamienie. Oraz fakt, że spadały meteoryty. Czyż nie potrafiliśmy odwrócić katastrofy naszego własnego świata? Nie zrobiliśmy tego, na pół wieku przed odlotem? - Z pewnością pamiętasz, Profesorze. Masz tę przewagę nade mną. Ale... - Widzisz dowody. I wciąż kurczowo chwytasz się nadziei. Pozostaje tylko jedno pytanie. Właściwie dwa. Czy to są właśnie istoty, które wysłały próbnik? Tak. W dużej mierze za sprawą ewolucji i przypadku. Czy to jedyny świat, jakie zamieszkiwały? Bez wątpienia. Jeśli istniały ślady na czwartej planecie, zostały zmiecione przez burze, pogrzebane, stracone. - Wciąż mogą tam być. - Najpewniej w niewielkiej ilości. Brak n o w y c h o d k r y ć, Lordzie Desanie. A to sprawa kluczowa. Nie ma nic poza tymi substancjami, tymi materiałami. To nie była cywilizacja gwiezdnych wędrowców. Wypuszczali swoje powolne próbniki bez załóg, za to z kamerami - oczami robotów. Nie dla nas. Zawsze wiedzieliśmy o tym. Jesteśmy odbiorcami pływających szczątków, wraków wyrzucanych na brzeg. - To miało swój cel! - syknął Desam drżący, otoczony, samotny. Jeden wierny pośród cichych heretyków. - Profesorze Gothon, twoja wybitna pozycja budzi zaufanie. Czy wiesz, jaki efekt ma nadużycie... - Próbujesz mi grozić, Lordzie Desanie? Czy przybyłeś, by mnie uciszyć? Desan rozpaczliwie omiótł wzrokiem salę. Zapadła cisza, ustało ciche tykanie. Czuł na sobie spojrzenia. - Błagam. - Spojrzał w tył. - Przyjechałem, by zebrać dane. Spodziewałem się kilku roboczych spotkań, spokojnych rozważań... - Boleśnie cię zawiodłam. Myślisz pewnie, co będzie, gdy poróżnię się z Lordami Jurystami. Doskonale wiem, że jestem instytucją. Pamiętam Desam Dasa. Pamiętam wystrzelenie pięciu pierwszych statków. W czasie moich przebudzeń poznałam wszystkie twoje inkarnacje, prócz jednej. Nie wspominając o licznych inkarnacjach Lordów Jurystów. - Nawet tobie nie wolno ich lekceważyć! Pozwól mi wstawić się za tobą, Profesorze Gothon, miej dla nas cierpliwość. - Desanie Piąty, nie ucz mnie cierpliwości Dygotał cały, nawet gdy Gothon uśmiechnęła się łagodnie, rozbrajająco. - Powinnaś dostarczyć mi faktów, Profesorze, nie opowieści o mistycznym obcowaniu ze środowiskiem. Lordowie Juryści dopuszczają, że to jest świat początku. Inaczej nie poświęciliby tyle czasu budowie bazy w tym miejscu. - Ejże, Lordzie. Systemy energetyczne próbnika, dawno nieczynne, były przeznaczone do badań bliskiego zasięgu. Przyznają to nawet ortodoksi. A cóż znajduje się bliżej, niż ich własny układ słoneczny? Ja widziałam na własne oczy i próbnik, i oryginalną tabliczkę, dotykałam ich własnymi rękami. To było prymitywne przedsięwzięcie, zaplanowany przelot automatu przez system słoneczny, czego sami nie potrafili dokonać. Desan zamrugał oczami. - Ale cel... - Ach, tak - cel. - Mówisz, że potrafisz popatrzeć na ten świat i poznać ich myśli. Dlaczego nie u ż y j e s z swoich umiejętności? Co zamierzali Starożytni? Dlaczego wysłali w Kosmos informację? Spokojne, głębokie oczy zabłysły bólem. - Była to wieloznaczna wiadomość, Lordzie Desanie. Wysłana w ciemną przyszłość, bez celu. Bez odpowiedzi i bez nadziei na nią. Znamy całkowity czas podróży sondy. Osiem milionów lat. Oni przemówili wtedy do całego wszechświata. Wystartował próbnik, a wkrótce potem ich świat się skończył. Pylne dno tego jeziora, Lordzie Desanie, liczy sobie osiem milionów dwieście pięćdziesiąt tysięcy lat. - Nie wierzę. - Osiem i ćwierć miliona lat temu spadł na nich kataklizm, globalna i całkowita zagłada. W sto lat, może dziesięć od momentu wystrzelenia próbnika. Może katastrofa przyszła z nieba, ale