Bohdan Czeszko Pokolenie Ulica Wolska miała betonową nawierzchnię, gładką i ka-miennie twardą. Beton dzwonił pod kołami pojazdów jak napięta skóra bębna. Nie dawniej jak miesiąc temu wybijały tutaj uparty rytm żelazne stopy niemieckich żołnierzy, żelazne koła armatnich lawet, żelazne gąsienice czołgów. Przeciągali ulicami miasta w upalne dnie i nocami, płosząc sen, aby zmusić do strachu i utraty wszelkiej nadziei. Ciągnęli na wschód kołysząc stalowymi hełmami tak jednakowi i liczni, że twarzy ich nikt nie zapamiętał. Roztarli na pył powierzchnię betonowej jezdni i kurz przez nich zmielony roznosił wiatr po mieście. Drobinki tego kurzu podobne były do okruchów zaczarowanego zwierciadła: komu osiadły na oczach, ten widział już tylko nie-złomność armii niemieckiej i własną nicość. Na ulicznych ekranach, marszczących się od wiatru, wyświetlano pier- wsze reportaże filmowe ze wschodniego frontu. Nad gromadami patrzących ludzi, przy dźwiękach patetycznego wstępu do piątej symfonii Beethovena, wznosiła się w górę lufa olbrzymiego działa niby ręka żelaznego boga. Ulica Wolska, jedna z głównych arterii komunikacyjnych stołecznego miasta Warszawy, posiadała betonową nawierzchnię, gładką, kamiennie twardą, dzwoniącą pod kołami pojazdów jak napięta skóra bębna. Ale jej przecznice — pożal sią Boże. Oto ulica Młynarska, łącząca dzielnicę Wola z dzielnicą Koło, ulica ważna, a przecież zabrukowana kocimi łbami. Tak samo Górczewska i wszystkie inne ulice wśród tutejszych czynszowych kamienic, suchych drzew i biednych ludzi. Bruk powybijany, pełen dziur źle załatanych, wybojów po pociskach, które spadały i eksplodowały w trzydziestym dziewiątym roku. O nienawistnych kamieniach tego bruku myśli Stacho trzymając szarpiący na wszystkie strony dyszel dwukołowego wózka. Dyszel skacze do góry i na bok, wymierza bolesne uderzenia w biodro, szleja wgniata w głąb ciała obojczyk i wydusza z płuc resztę gorącego powietrza. Język wysechł i ociera podniebienie jak gruda suchej ziemi. Jest biały, rozparzony dzień lipca, dzień zbyt długi, jak na mizerne siły siedemnastoletniego chłopca, od wielu lat pozbawionego dostatecznej ilości pożywienia. Stacho odpycha uparcie podeszwami drewniaków okrągłe kamienie jezdni. Trzyma dyszlem wagę wózka. W chwili kiedy przestanie utrzymywać dyszel w położeniu poziomym, ładunek ześliźnie się na bruk. Jest tam w żelaznej beczce trzysta kilogramów wodnego szkła dla pani Kozakiewicz (Skład Artykułów Mydlarskich i Farb). U pani Kozakiewicz Stacho pracuje za dwadzieścia złotych tygodniowo, bez ubezpieczalni i wyżywienia. Sto zło- tych kosztuje kilogram słoniny. Matka nic prawie nie zarabia, ponieważ straciła zupełnie zdrowie w czasie zimy z roku trzydziestego dziewiątego na czterdziesty. Stacho zapamięta na zawsze tę zimę, kiedy zamarzał szpik w kościach i kiedy co rano odrąbywał przymarznięte do futryny drzwi. Wielu starych ludzi na Budach, a także i dzieci, nie zobaczyło po tych mrozach słońca wiosny roku 1940. Teraz plecy Stacha smaży słońce. Onuce zwinęły się w grube węzły i ocierają stopy. Pan Maniuś nie nosi onuc, lecz bawełniane skarpetki, wystające z wypucowanych przedwojenną pastą, giemzo-wych pantofli. Stacho widzi kątem oka migocące nad flizami chodnika obuwie pana Maniusia. Zda się, że pan Maniuś płynie w powietrzu jak bóg Merkury ze skrzydełkami u pięt — bóg, którego wizerunkiem ozdobiony jest dyplom pani Kozakiewicz. Maniusiowi jest lekko, Maniuś ma głowę do interesów, pełni funkcję magazyniera i sprzedawcy. Maniusiowi doskwiera upał, pragnąłby jak najszybciej znaleźć się w chłodnym wnętrzu sklepu, za ladą obitą arkuszem blachy, wśród znanych zapachów nafty i terpentyny. Popędza Stacha nie żałując mu epitetów w rodzaju: „usmarkana sieroto". Stacho dobrnął do Młynarskiej i widzi drzewa cmentarzy: żydowskiego, muzułmańskiego i ewangelickiego. Najładniejszy jest cmentarz ewangelicki. Posiada wykwintną kaplicę od frontu i nawet jezdnia przy cmentarzu wylana jest asfaltem, aby modłów i psalmów nie głuszyły hałasy z zewnątrz. Bogaci umarli, filary kupieckich rodów, spoczywający pod marmurowymi płytami, winni mieć spokój. Stacho z ulgą myśli o tym asfalcie — będzie przez chwilę gładko, ale przewiduje jednocześnie, że asfalt rozmiękł i koła wózka grzęznąć będą w smolistym cieście. Nie doszło jednak do tego. Opodal muzułmańskiego cmentarza, na trójkątnym placu u zbiegu ulic Ostroroga i Młynarskiej, chłopcy grali w futbol. Gonili gromadą piłkę toczącą się po przydeptanych badylach. Piłka zrobiona była z ugniecionego w kulę papieru, owiązanego telefonicznym kablem. Mecz obfitował w sensacyjne momenty. W chwili gdy Stacho mijał grających, bramkarz uprzedzając strzał wybiegł na pole karne i rozpaczliwym kopnięciem posłał piłkę poza centrum boiska. Stał tam, przypadkowo zresztą, napastnik tej samej drużyny, zbyt zniechęcony, aby brać udział w gremialnej obronie swojej bramki. Dostrzegł piłkę, oczy mu zabłysły, zastopował wprawnie i poprowadził, jak mógł najszybciej, na bramkę przeciwnika. Krzyk rozpaczy, jakim jęknęli wszyscy gracze drużyny nieprzyjacielskiej, spowodował, że Stacho dźwignął zwieszoną nad brukiem głowę i nie przestając ciągnąć, obserwował z narastającym zainteresowaniem samotny przebój napastnika: „dojdzie do strzału czy dogonią go? Czy bramkarz obroni strzał?" Atakujący zerknął przez ramię i widząc falangę przeciwników, doganiających go i skomlących ze zdenerwowania niby sfora ogarów, ustawił sobie piłkę i strzelił — jak strzelił! Była to bomba co się zowie. Stacho nie widział już jednak ani strzału, ani bezowocnej robinsonady bramkarza. Lewe koło wózka trafiło na głęboką dziurę w jezdni. Wózek zatoczył się gwałtownie, dyszel szarpnął w górę wyłamując ramię w barku. Stacho nie zdołał utrzymać drąga w obrzmiałych, nieczułych palcach. Usłyszał łoskot spadającej beczki. Wózek stał spokojnie, rozkraczony na kołach, celując dyszlem w niebo. „Jak zenitówka" — pomyślał Stacho na sekundę przedtem, zanim uderzenie w nos pozbawiło go przytomności. Ziemia uciekła spod drewnianych podeszew butów, upadł miękko niby gałgan. Z pękniętej beczki sączyło się szkło wodne, ciekło powoli rynsztokiem, zagarniając kurz i słomki. Poprzez grubą ścianę zamroczenia dochodziły do świadomości Stacha krzykliwe głosy. Leżał w ciemnej dziurze, wysłanej czarnym futrem, i nie chciało mu się otwierać oczu. Otworzył je dopiero wówczas, kiedy poczuł, że ktoś podnosi go z ziemi. I oto zobaczył, jak pan Maniuś, stojąc na czubkach swych lśniących pantofli, dygocze, bezwładny niby zdechła ryba. Potrząsał nim, trzymając za krawat, wysoki, rozrośnięty blondyn. Maniusiowi oczy wyszły z orbit — nie był to już młodzieniec z głową do interesów, lecz samo zwierzęce przerażenie w angielskiej marynarce. Blondyn huśtając Maniusiem powtarzał: — Łobuzie — będziesz bił? Łobuzie — będziesz bił? Odsunął Maniusia od siebie i przebierając łakomie pal cami prawej dłoni zwijał ją w pięść wielką jak bochen. — W ucho go! W michę! — krzyczały zgodnym chó rem obydwie drużyny piłki nożnej. — Zostaw, Grześ, bydlaka, nie paskudź — odezwał się spokojnie głos poza plecami Stacha. Pan Maniuś gwałtownie uwolniony zatoczył się i stuknął plecami o latarnię. Miał zamiar krzyknąć: „Policja", ale nie krzyknął, zdarzało mu się bowiem bywać w tych stronach. Blondyn, nazwany Grzesiem, klnąc podjął z jezdni worek wypchany wiórami, zarzucił sobie na ramię i skinął na Stacha. Wzięli go między siebie. Trzeba było przyśpieszyć kroku, ponieważ zamajaczyły niedaleko dwie szare sylwetki niemieckich żołnierzy. Chętnie czynili oni sprawiedliwość wedle własnego uznania. Towarzysz Grzesia był to jegomość starszy, o mięsistej, porowatej twarzy. Niegdyś musiał być tęgi. Podniszczone ubranie pamiętające lepsze czasy wisiało na nim teraz jak skóra na hipopotamie. Grześ odziany był niechlujnie. Kroczył ciężko, kaczym kołyszącym się chodem, jako że miał platfus. Obydwaj wonieli żywicą i kostnym klejem. Byli stolarzami. Stacho wysmarkał z nosa skrzep krwi i zerkał życzliwie na obydwu wielkich i silnych, ciężko kołyszących rękoma. — Gdzie mieszkasz? — sapnął Grześ spod worka. — Na Budach, za plantem, koło cegielni. — No to wędruj, bracie, a szybko, bo za jakie dziesięć minut oczy zapuchną ci zupełnie i przestaniesz widzieć. My tu skręcamy. — Machnął ręką w nieokreślonym kie runku. \ Oddalali się zwolna, a Stacho słyszał, że gadają gwałtownie, i nie ruszał się z miejsca. Sądził, że nie powinni go pozostawić zwyczajnie na skrzyżowaniu ulic po tym wszystkim, co zaszło. — E... chłopak... jak ci tam? — To wołał ten w sza rym ubraniu. — Stacho. — Jak ci zejdą siniaki spod oczu, to przyjdź do nas, do warsztatu. Pamiętaj — stolarnia Bergów na Dworskiej. Potrzeba terminatorów. Przyjdź, jak ci zejdą siniaki, ina czej majster cię przegna, bo pomyśli, żeś łobuz. Do widze nia, Stachu. Poszedł powoli wzdłuż znanych domów, mijał płoty, które wydawały się dłuższe niż zazwyczaj, ciągnął nogi z trudem, jakby bruki przedmieścia zamieniły się w grząskie bagno. Przebrnął pole i oparł się ciężko o mur domu. Matka podniosła się ze stołeczka wystawionego na słońce i wyciągnęła przed siebie dłonie, pokurczone przez reumatyzm. — To Maniuś mnie uderzył, ale on już się więcej cze piać nie będzie. Dostałem inną robotę. Tylko te siniaki zejdą. Do mieszkania przyszły kobiety z całego domu. Były ciekawe i lubiły popisywać się swoją wiedzą medyczną. Stacho leżał na tapczanie. Huczało mu w głowie, a wokół biadoliły sąsiadki. Chlupie woda w kuble — to matka wyżyma ręcznik. — Przyłóż mu mokry ręcznik na głowę — mówi babka Masalska. — Na głowę, powiadam, mokry ręcznik, a na oczy noże. Na oczy połóż mu dwa zimne noże. II Plac Kercelego to było bogate targowisko. Spory plac zabudowano ciasno drewnianymi budami wzdłuż wąskich, krętych przejść. Za dnia kupcy podnosili klapy straganów, otwierając oczom wnętrza zasobne we wszelkie dobro. Podniesione klapy tworzyły rodzaj dachu krzywego i biegnącego na różnych poziomach nad uliczkami targowiska. W lecie wisiała nad Kercelakiem chmura kurzu, zimą snuł się dym z żelaznych piecyków. W dymie tym lub kurzu lśniła niezmiennie migotliwa rybka ze srebrnej blachy, uwiązana do bambusowego kija. Był to znak reklamowy sprzedawcy przyborów wędkarskich, a jednocześnie, można by powiedzieć, symbol targowiska. Zastawiano tu bowiem na kupującego przynętę tandetną, a błyskotliwą, aby wyłowić z jego kieszeni, ile się da, a w każdym razie najwięcej. Kercelak miał twarde życie. Odradzał się za czasów wojny trzykrotnie, niby ptak feniks. Palony, bombardo- 10 11 wany, likwidowany przez Niemców w przystępie niezrozumiałego dla nikogo napadu psychozy higienicznej lub, co prawdopodobniejsze, chęci rabunku, odrastał, zwycięsko lśniący nowymi straganami, po dawnemu wrzaskliwy, pełen ruchu i gwaru bazarowego życia. Rzeczy, o których warn teraz opowiadam, działy się w okresie pierwszej prosperity wojennej Kercelaka. Nigdy później ani przedtem nie rozkwitł tak pięknie na pożywce wojennej nędzy, jak wtedy — w roku czterdziestym pierwszym. Kręciło się tam wśród straganów lub w przyległych uliczkach, na marginesie niejako, wielu ludzi nie trudniących się bezpośrednio handlem lub grą w ,,trzy miasta" czy naciąganiem bliźnich na szarlatańskie sztuczki z lekami na kaszel, z natychmiastowym posrebrzaniem łyżek, z idealnym ostrzeniem brzytwy, brutalnie stępionej na kawałku drzewa. Byli to ludzie-szakale, o ile szakal może być alkoholikiem, złodzieje niezdolni do złodziejstwa, bo oślepli od denaturatu, niegdyś groźni zbrodniarze, których teraz dziecko mogłoby obalić na ziemię. Wysługiwali się nimi handlarze trochę ze strachu, trochę dla wygody. Po placu łaził dziadyga z małą dziewczynką o mysich, świdrujących oczkach. Śpiewali przy akompaniamencie harmonii, w której połowa tonów milczała, balladę o żołnierzu, który powrócił z wojny i został poznany przez wyrodną córkę. Stary nosił wyszargany mundur polski, aby podnieść realizm swej pieśni. Spełniał on funkcję skrzynki do listów. Jeśli mrugnął nieznacznie, należało poczekać, aż skończy zwrotkę, po czym dziewczynka podchodziła do zainteresowanego i mówiła, co należało. Tym razem powiedziała do skromnie i czysto odzianego osiemnastoletniego młodzieńca ze świe- 12 żą opalenizną na twarzy: — Idź „Pod Psy", czekają tam Makoszczaki. — Młodzieniec przedpołudnie spędził na plaży i teraz nie miał nic przeciwko temu, aby nieco zarobić. Restauracja ,,Pod Psami" nie była ani mniej brudna, ani mniej cuchnąca przypieczonym łojem niż inne w tej dzielnicy. Za bilardem, w głębi, siedziało przy stoliku nakrytym papierem dwóch młodych ludzi odzianych w bryczesy, długie marynarki i chromowe buty „oficerskie". Jeden z nich rozmazywał palcem krążek wilgoci, który pozostał po kuflu piwa, drugi ziewał i dłubał w zębach cmokając smakowicie. Oczy ich szkliły się po dobrym obiedzie. Młodszy Makoszczak, o twarzy nieco mniej pryszczatej, przywołał skinieniem ręki opalonego młodzieńca i zapraszająco podsunął krzesło. Chodziło o melasę. Kilka beczek melasy. Miały zostać odstawione przez pewnego furmana do pewnego składu materiałów opałowych przy ulicy Wroniej. Furman woził tę melasę z dworca towarowego „Syberia" na Pragę do fabryki sztucznego miodu. Konwojent, delegowany przez fabrykę, został już obrobiony. Chodziło teraz o to, aby dopilnować uczciwego załatwienia interesu. — Najpierw weźmiecie wózek i z Mietkiem od dozorcy zawieziecie puste beczki po melasie do tego składu węgla. Beczki trzeba zabrać od Koralowej z Kercelaka, wiesz gdzie? No, to wszystko. Rób — dostaniesz dwie setki. Młodzieniec skrzywił się. — Dwie i pół. Wszystko. — Makoszczak odwrócił się i dotknął palcem mokrego krążka na stole. To nie było wszystko. Filantropami bracia Makoszczaki nie byli. Interes z melasą cuchnął kryminałem. Gdyby miał miejsce jeden z tysiąca prawdopodobnych a fatalnych 13 zbiegów okoliczności, gdyby cała sprawa zasypała się dzięki nadgorliwości któregoś z agentów Kripo, ludzie przychwyceni na szwindlu odpokutowaliby to bardzo dotkliwie. Melasa była przeznaczona dla fabryki sztucznego miodu, pozostającej pod nadzorem niemieckim. Kto wie, czy nie padłoby ciężkie słowo: sabotaż. Makoszczaki odczuwali nieprzepartą chęć zachowania swego cennego życia. Bowiem stało się ono za czasów wojny pięknie perliste i rozmaite, pełne możliwości wręcz niesłychanych, a przy tym przytulne jak pierzyna. Wydawało się, że podbita przez Niemców Europa zamieniła się w jeden wielki czarny rynek, w ocean mętnej wody, w której oni płynęli śmiało jak dwa tęgie szczupaki o chytrych oczach i ostrych zębach. W wewnętrznych kieszeniach ich marynarek spoczywały kupione za ciężkie pieniądze „murowane" dokumenty. Nie żadne taniutkie „lewe" papiery, świstki bez znaczenia, lecz ozdobione wielką ilością stempli i podpisów kartony legitymacyjne Izby Przemysłowo-Handlowej, zaświadczenia z Arbeitsamtu oraz stwierdzenia inwalidztwa. W tamtych czasach dokumenty takie otwierały jeszcze pierścień każdej obławy. Wygodnie było Makoszczakom siedzieć w ciepłym wnętrzu knajpy mając przeświadczenie, że interesy ktoś inny za nich załatwia, że jutro po prostu odbiorą pieniądze od Koralowej, grubą paczkę zielonych, przyjemnie szeleszczących banknotów. Później część ich obrócą na zakup małych, okrągłych pieniążków, wytłoczonych ze szczerego złota, pieniążków z wizerunkiem śmiesznego orła o dwu głowach. Resztę wypuszczą na chwilę z rąk, aby powróciła w podwójnej ilości. Ostatnią sprawą, która mogłaby budzić ich zainteresowanie, był los opalonego młodzieńca, tak samo zresztą, jak czyj koi wiek inny poza ich własnym. Wiedzieli, że nazywa się Jurek Korecki i że mieszka na tej samej klatce schodowej co oni, piętro wyżej. W domu było źle z pieniędzmi. Miesiąc temu ojciec sprzedał za śmieszną kwotę ostatni w domu zegarek na rękę. Nie było co włożyć do garnka. Jurek przyłapał w kącie podwórka Mietka od dozorcy, uraówił się z nim i pobiegł na górę, aby włożyć gorsze ubranie. Ojcu bąknął „dzień dobry", wyjął wieszak z szafy i począł się przebierać. — I dokąd to, sokole, kierujesz swój śmiały lot? Widzę, że nie za sprawą płci odmiennej ściany tego domu niechętny opuszczasz, zakładasz bowiem nędzne odzienie, postać twą plugawiące. Ojciec mówiąc to postukiwał główką fajki o parapet okna, aby usunąć z jej wnętrza resztki przyschniętego tytoniu. Zmienił się od czasów przedwojennych. Początkowo chudł coraz bardziej. Odmłodniał nawet i zatracił masyw-nY wygląd pana domu. Teraz jednak począł wysychać i kurczyć się niby gałąź w ogniu. Skóra, naciągnięta na kościach policzkowych, była po dawnemu czerwona i łudziła czerstwym wyglądem. W rzeczywistości były to ślady dawnych, syberyjskich mrozów, które na zawsze napiętnowały twarz młodziutkiego wówczas socjaldemokraty, skazanego na zsyłkę za prinadleżnost' *. — Dokąd wybierasz się? — Teraz ojciec zerkał ostro sponad okularów. — Interes mam jeden załatwić, z Mietkiem się właśnie umówiłem... Parę groszy zarobię. Takie tam... beczki. — Jakie beczki? Prinadleżnost' (ros.) — przynależność. 