DAVID WINGROVE CHUNG KUO KSIĘGA II ZŁAMANE KOŁO I. Sztuka wojenna Przełożył Marek Obarski > REBIS DOM WYDAWNICZY REBIS POZNAŃ 1994 Tytuł oryginału Chung Kuo. The Broken Wheel. The Art of Copyright © 1990 by David Wingrove © for the Polish edition by REBIS Publishing House Ltd Redaktor Grzegorz Dziamski Opracowanie graficzne Maciej Rutkowski Fotografia na okładce Don Maitz \M W A ^ Biblioteka Publiczna Wrocław, ul. Szewska 78 2? Ul. 00044475 Wydanie I ISBN 83-7120-161-3 Dom Wydawniczy REBIS ul. Marcelińska 18, 60-801 Poznań tel. 65-66-07, tel./fax 65-65-91 Skład i łamanie dtp Marek Barłóg Os. Kosmonautów 4/41, 61-624 Poznań tel./fax 23-16-10 Dla Rosę i łan „Trzymaj się z dala od ostrego miecza, Nie zbliżaj się do pięknej kobiety. Ostrze miecza zrani cię w rękę, Piękna niewiasta zada ranę twemu życiu. Niebezpieczna droga me musi byc długa, Wystarczy dziesięć kroków, by złamać koło. Niebezpieczna miłość wcale nie oznacza Wielu związków miłosnych; Jeden jedyny wieczór może pozostawić ranę na duszy". — Meng Chiao: Impromtu, VIII w. n.e. I Wstęp Chung Kuo. Słowa te znaczą „Państwo Środka" i od roku 221 p.n.e., kiedy pierwszy cesarz Chin, Ch'in Shih Huang Ti, zjednoczył siedem Walczących Królestw, tak właśnie „czar- nowłosi", Han, czyli Chińczycy, nazywają swój ogromny kraj. Państwo Środka stanowiło dla nich cały świat; na północy i zachodzie ograniczony potężnymi łańcuchami górskimi, na wschodzie i południu — morzem. Za nimi była tylko pustynia i barbarzyńcy. Tak było przez dwa tysiące lat, przez szesnaście wielkich dynastii. Chung Kuo naprawdę stanowiło Pań- stwo Środka — centrum świata — a jego cesarz był „Synem Nieba", „Jedynym Człowiekiem". Jednak w osiemnastym wieku nastąpiła inwazja młodych, agresywnych mocarstw Za- chodu, dysponujących doskonałą bronią i niezachwianą wiarą w postęp. Ku zaskoczeniu narodu Han, pokonanego w nie- równej walce, wszechmoc Państwa Środka okazała się złudna. Mit o jego potędze i samowystarczalności upadł. Na początku XX wieku Chiny — Chung Kuo — nazywano „umierającym starcem Wschodu". Karol Marks uważał je za „troskliwie zakonserwowaną mumię w hermetycznej trumnie". Okazało się jednak, że olbrzymi naród chiński podźwignął się ze zniszczeń tego stulecia i odbudował swoją niegdysiejszą potęgę, stając się zdolnym do rywalizacji z Zachodem i ze swymi azjatyckimi konkurentami — Japonią i Koreą. W XXII wieku Chung Kuo, Państwo Środka, stało się jeszcze potężniejsze. W sto lat później Cesarstwo Han objęło cały świat, całą nadmiernie przeludnioną Ziemię, liczącą trzydzieści sześć mi- liardów ludzi, żyjących w olbrzymich, przypominających ule miastach o trzystu poziomach, które obejmowały wszystkie kontynenty. Władzę sprawowała Rada Siedmiu, złożona z chińskich władców, Tangów, potężniejszych niż starożytni cesarze, która rządziła Chung Kuo żelazną ręką. Twarde rządy powstrzymały Zmianę i obrót Wielkiego Koła. Jednak wbrew złudnej wierze, że wojna, głód i brak politycznej stabilizacji należą już do przeszłości, plagi te powróciły do Chung Kuo. Nowe pokolenie prężnych młodych kupców — Rozproszeń- ców — wywodzących się głównie z Hung Mao, białych spad- kobierców kultury Zachodu, rzuciło wyzwanie władzy Sied- miu, domagając się unieważnienia Edyktu Kontroli Techno- logii, który stanowił kamień węgielny potęgi Han, i powrotu do zachodniego ideału nieskrępowanego postępu. W wyniku zbro- dniczego zamachu, jakiego dokonali najemni mordercy, uległ zniszczeniu statek Rozproszeńców „Nowa Nadzieja" i roz- poczęła się „wojna-która-nie-była-wojną". Bratobójcze walki wybuchły na wszystkich poziomach Miasta. Siedmiu władców wygrało tę wojnę, ale za zwycięstwo zapłaciło straszliwą cenę. Wyszli z walki osłabieni jak nigdy dotąd w całej historii. Czterech najbardziej doświadczonych członków Rady Siedmiu zmarło w czasie niespełna sześciu lat. Ich miejsca zajęli młodzi T'angowie, którzy nie mieli doświadczenia. Tymczasem starsi władcy utracili na zawsze szacunek i zaufanie narodu, które stanowiły o ich sile. W ciągu długich lat pokoju wydawało się nieprawdopodob- ne, by można pokonać Siedmiu. Jednak teraz... Ale również Rozproszeńcy ponieśli ogromne straty w tej wojnie. W trakcie pięcioletnich walk zginęło wielu przywód- ców, a ponad dwa tysiące stracono w egzekucjach. Sto osiemna- ście wielkich kompanii zaprzestało handlu — ich cały majątek skonfiskowała Rada Siedmiu — a setki tysięcy innych obniżyło znacznie poziom obrotów, gdyż popierało Rozproszeńców. Jednak ta wojna stanowiła zaledwie zapowiedź wielkich niepokojów, które wybuchły na najniższych poziomach Miasta, w rejonach, gdzie nie przestrzegano prawa, pod Siecią, a także na przeludnionych piętrach w pobliżu przegrody. Właśnie tam ferment przybrał najbardziej żywiołowy .charakter. Zamieszki były gwałtowniejsze i okrutniejsze niż podczas wojny. Stąd, zrodzone w walce milionów pragnących zrzucić jarzmo nieustannie rosnących obciążeń, rozprzestrzeniły się prądy, które zagroziły Chung Kuo podziałem. GŁÓWNE POSTACI Ascher, Emily — z wykształcenia ekonomistka. Na przełomie wieku przyłączyła się do partii rewolucyjnej Ping Tiao, stając się jednym z członków Rady Pięciu, ciała określającego politykę partii. Namiętna bojowniczka o sprawiedliwość społeczną, była także kochanką przywódcy Ping Tiao, Benta Gesella. DeVore, Howard — ongiś major w Służbie Bezpieczeństwa Tanga, stał się wiodącą postacią w walce przeciw Siedmiu. Ten niezwykle inteligentny, chłodny i logiczny przywódca jest reżyserem wszystkich wydarzeń, w chwili gdy w „Wiel- kiej Wojnie Dwóch Kierunków" następuje nowy zwrot. Ebert, Hans — syn Klausa Eberta i spadkobierca ogromnej korporacji GenSyn. Awansowany do stopnia majora w Służ- bie Bezpieczeństwa Tanga jest ogólnie podziwiany i cieszy się zaufaniem swoich przełożonych. Ebert jest skomplikowa- nym, młodym człowiekiem; odważny i inteligentny oficer, jest także samolubny i ma skłonność do rozwiązłości oraz okrucieństwa. Fei Yen — „Lecąca Jaskółka", córka Yin Tsu, głowy jednej z „Dwudziestu Dziewięciu Rodzin Mniejszych" — naj- większych arystokratycznych rodów Chung Kuo. Niegdyś żona Han Ch'ina, zamordowanego syna Li Shai Tunga, poślubiła następnie jego brata, Li Yuana. Ta obdarzona klasyczną urodą kobieta wygląda delikatnie i krucho, ma jednak silną wolę i ognisty temperament. Haańkko, Axel — porucznik Haavikko, zbrukany fałszywym oskarżeniem innych oficerów, przez prawie dziesięć lat oddawał się rozpuście i dążył do autodestrukcji. Ten dobry i uczciwy do szpiku kości człowiek podniesie się jednak z upadku w wyniku sprzyjających okoliczności. Kao Chen — niegdyś kwai, najemny morderca z Sieci, naj- niższego poziomu wielkiego Miasta. Mimo skromnego po- chodzenia wzniósł się wysoko i obecnie jest kapitanem Służby Bezpieczeństwa T'anga. Jako przyjaciel i pomocnik Karra Chen jest jednym z szeregowych żołnierzy w wojnie przeciwko DeVore'owi. Karr, Gregor — obecnie major w Służbie Bezpieczeństwa Tanga, do której został zwerbowany przez generała Tolone- na. Podobnie jak Kao Chen także pochodzi z Sieci i w mło- dości był „krwawym" zawodnikiem w walkach na śmierć i życie. Karr, olbrzymi mężczyzna, jest .jastrzębiem", któ- rego Li Shai Tung planuje rzucić przeciw swemu przeciw- nikowi, DeVore'owi. Lehmann, Stefan — albinos, syn byłego przywódcy Rozpro- szeńców Piotra Lehmanna, stał się bliskim współpracow- nikiem DeVore'a. Zimny, nienaturalnie beznamiętny wydaje się prawdziwym archetypem nihilisty, a jego jedynym celem jest doprowadzenie do upadku Siedmiu i ich wielkiego Miasta. Li Shai Tung — z górą siedemdziesięcioletni Tang Europy i jeden z Siedmiu, Rady rządzącej Chung Kuo. Przez długi okres był centralną postacią Rady i nieoficjalnym przewod- niczącym Siedmiu. Jednakże zabójstwo jego następcy, Han Ch'ina, osłabiło go i skruszyło jego ongiś zdecydowane przekonanie, iż za wszelką cenę należy zapobiec Zmianie. Li Yuan — drugi syn Li Shai Tunga. Po zabójstwie starszego brata został spadkobiercą Miasta Europa. Chociaż jest po- nad wiek dojrzały, jego chłodny i rozważny sposób bycia skrywa namiętną naturę, której dowiódł, żeniąc się z ognistą Fei Yen, żoną swego zmarłego brata. Shepherd, Ben — syn Hala Shepherda, głównego doradcy Tanga i praprawnuk wielkiego architekta Miasta Ziemia. Shepherd urodził się i wzrastał w Domain (Dziedzinie) — sielankowej dolinie w południowo-zachodniej Anglii. Nie chcąc pójść w ślady ojca i zostać doradcą księcia Li Juana, idzie za głosem serca i zostaje artystą, który rozwija nową dziedzinę sztuki — Muszlę, która ostatecznie wywrze kata- strofalny wpływ na społeczeństwo Chung Kuo. Tolonen, Jelka — córka marszałka Tolonena, którą po śmierci matki wychowano w bardzo męskich warunkach. Jednakże autentyczne zainteresowanie sztukami walki i bronią prze- słania zupełnie inną, bardziej kobiecą stronę jej natury, tę, która ujawniła się po nieudanym ataku terrorystów Ping Tiao. Tolonen, Knut —marszałek Rady Generałów, niegdyś generał Li Shai Tunga. Jest wielkim, twardym mężczyzną i najbar- dziej zagorzałym zwolennikiem wartości oraz ideałów gło- szonych przez Siedmiu. Gwałtowny i nieustraszony, nie powstrzyma się przed niczym, aby chronić swoich panów. Jednak długie lata wojny nawet u niego osłabiły przekonanie 0 konieczności zastoju. Tsu Ma — Tang Azji Zachodniej i jeden z Siedmiu, Rady rządzącej Chung Kuo. Odrzucił swoją rozpustną przeszłość, aby zostać w Radzie jednym z najbardziej zdecydowanych sojuszników Li Shai Tunga. Silny, przystojny mężczyzna po trzydziestce, ulega słabości, która niemal doprowadza go do zguby. Wang Sau-leyan — czwarty i najmłodszy syn Wang Hsiena, Tanga Afryki. Od czasu mordu popełnionego na swym ojcu, porzucił swoje dawne poglądy, stając się inteligentnym 1 przebiegłym przeciwnikiem Li Shai Tunga oraz starej gwardii w łonie Siedmiu. Irytujący, wyrachowany człowiek o sybaryckich zamiłowaniach jest zwolennikiem Zmiany w Radzie Siedmiu. Ward, Kim — urodzony w Glinie, ciemnym pustkowiu pod wielkimi fundamentami Miasta, ma błyskotliwy i niezwykle chłonny umysł, który wyróżnił go jako potencjalnie naj- większego naukowca w Chung Kuo. Jego sformułowana w ciemnościach wizja gigantycznej, rozciągającej się do gwiazd sieci, pchnęła go do tego, by dążyć do światła Góry. Teraz, po długim procesie rekonstrukcji osobowości, został umieszczony w zespole opracowującym Projekt Kontroli Myśli Li Yuana. SIEDMIU I RODZINY An Liang-chou — Książę z Rodziny An An Sheng — głowa Rodziny An (jednej z Dwudziestu Dziewięciu Rodzin Mniejszych) Chi Hsian — Tang Australii Chung Wu-chi — głowa Rodziny Chung (jednej z Dwudziestu Dziewięciu Rodzin Mniejszych) Fu Ti Chang — Księżniczka z jednej z Rodzin Mniejszych Hou Tung-po — Tang Ameryki Południowej Hsiang K'ai Fan — Książę z Rodziny Hsiang; najstarszy syn Hsiang Shao-erha Hsiang Shao-erh —- głowa Rodziny Hsiang (jednej z Dwudziestu Dziewięciu Rodzin Mniejszych) i ojciec Hsiang K'ai Fana oraz Hsiang Wanga Hsiang Wang — Książę z Rodziny Hsiang Lai Shi — Księżniczka z jednej z Rodzin Mniejszych Li Feng Chiang — brat przyrodni i doradca Li Shai Tunga Li Shai Tung — Tang Europy Li Yuan — drugi syn i następca tronu w Mieście Europa Mień Shan — Księżniczka z jednej z Rodzin Mniejszych Pei Ro-hen — głowa Rodziny Pei (jednej z Dwudziestu Dziewięciu Rodzin Mniejszych) Tsu Ma — Tang Azji Zachodniej Wang Hsien — Tang Afryki Wang Sau-leyan — czwarty syn Wang Hsiena Wang Ta-hung — trzeci syn Wang Hsiena i dziedzic Miasta Afryka Wei Chan-Yin — najstarszy syn Wei Fenga i dziedzic Miasta Azja Wschodnia Wei Feng — Tang Azji Wschodniej Wu Shih — Tang Ameryki Północnej Yi Shan-ch'i — książę z jednej z Rodzin Mniejszych Yin Chan — książę z Rodziny Yin, syn Yin Tsu Yin Fei Yen — „Lecąca Jaskółka", Księżniczka z Rodziny Yin, żona Li Yuana Yin Sung — Książę z Rodziny Yin, syn Yin Tsu Yin Tsu — głowa Rodziny Yin (jednej Dwudziestu Dziewięciu Rodzin Mniejszych) Yin Wu Tsai — Księżniczka z jednej z Rodzin Mniejszych, kuzynka Fei Yen PRZYJACIELE, DWORZANIE I WSPÓŁPRACOWNICY SIEDMIU Auden, William — kapitan Służby Bezpieczeństwa Chang Li — Naczelny Lekarz Miasta Europa Chang Shih-sen — osobisty sekretarz Li Yuana Ch'in Tao Fan — kanclerz Tanga Azji Wschodniej Chu Ta Yun — minister edukacji w Mieście Europa Chuang Ming — minister Li Shai Tunga Czuła Wierzba — służebnica Wang Hsiena Ebert, Berta — żona Klausa Eberta Ebert, Hans — major Służby Bezpieczeństwa i spadkobierca GenSynu Ebert, Klaus Stefan — właściciel GenSynu (Genetic Synthetics) i doradca Li Shai Tunga Errki — strażnik Jelki Tolonen Fang Liang-wei — malarz pałacu Li Shai Tunga Fest, Edgar — kapitan Służby Bezpieczeństwa Fischer, Otto — dowódca Osobistej Służby Bezpieczeństwa w pałacu Wang Hsiena w Aleksandrii Haavikko, Axel — porucznik Służby Bezpieczeństwa Haavikko, Vesa — siostra Axela Haavikko Heng Yu — minister Transportu Miasta Europa Hua — osobisty lekarz Li Shai Tunga Hung Feng-Chan — główny stajenny w Tongjiang Hung Mien-lo — kanclerz T'anga Afryki Kao Chen — kapitan Służby Bezpieczeństwa Lautner, Wolfgang — kapitan Służby Bezpieczeństwa w Bremie Lung Mei Ho — sekretarz Tsu Ma Karr, Gregor — major Służby Bezpieczeństwa Nan Ho — ochmistrz Wewnętrznej Komnaty Li Yuana Nocenzi, Vittorio — generał Służby Bezpieczeństwa Miasta Europa Panszin, Anton — pułkownik Służby Bezpieczeństwa Perłowe Serce — dziewczyna Li Yuana Russ — kapitan Służby Bezpieczeństwa Sanders — kapitan Służby Bezpieczeństwa w Zbrojowni Helmstadt Scott, Anders — kapitan Służby Bezpieczeństwa Shepherd, Ben — syn Hala Shepherda Shepherd, Beth — żona Hala Shepherda Shepherd, Hal — doradca Li Shai Tunga i głowa Rodziny Shepherdów Shepherd, Mey — córka Hala Shepherda Słodki Deszcz — służąca Wang Hsiena Słodka Róża — służąca Li Yuana Sun Li Hua — ochmistrz Pałacu Cesarskiego w Aleksandrii Tolonen, Helga — żona marszałka Tolonena Tolonen, Jelka — córka marszałka Tolonena Tolonen, Jon — brat marszałka Tolonena Tolonen, Knut — marszałek Rady Generałów Wang Ta Chuan — ochmistrz Pałacu Wewnętrznego Li Shai Tunga Wu Ming — sługa Wang Ta-hunga Ying Chai — asystent Sun Li Hua Ying Fu — asystent Sun Li Hua Yu — lekarz Li Yuana ROZPROSZEŃCY Berdyczow, Soren — dyrektor Sim Ficu (Symulowane Fikcje) i przywódca Rozproszeńców Czerski, Stefan — były zamachowiec Służby Bezpieczeństwa i przyjaciel DeVore'a DeVore, Howard — były major w siłach Bezpieczeństwa Li Shai Tunga Douglas, John — dyrektor Kompanii Kubinyi — porucznik DeVore'a Lehmann, Stefan — albinos, syn byłego przywódcy Rozproszeńców Piotra Lehmanna i porucznik w siłach DeVore'a Reid, Thomas — porucznik w siłach DeVore'a Wiegand, Max — porucznik w siłach DeVore'a PING TIAO Ascher, Emily — ekonomistka, członek Rady Pięciu Gesell, Bent — nieformalny przywódca Ping Tiao i członek Rady Pięciu Mach, Jan — urzędnik w Ministerstwie Surowców Wtórnych oraz członek Rady Pięciu; założyciel frakcji o nazwie Yu Mao Liang — Księżniczka z jednej z Rodzin Mniejszych i członek Rady Pięciu. Shen Lu Chua — specjalista w dziedzinie komputerów, członek Rady Pięciu Yun Ch'o — zastępca Shen Lu Chua ¦ INNE POSTACI Barycz, Jiri — oficer łączności przy Projekcie Kontroli Myśli Beattie, Douglas — pseudonim DeVore'a Boden, Michaił — pseudonim DeVore'a Chan Wen-fu — przyjaciel Heng Chian-ye Chuang Liang — żona ministra Chuanga Ebert, Lutz — przyrodni brat Klausa Eberta Ellis, Michael — zastępca dyrektora Projektu Kontroli Myśli Enge, Maria — kelnerka w herbaciarni „Smocza Chmura" Ganz, Joseph — pseudonim DeVore'a Złote Serce — młoda prostytutka, którą kupił Hans Ebert Hammond, Joel — starszy technolog przy Projekcie Kontroli Myśli Herrick — nielegalny producent impłantów Kao Ch'iang Hsin — córka Kao Chena i Wang Ti Kao Wu — średni syn Kao Chena i Wang Li Kung Wen-fu — główny adwokat z Marsa Ling Hen — stronnik Herricka Loehr — pseudonim DeVore'a Lotte — studentka w Oksfordzie, siostra Wolfa Lo Wen — osobisty sługa Hansa Eberta Lu Cao — amah, służebnica Jelki Tolonen Lu Ming Shao — szef Triady Lu Nan Jen — „Garncarz" Lu Wang-pei — podejrzany o morderstwo Mi Feng — Pszczółka, służebnica Wang Hsiena Mu Chua — madame „Domu Dziewiątej Ekstazy", burdelu Nowaczek, Lubos — kupiec; zaufany Ministra Henga Nowaczek, Siergiej — student w Oksfordzie i rzeźbiarz Reynolds — psedonim DeVore'a Schenck, Hung-li — gubernator kolonii marsjańskiej Słodki Flet — mui tsai (niewolnica) Hansa Eberta Spatz, Gustaw — dyrektor Projektu Kontroli Myśli Tai Cho — opiekun Kima Warda Tarrant — właściciel jednego z wielkich towarzystw przemysłowych Tissan, Catherine — studentka w Oksfordzie Tong Chou — pseudonim Kao Chena Tsang Yi — przyjaciel Heng Chian-ye Tung Tan — starszy konsultant w klinice Melfi Turner — pseudonim DeVore'a Wang Ti — żona Kao Chena Ward, Kim — urodzony w Glinie sierota i naukowiec Wolf — student w Oksfordzie, brat Lotte PROLOG — LATO 2206 JADEITOWY DZWONECZEK „O brzasku dnia złożyliśmy ofiarę Bogu Wiatru, Kiedy pierwszy blask zajaśniał na niebie. Orszak dworzan. Jeźdźcy na czele pochodu Zawiedli nas na pustkowie za miastem, Gdzie mgła nad rzeką opada jak deszcz, A płomienie ognisk na wzgórzu sięgają wyżej niż gwiazdy. Wtem przypomniałem sobie poranne przyjęcie w Pałacu, Kiedy galopowaliśmy po Purpurowym Dziedzińcu. Gdy przebyliśmy Drogę Smoczego Ogona, Odwróciliśmy się, by spojrzeć na zieleń Południowych Wzgórz. Postarzeliśmy się tak bardzo od naszego rozstania, Tyle przeżyliśmy trosk, Jednak nawet dziś w moich uszach rozbrzmiewa głos Jadeitowego dzwoneczka, który dzwonił u twych strzemion". — Po Chu — I: Do Li Chiena (819 r.) . JADEITOWY DZWONECZEK Była noc i księżyc błyszczał jak matowe oko na ciemnej, atłasowej wstędze Nilu. Wang Hsien, który stał na balkonie swojego pałacu, czuł na twarzy powiew wiatru, ciepły jak od- dech śpiącej kobiety. Westchnął głęboko i oparł ręce na chło- dnej kamiennej balustradzie, spoglądając na północ, w kierun- ku wysokiej latarni, która rzucała ogromny snop światła na del- tę. Przyglądał się jej przez chwilę, czując się równie pusty jak przestrzeń, którą musiało przebyć światło, potem odwrócił się i patrzył już tylko na księżyc. Jakże czyste noce były tutaj, jakie wyraźne gwiazdy! Zadrżał. Ogarnęła go znowu gorycz. Gwiazdy... Czyjś głos zakłócił jego zadumę. — Czy możemy wejść, Chieh Hsial Ochmistrz Sun Li Hua stał w drzwiach z pochyloną głową. Jego dwóch asystentów oczekiwało pokornie z tyłu. Wang Hsien odwrócił się i skinął głową w geście przyzwolenia. Potem odwrócił się, spoglądając znowu w nieboskłon. Wspominał letni pobyt ze swymi najstarszymi synami, Chang Ye i Lieh Tsu, na wybrzeżu Mozambiku. Czuwał tak długo w noc, wpatrując się w jasno rozgwiażdżone niebo nad głową. Siedzieli wówczas przy ognisku, nazywając gwiazdy i konstelac- je, obserwując Wielką Niedźwiedzicę na czarnym aksamicie nieba — aż ogień wygasł i nastał nowy dzień. Ostatni raz przebywał wtedy z synami. To były ich ostatnie wspólne wakacje. Dzisiaj jego synowie nie żyją. Obaj spoczywają w trumnach, martwi i zimni, głęboko pod ziemią. Lecz gdzie przebywają ich dusze? Czy tam, pośród odwiecznych gwiazd? Czy też istnieje jedna tylko dusza, hun, uwięziona w ciele i gnijąca w ziemi? Zazgrzytał zębami, walcząc z goryczą i żalem. Stał się twardy, ale gorycz nie opuszczała go. Czy tak jest? — pytał siebie. Czy dusza ludzka — p'o — idzie do Nieba, jak mówią, czy też istnieje tylko to —ta ziemia, to niebo i człowiek pomiędzy nimi? Przeszły go ciarki. Lepiej nie zadawać takich pytań. Lepiej nie dopuszczać takich myśli do głowy, żeby nie odpowiedziała ciemność. Zadrżał, zaciskając kurczowo ręce na kamiennej balustra- dzie. Bogowie, jakże brakowało mu synów! Tęsknił za nimi tak, że nie sposób tego wysłowić! Czas wypełniały mu sprawy państwowe, a jednak nie mógł przestać myśleć 0 swoich ukochanych synach. Gdzie jesteście? — pytał, kiedy się budził ze snu. Gdzie jesteś, Chang Ye, który uśmiechałeś się tak słodko? A gdzie ty, Lieh Tsu, mój ying tao, brzoskwiniowy chłopcze, mój ulubieńcu? Gdzie jesteś teraz? Zamordowany! — odpowiadał brutalny głos w jego duszy. 1 tylko popiół i gorycz pozostały w sercu. Odwrócił się gniewnie, zły na samego siebie. Teraz nie będzie mógł zasnąć. Zmęczony jak pies, będzie czuwać bezsennie, bezbronny wobec prześladujących go wspomnień. — Sun Li Hua! — zawołał niecierpliwie, odciągając ręką przejrzystą zasłonę. — Przynieś mi coś na sen! Może ho yeh albo łou chi. — W tej chwili, Chieh Hsia\ Ochmistrz pokłonił mu się uniżenie i odszedł, by spełnić pokornie, czego odeń zażądano. Wang Hsien przyglądał się słudze, gdy wychodził, a potem odwrócił się, by spojrzeć na olbrzymie niskie łoże w odległym końcu komnaty. Słudzy już je posłali. Zmieniono jedwabną pościel, wstawiono świeże kwiaty do wazonu na stojącym obok stoliczku. Pokojówki przygoto- wały jego nocne szaty. Wezgłowie ozdabiał wyrzeźbiony w drewnie krąg Ywe Lung, Księżycowego Smoka, symbolu Siedmiu Władców. Siedem smoków tworzyło wielkie koło. Ich królewskie paszcze spoty- kały się w środku, ich potężne gibkie ciała formowały szprychy koła, ich ogony — obręcz. Wang Hsien spoglądał przez chwilę na symbol swej władzy, a potem skinął głową, jakby z zadowo- leniem. Ale gdzieś głęboko, na samym dnie duszy, wciąż odczuwał ból. Wojna i zabójstwo synów sprawiły, że nie był już tym samym człowiekiem. Odtąd, spoglądając na Ywe Lung, zawsze pytał siebie, co uczyniono w ciągu ostatnich pięciu lat w ich imieniu. Odwrócił gniewnie wzrok. Pięć lat. Tylko tyle? Ten czas minął jak z bicza strzelił. A jednak czuł się tak, jakby minął już cały sześćdziesięcioletni cykl, odkąd zestrzelono „Nową Nad- zieję" i wypowiedziano wojnę. Zamyślił się, podpierając głowę ręką. To była podstępna, brudna wojna; wojna, podczas której przyjaciel i wróg mieli tę samą uśmiechniętą twarz. Pokonali buntowników, ale było to pirrusowe zwycięstwo, które zbu- rzyło odwieczny porządek panujący w Państwie Środka.Walka zmieniła najgłębsza naturę — samą istotę — Chung Kuo. Nic już nie będzie tak jak przedtem. Zaczekał, aż wyjdą słudzy, którzy wycofali się w ukłonach, zgięci w pół, nie odrywając wzroku od twarzy pana, a potem podszedł do wielkiego lustra, które zajmowało całą ścianę. — Jesteś już starym człowiekiem, Wang Hsien — mruknął do siebie, dostrzegając szorstką skórę i głębokie bruzdy wokół ust i oczu, pożółkłych jak kość słoniowa. —Twarz jak księżyc, mówią o tobie. Może i mają rację. Ale ten księżyc przybywał i ubywał tysiące razy, od nowiu do pełni, tracąc i odzyskując swoje ciało, a ja wciąż nie widzę wyraźnie w jego świetle. Kim jesteś, Wang Hsien? Jakim jesteś człowiekiem? Odwrócił się, wyczuwając instynktownie czyjąś obecność i słysząc jakiś hałas w sieni. Odprężył się jednak i uśmiechnął. Trzy prześliczne dziewczyny ukłoniły się głęboko i weszły do komnaty. Mi Feng, Pszczółka, podeszła do Wang Hsiena, a Czuła wierzba i Słodki Deszcz zajęły się swoimi sprawami w głębi komnaty. Pszczółka uklękła przed T'angiem i podniosła wzrok, uśmie- chając się słodko do swojego pana i władcy, co poprawiło mu nastrój. Radość wypełniła mu serce, przywracając młodzieńczą werwę. — Jak się dzisiaj czujesz, dobry ojcze? — Świetnie! — skłamał, wzruszony jej ciepłem, oddanym spojrzeniem. — A ty, Mi Feng? — Znacznie lepiej, widząc ciebie w dobrym nastroju, mój panie. Roześmiał się cicho. Potem schylił się i pogładził ją z czułoś- cią po głowie. Minęło już sześć lat, odkąd Pszczółka, wówczas dziesięcioletnia dziewczynka, zamieszkała w jego pałacu. Była dla niego jak własna córka. Odwrócił się, ciesząc oczy widokiem pięknych dziewcząt, przygotowujących się, by umilić mu wieczór. Jego zły nastrój prysł na chwilę, zapomniał niemal o ciemności, która wypeł- niała jego duszę i cały świat. Zgodził się, by Pszczółka zdjęła zeń pau i posadziła go, nagiego, w fotelu. Przymknął oczy i odchylił łowę, kiedy dziewczyna poczęła nacierać jego pierś i ramiona wonnymi olejkami. Jak zwykle, jej delikatne ręce pobudziły go. Wtedy zbliżyła się Czuła Wierzba z czarką z lawendowym balsamem i namaściła jego skórę, podczas gdy Słodki Deszcz pieściła go swymi delikatnymi, smukłymi palcami, aż doszedł. Potem Pszczółka obmyła mu męskość i uniosła ją znowu, obwiązując wokoło żółtą jedwabną wstążeczką, zanim przynio- sła świeżą nocną szatę. Przyjrzał się drobnej, delikatnej sylwetce Mi Feng, gdy stała przed nim, zapinając mu szlafrok. Przeszedł go rozkoszny dreszcz. Pszczółka przypatrywała mu się w skupieniu. — Czy na pewno czujesz się dobrze, ojcze? Amoże wolałbyś, bym poprosiła jedną z twoich żon, aby odwiedziła cię w sy- pialni? — To nic, Mi Feng. Nie, nie wołaj nikogo. Będę spał sam tej nocy. Dziewczyna zapięła ostatni guziczek, patrząc mu w oczy, po czym spuściła wzrok, marszcząc brwi. — Martwię się o ciebie, Chieh Hsia—rzekła, odwracając się, by podnieść szczotkę do włosów ze stoliczka, przy którym sta- ła. — Są dni, gdy wyglądasz, jakbyś dźwigał na swoich barkach brzemię całego świata. Wang Hsien uśmiechnął się i opadł delikatnie na fotel. — Jestem przewodniczącym Rady Siedmiu, Mi Feng. Z kim jeszcze miałbym dzielić ciężar spraw Chung Kuo? Pszczółka milczała przez chwilę, starając się rozwiązać pal- cami jego mocno spleciony warkocz. Potem wyszeptała mu do ucha: — Martwisz się o syna? Dlaczego nie uczyniłeś Ta-hunga swym regentem? Roześmiał się i urwał, wcale nie rozbawiony tym, co powie- działa. — A tego łotra, jego przyjaciela, Hung Miena, miałbym uczynić Tangiem? — Spojrzał na nią gniewnie. — Czy on rozmawiał z tobą o tym? — Kto? Z kim miałam rozmawiać, ojcze? Myślałam tylko o twoim zdrowiu. Potrzebujesz więcej czasu dla siebie. Roześmiał się, widząc, jak niezdolna była do podstępu. — Zapomnij o tym, co powiedziałem, Mi Feng. Poza tym z radością wykonuję swoje obowiązki. Szczotkowała jego włosy, a jej drobne, zgrabne ciało kołysa- ło się łagodnie i kusząco przy każdym ruchu szczotki. Mógł przyglądać się jej odbiciu w lustrze na przeciwległej ścianie. Zwiewne jedwabie nie zasłaniały wcale jej nagości. Westchnął i zamknął znowu oczy, owładnięty sprzecznymi uczuciami. Wielu ludzi pozazdrościłoby mi, pomyślał. A cho- ciaż czasem brzydzę się sobą... to jednak te przepiękne dziew- częta bez wahania zaspokajają wszystkie moje pragnienia, spełniając każdą zachciankę. Ale to nie sprawia mi już radości. Moi synowie nie żyją. Jakże mógłbym odczuwać radość po takim ciosie? Wzdrygnął się i podniósł gwałtownie, zaskakując Pszczół- kę. Jej towarzyszki odwróciły się niespokojne. Przyglądały się, jak Wang Hsien podchodzi raźnym krokiem do lustra i przy- gląda się odbiciu swojej wykrzywionej grymasem bólu twarzy. Po chwili odwrócił się od zwierciadła z obliczem pełnym goryczy. — Ta-hung! — powiedział zjadliwie, opadając z powrotem na fotel. — Byłem głupcem, dopuszczając do tego, by się narodził! Przerażone dziewczęta westchnęły głęboko. Wang Hsien nigdy nie odzywał się w ten sposób. Pszczółka spojrzała na nie 1 skinęła głową, by opuściły komnatę. Kiedy wyszły, odwróciła się znowu do swojego władcy. Uklękła, patrząc mu w oczy w skupieniu. — Co cię gnębi, Wang Hsien? Co takiego zżera cię jak trucizna? — Moi synowie... — rzekł z rozpaczą. — Moi synowie nie żyją! — Jednak nie wszyscy — odparła łagodnie, ujmując go za ręce. — Wang Ta-hung jeszcze żyje. I Wang Sau-leyan. — Słabeusz i rozpustnik! — rzekł z goryczą, nie patrząc na dziewczynę, spoglądając gdzieś w przestrzeń. — Miałem dwóch wspaniałych synów. Wspaniałych, silnych mężczyzn, którzy odziedziczyli po matce jej najpiękniejsze przymioty. A teraz... — Wstrząsnął nim gwałtowny dreszcz. Spojrzał na dziewczynę z twarzą stężałą z bólu. Mówił, ściskając je ręce: — Ta wojna zabrała mi wszystko, Mi Feng. Wszystko. Czasem myślę, że naprawdę pozbawiła mnie wszystkiego i pozostał ze mnie tylko pusty kokon. — Nie... — odparła, dzieląc jego ból. — Nie, mój słodki panie, nie zabrała ci wszystkiego. Wysunął ręce z jej dłoni i wstał znowu, odwracając się od dziewczyny i wpatrując w drzwi, które prowadziły na balkon. — To najbardziej gorzka lekcja — powiedział boleśnie. — Człowiek może władać całym światem i nie mieć zupełnie nic. Pszczółka zdławiła łzy i spuściła oczy. Widziała już swojego pana w różnych nastrojach, ale nigdy aż tak zrozpaczonego jak dzisiaj. Odwróciła się, wyczuwając, że oprócz Wang Hsiena i niej ktoś jeszcze znajduje się w komnacie. W drzwiach z opuszczoną pokornie głową stał Sun Li Hua. W rękach trzymał czarkę z lawendowym balsamem, którą Czuła Wierzba podała mu zaledwie przed chwilą. — Chieh Hsial Wang Hsien odwrócił się gwałtownie, rozgniewany, że mu przerwano. Po chwili uspokoił się i skinął głową. Spojrzał na Pszczółkę z wymuszonym uśmiechem i odprawił ją. — Dobranoc, Chieh Hsia — powiedziała cicho, wychodząc z komnaty. — Niechaj Kuan Yin obdarzy cię spokojem. ** * Sun Li Hua stał cierpliwie w drzwiach po odejściu dziew- czyny, oczekując na rozkazy swego pana. — Wejdź, mistrzu Sun — rzekł po chwili Wang Hsien. Przeszedł powoli przez pokój i usiadł ciężko na brzegu łoża. — Czy czujesz się dobrze, Chieh Hsial — zapytał Sun Li Hua. Postawił czarkę na stoliczku przy łożu i spojrzał na władcę. — Czy dziewczęta rozgniewały cię, panie? Wang Hsien zdawał się przez chwilę nie poznawać ochmist- rza, potem potrząsnął gniewnie głową. — Co to jest — rzekł, wskazując na czarkę. — Napój nasenny, Chieh Hsia. Nasiona lotosu zmieszane z twoim własnym eliksirem życia. Dzięki temu zaśniesz z łatwością. Wang Hsien wzdrygnął się, po chwili jednak sięgnął po czarkę i wypił małymi łyczkami napój nasenny. Ho yeh była trochę gorzka, ale przyjemna w smaku. Słony posmak spowo- dował ekstrakt jego własnego nasienia—yang. Opróżnił czarkę i spojrzał na Sun Li Hua, wręczając mu puste naczynie. — Obudź mnie o piątej rano! Sun Li Hua odebrał czarkę i wycofał się z komnaty, kłaniając się znowu. — Oczywiście, Chieh Hsia\ Wychodząc, zobaczył, jak stary T'ang odwraca się, wchodzi do łoża i kładzie głowę na poduszce, przykrywając się po szyję. Napój nasenny zadziała w ciągu dwóch minut — przypominał sobie, co powiedział dobry doktor Yueh. Sun Li Hua wrócił. Zaczekał w sieni, aż oddech Tanga stał się równomierny i spokojny jak oddech człowieka pogrążonego we śnie. Potem odstawił czarkę i z kieszeni swych jedwabnych szat wyciągnął klucz, którym otworzył płytkę we framudze drzwi. Odskoczyła, odsłaniając maleńką klawiaturę i chrono- metr. Szybko wybrał odpowiednie klawisze, zmieniając kod, i chronometr zatrzymał się, a na płytce rozbłysły dwa bursz- tynowe światełka. Ochmistrz policzył do dziesięciu, potem wcisnął klawisz wyrzutnika. Natychmiast urządzenie wypluło cienką przejrzy- stą kartę do korytka pod klawiaturą. Sun Li Hua wsunął ją do kieszeni. Potem umieścił nową kartę w otworze z boku i wcisnął guzik. — Dobrze — rzekł do siebie, zamykając tabliczkę, i schował klucz z powrotem do kieszeni w swej jedwabnej szacie. Po chwili wyjął z niej parę rękawiczek i wkroczył z powrotem do sypialni Tanga. ¦ * * Sześć pięter niżej, w odległej części pałacu, w ciasnej warto- wni rozmawiało dwóch żołnierzy. Młodszy, porucznik, od- wrócił się gwałtownie od wielkich monitorów na ścianie i spoj- rzał na kapitana. — Jak myślisz, Otto, czy oni zamkną wszystkie kompanie? Kapitan Fischer, szef ochrony osobistej Tanga, spojrzał znad biurka i uśmiechnął się. — Trudno wywnioskować, jak potoczą się sprawy, Wolf. Jednak jestem pewien, że cokolwiek postanowi góra, wynikną z tego tylko kłopoty. — Naprawdę tak sądzisz? — Cóż, zastanów się! Skonfiskowano tak ogromną ilość aktywów, że jeśli nawet Rada Siedmiu zamrozi je, nastąpi ogromne zachwianie rynku. Natomiast jeśli rozdzielą całe to bogactwo, wynagradzając wiernych sojuszników, powstaną nowe niesnaski, gdyż wielu ludzi będzie niezadowolnych z po- działu lub po prostu wzbudzi to ich zawiść. Z drugiej strony, władze nie mogą ich po prostu zwrócić. Muszą w jakiś sposób ukarać wichrzycieli. Porucznik odwrócił się znowu do monitorów, obserwując je uważnie. — Zgadzam się. Ale gdzie przebiegnie linia podziału? W jaki sposób władze odróżnią tych, którzy wystąpili przeciwko nim, od tych, którzy okazali się po prostu nieprzydatni lub zbyt niezdecydowani, by opowiedzieć się po jakiejkolwiek stronie? Fischer wzruszył ramionami. — Nie wiem, Wolf. Naprawdę nie wiem. Rozprawiali zawzięcie o niedawnych konfiskatach i maso- wych degradacjach wojskowych oraz urzędników państwo- wych. W ostatnich dniach temat ten nie schodził z ust wszyst- kich obywateli Chung Kuo. W ciągu półtora roku ponad sto osiemdziesiąt tysięcy rodzin z Pierwszego Poziomu zesłano w dół, a wszystkie dobra materialne należące do banitów zostały skonfiskowane przez Radę Siedmiu, za tak zwaną „działalność wywrotową". Dalsze pięć tysięcy rodzin zniknęło po prostu z powierzchni Chung Kuo — zgładzono ich wszyst- kich do trzeciego pokolenia, jak żądało prawo, z powodu zbrodni zdrady stanu. Ale teraz, gdy wojna się skończyła i z dnia na dzień podnosiły się coraz liczniejsze głosy żądające pokoju, konfiskaty stanowiły delikatny temat, a nawet kość niezgody pomiędzy tymi, którzy oczekiwali zapłaty za udział w walce, i tymi, którzy chcieli po prostu stłumić niebezpieczny płomień oburzenia i goryczy, jaki takie odszkodowanie musiało wywołać. Porucznik zmierzył wzrokiem kapitana. — Obiło mi się nawet o uszy, że niebawem giełda zostanie ponownie otwarta. Fischer spojrzał surowo w oczy młodszego oficera. Jego głos nagle stwardniał. — Byłoby lepiej, poruczniku, żebyś zapomniał o tym. — Sir! — Porucznik skinął uprzejmie głową i powrócił do swoich monitorów. Fischer przez chwilę wpatrywał się w plecy Rahna, zanim pochylił się znowu nad biurkiem, ziewając. Było już po drugiej w nocy. Godzina Wołu. W pałacu panowała cisza. Na monito- rach nie działo się nic. Za godzinę skończy się jego zmiana i będzie mógł udać się na spoczynek. Uśmiechnął się i dodał w myśli: „Jeśli Lotte pozwoli mi spać!" Podrapał się po karku i schylił znowu nad biurkiem, by uporać się wreszcie z papierkową robotą. Zaczął się mozolić nad raportem, gdy nagle drzwi otworzyły się z hukiem. Zerwał się natychmiast z miejsca, wyjął pistolet z kabury i wycelował w kierunku drzwi. — Sun Li Hua! Co u diabła! Ochmistrz wyglądał okropnie. Miał podarte szaty, włosy zmierzwione, oczy wytrzeszczone z przerażenia, policzki mokre od łez. Musiał chwycić się framugi, by nie upaść. Ledwo się jej trzymał, tak trzęsła mu się ręka. Rzucał głową, poruszał bezgłośnie ustami. Wydobył wreszcie z siebie złamanym, niena- turalnie wysokim głosem: — Tang... Fischer spojrzał na monitor, na którym było widać sypialnię Wang Hsiena, i zwrócił się do Sun Li Hua. — O co chodzi, panie Sun? Co się stało? Przez chwilę wydawało się, że Sun Li Hua oniemiał, a po- tem opadł na kolana. Jego ciałem wstrząsnął potężny, prze- jmujący szloch. Później powiódł wokół dzikim, oszalałym wzrokiem. — Nasz pan, Tang. On... nie żyje! Fischer domyślił się tego, gdy tylko ujrzał Sun Li Hua w drzwiach wartowni. Poczuł, jak żołądek wywraca mu się z przerażenia. Jednak nie dopuszczał myśli, że to prawda, nie mając pewności, iż Tang naprawdę nie żyje. — W jaki sposób umarł? — usłyszał swój własny głos. Rozumiejąc powagę sytuacji, spojrzał natychmiast na porucz- nika, by powstrzymać go przed wszczęciem ogólnego alarmu, który postawiłby na nogi cały pałac. — Niczego nie ruszaj, Wolf! Czekaj na moje rozkazy! Przyprowadź natychmiast Kurta i Alana. Zwrócił się znowu do ochmistrza: — Czy ktoś już o tym wie, panie Sun? Komu jeszcze powiedziałeś? — Nikt — odparł Sun prawie bezgłośnie. — Przybiegłem tutaj natychmiast. Nie wiedziałem, co robić. Oni zabili go... Oni zabili go, gdy spał! — Kto? Kto go zabił? O czym mówisz? — Fu i Chai. Jestem pewien, że to byli oni. Sztylet Fu... Wstrząśnięty Fischer przełknął ślinę. — Zasztyletowali go? Czy twoi asystenci zasztyletowali go? — Zwrócił się do porucznika: — Wolf, wyślij natychmiast dwie kopie taśmy kontrolnej: jedną do marszałka Tolonena w Bremie, drugą do generała Helma w Rio. — Sir! Zastanawiał się. Nikt jeszcze nie wiedział o zabójstwie T'anga. Jeszcze nie. Tylko on, Wolf i Sun Li Hua. I mordercy, oczywiście, ale oni nie powiedzą nikomu o śmierci władcy. Odwrócił się do porucznika. — Zatrzymaj pana Suną w wartowni. Kurt i Alan niech zaczekają na mój powrót. A ty, Wolf... — Tak, sir? — Nie mów nic nikomu. Jeszcze nie. Rozumiesz? * * * Wang Hsien leżał na wznak, z twarzą spokojną, jakby spał, choć bladą, prawie tak bladą, jak twarz Hung Mao. Fischer pochylił się i zbadał puls władcy. Nie wyczuł nic. Ciało było zimne. W końcu T'ang nie żył już od godziny. Fischer wzdrygnął się i jeszcze raz zbadał ciało. Atłasowa pościel była ciemna, lepka od ludzkiej krwi. W nagiej piersi Tanga tkwił sztylet, wbity po srebrną rękojeść. Fischerowi zwęziły się oczy, gdy się zastanawiał, dokonując oględzin ciała. Trzeba mieć sporo siły, by wbić ostrze tak głęboko, nawet gdy ofiara śpi. A także sporo odwagi, bo nie każdy potrafi zabić drugiego człowieka. Trzeba posiadać silną wolę, by tego dokonać. Czy mógł to zrobić Fu? Albo Chai? Fischer potrząsnął głową. Nie wyobrażał sobie, by zdołali to uczynić. A jeśli nie oni, to kto? Rozejrzał się, zwracając uwagę na to, gdzie leżą rzeczy. Po chwili wahania odwrócił się i wyszedł z sypialni Tanga, wiedząc, że musi szybko poczynić jakieś kroki. ¦ * * Plansza, dziewiętnaście na dziewiętnaście pól, leżała na pulpicie biurka, przy którym siedział DeVore. Większa część planszy była pusta. Tylko w prawym narożniku, w cKu, na zachodzie, było gęsto od białych i czarnych kamieni. Tam właśnie rozgrywała się pierwsza scena bitwy. Czarne zepchnęły białe do narożnika, z wolna zamykając okrążenie, aż dziesięć zbitych kamieni zdjęto z planszy. Starożyna gra wei chi—jedna z dziesięciu gier Zachodniego Jeziora — została ponownie odkryta przez dwóch wielkich mistrzów z Hai-nin, Fan Si-pina i Su Ting-ana, w 1763 roku. DeVore grywał w wei chi, odkąd sięgał pamięcią, zaprzesta- jąc — tak jak i teraz—rozgrywki w pięćdziesiątym dziewiątym ruchu, pozostawiając kwestię wyboru Fanowi, który — zgod- nie z tradycją — grał białymi. Była to elegancka, pełna uroku partia, w której dwóch równie utalentowanych mistrzów popi- sywało się tak przemyślnymi posunięciami, że poczuł dreszcz rozkoszy, przewidując, co nastąpi. Mimo to nie mógł włączyć się do rozgrywki, a jedynie prześledzić wszystkie możliwości i sposoby udoskonalenia taktyki gry. DeVore oderwał oczy od planszy i spojrzał na odwróconego plecami młodego człowieka, który stał w odległej części sali. Potem wyjął z kieszeni kurtki pamflet napisany na cieniutkim jak opłatek zwoju i wręczył go młodzieńcowi. — Stefanie, czy słyszałeś już o tym nowym ugrupowaniu — Ping Tiaoi Lehmann przeglądał gazetkę z twarzą pozbawioną wyrazu. Kiedy po chwili spojrzał na DeVore'a, jego zimne, różowe oczy albinosa nie wyrażały niczego. — Tak, słyszałem o nich. To szumowiny z Dołów, prawda? Dlaczego się nimi interesujesz? — Mężczyzna musi się interesować wieloma sprawami — odpowiedział tajemniczo DeVore, biorąc biały kamień z czarki i ważąc go w dłoni. — Ping Tiao chcą dokonać tego co my: zniszczyć Siedmiu. — Tak, ale są również gotowi zniszczyć nas. To zwykli terroryści, którzy dążą do zburzenia starego porządku. — Wiem, ale nawet jeśli tak jest, mogą wspomóc nas w walce. Możemy współdziałać z nimi przez jakiś czas. Chyba zgodzisz się ze mną? — A potem? DeVore uśmiechnął się z przymusem. Lehmann wiedział równie dobrze jak on, co nastąpi później — wybuchnie wojna pomiędzy nimi. I to on będzie zwycięzcą w tej wojnie, nikt inny. Spojrzał znowu na planszę. Pięćdziesiąty dziewiąty ruch. Jak zagrałby na miejscu Fana? Rozluźnił się, a jego sztywny uśmiech stał się bardziej naturalny. Ile już razy się nad tym zastanawiał? Sto? Tysiąc? I zawsze powtarzał historyczny ruch Fana, przesuwając czarny kamień na pole 4/1, by uzyskać — choćby chwilowo — trochę wolnej przestrzeni. Na planszy panowała ta niepewna równowaga, która sprawiała, że gdyby zagrał w inny sposób, wybierając jedno z tuzina kuszących posunięć — zniweczyłby cały urok tej gry. Fan Si-pin to prawdziwy mędrzec. Rozumiał wartość po- święcenia, toteż przykładał wagę do tego, by przeciwnik zadał sobie wiele trudu, odnosząc małe zwycięstwa; wiedział dosko- nale, że bitwa w cKu jest przegrana, lecz losy wojny potoczą się w shang, p'ing i tsu. Podobnie działo się dzisiaj w Chung Kuo, w którym zapano- wała chwiejna równowaga. Wystarczyłby jednak jeden zły ruch i... Spojrzał znowu na Lehmanna, zastanawiając się, co też myśli ten wysoki, młody albinos. — Pytałeś, co przyczyniałoby się do naszego zwycięstwa, ale przecież natychmiast nasuwa się kolejne pytanie. Czy Ping Tiao mają rzeczywiście znaczenie? Wiesz, jak środki masowego przekazu przesadzają w tych sprawach. No i czy przymierze z nimi przyniesie nam korzyść, czy zaszkodzi w naszej walce? Lehmann spojrzał mu w oczy. — Tak jak powiedziałem, Ping Tiao to organizacja z dolnych poziomów. Najgorsze, że są prawdziwymi idealistami. Współpra- ca z tymi ludźmi nie byłaby łatwa. Oni mają więcej wad i słabości niż wszyscy ludzie, z jakimi dotąd załatwialiśmy interesy. — Ale przecież są ludźmi. Mają swoje potrzeby, pragnienia. — Być może tak, ale nie ufaliby nam od początku. Byli- byśmy dla nich zawsze tymi z Pierwszego Poziomu, ich natural- nymi wrogami. Dlaczego ci buntownicy mieliby z nami współpracować? DeVore uśmiechnął się i wstał od biurka. — To nie kwestia wyboru, Stefanie, ale konieczność. Oni potrzebują takiego sojusznika jak my. Przypomnij sobie straty, jakie ponieśli. Zamierzał powiedzieć więcej, a nawet przedstawić w ogól- nym zarysie swój plan, gdy rozległo się natarczywe pukanie do drzwi. DeVore i Lehmann spojrzeli po sobie. Przecież DeVore wydał wyraźny rozkaz porucznikowi Wiegandowi, by nie niepokoił ich, jeśli nie chodziłoby o sprawę życia i śmierci. — Proszę! Wiegand wszedł do środka i powiedział szybko, pochylając głowę: — Mam rozmowę na zaszyfrowanym kanale, sir. Potrójne A. Błyskawiczna! DeVore zmrużył oczy, wiedząc, że Lehmann obserwuje go. — Kto to? — Stifel, sir. Mówi, że to bardzo pilne. „Stifel" to był kryptonim Ottona Fischera w Aleksandrii. DeVore wahał się przez chwilę, zastanawiając się, co mogło się zdarzyć, i skinął głową. — W porządku. Przełącz go tutaj! Połączenie nie było wizualne, jak w zwykłych rozmowach, a głos Fischera został sztucznie zniekształcony, by uniknąć nawet odrobiny ryzyka, że mógłby zostać rozpoznany. — Dobrze, Stifel. O co chodzi? — Księżyc zaszedł. Minęła najwyżej godzina od tej chwili. DeVore wstrzymał oddech. — W jaki sposób? — Z powodu zaćmienia. Zdumiony DeVore wpatrywał się tępo w Lehmanna. Wahał się przez chwilę, zastanawiając się nad tym, co usłyszał. Po chwili odezwał się znowu: — Ilu ludzi wie o tym? — Trzech, może czterech. — Dobrze. Niech tak pozostanie. Zastanowił się szybko. — Kto pilnuje naszego zaszłego księżyca? — Nikt. Kamera... — Doskonale. Posłuchaj teraz... Przekazał szybko instrukcje i przerwał połączenie, wiedząc, że Fischer wykona wszystko ściśle według jego rozkazów. — Kto nie żyje? DeVore odwrócił się i spojrzał znowu na Lehmanna, którego obojętna twarz i bezbarwny głos świadczyły na pozór o braku zainteresowania. Wydawało się, że pytał tylko z grzeczności, a odpowiedź nie miała dlań żadnego znaczenia. — Wang Hsien — odparł DeVore. — Prawdopodobnie został zamordowany w swym łożu. Gdyby oczekiwał, że albinos wyrazi gwałtownie swoje za- skoczenie, rozczarowałby się, ale znał już dobrze młodzieńca. — Rozumiem — odrzekł Lehmann. — Czy wiesz, kto to zrobił? — Agent specjalny, oczywiście, ale nie wiem, na czyje działał polecenie. — DeVore usiadł znowu za biurkiem. Po chwili spojrzał na Lehmanna. — To był Sun Li Hua. — Czy jesteś zupełnie pewien? — Nie, nie całkiem. Ale założyłbym się o milion juanów, że tak było. Lehmann podszedł do biurka. — Więc co teraz? DeVore spojrzał mu w oczy i ponownie spuścił wzrok na biurko. — Zaczekamy, aż znowu odezwie się Stifel. Zaczyna się zabawa. — Zabawa? — Tak, zabawa. Sam zobaczysz. A teraz odejdź, Stefanie, odpocznij trochę. Zawołam cię, kiedy będziesz mi potrzebny. Uświadomił sobie, że wciąż trzyma w ręku biały kamień. Tkwił w jego dłoni jak mały księżyc, zimny i wilgotny od jego potu. Rozwarł zaciśniętą pięść i wpatrywał się w otwartą dłoń. Podniósł kamień i wytarł go chusteczką. Pięćdziesiąty dziewią- ty kamień. Przebieg gry przybrał dramatyczny obrót. Niepewna ró- wnowaga zależała teraz od tego, po czyjej stronie opowie się taki wytrawny gracz, jakim był on sam. „Księżyc zaszedł. Z powodu zaćmienia." DeVore uśmiechnął się do siebie i skinął głową w nagłym olśnieniu, wiedząc już, jaki ma uczynić ruch. •74 ¦ * * Martwy Tang leżał tam, gdzie go pozostawiono. Jego długie, siwe włosy były rozrzucone na poduszce, ramiona zwisały bezwładnie, dłonie miał odwrócone. Fischer przyglądał się przez chwilę zwłokom władcy. Zastanawiał się, oddychając głęboko. Rozumiejąc, że nie może zwlekać dłużej, pochylił się i uniósł głowę martwego T 'anga, by poprawić rozrzucone włosy starca. Zrobił to bez trudu — ciało nie było zupełnie zbroczone krwią, która wytrysnęła gwałtownie, gdy zadano cios sztyle- tem, ale też szybko przestała płynąć —jednak tylko z dużym wysiłkiem opanował wstręt czy lęk wobec nieboszczyka. Prze- cież to był Tang! Syn Nieba! Wzdrygnął się, gdy stężałe ciało opadło na łoże, i odwrócił głowę martwego władcy. Cofnął się przejęty grozą. Na pozór wydawał się spokojny i opanowany. W środku jednak trząsł się jak liść osiki z powodu niewytłumaczalnego, prawie religijnego lęku, który ogarnął go po tym, co zrobił. Czuł pulsowanie krwi w skroniach, wywracał mu się żołądek, bełkotał: „Co robisz, Otto? Co robisz?" Wpatrywał się przerażony w te dwa kawałki ciała, które leżały na pościeli oddzielone od głowy właściciela, podobne teraz do znaków zapytania, i dygotał straszliwie. Potem uzbroił się w odwagę i sięgnął ręką, by je podnieść. Wyjął małą torebkę z kieszeni kurtki i wrzucił je do środka. Zamknął torebkę i schował z powrotem do kieszeni. Wang Hsien nawet po śmierci wyglądał po królewsku, jakby wbrew temu wszystkiemu, co mu wyrządzono. Fischer wpat- rywał się weń przez chwilę jak zahipnotyzowany, uderzony majestatem nieruchomej postaci władcy. Uświadamiając sobie nagle, że nie może dłużej tracić czasu, przywrócił ciału poprze- dnie położenie, przygładzając włosy martwego Tanga, ażeby ukryć okaleczenie. Wybuchnął nagle nerwowym śmiechem, który zdławił na- tychmiast. Wzdrygnął się, jeszcze raz rozejrzał się wokół siebie i podszedł do drzwi. Zatrzymał się w drzwiach, by nastawić ponownie kamerę. Spojrzał na swój chronometr i zsynch- ronizował z nim czas w elektronicznym czasomierzu kamery. Kiedy zrobił to, wcisnął odpowiednią kombinację na maleń- kiej klawiaturze. Bursztynowe światełka na płytce zmieniły barwę na zieloną, sygnalizując, że kamera zaczęła znowu działać. Po raz ostatni zlustrował komnatę Wang Hsiena, usatys- fakcjonwany tym, że nie zauważył niczego niepokojącego, i opuścił sypialnię zamordowanego władcy, zamykając cichu- tko drzwi, z bijącym sercem i ustami wyschniętymi ze stra- chu. Zapieczętowana torebka w kieszeni zdawała się go pa- rzyć, gdy przyciskał ją do piersi, by sprawdzić, czy jest na miejscu. * * * Wang Ta-hung obudził się, słysząc szepty w sypialni. Usiadł na łożu śmiertelnie przerażony, przyciskając pled do piersi. — Kto tu jest? — zawołał drżącym głosem. — Ochroń mnie Kuan Yin*! Kto tutaj jest? Przed ogromnym łożem skłoniła się pokornie sylwetka sługi. — To tylko ja, Ekscelencjo. Twój sługa Wu Ming. Wang Ta-hung, najstarszy żyjący syn Tanga, otulił się mocniej pledem, wpatrując się szeroko otwartymi oczyma w sylwetkę majaczącą w ciemności. — Kto tutaj jest, ochmistrzu? Do kogo szeptałeś przed chwilą? Druga postać wyłoniła się z ciemności i stanęła obok pierw- szej z pochyloną kornie głową. Był to wysoki, silnie zbudowany Han, ubrany w jedwabne szaty. Brodę miał zaplecioną w trzy maleńkie warkoczyki. Jego twarz wyrażała pewność siebie. Nic nie można było z niej wyczytać. — Ekscelencjo! — Hung Mien-lo! Wang Ta-hung spojrzał na ozdobny chronometr na nocnym stoliku obok łoża, potem na dwóch mężczyzn w ciemności. Jego twarz wykrzywiła się ze strachu. — Jest prawie wpół do drugiej. Co tutaj robicie? Co się stało? Hung Mien-lo usiadł na brzegu łoża, w którym drżał ze strachu dwudziestosześcioletni syn T'anga, podejmując go łagodnie, ale stanowczo za ramię. Bogini miłosierdzia — przyp. tłum. — Wszystko w porządku, Ta-hung. Proszę się uspokoić. Przyniosłem ważne wieści, to wszystko. Młody książę skinął głową. Jednak wciąż miał wrażenie, że przeżywa jakiś straszny sen. Nie odrywał przerażonych oczu od sylwetek swoich sług. Mięśnie twarzy drgały mu gwałtownie. Reagował w ten sposób na najbłahszy szmer już od półtora roku, odkąd znalazł ciała swych zamordowanych braci w goś- cinnych pokojach letniego pałacu. Ich nagie ciała zsiniały od trucizny. Dwie dziewczyny, z którymi zabawiali się młodzieńcy, leżały nie opodal skąpane we krwi. Miały wyłupione oczy. Krążyły wieści, że blady, wycieńczony młodzieniec jest sza- lony. Inni twierdzili, że jego reakcje są naturalne i zrozumiałe po tak strasznym odkryciu. Wszak nigdy nie był silnym chłopcem, ale teraz... Hung Mien-lo klepnął wystraszonego młodzieńca w plecy, by go uspokoić. Wiedział, że wiadomość, którą musieli mu przekazać, podana nawet z największą oględnością, może wpędzić go tylko w jeszcze większe szaleństwo. — Chodzi o twojego ojca, Ta-hung. Obawiam się, że nie żyje. Wydawało się przez chwilę, że młody książę nie zrozumiał. Na jego twarzy pojawił się przebłysk niewiary, niepewności. Potem książę wyprężył się, dopóki nie uderzył silnie głową o wezgłowie. Miał szeroko otwarte usta i wytrzeszczone z prze- rażenia oczy. — Jak? — zapytał piskliwym, wystraszonym głosem. —Jak umarł? Hung Mien-lo zignorował pytanie. Mówił łagodnie, tym samym uspokajającym tonem jak poprzednio. — Musisz się ubrać, Ta-hung, i poświadczyć, co się stało. Wang Ta-hung wybuchnął przeraźliwym śmiechem, potem ukrył głowę w ramionych, potrząsając nią dziko. — Nieee! — krzyknął zdławionym głosem. — Och, nie! Bogowie, nie! Nie znów! Hung Mien-lo prztyknął niecierpliwie palcami. Wu Ming zaczął się od razu uwijać, by przygotować wszystko. Tak, myślał Hung, on w końcu zrozumie. Teraz, gdy stary Tang nie żyje, młody Ta-hung zajmie jego miejsce, szalony czy nie. A im bardziej szalony będzie Ta-hung, im bardziej zależny ode mnie, tym większą władzę skupię w swoich rękach. Uśmiechnął się i wstał, widząc jak bardzo przestraszył młodzieńca, choć jego oczy błagały go o pomoc. Tak, myślał Hung Mien-lo, teraz nadeszła moja godzina, godzina na którą czekałem tyle lat, towarzysząc temu młodemu głupcowi. Wre- szcie zostanę pierwszą osobą w Mieście Afryka. Tym, kto podejmuje decyzje, wydaje rozkazy i obdarza zaszczytami tych, którzy wiernie mu służą. Odczuł nagle w duchu wielki triumf. Uniósł się znów ogromną radością, jak wówczas, gdy dowiedział się o wszyst- kim. Chociaż teraz, o wiele bardziej niż poprzednio, musiał ją zamaskować. Postarał się nadać swojej twarzy surowy wyraz głębokiego żalu. Zadowolony podszedł do księcia i wyciągnął go z łóżka, stawiając opierającego się młodzieńca na nogi. — Kiedy dotknąłem ramienia Chang Ye — wymamrotał młodzieniec, nie odrywając oczu od jego twarzy — było zimne jak bryła lodu. Zdawało mi się, że ten lodowaty chłód oparzy mi rękę. Ja... Zawahał się i opuścił wzrok, wpatrując się w swoją od- wróconą dłoń. — To już się stało, Ta-hung. Teraz musisz się ubrać i pójść zobaczyć ojca. A ponieważ jesteś najstarszy, zostałeś teraz głową rodziny. Sam musisz zająć się wszystkim. Ta-hung wpatrywał się w niego, nie rozumiejąc. — Zająć się wszystkim? — Nie martw się — rzekł Hung, rozwiązując sznur i roz- bierając księcia z jedwabnej szaty do naga. — Będę stał obok ciebie, Ta-hung. Powiem ci, co należy zrobić. Wu Ming zaczął od razu ubierać i przygotowywać księcia. Ubrał go zaledwie w połowie, gdy Ta-hung wyrwał mu się i rzucił do stóp Hung Mien-lo, szlochając. — Jestem tak przerażony, Mien-lo! Tak się boję! Hung spojrzał na Wu Minga i siłą postawił księcia na nogi. — Przestań! Uspokój się natychmiast! Przez chwilę panowała napięta cisza. Potem młody książę skłonił głowę. — Przepraszam, ja... — Nie — warknął Hung. — Nie przepraszaj! Zrozum wreszcie, Ta-hung, że teraz ty jesteś T'angiem. Jednym z Sied- miu. To ja powinienem przeprosić, nie ty, Chieh Hsia. Chieh Hsia. Pierwszy raz zwrócił się do młodzieńca słowami, które należą się tylko władcy imperium. Hung Mien-lo zauwa- żył natychmiast, że wywarły one ogromne wrażenie na Ta- -hungu. Chociaż młodzieniec wciąż drżał jak w febrze, choć łzy wciąż spływały mu po twarzy, wyprostował się i wyprężył pierś, uświadamiając sobie nagle, kim stał się tej nocy. — Zatem rozumiesz? Dobrze. Zapamiętaj więc: nikomu oprócz pozostałych T'angów nie wolno spotykać się z tobą bez twojego przyzwolenia czy wezwania. I nie pozwól żadnemu człowiekowi, nawet T'angowi, mówić do ciebie tak obcesowo, jak zrobiłem to przed chwilą. Teraz sam jesteś Tangiem. Najwyższym władcą. Czy rozumiesz mnie, Chieh HsicP. Kiedy Ta-hung odpowiedział, jego głos brzmiał już inaczej, prawie spokojnie. — Rozumiem, Mien-lo. Mój ojciec nie żyje i teraz ja jestem Tangiem. — Dobrze. Więc za twoim przyzwoleniem, panie, pójdzie- my zobaczyć twojego ojca i złożyć mu uszanowanie. Lekki dreszcz wstrząsnął wychudzonym ciałem młodzieńca. Na krótko jego twarz przesłoniła mała chmurka niechęci, zanim skinął głową na znak przyzwolenia. — Rzekłeś, Mien-lo. Rzekłeś. * * • Wang Sau-leyan usłyszał szelest jedwabnych szat i cichy odgłos kroków na posadzce. Uchylił drzwi i wślizgnął się do słabo oświetlonego przedsionka. Zamknął je cicho i spojrzał w kierunku nadchodzących. Szli szybko, przez cały czas rozmawiając. Niemal nie wpadli na niego. Ujrzał wyraz zaskoczenia na twarzy Hung Mien-lo, usłyszał okrzyk strachu, który wydarł się z ust jego brata. Uśmiechnął się i skłonił odrobinę. — Usłyszałem jakieś hałasy, Ta-hung. Nawoływania w cie- mności. Co się dzieje, bracie? Dlaczego wędrujesz po pałacu o tak wczesnej porze? Spostrzegł, że zmieszany Ta-hung spojrzał niepewnie na przyjaciela. Uśmiechnął się wduchu, radując się z bezsilności brata. — Obawiam się, że przynosimy złe wieści, Wang Sau-ley- an — odpowiedział Hung Mien-lo z grobową miną, kłaniając się nisko. — Twój ojciec nie żyje. — Nie żyje? Ale dlaczego umarł? Kiedy Hung Mien-lo spojrzał znacząco, wskazując wzro- kiem w stronę jego brata, zrozumiał od razu, żeTa-hungowi nie powiedziano wszystkiego. — Będzie najlepiej, jeśli sam tam pójdziesz, Ekscelencjo. Później wszystko wyjaśnię. Wybacz nam tymczasem. Musimy złożyć uszanowanie ostatniemu T'angowi. Zauważył, jak silnie podkreślił Hung Mien-lo ostatnie słowa, jak bardzo w pozornie uprzejmym tonie jego głosu odzwier- ciedlają się zmiany, które nastąpiły wraz ze śmiercią T'anga. Wang Sau-leyan uśmiechnął się nieznacznie do Hunga i ukłonił się starszemu bratu. — Zaraz się ubiorę. Obserwował, jak się oddalają, po czym wrócił do swoich komnat. Z łoża przyzywał go łagodny, kobiecy głos: — Co się stało, moja miłości? Podszedł i zarzucając jedwabną szatę, przytulił się do nagiej kobiety w łożu. — Nic takiego — powiedział z uśmiechem do trzeciej żony swojego ojca. — Zupełnie nic. * * * Wang Ta-hung stał w progu komnaty ojca, przypatrując się zamordowanemu władcy, a strach ściskał mu gardło. Odwrócił się i spojrzał błagalnie na Hung Mien-lo. — Nie mogę... — Jesteś Tangiem — rzekł stanowczo Hung. — Musisz. Młodzieniec przełknął ślinę i odwrócił się znowu, zaciskając pięści z całej siły. — Jestem Tangiem — powtórzył. — Tangiem Miasta Afryka. Hung Mien-lo przyglądał się wystraszonemu młodzieńco- wi, który wkroczył niepewnie do komnaty, rozumiejąc, jak ważne będzie kilka następnych chwil. Ta-hung oswoił się już z myślą o śmierci ojca. Teraz musi odkryć, w jaki sposób umarł starzec. Musi poznać — z pierwszej ręki — los królów. A jeśli oszaleje? Hung Mien-lo uśmiechnął się do siebie i wszedł do komnaty. Królowie zwykle byli szaleńcami. Zresztą, jak niewiele znaczył tytuł królewski. Był zaledwie symbolem — pustym znakiem władzy. Jakie znaczenie miało to, kto wydawał rozkazy, dopóki rządzono Miastem? Przystanął przy fotelu starca, obserwując, jak młodzieniec zbliża się do łoża ojca. Czy na pewno Ta-hung zrozumiał, co się stało? — zastanawiał się. Był zbyt cichy, zbyt spokojny. Młody T'ang spojrzał na przyjaciela. — Wiem — rzekł cicho. — Domyśliłem się, że został zamordowany, gdy powiedziałeś mi, że nie żyje. Hung Mien-lo westchnął. — Wiedziałeś? Spojrzał na leżącą na poduszce szczotkę do włosów, należącą do T'anga. Podniósł ją, podziwiając wytworną rękojeść z kości słoniowej. Już miał zamiar odłożyć to cacko, gdy zauważył kilka pojedynczych włosów starego Tanga zaplątanych we włosiu szczotki. Były długie, prawie przezroczyste, jak najpięk- niejsze lodowe niteczki. Spochmurniał, gdy podniósł oczy na Wang Ta-hunga. — Jak się czujesz, Chieh Hsial Czy możesz wystąpić przed ludźmi, czy też mam przełożyć spotkanie na później? Wang Ta-hung spojrzał na przyjaciela, potem odwrócił się i wpatrzył w ciało ojca. Był cichy, nienaturalnie spokojny. Możliwe, że to jest właśnie to, myślał Hung. Możliwe, że coś w nim pękło, a ten spokój stanowi pierwszą oznakę szaleństwa. A jednak nie dostrzegł w Ta-hungu choćby najmniejszego śladu obłąkania, a tylko zdumiewające, bo nieoczekiwane, poczucie godności i dystansu. — Niech wejdą pozostali — rzekł młody Tang wyraźnym i pewnym głosem, bez śladu lęku, nie odrywając oczu od swego zamordowanego ojca. —Niemasensu odkładaćtego na później. Hung Mien-lo zawahał się, tracąc nagle pewność siebie, i wyszedł z komnaty, nakazując strażnikowi, by przyprowadził Fischera i Sun Li Hua. Wrócił po chwili. Wang Ta-hung stał przy łożu. Podniósł coś i powąchał. Hung Mien-lo zbliżył się do niego. — Co to jest? — zapytał Ta-hung, wręczając mu czarkę. Była z przepięknej porcelany i tak doskonale okrągła, że patrzyło się na to misterne cacko połyskujące lawendową glazurą z prawdziwą rozkoszą. Hung obracał czarkę w dło- niach, na jego wargach błąkał się słabiutki uśmiech. To było bardzo stare naczynie — K'ang Hsi może... ale niekoniecznie, gdyż glazura miała nieco inny odcień niż ceramika z tamtej epoki. Ale przecież nie o to chodziło Ta-hungowi. Miał na myśli osad na dnie czarki. Hung powąchał również dno czarki, wyczuwając silną, dziwnie znajomą woń piżma, potem odwrócił się, słysząc głosy w drzwiach. Do komnaty weszli Sun Li Hua i kapitan. — Mistrzu Sun! — zawołał. — Co było w tej czarce? Sun ukłonił się nisko i wszedł do pokoju. — Napój nasenny, Chieh Hsia — odparł, pochylając głowę, by wyrazić szacunek wobec nowego T'anga. — Przyrządził go doktor Yueh. — Jaki był skład napoju? — zapytał Hung, zirytowany tym, że Sun nie odpowiedział mu bezpośrednio. Sun Li Hua zawahał się przez moment. — To był ho yeh, lek przeciwko bezsenności, Chieh Hsia. — Ho yeh i co jeszcze? — nalegał Hung, wyczuwając woń nasion lotosu. Sun spojrzał na młodego Tanga, jakby prosił o wstawienni- ctwo, potem skłonił głowę. — Nasiona lotosu były zmieszane z nasieniem T'anga, jego własną esencją yang, Chieh Hsia. — Ach, tak... — Młody T'ang skinął głową ze zrozumie- niem. Odłożył czarkę i rozejrzał się po pokoju, dostrzegając świeże kwiaty na stoliku przy łożu, szaty T'anga na serwantce, przygotowane na rano. Spojrzał na Fischera. — Czy coś zwróciło twoją uwagę? — Nie... Ekscelencjo. Wyczuł wahanie w jego głosie i uświadomił sobie, że wciąż nie byli pewni, jak się doń zwracać, chociaż rozumieli, iż znalazł się teraz w kręgu władzy. Muszę mieć tytuł, pomyślał. Może „kanclerz" byłby odpowiedni? Wszak powinni mieć powód, by okazać mu szacunek. Spojrzał na otwarte drzwi, prowadzące na balkon. — Czy tędy wszedł morderca? Fischer odpowiedział natychmiast: — Nie, Ekscelencjo. — Czy jesteś tego pewien? — Jestem zupełnie pewien, Ekscelencjo. Hung Mien-lo drgnął nagle, zaskoczony jego słowami. — Jak to? Fischer spojrzał w kierunku kamery i zrobił krok do przodu. — Wszystko jest na taśmie, Ekscelencjo. Mordercami są asystenci ochmistrza Sun Li Hua, bracia Ying Fu i Ying Chai. To oni weszli do komnaty na krótko po tym, jak mistrz Sun podał Tangowi napój nasenny. — Bogowie! Czy schwytaliście ich? — Jeszcze nie, Ekscelencjo. Jednak nikt nie opuścił pałacu od chwili morderstwa, więc muszą ukrywać się gdzieś tutaj. Moi ludzie przeszukują w tej chwili pałac, by odnaleźć za- bójców. Ta-hung obserwował wszystko w zdumieniu. Rozchylił sze- roko usta, oczy miał mocno otwarte. Hung Mien-lo przyglądał mu się przez chwilę, potem skinął krótko głową Fischerowi. — Dobrze. Ale chcemy dostać ich żywych. Możliwe, że działali na czyjeś polecenie. — Oczywiście, Ekscelencjo. Hung Mien-lo skierował się do otwartych drzwi prowadzą- cych na balkon. Odsunął przejrzyste jedwabne zasłony i ode- tchnął chłodnym, rześkim powietrzem. Księżyc już zachodził. Z lewej strony błyskało w ciemności dalekie światło latarni morskiej, które odbijało się w ciemnych wodach delty Nilu i omiatało jasnym kręgiem pustynię. Stał przez chwilę nierucho- mo, opierając ręce na balustradzie i wpatrując się w ciemną rzekę, która płynęła w dole. Więc to Fu i Chai. Mordu dokonano ich rękami. Ale kto krył się za nimi? Kto pragnął śmierci tego starca? Sun Li Hua? Możliwe. Wang Hsien upokorzył go przed swoimi synami, kiedy Sun poprosił go, by T-ang nadał jego braciom wyższą rangę i władca odmówił. Ale to było dawno, prawie trzy lata temu. Jeśli Sun przygotował spisek, to dlaczego dopiero teraz? Ponadto Fischer mógł potwierdzić, że Sun wyglądał jak szale- niec, kiedy przybiegł do wartowni, drżąc z przerażenia. Zatem kto? Wytężył umysł, ale nie znalazł odpowiedzi. Wang Sau- -leyan? Pokręcił głową. Dlaczego ten nicpoń miałby pragnąć władzy? I cóż zrobiłby, gdyby ją miał? Chyba przekazałby ją komuś innemu. Nie, młodszy brat Ta-hunga umiał tylko zabawiać się z dziwkami. Z pewnością nie interesowały go intrygi polityczne. A jeśli nie on zorganizował spisek, to w takim razie kto? W komnacie rozległ się nagle rozpaczliwy krzyk. Rozpoznał od razu głos Ta-hunga. Powrócił szybko do środka. Kiedy Hung Mien-lo wszedł z balkonu do komnaty, Ta- -hung patrzył na ojca, zdjęty zgrozą. Twarz młodego T"anga wyrażała najwyższe przerażenie. Pochylał się nad ciałem starca, podtrzymując jego głowę na swym ramieniu. — Spójrzcie! — zawołał zdławionym głosem. — Spójrzcie, oni zbeszcześcili zwłoki, obcięli Tangowi uszy! Oni obcięli mu uszy! Przerażony Hung Mien-lo zerknął znowu na Ta-hunga, a potem spojrzał na Sun Li Hua. Wszelkie wątpliwości, jakie żywił wobec ochmistrza, roz- wiały się natychmiast. Sun Li Hua zastygł z szeroko otwartymi ustami i wybałuszonymi z przerażenia oczami. Hung bił się z myślami. Zamordowany T'ang nie miał uszu. Dlaczego mordercy je obcięli? Zanim zdołał cokolwiek zrobić, zobaczył, że Ta-hung pada bez zmysłów na podłogę. * * * — Obudź się, książę Yuanie, przybył twój ojciec! Li Yuan usiadł na brzegu łóżka. Nan Ho stał w drzwiach z latarnią w ręku, pochylając głowę w ukłonie. — Mój ojciec? W drzwiach pojawiła się druga postać. — Tak, Yuanie. Wiem, że jest już późno, ale muszę pomó- wić z tobą natychmiast. Nan Ho odsunął się z głębokim ukłonem, by przepuścić T'anga, i wycofał się, zamykając za nim cicho drzwi. Li Shai Tung usiadł na brzegu łóżka obok syna i zapalił lampę na stoliczku. W surowym świetle jego twarz wydawała się blada. Oczy miał podkrążone. Li Yuan zmarszczył brwi. — Co cię sprowadza, ojcze? — Mam złe wieści. Wang Hsien nie żyje. Został zamordowa- ny we śnie. Gorzej, wiadomość o tym wydostała się w jakiś sposób z pałacu i obiegła Miasto. Na niższych poziomach wybuchły zamieszki. Ping Tiao podjudzają masy do rebelii. — Ach. — Li Yuan poczuł, że kurczy mu się żołądek. Oto nastąpiło to, czego wszyscy obawiali się w skrytości ducha. Wojna osłabiła ich. Rozproszeńcy pokonani, ale poja- wili się nowi wrogowie, którzy dążyli do osłabienia władzy i chcieli stanąć na czele państwa. Spojrzał ojcu w oczy. — Jakie poczyniono kroki? Li Shai Tung westchnął i spojrzał na syna. — Rozmawiałem już z Tsu Ma i Wu Shih. Sądzą, że nie powinniśmy nic robić, a jedynie zaczekać, aż płomień wypali się sam — przerwał i wzruszył ramionami. — Napięcie ostatnio rośnie. Możliwe, że najlepszym wyjściem w tej sytuacji byłoby pozwolić na to, aby sprawy potoczyły się własnym trybem. — Być może. Li Yuan przyglądał się ojcu, domyślając się z brzmienia jego głosu, że nie uważa, aby to było trafne rozwiązanie. Tang wpatrywał się zasępiony w odległy zakątek komnaty. Po chwili spojrzał znowu na syna. — Wang Hsien był dobrym człowiekiem, Yuanie. Moc- nym człowiekiem. Mogłem na nim polegać. W Radzie Sied- miu był moim wiernym sojusznikiem, mądrym doradcą. Był dla mnie jak brat. Po śmierci jego synów bardzo zbliżyliśmy się do siebie. — Pokręcił głową, nagle rozgniewany. Po jego twarzy stoczyła się łza. — A teraz Wang Ta-hung został Tangiem! Właśnie Ta-hung, właśnie on spośród wszystkich! Taki słaby i głupi młodzik! — Jego wzrok znów spoczął na Li Yuanie. Gniew i gorycz zapłonęły w jego oczach. — Kuan Yin, miej nas w swej opiece! To nieszczęsny dzień dla Sied- miu. — I dla Chung Kuo. Kiedy ojciec wyszedł, Li Yuan ubrał się i wyjrzał przez okno, wpatrując się w ogród skąpany w blasku księżyca. Ojciec miał rację. Śmierć Wang Hsiena bardzo osłabiła Siedmiu, choć zamordowany Tang był starcem. Prędzej czy później musieliby stawić czoła nowym wyzwaniom, które wywołałaby jego śmierć, więc dlaczego nie teraz? Wang Ta- -hung był słabeuszem i głupcem, to prawda, ale przecież pozostałych sześciu Tangów mogło prowadzić go i wspomagać radą. Na tym polegała potęga Siedmiu. Gdzie mógł przegrać jeden, Siedmiu zwyciężało wspólnym wysiłkiem. Tak było zawsze i tak będzie zawsze. Rozejrzał się po komnacie. Na niskim stoliczku przy oknie leżał jego łuk, który lśnił w srebrnym blasku księżyca. Podniósł go i przytrzymywał przez chwilę gładkie drewno przy policzku. Naciągnął cięciwę i zwolnił ją nagle, tak jak nauczył go stary łucznik, po czym opuścił łuk do pasa. Zadrżał. Nagle poczuł, że jest prawie dorosły. Cofnął się pamięcią w przeszłość. Nie zastanawiał się nad tym już od dłuższego czasu, ale teraz uświadomił sobie, że potrafi błys- kawicznie sięgnąć pamięcią w przeszłość, jak strzałą wypusz- czoną z łuku. Miał znowu osiem lat i siedział obok Fei Yen na łące nad jeziorem. W powietrzu unosiła się delikatna, słodka woń jaśminu. Znów poczuł ten sam dreszcz, który przebiegł mu wtedy po plecach, gdy jasnokremowy rąbek rękawa jej bluzki musnął delikatnie jego drobne chłopięce kolana. Naprzeciwko niego siedział na zielonej murawie jego brat Han Ch'in. Jego nogi wyglądały jak dwa młode drzewka wyrastające wprost z ziemi. Obejmował je mocno rękoma, jakby się obawiał, że pobiegną gdzieś same, jeśli nie będzie ich mocno trzymał. Wang Sau-leyan... Tak, przypominał sobie teraz. Fei Yen opowiadała mu o Wang Sau-leyanie, którego przyłapano w łożu ojca z jedną z jego nałożnic. Miał wtedy dziesięć lat. Tylko dziesięć lat i został przyłapany w łożu ojca z nagą dziewczyną! Li Yuan zmarszczył brwi. Spochmurniał. Poczuł nagle su- ' chość w ustach, wspominając, jak Fei Yen śmiała się, wcale nie zaszokowana, ale raczej rozbawiona tą całą historią. Przypo- mniał sobie, jak chłodziła rozognioną twarz wachlarzem, jak zmarszczyła znacząco brwi, tak że Han parsknął rubasznym śmiechem. Fei Yen została żoną jego brata. A teraz on był zaręczony z wdową i miał ją niebawem poślubić. A Wang Sau-leyan? Tak, to nawet pasowało do niego. Pamiętał, jak Wang Hsien wygnał swojego najmłodszego syna. Zesłał go w niełasce do swojego kosmicznego pałacu, sto tysięcy li nad Chung Kuo. Chłopiec przebywał tam przez cały rok, mając za towarzyszy jedynie strażników Tanga. Przez cały rok. To naprawdę długo jak na takie żywe dziecko. Z pewnością zesłanie musiało mu się wydawać wiecznością. Możliwe, że przebywał na wygnaniu wystarczająco długo, by zerwały się ostatnie słabiutkie więzi miłości i szacunku. Jaką wielką gorycz musiało to wszystko wywołać w sercu tego chłopca, jak musiał znienawidzić tych, którzy skazali go na niewolę! Li Yuan spojrzał na łuk, który trzymał w ręku, i wzdrygnął się gwałtownie. Przypominał sobie ten wspaniały dzień, dzień zawodów łuczniczych, w którym Fei Yen zgodziła się poślubić jego brata. Jednak w dwa dni później Han Ch'in nie żył, a ona została wdową. Wzdrygnął się znowu. Potem przypomniał sobie jej uśmiech i drobniutkie, perłowe zęby. I rozmarzył się. *** Ochmistrz Sun Li Hua stał w drzwiach, przyglądając się, jak lekarze dokonują oględzin ciała. Sam już złożył zeznanie — siedząc nago w świetle kamery, podczas gdy oficerowie Służby Bezpieczeństwa sprawdzali na monitorach, czy na jego ciele nie ma znaków wskazujących na to, że mógł być zamieszany w zabójstwo władcy. Przeszedł badanie pomyślnie i teraz pozostała tylko jedna przeszkoda na jego drodze do sukcesu. Widział, że oficerowie rozmawiają z sobą. Po chwili podszedł do niego Fischer. — Testy wykazały, mistrzu Sun — rzekł z lekkim ukło- nem — że ho yeh było czyste i nie zawierało niczego podej- rzanego. — Nie miałem żadnych wątpliwości co do tego — odparł Sun, starając się nadać swojemu głosowi leciutki ton oburze- nia. — Doktor Yueh to sługa godny zaufania. SłużyłT'angowi przeszło czterdzieści lat. — Rozumiem. Ale przecież każdego człowieka można ku- pić, prawda? — Fischer uśmiechnął się sztywno i wyszedł z komnaty. Sun obserwował go. Jakie to ma znaczenie, że on coś podejrzewa? — myślał. Niczego nie zdoła mi udowodnić. Podszedł do lekarzy, którzy dokonywali oględzin ciała. Jeden z nich podtrzymywał głowę T'anga, podczas gdy drugi ostrożnie badał miejsca, gdzie odcięto uszy zamordowanego władcy. Zrobią nowe uszy z materiału genetycznego z ciała Wang Hsiena, gdyż Tang musi zostać pochowany bez okale- czeń. Jednak nadal nie wiedziano, kto i po co zabrał uszy władcy ani nie natrafiono jeszcze na żaden ślad Fu i Chai. Tajemnica... Sun Li Hua wpatrywał się w pustą, martwą twarz starca. Wciągnął głęboko powietrze, odczuwając nagle złośliwe zadowo- lenie. Tak, staruchu, myślał. Kiedyś poniżyłeś mnie w obecności twoich synów. Odmówiłeś nadania wyższej rangimoim braciom, choć pokornie cię o to prosiłem. Upokorzyłeś moją rodzinę, ale teraz już nie żyjesz, ciemiężycielu, i wypłyniemy wbrew twojej woli. Ktoś inny przyrzekł rodzinie Sun, że zajdzie wysoko. Obiecał nam, że będziemy drugą rodziną w Mieście Afryka. Uśmiechnął się w duchu, ukrywając prawdziwe oblicze pod maską obłudnego żalu. Wszystko poszło tak łatwo. Jakimi głupcami okazali się Fu i Chai! Zadumał się, wspominając, w jaki sposób odurzył ich narkotykiem i nakręcił na taśmie, jak mordują kopię T'anga. Ale oni nic o tym nie wiedzieli. Myśleli, że zostali posądzeni o zbrodnię, której nie pamiętali. Zaufanie. To delikatna materia. Jeśli zburzy się zaufanie, świat upadnie. A Wang Hsien zburzył je w nim wiele lat temu. Przyglądał się swojemu odbiciu w wielkim ściennym lustrze. Czy wyglądam inaczej? — zastanawiał się. Czy moja twarz zdradza przemianę, jaka we mnie zaszła? Nie. Gdyż stałem się inny już dawno, tamtego dnia, gdy T'ang odtrącił mnie pogardliwie. To wtedy pierwszy raz wbiłem w wyobraźni sztylet w jego ciało. Cała reszta stanowiła tylko spełnienie tego pierwszego wyobrażenia. Odwrócił się, czując na sobie wzrok Fischera, który przy- glądał mu się, stojąc w drzwiach. — Cóż, kapitanie? Czy znalazł pan morderców? — Jeszcze nie, mistrzu Sun, ale znajdziemy ich. Obiecuję to panu? Fischer przyglądał mu się odrobinę za długo. Potem od- wrócił się. DeVore miał rację, pomyślał. Sun Li Hua był mordercą. Kiedy Sun przebywał w jego biurze, Fischer wydał rozkaz porucznikowi, by pobrał próbkę krwi ochmistrza pod pretekstem, że podaje mu środek uspokajający. Badanie krwi potwierdziło to, co podejrzewał DeVore, wykazując ślady CT-7, narkotyku, który wywołuje objawy ostrego stresu. Szok ochmistrza i jego dojmujący żal wywołała obecność chemikaliów we krwi. Jednak musieli wziąć pod uwagę to, co zarejestrowała kamera. Co prawda niezmiernie trudno byłoby udowodnić, że zamieniono taśmy, ale było to możliwe. A poza tym tylko Sun Li Hua znał kombinację szyfrową, która umożliwiała dostęp do kamery kontrolnej. Tylko Sun Li Hua miał sposobność, by zamienić taśmę. Mogło się zdarzyć, oczywiście, że oni nie zauważyli Fu i Chai wchodzących do sypialni Tanga, ale porucznik był sprawdzonym człowie- kiem — czujnym, uważnym — i w żadnym razie nie prze- oczyłby czegoś tak wyraźnego. A więc oznaczało to, że zamie- niono taśmę w kamerze kontrolnej. Ale kto stał za tym wszystkim? Hung Mien-lo? To było możliwe. Mógł wiele zyskać po śmierci Wang Hsiena. A jed- nak Fischer przekonał się na własne oczy, jak uczciwy i su- mienny był Hung Mien-lo. Hung sam zajął się całą sprawą. Dopilnował, by niczego nie ruszano i nie przeoczono, jakby sam pragnął się dowiedzieć, kto uknuł skrytobójczy spisek. Starał się poznać prawdę, gdyż wiedział, że kimkolwiek był morderca T'anga, mógł on zabić znowu. Nie zabije znowu! — Kapitanie Fischer... Odwrócił się. To był Wang Ta-hung. Fischer ukłonił się nisko, zastanawiając się zarazem, gdzie podziewa się Hung Mien-lo. — Tak, Chieh Hsial — Czy już ich znalazłeś? Zawahał się. Minęło już prawie trzydzieści minut, odkąd rozpoczęli poszukiwania dwóch asystentów Suną, i dotąd nie natrafili nawet na najmniejszy ślad, który wskazywałby na to, gdzie ukryli się mordercy. — Nie, Chieh Hsia. Obawiam się, że... Przerwał, zdumiony. Jakiś człowiek z rozwianymi włosami i w porwanych szatach pojawił się w drzwiach za plecami Wang Ta-hunga. W ręce trzymał skrwawiony sztylet. — Wang Sau-leyan! Ta-hung odwrócił się błyskawicznie i krzyknął z przestra- chu, cofając się niepewnie dwa kroki w tył, jakby obawiał się ataku. Ale Wang Sau-leyan roześmiał się po prostu i rzu- cił nóż. — Te bękarty ukryły się w moich pokojach. Jeden z nich zranił mnie tutaj! — Odsunął swoje pau, ukazując na szyi czerwone od krwi skaleczenie. — Zadałem mu cios we własnej obronie. Drugi próbował wyrwać mi nóż, ale przekonał się, że to mu się nie opłaciło. — Bogowie! — wykrzyknął Fischer, występując naprzód. — Gdzie oni są? Wang Sau-leyan wyprostował się, dotykając w podnieceniu rany na szyi. — Tam, gdzie ich pozostawiłem. Nie sądzę, by odeszli daleko. Fischer zwrócił się do lekarzy: — Prędko! Chodźcie ze mną, ch'un tzu\ Nie możemy po- zwolić, by ci ludzie umarli, zabierając tajemnicę do grobu! Wang Sau-leyan roześmiał się i potrząsnął głową. Dziwnie wpatrywał się w brata. — Na co nie możesz pozwolić, kapitanie? Znajdziesz tych morderców tam, gdzie ich pozostawiłem. Fischer zwrócił się do nowego T'anga: — Chieh Hsia, czy udasz się ze mną? Wang Ta-hung zamyślił się i skinął głową. — Oczywiście. Spotkali Hung Mien-lo w korytarzu. — Więc znaleźliście ich? Fischer ukłonił się i spojrzał na Wang Sau-leyana. — Książę znalazł ich w swych pokojach. Jak się zdaje, unieszkodliwił ich. Hung Mien-lo obdarzył Wang Sau-leyana piorunującym spojrzeniem i odwrócił się z gniewem. — Chodźmy więc! Popatrzmy, co też książę pozostawił dla nas! * * * Wang Sau-leyan siedział na stołeczku w sypialni, podczas gdy doktor bandażował mu ranę na szyi. W łazience Fischer oglądał ciała zabitych asystentów ochmistrza. — Dlaczego? — zapytał znowu Hung Mien-lo, który pochy- lił się nad San-ley anem, kipiąc z gniewu.