najwyraźniej była to reakcja atomowa, przez nich samych spowodowana. Osiągnęli ów niebezpieczny poziom rozwoju. Zniszczenie wielkich ośrodków nastąpiło w jednakowy sposób. Atak na obszary gęsto zaludnione. Siadowe ilości pierwiastków - tę właśnie informację zawierają liczby. Atom, Lordzie Desanie. - Nie mogę się z tym pogodzić! - Powiedz, gwiezdny wędrowcze, czy znasz działanie czynników atmosferycznych. Pył radioaktywny skutecznie dokonał tego, co mogły uczynić meteoryty. Nie chodzi o promieniowanie, które uśmierciło miliony, ani o zniszczenie ośrodków władzy. Mówimy o katastrofie globalnej. Słońce zaćmione pyłem. Zduszone życie w jeziorach i oceanach. Fotosynteza zanika z braku słońca podczas wiecznej zimy. Zamiera biologiczny łańcuch żywnościowy, począwszy od najprostszych organizmów... - Nie masz dowodu! - Jednakowe zniszczenia wszystkich obszarów o dużej populacji. Prawdopodobnie byliby zdolni zapobiec uderzeniu meteorytu. Można się o to spierać. Ale jestem całkowicie przekonana, że jednoczesne unicestwienie głównych skupisk ludności wskazuje na użycie energii jądrowej. Statystyka, garnki i suche cyfry skazują nas na takie rozwiązanie. Oto odpowiedź. Nie było potomnych, nie było ucieczki z tamtego świata. Zniszczyli samych siebie, zanim dosięgnął ich meteoryt. Desan oparł usta na splecionych dłoniach. Bezradnie wpatrywał się w Gothon. - Kłamstwo. Czy to masz na myśli? Żyliśmy w pogoni za kłamstwem? - Czy to wina tamtych, że tak bardzo ich potrzebowaliśmy? Desan wstał gwałtownie, morderczym wysiłkiem utrzymał się na nogach. Gothon siedziała wpatrując się w niego ciemnymi, przerażającymi oczami. - Co uczynisz, Lordzie Nawigatorze? Uciszysz mnie? Stara kobieta zaczęła wreszcie sprawiać kłopot. Obudzisz potem mój klon i powiesz mu, co Lordowie Juryści uznają za stosowne? Omiotła salę ruchem ręki, wskazując swych współpracowników: dwanaście żywych par oczu pomiędzy martwymi. - I Bothogiego też, tych z nas, którzy mają klony? Ale co z resztą badaczy? Ile czasu zajmie ci uciszanie nas wszystkich? Desan rozejrzał się dookoła. - Profesorze Gothon... - oparł ręce na stole, by na nią spojrzeć. - Mylisz się. Bierzesz mnie za innego, niż jestem. Lordowie Juryści mają rację, ale moje są statki z załogami. Niczego podobnego nie zamierzam. Wróciłem do domu... Niezwykłe słowo utkwiło mu w gardle, zastanowił się, zważył, wreszcie zaakceptował je, przynajmniej emocjonalnie. - Do domu, Profesorze. Po stuletnich poszukiwaniach. By odkryć ten spór, tę różnicę zdań. - Zarzut herezji... - Nie odważą się oskarżyć o to c i e b i e - wybuch gorzkiego śmiechu. - Przeciw t o b i e nie mają żadnych argumentów. Dobrze o tym wiesz, Profesorze. - Ale ja nie obronię się przed ich przemocą. - To nieprawda - powiedział profesor Bothogi. Desan odwrócił się. Przeskoczył wzrokiem z twardych zielonych oczu na coś twardszego: Bothogi miał w ręku kamień. Desan rzucił się rękami na stół, nie próbując osłaniać pleców. - Profesorze Gothon! Błagam! Nie jestem wrogiem. - Gdyby o mnie chodziło, nie podejmowałabym żadnej obrony - oświadczyła Gothon. - Jak sam powiedziałeś, nie mają przeciw mnie argumentów. Czyli konieczna jest ogólna katastrofa i Lordowie Juryści muszą uciszyć wszystkich, prawda? Nic nie może pozostać na miejscu tej bazy. Możliwe, że nakierowali już cichcem ze dwa asteroidy. Pod pretekstem pomyłki robota zgaszą na zawsze ten biedny, stary świat. I mnie, i inne relikty. Bezpieczniej jest okazywać szacunek utraconym reliktom i dalekim zmarłym. - To absurd! - Pewnie działają w jeszcze większym pośpiechu teraz, gdy twoje statki są tutaj, a