14 15 — No... z melasą. — Co za melasą, do ciężkiej cholery? — Ja wiem... melasa... samogon z tego pędzą czy coś? — Słuchaj no, rycerzu czarnego rynku, gadaj zaraz, z kim ty te swoje interesy robisz i jakie. Jeśli wolno ci coś poradzić, to nie kręć, wiesz przecież, że jestem mądrzejszy od ciebie i nie dam się wystawić do wiatru. Mówił gniewnie, potem odwrócił się plecami do Jurka i patrząc w okno dodał, cedząc słowa: — Wczoraj zaśmierdziałeś mi wódką. To już nie jest byle co. Jurek usiadł na tapczanie i przestał być ważny, niemniej usiłował wykazać stanowczość swojego postępowania, wciągając robocze spodnie. — Nie ma pieniędzy, a jak mam okazję zarobić coś nie coś, to ojciec staje okoniem. Interes załatwiam dla Makow skich z pierwszego piętra, jeśli już o to chodzi. — I o to mi chodzi, i w związku z tym o wiele innych rzeczy. Ojciec nabił fajkę drobno pokrajanymi łodygami tytoniowymi i zapalił ją dokładnie. Była to nie pozostawiająca wątpliwości oznaka, że będzie mówił długo i pragnie być uważnie wysłuchany. W miękkich pantoflach kroczył powoli po pluszowym chodniku, po puszystych, fioletowych kwiatach na czarnym tle. Mijał lśniące polerowaniem meble z lepszych czasów, mahoniowy stolik, na którym stało niegdyś radio przynoszące co wieczór melodię rosyjskiej mowy, ulubionej jak własna. Mijał szafę biblioteczną ziejącą teraz ciemną pustką. Wyleciały z niej książki w świat, niosąc niby gołębie pocztowe wieść o zagładzie dostatniego życia. Sprzedawano najpierw te, z którymi ojciec nie nawiązał zbytniej przyjaźni. Potem pewnego dnia sprzedał 16 wszystkie i długo skąpił słów odzywając się rzadko — jak chory. Jurek wiedział, że ojciec dlatego tylko nie spieniężył szafy bibliotecznej, już teraz na nic nieprzydatnej, ponieważ pozostałby po niej smutny, prostokątny ślad na ścianie, ciemniejszy od tła wypłowiałej tapety. — ...Mój drogi, wojna zaczęła się dopiero na dobre. Wnioskując z siły niemieckiego natarcia na wschodzie, po trwa długo. Zbyt naiwnie obliczałem siły ZSRR. Wierzy łem tak mocno, jak chyba wierzyli pierwsi chrześcijanie, że Niemcy uderzą w mur ze stali, a później zostaną zni weczeni. Bo że to się musi zacząć — wiedziałem. Teraz wiem, że zostaną pobici straszliwie, ale to potrwa, potrwa... Wyprzedawać się nie ma sensu, a po prawdzie, to już i nie ma z czego. Przyjąłem pracę w mojej firmie. Będę teraz dla nich pracował. Jak? — To moja rzecz... Jurek przypomniał sobie, że na murach dzielnicy, a i całego miasta, rysowały czyjeś ręce wizerunek żółwia — „pracuj powoli". Z niepokojem patrzył na zegar, pozostało dziesięć minut. — Do tej pory nie przeszkadzałem ci, nie mieszałem się zbytnio w twoje sprawy. Rozumiem, że drażni cię bezczyn ność, że nie chcesz przyznać się do bezradności. Uczyć się nie możesz. Nam z matką trudno cię będzie utrzymać. Nie zgodzę się jednak na to, abyś zbydlęciał... Nie możesz robić teraz tej przeklętej matury. Ukończyłeś gimnazjum i prze nieśliśmy cię do innej szkoły, tańszej. Mój Boże, ileż obie cywaliśmy sobie po trzydziestu złotych, zaoszczędzonych na licealnym czesnym... Od starej szkoły oderwałeś się, jak ba lon od ziemi, a w nową nie wniknąłeś. Gdzie są teraz twoi dawni nauczyciele? Kto może to wiedzieć. Przyznać się obecnie do tego, że się jest profesorem gimnazjum, to zna czy położyć głowę pod ewangelię. A twoi ewentualni nowi 17 2 — PokolenU nauczyciele — ci, nie znając cię, nie będą cię chcieli znać. A czesne — nie mówię już o pieniądzach, ale jak wielką ilością godzin niepokoju przyszłoby płacić twojej matce i mnie, gdybyś krążył po ulicach z fałszywą legitymacją w kieszeni. A pieniądze na twoje utrzymanie, podręczniki, odzienie i tytoń, te pieniądze, przykro mówić, też nie są ostatnim argumentem. Nie możesz się uczyć, ale nie jest to powód do machnięcia ręką... Jurek wyglądał przez okno. Pośrodku podwórka uprawiali lokatorzy owalny skrawek ziemi. Mizerny ogródek warzywny zapełniono do ostatniego centymetra. Poszczególne, mikroskopijne zagoniki należały do najbiedniejszych w kamienicy. Przyszedł tam z motyką i konewką szewc z parteru, kościany dziadzio, zdobny bródką d la car Mikołaj. Przyglądał się swej działce zatroskany. W jednym jej końcu marchew nie udała się. W roku trzydziestym dziewiątym eksplodował na tym miejscu granat niemiecki i zatruł ziemię niby ślina smoka. — Czytałem dziś gazetę i wyczytałem ogłoszenie: stolarnia Bergów poszukuje praktykantów. Matka zna rodzinę Bergów. Babka twoja prała u nich i myła okna. Tak... ponieważ włożyłeś spodnie, wdziej także kurtkę i pójdziesz tam z matką jeszcze dziś, dowiecie się, jakie są warunki. Matka powinna zaraz nadejść... Nie patrz na mnie w ten sposób, bo posądzę cię o idiotyzm. Zresztą, mój drogi, ja w twoim wieku byłem górnikiem w niemieckiej kopalni węgla, w rok później pracowałem w piekarni Michlera i to wszystko nie wyszło mi na złe. Przestaną się ciebie czepiać te sukinsyny z Arbeitsamtu. Dostaniesz papiery — tu ojciec zaśmiał się cichutko — będziesz człowiekiem z Auswei-sem, a raczej jak o n i wolą, Ausweisem z człowiekiem. 18 Może się zdarzyć, że cię pewnego dnia złapią, i co wtedy? — Gnój będziesz trząsł u niemieckiego bambra. No pomyśl... Ojciec położył dłoń na ramieniu Jurka i obaj patrzyli przez okno. Jurek myślał o tym, że słychać o polskiej partyzantce i że najchętniej poszedłby właśnie do lasu. Lecz jak tam trafić? Konspirację robili jacyś inni ludzie, nie znani nikomu święci narodowi, fanatyczni bohaterowie, groźni, patetyczni, zasłonięci tajemnicą. Mietek od dozorcy wytoczył zza śmietnika wózek, zatur-kotał nim po podwórku. Stanął pod oknem Jurka, stulił wargi w kurzy kuper i gwizdnął przeraźliwie. Zza parapetu wychyliły się dwie głowy. — Mięciu, powiedz, z łaski swojej, braciom Makow skim, że Jurek nie załatwi ich interesu i żeby w ogóle od czepili się. Ojciec powiedział to wszystko dobitnie. Szewc uniósł głowę znad zagonu, przywitał ojca skinieniem głowy i uśmiechem. — Gdzie oni są? Te Makoszczaki — pytał Mietek. — „Pod Psami" — podpowiedział Jurek ojcu. — „Pod Psami"... „Pod Psami"... — ogłosił ojciec gło śno, a nie bez satysfakcji. Szewc uśmiechnął się złośliwie. „Pod Psami" Mietek od dozorcy stał przy stoliku braci Makowskich. Młodszy kończył przemowę o melasie: — ...no jak? Stoi? Załatw — dostaniesz setkę... III Nie było powodu do pośpiechu. Stacho wybrał się zbyt wcześnie, nie dowierzając staremu budzikowi, który chodził teraz tylko w pozycji leżącej. Niegdyś w górnej części 19 tarczy zegarowej widniała szeroko uśmiechnięta twarz Murzyna łypiącego oczami w takt tykania. Później oczy gdzieś się zapodziały, ustał w twarzy ruch, przez co uzyskała wyraz okrutnej ironii. Stało się to po śmierci ojca, on bowiem dbał o zegar do chwili, kiedy go zadławiła ziemia w głębokim wykopie. Stacho idzie powoli, ponieważ wie, że i tak będzie pierwszy. Przed wejściem do fabryki poczeka, tak jak to czyniły przed nim całe pokolenia robotników. Do fabryki wejdzie razem z Grzesiem i tamtym drugim, tak będzie lepiej ze względu na protekcję. Dzień podnosi się nad Wolą ciężki i gorący. Jest teraz szczyt kanikuły. Po upalnym dniu następuje duszna noc, drgająca od mrugania gwiazd i ciurkania świerszczy, a za nią ranek od razu nagrzany jak zupa stojąca w szabaśniku. Niebo jest białe i pulchne. Dymy z fabrycznych kominów nie wieją po nim energicznie jak sztandary, lecz sączą się leniwie i rozpylają w mdłym powietrzu. Ulicą Płocką kroczą ospale: granatowy policjant i ,,szupo" z Sonderdienstu. Szklą się w słoneczku cholewy butów. Ziewają obydwaj, nie ma dziś szmuglerów z mięsem i wędliną, napotykają jedynie mleczarki roznoszące siną, wodnistą ciecz po gospodach. Policjant sprawdza zawartość baniek, każe płacić mandaty. „Szupo" patrzy na to wszystko jak sowa. Czasami kopnie bańkę do rynsztoka, ale nie bije, jest mu dostatecznie gorąco. Przeklina służbę w tym podłym kraju, gdzie nawet głupie baby-mleczarki usiłują ominąć przepisy i robią w bańkach podwójne dna, na wierzchu mleko, a pod spodem tłuste, kremowe masło. Stacho rozważa: „Kopnąć by go, drania, w słabiznę". I zaraz myśli toczą się dalej: Podchodzi do żandarma niby nigdy nic i lu go drewniakiem, gdzie należy. Ten skręca się 20 z bólu, puszcza automat. Stacho chwyta broń i zastawia policjanta sięgającego po pistolet. Obydwaj, „szupo" i policjant, podnoszą ręce. Teraz Stacho przywołuje tego jegomościa w kraciastej koszuli, idącego drugą stroną ulicy, każe mu odpiąć pas policjantowi i oddać sobie. Potem rozkazuje jeńcom iść przed siebie. Tu następują wahania. Zastrzelić obydwu byłoby najprościej, ale czy echo strzałów nie zwabiłoby patrolu myszkującego, podobnie jak ten, gdzieś na sąsiedniej ulicy. Zostawić ich w spokoju — szybko zorganizują pościg. I tak źle, i tak niedobrze. Poza tym pytanie: co robić ze zdobytą bronią? Ukryć — zardzewieje. Iść do lasu — z kim? Gdzie? Opanowała go rozterka, więc darował życie wrogom. Ta część dzielnicy, gdzie zapobiegliwi przodkowie braci Berg pozostawili warsztat stolarski oraz czynszową kamienicę, poczęła tuż przed wojną ulegać gwałtownym przeobrażeniom. Stawiano bloki mieszkalne i gmachy instytucji użyteczności publicznej. Wykupywano posesje spekulując na budowie mieszkań. Zapanował krótki okres dętej prosperity pokryzysowej. I tak wszystko rozbabrane pozostało. Obok starych, obrośniętych winem budyneczków, mieszczących średniej wielkości warsztaty rzemieślnicze, ciągnęły się wysokie, czerwone pudła bloków mieszkalnych. Naokoło widniały zarastające zielskiem fundamenty, wykopane pośród ugorów. Latarnie pozostały gazowe, pamiętające carskich stójkowych, wąsatych i z szablami. Stacho zachował z czasów dzieciństwa mgliste wspomnienie o staruszku, który chodził z drążkiem i drabinką. Drążkiem zahaczał o coś w latarni, rozświetlała się wówczas, a skoro nie chciała płonąć, ustawiał drabinkę, wchodził na nią i gmerał we wnętrzu klosza. Te latarnie i owite dzikim winem budynki warsztatów po- 21 chodziły z jednego okresu — był to czas bogatych mieszczuchów. Później budowano mieszkalne bloki — pieniądze robiono szybciej, nowocześniej i w większych ilościach. Teraz Stacho mijał gromadę Żydów obwieszonych sakwami. Przypędzono ich tu z getta, aby splantowali ugór, zwany „Sadurką", pod budowę składnicy „Kabelwerke". Żydów pilnował SA-man i dwa wilczury alzackie. Niemiec chlastał harapem cholewy butów i ryczał: „Macie, ale mordę trzymać, lausige Juden*". Przed wojną chłopcy bawili się na „Sadurce" w policjantów i złodziei, grali w piłkę a także puszczali latawce w porze jesiennych wiatrów. Oto już długi parkan ze sczerniałych desek, zwieńczony kolczastym drutem, później parterowy budynek kantoru, a przy wąskich drzwiach drewniana tabliczka z okapem, na tabliczce wyryto pięknie napis: BRACIA BERG STOLARNIA MECHANICZNA Oparł się plecami o żelazny słup linii tramwajowej i patrzył w perspektywę ulicy oczekując nadejścia znajomych stolarzy. Za ścianą kantoru zaszurał ktoś butami, brzęknęły klucze i w wejściowych drzwiach ukazała się podobna do szczurzej mordki twarz starego człowieka w narciarskiej czapce. Popatrzył na Stacha ostro, cofnął się jak borsuk do jamy i po chwili zakwiczała za ścianą stara pompa. Przez otwór w murze, opatrzony rynienką, bluznęła do rynsztoka brudna ciecz. Stary pompował zaskórną wodę z piwnicy. Potem znów wyjrzał, ruszył wąsami i zapyta?: „czego?" — celując bródką w stronę Stacha. Dodał zaraz: „terminator, co?" Stacho kiwnął głową. Lausige Juden (niem.) — wszawe Żydy. — To czego stoisz pod słupem? A? Myślisz, że szef przyjdzie i powie: „Pan łaskawy pozwoli". Wchodź do środ ka, chłystku, i tego... poczekaj na majstra. Czego się boisz? A? Wchodź śmiało. Zanim pan Szymczyk uderzy w dzwon, ja tu jestem gospodarzem. Przepuścił Stacha i szturchając go w plecy wielkim kluczem, przeprowadził wzdłuż korytarza na plac. Leżały tu, prażąc się w słońcu, deski sosnowe, ułożone w wielkich stosach. Terpentynowy zapach aż kręcił w nosie. Spodobało się to Stachowi: pachnie i czysto wokół, i budynek warsztatu swojski, nie żadna murowana, zimna budowla, lecz poczciwa szopa drewniana, wypuczona od wewnątrz, rozsiadła szeroko, kryta papą. W końcu podwórka stał gołębnik i ustęp. Stary pchnął oszklone drzwi i weszli do wnętrza. Przy pierwszym warsztacie na lewo od wejścia stał nagi do pasa, olbrzymi człowiek, przewiązany parcianym fartuszkiem. Gniótł dnem butelki siemię lniane dla szczygła trzepoczącego w klatce nad oknem. To był Grzesio. — Aha, to ty, jak ci tam... — Stacho. — Stacho... Mówiłem z majstrem. Będziesz dwa tygod nie na próbie. Będziesz dobry — zostawią na stałe. Siadaj, tylko nie na warsztacie, na warsztacie tyłka się nie sadza, nie wychodek. Od szybek w drzwiach biegła ukośnie ku podłodze złota smuga słońca. Gasili ją na sekundę po kolei wszyscy wchodzący. W baraku zrobiło się gwarno, ciasno i wesoło. Wśród warsztatów i ludzi kręcił się — jak drewienko w prze-ręblu — młodzieniec o opalonej twarzy, odziany w zielone spodnie „pewiackie". Potrącał, przepraszał, uśmiechał się, wreszcie usiadł obok Stacha. 