—Dlaczego ich zabiłeś? Książę utkwił oczy w starszym bracie, ignorując Hung Mien-lo. — Byli niebezpiecznymi ludźmi. Zabili naszego ojca. Co mogło ich powstrzymać przed zamordowaniem mnie? Uśmiechnął się nieznacznie i spojrzał w kierunku łazienki. Zobaczył Fischera, który wyprostowany stanął w drzwiach, a potem dokładnie obszukał szaty zabitych ludzi, jakby pode- jrzewał, że coś ukradli. — Gdzie one są? — zapytał Fischer, patrząc mu prosto w oczy. Wang Sau-leyan odpowiedział butnym spojrzeniem, ziryto- wany zuchwalstwem kapitana. — Uszy! — powiedział Fischer, wchodząc do sypialni księ- cia. — Uszy, mój panie! Gdzie podziały się uszy wielkiego Tanga? Książę poderwał się gwałtownie ze stołeczka, odpychając Hung Mien-lo. Na jego pyzatej jak księżyc w pełni twarzy malowało się niedowierzanie. Podszedł wielkimi krokami do Fischera i popatrzył nań groźnie, przybliżając swoją twarz do twarzy kapitana. — Co pan sugeruje, kapitanie? Fischer uklęknął i pochylił pokornie głowę. — Wybacz mi, panie. Niczego nie sugerowałem. Ale mor- dercy odcięli i zabrali uszy twojego ojca. A tutaj nie ma po nich nawet śladu. Wang Sau-leyan stał przez chwilę zadumany. Potem zwrócił się do brata: — Czy to prawda, Ta-hung? — Chieh Hsia — przypominał mu Hung Mien-lo, ale Wang Sau-leyan zignorował go. — Cóż, bracie? Czy to prawda? Wang Ta-hung opuścił głowę pod przenikliwym spojrzeniem młodszego brata. Przytaknął: — Tak, to prawda. Wang Sau-leyan wzdrygnął się i wciągnął głęboko powietrze. Rozejrzał się znowu. Jego cała buta nagle opadła. Wydawało się, że zmaga się z samym sobą. — Wobec tego jestem rad, że ich zabiłem. Hung Mien-lo wpatrywał się przez chwilę w księcia, zdumio- ny jego wybuchem. Później spojrzał na Wang Ta-hunga. Kontrast był wyraźny. Obaj bracia różnili się między sobą jak tygrys i jagnię. I nagle zrozumiał. To Wang Sau-leyan ośmielił się zabić swego ojca. Tak! Spoglądając na księcia, nabrał całkowitej pewności. Sun miał wystarczający powód, ale tylko /M Wang Sau-leyan miał dość woli — a może odwagi — by przeprowadzić cały plan. Aż zaparło mu dech w piersiach. Patrzył na księcia innymi oczyma. Później, prawie bez namysłu, postąpił ku niemu i pochylając głowę, by okazać szacunek, zwrócił się do Wang Sau-leyana: — Proszę,mój książę, usiądź i odpocznij! Nikt nie wini cię za to. Zrobiłeś to, co należało. Nie ma potrzeby, by szukać dalej. Wang Sau-leyan uśmiechnął się promiennie. Potem spojrzał na Fischera. Jego twarz znowu przybrała surowy wyraz. — Dobrze. Zatem zabierzcie stąd ciała tych zbrodniarzy i zostawcie mnie w spokoju. Muszę się trochę przespać. CZĘŚĆ 1 — LATO 2206 SZTUKA WOJENNA „Chociaż siły wroga przeważają, możemy zapobiec jego atakowi. Spiskujmy, by odkryć jego plany i zniweczyć praw- dopodobne zwycięstwo. Sprowokujmy go i poznajmy zasadę jego aktywności oraz bierności. Zmuśmy do tego, by odsłonił się, ażebyśmy mogli odkryć jego słabe miejsca. Ostrożnie porównajmy wrogą armię z naszym własnym wojskiem, by dowiedzieć się, gdzie wroga armia ma przewagę, a gdzie wykazuje braki". — Sun Tsy: Sztuka wojenna (V w. p.n.e.) ROZDZIAŁ 1 ----------------- Pięćdziesiąty dziewiąty kamień Na Marsie wstawał świt. Na depresyjnej pustyni Złotych Równin było minus sto czternaście stopni, ale z wolna tem- peratura rosła. Na wschodzie leżał głęboki cień, który wyglądał jak niezmącona powierzchnia bezdennego morza. Jego brzegi wytyczały gardziel olbrzymiego kanionu. Jednak na zachodzie i północy w pierwszych promieniach wschodzącego słońca ukazały się zamarznięte zbocza i wymiecione wiatrem wnętrza odwiecznych kraterów. Przez środek pustyni biegł potężny rurociąg przegradzający równinę z północy na południe; przeci- nał brunatnoczerwoną ziemię jak żyła błyszczącej bieli. Na równinie panowała cisza. Przerwał ją dobiegający od południa odgłos nadlatującego samolotu — głuchy ryk sil- ników unoszących z trudem maszynę w rozrzedzonej atmo- sferze. Samolot zbliżał się szybko, lecąc nad samym rurocią- giem. Pilot kierował się w stronę Stacji Pomp Feng Shou, która leżało daleko przed nimi — maleńka oaza na jałowej od miliarda lat pustyni marsjańskiej. Z kabiny pilota wyglądała jak niebiesko-biała plama pośród nieskazitelnie różowego nie- ba. Nad stacją unosił się obłok czystego tlenu. Nie minęła nawet godzina, odkąd nadszedł raport do głów- nej bazy; nie potwierdzona wiadomość, że nad Morzem Bos- kich Królów, osiedmdziesiąt li na północy zachód od Stacji Pomp Feng Shou, zestrzelono nie zidentyfikowany statek powietrzny. To było wszystko, ale Karr, ufając swojemu instynktowi, doprowadził do gotowości bojowej statek Służby Bezpieczeń- stwa w Tian Men K'on i skierował go na północ, by spenet- rować okolicę. Teraz wypatrywał przez przyciemnioną szybę w kabinie pilota znaków ludzkiej obecności w dzikim, poszarpanym terenie, nad którym przelatywał, świadomy, że po ośmiu miesiącach poszukiwań na tej małej planecie śladu człowieka może wreszcie osiągnąć sukces. Na początku uważał, że to po prostu okropne miejsce. Dotkliwe zimno, rzadka, nienaturalna atmosfera, zbyt bliski horyzont, dominująca wszędzie czerwień ziemi i skał. Przez kilka pierwszych tygodni czuł się na tej niegościnnej planecie prawie chory, wbrew radosnemu poczuciu, że z powodu dużo mniejszej grawitacji ma o ponad sześćdziesiąt procent lżejsze ciało. Jego gospodarz, oficer Służby Bezpieczeństwa, powie- dział mu, że jego złe samopoczucie jest zupełnie normalne. To musi trochę potrwać, zanim się zaaklimatyzuje. Przez chwilę wydawało mu się, że ta niegościnna planeta będzie miejscem jego ostatecznego spoczynku. Teraz jednak odczuwał żal, że pobyt zbliża się do końca. Przez ten czas zdążył pokochać surowe piękno marsjańskiego krajobrazu. Osiem miesięcy. To niewiele więcej niż jedna pora roku na tej planecie. Kiedy samolot zbliżył się do Stacji Pomp Feng Shou, wydał rozkaz pilotowi, by okrążył ją w promieniu około dwóch li. Nad małą kolonią dominowało pięć wysokich kominów generatora wyrzucającego olbrzymie obłoki bogatego w tlen powietrza w rozrzedzoną i zimną atmosferę. Budynki skrywały zielone kępy mchu, odpornego na krańcowe temperatury marsjańskiej nocy. Czerwone piaski obrzeżone lodem otaczały nierównym pierścieniem bieli całą stację. Generator znajdował się głęboko pod powierzchnią. Jego korzenie — krany z zawo- rami — sięgały aż do serca planety, skąd czerpały energię, podobnie jak trzydzieści generatorów rozsypanych na całej powierzchni Marsa, które pompowały tlen na zewnątrz już od ponad stu pięćdziesięciu lat. Mimo to upłyną jeszcze całe stulecia, zanim Mars odzyska znów właściwą atmosferę. Karr okrążył kolonię, lustrując dokładnie otoczenie. Od strony wschodniej parkowały na równinie pośród rozrzuco- nych mniejszych budynków cztery transportowce. Wydawało się w półmroku, że tworzą jeden kształt — gmatwaninę cieni — jednak przez lornetę Karr mógł odróżnić poszczególne samolo- ty. Jeden z nich należał do kolonii, dwa inne były własnością Służby Bezpieczeństwa na północy. Czwarty nie był oznakowa- ny. Mały czteroosobowy samolot różnił się od wszystkiego, co Karr widział kiedykolwiek na Marsie. Dostrzegłszy obcy statek powietrzny, Karr wcisnął obowią- zujący dzisiaj kod bezpieczeństwa. Po chwili odebrał wiado- mość wraz z poprawką zawierającą najświeższe dane. Zapoznał się z informacjami i skinął głową. — W porządku. Wyląduj pół // na południe od tego samo- lotu! Po wylądowaniu przygotuj się natychmiast do startu; chcę być gotów do ucieczki w razie jakichś kłopotów. Młody pilot przytaknął zwięźle, lądując miękko na połu- dniowym skraju kolonii. W trakcie przygotowań Karr obser- wował wszystko dokładnie, starając się wypatrzyć jakiś znak, który mógłby wskazywać na to, że zastawiono pułapkę. — Gotów? Młody pilot potwierdził. — Dobrze. Zaczekaj tutaj. Zaraz wrócę. Karr odetchnął głęboko i opuścił kapsułę. Kiedy wychodził z kabiny, urządzenie w jego kombinezonie zareagowało na- tychmiast na zmianę temperatury i ciśnienia. Było straszliwie zimno, wystarczająco zimno, by mróz zabił człowieka w ułam- ku sekundy, gdyby jego kombinezon ochronny uległ uszko- dzeniu. Wylądowali w samym sercu kolonii. Ujrzał w pobliżu pięć budynków. Trzy budowle zwieńczone kopułami i dwie długie, o płaskich dachach. Kopulaste budynki stały z lewej strony, a te z płaskimi dachami — po prawej. Stacja Pomp znajdowała się w największym z kopulastych gmachów, tkwią- cym na rurociągu niczym olbrzymi guz — podobnie jak w każdej z ośmiu podobnych stacji usytuowanych wzdłuż ruro- ciągu w odstępach liczących dwieście //, które pompowały wodę z rozległego kompleksu generatorów Tzu Li Keng Seng na południu do trzech ogromnych miast na północy: Hong Hai, Kang Kua i Chi San. Karr skierował się w stronę olbrzymiej półkuli otaczającej stację. Maleńki generator ciepła w jego kombinezonie ochron- nym zasygnalizował, że pracuje pełną mocą, gdy Karr wszedł w cień olbrzymiego rurociągu. Kiedy podszedł bliżej, drzwi otworzyły się z sykiem i opadły do ziemi, tworząc schody. Wstąpił po nich bez wahania i znalazł się w środku. Usłyszał, jak drzwi zamknęły się za nim. Przeszedł raźnie przez śluzę powietrzną i znalazł się w ciep- łym, ogrzanym wnętrzu stacji. Czekało na niego dwóch ludzi ze Służby Bezpieczeństwa, zdziwionych, że nie zdjął kombinezo- nu. Przyglądali się mu wyczekująco, ale przeszedł obok nich bez słowa, nie zważając na to, czy pójdą za nim. Na pierwszym złączu skręcił w lewo, w korytarz, który przechodził nad rurociągiem. Gdy znalazł się tam, natychmiast pośpieszył mu na spotkanie młody rumiany oficer, Han. — Majorze Karr, witamy w Feng Shou. Kapitan Wen chciałby... Karr minął go bez słowa i skręcił w lewo, schodząc po wąskich stopniach do podziemia. Strażnicy przyglądali mu się w zdumieniu. Kiedy zauważyli na jego kombinezonie odznakę z leopardem, wskazującą, że gość jest oficerem trzeciej rangi, pośpiesznie oddali mu honory. — Niech pan wybaczy, majorze Karr, ale kapitan mówi, że musi pan... Karr odwrócił się i przyjrzał w milczeniu młodemu oficerowi, który szedł za nim. — Powiedzcie waszemu kapitanowi, że przejmuję nad wszy- stkim kontrolę. I nie chcę go widzieć, zanim sam tego nie zażądam! Zrozumiano? Młody żołnierz ukłonił się głęboko i cofnął ze schodów. — Oczywiście, panie majorze. Jak pan sobie życzy. Karr ruszył dalej, zapominając natychmiast o żołnierzu. Wszystkie stacje były takie same. W istocie, stanowiły jedyne miejsca, gdzie można było bezpiecznie trzymać więźniów. Pomaszerował wąskim, słabo oświetlonym pasażem i zatrzy- mał się przed ciężkimi, panelowymi drzwiami. Poczekał, aż jeden ze strażników zrówna się z nim i wyjmie z grubego woreczka wielki pęk staroświeckich metalowych kluczy. Kiedy drzwi otwarły się do środka, odepchnął go niecierpliwie. Zauważył od razu, że celę urządzono pośpiesznie w malut- kim magazynie. Podłoga była z nagiego kamienia. Gołe, mlecznobiałe jak oko ślepca, nie przepuszczające światła ściany pokrywał lód. W celi przebywało czterech mężczyzn, którym skuto kajdankami ręce i nogi. Berdyczow siedział skulony pod ścianą. Jego szary mundur był zakurzony i wymięty, brakowało kilku guzików. Twarz miał bardziej wychudzoną i wymizerowaną niż na zdjęciu w kartotece Służby Bezpieczeństwa, prawie dwutygodniowy zarost i podkrążone ze zmęczenia oczy. Karr przyglądał mu się badawczo. Słynne okulary w rogowej oprawie, które stanowiły jego znak rozpoznawczy, wisiały na misternym srebrnym łań- cuszku na szyi więźnia; soczewki były pokryte czerwonym pyłem. Aż do tej chwili nie był pewien, czy naprawdę ujęto Ber- dyczowa. Teraz już nie miał wątpliwości. Berdyczow należał do niego. Po prawie pięciu latach pościgu przywódca Rozpro- szeńców wreszcie dostał się w jego ręce. Karr rozejrzał się znowu po celi, świadomy, że trzej pozostali więźniowie nie odrywają oczu od jego potężnej sylwetki. Zadowolony z sukcesu, skinął głową. Zdawał sobie sprawę, jakie wrażenie zrobił na więźniach. Rozumiał, że jego specjalny kombinezon sprawił, iż wydawał się im potężniejszy niż w rze- czywistości, wręcz potwornie wielki, nadnaturalny. Możliwe, że zastanawiali się nawet, kim był — robotem czy człowiekiem. Jeśli tak było w istocie, niech przekonają się naocznie. Pod- świetlił opancerzoną przejrzystą szybką hełmu twarz, widząc jak ich oczy rozszerzają się ze zdumienia. Jednak Berdyczow nie wydawał się zaskoczony. Obserwował uważnie Karra. Karr odwrócił się i zatrzasnął za sobą drzwi. Potem znowu przyjrzał się więźniom. Wiedział, czego oczekiwali. Znali przysługujące im prawa. Ale to więzienie było inne. On nie przybył tutaj, by ich przewieźć do innego aresztu. — Cóż, majorze Karr, więc spotkaliśmy się w końcu? — Berdyczow wysunął nieco podbródek, gdy mówił, ale nie odrywał oczu od olbrzyma w kombinezonie. — Czy naprawdę myślisz, że uda ci się postawić mnie przed sądem? Czy jesteś pewien, że opuścisz Marsa żywy? Jeśli Karr miał jakieś wątpliwości, teraz pozbył się ich zupełnie. To była pułapka. Berdyczow współdziałał z kapita- nem Wen. Możliwe, że Wen był przyjacielem Berdyczowa i odwdzięczył mu się w ten sposób. Jakkolwiek było, nie miało to już znaczenia. Podszedł do Berdyczowa i kopnął go w nogi. — Wstawaj — polecił bezbarwnym głosem, zniekształco- nym przez mikrofon w kombinezonie. Berdyczow podniósł się wolno, z trudem. Musiał być chory. Znosił jednak cierpienia z godnością, która zrobiła wrażenie na 49 Karrze. Nawet pokonany uważał się za kogoś lepszego. Wyssał dumę wraz z mlekiem matki, stwierdził Karr. Spojrzał Berdyczowowi w oczy, po raz ostatni podziwiając jastrzębią zadziorność więźnia. Przez chwilę Berdyczow unikał jego wzroku, ale gdy zrozumiał, że walka dobiegła kresu, spojrzał odważnie w oczy tego olbrzyma o urągliwym wyrazie twarzy, jakby się domyślił, że przyszedł go zabić. Czy domyślał się, komu spojrzał w oczy, nie okazując lęku w pustce przestrzeni? Karr podniósł go i zmiażdżył mu kręgosłup, po czym puścił bezwładne ciało, które osunęło się na ziemię. Zrobił to błys- kawicznie, zanim pozostali więźniowie zdążyli się poruszyć czy nawet krzyknąć. Cofnął się i stanął przy drzwiach, obserwując więźniów. Uklękli nad ciałem, patrząc bezsilnie, niezdolni pomóc umierającemu. Jeden z więźniów podniósł się w połowie, zaciskając pięści, lecz opadł na kolana, uświadamiając sobie, że nic nie może zrobić. Karr stał się czujny; z korytarza dobiegły go jakieś głosy. Zbliżał się kapitan Wen ze swoim oddziałem. Major wyjął zza pasa małe urządzenie, zgniótł jego powłokę jak skorupkę jajka i rzucił samoprzylepną zawartość na przeciwległą ścianę. Mate- riał wybuchowy przylgnął do niej mocno. Pchnął drzwi, wy- szedł z celi i zamknął je za sobą. Wciąż miał podświetloną twarz pod szybką hełmu. Uśmiechnął się do żołnierzy, którzy pędzili korytarzem w jego kierunku, jakby pozdrawiał ich na powita- nie, a potem strzelił do Wena dwa razy, zanim kapitan zdążył otworzyć usta. Czterej żołnierze zawahali się, oglądając się na młodszego oficera i oczekując na rozkazy. Karr przesuwał wzrok od twarzy do twarzy, nie zważając na to, że żołnierze trzymają w rękach broń gotową do strzału. Mierzył do nich z własnej broni — kiedy odliczył do piętnastu, upadł na ziemię. Ściana z tyłu rozbłysła nagle i w ułamku sekundy drzwi wyleciały w powietrze. Karr podniósł się i przeszedł szybko przez wysadzone drzwi, nie zwracając uwagi na zmasakrowane ciała. Cela została zniszczona, zewnętrznej ściany nie było w ogóle. Wszędzie poniewierały się szczątki ludzkie, tak pokiereszowane, że trud- no byłoby je rozpoznać. Przystanął na chwilę, by spojrzeć na termometr na rękawie kombinezonu. Temperatura w pomieszczeniu opadała gwał- townie. Koloniści muszą się szybko uporać z uszkodzeniem powłoki ochronnej, gdyż w przeciwnym razie generatory, które dostarczają energii pompom tlenowym, przestaną działać. Ale to nie wszystkie kłopoty; przede wszystkim zagraża im spadek ciśnienia atmosferycznego wewnątrz stacji. Karr szybko przemierzył zniszczoną celę i wyszedł przez wyłom w ścianie na zewnątrz, na piaski. Szczątki po wybuchu leżały wszędzie. Odwrócił się, by obejrzeć zniszczenia wewnątrz stacji. A więc wszystko w porządku? — zapytał siebie w duchu. Czy to satysfakcjonuje twoją żądzę zemsty, Li Shai Tung? Tang obserwował jego działania na ekranie monitora, cztery- sta milionów // stąd, w swoim pałacu na Ziemi. Karr wzruszył ramionami i wcisnął kilka przycisków na przegubie, nawiązując kontakt z pilotem. — Jestem na pustyni, tuż przy rurociągu, w pobliżu miejsca, w którym nastąpiła eksplozja. Przyleć po mnie natychmiast! — Już się robi, majorze! Karr odwrócił się i oddał dwa ostrzegawcze strzały w puste drzwi. Potem zaczął się wycofywać przez piaski, z twarzą zwróconą w kierunku stacji. Jednym okiem dostrzegł samolot, wznoszący się nad rurocią- giem i lecący w jego stronę, nie odrywając zarazem wzroku od wejścia do stacji, by nie przeoczyć najmniejszego podejrzanego ruchu. Kiedy znalazł się na pokładzie i samolot wzbił się w powietrze, musiał błyskawicznie ocenić nową sytuację. Zau- ważył wbudowaną w ścianę stacji wieżyczkę strzelniczą. Nic szczególnego, ale działo mogło z łatwością strącić lekką dwuoso- bową maszynę, taką jak ich własna. Kiedy się wznosili, spost- rzegł, że wieżyczka zaczyna się obracać. Natychmiast pochylił się nad pilotem i posłał dwa „jedwabniki" prosto w kopułę stacji. W powietrzu wzbiła się olbrzymia ognista kula, a po chwili potężna eksplozja wstrząsnęła ich małym samolotem. — Kuan Yin! — wrzasnął przestraszony pilot. — Co robisz? Karr spojrzał na młodego Hana. — Po prostu leć! — Ale stacja... Wielki gmach z kopułą został zniszczony. Dwa sąsiednie budynki płonęły. Ludzie uciekali wpanice, przerażeni wybuchem. Kiedy wzbili się wyżej i oddalili od kolonii, Karr ujrzał pękniętą odnogę rurociągu, która wyglądała z lotu ptaka jak olbrzymi robak wypluwający zamarzającą wodę z tuzina przełamanych przewodów, ochładzającą się gwałtownie w mro- źnym powietrzu. — Aiya\ — zawołał młody pilot przerażonym głosem. —To katastrofa! Co pan uczynił, majorze Karr! Co pan zrobił najlepszego! — Zakończyłem wreszcie wojnę! — odparł gniewnie Karr, rozsierdzony tym, że chłopak robi tyle hałasu z powodu odrobiny zmarnowanej wody. — Zakończyłem wojnę! ¦ * * Czterysta milionów li stąd, w dalekim Chung Kuo, DeVore wkroczył do sali, w której miały się odbyć rozmowy, i rozejrzał się wokół siebie. Pokój był skromnie umeblowany, ozdobiony jedynie flagą, rozpiętą na ścianie, pod którą stał stół. Na fladze była wystylizowana sylweta ryby na błękitnym tle. Przy stole siedziało pięciu ludzi — trzech mężczyzn i dwie kobiety. Mieli na sobie proste, jasnoniebieskie mundury bez żadnych dystynk- cji i orderów. Dwoje z nich—mężczyzna i kobieta — byli Han. To wprawiło DeVore'a w zdumienie. Wszak doszły go pogło- ski, że Ping Tiao nienawidzili Han. To jednak nie miało znaczenia. Nienawidzili również autorytetu państwa i to był wystarczający powód, by się z nimi spotkać. Mógł ich wykorzy- stać dla swych własnych celów, nawet jeśli w ich szeregach walczyli Han. — Czego chcesz od nas? — zapytał go człowiek, który siedział pośrodku całej piątki; niski, krępy mężczyzna z ciem- nymi, przenikliwymi oczami, grubymi wargami i długim no- sem. Miał wysokie czoło, rzadkie, siwe włosy. DeVore znał go z raportów. Nazywał się Gesell, Bent Gesell. Był ich przywód- cą, a raczej człowiekiem, którego ta dziwna organizacja wy- brała, by ją reprezentował. DeVore uśmiechnął się i skinął głową w ich kierunku, wska- zując na rozłożoną przed Gesellem przezroczystą folię pokrytą siatką kartograficzną. — Widzę, że ma pan mapę? Gesell zmrużył oczy, przyglądając się gościowi przez chwilę. — Tylko połowę mapy. Ale to pan wysunął propozycję spotkania, jeśli się nie mylę, Shih Turner? DeVore skinął głową, przesuwając wzrok po twarzach bojo- wników Ping Tiao, dostrzegając od razu, jak bardzo są nieufni wobec niego. Uświadomił sobie, że byli gotowi odrzucić jego propozycję, cokolwiek by ofiarował. Spodziewał się tego. Nigdy nie sądził, że pójdzie mu łatwo. — Chcę zawrzeć z wami pewną transakcję. Otrzymacie drugą połowę mapy i wiele równie cennych rzeczy w zamian za współpracę w kilku moich przedsięwzięciach. Spojrzenie Gesella stwardniało. — Nie jesteśmy kryminalistami, Shih Turner, choćby tak przedstawiały nas środki masowego przekazu. Jesteśmy ko ming, rewolucjonistami! DeVore wpatrywał się w Gesella. — Czy powiedziałem coś innego? — Wobec tego powtarzam: czego pan chce? DeVore uśmiechnął się. — Chcę tego samego, co Ping Tiao. Chcę zniszczyć Siedmiu. Zburzyć to wszystko i zacząć od nowa. Gesell odwzajemnił niechętnie jego uśmiech. — Piękna retoryka! Ale czym panmoże poprzeć swoje słowa? DeVore uśmiechnął się szerzej. — Wasi ludzie zabrali mi pewien pakiet. Poproś jednego z nich, aby go przyniósł. Gesell zawahał się, ale skinął na strażnika, który stał za plecami DeVore'a. Strażnik wrócił po chwili, niosąc niewielką zapieczętowaną paczuszkę, którą wręczył Gesellowi. — Jeśli to jakiś fortel...—zaczął Gesell, ale DeVore pokręcił głową. — Żądałeś dowodu, który potwierdziłby moje intencje. Cóż, wewnątrz tej paczki znajdziesz ludzkie ucho. To ucho ostatniego Tanga Afryki, Wang Hsiena. Z ust siedzących przy stole wydarło się westchnienie, ale Gesell zachował zimną krew. Pozostawił paczkę nietkniętą. Połówka mapy i ucho. Czy to twoje jedyne listy uwierzytelniają- ce, Shih Turner? Mapa mogła zostać sfałszowana, a ucho mo- gło należeć do kogokolwiek. On gra przede mną, pomyślał DeVore, starając się wywrzeć wrażenie na swoich ludziach, by podziwiali jego mądrość i przezorność. Bo w końcu sprawdzi i przekona się, że mapa jest autentyczna i pochodzi z arsenału Służby Bezpieczeństwa w Kantonie Helmstadt. Sprawdzi również ucho, gdyż dobrze wie, jak łatwo można zbadać autentyczność materiału genety- cznego. Postanowił popchnąć sprawę. — Mogłoby tak być, ale sam w to nie wierzysz. Interesuje cię na pewno, w jaki sposób zdobyłem te rzeczy. Gesell roześmiał się. — Możliwe, że jest pan złodziejem, Shih Turner. DeVore zignorował obelgę, ale zapisał ją w pamięci. Z pew- nością odpłaci za tę zniewagę z nawiązką. — Łatwo mogę wyjaśnić, skąd mam ucho. To ja zabiłem Wang Hsiena. Śmiech Gesella zabrzmiał ostrzej i wyrażał niedowierzanie. — Wobec tego, dlaczego przybył pan do nas? Jeśli tak łatwo udało się panu zamordować T'anga, do czego jest panu potrzebna — popatrzył drwiąco na DeVore'a — taka mała rybka jak Ping Tiaoi DeVore uśmiechnął się. — Przybyłem tu, gdyż wojna weszła w nową fazę. A również dlatego, że można wam zaufać. — Zaufać nam? — Gesell przyglądał mu się badawczo, szukając śladu ironii w tych słowych. —Tak. Być może mógłby nam pan zaufać. Ale czy my możemy zaufać panu, Shih Turner? I czy w ogóle powinniśmy to rozważyć? Chodzi mi o to, jakie są pańskie prawdziwe intencje, Shih Turner? Czemu naprawdę zawdzięczamy pańską dzisiejszą wizytę? Czy rzeczywiście za- mierza pan, jak pan mówi, sprzymierzyć się z nami, by pokonać Siedmiu? Czy też, po prostu, pragnie pan wykorzystać nas do własnych celów? — Chcę podzielić się z wami tym wszystkim, o czym wiem. Chcę walczyć u waszego boku. Jeśli na tym ma polegać wykorzystanie, to przyznaję, że tak, chcę was wykorzystać, Shih Gesell. Gesell nie ukrywał zaskoczenia. — Skąd pan zna moje nazwisko? DeVore spojrzał mu w oczy. — Przygotowałem się do lekcji. — Zatem wie pan, że nie współpracujemy z nikim. — Tak było do tej pory. Jednak to należy już do przeszłości. Ponieśliście ogromne straty. Potrzebujecie mnie w równym stopniu, jak ja potrzebuję was. Gesell wzruszył ramionami. — Ale dlaczego pan nas potrzebuje? Czy dlatego, że wy- kruszyli się pańscy mocodawcy z Góry, Shih Turner? Udawał zaskoczenie, choć wiedział, że Gesell podniesie tę kwestię. Przewidując opór bojowników z Dołów przed współ- pracą z nim, sam rozpuścił informację o swym agencie wśród Ping Tiao. Gesell roześmiał się. — Wyjaśnij nam to, Shih Turner. Podaj prawdziwy powód tych rokowań. DeVore wysunął się naprzód, zwracając się nagle do wszyst- kich, a nie tylko do Gesella. Wiedział, że w tej kwestii może uzyskać poparcie wszystkich przywódców Ping Tiao. — To prawda. Wojna zabrała wielu z tych, których fun- dusze wspierały moje działania. Jednak przyczyny mojej decyzji są o wiele głębsze. Wszystko się zmieniło. Walka nie toczy się już tylko na Górze, pomiędzy tymi, którzy mają władzę, a tymi, którzy chcą ją zdobyć. Konflikt się rozszerzył, dobrze o tym wiecie. To już nie tylko kwestia tego, kto powinien rządzić, ale dylemat, czy utrzymać jakiś rząd, czy też raz na zawsze obalić wszystkie rządy. Gesell usiadł z powrotem. — Właśnie. Ale jaka jest pańska rola w tym wszystkim? Twierdzisz, Shih Turner, że zabiłeś Tanga. — I ministrów, i syna T'anga. Gesell parsknął krótko. — Cóż, możliwe. Ale wciąż podtrzymuję swoje pytanie: dlaczego mielibyśmy panu zaufać? DeVore pochylił się, opierając ręce na krawędzi stołu. — Ponieważ nie macie innego wyjścia. Walcząc samotnie, przegramy oboje. Ping Tiao zginą w mrokach dziejów, albo w najlepszym razie zarobi wzmiankę w dokumentach historycz- nych jako jeszcze jedna mała, fanatyczna sekta. A Siedmiu... — westchnął głęboko i wyprostował się. — Siedmiu będzie zawsze rządziło Chung Kuo. Nie ofiarował im nic. W każdym razie nic namacalnego. Jak słusznie zauważył Gesell, wszystko, co otrzymali, to była połowa mapy i ucho. Musiał być naprawdę zuchwały, by ośmielić się zapukać do drzwi tych bezlitosnych morderców ztak skromnym gościńcem. Jednak odczytał z ich twarzy, że już prawie ich przekonał. — Rozwiń pakiet, Shih Gesell! W środku znajdziesz coś jeszcze oprócz ucha tyrana. Gesell zawahał się, lecz rozpakował paczkę. Odkładając odcięte ucho T'anga na bok, rozwinął przejrzysty arkusz i przyłożył brakującą część do połówki mapy na stole. — Mam trzystu pięćdziesięciu wyszkolonych ludzi — oznaj- mił spokojnie DeVore. — Jeśli połączymy swoje siły, zbrojow- nia w Helmstadt za dwa dni będzie w naszych rękach. Gesell przyglądał mu się badawczo. — Wydaje się pan bardzo pewny siebie, Shih Turner. Zbro- jownia w Helmstadt jest bardzo silnie strzeżona i ma komplek- sowy elektroniczny system obrony. W jaki sposób mamy ją zdobyć? — System obronny nie zadziała w czasie naszego ataku. Szybko i pewnie wyjaśnił swój plan, pozostawiając w tajem- nicy jedynie to, jak wszystko przygotował. Kiedy skończył, Gesell spojrzał na swoich towarzyszy. Z tego, co mówił DeVo- re, uderzyła go szczególnie informacja, że atak zapewni Ping Tiao rozgłos w środkach masowego przekazu, dzięki któremu pozyskają wielu nowych rekrutów. Wydawało się, że właśnie to i perspektywa zdobycia samosterującej broni wpłynęły na jego decyzję. Gesell spojrzał na gościa. — Musimy się zastanowić przez chwilę, Shih Turner. Jesteś- my ruchem demokratycznym. Musimy to przegłosować. DeVore uśmiechnął się w duchu. Demokracja? Pocałuj mnie w dupę, Gesell! Czy naprawdę tego chcesz? Myślę, że jesteś wystarczająco mądry; nie macie innego wyboru, niż zgodzić się na moją propozację. Skłonił lekko głowę, wyszedł z sali rokowań i usiadł w kory- tarzu. Czekał zaledwie kilka minut, gdy Gesell ukazał się w drzwiach. DeVore wstał, spoglądając wyczekująco na przy- wódcę Ping Tiao. — Więc? Gesell przyglądał mu się zimno przez chwilę, oceniając go. Potem podjął go pod ramię z prawie niewidocznym ukłonem. — Proszę do nas, Shih Turner. Musimy omówić nasze plany. *** Dziewczyna nie żyła. Oszalały Haavikko siedział na ziemi, wpatrując się w nią, w krew na swych rękach, na piersi i udach. Uświadomił sobie, że ją zabił. Odwrócił niepewnie głowę i ujrzał nóż na podłodze, w miejs- cu, gdzie go upuścił. Wzdrygnął się. Potem ogarnęły go mdło- ści, fala wstrętu do samego siebie. Jak nisko się stoczył? Jakie jeszcze upodlenia czekały go w bliskiej przyszłości? Sam doprowadził do swojego upadku. A teraz jeszcze to. Znalazł się na samym dnie. To był kres drogi, na którą wkroczył dziesięć lat temu. Odwrócił się, by spojrzeć na dziewczynę. Jej twarz była biała, pozbawiona krwi. Jaką piękną miała twarz, gdy żyła — zawsze opromienioną tysiącem uśmiechów, oczy czyste i niewinne. Zazgrzytał zębami z dojmującego żalu i opuścił głowę, pokona- ny. Dziewczyna nie mogła mieć więcej niż czternaście lat. Rozejrzał się po pokoju. Z oparcia krzesła zwisał niedbale rzucony jego mundur. Na podłodze stała taca z pustymi kieliszkami i butelkami, które opróżnili, zanim zdarzyło się to wszystko. Przymknął oczy i wzdrygnął się gwałtownie, przypominając sobie wszystko. Obrazy tak wyraźne, jakby miał halucynacje, niemal pozbawiły go tchu. Wydał jęk bólu, przypominając sobie, jak jedną ręką trzymał wyrywającą się dziewczynę, a drugą wściekle zadawał jej ciosy nożem — raz, dwa, trzy — uderzając na oślep w piersi i brzuch. Dziewczyna krzyczała przeraźliwie, walcząc rozpaczliwie, by uwolnić się z jego uchwy- tu i wstać. Zerwał się na równe nogi i odwrócił, zakrywając twarz rękami. •— Niech Kuan Yin ochroni cię, Axelu Haavikko! Dlaczego to zrobiłeś? Tak, zrozumiał teraz wszystko. Doprowadziły go do tego pijaństwo i rozpusta. Bezkarność i hazard. Przekroczył wszel- kie granice. Był na dnie. A jego upadek zaczął się wtedy, w biurze generała Tolonena... I odtąd staczał się po równi pochyłej, aż do tego... tego końca. Nic już nie mógł zrobić, jedynie podnieść nóż i skończyć z sobą. Wpatrywał się w nóż. Długo i nienawistnie. Widział zakrzep- łą krew na ostrzu i rękojeści, którą jeszcze nie tak dawno ściskał w ręku, zadając śmiertelne uderzenia. To był jego nóż. Ruszył wolno w kierunku noża, potem uklęknął. Wyciągnął dłonie ku rękojeści. Skończ to wreszcie, powiedział sobie. Szybko, czysto i bardziej godnie, niż postępowałeś w ciągu tych dziesięciu lat. Podniósł nóż oburącz i wymierzył ostrze w brzuch. Drżały mu ręce i przez krótką chwilę zastanawiał się, czy nie opuści go odwaga. Zdeterminowany przymknął oczy. — Poruczniku Haavikko, przyszedłem zobaczyć... Haavikko odwrócił się gwałtownie, upuszczając nóż. Rajfur Liu Chang zrobił trzy kroki w głąb pokoju i stanął jak wryty, zdjęty grozą. — Bogowie — wykrzyknął Han. Na jego twarzy malowało się przerażenie. Spojrzał na Haavikko ze strachem, wycofując się. Potem odwrócił się i wybiegł z pokoju. Haavikko wzdrygnął się. Nie odrywał oczu od noża. Darem- nie spóbował wstać. Nogi miał bezwładne. Nie zdołał sięgnąć ponownie po nóż. Stracił odwagę. Odczuwał jedynie wstyd. Opuścił bezsilnie głowę. Łzy płynęły mu po twarzy. — Wybacz mi, Vesa. Ja nie chciałem... Vesa. Tak miała na imię jego ukochana siostra. Ale martwa dziewczyna nie miała imienia. Przynajmniej on go nie znał. Usłyszał, że drzwi otwierają się znowu. Rozległy się czyjeś kroki, ale nie podniósł głowy. Niech mnie teraz zabiją! — po- myślał. Niech wezmą na mnie odwet. Tylko na to zasługuję! Czekał zrezygnowany, ale nic się nie stało. Usłyszał, jak słudzy wynoszą ciało dziewczyny. Potem uzmysłowił sobie, że ktoś się nad nim pochyla. Podniósł powoli głowę. To był Liu Chang. — Brzydzę się tobą! — rajfur cedził jadowicie słowa, świd- rując pełnym nienawiści wzrokiem Haavikko. — Ona była dobrą dziewczyną. Kochałem ją jak własną córkę. — Żałuję... — wybąkał Haavikko. Nie mógł mówić dalej. Opuścił głowę. Rozszlochał się: — Zabij mnie! Jestem skończony. Niemamnawetpieniedzy,byzapłacićzaostatniąnoc. Rajfur roześmiał się. Jego odraza się wzmogła. — Zdaję sobie z tego sprawę, żołnierzyku! Ale przecież nigdy nie płaciłeś sam, odkąd tutaj przychodzisz! Haavikko spojrzał nań, zdumiony. — Właśnie. Masz przyjaciół, nieprawdaż? Dobrych przyja- ciół, którzy zawsze wyciągną cię z tarapatów. To zawsze przejmowało mnie największą odrazą w ludziach twojego pokroju. Wy nigdy nie płacicie! Ktoś reguluje wszystko za ciebie, prawda? — Nie wiem, co masz na myśli. Ja... Ale Liu Chang wybuchnął złym, szczekliwym śmiechem, zmuszając go do milczenia. — To wszystko opłacono. Nie rozumiesz? Twoi przyjaciele regulują wszystko za ciebie. — Wszystko? — wyszeptał Haavikko. — Wszystko. —Liu Chang przyglądałmu się badawczo. Z niezachwianym, pełnym odrazy wyrazem twarzy pochylił się i splunął Haavikko w twarz. Haavikko klęczał jeszcze długo po tym, jak Liu Chang wyszedł. Ślinanapoliczku, jak piętno hańby, zdawała się palić go do kości. Zasłużył na więcej! Zastanawiał się nad tym, co powiedział Liu Chang. Przyjaciele? Jacy przyjaciele? Niemiał przyjaciół, a jedy- nie towarzyszy rozpusty, oni zaś nie płacili za niego. Ubrał się i wyszedł, by poszukać Liu Changa. Gdzie on się podziewa? — zastanawiał się. Dziewczyna w recepcji spojrzała na niego, jakby był cuch- nącym brudasem, który wyczołgał się z Sieci. Potem wręczyła mu kopertę. Haavikko odwrócił się plecami do dziewczyny, otworzył kopertę i wyjął kartkę papieru. List napisał Liu Chang. Nie sposób wyrazić wstrętu, jaki pan we mnie budzi. Gdyby to zależało ode mnie, zapłaciłby pan w pełni za swój czyn. Ale ponieważ jest inaczej, muszę zażądać, by pan już nigdy nie odwiedzał mojego Domu. Jeśli się pan do tego nie zastosuje, prześlę taśmę do władz, pańskich „przyjaciół" lub wrogów. Ostrzegam Liu Chang Haavikko wsunął list do kieszeni tuniki. Ruszył wielkimi krokami, zaintrygowany jak nigdy dotąd. W holu obejrzał się za siebie i obmył twarz w strużce wody, która wypływała ze ściennego trytona. Przyjaciele. Jacy przyjaciele? Czy oni byli w ogóle jego przyjaciółmi? Liu Chang wiedział, kim byli, ale nie wolno mu było zbliżyć się do niego. A zatem, kto? Zadrżał, obejrzał się za siebie. Ktoś wiedział o wszystkim, ktoś miał w tym swój własny interes. Ale kto? Przypomniał sobie dziewczynę i jęknął. — Nie zasługuję na tę szansę — powiedział cicho do siebie. Ajednak był wolny, ajego wszystkie długi zostały uregulowane. Dlaczego? Zazgrzytał zębami i dotknął policzka, na którym zaschła plwocina Liu Changa. Przyjaciele.Tostanowiło powód, by ruszyć dalej. Musiał się dowiedzieć, kim byli i dlaczego płacili jego długi. * * * DeVore zdjął rękawice i cisnął je na biurko. Potem zwrócił się do porucznika Wieganda, pochylając głowę, by wyjąć szkła kontaktowe. — Proszę! — wręczył soczewki Wiegandowi, który umieścił je ostrożnie w małym plastykowym pudełku. — Wywołaj film. Chcę się dowiedzieć, kim są pozostali czterej. Wiegand ukłonił się i wyszedł. DeVore wymienił spojrzenie z drugim mężczyzną, który przebywał w pokoju. — Wszystko poszło doskonale. Za dwa dni zaatakujemy Helmstadt. Albinos przytaknął, ale nie odezwał się. — O co chodzi, Stefanie? — Mam złe wieści. Soren Berdyczow nie żyje. DeVore przyglądał się przez chwilę młodemu oficerowi. Potem usiadł przy biurku i zaczął przeglądać raporty, które nadeszły w czasie jego nieobecności. Mówił, nie podnosząc oczu znad papierów. — Wiem. Dowiedziałem się o tym już wcześniej. Zły interes, wbrew rachunkom, przynosi nieraz pożytek. To całe zdarzenie, a szczególnie katastrofa, również może skutecznie wyobcować osadników na Marsie. Teraz będą żywić mniej sympatii dla Siedmiu, po tym, jak zniszczyli rurociąg. — Może... — Lehmann zamilkł i podszedł do biurka De- Vore'a. Spojrzał mu w oczy. — Lubiłem go — rzekł. — Podziwiałem. DeVore podniósł wzrok, ukrywając zaskoczenie. Trudno mu było uwierzyć, że Stefan Lehmann mógł lubić kogokolwiek. — Cóż — odparł. — On już nie żyje. A życie toczy się dalej. Musimy omówić plany na przyszłość. Przygotować się do następnego aktu wojny. — Czy to z tego powodu, że odwiedziłeś te szumowiny? DeVore przyglądał się przez chwilę mapie na ścianie, unika- jąc wzroku Lehmanna. Potem spojrzał mu w oczy. — Mam wieści dla ciebie, Stefanie. Różowe oczy stały się surowsze. Porucznik zacisnął usta. — Wiem już. — Rozumiem. — DeVore zastanowił się. — Kto ci powie- dział? — Wiegand. DeVore zmrużył oczy. Wiegand. Oczywiście, miał dostęp do wszystkich nadchodzących wiadomości, ale przecież wydał mu dokładne instrukcje, by nie przekazywał niczego bez jego zgody. To było poważne wykroczenie. — Przykro mi, Stefanie. To sprawia, że wszystko będzie dla nas trudniejsze. Zawiadomienie o konfiskacie nadeszło zaledwie godzinę przed jego spotkaniem z Ping Tiao, zaraz po gorącej wiadomości o śmierci Berdyczowa. Nakaz pozbawił Lehmanna wszystkiego, co odzie- dziczył po ojcu, czyniąc zeń nędzarza, ale DeVore pozbawił go znaczenia już kilka lat temu, polecając Berdyczowowi, by przekazał ogromne sumy z kasy państwa w formie pożyczek dla fikcyjnych spadkobierców. Te „pożyczki" wydawano rozważnie na budowę kolejnych fortec, ale Lehmann nie wiedział o tym. Był przekonany, że utracił cały majątek. Wpatrywał się wyczekująco w DeVore'a. — Co to zmieni? DeVore odłożył nakaz i usiadł znowu. — Myślę, że nic, Stefanie. Tak czy owak możemy w każdej chwili stracić życie, więc jaką różnicę sprawi nam świstek papieru z pieczęcią Siedmiu. Zauważył, że blada jak śnieg twarz młodzieńca drgnęła. — Mogę się przydać. Wiesz o tym. — Wiem. Dobrze, pomyślał DeVore. On rozumie sytuację. Dobrze przygotował się do lekcji. Wie, że w naszych działaniach niema miejsca na sentymentalny. Co było, to było. Nie jestem mu nic winien za to, że rozdysponowałem jego pieniądze. — Nie martw się — powiedział. — Jesteś już na liście płac, Stefanie. Właśnie cię zatrudniłem, poruczniku. Otrzymasz takie zaszeregowanie, jakie ma Wiegand. Tak, pomyślał. To sprawi, że Wiegandowi zrzednie mina. Kiedy Lehmann wyszedł, DeVore stanął znowu przed mapą. W lewym dolnym narożniku zaznaczono krzyżującymi się liniami, łamanymi lub ciągłymi, obszar w kształcie karpia. Tam, gdzie linie się przecinały, znajdowały się fortece. Na całym obszarze Szwajcarskich Pustkowi stały dwadzieścia dwie fortece, ale tylko w czternastu — umiejscowionych pomiędzy Zagrzebiem na południowym wschodzie i Zurychem na północ- nym zachodzie — stacjonowało wojsko. Tylko te już skoń- czono. Budowano osiem fortec zachodniej armii. Cztery z nich dopiero rozpoczęto. Pieniądze. Pieniądze stanowiły jego największy problem. Pieniądze na pobory, żywność i broń. Pieniądze na remonty, gratyfikacje i wszelkiego rodzaju drobniejsze wydatki. Najwię- cej potrzebował na dokończenie programów budowlanych, na ukończenie sieci tuneli i fortec, która zapewniałaby im zwycięst- wo w walce z Siedmioma. Konfiskaty pozbawiły go wielu bogatych inwestorów, którzy wspierali hojną ręką walkę Roz- proszeńców. Nie dalej niż za trzy godziny mieli się z nim spotkać, by odnowić swoje zobowiązania finansowe. Wiedział w głębi ducha, że powie im, iż mają już wystarczające środki. Dlatego atak na zbrojownię w Helmstadt był tak ważny. Helmstadt. Zabiegał o względy Ping Tiao, obiecując im broń i rozgłos, ale prawda była inna. Zdobędą broń i dość rozgłosu, by zadowoliło to najbardziej samolubnych i próżnych przywó- dców terrorystów, ale to on wyniesie ze skarbca prawdziwy owoc najazdu na Helmstadt — dwa biliony yuanów. Pieniądze te przeznaczył na opłacenie kosztów utrzymania ponad stu czterdziestu tysięcy żołnierzy w ośmiu garnizonach otaczają- cych Szwajcarskie Pustkowia. Ping Tiao nie wiedzieli nic o tym. Odwrócił się od mapy i znowu zaczął przeglądać papiery na biurku. Zawiadomienie o konfiskacie leżało tam, gdzie je zostawił. Przestudiował je jeszcze raz. Na pierwszy rzut oka wydawało się jasne. Po prostu zwykła wiadomość o za- mrożeniu funduszy Lehmanna od chwili, gdy Berdyczow poleciał na Marsa, a więc od trzech lat. Ale DeVore doszukał się w dokumencie ukrytego podtekstu. Wywnioskował, że Siedmiu zdobyło dowody na powiązanie ojca Stefana ze śmiercią Lwo Kanga, a zarazem uprawomocniło akcję gene- rała Tolonena, podczas której zamordowano Lehmanna se- niora. To pozwalało zrozmieć tok myślenia Siedmiu. Dla nich wojna się skończyła. Zwyciężyli. Ale DeVore wiedział coś innego. Wojna nawet się jeszcze nie zaczęła. Konfiskaty i śmierć T'angów to tylko rezultat odwiecznej gry bogatych i znudzonych, wyrafinowanej rozrywki, którą wypełniali pu- ste godziny swojego próżniaczego życia. Ale teraz to się zmieni. On wykorzysta siły kotłujące się na najniższych poziomach. Połączy je i pchnie we właściwym kierunku. A potem? Roześmiał się i zgniótł w ręku kopię zawiadomienia. Potem nastąpi Zmiana. Jak huragan przetoczy się przez wszystkie poziomy i zrówna Miasto z ziemią. * * * Major Hans Ebert postawił ostrożnie napitki na tacy. Potem zaczął się przepychać przez tłum, który wypełnił wielki hol, i wszedł do sali. W recepcji uwijano się jak w ukropie, ale tutaj, w prywatnych komnatach T'anga, panował spokój. Li Shai Tung siedział w wielkim fotelu z lewej strony. Jego stopy spoczywały wygod- nie na podnóżku wyrzezbionym w kształcie skorupy żółwia. T'ang wydawał się w tych dniach znacznie starszy i bardziej zatroskany. Włosy, kiedyś szpakowate, dzisiaj białe jak śnieg, miał zaplecione z tyłu w warkoczyk. Żółty płaszcz władcy wydawał się wisieć na wychudzonych ramionach starca, a kru- chą niedoskonałość jego ciała podkreślał misterny złoty łań- cuch, dzieło jednego z największych mistrzów starożytności. Ale jeśli nawet wiek nadwątlił jego zdrowie, z oczu Tanga, z jego gestów i słów biła wystarczająca siła, by rozwiać wszelkie obawy, że przestał być mężczyzną i zniedołężniał na starość. Jeśli nawet ciało stało się słabe, jego duch wydawał się niezmier- nie silny. Naprzeciwko niego, na prawo od ceremonialnego kang, stał Tsu Ma — Tang Azji Zachodniej. Właśnie usiadł w fotelu, trzymając w ręku długie, cienkie jak ołówek cygaro. W kręgu znajomych nazywano go „Koniem" i ten przydomek pasował do niego. Dochodząc do czterdziestki, wciąż był ogierem czystej krwi, o szerokiej piersi i wspaniałych muskułach. Włosy miał ciemne, zaplecione w długie, eleganckie warkoczyki ozdo- bione srebrem i perłami. Jego wrogowie wciąż uważali go za dandysa, ale mylili się. Był zdolnym, inteligentnym mężczyną o przyjemnej powierzchowności, a po śmierci ojca okazał się mądrym zarządcą, który zdobył zaufanie Rady Siedmiu. Trzecim mężczyzną był Hal Shepherd. Siedział w fotelu po prawej stronie Tsu Ma, opierając się na poduszkach, dzięki którym trzymał się prosto. Twarz miał wymizerowaną i bladą. Był chory od dwóch tygodni, ale lekarze nie zdołali jeszcze postawić diagnozy. Jego oczy, zwykle tak pogodne i pełne życia, teraz wyzierały z zapadniętych oczodołów, jakby wypat- rywały ratunku z jakiejś głębokiej, wewnętrznej ciemności. Stała przy nim z pochyloną głową przesadnie skromna chińska pielęgniarka, jedna ze służebnic T'anga, którą przydzielił chor- mu człowiekowi, by ulżyła jego cierpieniom. Ebert ukłonił się i podszedł do Tanga, podsuwając mu tacę. Li Shai Tung wziął kieliszek, nie przerywając rozmowy. Wyda- wało się, że nie zauważył młodego majora, który podał kieliszek Tsu Ma. — Nie rozstrzygniętą kwestią pozostaje to, co powinniśmy zrobić z kompaniami. Czy powinniśmy zlikwidować je cał- kowicie i rozdzielić ich majątek wśród naszych przyjaciół? Czy też powinniśmy zapłacić symboliczne odszkodowanie ich właś- cicielom, oferując im ceny według indeksu, tak jakbyśmy upłynniali aktywa? A może raczej należałoby wyznaczyć za- rządców, do chwili, gdy wszystko wróci do normalnego stanu? Tsu Ma podniósł do ust kieliszek z brzoskwiniową brandy, obdarzając Eberta zwięzłym uśmiechem, i odwrócił się z po- wrotem do Tanga. — Znasz dobrze mój pogląd na tę kwestię, Shai Tung. Sprawy wciąż mają się niepewnie. Wynagrodziliśmy już na- szych przyjaciół. Złamanie stu osiemnastu kompanii i oferowa- nie ich majątku naszym orędownikom na zasadzie zdobyczy wojennej może wywołać oburzenie wśród tych, którzy nie będą uczestniczyli w podziale łupów. W ten sposób stworzymy po prostu nowe pokolenie malkontentów. Nie. Będę głosował za tym, by powołać zarządców, którzy będą kierowali kompa- niami przez dziesięć, może piętnaście lat, a potem zapropono- wać im najwyższą cenę rynkową. W ten sposób unikniemy niezadowolenia i jednocześnie: poprzez ścisłe utrzymanie kont- roli na prawie pięćdziesięciu giełdach, umocnimy Edykt Kont- roli Technologicznej. Ebert, który trzymał tacę z napitkami przed Halem Shepher- dem, próbował zachować obojętność wobec toczącej się roz- mowy, ale jako dziedzicowi GenSynu, drugiej potężnej kom- panii w Indeksie Hang Seng, trudno mu było pozostać niezaan- gażowanym w zasadniczy spór rozstrzygający przyszłość skon- fiskowanych kompanii. — Co to jest? Ebert podniósł głowę i spojrzał na Shepherda. — Tonik Wiosennego Wina Yang Sen, Shih Shepherd. Li Shai Tung poprosił mnie, ażebym przyniósł panu kieliszek tego trunku. Działa wzmacniająco. Shepherd powąchał napój i zwrócił wzrok na starego T'anga, nie patrząc na Eberta. — Ma wpaniałą woń, Shai Tung. Co w tym jest? — Brandy, kao Hang, wódka, miód, żeń-szeń, nasiona pig- wy, och i wiele innych składników, które pomogą ci wrócić do zdrowia, Hal. — Jakich składników? Tsu Ma roześmiał się i obrócił na siedzeniu, by spojrzeć na Shepherda. — Takich jak czerwono cętkowana jaszczurka, konik mor- ski i suszone ludzkie łożysko. Wszystko, co najlepsze dla ciebie, mój przyjacielu. Shepherd przez chwilę przyglądał się Tsu Ma. Potem spojrzał znowu na Li Shai Tunga. — Czy to prawda, Li Shai Tung? Stary T'ang skinął głową. — To prawda. Dlaczego odwlekasz wypicie tego trunku, Hal? Shepherd roześmiał się. Śmiech uwydatnił głębokie bruzdy w jego bladej twarzy. — Wcale nie! Podniósł kieliszek i przełknął z trudem kilka maleńkich łyczków. Wzdrygnął się i podał na pół opróżniony kieliszek pielęgniarce. Tsu Ma parsknął zaskoczony. — Powinieneś wypić wino do końca, przyjacielu. To bardzo silna nalewka, która musi dojrzewać osiemnaście miesięcy, zanim nadaje się do wypicia. A to, co ci podano, to najlepsza nalewka Shai Tunga. Dwunastoletni uzdrawiający wyciąg. — Tak — rzekł szorstko Shepherd, wybuchając śmiechem. Z jego wybałuszonych oczy trysnęły łzy. — Właśnie to czuję! Tsu Ma przyjrzał się choremu nieco dłużej. Potem zwrócił się do Eberta. — Cóż, majorze, jak się miewa pański ojciec? Ebert ukłonił się głęboko. — Czuje się znakomicie, Chieh Hsia. Li Shai Tung pochylił się nieco. — Muszę podziękować mu za wszystko, co uczynił w ciągu ostatnich kilku miesięcy. I za wspaniały prezent ślubny, który dał dzisiaj mojemu synowi. Ebert odwrócił się w jego stronę i pochylił głowę. — Mój ojciec będzie zaszczycony, Chieh Hsia. — Dobrze. Powiedz mi, zanim odejdziesz, ale szczerze, co według ciebie powinniśmy zrobić ze skonfiskowanym mająt- kiem kompanii. Ebert stał z pochyloną głową, nie ośmielając się spojrzeć T'angowi w oczy. Nie dał się nabrać, gdy władca zażądał szczerości, zadając mu pytanie. Udzielił takiej odpowiedzi, jakiej, jak sądził, oczekiwał T'ang. — Wierzę, żeJegoEkscelencjaTsuMamarację, Chieh Hsia. To konieczne, by zjednać sobie Górę. Trzeba pozwolić, by rany się zabliźniły i wyparowała gorycz. Wyznaczenie zarządców ustabilizuje rynki. Wszystko powróci do normalności i nie nastąpią żadne gorączkowe i szaleńcze ruchy na Indeksie, które doprowadziłyby do wyprzedaży holdingów. A w zamian Sied- miu zachowa zdrowie i spokój, co będzie wystarczającą nagro- dą, prawda? Tylko dziecko mogłoby żądać więcej. W oczach starego T'anga zajaśniała iskierka uśmiechu. — Dziękuję, Hans. Jestem ci wdzięczny za twoje słowa. Ebert ukłonił się i wycofał, wiedząc, że został odprawiony. — Miły młodzieniec! — rzekł Li Shai Tung, kiedy Ebert się oddalił. — Z każdym dniem coraz bardziej przypomina mi swojego ojca. Ta sama obcesowa uczciwość. Tolonen ma rację. Ebert powinien zostać generałem, kiedy osiągnie odpowiedni wiek. Czyż nie uczyniłby z mojego syna wspaniałego generała? — Znakomitego generała — odpowiedział Tsu Ma, prze- milczając pewne wątpliwości, jakie miał wobec majora. Rapor- ty jego własnej Służby Bezpieczeństwa ukazywały trochę inny obraz Hansa Eberta. — Teraz pozostaliśmy sami — wrócił do rozmowy Li Shai Tung. — Mam nowe wiadomości. Zarówno Tsu Ma, jak i Shepherd nagle stali się czujni. — Co takiego? — zapytał Tsu Ma, odkładając cygaro na porcelanową popielniczkę stojącą na kang obok niego. — Dowiedziałem się od Karra, że Berdyczow nie żyje. Tsu Ma roześmiał się, rozszerzyły mu się oczy. — Czy jesteś tego pewien? — Widziałem to na własne oczy. Karr był podłączony do specjalnego przekaźnika, który transmitował na Ziemię wszyst- ko, co zobaczył i usłyszał. — Więc już po wszystkim? Li Shai Tung milczał przez chwilę, patrząc na ziemię. Kiedy podniósł wzrok, wydawał się zakłopotany. — Nie sądzę, by tak było. — Spojrzał na Shepherda. — Zresztą Ben miał rację. Zabiliśmy ludzi, a jednak symptomy pozostały. Shepherd uśmiechnął się blado. — Nie zabiliśmy wszystkich. DeVore wciąż działa. Stary Tang pochylił odrobinę głowę. — Tak, ale Karr dostanie go. Tak jak dopadł Berdyczowa. Tsu Ma pochylił głowę. — Karr to użyteczny człowiek. Może powinniśmy rozpocząć masową produkcję jego kopii. Dajmy patent staremu Ebertowi. Li Shai Tung roześmiał się i opuścił na chwilę stopę z pod- nóżka. — Może... — Przeciągnął się z lubością. — Najpierw jednak chciałbym rozważyć pewien pomysł, który przyszedł mi do głowy. Coś, nad czym pracował przez kilka miesięcy Li Yuan. Zamierzam przedstawić jego projekt na jutrzejszym posiedze- niu Rady, ale chciałbym ogłosić to najpierw wam. Tsu Ma skinął głową i usadowił się wygodniej, obserwując starego Tanga, który przechadzał się wolno po sali. — Pomysł ten przyszedł do głowy Li Yuanowi, kiedy miał osiem lat. Wybrał się na polowanie z sokołami z Han Ch'in. Jeden z sokołów usiadł na drzewie i nie chciał przylecieć do wabika. Han Ch'in, który nie miał cierpliwości do sokołów, stracił panowanie, odebrał urządzenie kontrolne od służącego i zabił ptaka. — Pobudzając śmiercionośną elektrodę w głowie ptaka. — Właśnie. Tsu Ma wypił łyczek z kieliszka i pokręcił głową. — Sam nigdy bym tego nie zrobił. — Ani ja — zgodził się z nim Li Shai Tung. — Pierwszy raz usłyszałem o tym od Li Yuana pół roku temu. Przedtem nie uświadamiał sobie, że ptaki kontrolowano w ten sposób. A kiedy zrozumiał, na czym polegała ich tresura, zaczął się zastanawiać, dlaczego dotąd nie zastosowaliśmy takiego urzą- dzenia do kontrolowania ludzi. Tsu Ma roześmiał się, — Ludzie to nie sokoły. Nie zgodzą się tak łatwo, by kierować nimi, a może nawet kontrolować ich myśli. — Właśnie. To samo stwierdził Li Yuan, choć jego pomysł jest niezły. Uzasadnił swój projekt kontroli myśli w następujący sposób: jeśli człowiek jest uczciwy i dobry, nie będzie się obawiał elektrody w mózgu, nie sprawi mu to żadnej różnicy. A jeśli ktoś jest złym człowiekiem, złym obywatelem, powinien mieć taką elektrodę w głowie. — Podoba mi się to. Ale przecie ludzie nie są sokołami. Potrzebują iluzji wolności. Li Shai Tung przystanął przed Halem Shepherdem i objął starego przyjaciela ze smutnym uśmiechem na twarzy. Potem zwrócił się do Tsu Ma: — A jeśli damy im to złudzenie? Jeśli uda się nam przekonać ludzi, że oni sami chcą, by zainstalowano im te elektrody w głowach? — Łatwo to powiedzieć, trudniej będzie wprowadzić w życie. — Jednak to możliwe. A Li Yuan podsunął nam uzasadnie- nie, dzięki któremu większość ludzi może się na to zgodzić. Tsu Ma zastanowił się. — Czy rozwiązano już szczegóły techniczne? Li Shai Tung uśmiechnął się. — Jak zawsze, Tsu Ma, przewidujeszmojemyśli. Rzeczywiś- cie, podczas opracowywania projektu wystąpiły pewne trudnoś- ci. Ludzki mózg jest bardziej skomplikowany niż mózg ptaka, toteż system kontroli czterdziestu miliardów odrębnych indywi- dualnych połączeń na trzystu poziomach Miasta stwarza o wiele większe problemy niż elektroniczna tresura kilku sokołów. Przyznaję szczerze, że Li Yuan uczynił niewielki postęp w tym względzie. Dlatego koniecznie trzeba zainwestować w dalsze badania, a po pewnym czasie rozwiążemy trudności. — Rozumiem. I właśnie o to wystąpisz na jutrzejszym posie- dzeniu? Li Shai Tung skinął głową. — Nawet Tang nie powinien łamać Edyktu. — Właśnie, właśnie! Ale bądź pewien, Shai Tung, że w tej sprawie, jak i w innych, otrzymasz moje pełne poparcie w Ra- dzie. — Tsu Ma opróżnił kieliszek i odstawił go. — A jakie masz inne plany? Li Shai Tung uśmiechnął się. — Wystarczy na dziś. Wyświadczysz mi jednak wielki za- szczyt, odwiedzając mnie jesienią w Tongjiangu. Wtedy będzie- my mogli dłużej porozmawiać. Do tego czasu sprawy się wyklarują, a Li Yuan, o ile wiem, z radością opowie ci o swoim projekcie kontroli myśli. Tsu Ma uśmiechnął się. — To dla mnie wielki zaszczyt. Z radością skorzystam z twojego zaproszenia. Ale przecież rozmawiając o projekcie Li Yuana, zapomnieliśmy o samym panu młodym i jego nowej małżonce. Muszę jeszcze pogratulować mu wyboru. Obaj mężczyźni udawali, że nie dostrzegają grymasu zwąt- pienia na twarzy starego Tanga. — A ty, Hal? — Li Shai Tung zwrócił się do starego przyjaciela. — Czy pójdziesz z nami? Shepherd uśmiechnął się. — Może później. Teraz czuję się trochę zmęczony. Przypu- szczam, że wypiłem zbyt wiele Yang Sen. — Ach, może i tak — rzekł Li Shai Tung, odwracając się ze smutkiem. Podjął Tsu Ma pod ramię i powiódł go do Wielkiej Sali, w której zgromadzili się weselni goście. * * * Karr pochylił się nad biurkiem i jedną ręką podniósł urzęd- nika z jego siedzenia, drugą ściskając połę jego błękitnej jedwabnej tuniki i przyciągając go do siebie. — Co to znaczy: „Nie mogę". Odlatuję dzisiaj pierwszym osiągalnym statkiem i zabieram te wszystkie papiery. Mężczyzna próbował odebrać Karrowi blok z dokumen- tami, ale po chwili zrezygnował. Słyszał już, jakim maniakiem był Karr, ale nigdy nie uwierzyłby, że zdemoluje mu biuro i zaatakuje go wprost. — Czyż nie wiem, kim jestem? — wrzasnął zdławionym głosem. — Jestem gubernatorem Marsa. Nie możesz tego zrobić! Karr przeciągnął przez biurko przerażonego urzędnika, aż znalazł się z nim twarzą w twarz. — Akurat nadajesz się do tego, by mi wykładać, co mam robić, a czego nie, gubernatorze Schenck! Wydano ci rozkaz, byś zapewnił mi pełną współpracę, ale nie zrobiłeś nic, a jedynie utrudniasz mi zadanie, odkąd wróciłem do miasta Tian Men K'ou. Gubernator skulił się żałośnie. — Ale... śledztwo... Stacja Feng Shou została zniszczona, a rurociąg straszliwie uszkodzony. — To wasz problem. Moje zadanie to zameldować się mojemu T'angowi jak najwcześniej i przywieźć wszystkie ko- nieczne informacje. Wiedziałeś o tym. Otrzymałeś rozkazy. — Ale... Karr pchnął Schencka z powrotem na jego fotel i grzmotnął pięścią w blok z wezwaniami. — Czy chcesz wojny z Siedmioma? — Co? — Twarz Schencka pobielała. — Jeśli będziesz starał się zatrzymać mnie tutaj dłużej, będziesz miał ją niechybnie! Specjalnym edyktem Siedmiu zostałem uprawniony do zrobienia tego, co uznam za stosowne, by wymierzyć sprawiedliwość zdrajcy Berdyczowowi i zabrać wszystkie kartoteki i dokumenty dotyczące jego osoby. Wyko- nałem swoje zadanie. A teraz odpowiedz mi, Shih Schenck, co twoje śledztwo ma wspólnego ze mną. — Ja... — zaczął i umilkł, widząc, że za plecami Karra otwierają się drzwi. Karr odwrócił się gwałtownie. — Przynieś kartotekę Berdyczowa. Natychmiast! Podwładny gubernatora Schencka spojrzał pytająco na swe- go przełożonego. — Ekscelencjo? Karr zwrócił się do Schencka. — Cóż? Czy przeciwstawisz się Siedmiu i podpiszesz na siebie wyrok śmierci, czy też spełnisz moje żądanie? Schenck przełknął ślinę i skinął głową. — Zrób, co mówi! A potem załatw wszelkie formalności, by major Karr mógł odlecieć na południe do Tientsin. — W tej chwili, Ekscelencjo. — Dobrze — powiedział Karr, próbując się usadowić na zbyt małym jak na jego olbrzymie ciało krześle naprzeciwko Schencka. — A teraz niech mi pan powie, gubernatorze, kto rozkazał zatrzymać mnie tutaj. ¦ * * W Chung Kuo DeVore podniósł głowę znad kartotek i wpatrzył się surowo w porucznika. — Czy to wszystko? Wiegand skinął głową. — Dotychczas tak, Ekscelencjo. Ale dzięki naszym kontak- tom dowiemy się znacznie więcej. Będzie pan wiedział wszystko o tych szumowinach, zanim spotka się pan znowu z Ping Tiao. — Dobrze. Chcę wiedzieć, kto z nich jest najlepszy w akcji, kto odpowiada za wszystko, skąd przybyli i do czego dążą. Nie zadowolę się domysłami; chcę faktów. — Oczywiście, Ekscelencjo. Zajmę się tym od razu. Wiegand ukłonił się i wyszedł. Odpowiedni człowiek, pomyś- lał DeVore. Inteligentny i odpowiedzialny, mimo tego uchybie- nia z zawiadomieniem