ich osąd poddano w wątpliwość. Oni dysponują energią jądrową, Lordzie Nawigatorze. Ognistą wiązką zdołają unieszkodliwić twój wahadłowiec. Ciebie po prostu wpiszą na listę ofiar, oskarżonego o herezję. Może uderzą z zupełnie innej strony - kto wie? W końcu wszystkich lordów można powielić. Kapitanowie czekają na rozkazy Lordów Jurystów tych, którzy są obudzeni. Mam rację? Jeśli można zagrozić takiej instytucji jak ja, gdzie jest w ich planach miejsce dla Lorda Nawigatora? A owe plany będą szybko dojrzewać. Desan zamrugał powiekami. - Profesorze Gothon, zapewniam cię... - Jeżeli jesteś moim przyjacielem, Lordzie Desanie, mam nadzieję, że przeżyjesz. Roboty nie są nasze - rozumiesz? Mają zasilacze wystarczające do przekazu informacji do SI bazy. Z ośrodka łączności nastąpi transmisja przez satelity do stacji Lordów Jurystów. Ale w tym pokoju nie ma podsłuchu. Zadbaliśmy o to. Nie usłyszą cię. - Nie wierzę podobnym podejrzeniom, nie mogę się zgodzić... - Morderstwo to taka nowość? - Więc chodźcie ze mną, do wahadłowca; zmierzymy się z nimi. - Transport do portu nie jest nasz. Nie pozwoli na to. Pojazdy SI stawią opór. Samoloty mają elementy SI. Możemy nigdy nie dotrzeć do portu. - Mój bagaż! Profesorze, mój nadajnik! - Serce mu zamarło. - O n i go mają! Gothon posłała mu rozbawiony uśmieszek. - O, gwiezdny wędrowcze, zebrało się tylu naukowców i mielibyśmy nie zmajstrować tak prostej rzeczy? Mamy stację nadawczo-odbiorczą. Tu, w tej sali. Zepsuliśmy jeden aparat, potem drugi. W rejestrze figurują jako uszkodzone. Cóż znaczy jeden więcej śmieć na tej ubogiej planecie? Mieliśmy zamiar porozumieć się ze statkami, z tobą, Lordzie Nawigatorze, po tym, jak wróciłeś. Oszczędziłeś nam kłopotu. Spadłeś jak grom z jasnego nieba. Jak skrzydlaty drapieżnik na zdobycz; ptak, którego nigdy nie widziałeś, synu Kosmosu. Musiałeś wywołać niezły pośpiech tam, w stacji. O ile się nie mylę co do zamiaru Lordów Jurystów. Moje gratulacje. Teraz wiesz, że mamy nadajnik, czeka twój wahadłowiec, kruchy jak ta budowla. Co zrobisz, Lordzie, skoro oni kontrolują przekaźnik satelitarny? Desan opadł na krzesło. Przyglądał się Gothon. - Nie mieliście zamiaru mnie zabić. Uknuliście całą sprawę, żeby mnie wciągnąć. - Żywiłam taką nadzieję, owszem. Znałam twoich poprzedników. Jest mi też wiadoma opinia o tobie: spalasz swoje lata, jakbyś miał ich nieskończenie wiele przed sobą. Odwrotnie niż poprzednicy. Kim jesteś, Lordzie Nawigatorze? Fanatykiem ogarniętym obsesją? Gdzie twoje miejsce w tym wszystkim? - Na co... - zachrypiał - na co chcesz mnie nawrócić, Profesorze? - Na wybawienie od Lordów Jurystów. Ratowanie prawdy. - Prawdy! - Desan rozpaczliwie machnął ręką. - Nie wierzę ci. Nie mogę uwierzyć. Opowiadasz mi o intrygach tak fantastycznych, jak twoje badania. Chcesz wmieszać mnie w swoją politykę. Ja - staram się odnaleźć drogę, którą wybrali Starożytni. Jeden ślad, jakiś przedmiot, naprowadziłby nas... - Nowa tabliczka? - Szydzisz ze mnie. Cokolwiek. Wskazówka, dokąd polecieli. Polecieli na pewno. Nie przekonasz mnie swoimi liczbami. Nieprzewidziane i nie przepowiedziane nie znalazło się w twoich statystykach. - Będziesz więc szukał, by nigdy nie znaleźć. W służbie Lordów Jurystów. Z pewnością oni pójdą na współpracę z tobą. Zaaprobują twoje poszukiwania. I zostawią ten świat... po wielkiej katastrofie. Po kataklizmie, który zmiecie nas - i wszystkie świadectwa. Asteroidy. Przecież to robot wyznacza ich kurs. Kto wie, jak blisko znajdują się w tej chwili? - Wszyscy dowiedzą się o morderstwie! Oni tego nie ukryją. - Powiem ci coś, Lordzie