22 — Wy, kolego, także na praktykę? Pozwolicie, że się przedstawię. Jurek — Jerzy Korecki. Przyjemnie wiedzieć, że ma się towarzysza niedoli. Co? — Ja się nazywam Stacho... Kościej, jeśli ci o to chodzi. I wiesz co? Daj zapalić, jak masz. Zapalili. W hali maszynowej jęknął stalowym głosem dzwon. Wszyscy rozeszli się do swych warsztatów, odzywając się teraz z rzadka niby ptaki szykujące się do drogi. Chudy, wyrośnięty z ubrania chłopak klęczał przy piecu rozniecając ogień pod kociołkami pełnymi kleju. Na dźwięk dzwonka wstał i ryknął: „terminatory!" Stacho i Jurek podeszli do niego. Kilkanaście par oczu przeprowadziło ich ciekawie. Chudzielec poprowadził ich w głąb piekła. Wśród maszyn wyjących rozmaitymi głosami sterczała niby budka sternika oszklona kabina majstra. Majstrowi towarzyszył starzec o twarzy obwisłej jak morda wyżła. Był to jeden z braci Bergów, zwany „pierwszym". Popatrzył na chłopców i kiwnął głową, wobec czego majster chrząknął i puknął ołówkiem w rajzbret. — Sylwek — zwrócił się do chłopca wyrośniętego z ubra nia — tego... — wskazał na Jurka — daj Szymczykowi, a tego... — wskazał na Stacha — ojcu do tarczówki. Niech odbiera, a przedtem niech wyrzuci trociny. Sylwek pozostawił ich własnemu przemysłowi zaraz za drzwiami majstrowej kabiny, ponieważ ktoś wrzasnął ze stolarni: klej! Stacho podszedł ku pile tarczowej, zamienił kilka słów z wysokim robotnikiem, smarującym maszynę, wyciągnął z kąta kanciasty kosz z dykty i bez pośpiechu wygarniał szuflą trociny. - Czego się gapisz? Jazda do roboty! — Majster wysu- 24 nął głowę ze swej budki i patrzył gniewnie maleńkimi oczkami. Twarz jego, cała w tłustych gruzełkach, skurczona była niecierpliwie. Szymczyk okazał się czyściutkim grubaskiem, odzianym w nieskazitelny, zielonego koloru fartuch. Na jego perkatym nosie świeciły szkła okularów. „Tatuś taki... wujcio" — myślał o nim prawie z rozczuleniem Jurek. — To wy jesteście Szymczyk? Majster mnie przysyła, mam warn pomagać. — Jaki wy? Co za wy? Odkąd to ja u ciebie świnie pasę, pętaku? — Przepraszam pana. Tak oto z miejsca pękł wypieszczony w głowie Jurka mit o tym, że robotnicy mówią do siebie per towarzyszu, rozmawiając z drugim robotnikiem — członkiem klanu*, uczestnikiem zmowy pariasów*. Czas szedł powoli w robocie. Wskazówki elektrycznego zegara zda się przywarły do tarczy, jedynie cienka i srebrna — sekundowa obiegała jednostajnym, miarowym ruchem, jakby dla podkreślenia nieruchomości pozostałych dwóch. Jurek czuje tętno krwi w nabrzmiałych dłoniach. Kości nasycają się stopniowo ołowiem. Teraz oto przenosi drzwi z maszynowni pod szopę, gdzie Sylwek pociąga je żółtą far-bą-gruntem. Ostre kanty drzwi rżną skórę na dłoniach. Jurek ugniótł kulę z papieru i trzymając ją w dłoni chwyta płytę drzwi. Szymczyk zobaczył, pokazał robotnikom pracującym przy najbliżej ustawionych maszynach, a teraz Klan — przenośnie: grupa ludzi związana wspólnym pochodzeniem i wspólnymi interesami. Parias — człowiek należący do najbardziej upośledzonej warstwy społecznej, nędzarz pozbawiony wszelkich praw. 25 wszyscy rechoczą wesoło. Śmieje się nawet Staeho stojąc obok Sylwkowego ojca. Obydwaj są posypani trocinami i przypominają piekarzy. Jurek wyrzucił papier. Nie odzywał się do nikogo w domu przez najbliższe dwa tygodnie. Bywał tak umęczony, że proces przeżuwania kartoflanych placków stawał się ciężką pracą. Zasypiał snem czarnym. Klął potwornie słowami, których nauczył się od Grzesia szafującego hojnie budowlanymi określeniami, zdarzało się, płakał suchym, wewnętrznym płaczem. Przychodziła stryjenka, biadoliła nad jego upadkiem i deklasacją. Być może, że dzięki jej cnotliwo-religijnym tyradom nawracały coraz rzadziej fale gniewu i rozgoryczenia, kiedy chciał rzucić wszystko do diabła. „Rzecz musi mieć sens, skoro budzi sprzeciw idiotów" — powtarzał w myśli powiedzonko Konstantego. Ojciec patrzył spokojnie sponad okularów, ciężkim, rozumnym wzrokiem. Jurek przeklinał poranki, żegnał dni jak wrogów. Ale wreszcie utarło się. Mięśnie przywykły. Szedł rano do roboty w tłumie robotników zdążających do fabryk na Woli, przyciskając łokciem zrolowany worek na wióry, w który owinął obiadowy chleb. Łowił uchem dźwięczący donośnie stukot własnych drewnianych sandałów, bijących we flizy chodnika. Ramiona miał lekkie. Myślał: ,,da się żyć... da się żyć..." IV Stacho oddał matce tygodniówkę. _ Zarabiasz teraz nieco mniej niż w mydlarni. Nie masz napiwków. Ale za to jest ubezpieczalnia, więc lekarstwo nie kosztuje, no i jest opał za darmo. Jedno w drugie wchodzi. 26 Gdybyś nie palił... co tam, i tak wystarczy tylko na kartofle i chleb. Była bieda, jest jeszcze gorzej. Będziesz miał zawód, będzie ci lżej. Nie to, co ojciec — całe życie z mandoliną*. Abyś tylko nie zaczął pić, Stachu. Jeszcze tego nieszczęścia brakowałoby mi na stare lata. Nad miastem galopuje lato długimi susami dni. Tutaj, na przedmieściu, można je bardziej zauważyć. Jest więcej zieleni, woda grzeje się w kwadratowych gliniankach, zapraszając do kąpieli. Są dwie, jedna płytsza, w której baraszkują dzieciaki, i druga głęboka na kilkanaście metrów. Nikt nie gruntował jej dna. Krążą o nim legendy. Mówią, że leży tam broń porzucona w trzydziestym dziewiątym roku, skrzynie z konserwami czy ze złotem. Nikt tam nie dotarł. Już na kilka metrów pod powierzchnią panuje mrok, woda staje się lodowata i ciśnienie powoduje ból w uszach, jakby korkociąg wkręcał. Nawet najbardziej zadziorny łobuz w okolicy, Kostek, nigdy do dna nie doszedł, chociaż raz po pijanemu uparcie próbował. Ledwo go odratowano. Ponad gliniankami wznosi się, niby stara fortyfikacja, wygasły piec cegielni. Teraz jest to melina, szulernia, knajpa i przytułek. Nazywają cegielnię „hotel pod mokrym fletem". Skąd flet — tego nikt nie wie. Do wnętrza wchodzi się przez otwory, które dawniej służyły do nadziewania pieca świeżą cegłą. Stacho nakarmił króliki, kupił tytoniu od sąsiada-szmu-glera i poszedł nad gliniankę. Popływał, położył się ku słońcu, a obok siebie na papierku umieścił nieco tytoniu, żeby przesechł. Zielska wydają z siebie przed wieczorem szczególnie ostry zapach. Stachowi jest przyjemnie, zmęczenie odpływa. Myśli o tym, jak to jutro dłużej się wyśpi, a później skleci no- Mandolina — żargonowe: łopata. 27 wą klatkę dla młodych królików. Listewki przeznaczone na budowę klatki przyniósł w worku z wiórami. Ostrożnie je przygotowywał, żeby Szymczyk nie zobaczył. Szymczyka boją się wszyscy w warsztacie, obchodzą go jak śmierdzące jajo, chociaż nie jest ani majstrem, ani nawet podmajstrzym. Tyle, że ubiera się lepiej niż inni, ma żonę folksdojczkę i swoje przyzwyczajenia. Na przykład: przynosi mleczną kawę w butelce i wstawia ją dokładnie na pięć minut przed obiadem do gorącej wody. Nie pije nigdy z butelki, lecz nalewa sobie do emaliowanego kubeczka. Pracuje przeszło dwadzieścia lat na maszynach i ma wszystkie palce w komplecie, ani jednej blizny nawet. Taki czyściutki, dokładny. Stacho zauważył, że w sobotę majster, Szymczyk i magazynier dostają wypłatę pierwsi, na kilka minut przed fajeran-tem i nigdy nie są zadowoleni. Szymczyk nie śmieje się głośno, tylko się uśmiecha. Ojciec Sylwka, Młodzianek, inaczej, ten potrafi się śmiać. Huczy ten śmiech po całej hali maszyn. Śmieje się rzadko, bo komu dzisiaj do śmiechu — za Niemca. Śmieje się z rzeczy prostych. Niedawniej jak dziś utytłał brzeg deski w czarnej mazi, wyciekającej z motoru, puścił maszynę w ruch, wrzasnął do Stacha: odbieraj! I pchnął deskę pod piłę. Stacho, o niczym nie wiedząc, chwycił ten usmarowa-ny brzeg i zapaćkał dłonie smolistą mazią. — Aha! — krzyczał Młodzianek poprzez wycie maszy ny. — Nie łap jak kto głupi, ale pomacaj ręką od spodu, czy gwóźdź nie został albo inne jakie draństwo. Cieszył się z tego dowcipu i pokrzykiwał: — Stasiu, umyj ręce! — A kiedy zrobili zakurkę, powiedział poważnie: — To nie żadne chachinki. Żelazowski, jeden maszynista, już trzy tygodnie w szpitalu leży. Przez co? Przez głupi gwóźdź w desce. Z maszyną nie ma żartów, to nie hebelek, 28 to ileś tam setek obrotów na minutę. Ćwierć sekundy i palec albo rączka — do widzenia. Młodzianek chodzi po maszynowni wielbłądzim, kołyszącym się krokiem, nogi ma ugięte w kolanach jak stary koń, zerwane od dźwigania desek. Pisać nie umie i dlatego zapewne do tej pory pozostał zwyczajnym maszynistą po tylu latach pracy. Zapewne dlatego maszynownia jest dla niego po trosze klatką z dzikimi bestiami. Stacho widzi w jego oczach nieufność i cień obawy, kiedy przyjdzie włączyć klucz rozrusznika i kiedy maszyna warknie pierwszym, basowym głosem. I jeszcze jedno: Stacho bierze „kitę" — to znaczy do worka z wiórami pakuje odpadki drzewa. Tak robią wszyscy, a zwłaszcza stolarze stękają, kiedy trzeba wziąć worek na plecy. Młodzianek zobaczył to i na jego otwartej twarzy, która objawia wszystkie uczucia, ukazał się wyraz niesmaku. — Nie twoje drzewo, nie bierz. — Panu dobrze tak mówić, jak pan mieszka na terenie fabryki. — Nie twoje, znaczy, zostaw. — Wióry też nie moje. — Wióry pozwolono, a odpadki niech zgniją nawet, nie twoje, ruszać nie masz prawa. Młodzianek powtarza często: „firma zmarnieje, to i nam będzie gorzej i odwrotnie". To jest jedna z jego głównych zasad. Szef, „pierwszy" Berg, podaje Młodziankowi rękę na przywitanie. Stacho leży nad brzegiem stawu i patrzy w niebo poprzez badyle zielska. Po niebie krążą gołębie, jakby uwiązane na długich gumach do gołębnika. Ganiają je chłopcy ze stra- 29 chem, ponieważ nie wolno hodować gołębi, a to dlatego, że mogą być pomiędzy nimi pocztowe. Niemcy zakazali, lecz mimo to gołębie migają skrzydłami na zakrętach swej jednostajnej, powietrznej bieżni i znów stają się na chwilę niewidoczne. Słychać dźwięk ustnej harmonijki, grającej tęskną melodię: „Czekam cię..." to gra Kostek. On tej lśniącej harmonijki z przyciskiem do wydobywania półtonów nie kupił. »Wyskoczyłem — opowiada — z Żelaznej Bramy i pruję Mirowską, bo nam przy „trzech miastach" „granatowi" kota popędzili, skręcam w Elektoralną i tam stolik z całym majdanem odpaliłem Kazkowi. Idę do placu Bankowego, i co widzę? Idzie pięciu szkopów-lotników „na bańce", po-chlani, śpiewają. Stanęli przy sklepie parasolnika, weszli, każdy z bambusową lachą wyszedł. Parasolnik był Żyd. Oni mu bęc w szybę laskami. Szyba poszła. Draka, myślę sobie, idę drugą stroną ulicy za nimi. Wsadzą głowę do środka sklepu, pytają: Jude? Albo nie pytają, tylko popatrzą. Ten, co zagląda, machnie ręką, a reszta ryms lachami po szybie. Znudziło im się samo rozbijanie i teraz co zbiją szybę, to wywalają towar na ulicę. Draka... Gromada ludzi się zebrała i nie biorą. Jeden Niemiec wtyka babie pończochy — wzięła. To i inni zaczęli brać. A Żydom nie wolno się odezwać. Kobiety tylko płaczą. Ja bym też za takim towarem płakał. Zaczynają Żydzi zamykać sklepy. Pierwszy z brzegu był z instrumentami. Żyd dźwiga deski, chce szyby zastawiać, ale gdzie tam, dostał kopa, deski posypały się i ten sklep wymietli do czysta. Ja wziąłem chromonikę, a szkoda, można było wziąć akordeon. Eh...« Teraz Kostek gra na „chromonice": „Czekam cię..." Kostek przyszedł nad wodę ze Stachem Kowalikiem i „ślepym Zyziem". Przysiedli się, pytają: — No jak, 30 majster, leżymy, tytonik suszymy... — Trącają się łokciami. — Pracujesz, za terminatora jesteś. Zarabiasz, jak mówią. Od nas się pan hrabia odbił jak gołąb od budy. Cudzy się, hrabia, robisz. My takich nie kochamy — zagadał Kostek. Później zaproponowali, aby poszedł z nimi do pieca. Słońce zachodziło poza drzewami cmentarzy wolskich, zniżało się poza zębatą linią dachów, rozlewając suto złotą poświatę na niebie, na pogodę. Stacho zbierał się powoli, żeby zyskać na czasie i rozważyć decyzję. Łączyło go z nimi dużo. Razem chodzili do szkoły, razem wagarowali w babickim lesie i na wrzosowiskach poza Babicami. Zabijali wrony z procy, a na jesiennych wagarach piekli podebrane ogrodnikom kartofle i brukiew. Siedzieli wokół ogniska i udawali cowboyów. Kostek nadał sobie nazwanie „Bufallo Bili". A teraz. Teraz Stacho boi się. Zna zbyt wiele ich wyczynów, aby pozostawili go w spokoju. Stacho boi się „din-tojry". „Dintojra" może być wtedy, gdy któryś z nich wpadnie, a na Stacha rzucą podejrzenie, że to on sypnął. Poszedł do pieca. Liczył na to, że uda mu się rozmówić z nimi, że ustali ich stosunek do siebie. Powie tak: „Kostek — ręka... co wiem, to wiem dla siebie, u mnie jak w studni. Ale to było, teraz jest inaczej". Nic jednak takiego nie zdarzyło się. Przygotowanej tyrady nie wygłosił. Kostek wyciągnął gdzieś z kąta litr samogonu. Popijali siedząc na kupach pierza. Pierza było co niemiara, ponieważ złodzieje obierali tutaj drób kradziony w pobliskiej składnicy Henecke-Vogel-handlung. Staoho Kowalik, Zyzio i Kostek gadali jeden przez drugiego, sapali przez nos, zgrzytali zębami, przerywali sobie Sl nawzajem. Stacho także rozgadał się, głowa jego stała się pusta i leciały przez nią myśli nieważkie, a olśniewające. Teraz i on sapał i zgrzytał zębami. Siedzieli potem na zewnątrz, opierając plecy o nagrzaną słońcem ścianę pieca. Niebo nad ich głowami wisiało wysoko, było lśniące i miękkie jak futro czarnego kota. Kostek grał najbardziej tęskne melodie. Pili, a Kostek pochylając nisko twarz nad Stachem pytał: „...No jak, idziesz z nami, terminatorze?" — Zostaw, on teraz majstrowi dziecko bawi. Koszyk z kartoflami nosi za majstrową — dogadywał Zyzio i gęgał śmiejąc się do rozpuku. Stacho zamknął mu gębę, powiedział, że idzie. Zapragnął jeszcze ten ostatni raz skoczyć na pociąg dudniący w mroku, uczepić się pazurami byle czego, przypłaszczyć się do desek, aby pęd nie oderwał, i wyrzucać później na pole, co popadnie pod rękę: skrzynie, worki, grudy węgla. — Bogate transporty idą na wschód dla armii: tłuszcze, cukier, buty... a ty co? za nędzne fenigi jak kto głupi. — Ko stek odepchnął głowę Stacha gestem obrzydzenia. Później czołgali się bruzdami ogrodów. Mokra od rosy nać chlastała po twarzy. Dusili brzuchami badyle i owoce pomidorów wydzielające zapach tak mocny, że prawie dawał się smakować. Dalej jest gładki, porośnięty krótką trawą stok kolejowego plantu. Dudni pociąg gnający na wschód po obwodowej linii. Lokomotywa świeci przymrużonymi reflektorami. „Parowóz patrzy jak koza. Koza ma prostokątne źrenice pionowo, a to na płask" — myśli Stacho i zwilża co chwila śliną zasychające gardło. Parowóz przeleciał i teraz łomoczą wagony kołami po spojeniach szyn. Pierwszy skoczył Zyzio. Poderwał się, w długich susach 32 biegł za wagonem. Widzieli jego czarną sylwetkę w szarej poświacie gwiazd. Następny, Kostek, uniósł się na rękach i wtedy właśnie klasnął strzał, wydawało się — tuż nad ich głowami. Jęknęła kula i w tym samym momencie Zyzio krzyknął: A, a, a! Nie było ratunku. Posypały się z plantu drobne kamienie. Szurnęli w kartofle jak szczury. Niemcy klęli, świecili latarkami. Jeden z nich warczał: Raketen — das brauche ich jetzt*. Zrozumieli słowo Raketen i poczołgali się szybciej. Kiedy charczeli ze zmęczenia, łapiąc oddech w ciepłej, pełnej znajomych woni klatce schodowej domu, Kostek mówił: — Poznałem po głosie, to był „panenka" — banszuc*. Dobrze, że psa nie mieli. Widziałeś, jak polują łobuzy... (zabrzmiała nutka podziwu) ...ale ten „panenka" to on się na mnie nadzieje, ja jemu jeszcze w swoim życiu kozikiem dogodzę. Teraz trzeba zniknąć na parę dni, bo Zyzio sypnie, jak go zaczną maglować. Obawy okazały się płonne. Pocisk oderwał Zyzia od stopnia wagonu, a koła całego długiego pociągu rozniosły jego ciało na strzępy. Nazajutrz matka czyściła ubranie Stacha i odezwała się dopiero wieczorem, kiedy na brzegu stołu chłeptał kartoflankę i kiedy już wszystko o Zyziu było wiadome. Powiedziała kręcąc głową, gubiąc łzy: „oj Stachu, Stachu..." Mrugnęła powiekami i wzdłuż jej suchego jak strączek nosa potoczyły się srebrne kropelki. Teraz, gryząc brzeg fartu- Raketen — das brauche ich jetzt (niem.) — Rakiety — to mi teraz potrzebne. Banszuc (niem. Bahnschutz) — niemiecka straż kolejowa. PokolenU cha, zgarbiona, łkała niby mała, skrzywdzona dziewczynka. Stacho wolałby, aby ojciec zdzielił go bykowcem. Podszedł i gładził matkę po wąskich plecach, drgających od płaczu. Uspokajał ją niezdarnie, nie mając wprawy w okazywaniu swych uczuć. Materiał matczynej bluzki czepiał się zadziorów na jego chropowatej dłoni. Pod warstwą gorzkich myśli snuł się cień satysfakcji: sprawa Kostka i tamtych sama się rozwiązała, a właściwie rozcięły ją koła pociągu. V Trzeci brat Berg był nabity tłuszczem jak dobry wieprz i miał w firmie najwięcej do powiedzenia. „Pierwszego" znamy. „Drugi" nic nie znaczył. Odzywał się tylko wówczas, gdy ktoś kwestionował wypłatę: „ja nigdy nie mylę się w obliczeniach". Bezustannie kręcił korbką arytmometru. Zapewne od wieloletniego siedzenia postać jego przybrała formę gruszki. Bergów stać było, oczywista, na zaangażowanie buchał tera. Chcieli jednak robić wszystko sami, a ta ich skrzętność i pracowitość były to nawyki odziedziczone po skandynawskich, jak twierdzili Bergowie, przodkach. Byli właścicielami sporego warsztatu lub raczej fabryczki, lecz nawykli do przedwojennego chałupnictwa, prowadzili ją patriarchalnymi metodami, niby zakład naprawy zegarków. „Trzeci" Berg pragnął być dobrym patronem, majstrem cechowym, wychowującym swych uczniów, tak jak to czyniono w średniowieczu. Do przyjęcia takiej postawy nakłaniał go, być może, dyplom mistrzowski, świeżo uzyskany wielkim nakładem nie tyle pracy, ile kosztów. 