o konfiskacie, które pokazał Lehamn- nowi. Wstał i spojrzał na olbrzymią powiększoną fotografię pięciu przywódców Ping Tiao, którą Wiegand przypiął na ścianie. Zwykłe czarno-białe zdjęcie było wyraźne i ostre. Twarze pięciu terrorystów wyszły doskonale. Podobizna Gesella znajdowała się pośrodku. Ujęcie zostało zrobione dziesięć czy piętnaście sekund po rozpoczęciu spotkania. Mikroskopijna kamera ukryta w soczewkach kontaktowych uaktywniła się, kiedy wskazał na połowę mapy przed Gesellem. Chodziło mu przede wszystkim o podobizny pozostałych czterech liderów Ping Tiao, które pozwoliłyby dowiedzieć się o nich czegoś więcej dzięki tajnym kontaktom w Służbie Bezpieczeństwa. Uderzyła go widniejąca na twarzach sfotografowanych terrorystów nie skrywana, prawa obłąkańcza podejrzliwość. DeVore uśmiech- nął się. Wtedy uświadomił sobie, że coś przeoczył. Teraz zrozumiał, widząc na fotografii wyraźne przerażenie terrorys- tów, że pominął niezmiernie ważny fakt. Tak, byli przerażeni, ale to nie było wszystko. Ukrywali się. Teraz widział wyraźnie, że ich zuchwałość wynikała z tego, że zachowywali się tak, jakby byli na froncie, spodziewając się lada chwila ataku wroga. Buta Gesella maskowała strach, że nadejdzie ktoś i po prostu zlikwiduje ich i wszystko, o co walczyli. Doświadczyli już zbyt wielu niepowodzeń, zbyt wielu zdrad ze strony własnych ludzi. Byli paranoikami lękającymi się własnego cienia. To dobrze. Mógł to wykorzystać. Kiedy spotkają się za dwa dni, wiedza o ich strachu pozwoli mu zdobyć nad nimi władzę. Podsumował wszystko, czego się dowiedział. W lewym narożniku powiększonej fotografii znajdowała się twarz Hana, Shen Lu Chua, eksperta systemów komputerowych, wybitnego matematyka. Miał około trzydziestu pięciu lat i gładką, po- ciągłą twarz. Obok niego była raczej urodziwa kobieta o pięk- nie wyrzeźbionych rysach twarzy — Hung Mao, chociaż włosy miała przycięte jak Chinka. Nazywała się Emily Ascher i była ekonomistką, choć bardziej interesował DeVore'a fakt, że była kochanką Gesella. Z drugiej strony Gesella siedziała Chinka, Mao Liang. Niezwykle interesująca postać. Była czwartą córką prominentów z Małej Rodziny. Dorastała i kształciła się na Pierwszym Poziomie. Kiedy już była prawie dorosłą nasto- latką, zbuntowała się i po trwającym pół roku zatargu rodzin- nym zniknęła na niższych poziomach, wypływając na powierz- chnię po pięciu latach, wśród liderów Ping Tiao. Ostatni z całej piątki to Jan Mach, którego twarz znajdowała się na prawym brzegu fotografii. Wysoki, barczysty trzydzies- toletni mężczyzna z długimi do ramion, kręconymi włosami i gęstą brodą. Pracował w Ministerstwie Surowców Wtórnych na stanowisku szefa brygady remontowej. To była dobra praca dla członka Ping Tiao, gdyż pozwalała szybko i bezpiecznie przechodzić z poziomu na poziom. Mach zdołał wkręcić się do Rezerwowego Korpusu Bezpieczeństwa, w którym służył ochot- niczo, co dawało mu prawo do noszenia broni. W kręgach, w których się obracał, stanowiło to doskonałą przykrywkę dla jego działalności wywrotowej — ko ming. Z całej piątki na zdjęciu jedynie Mach nie patrzył na DeVore'a. Oczy miał opuszczone, gdyż zapisywał coś w notat- niku, który leżał na stole. Wykaligrafował starannie wypraco- wanym pismem rysunkowym: Jen to chiu luan lung to chiu han — „Wielu ludzi sprowadza chaos, wiele smoków sprowa- dza suszę". Zauważył interesujący szczegół. Jeśli Gesell był przywódcą, Mach stanowił siłę, która kierowała nim za kulisami. Był tym, kto obserwuje walkę, wyciąga wnioski i wpływa na działania całej grupy — głównym ideologiem. Rozległo się gwałtowne pukanie do drzwi. — Wejść! W drzwiach stał Lehmann. — Przyszli nasi goście, sir. DeVore zawahał się. Patrząc na Lehmanna, zauważył, jak świetnie albinos prezentuje się w mundurze. Skinął głową. — Dobrze. Zejdę za chwilę. Tymczasem zaprowadź ich do jadalni i zadbaj o ich podniebienia. Lehmann ukłonił się i wyszedł. DeVore spojrzał raz jeszcze na powiększoną do naturalnych rozmiarów fotografię pięciu terrorystów. — Kiedy jedne drzwi się zamykają, otwierają się inne! Roześmiał się cicho, podszedł do biurka i wcisnął odpo- wiedni kod, by połączyć się z lądowiskiem. Jego człowiek, Kubinyi, odpowiedział natychmiast. — Czy panujesz nad sytuacją? — Zgodnie z rozkazami, Ekscelencjo, — Dobrze. Nie chcę żadnego zamieszania. Zrozumiałeś? Przerwał połączenie, zanim Kubinyi zdążył odpowiedzieć, i wyjął kartotekę z szuflady. Zamyślił się, rozglądając po swym biurze, uświadamiając sobie wagę tej chwili. Zatrzasnął szuf- ladę, wybuchając radosnym śmiechem, i wyszedł. Nowy kierunek, powtarzał sobie w myślach, gdy szedł raźnie korytarzem w kierunku windy. Mądry człowiek zawsze podąża w nowym kierunku. Utkwili w nim oczy, kiedy wszedł do sali. Siedmiu biznes- menów z Pierwszego Poziomu, ubranych w pastelowe jedwab- ne pau. — Panowie — powiedział z lekką ironią, unikając grzeczno- ściowego chińskiego zwrotu ch'un tzu. — Jak miło znowu widzieć was wszystkich! Zauważył od razu, jak bardzo byli zdenerwowani, jak spoglądali na siebie, by wzajemnie dodać sobie otuchy. Budził w nich strach. Obawiali się, jak zareaguje na wieści, których — jak sądzili — nie spodziewał się. Zauważył również, jak bardzo byli zrezygnowani. Uznali wojnę za zmarnowany wysiłek. Siedmiu rozgromiło ich całkowicie. Konfiskaty, aresztowania, egzekucje wstrząsnęły nimi straszliwie. Uświadomili sobie w końcu prawdziwe koszty swego zaangażowania. Więc tak to jest, pomyślał. Dzisiaj wasz czas minął! Zbliżył się do nich, witając ciepło i wdając w krótkie rozmowy, aż jego serdeczność sprawiła, że rozluźnili się nieco. Na samym końcu przywitał się z Douglasem, ściskając gorąco rękę staruszka i podejmując go pod ramię, jakby witał swojego najlepszego przyjaciela. Douglas został przywódcą Rozpro- szeńców po śmierci Berdyczowa, liderem rozbitej partii, nie- zdolnej nawet do tego, by wyszeptać publicznie swoją własną nazwę. Wieść o śmierci Berdyczowa dotarła do nich zaledwie dwie godziny temu. Podczas ich spotkania, bez wątpienia finalizują- cego sprawę, o której chcieli mu powiedzieć dzisiaj po południu. Śmierć Berdyczowa wstrząsnęła nimi głęboko. Widział to wyraźnie w oczach Douglasa. — Nie mogę wyrazić nic oprócz wielkiego szacunku dla Sorena Berdyczowa. Był wielkim człowiekiem. Douglas spuścił głowę. Wiadomość o śmierci Berdyczowa poruszyła go ogromnie. Jego załamujący się głos brzmiał gorzko i gniewnie: — Zabili go — rzekł. —Jak zwykłego kryminalistę. Zrobiła to jedna z tych syntetycznych bestii, jakiś okrutnik z GenSynu, jak mi powiedziano. Złamał mu kręgosłup jak gałązkę. Bez żadnej rozprawy, niczego. — Podniósł oczy i napotkał wzrok DeVore'a. — Nigdy sobie nie wyobrażałem... — Ani ja — odparł DeVore współczująco, obejmując go ramieniem. — Jednak... Chodźcie do stołu. Zjedzmy coś. Jestem pewien, że zgłodnieliście podczas długiego lotu. Zatem usiądźmy przy stole i porozmawiajmy. Douglas ukłonił się lekko ze smutnym uśmiechem na war- gach, który złagodził gniew i ból w jego oczach. — Jesteś dobrym człowiekiem, Howardzie. W czasie posiłku rozmawiano niewiele, ale później, kiedy opróżniono talerze i rozlano trunki, Douglas powrócił do sprawy. — Wojna się skończyła, Howardzie. Siedmiu zwyciężyło. Musimy się zgodzić na długi pokój. Zewnętrzne pancerne okiennice były odsunięte i przez grube, długie na całą ścianę okno z przejrzystego szkła była widoczna słoneczna dolina i chmury nad górami. Blask późnego popołu- dnia sprawił, że w sali zapanował dziwnie melancholijny nastrój. DeVore siedział plecami do okna, twarz miał częściowo ocienioną. — Ai mo ta yu hsin ssu. Douglas wolno skinął głową, wyrażając zgodę. — Tak to jest. Nie ma smutniejszej rzeczy niż ustanie serca. I to właśnie czujemy, Harry. Mamy złamane serca. Szczególnie teraz, gdy zabrakło wśród nas Sorena. — Więc? — DeVore przesuwał spojrzenie po twarzach obecnych, widząc jak ciężko im było patrzeć na niego w tej chwili rozpaczy. Byli zawstydzeni. Głęboko, gorzko zawstydze- ni. Ale dlaczego? Przecież nie klęską i ofensywą Siedmiu? A może z powodu zdrady, jakiej dopuścili się wobec niego? Tylko Douglas nie unikał wzroku. Kiedy milczenie zaczęło się przeciągać, DeVore wstał i odwrócił się do nich plecami, wpatrując się w góry za oknem. — Jestem rozczarowany — powiedział. — Miałem o was lepsze mniemanie. Sądziłem, że jesteście bardziej... —spojrzał na nich — dzielni. — Jesteśmy zgubieni—odparł Douglas, kuląc się na krześle, nagle bezbronny. —Trudno się z tym pogodzić, ale to prawda. W ciągu ostatnich miesięcy sprawy przybrały niepomyślny obrót. Dalsza walka byłaby równoznaczna z samobójstwem. — Rozumiem. —DeVore wydawał się zaskoczony. Odwró- cił się nieco, jakby rozważał coś nieoczekiwanego. — Z pewnością myślałeś o tym, Howardzie? Musisz roz- mieć, jak się sprawy mają. Aresztowania. Konfiskaty. Siedmiu wyrosło wysoko. Wystarczy, że ktoś okaże najdrobniejszy znak sprzeciwu, a natychmiast zostanie zgniecony. I nie okazują nikomu najmniejszego pobłażania — urwał, szuka- jąc poparcia towarzyszy. — Tak się mają sprawy. Nie możemy tego zmienić, Howardzie. Nikt z nas nie zmieni biegu wydarzeń. Zostaliśmy pokonani. Czas zakończyć naszą walkę. — Czy wszyscy jesteście o tym przekonani? Przy stole rozległ się pomruk aprobaty. DeVore westchnął ciężko. — Myślałem, że skoro doszliśmy tak daleko... Wpatrywali się w niego wyczekująco. DeVore puknął w akta leżące na stole, nagle ożywiony. — Zrobiłem plany nowych kampanii, które doprowadziły- by do końca to, co rozpoczęliśmy z takim sukcesem. — Sukcesem? — Douglas roześmiał się głośno. — Przykro mi, Howardzie, ale mylisz się. Jesteśmy zgubieni. Ostatecznie zgubieni. Berdyczow, Lehmann i Wyatt. Duchek, Weiss i Bar- row. Wszyscy nie żyją. A wraz z nimi ponad dwa tysiące innych uczestników naszej rewolucji. Sto osiemnaście kompanii za- przestało handlu: aktywa i holdingi zostały skonfiskowane przez Siedmiu. Tangowie wciąż trwają przy władzy, dzisiaj silniejsi niż kiedykolwiek. — Nie. Jesteście w błędzie. Są teraz słabi. Słabsi niż kiedy- kolwiek w całej historii. W ciągu ostatnich sześciu lat Rada Siedmiu straciła czterech swych najbardziej doświadczonych członków. Nowy Tang jest młody i niedoświadczony. Starszy Tang utracił zaufanie i poparcie, jakie posiadał niegdyś. Kiedyś mówiono, że niepodobna zwyciężyć Siedmiu, ale dzi- siaj... — Dzisiaj rozumiemy, dlaczego tak mówiono. DeVore potrząsnął głową. Potem zrezygnowany usiadł. Douglas obserwował go przez chwilę i opuścił wzrok. — Przykro mi, Howardzie. Wiem, co czujesz. Byłeś bliżej tego wszystkiego niż my. Fortece. Kampanie. To twoje dzieło, twoje projekty. Rozumiem, że będzie ci ciężko porzucić to wszystko. Ale to już koniec. Jeśli nadal będziemy wspierać to wszystko, tylko wrzucimy pieniądze w błoto. DeVore podniósł głowę, uśmiechnął i wzruszył ramionami. Jego głos brzmiał teraz łagodniej, bardziej pojednawczo. — Cóż, skoro tak twierdzicie, starzy przyjaciele. Wstrząs- nęliśmy drzewem. Czy nie rozumiecie? I prawie upadło. Douglas patrzył w bok, nie zgadzając się z DeVore'em. — Co zamierzasz zrobić? DeVore wpatrywał się w dwie kartoteki, jakby niezdecydo- wany. — Nie wiem. Chyba zakończę dzisiejsze spotkanie. — A później? DeVore wciąż wpatrywał się w teczki. Przygarbiony, z opu- szczoną głową, wyglądał na rozczarowanego. — Być może polecę na Marsa. — Na Marasa? Podniósł wzrok. — Mówią, że to planeta z przyszłością. Władza Siedmiu nie jest tam tak silna. — Ach... — Douglas zawahał się, potem spojrzał na DeVo- re'a. — Cóż, Howardzie. Myślę, że powiedzieliśmy już wszyst- ko, co należało. Najlepiej będzie, jeśli wrócimy. DeVore wstał. — Miło było zobaczyć was ostatni raz. Życzę wam szczęścia w interesach. I dziękuję wam, panowie, za wszystko, co zrobiliście dla sprawy. To o was dobrze świadczy. Objął każdego, gdy wchodzili. Później podszedł do okna, wpatrując się w zadumie w poszarpany górski krajobraz skał, lodu i śniegu. Wciąż patrzył w przestrzeń, gdy dziesięć minut później statek Rozproszeńców wystartował z hangaru i wolno przemieszczał się w prawo. Przez krótką chwilę jego cień przesuwał się po skarpie fortecy, gdy nagle statek eksplodował ze straszliwym błyskiem. W chwilę później przyszła fala uderze- niowa, od której zadźwięczały kieliszki. DeVore zobaczył, jak ognista kula wznosi się do nieba, potem usłyszał huk eksplozji, przetaczający się jak potężny grzmot przez dolinę i rozbrzmiewający echem w chwilę później. Miliony małych rozżarzonych fragmentów statku zasypały zbocze góry, topiąc śnieg w miejscach, gdzie upadły. Potem nastała cisza. DeVore odwrócił się. W drzwiach stał Lehmann. — Co to jest, Stefanie? Lehmann przez chwilę nie patrzył mu w oczy, próbując pozbierać myśli. Potem wręczył DeVore'owi napisany odręcz- nie list od Douglasa. DeYore wyjął go z koperty i przeczytał. Drogi Howardzie, Przykro mi, że tak niewiele zdziałaliśmy. Próbowaliśmy. Naprawdę się staraliśmy. Ale wszystko się zmienia. Życie toczy się dalej. Więc jeśli będziesz potrzebował czegoś — czegokol- wiek — daj znać. Z wyrazami głębokiego szacunku John Douglas DeVore przyglądał się listowi przez dłuższą chwilę. Potem zmiął go i wyrzucił. Czegokolwiek... Słowa bez znaczenia. Człowiek, którzy porzucił sprawę. On i cała reszta jemu podobnych. Cóż, nadszedł czas, żeby zejść głębiej, niżej, by kultywować rebelię na innym poziomie. Wstrząsa drzewem — fundamentem państwa. Dopóki nie runie. * * * Klub Oficerski w Bremie należał do tych najbardziej eleganc- kich miejsc, które chętnie odwiedzali wyżsi rangą oficerowie. Służący Han, w ciemnych garniturach, z wygolonymi gładko głowami, kłaniali się nieustannie, poruszając się wśród olbrzy- mich okrągłych stołów, które na tle zielono-błękitnego dywanu wyglądały jak wyspy na oceanie. Wysokie filary otaczały wielki ośmiokąt w środku sali, tworząc przejście wokół stołów jak krużganki starożytnego klasztoru. Pięćdziesiąt ch'i w górze, na panelowym suficie, była wymalowana mozaika słynnych bitew. Na wszystkich obrazach zwycięzcami byli Han. Jak zwykle późnym popołudniem, większość stołów była pusta, ale z prawej strony, gdzieś w połowie drogi pomiędzy drzwiami i barem, zebrała się przy jednym z nich grupa ośmiu oficerów, którzy rozmawiali głośno i swobodnie. Gwar roz- mowy i brzęk butelek zdradzał, że mieli już trochę w czubie. Jakkolwiek żaden z nich nie miał rangi niższej niż kapitan, pozwolili sobie na zachowanie, jakiego nie tolerowaliby u ofice- rów niższego stopnia. Cała uwaga rozbawionego towarzystwa skupiła się na mło- dym majorze, Hansie Ebercie, „bohaterze z Hammerfest", który raczył przyjaciół opowiadaniem o przejęciu, jakie zgoto- wano mu tego popołudnia. Teraz jednak rozmowa skierowała się na inne tory. Cichy, rubaszny śmiech towarzyszył prze- chwałkom podochoconych oficerów. Auden naprowadził pręd- ko rozmowę z powrotem na osobę swojego przełożonego. Jego zadanie polegało na tym, by uczynić z majora Eberta ośrodek zainteresowania. Wywiązywał się z niego całkiem nieźle. Sam ledwo tknął alkoholu, choć na pozór nie wydawało się to takie oczywiste, gdyż podnosił swój kieliszek i napełniał równie często jak reszta wesołego towarzystwa. Jednak jego mowa, w przeciwieństwie do pijackiego bełkotu pozostałych oficerów, była jasna, wyraźna i dokładna. — No, powiedz, Hans, jak się miewa ta miła dama, z którą widziałeś się ostatnio? Ebert rozglądał się wokół siebie, uśmiechając się rozpustnie. — O jakiej damie myślisz, Will? Will uniósł się, by zgasić cygaro w popielniczce, i usiadł z powrotem. — Znacie ją. To żona ministra — pochwalił się Ebert. Usłyszał westchnienie podziwu. Żona ministra! To pachniało niebezpieczeństwem. Wszyscy znali jego podniecający smak. — Opowiedz nam o tym, Hans! — nalegał Scott, jego oczy płonęły z ciekawości. Ebert upił kilka łyczków z kieliszka. Potem rozejrzał się po rozgorączkowanych, zaciekawionych twarzach, które otaczały go wąskim kręgiem. — Ona jest moją niewolnicą — oznajmił spokojnie. — Mo- gę ją zmusić, by zrobiła wszystko, co zechcę. Wszystko! Na przykład dzisiaj kazałem dwóm dziewczętom rozebrać ją do naga i przytrzymać mocno, a sam wychłostałem ją trzcinką. Potem posiadłem na jej oczach obie dziewczyny. Błagała, żebym ją przeleciał, ale potrząsnąłem głową. Powiedziałem: „Musisz na to zasłużyć". „Chcę, żebyś mi pokazała, jak bardzo kochasz swoje służebnice". — Nie! — zdumiał się raczej korpulentny pułkownik Pan- szyn. — I ona to zrobiła? Ebert wypił łyczek. — Czy nie powiedziałem, że jest moją niewolnicą? — U- śmiechnął się. — Upadła przede mną na podłogę wraz ze swymi służebnicami i kotłowała się z nimi ponad dwadzieścia minut, aż wszystkie trzy oszalały z podniecenia i błagały mnie, żebym się do nich przyłączył. Oczy Festa wyszły niemal na wierzch. — I potem ją wreszcie przeleciałeś? Ebert odstawił kieliszek i pokręcił wolno głową. — Nic nie jest takie proste. Widzisz, odprawiam pewien rytuał. — Rytuał? — Fest wypił szybko kieliszek brandy, potem postawił go z brzękiem na stole. — Jaki rytuał? — Każę wszystkim trzem klęczeć przede mną nago, z po- chylonymi głowami. Potem nakazuję każdej po kolei, by przyczołgała się na klęczkach do boga i pocałowała jego główkę. Kiedy już zrobią to wszystko, muszą potworzyć kilka słów. Wiecie jakich: „Przyrzekam być wierna i posłuszna bogu i spełniać każde jego życzenie". Ot, co. — Na Kuan Yin! — wykrzyknął drugi z kapitanów, nazwis- kiem Russ. —Tylko mi nie mów, że posiadłeś wszystkie trzy od razu. Ebert roześmiał się i dopił swój kieliszek. — Niestety nie. Właśnie miałem zabrać się do najstarszej, kiedy spojrzałem na zegarek. Powiedziałem jej więc: „Prze- praszam nie zdawałem sobie sprawy, że jest tak późno. Muszę iść. Tang mnie oczekuje". — Bogowie! — Scott prysnął śliną i pokręcił głową. — Czy przypadkiem nie stroisz sobie z nas żartów, Hans? Czy to się naprawdę wydarzyło? — Mniej niż sześć godzin temu. — A co ona powiedziała? Ebert roześmiał się. — Co mogła powiedzieć? Nie wolno kazać Tangowi czekać na siebie. — A twoja obietnica? — zagadnął Russ. — Przyrzekłeś, że przelecisz ją, jeśli pokaże ci, jak kocha się z dziewczętami. Ebert sięgnął po kieliszek i wypił trochę wina. — Zawsze dotrzymuję słowa, kapitanie Russ, jak mogliście się przekonać. Kiedy skończymy naszą popijawę, wrócę do niej, by spełnić obietnicę. — A jej mąż? — zapytał Scot. — Gdzie był, kiedy zabawiali- ście się w ten sposób? — Czytał Analekta w swoim gabinecie. Wybuchnęli gromkim śmiechem, który zwrócił uwagę gości przy sąsiednich stołach. — Siła to wszystko — powiedział Ebert z na pół przy- mkniętymi oczyma, z obleśnym uśmieszkiem sybaryty na wargach. — To klucz do seksu. Potęga seksu. To ją pozna młody Li Yuan tej nocy. Opanuj swoją seksualność, a świat będzie należał do ciebie. Ulegnij pokusie i... — Wzruszył ramionami. — No cóż, spójrzcie na Festa! Przez salę przetoczył się znowu rubaszny, hałaśliwy śmiech. W tej samej chwili w wielkich drzwiach pojawił się raczej srogi, prawie brzydki mężczyzna, Han. Zajrzał do środka, zwracając uwagę na rozbawiony stolik. Przybysz różnił się od Hanów w klubie tym, że miał na sobie niebieski mundur oficera Służby Bezpieczeństwa, a łatka na piersi świadczyła, że był kapitanem. Kiedy przekroczył próg klubu, podszedł doń pełniący służbę oficer, zastępując mu drogę. — Przepraszam, sir, ale czy może pan okazać przepustkę? Kao Chen zatrzymał się i spojrzał na człowieka, który go zagadnął, nie okazując niepokoju. Zresztą oficer miał prawo go wylegitymować. Ukłonił się z rezerwą, wyjął przepustkę z gór- nej kieszeni tuniki i wręczył ją oficerowi. Kiedy tamten spraw- dzał dokładnie dokument, Chen zobaczył, że inni oficerowie, nie będący Han, wchodzą do klubu bez przeszkód. Spodziewał się tego. Jego skośne oczy i kolor skóry nie były tu mile widziane. Klasa oficerów Służby Bezpieczeństwa rekrutowała się całkowicie z Hung Mao — potomków najemników, którzy walczyli po stronie Siedmiu przeciwko tyranowi Tsao Ch'unowi. Tutaj Han byli sługami, a nie władcami. Lecz Chen był oficerem i odczuwał pragnienie. Miał prawo wejść do klubu i wypić piwo... Oficer oddał mu przepustkę. Potem szybko i niedbale zasalu- tował. Według rangi Han był jego przełożonym, ale nie był Hung Mao, więc stopień oficerski znaczył tu niewiele. — Dziękuję poruczniku — powiedział sztywno i wszedł na wyłożone pluszowym dywanem schody wiodące do głównej sali klubowej. Był już w połowie drogi, gdy spostrzegł, że zmierza w kierun- ku stołu, przy którym siedzi Ebert. Zobaczył wybałuszone ze zdumienia oczy majora, który rozpoznał go i zdecydował się przejść szybko, ale okazało się, że nie miał szczęścia. Nim zdążył minąć stół, usłyszał: — Hej, ty! Han! Chodź tu! Chen odwrócił się powoli i stanął przed Ebertem z pochyloną głową. — Majorze Ebert. Ebert wychylił się arogancko ze swojego krzesła, z drwiącym uśmiechem na twarzy. — Co tu robisz, pieprzony Han? Chen poczuł, że drętwieje z gniewu. Potem przypomniał sobie, że jest kwai. To były tylko słowa. Słowa nie mogły go zranić. Tylko nóż mógł zranić kwai. Odpowiedział Ebertowi spokojnie, uprzejmie i grzecznie: — Nie przyszedłem tutaj służbowo. Jestem zgrzany i sprag- niony. Chciałem tylko napić się piwa w barze. — Więc przemyśl to jeszcze raz. W tym klubie obowią- zują pewne reguły. Nie tolerujemy tu żadnych kobiet i ża- dnych Han! — Żanych Han? Gdy to powiedział, uświadomił sobie, że popełnił błąd. Powinien ukłonić się i opuścić klub. Teraz błahy incydent stał się poważnym zatargiem, w którym obie strony musiały za- chować twarz. Jego słowa, właściwie niewinne, podważały to, co stwierdził Ebert. Tu nie chodziło już o to, że on, Kao Chen, miał prawo wejść do klubu. Nie miało to już znaczenia. Ebert wychylił się z krzesła, jego głos stwardniał: — Czy słyszałeś, co powiedziałem, Han? Chen zawahał się i opuścił głowę, by ukryć gniew, który zapłonął w jego oczach. — Wybaczy pan, majorze, ale jestem oficerem w służbie T'anga. Na pewno... Ebert chlusnął winem prosto w twarz Chena. — Czy jesteś głupi? Nie rozumiesz mnie? Chen milczał przez chwilę i ukłonił się ponownie. — Przepraszam, majorze. To moja wina. Czy mógłbym kupić panu nowy trunek, zanim odejdę? Ebert obrzucił go spojrzeniem pełnym odrazy. — Po prostu odejdź, mały Chińczyku. Zaraz. Zanim zbiję cię na kwaśne jabłko! Chen ukłonił się nisko i wycofał, opanowując ból — czując palące żądło w oczach. Jego opanowana twarz nie wyrażała nic, w środku jednak wrzał gniewem. Kiedy obejrzał się w drzwiach, wciąż słysząc ich śmiech, pomyślał: Śmiej się teraz, śmiej się głośno i długo, Hansie Ebercie, gdyż nie spocznę, dopóki nie będziesz błagał o litość, pełzając u moich stóp! Przy stole jeszcze raz oczy wszystkich zwróciły się na Eberta. — Bezczelność niektórych z nich... — powiedział, napeł- niając znowu kieliszek. — No, cóż. Na czym skończyliśmy? Ach, tak... Wstał, podnosząc kieliszek. — Zdrowie Li Yuana i panny młodej. Niechaj ten wieczór przyniesie im chmury i deszcz! W odpowiedzi rozległ się ogłuszający ryk. — Zdrowie Li Yuana! Chmury i deszcz! — wrzeszczeli. ¦ * * Uroczystość skończyła się, wychodzili ostatni goście. Za- mknięto drzwi wewnętrznego pałacu, przed którymi czuwały straże. Byli wreszcie sami. Li Yuan odwrócił się w drzwiach i spojrzał na żonę. Fei Yen siedziała w odległej części komnaty, na stojącym na podium krześle z wysokim oparciem. Wyglądała tak, jakby właśnie wstąpiła na tron. Jej smukłą, zgrabną figurę owijała błyszcząca czerwień chi pao, a w czarnych włosach lśniły przepiękne klejnoty. Jej urzekającą twarz osłaniał czerwono-złoty welon, starożytne koi t'ou, które zakładały oblubienice cesarzy z dyna- stii Ching przez prawie trzy stulecia. Była piękna. Jeszcze piękniejsza niż dotąd. Nie mógł złapać tchu z zachwytu, gdy spojrzał na nią z dumą, wiedząc, że odtąd należy tylko do niego. Pojął, jak mógł się w swych ostatnich chwilach czuć jego brat Han Ch'in u boku tak niezwykłej kobiety i już nie było mu go tak bardzo żal. Wszak musiał być ogromnie szczęśliwy, zanim umarł. Podszedł do niej z wahaniem, wiedząc, że Fei Yen śledzi każdy jego krok, nie spuszczając zeń oczu. Przystanął u stóp schodów, podnosząc na nią wzrok. Olb- rzymi tron pomniejszył jej wdzięczną postać. Wyglądała jak małe dziecko, które usiadło w ojcowskim fotelu. Na podium wiodły stopnie, ale kiedy wszedł tam, jego twarz znalazła się tuż przy twarzy Fei Yen. Przyglądał się jej, uświadamiając sobie, że odkąd zobaczył ją po raz pierwszy, dorosła, osiągając pełnię swej kobiecości. Jego źrenice zwęziły się boleśnie. Podziwiał aż do bólu jej piękne, ciemne oczy. Były tak ciemne, tak przepastne, że mógł zgubić się w ich głębi. — Więc?—Fei Yen pochyliła się ku niemu. Uśmiechnęła się i podała mu dłoń. — Co mój mąż rozkaże? Poczuł, jak przenika go dreszcz rozkoszy. Jej spojrzenie przykuło go do miejsca, nakazując mu, by ujął jej dłoń. Przyglądał się jej ręce. Była tak drobna, wprost prześliczna. Jej ciepło zdawało się przeczyć porcelanowej delikatności, a siła przeciwstawiała się kruchości. Zacisnęła dłoń i przyciągnęła go po schodkach do miejsca, gdzie siedziała. Uklęknął, kładąc głowę na jej łonie. Fei Yen pieściła delikatnie jego szyję. Przez chwilę wystarczało to jej. Potem uniosła jego głowę i szybko odsunęła od siebie. Wstali, mierząc się oczyma. Uniosła rękę i rozpięła jedwabną szatę ślubną, która powoli, z cichym szelestem odwinęła się, zsuwając z jej ciała. Stała przed nim naga, ale z klejnotami wpiętymi we włosy, ze złotymi wstążkami na przegubach i wokół powabnej szyi. Jej skóra była tak biała, jak łabędzie pióra, piersi miała drobne, doskonale ukształtowane, ciemne sutki sterczały rozkosznie. Jak zahipnotyzowany spoglądał na krągłości jej ciała, na małą ciemną kępkę jej płci. Poczuł nagle ostre, dojmujące pożądanie, że niemal krzyknął. Bojaźliwie wyciągnął rękę, pieszcząc jej pachwinę, później pierś, dotykając nieśmiało ciemnobrązowego sutka, jakby był kruchy i delikatny jak filiżanka z porcelany. Zerkała na niego spod oka, uśmiechając się łagodnie, prawie boleśnie. Potem miękko oparła ręce na jego biodrach i pochyliła się ku niemu. Przybliżał się z przymkniętymi oczyma, topiąc się jak wosk w jej objęciach, odkrywając, że są tak gładkie, tak ciepłe, że aż wydały mu się nierzeczywiste. Jej wilgotne, gorące wargi na jego wargach były jak ogień pożądania, który płonął w ich ciałach. Słodycz jej ust zniewoliła go niczym czarodziejski napój. Sięgnęła niżej, uwalniając jego spęczniały członek. Potem wciągnęła rozpalonego młodzieńca na siebie. Wytrysnął na- tychmiast, gdy tylko wszedł w nią. Krzyknął z rozkoszy, czując, że Fei Yen drży pod nim jak spłoszony ptak. Spojrzał znowu i zobaczył, jak rozpłomienia się jej twarz, roziskrzają oczy i rozchylają szeroko usta, które otworzyła szeroko, pragnąc, by wszedł w nią raz jeszcze. To spojrzenie roznamiętniło go, wywołało kolejny spazm rozkoszy. Kiedy dreszcze ustały, legł cicho na jej pachnącym miłością gibkim ciele leśnej łani. Zmieszali się nagle oboje, spostrzegając, jak bezwstydnie leżą, wprost na schodach podium. Wstał i zapiął się, krępując się wobec Fei Yen. Potem pomógł jej wstać i ubrać się, nie mogąc oderwać oczu od jej nagości. Nie mówiąc nic, zaprowadziła go do swojej komnaty, przy- strojonej na dzisiejszą noc poślubną. Rozebrała go i zaprowa- dziła do wanny. Wykąpała go, nie zwracając uwagi na jego erekcję i odsuwając go od siebie, dopóki nie przygotowała się dla niego. Wreszcie położyli się na niskim szerokim łożu, nadzy, przybliżając twarze, spijając swoje pocałunki i pieszcząc się wzajemnie. — Kiedy zrozumiałeś, że mnie kochasz? — zapytała, nie odrywając nawet na chwilę spojrzenia od jego oczu. — Kiedy miałem osiem lat — odparł i roześmiał się łagod- nie, jakby wiedział, że to było szaleństwo. Kochał ją, odkąd sięgał pamięcią. I oto została jego żoną, jego kochanką. Przez pewien czas milczała, obserwując go zwężonymi oczy- ma. Wreszcie odezwała się: — Jakie to dziwne. Chyba powinnam wiedzieć o tym wcześ- niej. Uśmiechnęła się do niego i przytuliła, całując go. Tak, pomyślał, uwalniając się z jej objęć. Przyglądał się jej, dostrzegając nieznaczne poruszenia jej rzęs, drgania oczu, ust. Jej oczy zachmurzyły się, co nadawało jej twarzy niezwykły urok. Był oczarowany, zahipnotyzowany. Czuł, że mógłby tu leżeć wiecznie i nigdy nie wyjść z jej pokoju. Kochali się znowu. Tym razem powoli. Fei Yen kierowała nim, doprowadzając go do jeszcze większej rozkoszy, zadając mu niemal ból... Przyglądał się w ciemności jej twarzy, na której wykwitły gwałtowne rumieńce i zaognionej od rozkoszy szyi, wiedząc, że będzie jej zawsze pragnął. — Kocham cię — powiedział wreszcie, potrząsając powoli głową, jak gdyby sam nie mógł w to uwierzyć. Tak często wypowiadał te słowa w myśli, wyobrażając sobie, że mówi je właśnie jej. A teraz... — Wiem — odparła, całując go znowu. Potem, uspokojona, usadowiła się obok niego, kładąc mu głowę na ramieniu i przyciskając swój policzek, delikatny i gorący, do jego piersi. ROZDZIAŁ 2 ----------------- Skłócone głosy Li Yuan obudził się wcześnie i, nie chcąc niepokoić Fei Yen, usiadł przy biurku, które stało w odległym końcu komnaty, oświetlone wąskim kręgiem światła. Przyglądał się jej z daleka. Przez jakiś czas nie robił nic szczególnego, zapatrzony w zachwy- cie w śpiącą piękność. Wreszcie wzruszony, wyciągnął arkusz papieru z suflady i, po zmieszaniu tuszu i wody na płytce do rozprowadzania tuszu, zaczął pisać pewną ręką, z prawej do lewej. Uderzają nade mną gorące skrzydła, Wonne jak cynamon, czarne jak księżycowa noc. Usłyszałem twój wspaniały krzyk w ciszy i zrozumiałem, że feniks odrodził się w popiołach mojego serca. Zanurzył pędzelek ponownie i rozejrzał się znowu, uświada- miając sobie, że ukochana przygląda mu się z łoża. — Co robisz, moja miłości? Poczuł dreszcz najczystszej rozkoszy, słysząc jej głos. Moja miłości... Ileż razy marzył o tym, że usłyszy te słowa z jej ust! Uśmiechnął się i odłożył pędzelek. — Nic, kochanie. Zaśnij spokojnie. Obudzę cię, gdy nadej- dzie pora. Z maleńkiego garneczka zakończonego głową smoka wy- trząsnął trochę piasku na papier, by osuszyć tusz. Potem podniósł papier w ręku i zdmuchnął ziarenka piasku. — Czy to interesy? Spojrzał znowu na nią i uśmiechnął się. Fei Yen podniosła się na łokciu, aby mu się przyjrzeć. Ciemne włosy opadały na jej ramiona. Li Yuan zwinął papier z obu stron i schował podwójny zwój do kieszeni szlafroka. Spoglądał przez chwilę w kierunku ogrodu. Na zewnątrz panowała noc — czarna jak morze tuszu napierające na szkło kałamarza. Odwrócił się z uśmiechem. — Nie. — Wobec tego wróć do łoża, moja miłości. Tak tutaj cieplutko. Roześmiał się łagodnie. — Tak, ale muszę się przygotować. Czekało go po południu posiedzenie Rady, do którego musiał się jeszcze przygotować, gdyż właśnie on miał rozpocząć obrady. Zawahał się, patrząc na Fei Yen. To była ich pierwsza wspólna noc po ślubie. Z pewnością ojciec zrozumie to tym razem i wybaczy mu spóźnienie. Przyglądała mu się w milczeniu, przyciągając go oczyma, jedwabistą miękkością obnażonych ramion. Usiadł przy niej na brzegu łoża. Wychyliła się, by go powitać. Jej ręka błądziła w fałdach jego szlafroka, pieszcząc jego pierś. Nagle kołdra zsunęła się, odsłaniając jej szyję i cudownie gładkie, wspaniałe piersi. Spojrzał na nie, a potem na jej twarz. — Fei Yen... Rozchyliła leciutko wargi, rozszerzyły się jej źrenice. Uśmie- chnęła się. — Mężu? Roześmiał się znowu, czując ogromną radość. — Mężu... To brzmi tak odmiennie w twoich ustach. — Odmiennie? Zadrżał i pochylił się, by pocałować ją w usta, delikatnie i czule, przytulając ją do siebie. Puścił ją, aby znowu móc się jej przyjrzeć. — Tak... Jak coś niezasłużonego. Poruszyła lekko wargami i roześmiała się. — Mam dla ciebie prezent. — Prezent? — Tak. Poczekaj tutaj... Li Yuan zatrzymał ją delikatnie ramieniem. — Zostań, moja miłości. Spójrz na siebie! — Objął spoj- rzeniem jej zgrabną figurę. — Jakiego innego prezentu mógł- bym chcieć? — Ale to coś innego, Yuanie. To coś, co sama wybrałam dla ciebie. — Ach... — rzekł, puszczając ją. Nie odrywał od niej oczu, a serce waliło mu w piersi, kiedy odwróciła się, odsłaniając smukłe plecy. Zsunęła się z wielkiego łoża. Po chwili wróciła, niosąc niewielką paczkę w ręku. — Proszę... Wziął podarek, ale jego oczy błądziły wciąż po jej nagim ciele, napawając się jego pięknem. — Więc? — rzekła, śmiejąc się łagodnie, ciesząc się z jego zachwyconego spojrzenia. — Otwórz to! Zawahał się i rozwiązał wstążeczkę, by zdjąć opakowanie. W środku była książka. Otworzył ją i zarumienił się. — Co to jest? — zapytał cicho. — To chun kua — odparła, podchodząc do niego i obej- mując go czule. —Książka do poduszki. Coś, co podnieci nas, gdy będziemy sami. Odwracał kartki powoli, niechętnie, udając, że nigdy dotąd nie oglądał niczego podobnego, dziwnie podniecony śmiałymi erotycznymi rysunkami. — Fei Yen... Nie ma potrzeby, byśmy musieli oglądać te fry w olne rysunki. Przecież wystarczy, że tylko spojrzę na ciebie... — Wiem — rzekła, obejmując łagodnie jego głowę i całując go czule w policzek. — Ale ta książka sprawi, że nasza miłość zachowa świeżość i wzniesie się na nieznane szczyty. Zadrżał z rozkoszy, przymykając oczy, zniewolony czułością jej rozpłomienionego ciała, delikatnością pocałunków, którymi go obdarzała. Wdychał woń ich miłości z jej skóry. Czuł jej smak na języku. — Muszę się przygotować — rzekł prawie niesłyszalnie. — Rada... W odpowiedzi pociągnęła go znowu na łóżko. Jej pocałunki pozbawiły go niemal zmysłów, rozpłomieniając raz jeszcze ciało. Zapomniał o całym świecie. *** Książe Wang Sau-leyan stał na balkonie przed komnatą zmarłego ojca odwrócony placami do kanclerza swego brata. Jego ręce spoczywały lekko na balustradzie. Patrzył na szeroką wstęgę Nilu, która dzieliła pustynny krajobraz. Powierzchnia rzeki błyszczała w jasnym świetle poranka. Książę miał na sobie długą, jedwabną szatę nocną w motyle, przewiązaną w pasie. Jego stopy były bose, a długie włosy rozpuszczone, jeszcze nie splecione w warkocz. Milczał od pewnego czasu, obserwując powolny lot ptaków krążących wysoko na niebie. Nagle opuścił głowę, uświadamiając sobie obecność oczekującego ciepliwie człowieka. — Witam serdecznie, HungMien-lo! Jak się miewa mój brat tego pięknego poranka? Hung Mien-lo skłonił głowę. Był ubrany w urzędowy strój, brodę miał splecioną w trzy małe warkoczyki, przetykane srebrną nicią. Jego ciemne, jedwabne szaty kontrastowały z cynobrową szarfą urzędnika. — T'ang czuje się kiepsko, Ekscelencjo. Niemógł spać, gdyż dokuczały mu nerwy. Prosi, aby zamiast niego na dzisiejszym posiedzeniu Rady wystąpił jego regent. Przyniosłem podpisane i opieczętowane pismo w tej sprawie. Książę zagłębił rękę w misie, która stała na balustradzie, wyrzucając garstkę mięsa na pustynię. Potem przyglądał się, jak sępy zniżają lot, by pochwycić przemyślnie zatrute je- dzenie. — Dobrze. A jakie wieści przynoszą raporty naszych szpiegów? Hung Mien-lo podniósł głowę, wpatrując się w plecy księcia. — Li Shai Tung ma zamiar przedstawić pewien projekt, który przygotował jego syn, Li Yuan. Dowiedziałem się rów- nież, jaki jest pogląd na ten temat naszych przyjaciół. — Mów! „Nasi przyjaciele" stanowili mieszaninę biznesmenów z Pier- wszego Poziomu, urzędników rządowych i wybranych człon- ków Mniejszych Rodzin. Ci ludzie mieli pewien wpływ na politykę państwa. — Oni uważają, że należałoby przeciwstawić się temu proje- ktowi. — Rozumiem. — Odwrócił się, spoglądając po raz pierwszy na kanclerza. — Czego właściwie dotyczy ten projekt? — To projekt kontroli myśli. Oni chcą umieścić elektrodę w mózgu każdego obywatela, pewnego rodzaju przekaźnik. Wierzą, że to pozwoli na skuteczniejszą kontrolę obywateli Chung Kuo. Wang Sau-leyan odwrócił się. To nie był zły pomysł, ale przecież nie o to mu chodziło. Zamierzał podważyć autorytet Li Shai Tunga w Radzie, a nie było lepszego sposobu, by to uczynić, jak przeciwstawić się projektowi jego syna. Jeśli po- zyska pewne wpływowe osoby na Górze, wszystko pójdzie po jego myśli. Kiedy będzie starał się przeprowadzić własne plany, oni przypomną sobie o jego sprzeciwie wobec projektu kontroli myśli i poprą go. Wpatrywał się przenikliwie w twarz kanclerza. — To odrażający pomysł, by umieszczać elektrody w ludz- kim mózgu. Przecież to sprawiłoby, że ludzie staliby się niemal maszynami! — Rzeczywiście, Ekscelencjo. A przecież ludzie nie powinni być maszynami, którymi można manipulować, prawda? Obaj mężczyźni roześmiali się głośno. — Rozumiesz mnie dobrze, kanclerzu Hung. Możliwe, że zbyt dobrze. Ale możesz być użyteczny... — Zgodnie z życzeniem Waszej Ekscelencji! — Dobrze. — Wang Sau-leyan uśmiechnął się i odwrócił znowu, wpatrując się ponad deltą w odległy wierzchołek latarni morskiej. — Więc zdajesz sobie sprawę, że musimy zrobić ostatni krok? Hung pozostał w ukłonie, ale jego spojrzenie było śmiałe, prawie bezczelne. — Rozumiem... Chieh Hsia. * * * Kiedy kanclerz odszedł, Wang Sau-leyan spojrzał znów na ptaki. Zrazu zdawały się nie odczuwać skutków trucizny, ale potem pierwszy, a wkrótce pozostałe zaczęły się dziwnie zachowy- wać. Ptak trzepotał nieporadnie skrzydłami, próbując wzlecieć w powietrze, potem wzniósł się może dziesięć, może piętnaście ch'i, zanim runął ciężko na ziemię. Wang Sau-leyan uśmiechnął się. Sześć ptaków spożyło truciznę. Przyglądał się, jak potykają się i słaniają, aż upadły na ziemię i znieruchomiały na zawsze. Coraz więcej ptaków krążyło nad jego głową, zataczając powoli kręgi na bezchmurnym niebie. Po chwili zaczęły spadać. A potem... Odwrócił się, znużony już tą zabawą, gdyż znał jej rezultat, i wrócił do środka. — Sun! — krzyknął niecierpliwie. — Sun. Gdzie jesteś? Ochmistrz Sun Li Hua pojawił się jak na zawołanie, z opusz- czoną nisko głową. — Tak, Ekscelencjo? — Przyślij dziewczęta! Natychmiast! Życzę sobie, by mnie ubrały! Sun ukłonił się i wycofał, ale Wang Sau-leyan przywołał go z powrotem. — Nie... Przyślij tylko jedną. Wiesz, którą... Mi Feng. — Jak sobie życzysz, Ekscelencjo. Wciągnął powietrze w nozdrza. Potem podszedł do olb- rzymiego, rozciągającego się na długość smoka lustra i przejrzał się w nim. Więc jego brat był chory. Dobrze. Poczuje się jeszcze gorzej, zanim minie dzień. Wang Sau-leyan uśmiechnął się i przygładził opadające na czoło włosy. Potem, kapryśnie jak narwaniec, odwrócił głowę, odsłaniając jedno ucho. Nikt nie odkrył dotąd ta- jemnicy, kto zabrał uszy jego ojca. Zlecił Hung Mien-lo, by przeprowadził śledztwo w tej sprawie, ale nie dało żadnego rezultatu. Uszy zamordowanego T'anga zniknęły, jakby za- padły się pod ziemię. Na jego ustach zagrał szelmowski uśmiech. Odwrócił się i ujrzał dziewczynę. Mi Feng klęczała w drzwiach z nisko pochyloną głową, gotowa, by sprawić mu rozkosz. — Podejdź tu! — nakazał gwałtownie, stając przed jedną z olbrzymich szaf, które zajmowały część komnaty. — Chcę, żebyś mnie ubrała, dziewko! Mi Feng była służebnicą jego brata, którą ten niezguła odziedziczył po ojcu. Spostrzegł w lustrze w drzwiach szafy, że zawahała się i spojrzała niepewnie w jego kierunku. — Szybciej, dziewczyno! Na co czekasz? Chyba słyszałaś, co powiedziałem. Zauważył, że zmieszała się i spochmurniała, lecz po chwili ukłoniła się i ruszyła w jego kierunku. Odwrócił się gwałtownie, co sprawiło, że zaczęła krzątać się nerwowo. — Jakie masz żądełko, Pszczółko? Czy dobrze obsługiwałaś mojego ojca? Znowu zauważył na jej twarzy zmieszanie i niepewność, może nawet cień niesmaku. Co ona sobie myśli? Że kim, u diabła, jest? Jest służebnicą, która ma spełniać jego za- chcianki, a nie córką T'anga. Zwilżyła językiem wargi i rzekła z nisko opuszczoną głową, nie patrząc mu w oczy: — W co chciałbyś się ubrać, mój panie? W biel, niemal wypowiedział swoje pragnienie. W biel żałobną. — Co proponujesz? — zapytał, przypatrując się jej bardziej uważnie, zauważając jak rozkosznie była zbudowana, jaką drobną miała figurę. — Co założyłby mój ojciec, wybierając się na posiedzenie Rady? Spojrzała na niego, lecz szybko odwróciła wzrok, zupełnie oszołomiona tym, co się działo. — Wybacz mi, książę Sau-leyanie, ale jestem służebnicą Tanga. Na pewno... Wrzasnął na nią tak głośno, że aż podskoczyła. — Bądź cicho, dziewko! Zrobisz to, co powiedziałem, albo koniec z tobą! Zrozumiałaś? Przełknęła ślinę i skinęła głową. — Dobrze. Więc odpowiedz mi, co mój ojciec włożyłby na siebie, idąc na posiedzenie Rady. Ukłoniła się i szybko minęła go, nie podnosząc głowy. Po chwili wróciła z długą szatą przewieszoną przez ramię. — Połóż ją na łożu, bym mógł ją obejrzeć. Przyglądał się, jak wykonuje posłusznie to, co jej rozkazano, i uśmiechnął się. Tak, staruszek miał niezły gust. Mógł sobie wyobrazić, jak dziewczyna wkradła się w łaski starca, roz- budzając jego stygnącą żądzę. Miał pewność, że wiele razy wygrzewała mu łoże. Odwróciła się, rozkładając na łożu ciężką urzędową szatę. Stanął za nią i zadarł rąbek jej szaty, odsłaniając pośladki. Dziewczyna zamarła. — Nie odpowiedziałaś mi. Pytałem o coś... — Słyszałam, Ekscelencjo. Ton jej głosu był nazbyt ostry. Impertynencki. Poczuł, że ogarnia go fala gniewu. — Wyciągnij ręce! —powiedział lodowatym głosem. —Po- chyl się i wyciągnij je przed siebie. Ociągając się wykonała rozkaz. —¦ Dobrze! — rzekł. — A teraz się nie ruszaj! Wyszedł na balkon. Po chwili wrócił z kijem w ręku, który odłamał z bambusa. Miał długość jego ramienia i grubość palca wskazującego. Świsnął nim w powietrzu raz, potem drugi, zadowolony z dźwięku, który usłyszał. Spojrzał dziewczynie w oczy. — Nie jestem taki jak mój ojciec, Mi Feng. Ani taki jak mój brat niezguła, który został Tangiem. Nie jestem mięczakiem jak oni. Wierzyli w idee ludzi słabych. Jestem inny, twardszy niż oni. O wiele silniejszy. I nie zniosę impertynencji ze strony podwładnych. — Wymierzył odległość, potem uderzył dziew- czynę bambusowym prętem w pośladki. Krzyknęła bezwiednie, napinając całe ciało. — Więc? — rzekł, jakby oczekiwał, że go przeprosi. Ale dziewczana milczała, wyprężając wyzywająco ciało w oczekiwaniu na dalsze razy. Zatrząsł się ze złości, roz- sierdzony jej milczeniem i zaczął smagać ją w nieskończoność, wściekle i niecierpliwie, aż wzdrygnął się i odrzucił laskę na bok. — Wstań — powiedział bezbarwnym głosem. — Wstań! Życzę sobie, żebyś mnie ubrała. * * * Fei Yen leżała na łożu, głowa Yuana spoczywała pomiędzy jej gorącymi piersiami. Obejmowała go lekko, pieszcząc opusz- kami palców jego ciało. Spał słodko jak dziecko, wyczerpany miłosnymi porywami. Fei Yen czuła na skórze delikatne ciepło jego oddechu. Dochodziła północ i sypialnię wypełniał blask księżyca z ogrodu. Gdyby odwróciła głowę, zobaczyłaby klon rosnący przy ścieżce, którą spacerowali tak dawno temu. Westchnęła, przyglądając się jego kształtnej głowie. To była słodka noc, o wiele słodsza, niż mogła sobie kiedykolwiek wymarzyć. Pomyślała o tym, co jej wyrządzili i zawrzała jej krew w żyłach. Wyobraziła sobie, że jest sławną nałożnicą Yang Kuei Fei leżącą w ramionach wielkiego Tanga, cesarza Ming Huanga, i w chwili „chmur i deszczu" przeżyła uniesienie tak wspaniałe jak nigdy dotąd. Niech będzie syn! —modliła się do Niebios. Sprawcie, Bogowie, by z jego nasienia narodził się syn! W tejże chwili uwierzyła, że to możłiwe; jej ciało przepełniła tak ogromna radość, że wydała okrzyk rozkoszy. Syn! Przyszły Tang! Te lędźwie obdarzą go boską siłą. Jej syn zostanie cesarzem. Synem Nieba. Zadrżała na myśl o tym. Potem poczuła, że się poruszył. — Co się dzieje? — zapytał sennie. Gładziła jego plecy, pieściła szyję, — Myślałam, jak było nam ciężko, zanim przyszła ta noc. Jak trudno było nam żyć samotnie. Uniósł nieco głowę. Potem położył się znowu. — Tak — odparł, mniej sennie niż poprzednio. — Rozu- miem cię. Milczał przez chwilę. Jego ciało spoczywało znowu na niej. Podniósł się na rękach, spoglądając poważnie na Fei Yen. — Jak żyłaś przez te wszystkie lata? Czy było ci ciężko? Spojrzała na Li Yuana. — To przypominało śmierć. Wydawało mi się, że to ja umar- łam wtedy, a nie Han. — Wpatrywała się weń przenikliwie, niemal wyzywająco. —Jestem kobietą, Yuan, która ma kobie- cy apetyt. — Przełknęła ślinę. — Och, ty po prostu nie możesz tego wiedzieć... — Gorycz wyostrzyła jej rysy. Potem twarz Fei Yen złagodniała i opromienił ją uśmiech, roziskrzając jej oczy. — Teraz odżyłam znowu. I to właśnie ty przywróciłeś mnie do życia. Mój książę! Moja miłości... Przyciągnęła go do siebie, ale cofnął się, klękając między jej nogami, i opuścił głowę. — Wybacz, moja miłości, ale jestem wyczerpany. — Roze- śmiał się przepraszająco i spojrzał znowu w jej oczy. — Obiecu- ję ci, że dzisiaj wieczorem będę znowu tygrysem. Ale teraz muszę się ubrać. Rada... Odwrócił się, by spojrzeć na zegar stojący na nocnym stoliku. Zerwał się nagle, jak rażony gromem. — Bogowie! A ty pozwoliłaś mi spać? Zeskoczył nagi na podłogę, rozglądając się niespokojnie. — Spóźnię się! Gdzie jest Nan Ho? Dlaczego mnie nie obudził? Roześmiała się i przeciągnęła z rozkoszą. Potem przykryła się pod samą szyję. — Odesłałam go. Przecież wybaczą ci tym razem, jeśli się spóźnisz. Poza tym musiałeś się wyspać. — Ale, Fei Yen... —urwał i roześmiał się; nie potrafił się na nią złościć. Była tak piękna i miała rację; potrzebował snu. Co więcej, tym razem wybaczą mu. Mimo to... — W porządku. Ale teraz muszę się ubrać. Znajdował się w połowie drogi do drzwi, gdy przywołała go z powrotem. — Li Yuanie! Proszę! Nie rozumiesz. Ja ciebie ubiorę. Odwrócił się. Zeskoczyła z łoża i szła w jego stronę. — Ty? — pokręcił głową. — Nie, moja miłości. To zada- nie jest poniżej twojej godności. Pozwól mi wezwać służeb- nice. Roześmiała się i zarzuciła mu ręce na szyję. — Nie uczynisz tego, mój książę. Ja chcę cię ubrać sama. Chcę ci służyć. Jak żona powinna służyć swojemu panu. Przeszedł go dreszcz, gdy usłyszał jej słowa. — Aleja... —Jej pocałunki uspokoiły go. Skinął głową. — Jak sobie życzysz. Uśmiechnął się. — Dobrze. Ale najpierw muszę cię wykąpać. Zresztą nie możesz pójść na posiedzenie Rady, pachnąc, jakbyś spędził noc w wesołym domku. Roześmiał się z przymusem. Potem widząc, że się uśmiecha, poczuł, jak opuszcza go niepokój. Nie potrafił się na nią złościć, nawet wtedy, gdy jej słowa były niewłaściwe, gdyż to również dodawało jej wdzięku. Gdy patrzył na Fei Yen, odczuwał najczystszą rozkosz. Tyle miała uroku, tyle osobistego czaru, jak żadna inna kobieta na świecie. Wyglądała, jakby była z porcelany, chociaż w ciemności płonęła jak ogień. Czarne skrzydła ognia, trzepoczące dziko wokół niego. *** Kiedy wyszedł, rozejrzała się po sypialni. Był to dziwnie kobiecy pokój, zupełnie niepodobny do pokojów jego braci. Nie było tutaj siodeł ani wystawionej na pokaz broni. Za to znajdowało się w tej komnacie mnóstwo porcelanowych i fajansowych doniczek, w których rosły śliczne miniaturowe drzewka i krzewy. Ściany były delikatnie wycie- niowane, a ich barwy tak dobrane, by współgrać z barwami ogrodu za oknem. Rozglądała się, podziwiając wystrój wnęt- rza, aż usiadła przy biurku. Oparła rękę na szerokim blacie i podniosła ją zdziwiona. Zlizała drobne ziarenka, które przylgnęły do jej dłoni, i zro- zumiała. Oczywiście, on pisał. Wstała i wróciła do łoża. Podniosła jego jedwabną nocną szatę. Dla kaprysu założyła ją i zawiązała wąską szarfę w pasie. Czuła się dobrze w zbyt obszernym stroju męża. Roześmiała się. Usiadła na brzegu łoża i sięgnęła do kieszeni, z której wyjęła zwój papieru. Przeczytała. Potem drugi raz i trzeci. Wiersz? Dla niej? Musiał być dla niej. Zadrżała. Później w zamyśleniu przygryzła koniuszek języka. Tak. Zrozumiała teraz, że była dla niego wszystkim. Nikt jej nigdy nie zastąpi. Była jego żoną, przede wszystkim jego żoną. To, co mu powiedziała, było prawdą. On wyrwał ją ze szponów śmierci, gdy już zdawało się, że umarły na zawsze wszystkie jej nadzieje i marzenia. Przywrócił jej wszystko, czego zawsze pragnęła. A w zamian? Uśmiechnęła się i zawiązała mocniej jego szlafrok. W zamian ona będzie tą kobietą, której zawsze pragnął w marzeniach. Jego pomocnicą i doradczynią. Jego mistrzem i głównym adwokatem. Jego kochanką, a kiedy będzie tego potrzebował, również matką. Tak, znalazła klucz do serca Li Yuana. Zrozumiała to już wcześniej, gdy zasnął z głową wtuloną między jej piersi. Wiedziała, że stała się dla niego matką, której potrzebował. A raczej matką, której nigdy nie miał. Cóż, będzie dla niego również matką. A we właściwym czasie... Zadrżała i wsunęła wiersz z powrotem do kieszeni szlafroka. W odpowiednim czasie będzie miała własnych synów. Sied- miu synów. A każdy z nich będzie T'angiem. Roześmiała się i wstała, zrzucając szlafrok. Zupełnie naga wyciągnęła wyzywa- jąco ramiona. Tak właśnie! To było jej marzenie, marzenie, którego nie dzieliła z nikim. Tak będzie, choć wydawało się to niemożliwe. Tak, ale by je urzeczywistnić, musi się stać dla niego wszystkim, całym światem. Dzisiaj wieczorem, kiedy skończą się kochać, poprosi go, by pozwolił jej służyć mu jak niewolnica. Najpierw wykąpie go i umyje mu włosy. Potem, kiedy będzie przeżywał najsłodszą rozkosz, jaką mu ofiaruje, uklęknie przed nim, błagając go, by pozwolił jej zawsze sobie tak służyć. Li Yuan zgodzi się. Jasne, że tak. A potem poprosi go znowu, tym razem o to, by odprawił dziewczęta. I on to uczyni i odtąd będzie już należał tylko do niej. Całkowicie i nieodwołalnie. * * * Czuła Wierzba i Słodki Deszcz weszły do komnaty, roz- mawiając wesoło, ale widząc, że Pszczółka leży wyciągnięta na łożu z twarzą wtuloną w kołdrę, ucichły. — Co ci jest? — spytała Słodki Deszcz, pochodząc bliżej. — Co się stało? Mi Feng spojrzała na nią zaczerwienionymi oczami, z policz- kami mokrymi od łez i potrząsnęła głową. — Co on zrobił? — zapytała Czuła Wierzba, podchodząc do siostry. Mi Feng przełknęła ślinę, potem jej głowa opadła znowu na poduszkę i głośny szloch wstrząsnął jej ciałem. Dwie dziewczyny usiadły obok niej na brzegu łoża, obej- mując ją czule. Ale kiedy Czuła Wierzba pochyliła się i dotknęła przypadkiem jej posiniaczonych pośladków, Mi Feng skrzywi- ła się boleśnie i jęknęła głośno. Dziewczęta spojrzały na siebie. Ostrożnie uniosły szatę Mi Feng. — Kuan Yin... — powiedziała Słodki Deszcz z bólem w głosie. — Czym ci to zrobił? — Kijem — wyszeptała zbolała Mi Feng. — Bambusowym kijem. Czuła Wierzba przyglądała się przeciętej skórze z przeraże- niem. Wzdrygnęła się. — Jak śmiał! — zawołała oburzona. — Co on sobie myśli? Przecież jesteś dziewczyną Tanga, a nie jego własnością. On nie może sobie pozwalać na coś takiego! Mi Feng potrząsnęła głową. Westchnęła boleśnie. Potem powiedziała wyraźnie, już spokojniej: — Mylisz się, siostro. On może robić, co mu się żywnie podoba. Jest księciem. A czym ja jestem? Tylko służebnicą, zwykłą dziewczyną, którą można wykorzystać i odprawić. Nauczyłam się tego dzisiaj, Czuła Wierzbo. Wbito mi to do głowy. A T'ang... — Roześmiała się lodowato, potem przeł- knęła ślinę i wzdrygnęła się. — T'ang nie zrobi nic. Czuła Wierzba spojrzała jej w oczy, potem odwróciła wzrok, czując mdłości. Może to była prawda. Tang nie uczyni nic, ale tego było już za wiele. Tym razem książę posunął się za daleko. Choćby miała być tylko służebnicą, dziewczyną przeznaczoną władcy do zabawy, Czuła Wierzba nie pozwoli już, by coś takiego mogło się jeszcze kiedyś zdarzyć jej siostrze. — Przyniosę balsam — rzekła łagodnie, masując dłonią czoło siostry. — Maść, która złagodzi ból i pomoże uleczyć rany. Leż spokojnie, Pszczółko. Nie martw się już. Wszystko będzie dobrze. * * * Służący ukłonił się pokornie i wycofał, kiedy przekazał wiadomość. Tsu Ma pozwolił sobie na lekki uśmiech i powitał przybysza: — Spóźniłeś się, Li Yuanie! — powiedział surowo, wystar- czająco głośno, by T'angowie usłyszeli wymówkę. Potem jego srogą twarz rozjaśnił szeroki uśmiech. Położył rękę na ramieniu młodzieńca. — Czy trudno było wstać tego ranka? — Nie... — Li Yuan zaczął niewinnie, potem oblał się rumieńcem, gdy zrozumiał, co oznacza podchwytliwe pytanie i usłyszał śmiech mężczyzn na szerokim balkonie. Kiedy spoj- rzał na nich, zobaczył na każdej twarzy, nawet na twarzy ojca, dobroduszną, pełną wyrozumiałości uciechę. Tylko młody mężczyzna z twarzą pyzatą jak księżyc, który stał przy ozdob- nej balustradzie, wydawał się jakby zirytowany jego przyby- ciem. Zrazu Li Yuan nie poznał go. Potem uświadomił sobie, kim jest ten człowiek, i spochmurniał. Wang Sau-leyan. Tsu Ma, ściskając go delikatnie za ramię, powiedział ściszo- nym głosem: — Wkażdym razie, Yuanie,chodźmy.Drugasesjanie powinna opóźnić się o kolejne pół godziny. Jeszczemamy trochę czasu, by pogawędzić trochę i odświeżyć się, zanim rozpoczną się obrady. Odwrócił się i wyciągnął Li Yuana z cienia na taras, gdzie przygrzewało ciepłe popołudniowe słońce. Przedstawił go T'angowi i jego synom, którzy przysłuchiwali się rozmowie. Li Yuan znach ich wszystkich, oprócz jednego. — Jestem zaskoczony, widząc cię tutaj, Wang Sau-leya- nie — powiedział, gdy podniósł głowę. — Zaskoczony?—Wang Sau-leyan spojrzał na Li Yuana z nie skrywaną pogardą, która odmalowała się na jego bladej, pyzatej twarzy. — Może pięć lat temu byłoby to niemożliwe, ale teraz sprawy przybrały inny obrót...—Roześmiał się chłodno. — Cóż, mój brat jest chory. Jego nerwy...—Spojrzał krótko na Li Yuana, a potem odwrócił wzrok w stronę Tsu Ma. — Czy rozmawiałeś z innymi T'angami o jego projekcie kontroli myśli, Tsu Ma? Tsu Ma uśmiechnął się miło, nie dając po sobie poznać, co myśli o idei młodzieńca. — Przedyskutowaliśmy tę sprawę. — I? Tsu Ma roześmiał się uprzejmie. — Cóż, to trudny problem, kuzynie. Gdybyś dał im więcej czasu, by mogli spokojnie rozważyć wszystkie aspekty, które wynikają z jego propozycji... Wang Sau-leyan przerwał mu sucho: — Więc to znaczy, że oni nie będą debatować nad tym projektem? Tsu Ma wzruszył lekko ramionami, ale uśmiech nie schodził mu z twarzy. — Dało się odczuć, że to mogło być... Jakby to powiedzieć? Przedwczesne, by naciskać na tę sprawę bez namysłu. Ale jeśli regent T'anga chciałby przygotować coś na następne posiedze- nie Rady Siedmiu... Wang Sau-leyan pochylił się gniewnie w stronę Tsu Ma. Wysyczał zimno: — Za cztery miesiące! To naprawdę za długo. Dlaczego nie dzisiaj? Dlaczego oni tak się boją nowych pomysłów? Wszyscy zwrócili twarzewich stronę, aleTsuMawydawałsię doskonale opanowany. Uśmiechnął się spokojnie i uprzejmie. — Rozumiem twoją niecierpliwość, Wang Sau... — Niecierpliwość? Obrażasz mnie, Tsu Ma! Przez trzy godziny słuchałem cierpliwie słów innych. Wysłuchałem ich projektów. Teraz, kiedy upominam się o prawo do głosu, oni odmawiają mi go. Czy to jest niecierpliwość? Li Yuan zaobaczył, jak drgają mięśnie twarzy Tsu Ma. Przypuszczał, że chociaż Tsu Ma był Tangiem, wyzwie młodego księcia na pojedynek. Jednak mimo niewątpliwej prowokacji nie dał po sobie poznać, że ubodło go zachowanie nieokrzesanego księcia. Tsu Ma uśmiechnął się. — Wybacz mi, Wang Sau-leyanie. Niewłaściwie dobrałem słowa. A jeśli nawet, to nie miałem zamiaru podważyć słuszno- ści twoich poglądów, ani też nie było powodu do wypowiedze- nia słów, które tutaj padły... To tylko nasza zwykła procedura. Wszystko to, co tutaj mówimy, wszystko, o czym zadecyduje- my, ma ogromny wpływ na życie tych, którymi rządzimy. A w takich sprawach nie można działać pochopnie, toteż musimy dokładnie rozważyć wszystkie aspekty. Nie przemyś- lana zmiana nie przynosi nikomu korzyści. — Pouczasz mnie, Tsu Ma? — Wcale nie. Chcę ci tylko wyjaśnić stanowisko mojego towarzysza T'anga. Takie propozycje wymagają długiego na- mysłu. Tylko w ten sposób przeprowadzamy nasze sprawy. — Zatem to powinno się zmienić! Tsu Ma roześmiał się. — Może i tak. Możliwe, że książę regent wyznaczy debatę na ten temat na następne posiedzenie Rady. Wang Sau-leyan wysunął odrobinę podbródek. — Możliwe... —Przez moment jego wzrok spoczywał na Li Yuanie. Potem znowu spojrzał na Tsu Ma, nieznacznie po- chylając głowę. — Dziękuję ci za twoje wysiłki, Tsu Ma. Wybacz mi, jeśli moje słowa były dosadne. Zwykle mówię wszystko bez ogródek. Ale nie osądzaj mnie mylnie. Również mnie leży na sercu dobro Chung Kuo. Li Yuan zauważył, jak Wang Sau-leyan pośpieszył, by przywitać się z młodym T'angiem Ameryki Południowej, Hou Tung-po. Potem powrócił do Tsu Ma. — Cóż! Co to za projekt? — Nie tutaj — odpowiedział spokojnie Tsu Ma. Podjął Li Yuana pod ramię, odciągnął go na stronę i uśmiechnął się szerzej, bardziej naturalnie. — Więc... Powiedz mi, kuzynie, jaka jest woja piękna panna młoda. **¦ Zbrojownia w Helmstadt była masywnym ośmiokątnym blokiem o trzystu poziomach, izolowanym od umocnień obron- nych otaczających potężny gmach głęboką fosą o szerokości pięćdziesięciu ch 'i. Do twierdzy prowadziły trzy szerokie mosty, każdy z nich kończył się olbrzymią podwójną bramą, którą strzegły z obu stron baterie broni, zdalnie sterowane z wa- rtowni, gdzie znajdowało się centrum systemu obronnego twierdzy. Twórcy zbrojowni w Helmstadt zamierzali zbudować nie- zdobytą twierdzę. Stworzyli fortecę drugą co do wielkości po wielkiej Centrali w Bremie. A przecież nie minie nawet trzy- dzieści sekund, jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem De- Vore'a, a trzy z tych bram otworzą się, system obronny zaś nie zadziała. DeVore przycupnął wraz ze swoimi ludźmi w bocznym korytarzu od strony miasta, obserwując na ręcznym zestawie własnych kamer kontrolnych, jak jego człowiek zbliża się do bramy twierdzy. Człowiek ów, porucznik z rezerwowych od- działów Służby Bezpieczeństwa zbrojowni w Helmstadt, które powołano do służby, gdy pół stałego garnizonu wysłano do pomocy w stłumieniu rozruchów w Brunszwiku, trzydzieści li stąd, pomaszerował do bramy i podszedł do strażnicy, okazując przepustkę. Dwa z automatycznie sterowanych karabinów obróciły się na stalowym trzpieniu i wycelowały weń swoje lufy. Kiedy komputer dał sygnał kontrolny, karabiny zogniskowały się znowu na wejściu do korytarza. Porucznik ruszył śmiało naprzód, wpatrując się w oczko urządzenia otwierającego bramy, i cofnął się. Po trzech sekun- dach uniosły się panele przesłony. Na wysokości piersi od- słoniła się klawiatura. Porucznik wsunął w otwór swoją kartę identyfikacyjną i wcisnął kod. Brama otworzyła się natychmiast. Równocześnie po drugiej stronie fortyfikacji, pięćdziesiąt poziomów niżej, inny człowiek DeVore'a otworzył drugą bra- mę. Wiele teraz zależało od czasu. Musieli błyskawicznie przedostać się do twierdzy przez nie zabezpieczone bramy. DeVore czekał w napięciu. Liczył po cichu. Na trzydziestu ekranach ręcznego urządzenia kontrolnego nie pojawiło się nic, więc dał sygnał swym ludziom. Wylegli natychmiast z ukrycia i wbiegli na most. Gdyby jego człowiek w twierdzy zawiódł, zostaliby unicestwieni w jednej chwili. Ale karabiny nie wypali- ły. Otwarta brama zapraszała do środka. DeVore szybko zmienił kanały na ręcznym urządzeniu kont- rolnym, upewniając się, czy wszystko w porządku. Żaden z kanałów nie przekazał sygnału alarmowego. Uśmiechnął się i ruszył ze swymi ludźmi na most. Kiedy znalazł się w twierdzy, przekonał się, że akcja przebiega zgodnie z planem. Poziom został zajęty, a wszystkie cztery wielkie tranzytowe windy zabezpieczono. Na podłodze leżeli jeńcy, twarzą do ziemi, ze związanymi rękami i nogami. Wielu z nich było niekompletnie ubranych, a niektórzy nawet nadzy. Zaledwie pięciu mężczyzn miało na sobie mundury, ale nawet oni był zbyt zaskoczeni atakiem, by podjąć walkę z napastnikami. Ludzie DeVore'a biegali we wszystkie strony, zabezpieczając wejścia do arsenału i izolując pozostałych obrońców, rozproszonych na górnych poziomach. Wiele zależało teraz od tego, w jakim położeniu znajdują się ludzie Ping Tiao, pięćdziesiąt poziomów niżej. Jeśli zdobyli koszary i utrzymali bramę, wszystko pójdzie dobrze. A jeśli nie, to tylko oni poniosą klęskę, gdyż on wyjdzie cało z każdej operacji. Potrzebował broni —to prawda —ale znajdowało się tutaj coś, co interesowało go o wiele bardziej. Oczywiście, nie wspomniał o tym nic swym sojusznikom z Ping Tiao. Odwrócił się i przywołał porucznika. — Wskażcie mi kapitana, który pełnił służbę! Porucznik przeszedł wzdłuż rzędów leżących pokotem jeń- ców, schylił się w pewnej chwili i dotknął pleców jednego z na pół ubranych mężczyzn. — Dobrze. Zaprowadź go do wartowni. Dwóch jego łudzi wzięło kapitana za ramiona i odpro- wadziło. DeVore spojrzał na Lehmanna. W prostym ubraniu Ping Tiao, jakie włożył przed akcją, wyglądał najbardziej swobodnie ze wszystkich. — Stefan... Chodź tutaj! Lehmann zbliżył się doń i DeVore zaprowadził go do wartowni. Kapitana posadzono na krześle, plecami do przesłuchują- cych. Jeden z mężczyzn przywiązał go do krzesła na wysokości piersi. Potem przywiązał mu nogi. — Kim jesteś? — zapytał jeniec, gdy DeVore wszedł do wartowni. — Nie należycie do Ping Tiao. Widzę to mimo waszych strojów i symboli ryby zawieszonych na szyjach. Jesteście zbyt sprytni, zbyt dobrze zorganizowani. Te szumowiny z Ping Tiao nie potrafiłyby nawet włamać się do magazynu żywności. — Masz rację, kapitanie — odparł DeVore, podchodząc bliżej i siadając na krawędzi stołu, naprzeciwko jeńca. Kapitan wybałuszył oczy ze zdziwienia. — DeVore! DeVore roześmiał się cicho. Potem dał znak swoim ludziom, by zostawili ich samych. Kiedy wyszli, spojrzał porozumiewaw- czo na Lehmanna, który skinął głową i zamknął drzwi. — Dobrze — uśmiechnął się DeVore. — Przejdziemy teraz do sedna sprawy. Mamy wspólny interes. Kapitan popatrzył wyzywająco. — W związku z czym? Nie mamy żadnych wspólnych interesów. — Nie? — DeVore sięgnął do kieszeni na piersi kom- binezonu i wyjął stamtąd niewielki, płaski i okrągły pakiecik w białym opakowaniu, wyglądający jak kobieca podpaska. Przyglądał się z uśmiechem kapitanowi. — Masz miłą rodzinę, kapitanie Sanders. Piękną żonę, dwóch wspaniałych synów i córeczkę. Cóż, ona jest boska, naprawdę prześliczna. Sanders nie odrywał przerażonych oczu od DeVore'a, który odpakowywał hologram i włączył go. — Czy są w twoich rękach? — Sanders przełknął ślinę, czując suchość w ustach. Potem spojrzał na hologram swojej rodziny, dostrzegając przerażone spojrzenie żony i chłopców skulonych ze strachu obok niej. DeVore uśmiechnął się. — Tak jak powiedziałem: dobijmy interesu! — Czego chcesz? — Sześć cyfr i pięć liter! Sanders zrozumiał od razu. — Winda! — Tak. W zbrojowni w Helmstadt stosowano specjalną windę, która umożliwiała natychmiastowy zjazd z najwyższego poziomu aż do podziemi twierdzy. DeVore odkrył to jedenaście lat temu, kiedy wizytował zbrojownię. Zjechał wówczas na dół, przeko- nując się, jaki to wspaniały wynalazek. Sanders zawahał się, nie odrywając wzroku od hologramu. — A jeśli zrobię to... uwolnisz ich? — Oczywiście! — DeVore zatrzasnął kasetkę i wsunął ją z powrotem do kieszeni kombinezonu. —Możesz mnie uważać za zdrajcę, kapitanie Sanders, ale wciąż jestem człowiekiem honoru. Sanders przyjrzał się DeVore'owi nieco dłużej. W jego oczach malowało się zwątpienie i strach. Wreszcie skinął głową. — W porządku. Ale to niewiele ci pomoże. — Nie? — DeVore pochylił się trochę. — Więc zobaczmy, co? Wyjaw mi po prostu kod, a sam dokonam reszty. * * * Pięć tysięcy li na wschód, w wielkim pałacu w Astrachaniu na brzegu wielkiego śródlądowego morza, zebrała się Rada Sied- miu. Jak mieli w zwyczaju, nie zasiedli przy wielkim stole, ale usadowili się na niskich, wygodnych fotelach, ustawionych w krąg w narożniku pałacowej komnaty. Zachowywali się swobodnie. Przygodny obserwator mógłby odnieść wrażenie, że oto grono starych przyjaciół spotkało się, by pogawędzić przy kielichu o dawnych dobrych czasach. Jednak tutaj zapa- dały wszystkie najważniejsze decyzje polityczne. Za T'angiem siedzieli na zwykłych stołkach jego synowie, przybyli na posie- dzenie Rady — czterej wraz z synem Li Shai Tunga, Li Yuanem. Przy biurku za Tsu Ma zasiadło dwóch protokolan- tów. Na tej sesji — drugiej w tym dniu — omawiano palącą kwestię konfiskat. Tsu Ma kończył właśnie przemówienie, wychylony nieco z fotela. Jego słowa stanowiły niemal echo wcześniejszego przemówienia Li Shai Tunga: — ...ale to byłoby szaleństwem. Nie ma lepszego sposobu, by położyć kres goryczy i zawiści. Jednym śmiałym posunięciem możemy ustabilizować rynek i ułagodzić tych, którzy, jakkol- wiek błędnie, mogli skądinąd odczuwać, że zostali pokrzywdze- ni z powodu naszej hojności wobec tych, którzy opowiedzieli się po naszej stronie. — Tsu Ma przerwał i spojrzał na Li Shai Tunga, zapewniając go lekkim uśmiechem o swym poparciu. — Dlatego też nie waham się poprzeć propozycji Li Shai Tunga. System tymczasowego zarządzania doprowadzi całą sprawę do pomyślnego końca, zgodnie z naszymi oczekiwaniami. Rozległ się pomruk aprobaty starszego Tanga. Ale zanim jeszcze Tsu Ma usadowił się wygodniej, Wang Sau-leyan wychylił się z fotela, z twarzą wykrzywioną gniewem, kipiąc ze złości. Mówił gorzko, wpatrując się w Tsu Ma gniewnie, wyzy- wająco. — Nie wierzę własnym uszom! Na potęgę Niebios! Czy nie prowadziliśmy wojny? Czyż jej nie wygraliśmy? A jeśli tak, dlaczego lękamy się rozgoryczenia naszych wrogów? Dlaczego powinniśmy ich ułagodzić? Czy oni zrobiliby to samo? Nie! Zniszczyliby nas bez litości. A potem co? Co by nam ofiarowali? Nic! Nie mielibyśmy nawet godnego pochówku. A jednak martwicie się o waszych wrogów, licząc się z ich plugawymi uczuciami! Cóż, powiadam! Zapomnijmy o nich! Musimy wynagrodzić naszych przyjaciół. Publicznie, tak by wszyscy widzieli naszą hojność. Czyż nie ma lepszego sposobu, żeby ośmielić lud, by wspierał Siedmiu? Wei Feng wychylił się z swojego fotela z grymasem na twa- rzy, rozkładając szeroko ręce w geście, który świadczył o de- speracji, jaka ogarnęła go po słowach Wanga. — To