Desanie. Stoisz w jakimś miejscu, patrzysz wokół i pytasz: co byłoby naturalne dla tego otoczenia? Widzisz świat pokryty kraterami, zdewastowany, w chaotycznym, pełnym odłamków układzie słonecznym. Nie łatwiej uwierzyć w przypadkowy błąd programu łowcy asteroidów niż w atak atomowy? Gdy twój wahadłowiec lądował, zastanawialiśmy się, czy czasem nie pracujesz dla Lordów Jurystów. Czy nie masz w bagażu broni, której umyślnie nie wykryją ich roboty. Ale ja ci ufam, Lordzie Nawigatorze. Jesteś w pułapce, jak my. Jedynie z nadajnikiem oraz. kontrolowanym przez nich satelitą przekaźnikowym. Co uczynisz? Przekonasz Lordów Jurystów o swojej wierności? Poprosisz o pomoc w twojej następnej wyprawie - w zamian za poparcie? Może cię wysłuchają i pozwolą odlecieć. - Oczywiście, że wysłuchają. - Desan odetchnął głęboko i przeniósł wzrok z Gothon na resztę zgromadzonych, potem znów na uczoną. - Wahadłowiec jest mój. Ja zaprogramowałem roboty na jego pokładzie. Potrzebny mi wasz nadajnik. Profesorze Gothon, proś m n i e o wstawiennictwo, jeśli uważasz je za konieczne. Zaufaj mi. Albo nie wierz nikomu, zaczekamy tu wszyscy, by poznać prawdę. Gothon sięgnęła do kieszeni i wyjęła dziwny, metalowy przedmiot. Uśmiechnęła się; oczy zabłysły w sieci zmarszczek. - To antyk, Lordzie. Dziś mówimy „klucz” i mamy na myśli całkiem coś innego. Lecz ja sama też jestem takim reliktem przeszłości. Ten przyrządzik kompletnie rozstraja roboty. Podłącz antenę, Bothogi, otwórz skrytkę. Zobaczymy, co potrafią Lord Nawigator i jego wahadłowiec. - Usłyszał cię? - spytał Bothogi. Na jego młodej twarzy odmalowała się szczera, chłopięca troska. Wciąż ściskał kamień, jakby o nim zapomniał. Może bał się robotów. Albo miał zamiar użyć go w razie wykrycia zdrady. - Ruszył? - Zapewniam cię, że wystartował - oznajmił Desan i wyłączył nadajnik. Westchnął głęboko, zamknął oczy i ujrzał, jak wahadłowiec się dźwiga: srebrny klin rozpościerający skrzydła, by lecieć do domu. Śmiercionośny - jeśli zaatakują. Nie zaatakują, nie mogą tego zrobić; wpierw spytają nas, dlaczego odleciał wahadłowiec, i dowiemy się, że to wszystko jest szalonym nieporozumieniem. Popatrzył w dal. - Przekaźniki odłączone: n i c go nie zatrzyma. Posiada niezły system obrony. Lordowie Nawigatorzy nie są głupcami, drodzy obywatele. Nasze wahadłowce badają dla nas nowe światy i nie zwykliśmy ich tracić. Odwrócił się twarzą do Gothon i jej współpracowników. - Wiadomość nadana. Jako mąż roztropny, chciałbym wiedzieć, czy wystarczy kombinezonów dla wszystkich. Radzę je przygotować, na wszelki wypadek. - Alarm - odpowiedziała natychmiast Gothon. - Neoth, włącz alarm. Jeden ze starszych pracowników oddalił się. - Stan pogotowia: groźba spadku ciśnienia pod kopułą. To zdezorientuje roboty - wyjaśniła. - Załoga w kombinezonach, roboty szukają uszkodzenia. Zgoda, co do kombinezonów. Niech wszyscy je włożą. Rozległ się alarm: przerywany gwizd dochodzący z wysoka. Desan instynktownie spojrzał na monotonną biel sufitu. ... powyżej - ciemność. Tam wahadłowiec dotarł do cienkiej, błękitnej granicy Kosmosu. Teraz już stacja wie, że sprawa wymknęła im się z rąk. Zaraz zrobią wywiad, wyślą na planetę sygnał z zapytaniem... Otwarto drugą skrytkę. Wyciągano kombinezony. Zamiast spodziewanych dwóch lub trzech, do celów ewakuacji z uszczelnianej sali - ciasno spakowany tobół. Laboratorium wyglądało jak schron, jak potajemnie przygotowana twierdza. Konspirację czuć było w całej bazie - wszyscy w spisku... Desan zamrugał powiekami, gdy podano mu kombinezon; jego uszy przeszywał świdrujący gwizd syreny. Spojrzał