34 „Trzeci" Berg zawezwał pewnego dnia obydwu terminatorów i oświadczył w obecności majstra: — Poznaliście pracę przy maszynach i na placu, przy drzewie. Z grubsza poznaliście, oczywista. — Majster skrzy wił twarz w wyrazie powątpiewania. — Tak... uradziliśmy, że czas posłać was do szkoły zawodowej. Możecie także po starać się o narzędzia. No i jeszcze jedno. Podwyższam warn tygodniówkę o pięć złotych. — Sponad szkieł ufor mowanych w kształt półksiężyca, opartych o policzki, zerknął na obydwu chłopców „drugi" Berg. Majster machnął ręką gestem gracza stawiającego na przegraną kartę. Zapanowała cisza, w której rozlegało się mlaskanie pierwszego brata, żującego w kącie kanapkę. Majster warknął: „podziękujcie szefowi", na które to wezwanie gibnęli korpusami do przodu i bąknęli nierówno: „dziękuj emy-emy ". Szef rozkazał: — Stasiek, do roboty, a ty, Jurek, zostaniesz. Poufnym, o ton niższym głosem, wyłuszczał: — My pana... my ciebie, chłopcze, uważamy za coś in nego. Szykuję karierę dla ciebie, chłopcze. Damy ciebie do pomocy majstrowi Groszeckiemu (ukłon majstra). Głów na rzecz — rysunek techniczny, nauczyć się czytać i wy kreślać. Będziemy cię wyBuwali powoli, aby nie budzić nie potrzebnych zawiści. Warsztat musi być jak rodzina. — Tak — zahuczał z kąta „pierwszy" Berg. — Ach, Klaudiuszu, Klaudiuszu... — stęknął „drugi", którego nagły, basowy dźwięk przestraszył. — Tak, w ogóle to Pan Bóg was stworzył, ale teraz ża łuje — dopowiedział „pierwszy" ni w pięć, ni w dziewięć. Należało uśmiechnąć się, słysząc tę beznadziejnie powta rzaną przygaduszkę. Stary dostawał wówczas lepszego 15 humoru. Jurek uścisnął na pożegnanie poduszkowatą dłoń szefa, wręczoną z umiarem, z godnością. „Podał rękę — myślał Jurek. — Coś nie tak..." Myślał oprócz tego: „A jednak poznali się na mnie". Ponieważ zadowolenie jest niepełne, jeśli nie dzieli się go z nikim, oczekiwał niecierpliwie na obiadowy dzwonek. A i później nie należało odzywać się bez wyraźnej potrzeby, aż do chwili, kiedy chleb zostanie zjedzony i kawa wypita. Kawę gotował smoluch — Sylwek. Należało uszanować świętą ciszę obiadu, działającą na uszy nieomal pieszczotliwie po godzinach bezustannego jazgotu. Szeleszczą przewracane stronice gazet, ukryty za prasą do fornirowania starszy brat Słupecki czyta radiowy komunikat odbity na powielaczu. Jurek ma smutne doświadczenia. W drugim miesiącu praktyki, kiedy uznał, że nadszedł czas, by prowadzić ustną propagandę, jak mu się wydawało, komunistyczną, rychło wysadzono go z siodła, ponieważ jeszcze tak na świecie nie było, żeby jajo było mądrzejsze od kury, a terminator od czeladnika. Kazali po prostu milczeć i nie wtrącać do poważnej rozmowy swoich fałszywych dwu groszy. „Ty wiesz, co ja bym zarobił za takie nieproszone odezwanie się, jak byłem terminatorem? — urągał Szym-czyk. — Parę razy łatą po tyłku. Macie w ogóle szczęście, że to już nie te czasy". Jedynie Piotr Rodak, podobny do starego, szarego słonia, popatrzył z zainteresowaniem na Jurka, kręcił ciężko głową i powiedział: „Dziwny z ciebie chłopak. Przypominasz mi pewnego studenta, ale on stał się trockistą". Od tamtych czasów Jurek nie odzywał się do stolarzy nieproszony. Wie, że go i tak zapytają. Zaniebiesz-czyły dymki papierosów. — No, co tam w kantorze, wszyscy zdrowi? — zagadnął Grzesio. — Mamy przejść na warsztat: ja i Stacho. — Powitać nowych kolegów po fachu — Rodak uśmie chnął się, klepnął po ramieniu Jasia Krone. — No co, Jasiu, dwa heble masz do zrobienia. Był taki zwyczaj w warsztacie, nie wiadomo przez kogo i jak dawno wprowadzony, że przystępującym do rzemiosła praktykantom pierwsze heble robili ostatnio przez majstra wyzwoleni czeladnicy. Były te heble niby pałeczki sztafetowe. Ale już ani Stacho, ani Jurek nie mieli sądzone ciągnąć tej tradycji dalej. Pozostawiono temat jako wyczerpany i rozmowa potoczyła się, jak zwykle, o polityce: że Niemcy idą naprzód jak woda. Grzesio rozłożył mapę i mierząc calówką dowodził, że gdyby nawet szli dalej w tym samym tempie, to i tak, uwzględniając zimowe przestoje, dotrą do oceanu Spokojnego za lat sześć. Wierzono mu, ponieważ posługiwał się narzędziem znanym i niezawodnym. — Zima idzie — powiedział cicho Rodak — to dobrze, ostygną. Ja znam rosyjskie zimy. Pluniesz, ślina lodem o ziemię stuknie. Napoleon nie wytrwał i on nie wytrwa. — No, a Anglia? Anglia i Ameryka? Tu cię boli, kara siu. To, panie, orzechy. Oni się zbroją po cichu. Rusek wojuje, ale oni zakończą wojnę. Łupną, panie, aż trociny polecą — wykrzykiwał pan Słupecki starszy, nadziany po dziurki w nosie komunikatem BBC. Uśmiechał się z wyż szością człowieka świadomego rzeczy. — Zanim słońce wzejdzie, rosa oczy wyje — zaszemrał cicho Rodak. — My już tego łupania nie doczekamy. Pan Słupecki młodszy zerknął na Rodaka ostro i przenikliwie. Nie znosił bowiem podawania w wątpliwość swoich i swego brata wierzeń. Wyznawali i powtarzali slogan o wykrwawieniu się bestii. Opowiadali do znudzenia 36 37 historyjki o tym, jak to krasnoarmiejec kręcił maszynkę do mięsa i dziwił się, czemu nie słychać muzyki. Przepełnieni byli wszelką narodową mądrością i krzepą oraz nosili jasnogórskie szkaplerze, dyndające im w rozchyleniu koszul, kiedy kołysali się, heblując.Uważali się za coś niezmiernie wyższego od reszty załogi osądzając ją jako zbiorowisko chamów. Przed wojną, jako modelarze na precyzyjnych robotach w fabryce zbrojeniowej, zarabiali trzy złote siedemdziesiąt pięć groszy na godzinę. Wojna rozwiała marzenia o własnym domku i państwowej emeryturce. Rozmawiano o jedzeniu. Wspominano dobre potrawy. Grześ z rozrzewnieniem powtarzał: „Wieprzowinka z py-zami, nóżka wieprzowa z chrzanem, tłusta goloneczka". Ktoś rzucił myśl, aby hodować świnkę w piwnicy. W komórce nie da rady, bo odkryją, zakolczykują i jeśli zabijesz — powieszą, ale można by w piwnicy. Grzesio zaśmiał się ponuro. — W piwnicy... Ciotka moja z głupoty, przed wojną jeszcze, trzymała świnię w piwnicy. Ciotka ją macała po ciemku, czy już tłusta, bo świnka światła nie znosiła. Małpiego rozumu dostawała na widok świeczki. Później, jak świnka ciotkę w palec ucięła, to i macać ją przestała, tylko żarcie jej donosiła. Mówi ciotka do mnie: zamorduj, Grzesiu, prosiaka, kiełbasę ci odpalę. Biorę ja siekierę, nóż, karabin, cztery granaty... (wołają: „Grzesiu nie czaruj"). Idę do piwnicy. Pętlę z kabla założyłem jej na szyję i zrobiło się tak, że najpierw ja ją ciągnę po schodach, a później ona mnie naokoło podwórka. Kabel mi na ręku zacisnęła i ganiam za nią, siekierą wymachuję. Koło śmietnika zdołałem jej przypalantować celnie obuchem. Długa była na jakie półtora metra, a wysoka na dwadzieścia centymetrów (wołają: „zalewa"). Nie wierzycie, to nie opowiadam (wo- 38 łaja: „opowiadaj"). Skoczyłem po brzytwę do domu, nader-żnąłem skórę i rosyjskim bagnetem z pierwszej wojny światowej zadźgałem. Ciotka opowiadała, że słonina na tej śwince miała pół centymetra grubości, a ze skóry można by podkowy robić, jakby dobrze wyklepać... W piwnicy świnkę nie da rady. Ze śmiechem ludzi zmieszał się głos dzwonu. — Do roboty, panowie, do roboty. — Majster wysunął głowę z maszynowni. Jurek podszedł teraz do Rodaka i bąknął nieśmiało: — Ja bym chciał być u pana podręcznym, jak mnie majster da do warsztatu. Bo ja przyjdę pierwszy na war sztat. — Jak to? — Stacho zostanie dłużej w maszynowni i na placu przy deskach. — Zadowolony jesteś na pewno. — Chyba. — Ty się tak nie ciesz od razu. Chytry ten „trzeci" Berg. Za mało, widać, ma szpiclów. Rozumiesz, człowieku, co on wymyślił? Zasunie najpierw klina, pomiędzy ciebie a Stacha. Później da cię do pomocy majstrowi, z twoim wykształceniem to ty rychło te wszystkie mądrości maj- sterskie opanujesz, zostaniesz u niego technikiem czy pod- majstrzym i wtedy — cześć, zasunie na zawsze klin., pomiędzy tobą a ludźmi, bo ty jesteś galareta, z ciebie można jeszcze wszystko zrobić. A on potrafi z ciebie zrobić pata łacha, fagasa. Potrafi, nie takich widzieliśmy... Jurek milczał. — Mam ci coś prawdziwego powiedzieć? Nie daj się z tego kantu uderzyć. Szkoda byłoby, boś chłopak łebski i przydałbyś się nam. 40 — Komu — nam? — Jurek! Do roboty! Deski nosić! — Majster podkre ślił — „deski nosić", aby chłopak nie wyobrażał sobie, że jest wielkim rzemieślnikiem. Złośliwy był majster jak skunks, lubił zatruwać życie tym, których mogły dosięgnąć jego krótkie zresztą ręce. Stolarzy i maszynistów nie zaczepiał, ponieważ o ludzi wykwalifikowanych było trudno, no i zhardzieli niepomiernie. Zwyczajnie, mógł dostać po ryju. Dokuczał robotnikom placowym, Sylwkowi i praktykantom, a także „Jasiowi-Kunioju" — przygłupiemu furmanowi. Uderzał, jak zwierzę, po linii najmniejszego oporu. Przyjął dewizę: „Oddać tak samo i tyle, ile za młodu samemu się otrzymało". W dobie światowej wojny wbili mu tę myśl do głowy austriaccy podoficerowie i pozostała tam niewzruszenie, czyniąc zeń piewcę i wykonawcę kapralskiej wendety *. Rozsiewanie wokół strachu i nienawiści stało się dla niego tak konieczne, jak woda dla ryby; bywał zadowolony, kiedy mógł dopiec. Odczuwał wówczas swoje malutkie, kretyńskie szczęście. Po dzwonku fajerantowym opuszczali wszyscy warsztat. Odchodzili do siebie, klapiąc obluzowanymi drzwiami stolarni. Przychodził ciągnąc za sobą nogi dziadek Potrzeba, stróż nocny, i patrzył po kątach, czy nie zaprószono ognia. Sylwek Młodzianek daje paszę królikom, które zajęły teraz miejsce gołębi w budzie. Podszedł do niego Jurek i przygląda się puszystym zwierzątkom, tnącym ząbkami mięsiste liście mleczu. Są białe z czerwonymi oczyma i popielate z kłapczastymi uszami — belgijskie. Sylwek wsunął rękę do wnętrza klatki i przepuszcza po- Wendeta — zemsta. 41 między palcami ciepłe, jedwabiście miękkie uszy królika. Wzdłuż uszu pod cieniuchną skórą biegną czerwone żyłki, dlatego uszy są takie ciepłe. — Znaczy, idziecie do szkoły — mówi Sylwek do wnę trza gołębnika. — Idziemy. — Tak... No, a ja jestem na to za głupi. Dwa lata temu — Sylwek schwycił klapę bluzy Jurkowej — rozu miesz, dwa lata temu zepsułem jedną robotę. Była to jakby sztuka czeladnicza, mieli mnie wyzwalać. Dali mi do zro bienia trzy stoły. Nogi wyborowałem za grubo. Spieszyłem się, chciałem pokazać, jaki to ja wartki jestem, no i pomy liłem kalibry wierteł. Czopy można było potem kapelu szem wbijać. Tak, nie dali mi nawet tej roboty skończyć. Co to był za krzyk... Majster akurat może tydzień przed tem spaprał poważną robotę i pomyłki nie zamazali, nie dało się. No i jak wyszła moja sprawa z tymi stołami, przyprowadził szefa do warsztatu i rozkładał ręce niby Matka Boska. „Co ja mogę — powiada — zrobić, stale mi robotę knocą". Wyślizgał mnie z warsztatu. Kazał zebrać narzędzia i zrobił mnie smoluchem. Szef śmiał się z tego i — powiada — „dobrze ci tak, smyku jeden, roboty nie szanujesz"... Tak... od tego czasu kawę gotuję, klej gotuję, deski noszę na placu, a byłem już prawie stolarzem. Mia łem dwanaście lat, jak mnie wzięli na „chłopaka", teraz mam dwadzieścia i ciągle to samo. Ni to robotnik, ni prak tykant. Płacą mi tak samo jak tobie. Połowę stawki ro botnika placowego. Nieuczony jestem — dodał patrząc spod przymrużonych powiek na Jurka — nieuczony. Gdzie mnie do szkoły. Dechy nosić — do tego jestem do bry. Ja im za to kiedyś zapłacę, tym trzem wieprzom. Maj strowi także łeb urżnę... 42 Wydawało mu się, że go poniosło gadulstwo. Zerknął na Jurka podejrzliwie, podniósł palec ostrzegawczo i zacisnął zęby na końcu kciuka. Był to złodziejski znak, żądający milczenia. Sylwek stoi przy budce i gwiżdżąc ciągle te same trzy nuty, miętosi lekko w palcach gorące i suche uszy królików. Przyzwyczaja je do gwizdu, chce bowiem, aby na jego głos przybiegały, skoro wiosną wypuści je na trawę. Jurek idzie do domu klaszcząc podeszwami sandałów o własne pięty. Myśli: „Mógłby z tego Sylwka być zupełnie normalny człowiek. Prosty i pełen dobroci". VI /Do szkoły jechało się tramwajem pod drewnianym mostem, przerzuconym ponad ulicą Chłodną przy rogu Żelaznej. Tramwaj jechał przez getto. To jednak nie dogadzało Niemcom, ponieważ z pomostów tramwajowych zrzucano worki z żywnością. Konieczne było wobec tego kontrolowanie wagonów. Nowy kłopot. Umyślili zlikwidować linie tramwajowe przecinające teren getta, a ponieważ byli skrupulatni, dozwolili ludziom pracującym a także uczniom przechodzić przez teren dzielnicy żydowskiej, o ile tędy wypadała im najkrótsza droga do miejsca pracy lub nauki. Trwało to dwa tygodnie, do chwili kiedy po prostu odcięli przeszkadzające skrawki dzielnicy żydowskiej, uszczuplając ją znacznie. Wychodzili z założenia, że umarła już znaczna część mieszkańców i że wobec tego mogą teren zmniejszyć. A może i nie było żadnych założeń, a zwyczajnie, wydali rozkaz. Po drewnianym moście przechodzili nad aryjską ulicą 43 Żydzi, ciągnąc jak mrówki nieprzerwanym rzędem na swojej drodze. Most łączył małe i duże getto. Pod spodem skonstruowano sprytnie żelazną przegrodę, za pomocą której regulowali ruch żydowscy policjanci; dyrygował nimi żandarm kiwając pałeczką zakończoną kolorowym krążkiem dykty. Na skinienie otwierano i zamykano drogę pojazdom aryjskim wzdłuż Chłodnej i pojazdom żydowskim wzdłuż Żelaznej. Tak więc jesienią, kiedy już wczesnym wieczorem ćmiła żółta żarówka nad stołem nauczyciela, kiedy nadeszły pierwsze pluchy powiększając plamy zacieków na suficie sali wykładowej, Jurek uzyskał możność dostania się do getta. Droga do jego szkoły wiodła przez dzielnicę żydowską. Gruby policjant w przemokniętej pelerynie, warujący u wejścia, nie wierzył. Ruszał ramionami i mówił: „Ja was znam, kombinatorów. Wejdzie, towaru nabierze i inną bramą wychodzi. Mnie do wiatru wystawia. Ja was znam, kombinatorów". Wyraźnie liczył na łapówkę. Wreszcie przepuścił: „Z towarem to ty wychodź tą samą bramą, rozumiesz..." Na ulicy Chłodnej mieszkał Dawid Sznajder. Nic tu się nie zmieniło w czynszowej, na jajeczny kolor pomalowanej kamienicy z kariatydami zdobiącymi fronton. Po staremu pokutowały w ciasnych klatkach schodowych zapachy ułożone warstwami, wonie pokarmów lub choroby. Przywitali go ze zdumieniem, oglądali go, jak ryby oglądają świecącą blaszkę, lądującą na dnie. Dawid puścił jego rękę i przestał klepać po łopatce, dopiero wtedy okazało się, jak ciasno jest w tym mieszkaniu. Dużo nieznajomych oczu patrzyło na Jurka. Była tam dziewczyna o białej twarzy pod grzywą czarnych włosów, piękna — pięknością rzucającą na kolana. 