niemądre, Wang Sau-leyanie! Lojalności nie można kupić. Ona jest jak drzewo. Trzeba wielu lat, by wyrosło. Suge- rujesz, byśmy kupili naszych przyjaciół. — Roześmiał się pogardliwie. — To zredukuje naszą przyjaźń do poziomu zwykłej transakcji, a politykę do poziomu rynku. Wang Sau-leyan wpatrywał się w Wei Fenga zwężonymi z gniewu oczyma. — A co jest złego w rynku? Czyż to nie taki sam rynek jak ten, który daje nam naszą władzę? Bądźmy szczerzy, przynajm- niej wobec siebie! Czy naprawdę cieszymy się miłością tych, którymi rządzimy? Czy jest wśród nas choćby jeden człowiek, który nie boi się noża zamachowca? Czy choć jeden z nas wybrałby się na najniższy poziom bez ochrony? — Wang roześmiał się pogardliwie i spojrzał na Wei Fenga. — Co zatem, pytam znowu, co takiego złego jest w rynku? Wei Feng powiada, że mówię niemądrze. Z całym szacunkiem, kuzynie Wei, to nie są czcze wymysły! Masz rację, kiedy porównujesz lojalność do drzewa. Tak było. Ale wojna wytrzebiła lasy. I musielibyście czekać tuzin, a może i piętnaście lat, by wyrosły nowe drzewa z nowego siewu. — Potrząsnął głową. — Tutaj wszyscy jesteśmy realistami. Wiemy, co piszczy w trawie. Nie mamy już czasu, by czekać, aż wychowamy nowych lojalnych obywateli. Czasy się zmieniły. To godne pożałowania, ale... — Przerwał, rozkładając ręce. — Więc... Pozwólcie, że zapytam znów. Co złego jest w tym, że wynagrodzimy naszych przyja- ciół? Jeśli to doprowadzi sprawę do końca? Jeśli w zamian zdobędziemy pewnego rodzaju wdzięczność, ba, lojalność tych obywateli, których wynagrodziliśmy? Dlaczego kwestionujemy to wszystko, co sprawia, że człowiek staje się lojalny? Miłość, strach, pieniądze... W końcu rządzimy tylko dzięki swej sile! Kiedy skończył, zapanowała cisza. Li Shai Tung, który w trakcie przemówienia Wanga oglądał swoje ręce, podniósł wzrok i spoglądając na Tsu Ma i Wu Shih, przemówił do Rady: — Wysłuchałem tego, co mówi mój kuzyn Wang... Niemniej musimy podjąć decyzję w tej sprawie. Musimy określić naszą po- litykę tu i teraz. Proponuję, by tę kwestię poddać pod głosowanie. Wang Sau-leyan wpatrywał się weń przez chwilę, potem opuścił wzrok. A więc nie będzie zwłoki, żadnej dalszej debaty? Nie odroczą tej sprawy? Zamierzają głosować już teraz? Cóż, wobec tego odda swój głos. Tsu Ma wychylił się z fotela, wyjmując małe cygaro z cygar- niczki ze srebra i kości słoniowej, którą położył na oparciu fotela. Spojrzał obojętnie na Wanga. — A zatem zgadzamy się, kuzynowie? Wang Sau-leyan rozejrzał się, obserwując jak T'angowie podnoszą ręce. — Dobrze — rzekł Tsu Ma. — Przejdźmy więc szybko do innych spraw... Wang wtrącił się w słowa Tsu Ma. — Wybacz mi, kuzynie, ale chyba zapomniałeś o czymś? Tsu Ma spiorunował go spojrzeniem. — Przepraszam? — O głosowaniu. Nie zapytałeś, kto jest przeciwny. Tsu Ma roześmiał się z przymusem. — Przepraszam, ale... — Podniosło się sześć rąk. Jednak jest nas tutaj siedmiu, prawda? — Wang Sau-leyan spojrzał na niego, dostrzegając, jaki efekt sprawiły jego słowa na T'angach. Naprawdę nie spodziewali się czegoś takiego. W Radzie wszystkie decyzje były zawsze jednogłośne. Tak było od stu dwudziestu pięciu lat. Li Shai Tung przerwał milczenie. — To znaczy, że głosujesz przeciwko temu, kuzynie Wang? Po tym wszystkim, co tutaj powiedziano? Wei Feng, który siedział obok niego, pokręcił głową. — Tak nie można — rzekł spokojnie. — To wbrew naszym zwyczajom. — Dlaczego nie? — zapytał Wang, patrząc wyzywająco na niego. —Jesteśmy Radą Siedmiu, a niejedną osobą, prawda? Dlaczego mamy mówić jednym głosem? — Zle zrozumiałeś... — zaczął Tsu Ma, ale Wang uciął: — Niczego źle nie zrozumiałem. Mam prawo głosować przeciwko, nieprawdaż? Chcę wyrazić mój sprzeciw wobec tego rodzaju polityki! Tsu Ma zawahał się, potem skinął przyzwalająco. — Dobrze. Proszę wpisać mój sprzeciw wobec trybu gło- sowania. To wszystko — rzekł Wang Sau-leyan. Sekretarz Lung Mei Ho, który siedział przy biurku za Tsu Ma, zapisywał wszystko, co zostało powiedziane, do oficjal- nego protokołu. Jego pędzelek szybko zapełniał kolejne stroni- ce. Asystent sekretarza robił to samo. Duplikat stanowił zapewnienie, że raport będzie dokładny. Teraz obaj przestali pisać i spojrzeli nań zdumieni. — Ale to już zostało zapisane... — Tsu Ma spochmurniał, próbując zrozumieć, o co chodziło Wangowi. — Czy chodzi ci o to, że zamierzasz głosować przeciwko? — To trudno zrozumieć, Tsu Ma. — Wang popatrzył na protokolanta. —Dlaczego tego nie zapisujesz, Shih Lung? Czy ktoś kazał ci przerwać protokołowanie? Lung opuścił głowę, szybko zapisując słowa Wanga. Jego asystent uczynił to samo. Zadowolony ze swego wystąpienia Wang Sau-leyan usadowił się wygodnie. Nie uszło jego uwagi, żeTangowie spiorunowali go wzrokiem. Potem spojrzeli na siebie, niepewni, co mają uczynić. Jego zuchwałe gesty, choć niewinne same w sobie, wstrząsnęły każdym z nich do głębi. Jak powiedział Wei Feng, wszystkie decyzje podejmowano jednogłośnie, przynajmniej do tej pory. Ale to należało już do przeszłości. Nastał nowy świat, rządzący się nowymi regułami. Nie nauczyli się tego jeszcze. Wbrew wszyst- kiemu. Wojna nie nauczyła ich niczego. Cóż, on to zmieni. Zmusi ich, by powąchali tej nowej cuchnącej rzeczywistości. — Mam jeszcze jedną sprawę — powiedział spokojnie Wang. — O co chodzi, kuzynie Wang? Ostry ton głosu Tsu Ma sprawił, że Wang Sau-leyan uśmie- chnął się w duchu. Udało mu się wyprowadzić Tangów z równowagi, nawet zwykle opanowanego, nieugiętego Tsu Ma. Cóż, teraz dopiero wstrząśnie nimi porządnie. — To drobna sprawa. — Chodzi o procedurę. — Mów... — Właśnie. Książęta muszą opuścić obrady. Zaraz, zanim przystąpimy do dalszej debaty. Ujrzał wyraz konsternacji na twarzy Tsu Ma. Potem sala obrad eksplodowała gwarem gniewnych, skłóconych głosów. * * * DeVore zapiął pasy. Gdy winda ruszyła gwałtownie w dół, jedną ręką ujął skórzany uchwyt na głową, drugą zaś położył na głowicy, która znajdowała się na wysokości bioder. Przed jedenastu laty samoczynne urządzenie zamroziło mu na mo- ment szyję, by powstrzymać ewentualny krwotok. Wtedy też wprowadzono do komputera jego dane. Z czasem wzór siatków- ki spłowiał na karcie identyfikacyjnej, ale teraz wystarczył, by wprowadzić w błąd kamery. Kiedy winda zwolniła, podniósł dźwignię na wysokość twarzy. Zatrzymała się. Przyłożył prawe oko do identyfikatora w ścianie i wcisnął kod. Po trzech sekundach drzwi otworzyły się z sykiem. DeVore schował głowę w ramionach i wyciągnął broń. — Co się dzieje na górze? Strażnik przy biurku zwrócił się do niego z uśmiechem, spodziewając się, że to Sanders, ale zaledwie wypowiedział kilka słów, DeVore otworzył ognień, zmiatając go z krzesła. Drugi strażnik, który właśnie wyszedł z sąsiedniego pokoju, niosąc w rękach tacę z trzema czarkami ch'a, rzucił ją na podłogę i sięgnął do pasa, ale DeVore okazał się dla niego zbyt szybki. Trafiony serią strażnik zatoczył się, upadł i znieruchomiał. DeVore podszedł do biurka, na którym położył hełm. Rozejrzał się wokół siebie. Nic się nie zmieniło. Wszystko wyglądało tak samo jak przed jedenastu laty. Przez ten czas nie zmienili nawet procedury. Byli niewolnikami swych przyzwyczajeń, ludźmi przywiązanymi do tradycji, zadufanymi w sobie. DeVore roześmiał się wzgardliwie. To była ich naj- większa słabość i przyczyna jego zwycięstwa. Podszedł do sejfu, specjalnie zabezpieczonego skarbca, który otwierał się jedynie pod wpływem impulsów świetlnych, skiero- wanych w odpowiednie, wrażliwe na ich działanie, punkty znajdujące się na tytanowych drzwiach. Tego również nie zmieniono w ciągu tych jedenastu lat. „To ci nie pomoże" — powiedział Sanders. Cóż, Sanders i on myśleli w inny sposób. Co prawda oni osiągnęli przewagę, ale on... DeVore roześmiał się i wyciągnął cztery małe pakieciki z kieszeni tuniki i umocował je na ścianach sejfu. Ładunki wybuchowe wyglądały jak pierścienie, jak węże zjadające swe własne ogony. Cztery podobne pierścienie, jednak znacznie większe — ich zdolność niszczenia przewyższała tysiąc razy moc tych, które umieścił na ścianach sejfu — rozpoczęły to wszystko dziesięć lat temu, kiedy wysadzili w powietrze cesars- kie solarium, zabijając ministra Tanga, Lwo Kanga, i jego doradców. Teraz mniejsi bracia tych pierwszych wspierają go w tej wojnie. Uśmiechnął się i przeszedł do jednego z bocznych pomiesz- czeń. Położył się na podłodze. Po chwili potężna eksplozja wstrząsnęła ścianami pokoju, w którym się schował. Odczekał kilka sekund i wrócił do skarbca. W pokoju strażników pano- wał nieopisany bałagan. W powietrzu unosiły się tumany pyłu. Resztki sprzętów, urządzeń i ludzkie szczątki zaśmiecały pod- łogę. Ściany ociekały krwią. Drzwi do skarbca odpadły podczas eksplozji, choć wybuch nie uszkodził samego sejfu, który wypadł ze środka i leżał pośrodku sali pokryty tym, co zostało ze strażników. Zdjął tunikę i podłożył pod sejf. Powoli przeciągnął go po podłodze do windy. Zajrzał jeszcze raz do zburzonej wartowni i uruchomił windę. Tym razem nie musiał używać głowicy. Na dole nie było komputerowego identyfikatora, który sprawdzał- by, kto opuszcza skarbiec i korzysta z windy, by wyjechać na górę. Popełnili tu jeszcze jeden błąd. On zaprojektowałby to inaczej. Nie zastosowałby specjalnych urządzeń zabezpieczają- cych zjazd. Za to o wiele trudniej byłoby się wydostać z dołu. W ten sposób przeciwnicy wpadliby w pułapkę — okrążeni ze wszystkich stron. Tak jak w starożytnej grze wei chi. U góry czekał na niego Lehmann z nowym kombine- zonem. — Co się dzieje? — zapytał DeVorc, przebierając się szybko w ciemnozielony roboczy kombinezon. Lehamann wpatrywał się w sejf. — Ping Tiao utrzymali swój przyczółek. Rozpoczęliśmy załadunek i wywóz broni przez górną bramę wschodnią. Wiegand donosi, że kanały Służby Bezpieczeństwa aż brzęczą od wiadomości o ataku. W każdej chwili powinniśmy się spodziewać przeciwuderzenia. DeVore spojrzał gniewnie. — Wobec tego zrobimy najlepiej, jeśli wyniesiemy się stąd jak najszybciej, co? — Czterech moich ludzi czeka na zewnątrz, a dwóch pozos- tałych pilnuje zachodniej windy tranzytowej. Oznajmiłem ter- rorystom z Ping Tiao, że jest uszkodzona. — Wspaniale. Co jeszcze? — Same dobre wieści. Zamieszki w Brunszwiku rozszerzyły się na sąsiednie hsien. Zdaje się, że nasi przyjaciele mieli rację. To istna beczka prochu... — Możliwe... — DeVore zamyślił się i przytaknął. — W porządku. Przyprowadź tutaj tych ludzi. Chcę, byśmy wydostali się stąd, zanim ci z Ping Tiao odkryją, co zrobiliśmy. Potem wysadzimy w powietrze mosty. *** Li Yuan opuścił salę obrad, nie czekając, aż Tangowie zakończą debatę. Wyszedł na obszerny balkon i stanął przy balustradzie, spoglądając ponad błękitnym bezmiarem Morza Kaspijskiego w stronę odległej linii wybrzeża. Po chwili przyłączył się do niego syn Wei Fenga, Wei Chan Yin. Był roztrzęsiony z gniewu. Przez jakiś czas nie odzywał się żaden z nich. Potem Wei Chan Yin powiedział głosem pełnym rozsądku, lodowatym i wyraźnym: — Szkopuł tkwi w tym, że Wang Sau-leyan ma rację. Nie przystosowaliśmy się do nowych czasów. Li Yuan odwrócił głowę, wpatrując się w profil starszego mężczyzny. — Być może. Ale trzeba było to powiedzieć w inny sposób. Wei Chan Yin rozluźnił się trochę, a potem parsknął krótkim śmiechem. — Jego maniery są zbyt prostackie, prawda? Możliwe, że ma to związek z jego wygnaniem, kiedy był dzieckiem. Spojrzeli po sobie i wybuchnęli śmiechem. Li Yuan odwrócił się twarzą do Wei Chan Yina. Najstar- szy syn Wei Fenga miał trzydzieści sześć lat. Był wysokim, dobrze zbudowanym, przystojnym mężczyzną o wysokim czole. Jego oczy zwykle uśmiechały się do całego świata, choć niekiedy niemal przerażały swoją przenikliwością. Li Yuan znał go od urodzenia i zawsze poważał, a teraz byli równie silni. Różnica wieku nie miała żadnego znaczenia wobec roli, jaką obaj mieli odegrać w przyszłości, zostając Tangami. — Jak myślisz, czego on chce? Na twarzy Wei Chan Yina pojawił się wzgardliwy grymas. Wpatrywał się w Li Yuana, zastanawiając się nad odpowiedzią. W końcu powiedział: — Mój ojciec sądzi, że Wang Sau-leyan jest zwykłym intrygantem. — Ale ty myślisz inaczej? — Sądzę, że to przebiegły młodzieniec. Bardziej zimny i wyrachowany, niż pokazuje po sobie. Niepokoi mnie ta dziwna manifestacja podczas obrad. Myślę, że zgrywał się przed nami z jakiegoś powodu. Li Yuan uśmiechnął się. On sam myślał podobnie. Jednak to była wspaniała gra. Widział gniew na twarzy ojca i starszych Tangów. Jeśli celem Wang Sau-leyana było rozgniewanie ich, odniósł sukces. Ale dlaczego to zrobił? Co chciał osiągnąć, stosując taką taktykę? — Zgadzam się. Ale moje pytanie wciąż jest aktualne. Czego on chce? — Zmiany. Li Yuan zawahał się, oczekując, że Wei Chan Yin powie więcej. Jednak to było wszystko, co miał do powiedzenia. — Zmiany? — Li Yuan roześmiał się niedowierzająco. Po chwili jednak wzdrygnął się z odrazą, domyślając się, co sugerował jego kuzyn. — Masz na myśli, że... Choć nie dokończył zdania, Wei Chan Yin skinął głową. Zaczęli rozmawiać o zabójstwie Wang Hsiena. Chan Yin ściszył głos do szeptu: — Wszyscy wiedzieli, że on nienawidził ojca. To nawet miałoby sens, gdyby jego nienawiść przeniosła się na wszystko, co było drogie jego ojcu. — Siedmiu? — I samo Chung Kuo. Li Yuan pokręcił powoli głową. Czy to było możliwe? A jeśli tak... Przełknął ślinę, głęboko wstrząśnięty. — Wobec tego nigdy nie będzie Tangiem. Wei Chan Yin roześmiał się kwaśno. — Gdyby to było takie proste, kuzynie. Uważaj na to, co mówisz. Młody Wang ma uszy w nieoczekiwanych miejscach. Między nami nie ma sekretów, ale wśród nas są szpiedzy, a w ich obecności lepiej jest milczeć. Nie musieli mówić więcej. Li Yuan zrozumiał od razu, kogo miał na myśli Wei Chan Yin. Hou Tung-po, młodego Tanga Ameryki Południowej, który spędził ostatnio wiele czasu z Wang Sau-leyanem w podległych mu prowincjach. Zadrżał, jakby okazało się nagle, że słońce nie jest zbyt gorące, by go ogrzać, i położył rękę na ramieniu Wei Chan Yina. — Mój ojciec miał rację. Nadeszły ciężkie czasy. Jednak jesteśmy Radą Siedmiu. Nawet jeśli ktoś okazuje słabość, większość pozostaje zdrowa... Wei ujął Li Yuana za rękę. — Jest tak, jak mówisz, drogi kuzynie. Ale muszę już iść. Tyle jeszcze pozostało do omówienia. Li Yuan uśmiechnął się. — W sprawie twojego ocja. — Oczywiście. Stanowimy wyrękę dla naszych ojców, prawda? Li Yuan przyglądał mu się, jak odchodzi. Potem wychylił się przez balustradę, patrząc w dal. Wrócił myślami do dnia, kiedy wezwał go ojciec i przedstawił urzędnikowi o wyostrzonej srogiej twarzy, Ssu Lu Shanowi. Tamtego dnia zmieniło się jego życie. Minister wprowadził go w sztukę wprowadzania w błąd, w sztukę Wielkiego Podstępu. Oficjalna historia mówiła o tym, że wielka flota Pan Chao wylądowała w pobliżu Astrachania na wybrzeżu Morza Kaspijskiego w 98 roku. Bohater narodowy Pan Chao miał otoczyć garnizon Ta Ts'in siłami morskimi z jednej strony i wojskami na lądzie z drugiej. Po bitwie, która trwała trzy dni, wywiesił żółty cesarski sztandar ze smokiem na murach staro- żytnego miasta. Ale historia kłamała. Pan Chao istotnie prze- płynął przez Morze Kaspijskie, by spotkać się z wysłannikami Ta Ts'in — konsulami potężnego rzymskiego cesarza Trajana. Ale nigdy ogromna armia chińska nie wylądowała na tym pustynnym wybrzeżu, żaden Han nie przebył potężnego łań- cucha Uralu i nie wkroczył do Europy jako zdobywca. Nie, dopóki nie objął władzy potężny dyktator Tsao Chun, zaledwie niecałe stulecie temu. Li Yuan zadrżał. Odwrócił się, zły na siebie. Kłamstwa czy nie, to był świat, który odziedziczyli — niczego dobrego nie przyniesie zastanawianie się nad polityczną alternatywą. Nie warto dzielić włosa na czworo, bo rzadko się to na coś zdaje. Przez pewien czas myślał o tym nieustannie i omal go to nie zniszczyło. Potem osiągnął spokój, angażując się w działalność publiczną. Jednak czasami — jak teraz — zasłona opadała i wówczas wolałby uciec, gdzie pieprz rośnie. To było jednak niemożliwe. Prędzej niebo zawali mu się na głowę, niż słowa skargi przejdą przez jego usta. Wpatrywał się tępo w drzwi. Znowu zawrzał gniewem na myśl o wystąpieniu Wang Sau- -leyana. Zmiana... Czy książę Wei miał rację? Czy Wang Sau-leyan naprawdę chciał Zmiany? Czy pragnął raz jeszcze wprawić w ruch Wielkie Koło, nie bacząc na koszty? Jeśli tak, to muszą go powstrzymać, gdyż Zmiana była niemożliwa. Niepraw- dopodobna. Ale czy o to mu chodziło? Li Yuan zawahał się. Nie, pomyślał. Zmiana nie jest niepraw- dopobna. Nie teraz. A jeśli tak, to nie można do niej dopuścić. Jego ojciec miał rację. Zmiana niesie zawsze zniszczenie całego dotychczasowego świata. Obrót Koła miażdży na swej drodze wszystko, bez różnicy. Tak działo się zawsze. Gdyby trzeba było znaleźć choć jeden powód, by utrzymać władzę Siedmiu, znalazłby się teraz — powstrzymanie obrotu Koła. Wzdrygnął się, uświadamiając sobie wyraźnie swoją rolę w jasnej już teraz sprawie. Tak, on będzie hamulcem — bloka- dą, która powstrzyma obrót Koła. *** DeVore zatrzymał się przed zakrętem i skulił pod ścianą korytarza. Nasłuchiwał. Tuż za nim dyszało ciężko czterech ludzi, którzy z trudem nieśli ciężki sejf. Z przodu dochodziły inne dźwięki — kroki, stłumione głosy. Zaniepokoił się. Te poziomy powinny być puste. Tędy prowadziła droga do oczysz- czonego mostu. Odwrócił się i wskazał swoim ludziom drzwi z prawej strony. Bez słowa weszli szybko do środka. DeVore ruszył w lewo, szybko, w milczeniu, uświadamiając sobie, że głosy narastają w miarę, jak zbliża się do węzła. Przed zakrętem zatrzymał się i wślizgnął do bocznego pomieszczenia. Zaczekał tam, przy- kładając ucho do drzwi. Kiedy przeszli, podążył za nimi. Ping Tiao. Był tego pewien. Ale dlaczego byli tutaj? Co tutaj robili? Dziesięciu. Może więcej. Ale nie mniej. Nie miał powodu do podejrzeń. Jednak nie wszyscy z nich należeli do Ping Tiao. Prowadzili jeńców, być może wysokich rangą oficerów Służby Bezpieczeństwa. Ale dlaczego? Czyżby Uczyli na okup? A może mieli jeszcze jakiś inny powód? Zachmurzył się i podążył cicho za nimi, wiedząc, że musi upewnić się co do swoich podejrzeń. Jeśli wzięli jeńców, musiało nastąpić coś, o czym powinien wiedzieć. Może mógłby to wykorzystać. Przed akcją zgodził się z Gesellem, że nie będą brali jeńców, ale przywódca Ping Tiao nie był człowiekiem godnym zaufania. Przed nimi znajdował się most. Korytarz prowadzący do niego z tamtej strony został wcześniej oczyszczony przez jego ludzi. Ale jak oni się stamtąd wydostali, wszak nie powiedział Gesellowi nic? Oznaczało to zatem, że mieli w jego organizacji swojego człowieka. Albo zapłacili za tę informację komuś z jego otoczenia. Jeśli nawet tak się stało, to i tak nie wiedzieli o sejfie. Oprócz niego nie wiedział o nim nikt. Zbliżył się do nich. Słyszał ich już wyraźnie. Trzy, nie, cztery głosy. Zwolnili, gdy zbliżyli się do mostu. Nagle stali się czujni, jakby podejrzewali jakąś zasadzkę. Do następnego zakrętu było zaledwie około dwudziestu c/j'/. Stamtąd mógłby ich obserwo- wać bez przeszkód. Ale to było ryzykowne. Gdyby go zobaczyli... DeVore zwolnił. Przystanął przed samym węzłem, znów nasłuchując. Ping Tiao zatrzymali się, prawdopodobnie by wysłać jednego ze swych ludzi na most. Poczekał chwilę, potem wysunął głowę zza narożnika, trzymając ją nisko, aby nie mogli niczego zauważyć. Obrzucił ich wszystkich szybkim spojrzeniem, potem cofnął się błyskawicznie. Pięciu Ping Tiao i ośmiu związanych jeńców, tak jak przypuszczał. Jeńcy nie byli wmundurach, ale poznał po wąsach i sposobie, w jaki splatali warkoczyki, że byli oficerami. Po tych drobnych szczegółach można było określić rangę równie bezbłędnie jak po naszywkach na mundurze. Tak. Gesell brał jeńców. DeVore dowie się, dlaczego przywó- dca Ping Tiao nie przestrzegał wcześniejszych ustaleń. Ciekawe, jakie usprawiedliwienie wymyśli Gesell. Tymczasem on wyśle za nimi swojego człowieka z tamtej strony mostu, aby spraw- dził, dokąd prowadzą jeńców. Uśmiechnął się i zamierzał właśnie zawrócić, gdy usłyszał zbliżające się kroki. — Przejdźcie przez most — rozległ się czyjś głos, już znacz- nie bliżej. — Prędzej! Dołączę do was później. DeVore odetchnął głęboko, potem wyciągnął broń. Przy- glądał się jej przez chwilę i schował z powrotem do kabury. Nie. Musi zachować ciszę. Przecież równie dobrze można zabić człowieka nożem. Rozejrzał się szybko wokół siebie, zastanawiając się, czy powinien się ukryć i pozwolić przejść zwiadowcy Ping Tiao. Zdecydował się jednak zaatakować tamtego. Był prawie pewien, że nie zauważyli jego obecności, więc zaskoczy go bez trudu. Kiedy dźwięk kroków stał się głośniejszy, przywarł do ściany. Gdy mężczyzna wyłonił się zza narożnika, rzucił się nań błyskawicznie, okręcił go wokół siebie, przycisnął do piersi i przyłożył mu nóż go gardła. — Krzyknij tylko, a będziesz martwy — szepnął mu zło- wieszczo do ucha. — Turner! — usłyszał zdumiony szept. — Shen Lu Chua — odpowiedział spokojnie, ściskając Han za gardło. — To prawdziwa niespodzianka, że spotykam cię tutaj. Przywódca Ping Tiao przełknął ślinę i podniósł głowę, nie okazując strachu. — Co tutaj robisz? DeVore roześmiał się cicho. — Zapominasz, kto trzyma nóż, Shen Lu Chua. Dlaczego Gesell bierze jeńców? — Widziałeś? Oczywiście. — Więc? — Myślisz, że ci powiem? — Shen pociągnął nosem. — To nie ma znaczenia. Wiem, co zamierza Gesell. Szyderczy śmiech Shena potwierdził to, co podejrzewał DeVore. To był pomysł Shena. Gesell nic nie wiedział o jeńcach. Było to godne uwagi, znaczyło bowiem, że w ich szeregach doszło do rozłamu. Nic zaskakującego, wszak byli tylko lu- dźmi. — Nic nie wiesz... Ale DeVore nie słuchał. Przyciskając Shena bliżej, pchnął nóż w gardło Hana, wbijając ostrze aż do ust. Puścił go i przez chwilę przyglądał się obojętnie rzężącemu człowiekowi, który próbował daremie wyrwać ostrze. W końcu zrobił krok na- przód i przyklęki, łamiąc Shenowi kark. * * * Hung Mien-lo siedział w swoim biurze, wpatrując się w mały stołowy monitor. Przed kanclerzem stał z pochyloną pokornie głową ochmistrz Sun Li Hua. — Wezwałeś mnie, kanclerzu Hung? Hung Mien-lo spojrzał na Suną, nie odrywając palców od klawiatury pod ekranem. — Nie spieszyłeś się, mistrzu Sun! Sun Li Hua nie podniósł głowy. — Jestem bardzo zajęty. Musiałem tyle przygotować dla mojego pana. Hung pociągnął nosem. — A kto jest tym panem, Sun? Ochmistrz uśmiechnął się niepewnie. — Obaj służymy temu samemu panu. Hung Mien-lo podniósł głowę i przyglądał się przez chwilę Sun Li Hua. Potem przesunął monitor tak, by gość mógł zobaczyć ekran. — Czy poznajesz, co to jest, mistrzu Sun? Ochmistrz podniósł głowę po raz pierwszy i spojrzał na ekran. Potem, z nie zmienionym wyrazem twarzy zwrócił wzrok na Hung Mien-lo. — Sądzę, że to rachunki, kanclerzu. — Właśnie tak. Ale rachunki zostały sfałszowane. Wielo- krotnie sfałszowane, jak stwierdziłem. Wcisnął klawisz, by oczyścić ekran. Uśmiechnął się chytrze. W ciągu ostatnich czterech lat ktoś wydoił dzięki temu ogromne sumy. Wpatrywał się w Suną szeroko otwartymi oczyma. — I? Hung skinął głową, podziwiając opanowanie tego człowieka. — Tylko trzech ludzi mogło to zrobić. Wykluczyłem już dwóch, gdyż sprawdziłem, że są niewinni. Pozostałeś tylko ty, mistrzu Sun. Mam dość dowodów, by zwrócić się do Sieci o obniżenie ci stopnia służbowego. Twojej rodzinie świetnie się powodziło w ciągu tych czterech lat. — Czy oskarżasz mnie o malwersację, kanclerzu Hung? Hung Mien-lo uśmiechnął się. — Tak. Sun przyglądał mu się przez chwilę. Roześmiał się. — Czy to wszystko? Gdyby każdy urzędnik, który poprawia rachunki, został aresztowany, Siedmiu prędko pozbyłoby się wszystkich sług. — Może i tak, ale ty zostałeś przyłapany, mistrzu Sun. Mam dość dowodów, by zwrócić się do Sieci o obniżenie ci stopnia służbowego. Sun spojrzał znowu na niego, nieco zakłopotany. Na jego twarzy pozostał jednak uśmiech. Kiedy tylko zobaczył ra- chunki na ekranie, od razu się zorientował, że czeka go ciężka przeprawa. — Czego chcesz, kanclerzu? Jaki jest rzeczywisty powód tego spotkania? — Myślisz, mistrzu Sun, że działam z ukrytych pobudek, prawda? Pyzata twarz Sun Li Hua drgnęła, nie proszony usiadł na krześle. Jego rysy przybrały poważniejszy wyraz. — Obaj jesteśmy realistami. Wydarzenia wyniosły nas tego roku w górę. Wybiliśmy się, choć inni popadli w nędzę. Mamy wpływowe rodziny, potężnych krewnych. — Więc? Na ustach Sun Li Hua zakwitł uśmiech, ale oczy wciąż miał zimne i przenikliwe. — Mam na myśli to, że powinniśmy być sojusznikami, Hung Mien-lo. Sojusznikami, a nie wrogami. Kanclerz wychylił się, jego rysy nagle się wyostrzyły, głos stwardniał nieprzyjemnie: — A jeśli powiem: „nie"? W pierwszej chwili na twarzy Suną pojawił się wyraz niepew- ności. Potem roześmiał się, odzyskując pewność siebie. — Nie rozmawiałbyś ze mną, gdybyś już nie zadecydował. Zaaresztowałbyś mnie. Ale nie masz takiego zamiaru, prawda? Chcesz czegoś ode mnie? Hung wpatrywał się w niego ze złością. — Czy nie masz uszu, człowieku? Czy nie zdajesz sobie sprawy, że znalazłeś się w tarapatach? — Zdumiony pokręcił głową. — Posunąłeś się za daleko, Sun Li Hua. Zabiłeś Tanga. A teraz wystarczy zaledwie szepnąć do odpowiednich uszu, by sprowadzić na ciebie pewną śmierć. — Nie masz żadnego dowodu — zaczął Sun, lecz nagle zrozumiał, że Hung powiedział prawdę. W takiej sprawie nie były konieczne dowody. Wystarczyło samo podejrzenie. A po- tem pojął, co chciał uzyskać Hung Mien-lo, i dlaczego podniósł sprawę sprzeniewierzonych funduszy. Wniosek do Sieci o po- zbawienie funkcji osłabiłby ochmistrza. Pozbawiłby go ochro- ny prawa i krewnych. Przyglądał się swoim rękom, nagle opanowany. Nie mógł nic zrobić. Hung Mien-lo miał wszystkie atuty w swych rękach. Opuścił głowę. — Czego chcesz? Hung Mien-lo przyglądał się Sun Li Hua, delektując się swym zwycięstwem. Przez pewien czas pragnął upokorzyć tego człowieka — ściągnąć go na ziemię z wysokiego konia. Dzisiaj, zmuszony przez księcia do działania, rozpoczął rozgrywkę. Założył z góry, że jego przypuszczenia dotyczące Sun Li Hua i starego Tanga są zgodne z rzeczywistością. I zwyciężył. Ale to był dopiero początek. Następny krok wymagał rozważnego podniesienia stawki. Tym razem zaryzykował w grze swoje życie. Dotąd jego ręce były czyste. Do tej pory inni wypełniali wszystko to, czego zażądał. Ale teraz... Odetchnął głęboko, przyglądając się Sun Li Hua, upewniając się, że tego właśnie chce. Potem spokojnie, opanowanym głosem odpowiedział ochmistrzowi: — Powiem ci, czego chcę. Chcę, żebyś znowu zabił. Chcę, żebyś zabił nowego Tanga, Wang Ta-hunga. * * * Twarz Emily Ascher pociemniała z gniewu. Jej nozdrza rozszerzyły się, oczy płonęły dziko. Patrzyła na Gesella. Stała naprzeciwko niego, trzymając ręce na biodrach i wysuwając zwycięsko podbródek. — Ruszaj! Porozmawiaj z nim! Założę się, że ten bękart zaprzeczy wszystkiemu! Pierś Gesella falowała gwałtownie. Wiadomość o śmierci Shena wstrząsnęła nim głęboko. Wszystko szło tak dobrze... — Jesteś pewna? Wydała ostry, gorzki krzyk odrazy. — To był jego nóż. Ten sam, który odebraliśmy mu, kiedy przyszedł się z nami spotkać. Miał ostrze z rękojeścią z masy perłowej. — Rozumiem. Pochyliła się nad nim. Zniżyła głos do szeptu: — Więc zabijesz go, prawda? Tak jak zapowiedziałeś; jeśli wejdzie nam w drogę... Gesell wzdrygnął się odruchowo, potem skinął głową. — Jeśli to prawda — powiedział cicho. — Ale jeśli on zaprzeczy... — Będziesz wiedział, czy to prawda. — Tak... — odwrócił się i spojrzał na albinosa, który obserwował ich kłótnię. — Gdzie on jest? — odezwał się rozkazującym tonem. — Będzie tutaj — odparł lodowato Lehmann. — A jeśli nie? — zapytała cicho Ascher. — Wtedy tutaj umrzemy — rzekł Gesell, nie patrząc na nią, odwzajemniając zimne spojrzenie albinosa. Usłyszeli w oddali niewielką strzelaninę, potem głuchą eks- plozję, która wstrząsnęła podłogą. Broń została załadowana nie więcej niż piętnaście minut temu. Był już czas, by wydostać się stąd. Ale nie mogli tego zrobić, dopóki był tutaj Turner. Gesell tupnął, potem zaczął chodzić wielkimi krokami, wypatrując DeVore'a wśród mężczyzn i kobiet zgromadzonych w sąsiednich korytarzach. — Co go zatrzymało? — mamrotał gniewnie. Wiedział, jak zdenerwowani byli jego ludzie, jak szybko udzielił się im jego nastrój. W duchu przeklinał Turnera. Emily miała rację. Nie powinni się w to wszystko wplątywać. Kiedy zawrócił, zobaczył go. — Cóż — rzekł cicho, patrząc na Ascher. — Oto i on! DeVore rozmówił się krótko z albinosem. Potem podszeł do nich. — Jesteście gotowi? Gesell pokręcił głową. — Jeszcze nie. Muszę cię o coś zapytać! — O Shen Lu Chua? Gesell parsknął nerwowo, zaskoczony jego śmiałością. — Masz zimną krew, Turner. Co się stało? DeVore nie odwrócił wzroku, jego spojrzenie było szczere i otwarte. — Zabiłem go. Musiałem. Zaatakował mnie. — Dlaczego? — Nie wiem. Próbowałem mu wyjaśnić, dlaczego się tam znalazłem, ale nie dał mi żadnej szansy. — Nie... — Gesell spojrzał na Ascher, potem znowu na DeVore'a — Znałem Shena. On by tego nie zrobił. — Znałeś go? — DeVore roześmiał się. — Więc, jak mogę przypuszczać, wiedziałeś, że szmuglował na drugą stronę ośmiu jeńców, wyższych oficerów Służby Bezpieczeństwa. Gesell poczuł rękę Ascher na swoim ramieniu. — On kłamie... DeVore pokręcił głową. — Nie. Zapytajcie o to waszego człowieka, Macha. Przy- boczny Shena, Yun Ch'o, zabrał ich do mieszkania w Ot- tersleben. Poziom Trzydziesty Czwarty. Myślę, że znacie to miejsce. Gesell zesztywniał. Możliwe, że Turner blefował, chcąc zyskać na czasie. Ale to, co mówił, nie było pozbawione sensu. Tak jak zasugerował, Mach mógł to łatwo sprawdzić. W każ- dym razie zaniepokoiło go coś jeszcze, czego Turner dotąd nie wyjaśnił. — Powiedziano mi, że znaleziono ciało na Poziomie Jeden Dwadzieścia. Nawet jeśli to prawda i Shen chciał pokrzyżować nasze plany, skąd ty się tam wziąłeś? Cofnął się gwałtownie, kiedy DeVore sięgnął do kieszeni, ale zupełnie niepotrzebnie. DeVore wyciągnął z zewnętrznej kie- szeni mapę. Inną mapę. Potem podał mu ją. — Nie mogłem nie skorzystać z takiej sposobności — po- wiedział. — Wiedziałem, że ta mapa tam jest. Widziałem ją tam przed laty. Gesell spojrzał na niego, otwierając usta ze zdumienia. — Brema... Bogowie! To jest plan Bremy, stanowiący włas- ność Służby Bezpieczeństwa. — Jego część. Drugą połową wysłałem. — Wysłałeś? Zamierzał zapytać, co Turner ma na myśli, gdy zobaczył, że jeden z jego kurierów przepycha się przez zatłoczony korytarz i podbiega do niego niemal bez tchu. Kazał mu powtórzyć wiadomość. Potem zwrócił się do Turnera. — Mamy problem. — Problem? — DeVore zmarszczył brwi. — Wydaje się, że znaleźliśmy się w pułapce. Ostatni z mos- tów został wysadzony w powietrze. — Wiem. Na mój rozkaz. — Wysadziłeś go? Dlaczego? — Mówiłem już. Nie wyjdziemy tędy. Pójdziemy inną dro- gą, gdyż oni spodziewają się nas właśnie tam. Wykalkulowali zapewne, że wrócimy przez most i będą tam czekać, by wyłapać nas w bocznych korytarzach po drugiej stronie. Ale ja nie zamierzam wpaść im w ręce. Mam samolot. Czeka na dachu. — DeVore spojrzał na czasomierz na ręce. — Mamy mniej niż pięć minut, więc zrobimy najlepiej, jeśli ruszymy od razu. Gesell spojrzał na mapę i z powrotem na DeVore'a; był zdumiony. Sprawa Shena została zapomniana. — Masz transportowiec? — To właśnie powiedziałem. Ale chodźmy, zanim oni do- myśla się, co zamierzamy zrobić. — Ale gdzie? Gdzie polecimy? DeVore uśmiechnął się. — Na południe. W góry. ROZDZIAŁ 3 Koneksje Wang Sau-leyan stał przed ogromnym lustrem w komnacie swego ojca. Przyglądał się w nim, patrząc, jak ubierają go dziewczęta zamordowanego T'anga. — Powinnyście ich widzieć! Nie uwierzyłybyście, jacy byli urażeni. — Śmiał się, ukazując zęby. — To było cudowne! Hipokryci! Obłudnicy i intryganci! Chociaż mniemają, że są prawi i szczerzy. — Odwrócił się i spojrzał na kanclerza. Na jego ustach pojawił się grymas szyderstwa. — Bogowie! Ci kłamcy przyprawiają mnie o mdłości! Hung Mien-lo stał z opuszczoną głową. Był niezwykle spokojny, opanowany, ale Wang Sau-leyan zauważył, że rów- nież był zaskoczony jego triumfalnym powrotem z dzisiejszego posiedzenia Rady Siedmiu. Odprawił dziewczęta i podszedł do stołu. Podniósł kieliszek, wznosząc toast. — Wiem, co myślą T'angowie. Oni są jak duchy, które poruszają się tylko po liniach prostych. Ale ja jestem inny. Wiem, że przed następnym posiedzeniem przygotują się, że znowu będę gwałtowny i grubiański, gotów podeptać ich beznadziejną etykietę. Przedtem spotkają się, by omówić strategię odpowied- nią do mojej „otwartości". Przekonasz się, że tak będzie. Aleja ich znowu zaskoczę. Będę tak łagodny, że zaczną się zastanawiać, czy nie przysłałem swojego sobowtóra. — Wybuchnął śmie- chem. — Tak, i przez cały czas będę przestrzegał reguł ich gry. Podkopię ich pewność siebie, proponując kolejne drobne zmiany, które przełożą na następną debatę. Będę opóźniał i kwestionował wszystko, aż stracą cierpliwość. A potem...—Urwał, zauważając dziwną minę Hung Mien-lo. — O co chodzi, kanclerzu Hung? Hung Mien-lo stał z opuszczoną głową. — Chodzi o twojego brata, Ekscelencjo, On nie żyje. — Nie żyje? Jak to? — On... sam się zabił. Godzinę przed twoim powrotem z posiedzenia Rady. Wang Sau-leyan odstawił kieliszek na stół i usiadł. Jego głowa spoczywała niemal bezwładnie na oparciu wysokiego krzesła. — Jakie to podobne do niego. Hung Mien-lo obrzucił go szybko spojrzeniem. — To nie wszystko. Zbrojownia Li Shai Tunga w Helmstadt została zaatakowana dzisiaj przez terrorystów z Ping Tiao. Wynieśli stamtąd całą górę broni. Wang Sau-leyan przyglądał się przez chwilę skulonemu kanclerzowi. Jego oczy zwięziły się. — Dobrze. Wobec tego chcę spotkać się z nimi. Kanclerz spojrzał przenikliwie. — Z Ping Tiaol Ależ to niemożliwe, Chieh Hsia... Wang Sau-leyan popatrzył nań zimno. — Niemożliwe? Kiedy Hung odezwał się znowu, jego głos brzmiał spokoj- niej. — To będzie... trudne. Ale spróbuję, Chieh Hsia. Wang Sau-leyan podniósł znowu kieliszek. — Nie zapomnij o tym, Hung Mien-lo, bo zwrócę się do innych, równie głodnych władzy jak ty. Być może nie aż tak utalentowanych, ale z drugiej strony patrząc, na co się zda talent umarłemu? Hung Mien-lo spojrzał w oczy nowemu T'angowi i ujrzał twardy, zimny błysk zadowolenia w jego oczach. Potem ukłonił się nisko i wycofał. * * * Kao Chen stał w korytarzu przed prowizoryczną kostnicą, przyciskając czoło do ściany i opierając się o nią ręką, by nie upaść. Pomyślał, że nigdy nie przyzwyczai się do widoku zmaskarowanych ciał, szczególnie młodych ciał. — Bękarci... — zaklął cicho. Przecież to nie było konieczne. Mogli związać jeńców i pozostawić ich tutaj. Z pewnością dostali wszystko, czego chcieli. Więc dlaczego zabili jeńców? Wzdrygnął się. Przypomniał sobie podobną sprawę. Rodzinę kapitana Sandersa. Również w tamtym wypadku nic, zupełnie nic, nie uzasadniało zabicia zakładników. Poczuł, że znowu ogarnia go wypływająca z mroków duszy fala mdłości. Zacisnął zęby z gniewu i bólu. — Czy wszystko w porządku, sir? W pobliżu z lekko opuszczoną głową, stał zaniepokojony zachowaniem swego oficera sierżant — Hung Mao — starszy od Chena o dziesięć lat. Został oddany pod rozkazy Kao Chena zaledwie dziesięć dni temu i po raz pierwszy brali razem udział w tej samej operacji. — Widziałeś ich? Sierżant zmarszczył brwi. — Tak, sir? — Zabitych? Większość z nich to kadeci. Zaledwie na- stoletni. Pomyślałem, że mógł znaleźć się wśród nich również mój syn. Podwładny skinął głową. — Ping Tiao to kupa gówna, szumowiny. — Tak... — Chen wciągnął głęboko powietrze do płuc i wyprostował się. — Cóż... Ruszajmy! Chciałbym obejrzeć ciała zabitych, zanim złożę raport. — Tak, sir. Chen rozkazał, by sierżant zaprowadził go do kostnicy, dostrzegł jednak w jego oczach cień wątpliwości. Tak, ogląda- nie zabitych było mu obce. Bez wątpienia jego poprzedni przełożeni nie przejmowali się takimi sprawami. Ale Kao Chen rozumiał, że bezpośrednie oględziny mogą wnieść coś nowego do sprawy. Tolonen zwerbował jego i Karra, gdyż obaj zadawali sobie wiele trudu, by nie pominąć tego, co inni ignorowali. Szczególnie Karr. A Kao Chen wiele nauczył się od Karra. Nie przeoczył najmniejszego szczegółu. Umiał do- strzec najdrobniejszy ślad, który mógł zmienić cały obraz zdarzeń. — Jesteśmy na miejscu, sir. Sierżant zwrócił mu przed drzwiami uwagę, by pochylił głowę. Chen wszedł do środka. Tutaj sprawy wyglądały inaczej. Panował porządek. Ciała leżały w czterech równych rzędach na stołach z kozłów. I przeciwnie niż gdzie indziej, tutaj ciała były całe, nie okaleczone. Ci ludzie zginęli w czasie akcji, nie zostali związani i zarżnięci jak owce. Przeszedł wzdłuż pierwszego rzędu, przystając tu i ówdzie, by odsłonić okrywające zwłoki prześcieradła i przyjrzeć się twarzy, czy ręce zabitego. Spochmurniał. Z każdą chwilą rosło w nim uczucie, że coś nie jest w porządku. Wreszcie, u końca rzędu, zatrzymał się przy jednym z ciał, wpatrując się w nie, jakby coś szczególnego przykuło jego uwagę. Zaniepokoiło go coś dziw- nego, coś nieuchwytnego. Pokręcił głową. Nie, to tylko złudne wrażenie. Ale gdy już miał ruszyć dalej, uświadomił sobie, co go uderzyło w wyglądzie tego ciała. Włosy! Podszedł bliżej i uniósł w rękach głowę zabitego, oglądając ją szczegółowo. Tak, nie miał już żadnych wątpliwości. Włosy zabitego były przystrzyżone krótko, jak włosy żołnierza. Szybko przeszedł wzdłuż rzędu zwłok, spraw- dzając pozostałe ciała. Wielu zabitych miało zwykłe, krótko przycięte włosy, jak większość mężczyzn z niższych poziomów, ale pięciu z nich ostrzyżono jak w wojsku; włosy za uchem i na karku wygolono im niemal do skóry. — Sierżancie! Podwładny natychmiast pojawił się w drzwiach. — Przynieś mi zestaw z telewizyjnym połączeniem! Skracając sobie oczekiwanie na sprzęt telekomunikacyjny, przeszedł jeszcze raz wzdłuż rzędu ciał, przyglądając się dokład- nie zwłokom pięciu mężczyzn, które zauważył wśród innych ofiar. Teraz odkrył więcej różnic. Mieli wypielęgnowane paz- nokcie, gładkie ręce, delikatną skórę. Wszyscy byli Hung Mao, ale nie byli to osobnicy przeciętni. Mieli szaroniebieskie oczy i wyostrzone rysy, które charakteryzowały ludzi werbowanych przez Służbę Bezpieczeństwa. Tak, im bardziej przyglądał się tej piątce, tym łatwiej mógł sobie ich wyobrazić w mundurach. Ale czy miał rację? A jeśli istotnie tak było, co to oznaczało? Czy Ping Tiao zaczęli werbować najemników, czy kryło się w tym coś bardziej złowieszczego? Sierżant wrócił z przekaźnikiem telewizyjnym. Przyglądał się obojętnie, jak Chen podnosi kciukiem powiekę trupa i przy- kłada soczewki obiektywu do jego oka, by przekazać zapis irydologiczny z zapytaniem do Kartoteki Centralnej. Odpo- wiedź przekazano niemal natychmiast. W kartotece znalazło się sześć podobnych zapisów siatkówki, ale tylko jeden pełny opis ciała pasował do zabitego człowieka. Potwierdziły się jego przypuszczenia. Ten człowiek był eks-członkiem Służby Bez- pieczeństwa. Chen przeszedł jeszcze raz wzdłuż ciał, robiąc zapisy siatkó- wek pozostałych mężczyzn z wybranej piątki. Historia po- wtórzyła się za każdym razem. Wszyscy służyli kiedyś w apara- cie bezpieczeństwa i żadnego z nich nie widziano od kilku lat. To znaczyło, że również inni przebywali w Sieci lub poza nią. Ale o czym to świadczy?—zastanawiał się Chen. Wciąż wciskał klawisze, by dotrzeć do osobistych kartotek. Potem odłożył przekaźnik i oparł się w zamyśleniu o jeden z kozłów. — O co chodzi, sir? Chen spojrzał na sierżanta. — Och, to nic. Myślałem, że rozpoznałem tego człowieka, ale pomyliłem się. Zresztą zrobiliśmy już tutaj to, co do nas należało. Kiedy nowi ludzie skończą, niech zgłoszą się z rapor- tami o czwartej. Generał żąda, by jeszcze dzisiaj dostaczyć mu pełny raport. — Tak, sir! Kiedy znowu został sam, przeszedł jeszcze raz wzdłuż rzędów ciał, przyglądając się po raz ostatni każdemu z pięciu mężczyzn. Tak jak reszta, nosili na szyi symbol Ping Tiao — stylizowo- waną rybę — i byli ubrani w prosty strój bojowników. Jednak nie byli zwykłymi terrorystami. Właśnie dlatego okłamał sierżanta, mówiąc, że nic nie znalazł, gdyż jeśli było tak, jak podejrzewał, nie mógł ufać nikomu. Zatrzyma to tylko dla siebie, aż nadejdzie właściwy czas. Tymczasem dowie się wszystkiego o tych pięciu, odkryje, gdzie stacjonowali i pod czyim dowództwem służyli. Jakby już nie wiedział. Jak gdyby nie domyślił się, czyje nazwisko wypłynie na powierzchnię, kiedy zajrzy do ich kar- totek. * * * Nan Ho, ochmistrz Li Yuana, wysiadł z lektyki i odwzajem- niwszy ukłon wielkiemu ochmistrzowi pałacowemu, wstąpił na starożytne kamienne schody, które wiodły do bramy letniego pałacu. U szczytu schodów zatrzymał się i odwrócił. Spojrzał na ruiny starożytnego miasta Ch'ing Tao, na głęboką, granatową jak kobalt zatokę Chiao Chou i szarozieloną, zamgloną górę Lao Shan, wznoszącą się okazale wprost z morza, wysoką na trzy li. Tysiąc li na wschód była Korea, a jeszcze dalej nie nadające się do zamieszkania wyspy Japonii. Minął rok, odkąd ostatni raz odwiedził to miejsce — dokładnnie rok i dwa dni — ale tutaj nic się nie zmieniło. Jakkolwiek dla dziewcząt, które kochały księcia i musiały się z nim rozstać, był długim i trudnym rokiem. Nan Ho westchnął i odwrócił się, podążając za wielkim ochmistrzem. To był najmniejszy z letnich pałaców T'anga i nie korzystano z niego od czasów jego wielkiego dziadka. Utrzy- mywano ten pałacyk tylko z przyzwyczajenia, a pięćdziesięciu służących nie miało tu wiele do roboty. Co za wstyd, myślał, wchodząc do chłodnego, przyjemnego wnętrza. Jednak rozumiał, dlaczego książę przeniósł się do Tongjiangu. W dawnym pałacu było niezbyt bezpiecznie, gdyż zbudowano go na otwartej przestrzeni. Podczas gdy Tong- jiang... Roześmiał się. A to dopiero, gdyby ktoś wpadł na pomysł, by zaatakować Tongjiang! Wielki ochmistrz zwolnił kroku i odwrócił się, kłaniając nisko. — Czy trapi cię coś, mistrzu Nan? — Nic — odparł Nan Ho, odwzajemniając ukłon. —Wspo- minałem tylko mój ostatni pobyt w tym pałacu. Świerszcze w ogrodzie. — Ach... — Oczy wielkiego ochmistrza rozbłysły. Przy- mknął na chwilę powieki, po czym ruszył wolno dalej. Dwie dziewczyny czekały w Wielkiej Cieplarni, klęcząc z pochylonymi głowami na kafelkach nad sadzawką. Nan Ho odprawił wielkiego ochmistrza. A kiedy ów oddalił się, pośpieszył dziewczętom na spotkanie, obejmując je mocno ramionami, zapominając zupełnie o przepaści, jaka ich dzieliła. — Moje najdroższe! — mówił bez tchu, z bijącym ser- cem. — Moje prześliczne! Co się z wami działo? Perłowe Serce odpowiedziała za obie. — Och, mistrzu Nan... Jak to miło widzieć cię znowu! Byłyśmy tutaj takie samotne bez ciebie! Westchnął głęboko. — Cicho, moje kociątka! Cicho już, przestańcie płakać! Przynoszę wam dobre wieści. Opuścicie to ponure miejsce za dwa tygodnie. Spojrzały na niego z radością. Potem szybko odwróciły wzrok. Tak bardzo się zmieniły. Zrozumiał to od razu, gdy je zobaczył. Cóż wyrządził im wielki ochmistrz, że stały się takie? Czy był okrutny? Czy zdarzyło się coś jeszcze gorszego? Cóż, dowie się wszystkiego! A jeśli staruch źle obchodził się z dziew- czętami, zedrze z niego skórę! Słodka Róża spojrzała na niego z nadzieją. — Czy Li Yuan zażądał naszego powrotu? Poczuł ukłucie w piersi, gdyż musiał ją rozczarować. — Nie, moja malutka — powiedział, gładząc jej ramio- na. —Ale chce was zobaczyć... — Ostatni raz, dopowiedział to zdanie w myśli. I ma dla was dar szczególny... — Zadrżał. — Sam to wam powie. Mnie przysłano tutaj, bym pomógł wam się przygotować. Perłowe Serce spuściło oczy. — A potem nas odprawi... — odezwała się cicho. Przytulił ją do piersi. — To nie będzie w porządku. Wiesz o tym dobrze. Roz- mawialiśmy już o tym ostatnim razem. Zbyt dobrze pamiętał tamto spotkanie. Nie mógł zapom- nieć, jak przywiózł je tutaj pod osłoną nocy, jak bardzo płakały, gdy próbował im wyjaśnić, dlaczego nie będą mogły zobaczyć znowu swojego ukochanego księcia. Przełknął ślinę, wspominając tamtą noc. Również Li Yuanowi było ciężko. To, co postanowił, było pod pewnym względem godne po- dziwu, bowiem ani konieczność, ani panujące zwyczaje nie wymagały takiego poświęcenia. Przypomniał sobie scysję z Li Yuanem. Pytał go wciąż, czy naprawdę musi wywieźć dziew- częta. Książę rozgniewał się na niego, więc wzruszył ramiona- mi i wykonał, co mu polecono. Ale to nie było normalne. W głębi serca wciąż nad tym ubolewał. Mężczyzna, szczególnie książę, potrzebował towarzystwa kobiet. A cóż to za dziwny zwyczaj pościć przez cały rok tylko z powodu zbliżającego się ślubu? Pokręcił głową. Było to równie osobliwe jak poślubienie żony zmarłego brata. A jednak Li Yuan uparł się, że będzie „czysty" dla Fei Yen. Jak gdyby rok abstynencji mógł sprawić, że mężczyna będzie czysty! Czyżby krew przestała płynąć mu w żyłach, a siły żywotne pozostały w uśpieniu? Nan Ho kochał swojego pana, ale nie mógł się okłamywać i przyznać, że Li Yuan miał rację. Spojrzał na dziewczęta. Na ich twarzach malowało się rozczarowanie. Przez rok nie wyleczyły się z miłości do księcia. Nie, nie wystarczyłoby na to całego życia. Tylko głupiec mógł myśleć inaczej. Jednak Li Yuan był księciem i jego słowo było rozstrzygające. A chociaż postąpił niemądrze, nie był okrutny. Zamierzał ofiarować dziewczętom na pożegnanie niezwykły dar — dar, o którym Nan Ho nie mógł powiedzieć — wolność. A nawet jeszcze więcej. Oprócz wolności dwie piękne siostry miały otrzymać wspaniały posag, ładną sumkę, wystarczającą, by mogły dobrze wyjść za mąż i zapewnić sobie wygodne życie na Pierwszym Poziomie. Nie, to nie było okrutne. Jednak nie było również radosne. Nan Ho pokręcił głową i uśmiechnął się. — Spokojnie... Musimy przejść przez to wszystko. Wypije- my trochę wina i poczujemy się lepiej. — Przytulił dziewczęta do siebie. — A potem opowiecie mi wszystko o nikczemnym wielkim ochmistrzu i o wszystkich upokorzeniach, jakich doznałyście od niego. * * * Chuang Lian, żona ministra Chuanga, wypoczywała na jedwabnych poduszkach w swoim łożu, wachlując się od niechcenia i przyglądając spod na pół przymkniętych powiek młodemu oficerowi, który przechadzał się po jej sypialni. Czasem przystanął na moment, by podnieść jakiś posążek i przyjrzeć się mu lub wyjrzeć przez okno do ogrodu. Chuang Liang jakby nieświadomie zrzuciła jasnokremową szatę nocną, która zsunęła się, odsłaniając jej drobne piersi. Ucieszyła się, kiedy oczy młodego oficera zwróciły się znowu na jej ciało. Miała czterdzieści pięć lat — za miesiąc skończy czterdzieści sześć—i była duma ze swojego biustu. Słyszała, że piersi innych kobiet wiotczały, zarówno tych, które odmawiały karmienia niemowląt, jak i tych, które wypełniały narzuconą rodzajowi żeńskiemu odrażającą powinność. Jednak ona była w szczęś- liwym położeniu. Jej mąż był zamożnym człowiekiem i wynaj- mował niańki, które zajmowały się jego potomstwem. Dzięki temu zachowała zdrowie i figurę. Każdego dnia po gimnastyce porannej przeglądała się w lustrze i dziękowała Kuan Yin za to, że obdarzyła ją urodą — jedynym atrybutem, który w świecie rządzonym przez mężczyzn daje kobiecie władzę nad nimi. Chuang Lian była niegdyś niezwykle piękna. Wciąż zresztą uważała się za piękność. Ale jej mąż zestarzał się, a ona pozostała kobietą i miała swoje potrzeby. Któż więc mógłby obwinie ją o to, że wzięła sobie kochanka, by wypełnić puste dni odrobiną radości? Jak kobieta z jej pozycją mogła wyjść za mąż za człowieka o trzydzieści lat starszego? Musiała zatem dyskret- nie wybrać sobie mężczyznę, który zastąpiłby w łożu jej męża. Młodego, żywotnego człowieka szlachetnego rodu! A któż nie nadawałby się do tego lepiej niż ten młody oficer? Młodzieniec spojrzał na nią i uśmiechnął się: — Gdzie dzisiaj przebywa minister? Chuang Lian spuściła oczy. Zwolniła ruchy wachlarza. Po chwili znowu wachlowała się szybciej, jakby pod wpływem jakiegoś wewnętrznego impulsu. To była zwykła gra. Jednak serce zawsze biło jej szybciej, gdy patrzył na nią w ten sposób. Podniecało ją to drapieżne spojrzenie. Jego oczy były tak błękitne. Kiedy patrzył na nią, wydawało się, że samo niebo przygląda się jej tymi jasnoniebieskimi oczyma. Zadrżała. Był tak inny od jej męża. Tak żywy. Tak silny. Nie okazał nigdy najmniejszej oznaki słabości. Spojrzała znowu na niego. — Chuang Ming jest w biurze. Gdzież indziej mógłby być o tej porze? — Myślałem, że tutaj. Gdybym to ja był na jego miejscu... Jego oczy zabłysły. Nie musiał kończyć zdania. Zobaczyła, jak pożądliwie spogląda na jej piersi, blade szczupłe ukazujące się między fałdami jedwabiu i poczuła, że dreszcz przebiegł jej po plecach. Pożądał jej. Teraz już wiedziała. Jednak nie pozwoli mu, by ją posiadł bez wymyślnej gry, która stanowiła połowę rozkoszy. Oparła się na łokciach, odkładając wachlarz. Potem po- prawiła ręką storczyk we włosach. — Chuang Ming jest znakomitym Lao Kuan, Wielkim Urzędnikiem. Ale w łóżku... — Roześmiała się cicho i spojrzała znowu na kochanka. — Cóż, powiedzmy, że on jest hsiaojen? Chłopczykiem! Roześmiał się, pokazując swoje zdrowe zęby, po czym zmrużył oczy w zadumie. Podszedł bliżej. Usiadł w nogach łoża, dotykając delikatnie ręką jej stopy. — A czy ty też jesteś zmęczonym chłopczykiem? Przez chwilę wpatrywała się w jego rękę, która pieściła jej ciało, jakby sparaliżowane jego dotknięciem. Potem spojrzała znowu na niego. Nieoczekiwanie oddech uwiązł jej w gardle, straciła panowanie na sobą, wbrew temu, co zaplanowała. — Ja... Ale jego ciepły śmiech i delikatne ruchy palców pieszczących jej stopę rozproszyły ją. Roześmiała się. Potem pochyliła się, muskając dłonią jego rękę. Tak drobna i delikatna wydawała się przy jego dużej dłoni. Jej ciemnooliwkowa skóra ostro konstrastowała z bielą jego skóry. Wsunęła dłoń między jego palce i spojrzała mu w oczy: — Mam dla ciebie prezent. — Prezent? — Podarek na pierwsze spotkanie. Roześmiał się. — Ależ spotykamy się tak często, Fu Jen Chuang. — Lian... — poprawiła go łagodnie, gdyż nie znosiła, kiedy zwracał się do niej „pani", nawet jeśli robił to, by się z nią podrażnić. — Musisz mówić do mnie Lian. Niespodziewanie przytulił ją, obejmując delikatnie jej kibić. Potem zaczął obsypywać pocałunkami jej twarz, jej nos. — Jak sobie życzysz, mój mały lotosie... Spojrzała na niego z lekkim przestrachem, jakby się obawiała jego siły. Potem odwróciła wzrok, śmiejąc się i zasłaniając uda, łudząc się, że nie zobaczył jej rozchylonej kobiecości, gotowej na jego przyjęcie. — Słodki Flecie! — zawołała cicho, spoglądając w głąb komnaty, i uśmiechając się znowu. — Przynieś prezent, ch'un tzu\ Dotknęła lekko dłonią jego piersi. Potem wstała, wysuwając się z jego ramion, ale głaszcząc go po włosach i po ramieniu, nie tracąc kontaktu z jego ciałem. Poczuła lekki dreszcz, kiedy młodzieniec dotknął jej pośladków. Słodki Flet była jej mui tsai, prześliczną piętnastoletnią dziewczyną, którą mąż kupił Chuang Lian na jej ostatnie urodziny. Służebnica zjawiła się natychmiast, przesadnie skro- mna, z opuszczoną głową. Trzymała prezent w rękach. Chuang Lian poczuła, jak młody oficer przesunął się na łożu, zaciekawiony tym, co mu kupiła. Potem odprawiła dziewczynę i uklękła, by wręczyć mu z pochyloną głową podarek. Jego twarz opromienił uśmiech rozkoszy, którą wywołało jej oddanie. Pochylił odrobinę głowę i zaczął rozpakowywać prezent. Kiedy jasnoczerwona wstążeczka opadła na podłogę, spojrzał na Chuang Lian. — Co to jest? — zapytał. — Cóż, to nie jest dzieło jednego z Pięciu Klasyków... Usiadła obok niego na brzegu łoża i otworzyła książkę na pierwszej stronie. Spojrzała na jego twarz, dostrzegając od razu, jak bardzo cieszy się z prezentu. — Bogowie... — rzekł cicho i roześmiał się figlarnie. — Co to takiego? Pochyliła się ku niemu, całując go czule w kark, i szepnęła mu do ucha: — To Chin P'ing Mei, Złoty Lotos. Pomyślałam, że ci się spodoba. Zobaczyła, że przesuwa palcem po starożytnej ilustracji, zatrzymując go w miejscu, gdzie dwa ciała łączą się w najbar- dziej intymnym uścisku. Potem wolno odwrócił głowę i spojrzał na nią. — A ja nie przyniosłem ci nic. — Nie... — powiedziała, zamykając książkę. Potem przycią- gnęła go do siebie, zrzucając jedwabny szlafrok. —Mylisz się, Hansie Ebercie. Przyniosłeś mi siebie. * * * Dzwon uderzył ósmy raz, gdy zebrali się w biurze Nocen- ziego na samej górze fortecy Brema. Oprócz samego Nocen- ziego, w jego gabinecie znajdowało się trzynastu członków Sztabu Generalnego. Ebert był wśród tych, którzy zjawili się pierwsi, przybywając niezwłocznie na wezwanie kapitana Au- dena. Twarz Nocenziego wykrzywił kwaśny grymas. — Ch 'un tzu, wezwałem was w tak pilnym trybie ze względu na powagę ostatnich wydarzeń. Dzisiaj wieczorem, mniej więcej około szóstej, zamordowno bez szczególnego powodu dwudziestu sześciu starszych dyrektorów kompanii. Rozległ się pomruk zdumienia. Nocenzi przytaknął posępnie i ciągnął dalej. — Zarządziłem ścisłą blokadę informacji na czterdzieści osiem godzin, by wiadomości o tych zdarzeniach nie przedosta- ły się do środków masowego przekazu, zanim nie zastanowimy się nad sytuacją. Ale sami wiemy, jak trudno powstrzymać pogłoski, a gwałtownej śmierci tak wielu wybitnych i szanowa- nych członków wspólnot handowych nie da się ukryć. Poza tym, biorąc pod uwagę to, że seria tych morderstw nastąpiła zaraz po ataku na zbrojownię w Helmstadt, musimy skupić się na tym, by rozprzestrzeniające się wiadomości nie destabilizowały, już i tak potencjalnie wybuchowej, sytuacji. Chyba nie muszę was prze- konywać, jakie to naglące, byśmy szybko odkryli zarówno przyczynę tych zabójstw, jak i zidentyfikowali ich sprawców. Jeden z oficerów, siedzący z przodu, w pobliżu Nocenziego, podniósł rękę. — Słucham, kapitanie Scott? — Proszę o wybaczenie, sir, ale skąd mamy pewność, że te morderstwa są powiązane ze sobą? — Nie mamy żadnej pewności. Istotnie, zbrodnie te bardzo się różnią, a ich ofiary wydają się nie związane ze sobą w jakikolwiek sposób. Ale uderza fakt, że aż dwadzieścia sześć odrębnych morderstw dokonano w ciągu dziesięciu minut. Wskazuje to bardzo wyraźnie na dokładne zgranie tych wypad- ków, zgodzicie się, prawda? Podniosła się jeszcze jedna ręka. Nocenzi spojrzał na pytają- cego. — Słucham, majorze Hoffmann? — Czy mogła to być operacja Triady? Od pewnego czasu krążyły pogłoski, że kilku jej wielkich szefów zamierzało rozszerzyć zasięg swych działań na wyższe poziomy. — To prawda, ale nie sądzę, żeby tak było. Otrzymałem natychmiast wiadomość, że szefowie wielkich gangów są rów- nie zaskoczeni morderstwami jak my. Co prawda w dwa z tych incydentów były zaangażowane małe bandy działające w stylu gangów Triady, ale to zaledwie odpryski centrum mafii, praw- dopodobnie próbujące zdobyć rozgłos. Działali na własny rachunek albo zostali przez kogoś wynajęci. Ebert podniósł rękę, zainteresowany nagle nowym rozwojem wydarzeń. Wolałby raczej leżeć spokojnie pomiędzy nogami żony ministra, ale skoro służba wzywa, nie znajdzie lepszej sposobności, by się wykazać. — Słucham, majorze Ebert? — Czy te zabójstwa charakteryzuje coś szczególnego, jakiś wspólny rys? Na przykład, że wszystkie ofiary to Hung Mao lub też morderstwa popełniono w jakiejś szczególnej części Miasta? Nocenzi uśmiechnął się sztywno. — To właśnie najbardziej niepokojąca rzecz w tej sprawie. Widzicie, wśród ofiar są zarówno Han, jak i Hung Mao. Młodzi i starzy. A jaka jest lokalizacja morderstw, zobaczycie sami. — Pokazał na mapie na wielkim ekranie wszystkie miejsca zbro- dni. — Jak się wydaje, zabójstw dokonano w przypadkowych miejscach. Możliwe jednak, że zaplanowano je właśnie tak, by wywołać maksymalny wstrząs na Górze, po prostu atmosferę strachu. — Ping Tiaoi — zapytał Ebert, wyrażając głośno to, co pomyśleli wszyscy. Przed atakiem na Helmstadt wydawałoby się to nie do pomyślenia i wywołałoby co najwyżej wybuch gromkiego śmiechu, ale dzisiaj... — Nie. Pewność generała Nocenziego zdumiała wszystkich. — Gdyby zamachów dokonali Ping Tiao, jak zawsze, ogłosiliby to natychmiast, wydając buńczuczne oświadczenie, by zyskać rozgłos. To była prawda. Ping Tiao byli bardzo skrupulatni i nigdy nie zapominali zostawić swojego podpisu — znaku ryby — na ciałach wszystkich ofiar. — Musimy wziąć pod uwagę wiele możliwości — ciągnął Nocenzi. — Chcę zlecić każdemu z was, by zbadał wybrany aspekt tej sprawy. Czy to wpływy Triady? Początek swoistej wojny handlowej? Kontynuacja działalności Rozproszeńców? Czy też tylko terror dla terroru? A może, jakkolwiek wydaje się to nieprawdopodobne, jest to czysty zbieg okoliczności? — Kapitan Russ roześmiał się, ale Nocenzi potrząsnął głową. — Nie, to nie jest całkowicie niemożliwe. Nie można wykluczyć i takiej wersji zdarzeń. Pewna liczba tych zabójstw mogła mieć wyraźny motyw. Długi karciane, fundusze kompanii, zdrady małżeńskie. I chociaż może to się wydawać nieprawdopodobne, powinniśmy zbadać dokładnie każdą możliwość. Ebert podniósł znowu rękę. — Kto będzie koordynował śledztwo, sir? — Czy chcesz się tego podjąć, Hans? Rozległ się dobroduszny śmiech; wiadomo, że Ebert chętnie się tym zajmie. Generał Nocenzi uśmiechnął się. — Więc przejmij to śledztwo! Ebert ukłonił się, zadowolony, że dano mu w końcu szansę zajęcia się tak ważną sprawą. — Dziękuję, sir. Nocenzi zamierzał mówić dalej, kiedy w odległym końcu sali otworzyły się drzwi i do środka wkroczył marszałek Tolonen. Wszyscy oficerowie powstali z miejsc jak jeden mąż i oddali honory, pochylając głowy. — Ch'un tzu\ — rzekł Tolonen, rzucając wojskową czapkę na biurko i zdejmując rękawiczki. — Usiądźcie, proszę! — zwrócił się do stojących oficerów. Nocenzi zrobił miejsce marszałkowi, który powiedział: — Przysłał mnie Tang, ponieważ jest poruszony tą sytu- acją. Przekazał mi rozkazy, które powinniśmy wypełnić w pier- wszej kolejności. — Wcisnął jakiś guziczek na przegubie, włączając mały ekran zamocowany na przedramieniu. — Wysłuchałem w drodze tego, co mówiliście w trakcie zebrania. Jestem rad, że rozumiecie powagę sytuacji. Jeśli jednak chcemy położyć kres terrorowi, musimy działać natychmiast. Dlatego zdecydowałem się unieważnić postanowienie generała Nocen- ziego i przydzielić każdemu z was śledztwo w sprawie dwóch ofiar morderstwa. Hoffmann podniósł rękę. — Skąd ta zmiana, sir? — Dlatego, że łatwiej odkryć wspólne ogniwo, jeśli sprawdzi się fakty dotyczące dwóch różnych morderstw. A jeśli trzynastu z was zajmie się tą sprawą, powinniśmy bardzo szybko dojść do czegoś, prawda? Hofrmann skinął głową. — Dobrze. I Hans... Cieszę się z twojej gotowości. Tego właśnie od ciebie oczekiwałem. Obawiam się jednak, że bę- dziesz miał w tej sprawie związane ręce. Nie mówię, że nie będziesz koordynatorem, ale chcę, żebyś w trakcie śledztwa ściśle ze mną współpracował. Tang żąda szybkiego roz- wiązania tej sprawy, a ja obiecałem mu, że rozwikłam zagadkę przed końcem tygodnia. Więc nie utrudniaj mi śledztwa! Ebert spojrzał na marszałka i skinął głową, akceptując jego decyzję, ale w głębi serca poczuł się głęboko rozczarowany. Więc znowu będzie tylko marionetką w rękach tego starucha! Wciągnął głęboko powietrze, aby się uspokoić. Uśmiechnął się, przypominając sobie, jak Chuang Lian ujęła delikatnie jego penisa palcami stóp i pieściła go tak, jakby trzymała go w rękach. To milutka sztuczka! A potem przyszła jej mui tsai... Jak miała na imię...? Słodki Flet. Ach, jakże chciałby na nim zagrać! Podniósł wzrok i przyglądał się Tolonenowi, podczas gdy generał Nocenzi zajmował się rozdziałem kartotek. Tak, być może marszałek będzie dowodził operacją nominalnie, ale nie jest powiedziane, że on, Ebert, nie pokieruje całym śledztwem. Russ, Scott, Fest, Auden to jego ludzie. Wystarczy, aby tylko szepnął im słówko... Ta myśl wywołała uśmiech na jego twarzy, aTolonen, który patrzył na niego w tej chwili, szczerze go odwzajemnił. * * * Było już grubo po dziesiątej, gdy Chen wrócił do mieszkania. Wang Ti i dzieci smacznie spały. Popatrzył na nich, uśmiecha- jąc się szeroko. Cała czwórka stłoczyła się w jednym łożu. Dwuletnia Ch'iang Hsin spała przytulona do piersi Wang Ti. Jej bujne włosy zakrywały małą pyzatą twarzyczkę. Dwóch chłopców leżało z prawej strony. Młodszy, Wu, przytulał się mocno do pleców starszego brata. Przez chwilę stał przy łóżku, wzruszony, jak zawsze, gdy na nich patrzył. Potem wrócił do kuchni i zrobił sobie małą chung ch'a. To był ciężki dzień, ale Chen miał jeszcze tyle pracy, że nieprędko uda się na spoczynek. Zaniósł porcelanową chung do jadalni i postawił na stole. Potem przysunął bliżej lampę, regulując ją tak, by tylko wąski krąg światła otaczał parującą czarkę. Zmartwiony, rozglądał się przez chwilę, potem podszedł do regału, szukając pudełka z laki, w którym trzymał pędzelki i sztabki suchego tuszu. Położył pudełko obok chung i wyszedł do sieni, gdzie pozostawił akta. Leżały na wąskim stoliku przy drzwiach, na który rzucił w pośpiechu tunikę. Przystanął, potem zawrócił i powiesił tunikę na wieszaku, uśmiechając się do siebie na myśl o tym, że Wang Ti zbeształaby go rano, gdyby zapomniał to zrobić. Wyłączył dużą lampę i wrócił do stołu, przysuwając krzesło. Położył dokumenty z prawej strony i usiadł, ziewając sennie. Roześmiał się cicho i wypił spory łyk gorącej ch'a. — Hmm... Świetna! —mruknął cicho do siebie. Tę znako- mitą herbatę dostał w prezencie od Karra, kiedy zaprosił go na obiad. Cóż, mój przyjacielu, pomyślał. Teraz ja mam prezent dla ciebie. Przysunął pudełko bliżej, rozwiązując dwa małe supełki i zdjął wieczko. — Niech to diabli!... — zaklął, uświadamiając sobie, że zapomniał przynieść wodę, by rozrobić tusz. Potem znów sięgnął do chung i zanurzył palec w czarce, używając do rozcieńczenia tuszu gorącej ch'a zamiast wody. Słyszał kiedyś, że wielki poeta Li Po używał do rozrabiania tuszu wina, dlaczego więc on nie miałby się posłużyć w tym celu ch'dl Szczególnie tak wyśmienitą ch'a. Uśmiechnął się. Wycierając palec w rękaw, sięgnął po akta. Dzisiaj w dwójnasób opłaciły mu się wszystkie przysługi, jakie niegdyś wyświadczył swojemu przyjacielowi. Otrzymał wszystkie dokumenty, jakich potrzebował. Zdobył je w końcu. Akta personalne, stany majątkowe, zapisy szkoleniowe. Pełne akta sześciu mężczyzn zabitych w Helmstadt. Wszystko, co zebrał na temat tak zwanej Ping Tiao. Oprócz ich kartotek udało mu się zdobyć również dwie inne. Pojechał do Kartoteki Centralnej, głównego ośrodka kont- roli osobowej Służby Bezpieczeństwa w Bremie. Tam, w Wy- dziale Dochodzeń Osobowych, pracował jego przyjaciel, który był jednym z czterech wyższych oficerów tego wydziału, Wolf- gang Lautner. Byli kiedyś razem na szkoleniu oficerskim i obaj zostali promowani na stopień kapitana po upływie miesiąca. W przeszłości Chen kilka razy pomógł Lautnerowi, spłacając jego karciane długi. Lautner był szczęśliwy, że może się odwdzięczyć Chenowi, udostępniając mu wszystkie akta, których jego przyjaciel zażą- dał, nawet te z dopiskiem „tajne". Wszystko szło gładko, dopóki Chen, sprawdzając numery osobiste na kilku kartote- kach, nie napotkał na blokadę komputerową. Jeszcze teraz miał przed oczyma słowa pulsujące czerwonym światłem na czarnym ekranie: INFORMACJA ZASTRZEŻONA. WYMAGANY SPE- CJALNY KOD. Nie wiedząc, co robić, skierował zapytanie do Lautnera. Pamiętał, jak przyjaciel spojrzał na niego, lekko marszcząc brwi, i zaciekawiony wciskał klawisze, spoglądając na ekran. — Cholera... — Szarpnął się w przód, oczyszczając ekran. Odwrócił się gwałtownie, patrząc ze złością na Chena. — Co, u diabła, zamierzasz, Kao Chen? — Nie wiedziałem... — bąknął Chen, równie zaskoczony jak jego przyjaciel widokiem twarzy, która pojawiła się na ekranie, ale Lautner uciął ostro: — Nie wiedziałeś! Czy myślisz, że w to uwierzę? Kuan Yin, miej nas w swej opiece! Gdyby ten bękart dowiedział się, że szperamy w jego kartotece, wyrwałby nam jaja! Chen przełknął ślinę, przypominając sobie wszystko, co zdarzyło się w Klubie Oficerskim. Wciąż czuł plwocinę Eberta na policzku, palącą jak piętno hańby. I nagle, na ułamek sekundy, pojawił się on na ekranie monitora, w roli kodującego kartoteki trzech zabitych w Helmstadt eks-oficerów Służby Bezpieczeństwa. To nie wyglądało na zbieg okoliczności. Chen przysunął chung bliżej, rozkoszując się ciepłem czarki, która grzała mu ręce. Nigdy nie zapomniał tego, co powiedział Ebert podczas ataku na dom nadzoru, gdy zginął młodziutki Paweł. Pamiętał wyraźnie Eberta, który patrzył się obojętnie na zachód, gdzie płonął w ciemności garnizon Łódź, mówiąc, jak bardzo podziwa DeVore'a. Tak, teraz to wszytko miało sens. Ale wiedza o tym kosztowała go utratę przyjaźni Laut- nera. Podniósł wieczko chung i wypił sporo ch'a, jakby pragnął spłukać z ust smak goryczy. Jeśli miał rację, Ebert był człowiekiem DeVore'a, który działał w ich własnych strukturach. A to wyjaśniałoby, w jaki sposób Ping Tiao dostali się do zbrojowni w Helmstadt i wyniosło stamtąd ekwipunek wartości miliardów juanów. Musiał jednak znaleźć niepodważalne dowody, by wysunąć oskarżenie. Możliwe jednak, że był to zwykły zbieg okoli- czności. Zagłębił się znowu w aktach, sprawdzając każdy szczegół, strona za stroną, szukając czegoś — czegokolwiek — co mogłoby go skierować na właściwy trop. Już prawie skończył, kiedy usłyszał jakiś ruch w odległym zakątku pokoju. Spojrzał tam i zobaczył małego Wu, który stał w drzwiach w ciemności. Wstał i z uśmiechem podszedł do synka, biorąc go na ręce i tuląc do piersi. — Nie możesz spać, Kao Wu? Wu wtulił się w ramiona ojca. — Chce mi się pić! — powiedział sennie, oczy już mu się zamykały. — Chodźmy, zrobię ci coś do picia! — Przeniósł go do kuchni, przyciemniając światło. Potem jedną ręką wziął kubek z półeczki i wcisnął weń trochę soku. — Proszę... — Przyłożył kubek do ust dziecka. Wu