w oczy Bothogiego, który wręczał mu ubiór. Nie będzie sygnału od Lordów Jurystów, żadnych zapytań. Wyczytał to z zachowania tych ludzi o pełnych blasku oczach - wcale nie obłąkanych intrygantów. Prawda. Odkryli przed nim prawdę, w którą wszyscy wierzyli, cała baza, a którą Lordowie Juryści nazwali herezją. Serce znów biło mu równo. Wszystko odzyskało sens. Ręce z wprawą zapinały kombinezon. - W biurze kontroli jest SI - powiedział jakiś starszy pracownik. - Mam klucz. - Co oni zrobią? - niemal w panice spytał ktoś młodszy. Czy dosięgnie nas atak ze stacji? - Odległość jest zbyt duża dla akcji natychmiastowej - odpowiedział Desan. - Ognista wiązka nie dotrze, a czas lotu pocisków za długi. Jego serce uspokoiło się już zupełnie. Miał na sobie kombinezon - znajome uczucie. Wojownicze słowa i czyny to jego żywioł. Uśmiechnął się, niezbyt przyjemnie: uniesiona warga odsłoniła mocne, długie zęby. - Jeszcze jedno, młody obywatelu. Ich statki to transportery; moje - to myśliwce. Z przykrością wyznam, że latamy uzbrojeni od dwustu tysięcy lat. Moja załoga zna wojenne rzemiosło. Jeśli Lordowie Juryści zaatakują wahadłowce, popełnią wielki błąd. Pomóż Profesorowi. - Już sobie poradziłam, zacny młodzieńcze - Gothon zapięła się pod szyją. - Dłużej mam z tym do czynienia, niż... Rozległ się daleki grzmot eksplozji. Gothon spojrzała w górę. Wszyscy zamarli. Ustał przepływ powietrza w przewodach. - System dotleniania! - wykrzyknął Bothogi. - Oby dosięgła ich zagłada... - To się wkrótce stanie - chłodno zauważył Desan. Nie spieszył się; starannie dopinał kombinezon. Jak w czasie ćwiczeń. Przykład dla młodzieży: uwaga, Lord Nawigator demonstruje swoje umiejętności. - To była odpowiedź Lordów Jurystów. Teraz trzeba dostać się do SI, żeby ją wyłączyć. Bez paniki. Zakładamy, że moje czółno oczyściło atmosferę. ... wysoko, ponad szarością chmur, nad zamieszaniem i strachem na powierzchni planety, srebrna igła mierzyła wprost w serce władzy Lordów Jurystów. - Alarm, alarm - rozległo się wołanie, niezależne od satelitów, niesione jedną potężną falą dziobową. - Załoga świata zagrożona. - I w kodzie, którego żaden dotąd Lord Nawigator nie spodziewał się użyć, ciąg liczb połączonych syntaktycznie: Zdrada. Lordowie Juryści to zdrajcy. Na pomoc. Alarm. Alarm... Krzyk bólu dobiegający z pylnego świata, miejsca spoczynku czaszek, grobu poszukiwań. - Zdrada, alarm, alarm, alarm... Desan nie był osobnikiem gwałtownym; w każdym razie tak o sobie nie myślał. Czuł się poszukiwaczem, wędrowcem. Nie zaznał dotąd pewności, aż wreszcie uwierzył kobiecie urodzonej ćwierć miliona lat temu, ponieważ... była nią Gothon. Zawołał „zdrada”, uruchomił machinę zniszczenia cały czas pamiętając, że zdrajca może być tu, w osobie niewiasty o łagodnych oczach, kolekcjonerki czaszek. O, Gothon, zapytałby, gdyby się odważył, jakie jest twoje prawdziwe oblicze? Pragniesz zmusić Lordów Jurystów do ataku, za który będą potępieni. Czymże jest pięć moich inkarnacji wobec ćwierć miliona lat niewygasłego życia? Ledwie zgodnością genetyczną, pozbawioną pamięci. Nie ogarnę perspektywy, z której patrzysz. Planowałaś to przez tysiąc lat, czy dziesięć tysięcy? Czy stoisz tu i odnajdujesz myśli tamtych istot, umarłych przed początkiem twego życia? Trzymasz w rękach ich czaszki i poznajesz ich myśli? Osiem milionów lat temu - czy to miało jakiś cel? Czy to była... jest... przerażająca pomyłka obu stron? - Lordzie Desanie - Bothogi położył mu dłoń na ramieniu. - Mamy główny klucz. Mamy broń. Czekamy. Nad ich głowami szalało zniszczenie. To był tylko robot z obsługi; nie miał świadomości swego końca. Co innego SI całej bazy, w biurze kierownictwa, która broniła się zamykając drzwi i wypuszczając powietrze. Na zgubę kierownika... - Tragedia, tragedia - skarżył się Bothogi, stojąc przy zwłokach leżących na rdzawym piasku przed wejściem. Dym unosił się znad zniszczonego centrum regulacji biologicznej, na prawo od półkulistych zabudowań. Atmosfera planety wdzierała się do centralnej kopuły przez wyrwę w ścianie z plastyku; był to pierwszy akt sabotażu ze strony SI. - Mikroorganizmy uwolnione na tym świecie. Głupcy, zadufani głupcy. Desan nie bał się mikroorganizmów, ale raczej ośmiokołowego transportera SI, który ustawiał się do ataku na urządzenia hibernacyjne. Może byłoby roztropniej zamknąć się w sali wraz z resztą naukowców, w nadziei na pomoc spoza świata. Tylko, że wtedy SI własnym impetem zgruchotałaby plastykowe ściany. Żywe, ruchome cele odwracały jej uwagę od śpiących, bezbronnych klonów Gothon, Bothogiego, dwunastu najstarszych rangą pracowników. A odwracanie uwagi było coraz trudniejsze. Godzinami robili uniki, uciekali w krępujących kombinezonach przed zrywami, niezdarnymi atakami i manewrami. Udało się im nieznacznie uszkodzić wehikuł; cały czas szukali sposobu utrudnienia jego ruchów. Transporter utykał teraz: na prawym tylnym kole miał wielki zwój metalowej liny. - Na pomoc! - krzyknęła młoda biolog, gdy SI skierowała się wprost na nią. Grę uników prowadzili młodzi i zwinni oraz starzejący się Lord Nawigator - jedyny w tym towarzystwie wojownik. Odskok - i znów odskok. - Chce cię przygwoździć do ściany tlenowni! Tędy! Serce Desam głucho waliło, gdy młoda kobieta biegła z trudem, ubrana w gruby kombinezon, przegrywając wyścig z transporterem. - A niech to! Zorientował się. Bothogi! Desan biegł na pomoc, ściskając rękojeść wyrzutni testem. - Zajmijcie go czymś! - wrzasnął. Tylko tyle mogli zrobić. Transporter skręcił w ich stronę. Skowyt silnika. Metalowe cielsko wygięło się, wyrzucając spod ośmiu kół fontanny Piasku. - Uciekaj, Lordzie! - bez tchu jęknął Bothogi. Transporter skierował się wprost na nich. Jakaś biało ubrana postać rzuciła kamieniem, by jeszcze raz odciągnąć uwagę SI. Zbliżała się. SI. Ośmiokołowa sztuczna inteligencja o giętkim cielsku nagle uznała swoją taktykę za nieskuteczną i przeprogramowała się. Niszczycielskie monstrum zaczęło deptać im po piętach. Coraz bliżej. - Sensory! - krzyknął Desan robiąc zwrot w śliskim pyle. Nogi zaplątały mu się i utknął. Zacisnął w ręku tester i wymierzył w rząd czujników pod przednią szybą. Wybuch! Zapylone niebo stało się granatowe. Desan na plecach ślizgał się po piasku między wielkimi balonami opon, które wgniatały się w pył po obu jego bokach. Skafander, pomyślał z przerażeniem astronauty, pojmując, że SI wlecze go za sobą. Porażony wyładowaniem testem, we wszystkich stawach i komórkach nerwowych czuł dygotanie. Wszystko się uspokoiło, zanikł zgiełk. Leżał oszołomiony, patrząc na zardzewiały błękit nieba, przetykany srebrną nicią. Nadchodzą, pomyślał. Przypomniał mu się jego najstarszy klon - świetnie wyszkolony, śpiący dwudziestolatek: Przystojny chłopak. Od czasu do czasu z nim rozmawiał. Biedny chłopcze, do ciebie należy tytuł lorda. Twój poprzednik był głupcem... Na jego twarz padł jakiś cień. Czyjaś twarz w hełmie przyglądała mu się badawczo. Poczuł ciężar na piersi. - Złaź - powiedział. - On żyje! - krzyknął głos Bothogiego. - Profesorze Gothon, on żyje! Świat nie wyglądał na bardziej zniszczony, niż na początku: zza chmur wyzierały barwy ochry i rdzy. Algi dalej walczyły - w morzu, basenach pływowych, jeziorach