44 — Giną, poznajcie się, mój kolega... no, przyjaciel, po wiedzmy. Jurek zdziwił się, jak energicznie i krótko uścisnęła mu rękę. — To wujek Jehuda z Łowicza. Poznaj mojego kolegę, wuju. Jehuda wyprostował swoje wielkie i suche ciało. Siedział nad rozebranym zegarkiem. Wyjął lupę z oka, podał poważnie rękę, spytał: „Czy nie przyniósł pan chleba?" Widać było, jak przełknął ślinę. Na przeczący ruch głową, zamruczał: „Przepraszam, myślałem... chleb przecież jeszcze przynoszą". Wrzucił kuglarskim gestem lupę w oczodół i zgarbił się nad robotą. Obejmował swoim wielkim ciałem maleńki światek zegarmistrzowskiego warsztatu. Z pawlacza w rogu kuchennej izby dochodził monotonny głos ni to śpiewu, ni deklamacji. Wychyliła się ruda czupryna, zakrywająca zmrużone oczy. Mężczyzna powiedział po żydowsku: „Obcy... co tutaj robi obcy?" A potem zako-łysał gwałtownie głową i krzyknął wysokim przechodzącym w bolesny jęk głosem: „Oj Żydzi... Żydzi..." Dawid uspokoił go kilkoma słowami, wypowiedzianymi tonem stanowczym. Głowa zniknęła, a po chwili znów począł się sączyć półgłos modlitewnych zaśpiewów. Pod pawlaczem stały przysunięte do ściany sztalugi Dawida. Przytrzymywały one stos tektur, dykt i płócien naciągniętych na blejtramy. — Malujesz? — spytał Jurek oczekując przeczenia. Miałby wówczas okazję do jeszcze jednego pokiwania głową. — Dużo maluję ostatnimi czasy. Tobie pokażę. Dawid grzebał w stosie rysunków i obrazów. Wyciągnął kilka, ustawił pod ścianą, a matka podkręciła karbidówkę, syknął jaśniejszy płomień. Obrazy były nieoczekiwane. Da- 45 leko odszedł Dawid od poprzednich, cichych, brązowo-zielo-nych martwych natur, od pejzaży z miasta tak perłowych jak wnętrze muszli. Teraz na jego obrazie pod mosiężnym niebem szli Żydzi w poprzek nieludzkiego krajobrazu. Płonęła pośród ciemnego tła fosforycznym blaskiem twarz Giny. Budziła bolesne uczucia stężała maska wuja Jehudy, twardo a dosadnie narysowana. Dawid zerkał niespokojnie na pawlacz i szybko sprzątnął obrazy. — Ładne? — pytał, a po wargach jego błąkał się uśmiech trochę gorzki, trochę ironiczny. Jurek milczał i wtedy Da wid przestał się uśmiechać. Trzeba było odejść, nadchodziła bowiem wczesna dla dzielnicy żydowskiej godzina policyjna. — Patrz, Dewi, nikt nie przyszedł stamtąd, tylko Ju rek — powtarzała matka. — Następnym razem przyniosę tyle chleba, ile da się przenieść przez wachę — zapewniał Jurek. Dawid odprowadził go do krańca dzielnicy żydowskiej, aż do bramy obracanej na zawiasach. — Ależ ciasno u was. Jak wy żyjecie? — mówił Jurek głosem pełnym troski. — To jeszcze nie wszyscy. Schodzą się tuż przed godzi ną policyjną. Widziałeś na filmie, jak foki zalegają skały sterczące w morzu? Tak wygląda nasze mieszkanie w nocy. Jest przez to cieplej i łatwiej o tyfus. — A co ten, na pawlaczu? — Wariat, schizofrenik *, wydaje mi się. Nazywa się Markus Sonne. To był przed tym wszystkim dobry rze- Schizofrenik — chory na schizofrenię, chorobę umysłową polegającą na całkowitym oderwaniu od rzeczywistości i pogrążeniu się we własnym urojonym świecie. 46 mieślnik-mechanik samochodowy. Teraz ma manię religijną. Śpiewa modlitwy i przekleństwa. Przeklina Niemców i ich matki, żąda, aby ziemia wokół nich stała się gładka i pusta jak skorupa olbrzymiego żółwia. Ja jeden mam na niego wpływ. Mnie się boi, ponieważ uznał, że jestem opanowany przez złego ducha. Maluję, rozumiesz, a to jest w żydowskiej religii zabronione. ,,Nie będziesz sobie czynił bogów..." — czy coś takiego. Wczoraj zapragnął wyskoczyć przez okno. Malowałem z pamięci głowę wuja Jehudy i położyłem na policzku żółtą plamę. On zlazł z pa-wlacza, stanął za mną i mówi: „Żółta farba, znowu żółta farba, mówiłem ci, abyś przestał bluźnić, mówiłem, nie maluj, a ty ciągle malujesz żółtą farbą". — Dawid bezwiednie uczynił bolesny grymas, jaki musiał widzieć na twarzy Markusa. — Trzeba ci wiedzieć, że Markus przedtem przebywał w getcie łódzkim, gdzie Żydów znaczono żółtą gwiazdą. Tutaj nosimy tylko opaski. No i tak mówił, mówił, później podszedł do okna i otworzył. Zdążyłem jednak. Nie dałbyś wiary, jaki on jest silny. — Z czego ty żyjesz, stary? — Rozmaicie. Mam dorywczą pracę. Maluję przeważ nie szyldy. Teraz potrzeba dużo szyldów ze słowami Ver- boten*. Handluję książkami. Na wierzchu kosza mam kry minalne powieści, a pod spodem — dynamit. Uśmiechnął się. — Ty tego nie rozumiesz, że „Manifest komunistyczny" albo Gorki to jeszcze lepsze niż granat. Działa znacznie dot kliwiej niż ta mizerna gomółka z żelaza i trotylu. Chociaż teraz lepsze byłyby żelazne granaty. Żegnali się we wnętrzu jakiejś bramy. Verboten (niem.) — wzbronione. 47 — Przyniosę chleba — mówił Jurek. — Żebyś mógł przynieść, wiesz co?... — Dawid zniżył głos i boleśnie gniótł dłoń Jurka — pistolet... Później szybko zasyczał mu w ucho: — Zapłacimy... ja wiem, że u ciebie słabo teraz z pie niędzmi. Ty masz biedę. Ale warn za murem łatwiej o broń. Może jakiś Niemiec sprzeda. Dowiedz się, cena nie odgrywa roli. Ukradnę coś, obrabuję spekulanta, mniejsza z tym, zapłacę. Bądź zdrów. — Bądź zdrów, Dewi. — Pamiętaj. — Nie zapomnę. Nie zapomniał, ale nigdy już nie przekroczył murów getta. Okres rozluźnienia izolacji skończył się nazajutrz, tak samo nagle, jak się rozpoczął. A gdyby nawet trwał nadal, to nie należy być pewnym, czy Jurek odwiedziłby przyjaciela ponownie, niosąc chleb — tylko chleb. VII Panie Słupecki, zbieraj pan graty. Pójdziesz pan na budowę do fabryki „Kasjopea" i podgonisz pan z robotą. Se-kuła nie może sam podołać w terminie. — Tu majster lekceważąco machnął dłonią i dopowiedział ironicznie: — Nie może... Słupecki starszy skwitował ironię majstra uśmiechem pełnym domyślności, po czym krzyknął służbiście: — Robi się, panie mistrzu! — Weźmiesz pan, panie Słupecki, ze sobą Staśka do pomocy. Pogonisz mu pan kota, niech się uwija. Raz, dwa wracajcie, bo nie ma się czego bawić. 48 Pojechali. Stach taszczył narzędzia Słupeckiego, ułożone w drewnianym kuferku. Słupecki ubrany był dostatnio, a że wstydził się swego zawodu, pozostawiał Stacha o kilka kroków poza sobą, aby się nie kompromitować w oczach przechodniów. Chłopiec stał w kącie tramwajowego pomostu i przytupywał dla rozgrzewki. Nad Wisłą ciągnął, prawie twardy w dotyku, ostry wiatr północny — dalekie echo zimowych sztormów bałtyckich. Wnikał w ulice, w mury, w ubrania, niosąc suchy, dojmujący mróz. »Wesoło musi być w polu — myśli Stacho. — Albo tak pod Moskwą. „Sprzedają kilo mrożonego szkopa — za dwa złote" — mówi Grzesio. On się spotyka ze złodziejami kolejowymi, a ci wszystko wiedzą, gdzie i co się transportuje.« Stacho uśmiecha się do swoich myśli. Pogłoski o transportach zamarzniętych na deskę żołnierzy niemieckich potwierdzali wszyscy znajomi szmuglerzy. Wiozą ich na zachód w wołowych wagonach, leży jeden na drugim i patrzą porcelanowymi oczyma. „Zaczynają ich diabli brać" — myśli Stacho i cieszy się z mroźnego wiatru, poruszając w drewniakach zlodowaciałymi palcami. — Witam, witam szanownych kolegów po fachu. Jak zdrowie, kolego Słupecki? Co porabia szanowny braciszek pański? — Sekuła kłaniał się uniżenie. — Co? Tak sobie? Nic nie poradzimy, okupant gnębi naszą katolicką ojczyznę. Słupecki zerknął poza siebie ze strachem. — Nic... nic... proszę się nie obawiać, to patriotyczna fa bryka. Stary „Kasjopea" robi czekoladę wprawdzie tylko dla Niemców, ale za to rękami trzech tysięcy polskich ro botników. Ale z tej biedy i tak wyzwoli nas prędzej czy później papa rzymski na c^ele gwardii papieskiej i przy po- 49 * — Poko!enl« mocy polskich „zupaków", co wprawdzie wywiatrowali do Rumunii, ale za to w porę. Proszę za mną. Uwaga, można pośliznąć się na konfiturach. Wozili tu przed chwilą konfitury w beczkach. Beczka się jednemu z robotników przechyliła i ledwo zdążyłem bańkę podstawić. Sporo wyciekło na podłogę. Młody człowieku (to do Stacha), będziesz tak dobry i zasypiesz te konfitury piaskiem, żeby nie zobaczył ich pan „Kasjopea" — drażni go marnotrawstwo. Proszę w te drzwi. — Sekuła wskazał okrągłym gestem wejście do pralni. — Uprzejmość na lewo i na prawo — mruczał przepuszczając ich przed sobą. — A zwłaszcza na prawo, od tego Polska zginęła. Sekuła spodobał się Stachowi od pierwszego spotkania. Chłopiec nie znał go do tej pory, ponieważ ruchliwego stolarza wysyłano zawsze do pracy na mieście, poza warsztatem. Pozostał on w „Kasjopei" jako ostatni Mohikanin brygady stolarskiej, która wykonywała roboty w nowowybudo-wanym skrzydle fabryki. On sam wykańczał teraz drobne prace montażowe. Zakładając fartuch Słupecki mamrotał: — Majster coś mówi, że pan się za długo z tą suszarnią bawisz. Co jest z tą suszarnią? — Co jest? Zwyczajnie. Drzewo na części do suszarni dali suche. Ze łzami w oczach majster te deski kazał z pa-wlacza ściągnąć. Przywieźli, położyli na betonie w korytarzu. Drzewo dostało wilgoci i pokręciło się we wszystkie strony. Śmigi do samolotów, klepki do beczek, co pan chcesz, tylko nie elementy do suszarni. Nic mi tu teraz nie pasuje, prostuję, jak mogę, hebluję, aż mi pot nogawkami wycieka. Poza tym robotę trzeba uszanować. Robimy na dniówkę, kolego Słupecki, nie pali się. Masz pan tu rysunek, orientuj się pan sam, jak pan potrafisz, a ja skoczę na drugie pię- 50 tro, bo mam coś ze ślusarzami załatwić. Oni mi tutaj rolki przerabiają, bo nasz kochany pan majster pomylił się po swojemu o parę milimetrów. Sekuła bardzo często biegał na drugie piętro ,,do ślusarzy". Słupecki wziął na kieł, w ponurym milczeniu gibał się nad robotą. Wreszcie sklecili wszystko do kupy, zaciągnęli pokostem i politurą części zewnętrzne. Słupecki mógł odejść do warsztatu. Sekuła prosił o pozostawienie Stacha na budowie. Mieli jeszcze założyć jesionowe poręcze na klatce schodowej, zmontować dwa biegi dębowych schodów w ambulatorium fabrycznym a także wyregulować drzwi i okna w całym skrzydle fabryki. — Obliczyłem, że odejdziemy stąd po Zielonych Świąt kach, co się stanie, o ile robotę naszą będziemy dostatecz nie cenić. Pracować należy dokładnie, bo to, co zrobimy, zostanie dla nas, nie dla Niemców, nie dla „Kasjopei", tylko dla nas i musi być wykonane tip-top. Nie należy się jednak przemęczać, Stachu, ponieważ nam za to nie płacą. Czy wiesz, co to jest takiego kaloria? No, to posłuchaj... Tu następował wykład o pożywieniu, o mięśniach, o odżywianiu organizmu, zakończony tak: — Radzę ci, jedz te konfitury, chociaż po prawdzie, to one już nam bokiem wychodzą. Niech cię pot oblewa od tej słodyczy, niech ci zęby odrętwieją, a ty jednak jedz, bracie. Wynieść tego nie można, złapią werkszuce* — zbiją. Jedz, bracie. Jutro dostanę marmoladki, to się nasz wikt trochę zmieni. Stach rychło odkrył tajemnicę pochodzenia słodyczy, które spożywali w ilościach przekraczających wszelką miarę. Na drugim piętrze, w małym, bocznym pokoiku Sekuła Werkszuc (niem. Werkschutz) — straż fabryczna. 51 urządził sobie podręczny warsztat i robił tam „fuszerkę", to znaczy przyjmował na swoje konto zamówienia od robotników „Kasjopei", za których wykonanie pobierał należność w naturze. Produkował paczki do węgla, szafki, kasetki na przybory do golenia, stolnice. Drzwi do swego warsztatu Sekuła opatrzył przybitymi na krzyż deskami. Tłumaczył to w ten sposób: — Człowiek to jest dziwne stworzenie, Stasiu. Zobaczy drzwi uchylone — zaglądnie do środka. Deskę przybi jesz — nawet nie podejdzie, myśli: „Nie ma co zaglądać — deskami zabite". Tak przynajmniej większość pomyśli. Czy wiesz, jak polują na wilki? Opasują kawał lasu sznurkiem, do sznurka przyczepiają kolorowe szmaty i pod tymi szmatkami wilki nie przejdą za nic w świecie, taką już mają naturę. Myśliwy grzeje jak do tarczy w takiego ogłupiałego bydlaka. Niemcy także napisali wszędzie verboten albo nur fur", a człowiek, zastraszony, słucha. I patrz, co się dzieje — czekolada jest także tylko nur fiir, a przecież dzisiaj Sło- niowski z czekoladziarni przyniesie nam w fartuchu pół kubła czekoladek nadziewanych rumem, co się nam należy za wykonaną solidnie stolnicę, sklejoną klejem „Certus", który jakie ma właściwości? — Nie puszcza od wody, klei się nim na zimno, bez podgrzewania, no i trzyma bardzo dobrze. — Tak. A jeszcze mi powiedz, dlaczego nie łączymy nim jesionowych poręczy na schodach, co je teraz montu jemy? — Bo szlachetniejsze drzewo czernieje od „Certusu", taki na przykład jesion albo dąb. — Będzie z ciebie stolarz. — Tu Sekuła kostropatą dło- N u r f ii r (skrót niem: nur fur Deutsche) — tylko dla Niemców. 