wypił dwa łyczki, potem skulił się znowu. Po chwili zasnął, oddychając równomiernie, spokojnie. Jaka to przyjem- ność czuć ten słodki ciężar w ramionach. Chen uśmiechnął się do śpiącego synka. Wrócił do pokoju i rozejrzał się wokół siebie. Akta leżały na brzegu stołu w jasnym kręgu światła, obok pustej chung. Nie wygląda to dobrze. Musi wrócić do archiwum. Miał nadzieję, że uniknie tej wizyty, ale to był jedyny sposób, by zdobyć dowody. Musi zaryzykować i zasięgnąć informacji bezpośrednio z kartoteki Eberta. Spojrzał na rozłożone papiery, zdając sobie sprawę z niebez- pieczeństwa, na jakie się naraża. Zresztą nie tylko siebie. Jeśli Ebert był człowiekiem DeVore'a, nikt z nich nie był bezpieczny. Ani tutaj, ani nigdzie. Jeśli Ebert odkryje, że grzebie w jego kartotece... Niemiał jednak wyboru. Miałby nie kiwnąć palcem w tej sprawie? Zapomnieć o upokorzeniu, jakiego doznał od Eberta i o przysiędze zemsty? Nie! Nigdy nie zapomni tamtej zniewagi. Zadrżał, przytulając mocniej Kao Wu, delikatnie muskając ręką karczek śpiącego dziecka. A co będzie, jeśli Lautner poczynił już pewne kroki, by uchronić siebie? Co, jeśli już udał się do Eberta? Nie, nie zrobił tego. O ile dobrze znał Lautnera, to nie uczyni nic. I będzie pewien, że Chen również nic nie zrobi. Taki gracz jak on nie podejmie żadnego ryzyka. Ach, pomyślał z goryczą Chen, czyżby mnie nie znał? Zaniósł Wu do jego łóżeczka. Potem przeszedł do drugiej sypialni. Wang Ti obudziła się i spojrzała na niego. Drobna figurka Ch'iang Hsin kuliła się u jej boku. — Jest bardzo późno, Chen — powiedziała łagodnie. — Po- winieneś się trochę przespać. Uśmiechnął się do niej i skinął głową. — Tak, ale mam jeszcze coś do zrobienia. — O tej godzinie? Znowu przytaknął. — Zaufaj mi. Nic mi się nie stanie. Zaniepokoiło ją coś w jego głosie. Podniosła się, opierając się na łokciu. — Nad czym pracujesz, Chen? Zawahał się. Potem pokręcił głową. — To nic, naprawdę nic, Wang Ti. Śpij spokojnie. Wrócę przed świtem. Zmrużyła oczy. Potem ziewnęła, kładąc się znowu. — Dobrze, mój mężu. Ale uważaj na siebie! Uśmiechnął się, przyglądając się żonie, przepełniony uczu- ciem miłości. Potem odwrócił się, zdecydowany. Nadszedł czas, by wykryć wszystkie kontakty, zdobyć niezbity dowód na to, że Ebert był rzeczywiście opłacany przez DeVore'a. * * * Na zewnątrz panował mrok, doskwierał wieczorny chłód, ale w stajniach Tongjiangu było ciepło i jasno dzięki światłu latarni. W długim, wysokim pomieszczeniu, gdzie rozlegały się tylko pochrapywania zwierząt w przegrodach, czuć było woń siana i zwierzęcego potu. Li Yuan stał w ostatniej przgrodzie, karmiąc z ręki araba. — Ekscelencjo... Li Yuan odwrócił się, uśmiechnięty, czując się dobrze ze swoimi ukochanymi końmi. — Ach... Mistrz Nan. Jak poszło? Czy moje dziewczęta są zdrowe? Nan Ho pochylił głowę, zanim wszedł do środka. Wydawał się przygnębiony. Drżał z zimna. — Czują się dobrze, mój panie. Przygotowałem wszystko zgodnie z twymi rozkazami. Li Yuan przyglądał mu się przez chwilę, uświadamiając sobie, że ochmistrz zawahał się, zanim odpowiedział. — Dobrze. Spojrzał znowu na konia. Uśmiechnął się. Wyciągnął rękę, by pogładzić jego szeroki czarny pysk. Palce księcia roz- czesywały delikatnie piękną, ciemną grzywę araba. — Może będzie lepiej, jeśli zachowamy to w sekrecie, mistrzu Nan. Nie chciałbym, żeby pani Fei się zmartwiła. Rozumiesz? — Spojrzał znowu na Nan Ho. — Może sam powiem jej o tym, kiedy udamy się na przejażdżkę konną. — Oczywiście, mój panie. — I, Nan Ho... — Tak, mój panie? — Wiem, co myślisz. Sądzisz, że jestem pozbawiony uczuć, skoro postępuję w ten sposób. Okrutny nawet. Ale tak nie jest. Kocham Fei Yen. Rozumiesz? — Li Yuan pochylił się i za- czerpnął drugą garść jęczmienia z worka, by podać ją arabowi, który ze smakiem zaczął gryźć ziarno. — Chyba nie sądzisz, że to wbrew naturze? — Li Yuan przyglądał się, jak koń przyciska swój ciepły i wilgotny pysk do jego dłoni. Roześmiał się. — Czy wiesz, że mój ojciec zawsze twierdził, iż dobre jeździectwo przypomina dobre rządzenie? A to ostatnie jest jak dobre małżeństwo. Czy zgadzasz się z tym, Nan Ho? Mistrz Nan roześmiał się. — Co ja mógłbym o tym wiedzieć, mój panie? Wszak jestem tylko maleńką cząstką wielkiej uprzęży państwa, zaledwie strzemieniem. — Aż tyle? — Li Yuan wytarł rękę o spodnie i zaśmiał się serdecznie. — Ach, nie gniewaj się, żartuję tylko! Jesteś całym siodłem. I nie zapomnij, że to ja powiedziałem. — Dodał ciszej: —Jestem niewdzięczny. Zapomnij o tym mistrzu Nan. Nadejdzie dzień... Nan Ho ukłonił się nisko. — Mój panie... Kiedy ochmistrz oddalił się, Li Yuan wyszedł ze stajni wprost na chłodne, wieczorne powietrze. Książę wpatrywał się przez chwilę w granatowe niebo nad głową. Niski księżyc świecił jasno i zimno. Blady półksiężyc jak powieka na tle ciemności. Wobec tego? Słowa te wybiły się wyraźnie w natłoku myśli, jak dwa płomienie w ciemności. Słowa bez znaczenia, a jednak w pewien sposób ważne. Ale dlaczego ogarnęły go wątpliwości? Przypo- minał sobie, co powiedział do Nan Ho o jeździe konnej i zastanowił się, czy naprawdę tak jest. Czy można zapanować nad uczuciami w ten sam sposób, jak panuje się nad koniem? Czy można je okiełznać? Czy to jest takie łatwe? Kochał Fei Yen — był tego pewien — ale kochał również Perłowe Serce i jej siostrę, Słodką Różę. Czy mógł po prostu wyrzucić z serca miłość do tych dziewcząt, jak gdyby nigdy jej nie czuł? Wobec tego? Przystanął na moście, trzymając się mocno poręczy. Opętany nagle tymi słowami, które pojawiły się znikąd. Wobec tego? Wobec tego? Zadrżał. Wobec tego, co? Zazgrzytał zębami z bólu. — Nie! — rzekł twardo, niemal tracąc oddech. Nie, on nie ulegnie pokusie. Pokona ból, który czuje na myśl o rozstaniu z dziewczętami. Zdławi tęsknotę, jaka rozdziera mu duszę. Zrobi to dla Fei Yen, gdyż ją kocha. Gdyż... Księżyc był powieką na tle ciemności. Gdyby zamknął oczy, mógłby zobaczyć ciemność, która ogarnęła jego duszę. Nie zdołałby jej rozświetlić zimny blask księżyca. Ból nie ustępował. Książę wiedział, że tęskni za dziew- czętami. Tęsknił za nimi straszliwie. Dłużej jednak nie mógł się okłamywać. Czuł sie tak, jakby zabił część samego siebie, by zdobyć Fei Yen. Wzdrygnął się i odskoczył od poręczy, zły na siebie. — Jesteś księciem! Księciem! — powtarzał w kółko. Ale to nie miało znaczenia. Ból trwał. Ostry, gorzki jak obraz księżyca na jego wewnętrznej powiece, jak ciemna moneta. ¦ * * Chen pochylił się przed ekranem, czekając w napięciu, czy kod wejściowy zadziała. Dotąd szło łatwo. Wpisał po prostu do księgi, że prowadzi śledztwo w sprawie nielegalnych powiązań Triady. Młodszy oficer zaprowadził go na stanowisko przed ekranem, potem zostawił go samego, bez żadnego nadzoru. Zresztą było już naprawdę późno. A o tej porze rzadko ktoś korzystał z moż- liwości wglądu do Informacji Osobowych. Chen był chyba jedyną osobą, która znajdowała się w wielkim kręgu pulpitów, wokół głównego podium. Ekran z wolna wypełniły informacje. Przez chwilę patrzył na niego z ekranu Ebert, którego twarz, na początku naturalnych rozmiarów, skurczyła się do jednej czwartej pierwotnej wielko- ści, przesuwając się w prawy narożnik. Chen odetchnął z ulgą. Kod zadziałał. Przeglądał na ekranie akta Eberta; strona po stronie, wszyst- kie szczegółowe zapiski służbowe. Przejrzał szybko informacje, zaskoczony tym, jak bardzo Ebert był ceniony przez swych przełożonych. Czy wiedział, co o nim sądzili? Czy miał dostęp do tego zbioru informacji? Znając Eberta, uznał, że to prawdopodobne. Jeśli nawet tak, w aktach nie było nic nagannego. Nic, co wskazywałoby na związek z DeVore'em. Możliwe, że to tylko zbieg okoliczności, iż Ebert służył z trzema ludźmi zabitymi w zbrojowni w Helm- stadt. Instynkt podpowiedział jednak Chenowi, że to niemoż- liwe. Przejrzał zbiór do końca. Potem wcisnął kod wejściowy do rachunków Eberta. W kilka minut później znowu zwiesił głowę. Nic. Wzdycha- jąc wcisnął kod, by zajrzeć do ostatniego z podzbiorów — do wydatków Eberta. Przejrzał szybko informacje, nie zauważając niczego niezwykłego. Zastanowił się. Oczywiście! Przecież to były wydatki, co oznaczało, że wszystkie płatności powinny być nieregularne. Skąd więc znala- zły się tu płatności comiesięczne? Sumy były co prawda różne, ale dzień wypłaty był taki sam w każdym miesiącu. Piętnastego. Nie doszukał się niczego w numerze faktury, gdyż ten był taki sam na wszystkich rachunkach Eberta. Chen odkrył jednak, że na każdej płatności znajdował się numer służbowy Sił Bez- pieczeństwa. Przewinął z powrotem zbiór, sprawdzając, czy się nie pomy- lił. Potem zanotował numer. Tak, to było to. Znalazł ogniwo. Wyłączył zbiór i wpatrywał się przez chwilę w centralny pulpit. Wszędzie panował spokój. Dobrze. Wobec tego zasięgnie ostatniej informacji. Wystukał na klawiturze numer służbowy, który odkrył na rachunkach Eberta, potem wcisnął kod wejściowy. Przez chwilę ekran był pusty i Chen zastanawiał się, czy jak poprzednio nie pojawi się zapis: INFORMACJA ZASTRZEŻONA. WYMA- GANY SPECJALNY KOD. Ale na ekranie ukazała się twarz. Chen wpatrywał się w nią przez chwilę, potem spochmurniał. Z jakiegoś powodu miał nadzieję, że ją rozpozna, ale to była po prostu twarz młodego oficera — gładko wygolona, przystojna na swój sposób — według kryteriów panujących wśród Hung Mao. Przez ten czas przejrzał zbiór, ale nic nie znalazł. Może jedynie to, że Ebert pracował razem z tym człowiekiem przez kilka lat w biurze Tolonena, kiedy obaj byli kadetami. Skąd więc te płatności? O mały włos przeoczyłby najważniejsze. Z wolna zaczynał rozumieć, co przykuło jego uwagę w tej twarzy na pierwszej stronie kartoteki. To był ten sam numer. Zaszyfrowana adnotacja na temat starszego oficera, którą przekazał młody kadet, gdy stacjonował w Bremie przed dziesięciu laty. Chen wciągnął głęboko powietrze. DeVore! Wyłączył ekran i wstał, odczuwając niemal fizycznie jasność umysłu, kiedy odkrył powiązanie majora Eberta z najbardziej niebezpiecznym wrogiem państwa. Mam cię więc, Hansie Ebercie, pomyślał. Tak, teraz odpłacę ci za zniewagę. Chen zebrał swoje papiery i wsunął je z powrotem do kieszeni. Spojrzał znowu na główny pulpit, przypominając sobie, jak zareagował jego przyjaciel Lautner. Cierpkie wspo- mnienie tej chwili zepsuło mu radość z odkrycia. Przełykając smak goryczy, pokręcił głową. Tak to już jest na tym świecie. Nie miało sensu oczekiwać, że będzie inaczej. Uśmiechnął się, pocierając nieświadomie policzek. Potem ruszył do wyjścia przez pajęczą sieć przejść pomiędzy rzędami krzeseł. Tak, pomyślał, mam cię teraz w rękach, bękarcie! Przy- gwożdżę ci jaja do pierdolonej podłogi za to, co zrobiłeś. Ale najpierw ty, Axelu Haavikko. Najpierw ty! ROZDZIAŁ 4 Pyzata twarz, czarne serce DeVore przystanął na górskim zboczu. Na jego plecach zakołysały się dwa martwe lisy alpejskie, przytroczone rzemie- niami. Ich futra były zbryzgane krwią. W lewej ręce niósł kuszę, z której ustrzelił zwierzęta, w prawej trzymał dwa skrwawione bełty, które wyciągnął z ich ciał. Minęła zaledwie godzina od świtu i góry w dole wciąż spowijała mgła. Znajdował się wysoko, ponad granicą wiecznego śniegu. W dole zbocze góry porastał gęsty las. Większość stoków, ciągnących się daleko w mlecznobiałej mgle pokrywały wysokie sosny. Roześmiałsię głośno, upajając się świeżością tego pięknego poranka i oddychającpełną piersią. Z pewnością na całym świecie nie ma piękniejszego widoku niż alpejskie góry w środku lata. Rozejrzał się wokół siebie. Potem wsunął bełty w głęboką kieszeń futra i zaczął schodzić, kierując się w stronę ruin zamku. Był już w połowie drogi, kiedy zatrzymał się nagle, zaniepo- kojony. Zauważył jakiś ruch w dole wśród ruin. Prędko odskoczył w prawo i sięgnął po bełt, który umieścił pośpiesznie na osadzie. Zakręcił korbą kuszy. Wspiął się do kilku niskich skałek, za którymi przyklęknął i wycelował w stronę zbocza poniżej. Serce waliło mu jak młot. O tej porze nie powinno tutaj nikogo być. Nawet jego własnych patroli... Czekał w napięciu. Z ruin wyłoniła się jakaś postać i zatrzymała się, przesłaniając ręką oczy, jakby szukała czegoś na zboczu. Kanciasta sylwetka intruza wydała mu się dziwnie znajoma. Potem człowiek odwrócił się, rozglądając się wokół siebie, przesuwając spojrzenie po skałach, za którymi przykucnął DeVore. ' Lehmann... DeVore opuścił kuszę i zszedł w dół, przystając dziesięć lub piętnaście ch 'i od albinosa, trzymając kuszę swobo- dnie w lewej ręce. — Stefan! Co, u diabła, tutaj robisz? Lehmann rozejrzał się szybko. Potem spojrzał mu w oczy. — Nasi przyjaciele są niezmordowani. Przez cały czas za- stanawiali się, gdzie jesteś. DeVore roześmiał się. — Doszli już to tego, że to moja robota, prawda? — Pod- szedł bliżej, wręczając albinosowi upolowane lisy. — Proszę... Przechowaj je dla mnie! Lehmann odebrał myśliwskie trofea, przyglądając się mart- wym zwierzętom. — Zastanawiałem się, gdzie wybrałeś się tak wcześnie. Rano jest tak pięknie, prawda? DeVore spojrzał nań zdumiony, ale twarz albinosa była nieprzenikniona. Bladoróżowe oczy patrzyły zimno na dalekie szczyty, jak gdyby piękno górskiego krajobrazu znaczyło niewiele więcej niż cała reszta. — Tak — powiedział DeVore. — O tej porze jest tutaj najpiękniej. Czasem piękno tych gór sprawia, że czuję się, jakbym był ostatnim żyjącym człowiekiem na Ziemi. Naprawdę ostatnim. To krzepiące uczucie. Lehmann skinął głową. — Wracajmy jednak! DeVore roześmiał się zimno. — Niech zaczekają na nas trochę dłużej. To dobrze wpłynie na tego bękarta Gesella. Lehamann milczał. Zimnym, obojętnym wzrokiem śledził majestatyczny lot orła, krążącego wysoko ponad jednym z po- bliskich szczytów. Przez chwilę wydawało się, że obserwacja drapieżnego ptaka pochłonęła go całkowicie. Potem spojrzał badawczo na DeVore'a. — Myślę, że Gesell zamierza cię zabić w odwecie za śmierć Shen Lu Chua. DeVore nie ukrywał zdziwienia. — Naprawdę? Wydawało się, że rozważa słowa Lehmanna, w końcu potrząsnął głową. — Nie. Gesell jest zbyt ostrożny. Czy znasz przysłowie Han: p'eng che luan łzu kuo ch'iao? — Lehmann pokręcił głową. DeVore roześmiał się. — Więc powiedzmy, że należy on do tych ludzi, którzy trzymają się za jaja, kiedy przechodzą przez most. — Ach... DeVore spojrzał uważnie na albinosa, zastanowiąjąc się, jak sprawdzić, czy to zimne oblicze ukrywa uśmiech, grymas gniewu lub łzy. Spojrzał w dół. Możliwe, że pod tą zimną maską nie kryje się nic. Możliwe, że Lehmann naprawdę był tak obojętny, pozbawiony wszelkich uczuć, jak się wydawało, gdy patrzyło się na jego twarz. Ale tak nie mogło być. Przecież albinos był istotą ludzką. Musiał czegoś pragnąć. Musiało być coś, co go po prostu powstrzymywało od rzucenia się w dół na skały. Ale co? DeVore uśmiechnął się nieznacznie, odkładając rozwiązanie tej zagadki na później, i spojrzał na Lehmanna, który wciąż mu się przyglądał. Uśmiechnął się szerzej, jak gdyby przypomniał sobie coś z przeszłości — tak dalekiej od tej jego kamiennej, chorobliwie bladej twarzy. Potem, potrząsając głową, odwrócił się i ruszył w kierunku wieży zamczyska i podziemnych tuneli, ukrytych pod ruinami na górskim pustkowiu. •¦• Przywódcy Ping Tiao czekali w sali konferencyjnej. Przez wielkie okna widać było wyraźnie górskie zbocza. Wyżej góry zasłaniała mgła. Pomimo to zachwycali się wspaniałym wido- kiem. Można było odnieść wrażenie, że potężne ściany skalne wspinają się aż do samego nieba. DeVore przystanął na chwilę w drzwiach, zaglądając do sali, w której czekało na niego sześciu ludzi siedzących przy ogrom- nym stole w odległym narożniku, tak daleko od okna, jak to było możliwe. Uśmiechnął się i rozejrzał po sali. Tylko jedna osoba stała przy oknie, patrząc na góry. Poznał od razu kochankę Gesella — Emily Ascher. Wszedł do środka. Na jego widok wstało dwóch mężczyzn, ale Gesell ściągnął ich ruchem ramienia z powrotem na krzesła. Usiedli, nie patrząc ani na Gesella, ani na DeVore'a. — Turner... — Gesell pozdrowił go obcesowo. Zachowywał się nerwowo jak biznesmen. — Gesell... — Skinął lekko głową i podszedł do okna, wyglądając na zewnątrz, jakby nie zdawał sobie sprawy z obec- ności kobiety, która stała obok niego. Potem odwrócił się z uśmiechem na twarzy. — Więc? Podczas jego nieobecności porucznik Wiegand oprowadził ich wokół bazy, pokazując im zamaskowane instalacje na powierzchni — i nie wspominając nawet o labiryncie tuneli, które ciągnęły się pod ruinami zamczyska. Gesell spojrzał na Macha, a potem, z chytrym uśmieszkiem, na DeVore'a. — Zapewne oczekujesz, że powiem, iż baza sprawiła na mnie wielkie wrażenie, nieprawdaż, Shih Turner? — Wcale tego nie powiedziałem... Gesell pochylił się nieco, splatając palce. — Nie, ale jesteś typowym przedstawicielem swojego pozio- mu. A ludzie z waszego poziomu lubią, by ci, którzy znajdują się niżej w hierarchii społecznej, podziwiali wspaniałość wa- szych dzieł. — Jest w tym wiele prawdy. A więc, jakie wrażenie zrobiła na tobie nasza baza, Shih Gesell? Czy moje dzieła nie są zbyt małe dla ciebie? DeVore mówił lekkim tonem, choć w jego głosie można było wyczuć nutę zwycięstwa, w której wyrażała się jego niechęć do Gesella. Arogancki bękart. Myśli, że wszystkie rozumy pojadł! Teraz był użyteczny — DeVore musiał to przyznać — sojusz z nim stanowił klucz do zwycięstwa. Ale zarazem wyważył niepotrzebnie drzwi, do których nie powinni stukać. Czekał na ripostę Gesella, ale zamiast niego odpowiedział Mach. — To naprawdę ładne, Shih Turner, ale po co to wszystko? Wróg jest w Mieście, a nie tutaj, na pustkowiu. Nie rozumiem powodu, dla którego zbudowano tę bazę. DeVore przyglądał się Machowi, potem skinął ręką. Jaki spryciarz z ciebie, pomyślał. Wydaje ci się, że przeniknąłeś wszystko jednym spojrzeniem. Mylisz się, nie widziałeś wszyst- kiego. Nie widziałeś wielkich hangarów, wyrzutni rakiet, sal treningowych. A ponieważ nie widziałeś tego, nie masz naj- mniejszego pojęcia, czym naprawdę jest ta baza. Na pierwszy rzut oka wydaje ci się, że to zaledwie bardzo daleki cień Bre- my — wielka forteca zaprojektowana jedynie po to, by bronić się przed atakiem. Ale jest inaczej. Moim celem nie jest obrona własnych pozycji, lecz atak. — Więc sądzisz, że budowa tej bazy była stratą czasu? Zobaczył, że Mach spojrzał na Gesella, po czym skłonił nieznacznie głową, pozwalając wystąpić z nowym oskarżeniem. To potwierdziło podejrzenia DeVore'a. Idee, rewolucyjna fra- zeologia były dziełem Macha, ale to Gesell skupił władzę w swych rękach. To on akceptował—lub nie—wszystkie nowe pomysły, które Mach pragnął wcielić w życie. Gesell pochylił się. — Tak. Ale nie pod każdym względem. Wydaje się wam, że jesteście tu poza zasięgiem Siedmiu. To dobrze. Widzia- łem, jak walczą wasi ludzie. Są dobrze wyszkoleni, zdyscyp- linowani. Pod tym względem moglibyśmy wiele się od was nauczyć. DeVore ukrył zaskoczenie bezstronnością Gesella. — Ale? Gesell roześmiał się i rozejrzał wokół siebie. — Cóż, spójrzmy bez emocji na to miejsce! Baza jest odcięta od świata, zupełnie odizolowana. Przebywając tu, nie możecie wiedzieć, co naprawdę dzieje się na poziomach. DeVore uśmiechnął się. — Tak sądzisz? Pstryknął palcami. W tej samej chwili płyta sufitowa od- sunęła się i do sali opuścił się zestaw ekranów ukazujących sceny z dwunastu poziomów Miasta. DeVore odwrócił się i zobaczył, jakie wrażenie zrobiło to na obecnych, którzy wbrew sobie nie potrafili ukryć podziwu. — Co chcesz zobaczyć? — zapytał Gesella. — Gdzie chciał- byś pójść, gdybyś był akurat w Mieście? Moje kamery są wszędzie. Moje oczy i uszy. Obserwują i słuchają, przekazując mi stale raporty. Trzymam rękę na pulsie, gdziekolwiek prze- bywam. Kiedy mówił, obrazy zmieniały się, przesuwając się z miejsca na miejsce. Gdy pstryknął palcami drugi raz, znieruchomiały. Wszystkie dwanaście ekranów pokazywało ten sam obraz. — Ależ to człowiek Shen Lu Chua — Yun Ch'o... — zaczął Gesell, rozpoznając postać na ekranie. — To Ottersleben — powiedział cicho Mach. — Poziom Trzydziesty Czwarty. On musiał sfilmować to wcześniej. DeVore przyglądał się im. Nie uszło jego uwagi, że Mach opuścił wzrok, jakby rozważał, co oznaczała ta demonstracja. Potem Mach spojrzał znowu, obserwując na dwunastu ek- ranach siebie, prowadzącego oddział zabójców przeciwko swe- mu własnemu towarzyszowi Yun Ch'o. Obok stał Gesell, który wychylił się nieco, zafascynowany akcją na ekranie. Po krótkiej walce upadł śmiertelnie ranny Yun Ch'o. Potem Gesell obser- wował, jak ośmiu zakładników — ośmiu oficerów Służby Bezpieczeństwa, których widział DeVore — prowadzono kory- tarzem. Wreszcie spojrzał na DeVore'a, uśmiechając się kwaśno. — To mądre posunięcie z twojej strony, Shih Turner. Stara sztuczka. Ale to nie oznacza, że tak było w rzeczywistości, prawda? — Jak w przypadku ucha T'anga czy też mapy Helm- stadt? — roześmiał się DeVore i przysunął się bliżej. — Nie- zmiernie trudno cię przekonać, Shih Gesell. Co mam zrobić, by cię zadowolić? Rysy Gesella stwardniały. — Pokaż mi inne mapy Bremy. — A co dostanę w zamian? Ale zanim Gesell zdołał odpowiedzieć, przerwała mu jego kochanka — Emily Ascher. — Mówicie tu o interesach, Shih Tuner, ale wciąż pozostaje dla mnie tajemnicą, dlaczego potrzebujesz naszej pomocy, skoro jesteś tak potężny, skoro możesz tyle zdziałać. Ta niezwykła baza, atak na Helmstadt, zabójstwo Wang Hsiena przekraczają nasze możliwości. Nigdy nie moglibyśmy tego dokonać sami. Więc dlaczego zabiegasz o nas? Gesell patrzył na nią ze złością. DeVore przyglądał się przez moment przywódcy Ping Tiao. Potem spojrzał na ko- bietę. — Gdyż również nie mogę zrobić wszystkiego. Mam ograni- czone możliwości. Roześmiała się zimno, przyglądając mu się z odrazą. — Ograniczone? Przez co? — Fundusze. Brak sposobności. — A my tym dysponujemy? — Nie. Ale macie coś o wiele bardziej cennego. Wasza organizacja posiada potencjał. Ogromny potencjał! Wszystko to, wszystko, co cierpliwie budowałem w ciągu ostatnich ośmiu lat, jest sztywne, jak to słusznie stwierdził Shih Mach. Wasza organizacja jest inna. To rodzaj organizmu zdolnego do ogro- mnego rozrostu. Ale musicie stworzyć najlepszy klimat, by on nastąpił. To, co zrobiliśmy wczoraj, to zaledwie początek. Akcja w Helmstadt nie tylko poprawiła wasz publiczny wizeru- nek, ale zarazem dała wam poważną siłę ognia, dzięki zdobytej broni. To bardzo was wzmocniło. Beze mnie jednak nie mielibyście nic. Gesell przerwał mu: — Mylisz się. Potrzebujesz nas. DeVore spojrzał na niego. — Wcale nie. Mogłem zdobyć zbrojownię w Helmstadt własnymi siłami. Widziałeś moich ludzi, Shih Gesell. Nie uszło twojej uwagi, jak świetnie są wyszkoleni i zdyscyplinowani. Tam, skąd pochodzą, mam tysiąc takich żołnierzy. I jeszcze tysiąc dodatkowych. Nie dlatego prosiłem, byście przyłączyli się do mnie, że brakuje mi wojska. Wspomniałem już o potenc- jale Ping Tiao. Nasz związek musi być obopólny. Musi opierać się na wzajemnej wymianie. Dałem wam Helmstadt. Gdy nadejdzie czas, dam wam Bremę. Ale i wy musicie dać mi coś w zamian. Wcale nie tak wielką rzecz. Nie poprosiłem o to jeszcze. Chodzi doprawdy o drobiazg, który scementowałby nasze partnerstwo. Proszę o wyświadczenie drobnej przysługi, gdyż bez waszej pomocy trudno byłoby mi przeprowadzić to, co zamierzam. — Chodzi o drobiazg? — Tak. Chcę, żebyście kogoś dla mnie zabili. Dziecko. — Dziecko? DeVore pstryknął palcami. Obrazy na ekranach zmieniły się. Ukazało się teraz na nich dwanaście odrębnych portretów młodziutkiej dziewczyny z długimi do ramion włosami koloru blond z lekkim odcieniem popiołu, częściowo zaplecionymi w warkoczyki. Jej smukłą postać ujęto w dwunastu różnych pozach. Na niektórych kadrach była ubrana zwyczajnie, jak w domu, na innych elegancko, zgodnie z najświeższą modą panującą na Pierwszym Poziomie. — Ale to jest... — Tak — odparł DeVore, patrząc na monitory. —To Jelka Tolonen. Córka marszałka Tolonena. * * * Jelka właśnie skończyła ćwiczenia, gdy jej ojciec wszedł do sali treningowej. Instruktor Siang Che ukłonił się i zajął innymi sprawami w odległym końcu sali gimnastycznej. Córka marszałka odwróciła się, słysząc kroki. Jej młoda twarz rozpromieniła się w uśmiechu. — Tatuś? Wróciłeś wcześniej! —Podbiegła, by go objąć. — Co się stało? Nie oczekiwałam cię przed końcem tygodnia. — Nic — odparł, uśmiechając się do niej. Schylił głowę, by pocałować ją w czoło. — Już niemal zapomniałem... — Zapomniałeś o czym? Tolonen położył rękę na jej ramieniu. — Nie tutaj. Wejdźmy! Chcę z tobą porozmawiać. Rozglądał się po jej pokoju, gdy brała prysznic. Nie wyglądał jak typowy pokój dziewczęcy. Był tak odmienny. W pudle w narożniku znajdowały się pałki, nunczaku, treningowe mie- cze i sprzęt do miotania broni. Wysoko na ścianie wisiał pastelowy obraz Mu-Lana, który przedstawiał heroinę wojen- ną ubraną w zbroję. Mimo obronnej pozy bohaterki, w jej sylwetce uderzała wojowniczość. Drzwi ściennej szafy pokry- wały stare mapy wojskowe. Z prawej strony wisiały na ścianie własnoręczne projekty Jelki, które przedstawiały wymyślne maszyny bojowe i broń ręczną. Jej okrutnego przeznaczenia nie maskowała elegancja rysunku. Raził w tym pokoju jedynie stary fotel usłany kolorowymi jedwabnymi poduszkami. Przykryte ciemnoniebieską pościelą łoże dziewczyny było prawdziwie spartańskie. Obok, pod lustrem długim do połowy ściany, stało jej biurko, plansza wei chi leżała po prawej stronie, a obok stosy książek i zeszytów. Podszedł bliżej i spojrzał, ciekaw, co czytuje jego córka. Na stole pod ekranem przekaźnika leżała kopia dzieła Sun-tsy Sztuka wojenna — Ping Fa. Podniósł książkę i prze- czytał fragment, który podkreśliła: „Lepiej zaniechaj działania, jeśli miałoby przynieść szkodę interesowi państwa. Jeśli nie jesteś pewien zwycięstwa, nie posyłaj wojska do walki. Jeśli nie zagraża ci niebezpieczeństwo, nie przystępuj do walki". Uśmiechnął się. Odkąd Sun-tsy napisał tę rozprawę dwa tysiące pięćset lat temu, powstało na ten temat dziesięć tysięcy książek, ale nikt lepiej nie uchwycił istoty walki zbrojnej niż ten stary mędrzec w rozdziale Ping Fa. Marszałek Tolonen odłożył książkę na miejsce. Przyglądał się przez moment planszy wei chi. Nie uszło jego uwagi, że czarne kamienie oddzieliły dwa terytoria białych, pozbawiając je szansy na zwycięstwo. Na biurku leżały jeszcze inne książki: San Kuo Yan Yi (Opowieści o Trzech Królestwach), Wu Ching Tsung Yao Tseng Kunglian- ga, jego własnego pióra: Rzeczy niezbędne wojskowych klasy- ków, a także Meng Ke. Ale najbardziej zainteresował marszałka schowany za biurkiem niewielki tomik w miękkiej, pomarań- czowej oprawie. Sięgnął, by wyjąć go ze stosu książek. To było starożytne dzieło. Książkamiała wystrzępioną okład- kę i pożółkły papier. Ale nie to przykuło jego uwagę, lecz słowana okładce. Czy raczej jedno słowo, szczególne — Chiny. Zasępiony przyjrzał się okładce. Nie słyszał tego określenia ani nie widział go w druku już ponad czterdzieści lat. Chiny. Stara nazwa Chung Kuo — Państwa Środka, jaką nosiło przed panowaniem Tsao Ch'una. Czy wreszcie nazwa, pod jaką znano Państwo Środka na Zachodzie. Werbował książkę, czy- tając ją wyrywkowo. Potem zamknął ją. Miał szybszy puls. Islam i komunizm. Ameryka i Rosja. Sowieci i imperialiści. To były zapomniane określenia. Określenia z innej epoki. Zapom- nianej. Zakazanej epoki. Przyglądał się okładce przez dłuższą chwilę. Potem skinął głową, wiedząc, co musi uczynić. Odwrócił się, słysząc krzątającą się w sąsiednim pokoju córkę. Podśpiewywała cicho, ubierając się. Opanował się z tru- dem i rozluźnił. Popełniła błąd, czytając tę zakazaną książkę. Ale on odkryje, kto dał jej ten tomik i odpłaci mu za to. — Więc? — zapytała, stojąc w drzwiach i uśmiechając się do niego. — Powiesz mi, co cię sprowadziło? Zauważyła, że przygląda się książce, którą trzyma w ręku. — Za chwilę. Najpierw powiedz mi, skąd to masz. — To? Znalazłam w twojej bibliotece. Dlaczego pytasz? Czy nie wolno mi było jej pożyczyć? — W mojej bibliotece? — Tak. Była w tym pudle, które dostarczyłeś tutaj trzy tygodnie temu. Moja atnah Lu Cao rozpakowała je i schowała książki za biurkiem. Nie zauważyłeś tego? — Ona nie powinna... — zaczął rozgniewany. —Te książki przysłał mi generał Nocenzi. Zostały skonfiskowane. To szcze- gólne książki... — Przepraszam, ojcze. Powiem jej. Ale ona nie mogła o tym wiedzieć. — Nie... — Złagodniał i roześmiał się z ulgą, że to tylko tyle... — Czy przeczytałaś którąś z nich? — Tak, niektóre... — Uśmiechnęła się, nie patrząc mu w oczy. — Przypadkowo. Właściwie czytałam je jak fikcję, choć pozornie wydawały się oparte na faktach. Przynajmniej takie sprawiały wrażenie. Jednak w większości z nich fakty były przeinaczone. A ta mapa na okładce... — Tak... — Ważył przez chwilę książkę w ręce. Potem spojrzał znowu na córkę. — Cóż, myślę, że nic złego się nie stało. Ale posłuchaj! To jest zakazana książka. Gdyby ktoś się dowiedział, że przeczytałaś choćby najmniejszy fragment... — Potrząsnął głową. — Chyba rozumiesz? Skinęła głową. — Jak sobie życzysz, ojcze. — Dobrze. A teraz ta druga sprawa...—Zawahał się, potem roześmiał się krótko. — Cóż, chyba wiesz, od jak dawna Klaus Ebert i ja jesteśmy przyjaciółmi. Jak bliskie stosunki utrzymy- wały zawsze nasze rodziny. Roześmiała się. — Shih Ebert jest dla mnie jak wujek. Uśmiech na twarzy ojca stał się pełniejszy. — Tak, ale od dawna życzyłem sobie czegoś więcej. Mocniej- szego, bardziej osobistego związku między naszymi rodzinami. — Bardziej osobistego... — Wpatrywała się weń, nie rozu- miejąc. — Tak — powiedział, spoglądając na córkę z miłością. — Marzyłem od dawna, że pewnego dnia poślubisz syna mojego starego przyjaciela. — Hansa? Hansa Eberta? — Zmrużyła oczy, nie dowierza- jąc jego słowom. — Tak. — Uśmiechnął się. — To było nawet coś więcej niż marzenie. Rozumiesz, Klaus Ebert i ja zawarliśmy układ. Poczuła zimny dreszcz. — Układ? — Tak. Klaus okazał się wspaniałomyślny. Twój posag będzie niemały. Roześmiała się nerwowo. — Nie rozumiem. Posag? Jaki posag? Uśmiechnął się. — Przepraszam cię. Powinienem wcześniej powiedzieć ci o tym wszystkim, ale nie miałem czasu. Miałem tyle pracy, a potem, nagle, nadeszła pora. Przeszyła ją zimna fala gniewu. Potrząsnęła głową buntowniczo. — Ale ja nie mogę... — Wystarczy —uciął krótko.—W rzeczy samej, Jelka, nie ma dyskusji. To wszystko zostało ustalone dziesięć lat temu i basta! — Dziesięć lat temu?—Pokręciła głową zaskoczona. —Ale ja miałam wtedy cztery lata... — Wiem. Ale to nastąpi. To nasza droga. Musimy zrobić to szybko, tego wymaga dobro naszej rodziny. Zresztą Hans jest dziedzicem ogromnego finansowego imperium. W takich spra- wach nie należy mieć wątpliwości. Rynki... Spuściła głowę. Nie słyszała jego słów. Dławiła się z bezsilnej złości. Ojciec sprzedał ją, nie pytając jej o zdanie. Och, słyszała już o czymś takim. Kilka jej szkolnych przyjaciółek wydano za mąż w ten sam sposób. Ale teraz chodziło o nią. Spojrzała znowu na ojca, szukając w jego oczach potwierdze- nia, że rozumie, co ona czuje, ale nie było w nich nic oprócz zimnego postanowienia, by spełnić swoje marzenie, łącząc dwie rodziny wspólnym ogniwem. Jej głos brzmiał miękko, z wyrzutem: — Tatusiu... Jak mogłeś? Roześmiał się, ale jego śmiech nie był tak twardy jak słowa, które wyrzucił z siebie z odrobiną zniecierpliwienia: — Jak mogłem, co? Sprzedać mnie, pomyślała, ale nie zdołała tego wypowie- dzieć. Przełknęła ślinę i skłoniła głowę. — Powinieneś powiedzieć mi o tym. — Wiem. Ale pomyślałem... Cóż, myślałem, że będziesz zadowolona. Zresztą Hans jest przystojnym młodzieńcem. Więcej niż połowa dziewcząt na Górze podkochuje się w nim. A ty... Cóż, ty jedna zostaniesz jego żoną — żoną generała. Żoną prezesa kompanii. I to nie byle jakiej kompanii, ale samego GenSynu. To była prawda. Powinna być zadowolona. Przyjaciółki ze szkoły będą jej zazdrościły. Pozielenieją z zazdrości. Ale w jakiś sposób myśl o tym łączyła się z potwornym bólem, który sprawił jej ojciec. Nawet nie zapytał jej o to. W tej najważniej- szej sprawie w życiu nie wziął nawet pod uwagę jej uczuć. Czy zrobiłby tak samo, gdyby żyła jej matka? Zadrżała i spojrzała ojcu w oczy. — Więc muszę go poślubić? Ostro skinął głową, ze srogą twarzą. — To już zostało ustalone. Przyjrzałamu się, zdziwiona twardym, bezwzględnym tonem jego głosu, i opuściła głowę. — Dobrze. Wobec tego spełnię twoje żądanie. — Świetnie. — Uśmiechnął się surowo, potem uniósł rękę i spojrzał na czasomierz. — Najlepiej wezwij od razu swoją amah; niech cię ubierze do ślubu. Jest po jedenastej, a powiedziałem, że przybędziemy o pierwszej. Wpatrywała się w niego w zdumieniu. — Dzisiaj? Spojrzał na nią zasępiony, jakby zaskoczony jej pytaniem. — Oczywiście. Pośpiesz się, kochanie. Pośpiesz się, bo spóźnimy się na ślub! Jelka zawahała się, przypatrując mu się, gdy zaglądał do książki, jakby kryła się w niej tajemnica, którą musi rozwiązać. Potem odwróciła się i wyszła do drugiego pokoju, by poszukać Lu Cao. * * * — Więc co to jest? Auden odciągnął Eberta na bok, z dala od ciekawskich uszu dwóch strażników. — Myślę, że natknęliśmy się na coś. Ebert uśmiechnął się. — Na co? — Na wspólne ogniwo, które być może pozwoli wyjaśnić to, co zdarzyło się tamtej nocy. Ebert uśmiechnął się szerzej. — Pewne ogniwo? Czy wystarczająco pewne, bym miał się spóźnić na radkę z żoną ministra? Auden odwzajemnił uśmiech majora. — Sądzę, że tak. Weszli do środka. Więzień, Han, młody mężczyzna dobiega- jący trzydziestki, był elegancko ubrany i wypielęgnowany, ale pocił się ze strachu. — Kto to jest? — zapytał Ebert, jakby więzień nie istniał w ogóle albo tylko w takim stopniu, w jakim pozwoli mu zaistnieć on lub Auden. — Bliski krewny jednego z zamordowanych. Ofiara to kupiec Lu Tung. Więzień jest jego trzecim kuzynem. Nazywa się Lu Wang-pei. Jak się wydaje, zależało mu na pieniądzach Lu Tunga, których potrzebował, by spłacić długi karciane. Lu Wang-pei skłonił głowę, słysząc swoje nazwisko, ale żaden z oficerów nie zwrócił na to najmniejszej uwagi. Więzień nie odrywał od nich wzroku, kiedy przechadzali się po pokoju, jednak wydawał się zupełnie nieruchomy. Nie miał zresztą wyboru, gdyż przywiązano go do krzesła. Ebert rozejrzał się po skromnie umeblowanym pokoju. — Więc co znaleźliście? — Mamy niezbite dowody na to, że bomba, która zabiła ofiarę, była ukryta w paczce dostarczonej do mieszkania Lu Tunga kilka minut wcześniej. Jak się wydaje, to on przyniósł tę paczkę. — Rozumiem. Więc w tym wypadku znaleźliśmy mordercę. — Tak i nie. Wang-pei nie miał pojęcia, co było w paczce, którą przyniósł. To nie znaczy, że w jakimś małym stopniu nie był winny, gdyż zgodził się doręczyć paczkę. — Na czyjąś prośbę? Auden uśmiechnął się. — Tak. Na prośbę trzech ludzi, rywali Lu Tunga w inte- resach, jak mu powiedzieli. Wygląda na to, że ci trzej ludzie spłacili długi karciane naszego przyjaciela w zamian za tę „małą przysługę" i oświadczyli, że zapomną o wierzytelności, jeśli... — Jeśli doręczy paczkę. — Właśnie. Powiedzieli mu, że chcą tylko przestraszyć jego wujka. Troszeczkę wstrząsnąć nim. Ebert roześmiał się. — Cóż... I tak też zrobili. — Tak. — Auden na moment spuścił wzrok. — I na tym kończy się nasza wiedza o tych facetach, biorąc pod uwagę to, że Wang-pei nie zaufał swoim nowym przyjaciołom. Gdy poszedł odbierać pieniądze na swoje długi, miał ukrytą kamerę. Tutaj... Wręczył Ebertowi płaskie trójwymiarowe zdjęcie. Począt- kowe zaciekawienie majora zmieniło się w uśmiech oświecenia. — DeVore... Auden przytaknął. — Ale było również dwóch innych mężczyzn. Wszyscy brali udział w rozmowie. — A kim oni są? — Jeden z nich to były oficer Służby Bezpieczeństwa, Max Wiegand. Świetny fachowiec, jak się wydaje. Miał wspaniałą opinię w służbie. — A drugi? — Nie odkryliśmy nic, co naprowadziłoby nas na ślad. Ale niech pan zwróci uwagę na jego skórę, majorze Ebert. Wszyst- ko wskazuje na to, że jest albinosem. Jeśli tak, może nosić soczewki kontaktowe, które maskują barwę jego oczu. — Hmm... — Ebert oddał zdjęcie. — A co nasz człowiek wie na ten temat? — Niezbyt wiele. Sądzę, że mówi prawdę. Sprawdziłem jego długi karciane. Jestem pewien, że wszystko zdarzyło się właśnie tak, jak to nam powiedział. Ebert skinął głową. Potem spojrzał na więźnia po raz pierwszy, odkąd wszedł do pokoju przesłuchań. — W porządku. Zostawić go przez chwilę ze mną. Spróbuję dowiedzieć się czegoś więcej. Kiedy Auden wyszedł, Ebert stanął tuż przed więźniem, przypatrując mu się wzgardliwie. — Jeśli o mnie chodzi, Shih Lu, nie przejąłbym się wcale, gdybyście powyrzynali się nawzajemn tak, że korytarzami płynęłyby rzeki krwi. Gdyby tylko o to chodziło, puściłbym cię wolno, ale tak nie jest. Popełniłeś błąd. Szczególny błąd, którego i tak nie zrozumiesz. Ale dla ciebie... Zamachnął się ze złością, uderzając Hana prosto w nos. Głowa Wang-pei odchyliła się do tyłu, więzień jęknął i wybału- szył oczy z przerażenia. Z nosa płynęła mu krew. — Powiedz mi prawdę! Co cię łączy z tymi ludźmi? Kiedy zacząłeś dla nich pracować? Wang-pei zrobił ruch, jakby chciał zaprzeczyć, ale Ebert uderzył go znowu, tym razem w ucho i to tak silnie, że więzień krzyknął, a jego twarz wykrzywiła się z bólu. — Nigdy przedtem ich nie widziałem... — zaczął. — Powie- działem prawdę... Trzeci cios wyrzucił go z krzesła. Ebert natychmiast doskoczył do leżącego więźnia i kopnął go kilka razy w żołądek. Mocne, zjadliwe ciosy sprawiły, że Han zgiął się we dwoje, tracąc oddech. — Nie wiesz nic, tak? Nic! Ty zakłuty łbie! Ty pieprzony kitajcu! Oczywiście, że nic nie wiesz! Kopnął go znowu, tym razem niżej. Han zwymiotował. Ebert odwrócił się ze wstrętem. Oczywiście, że więzień nic nie wiedział. DeVore nie był taki głupi. Ale tym razem popełnił błąd. Powinien trzymać się z dala od tej roboty. Ci dwaj jego pomocnicy powinni ją wykonać. Otworzyły się drzwi. — Nic ci nie jest? Spojrzał na Audena. — Czuję się świetnie, ale to ścierwo ledwo dycha! Auden przyglądał się przez chwilę zmasakrowanemu więź- niowi. Potem skinął głową. — A strażnicy? Ebert spojrzał znowu na Hana, uśmiechając się szeroko. — Oni nic nie widzieli. W porządku? Doprowadzisz sprawę do końca, Will. Wynagrodzę ci to. Han leżał na podłodze, charcząc. Wpatrywał się w nich błagalnie przerażonymi oczyma. Auden skinął głową. — W porządku. Ale dlaczego? Zresztą mamy ogniwo. — Tak.I nie wypuścimy gozręki.AlejachcęsamegoDeVore'a. Chcę go przygwoździć. Ale chcę zrobić to sam. Własnoręcznie. Ja sam. Rozumiesz? A nie do spółki z jakimś bękartem! — Zgoda. — Wobec tego załatw do końca tę sprawę. Już zbyt długo kazałem czekać na siebie żonie ministra. Chen czekał na Haavikko przed kasynem oficerskim. Starał się nie rzucać w oczy, by młody Hung Mao nie zauważył go, choć może pomyślałby, że Han ma po prostu chęć na drinka. Uśmiechnął się gorzko. Tak, to wszystko było w aktach. Odnotowano jego awanturnictwo, rozpustę, hazard i zanied- bania służbowe. Jednak to wszystko nie liczyło się w ogóle wobec faktu zdrady, jakiej się dopuścił. Chen poczuł dreszcz gniewu i zacis- nął odruchowo dłoń na rękojeści noża. Cóż, jeśli będzie musiał, wydrze z niego wyznanie, kawałeczek po kawałeczku. Bo jeśli Haavikko maczał palce w rzezi w Helmstadt... Przystanął i usunął się na bok. Tuż przed nim przystanął Haavikko, opierając się o ścianę, schylony, jak gdyby zrobiło mu się niedobrze. Ale kiedy zrównał się z nim inny oficer, odwrócił się szybko, jakby zamierzał go uderzyć, i wybuchnął stekiem przekleństw. Oficer rozłożył ręce, przepraszając i cofa- jąc się. Potem odszedł, potrząsając z oburzeniem głową. Chen poczuł, jak wzbiera w nim żółć. Haavikko był zakałą. A zapowiadał się tak wspaniale. Zaprzepaścił jednak wszyst- ko... Potrząsnął głową. Ruszył za nim, starając się nie stracić go z oczu. Dwadzieścia poziomów niżej Haavikko zatrzymał się przy drzwiach do swojego mieszkania. Chen obserwował z ukrycia, jak pijany oficer próbuje wcisnąć właściwy kod, potem osuwa się po ścianie, trzykrotnie starając się przyłożyć oko do identyfikatora... Kiedy wreszcie komputer rozpoznał tęczówkę Haavikko i otworzył drzwi, Chen rzucił się gwał- townie, biegnąc ostatnich kilka ch'i. Zdążył, zanim drzwi się zamknęły. Haavikko odwrócił się gwałtownie, rozglądając się mętnym wzrokiem. Zanim Chen wszedł do pokoju, zrzucił już mundur. — Co za pierdolony? Chen wyciągnął nóż. Wielki nóż z ohydnie zakrzywionym ostrzem, które połyskiwało groźnie w świetle lampy. — Haavikko? Axel Haavikko? Ujrzał błysk strachu w oczach młodego mężczyzny, który cofając się przed nim, niemal nie upadł na łóżko. — Czego... Czego chcesz? — wybełkotał prawie niezrozu- miale. — Myślę, że wiesz... — zaczął Chen, zbliżając się do mło- dzieńca. Nagle Haavikko przestał być bezradny. Jego ruchy nie były już powolne i niezgrabne. Zaatakował Chena, wytrącając mu nóż z ręki. Ale zanim zdążył powtórzyć cios, Chen przetoczył się błyskawicznie na bok i skoczył na równe nogi, przybierając postawę obronną. Haavikko stał naprzeciwko niego, skulony, z szeroko otwar- tymi oczyma, obserwując każdy ruch Chena, który zrozumiał, że oficer tylko udawał pijanego. Teraz kołysał się lekko, jakby szykował się do ataku, ale stało się jasne, że nie miał zamiaru zaatakować. Czekał, aż Chen sięgnie po nóż, który leżał za nim, tuż przy samych drzwiach. Chen zrobiłby to samo. Skinął nieznacznie głową, nabierając nagle szacunku dla umiejętności tego człowieka. Nikt, nawet Karr, nie byłby dość szybki, by wytrącić mu nóż z ręki. — Więc? — odezwał się Haavikko, sącząc słowa jak krople kwasu. — Czego chcesz? Chen wysunął wyzywająco podbródek. — Powiem ci, czego chcę: kilku odpowiedzi. Haavikko roześmiał się gorzko. — Kilku odpowiedzi? Co masz na myśli? — W jego oczach pojawiła się niepewność, blady cień strachu. — Myślę, że wiesz więcej, niż okazujesz. Sądzę, że zrobiłeś coś, czego się wstydzisz. Chen zobaczył, że oficer zbladł i zmrużył oczy. — Kto cię przysłał? Liu Chang? — Liu Chang? Haavikko parsknął z odrazą. — Cholernie dobrze wiesz, kogo mam na myśli. Liu Chang z Wyspy Zachodniej. Zarządca burdelu. Czy to on cię przysłał? Czy jeszcze ktoś inny? Chen potrząsnął głową. — Źle mnie osądziłeś, poruczniku. Jestem żołnierzem, a nie stręczycielem. Zapomniałeś, gdzie jesteśmy. To Brema. W jaki sposób stręczyciel dostałby się do tej fortecy? Haavikko pokręcił głową. — Zaufałem mu w pewnej sprawie. On jest dość przebiegły, prawda? Kto? — zastanawiał się w duchu Chen, ale powiedział: — Jestem Chen... Kapitan Kao Chen. Haavikko roześmiał się kwaśno, potem pokręcił głową. — Odkąd to awansują Han na kapitanów? Chen powoli sięgnął do kieszeni kurtki. — Spróbuj tylko, a złamię ci kark! Chen spojrzał w zimne jak stal oczy porucznika. Szukał przez chwilę w kieszeni, a potem wyciągnął przepustkę. Rzucił mu ją. Haavikko chwycił ją w locie, nie spuszczając wzroku z twarzy Chena. — Do tyłu!... Dwa kroki... Chen cofnął się, rozglądając się po pokoju. Był nadzwyczaj skromnie umeblowany. Łóżko, szafa, jedno krzesło. Fotografia dziewczyny w ramce na nocnym stoliczku. Mundurowa tunika Haavikko wisiała byle jak na drzwiach szafy. Haavikko obejrzał przepustkę, obrócił ją w ręku, potem rzucił z powrotem Chenowi, obrzucając go innym spojrzeniem, w którym kryło się jakby zaciekawienie. Chen schował przepustkę do kieszeni. — Masz kłopoty, Haavikko, prawda? Tracisz grunt pod nogami. — Nie wiem, o czym mówisz. — Och, sądzę, że dobrze wiesz. Tym razem twoi przyjaciele wpakowali cię w tarapaty. Zmusili cię, byś wziął winę na siebie. Haavikko roześmiał się jadowicie. — Przyjaciele? Ja nie mam przyjaciół, kapitanie Kao. Jeśli czytałeś moje akta, wiesz o tym dobrze. — Może. Ale sądzę, że udajesz, tak jak wcześniej udawałeś przede mną pijanego. Haavikko odetchnął głęboko, nierówno. — Zobaczyłem cię wcześniej, gdy wchodziłem do kasyna. Wychodząc, domyśliłem się, że mnie śledzisz. — Z kim się spotkałeś? — Z nikim. Poszedłem tam, by coś sprawdzić. Chen zmrużył oczy. — Zatem nie spotkałeś się z Festem. Zauważyłem, że wy- szedł z kasyna tuż przed tobą. Kiedyś służyliście razem, prawda? Haavikko milczał przez chwilę, potem pokręcił głową. — Nie spotkałem się z Festem, ale tak, służyłem razem z nim pod dowództwem generała Tolonena. — I pod komendą DeVore'a! — Tak, skierowano mnie na miesiąc do oddziału DeVore'a. — W czasie, gdy zamordowano ministra Lwo. — Właśnie. Chen potrząsnął głową. — Mam uwierzyć w to wszystko? Na twarzy Haavikko pojawił się szyderczy uśmiech. — Wierz, w co chcesz, ale nie spotkałem się z Festem. Jeśli już musisz wiedzieć, poszedłem tam, by spróbować podsłuchać, co on mówi. — Szantażujesz go? Haavikko najeżył się. — Czego chcesz, u diabła? Dla kogo pracujesz, kapitanie Kao? Chen ujrzał w jego oczach wyzwanie. Rozejrzał się znowu po pokoju. Coś nie dawało mu spokoju, coś, czego nie uświadomił sobie aż do chwili, gdy zauważył naszywkę z dystynkcjami na tunice przewieszonej przez drzwi szafy. Oczywiście! Haavikko nie awansował od ośmiu lat. Ale dlaczego? Jeśli pracował dla Eberta... Chen spojrzał znowu na Haavikko, potrząsając głową. Potem roześmiał się cicho. Haavikko zaniepokoił się, zmrużył podejrzliwie oczy. — O co chodzi? Chen roześmiał się głośniej. Jego zachowanie zmieniło się całkowicie. Usiadł na brzegu łóżka, wpatrując się w Haavikko. — Mylniecię osądziłem. —Pokręcił głową. — Myślałem, że pracujesz dla Eberta. — Dla Eberta! Dla tego bękarta! — Nagle zrozumiał—Wo- bec tego... — Parsknął śmiechem — Bogowie! A ja myślałem... Dwóch ludzi wpatrywało się w siebie z nagłą ulgą, z obopól- nym zrozumieniem, które zachmurzyło wspomnienie Eberta. — Co on takiego zrobił? — zapytał Chen, wstając z poważ- ną miną. Jego oczy wypełniło współczucie. — Co on ci zrobił, Axelu Haavikko, że upadłeś tak nisko? Haavikko opuścił wzrok. Zadrżał i spojrzał Chenowi w oczy. — Tego nie ma w kartotece, prawda? Chen potrząsnął głową. — Nie. Domyślam się, że nigdy nie znajdzie się w aktach. On wie o tym, prawda? Haavikko milczał przez chwilę, patrząc współczująco na Chena. — A ty, Kao Chen? Co takiego Ebert wyrządził tobie, że aż tak go nienawidzisz? Chen zmusił się do uśmiechu. — Ach, to drobna sprawa. Sprawa honoru. Myślał jednak o swoim przyjacielu Pawle i o jego śmierci podczas ataku na dom nadzorcy. Ona również obciążała Hansa Eberta. — Cóż... Co teraz, Kao Chen? Czy rozejdziemy się teraz, każdy w swoją stronę, czy też nasza wspólna nienawiść do niego jest wystarczająco silna, byśmy się sprzymierzyli? Chen zawahał się. Potem uśmiechnął się i skinął głową. — Niech tak będzie. * * * Przywódcy Ping Tiao wyszli ze statku powietrznego, nie okazując strachu na otwartej przestrzeni. Jednak jedyna kobie- ta wśród nich — Emily Ascher — zatrzymała się przy balust- radzie, by spojrzeć na góry. DeVore przyglądał się jej przez chwilę. Potem podszedł do niej. Przez pewien czas napawał się wspaniałością krajobrazu, tak jak ona. — Góry... Są tak inne... Spojrzał na nią. Miała takie piękne rysy — doskonale piękne. Uśmiechnął się, podziwiając jej urodę. Nie miała w sobie typowej kobiecej delikatności. Surowe, naturalne piękno jej twarzy podkreślały starannie przycięte kruczoczarne włosy. Schludnie ubrana, mogła się pochwalić zgrabną, wysportowa- ną sylwetką. Była silna, gibka i zarazem tak szorstka w obejś- ciu. To smutne, że marnowała się u boku Gesella. — W jaki sposób góry są inne? Wpatrywała się w dal, jak gdyby nieświadoma jego spoj- rzenia. — Nie wiem. Twardsze, jak przypuszczam. Surowsze. Potęż- niejsze i bardzie nieposkromione, niż wydają się na ekranie. Góry są jak żywe istoty... — Dlatego, że są prawdziwe — rzekł w zamyśleniu. — Tak. — Spojrzała na niego. Jej oddech zamieniał się w mgiełkę w mroźnym powietrzu. Skinął głową w kierunku statku. — A ty... Ty również jesteś inna. Prawdziwa. Ale inaczej. W inny sposób. Ich widok porusza coś w tobie, jakąś ukrytą strunę. Jesteś podobna do mnie. To cię porusza. Jej wzrok stwardniał nieco. Potem znowu zapatrzyła się w dal. — Mylisz się. Nie mamy ze sobą nic wspólnego, Turner. Nawet w tej sprawie. Patrzymy na to różnymi oczyma. Dążymy do czegoś innego. Nawet w tej chwili. — Zadrżała i spojrzała na niego. — Jesteś zupełnie innym człowiekiem niż ja. Służyłeś im, nie pamiętasz? Ja tego nigdy nie zrobiłam. Nigdy nie mogłabym pójść na taki kompromis, cokolwiek miałoby się stać. — Tak sądzisz? — Ja to wiem. Uśmiechnął się. — A więc wytrwaj na swojej drodze. Ale pamiętaj o tym, kiedy stąd wyjedziesz, Emily Ascher! Znam cię. Mogę cię przejrzeć na wylot. Patrzyła na niego przez dłuższą chwilę, dumnie, wyzywająco. Potem znów spojrzała na góry, z lekkim uśmiechem na wargach. — Widzisz jedynie swoje odbicia w lustrach. Tak właśnie myślą ludzie twojego pokroju. Nie ma na to rady. Myślisz, że świat wygląda tak, jak ty go widzisz. Jednak istnieje wymiar, którego wcale nie postrzegasz, jak ślepiec. — Miłość? Masz na myśli miłość? Wzajemne zrozumienie? Dobro? — Roześmiał się i potrząsnął głową. — Czegoś takiego nie ma. Przynajmniej nie w rzeczywistości. To tylko złudzenia. Maski, pod którymi ukrywa się rzeczywistość. A rzeczywistość jest jak te górskie szczyty: piękna, ale również surowa, bezkom- promisowa i zimna jak pusta przestrzeń wśród gwiazd. Nie odpowiedziała, jak gdyby zastanawiała się nad jego słowami. W końcu obróciła się do niego. — Muszę iść. Dziękuję za pokazanie mi tych wspaniałych gór. Czas na mnie. DeVore uśmiechnął się. — Odwiedź mnie znowu. Kiedykolwiek zechcesz. Przyślę po ciebie statek. Przyjrzała mu się uważnie. Po chwili odwróciła się z wyrazem rozbawienia na twarzy. Patrzył, jak wspina się po schodkach i wchodzi do środka. Po chwili usłyszał rozruch wielkich silników i statek wystartował. Spojrzał na ośnieżoną kopułę. Przy wejściu stał l^ehmann, z gołą głową, wysoki, wyglądający na wychudzonego nawet w swym grubym futrze. DeVore ruszył z powrotem do bazy. Wielki statek uniósł się nad hangarem i odwrócił powoli dziobem na północ. — O co chodzi? — zapytał. — Sukces — odparł Lehmann bezbarwnym tonem. — Od- kryliśmy tajny kod. DeVore położył na moment rękę na ramieniu Lehmanna, obserwując, jak statek wznosi się wolno w błękitne niebo. Potem obrócił się do niego z uśmiechem. Kiwnął głową. — Dobrze. Zobaczymy więc, co zdobyliśmy. W kilka minut później stał przed otwartym sejfem, oglądając jego zawartość, którą rozłożono na podłodze, u jego stóp. W sejfie znajdowały się trzy przegrody. W górnej części było ponad dwieście bonów kredytowych — malutkich „frytek", z których każda warta była od pięćdziesięciu do dwustu tysięcy juanów. W mniejszej przegródce przechowywano klejnoty. Z ostatniej wyjęto małą kolekcję skarbów sztuki: stare zwoje, pieczęcie i starożytną ceramikę. DeVore schylił się i podniósł jeden z przedmiotów. Przy- glądał mu się przez moment, po czym odwrócił się i podał go Lehmannowi. Była to maleńka, misternie wyrzeźbiona figurka. Biały koń z błękitnym jak kobalt siodłem i uprzężą oraz jasnobrązową grzywą i ogonem. — Dlaczego to było w skarbcu? — zapytał Lehmann, spoglądając na DeVore'a. DeVore obracał figurkę w rękach. — Jak sądzisz, czy jest bardzo stara? — zwrócił się do Lehmanna. — Pochodzi z czasów dynastiiT'ang, sprzed piętnastu stuleci. Ale nie o to mi chodziło. Zastanawiam się, dlaczego ta figurka znajdowała się tutaj, w sejfie? Na co im była potrzebna? Mam na myśli to, że dziś tylko jakaś Rodzinamogłaby posiadać takiecacko. DeVore uśmiechnął się. — Służba Bezpieczeństwa musi się zajmować różnymi spra- wami. To, co stanowi walutę na Górze, nie zawsze bywa nią na niższych poziomach. Niektórzy szefowie Triady wolą coś bardziej... trwałego, powiedzmy, niż pieniądze. Lehmann pokręcił głową. — Jednak nie to miałem na myśli, ale bony kredytowe. To nimi opłacano konfidentów, prawda? W ośmiu garnizonach otaczających Pustkowie. Z wolna uśmiech zniknął z twarzy DeVore'a. Zaskoczony parsknął krótkim śmiechem. — Skąd wiesz? — To ma sens. Służba Bezpieczeństwa musi ukrywać przed opinią publiczną wiele spraw. Wypłaty dla agentów są jednak skrupulatnie rozliczane. By zachować tajność, rozdziela się je, na przykład, na zakup nie istniejącej broni, a potem następuje zamiana tych funduszy na bony kredytowe. DeVore skinął głową. W ten właśnie sposób opłacano agentów. — Podobnie jest z klejnotami, które prawdopodobnie zo- stały zabrane podczas konfiskat. Mogę sobie wyobrazić, że na rozkaz jakiegoś wysokiego rangą oficera, powiedzmy generała Nocenziego, zostały ukryte w skarbcu. Tak więc nie pojawiły się na oficjalnych listach. W związku z tym nikt nie musi się z nich rozliczyć. A jednak istnieją i mogą zostać sprzedane. Z kolei, za pieniądze uzyskane ze sprzedaży klejnotów można sfinansować ogromny obszar tajnej działalności. Ale ten koń... DeVore uśmiechnął się, po raz pierwszy zaskoczony bystroś- cią młodzieńca. Bony kredytowe i klejnoty były warte dwa miliardy juanów. To wystarczy im, by utrzymać wszystko przez rok na obecnym poziomie. Jednak na dłuższy czas było to żałośnie mało. DeVore potrzebował cztery lub pięć razy więcej na dokończenie budowy sieci fortec. Z tego powodu koń i dwie pozostałe figurki—maleńki posąg Buddy o księżycowej twarzy i biała jadeitowa rzeźba Kuan Yin — stanowiły dar bo- gów. Każda z tych figurek była tyle warta — a być może nawet więcej — ile reszta zawartości sejfu. Lehmann miał rację. Co te figurki robiły w sejfie? Dlaczego Li Shai Tung porzucił tak bezcenne skarby? Co wymagało aż tak hojnej zapłaty? Skrzyżował spojrzenie z albinosem i uśmiechnął się. — Nie wiem, Stefanie. Jeszcze nie. Odłożył figurkę konia i podniósł delikatną jadeitowa bogi- nię, obracając ją w rękach. Była doskonała. Delikatnie opada- jące szaty, pogodny wyraz twarzy, łagodność, z jaką trzymała dzieciątko przy piersi. W każdym najdrobniejszym szczególe wyrażało się mistrzostwo rzeźbiarza. — Co zrobimy z tymi figurkami? — Sprzedam je. Przynajmniej te dwie. Tak, pomyślał. Staruszek Lever znajdzie mi kupca. Kogoś, kto bardziej troszczy się o takie cacka niż o swoje pieniądze. — A tę ostatnią? DeVore spojrzał na maleńką jadeitową boginie. — Tę zatrzymam. Przynajmniej teraz. Dopóki nie zrobię z niej lepszego użytku. Postawił ją obok konia i uśmiechnął się. Obie figurki były tak realistyczne, tak doskonałe w każdym detalu, że zdawało mu się przez chwilę, że wystarczyłoby słowo, by je ożywić. Oddychał głęboko. Skinął głową; to nie był przypadek, że dotarł do tych skarbów, i nie tylko instynkt nakazał mu zatrzymać boginię. Nie, za tym kryła się siła, która nadała kształt tym wszystkim zdarzeniom, popychając wszystko jak mroczny wiatr. Spojrzał na Lehmanna i spostrzegł, że młodzieniec obserwuje go spod oka. Czy zrozumiałbyś to, mój tak bardzo rozsądny przyjacielu? Albo ty, Emily Ascher, z twoim jednowymiarowym widzeniem mojej osoby? Czy pomyślałbyś, że zmiękłem? Czy raczej, że owładnęła mną słabość? Jeśli tak, pomyliłabyś się, bo właśnie stąd biorą się moje zwycięstwa—z poczucia, że kierują mną siły ciemności. W tych najczystszych, tak rzadkich chwilach, zasłona nocy rozchylała się i widział wszelkie sprawy jasno jak na dłoni. Wszystkie ludzkie problemy opadały z niego, wszystkie uczucia i świadomość własnego ja zamazywały się w ciemności. Czuł tylko milczącą siłę, która napierała na niego i wypełniała go. Był wtedy jak kamień, czysty biały kamień postawiony na planszy, ludzki żeton, którym grał ktoś potężniejszy niż on, rozgrywając partię, której znaczenia jego maleńki człowieczy umysł nie mógłby pojąć. Była to gra ciemności i światła, Słońca i Księżyca, przestrzeni i czasu. Gra tak ogromna, tak skomplikowana... Był głęboko poruszony tą myślą; zimną, kryształowo czystą abstrakcją tej kosmicznej gry. — Czy czujesz się dobrze? — Głos Lehmanna brzmiał mechanicznie i wydawał się pozbawiony wszelkiego współ- czucia. DeVore uśmiechnął się, uświadamiając sobie, jak daleko stąd krążyły jego myśli. — Wybacz mi, Stefanie. Myślałem... — Tak? Spojrzał na Lehmanna. — Chcę, byś śledził tę kobietę. Dowiedz się o niej wszyst- kiego. Dowiedz się, czy jest prawdą to, co mówią o niej i Gesellu. — I? DeVore raz jeszcze spojrzał na boginię z jadeitu. — Nic więcej. Po prostu zrób to dla mnie! * * * Milczała, dopóki nie wrócili do mieszkania Gesella. Wreszcie tam, sam na sam z kochankiem, zwróciła się do niego pełna złości, wyrzucając z siebie całą gorycz: — Po kiego diabła współpracujemy z tym bękartem? Roześmiał się sztucznie, uderzony jej wybuchem. — To ma ręce i nogi... — zaczął, starając się podejść rozsądnie do sprawy, ale ucięła gniewnie: — Ręce i nogi? To zwykłe szaleństwo, nic więcej! Pewna droga pod topór katowski. Wziąłeś za dobrą monetę ten cały kit, który wciskał nam na temat swojej sztywności i naszego potencjalnego rozrostu. To brednie! On nas wykorzystuje. Nie rozumiesz tego? Spojrzał na nią ze stężałą twarzą. — Czy myślisz, że nie wiem, kim on jest? Z pewnością próbuje nas wykorzystać, ale również i my możemy wiele od niego uzyskać. A to, co powiedział, brzmi zupełnie sensownie. To prawda, Em. Widziałaś jego urządzenia. On nas potrzebuje. Pokręciła powoli głową, jakby rozczarowały ją jego słowa. — Do czasu. Ale kiedy uzyska od nas już wszystko, czego potrzebuje, wtedy nami wzgardzi. Zgniecie nas w jednej ręce i wyrzuci na śmietnik. A z powodu jego „słabości", jego „sztywności" zobaczyliśmy tylko to, co chciał, abyśmy zoba- czyli. Założyłabym się o swoje życie, że w tej bazie znajduje się więcej, niż widać na pierwszy rzut oka. O wiele więcej. Cała ta jego „otwartość" wydaje mi się bardzo podejrzana. To tylko maska. Zresztą jak wszystko, co dotyczy naszego przyjaciela. Gesell wciągnął głęboko powietrze. — Nie jestem tego tak pewien. Ale jeśli nawet to prawda, co mówisz, to i tak możemy wiele skorzystać na tym przymierzu. Może i lepiej, że wiemy, kim jest. Będziemy się mieć na baczności. Roześmiała się kwaśno. — Jesteś naiwny, Bencie Gesellu, ot co. Łudzisz się, że ujeździsz tygrysa. Wybuchnął gniewem i uderzył ją na odlew. Po chwili opamiętał się jednak, potrząsając głową. — Nie, Em. Jestem realistą, wystarczającym realistą, żeby wiedzieć, iż nie zdołamy się długo utrzymać na drodze, którą podążaliśmy w ciągu tych kilku ostatnich lat. Mówisz o od- daniu naszych głów pod topór katowski... Cóż, nie ma pewniej- szego sposobu, by to się stało, niż odrzucić sposobność współdziałania z kimś takim jak Turner. Weźmy na przykład atak na Helmstadt. Do diabła, Emily, on miał rację. Czy kiedykolwiek mielibyśmy szansę, aby zaatakować taką fortecę jak zbrojowania w Helmstadt? — Zrobilibyśmy to. Za jakiś czas. Roześmiał się lekceważąco. — Za jakiś czas... — Nie, Bent, mylisz się. Gorzej jeszcze: jesteś niecierpliwy, a to zaciemnia twój osąd. Teraz właśnie rozstrzyga się nasza przyszłość; to, czy przekształcimy się w wielki ruch, czy pozos- taniemy w punkcie wyjścia. Ale przecież to podstawowa kwes- tia, jakim ruchem jesteśmy, jakiego rodzaju. Możesz sobie wmówić, co tylko zechcesz, ale pracując z kimś takim jak Turner, staniemy się nie lepsi od niego. Nie lepsi od Siedmiu. Parsknął zirytowany. — Dobrze wiesz, że to nonsens! Czy godzimy się na kom- promis, współpracując z nim? Nie! Zapominasz, że jeśli nie zechcemy czegoś zrobić, po prostu tego nie zrobimy. O czym mówisz? — Na przykład zabójstwo Jelki Tolonen... Potrząsnął głową z irytacją. — To ma ręce i nogi! Doskonale o tym wiesz. — Dlaczego? Myślałam do tej pory, że nasza policja państ- wowa powinna ścigać tych, którzy są winni korupcji czy wielkiej niesprawiedliwości. — I tak jest. Ale kim jest Tolonen, jeśli nie symbolem systemu, z którym walczymy? — Ale jego córka? — To jest wojna, Emily. A skoro współpraca z Turnerem wzmocni nas, przystanę na nią. To wcale nie oznacza, że spełnimy wszystko, czego on zażąda. Jestem daleki od tego. Ale dopóki to służy również naszej sprawie, będę wspierał jego działania. — Naszej sprawie? — Poza tym, jeśli czujesz się tak pewna swoich racji, dlaczego nie zabrałaś głosu na ten temat w trakcie naszej narady, kiedy miałaś sposobność, by wyrazić swój sprzeciw? Dlaczego mi tego nie wygarnęłaś? Zresztą decyzję podjęliśmy jednomyślnie. Roześmiała się kwaśno. — Naprawdę? Jak sobie przypominam, nawet nad nią nie głosowaliśmy. Ale rozumiałam, co myśleliście, nawet Mach. Widziałam, jak rozbłysły wam oczy, gdy usłyszeliście o ataku na Helmstadt, na myśl o tej całej broni, która może wpaść wam w ręce. — A teraz mamy już tę broń! Czy to nie mówi samo za siebie? Turner miał również rację, gdy mówił o rozgłosie i popularności, jaką zdobędziemy, biorąc udział w ataku. Po zdobyciu zbrojowni w Helmstadt rekrutacja nowych członków nie stanowi już dla nas żadnego problemu. Ochotnicy napłyną do nas ze wszystkich stron. Potrząsnęła głową. — Nie rozumiesz mojego punktu widzenia. Ja... Chciała mówić dalej, by rozwinąć temat, ale nagle rozległo się głośne pukanie do drzwi. Po chwili wszedł do pokoju Mach. Przystanął, spoglądając raz na jego, raz na nią, wyczuwając napięcie w powietrzu. Potem zwrócił się do Gesella, cichym, natarczywym głosem: — Muszę z tobą porozmawiać, Bent. Dzieje się coś dziw- nego. To... — Spojrzał na Emily. — Cóż, chodź ze mną. Sam zobaczysz. Zrozumiała, że wykluczyli ją ze swego grona, i poczuła, jak ściska się jej z gniewu żołądek. Ping Tiao miało być związkiem braterskim. Braterstwo! —roześmiała się na dźwięk tego słowa. Śmiała się głośno z tych wszystkich pięknych słów na temat seksualnego równouprawnienia, bo gdy przychodziło co do czego, wszyscy mężczyźni uważali się za bogów, a kobietę mieli za nic. Patrzyła, jak wychodzą. Potem odwróciła się, a jej gniew przerodził się w gorycz. Możliwe, że było już za późno. Być może Turner wykonał już brudną robotę. Zasiał trujące ziarno w czystej duszy Gesella, zarażając go swym zepsuciem i nie- nawiścią, zamulając czysty strumień jego rewolucyjnego idea- lizmu. Choroba toczyła już jego kościec moralny, przekształ- cając osobowość. W końcu stanie się tylko bladym cieniem Turnera. Miała nadzieję, że do tego nie dojdzie. Łudziła się wbrew sobie, że w głębi serca się nie zmienił. Przeczuwała jednak, że Turner zatruł już jego duszę. I nic, zupełnie nic, nie mogła zrobić. Mogli co prawda odmówić zrobienia kolejnego kroku na tej samobójczej ścieżce. Ale nawet na to było prawdopodobnie za późno. Szkodę już wyrządzono. Gdyby teraz powiedzieli „nie", oznaczałoby to, że ten człowiek stanie się ich wrogiem. Zadrżała. Weszła do łazienki i napełniła miskę zimną wodą. Obmyła twarz, zastanawiając się nad tymi wszystkimi sprawa- mi, próbując zrozumieć, jak do tego doszło. W jej wypadku zaczęło się to od ojca. Michaił Ascher był człowiekiem systemu —młodym agentem kredytowym drugie- go stopnia w Ministerstwie Finansów T'anga — Hu Pu. Urodzony na Dole, pracował ciężko, zdając egzaminy, wolno wspinając się po drabinie społecznej, przechodząc z poziomu na poziom, aż w połowie trzydziestki zaszedł tak wysoko, że mógł się ożenić z dziewczyną ze średniego poziomu. Tam, w świecie ładu i stabilizacji, urodziła się Emily. Zawsze gdy wspominała ojca, widziała go w błękitnym jedwabnym mundurze, z wielką odznaką wysokiego urzędnika państwowego na piersi, z gładko wygoloną twarzą i ciemnymi włosami zaplecionymi w war- koczyk zgodnie z modą Han. Ten niedostępny, ostrożny mężczyzna o konserwatywnych poglądach stanowił w jej przekonaniu wzorzec skostniałego świata — archetyp porządku. Był ortodoksyjnym konfucjanis- tą, więc wpoił jej wartości, na których —jak wierzył — opierał się zawsze świat, jeszcze na długo przedtem, zanim sam się urodził. Odchyliła się do tyłu, przymykając oczy i wspominając. Miała wtedy dziesięć lat. Wówczas, jeszcze przed wojną, handel był regularny, a spłaty kredytowe względnie stabilne, choć zawsze występowały niewielkie fluktuacje wartości, nie większe jednak niż dziesiąta, a nawet setna część procenta. Nastąpiła właśnie taka drobna zniżka, o pięć setnych procenta, którą jej ojciec musiał „przeoczyć". Nie starała się nawet zrozumieć, kiedy próbował jej wyjaśnić, co się stało. Tak niewielkie to miało dla niej znaczenie. Dopiero później, kiedy dowiedziała się, jak wielką sumę kapitałową zaan- gażowano w tę operację, pojęła, ile straciło na tym Hu Pu, i zrozumiała całe to wielkie zamieszanie wokół tej sprawy. Starszy agent kredytowy, odpowiedzialny za pracę wydziału, zrzucił całą winę na jej ojca, by ratować własną skórę. Sporządził odpowiedni raport i jej ojciec został wezwany przez trybunał na przesłuchanie. Przełożony ojca Emily, Han z wielkimi koneksjami rodzinnymi, skorzystał z protek- cji i przeprowadził sprawę zgodnie ze swoim planem. Jej ojciec wrócił do domu w stanie szoku. Został zdymisjonowa- ny i wyrzucony z Hu Pu. Pamiętała ten dzień bardzo wyraźnie. Przypomniała sobie, jak zrozpaczona była matka, jak zmieszany ojciec. Tamtego dnia rozsypał się w proch wizerunek ojca, jaki nosiła dotąd w sercu. Przyjaciele opuścili ich w biedzie, zaprzestali go przyjmować w swych domach. W banku zablokowano im konto. Następnego dnia opieczętowano mieszkanie na poczet wierzytelności. Byli zrujnowani. Ojciec Emily już nigdy nie podniósł się po tym ciosie. Stał się cieniem tego wspaniałego człowieka, którym był kiedyś. Nieca- łe sześć miesięcy później umarł. A tymczasem obniżono im kategorię społeczną i musieli przenieść się na niższe poziomy. Schodzili wciąż niżej i niżej, aż pewnego dnia wylądowali na stałe we wspólnym mieszkaniu na Pięćdziesiątym Ósmym Poziomie. Przebudził ją wrzask dziecka za cienką zasłonką, stęchła woń odgrzewanego wczorajszego sosu, która przy- prawiła ją o mdłości. Nie było w tym ich winy. Tak, ale kiedy wracała tam myślami, wciąż pamiętała uczucie wstrętu, jakim przejmowało ją otoczenie, wyraźny niesmak wobec ludzi, wśród których się znalazła. Byli tak ordynarni, tak niechlujni. Nigdy nie otrząsnęła się z tego upadku. To wszystko miało wpływ na jej życie. I nawet wtedy, gdy jej odraza przemieniła się we współczucie, a współczucie w płomienny bunt, wciąż czuła palące piętno tego upadku. Jej matka była elegancką kobietą, która należała do najlep- szego towarzystwa, pod wieloma względami była jednak słaba, zupełnie nieprzystosowana do warunków życia na Dole. Stara- ła się jednak ze wszystkich sił utrzymać poziom życia, do którego nawykła. Nie przyzwyczajona do pracy, przełamała swą niechęć i zaczęła się rozglądać za jakimś zajęciem. Przypad- kiem udało się jej zatrudnić w stoisku ulicznym w głównej dzielnicy, gdzie mieszkali. Ciężka praca straganiarki posinia- czyła jej delikatne ręce kobiety ze średniego poziomu, ale podołała jakoś codziennej harówce. Emily wzdrygnęła się, przypominając sobie to piekło. „Po co to robisz"—pytała matkę, kiedy wracała, zapłakana i umęczo- na po całodziennej pracy, ale matka odpowiadała niezmiennie: „Dla ciebie, córeczko, byś mogła wyrwać się z tego piekła żywych ludzi". To dzięki jej harówce Emily mogła pójść do college'u. Jej wytrwałości, jej determinacji w obliczu przytła- czających przeciwności losu Emily zawdzięczała szansę na lepsze życie. Zastanawiała się jednak, po co to wszystko. Czy po to, by wspinać się znowu w górę — z poziomu na poziom? Czy znowu miała wziąć udział w tej szaradzie, która zniszczyła jej ojca? Nie! Zbuntowała się przeciwko tej drodze. W tajem- nicy — gdyż wiedziała, że nawet najmniejsza wzmianka o tym zraniłaby boleśnie jej matkę — zamierzała zrealizować swoje marzenia. Przyłączyła się do Ping Tiao osiem lat temu, u samego zarania ruchu, tuż po wojnie. W tamtych dniach, wiele dys- kutowano o „ostatecznym celu" i o „zachowaniu rewolucyjnej czystości". Jednak osiem lat to zbyt długi okres, by utrzymać jasny płomień idealizmu w sercach młodych bojowników. Szczególnie wtedy, gdy młodzi idealiści stają w obliczu tylu rozczarowań. Przez cały ten czas była kobietą Benta —jedyną zagorzałą rewolucjonistką, której wiarę podsycał jego entuz- jazm i rozpalała jego wizja świata po zwycięstwie Ping Tiao. Ale teraz wszystko się zmieniło. Dzisiaj trudno byłoby orzec, czy dawne ideały płonęły wciąż w ich wystudzonych sercach, czy też z czasem nie stali się tacy sami, jak ci, których niegdyś tak bardzo nienawidzili. Przyglądała się swojemu odbiciu w lustrze, próbując, jak to często robiła, spojrzeć w głąb siebie, by poznać prawdę o sobie, bez upiększeń. Tak trudno to uczynić, tak trudno zrzucić maskę obłudy. Znowu spojrzała w lustro, potrząsając głową. Nie miała żadnych wątpliwości. Upadek rodziny otworzył jej oczy na całe zło tego świata, świata, w którym uczciwi ludzie ginęli w śmietniskach niższych poziomów, podczas gdy skorumpowani i pozbawieni skrupułów łajdacy pławili się w nie zasłużonym luksusie na Górze. W tym zakłamanym świecie nie było miejsca dla przyzwoitych ludzi. Nie, ona nigdy nie czuła się dobrze w świecie, wktórym było miejsce dlamoralnej niesprawiedliwości. Westchnęła i wytarła twarz i ramiona. Więc może Bent miał rację. Może miała niepotrzebne skrupuły wobec tego, co Turner kazał im zrobić z córką Tolonena. Możliwe, że pomoże to zburzyć zgniły fundament. A jednak czuła, że to nie było w porządku. Nie, gdyż Jelka Tolonen nie była niczemu winna; również temu, że urodziła się w świecie nierówności społecznej. I tak długo, jak długo nie będzie miała dowodu, że dziewczyna nie jest kimś więcej niż tylko przypadkowym pionkiem w ich grze, nie będzie czła się dobrze, biorąc udział w takim zadaniu. Na dodatek mają zrobić to dla tego bękarta Turnera. Zastanawiała się, jaki miał motyw? Dlaczego chciał zabić córkę Tolonena? Czy tylko, jak mówił, pragnął osłabić marszał- ka i w ten sposób podkopać potęgę sił bezpieczeństwa Tanga? Czy kryła się w tym wszystkim jakaś osobista uraza? Czy chciał odpłacić marszałkowi za coś, co wycierpiał z jego rąk? Zadrżała znowu, przypominając sobie chwilę w górach, kiedy stała obok Turnera. Pomyśleć, że on uważał, iż mają z sobą coś wspólnego! Roześmiała się, ale jej śmiech obrócił się w gorycz, kiedy przypmniała sobie jego słowa: „Miłość? Masz na myśli miłość? Wzajemne zrozumienie? Dobro? Nic takiego nie istnieje. Przynajmniej nie w rzeczywis- tości. To tylko złudzenia. Maski, pod którymi ukrywa się rzeczywistość. A rzeczywistość jest jak te górskie szczyty: piękna, ale również surowa, bezkompromisowa i zimna jak pusta przestrzeń wśród gwiazd." Cóż, możliwe, że właśnie tak patrzył na świat. Ale w rzeczy- wistości widział świat jednowymiarowe Był zupełnie pozba- wiony ludzkich uczuć. Han mają przysłowie na temat po- stępowania ludzi tego pokroju: Hou lian hei hsin — „Pyzata twarz, czarne serce". To stare porzekadło jak żadne inne słowa oddawało charakter Turnera. W jego wypadku oznaczało, że twarz tego człowieka bywa tak pełna, że nie ma żadnego wyrazu, a jego serce tak czarne, że nie ma żadnego koloru. Jego nihilizm był czysty, nie złagodzony najmniejszą odrobiną współczucia. A to już stanowiło istotny powód, by z nim nie współdziałać, bo choć ich drogi mogły się zejść na pewien czas, ich cele były diametralnie różne. Tymczasem powinni z nim walczyć. Tak będzie, jeśli on nie pozbawi ich woli walki. * * * Mui tsai ukłoniła się głęboko, potem cofnęła się dwa kroki, przytrzymując drzwi, by mógł wejść. — Proszę wejść, majorze Ebert. Moja pani przekazuje swoje przeprosiny, obawiając się, że się spóźni. Dziewczyna pochyliła głowę, jakby z uprzejmości, ale ledwo widoczny rumieniec na policzkach i szyi zdradzał jej zakłopota- nie tym, że musi pozostać sam na sam z młodym majorem. — Och? Mam nadzieję, że nic złego się nie stało? — Myślę, że nie, Ekscelencjo, ale wezwano ją w pilnej sprawie. Mówiła, że pan zrozumie... Ebert minął ją powoli, nie spuszczając z niej oczu. Tak, była naprawdę śliczna. Miała szesnaście, najwyżej siedemnaście lat. Podziwiał kształt jej piersi, rysujących się pod cieniutką jed- wabną suknią, jej zaokrąglone biodra. Była jak brzoskwinia. Wspaniała dojrzała brzoskwinia, którą należało zerwać. Przysunął się do niej. — Jak długo nie będzie pani? Odwróciła się doń, nie podnosząc oczu. — Powiedziała, że niebawem wróci, Ekscelencjo. Możliwe, że za piętnaście, najwyżej dwadzieścia minut. Jej mąż... Zamilkła zdziwiona. Ebert przysunął się jeszcze bliżej, ujmu- jąc jej dłoń. Drugą ręką dotknął jej piersi. — To dobrze — powiedził z uśmiechem. — Chodź! Mamy dość czasu na to i owo, prawda? W sąsiednim niewielkim pokoju stała bieliźniarka. W szero- kich szufladach leżały porządnie ułożone chipao, długie elegan- ckie suknie wiszące w szafie tworzyły tęczę pastelowych barw. Major już podczas poprzedniej wizyty zauważył wykładaną poduszkami podłogę i pomyślał, jak przyjemnie byłoby tutaj... Popchnął dziewczynę na poduszki, uśmiechając się łagodnie, unosząc się radością, gdyż nie uszła jego uwagi dziwna figlar- ność w jej oczach. Potem leżeli w ciemnościach, wsłuchani w świst swych przyspieszonych oddechów, a zapach ich miłości mieszał się rozkosznie z ulotną wonią sukienek wiszących w otwartej szafie. Słodka woń piżma i nagość jej rozpłomienionego ciała pobudziły go znowu. Dziewczyna roześmiała się miękko. — To było bardzo przyjemne... — Tak — westchnął chrapliwie. Pomyślał, że spróbuje kupić ją od Chuang Liana. Poczuł, że nagle zesztywniała, po czym wysunęła się spod niego. Otworzył oczy. Usłyszał szelest jedwabiu w sąsiednim pokoju. — Bogowie! — szepnęła niespokojnie, szukając sukni. Ebert uśmiechnął się. Czyżby kochali się tak długo? Czy też żona ministra wróciła wcześniej, niż się spodziewała? Podciąg- nął spodnie, potem wstał i zapiął guziki munduru. Dziewczyna wciągnęła suknię przez głowę i niezdarnie za- wiązała wstążki. Ebert spojrzał jej w oczy, kładąc palec na ustach. Potem, łapiąc dziewczynę za pasek, wepchnął ją do szafy i zamknął drzwi. Dopinając ostatni guzik, z paskiem w ręku, wszedł do drugiego pokoju. — Lian, moja miłości... Żona ministra odwróciła się gwałtownie, wyraźnie nie spo- dziewając się go. Wydawała się zawstydzona tym, że jest na pół rozebrana. Potem ze śmiechem zrzuciła resztę bielizny, od- słaniając piersi i rozchylając ramiona na jego powitanie. — Prędko! — nagliła, ciągnąc go do łóżka, pośpiesznie rozpinając mu rozporek. — Bogowie! Jak mi cię brakowało... Spojrzała na niego, jej oczy płonęły nienaturalnym blaskiem. — Powoli — rzekł, popychając ją na łoże, rozbawiony jej dziwnym podnieceniem. — Co się stało, kochanie? Dlaczego jesteś taka spięta? Znieruchomiała, potem spojrzała w przestrzeń, wzdychając z odrazą. — Ze wszystkich razy... — Opuściła oczy, niepewna, czy powiedzieć mu. Pociągnęła nosem, sięgając do jego rozpor- ka. — To był mój mąż. Nie żąda tego ode mnie zbyt często, ale kiedy już zacznie... Ebert roześmiał się. — Więc staruszek wciąż cię pieprzy, co? Ujrzał błysk gniewu w jej oczach. Po chwili odprężyła się i roześmiała. — Próbuje. Ale to jest tak, jakby próbował przelecieć złotą rybkę. — Hmm... — Major przypomną! sobie dziewczynę skuloną w szafie i poczuł dreszcz pożądania. — A ty chciałabyś szczupaka? Spojrzeli na siebie i nagle przestali udawać. Ale on widział tylko, jak bardzo była stara, jak wiele miała zmarszczek, jak bardzo obwisłe piersi, jak mocno była pofałdowana skóra na jej szyi i brzuchu. Zadrżał, myśląc o mui tsai, o jej jędrnym jedwabistym ciele. Potem przysunął się do starej kochanki, całując ją w policzki i szyję. Zamknął oczy, próbując sobie wyobrazić, że całuje go Słodki Deszcz. Ale miała inny zapach, stęchły zapach zwiędłego ciała. Woń jej słodkiego pudru przyprawiła go o mdłości jak zapach trupa. Wzdrygnął się, całe jego pożądanie zniknęło. Wróciła właś- nie od męża, nie umyta po starczym obłapianiu. Myśl o tym sprawiła, że omal nie zwymiotował. Zobaczył ją nagle pod nim, jego pofałdowane ciało, wychudzone pośladki, drżące jak galareta, gdy w nią wszedł. A teraz on miał zająć jego miejsce, gdyż potrzebowała mężczyzny, którym jej mąż nie mógł już być. — O co chodzi? — nagle zesztywniała, mrużąc oczy. — Ja... — Potrząsnął głową. — Jestem zmęczony. To wszystko. Ja... — Szukał jakiejś wymówki, potem przypomniał sobie Hana, kórego pobił wcześniej. — Jestem od trzydziestu godzin na służbie. Zaszło coś nieoczekiwanego i wezwano mnie. Zamordowano kilkudziesięciu szefów kompanii. Przełknęła ślinę i spojrzała mu w oczy. — Słyszałam... Obrzucił ją spojrzeniem pełnym odrazy. Również do sa- mego siebie. Kiedy spróbowała go objąć, odsunął się gwałtownie. Zobaczył, że cofnęła rękę, wykrzywiła twarz, zasłaniając ją dłonią. Otworzyła usta, jakby chciała coś powiedzieć. Potem targnęła głową, wpatrując się weń z gniewem. — O co chodzi? Czy to służba tak cię osłabiła? — Przesadnie pokręciła głową. — Och, teraz rozumiem. Przeleciałeś moją mui tsai, prawda? Dobrze się bawiłeś, kiedy ja klęczałam przed moim mężem... Roześmiał się, uradowany widokiem, który ujrzał w wyob- raźni. — Klęczałaś przed nim, madame Chuang? W jej oczach zalśniła ciemna błyskawica gniewu. Chuang Lian zamachnęła się, by wymierzyć mu policzek, ale pochwycił ją za rękę i rzucił z powrotem na łóżko. Och, tak, teraz mógł ją przelecieć, teraz, gdy się złościła. Aby ją upokorzyć. Ale czy z pożądania? — A nawet jeśli tak, to co—naigrywał się. — No i co z tego, jeśli powiem ci, że twoja mui tsai pieprzy się jak marzenie? Że jest znacznie lepsza niż ty, co? Wyszczerzyła zęby ze złości. — Jesteś kłamcą. To tylko dziewczyna.. Zaśmiał się szyderczo. — Myślisz, że byłaś gorąca, co? Czy tak? Zdaje ci się, że będę do ciebie przychodził, myśląc tylko o tym, co będziesz ze mną wyprawiała? Otóż pozwól sobie powiedzieć, madame Chuang, że nigdy nie byłaś tak dobra jak ona. Lepiej mi było nawet z dziewczętami z burdeli, które robiły to za jednego juana! Zobaczył, że otwiera usta, by mu odszczeknąć, i brutalnie zamknął je ręką. — Nie... Chciałem jedynie pieprzyć żonę ministra. Nasrać wjego gniazdo! Bawiłomnie to. Ale już mi się znudziło. Mam cię dosyć, starucho! Obrzydło mi twoje zwiędłe ciało, stara wiedźmo! Wstał, zapinając się i ściągając pas. Przyglądał się jej z pogar- dą. Widział teraz, jak była słaba, jak krucha pod tą pozorną skorupą. Wydawała się taka mądra, przemądrzała nawet, ale w gruncie rzeczy zawsze była zepsutą dziewczynką, która zestarzała się i stała się nudną staruchą. — Zatańczę na twoim grobie — rzekła prawie spokojnie, sycząc przez zaciśnięte zęby. — Możesz się teraz uśmiechać, ale zniszczę cię, Hansie Ebercie. Kiedy skończę z tobą, będziesz znaczył tyle, co zwykły śmieć. Roześmiał się. — A ile będzie warte twoje imię, madame Chuang, jeśli prawda wyjdzie na jaw? Jak będziesz mogła podnieść głowę w towarzystwie, gdy wszyscy się dowiedzą, jak rozpasany apetyt miała ta przedpotopowa, pomarszczona staruszka? — Ty bękarcie! — Zatrzęsła się ze złości i podciągnęła pled, by zakryć piersi. — Dopadnę cię, Ebert. Przekonasz się o tym. Podszedł do drzwi, przy których odwrócił się, patrząc na skuloną w łóżku kobietę. — Dopadniesz mnie? — Roześmiał się i nagle stwardniały mu rysy twarzy, stał się bezwzględny. — Ty mnie? — Pokręcił głową i zaniósł się zimnym, okrutnym śmiechem. — Wyssij kutasa swojego męża! ¦ ** Dwie godziny później Klaus Stefan Ebert, prezes GenSynu, witał swojego starego przyjaciela Tolonena na frontowych schodach rodzinnej rezydencji. Marszałek posiwiał przez te lata 1 nabrał sztywnych manier starego człowieka. Ebert pamiętał, że zawsze nosił mundur jak drugą skórę. Byl od ważnym kolegą, wesołym kompanem z czasów jego młodości. Mężczyźni objęli się. Witali się bardzo gorąco. Uśmiechali się do siebie i poklepywali po plecach. — Jestem niezmiernie rad — powiedział Tolonen, a w jego oczach pojawiły się łzy. — Ja też — odparł Ebert, obejmując go ramieniem i uśmie- chnął się szeroko. — Ten dzień wart jest zapamiętania, Knut! Jelka stała na dole, u podnóża schodów. Wysoka, smukła jak wierzba dziewczyna w wieku czternastu lat, z długimi prostymi włosami koloru blond i pięknymi niebieskimi oczami. Nie była już tym dzieckiem, które Ebert pamiętał tak żywo. Zaczynała już rozkwitać jej kobiecość. Ebert uśmiechnął się i skinął głową. Jelka z pewnością uszczęśliwi jego syna. Hans stał za nim na szczycie schodów. Wysoki, dwudziesto- ośmioletni mężczyzna o barczystych ramionach, choć smukłej sylwetce. Uważano go za najbardziej przystojnego młodzieńca wśród tych, którzy dyktowali smak na Górze, a poza tym był dziedzicem potężnego imperium GenSynu. Uważano go za najbardziej atrakcyjnego, choć nieosiągalnego mężczyznę w Mieście Europa. Hans przyglądał się bez skrępowania swojej przyszłej ob- lubienicy. Miał na to dość czasu. Ubrany w nieskazitelny mundur, krótkie włosy koloru blond miał splecione w modny podwójny warkoczyk. Obserwował, jak obejmują się dwaj siwowłosi mężczyźni, rozumiejąc znaczenie tej chwili i rolę, jaką odgrywała w ich przyjaźni jego własna osoba. Marszałek Tolonen, jego przełożony, był dla Hansa jak drugi ojciec. Małżeństwo z Jelką stanowiło doskonałe posunięcie. Pod względem strategicznym było zgodne z logiką i po prostu oczywiste, toteż gdy jego ojciec zaproponował układ małżeński, Hans zgodził się natychmiast. Stojąc tu, przed rezydencją ojca, wyobraził sobie potęgę, jaką będzie dysponował w przyszłości. Nie będzie już tylko synem wpływowego ojca, ale komandorem sił Tanga. Miał swoje marzenia, sny o potędze, których nie dzielił z nikim. A wszystko miało swój początek tutaj, w tym domu. Przyglądał się swojej narzeczonej — właściwie dziecku. Obserwowała go, przypatrując mu się krytycznym okiem, jakby chciała oszacować go i odrzucić. Ubodło go to. Rzucił jej piorunujące spojrzenie, potem złagodniał, pamiętając o tym, by uśmiechnąć się, jakby pierwsze spojrzenie było błędne. Obejrzał ją od stóp do głów. Miała jeszcze nie ukształtowaną, dziewczęcą figurę. Owszem, dość zgrabną, ale jeszcze nie kobiecą. Nie umywała się do kobiet, jakie znał. Uśmiechnął się i odwrócił wzrok. Jeszcze sam pokieruje swoimi sprawami. Urządzi sobie przyjemne życie. Małżeństwo nie stanowiło jego celu. Weszli do środka. Jelka spuściła głową, a jej policzki płonęły rumieńcem, gdy odczytano kontrakt, który podpisały obie strony. Złożył swój podpis i wyprostował się, przyglądając się jej ponad stołem. Za trzy lata dziewczyna zostanie jego żoną. Za trzy lata. Ale kto wie, co nastąpi w ciągu tych trzech lat. A dziewczyna? Za trzy lata będzie siedemnastoletnią panną. Uśmiechnął się znowu, wspominając mui tsai. A ty, moja mała? — zastanawiał się, spoglądając na córkę marszałka. Jak będziesz wyglądała w naszą noc poślubną? Czy jesteś zimna, znerwicowana, czy w twoich lędźwiach płonie ogień? Uśmiech- nął się szerzej, widząc, jak unika jego wzroku, a rumieniec wykwita na jej szyi. Tak, dobrze, zobaczymy... A jeśli roz- czarujesz mnie, kwiatuszku, to i tak będą inne, wiele innych dziewcząt, które osłodzą mi noce! Tymczasem być może kupi mui tsai. Nie każda kobieta potrafi uprawiać miłość tak wspaniale jak służebnica Chuang Lian. Mui tsai była obdarzona prawdziwym talentem. Odwrócił się i podał rękę marszałkowi, uśmiechając się pro- miennie do dwóch staruszków. Tak, kupi mui tsai. A później, kiedy jej namiętność ostygnie, odwiedzi znowu madame Chu- ang i wynagrodzi jej wszystko. * * * Jelka siedziała obok ojca, popijając z czarki ch 'a, podziwia- jąc przepych i bogactwo komnaty, w której gościli. Rozglądała się wokół siebie, czując się nieswojo, co jednak nie miało nic wspólnego z jej osobistą sytuacją. Wzdrygnęła się i opuściła wzrok. Ebertowie pysznili się swoją zamożnością, okazując bogactwo z ostentacją, która świadczyła o tym, że byli pozbawieni dobrego smaku. Drogo- cenne wazy z czasów dynastii Ming spoczywały na szkarad- nych, surowych cokołach pomalowanych na jaskrawy kolor. We wnękach ciekawie ukształtowanej komnaty wisiały olb- rzymie obrazy olejne w ciężkich pozłacanych ramach — ciem- ne, kojarzyły się z krwią. Naprzeciwko niej siedziały dwie siostry Hansa, które wpat- rywały się w nią z nie skrywaną wrogością. Jedna była młodsza o rok od Jelki, druga, starsza przekroczyła niedawno dwadzieś- cia lat. Jelka starała się nie patrzeć na niechętne jej dziewczęta, wiedząc, że patrzą na nią jedynie jak na rywalkę. Bardziej niepokoiło ją stworzenie, które usługiwało gościom przy stole. Była to podobna do kozy istota wyprodukowana w kadziach GenSynu. Jelka drgnęła, gdy stworzenie spojrzało na nią różowymi oczyma i głębokim, ale bezbarwnym głosem zapyta- ło, czy życzyłaby sobie jeszcze czarkę ch'a. Spojrzała na trójpalcą rękę i potrząsnęła głową, podziwiając piękne jedwab- ne mankiety i modnie skrojone spodnie, w które było odziane. Miała przerażające uczucie, że to wszystko jest złym snem, nierzeczywistością, która tylko udaje rzeczywistość. Jednak wszystko działo się naprawdę. Przyglądała się swojemu przy- szłemumężowi. Był wysokim mężczyzną, wyższym niż jej ojciec. Nigdy nie widziała tak przystojnego młodzieńca. Jednak w jego twarzy było jakieś okrucieństwo, jakaś arogancja. Wstrząsnęła się, kiedy to zauważyła. Nie uszła jej uwagi jego duma, pycha nawet, która odzwierciadlała się również w sposobie, w jaki trzymał głowę, w zimnej obojętności jego oczu. Chociaż miał zostać jej mężem, to jeszcze jej nie dotknął. Trzy lata to bardzo długo. Nie mogła sobie wyobrazić, co będzie odczuwała za trzy lata. Dzisiejszy ślub uważała za małe ustępstwo, na które przystała, by zadowolić swego nieprzejed- nanego ojca. Uśmiechnęła się, patrząc na ojca i uzmysławiając sobie, jak bardzo był z niej dumny. Jak zawsze sprawiło jej to przyjemność. Objęła go ramieniem. Zobaczyła, jak twarz starego Eberta rozjaśnia uśmiech — delikatny i wyrozumiały. Ojciec jej narze- czonego był skrojony z innej materii niż reszta rodziny. Jego żona Berta patrzyła gdzieś w dal, jakby odcinając się od otoczenia. Zdawało się, że na twarz nałożyła maskę, która wyrażała całkowitą obojętność wobec całej sprawy. Była wysoką, ele- gancką kobietą, którą cechowało zimne piękno — piękno ośnieżonego sosnowego lasu. Wyrafinowane, nieludzkie piękno. Równie jasno, jak oceniła charakter Hansa, Jelka zrozumia- ła, jak bardzo wpłynęła na rozwój duchowy swych dzieci nieczuła matka. Zrozumiała, że ich zimny egoizm stanowił odbicie jej charakteru. Trzymała ojca za rękę, czując jego ciepło, odnajdując pew- ność i oparcie w jego silnej, męskiej dłoni. Kochał ją. Z pewnoś- cią nie pozwoli, by stało się jej coś złego... Kiedy wracali do domu, mówił jej o powodach, dla których zaplanowano to małżeństwo. Wspominał o konieczności zbu- dowania mocnych ogniw pomiędzy Siedmioma i najpotężniej- szymi, najbogatszymi rodzinami. Mówił o ich przyszłości. Jej związek z Hansem miał scementować pokój, który wywalczyli z takim trudem. GenSyn pozostał lojalny wobec Siedmiu i Li Shai Tung wynagrodził ich wierność. Klaus Ebert otrzymał górnicze kontrakty na Marsie i księżycach Urana, jak również ogromne udziały w mniejszych kompaniach komunikacyjnych. Dzięki małżeństwu z nią te abstrakcyjne traktaty nabiorą osobistego charakteru. Rozumiała wszystko. Stanie się to w odległej przyszłości. Najpierw będzie musiała skończyć szkołę, dorosnąć. Spojrzała na Hansa Eberta beznamiętnie, jakby przyglądała się przyby- szowi z obcej planety. Odwróciła się, chcąc wezwać sługę, by napełnił ch'a jej pustą czarkę. Stworzenie podeszło do niej bez słowa, jak gdyby przewidziło jej życzenie, kłaniając się i napełniając puste naczy- nie. Spojrzało na nią, jakby chciało powiedzieć, że posiada ciemną, intymną wiedzę o sprawach, o których ona nie miała pojęcia. Jelka odwróciła głowę i skrzyżowała spojrzenie ze swoim przyszłym mężem. Jego oczy były błękitne, a nie różowe, jak oczy istotny wyprodukowanej w GenSynie. Przerażająco błęki- tne. Zimniejsze niż lód. Inne... Zadrżała i spuściła wzrok. A jednak te oczy były takie same. W jakiś dziwny sposób zadziwiająco takie same. *** Wang Sau-leyan wytarł oczy jedwabną chusteczką. Zgiął się nieco, a jego muskularne ciało trzęsło się jak galaretka — nie przestał się jeszcze śmiać. Po chwili wyprostował się i głośno pociągnął nosem, rozglądając się wokół siebie. Grobowiec już zapieczętowano, zabrano lektykę z różanego drewna. Słudzy krzątali się, zamiatając ścieżkę miotłami z brzo- zowych gałązek. Sześciu urzędników Nowego Konfucjanizmu rozmawiało cicho w swoim kręgu. — Pogrzeb był piękny, nie sądzisz Hung? — powiedział Wang, zwracając się do kanclerza, ignorując stojących obok Tangów. — Miałem wizję, że mój brat wstaje z trumny, by wychłostać tych biednych pedałów! — Mój panie... — Na twarzy Hunga pojawił się wyraz konsternacji. Spojrzał na niego oraz oburzonych Tangów i pochylił kornie głowę. — To był nieszczęśliwy... Wang wybuchnął znowu głośnym śmiechem. — Nieszczęśliwy! To mogło się zdarzyć tylko Ta-hungowi! Któż inny oprócz mojego brata mógłby zostać wrzucony do własnego grobowca! — Wang Sau-leyan uczynił wymowny gest, pokazując obrazowo, jak trumna ześlizgnęła się do grobowca. To był wypadek. Jeden z niosących trumnę potknął się na szczycie schodów. Trumna wyślizgnęła się natychmiast z rąk żałobników, tocząc się po schodach, tak że nieboszczyk omal z niej nie wypadł. Wang Sau-leyan, który szedł tuż za trumną, dławił się ze śmiechu. Dotąd nie przestał się śmiać. Chichotał przez cały pogrzeb, nie bacząc na zgorszone spojrzenia ofic- jeli. Poruszeni jego zachowaniem T'angowie patrzyli z dezap- robatą. Po chwili Wei Feng wystąpił naprzód. — Co się z tobą dzieje, Wang Sau-leyanie? Czy nie ży- wisz żadnych uczuć wobec zmarłego brata? Przyszliśmy tu- taj, by okazać mu szacunek i pożegnać jego duszę przed długą podróżą. Ten śmiech jest nie na miejscu. Czy zapom- niałeś już, jakie są obyczaje pogrzebowe? To twoja powin- ność... — Do diabła, znam swoją powinność, Wei Feng! Ale to było takie zabawne. Nadzwyczaj zabawne! Gdyby nie to, że już nie żył, ten wypadek mógłby go naprawdę zabić! — Wang Sau- -leyan popatrzył przez chwilę na T'angów, po czym opuścił wzrok. — Jednak... wybaczcie mi, kuzynowie. Wydaje się, że tylko ja dostrzegłem humor w tym całym zdarzeniu. Wei Feng wbił wzrok w ziemię. Jego gniew wzmógł się. Nigdy dotąd nie spotkał się z czymś podobnym. — To nie jest czas na humor. Wang zbył słowa Wei Fenga lekceważącym, pełnym odrazy gestem. Minął starca, jakby go tam nie było, i przystanął przed pozostałymi T'angami. — Gdyby mój brat był człowiekiem godnym szacunku, okazałbym mu go. Był jednak głupcem i słabeuszem. Został Tangiem jedynie dlatego, że zginęli moi starsi bracia. — Wang spojrzał naT'angów, kiwając głową. —Tak, wiem, że również ja zostałem w ten sam sposób T'angiem, ale zrozumcie mnie, kuzynowie. Nie mielę ozorem po próżnicy, wdając się w czczą gadaninę. Mówię to, co czuję. Nie ukrywam swoich myśli. Jestem, jaki jestem, choć uważacie mnie za gbura. Wcale nie cieszę się z tego, że mój brat umarł, nawet jeśli mówię, iż go nie lubiłem. Nie, nigdy nie posunąłbym się tak daleko, bo nawet głupiec ma prawo do życia. Ale też nie będą hipokrytą! Nie będę ronił fałszywych łez nad jego grobem. Zachowam je dla ludzi, którzy zasłużyli na szacunek. Dla tych, których naprawdę kocham. Innymi słowy: będę szanował tych ludzi, którzy są godni szacunku. Tsu Ma nie patrzył na Wanga podczas tej przemowy. Teraz jednak spojrzał na niego uważnie, z twarzą bez wyrazu. Zdawało się, że mierzy wzrokiem postać Wang Sau-leyana od stóp do głów. — A jednak twój brat był Tangiem, Wang Sau-leyanie. Z pewnością Tangowi należy się szacunek. — Czy szata zdobi człowieka? — Wang Sau-leyan umilkł, uświadamiając sobie nagle, że wpłynął na niebezpieczne wo- dy. Po chwili roześmiał się odprężony i spojrzał znowu na Tsu Ma. — Nie osądzaj mnie błędnie, Tsu Ma. Mówiłem tylko o moim bracie. Znałem go dobrze. W całej długiej historii Siedmiu nie było dotąd nikogo takiego jak on. On nie był wart żółtych szat cesarskich. Wejrzyjcie w swoje serca i po- wiedzcie mi, że się mylę, że naprawdę nie mam racji. Wyznaj- cie uczciwie, czy ktokolwiek z was ucieszył się z tego, że Ta-hung został Tangiem, gdy zamordowano mojego ojca. — Spojrzał na nich, dostrzegając niechętne potwierdzenie swo- ich słów na wszystkich twarzach. — Więc pozostawmy szacunek dla tych, którzy na niego zasługują. Sam chętnie okażę go każdemu z was, moi kuzynowie. Jesteście ludźmi, którzy potwierdzili swoją wartość. Wy naprawdę jesteście Tangami! Zobaczył, że ułagodził ich pochlebstwem. Roześmiał się w duchu. Byli tacy próżni, tak dumni ze swego tytułu. Byli również hipokrytami, gdyż nawet jeśli znali prawdę, Ta-hung obchodził ich równie mało jak jego samego. Nie, oni nie wystąpili w obronie czci jego brata, ale obawiali się ośmieszenia tytułu Tanga, gdyż to mogło również ich ośmieszyć. Przeszedł wśród nich, kłaniając się każdemu, po czym powiódł ich po marmurowych schodach do starożytnego pałacu. Sam miał za nic wszelkie przejawy dostojeństwa wynikające z tytułu Tanga, widział już bowiem zbyt wielu ludzi, którzy zostali strąceni z piedestału, i rozumiał, jak mało znaczyły wszelkie tytuły. Nie, nie cenił tytułu Tanga, lecz rzeczywistą władzę, jaką dawała godność jednego z Siedmiu: możliwość mówienia i czynienia tego, co zechce. Władzę tak ogromną, że mógł obrazić każdego, jeśli miał na to ochotę. Być Tangiem znaczyło dotąd tyle, co nic, a on nie chciał być tylko aktorem w nudnej sztuce, powtarzającym cudze słowa, skrępowanym więzami rytuału i tradycji. On będzie inny. Kiedy słudzy częstowali gości winem i słodyczami, rozejrzał się wokół. Na jego wargach znowu zaigrał lekki uśmiech; przypomniał sobie chwilę, w której otwarto grobowiec, by wnieść do środka trumnę, a ta zjechała po schodach. Tak, pomyślał, los nie pozwolił ci być Tangiem, Ta-hungu. Przeznaczono ci inny los niż królowanie. A jednak zostałeś Tangiem. Wang uśmiechnął się i wziął kieliszek wina od służącego. Wyjrzał przez okno do otoczonego murem ogrodu, pośrodku którego znajdowała się wielka marmurowa tablica grobowca. To był godny pożałowania wypadek. To nieprawda, że Wang nie lubił swojego brata. Być może pogardzał nim, chociaż to i tak zbyt mocne słowo na uczucie zniecierpliwienia, które budziło w nim jego zachowanie. Nigdy nie nienawidził go tak jak swojego ojca i dwóch najstarszych braci. Jednak nieszczęś- ciem Ta-hunga było to, że urodził się przed nim. Nie obawiał się go, ale kiedy Ta-hung został Tangiem, stanowił przeszkodę, którą marzący o władzy młodzieniec musiał usunąć. Upił trochę wina i spojrzał na swojego kanclerza. Hung Mien-lo rozmawiał z Tsu Ma, pochylając głowę na znak szacunku. Wang uśmiechnął się, zadowolony ze swojego po- rannego wystąpienia. To prawda, wypadek z trumną nadzwyczaj go rozbawił, ale zrozumiał natychmiast, że to był doskonały pretekst, by doku- czyć Tangom, wspaniały środek drażniący. Chyba jednak trochę przesądził ze swoją reakcją. Zauważył, jak powściągliwie reagowali Tangowie na jego brak szacunku. Potem wykorzys- tał sposobność, by zagrać uczciwego człowieka, okazując obłudnie, że ma serce na dłoni i wyjawiając im pozornie swoje prawdziwe uczucia. Odetchnął głęboko i spojrzał na nich znowu, zauważając od razu, że śledzą oczami każdy jego ruch. Tak, pomyślał, teraz mnie nienawidzą, ale również podziwiają w duchu. Myślą, że jestem beznadziejnie głupi, ale uczciwy. Cóż, niech pozostaną w tym podwójnie błędnym przeświad- czeniu. Niech wezmą fałszywy żeton za dobrą monetę, a to sprawi, że pójdzie mi łatwiej, gdy nadejdzie właściwy czas. Spojrzał znowu na grobowiec. Wszyscy będą martwi, wszys- cy, którzy byli obecni w tej sali, kiedy został wygnany. Ojciec i matka, bracia i wujowie. Wszyscy są już martwi. Bo zabije ich wszystkich, aż do ostatniego. Dzisiaj jestem T'angiem i śpię w łożu mojego ojca, z jego żonami i dziewczętami, cieszył się w duchu. Opróżnił kieliszek. Poczuł dreszczyk rozkoszy. Tak, zamknie ich usta i oczy. I nigdy już nikt nie powie mu, co wolno mu robić, a czego nie wolno. Nikt! *¦¦ Dwie godziny później Wang Sau-leyan siedział w pokoju swojego ojca. Ogromny fotel z wysokim oparciem stał bokiem do lustra i tyłem do drzwi. Usłyszał, że otwarły się drzwi, a potem rozległy się ciche kroki na płytach posadzki. — Czy to ty, Słodki Deszczu? Kroki ucichły. Wyobraził sobie dziewczynę zgiętą w niskim ukłonie—prześliczną, być może najładniejszą z dziewcząt ojca. — Chieh Hsial Odwrócił się nieco, ociężały od wina, które wypił, i wyciągnął rękę. — Czy przyniosłaś lawandową czarkę? Po chwili wahania odpowiedziała: — Tak, Chieh Hsia. — Dobrze, podejdź zatem. Chcę, żebyś obsłużyła mnie tak, jak zwykle usługiwałaś mojemu ojcu. Zawahała się znowu, zanim podeszła do niego. Pokłoniła się nisko i uklękła przed nim. W długich, smukłych palcach lewej ręki trzymała delikatnie czarkę. Wang Sau-leyan widział film z ostatniego wieczoru życia ojca; widział, jak Słodki Deszcz pielęgnowała go, nacierając zwiędłe ciało starca lawendowym balsamem. Cóż, teraz zrobi to samo jemu. Ale tym razem nikt nie będzie podglądał. Wyłączył wszystkie kamery. Nikt nie zobaczy, co będzie wyprawiał w czterech ścianach jego sypialni. Zrzucił jedwabny szlafrok, rozbierając się do naga. Jego penis wciąż zwisał. — No cóż, dziewczyno! Na co czekasz? Kiedy pochyliła głowę, przymknął oczy w oczekiwaniu. Gdy przysuwała się bliżej, rozległ się szelest jedwabiu. Poczuł jej palce na swoim ciele. Zadrżał. Skinął głową z zadowoleniem, czując, jak pieści palcami jego penis. Jak delikatnie go dotyka- ła — niemal jak jedwab —muskając jego członek powoli i tak rozkosznie, że nie mógł złapać tchu. Otworzył oczy i przyglądał się dziewczynie. Głowę miała schyloną. Była całkowicie skupiona na tym, co robiła. Jej ciemne włosy spinała biała jadeitowa klamra. — Czy w ten sposób dotykałaś mojego ojca? Podniosła głowę. — Nie, Chieh Hsia, ale myślałam... Wciąż pieściła go, skupiając wszystkie jego doznania na tym maleńkim ogniwie rozkoszy pomiędzy jego nogami. — Co myślałaś — rzekł po chwili, prawie niedosłyszalnie. Zawahała się, potem spojrzała na niego, tym razem szczerze. — Ludzie są różni, Chieh Hsia. I mają różne potrzeby... Skinął powoli głową. Bogowie, jakież to było upajające. Nigdy nawet nie śnił, że kobiece ręce mogą być tak wspaniałem instrumentem rozkoszy. Ich oczy spotkały się znowu. — Jeśli Tang chciałby, mogłabym... pocałować go tam. Zadrżał. Słowo „pocałować" obiecywało rozkosz poza wszel- kim wyobrażeniem. Skinął lekko głową. — Tak, chciałbym... Usłyszał, jak stawia czarkę i odchylił głowę do tyłu, przymy- kając oczy. Potem poczuł, jak ujmuje go ustami. Zadrżał znów, owładnięty porywającą rozkoszą, jaką mu sprawiła. W chwilę później wydawało mu się, że uwolnił się od własnego ciała i zmienił w szybującą w przestrzeni niteczkę najczystszej roz- koszy, która narastała z każdą chwilą. Nie usłyszał, jak otwierają się drzwi. Nie usłyszał również cichych kroków na posadzce. Jednak po niespokojnym ruchu dziewczyny, która klęczała przed nim, i napięciu jej lewej ręki, spoczywającej na jego kolanie, poznał, że coś się dzieje. Ot- worzył nagle oczy i spojrzał w lustro. Czuła Wierzba stała nad nim z uniesioną ręką, w której trzymała sztylet. Natychmiast kopnął prawą nogą Słodki Deszcz, odrzucając ją od siebie, i uchylił się w ostatniej chwili przed nożem, którym zaatakowała go Czuła Wierzba. Ostrze omsknęło się po jego ramieniu, rozdzierając jedwabną podusz- kę fotela, uderzając w drewniane oparcie. Wang odwrócił się szybko w stronę napastniczki, dwakroć od niej potężniejszy i wyższy o całe ch'i, ale dziewczyna wciąż stała z twarzą przepełnioną nienawiścią i wstrętem. Kiedy próbowała zadać mu drugi cios, ruszył naprzód, wytrącając jej nóż z ręki i ściskając brutalnie za szyję, po czym uderzył ją głową o oparcie krzesła, a potem drugi raz, aż upadła. Leżała nieruchomo. Dyszał ciężko, stojąc nad nieprzytomną dziewczyną. Potem kopnął Słodki Deszcze w brzuch tak mocno, że zacharczała i przestała oddychać. Jego wykrzywiona twarz pociemniała z gniewu. — Lisice! — powiedział spokojnie, drżącym głosem. — Obrzydłe suki! —Kopnął ją znowu, targając leżącą dziewczynę za głowę. Potem odwrócił się i splunął na drugą służebnicę. — Jesteście martwe. Obie... Rozejrzał się wokół siebie, dostrzegając stłuczoną czarkę, a obok niej białą szpilkę z jadeitu. Schylił się i podniósł sztylet z podłogi. Wyprostował się, wzdrygając się lekko, po czym podszedł do drzwi i otworzył je kopniakiem, by wezwać straże. • - CZĘŚĆ 2 — JESIEŃ 2206 MUSZLE „Pomiędzy siatkówką a wyższymi ośrodkami kory móz- gowej gubi się bezpowrotnie niewinność widzenia, którą zmie- niają sugestie nazbyt wielu tajnych doradców". — Artur Koestler: Akt stworzenia „To, czego doświadczamy w snach, jeśli przeżywamy to często, staje się w końcu równie ważnym składnikiem pełnej ekonomii naszej duszy jak to, co naprawdę doznajemy. Mocą tego stajemy się bogatsi wewnętrznie lub ponosimy duchowy uszczerbek". — Fryderyk Nietzsche: Pomiędzy dobrem a złem ¦ ROZDZIAŁ 5 Niewinność widzenia Ben przyszedł do domku od strony zatoki, wspinając się po stromym stoku. Przy dolnej furtce odwrócił się, by spojrzeć na morze. Daleki brzeg pokrywały świeże zarośla, pieniące się bujnie na pogorzelisku, które pozostało po szalejącym pięć lat temu pożarze. Tylko samego szczytu wzgórza, gdzie niegdyś stał stary dom, nie zarosła zieleń. Tutaj ziemia była wypalona i czarna. Wysoki siedemnastolatek pokręcił głową, potem spojrzał w kierunku domku. Była to podłużna, niska chata stojąca na wzgórzu. Jej stare, kamienne ściany były świeżo pobielone wapnem, a dach pokryty strzechą. Ogród obok domu rozkwitał wszystkimi barwami tęczy na tle jednolitej zieleni trawnika. Na stoku wzgórza stały również inne domki, rozsypane wśród zieleni, choć doskonale utrzymane. Były jak puste muszle, które stanowiły pozostałość nie spełnionej iluzji. Przyglądał się im obojętnie, gdyż stanowiły fragment znajomego pejzażu, w którym dorastał. Spojrzał na swoją lewą rękę, którą oparł o słupek furtki, gdyż doskwierała mu w miejscu połączenia. Nie mógł się nawet podrapać, gdyż odczuwał przykre swędzenie gdzieś głęboko pod skórą. Złącze już nie obcierało go boleśnie, tak jak w pierwszym roku po operacji, i władał pewnie sztuczną ręką, a jednak coś z dawnej nieporadności pozostało. Rana po operacji zabliźniła się, pozostawiając tylko ledwie widoczny ślad, który wyglądał jak maszynowy szew pomiędzy kikutem, który ocalał po wypadku, i nową, sztuczną ręką. Sama proteza na pozór wyglądała zupełnie naturalnie, ale Ben wiedział, co kryło się pod warstwą skóry. Nowa, sztuczna ręka była o wiele silniejsza niż prawdziwa, a pod pewnym względem sprawniejsza, reagowała szybciej i pewniej. Poruszał nią teraz bezbłędnnie, jakby stanowiła element maszyny. Uśmiechnął się do siebie. Jeśli chciał, mógł ją wyprostować i przedłużyć; mógł przekształcić ją w każde narzędzie, jakiego akurat potrzebował. Opuścił sztuczną rękę. Ruszył znowu zboczem górnego ogrodu. W połowie trawnika zwolnił i przystanął zdumiony muzyką, która dochodziła z wnętrza domu. Przysłuchiwał się z pochyloną głową, zastanawiając się, kto gra na fortepianie. Pierwsza fraza nie brzmiała zbyt pewnie, akordy wydawały się zbyt ciche. Po chwili jednak cała niepewność pianisty zniknęła i fraza zabrzmiała czysto i mocno. Zaciekawiony przemierzył trawnik i wszedł do środka. Mu- zyka dochodziła z salonu. Stanął w drzwiach i zajrzał do wnętrza. W odległej części pokoju siedziała przy fortepianie jego matka. Jej ręce spoczywały na klawiaturze. — Mamo? — Spochmurniał, nie rozumiejąc. Powtórzona fraza brzmiała pewnie, niemal profesjonalnie, a przecież, jak sądził, jego matka nie umiała grać. Odwróciła się, zdumiona jego obecnością. Lekki rumieniec zaróżowił jej policzki. — Ja... — Roześmiała się i pokręciła głową. — Tak, to ja grałam. Podejdź tu! Usiadł na długiej ławeczce przed fortepianem. — Jest zupełnie nowy — powiedział, spoglądając na in- strument. Potem dodał: — Ale przecież nie umiesz grać! — Nie — odparła, ale zagrała znowu: długi, początkowy pasaż, bardziej skomplikowany niż fraza, którą słyszał po- przednio. Ognisty kawałek, który wykonała z wprawą i werwą, znacznie lepiej niż przed chwilą. Przyglądał się, zdumiony i uradowany, jak jej ręce uderzają w klawisze. — To było piękne — odezwał się, kiedy skończyła. — Co to było? — Chopin. Preludium. — Roześmiała się i spojrzała na niego. W jej oczach zaigrały iskierki rozbawienia. — Wciąż nie rozumiem. To było wspaniałe. — Och, nie powiedziałabym tego... — Pochyliła się nad klawiaturą. — Brzmiało raczej chropawo. Wiele czasu minęło, odkąd grałam ostatnio. — Dlaczego nie grałaś do tej pory? — Bo to moja obsesja. Powiedziała to, nie patrząc na niego, jakby już wyjaśniła wszystko. Przyglądał się znowu jej dłoniom, które falowały na klawiaturze jak małe wachlarze, nie wydobywając dźwięków. — Musiałam myśleć o tobie i Meg. Nie mogłam robić obu rzeczy naraz, rozumiesz? Nie mogłam grać i zarazem zajmować się wami. I chciałam wychować was sama. Nie miałam zaufania do nikogo innego. — Więc musiałaś zrezygnować z gry? Nie potrafił tego zrozumieć. Mieć tak wspaniały talent i nie wykorzystać go? To wydawało mu się niemożliwe. — Och, wiele razy miałam ochotę zagrać! To było niemal bolesne. Jak leczenie narkomanii. Walcząc z tym pragnieniem, czułam się niemal pozbawiona ludzkich cech. Ale nie miałam wyboru. Chciałam być prawdziwą matką, nie tylko przelotnym wspomnieniem w waszym życiu. Spochmurniał, nie rozumiejąc jej. Dziwne słowa matki uświadomiły mu, jak mało ją znał. Zawsze była tak bliska, przyjazna. Nigdy nie przyszło mu na myśl, by zapytać ją o to, jak wyglądało jej życie, zanim poznała jego ojca. — Moja matka i ojciec rzadko bywali w domu, rozumiesz? — Wydobyła z fortepianu potężny akord, potem dwa cichsze. Muzyka brzmiała znajomo. Przypuszczał, że to Chopin, ale nie mógł rozpoznać utworu. — Postanowiłam nigdy nie zrobić swym dzieciom tego, co oni mi wyrządzili. Nigdy nie zapomnę, jak bardzo czułam się opuszczona, samotna i niekochana. Uśmiechnęła się, biorąc go za rękę — jego prawdziwą rękę — i ścisnęła ją. — Rozumiem. Słowa matki uświadomiły mu, że porzuciła muzykę dla nich. Przypomniał sobie dokładnie utwór, który zagrała przed chwi- lą, akord po akordzie. Mógł prawie poczuć tę muzykę. — Jak się czuje ktoś, kto potrafi tak zagrać? — zapytał. Wciągnęła głęboko powietrze, przyglądając mu się badaw- czo, nagle rozmarzona. Jej oczy i usta rozjaśnił ledwo widoczny uśmiech. Pokręciła głową w zadumie. — Nie, nie potrafię ci odpowiedzieć. Nie ma takich słów, którymi mogłabym wyrazić to uczucie. Czujesz się podniesiony na duchu, jak sądzę. Odmieniony. Inny. Ale nie umiem wyrazić tych uczuć dokładniej. Po raz pierwszy w swoim życiu Ben poczuł się odrobinę zazdrosny. Przyjrzał się jej twarzy w zamyśleniu. Nie, nie był zazdrosny. To nie zazdrość przepełniała mu serce, ale mocne pragnienie, by gorliwie naśladować matkę. — Dlaczego zagrałaś akurat dzisiaj? — Nie domyślasz się? — Roześmiała się, kładąc rękę na klawiaturze. — Zawsze jesteś taki bystry. — Zamierzasz mnie uczyć? — Was oboje — odparła, podnosząc się z ławeczki i stając za nim tak, by mogła minipulować jego rękami. —Poprosiła mnie 0 to Meg. A ona nie nauczy się grać, jeśli ty również się nie nauczysz. Skinął głową w zamyśleniu. — Co grałaś, kiedy wszedłem do pokoju? Brzmiało to tak, jakbyś to grała pierwszy raz, a zarazem wydawało się, że znasz ten utwór doskonale. Pochyliła się nad nim. Poczuł jej ciepło na swoich ramio- nach. Długie czarne włosy matki muskały przyjemnie jego kark. — Dlatego, że pierwotnie nie był to utwór skomponowany na fortepian. To Wesele w Troldhaugen Griega. Położyła ręce na klawiaturze obok jego skulonych dłoni 1 powtórzyła frazę, którą słyszał przed chwilą. Potem zagrała nowy pasaż, podobny do poprzedniego. — To śliczne — rzekł. Zachwyciła go prostota tej muzyki. — Wróciłeś wcześniej — powiedziała. — Co się stało? Nie miałeś ochoty pójść do miasta? Spojrzał jej w oczy. — Dzwonił ojciec. T'ang prosił, by pozostał jeszcze kilka dni. Na jej twarzy odmalowało się krótkotrwałe rozczarowanie. Minęły już trzy miesiące, odkąd ostatni raz widziała Hala. — Jeszcze kilka dni... —westchnęła. —Ach, prędko miną! Uśmiechnęła się, kładąc rękę na ramieniu syna. — Może urządzimy piknik? Ty, ja i Meg. Jak za dawnych, dobrych cza- sów. Jak ci się to podoba? Jej ożywienie nie uszło uwagi Bena. Lekki uśmiech rozjaśnił jej twarz. — Byłoby wspaniale — powiedział. Ale jego myśli krążyły już wokół możliwości, jakie obiecywa- ła klawiatura fortepianu. Rysowała się przed nim kusząca przyszłość. — Tak — dodał, wstając i przytulając się do niej. — Jak za dawnych dobrych czasów! Nazajutrz rano Ben siedział w fotelu w zaciemnionym salonie, wpatrując się uważnie w ekran, który zajmował pół ściany. Oglądał jeden ze specjalnych raportów Służby Bez- pieczeństwa, przygotowany dla ojca kilka miesięcy temu po zabójstwie T'anga Afryki. Niezwykle interesujący dokument, którego nie rozpowszechniano, gdyż ukazywał przebieg ostat- nich wypadków w nader kontrowersyjny sposób. Po śmierci Wang Hsiena Siedmiu zadziałało błyskawicznie, aresztując kilku ostatnich opozycjonistów z Pierwszego Pozio- mu, by w ten sposób zapobiec ponownemu wybuchowi wojny pomiędzy frakcjami na Górze. Jednak nawet T'angowie byli zaskoczeni rozmiarami rozruchów na dolnych poziomach Mia- sta. Oczywiście, dochodziło już tam do rozruchów, ale nigdy dotąd nie wybuchały na tak szeroką skalę ani nie miały takich konsekwencji. Zabijano urzędników T'anga, atakowano poste- runki Służby Bezpieczeństwa. Wiele oddziałów wojskowych musiało opuścić placówki w obawie o swoje życie. Wolno, bardzo wolno wygasał płomień buntu, aż wypalił się i do nie- których części Miasta, zwłaszcza w Azji Wschodniej i w Amery- ce Północnej, wróciły oddziały Służby Bezpieczeństwa, by stłumić ostatnie ogniska oporu. Znowu zapanował porządek. Ale na jak długo? Wiedział, że rozruchy stanowiły ostrzeżenie, zapowiedź tego, co niechybnie nadejdzie. Ale czy Siedmiu zdaje już sobie z tego sprawę, czy też nadal będzie lekceważyć problemy ludzi żyją- cych na najniższych poziomach Miasta, zrzucając winę na ugrupowania opozycyjne w rodzaju Ping Tiaol Potarł w zamyśleniu podbródek. Dla szanowanych obywate- li ze środkowych poziomów Ping Tiao byli budzącymi strach szaleńcami — typowym symbolem tych wszystkich niszczyciel- skich sił, jakie zrodziła wojna, a MidText, kanał telewizyjny, wygrywał już w walce propagandowej, wzmagając strach oby- wateli przed terrorystyczną organizacją rewolucyjnych sza- leńców. Ale prawda była inna. Pierwsze pogłoski na temat działalności Ping Tiao pojawiły się osiemnaście miesięcy temu, kiedy trzech członków tego ugrupowania porwało i zamordowało administratora środ- kowych poziomów. Wydali wówczas i rozpowszechnili pro- klamację, w której stwierdzili, że administrator był skorum- powanym i bezwzględnym człowiekiem, który zhańbił urząd i zasłużył na swój los. To była prawda, ale władze zaprzeczyły natychmiast twierdzeniom terrorystów, przedstawiając zamor- dowanego urzędnika jako wielce szanowanego ojca rodziny, który stał się ofiarą grupy szaleńców. Ci szaleńcy — jak to odmalowano — chcieli jedynie zniszczyć Miasto, a nawet całe Chung Kuo. Gdy minęło kilka tygodni i nastąpiły kolejne zamachy Ping Tiao, telewizja rozpoczęła nie przebierającą w środkach zmaso- waną kampanię przeciwko ugrupowaniu, łącząc jego nazwę z każdym zbrodniczym zamachem czy rozruchem. W tych oficjalnych stwierdzeniach było trochę prawdy, gdyż taktyka, jaką stosowali Ping Tiao, była pod pewnymi względami niezwy- kle brutalna, a celem przypadkowych ataków było wywołanie jak największego zamętu. Jednak mass-media niezmiernie prze- sadzały, obciążając młodych bojowników każdą bulwersującą zbrodnią, by stworzyć wrażenie, że jeśli tylko Ping Tiao zostanie zniszczone, wszystkie problemy znikną wraz z nim. Kampania propagandowa przynosiła efekty, przynajmniej na środkowych poziomach. Niżej jednak, na przeludnionym, zatłoczonym dnie Miasta, o Ping Tiao myślano zupełnie ina- czej. Uważano młodych bojowników za bohaterów, a ich działalność za znaczący i wyjątkowy wyraz istniejących od lat problemów społecznych. Poparcie dla terrorystów rosło z każdym dniem. I zapewne rosłoby dalej, gdyby nie tragiczne wydarzenie w żłobku na środkowych poziomach. Według poufnych źródeł z wyższych poziomów stwierdzono ponad wszelką wątpliwość, że Ping Tiao nie miali nic wspól- nego ze zdarzeniem, które określano jako „Masakrę w Kan- tonie Lyońskim". Telewizja miała jednak pole do popisu i zaatakowała organizację, obwiniając ją o to, co określiła jako „tchórzliwe barbarzyństwo i nieludzki czyn". Efekt był natychmiastowy. W ciągu jednego wieczoru opinia publiczna zwróciła się przeciwko Ping Tiao, a w wyniku działań operacyjnych Służby Bezpieczeństwa przeciwko terrorystom, podjętych w następstwie masakry, pojmano i zgładzono ośmiuset członków ugrupowania. Większość z nich wydali władzom sympatyzujący z nimi poprzednio przyjaciele i sąsiedzi. Dla Ping Tiao tych kilka tygodni stanowiło prawdziwą katastrofę. Musieli się ukrywać, chociaż jeszcze nie tak dawno jawnie obnosili się ze swoją walką. Emblemat ryby, symbol Ping Tiao, widniał wszędzie, na wszystkich poziomach—malowany na ścianach lub rysowany krwią na twarzach ofiar podziemnej organizacji. Władze przeszły do kontrataku. Program telewizyjny Mid- Text wygrał znowu na dawnych lękach. Wszystkie obecne kłopoty, jak zapewniano, stanowiły rezultat tajnego porozumie- nia pomiędzy Ping Tiao i niewielkimi frakcjami opozycyjnymi na Górze, które finansowały zbrodniczą działalność organizacji. Ben zatrzymał na moment taśmę, zastanawiając się znowu nad tym, co powiedział Li Shai Tung pewnego wieczoru przed pięciu laty na temat konieczności poznania swojego wroga. Na tym poziomie kształtowano opinię publiczną, karmiąc ludzi zwodniczymi półprawdami, graniczącymi z kłamstwem, które przekazywały obrazy MidTextu. Ale ci ludzie, zarówno ter- roryści z Ping Tiao, jak i ludzie kompanii byli tylko pianą na powierzchni studni, bardzo głębokiej studni. Jak głębokiej Siedmiu nie odważyłoby się nawet pomyśleć. Ponownie włączył zapis. Usłyszał krzyk tłumu. Ekran wypeł- niły obrazy zamieszek na ulicach Miasta. Przez dolne poziomy przeciągały ogromne tłumy, niszcząc posterunki i szlabany graniczne, pustosząc magazyny wojs- kowe i rabując wszystko, co tylko można wynieść. Pechowi urzędnicy, którzy wpadli w ich ręce, umierali katowani lub topieni w benzynie i olejach napędowych, zanim zdążyli wy- strzelić we własnej obronie. Ben zobaczył, jak rozwścieczony tłum tłoczył się wokół takiej ofiary, jak ryczy z radości i nienawiści, kopiąc wątłego, siwobrodego starca. Ujrzał wściekłość i okrucieństwo w twarzach ludzkich i skinął głową w zamyśleniu, gdyż obrazy te potwierdziły jego przypuszczenia. Potem obraz zmienił się. Zobaczył inny tłum, bardziej karny. Ludzie wymachiwali sztandarami i transparentami, żądając racji żywnościowych, wznowienia państwowej pomocy dla bezrobotnych i zniesienia ograniczeń w podróżowaniu. Setki tysięcy ludzi skandowało: Pień hua\ „Zmiana!" Dostrzegł płomień oburzenia na niezliczonych twarzach, na innych rozkiełznanie i pewność, że nie ma innej drogi, jak niszczenie dotychczasowego porządku. Niektórzy wymachiwa- li sztyletami lub kijami i szczerzyli zęby w zwierzęcym uśmie- chu, a w ich oczach można było dostrzec rozkosz płynącą z odrzucenia wszelkich hamulców. Wielu z nich po raz pierwszy w życiu poczuło smak wolności, toteż tańczyli w transie w rytm potężnego śpiewu, zatruwani szaleństwem, które wybuchało wszędzie. PIEŃ HUA! PIEŃ HUA! PIEŃ HUA! PIEŃ HUA! Ben patrzył na przesuwające się obrazy świadomy potężnej siły, ciemnej mocy, która biła z tłumu. Zrozumiał, że oto przebudziła się pierwotna potęga, odwieczna jak ruch samej Ziemi. Nikt nie panował nad tym żywiołem. Żądali Zmiany. Ale jakiej? Nikt nie wiedział, jak będzie wyglądać świat po Zmianie. Możliwe, że za jakiś czas ktoś odpowie na to pytanie — przy- ciągnie masy ludzkie i nada kierunek tej fali niezadowolenia. Ale dopóki nie pojawi się charyzmatyczny przywódca, nikt nie zawróci kijem rwącej rzeki. Siedmiu miało rację, że nie starało się walczyć z burzą i nie próbowało ujarzmić sza- lejących wód. Tangowie rozumowali słusznie, że wkrótce wezbrane wody opadną, a burza uciszy się zgodnie z odwiecz- nymi prawami natury. Gdyby usiłowali opanować ten ogrom- ny wybuch gniewu lub stłumić go, mogłoby to tylko pogor- szyć sytuację. Ben wyłączył ekran. Wstał z fotela, zastanawiając się nad tym, co zobaczył. Śmierć Wang Hsiena mogła być katalizato- rem, ale rzeczywiste przyczyny gwałtownych, masowych wy- stąpień tkwiły znacznie głębiej. Były w istocie równie stare jak ludzkość. Teraz zrozumiał, jaka wątła była warstwa kultury, pod którą przetrwał ten pierwotny barbarzyńca, jakim napraw- dę był człowiek. Nie dotyczyło to tylko tańczących na ekranie szaleńców, ale całego rodzaju ludzkiego. Przez długi czas próbowali się oszukiwać, udając, że są czymś więcej — istotami podobnymi do bogów — ale w rzeczywistości byli tylko zwierzętami. A teraz wieko studni zostało zdjęte i raz jeszcze ciemności wypłynęły z głębiny na powierzchnię. — Ben? Odwrócił się. W drzwiach stała Meg i przyglądała mu się. Miała za plecami poranne słońce, którego blask sprawił, że jej twarz okrywał cień, przez chwilę upodobniając ją tak bardzo do matki, że aż się pomylił. Roześmiał się, uświadamiając sobie swój błąd. — O co chodzi? — zapytała niskim, donośnym głosem. — O nic — odparł. — Piknik już gotowy? Skinęła głową i weszła do pokoju. — Co oglądałeś? Spojrzał na pusty ekran, potem na siostrę. — Przeglądałem taśmy ojca, na których sfilmowano roz- ruchy. Nie patrzyła na niego. — Myślałam, że to cię nigdy nie interesowało. Spojrzeli na siebie. — Nie. Nie same wypadki. Jednak fascynuje mnie znaczenie tych wydarzeń, ich waga... Twarze tych ludzi są jak otwarte okna, przez które można wejrzeć w głąb ich dusz. Widać na nich wszystkie lęki i aspiracje, których nie ukrywają pod żadną maską. Trzeba czegoś wielkiego i przerażającego, by maski opadły z ludzkich twarzy i aby z oczu wyjrzało zwierzę. Chodzi również o Ping Tiao, dodał w myśli. Interesuję się tą organizacją, gdyż stanowi coś nowego, coś, czego brakowało Miastu. Jest jak karp, który ożywia pustą sadzawkę. — Cóż... Czy wyjdziemy? Uśmiechnęła się. — Tak. Idź pierwszy. Na trawniku obok klombu matka przygotowała dla nich piknik na dużym czerwono-białym obrusie. Kiedy Ben wyszedł z domu, uśmiechnęła się promiennie. W świetle słońca wydawa- ła się o wiele młodsza niż w rzeczywistości. Wyglądała raczej na starszą siostrę Meg. Podszedł bliżej i usiadł przy niej, wsłuchu- jąc się w brzęczenie pszczół, napawając się odurzającą wonią kwiatów, tłumiącą ostry, słony zapach zatoki. Był piękny, pogodny dzień. Na błękitnym niebie płynęły wolno wielkie, kłębiaste chmury. Ben spojrzał na przysmaki ułożone na obrusie. Wszystkie produkty wyglądały, jakby właśnie je stworzono. Pośrodku stał duży kosz pełen krągłych, pachnących jabłek, kuszących świeżą zieloną skórką i soczystym miąższem. Z lewej strony leżała, na białym, porcelanowym półmisku osełka jasnożółtego masła, a obok nieco ciemniejszy, prawie miodowy, kawałek cheddaru. Na talerzu leżało kilka pokrojonych grubo plastrów różowej szynki z otoczkami jasnego tłuszczu, a obok świeżo upieczony bochen chleba, z którego odkrojono trzy kromki, by pokazać, jaki jest biały i pulchny. Na innym półmisku kusiły jasnoczer- wone pomidory wraz ze świeżutką zieloną sałatą, a obok rzodkiewki i cebula, oskrobane marchewki, winogrona, seler, czerwone porzeczki i brukiew wodna. — To wspaniałe — powiedział, patrząc na matkę. Zadowolona z pochwały, podała mu talerz. Po chwili zjawiła się Meg, niosąc tacę, na której stały trzy wysokie kieliszki i dzban świeżej lemoniady z lodem. Roześmiał się. — O co chodzi? — zapytała Meg, kładąc tacę. — O to! — odparł, wskazując na przystrojone zieleniną przysmaki. Uśmiech Meg powoli zniknął. — Co w tym złego? Nie podoba ci się? — Ależ nie — powiedział cicho, uspokajająco. — To jest cudowne. Uśmiechnął się i pochylił, nakładając przysmaki na talerz. Meg zawahała się i nalała lemoniadę, podając mu zimną zroszoną szklankę. — Proszę! Odłożył talerz i wypił kilka łyków. — Hmm... —mruknął z zadowoleniem. Jego oczy śmiały się do dziewczyny. — Wspaniała. Obok krzątała się matka, napełniając talerz Meg. Mówiła, nie patrząc na niego: — Meg mówi, że czytasz Nietzschego. Spojrzał na Meg. Opuściła wzrok, rumieniąc się lekko. — To prawda — odparł. Wypił znowu, po czym przyjrzał się uważnie szklance. Matka spojrzała na niego. — Myślałam, że przeczytałeś już Nietzschego. — Czytałem go, kiedy miałem osiem lat. — Chyba nie zrozumiałam. Mówiłeś kiedyś, że nigdy nie mógłbyś czytać Nietzschego po raz drugi. Spojrzeli na siebie. — Tak myślałem, ale myliłem się. Milczała przez chwilę, zastanawiając się. Popatrzyła znowu na syna. — Zresztą można zapomnieć, co się przeczytało. Pokręcił głową. — Nie chodzi o kwestię zapominania, ale o to, że wszystko zostaje wbudowane, wmurowane w pamięć. — Wmurowane w pamięć? Odstawił szklankę, rozumiejąc, że musi to jej wyjaśnić. — Zdałem sobie z tego sprawę kilka miesięcy temu, kiedy ojciec zacytował mi coś z Nietzschego. Dwie linijki z Ecce Homo. Powinienem je pamiętać, ale nie mogłem sobie przy- pomnieć ich znaczenia. Właściwie pamiętam słowa, ale tylko same słowa. Mogłem je nawet zobaczyć napisane wyraźnie na stronie w książce i przypomnieć sobie, kiedy je przyczytałem. I wtedy zrozumiałem, że zostały wmurowane w moją pamięć, tylko wmurowane, nic więcej. Kiedy ojciec zacytował je, wydobywając jak skamielinę z mojej pamięci, wraz ze wszys- tkimi innymi troskami ośmiolatka, zrozumiałem, że wówczas, kiedy je przeczytałem, utkwiły na zawsze w fundamentach mo- jej świadomości. Ben sięgnął po pomidor na półmisku. Wytarł go rękawem i spojrzał na matkę z przejętą, prawie pochmurną twarzą. — Rozumiesz, te dwie linijki z dzieła Nietzschego splotły się nierozerwalnie z wszystkimi moimi doświadczeniami: z dźwię- kami muzyki Mahlera, Schoenberga i Szostakowicza, z abstrak- cyjnymi obrazami Kandinsky'ego i Klee, z poezją Rilkego, Donne'a i Basho i Bóg jeden wie z czym jeszcze. Tysiąc pogmat- wanych splotów. Zbyt wiele, by pochwycić wszystko za jednym razem. Jednak nie były to zwykłe, przypadkowe asocjacje. Odkryłem, że moja lektura Nietzschego i głębokie przemyślenia związane z jego dziełem łączyły się w pewien sposób z ówczes- nymi moimi doświadczeniami. I chociaż starałem się ze wszystkich sił, nie mogłem pozbyć się tamtych wrażeń i zro- zumieć jego słów bez tamtego balastu. Musiałem je fizycznie oddzielić. — Co masz na myśli? — zapytała Beth, odrywając winog- rono z kiści. — Chodzi mi o to, że musiałem jeszcze raz wrócić do samego tekstu. Przeczytać te słowa jeszcze raz, by uwolnić się od wcześniejszych skojarzeń. — I? — zagadnęła Meg, która wpatrywała się w niego jak urzeczona. Odgryzł kawałek pomidora. Przeżuwał go przez chwilę, przełknął i spojrzał znowu na Meg. — I to działa. Udało mi się uwolnić słowa z ich dawnego kontekstu. Włożył resztę pomidora do ust i przez chwilę przeżuwał w zadumie. Dwie kobiety, jego matka i siostra, wpatrywały się weń, jakby był centrum wszechrzeczy. Zjadł pomidora i wypił łyk lemoniady. Dopiero wtedy wrócił do rozmowy. — To tak, jakby w mojej pamięci tworzyły się różne warstwy geologiczne. To wszystko pozostaje w niej jak skamielina, do której mogę powrócić, jeśli zechcę, by odłupać kawałek, alemoja pamięć, mimo że jest doskonała, nie jest selektywna. — Ben roześmiał się i spojrzał na siostrę. — Meg, czy pamiętasz opowiadanie Borgesa Funes Wspominacz o chorym chłopcu przykutym na stałe do łóżka, który posiadał doskonałą pamięć, tak doskonałą, że wystarczył drobny szczegół z przeszłości, by znalazł się w matni, przenosząc się do minionego świata? Cóż, to jednak coś innego. To wcale nie jest tak zabawne, jak pomysł tego opowiadania. Rozumiesz, świadomość nadaje pewnym spra- wom o wiele większe znaczenie niż pozostałym. I ma swoje powody ku temu. Podświadomość rozpoznaje to, co inteligencja zwykle pomija jako nieistotne. W ten sposób powstaje hierarchia doświadczeń. Dla naszego ja pewne rzeczy znaczą o wiele więcej niż inne. I dzięki temu uobecniają się silniej. Można powiedzieć, że podświadomość podsuwa je nam w snach i w chwilach zadumy, kiedy najmniej podejrzewamy ich istnienie. — Dlaczego tak się dzieje? Ben wzruszył lekko ramionami. — Nie jestem pewien. — Wziął jabłko z koszyka i ugryzł kawałek. —Ale możliwe, że wiąże się to z kodem genetycznym, kluczem do zrozumienia naszego rodowodu: skąd przychodzi- my i dlaczego żyjemy tu i teraz. Tak jak szyfr w dzienniku Augustusa... Kiedy Ben wgryzł się głęboko w jabłko, Meg spojrzała na matkę i zauważyła, że zapatrzyła się w przestrzeń na wzmiankę o dzienniku Augustusa Shepherda. — Ale dlaczego tak cię zainteresował właśnie Nietzsche? — zapytała po chwili Meg. Nie mogła zrozumieć jego fascynacji dziewiętnastowiecznym niemieckim filozofem. Dla niej ten człowiek był po prostu ekstermistą, fanatykiem. Nie pojmował czysto ludzkich spraw, które spajały społeczeństwo jak niewidzialne ogniwa. Nie rozumiał miłości, pożądania ani poświęcenia. Uważała, że w jego myśleniu było jakieś pęknięcie, jakaś głęboka skaza, która ujawniała kalectwo duchowe tego kontrowersyjnego filozofa. To było myślenie pustelnika, mizantropa. A przecież człowiek to istota społeczna, zwierzę społeczne, jak twierdzili inni filozofowie. Ludzie nie potrafią żyć w izolacji, oddzieleni od swych współbraci i mają tylko jedno życie, a każda ludzka kultura stanowi produkt niezliczonych pokoleń. W sekrecie Meg próbowała zgłębić trudny, zawiły styl tej wymyślnej prozy, starając się zrozumieć, co Ben widzi w mrocznych dziełach tego autora, ale potajemna lektura potwierdziła tylko niesmak, jaki odczuwała wobec filozofii Shepherda. Ben przeżuwał kawałek jabłka. Uśmiechnął się i przełknął. — W jego filozofii jest prawie wizyjna czystość, która tak mi odpowiada. A poza tym również odwaga. On nie boi się nikogo obrazić. Nie lęka się zgłębić niczego do samego dna, co jest raczej rzadkie w naszej kulturze, bardzo rzadkie. — Tak? — odezwała się Meg, zauważywszy, że matka znowu przygląda się badawczo Benowi, a w jej oczach maluje się wyraźne zaciekawienie. Spojrzał na jabłko. Wzruszył lekko ramionami i ugryzł znowu owoc. Beth odezwała się po długim milczeniu: — Pracujesz nad czymś nowym? Ben patrzył w dal. Zatem to była prawda. Tak, powinna się domyślić. Kiedy zaczynał coś nowego, zawsze zachowywał się w ten sposób — był skupiony, tajemniczy, ulegał zmiennym nastrojom. Dwie kobiety wpatrywały się w niego z zachwytem, dopóki nie zjadł jabłka, ogryzka, pestek, nie zostawiając niczego. Wytarł palec w rąbek obrusa i spojrzał znowu na Meg. — Pomyślałem, że moglibyśmy pójść później nad zatokę i poszukać muszli. Siostra popatrzyła w dal, ukrywając zaskoczenie. Przecież nie tak dawno byli nad morzem, dlaczego więc znowu jej to zaproponował? Jednak zgodziła się. Tak bardzo lubi muszle, a dla jej brata będzie to okazja do zabawy. Ben zawsze potrafił znaleźć powód do zabawy. Ben roześmiał się i wziął kilka rzodkiewek z półmiska. — A więc jutro pokażę ci, czym się teraz zajmuję. * * * Zatoka Floty Wojennej była niewielka, było to w gruncie rzeczy ujście rzeki. Droga na jej brzeg wiodła przez stare miasteczko i urywała się nagle wśród skał. Ciągnący się nad brzegiem mur rzucał ostry, poszarpany cień na skały i wzgórze. Łagodny stok nad rzeką kąpał się w blasku słońca. Ścieżka prowadziła w dół przez gęste zarośla — krzewy jagód, jeżyny, dzikie kwiaty i wysoką trawę — schodząc aż do samej zato- czki. Ben wszedł na płaski występ skalny i zdjął plecak. Zbocze opadało stromo, tworząc wciętą w skały zatokę, którą otaczały zewsząd płytkie rozlewiska o kamienistych brzegach. Przypływ już się skończył, choć wśród skał lśniło w słońcu wiele małych sadzawek. Po drugiej stronie ciągnęły się niskie skały, tworzące kanał u wejścia do zatoki. Było to prastare uroczysko, nie- zmienne od stuleci; wystarczyło przymknąć oczy, by wyobrazić sobie niewielką flotę Henry'ego Plantageneta, zakotwiczoną w tej zatoce w 1147 roku, gotową do żeglugi do Jerozolimy, by walczyć z niewiernymi podczas drugiej wyprawy krzyżowej. Na przylądku stał zamek, który zbudował Henry Tudor—Henryk VII, którego syn zerwał z papiestwem. Ben odetchnął głęboko i uśmiechnął się do siebie. To było historyczne miejsce. To z tego miasta ich przodkowie pożeglowali w sierpniu 1620 roku do nowego lądu—Ameryki, a w czerwcu 1944 roku wypłynęła stąd wielka flota — pięćset okrętów — by dokonać inwazji w Normandii i wyzwolić Europę spod okupacji hitlerowskiej. Wszystko minęło, pomyślał rozczarowany, spoglądając na siostrę. Cała ta bogata przeszłość odeszła w zapomnienie, pogrzebana pod powłoką Miasta Han. — Ruszajmy! — powiedział. — Przypływ jest niski. Doj- dziemy do skał przy ujściu rzeki. Powinniśmy tam coś znaleźć. Meg przytaknęła i podążyła za nim, biorąc go za rękę, by pomógł jej zejść po stromiźnie. Zatrzymali się na krawędzi płaskiej skały i zdjęli buty, zostawiając je na kamieniach. W połowie drogi przez piaszczy- stą plażę Ben przystanął, odwrócił się i zawołał: — Spójrz! Obejrzała się. Słońce ogrzało plażę, ale ich stopy pozostawiły mokre ślady na zbitym, prawie białym piasku. Odciski stóp powoli znikały, najpierw te najdalsze, potem bliższe. — Jak historia... — zauważył, odwracając się i ruszając w kierunku wody. Lub pamięć, dodała Meg w duchu, patrząc na swoje stopy. Postąpiła krok do przodu i przystanęła, przyglądając się, jak początkowo wyraźny ślad znika z wolna niby oddalający się gdzieś w niezmierzonej przestrzeni obraz, nagle gwałtownie dzieli się na dwa niewielkie, odrębne kręgi, zanim zupełnie zniknie. Wyglądało to tak, jakby odcisk stopy zapadał się w głębi pod cienką warstwą piasku, gdzie wsysała go skała. — Tutaj! — zawołał triumfalnie Ben. Podbiegła do brata, który przykucnął nad wodą. Muszla była w dwóch trzecich zakopana w piasek. Pomimo to jej kształt i barwa były doskonale widoczne. Nie mogli się mylić. To purpurowy rozkolec. Klasnęła w ręce z radości i spojrzała na brata. — Uważaj, Ben, gdy będziesz wykopywał muszlę, żebyś nie złamał kolców! Oczywiście pamiętał o tym, ale nic nie powiedział. Skinął głową i przysunął podręczną torbę. Przyglądała się, jak usuwa mokry piasek wokół muszli, potem bierze do ręki małą łopatkę i zdrapuje piasek z palców. Kiedy je oczyścił, podniósł ostrożnie muszlę i zanurzył ją w jednym z małych rozlewisk wśród skał, by obmyć z piasku. Czekała. Kiedy wrócił, uklęknął przed nią i wsunął jej w prawą dłoń bladoróżową muszlę. Wypłukana wyglądała jeszcze piękniej. Doskonały okaz, wygięty i zachwycający jak dziwna skamieniała ryba. — Wygląda jak jeż morski — powiedział, przyglądając się muszli. — Na ile punktów ją wyceniasz? To była ich stara zabawa. Podnosiła muszlę i wpatrując się w jej wierzchołek, w jej „nos", liczyła małe szylkretowe wyros- tki, które oznaczały nową fazę na spirali przyrostu. — Szesnaście — odparła, oddając mu muszlę. Przyjrzał się dokładnie. — Więcej niż trzydzieści cztery — stwierdził, spoglądając na Meg. Dotknął delikatnie czubka muszli. — Na samym począt- ku spirali jest ich aż osiemnaście. — Ale one się nie liczą! — zaprotestowała. — Są zbyt małe! — Nawet jeśli są malutkie, liczą się. Każdy guzek oznacza jedną fazę w przyroście mięczaka, nawet ten nieskończenie drobniutki. Gdybyś prześwietliła muszlę promieniami X, prze- konałabyś się o tym sama. Wciąż powtarza się jednakowa forma, za każdym razem większa. Każdy szylkretowy wyrostek na muszli mięczaka oznacza zakończoną, zapieczętowaną, jeśli wolisz, fazę jego życia. Szylkret wciąż narasta, nawet w chwili śmierci tego