i rzekach - z mikroskopijnym drobiazgiem, który wypuściła w świat przedziurawiona kopuła. Owady i dżdżownice ślepo wspinały się w Kosmos dominujące formy życia na tym ubogim, pokrytym kraterami globie. Stacja badawcza znów działała, naprawiono szkody. Desan patrzył ze swojego statku na świat: na kulę zawieszoną w zbiorniku pamięci holograficznej obok stacji dowodzenia. Ruchem ręki mógł przywołać ciemność Kosmosu i skąpane w blasku sylwetki dziesięciu statków myśliwskich, które przybyły z dalekiej przestrzeni, by wkrótce tam powrócić dla spełnienia Misji. Lśniące, rybie kształty wynurzyły się i znów nurkowały w czarnych odmętach nieba. Blask wielu słońc odbijał się w ich burtach, ale to jedyne widywało je najczęściej w chwili odlotu. Powrót do domu. Stacja kosmiczna przejmowała swe zwykłe funkcje. Ciała zabitych wysłano ku słońcu, którego od tak dawna poszukiwała Misja. Przewodzenie Misji należało teraz wyłącznie do Lorda Nawigatora, po bezprecedensowej śmierci wszystkich pięciu Lordów Jurystów jednocześnie. Ich klony nie zostały jeszcze pobudzone do osiągnięcia pełnoletności. - Przyjdzie czas, by zbudzić nowych Lordów Jurystów - zarządził Desan - gdy znajdą się nowe światy do zbadania. Niech ostatnie wydarzenia będą już dla nich historią. Wtedy będę mógł sobie z nimi poradzić, myślał. Spojrzał w bok, na Desam Szóstego, dwudziestolatka. Młodzieniec odwzajemnił się poważnym spojrzeniem - na twarzy, którą Desan widział w lustrze przed dwudziestoma dwoma laty czynnego życia. - Lordzie Nawigatorze? - Obudzisz swego brata, gdy odlecimy, Szósty. Zaraz potem. Będę przebudzony przez większą część podróży. - Przebudzony, panie? - Całkiem. Chcę, żebyś przemyślał kilka spraw. Będę mówił do ciebie i do Siódmego jednocześnie. - O Lordach Jurystach, panie? Desan uniósł brwi, zdziwiony tym przypuszczeniem. - Ty i ja jesteśmy już nieźle zgrani. Czeka cię wczesna kariera. Żałujesz, że ta przygoda cię ominęła? - Nie, Lordzie Nawigatorze! Zapewniam cię, że nie! - Umiesz myśleć. Idź na stanowisko, Szósty. Ciesz się, że nie musisz radzić sobie i z obowiązkami lorda, i z pięcioma nowymi Lordami Jurystami, i z ostatnią schizmą. Desan oparł się plecami w fotelu. Młodzieniec przeszedł przez mostek i zajął miejsce na stanowisku załogi, w pobliżu kapitana. Lord Nawigator był czymś więcej niż tylko papierową postacią na czele siedemdziesięciu statków Misji, z ich kapitanami i załogą. Niech chłopak spróbuje swoich umiejętności przy wykreślaniu tego kursu. Desan miał zamiar go sprawdzić. Oparł się bokiem i syknął z bólu. Wstrząs elektryczny, który rozpłaszczył go między kołami SI, zapobiegł czemuś gorszemu, niż złamana ręka i noga. Dzięki opiece medycznej obie kończyny były już zdrowe, choć chronione bandażem. Żebra miał również ciasno obandażowane: sprawiały więcej bólu, niż cała reszta. Istotnie, wykryto trzy zabłąkane asteroidy zdążające w kierunku planety. Komputery stacji źle obliczyły ich kurs. Dopiero na statkach przeprowadzono własne obserwacje i zażegnano niebezpieczeństwo. Ofiary. Zniszczenia. Walka w łonie Misji. Wina Lordów Jurystów była wielka i bezsporna. - Lordzie Nawigatorze - odezwał się oficer łączności. Odpowiedź Profesora Gothon. Do widzenia, przekazał do Gothon. Nie zgadzam się z twoją hipotezą. Będę starał się udowodnić moją i wszystkie siły poświęcę dla osiągnięcia tego celu. Pozwolę zamieszkać w bazie tym, którzy chcą się do ciebie przyłączyć. Są tacy ochotnicy; muszę przyznać, że ich nie rozumiem. Ale możesz im zaufać. Wierz mi, Lordowie puryści dostaną nauczkę. Sam poprowadzę tę lekcję. Wolność opinii