52 nią, na której skóra upodobniła się do kory drzewnej, mierzwił włosy na głowie Stacha. Miał złote ręce. Pracował, jeśli chciał, składnie i szybko, a robota, którą wykonywał, miała zawsze „sznyt" — nie była wymęczona, zapaćkana klejem i zabrudzona palcami. Stacho nauczył się znacznie więcej przez miesiąc w „Kasjopei" niż w ciągu całego ubiegłego okresu. Sekuła przyniósł pewnego dnia dwa dłuta i hebel do pasowania okien. Narzędzia były stare, a części stalowe pokrywała rdza. — Wyszykuj to sobie — powiedział. — Tępisz moje graty bez litości. Pomęcz się, doprowadź do porządku, to będziesz wiedział, jak to boli, kiedy heblem pociągniesz po gwoździu. Powracali z pracy do domu razem. Kołysali się w tłumie pasażerów, szczelnie wypełniającym tramwaj. Sekuła dudnił bez przerwy: — Z tym rzemiosłem, Stachu, to jest wielka blaga. Zwłaszcza z naszym — stolarzy budowlanych. Ale i w me blowej robocie nie ma cudów. Dawniej, kiedy ozdabiano każdy prawie mebel rzeźbami, ornamentami, ptaszkami, listkami, naguskami, a jeszcze do tego dochodziła intarsja i inkrustacja*, kiedy każdy rzemieślnik był snycerzem, artystą prawie, w tamtych czasach, co innego... Widziałem w muzeum takie szafy, sekretery i komody, a nawet sam taki jeden garniturek odnawiałem u pewnego pana przed wojną. Meble takie robili nasi pradziadkowie po fachu długo, rok okrągły albo i więcej. O samym polerowaniu można by książkę napisać. Ale teraz przy maszynowej produkcji... Intarsja — zdobienie przedmiotów drewnianych wzorami ułożonymi z różnych gatunków drewna; inkrustacja — wprawianie w wyroby z drzewa lub metalu ozdób z innego materiału np. kości słoniowej, masy perłowej itp. Może kiedyś powrócą takie czasy, że rzemiosło znów stanie się sztuką. Wiesz kiedy? — Pochylił się nad Stachem, a jego kwaśny oddech owiał twarz chłopca. — W komunizmie... Słowo syknęło jak wystrzelona nagle rakieta. Słowo zostało wypowiedziane o dwa kroki od wygodnie rozpartych w osobnym przedziale wagonu, podstrzyżonych na jeża, czysto wymytych, grzecznie rozmawiających Niemców we wszelkich mundurach. Stacho wiedział, że jeden z nich, tłustawy, odziany był w skórkowy płaszcz i nosił frymuśny pędzelek na kapelusiku, co mogło oznaczać gestapowca. Nikt nie usłyszał. Ludzie naokoło mieli poważne, zatroskane twarze o rysach uwiędłych z głodu lub zmęczenia. Kołysali się jednostajnie, jak nakazywały im drgania pojazdu. — ...Ludzie dostaną wszystko, czego im potrzeba najbardziej. Zechcą otoczyć się pięknymi przedmiotami. Wtedy, być może, znowu pójdą w ruch snycerskie dłuta, od-grzebie się stare recepty na szlachetne politury, znów rzemieślnik będzie pieścił meble, jak kiedyś. Ja nie jestem za powrotem do drewnianej sochy i drewnianego domu bez komina. Maszyna nasza zawsze nam będzie coraz więcej pomagać. Ale dopiero ludzka ręka, jeśli nią bodaj dotkniesz przedmiotu takiego, jak mebel, dotknięcie ręki, i to nie byle jakiej, nadaje rzeczom duszę, bo rękę prowadzi nie motor, ale mózg człowieka, bez żadnej transmisji. Mózg, rozumiesz, chłopie, mózg, myślący mózg. Dlatego ty nie dowierzaj, chłopie, kiedy ci rozmaite burasy u nas w warsztacie ględzić będą o tajemnicach, wielkich tajemnicach rzemiosła. Oni tak umyślnie, a zwłaszcza dureń-majster, będą ci mydlić oczy, żebyś dłużej za darmo pracował. W gruncie rzeczy oni znają dwa kleje, jedną politurę i po- 54 łowę rzemiosła. Nie było do tej pory roboty takiej, żeby jej ten nasz wielki majster chociaż trochę nie schrza-nił. Przylatuje później na budowę, wódkę stawia, żeby szefowi nic nie mówić. Trzeba go wtedy widzieć, tego mocarza. Wysiedli, a kiedy szli przez pola na ukos ku swoim domom, Sekuła dopowiadał myśli, aby nie pozostawić w umyśle chłopca nie wykończonych wątków. — Mówiłem o mózgu. To nie tak... można wymyślić rzeczy dobre i złe równie precyzyjnie. Można wymyślić żarówkę i krzesło elektryczne. Można wymyślić wojnę i elektryfikację kraju. Można wymyślić faszyzm albo komunizm. Taki „Kasjopea", na przykład, co wymyślił? To kuty cwaniak, bracie, to nie nasz wieprzowaty Berg. On powiada robotnikowi: ,,Masz ambulatorium} masz żłobek, masz stołówkę wymalowaną w ptaszki, ale do< żadnego związku zawodowego nie będziesz należał. Ja ci płacę, ja jestem twój bóg i władca. Żadnych strajków". Przychodzą inni robotnicy i mówią: „Strajkuj razem z nami, bo trzeba jednym frontem stanąć, ponieważ krzywdzą nas". To ty im nie wierz i odpowiedz: „Nie będę strajkował, bo »Kasjopa« jest dobry i ja mu przykrości robić nie mogę. A skoro dasz się namówić, to won za bramę". I tak, braciszku, „Kasjopea" dziurę wybijał w robotniczym froncie. A kogo te ptaszki i nocniki w żłobku zmyliły, tego już doił jak owcę i ogłupiał, i zamieniał we wroga własnych braci, dławił jego mózg i robił głupim niewolnikiem. Widzisz, co to znaczy myśleć. Przeciwko takim, jak „Kasjopea" czy jak teraz Hitler, myślimy i ja, i ty, i wszyscy robotnicy. Nie tylko myślimy, ale i działamy. A najwięcej z nas wszystkich Stalin. Ty myślisz — kto on? Bóg jaki? Nadczłowiek, co mu opatrzność pomaga? Zwyczajny czło- 55 wiek, prosty, opatrzność mu do szczęścia i do wojny niepotrzebna. Ale mózg, chłopie, ot co, jego myśl jak brzytwa i miłość, wielka miłość do prostego człowieka, do mnie i do ciebie, Stachu. Miłość, co dawno go zrobiła bezlitosnym, najwięcej dla samego siebie. Wiesz co, Stasiu, jutro Nowy Rok, przyjdź do mnie pod wieczór na ulicę Woźniców. Będę w domu. Pokażę ci trochę rzeczy ciekawych i książkę ci dam do przeczytania. Takiej książki ze świecą teraz szukać. Stara moja zrobiła bigos. Przyjdź... Wiesz co... — mówił Sekuła, a rzadziej rzucane zdania brzmiały niby dogorywający ogień artylerii. — Śmiać mi się chce z Niemców i z tego ich wodza czesanego w ząbek, kiedy sobie pomyślę o Stalinie. Myślę sobie: „Ech, wy durnie... durnie..." No cześć, Stasiu. Życzę ci możliwego Nowego Roku. Boże mój, kiedy się to całe draństwo nareszcie skończy. Trzymał dłoń chłopca w uścisku i uśmiech okrasił jego dziobatą twarz, podobną do fotografii księżyca. Stacho uniósł perkaty nos i popatrzył rozświetlonymi uśmiechem oczyma na wielkiego jak drzewo Sekułę. Poprzez ich złączone dłonie płynęła serdeczność. — Ja panu, panie Sekuła, nawzajem życzę... — Stacho szukał słów i nie znalazł takich, co by dobrze wszystko wyrażały. Sekuła odchodził w poprzek pola przywianego śniegiem. Chrupały na ponowię podeszwy jego butów. Wiatr ciągnął po ziemi śniegowy kurz. Stacho jeszcze przez pewien czas widział pochyloną do przodu bryłę postaci ludzkiej. Wyglądało, jakby Sekuła szedł do natarcia. Tej nocy wysoko pod czarnym niebem buczał radziecki bombowiec. Szedł na zachód powoli, jakby nie w powietrzu płynął, lecz w smole. Dwaj ludzie okryci futrami spo- glądali niecierpliwie na zegarki. Nawigator odłożył logarytmiczny suwak, uśmiechnął się i powiedział: „Spokojnie, spokojnie, towarzysze, zdążymy". Kiedy wyskoczyli, pilot położył maszynę w łagodnym wirażu, wychylił się zza sterów i patrzył w dół jak sęp. Dostrzegł nisko dwa klosze, ledwo szarzejące w ćmie nocnej. Wtedy usiadł wygodniej i, dla nabrania wysokości ściągając stery na siebie, burknął w laryngofon: „Dobrze, Sasza". Na ziemi dwaj ludzie wyplątali się ze spadochronowej uprzęży i poszli drogą pod lasem ku miasteczku, gdzie wiwatowali świętując rychłe zwycięstwo niemieccy żołnierze. — Patrz, „Stary" — powiedział ten, który niósł walizkę z radiostacją. — To już polski śnieg. — Zagadnięty zgarnął rękawicą okiść ze świerkowej gałęzi. Był to Marceli Nowotko. Nowy Rok zapowiadał się groźnie. VIII Stary Korecki cherlał coraz bardziej, chociaż nie było widać żadnych wyraźnych objawów chorobowych. Konstanty słuchał, opukiwał, zapisywał lekarstwa. Był to dobry lekarz i stary przyjaciel Koreckich. Przesuwał okulary na czoło, przygryzał wargi i obciągał wyświechtane klapy marynarki, mówił prósząc naokoło siebie tytoniem i popiołem. — Diabli cię wiedzą, mój drogi. Rentgena masz niczego sobie, nic się dopatrzyć nie można, a flaczejesz z tygodnia na tydzień. — Wojna, Konstanty, wojna — oto moja choroba. — Bo też ty zanadto wszystko bierzesz do serca. Z ta- — — 56 57 kim maślanym sercem, z taką jedwabną duszą powinieneś być secesyjnym poetą, a nie ekonomistą. Zakasłał się i dmuchnął iskrami z fajki. W pokoju było prawie zupełnie ciemno, tylko mizerny krążek światła tańczył na suficie. W kącie stał przylepiony do kaflowego pieca mały, żelazny piecyk i mżył ogniem. Matka podrzuciła wiórów. W piecyku zadudniło, rura łącząca go z wielkim piecem na chwilę stała się czerwona, zapłonęły na jej powierzchni maleńkie ogniki, to spalał się drzewny kurz. Ojciec wyciągnął dłonie i ogrzewał je, wydawało się, że goni gestem rąk umykające ciepło. — Konstanty ma świętą rację — powiedziała matka rozdzielając herbatę o smaku rumowym marki „Karoma". Rozpuszczając się syknęły na powierzchni wrzątku pastylki sacharyny. — Bo ja, mój drogi, zamknąłem drzwi... Zwyczajnie, oni nie istnieją dla mnie. Dawno już przestali mnie dener wować. Stało się to w chwili, kiedy zobaczyłem czerwone mury getta. A teraz te ich łapanki... Łowy na niewolni ków. Nie ma na nich określenia, co bym wymyślił — pa suje do Tatarów z czasów Henryka Pobożnego. To jednak byli ludzie z epoki kamienia łupanego, a my przecież mamy do czynienia ze spadkobiercami wielkiej kultury, z potom kami równych bogom poetów, muzyków, myślicieli. Ech... powtarzam nasze przedwojenne rozmowy. Tylko rzeczy wistość, ot co, rzeczywistość przekroczyła nasze wszelkie wyobrażenia. Fantazja zboczeńca nie mogłaby zrodzić po dobnych wizji. Bieda nasza polega na tym, że jesteśmy normalni. Być może, że ja także znajdę się w brzuchu tego molocha, ale czy jestem w stanie uczynić coś, żeby się tam nie znaleźć. Moje dwa fakultety i bogate doświadczenie życiowe nie dyktują mi żadnej drogi wyjścia albo uciecz- ki, jeśli wolisz. Słowem, niech się wlecze, aby się nie szargało. — Oportunista, taki stary, a oportunista — syknął Ko recki z głębin fotela. — O to, to, właśnie. Oportunizm, myślowa nieobec ność — jedyna kuracja, jaką ci zalecam. Stosując ją będziesz żył długo. — Ale jak? Doktor Konstanty roześmiał się i zwrócił do matki. — Widzisz, Magda, nie słucha lekarza, ja umywam ręce. Wołaj księdza... — Konstanty, nie wygłupiaj się, smutno dowcip kujesz. — No... no... ty zaraz tak po babsku, poważnie. U was tak zawsze, jak miłość, to do grobowej deski i to samo z chorobą. Nie ma strachu, w7yjdzie z tego. Zagadywał później ponure zwidy, które wywołał niepotrzebnie. — Siedzę ja wczoraj i czytam. Co czytam? „Rozmyśla nia" Marka Aureliusza*. Książka na czasie, hitlerowska po trosze, ponieważ zawiera recepty na uszlachetnienie swej duszy za pomocą nasycenia jej obojętnością i pogardą. Siedzę i bawię się krążkiem papierowej taśmy, tej gumo wanej, co zalecano przyklejać ją na krzyż na szyby — przeciw bombom. Uwierzyłem w to, ja, stary dureń, jak baba, co pożar żegna wizerunkiem świętego Floriana, i ku piłem tej taśmy w trzydziestym dziewiątym roku. Zalepić nie zdążyłem, bo mi szyby wydmuchnęło ze szczętem. Teraz robiłem porządki i wyszperałem jakoś tę taśmę. Marek Aureliusz (121—180) — cesarz rzymski (od r. 161) i filozof, autor dzieła filozoficznego pt. „Rozmyślania". 58 59 — Znam ja te twoje porządki — wtrąciła matka, a wszy scy uśmiechnęli się. — Więc o czym ja to? No i tak jakoś ten Marek Aureli odpłynął ode mnie, a ja patrzę na krążek taśmy i prowa dzę go po stole, w palcach, jak kółko od taczek. Przypo mniałem sobie trzydziesty dziewiąty rok, te tony mięsa ludzkiego, co mi wtedy przez ręce przeszły. No i trochę o Niemcach myślę. — Aha — mruknął Korecki. — No, nie za bardzo o nich myślałem i niezbyt długo. Wyobraź sobie, była na stole plama atramentu, wilgotna jeszcze. Chlapnął ten atrament, kiedy ozdabiałem Marka Aureliusza komentarzami na marginesach. Wjechałem ja na tę plamę moim krążkiem i co widzę: plama odbija się na płycie stołu za każdym obrotem mojej zabawki. Myślę sobie: „a gdyby to była litera..." — Nic nowego. Wszelkie prawa zastrzeżone, copyright by Gutenberg*. Jurek machnął ręką gestem zaprzeczenia. — Zgoda, stolarzu, był to Niemiec, na domiar złego. Słuchaj dalej. Litery można by odbijać na matowej stronie gumowanej taśmy. Tę taśmę ciąć później i rozlepiać, na czym popadnie. Z liter można by ułożyć frapujące zdania, jak na przykład: „Bij szkopa!" „Sabotuj, wyjdzie ci to na dobre" i inne takie rzeczy. Jeszcze przez pół godziny dwaj starzy przyjaciele bawili się w układanie dosadnych jak smagnięcie bicia haseł. Rozpoczęły się odwiedziny ciotek, które zestarzały się pośród kanap krytych pokrowcami, pośród konsolek i pata- Copyright by Gutenberg (ang.) — Prawo przedruku wyłącznie dla Gutenberga; Jan Gutenberg (1400—1468) Niemiec; wynalazca druku. rafek*. Proponowały leki niezawodne, bo domowej produkcji. Wiodły konsylia będące stekiem idiotyzmów. Dosiadały twardo krzeseł. Tkwiły w zapiętych pod szyję sukniach, które niby sarkofagi pokrywały ich potworne ciała. Najbardziej nieugięta w swej samarytańskiej robocie była stryjenka Maria. Wtykała choremu pod plecy wszystkie poduszki i beształa Korecką za brak serca, w słowach, które usprawiedliwić można było jedynie jej ciemnotą bezmierną jak ocean. Nudziła: — Magdziu, ty wiesz, kobieta ma zawsze wpływ na swojego męża. Żyjecie wprawdzie bez sakramentu, a więc w cudzołóstwie... — Co też stryjenka wygaduje, na miły Bóg... — A tak, dziecko, ja wiem, słyszałam, jak nasz Mare czek chwalił się kiedyś, wstyd powiedzieć, że wprawdzie rodzina zmusiła go do uczynienia ślubów w kościele, ale on zdołał oszwabić księdza proboszcza i do żadnej spowie dzi przed sakramentem nie przystąpił. Pamiętam, dziecko, było to na imieninach u Janków, też bezbożników, nasz Mareczek podochocił sobie kilkoma kieliszkami śliwowicy i opowiadał, opowiadał, wstyd przypomnieć. „Podszedłem do konfesjonału i słyszę: klęknij, synu. Co masz Panu do wyznania? A ja mówię, że nie uklęknę, bo mam świeżo wyprasowane spodnie. Do spowiedzi nie będę przystępował, bo nie wierzę w Boga, i nawet gdybym przystąpił, byłoby to kłamstwem. Jeśli zaś chodzi o ślub, to jestem zdecydowany w ogóle żadnego ślubu nie brać, o ile Konsolka — stolik pod lustrem, do umieszczania wazonów lub figurek. Patarafka — wyszywane lub plecione serwetki używane np. pod lichtarze lub lampy. tfO 61 ksiądz zachowa stanowisko nieprzejednane co do spowiedzi". Ksiądz trzasnął drzwiczkami konfesjonału i zaprowadził twojego męża do zakrystii mówiąc, że sprawy finansowe załatwia nie w obliczu ołtarza. Jakoś tam zgodzili się, ale to jest prawda, że Marek u spowiedzi nie był, a zatem sakrament jest nieważny, a zatem popełniliście grzech świętokradztwa i żyjecie w cudzołóstwie. Czy tak nie jest? Korecka milczała, nie słuchała zresztą od dłuższego czasu tej gadaniny, lecz myślała o sprawach poważnych na kanwie odgłosu tyrad Marii, bijących o uszy niby huk odległego młyna. — No widzisz, jest jeszcze czas zło naprawić... Na twarzy Marka widzę oddech wieczności... Pojednać się z Panem... modlę się... ty masz na niego wpływ... Korecka prosiła, aby Maria nie denerwowała chorego tego rodzaju rozmowami, lecz ta nie mogła zbyt długo walczyć ze swym powołaniem. Pragnęła nade wszystko wzmóc szansę swego zbawienia powracając na łono Kościoła zatwardziałego grzesznika. Siedząc wzdychała ponad migocącymi drutami włóczkowej robótki. Wreszcie wylało się z niej wszystko, co nosiła na sercu. Korecki prosił o zaniechanie zbytecznej rozmowy. Ona jednak popadła w stan religijnej histerii i zdawało się jej, że została nawiedzona. — Popatrz, jak Pan pokarał Żydów!... — krzyczała. Kiedy Jurek otworzył drzwi do mieszkania i zwalił worek z wiórami z pleców, scena wyglądała tak: ojciec wychylił się z fotela zaciskając palce na poręczach i krzyczał: — Poszła won, czarownico! Ona piszczała, zbierając do worka kłębki wełny. — Idę, idę i noga moja w tym domu nie postanie! W przedpokoju poczuła się bezpieczna. Wytknęła głowę zza drzwi i wrzasnęła nie trafiając w rękawy salopy: — Zdychaj, bezbożniku, i niech cię piekło pochłonie! Na twarzy i na rękach masz brudne plamy, to szatan waruje przy tobie i owiewa cię smrodem piekła. — Twój ojciec ma na twarzy i na dłoniach brunatne plamy. Jurek krążył z doktorem Konstantym po uliczkach Starego Miasta, gdzie zawsze spacerowali w czasach przedwojennych i od tamtych czasów był to ich pierwszy spacer. — Te plamy wyjaśniły ostatecznie moje przewidywania. To jest, Jurku, choroba, którą my nazywamy chorobą Addi- sona. Zresztą, moje lekarskie wywody nic ci nie wyjaśnią, a w konkluzji* i tak będę ci musiał powiedzieć to, co muszę. Jurek przytrzymał za rękaw Konstantego, który z niezwykłym zainteresowaniem obserwował sylwetkę dachów po przeciwległej stronie Rynku. Zmusił go do patrzenia na swoją twarz. Przełknął ślinę i zachrypiał: — Kiedy, Konstanty? Kiedy? — To przyjdzie wiosną, gdzieś w kwietniu, jak sądzę, znając organizm twojego ojca jak swój własny. Dlatego mówię ci teraz, bo jesteś mężczyzną i potrafisz się do tego ustosunkować. Spadnie na twoją głowę wiele nowych trosk, których wagę pomnożyła wojna. Pomogę tobie i Magdzie, tak jak potrafię. Nigdy nie byłem zbyt zaradny, co jest zresztą sprzeczne z moim zawodem. Opuścili Rynek i szli ponad fosą do ulicy Podwale. Konstanty mamrotał: — Nie wierzy się w śmierć. Pokłady ludzkiego życia za legły w tych murach. Fałszywa historia, jaką karmiono cię w gimnazjum, wytwarzała w twoim mózgu wyobrażenie Konkluzja — ostateczny wniosek. 