stworzenia. Przyrost guzków nigdy się nie kończy. Spirala jest nieskończona. Roześmiał się i wręczył jej muszlę. —Tak, przypuszczam, że natura rozkolca lub innej muszli wyraża się w nieskończoności, czy raczej w braku pełni. Dopóki nie połączy się w parę bliź- niaczą. Meg przyglądała mu się przez chwilę. — Ben? Co my tu robimy? Jego ciemnozielone oczy rozbłysły figlarnie. — Zbieramy muszle. To wszystko. Wstał. Minął ją, badając piasek w poszukiwaniu nowych okazów. Meg przyglądała mu się uporczywie, rozumiejąc, że zaledwie napomknął o tym, co go nurtuje. Po chwili przyłączyła się do poszukiwań. Po dwóch godzinach zrobili przerwę. Słońce przesunęło się po niebie i odległe krańce zatoczki znalazły się teraz w cieniu. Przypływ rozpoczął się godzinę temu i morze wdzierało się już na piasek wśród skał w gardzieli zatoki. Ben przyniósł w torbie kanapki, toteż podzielili się nimi, siedząc na niskich skałach i posilając się radośnie w blasku popołudniowego słońca. Muszle leżały na jasnozielonym płót- nie. Zebrali więcej niż tuzin różnych okazów: rozkolec, figi morskie, róża wiatrów, łodzik, żeglarek, róg trytona, perłopław, porcelanka i wiele innych. Wszystkie były czyste i lśniły w słońcu jak nieznane klejnoty. Gama kształtów i barw. Żadna z tych muszli nie występowała w zimnych, szarych wodach południowego wybrzeża Anglii. Ale Meg nie miała o tym pojęcia. Wszystko zaczęło się, kiedy Meg miała zaledwie cztery lata. Zobaczyła wystawioną w oszklonej gablotce muszlę i oniemiała z zachwytu. Nie można jej było od niej odciągnąć. Spo- strzegłszy, jaką przyjemność sprawia córce widok muszli, Hal Shepherd kupił nowe okazy i przywiózł do swojej posiadłości. Rozrzucił je własnymi rękami w zatoczce podczas odpływu, a następnego dnia przyprowadził Meg, by je „znalazła". Ben, który miał wtedy siedem lat, zrozumiał od razu, że to oszustwo, ale zbierał muszle wraz z siostrą, nie chcąc popsuć Meg zabawy. Potem, gdy ojciec zasugerował mu, by przerobił księgę swojego wielkiego dziadka, w której opisuje, jak posłużyć się muszlami, by dokonać oszustwa, Ben zgodził się na tę propozycję. Tak powstała mądra, błyskotliwa parodia dzieła sławnego przodka, która stoi na półce w bibliotece obok oryginału. Tym razem Ben zagrał w grę ojca. Muszle, które leżały na płachcie, rozsypał na plaży zaledwie dwa dni temu. Mewy krzyczały leniwie, krążąc wysoko nad ich głowami. Popatrzył w niebo, zasłaniając oczy przed słońcem, i spojrzał znowu na Meg. Miała przymknięte oczy. Wyciągnęła się na skale jak młoda lwica. Jej ciało było mocno opalone, co podkreślała jeszcze nieskazitelna biel szortów i staniczka. Jej ciemne loki opadały na pobielałą w słońcu skałę. Ben nie mógł oderwać oczu od pełnych piersi siostry, jej zgrabnych nóg, zaokrąglonych bioder, jedwabistej szyi, kuszącej nagości bo- sych stóp. Zadrżał i zapatrzył się w dal, zaniepokojony tym nagłym zwrotem myśli. Jej znajome ciało wydało mu się nagle tak podniecające. — O czym myślisz? — zapytała miękko, niemal sennie. Łagodna, ciepła bryza muskała jego policzki i ramiona. Potem wietrzyk uciszył się. Przez chwilę Ben wsłuchiwał się w cichy szum fal, które rozbijały się o wysuniętą daleko w morze szkierę. Meg oparła się na łokciu i spojrzała na brata. Jak zawsze uśmiechnęła się. — Czy kot porwał ci język jak w bajce o niemym szewczyku? Odwzajemnił jej uśmiech. — Zapominasz o tym, że nie ma już kotów! Pokręciła głową. — Mylisz się. Tatuś obiecał mi, że przywiezie kiedyś kotka. — Ach... — Skinął głową, ale nie powiedział, co o tym myśli. Jeszcze jedna gra. Kolejne złudzenie. Iluzja. Gdyby ojciec przy- wiózł kota, byłaby to kopia—prawdopodobnie z GenSynu — po- nieważ Han zabili wszystkie prawdziwe koty już dawno temu. — Jak go nazwiesz? Spojrzała mu przekornie w oczy. — Myślę, że Zaratustra. Nie dał się pociągnąć za język. Zaratustra to poeta-filozof z dzieła Nietzschego — zgorzkniały samotnik, który zeszedł ze swej górskiej pustelni, by ogłosić światu, że Bóg umarł. — Dobre imię. Szczególnie dla kota. Powiadają, że koty bywają niezależnymi samotnikami, którzy chodzą własnymi drogami. Spojrzała na niego wyczekująco. Widząc to, roześmiał się. — Musisz jeszcze poczekać, Meg. Jutro, obiecuję ci. Wtedy wyjaśnię ci wszystko. Odęła wargi —jak zwykle, gdy próbował ją zbyć —jednak dzisiaj zrobiła to inaczej. Dziwnie erotycznie, jak nigdy dotąd, a przecież przebywali z sobą przez całe życie. — Muszle... — powiedział, próbując oderwać od niej my- śli. — Czy nie przyszło ci nigdy na myśl, jak bardzo muszle przypominają pamięć? — Nigdy o tym nie pomyślałam — odparła, wybuchając śmiechem, co sprawiło, że zauważył szczególny błysk w jej spojrzeniu. Popatrzył wyzywająco w oczy siostry. — Nie... Pomyśl o tym, Meg! Czy ludzie nie zaznaczają swojej przeszłości faza po fazie tak jak mięczaki, których muszle narastają, zamykając stary rozdział szylkretowym wy- rostkiem na spirali? Uśmiechnęła się do niego i położyła znowu, zamykając oczy. — Ale nie ty. Sam powiedziałeś, że wszystko pozostaje uśpione, dostępne w każdej chwili. Wystarczy tylko odłupać skamielinę, a odnajdziemy wszystko, co przeżyliśmy, zachowa- ne warstwa po warstwie w pokładach pamięci. — Tak, ale nawet w tym widoczne jest podobieństwo. Wszystko zostało jakby wbudowane w pamięć, tak jak każda nowa faza w spiralę muszli. Rozumiesz, wszystkie fazy mojej przeszłości zostały zapieczętowane w przegródkach jak fazy szylkretu. Mogę sobie przypomnieć, co jest w każdej przegród- ce czy warstwie, ale nie mogę tam powrócić. Nie mogę znowu przeżyć tego, co było kiedyś, powrócić do przeszłości. Otworzyła leniwie jedno oko. — A chcesz tego? Przypatrywał się jej przenikliwie. — Tak, bardziej niż czegokolwiek. Chcę zawładnąć prze- szłością, by w pewien sposób ją ocalić. — Hmm... — Znowu zamknęła oczy. — Właśnie o to mi chodzi, rozumiesz? Chcę się dostać do środka muszli, poczuć, jak było, zanim to wszystko zostało zapieczętowane w pokładach pamięci, jak w tych szylkretowch fazach. Czy pojmujesz? — To brzmi jak czysta nostalgia. Roześmiał się, ale jego śmiech był zbyt ostry. — Możliwe... ale ja tak nie sądzę. Wydawało się, że rozluźniła się zupełnie, jak gdyby zasnęła. Jej piersi podnosiły się wolno i opadały. Obserwował ją przez chwilę, zaniepokojony znowu siłą tego, co czuł do siostry. Położył się, idąc za jej przykładem. Zamknął oczy i zdrzemnął się w ciepłym słońcu. Kiedy się obudził, słońce przesunęło się niżej na niebie. Cień Muru wydłużył się aż do podnóża skał, a wody przypływu prawie zupełnie wypełniły małą zatokę, odcinając ich od lądu. Musieli przydostać się z powrotem. Łoskot fal rozbijających się o skały sprawił, że podniósł się gwałtownie. Przestraszył się, gdy pikująca mewa krzyknęła przeraźliwie tuż nad jego głową. Uświadomił sobie nagle, że nie ma nigdzie Meg. Zaniepokojony zerwał się na równe nogi. — Meg! Gdzie jesteś? Odpowiedziała mu natychmiast. Jej głos dobiegał go zza olbrzymiej skały, schodzącej do morza, zagłuszany łoskotem fal. — Jestem tutaj! Wspiął się szybko na wierzchołek skały. Meg była w dole. Przykucnęła na skale tuż nad wodą, schylając się po coś. — Meg! Wracaj! To niebezpieczne! Zaczął schodzić. Meg odwróciła się i wstała. — Wszystko w porządku. Ja tylko... Zobaczył, że jej noga ześlizgnęła się nagle z mokrej skały. Dziewczyna zachwiała się, ale odzyskała równowagę. A potem uderzyła ogromna fala. Była potężniejsza od poprzednich i wdarła się o wiele wyżej na skały, burząc się i pieniąc, rozpryskując się na wszystkie strony jak rozbite szkło pod uderzeniem olbrzymiego młota. Fala uderzyła najpierw w wielką, podobną do zęba skałę z prawej strony, a potem ruszyła z ogłuszającym rykiem, zatapiając wszystko w spienionej kipieli. Jeszcze przed chwilą Meg stała pewnie na głazie, a teraz fala porwała ją z sobą. Ben zobaczył, jak potężny bałwan rzucają na skały, a potem Meg zniknęła pod wodą. Kiedy fala cofnęła się, nie było po niej najmniejszego śladu. — Meg! Ben wcisnął guzik alarmowy na szyi, zsunął się po skale i zatrzymał na jej krawędzi, wypatrując w wodzie siostry i nie zwracając uwagi na mniejsze fale, które rozbijały się u jego stóp, wypatrując w wodzie siostry. Jego twarz stała się czujna jak pysk zwierzęcia czatującego na zdobycz, kiedy starał się wypat- rzeć jakiś ślad w wodzie. Z początku nie widział nic, zupełnie nic. Potem... Tam! Rzucił się natychmiast w jej kierunku, nurkując w głębokiej, ciemnej wodzie. Po chwili wypłynął na powierzchnię, trzymając mocno Meg jedną ręką. Wynurzył się w odległości około dwudziestu stóp od skał, łapiąc gwałtownie powietrze. Przewrócił się na plecy, kładąc Meg na sobie twarzą do góry, starając się utrzymać jej głowę na swojej piersi. Płynął z falami w stronę skał, ale nagle uświadomił sobie, co im zagrażało. Rozejrzał się wokół siebie. Kiedy fala przyboju cofnęła się, odsłoniła poszarpaną półkę skalną. Gdyby pozwolił się jej ponieść, mogliby się roztrzaskać na ostrych głazach. Nie było jednak innego wyjścia. Gdyby spróbował opłynąć skały i wpłynąć do zatoki, musiałby walczyć z przypływem, a to zabrałoby zbyt wiele czasu. A musiał działać szybko, jeśli chciał uratować życie Meg. Musiał zaryzykować. Płynął wolniej, próbując ocenić, w jakich odstępach fale wznoszą się i opadają. Potem ruszył w stronę brzegu. Pozwolił się nieść fali i znalazł się w połowie drogi do skał. Druga fala porwała go gwałtownie i zaniosła prawie do celu. Prawie. Fala zaczęła odpływać, gdy pochwycił się lewą ręką występu. Kiedy woda ruszyła gwałtownie z powrotem, ramię przeszedł mu tak straszliwy ból, że krzyknął głośno. Potem opadł wraz z wodą, obijając się boleśnie o skałę. Poczuł nagle, że ręka wyrywa mu się z ciała, ale trzymał się mocno, czekając, aż powróci fala. Jego sztuczne palce wczepiły się w skałę. Meg przywarła do niego. Kiedy fala nadeszła, rzucił się błyskawicznie naprzód. Wspinał się desperacko, odpychając pośpiesznie stopami od skały, by oddalić się od wody, zanim zagarnie go z powrotem w morze. Bezwładne ciało Meg ciążyło mu straszliwie. Pomimo bólu w ręce wniósł Meg na występ skalny ponad wodą i położył ja ostrożnie na półce. Dziewczyna miała zsiniałe wargi i uszy. Odchylił głowę Meg do tyłu, unosząc siłą podbródek i zatkał jej palcami nos. Pochylając się nad nią, przycisnął usta do jej ust i rozpoczął sztuczne oddychanie. Po chwili uniósł głowę siostry i zbadał jej puls. Jej serce wciąż biło. Widział, jak unosi się jej pierś. Wrócił do sztucznego oddychania metodą usta-usta. Meg drgnęła i zaczęła się dławić. Szybko odwrócił ją na bok, by zwymiotowała morską wodę. Oczyścił jej usta i odchylił głowę do tyłu, by wdmuchnąć jeszcze trochę powietrza. Znowu odwrócił ją na bok, bo chwyciła ją nowa fala torsji. Ale teraz już oddychała. Jej pierś unosiła się i opadała prawie równomiernie. Meg zamrugała oczami. Ostrożnie przewrócił ją na brzuch. Odchylił trochę jej pod- bródek, by mogła oddychać otwartymi ustami. Jej oddech wyrównał się, a wargi znowu poczerwieniały. Ben usiadł wreszcie, oddychając głęboko. Pomyślał, że omal nie umarła. Jego najdroższa Meg omal nie umarła. Po krzyżu przebiegł mu zimny dreszcz. Bogowie! Zamknął oczy, od- czuwając dziwny zawrót głowy. Otworzył je znowu, opierając się rękami o skałę, aby się uspokoić. W dole fale uderzały gwałtownie o skały, rozbryzgując się wysoko. Przypływ przybierał na sile. Wkrótce odetnie ich od lądu. Ben rozejrzał się wokół siebie, poznając po długości cieni, że zrobiło się późno. Spali zbyt długo. Musi teraz przenieść ją na ląd. Musi to zrobić natychmiast. Zaczerpnął głęboko powietrze i wziął ją na ręce. Zaczął się wspinać, stawiając ostrożnie stopy na skałach. W końcu dotarł na szczyt i zaczął schodzić z powrotem do wody, do głębokiego cienia rzucanego przez skały. Woda sięgała mu prawie do pasa, więc przez pierwszych dwadziecia lub trzydzieści stóp starał się nieść Meg ponad powierzchnią, obawiając się, że jej ciało znowu się oziębi. Wkrótce spieniona kipiel sięgała mu zaledwie po kolona. Wreszcie wyszedł na kamienie. Położył ją w miejscu, gdzie zostawili sandały. Wciąż była nieprzytomna, ale jej policzki już się lekko zaróżowiły i od- dychała równomiernie. Rozejrzał się wokół siebie, ale nie znalazł niczego, by ją przykryć i ogrzać, co pomogłoby zwal- czyć szok. Wahał się przez moment. Potem, wiedząc, że pozostało mu już tylko czekać, aż nadejdzie pomoc, położył się obok niej na kamieniu, by ogrzać ją własnym ciałem. * * * Meg obudziła się przed świtem. Całe jej ciało było obolałe i drżące. Pamiętała, co się stało. Oddychała głęboko, wpatrując się w ścianę, na której wisiała oszklona gablotka z kolekcją jej pięknych muszli. Nie mogła niczego zobaczyć w ciemności, ale wiedziała, że wszystkie muszle są na swoim miejscu: wielka koncha i kauri, purpurowy rozkolec, łodzik i żeglarek, róża wiatrów i róg trytona, spirala i szkarłatna, olbrzymia czirargra. Każda bezcenna i ukochana, każda inna. Jednak nie znaczyły dla niej już nic. Przypomniała sobie, co powiedział Ben o musz- lach i pamięci, o zapieczętowanych przegródkach i rozroście muszli. Zrozumiała, że czegoś jej w tym brakowało. Próbował jej coś powiedzieć, zasiać jakąś nową ideę w jej umyśle. Ale jaką? — zastanawiała się gorączkowo. Dotknęła ostrożnie opatrunku na głowie, obmacując guz. Rozbite miejsce było wrażliwe na dotyk, ale nie bolesne. Rana była powierzchniowa i już się zasklepiła. Miała szczęście, ogromne szczęście. Usiadła, ziewając. Usłyszała niewyraźny szelest. Później trzasnęło okno w pokoju Bena. Przez chwilę nasłuchiwała, siedząc na brzegu łóżka. Potem podniosła się, założyła szlafrok i poszła po cichu do jego pokoju. Ben stał przy oknie, nagi, wychylając się przez parapet i wpatrując w ciemność. Meg podeszła do okna i stanęła obok starszego brata, obejmując go od tyłu. Wyjrzała przez okno, próbując zobaczyć, czego wypatrywał w ciemności. Nie patrzyła w jakimś okreś- lonym kierunku, bowiem nie wiedziała, co przykuło jego uwagę. Poczuła, że Ben drży i spojrzała mu w oczy. Uśmiechnął się. W jego skupionych oczach jaśniała wiedza, która dla niej była niedostępna. — To ma coś wspólnego z nami — powiedział miękko, patrząc jej w oczy. — Z ciemnością i światłem, ich wzajem- nym oddziaływaniem, ze słońcem i jego nieobecnością. To tak prosta zależność, że nawet jej nie zauważamy. Oczywiście, najpełniej wyraża się w Tao, ale to więcej niż tylko filozofia, więcej niż prosty ogląd spraw. To sama struktura rzeczywisto- ści... Zadrżała z podniecenia. Ben uśmiechnął się do niej. — Ale... Jak się czujesz? — Świetnie — odparła szeptem. Zrozumiała nagle, o co mu chodziło. Nie dzięki jego słowom ani tym prostym przykładom, ale czując blisko jego ciało. Jej ręka wciąż spoczywała na jego ciepłych, miłych ramionych. Delikatnie, prawie niezauważalnie, naciskała na jego skórę, pod którą mogła wyczuć pulsowanie jego krwi. Wciąż patrzył na nią, jakby starał się odgadnąć, co myśli. Spojrzała w miejsce, gdzie dotykała ręką jego pleców, czując dziwny prąd, silniejszy niż dotyk, wiedząc, że obserwuje ją, i wyczuwając napięcie jego muskularnego ciała. Nigdy dotąd tego nie odczuwała. Nigdy nie czuła się tak dziwnie. Nigdy nie była tak świadoma zarówno swego włas- nego ciała, jak i bliskości jego ciała. Nagość Bena niepokoiła ją, ale również fascynowała. Westchnęła głęboko, jakby oddycha- nie sprawiało jej trudność. Kiedy odwrócił się do niej, przesunęła rękę z jego barku na biodro. Drżała, patrząc mu w oczy, zdziwiona pragnieniem, które się w nich obudziło. Przymknęła oczy, czując jego palce muskające jej szyję i ramiona. Przez chwilę wydawało się jej, że zemdleje, potem nagle przywarła do niego z całej siły. Jej palce błądziły po udach Bena. Jego włosy łonowe łaskotały ją w opuszki palców. Spojrzała w dół i zobaczyła, jak wysoko i dumnie sterczał dla niej. Bezwiednie zaczęła pieścić ręką jego członek. — Meg... — Usłyszała cichy, pełen pożądania głos Bena. Jego ręce zsunęły się w dół, zadzierając do pasa jej szlafrok i pieszcząc jej obnażone biodra. Smukłe palce muskały łagodnie jej gładkie ciało. Znowu zamknęła oczy, pragnąc go jeszcze bardziej, marząc, by położyli się w łóżku i aby dotykał jej tam, gdzie tak mocno chciała go poczuć. — Meg? Otworzyła oczy, od razu dostrzegając w jego oczach dziwną mieszaninę strachu i bólu, wstydu i pożądania. — Wszystko w porządku... — szepnęła, przyciągając go do siebie i upewniając, że pragnie tego samego. Zaprowadziła go do łóżka. Położyli się na nim i pozwoliła mu ściągnąć z siebie szlafrok. To bolało. Mimo całej delikatności jego pieszczot, bardzo zabolało, kiedy wszedł do środka. A potem ból przeszedł i odkryła, że płacze, powtarzając w kółko jego imię, cicho, bez tchu. Pełna pożądania, odpowiedziała na pchnięcia Bena, napierając na jego biodra, aż z pośpiesznych ruchów ciała wywnioskowała, że dochodzi. Drżąc, przywarła do niego mocno, by wniknął w nią jeszcze głębiej. Ściskała rękami jego pośladki, pragnąc wreszcie, aby wytrysnął. Kiedy jego całym ciałem wstrząsnęły dreszcze, przebiegła przez nią fala czystej, prawie bolesnej rozkoszy. Zatchnęła się i na chwilę utraciła świadomość. Potem, wzdrygając się lekko, otworzyła znowu oczy. Leżeli nadzy na skrwawionym łóżku — brat i siostra — obej- mując się wzajemnie. Ben spał. Jego pierś unosiła się i opadała równomiernie. Przyglądała mu się z bliska. Wpatrywała się w jego twarz, długie ciemne rzęsy, piękny prosty nos i pełne wargi. Twarz brata stanowiła odbicie jej własnej twarzy. Jak Narcyz zakochany we własnym odbiciu, przesunęła palcem po jego wargach. Potem przyłożyła dłoń do jego szyi, wyczuwając puls. Jego wygląd sprawił, że przypomniała sobie słowa z roz- działu Zaratustry zatytułowanego Pieśń do tańca. Powtarzała cicho Nietzscheański hymn, zniżając głos prawie do szeptu. „Zapamiętaj, jestem lasem i nocą ciemnych drzew, ale ten, kto nie lęka się mojej ciemności, znajdzie również róże pod moimi cyprysami. I z pewnością znajdzie małego boga, którego najbardziej kochają dziewczęta, a spoczywa cicho, przy fontannie, z zam- kniętymi oczyma". Zadrżała i obrzuciła spojrzeniem ich nagie ciała, zwracając uwagę na różnice, które dzieliły ich na dwie różne płci. Porównywała krągłość swoich piersi i bioder z jego smukłością. Uderzyła ją dziwność jego penisa, odstającego od reszty ciała jak gałązka nieznanego drzewa, tak słodkiego i bezbronnego, gdy namiętność minęła. Pamiętała całą jego brutalność, miłos- ną siłę, która opuściła go teraz, przemieniając w wiotką łodyżkę. Kiedy patrzyła na niego, pogrążonego we śnie, wezbrała w niej boleśnie słodka czułość. Był tak bezbronny i dostępny. Zupełnie inny niż po przebudzeniu. Chciała pocałować go tam i przebudzić ten maleńki pączek, by raz jeszcze rozkwitł tak wspaniale. Meg przymknęła oczy i zadrżała. Wiedziała, co zrobili. Ale nie czuła ani wstydu, ani żalu. Kochała go. To było takie proste. Siostry powinny kochać swoich braci. Ale jej miłość do brata była innego rodzaju. Kochała go o wiele bardziej, niż wynikałoby to ze zwykłego siostrzanego oddania. Od dawna kochała go właśnie tak — całkowicie i bezgranicznie. Wreszcie to zrozumiała. Wstała, ostrożnie, by go nie przebudzić, i założyła szlafrok. Stała przez dłuższą chwilę, patrząc na śpiącego brata, którego piękny, doskonały kształt stanowił jej odbicie. Potem wróciła do swojego pokoju. A kiedy położyła się i zamknęła oczy, zapadając z wolna w sen, lewą ręką uciskała delikatnie swoją płeć, wyobrażając sobie, że wciąż w niej tkwi jego penis. * * * — Jak się miewa moja inwalidka? Beth Shepherd postawiła tacę na podłodze i podeszła do okna, by rozsunąć zasłony i wpuścić trochę słońca do pokoju. Meg powoli otworzyła oczy, uśmiechając się. — Czuję się świetnie. Naprawdę dobrze! Beth usiadła na brzegu łóżka i odsunęła kosmyk włosów, badając wzrokiem ranę na głowie córki. — Hmm... Wygląda już dobrze. Jednak to tylko skaleczenie. Położyła na chwilę rękę na czole Meg. Zadowolona, że córka nie ma gorączki, uśmiechnęła się i zaczęła rozczesywać palcami jej włosy. — Przepraszam... — zaczęła Meg, ale matka pokręciła głową. — Ben powiedział mi, co się stało. Zdarzył się wypadek, to wszystko. W przyszłości będziesz bardziej uważać, prawda? Meg skinęła głową. — Gdyby nie Ben... Palce Beth zatrzymały się, jakby się zawahała. Po chwili jednak znowu zaczęła rozczesywać gęste, czarne włosy Meg. — Może odwdzięczysz mu się w przyszłości. Życie za życie. Meg popatrzyła na matkę, potem spojrzała w bok. — On mógł umrzeć! — Możliwe, ale czy nie zrobiłabyś tego samego? Meg zawahała się. Odpowiedziała cicho: — Sądzę, że nie. — Zadrżała i spojrzała na oszkloną gablotkę, w której przechowywała swoje muszle. — Wiesz, nie mogę sobie nawet wyobrazić, jak byłoby tutaj bez Bena. Beth uśmiechnęła się. — Ani ja. Mimo to zjedz śniadanie. Jeśli, oczywiście masz ochotę, by coś przekąsić. Meg roześmiała się. — Jestem głodna jak wilk, a to pachnie rozkosznie! Beth pomogła Meg usiąść, podkładając jej poduszki pod plecy. Potem podniosła tacę z podłogi i położyła na kola- nach córki. Na tacy był grejpfrut i naleśniki, pachnąca po- marańcza i kawa, dwie grube grzanki z masłem i malutki garnczek miodu. Meg pałaszowała z apetytem. Kiedy zjadła śniadanie, nie pozostawiając okruszynki, Beth klasnęła w ręce i roześmiała się. — Na miłość boską, Meg! Powinnaś częściej wpadać do wody, to wspaniale wpływa na twój apetyt! Meg westchnęła i położyła się z powrotem na poduszkach, podczas gdy matka zabrała pustą tacę i odstawiła na bok. Beth spojrzała na córkę z uśmiechem. — Zostaniesz w łóżku czy wstaniesz? Meg opuściła wzrok, zakłopotana czymś. — Muszę z tobą porozmawiać. — Dobrze. O czym? — O tobie i ojcu. O tym, jak spotkaliście się i pokochaliście. Beth roześmiała się zaskoczona. — Na miłość boską! Co cię skłania do tego? Meg zarumieniła się lekko. — Nic. Zdałem sobie sprawę, że nic nie wiem na ten temat. — Cóż... W porządku, powiem ci. — Odetchnęła głęboko i zaczęła: —To było tak. Kiedy miałam siedemnaście lat, byłam pianistką. Grałam we wszystkich znanych salach koncerto- wych na całym świecie, występując dla najlepszego towarzy- stwa z Pierwszego Poziomu, dla Boskich, jak o sobie mówili. A potem, pewnego dnia, poproszono mnie, bym zagrała przed T'angiem i jego dworem. — To musiało być podniecające! — Bardzo. — Ujęła córkę za rękę i ścisnęła ją delikatnie. — Jednak tego wieczoru, choć wszyscy chwalili moją grę, nie byłam zadowolona z występu. Grałam gorzej niż zwykle. Nie kiepsko, ale poniżej moich możliwości. I to w obecności Tan- ga. Wydaje mi się, że jedynie twój ojciec uzmysłowił sobie, że coś było nie tak. To właśnie on, jak się później dowiedziałam, zorganizował ten występ. Już wcześniej bywał na moich koncer- tach i wiedział, że mogłam zagrać o wiele lepiej. —Po koncercie wziął mnie na bok i zapytał, dlaczego byłam taka zdener- wowana. To oczywiste, że miałam tremę. Przecież nie zdarza się co dzień, by zaproszono osiemnastoletnią dziewczynę, żeby zagrała przed jednym z Siedmiu. Ale nie przepraszałam. Wy- jaśniłam mu, jak bardzo jestem zawstydzona, że tak źle za- grałam przed T'angiem. Ku mojemu zaskoczeniu i smutkowi zgodził się ze mną. Zaprowadził mnie do komnat Li Shai Tunga, błagając T'anga o wybaczenie, i kazał mi znowu zasiąść do fortepianu i zagrać. „Tym razem postaraj się dać z siebie wszystko, Elizabeth!" — powiedział. „Pokaż Tangowi, jaka jesteś genialna!" Zagrałam wspaniale. Nigdy dotąd nie grałam tak dobrze. — Co grałaś? Pamiętasz? Elizabeth uśmiechnęła się, spoglądając w dal. — Tak. Zagrałam sonatę Beethovena w F minor Appas- sionate. Dopiero gdy skończyłam, uświadomiłam sobie, że popełniłam przestępstwo. Meg otworzyła szeroko usta. — Bogowie! Oczywiście, przecież to zakazany utwór! Tak jak wszystkie dzieła Beethovena! Ale co zrobił T'ang? Beth spojrzała na córkę i pogładziła ją po włosach. — Bił brawo. Wstał i bił brawo. Potem powiedział do twojego ojca: „Nie wiem, co to było, Hal, i nie chcę wiedzieć, ale miałeś rację, że przyprowadziłeś do mnie tę dziewczynę, by zagrała jeszcze raz. Ona gra z prawdziwą klasą". — I? — I przez rok nic się nie zdarzyło. Myślałam, że twój ojciec zapomniał o mnie, choć sama często myślałam o tym, co dla mnie uczynił tamego wieczoru. Niespodziewanie otrzymałam zaproszenie, bym odwiedziła go w jego posiadłości. Meg patrzyła wyczekująco. — I to wtedy stało się to wszystko? Beth pokręciła głową. — Nie, wcale nie. Zaproszenie bardzo schlebiło mojej próżności, ale nie mogłam z niego skorzystać. Miałam zaledwie dziewiętnaście lat. Brakowało mi jeszcze sześciu do pełnolet- ności, więc moi rodzice nie zgodziliby się, bym pojechała, nawet gdybym poprosiła ich o zezwolenie. — Więc co zrobiłaś? Beth roześmiała się. — Zrobiłam to, co mogłam zrobić. Wysłałam mu zaprosze- nie na mój następny koncert. — I on przyszedł? — Nie. To, co się zdarzyło później, było naprawdę niesamo- wite. Wezwał mnie mój ojciec. Nie widziałam go od ponad pół roku, a w dzień później, gdy wysłałam bilecik do Hala, zjawił się we własnej osobie, mówiąc, że znalazł mi męża. Meg otworzyła znowu usta. — Męża? — Tak, syna swojego starego przyjaciela. Młodego bogate- go prostaka, pozbawionego talentu i mało inteligentnego. Meg ściskała mocno dłoń matki. — A ty odmówiłaś! Powiedziałaś twojmu ojcu, że zakocha- łaś się w Halu Shepherdzie i pragniesz go poślubić. Czy tak było? Beth roześmiała się. — Bogowie, nie! Nie miałam niedopowiedzenia w tej sprawie. Wtedy jeszcze nie kochałam twojego ojca. Po prostu bardzo go lubiłam, był przystojny i inteligentny, i czułam pewien rodzaj... pokrewieństwa duchowego z nim. Ale poza tym nic więcej. Jeszcze nie wtedy. Nie zdawałam sobie wówczas sprawy, że twój ojciec kochał mnie od początku. Wydaje mi się, że przez ten cały rok próbował o mnie zapomnieć. Kiedy usłyszał o moich zaręczynach, wpadł w szał i wyzwał mojego narzeczonego na pojedynek. Meg aż podskoczyła. — Co takiego? — Tak. — uśmiechnęła się radośnie Beth. — Wyzwał go na staroświecki pojedynek na miecze. — I do dalej? — Oczy Meg zrobiły się wielkie i okrągłe. — Cóż... Mój ojciec, oczywiście, był przerażony. Mój narzeczony chciał walczyć, ale Hal cieszył się wielkim uznaniem jako szermierz, więc ojciec był pewien, że zabiłby mojego przyszłego męża. Poprosił Hala do siebie, by doprowadzić do ugody. — I dogadali się w sprawie twojego małżeństwa? Beth pochyliła się nieco. — Nie tak od razu. Podsłuchiwałam w sąsiednim pokoju, kiedy się spotkali. Najpierw mój ojciec był wściekły: „Nie możesz jej mieć" — krzyczał. „Jeśli zabijesz tego człowieka, wydam ją za innego!" „Wobec tego zabiję również tamte- go!" — odparował Hal. Mój ojciec nie pozostawał dłużny: „A ja poszukam kolejnego konkurenta. Nie możesz pozabijać ich wszystkich!" Ale Hal był zdecydowany na wszystko. Jego głos brzmiał wyzywająco: „Jeśli będę musiał, zabiję wszystkich mężczyzn w Chung Kuo! Aż do ostatniego! Czy nie rozumiesz, że chcę twojej córki?" Beth roześmiała się i usiadła. Na jej twarzy pojawił się nagle wyraz zamyślenia. Jej oczy zdawały się spoglądać w przeszłość. Potem powiedziała bardzo cicho: — Bogowie, Meg! Nie masz pojęcia, jakie to podniecające, być tak bardzo pożądaną. Meg przyglądała się matce przez dłuższą chwilę. Potem opuściła wzrok, czując lekki dreszcz. — Tak... A twój ojciec oddał cię Halowi? — Na bogów, nie! Był bardzo upartym człowiekiem, za- chłannym na pieniądze. Rozumiesz, on zrozumiał, ile byłam warta dla Hala. Wszystko, co mówił, stanowiło z jego strony rodzaj gry, pojmujesz, która miała podbić cenę. Meg spochmurniała nie rozumiejąc. — On chciał posagu, zapłaty za mnie. Meg wydała okrzyk zdumienia. — Tak. I otrzymał ją. Zagroził Halowi, że nie pozwoli mu mnie poślubić, dopóki nie skończę dwudziestu pięciu lat, jeśli nie zapłaci tyle, ile zażądał. — I Hal zapłacił? — Tak. Dwakroć tyle, ile zażądał ojciec. — Dlaczego? Beth uśmiechnęła się szerzej. — Gdyż, jak powiedział, mój ojciec nie znał nawet w połowie wartości tego, czemu dał życie. Meg milczała przez chwilę, rozważając, co powiedziała matka. — Czy nienawidziłaś swojego ojca? Beth zawahała się, a na jej twarzy odmalował się smutek. — Nie znałam go nawet wystarczająco dobrze, by go znie- nawidzić, Meg. Ale to, co o nim wiedziałam, nie podobało mi się. Mimo wszystkich swych talentów był małym człowiecz- kiem. Nie takim jak Hal! — Pokręciła powoli głową, a w kąci- kach jej ust zaigrał leciutki uśmiech. — Nie, był zupełnie inny niż twój ojciec. — Gdzie jest Ben? — zapytała nagle Meg, przerywając jej zadumę. — Na dole. Pracuje od wielu godzin. Przyniósł mnóstwo sprzętów z piwnicy i wszystko ustawił w salonie. Meg spochmurniała. — Co on zamierza? Beth pokręciła głową. — Nie wiem. Chce spełnić obietnicę, jak powiedział. Mówił, że nie zrozumiałabyś. — Ach... Chodzi o muszle, pomyślała. To ma coś wspólnego z musz- lami. I pamięcią! * * * Ben siedział przy fortepianie w dziwnej uprzęży, za nim stała na podłodze makieta klatki. Znajdujący się w niej sztuczny twór przedrzeźniał jego ruchy. Chłopca łączył z nim pojedynczy, cienki przewód, który przenosił impulsy sterujące ruchami osobliwej marionetki. Po drugiej stronie pokoju przycupnął trójnogi pająk, tak zaprogramowany, by wyszukiwać niezgod- ności ruchów Bena i stwora. Meg usiadła obok pająka, obser- wując brata. Ben nakrył swoje półnagie ciało przejrzystym pokrowcem, który przyczepił do wąskiego kołnierza w kształcie podkowy. Pod cieniutką jak pajęczyna powłoką w jego jasnych włosach widoczne były srebrne pasemka. Meg domyśliła się, że to implanty, które monitorowały aktywność mózgu. Dwa pozostałe przewody, delikatniejsze niż ten, który łączył Bena z tworem, prowadziły od podkowy kołnierza do rąk. Co kilka cali były przyklejone taśmą do ramion Bena. Jeszcze więcej podobnych do srebrnych kosmyków drucików pokry- wało jego półnagie ciało. Na rękach miał krystaliczne rękawice, które wyglądały jak druga skóra. Sensory na ich wewnętrznej powierzchni rejest- rowały ruchy mięśni i zmiany temperatury. Na całym jego ciele zostały rozmieszczone maleńkie sensory mierzące jego reakcje i przekazujące informacje do kołnierza. Kiedy Ben odwrócił się do Meg, pozbawiony twarzy twór w klatce odwrócił się również, powtarzając jego ruchy. Meg uznała duplikat za przerażający, wręcz potworny, ale nic nie powiedziała. Zauważyła, że klawiatura fortepianu była normalna, z wyjątkiem tego, że każdy klawisz był czarny. — Zawołaj matkę, Meg! Spodoba jej się to. Twór nie miał twarzy — był niemy — ale w przejrzystym pudełku u jego stóp znajdowała się oddzielna jednostka twarzowa, zaledwie zarys twarzy — muskulatura umieszczona na pięknym uzwojeniu. Kiedy Ben mówił, ta na wpół ufor- mowana maska poruszała sztucznymi mięśniami, udając ruch warg, a jej usta i oczy stanowiły doskonałą imitację ust i oczu Bena. Meg wykonała polecenie brata i przyprowadziła matkę z jasnej, słonecznej kuchni do ciemnego salonu. Beth Shepherd usiadła obok córki, wycierając ręce w fartuch, czekając niecier- pliwie na występ syna. Ben zaczął grać. Jego ręce tańczyły po klawiszach, jego smukłe palce jak żywe klejnoty wydobyły ze starożytnego instrumentu przedziwnie smutną, skomplikowaną muzykę. Tak niezwykłą, że nie przy- pominała niczego, co skomponowano do tej pory. Kiedy pianista skończył grać, przez chwilę panowała zupełna cisza. Potem matka wstała z fotela i podeszła do syna. — Co to było, Ben? Nigdy nie słyszałam czegoś podob- nego. To było... — Roześmiała się, nie dowierzając, zachwy- cona jego grą. — A ja myślałam, że mogłabym cię czegoś nauczyć. — Napisałem to ostaniej nocy — powiedział po prostu. Przymknął oczy, przypominając sobie strukturę muzyczną kompozycji, którą wykonał przed chwilą — dziwną konstruk- cję zachodzących na siebie dysonansów, powtarzających się i splecionych wzajemnie jak powikłane nici życia, długie łań- cuchy kwasu dezoksyrybonukleinowego. Tak jak on to zro- zumiał. Nie A, C i G minor, ale Adenina, Cytozyna i Guanina. Skomplikowana żywa struktura. Doskonała mimikra życia. Twór usiadł znowu w klatce, odpoczywając po swoich wysiłkach. Jego pierś unosiła się i opadała. Jego ręce spoczywa- ły na kolanach. Oczy w makiecie twarzy u jego stóp były zamknięte, usta rozchylone. Tylko nieznaczne drgania nazdrzy świadczyły o tym, że twór żyje. Meg wzdrygnęła się. Nigdy dotąd nie słyszała nic równie pięknego ani też nie widziała nic równie potwornego. Twór tak precyzyjnie imitował wszystkie ruchy Bena, że odniosła wrażenie, że ta sztuczna istota naprawdę grała. Pochylony nad atrapą klawiatury, wcale nie wydawał się tylko bezwol- nym wykonawcą instrukcji. Z tej dziwnej istoty, pozornie pozbawionej życia, emanowała niezwykła siła, sprawiając, że kontrola Bena nad nim wydała się nagle iluzoryczna. Meg przyszło na myśl, że to jakaś niebezpieczna gra z potężniej- szym bytem, który choć niewidoczny, stał za malowanymi rekwizytami. A więc to nad tym pracował Ben. Poczuła, że odpływa z niej cała krew. A jednak było w tym wszystkim piękno — dziwne, przygniatające piękno. Pokręciła głową, nie rozumiejąc. Potem wyszła do kuchni, obawiając się brata. * * * Ben odnalazł ją w różanym ogrodzie. Siedziała na ławeczce, patrząc na zatokę. Podszedł do niej blisko, bardziej niż kiedy- kolwiek wyczuwając jej nagość pod miękką, ażurową sukienką. Miała gołe nogi, rozpuściła włosy. Wokół niej unosiła się delikatna woń lawendy. — Co się stało? — zapytał łagodnie. — Nie podobało ci się? ^Odwróciła głowę, uśmiechając się niepewnie. Potem znowu zapatrzyła się w dal. Zrozumiał od razu. To wszystko w jakiś sposób ją zgorszyło. Minął siostrę powoli i przystanął odwrócony do niej plecami, opierając lewą rękę na biodrze, przechylony lekko w bok, prawą dłonią podpierając podbródek — całym ciałem prze- drzeźniając jej pozycję. — Co ci się nie podobało? Zwykle roześmiałaby się, wiedząc, że się z nią drażni, ale tym razem było inaczej. Usłyszał, że Meg wzdycha i odwraca się. Zastanawiał się przez chwilę, czy jej zachowanie ma coś wspólnego z tym, co zdarzyło się w nocy. Zrobiła krok w tył i odwróciła się. Spojrzał na nią. Teraz stali naprzeciwko siebie, twarzą w twarz. — To było... — Spuściła wzrok, jakby czymś zaniepo- kojona. Wstrzymał oddech, porażony jej spojrzniem. Mogła umrzeć i nawet by o tym nie wiedziała. Mówił łagodnie, przymilnie, w ten sposób, w jaki ona sama często mówiła do niego, by wyrwać go ze złego nastroju. — Co takiego? Spojrzała mu w oczy. — To było przerażające. Zobaczył, że Meg drży. — Ja czułam... — zawahała się, jakby się obawiała, że nie może swobodnie powiedzieć mu wszystkiego. Jej powściągliwość była czymś nowym i nieoczekiwanym, stanowiła rezultat zmiany, która nastąpiła w ich wzajemnych stosunkach. Tak jak fizyczny pociąg, który odczuwali do siebie. — Przejdziemy się trochę? Brzegiem morza? Zawahała się i uśmiechnęła lekko. Spojrzał w górę. Niebo było zachmurzone. — Chodźmy! Włóżmy jednak płaszcze i kalosze. Zanosi się na potężną ulewę. W godzinę później szli brzegiem morza, grzęznąc w błocie, mając nad głową ciężkie pochmurne niebo, bystre potoki i rozległe łąki z lewej. Przypływ był niewysoki, więc błoto ciągnęło się aż do głównego kanału, który płynął zakolami niczym otwarta żyła na powierzchni ziemi, błyszcząc jak struga oliwy, gdy słońce przedarło się przez chmury. Przez pewien czas szli w milczeniu, trzymając się za ręce, świadomi niezwykłości ich nowego związku, odczuwając go jak przebudzenie się mrocznych podświadomych sił. Przedtem panowała między nimi osobliwa zażyłość. Niemal równocześ- nie przeżywali każde nowe doświadczenie. Od jej narodzin stanowili jedną komórkę. Ale teraz? Teraz wszystko się zmieni- ło. Było tak, jak gdyby ta nowa, czysto fizyczna miłość rozszczepiła tę pierwotną komórkę, rozpoczynając odwieczny, nieubłagany proces podziału. Możliwe, że to było nieuniknione. Możliwe, że z przyczyny tego, kim byli, zostali skazani przez los na to wszystko. A jednak... Oboje odczuwali gdzieś głęboko, że utracili coś na zawsze. Ich podświadomy żal wyrażał się w milczeniu, w smutnych westchnieniach. Tam gdzie plaża się zwężała, weszli na niskie, szare skały o łagodnych krawędziach. Usiedli na płaskim kamieniu, patrząc w kierunku domu. Z prawej strony rozciągały się połacie błota, podczas gdy z lewej, nie więcej niż dziesięć kroków stąd, na urwistej skarpie, zwieszały się gęste, powygi- nane przez wiatr gałęzie drzew rosnących na samej krawędzi wysokiego brzegu. Ta część wybrzeża była częściowo ob- murowana cegłami, które stanowiły pozostałość po ruinach starożytnych umocnień brzegowych. Tu właśnie, przed cztere- ma wiekami, jeńcy francuscy, pojmani w czasie wojen napo- leońskich, dożywali swoich dni. Jedni w statkach-więzieniach, inni w naprędce skleconych barakach, które zbudowano nad potokiem. Ben pomyślał o tych ludziach. Próbował sobie wyobrazić ich cierpienia, tęsknotę za domem i bliskimi, która zżerała ich duszę w obcym kraju. Sam odczuwał, że brakuje mu czegoś — jakby za mało doświadczył życia na tym odludziu. Nie wiedział naprawdę, jak to jest, kiedy przebywa się z dala od domu. Tutaj był jego dom, tutaj mieszkał. Nigdy dotąd nie opuszczał tego miejsca. Brakowało mu wiedzy o świecie, popartej osobistym doświadczeniem, a to stanowiło o słabości jego sztuki. Zaczęło się to już znacznie wcześniej. Na długo przed tym, zanim przyszła do niego Meg. A jednak ostatnia noc przy- śpieszyła wszystko. Rozjaśniła to, co zaledwie przeczuwał. Zastanawiał się nad słowami^które zacytował mu ojciec i zrozumiał teraz, że były słuszne. „Ostatecznie nikt nie wydobędzie z książek więcej, niż sam już wie. Tego, do czego wcześniej nie miał dostępu, i tak nie pojmie". Właśnie tak było. W końcu zrozumiał, że to, co napisał Nietzsche, jest aż boleśnie prawdziwe. A on nie miał żadnego dostępu do prawdziwego życia, przynajmniej nie tutaj. Był zmęczony od dwunastu miesięcy. Zrozumiał to teraz. Musiał przeżyć coś takiego, by to sobie uświadomić. Zdecydo- wał się już. Musiał stąd odejść. Zanim spędził noc z Meg, myślał również o wyjeździe do college'u w Mieście. Może do Oksfordu, może na politechnikę w Kantonie Strasburskim. Sądził, że to kolejny etap w życiu jednego z wybrańców, do których z pewnością należał. Musiał poznać życie. Musiał doświadczyć życia w całej pełni, na wszystkich jego poziomach. Wiele tutaj osiągnął, ale dzisiaj ta dolina wydawała się dla niego za mała. Dusił się w niej. Potrzebował czegoś więcej, czegoś innego niż wszystko, co znajdowało się w posiadłości ojca. — Gdybym... — zaczął, patrząc na Meg, i urwał, gdyż w tej samej chwili siostra odezwała się do niego. Roześmiali się zakłopotani. To nie zdarzyło się nigdy przed- tem. Zawsze instynktownie wiedzieli, kiedy drugie zamierza coś powiedzieć. A teraz... Zachowywali się tak, jakby byli nie- znajomymi. Meg zadrżała i skinęła głową, by mówił, obawiając się, że znowu powtórzy się ta niezręczna sytuacja. Ben przyglądał się jej przez chwilę. Wstał nagle i odszedł trzy kroki. Potem spojrzał na nią. Patrzyła na niego spod ciemnej kaskady spływających na czoło włosów. — Muszę stąd odejść, Meg. Nie spodziewał się, że tak bardzo ją to zaskoczy. Otwarła szeroko oczy i usta, zdumiona jego słowami. Opuściła głowę. — Ach tak... Przyglądał się jej w milczeniu. Ale kiedy odezwał się znowu, nieoczekiwanie obrzuciła go spojrzeniem pełnym bólu i gniewu. — Dlaczego? Czy to z powodu ostatniej nocy? Westchnął i pokręcił głową. — To nie ma nic wspólnego z nami, Meg. Chodzi o mnie. Czuję się tutaj uwięziony, zamknięty w klatce. Czuję się tak, jakbym wyrósł z tego miejsca jak z za ciasnego ubrania. Duszę się tutaj. Nie patrzył na nią. Przesunął spojrzenie na potok, okoliczne wzgórza i małe pomalowane na biało domki, rozrzucone wśród zielonych drzew. Niebo nad jego głową było szare jak popiół. — Muszę dorosnąć! I o to mi chodzi. — Spojrzał na nią przenikliwie, wyzywająco. — Umrę, jeśli zostanę tutaj dłużej. Nie rozumiesz tego? Pokręciła głową. W jej głosie rozbrzmiewał sprzeciw: — Toniejesttak, Ben. Wmówiłeś to sobie, po prostu. Wydaje ci się, że mieszkamy w zaścianku. Powiedziałeś, że czujesz się uwięziony w naszej posiadłości. Ale mylisz się. To nie tutaj żyje się jak w klatce, ale właśnie tam, w Mieście. My jesteśmy wolni. Roześmiał się dziwnie, potem spojrzał w bok. — Możliwe. Ale muszę się stąd wydostać. Muszę to zrobić dla siebie. — Spojrzał znowu na nią. — To przypomina tę sprawę z pamięcią. Sądziłem, że wiem już wszystko, ale okazało się, że jest inaczej. Myliłem się, Meg. Założyłem z góry, że mam rację. Więc teraz muszę znaleźć błąd. Właśnie teraz. Dopóki jeszcze mogę to zrobić. Oderwała oczy od jego twarzy, w której dostrzegła ogromne napięcie. Oboje patrzyli w dół, gdzieś w dal. — Wobec tego nie rozumiem cię, Ben. Nie ma pośpiechu. — Ach, właśnie że muszę się śpieszyć. Wzruszył ramionami i odwrócił się, patrząc ponad błotami w stronę Miasta. Miasto. Było zawsze obecne w ich życiu. Gdziekolwiek spojrzeli z wyjątkiem morza, otaczała ich biała, nie wyróżniająca się powłoka, która wyznaczała granice ich świata jak rama wokół obrazu lub jak czoło olbrzymiego, spły- wającego z gór lodowca. Nauczyli się jej nie dostrzegać, ale dzisiaj, przy zachmurzonym, niskim niebie, trudno byłoby udawać, że nie żyli jakby w pudełku, otoczonym ze wszystkich stron oprócz morza murem Miasta. — Możliwe... — powiedziała, prawie niesłyszalnie. Sama myśl o tym, że Ben zamierza odejść, przejęła ją chło- dem. Spojrzał na nią. — Czego szukałaś? Spochmurniała. — Nie rozumiem. — Wtedy, zanim uderzyła fala. Chciałaś mi coś powiedzieć. Widziałaś coś, prawda? Poczuła nagle chłodną kroplę deszczu na ręce. I — To była muszla. Nigdy dotąd nie widziałam takiej muszli. Była przyczepiona do skały, ale nie mogłam jej oderwać. Tak jakby została do niej przyklejona. Dziwna, brzydka muszla, twarda i wybrzuszona. Wyglądała zupełnie jak namiot nomadów. Spadało coraz więcej kropli deszczu, wielkich i zimnych. Ben spojrzał na niebo, a potem na Meg. — Lepiej wracajmy. Zaraz lunie. Podeszła do niego i wzięła go za rękę. — Jedź — powiedziała. — Ale jeszcze nie. Jeszcze nie teraz. Pochylił się, całując ją w czoło. Potem odsunął się, patrząc jej w oczy. W tej chwili nie widział nic oprócz niej. — Kocham cię, Meg. Postaraj się mnie zrozumieć. Nie mogę nic poradzić na to, jaki jestem. Muszę się stąd ruszyć. Jeśli nie... Skinęła lekko głową. — Wiem. Naprawdę. Rozumiem. — To dobrze. Tym razem musnął leciutko wargami jej usta i odsunął się. Zadrżała i przytuliła się do niego, pragnąc, by pocałował ją jeszcze raz, ale właśnie nastąpiło oberwanie chmury. Rzęsisty deszcz zmoczył w jednej chwili ich włosy i twarze, zamieniając ziemię pod stopami w grząskie błoto. — Chryste! — zawołał, przekrzykując ogłuszający szum ulewy. Przez chwilę nie mogli ruszyć się z miejsca, potem Meg pokazała mu skarpę, wołając do niego: — Tam! Schowajmy się pod tymi drzewami! Ben pokręcił głową. — Nie, chodźmy stąd! Zanosi się na to, że deszcz będzie padał przez cały dzień. Wracajmy! Wziął ją za ręce, ciągnąc w stronę domu. Pognali co sił. Biegła obok niego, śmiejąc się i ciesząc z oberwania chmury. Zrozumieli nagle oboje, już bez żadnych wątpliwości, że tak, jak musiał odejść, tak samo będzie musiał kiedyś wrócić. Gdy znajdzie to, czego szukał. Nagle zatrzymał się i wybuchnął śmiechem, wyrzucając ręce w górę i wprawiając ją w zdumienie. — Tu jest tak pięknie! ^— krzyczał. —Tak cholernie pięknie! — Wiem — odparła, patrząc na zatokę i porośnięte drzewa- mi zbocze, zamglone przez srebrzystoszarą ulewę, na którym stały wiejskie domki. Tak, pomyślała. Będziesz tęsknił do tego w Mieście. Tam nigdy nie pada deszcz. Nie padał już od dziesięciu tysięcy lat. . ROZDZIAŁ 6 Więzi Śnił tej nocy. Płynął wysoko nad pustynią. Wysoko ponad smolistoczar- nym, pokrytym wulkanicznym pyłem, bezludnym obszarem, rozciągającym się aż po horyzont. Wiał przenikliwie zimny wiatr. Huragan przesuwał się powoli po olbrzymiej równinie podniebne spirale pyłu, jak ruchome filary łączące Niebo i Ziemię. A ponad tą upiorną pustynią świeciło czarne słońce — jak zatopione oko na krwawoczerwonym niebie. Przybył tu zmartwych ziem, pustynnej krainy, gdzie ostały się tylko ruiny świątyń wzniesionych niegdyś ku czci zapomnianych dzisiaj bogów. Unosił się ponad ogromnym łańcuchem górskim, którego nagie szczyty, wolne od śniegu i lodu, były zupełnie czarne, czarniejsze niż smoła. Szybował nad czarną równiną ze stopionego szkła, po którym jak karłowaty sobowtór przesuwało się jego odbicie, to wzbijającmu się na spotkanie, kiedy opadał, to oddalając się, kiedy się wznosił. Nie wiedział, jak znalazł się w tym pustynnym kraju, gdzie panowała wszechwładnie czerń, a wszech- ogarniająca cisza otaczała twardym murem jego czaszkę. Czas mijał. Nagle, ze zwycięskim rykiem, który wstrząsnął powietrzem, piaski w dole rozdzieliły się i zaczęły przetaczać się wielkie wydmy, odsłaniając gładką powierzchnię jeziora, które- go wody lśniły jak lustro, a brzegi połyskiwały czerwono. Spadał, obracając się w powietrzu. Potem uderzył jak strzała w oleistą powierzchnię. Kiedy zanurzył się w czarnej jak węgiel cieczy, która parzyła go jak zimny ogień, pomyślał, ze to już koniec. Zanurzył się tak głęboko, że huczało mu w uszach, kióre zaczęły krwawić. Płuca rozkwitły jak błękitne kwiaty w jego piersi i wybuchły, zalewając wnętrze palącym żarem. Pogrążył się w czerni, która przesiąkała przez wszystkie pory jego skóry, rozpłomieniając mu ciało. Zrozumiał, że musi przekroczyć granicę czerni, przejść na drugą stronę. Przebył ją, uwalniając się od swojego ludzkiego kształtu. Wciąż tonął, pogrążając się w ciemności jak żelazna pika. Wreszcie, dziesięć mil pod powierzchnią, w głębinach zaczęło przebłyskiwać mgliste światło. Dno jeziora było białe jak kość — czyste, wygładzone i płaskie, jakby zostało zrobione przez ludzi. Dno przeświecało łagodnie, niczym inna kraina — cudownie jasna, tak intensyw- nie jasna, jak intensywna była czerń. Wiedział, że ta kraina leży po drugiej stronie granicy. Coś przykuło jego uwagę. To był kamień. Ciemny, obły kamień, większy niż jego dłoń. Miał miękką, niemal pylistą powierzchnię, ale kiedy dotknął go, okazał się zimny i twardy. Przyjrzał się znalezisku; wydawa- ło się roztapiać i rozpływać. Górna powierzchnia spłaszczyła się, a cieniutkie obrzeże pofałdowało jak łupina orzecha. Teraz poznał, że to muszla — ostryga. Jej obwód rozdzielała niejed- nolita, ciemniejsza lina. Sięgnął ręką do pasa i wyjął skalpel z małej pochewki. Wsunął ostrze pomiędzy skorupy muszli. Powoli, jakby nie- chętnie, rozdzieliły się jak skrzydła ćmy otwierające się w słońcu. Wewnątrz znajdowała się czarna perła — królowa ciemno- ści. Małe jajeczko, tak intensywnie czarne, że zdawało się wsysać w siebie całe światło. Wyjął perłę i zacisnął na niej rękę, czując, jak straszliwie parzy mu wnętrze dłoni. Nie mógł jej dłużej utrzymać i upuścił ją jak kroplę niebiańskiego ognia. Zdumiony podniósł rękę do oczu i ujrzał na dłoni dziurkę, którą wypaliła. Odwrócił rękę. Perła przeszła przez jego dłoń na wylot. Zadrżał. Po chwili poczuł ból, jakiego dotąd nie doświadczył. Ben obudził się i usiadł na łóżku, oblany potem. Ściskał prawą rękę lewą, czując rzeczywisty ból. Spojrzał na dłoń, spodziewając się, że ujrzy małą dziurkę, ale nie dostrzegł żadnego śladu, który wskazywałby na przyczynę bólu. Znowu poczuł piekielne rwanie. Krzyknął. Nigdy nie czuł nic tak potwornego. — Cholera! — zaklął cicho, zły na siebie z powodu swej słabości. Pomyślał, że musi pokonać ból, zwalczyć go w jakiś sposób. Zazgrzytał zębami i spojrzał na czasomierz nad łóżkiem. Było już po piątej. Musiał uderzyć się w rękę, wyciągając Meg z wody. Kiedy ból osłabł, wstał, przycisnął dokuczającą rękę do piersi i zaczął się ubierać. Okazało się to o wiele trudniejsze, niż przypuszczał, gdyż najmniejszy ruch ręki wywoływał tak boles- ne skurcze, że niemal nie mógł oddychać. Ale w końcu ubrał się cicho i przeszedł korytarzem. Drzwi do pokoju Meg były otwarte. Ostrożnie, by nie obudzić siostry, zajrzał do środka. Jej łóżko stało z lewej strony przy ścianie pod oknem. Meg leżała na wznak. Włosy za- krywały jej twarz. Ramiona miała obnażone, trzymała rękę na kołdrze. Meg zaciągnęła zasłony, pokój był częściowo pogrążony w ciemności, ale przez małą szczelinę wpadała do pokoju smuga złotego światła. Promień słońca odcisnął się jasną linią na pościeli i ścianie, wydobywając z mroku jej ramiona. Przyglądał się przez chwilę siostrze, niepomny na głuchy ból w ręce, podziwiając jej delikatne ciało w świetle słońca. Przez chwilę zastanawiał się, czyją obudzić. Zadrżał, przypo- minając sobie, jak przyszła do niego w nocy i poczuł ten sam silny przypływ pożądania. Zaniepokoił się, ale nie mógł się okłamywać. Pragnął jej. Jeszcze silniej niż poprzednio. Chciał całować jej delikatny karczek i zobaczyć, jak odwraca się, czuła i uśmiechnięta, i obejmuje go. Przeniknął go dreszcz, jak wtedy gdy słuchał niezwykłego utworu muzycznego lub pierwszy raz oglądał jakieś wspaniałe dzieło sztuki. Ale dlaczego właśnie teraz? — zastanawiał się. Czyżby cała sztuka wyrażała pożądanie? Znowu zacisnął z bólu rękę. Jęknął i oparł się ramieniem o framugę drzwi. Jednak ból był silniejszy niż dotąd i sprawił, że poczuł zimno i osłabienie. Na czoło wystąpiły mu krople potu. Powinien obejrzeć rękę, jeszcze tego ranka. Teraz jednak ma jeszcze coś do zrobienia. Zszedł ze schodów i otworzył furtkę do ogrodu. Powietrze było rześkie i świeże. Niebo wypogodziło się po deszczu. Na skrzącej się od rosy trawie kładły się długie cienie, podkreślając każdą bruzdę i zagłębienie w ziemi, więc ogród wydawał się nierówny. Na płatkach róż złociły się kropelki rosy. W altance było ciemno i mokro. Ben wsłuchiwał się przez chwilę w śpiew ptaków pod okapem i w gałęziach drzew rosnących nad stawem. Zawsze wydawało mu się dziwne, że głosy ptaków wcale nie zakłócają ciszy, lecz ją pogłębiają. Ból wrócił, ale już nie tak silny. Objął się znowu rękami, a gdy ból osłabł, podniósł dłoń do twarzy. Poczuł lekką woń jątrzącej się rany. Dotknął ręką policzka. Była rozpalona, nienaturalnie gorąca. Przyciskając rękę do piersi, wpatrywał się w trawnik, który ciągnął się aż do zacienionej zatoki. Przypływ był wysoki. Słońce oświetlało drzewa rosnące po drugiej stronie zatoki, przesuwając się z wolna ku brzegowi. Uśmiechnął się. Niezmiennie, każdego dnia, światło wybu- chało gdzieś w przestrzeni, tryskając we wszystkich kierunkach, pokonując trzysta metrów w milionowej części sekundy, lecąc w swoją podróż w nieskończoność. Szedł przez trawnik wąską, błotnistą ścieżką, która pro- wadziła przez starą rozklekotaną bramę na łąki. Trawa sięgała mu do kolan. Nie ścinano jej, odkąd trzy miesiące temu wyjechał ojciec. Gruzłowate pnie wysokich drzew porastały soczyste, zielone liście. Brnął na przełaj, zbaczając ze ścieżki, która schodziła do krętego potoku. Zmierzał do białego muru Miasta. Przystanął przed samym murem, starając się utrzymać rów- nowagę na półce skalnej, która wznosiła się nad moczarami. Nieskazitelnie biały mur o wysokości dwóch li skręcał pod kątem dwustu dwudziestu stopni w kierunku południowo- -wschodnim, tworząc w narożniku jakby niewielkie boisko. W tym miejscu jego cień był tak głęboki, że wydawało się, iż jest jeszcze noc. Mimo to Ben dostrzegł wyraźnie wielki krąg Pieczęci u podnóża muru, nie więcej niż trzydzieści kroków stąd. Przykucnął i rozejrzał się wokół siebie. Tutaj mógł skupić się na wspomnieniach. Obrazy z przeszłości ukazywały się mu jak niestrudzone duchy. Wystarczyło, by przymknął oczy, i poja- wiały się znowu. Zobaczył małego królika w trawie. To w tym miejscu jego ojciec, niespełna rok temu, wskazując na Pieczęć u podnóża muru, wyjaśniał mu nową politykę Siedmiu wobec wtargnięć z Gliny. Odwrócił głowę. To tutaj tyle razy przy- chodził z Meg. Siostra uśmiechała się do niego albo przyglądała się mu w zamyśleniu, stojąc i siedząc, zwrócona ku niemu lub zapatrzona w dal, biegnąc w wysokiej trawie albo po prostu brodząc w potoku i spoglądając na dalekie wzgórza. Meg, dziecko, dziewczynka, wreszcie kobieta. Niezliczone obrazy Meg. Tysiące wizerunków Meg zapieczętowane w jego świado- mości, zapamiętane wraz z otoczeniem. I po co? Dlaczego? Wiele razy zastanawiał się nad tym. Wzdrygnął się i odwrócił, patrząc znowu w kierunku domu, który wydawał mu się tak odwieczny, tak prastary w tym świetle poranka. Zaczął masować bolącą rękę. Poczuł się nieco lepiej. Przyszło mu na myśl, że to tylko skurcz. Ale czy maszyny dostają skurczu? Odetchnął głęboko. Roześmiał się. A jeśli wszyscy jesteśmy maszynami? Może tylko zaprogramowano nas, byśmy myśleli, że jest inaczej? Gdyby tak było, maszyny mogłyby odczuwać skurcze. Przytłaczało go tutaj dziwne, niesamowite poczucie obo- wiązku, równie silne jak pożądanie, które czuł do Meg. To przeraziło go, sprawiło, że nie panował już nad swymi emoc- jami, choć zawsze miał nad nimi władzę. Przypuszczał, że spowodowały to leki, które zażywał, a może ich brak. Minął już tydzień, odkąd zażył ostatnią tabletkę. Jednak było coś więcej. Zmienił się. Czuł to. Ale dlaczego? Wpatrywał się w Pieczęć przez dłuższą chwilę, potem od- wrócił wzrok, zaniepokojony. To było podobne do jego snu. Dno jeziora — to mur. Pogrążył się w ciemności, by z nim walczyć. Zadrżał. Nie, jednak nie rozumiał, co go tak zaniepokoiło. Możliwe, że był schizofrenikiem. Jednak spróbuje się wydostać ze swojego więzienia. Wpatrywał się w mur uporczywie, potem opuścił wzrok. A jeśli ojciec się sprzeciwi? Jeśli uzna, że Ben nie może pójść do college'u? Wstał, odwracając się plecami do muru. Jeśli ojciec się nie zgodzi, on sprzeciwi się jego woli. Odejdzie stąd tak czy owak. * * ¦ — Jeszcze raz, Meg. Tym razem spróbuj się trochę rozluź- nić. Twoje palce są zbyt napięte. Pozwól im wyczuwać nuty. Na scenie ważniejsze jest wyczucie niż precyzja. Precyzja przy- chodzi z czasem, ale muzyk, który nie ma wyczucia, nie zawojuje słuchaczy. Meg siedziała przy fortepianie obok matki. Minęła dziewiąta, ćwiczyły już przeszło godzinę. Jednak postanowiła opanować frazę, by pochwalić się przed Benem, gdy ten wróci z porannego spaceru. Zaczęła znowu. Tym razem poszło jej lepiej. Opuściła tylko dwie nuty i za silnie wydobyła jeden z akordów. Jednak, mimo tych skaz, zagrała frazę prawie tak jak matka. Odwróciła się i zobaczyła, że Beth uśmiecha się promiennie. — Dobrze, Meg. O wiele lepiej. Spróbuj jeszcze raz. Troszkę wolniej. Zastosowała się do rad matki i zagrała raz jeszcze, po- chylając się nieco nad klawiaturą. Tym razem poszło jej doskonale, a kiedy skończyła, ucieszyła się, jakby odniosła szczególny sukces. Oczywiście, to był tylko drobiazg — nic tak wielkiego jak osiągnięcie Bena. A jednak zrobiła pierwszy krok, by kiedyś mu dorównać. Rozejrzała się wokół siebie. Matka przyglądała się jej dziw- nym wzrokiem. — O co chodzi, mamo? Beth wzięła ją za rękę. — Jesteś dobrym dzieckiem, Meg. Jednak nic nie przychodzi ci tak łatwo jak Benowi. Ale pracujesz nad sobą, ciężko pracujesz. I nigdy się nie zniechęcasz. Obserwowałem cię, jak pracowałaś nad czymś przez całe tygodnie. Ben potrafił to opanować w kilka chwil, ale ty zawsze bez żalu zachwycałaś się nim. Nie byłaś nawet zazdrosna. Nie odczuwałaś goryczy. A to jest...—Roześmiała się. — Cóż, to nadzwyczajne. I kocham cię za to! Meg spuściła oczy. — On potrzebuje kogoś. — Tak? — Myślę, że... — Meg przebiegła bezgłośnie palcami po klawiaturze. — Chyba niełatwo być kimś takim jak on. Ben jest taki samotny. — Samotny? Nie rozumiem cię, Meg. — Jak Zaratustra w swojej jaskini na zboczu góry, gdzie powietrze jest rozrzedzone i niezmiernie rzadko dociera jakiś wędrowiec. Tylko że jeśli chodzi o Bena, góra i jaskinia znajdują się w jego głowie. Beth skinęła głową w zamyśleniu. — On jest inny. — Właśnie to mam na myśli. To jego inność sprawia, że czuje się samotny. Nawet gdyby w naszej posiadłości mieszkały setki tysięcy ludzi, Ben czułby się odseparowany od nich wszystkich, oddzielony niewidzialnym murem. Dlatego właśnie staram się coś zrobić. Próbuję mu dorównać, by zrozumieć, kim jest i czego potrzebuje. Beth spojrzała ze zdumieniem na córkę. — Dlaczego? — Dlatego, że to Ben. I dlatego, że go kocham. Matka wyciągnęła rękę i delikatnie pogłaskała Meg po policzku. — To miło z twojej strony. Ale nie musisz się martwić. Daj mu czas. On w końcu znajdzie sobie kogoś. Meg odwróciła wzrok. Matka nie zrozumiała jej. Nie było nikogo innego dla Bena. Nikt nigdy nie zrozumie go nawet w dziesiątej części tak dobrze jak ona. Nikogo takiego nie było w całym Chung Kuo. — Czy chcesz jeszcze coś zagrać? Meg pokręciła głową. — Nie teraz. Może po południu? — W porządku. Wobec tego może zjesz śniadanie? Meg uśmiechnęła się? — Owszem. Czemu nie? . * * * Siedzieli w kuchni przy dużym sosnowym stole z nie heb- lowanego drewna. Właśnie skończyli jeść, gdy rozległy się kroki na chodniku przed domem. Trzasnęła klamka, potem ot- worzyły się drzwi. Ben stał w drzwiach, zaglądając do środka. Dziwnie trzymał rękę. — Cudownie pachnie. Matka wstała. — Usiądź! Przygotuję coś. — Dziękuję. Może później. Teraz nie jestem głodny. Spojrzał na Meg. — Czy masz trochę czasu, Meg? Muszę z tobą porozmawiać. Meg spojrzała na matkę. Zamierzała pomóc jej przy zmy- waniu. — Czy mogę? Beth uśmiechnęła się i skinęła głową. — Idź! Dam sobie radę. Meg wstała, odkładając swój talerz do zlewu. Potem popat- rzyła na brata. — Gdzie byłeś? Przerwała, widząc, w jaki sposób trzyma lewą rękę. — Co sobie zrobiłeś, Ben? Wpatrywał się w nią przez chwilę. Potem spojrzał na matkę. — Uderzyłem się w rękę. To musiało się stać na skałach. Wyciągnął rękę ku niej. — Nie mogę się nią posługiwać. Gdy próbuję coś zrobić, zaraz chwyta mnie ból. Beth wytarła ręce i podeszła do syna. Ujęła ostrożnie jego rękę i przyjrzała się jej uważnie. Meg stała obok. — Cóż, nie ma żadnego zewnętrznego śladu uszkodzenia. A wczoraj nic nie przeszkadzało ci nią poruszać. Ben skinął głową. — Tak, ale zaszkodziło mi prawdopodobnie to majster- kowanie przy pianinie. — Czy to boli? — zapytała Meg z rozszerzonymi oczyma. — Tak, bardzo bolało, kiedy się obudziłem. Nauczyłem się jednak, jak łagodzić ból. Wmawiam sobie, że chore miejsce jest wyżej. Tutaj. — Uderzył w swoje lewe ramię prawą ręką. — Udaję, że całe ramię jest martwe. W ten sposób nawet nie poruszam chorą ręką. Beth objęła syna, potem, odwrócona, zaczęła czegoś szukać w szafie. — Czy powiadomiłeś już o tym? Skinął głową. — Dwie godziny temu, kiedy wróciłem z łąki. Przyślą kogoś po południu. Odwróciła się, trzymając w ręku trójkątną szmatkę. — Dobrze. Cóż, tymczasem zrobię ci temblak. To przyniesie ci ulgę. Usiadł, a matka zajęła się jego ręką. Meg położyła delikatnie dłoń na jego ramieniu. — Dlaczego pomalowałeś klawiaturę na czarno? Zupełnie na czarno? Odwrócił się i spojrzał na nią. — Dlaczego pytasz? Meg wzruszyła ramionami. — Przyczepiła się do mnie ta myśl, to wszystko. Po prostu wydawało mi się to... dziwne. Niekonieczne. Beth, która klęczała przed synem, zawiązując mu temblak, spojrzała nań, zainteresowana tym, co powie. Patrzył w przestrzeń. — Przyszło mi do głowy, że staromodna klawiatura roz- prasza uwagę; jakby warunkuje myśli, przykuwając świado- mość do starych szablonów. Za to zupełnie czarna klawiatura stanowi tylko przejściowe tło. Więc to dobry sposób, by uwolnić się od starych skojarzeń. W przyszłości chcę zbudować zupełnie nową klawiaturę, lepiej pasującą do tego, co robię. — Proszę! — Beth zawiązała supeł na temblaku i wstała. — A co właściwie robisz? Ben spojrzą} ufnie w jej oczy. — Jeszcze nie wiem. Przynajmniej nie wiem dokładnie. — Wstał, poruszając nieznacznie ręką. — Dziękuję. Teraz mi trochę lżej. Potem spojrzał na Meg. yi — Czy jesteś gotowa? Zawahała się, zastanawiając się, czy mogłaby go namówić, aby wysłuchał fortepianowej frazy, której nauczyła się rano. Potem uśmiechnęła się i odpowiedziała łagodnie: — Dobrze. Chodźmy. ¦ * * Było już prawie południe. Słońce wisiało wysoko na niebie. Powietrze było czyste i rześkie. Siedzieli w cieniu drzew ros- nących na zboczu wzgórza, patrząc na zatokę. Promienie słońca, które prześwitywały przez gałęzie, popstrzyły trawę jasnymi plamkami światła, roziskrzając wodę w dole. Nad nimi, tuż pod samym wierzchołkiem wzgórza, stała, zasłonięta przez małe kępy drzew, na wpół zrujnowana stajnia, która -m t zachowała się od czasów, kiedy ich praprapradziadek Amos był małym chłopcem. Przez całe dwie godziny roztrząsali powody, dla których Ben powinien odejść lub pozostać. Aż do tej chwili była to umiar- kowana, przyjazna dyskusja, oczyszczająca powietrze, ale na- gle sprawy wzięły inny obrót. Meg zerwała się gwałtownie, rozgniewana na brata. — Ależ z ciebie uparciuch! Czy wiesz o tym, Ben, że jesteś uparty jak osioł? Jeszcze nie nadszedł czas. Nie teraz! Odpowiedział cicho, wiedząc, jak bardzo ją zranił. — Wobec tego, kiedy nadejdzie czas? Muszę to zrobić właśnie teraz. A cała reszta... Spróbowałem wytłumaczyć sobie to uczucie. Ufam instynktowi. Odwróciła się do niego z roziskrzonymi oczyma. — Instynkt? Czy to nie ty powiedziałeś, że instynkt stanowi po prostu kaftan bezpieczeństwa, chytry sposób Wielkiego Stwórcy, by pokazać nam, czyje palce spoczywają na guzikach kontrolnych? Roześmiał się, ale Meg się odwróciła. Po raz pierwszy w życiu doświadczył, że ktoś chce czegoś innego niż on. Rozumiał, że wiązało się to z uczuciami Meg, z jej intymnymi potrzebami. — Nie utrudniaj mi tego, Meg! Proszę cię! Zadrżała i zapatrzyła się w przestrzeń. Jej oczy płonęły. Wysunęła wyzywająco podbródek. — Więc dlaczego mnie pytasz? I tak zrobisz, co zechcesz! Dlaczego mnie dręczysz, skoro już postanowiłeś, że odejdziesz? Przyglądał się jej, urzeczony jej urodą. Pragnął pochylić się i pocałować ją w karczek, w ramię. Była ubrana w orzechowo- brązową bawełnianą suknię, ściągniętą w talii i zapiętą na guziczki, która sięgała zaledwie do kolan, odsłaniając opalone łydki. Spojrzał na jej bose stopy, podziwiając delikatność palców i zaokrąglone paznokcie. Była piękna. Jednak nie mógł pozostać tu dłużej. Nic nie mogło go zatrzymać. Musi odnaleźć siebie. Może potem wróci. Ale teraz... — Nie zatrzymuj mnie, Meg. Pomóż mi stać się sobą. To wszystko, o co proszę! Odwróciła się ze złością, jakby chciała coś powiedzieć. Potem spuściła oczy, na jej twarzy wypisane było zmieszanie. — Chcę ci pomóc, Ben. Naprawdę chcę ci pomóc. To po prostu... Stwardniał, słysząc jej słowa, wyczuwając instynktownie żal. Była jego siostrą i kochanką. Nie miał nikogo bardziej bliskiego na całym świecie. Nie chciał jej zranić, ale musiał to uczynić, gdyż w przeciwnym razie zgubi swój cel. Ona zrozumie to po pewnym czasie i pogodzi się z tym, ale ter az miłosne przywiązanie zaślepia ją, więc nie pojmuje, że odchodzi dla ich wspólnego dobra. — Jeśli mnie tutaj zatrzymasz, Meg, uschnę jak martwe drzewo. Wiesz dobrze, że tak będzie. A ja obwinie cię o to. W głębi serca znienawidzę cię za to, że zatrzymałaś mnie tutaj. A nigdy nie chciałbym czuć nienawiści do ciebie. Nigdy! Spojrzeli na siebie. Jej oczy były wilgotne od łez. Odwróciła się i podeszła do niego, obejmując go ostrożnie, by nie urazić jego rozbitej ręki, i oparła głowę na jego prawym ramieniu. — Więc?