uczestników Misji nie będzie ograniczana, dopóki mam tu coś do powiedzenia. Dopilnuję tego. Spij dobrze, może się jeszcze zobaczymy. - Odbieram - powiedział Desan, mile zaskoczony i ciekaw niespodziewanej odpowiedzi Gothon. „Wcisnął guzik. Elektroniczny odbiornik miał bezpośrednio w uchu, dla wygody. Usłyszał zwykły trzask i ćwierkanie - mechaniczny wstęp do rozmowy - potem cichy głos. - Lord Nawigator? - Słyszę cię, Profesorze Gothon. - Dziękuję za pamięć. Ja tobie również życzę jak najlepiej. Nad konsolą miał zawieszoną tabliczkę. Miliony lat temu odleciał z tego świata maleńki próbnik; był w nim jej oryginał. Dwie nagie obce istoty, jedna z podniesioną ręką. Znaleziono też serię częściowo zatartych wykresów, które wciąż wskazywały drogę Misji, w podróży przez wieki. Próbnik z pozdrowieniem. Od stuleci nieczynne kamery i proste instrumenty. Pozdrawiamy was, nieznajomi. Przybywamy z tego miejsca, z tego systemu gwiezdnego. Widzicie tę rękę - narzędzie budowniczego? To mamy wspólne. W wykresach przedstawiamy naszą wiedzę. Nie obawiamy się was, nieznajomi, kimkolwiek jesteście. Inteligentni głupcy. Dawno, dawno temu, głupcy wyruszyli na ich poszukiwanie... W ogromnej gwiezdnej pustce. Pewnego razu, ćwierć miliona lat temu niemądrze zapragnęli dowieść, że nie są sami. Znaleźli dryfujący samotnie, pokryty pyłem dziwny pojemnik. Zawierał emblemat z pozdrowieniem. Starożytni, miłujący pokój budowniczowie - stali się legendą, później inspiracją. Poszukiwanie wyjaśnienia, odpowiedzi na najważniejsze pytanie „dlaczego?” uratowało gatunek, uchroniło od wojny, zwróciło ku gwiazdom. - Mówię bardzo poważnie, powinnać odpocząć, Profesorze Gothon. Zachowaj kilka lat dla jeszcze nie narodzonych. - Obudzono moją najstarszą. Straciłam złudzenie nieśmiertelności, Lordzie Nawigatorze. Ona pragnie cię poznać. - Możesz jeszcze opuścić ten świat i polecieć z nami, Profesorze. - W pogoni za mitem? - To nie mit. Jesteśmy skazani na wieczną niezgodę, Profesorze Gothon. Ale powiedz, co da twoja tam obecność? Co z tego, że może masz rację? Ślepa uliczka. A ja, jeśli nawet się mylę, nigdy nie zaprzestanę poszukiwań. Bo nigdy nie zdobędę pewności. - Przecież znamy ich potomnych, Lordzie Nawigatorze. To my. My niesiemy legendę o Starożytnych od gwiazdy do gwiazdy. Oni są jak z baśni. Pierwsi śmiałkowie. Z górą setka cywilizacji przejęła ten mit, żyła z nim i przekazała innym. A jeśli twoje poszukiwania uwieńczy sukces - czy ich rozpoznasz? Skąd wiesz, dokąd zawiodła ich ewolucja? Może już spotkaliśmy się i odlecieliśmy, nie wiedząc, że to oni? Ironia. Łagodny żart. - W takim razie - odpowiedział Desan - może dowiemy się, że ten szlak prowadzi do domu. Że naprawdę jesteśmy ich dziećmi - młodszymi o osiem i ćwierć miliona lat. - O, mitomanio. Do roboty, gwiezdny wędrowcze. Prządź splątaną nić legendy. Nauczaj swoich baśni. Rozjaśnij nimi przestrzenie. Wierzę w ciebie. Widzisz: ja odkryłam tylko ten świat. Ale ty - dziecię Kosmosu - powinieneś odnaleźć więcej. Dla ciebie wędrówka jest Misją. Żegnaj. Szczęśliwej podróży. Nic nie jest kompletną katastrofą: równowaga biologiczna zmieniła się po uwolnieniu się masy mikroorganizmów. Bothogi przestał lamentować i zupełnie zmienił zdanie na temat ich wypuszczenia. Jego kałuże z algami mogą wytworzyć zupełnie nową rasę - w wyniku przemieszczenia cząsteczek białka w łańcuchu genetycznym. Kto wie, co z tego wyrośnie? Nowe oprogramowanie... Dobrej podróży, Lordzie Nawigatorze. Szukaj swoich Starożytnych w blasku innych słońc. My poczekamy pod tym jednym na ich potomstwo. Przełożyła Barbara Jankowiak