62 63 o Starym Mieście jako o kolorowym, sielskim ryneczku, gdzie pulchne mieszczki haftowały proporce dla dzielnych szwoleżerów gwardii. Milczano o tym, że wyrobnicy wieszali tu możnych, że tymi uliczkami płynęły głodne tłumy, taszcząc karmazynów* na sąd plebejski...* Jurek rozumiał, że doktor pragnie przenieść jego myśli w inny wymiar. Czynił to nieskładnie i od razu było wiadomo, że jest mu mroczno na duszy. Ciągnęło od murów dojmującym, wilgotnym zimnem. Z knajpy „Schiffe La-terne" wywalili się gromadą pijani lotnicy niemieccy. Ryczeli i przechodząc przez sień pociągnęli za siwą brodę portiera odzianego w staropolską czamarę i konfederatkę obszytą barankiem. Stary w lewym ręku dzierżył halabardę, a prawą zgarniał napiwki. — Przejdźmy na drugą stronę — powiedział Konstanty. — To są nadludzie, a nadczłowiekowi może przyjść do głowy taka na przykład myśl: „Jak upadną ten stary i ten młody, skoro ich zastrzelę? Obydwaj na plecy, obydwaj na brzuch, czy też różnie?" — Zrobisz tak: pracuj do końca wojny w warsztacie. Jeśli Partia rozwinie szerzej akcję, przystąp i ty do roboty, nie żałuj siebie. Ja byłem ostrożny. Być może, wyobrazisz sobie, iż jest piękne — być samotnym. Wiedz, że nic nowego nie odkryjesz. We wczesnych latach dwudziestych naszego stulecia dwu młodzieńców, dużo starszych wówczas od ciebie, odkryło tę samą prawdę. Nosili alpagowe marynarki i słomiane kapelusze w kształcie omletu. Matkę przypo- Karmazyn — w Polsce szlacheckiej możnowłaćfca, szlachecki wielmoża. Sąd plebejski — sąd ludu. 64 minam sobie w białej sukni do kostek i w kapeluszu ozdobionym całą sztuczną ptaszarnią i owocarnią. Było to przedtem, zanim nastała ta ohydna moda na workowate suknie, nie zakrywające kolan, uczesanie z grzywką i kapelusze podobne do wielbłądziego garbu, ocieniające twarz. Tak więc w tym czasie dwu młodzieńców odkryło prawdę o pięknie samotnych zmagań. Przyszło im bez wielkiego trudu pogniewać się na brzydotę świata, skoro nie mieli na tyle hartu, aby zadać sobie trud jej usunięcia. Wprzęgnięcie samych siebie w robotę partyjną wydawało im się ograniczeniem wolności. Wolność ich stała się podobna do smutnej wolności meteorów, krążących w kosmicznej próżni... Eh, melodramat urządzam. To wszystko dlatego, że ze mną już koniec, a umierać mi się nie chce, żebyś ty, Jurku, wiedział, jak bardzo mi się nie chce. Ojciec mówił powoli, głos jego szemrał nad poduszką. Dłonią, pokrytą plamami, grzebał nieporadnie po stoliku szukając fajki. Palce pieszczotliwym uchwytem objęły główkę. Przyłożył cybuszek do ust i wodził nim po wargach. — Wyjdziesz z tego, wyjdziesz. Dzieją się niespodziewane historie z tymi chorobami. Przeczytam ci teraz komunikat radiowy. Nie wiadomo kiedy w czasie choroby Jurek począł mówić do ojca ty, a stało się tak zapewne dlatego, że ojciec zmalał i stał się lekki jak piórko. Komunikat był niezbyt pomyślny: ofensywność wojsk niemieckich jakby odrodziła się z pierwszym ciepłem wiosny. W komunikacie BBC brzmiała nutka współczucia. Niemcy sunęli wybrzeżem czarnomorskim i stepami Ukrainy na wschód, jeszcze ciągle na wschód. Ułożyli się do snu w ciasnym pokoju, niedaleko siebie. 65 f — Pokoleait W nocnej opiece nad chorym Jurek wyręczał matkę. Ćmił papierosa, pragnąc jak najdłużej przetrzymać ogarniającą go senność. — Daj pociągnąć — zaszeleścił głos ojca. Tak samo prosił Stasiek w warsztacie, kiedy wypadło palić na spółkę. Chłopiec wyskoczył spod koców, przysiadł na brzegu tapczanu i dotknął cygarniczką ust ojca. Ten pociągnął tak, jakby dopiero uczył się palić. Podziękował i zaczął coś po cichu opowiadać czy recytować. Pragnąc go usłyszeć trzeba było zniżyć głowę ku poduszce bielejącej w ciemności. Jurek miał w kościach trzy dni akordowej harówki, usnął i chrapnął zaraz. Ojciec uśmiechnął się i pogładził dłonią ciepłe, twarde ramię syna, ujęte białym ramiączkiem gimnastycznej koszulki. Za dnia nie uczyniłby tego, w mroku jego dłonie nie były wstrętne. Przesunął delikatnie brzuść-cami palców po twarzy chłopca. Nie chciało mu się budzić go i odsyłać na polowe łóżko. Tak było cieplej. Nad ranem obudził Jurka rozpaczliwy lament. W ogrodzie za parkanem beczały koty. Ojciec leżał na plecach, spod powiek, na pół opuszczonych, szkliły się matowo białka oczu. Jego dłoń była twarda i ciężka jak żelazo. Kołdra na piersiach zupełnie się nie poruszała. Jurka poczęła dławić w gardle, sucha, rosnąca coraz bardziej kula. IX Ulica Elektoralna — ulica średnich kupców, handlujących już w progu śródmieścia. Wchodzi się do wnętrza domu poprzez sień wyłożoną malowanymi kafelkami. Jest to ornament złożony z kwiatów tulipanu, szmaragdowo-nie-bieskich i żółtych. Okna na klatkach schodowych zaopa- 66 trzono w witraże o podobnej ornamentyce. W niszach, wyłożonych czerwonym kamieniem, stoją zakurzone figury gipsowe: nimfy wzorowane na rzeźbach antycznych, lecz obdarzone przez swego twórcę dozą swoistej pornografii z końca stulecia — dziś już smętnej. Dzierżą one w dłoniach, uniesionych w górę, kinkiety w kształcie płomienia — o ile płomień ma kształt. Wieczorem klatka schodowa odrealniała się, stawała się umowną jak dekoracja w teatrze, a to dzięki temu, że kinkiety pociągnięto niebieskim lakierem przeciwlotniczym, aby stłumić ich światło. Na drzwiach mieszkania, wysokich, dwuskrzydłowych, zbudowanych z masywnego dębu, mosiężne paszcze lwów trzymały w zębach grube koła z tego samego metalu. Drzwi otwierały się powoli, pełne ciężkiego majestatu dębowego. Wydawało się, że nie służą do otwierania, lecz raczej przeznaczono im rolę ochrony zasobnego wnętrza. Teraz było ono puste. Dostatek przeszłości można było odczytać z sufitów bogatych w stiukowe ozdoby niepośledniego gatunku, z podłóg wyłożonych różnokolorową posadzką drewnianą i ze ścian, gdzie zachowały się resztki tapet tłoczonych w roślinne wzory, przymocowanych do muru złoconymi listewkami w miejscach złączenia. Tapety były poszarpane, ponieważ szukano ukrytego złota. Obecny właściciel apartamentów nie mógł wiedzieć, że mecenas N. — prokurent Zakładów Tekstylnych „Osnowa" Sp. Akc. — uniknął wojny. Za czasów późniejszych mieszkali tu Żydzi, którzy nie mieli potrzeby czegokolwiek chować w ścianach. Teraz wzdłuż cienistej ulicy Elektoralnej, środkiem asfaltowej jezdni biegnie czerwony mur. Wierzch muru pokryto odłamkami szkła, wtopionymi w cementową zaprawę. Z okien mieszkania widać przesuwające się na tle przeciwległego muru głowy ludzkie. Tylko głowy ponad murem. 67 Suną one niby na taśmie transportera. Szklane odłamki odcinają je od reszty ciała. Po tamtej stronie ulicy była kiedyś czytelnia „Wirginia". Ciasna dziura, w porze poobiedniej zatłoczona, pachnąca papierami i kurzem. Pracowało, tam kilka dziewcząt, były to młode, zadziorne Żydówki, oczytane, wycwanione, nie dające sobie w kaszę dmuchać. Teraz Jurek wie, że musiały należeć do KZMP, bowiem zawsze miewały jakieś swoje konszachty z ojcem. Otrzymywał od nich książki, których nigdy nie pozostawiał na widocznym miejscu. Róża — roześmiana i ruchliwa tak intensywnie, że ledwo jej starczało miejsca za kontuarem, podawała pulchną dłonią książkę i mówiła przymrużając oko — „indeks". Jurek sądził teraz, że nie tylko sympatie, zrodzone na gruncie filozofii materia-listycznej, nurtowały w sercu ojca. Przypominał sobie, że ojciec przykrywał swoją wielką dłonią palce Róży, trzymające książkę. Czynił to z łobuzerskim uśmiechem. Jakże można było nie lubić tych dziewcząt, świergotliwych jak sikorki i równie jak te ptaki żwawych, kiedy przeskakiwały z jednego regału pełnego książek na drugi. Stary Wirgin zachowywał niezmiennie olimpijski spokój. Był cichy, siwiutki, małomówny, nie utył też zbytnio, jak człowiekowi obcującemu z bogactwem myśli ludzkiej przystało. — Zastanawiające zjawisko — mawiał do ojca. — Nakłaniam moje pracownice do czytania. Nie sądzę, by można było pracować z sensem w naszym zawodzie bez oczytania, powierzchownego bodaj. Ale niech pan sobie wyobrazi. Skoro zaczną czytać, grzęzną w... komunizmie. Ostatnie słowo wypowiadał cicho, pochylając się w stronę ojca nad kontuarem. 68 — Róża mi powiedziała: „Jest u nas niewiele książek, które uczą, jak zmieniać świat. Większość obrazuje go tylko z rozmaitych stron i w rozmaity sposób. A jeżeli człowiek coś wie, to powinien wyciągnąć wnioski". Pojmuje pan? Jej sama świadomość nie wystarcza. Mnie wystarcza, a jej nie. To nie jest dobre dla firmy — to KZM. Poruszał się za kontuarem z godnością, jaką daje wiedza 0 swoim rzemiośle. Nie usługiwał klientom, lecz obsługiwał ich rzetelnie. Pierwszej zimy wojennej, jeszcze w czasach tolerancji, Jurek zaszedł tam, aby wznowić prenumeratę. Stary Wirgin rozkleił się wówczas. Stał za kontuarem i sam podawał książkę. Jurek trzymał ją z jednej strony, a Wirgin nie puszczał z drugiej. Księgarz, okręcony na krzyż szalem, odziany w króliczy kubraczek, jęczał trzymając się za głowę swobodną dłonią: — Czy zdaje pan sobie sprawę z tego, co za skarby spło nęły na Zamku Królewskim? Nie dużo powiem: Canaletto*... Jeden z najlepszych Canalettów. Był tam pejzaż z zamkiem 1 maneżem*. Maleńkie figurki o nieproporcjonalnie rozdę tych głowach. Pan pojmuje. On malował te pejzaże niezbyt wielkie. Postacie musiały być w proporcji do architekto nicznego otoczenia, no i były wielkości palca. Lecz on chciał nadać twarzom charakter, dlatego powiększał głowy. Wy kreślał architekturę w perspektywie, ale w tych ludziach objawiał się dopiero wielki artysta. Niech pan przyjrzy się tym postaciom, którymi zaludnił ulice starej Warszawy, to są maleńkie poematy malarskie, to są klejnoty oprawio ne w sztywną, kreślarską robotę... Niech pan pochyli się Bernardo Belloto Canaletto (1724—1780) — malarz i grafik włoski; od 1770 r. malarz nadworny Stanisława Augusta. M a n e ż — miejsce przeznaczone dla tresury i ujeżdżania koni (Stary Wirgin nie miał racji, ten obraz nie spłonął. [Przyp. aut.]). 69 nad płótnem i obejrzy twarze przekupniów, żebraków, rzemieślników i arystokratów z ich lokajami. Prawda, pan tego nie zobaczy teraz. I zresztą, po co oglądać w takich czasach. Rozmowę sprowokowała książka „Michał Anioł" Romain Rollanda. Nigdy nie wróciła do właściciela. Jurek zastał później drzwi księgarni zamknięte żelaznymi sztabami, tworzącymi ciemny krzyż na tle jaśniejszych desek. Pomyślał wtedy o znaku krzyża, jakim znaczono niegdyś drzwi domów dotkniętych pomorem. Głowy po drugiej stronie ulicy przesuwały się z rzadka i szybko. Oczy z natężeniem obserwowały perspektywę ulicy. Twarze nosiły wyraz zgryzoty. — Nie patrz bezmyślnie w okno, weź raczej młotek i po- stukaj nieco, lecz nie nazbyt głośno i nie nazbyt często. Ja wejdę na regał i położę się spać. Pukaj — niech „Złoty" myśli, że coś się robi. Szef ani majster nie przyjdą. A jeśli przyjdzie nawet któryś z nich, to może mnie po całować... Sekuła wdrapał się na najwyższą półkę regału, fartuchem wymościł sobie miejsce pod głową i nucił: „Spij, dziecinko, już, siwe oczka zmruż. Tam zajączek w polu spał, zbudził go myśliwych strzał..." Sennym głosem dogadywał: — Regały... cholerne regały. Wszyscy robią regały. Mi liony kilometrów regałów. Rodak... Jasio Krone i Stacho kleją znowu półki. To ma iść gdzieś na Czerniaków. Pewno pójdziesz z nimi razem. Ja już na żadną budowlę pana Berga nie pójdę. Zanosi się na to, że ja i pan Berg powiemy sobie „do widzenia". Albo może i nie będzie okazji po temu... Po- 70 stukaj nie nazbyt głośno... Co to za książkę przyniosłeś z warsztatu? — Aleksego Tołstoja: „Droga przez mękę". Byłem po gwoździe w magazynie. Spotkałem Stacha, jak szedł do ro boty. Niósł pod pachą. Pożyczył. Obiecał pożyczyć także „Manifest". — Aha... Skąd ten chłopak bierze takie książki?... — Mówił, że jedna znajoma nauczycielka pożyczyła... — Aha... Ech regały... regały... półeczki... Wszystko na półeczkach ma być poukładane raz na zawsze. Wszystko — cały świat. Ludzie, przedmioty, sprawy. Ponumerowa ne, wiadomo, gdzie leży. To już nie jest, Jurku, tylko nie miecka akuratność. To jest filozofia. Co to takiego filozo fia... wiesz? — Czytałem filozofów. Platon mi się podobał... „Obrona Sokratesa", „Uczta". Podobało mi się, że umie zawsze kota ogonem odwrócić. — No, to niewiele wyczytałeś... Myślałem, że mi coś wię cej opowiesz... bo ja Platona nie czytałem. Ale przeczytam jeszcze... dla prawdy... Nie lubię wierzyć na słowo. Mówią, że to idealista... Myślałem, że mi coś opowiesz na dobranoc... Och, półeczki wy moje twarde. Nieprzyjemne czasy mi się przypominają, kiedy tak leżę na tych deskach... Po diabła „Złotemu" tyle półek? — Szwalnię zakłada. Będzie szył ubrania przydziałowe. — Patrz, jaki chytry. Lokal pożydowski dostał. Maszy ny pożydowskie skombinował... Pożydowski on cały. Sza- kal... Przedsiębiorca, któremu Sekuła nadał nazwę „Złoty", był to człowiek niestary, tłustawy i nienagannie ubrany. Twarz miał nie do opisania. Gdyby malarzowi przyszło ją portretować, nie odnalazłby w niej punktu zaczepienia. Nie 71 wiedziałby, od czego zacząć. Nosił grubą, złotą bransoletę, a na niej złoty „tissot" amagnetyczny, wodoszczelny i ze stoperem. „Płaski jak listek. Nie?" — mawiał. U bransolety dyndał złoty znak zodiaku. — To powinien być znak „prostytutki i rakarza" — twier dził Sekuła. „Złotego" słychać było z daleka. Skrzypiał butami. — Szewc daje mi do środka, pomiędzy warstwy skóry w podeszwie, specjalną wkładkę. Ona robi ten skrzyp. Mam wrażenie, że zawsze chodzę w nowych butach, a co ważniej sze, inni mają też takie wrażenie. To budzi zaufanie mojej klienteli. Mówił dużo, ponieważ spoufalił się. „Chłopcy, stawiam litra po skończonej robocie!" Żałował, że nie odbywają się teraz zawody sportowe. Sekuła spał, chrapiąc twardo, aż do samego fajerantu. Liczne noce spędzał bezsennie, uczestnicząc w narodzinach wielkiej sprawy. Kontakty ze „Spartakusem"... ze „Związkiem Walki"... z poszczególnymi towarzyszami, obmacującymi naokoło nieporadnie ciemność obecnego czasu — ileż to wszystko kosztuje trudu i jak niebezpiecznego! Czy można wiedzieć, co się zrobiło z człowieka w ciągu kilku lat? Człowieka nie można odłożyć na półkę, aby go zdjąć po pewnym czasie i odkurzonego nakręcić do działania. Krótki, nie dospany sen dosypał jeno piachu pod powieki. Sekuła mrużył oczy, skoro wyszli na białe światło ulicy i podążali do domu na Wolę wzdłuż muru getta. — Co za cholera? Spahisi... Samojedzi czy ki diabeł? — niepokoił się Sekuła. Wzdłuż murów, wzdłuż żelaznych ogrodzeń przy kościele Karola Boromeusza sterczeli, rozstawieni równo jak szta- 72 chety, dziwni żołnierze. Nosili czarne mundury z płowymi mankietami, przepasane na krzyż parcianymi pasami z kieszonkami na amunicję. Karabinki mieli małe jak dziecięce strzelbki. Spod olbrzymich hełmów stalowych, rozgrzanych w lipcowym upale, ciekły im po twarzach błyszczące strużki potu. Stali bez ruchu zapatrzeni w okna domów za murem, jedynie ich oczy pozostały żywe — myszkujące. Opodal posągu Madonny na skwerze wartuje jeden z nich. Oto uniósł gwałtownym szarpnięciem swą strzelbę, niejako wyrwał ją sobie spod nóg i złożył się do strzału. Sekuła i Jurek stanęli. Sekuła pierwszy dostrzegł dłoń wystającą zza tkaniny przewieszonej przez poręcz balkonu i podniósł ręce o zaciśniętych pięściach. Zamachał nimi w powietrzu. Oto żołnierz prowadzi muszkę po balustradzie balkonu, celuje dokładnie i strzela. Zza zasłony dywanu wyskakuje nagle niby kukiełka w teatrze marionetek widoczny do połowy człowiek, potrząsa dłonią, jakby się oparzył. Żołnierz, nie odejmując kolby karabinu od twarzy, repetuje broń i strzela ponownie. Tamten przechylił się na zewnątrz i później wypadł poza balustradę. Ciągnąc za sobą dywan, zniknął za murem. Stojąca na stopniach kościoła staruszka krzyknęła głośno i zaraz zapłakała dygocząc ramionami. Przed chwilą ukończyła modły i zapewne wydawało się jej, że wszystko już będzie lepiej. Sekuła milczał idąc obok Jurka i do tej pory nie wyprostował palców zaciśniętych w pięści. Gdzieś koło Wroniej natłok myśli rozsadzających czaszkę, myśli lub raczej uczuć, wyrwał Jurkowi z gardła słowa: „tam zajączek w polu spał..." Zabrzmiało to tak głupio, że chłopiec aż przestraszył się. Sekuła spojrzał nań świdrującym, ciężkim wzrokiem. 