—rzekł po chwili. — Czy staniesz po mojej stronie podczas dyskusji z ojcem? Zauważył, że oddycha szybciej. Potem odsunęła się od niego, przyglądając mu się uporczywie, jakby chciała wyczytać coś z jego twarzy. — Myślisz, że on spróbuje cię powstrzymać? Ben przytaknął. — Znajdzie wymówkę: niepewne czasy, mój wiek. — A jeśli on ma rację, Ben? Jeśli to jest zbyt niebezpieczne? Może naprawdę jesteś zbyt młody? — Zbyt młody? Mam siedemnaście lat, Meg. Siedemnaście! I nie licząc tej jedynej wizyty w Tongjiangu, nie opuszczałem posiadłości ojca. Odkąd pamiętam, zawsze przebywałem tutaj. Tylko tutaj. — A czy to jest takie złe? — Tak, gdyż aby zdobyć doświadczenie trzeba przeżyć znacznie więcej. Dużo więcej! Tam leży nowy świat, o którym nie wiem nic. Muszę go poznać. Nie z drugiej ręki, nie z ekranu, ale żyjąc w nim. Spuściła oczy. — Dlaczego mówiłeś, że chcę cię przykuć do tego miejsca? Nigdy bym tego nie zrobiła. Przecież wiesz, że nie. Jednak mogę cię uwolnić z twojej klatki. Ale nie tam, nie w Mieście. — Podniosła oczy. — Tutaj jest nasze miejsce, w tej posiadłości. Zostaliśmy stworzeni, by żyć tutaj. Jak brakujące części ukła- danki. — Przerwała, potem dodała żałośnie. — Nie jesteśmy tacy jak oni, Benie. Jesteśmy inni. Przekonasz się o tym. — Jesteśmy częścią wielkiego eksperymentu Amosa, tak? — Możliwie... — odparła, ale nie o to jej chodziło. Nie myślała tyle o genetycznym programie, ile o czymś głęb- szym w ich naturze, o związku z ziemią, przestrzenią. Obawiała się obcości tych drugich — odciętych murami i poziomami Miasta, które ich nie ograniczały. Przyszło jej na myśl, że osiągnęli wyższy stopień duchowego rozwoju, choć żyją bar- dziej prymitywnie niż reszta ludzkości. Stanowili jakby pomost pomiędzy Niebiosami i Ziemią — ogniwo pomiędzy odległą przeszłością i daleką przyszłością. Dla nich jednak Miasto było osobliwością, świadectwem, że ludzie wybrali zły kierunek. A ze strony Bena zejście tam wydawało się po prostu głupotą, marnotrawstwem jego cennego czasu i zdolności. Poza tym potrzebowała go. Tak bardzo go potrzebowała — a choć on jeszcze tego nie rozumiał, potrzebowała go tak bardzo, jak on potrzebował jej. Jeśli Ben odejdzie, złamie jej serce. — Czy to wszystko? — zapytał, uzmysławiając sobie, że Meg chce mu jeszcze coś powiedzieć. Odpowiedziała cicho, nie patrząc na niego: — Nie. Mam ci jeszcze wiele do powiedzenia. Martwię się o ciebie. Martwię się tym, dokąd cię zaprowadzą twoje ekspery- menty z tymi tworami i mimikrą. Boję się, że to się źle skończy. — Ach... — Uśmiechnął się i spuścił oczy. Wyrwał długie źdźbło trawy i włożył je do ust. — Czy wiesz, Meg, że bardzo dawno temu istniała szkoła filozoficzna, która wiązała artystę z Szatanem? Twierdzili, że cała sztuka jest bluźnierstwem, podważeniem roli Stwórcy. Sądzili, że wszyscy artyści stawiają się na miejscu Boga, tworząc swoje małe szatańskie pałace, prywatne pandemonia, naśladu- jąc wieczne Miasto Boga. Mylili się, oczywiście, ale pod pewnym względem to było prawdą. Cała sztuka jest pewnego rodzaju mimikrą, desperackim dążeniem, by zbliżyć się do istoty rzeczy. — Niektórzy tak zwani artyści są mniej zainteresowani ukazaniem absolutu, a za to wystawiają pomniczek swego własnego egotyzmu. Na ogół jednak prawdziwa sztuka, sztuka, która spala artystę, powstaje z pragnienia zrozumienia świata, a nie jego zmiany. Mimikrą na tym poziomie jest formą oddania Bogu należnej mu czci. 244 Meg roześmiała się cicho. — Myślałam, że nie wierzysz w Boga. — Nie, ale za to wierzę w realność wszystkiego, co nas otacza. Wierzę w naturalne procesy. W śmierć gwiazd i cykl pór roku. W prądy przeskakujące między neuronami i nieu- błagany rozkład ciał. W ciemność i światło. — I w Miasto również? Uśmiechnął się. — To także jest proces, element naturalnego biegu spraw, jakkolwiek może się wydawać nienaturalny. Miasto stanowi wyraz ludzkiej inteligencji, która przecież wyrasta z natury. Byłoby to zbyt wielkim uproszczeniem, gdybyśmy uznali ją za antytezę natury. Zrozumienie złożoności naturalnych proce- sów prowadzi do... — Kontroli tych procesów. — Tak, ale trzeba pamiętać, że istnieją różne poziomy kontroli. Na przykład, co kontroluje nas w ten sposób, że budzi w nas pragnienie kontroli nad tymi procesami? Czy to wszystko jest zapisane genetycznie? A jeśli nawet tak, jaki jest tego powód? Zadawaliśmy sobie to pytanie, odkąd po raz pierwszy wyodrębniono DNA i ani na jotę nie zbliżyliśmy się do prawdy. Meg odwróciła wzrok, jakby nagle zmęczyła ją ta rozmowa. — Nie wiem, Ben. To wszystko wydaje mi się takie ponure, tak ciemne. \___/ Znowu mylnie wytłumaczył sobie jej uwagi, biorąc zwykłe kaprysy za dobrą monetę. — Tak — rzekł, wpatrując się w wodę. — Ale czym jest ciemność? Czy to tylko przestrzeń, która czeka, by ją wypeł- niono? Czy ma jakiś cel? Coś innego niż prosty kontrast? — Ben... Podniósł wzrok, zdziwiony. Meg patrzyła na niego jakoś dziwnie, obco. — Słucham? — Co będzie z nami? Jak my dopasujemy się do tych wszystkich procesów? — Jesteśmy ogniskiem, filtrem... Pokręciła głową. — Nie, nie o to mi chodzi. Mam na myśli nas oboje, ciebie i mnie. Czy to jest właśnie proces? Po prostu funkcja wszech- świata? Czy to wszystko, co czuję do ciebie, stanowi tylko kolejny, powtarzany miliony razy fakt, który będzie tylko maleńką rysą, zaledwie punkcikiem na wielkim obrazie? Czy jednak znaczymy coś więcej? Czy istnieją w nas jakieś nieznane fragmenty rzeczywistości, które nie dadzą się dopasować do banalnej całości tego procesu? Raz jeszcze zdumiała go gorycz w jej głosie. Myślał, że już pogodziła się z tym, że odejdzie. Zrozumiał teraz, że będzie próbowała go zatrzymać aż do końca. — Trzy lata — powiedział. — Tyle mi wystarczy. Kiedy wrócę, będziesz miała siedemnaście lat, tyle, ile ja mam teraz. To nie jest tak długo, Meg. Naprawdę nie... Wstała i podeszła do pobliskich drzew, odwracając się do niego plecami. — Mówisz, że umrzesz, jeśli zostaniesz. Ale ja umrę, jeśli odejdziesz. Nie rozumiesz tego, Ben? Bez ciebie będę jak martwa.—Patrzyła na niego oczyma pełnymi bólu i gniewu. — To ty jesteś moim wzrokiem, słuchem, siłą życiową, która pozwala mi budzić się każdego dnia... Nie istnieję bez ciebie! Parsknął krótkim śmiechem, zdziwiony jej uporem. — Przecież to głupie, Meg. Oczywiście, że istniejesz! Poza tym jest matka... — Bogowie! Ty naprawdę nic nie rozumiesz! Znowu dostrzegł ten sam dziwny, prawie niezauważalny grymas na jej twarzy. Meg odwróciła się gwałtownie i zaczęła wspinać się na zbocze. Wstał niezgrabnie i ruszył za nią. Przedzierał się przez zarośla. Uważał, by nie urazić ręki na temblaku, ale Meg zaczęła biec, schylona niemal do ziemi. Próbowała oderwać się do niego. Zatrzymał się na urwisku porośniętym drzewami, tuż pod samą stodołą, skrzywiony z bólu który odczuwał w urażonej ręce. Zawołał do niej: — Meg! Zatrzymaj się! Proszę, zatrzymaj się! Zwolniła. Potem stanęła niedaleko zrujnowanej stodoły, odwrócona do niego plecami, ze spuszczonymi oczyma. Podszedł i uniósł jej głowę zdrową ręką. Zobaczył, że dziewczyna płacze. — Meg — powiedział łagodnie, wzruszony jej łzami. — Przestań, proszę! Nie ma żadnego powodu do płaczu. Napraw- dę nie ma. Przełknęła ślinę i spojrzała w bok jak skrzywdzona czterolet- nia dziewczynka, jaką pamiętał sprzed lat. Później popatrzyła nań wyzywająco, podnosząc rękę, by wytrzeć łzy. — Kocham cię, przecież wiesz o tym. — Więc kochaj się znowu ze mną. Roześmiał się, ale jego oczy były poważne. — Co, tutaj? Spojrzała wyzywająco. — Dlaczego nie? Odwrócił się. Mogli stąd zobaczyć domek w dolinie. Przyglądała mu się badawczo. — W porządku. Więc chodźmy do stodoły! Skinął głową i poczuł, jak dreszcz przebiegł mu po plecach. Chwyciła go za zdrową rękę i poprowadziła na szczyt wzgórza, na którym stała stodoła. U wrót przytuliła się do niego i objęła rękami za szyję. To był długi, namiętny po- całunek. Kiedy odsunęła się od Bena, jego oczy płonęły innym blaskiem. Obce oczy, bardziej doświadczone. Wprowadziła go do stodoły. Słoneczny blask wdzierał się do środka przez szczeliny w dachówkach, rozjaśniając ciemne\ wnętrzne jasnymi plamami światła. — Szybko! — ponaglała, prowadząc go w głąb stodoły. — Zanim matka zawoła nas na lunch. Uśmiechnął się. Pozwolił się prowadzić jak dziecko, wzru- szony ciepłem jej dłoni w swojej ręce. — Tutaj — powiedziała, rozglądając się wokół siebie. Wskazała drewnianą przegrodę w odległym narożniku, wy- pełnioną do wysokości piersi człowieka suchym, zeszłorocznym sianem. Ben poczuł mocną, odurzającą woń siana. Przez dwie dziury po sękach wdzierało się z góry światło słoneczne, rozjaśniając cień złotą nicią. Meg uśmiechnęła się do niego. — Połóżmy się. Ja wejdę na ciebie. Usiadł na sianie, w którym zapadł się jak w miękkim puchu. Potem położył się, uważając, by nie urazić ręki, Poczuł nagle, że chce mu się śmiać, z siebie, ze swojej ręki na temblaku, z sytuacji, w której się znalazł. — Czy jesteś pewna, że to taki dobry pomysł? — zapytał Meg. Jej uśmiech, dziwny i tajemniczy, stał się radosny, gdy zaczęła powoli rozpinać guziki z przodu sukienki. Potem ściągnęła ją z ramion. Nie miała nic pod spodem. Ben poczuł, że oddech więźnie mu w gardle. — Meg... Pochyliła się nad bratem i oswobodziła jego rękę z temblaka. Potem usiadła na nim okrakiem i rozpięła mu koszulę. Przybliżyła twarz do jego twarzy. Rozchyliła wargi i wysunę- ła koniuszek języka. Pieściła go delikatnie. Ben nie odrywał oczu od jej piersi, od twardych, drażniących jego wzrok sutek. Ujął zdrową ręką jej pierś i przyciągnął do ust, smakując delikatny jak pączek kwiatu sutek. Meg zadrżała. Jej palce straciły na chwilę pewność. Ben odsunął usta od jej piersi, by spojrzeć raz jeszcze na twarz dziewczyny. Miała zamknięte oczy i rozchylone wargi. Prze- mknęło mu przez myśl, że przypomina jeden z tych starożyt- nych obrazów przedstawiających religijną ekstazę. Zadrżał. Przywarł znowu ustami do jej sutka. Smakował brązową jagodę, drażniąc ją leciutko zębami, wargami i językiem, czując, jak Meg napiera na jego ciało. Położył się znowu na wznak, nie zwracając uwagi na głuchy ból pulsujący w ręce. Przyglądał się, jak Meg powolutku otwiera oczy i uśmiecha się do niego. Dziewczyna rozebrała go. Potem, odrzucając na bok jego ubranie, wspięła się na nagie ciało brata. Ben poczuł ciepło jej gładkiego ciała, które sprawiło, że zadrżał w oczekiwaniu. — Zamknij oczy... Pozwolił, by go kochała. Najpierw powoli, a kiedy po- czuła odwieczny rytm, płynnie, coraz szybciej i szybciej, obejmując go mocno ramionami, z twarzą zmienioną nie do poznania, zgrzytając zębami, z oczyma utkwionymi w jego twarzy. Ujrzał w tym odbicie agonii, którą przeżywał, od- czuwając potworny ból urażonej ręki, równie potężny jak rozkosz, którą sprawiała mu jej miłość. Meg ujeżdżała go szaleńczo, a kiedy poczuł dreszcze wstrząsające jej ciałem, sam doznał orgazmu. Meg wygięła się do tyłu, krzycząc i napierając na niego z całej siły, jakby chciała, aby przebił ją na wylot. Leżał nieruchomo, a ból w jego ręce słabł z wolna. Meg zasnęła na nim. Jej ciemne włosy leżały jak wachlarz na jego piersi. Na ich ciałach kładły się dwie smugi słońca, które prześwitywało przez dziury po sękach jak wstążki splatające ich biodra i piersi — ślad wygasłego pożądania. Ben wpatrywał się w grę cieni i światła na ich ciałach, rozmyślając nad tym, co ich połączyło. Powietrze wypełniała pierwotna woń miłości, mieszając się z odurzającym zapachem zleżałego siana i drobiny kurzu, unoszących się w smudze słonecznego światła. Przymknął oczy, zastanawiając się, o co jej chodziło. Czy chciała pokazać, jak bardzo go kocha, jasno wyrazić swoje potrzeby? Możliwe. Ale bywają różnego rodzaju potrzeby. Przed chwilą była doń wrogo nastawiona. Z pewnością nie umarłaby z tęsknoty za nim, choć była o tym przekonana. Meg zaczeka na niego, jak zwykle, wiedząc, że on wróci. Musiał stąd odejść. Oszaleje, naprawdę oszaleje, jeśli pozostanie tutaj dłu- żej. Z każdym dniem było coraz gorzej. Z każdym dniem uczucie przymusu wzmagało się, zżerając jego siły, rozniecając w nim płomień niezadowolenia, który palił mu trzewia. Musi się stąd wyrwać. Albo raczej wejść „tam", jak wolała mówić Meg. W każdym razie musiał opuścić to miejsce jak najszybciej, odejść stąd jak najdalej — nawet od tych, których kochał. — Ben! Meg! Głuche dalekie wołanie dochodziło ze stoku w dole. Meg poruszyła się i uniosła powoli głowę, patrząc na Bena. — Co to? Uśmiechnął się i pocałował ją w nosek. — Wszystko w porządku. To tylko matka. Chyba już czas na obiad. — Ach... — Położyła się z powrotem, potem zerwała się gwałtownie, całkowicie rozbudzona. — Tylko matka? — Uważaj! — krzyknął, krzywiąc się z bólu, gdy uderzyła go niechcąco w rękę. Miała zatroskaną twarz. — Och, Ben! Przepraszam. Wybuchnęli śmiechem, ściskając się wzajemnie. Ben odchylił rękę w bok, gdy obejmował dziewczynę. Na zewnątrz, tym razem dalej, rozlegało się znowu wołanie. — Ben! Meg! * * * Beth stała w furtce do dolnego ogrodu. Czekała na nich w fartuchu nałożonym na suknię, tak jak wyszła z kuchni. Miała rozpuszczone włosy i uśmiechała się. — Gdzie byliście? — zapytała, gdy podeszli do niej. — Szu- kałam was wszędzie. Czy nie słyszeliście, jak wołałam? Meg spojrzała w bok, ale Ben podszedł wprost do matki. — Byliśmy w stodole — wyjaśnił niedbale. — Powietrze jest tam nagrzane i stęchłe. Rozmawialiśmy, a potem zapach siana odurzył nas i zasnęliśmy. Widocznie nie usłyszeliśmy twojego wołania. — Rozumiem — powiedziała, głaszcząc go po włosach. — Przepraszam — dodał, idąc obok niej, gdy Meg szła z przodu. — Mam nadzieję, że lunch nie wystygł. Beth uśmiechnęła się i pokręciła głową. — Nie wołałam was na lunch. Chodzi o waszego ojca; przyjechał do domu. Meg odwróciła się. — Tatuś... — urwała i zbiegła pędem po stoku wzgórza, znikając w domu. Ben wziął matkę pod ramię. — Dobrze się czuje? — Co masz na myśli? Ben przystanął, patrząc namatkę. Jej głos zabrzmiał dziwnie. Odniósł wrażenie, że broniła się przed czymś, nie odpowiadając wprost na jego pytanie. Zapytał ze zwykłej uprzejmości, ale ona dopatrzyła się w jego pytaniu czegoś więcej. — Co mu jest? — zapytał. Beth patrzyła w bok. — Nie wiem. Wygląda, jakby był dużo starszy i zmęczo- ny. — Wzruszyła ramionami. — Może to przepracowanie. Sprawy nie wyglądają tam dobrze. — Tak. — Uśmiechnęła się ze smutkiem. — Być może to z tego powodu. Szli wolno. Z domku dochodził głos Meg, która piszczała z zachwytu. Ukazała się w drzwiach, niosąc w rękach coś, co wyglądało jak mała, ożywiona futrzana czapka. Podała puszysty kłębuszek Benowi. — Czy nie jest boskie? Chłopiec przytulił kociątko do policzka, dostrzegając dziw- ne, obce oczy zwierzęcia. — Halo, Mog! Jestem Ben! Meg odebrała mu natychmiast kociątko. — Nie zrób mu krzywdy! I to nie jest Mog. To Zaratustra. — Oczywiście. — Ben pogłaskał kotka za uszami i minął Meg w drzwiach. Ojciec siedział w chłodnej, zacienionej sieni. Jego twarz rozjaśniła się na widok Bena. — Jak się masz, chłopcze? — Świetnie! — odparł Ben, podchodząc do ojca, czując dłoń matki na ramieniu. — A ty, ojcze? — Byłem zapracowany, rozdzierany na strzępy. Czuję się tak, jakbym w ciągu tych kilku ostatnich dni wysprzątał cały świat. Hal Shepherd usiadł z powrotem na fotelu z wysokim oparciem, kładąc ręce na poręczach. W jego oczach wciąż tlił się dawny ogień, ale Ben poznał od razu, że ojciec jest chory. Miał zmęczoną, pobrużdżoną twarz, podkrążone oczy, kiedy mówił, napinały się mu mięśnie szyi. Zrozumiał, że to coś więcej niż zwykłe zmęczenie. — Kotek jest śliczny. Co to? Czy jest z GenSynu? Hal pokręcił głową. — Nie, Benie. To prawdziwy kotek. Skonfiskowaliśmy jego rodziców w mieszkaniu madame Moore, w dniu, w którym podpisano nakaz aresztowania jej męża. Wygląda na to, że pozostało jeszcze trochę kotów na Pustkowiu. Moore musiała przeszmuglować go jakoś, omijając kwarantannę. — Albo kupiła go gdzieś. — To bardzo prawdopodobne. — Hal wciągnął głęboko powietrze. — Raczej tak — pomyślał Ben i uśmiechnął się znowu. — Dla ciebie też przywiozłem prezent, Ben. — Psa? Hal roześmiał się. Na chwilę odzyskał swoją dawną zwykłą siłę witalną. — To byłoby coś, prawda, Benie? Ale nie, przykro mi. Przypuszczam jednak, że gdy się dobrze zastanowisz, okaże się, że mój prezent jest bardziej interesujący. — Co to jest? Uśmiech nie schodził z twarzy Hala, gdy przyglądał się synowi. Jak gdyby nie spodziewał się zobaczyć go już więcej. Potem, patrząc na Beth, powiedział: — Zostawiłem to na dole, w warsztacie w piwnicy. Zmon- towałem już jedną z nich, byś mógł sam wypróbować. Ben spochmurniał, starając się odgadnąć, co jego ojciec ma na myśli, potem zrozumiał. — To pai pi? Przywiozłeś pai pi? — Nie jedną, Benie, ale aż osiem. — Osiem! — Zdumiony Ben roześmiał się. — Chryste, gdzie je zdobyłeś? Sądziłem, że wszystkie zostały już zniszczonedawno temu, Zakazano ich już przeszło sześćdziesiąt lat temu, prawda? — Racja. Ale wśród bogaczy na Górze są kolekcjonerzy staroci, którzy w tajemnicy zbierają eksponaty zakazanej tech- nologii. Paipi, które przywiozłem dla ciebie, zostały odkryte na Pierwszym Poziomie Władzy Wykonawczej. Ben zrozumiał od razu. — W czasie konfiskaty... — Właśnie. Ten człowiek był Rozproszeńcem. Zamierzaliś- my zniszczyć je, ale kiedy powiedziałem Li Shai Tungowi o twoich zainteresowaniach, wydał rozkaz specjalny, w którym zezwolił mi na zabranie ich z Miasta. Tutaj, w mojej posiadło- ści, Edykt nie ma mocy. My, Shepherdowie, możemy robić, co tylko zechcemy. — Czy mogę wypróbować teraz jedną z nich? Beth, która wciąż trzymała rękę na ramionach Bena, od- powiedziała za męża: — Oczywiście, Meg i ja przygotujemy obiad, kiedy będziecie na dole. Meg, która właśnie weszła do domu, zaprotestowała: — To nie jest w porządku. Dlaczego nie mogę przyłączyć się do nich? Hal roześmiał się. — Cóż... Ben mógłby czuć się trochę skrępowany. — Co masz na myśli? — zapytała Meg, tuląc wyrywającego się kotka do piersi. — Dlatego, że to doświadczenie całego ciała. Ben musi rozebrać się do naga, by można było podłączyć wszystkie przekaźniki. Meg roześmiała się. — Czy to wszystko? — Odwróciła się na pięcie. Na jej policzkach wykwitły rumieńce. — Przecież był już zupełnie nagi, gdy pracował z tworem. Hal spojrzał na syna, mrużąc oczy. — Używałeś tworu, Benie? Po co? — Wyjaśnię ci — powiedział Ben, przyglądając się przez chwilę Meg, zaskoczony jej nagłym buntowniczym nastro- jem. — Ale później. Najpierw wypróbuję pai pi. * ¦ * Piwnicę pod domkiem zbudowano za życia ich prapra- pradziadka, ale dopiero w ostatniej dekadzie ojciec Bena urządził pracownię w jednym z dużych podziemnych pomiesz- czeń. Dwie trzecie podłogi tarasował sprzęt elektroniczny. Pomiędzy ustawionymi swobodnie półkami biegł wąski kory- tarz prowadzący do stojącego po ścianą zagraconego biurka. Z lewej strony znajdowało się małe pomieszczenie, które odgradzała zasłona. Ben podszedł do biurka, na którym leżało osiem pai pi — niewielkich, prostokątnych kaset, które z łatwością mieściły się w dłoni. Podnosił je po kolei, zdziwiony ich wagą. Wyglądały jak starożytne „stemple", którymi pieczętowano urzędowe dokumenty, każdy ze znakiem firmowym przemysłowej kom- panii. Pai pi oznaczało dosłownie „sto piór". Medium to — umożliwiające fizyczne i psychiczne przeżywanie nagrania „wi- dzowi", który leżał w specjalnej „kołysce" — stanowiło popu- larną rozrywkę bardzo bogatych ludzi na początku dziejów Miasta. Na kasetach znajdowało się tylko oprogramowanie, a sprzęt komputerowy stał z boku. Hal odciągnął zasłony. — Spójrz! Co o tym myślisz? „Kołyska" była prawdziwym dziełem sztuki. Wygięte jak w łódce boki zostały wyłożone masą perłową i ozdobione kością słoniową. Ciemna, przejrzysta osłona wyglądała jak wieko na starożytnym sarkofagu. W tej chwili osłona była uniesiona niczym skrzydło gigantycznego owada, ukazując wyściełane wnętrze. Granatowy jedwab o barwie wieczornego nieba maskował wewnętrzny mechanizm tej machiny, wgłębie- nie na jedwabnej podściółce miało kształt ludzkiej sylwetki. Wystawały z niego pęki mineralnych włókien, w okolicach głowy splecione w pierzaste zwoje, przypominające wymyślne narzędzie tortur. W tych „stu piórach", od których machina wzięła nazwę, choć w rzeczywistości było ich tylko osiem- dziesiąt jeden, znajdowały się styki, które przekazywały infor- macje od wszystkich głównych zakończeń nerwowych w ciele odbiorcy. — Jakie to piękne! — powiedział Ben, podchodząc bliżej i badając wyściełane łoże palcami. — Schylił się nad „kołyską" i poczuł ledwie uchwytną woń stęchlizny. — Zastanawiam się, czy właściciel często korzystał z tej rozrywki? To urządzenie było po prostu szkodliwe; żerowało na tęsk- notach ludzkich. Mały pałac marzeń samotnego człowieka. Użytkownik kładł się w wyściełanej jedwabiem „kołysce" i podłączał do „stu piór". Potem, kiedy osłona opuściła się, zaczynał śnić. Sny te były przypuszczalnie równie żywe jak jawa. Spojrzał ojcu w oczy. — Wypróbowałeś to? — Jeden z techników przeprowadził test. Dostał, oczywiś- cie, specjalne zezwolenie. — I? Hal uśmiechnął się. — Dlaczego nie wejdziesz do kołyski? Wypróbuj to sam! Ben po chwili wahania rozebrał się, krępując się trochę obecnością ojca. Był zafascynowany maszyną. Gdy był już nagi zapytał: — Co teraz? Hal podszedł do niego. Poruszał się wolniej, bardziej ociężale niż zwykle. Potem schylił się przy maszynie i opuścił małe schodki. — Wejdź do środka, Ben! Podłączę cię do aparatury. Po piętnastu minutach był gotów — przewody zostały podłączone w odpowiednich punktach ciała, osłona opusz- czona. Nagle, nieoczekiwanie, zaczął śnić. Spacerował wśród potężnych drzew w wielkim parku, który otaczały zewsząd wysokie gmachy. Niebo nad jego głową wydało mu się osobliwe. Nagle zdał sobie sprawę z tego, że przebywa w Mieście, a niebo to tylko sufit na wysokości pięćdziesięciu ch'i. Odczuwał wyraźnie, że porusza rękami i nogami. Był oczywiście świadom obecności innych ludzi, ale widział ich niezbyt wyraźnie. Zresztą całe otoczenie wydawało mu się lekko rozmazane, pozbawione ostrych konturów. Mimo to miał wrażenie, że naprawdę przechadza się po parku. Ktoś zbliżał się do niego, jego sylwetka stała się coraz bardziej wyraźna. Odniósł jednak wrażenie, że przechodzień wyłonił się z pustki. Niebawem okazało się, że to jakiś rzezimieszek, z nożem w ręku. Zobaczył, że usta napastnika poruszają się. Jego słowa zdawały się rozbrzmiewać echem jak w akustycznym tunelu. — Oddaj pieniądze albo stracisz życie! Ben poczuł, że jego ciało napina się, a z ust płyną, jakby wbrew woli, słowa: — Weź je sam, szumowino! Wydawało mu się, że czas płynie wolniej. Gdy napastnik zamierzył się na niego nożem, Ben uchylił się do tyłu. Obracając się, złapał go za przegub i wykręcił mu rękę, wytrącając z niej nóż. Poczuł dreszczyk emocji. Chwila ta wydawała się tak realna, ręka bandyty tak namacalna. Powalony młodzieniec upadł i czołgał się po ziemi, a Ben szedł za nim, kopiąc go raz po raz i odrzucając celnymi, mocnymi ciosami na środek trawnika. Zorientował się, że złamał bandycie dwa żebra — trzask pękających kości był tak głośny, że wypełnił cały park. Wycofał się. Czas nie płynął już w zwolnionym tempie. Usłyszał jęki skopanego chłopaka. Potem zobaczył wypływają- cą krew — gęstą, jaskrawoczerwoną. Poczuł chęć, by kopnąć go znowu. Zrezygnował z tego. Odwracając się od znieruchomiałego ciała, poczuł dreszczyk zadowolenia. Wtem wszystko się skończyło, tak gwałtownie, jak się zaczęło. Przez przyćmione szkło osłony zobaczył ciemną sylwetkę ojca, który pochylił się, by wyjąć z otworu kasetę. Po chwili uwolnił osłonę, która podniosła się z sykiem. — Więc? Co o tym sądzisz? — Nie wiem — odparł w zamyśleniu Ben. — Pod pewnym względem to coś naprawdę niezwykłego. Przez chwilę czy dwie poddałem się całkowicie iluzji. Ale tylko przez chwilę. — Zatem co złego kryje się w tym urządzeniu? Ben spróbował usiąść, ale poczuł, że coś go powstrzymuje. — Pomóż mi uwolnić się z tych przewodów. Położył się znowu w „kołysce", a ojciec zaczął odczepiać maleńkie przyssawki z pleców, potylicy i szyi. — Cóż... — zaczął Ben, potem roześmiał się. — Na począt- ku było to niezbyt ostre. Hal zawtórował mu śmiechem. — A czego oczekiwałeś, Ben? Doskonałości? To bardzo skomplikowane medium. Pomyśl tylko, ile wiadomości z róż- nych dziedzin nauki wykorzystano, by zbudować to urzą- dzenie. — Zastanawiałem się już nad tym. Ale chodzi mi o to, że brakuje temu wszystkiemu wyrafinowania. A co więcej, ciało odbiera tylko wrażenia... — W jakim sensie? — Otóż... — Odczepił od ramienia jedną z maleńkich przyssawek. — Odczuwamy jedynie pozorne wrażenie ruchu. Tylko cień rzeczywistości. Gdyby przekaźniki były podłączone bezpośrednio do nerwów, mięśni, wówczas iluzja byłaby peł- niejsza. Dotyczy to również głowy. Dlaczego nie umieścimy przekaźników bezpośrednio w mózgu? — Podejmowano już takie próby, Ben. Okazało się jednak, że stwarza to wiele problemów. — Jakiego rodzaju? — Zanik mięśni. Ataki apopleksji. Katalepsję. Ben spochmurniał. — Nie rozumiem dlaczego. Przecież wszystko trwa nie dłużej niż trzy minuty. — W tym wypadku tak, ale są dłuższe taśmy. Niektóre trwają nawet pół godziny. Stałe używanie pai pi powoduje różne skutki uboczne. — Wciąż nie wiem dlaczego. Przecież to tylko wrażenie ruchu. — Okazało się, że paipi uzależniają od siebie. Szczególnie bardziej drastyczna produkcja, na przykład seks i inne gwałtowne bodźce. Za chwilę sam zrozumiesz. Ciało reaguje na iluzję, wargi formułują wypowiadane słowa, mięśnie poruszają się. To wszystko to podświadoma mimikra, która wywołuje uszkodzenie mózgu. W efekcie prowadzi do utraty kontroli nad czynnościami psychomotorycznymi, a w niektórych wypad- kach do śmierci. Ben oderwał pozostałe przewody od ciała i wyszedł z „kołyski". — Dlaczego taśmy są takie krótkie? — Znów jest to spowodowane złożonością medium. Po- myśl, Ben. To nie tylko kwestia wykreowania wizualnego tła, otoczenia, ale zarazem synchronizacja ruchów mięśni, które trzeba dostosować do tła. — Każdy komputer wyższej klasy poradziłby sobie z tym, prawda? — Możliwe, ale tylko wtedy, gdy znajdzie się tak biegły programista, który potrafi idealnie zgrać działanie urządzenia z procesami psychomotorycznymi człowieka. Ben wciągnął koszulę. Pokręcił głową. — Coś jednak było nie tak również pod innym względem. Na przykład osłona. Jest niewłaściwa. Przez dłuższą chwilę odnosiłem wrażenie, że świat realny znajduje się obok, za szklaną ścianą. Zresztą nie tylko to przeszkadzało mi oderwać się od rzeczywistości, ale również ciche brzęczenie, wibracja, która towarzyszyła projekcji i podkreślała każdy odgłos. To wszystko przeszkadzało mi poddać się iluzji. Przypominało mi, choć tylko w podświadomości, że znajduję się wewnątrz maszy- ny snów, że wszystko, co przeżywam, jest fikcją. Hale usiadł przy biurku. Na jego twarzy malowało się wyraźne zmęczenie, spowodowane zbyt długim staniem. — Czy było tak źle, Ben? Przecież tak samo jest w każdej dziedzinie sztuki. Czytając książkę, zdajesz sobie sprawę, że to po prostu papier i farba drukarska. Film to efekty świetlne na taśmie. Obraz stanowi rezultat rozprowadzenia oleju na płót- nie. Wszystkie te środki przekazu są do siebie podobne, prawda? — Tak, ale przecież nie musi tak być, nieprawda? Przynaj- mniej nie w tym wypadku. Ekscytuje mnie właśnie to, że wpaipi po raz pierwszy mogę odbierać wrażenia bezpośrednio, nie przefiltrowane przez twórcę. — Nie nadążam za twoim rozumowaniem, Ben. Z pewnoś- cią nigdy nie uda ci się zapomnieć, że leżysz w „kołysce", nieważne jak doskonała okazałaby się fikcja. — Dlaczego? — Ben zapiął koszulę, wciągnął szorty i spod- nie i podszedł do ojca z płonącymi oczyma. —Jakie to byłoby wspaniałe, gdyby udało się usunąć te wszystkie zakłócenia. Jakże to zmieniłoby fantazję, którą byśmy tworzyli. Wyobraź sobie! Projekcja mogłaby być tak realna, że nie różniłaby się od rzeczywistości. To wszystko, co dzieje się teraz, nasza rozmowa, ty jak siedzisz, a ja stoję, zapach rozgrzanego oleju i aparatura, która nas otacza, światło, temperatura, wszystko tak jak w rzeczywistości! Moglibyśmy doświadczyć tego wszystkiego w czasie projekcji. Zupełnie tak samo jak przeżywamy to teraz. — To niemożliwe — rzekł Hal łagodnie. — Nigdy nie udałoby się stworzyć tak doskonałej iluzji. — Dlaczego nie? — Ben odwrócił się na chwilę. Ogarnął go nagły entuzjazm. — Co mogłoby mnie powstrzymać od stwo- rzenia ulepszonej konstrukcji, która by to gwarantowała. Wszystko zależy od mojej własnej woli. Hal wzruszył ramionami. Spojrzał na syna. Na jego twarzy pojawił się uśmiech podziwu. — Możliwe, ale to wcale nie będzie takie łatwe, Ben. Jak myślisz, jak długo trwało to małe nagranie? Ben zastanowił się. — Dwie minuty. Być może nieco dłużej. Hal roześmiał się. Potem spoważniał. — Trwało dwie minuty i czternaście sekund, ale jego przy- gotowanie zajęło zespołowi złożonemu z ośmiu ludzi więcej niż trzy tygodnie. To bardzo skomplikowana sprawa. Mówiłem ci już o tym. By zrobić coś takiego, co sobie wymarzyłeś, ogromny zespół ludzi musiałby pracować nad jednym programem przez wiele lat. Ben spojrzał na ojca. Na jego twarzy malował się spokój. — Albo jeden człowiek przez całe życie. Hal zmrużył oczy. — Co masz na myśli? — Siebie. Moje powołanie. Od wielu miesięcy eksperymen- tuję z tworem, by zrozumieć pewne procesy. Powtarzam je w trakcie doświadczenia ze sztuczną istotą, sobowtórem, by przegrać je na taśmę. Ale pai pi... to ten sam eksperyment. Gromadzenie doświadczeń. Muszle obarczone jarzmem przeszłości, przeżyć. To mogłoby się udać! — Muszle... Podoba mi się to. Niezła nazwa dla pai pi. — Hal przyjrzał się uważnie synowi. — Miałem jeszcze inny powód, by pokazać je tobie. Osobisty powód. — Osobisty? — Tak. Chcę, żebyś mi w czymś pomógł. — Ach... Wahanie na twarzy syna zaskoczyło go. — Najpierw muszę cię o coś zapytać — powiedział szybko Ben. Hal usiadł. Więc Beth miała rację. Ben nie mógł znaleźć sobie miejsca w posiadłości. Tak, zrozumiał to teraz. — Czy chcesz stąd wyjechać? Czy o to chodzi? Ben skinął głową. — Więc możesz to zrobić, ale jeszcze nie teraz. — Zatem kiedy? Zaskoczyła go znów ostrość rysów twarzy Bena. Chłopiec bardzo się zmienił w ciągu tych kilku miesięcy. Dojrzał. Stał się mężczyzną. — Za trzy miesiące. Czy to nie jest zbyt długo? Ben milczał przez chwilę, zastanawiając się. Potem pokręcił głową. — Nie. Sądzę, że nie. Pozwoliszmi więc wyjechać do Oksfordu? — Gdziekolwiek zechcesz. Już rozmawiałem o tym z Tan- giem. Ben otworzył szeroko oczy ze zdziwienia. Hal pochylił się, maskując rozbawienie, i spojrzał z lekkim wyzwaniem na syna. — Myślisz, że nie wiem, jak to jest? — Roześmiał się. — Zapomniałeś, że ja również się tutaj urodziłem? I również miałem kiedyś siedemnaście lat, wierz mi lub nie! Znam dobrze to uczucie, że czegoś brakuję w życiu. Chcę jednak, byś zrobił dla mnie coś w zamian. Pomógł mi w pewnej sprawie. Ben odetchnął głęboko i skinął głową. — Zgoda, ale jak? Hal zawahał się. Potem spojrzał w przestrzeń. — Chcę zrobić paipi... muszlę... dla twojej matki. Coś, co mogłaby zachować po mnie. Ben spochmurniał. — Nie rozumiem. Dlaczego? I o jaką muszlę ci chodzi? Hal rozejrzał się wokół siebie. Wydawał się zakłopotany. — O moją własną. Chciałbym jednak, żeby urłiyła dla niej niespodzianka. Prezent na urodziny. Ben przyjrzał się uważnie ojcu. Potem skierował wzrok na ozdobną obudowę maszyny. — Zatem powinniśmy dokonać kilku zmian, prawda? To wygląda jak trumna. Hal wzdrygnął się. — Wiem... — Powinniśmy zatrudnić pracowników w... — zaczął Ben i urwał, widząc, że ojciec wpatruje się w swoje ręce, które drżały, jakby należały do bardzo starego człowieka. Zniżył głos do szeptu. — Co się stało? Zobaczył, że ojciec splótł ręce, potem podniósł wzrok, zmuszając się do uśmiechu, pod którym ukrył lęk wyostrzający przez moment rysy jego twarzy. — To nic. Ja... Urwał i odwrócił się. Tuż za nim stała Meg. Weszła po cichu. — Przyszedł jakiś człowiek — powiedziała niepewnie. — Kto? Meg patrzyła to na jednego, to na drugiego, zaniepokojona dziwnie napiętą atmosferą, świadoma tego, że weszła nie w porę. — Człowiek z ProsTeku. Przyszedł obejrzeć rękę Bena. — Rękę Bena? — Hal spojrzał na syna, potem roześmiał się nerwowym, bezbarwnym śmiechem. — Oczywiście, matka mówiła mi o tym. Ben nie spuszczał oczu z twarzy ojca. — Dziękuję. Powiedz matce, że przyjdę. Zawahała się, jakby chciała zapytać, co zaszło, ale zro- zumiała, widząc jego twarz, że nie dowie się niczego. — Ben? Wciąż nie patrzył na nią. — Idź! Powiedziałem już, że zaraz pójdę na górę... Przez chwilę nie ruszała się z miejsca, zaskoczona i zraniona jego szorstkim tonem. Potem, rozgniewana, odwróciła się i wybiegła z piwnicy. Zatrzymała się u szczytu schodów i uspokoiła. Hal nie zgodził się na wyjazd, dlatego Ben zachował się w ten sposób. Był zły na nią, gdyż również nie chciała, by wyjechał. Megzadrżała. Jej gniew opadł nagle. Z cichym śmiechem radości pchnęła drzwi i wyszła. Ręka leżała na stole. Wychodzące z przegubu przewody wyglądały jak kosmyki delikatnych włosów. Nie była podobna do poprzedniej. Miała miękką, płynną jak rtęć powłokę i połys- kiwała srebrzyście w świetle lampy. Jej kształt sugerował, że jest cięższa i mocniejsza. Meg, która przyglądała się protezie, próbowała wyobrazić sobie dziwną istotę, która mogła po- sługiwać się tą niezwykłą dłonią — pozbawione twarzy stwo- rzenie ze srebrnymi kończynami, na których słoneczny blask tańczył jak płynny ogień. Wyobrażała sobie, jak ta dziwna istota brnęła w wysokiej trawie w dolinie. Mogła usłyszeć, jak trzaskają jak zapałka drewniane drzwi do ich domku, wyłama- ne jednym uderzeniem pięści niesamowitego stworzenia. Wzdrygnęła się i odwróciła, spoglądając na mężczyznę klę- czącego obok Bena. Gdy ją zauważył, uśmiechnął się uprzej- mie. Han. Nazywał się Lin Hou Ying. Drobny, delikatny mężczyzna po sześćdziesiątce, z maleńkimi rękoma, które wydawały się niemal dziecięce. Wyglądały zupełnie jak ręce lalki i były tak delikatne, że zapytała go, czy są prawdziwe... Już prawie odłączył uszkodzoną rękę od ramienia Bena. Przyglądała się, jak pochylił się, poluzowując nieco przytrzymu- jące ją złącze. Potem zgiął się i z kasetki, która leżała na podłodze obok niego, wybrał jeden z precyzyjnych instrumentów. Przez dłuższy czas regulował złącze pochylony nad protezą. — Już — oznajmił w końcu, prostując się i patrząc Benowi w oczy. — Jak się teraz czujesz? Ben podniósł lewe ramię do twarzy. Ujrzał przejrzyste, sztuczne tworzywo. — To dziwne — powiedział po chwili. — Ból minął. Mogę zginać palce i nie czuję wcale bólu. Lin Hou Ying uśmiechnął się. — Dobrze. To pewny znak, że tylko jedna część była usz- kodzona. Gdybyś skręcił ją albo uszkodził połączenia nerwo- we, naprawa mogłaby sprawić mi trudności. W takim wypadku mogę dopasować tymczasowo zastępczą jednostkę, dopóki uszkodzony element nie zostanie naprawiony. — Właśnie to? Lin spojrzał. — Tak. Przykro mi, że proteza jest tak brzydka. — Nie, wcale nie. Uważam, że jest piękna. Meg roześmiała się z przymusem. — Nie. Shih Lin ma rację. Jest brzydka, brutalna. — To tylko maszyna — odparł Ben, zdumiony jej wybu- chem, goryczą w głosie. — Nie ma w niej życia prócz tego, co jej przekażemy. — Jest przerażająca — upierała się Meg. — Jak twór, jak wszystko tego rodzaju. Ben wzruszył ramionami i spojrzał znowu na Lin Hou Yinga. — Czy ona funkcjonuje tak samo jak poprzednia? Niski mężczyzna przyglądał się sztucznej ręce leżącej na stole, badając złącze jednym z maleńkich lancetów. Potem spojrzał na Bena z uśmiechem. — Pod pewnym względem tak, choć z drugiej strony ten model jest znacznie lepszy. W ciągu ostatnich pięciu lat doko- nano ogromnego postępu również w protetyce. Nowe protezy reagują szybciej i są mocniejsze. A wybrane modele — wskazał leżącą na stole rękę, skłaniając odrobinę głowę—mają wbudo- wane zdalne sterowanie. — Ben przyjrzał się protezie, po czym odwrócił się do Lin Hou Yinga. — Po co? Lin wstał i pochylił się nad stojącą na podłodze obok stołu walizką, z której wcześniej wyjął rękę. — Spójrz! — rzekł, wyjmując coś ze środka. — Oto reszta tej jednostki. To było przedramię ręki z tworzywa. Ben wybuchnął śmie- chem. — Ile jeszcze części tego stworzenia masz w swojej walizce? Lin roześmiał się i podniósł sztuczne ramię. W drugiej ręce trzymał pilota do zdalnego sterowania. — Wielu naszych klientów zostało bardziej okaleczonych niż ty, Shih Shepherd. Ramię jest prostym mechanizmem, więc łatwo je skonstruować. Jednak sama dłoń stanowi bardzo skompliko- wane urządzenie. Pomyśl tylko, ile rozmaitych ruchów możemy nią wykonywać. Gdybyśmy skonstruowali z jednego elementu zarówno ramię, jak i dłoń zniweczylibyśmy cały wysiłek. Zde- cydowaliśmy się więc wyspecjalizować w konstrukcji samych dłoni. A to steruje twoją ręką — wręczył Benowi pilota. — Czy mogę? Lin skinął lekko głową. — Jak sobie życzysz, Shih Shepherd. Ben eksperymentował przez chwilę z pilotem, zginając i pro- stując palce sztucznej ręki, zamykając i otwierając dłoń protezy. Potem odwrócił się i opuścił je powoli, niechętnie jak uszkodzo- ny wyciąg na blat stołu. Odłożył pilota. — Czy mogę go zatrzymać? Lin ukłonił się. — Oczywiście. A ramię? Ben roześmiał się. Spojrzał na Meg i zauważył, że przygląda mu się uporczywie. Spuścił oczy. — Nie. Zabierz je. W tej chwili otworzyły się drzwi w odległym pokoju i weszła matka, niosąc małą tacę. Za nią wbiegł kotek Zaratustra. — Czy podać coś orzeźwiającego, Shih Lin? Niski człowieczek ukłonił się. — To dla mnie zaszczyt, nu shi. Beth położyła tacę na stole, obok srebrnej ręki, ale w tej chwili kotek wskoczył na krzesło, a z niego wprost na stół. — Hej... Meg rzuciła się naprzód, ale Ben złapał ją za ramię prawą ręką. — Nie, zostaw go! On tylko się bawi. Matka spojrzała na niego. — Tutaj — rzekł, wskazując stoliczek stojący z boku. Patrzył, jak matka kładzie tacę na stoliczku, a potem przygląda się kotkowi. Zwierzątko powąchało palce sztucznej ręki i zaciekawione podniosło pyszczek. — Nie... — powiedziała łagodnie Meg. Kotek na wpół odwrócił się i spojrzał na nią. — Nie chcę, żebyś to zepsuł. Nie! — Złapała go szybko. — On jest prawdziwy. Rozumiesz? Nie baw się z nim. Obserwował ją przez chwilę. Potem spojrzał na pilota na swoich kolanach. Prawdziwy, pomyślał. Cóż to znaczy? Przecież jestem ma- szyną z krwi i kości, z nerwów i mięśni. Gdzie kończy się jej działanie? Do jakiego stopnia jestem prawdziwy? Cielesna maszyna — odbijało się echem w jego głowie. Zaniósł się zimnym, obcym śmiechem. — O co chodzi, Ben? Podniósł oczy, napotykając spojrzenie matki. — O nic. — Przez chwilę panowała cisza. Potem odwrócił się, spoglądając na Han. — Odpocznij trochę, Shih Lin. Ja muszę znaleźć ojca i zapytać go o coś. ¦ * * Znalazł ojca w jadalni. Przez zasłonięte okna nie przenikało światło. Po lewej, w kącie, na niziutkim stoliku stały miniaturo- we jabłonie, które Tang podarował Shepherdom pięć lat temu. Dwa połączone drzewka były symbolem małżeńskiego szczęś- cia, jabłko — znakiem pokoju, ale również choroby. Ojciec klęczał w ciemnym pokoju, odwrócony, wyciągnięty- mi ramionami obejmując blat niskiego stolika. Pochylił głowę. Był niezwykle cichy, jakby pogrążony we śnie albo w medytacji, ale Ben, który stał cicho w drzwiach, zrozumiał od razu, że ojciec płakał. — Co się stało? — zapytał. Ramiona ojca wyprężyły się, podniósł wolno głowę. Wstał i spojrzał na Bena, wycierając gwałtownie łzy. Jego oczy patrzyły przenikliwie, dumnie. — Zamknij drzwi. Nie chcę, żeby usłyszała to twoja matka lub Meg. Ben zamknął drzwi za sobą i odwrócił się. Zauważył, że ojciec przygląda mu się bacznie, jakby starał się zapamiętać go dokładnie. Uśmiechnął się niepewnie. Tak, pomyślał, nie zda- wałem sobie dotąd sprawy, że mamy ze sobą tyle wspólnego. Jesteśmy braćmi! — Więc? — odezwał się znowu, łagodnym głosem. Sam często kwestionował własną zdolność do miłości, za- stanawiając się nieraz, czy to, co czuł, nie było tylko bardziej rozwiniętą formą samookłamywania się. Jednak teraz, patrząc na ojca, który pochylał się nad maleńkimi drzewkami, opuścił głowę, poruszony głęboko. Nie miał żadnych wątpliwości, że kochał ojca. Pierś Hala unosiła się i opadała ciężko, oddychał nierówno. — Umieram, Ben. Mam raka. — Raka? — Ben roześmiał się, nie dowierzając. — Ale to przecież niemożliwe. Przecież dzisiaj leczy się raka bez żadnych problemów, prawda? Hal uśmiechnął się ponuro. — Zwykle tak. Ale to jest nowa odmiana, sztuczna car- cinoma, przygotowana specjalnie dla mnie, zaprojektowana tak, by zniszczyć mój system odpornościowy kawałeczek po kawałeczku. To prezent od Shih Berdyczowa. Ben przełknął ślinę. Ojciec był umierający. Nie, to niemoż- liwe. Powoli pokręcił głową. — Przykro mi, Ben, ale to prawda. Dowiedziałem się o tym dwa miesiące temu. Lekarze mogą spowolnić jego działanie, ale nie na długo. Doktorzy Tanga rokują mi zaledwie dwa lata życia, może mniej, więc widzisz, że nie mam zbyt wiele czasu, by uporządkować swoje sprawy, by zrobić to wszystko, co na- leżało zrobić już dawno! — Jakie sprawy! — Chodzi mi o muszlę. Dopiero po chwili Ben uświadomił sobie, co powiedział ojciec. Muszle... Pomyślał o Meg i o plaży i ujrzał przed oczyma potężną falę, rozbijającą się o wyszczerbioną, podobną do zęba skałę, która porwała Meg w głąb spienionej wody. Potem usłyszał swój własny krzyk: „Meg", który wydarł mu się z płuc, gdy stał bezsilnie na wysokiej skale. Zadrżał i spuścił oczy, przeniesiony nagle gdzie indziej. Muszle... Jak kamień we śnie — ciemna perła, która przeniknęła na wylot, jak maleńka płonąca gwiazda nicości, przez jego dłoń. Przez chwilę wpat- rywał się z niedowierzaniem w swoją rękę, potem zrozumiał. — O co chodzi, Ben? Podniósł wzrok. — Nie wiem. Ja nigdy... Urwał i poczuł, że uderza weń nagła fala ciemności. Smolis- toczarna skała nicości, w której zostały wyrzeźbione wszystkie jego myśli — całe jego życie. Zatoczył się i omal nie upadł. Po chwili odzyskał świadomość. Ojciec przytrzymywał go mocno za ramiona, zbliżając swoją postarzałą twarz do jego twarzy. W jego ciemnozielonych oczach dostrzegł troskę i strach. — Ben? Ben? Co ci jest? — Ciemność — wyszeptał. — To było jak... — Jak co? Ben wstrząsnął się gwałtownie. A potem powróciła wcześ- niejsza myśl. Muszle... paipi. O to chodziło jego umierającemu ojcu. Właśnie dlatego musieli zrobić muszlę, zanim ojciec umrze. Teraz wszystko stało się jasne. — Jak co? — zapytał ojciec, urzeczywistniając jego myśli. — Nic — odparł ciszej. — Muszla. Teraz rozumiem. — Dobrze. Zatem pomóż mi przygotować szkice dla zes- połu. Ben spochmurniał. — Dla zespołu? Dla jakiego zespołu? Hal Shepherd zwolnił ucisk ręki na ramieniu syna, ale nie uczynił żadnego ruchu, by ją zabrać. — Ustaliłem, że przybędzie tutaj zespół techników i będzie pracował z nami nad muszlą. Pomyślałem, że powinniśmy przygotować dla nich materiały. Ben spuścił oczy. Milczał przez dłuższy czas, zastanawiając się nad czymś. Potem spojrzał znowu na ojca. — Ale dlaczego mamy to zrobić? Dlaczego nie zrobimy wszystkiego sami? — Czy nie słyszałeś, o czym mówiłem wcześniej? To trwało- by całe wieki, a ja nie mam czasu. Poza tym myślałem, że chcesz wyjechać stąd jak najprędzej do Oksfordu. — Tak, ale to... — Odetchnął głęboko, potem uśmiechnął się i dotknął twarzy ojca zdrową ręką. — Kocham cię, więc zaufaj mi. Wystarczą mi trzy miesiące. Obiecuję ci! Zobaczył, że ojciec stara się zapanować nad wzruszeniem. Potem, ze łzami w oczach, skinął głową. — Jesteś szalony, Ben, ale zgadzam się. Tak, dlaczego nie? T'ang może obejść się beze mnie. — Szalony... — Ben milczał przez chwilę, potem roześmiał się i przytulił mocno do ojca. —Tak, ale co bym zrobił bez tego szaleństwa! *** Ben odwrócił się od otwartego okna w kuchni, przez które wyglądał przed chwilą. Na pogodnym, rozgwieżdżonym niebie świecił księżyc. Oczy chłopca były ciemne, ogromnej ak sadzawki odbijające w wodzie ogrom przestworu, który miał teraz za plecami. — Co sprawia, że to wszystko jest rzeczywiste? Matka zastygła nagle z warząchwią w ręku nad żaroodpor- nym półmiskiem. Cudowna woń duszonego królika wypełniała kuchnię. Spojrzała na syna. Potem nałożyła na talerz trochę mięsa z królika obok ziemniaków i fasolki. Roześmiała się i podała mu talerz. — Proszę! Była mądrą kobietą. Wystarczająco mądrą, by zrozumieć, że dała życie zupełnie innej istocie, niż się spodziewała — dziw- nemu, prawie obcemu stworzeniu. Przyglądała się synowi, kiedy odbierał od niej talerz, widząc, jak stara się zapamiętać każdy szczegół, jakby przekazywał go gdzieś dalej. Pożerał świat oczami! Uśmiechnęła się i spuściła wzrok. Zawsze cecho- wał go tak ogromny głód wiedzy, jakiego nie okazałby nawet tuzin naukowców. Ben postawił swój talerz na stole. Potem przysunął krzesło bliżej i usiadł. — Nie zadałem retorycznego pytania! Czekam na szczerą odpowiedź na uczciwe pytanie. Roześmiała się. — Nie wiem. Wydaje mi się, że to nazbyt zuchwałe pytanie. — Dlaczego? Wzruszyła ramionami. Pomyślała, że takich pytań nie zadaje się podczas obiadu. Równie dobrze mógłby zapytać o tajemnicę życia albo o to, kto stworzył wszechświat. Kto wie, jaka jest prawdziwa odpowiedź? — Może gulasz z królika... — Roześmiała się, jakby powie- działa dobry dowcip. Ben wydawał się bardzo cichy, bardzo czujny. Żywy mik- roskop drżący z niecierpliwości. — Dwie rzeczy przychodzą mi na myśl — powiedziała, odkładając chochlę na talerz. — I wydaje mi się, że są wzajemnie sprzeczne. Pierwsza to wrażenie, że wszystko ułoży się właśnie tak, jak tego oczekujemy. Może nazwałbyś to poczuciem ciągłości, choć to nie jest takie proste. A zarazem odnosimy wrażenie, że świat będzie trwać wiecznie i nigdy nie ulegnie katastrofie. — A druga? — zawołała Meg, która stała w drzwiach, przyglądając się im. Beth uśmiechnęła się i nałożyła trochę gulaszu na talerz córki. — Druga stanowi całkowite przeciwieństwo pierwszej. To nasza zdolność do przeżywania szoku, zdumienia czy przeraże- nia z powodu niechybnych zdarzeń, które nie omijają żadnego człowieka, z czego powinniśmy zdawać sobie sprawę, takich jak na przykład śmierć... — ściszyła głos. — Paradoks—zauważył Ben, spuszczając oczy. Wziął łyżkę ze stołu i zaczął jeść gulasz, jak gdyby to była zupa. Po chwili przerwał i skinął głową. — Tak, ale w jaki sposób mogę wykorzystać tę wiedzę? Oto pytanie! Ona sama nie zgłębiłaby tego problemu przez całe życie. Matka podała talerz Meg. — Gdzie jest ojciec? — Chyba na dole. Mówił, że ma coś pilnego do zrobienia. Patrzyła, jak Meg zajmuje swoje miejsce, potem nałożyła gulasz na drugi talerz. To było niepodobne do Hala, który nie lubił spóźniać się do stołu. Ale Hal się zmienił. Coś zaszło — coś, o czym nie mógł jeszcze jej powiedzieć. — Przepraszam, że czekałaś, Beth. Stał w drzwiach, ukrywając za plecami jakiś niewielki przed- miot. Uśmiechnął się i podał jej coś. — Co to jest? — zapytała, wycierając ręce w fartuch. Usiadł i rozłożył szeroko ręce. Jego oczy wciąż płonęły dawnym blaskiem, ale widziała, że był chory. Zadrżała i spojrzała na paczuszkę, którą trzymała w ręce. Uśmiechnęła się do niego i rozpakowała ją. To była szkatułka. Mała szkatułka na klejnoty. Otworzyła ją, potem spojrzała zdumiona. — Hal... To przepiękne! Wyjęła ze środka srebrny pierścień, który zdobiła mała perła w kształcie łzy. Perła koloru nocy. Meg wyciągnęła głowę podniecona. — Jest przepiękna! Zawsze myślałam, że wszystkie perły są białe lub różowe... — Większość z nich. Zwykle dzieli się je według czystości barwy i blasku, odrzucając wszystkie zabarwione okazy. Jed- nak ta perła była tak zabarwiona, że uzyskała własną klarow- ność — jak kropla ciemności. Beth przyglądała się jej w zachwycie. Kiedy podniosła oczy, zauważyła, że Ben odłożył łyżkę i gapi się na pierścień z czarną perłą z otwartymi szeroko ustami. — Ben? Zobaczyła, że drży. Objął się prawą ręką, jakby chciał ogrzać zimną, srebrzystą, sztuczną rękę. Zaniepokoił ją ten dziwny gest. — Miałem sen — powiedział, nie odrywając oczu od pierścienia. — Śniła mi się ta perła. Meg roześmiała się. — Nie słuchaj go! On przekomarza się z tobą. — Nie! — Odwrócił srebrną rękę i pocierał dłoń, jakby doskwierało mu coś w tym miejscu. — To działo się we śnie. Ujrzałem perłę tak czarną jak sama nicość. Podniosłam ją i wypaliła mi dziurę w dłoni. A potem obudziłem się i uświado- miłem sobie, że mam uszkodzoną rękę. Hal patrzył w skupieniu na syna. — Jakie to niesamowite. Tolonen przywiózł mi tę perłę rankiem w dniu, w którym wyjeżdżałem. Wiedział, że szukam czegoś szczególnego, niezwykłego. A więc śniłeś o tym wcześ- niej. Przewidziałeś to w swoim śnie. Ben roześmiał się dziwnie, potem pokręcił głową. — Nie, to po prostu przypadek, nic więcej. Zwykły zbieg okoliczności. Owszem, istnieje wysokie prawdopodobieństwo, ale... — Ale to jednak realne — powiedziała Meg. — Zbieg okoliczności, prawda? Cząstka rzeczywistości... Beth zobaczyła, jak Benowi rozbłysły oczy. Próbował upo- rządkować to wszystko, ale teraz Meg zrobiła to za niego. Pozwolił jej na to, ale to było dziwne. Bardzo dziwne. Jakby odsłanił się przed nimi nowy, inny poziom rzeczywistości, dostępny jedynie w snach. Beth podeszła do Hala, klękając, by go pocałować. — Dziękuję ci, moja miłości! To jest przepiękne! — Jak ty! — odparł, a jego oczy rozbłysły. Roześmiała się i wstała. — Cóż, zjedzmy kolację, zanim wszystko wystygnie! Hal skinął głową i przysunął krzesło do stołu. — Pięknie. Och, przy okazji, Ben, mam wiadomości. Ben spojrzał na ojca i podniósł łyżkę. — O zespole? — Nie, chodzi o inną sprawę. Udało mi się to załatwić. Ben spojrzał na Meg, potem schylił głowę nad gulaszem. — O jaką sprawę chodzi? — zapytała Meg, spoglądając na Bena. Nagle wyostrzyły się rysy jej twarzy. Ben wpatrywał się uporczywie w talerz. — Wiesz, Oksford! Ojciec zgodził się na mój wyjazd. 269 Zapadła cisza. Po chwili odsunęła gwałtownie talerz i wstała. — Zatem odchodzisz od nas? Odwrócił się i spojrzał na nią z dziwnym wyzwaniem w oczach. — Tak. Stała tak dłuższą chwilę, po czym wybiegła z jadalni jak burza. Słyszeli, jak zbiega po schodach. Trzasnęły drzwi. Potem zapadła cisza. Ben podniósł oczy, napotykając wzrok matki. — Ona przeżywa to tak mocno. Beth popatrzyła na syna, a potem w otwarte okno. — Cóż — westchnęła. — Przypuszczałam, że nie zostaniesz tutaj na zawsze. — Spuściła oczy i zaczęła napełniać talerz. — Kiedy zamierzasz wyjechać? — Za trzy miesiące — odpowiedział Hal za niego. — Przez ten czas Ben będzie pracował ze mną nad nowym projektem. Spojrzała ze zdumieniem na męża. — Więc pozostaniesz z nami? Zanim zdążył odpowiedzieć, Ben wstał, odsuwając krzesło od stołu. — Może lepiej poszukam jej. Sprawdzę, czy wszystko jest w porządku. — Przecież to niepotrzebne — zaczęła, ale Ben już wyszedł, pozostawiając ją tylko z Halem. — Jesteś chory — powiedziała, okazując w końcu troskę mężowi. — Tak — odparł. — Jestem chory. * * * Drzwi były częściowo uchylone. W pokoju panował pół- mrok. Przez okno świecił jasno daleki, zimny księżyc. Meg siedziała na łóżku, odwrócona plecami do niego. Blask księżyca igrał srebrzyście w jej długich, ciemnych włosach. Chłopiec zadrżał, uderzony pięknem siostry. Potem wszedł do środka. — Meg — wyszeptał. — Muszę z tobą porozmawiać. Nie poruszyła się. Nie odpowiedziała mu. Minął ją, wy- glądając przez okno na zatokę, widząc rozświetlone srebrnym blaskiem księżyca łąki, drzewa, taflę wody i daleki brzeg. Surowe, odbite światło, które nie miało w sobie życia. Nic oprócz ciemności. "tnn Rozejrzał się po pokoju. Na stoliku przy łóżku, obok jego uszkodzonej ręki, leżała książka. Podniósł ją. To był Zaratustra z akwafortą Hansa Olda na okładce. Ze staroświeckiej okładki spoglądała twarz Nietzschego z krzaczastymi brwiami i przeni- knionymi oczyma — srogim, bezkompromisowym spojrze- niem. Taki był. Spoglądał surowym wzrokiem na świat, potępiając jego fałszywe wartości. Ben otworzył książkę w miej- scu, w którym tkwiła skórzana zakładka i zaczął czytać słowa, które podkreśliła Meg: „Pamiętaj, że jestem lasem i mocą ciemnych drzew..." Obok tego, na marginesie książki, napisała jego imię. Dreszcz przebiegł mu po plecach, gdy to przeczytał. Odłożył książkę, odwracając się, by spojrzeć na nią. — Jesteś na mnie zła? Odmruknęła coś niechętnie. Zawahał się, potem uniósł jej podbródek, zwracając twarz dziewczyny ku światłu. Miała mokre policzki. Oczy pełne łez, ale zarazem złe. — Chcesz tego wszystkiego, prawda? — zapytała. — Dlaczego nie, jeśli to konieczne? — I nie dbasz o to, że mnie ranisz? — Nie można oddychać swobodnie, nie raniąc nikogo. Ludzie zakładają na siebie wzajemnie obowiązki. Przywiązują się do siebie, doprowadzając niekiedy do tego, że ktoś inny dusi się w stęchłej atmosferze. Myślałem, że to zrozumiałaś, Meg. Zgodziliśmy się przecież... — Och, tak — powiedziała gorzko. — Zgodziliśmy się, prawda? Powiedziałeś mi, co zamierzasz zrobić, więc jaki miałam wybór? Nie miałam nic do powiedzenia. Możesz się zgodzić lub nie, ale ja powiedziałam już ostatnie słowo! — A chciałaś coś jeszcze powiedzieć? Zawahała się, a potem jej rysy ściągnęły się i spuściła oczy. — Nie wiem... Ja czuję się po prostu... zraniona tym wszystkim. Czuję się tak, jakbyś mnie odrzucił, po prostu odepchnął. Odruchowo próbował ją pogłaskać. Tym razem drugą, sztuczną ręką, ale odepchnęła ją od siebie, wzdrygając się. A kiedy podniosła oczy w górę, zobaczył niechęć w jej oczach. — Po części taki właśnie jesteś, Ben: zimny, brutalny, mechaniczny. Choć nie w całości, jeszcze nie. Ale to, co robisz, co planujesz... Mówiłam już o tym i to prawda. Lękam się o ciebie. Boję się, że — wskazała na rękę — ona zabierze cię, komórka po komórce, jak jakaś podstępna straszna choroba, zmieniając w podobną do siebie istotę. Tego nie widać na zewnątrz, oczywiście, ale ja o tym wiem. Widzę to w twoich oczach i wiem, że to właśnie ona sprawia, że twój dotyk jest tak chłodny. Właśnie tego się boję. Właśnie to mnie rani. Nie twoje odejście, ale powody, dla których odchodzisz. Milczał przez chwilę. Potem usiadł obok niej. — Rozumiem. Przyglądała mu się z goryczą. Powiedziała wreszcie to wszystko. Wyrzuciła z siebie to, co gryzło ją gdzieś głęboko. Dotknęła jego ręki —jego ludzkiej ręki — ściskając ją mocno. — Czego chcesz, Ben? Czego takiego nadzwyczajnego chcesz? Odparł bez wahania, niemal bez zastanowienia: — Doskonałości. Jakiejś czystej i doskonałej formy. Zadrżała i obejrzała się za siebie. Doskonałość. Jak ta sztuczna ręka, jak blask księżyca. Jak coś martwego. — Kochasz mnie? Usłyszała jego westchnienie. Uzmysłowiła sobie narastającą w nim niecierpliwość. — Wiesz, że tak. Odwróciła się odrobinę, spoglądając na niego ze smutnym uśmiechem, zrezygnowana. Wyzwoliła się z jego objęć, wstała i ściągnęła suknię przez głowę. Potem położyła się na łóżku, pociągając go ku sobie. — Więc kochaj mnie! Przyglądała mu się, kiedy zrzucał z siebie ubranie, wiedząc, że mimo wszystkich jego słów to było najbardziej szczere — to, że jej potrzebował. Pytałaś mnie, co jest prawdziwe, pomyślał. To... Jedynie to jest prawdziwe, co dzieje się pomiędzy nami. Ta niewysłowiona ciemność, w której spotykamy się i łączymy. To i tylko to. Dopóty, dopóki nie umrzemy. — Kocham cię — powiedział miękko, patrząc na nią. — Wiesz o tym dobrze. — Tak — odparła, przymykając oczy, gdy wszedł w nią. — Wiem... A jednak to nie wystarczyło. Nigdy nic mu nie wystaraczało. OD AUTORA Po raz pierwszy transkrypcji języka mandaryńskiego na alfabet europejski dokonał w XVII wieku Włoch Matteo Ricci, który założył w roku 1583 i prowadził aż do swej śmierci w roku 1610 pierwszą misję jezuicką w Chinach. Od tej pory dokonano kilku- dziesięciu prób przełożenia oryginalnych chińskich dźwięków, reprezentowanych przez kilkadziesiąt tysięcy różnych pikto- gramów, na zrozumiałą dla ludzi Zachodu formę fonetyczną. Od dawna dominują jednak trzy systemy — używane w trzech wiel- kich zachodnich mocarstwach, które w dziewiętnastym wieku rywalizowały o wpływy w słabym i skorumpowanym Cesarstwie Chińskim: w Wielkiej Brytanii, Francji i Niemczech. Są to systemy Wade'a-Gilesa (Wielka Brytania i Ameryka — znany również jako system Wadę'a), system Ecole Francaise de l'Extreme Orient (Francja) oraz system Lessinga (Niemcy). Natomiast Chińczycy od 1958 roku pracowali nad stworzeniem standardowej formy fonetycznej opartej na systemie niemieckim, którą nazwali hanyupinyin fang'an (Schemat Chińskiego Alfabetu Fonetycznego), a w skrócie pinyin; pinyin używa się we wszystkich obcojęzycznych książkach wydawanych w Chinach po 1 stycznia 1979 r., a także uczy się go obecnie w szkołach obok tradycyjnych chińskich znaków. Sam postanowiłem korzystać w mojej książce ze starszego i moim zdaniem znacznie elegantszego systemu transkrypcji Wade'a-Gilesa (w zmodyfikowanej formie). Dla tych, którzy przyzwyczaili się do twardszej postaci pinyin, podaję krótką tabelę konwersji, w której z lewej strony znajdują się symbole Wade'a-Gilesa, a z prawej pinyin. p odpowiada b ch odpowiada q ts' odpowiada c j odpowiada r ch' odpowiada ch t' odpowiada t t odpowiada d hs odpowiada X k odpowiada g ts odpowiada z ch odpowiada j ch odpowiada zh Mam nadzieję, że dzięki temu udało mi się oddać bardziej miękką i poetycką stronę oryginalnych wyrazów mandaryńskich, którym, jak sądzę, źle przysłużył się współczesny pinyin. Poematy Impromptu Meng Chiao i wiersz bez tytułu Li Shang- -Jina zaczerpnąłem ze wspaniałego dzieła A.C. Grahama Wiersze z późnej dynastii Tang, wydanego przez Penguin Books, Londyn, 1965. Wiersz Po Chu-I Do Li Chiena w przekładzie Arthura Waleya znalazłem w Wierszach chińskich opublikowanych przez George Allen and Unwin, Londyn, 1946. Przekładu na język angielski pieśni Wu Man-yuana Dwie białe gęsi (pieśni Fei Yen w rozdziale siódmym) dokonała Ann Birrell w dziele Nowe pieśni z jadeitowego tarasu (Antologia wczesnej chińskiej poezji miłosnej, opublikowanej przez George Allen and Unwin, Londyn 1982.) Cytaty z dzieła Sun Tsy Sztuka wojenna zostały opublikowane w przekładzie na język angielski Samuela B. Griffitha przez Oxford University Press, 1963. Cytat z książki Arthura Koestlera Akt twórczy zaczerpnąłem z wydania Hutchinson & Co, opublikowanego w Londynie 1969, za zgodą wydawcy. Fragmenty prac Nietzschego (które przełożył na j. angielski R.J. Hollingdale) zostały zaczerpnięte z następujących tomów: Tako rzecze Zaratustra {Księga dla wszystkich i dla nikogo), wydanego przez Penguin Books, Londyn 1961; Pomiędzy dobrem a złem {Preludium do filozofii przyszłości), Penguin Books, Londyn 1973; Ecce homo {Jak stajemy się tym, kim jesteśmy), Penguin Books, Londyn 1979. Bawarskie goryczki D.M. Lawrence'a znalazłem w jego Ostat- nich wierszach (1932), ale fragment, który zacytowałem, jest wcześniejszą wersją tego poematu. Cudowną recepturę na Yang Sen „Wiosenne wino" — o którym wspominam w Rozdziale pierwszym, można przeczytać na stroni- cy 163 Chińskiej medycyny ziołowej Daniela P. Reida opub- likowanej przez Thorsons, Londyn, 1987. Gra Wei chi, o której piszę w tym tomie, jest bardziej powszech- nie znana pod swoją japońską nazwą Go, i chociaż nie jest może najstarszą grą świata, ale na pewno najbardziej elegancką. David Wingrove, kwiecień 1990 r. T7/I PODZIĘKOWANIA Jeszcze raz dziękuję tym wszystkim, którzy przeczytali i pod- dali krytycznej ocenie fragmenty Złamanego koła podczas długiego okresu inkubacji. Moim redaktorom — Nockowi Sayersowi, Brianowi De Fiore, Johnowi Pearce'owi i Alyssie Diamond — zarówno za ich cierpliwość, jak i entuzjazm. Moim towarzyszom z bloku pisarzy: Chrisowi Evansowi, Davidowi Garnettowi, Robowi Holdstockowi, Garry'emu Kilworthowi, Bobbie Lammingowi i Lisie Tuttle; Andy'emu Sawyerowi, za spojrzenie outsidera, właśnie wtedy, gdy tak bardzo było potrzebne, i, jak zawsze mojemu dzielnemu orędownikowi i krytykowi z pierwszej linii, Brianowi Griffinowi, za to, że nie pozwolił mi spocząć na laurach. Podziękowania należą się również Robowi Carterowi, Rit- chie Smith, Paulowi Bougie, Mike'owi Cobleyowi, Lindzie Shaughnessy, Susan i dziewczętom oraz dziewczynkom (Jes- sice, Amy i malutkiej Georgii) i Is and the Lunatics (z Can- terbury) za podtrzymywanie mnie na duchu podczas długiego samotnego pisania tej książki. I również „Nan i Dziadziusio- wi" — Daisy i Percy'emu Oudot za pomoc, kiedy sprawy się komplikowały i... za herbatę! Wreszcie, dziękuję Magmie, chłopakom z IQ i grupie Car- diacs za nastrojową muzykę, która tak pasuje do klimatu tej książki. SŁOWNICZEK WYRAZÓW MANDARYŃSKICH Znaczenia większości mandaryńskich słów, które występują w tej powieści, można domyślić się z kontekstu. A skoro wiele z nich pojawia się bardzo często, uznałem, że warto je krótko wyjaśnić. ai yal — wyrażenie potoczne używane w wypadku zaskocze- nia lub konsternacji; amah — służebnica domowa; ch'a — herbata; chipao — jednoczęściowy strój, na ogół bez rękawów, noszo- ny przez kobiety; Chieh Hsia — zwrot oznaczający „Wasza Wysokość", po- chodzący od wyrażenia „Pod Stopniami". Tak oficjalnie zwracano się do cesarza, poprzez jego ministrów, którzy stali „pod stopniami"; chou — państwo; tutaj także nazwa gry w karty; ch'u — zachód; ch'un tzu — dawne chińskie określenie z okresu walczących Królestw, opisujące pewną klasę szlachty kierującą się zasa- dami rycerskości i moralności zwanymi li, czyli obyczaje. Tłumaczę to słowo niedokładnie, czasami ironicznie, jako „dżentelmeni". Ch'un tzu to zarówno sposób postępowa- nia — zdefiniowany przez Konfucjusza w Analektach jak rzeczywista klasa w Chung Kuo, chociaż by do niej należeć, trzeba osiągnąć pewien poziom materialnej niezależności i mieć wyższe wykształcenie; chung — czarka z wieczkiem służąca do podawania ch'a; fu jen — „Wielmożna Pani", w odróżnieniu od t'ai t'ai — „pani"; hei — dosłownie „czarny"; chiński piktogram tego słowa przedstawia wytatuowanego mężczyznę w barwach wojen- nych. W tej książce określam tak genetycznie wyprodukowa- nych (przez GenSyn) półludzi używanych jako policja sztur- mowa do tłumienia rozruchów na niższych poziomach; hsiao chieh — niezamężna dama; hsiao jen — „mały człowiek/małe ludziki". W Księdze XIV Analektów Konfucjusz pisze: „Dżentelmen dociera do tego, co na górze; mały człowiek dociera do tego, co na dole". Owo rozróżnienie „dżentelmenów" {ch'un tzu) i „małych lu- dzików" {hsiao jen), nie stosowane nawet w czasach Konfuc- jusza, rzuca jednak światło na perspektywę społeczną w Chung Kuo; hsien — dawniej okręg administracyjny o zmiennych rozmia- rach. Tutaj słowa tego używam na określenie bardzo kon- kretnego okręgu administracyjnego, obejmującego dziesięć sfer po 30 pokładów każda. Każdy pokład to sześciokątna jednostka mieszkalna składająca się z dziesięciu poziomów, o średnicy dwóch li, czyli około jednego kilometra. Sferę można opisać jako jeden plaster miodu w gigantycznym ulu Miasta; hun — wyższa dusza albo emanacja duchowa, która, jak wierzą Chińczycy, idzie po śmierci do nieba, by połączyć się z Shang Ti (Najwyższym Przodkiem) i mieszka wiecznie w jego pałacu. Hun powstaje w momencie poczęcia (zobacz p'o); Hung Mao — dosłownie „czerwonogłowi", nazwa nadana przez Chińczyków holenderskim (i później angielskim) żegla- rzom, którzy próbowali nawiązać stosunki handlowe z Chi- nami w siedemnastym wieku. Z uwagi na piracki charakter ich wypraw (często sprowadzały się one do plądrowania chińskich statków i portów) słowo to oznacza również pirata; Kan Pei! — „na zdrowie" — toast; kang — chiński piec, służący także jako piekarnik, a w czasie chłodnych zim jako platforma do spania; k'ang hsi — okres panowania cesarza z dynastii Ch'ing (lub Manchu), którego długie władanie (1662—1722) jest uważane za złoty wiek chińskiej ceramiki porcelanowej. Lawendowa czarka w „Jadeitowym dzwoneczku" nie po- chodzi zk'ang hsi, ale jest wyrobem Chun chou z okresu Sung (960—1127) i uważana za jedno z najpiękniejszych (i rzad- kich) cacek chińskiej ceramiki; kao liang — mocny chiński trunek; KoMing — „rewolucyjny". T'ien Ming jest Mandatem Nieba wręczanym jakoby przez Shang Ti, Najwyższego Przodka, swemu ziemskiemu odpowiednikowi, Cesarzowi (HuangTi). Ten Mandat jest ważny, dopóki Cesarz jest go wart, a rebelia przeciwko tyranowi — który pogwałcił Mandat swą nie- sprawiedliwością, złymi uczynkami i nieuczciwością — nie uchodzi za czyn kryminalny, lecz właściwe wyrażenie gniewu Niebios; Kuan Yin — bogini miłosierdzia — Han brali wielkie piersi buddyjskiego męskiego bodhisattvy Avalokitsevary (co Han tłumaczą jako „Ten, co słucha dźwięków świata", czyli „Kuan Yin") za atrybut kobiecości, i od IX wieku czczą Kuan Yin jako boginię. Wizerunki Kuan Yin przedstawiają ją zazwyczaj jako Madonnę Wschodu piastującą w ramio- nach dziecko. Czasami uważa się ją za żonę Kuan Kunga, chińskiego boga wojny; Kuo-yu — język mandaryński używany w Chinach Kontynen- talnych. Znany także jako Kuan hua lub Pai hua; kwai — skrót od kwaiłao, „ostry nóż" lub „szybki nóż". Tutaj słowo to oznacza specjalną grupę wojowników spod Sieci, którzy górowali umiejętnościami i samodyscypliną nad zwy- czajnymi nożownikami do wynajęcia; lao jen — starzec, również weng — szacunek; li — chińska „mila", w przybliżeniu pół kilometra albo jedna trzecia mili angielskiej. Przed rokiem 1949, kiedy przyjęto w Chinach system metryczny, wartości li zmieniały się w zależności od regionu; muitsai — w mowie potocznej oznacza to albo „małą siostrę", albo „niewolnicę", chociaż najczęściej — tak jak i w tej książce — to ostatnie. Inne mandaryńskie określenia tego statusu to: pei-nu i ya tou; nu shi — niezamężna kobieta; pai pi — „sto piór"; nazwa eksperymentów ze sztuczną rze- czywistością, które Ben Shepherd określił jako „muszle"; pau — prosta, długa szata noszona przez mężczyzn; p'ing — wschód; p'ip'a — czterostrunowa lutnia używana do grania tradycyj- nej chińskiej muzyki; Ping Tiao — niwelacja, zrównywanie (z ziemią); shang — południe; T7O shih — „wielmożny pan". Tutaj zwrot grzecznościowy w zasa- dzie odpowiadający naszemu „pan". Oryginalnie określano tym słowem najniższą warstwę urzędników, dla odróżnienia od znajdujących się poniżej w hierarchii społecznej po- spolitych „panów" (hsiang sheng) i dżentelmenów (ch'un tzu) ponad nimi; Ta Ts'in — chińska nazwa Imperium Rzymskiego. Znali także Rzym jako Li Chien oraz „Ziemię na Zachód od Morza". Rzymian Chińczycy nazywali „Wielcy Ts'in", w odróżnieniu od Ts'in, jak w czasie Dynastii Ts'in (265—316 n.e.) określali samych siebie; tai ch'i — Początek lub Jedność, z której, zgodnie z chińską kosmologią, rozwinął się dualizm wszystkich rzeczy (yin i yang). Generalnie kojarzymy tai ch'i z symbolem Tao, przedstawiającym wirujący krąg mroku i światła; t'ing — pawilon o odkrytych ścianach w chińskim ogrodzie. Budowany w centralnym punkcie ogrodu, miał symbolizo- wać znaczenie miejsca, które zajmuje człowiek w naturalnym porządku rzeczy; tsu — północ; wei chi — „gra okrążeniowa", bardziej znana na Zachodzie pod swoją japońską nazwą Go. Wymyślił ją jakoby legendar- ny Cesarz Yao w roku 2350 p.n.e., aby ćwiczyć umysł swojego syna, Tan Chu, i uczyć go, jak powinien myśleć władca; yang — „pierwiastek męski" w chińskiej kosmologii, który wraz ze swoim dopełniającym przeciwieństwem „pierwiast- kiem żeńskim" yin tworzy tai chi, derywat Prajedni (Pierwo- tnej Jedności); yuan — podstawowa jednostka monetarna w Chung Kuo (i współczesnych Chinach). Pospolicie (choć nie używam tu tego słowa) zwany także kuai— „kawałek" albo „bryłka". Yuan dzielił się na sto fenów; Ywe Lung — dosłownie „Księżycowy Smok", wielkie koło siedmiu smoków, symbol władzy Siedmiu w Chung Kuo. „Pyski królewskich bestii spotykały się w środku, tworząc rozetkową piastę, a w ich oczach płonęły wielkie rubiny. Ich zwinne, mocne cielska wywijały się na zewnątrz niczym szprychy gigantycznego koła, a na brzegu splecione ogonami tworzyły obręcz" [fragment „Księżycowego Smoka" z czwartego rozdziału Państwa Środka]. —! SPIS TREŚCI Prolog Lato 2206 — JADEIT OWY DZWONECZEK 9 Część 1 Lato 2206 — SZTUKA WOJENNA 1. Pięćdziesiąty dziewiąty kamień 2. Skłócone głosy 3. Kontrowersje 4. Pyzata twarz, czarne serce Część 2 Jesień 2206 — MUSZLE 5. Niewinność widzenia 6. Więzi Od Autora Podziękowania Słowniczek wyrazów mandarynskich 43 45 87 123 146 193 195 233 273 275 276