73 — Ty, nie wygłupiaj się, dobrze, bubku... — warknął. — Ja tak mimochodem, znaczy bez udziału woli — jąkał zaczerwieniony po uszy Jurek. — Masz, widać, bardzo rozpuszczony jęzor, jeśli ci już sam w gębie chodzi. Sekuła sapnął i widać było, że zmiękł jakoś w sobie, napięcie ustąpiło. Żegnając się z Jurkiem, mówił: — Tak, tak, broń do nogi, kapitulanci! Oni — tu wska zał kciukiem tę stronę miasta, skąd przybyli — oni podno szą broń. Zaaranżowano na wielką skalę pokaz możliwości i perspektyw. Tej nocy i dni następnych odchodziły gdzieś w głąb kraju pierwsze transporty Żydów z warszawskiego getta. Była to pierwsza likwidacja — latem roku 1942. Dowództwo Armii Krajowej propagowało hasło: „z bronią u nogi" i tezę o „wykrwawieniu się dwu wrogów". Nocą, pomiędzy lasami przemykając po odkrytych polach, szły szeregi ludzi niosących broń na barkach, po chłopsku niby cepy. Broń winna zostać pod ziemią i miejsc jej ukrycia nie powinni wskazywać przepełnieni goryczą klęski żołnierze z Lrzydzie-stego dziewiątego roku, którym udało się uniknąć internowania. Dziwne rzeczy bowiem dzieją się, gdy broń dostają ludzie nie dowodzeni przez służbistych oficerów, nie zarejestrowani i mający swe zdanie co do kwestii: jak świat powinien wyglądać. Tej ewentualności dowództwo Armii Krajowej pragnęło uniknąć, korzystając z doświadczeń i porad zaprawionego w polityce kolonialnej Intelligence Service *. brytyjska służba wywiadow- Intelligence Service cza. X Ausweisy, firmowane stemplem „Berg", nabrały większego znaczenia, kiedy „trzeci" Berg zatracił swoje feudalno-cechowe ciągoty. — Hildo, konferowałem w Izbie — mówił do żony odpinając szelki. — Niemieckie propozycje są lukratywne. To są gigantyczne, w naszej skali, zapotrzebowania. Skończyły się czasy kłótni przy przetargach, kiedy wyrywaliśmy sobie każdą futrynę z ręki. Tego już nie będzie. Boję się, że i tak nie podołamy zapotrzebowaniom. Przyczyny są proste. Drzewo jest u nas i w Rosji. Od nas jest bliżej i do lasów, i do frontu wschodniego. A przy tym „wszystkie koła muszą się toczyć dla zwycięstwa". Proste. Mamy dobrą passę, świetną passę. Mój warsztat jest mały i przed wojną pamiętasz, Hildo, robiliśmy bokami. To się nie powtórzy i nie zostanę wchłonięty, tylko ja będę wchłaniał, drogi kolego Smółkow-ski, kolego Lipszyc, kolego Struwe... Rzucił pantofle na środek pokoju gestem rzucania kości, tak jak to sobie wyobrażał. Hilda powstała z łoża i niecha-jąc wszelkich utyskiwań sama wystawiła pantofle do przedpokoju. Kiedy powróciła, wyraz gniewnej zachłanności nie spłynął jeszcze z jego twarzy. Wydał jej się dumny i odmłodzony. Kantor firmy rozbudowano na skalę potrzeb. Berg wyrzucił z sąsiadującej z kantorem obszernej stróżówki starą do-zorczynię, która wdowim prawem dogorywała w izbie zbyt obszernej na jej nieruchawość. Izbę wydezynfekowano, odnowiono do gruntu i przebito przejście do kantoru. Berg wstawił bufecik z daleka lśniący kryształami kieli- 74 75 szków, wyłożył podłogę dywanem, ściany ozdobił boazerią z różnych rodzajów drzewa i począł przyjmować w tym pokoju wysztyftowanych oficerów niemieckich. Były to zamówienia na grube miliony złotych wojennych. Na stołach, ustawionych w kantorze, leżały porozrzucane katalogi firm produkujących maszyny stolarskie. Pojawiły się na placu piły wahadłowe, w stolarni mechaniczne szlifierki, w maszynowni nowe, skomplikowane obrabiarki o bezpośrednim napędzie indywidualnym, zautomatyzowane w sposób wręcz zdumiewający. Przy tych maszynach dawne, wysłużone graty na drewnianych postumentach nabrały wreszcie wyglądu anachronicznego. Młodzianek nieufnie obmacywał nowe narzędzia, bał się posługiwać nimi, pozostał przy swej tarczówce-wete-rance. Majstra wyrzucili Bergowie na zbity łeb, ponieważ nie mógł podołać ogromowi pracy i w jego ciasnej głowie powstał zupełny chaos. Mylił wymiary, gatunki drzewa, terminy wykonania. Spostrzegał w połowie roboty pomyłkę i starając się ją naprawić brnął coraz głębiej. Wysiadywał do późnej nocy, kreśląc robocze rysunki, o świcie zasypiał nad rajzbretem. W ciągu dnia chodził zmuzułmaniały zupełnie, odpowiadał na pytania w sposób nonsensowy lui wpadał w niczym nie dające się usprawiedliwić ataki wściekłości. Kiedy jego idiotyzm zaczął uderzać Bergów po kieszeni, wyrzucili go za bramę. Przyszedł po nim maleńki, chuderlawy człowieczek, chory na pęcherz i mizernie odziany. Ten starał się pracy podołać i podołał jej pracując w milczeniu z wielką rutyną. Nigdy nie krzyczał, lecz potrafił tyle roboty wysączyć ze wszystkich, jak nikt przed nim i nikt po nim. Znał się na 76 rzemiośle wspaniale. Zapytywał: „ile pan dzisiaj okienek skleił, panie Grzesiu? Co? sześćdziesiąt... Hm" — pokiwał głową i poszedł. Grześ kleił po osiemdziesiąt w ciągu dni następnych. Nowy majster wprowadził system płacy akordowej. A śrubował akordy perfidnie i nieznacznie, proponując jakieś drobne ułatwienia w robocie w zamian za obniżkę ceny pierwotnie ustalonej. Rozbudzał gorączkowy pośpiech i grał na chytrości ludzkiej jak na basetli. Nie był zbyt dobry dla Bergów, nie obchodziły go bowiem żadne sprawy, poza zawodowymi. Z nikim nie rozmawiał, o nikim nie donosił. Poza tym świadomość jego nałogu była Bergom przykra, chociaż pił wódkę w samotności i nigdy nie upijał się na umór. — Żeby chociaż pohałasował — sierdził się Berg. — On jest obrzydliwie smutny. — Toteż kiedy wyprowadził warsztat z dawnych zaśniedziałych metod produkcji i płacy, kiedy usprawnił przebieg materiału w maszynach i ustalił akord jako jedyną formę zapłaty dla stolarzy, Bergowie wyrzucili go za bramę. Na jego miejsce mianowany został majstrem starszy z braci Słupeckich. I ten pokazał, co umie. Pracował przecież niegdyś w olbrzymim przedsiębiorstwie, gdzie stosowano najnowocześniejsze metody. Bergowie robili nosze dla rannych Niemców. Tysiące noszy, które pomyślane były tak sprytnie, że można je było ustawiać jedne na drugich, tworząc rodzaj piętrowej pryczy. Słupecki wpadł na genialny pomysł zatrudnienia kobiet. Zszywały one szewskimi nićmi pasy nośne i zaopatrywały końce nóżek noszowych w specjalne okucia. To samo robili nowoprzyjęci praktykanci, którzy już marzyć nie mogli o jakiejkolwiek nauce rzemiosła. Kobiety pobierały dniówkę niższą niż robotnicy placowi, płatni najniżej, praktykan- 7? ci zarabiali grosze, jednocześnie zaś uproszczona do ostatnich granic, mająca wiele cech produkcji taśmowej robota nie dozwalała na najmniejszą przerwę. Najnowszy majster biegał jak lega wiec po wszystkich trzech barakach i oszcze-kiwał leniuchujących. Jurek i Stacho ze zrozumieniem rzeczy patrzyli na czeredę kilkunastoletnich chłopaczków, kujących niby dzięcioły. Wykonywali oni bezustannie te same trzy ruchy, zakończone klapnięciem młotka. Wynędzniałe dziewczęta, pokryte kłakami juty strzępiącej się z pasów, przekrzykiwały stukot powstający przy nitowaniu. Bieda uczyniła je złośliwymi. Nie była to cięta, pełna dowcipu złośliwość kobieca, mająca cechy kokieterii. Żarły się pomiędzy sobą. Przepraszały się. Płakały. Śpiewały chórem sentymentalne piosenki i znów kłóciły się 0 drobnostki, lecz zapamiętale. Chłopcy po każdym powrocie z „budowy" zastawali ulepszenia sprowadzające przyśpieszenie tempa pracy. Stolarze w milczeniu chylili się nad robotą, nie było już żadnych przyśpiewek czy pogwarek. Warsztat zastawiono wielką ilością szaf, krzeseł, stołów i komódek, których produkcję rozpoczął Berg, nie ograniczając się do wytwarzania noszy 1 sań, które miały zasilić front na wschodzie. Po doświadczeniach moskiewskiej zimy Niemcy wymyślili sanie, których model wywodził się z niskich sanek rosyjskich, zaprzęganych w jednego konia. Sanie malowała farbą ochronną brygada praktykantów. Na dziedzińcu warsztatowym piętrzyły się całe gmachy, ustawione z tych sań lśniących bielą w promieniach sierpniowego słońca. Tak tandetnej fabrykacji nie znali nawet najstarsi stolarze, co z niejednego pieca chleb jedli. Klecono wszystko w sposób urągający wszelkim wymogom technicznym. Grzesio wymachiwał bukowymi płozami, niby wiatrak skrzydłami, i wołał na Jurka i Stacha — swoich podręcznych: — Biegiem i galopem, chłopcy, Stasiu, zostaw... nie biegaj do magazynu po utrwalacz, lej wodę do tego par szywego kleju. Farba i Pan Bóg te sanie w kupie będą trzymać. Rozmach rozwoju ekscytował wszystkich i dziwił. — Skąd on ma na to pieniądze? — zastanawiał się Sta cho nad nowoczesną szabłownią, świeżo zainstalowaną w maszynowni. — Pomyśl — zaszemrał Rodak. — Czy pamiętasz, jak chlapnąłeś wodą na bejcowaną i już zaciągniętą politurą szafę? Woda nie spłynęła — zrobiła się plama. Czy pamię tasz, że od tego czasu już nie zaciąga się mebli erzacową po liturą, tylko przecieramy je trawą morską dla połysku? Po litura okazała się na nic nieprzydatna. Ale Berg dostaje na dal z przydziału i spirytus, i ten lipny szerlak czy kalafonię. Sprzedaje na lewo. Czysty zysk. A o ilu podobnych okazjach my nic nie wiemy? Sprowadza maszyny na kredyt. Maszyny już pracują dla niego, a kredyt... On jest kriegswichtig*, kredyt może naciągać... — Tak — ciągnął Rodak, zastanawiając się teraz nad słowami. — Znasz coś takiego: nadwartość? — No... Z początku nie rozumiałem. Sekuła wytłumaczył. Znaczy, ja pracuję osiem godzin, a on mi płaci za dwie, stąd ma zysk — ten czysty dochód. — Czysty jak czysty. On ci nawet za jedną godzinę nie płaci teraz. Słyszałeś, jak się w kantorze upominają nasi chłopcy o podwyżkę? Co mówi wtedy Berg? Kriegswichtig (niem.) — ważny dla celów wojennych. 78 79 -— Mówi, że możemy iść do niemieckiej firmy, to zapłacą nam trzykrotnie mniej. Tak jest, Rodak. Ja mam znajomych chłopaków u Lilpopa. Śmiech bierze na ich zarobki. Kradną... bo jak żyć? — Zgoda. On nawet mówi, że grozi mu obóz koncentracyjny za to, że płaci nam powyżej ustalonych stawek. Ale, mój drogi, mogą oni sobie gadać, co im ślina na język przyniesie. Fakt, że okradają nas tak, jak nigdy do tej pory. Zastawiają się niemieckimi ustawami. Te ustawy nas tylko dotyczą. Marks gdzieś napisał, że robotnikowi płaci się tyle tylko, aby mógł odnawiać swoją siłę do pracy. Teraz nam nawet tyle nie płacą. Straszne czasy, Stachu. Pracuj, bo zdechniesz z głodu albo cię przykaraulą; pracujesz — zdychasz z głodu. Popatrz na ludzi. Ich kobiety handlują, oni robią jakieś fuszerki albo kradną. Ty co jadasz? Kartofle z postem? Spójrz na Grzesia, który jest samotny. To przecież już nie człowiek. Nędzarz nędzarzy. Czy można się dziwić, że pije? Wódka jest najtańsza. On tanio płaci za otumanienie. Tak, Stasiu. Przyglądaj się. Przyglądaj się, bo rychło już nadejdzie koniec dla Bergów i dla faszyzmu. To są rzeczy już tak bardzo przeciw człowiekowi, że muszą szybko zostać zniszczone. Po dzwonku fajerantowym, gdy Jurek szedł ku bramie, zatrzymał go Berg „trzeci". Rozsiadł się na ławeczce, wśród słoneczników rosnących opodal kantoru. Obok niego stał syfon z wodą Vichy. Berg popijał drobnymi łykami, ocierając spocone czoło. Jego oczka lśniły jak mleczne żarówki. Wypił zbyt wiele koniaku z majorem Hahne. Teraz wypoczywał w chłodku, gasząc zgagę i rozmyślając o tym, jak mądra jest mowa ludzka, jak pełna odcieni i jak bogata. 80 Przecież nie można powiedzieć takiemu Hahne — junkrowi najczystszej wody, właścicielowi sporego obszaru ziemi gdzieś w okolicach Malborka: ,,Panie Hahne, bierz pan ode mnie łapówkę, bo nigdzie pan większej nie dostaniesz, ponieważ to zamówienie już obróciliśmy pomiędzy sobą i ja je wziąłem na zasadzie dobrowolnej umowy. Bierz pan forsę, bo ani Smółkowski, ani Lipszyc, ani Struwe i syn nie dadzą łapówki większej, lecz zaproponują mniejszą z rozmysłem". Czy można takiemu człowiekowi powiedzieć łapówka? Łapówkę daje się referentowi w Urzędzie Pracy. Z majorem Hahne rozmawia się o partycypowaniu* w zyskach. Partycypowanie — „trzeci" Berg smakował słowo. Niejako obracał je na języku. — Panie Jurku — zagaił rozmowę. Odstawił szklankę i przysłonił dłonią nos, który buchnął nagle gazem wpom powanym przed chwilą do żołądka. — No, jak podoba się panu teraz nasz warsztat? — Pan szef sprowadził wiele nowych maszyn. — Otóż to... rozumie pan — tu zniżył głos i pochylając się odkleił swe plecy od oparcia ławki. — Pomnażamy ma jątek narodowy. Pan powinien to zrozumieć. To wszystko zostanie, kiedy oni już pójdą. Zostanie dla nas, dla Polski. Robotnicy tego nie chcą zrozumieć i psioczą... tak... tak... To wszystko zostanie... zostanie... Usiadł wygodniej, dłonią wsuniętą w rozchylenie koszuli miętosił kudły porastające mu brzuch, który miękką okrą-glizną spływał na uda. Partycypować — brać udział. B — Pokolenie 81 Pewnej soboty Stacho pozostał po dzwonku fajeranto-wym. Spokój i cisza. Jedynie stróż nocny łaził po warsztacie, postukując jałowcową laską. — A co, Stasiu, robisz? — Kuferek na graty. — I mnie byś taki zrobił. Prawie taki sam miałem, jak i ten, co robisz, kiedy mnie do wojska brali na mandżurską granicę. Tyle, że słonecznik był na nim wymalowany, a po bokach dwie dziewanny, żebym wiedział, że to mój. Brat mi go zrobił, co był cieślą u nas na wsi. Co to był za chłopak! Czarny, wąsaty, gorący jak źrebiec. Dachy przeważnie ro bił. Lubił te dachy stawiać, bo duży widok naokoło, powia da. Mówiłem mu: „Kuba, wymalowałbyś mi koguta, czer wonego koguta". A on się śmieje i mówi: „Ty głupi, wiesz, co znaczy czerwony kogut? Ogień. Chcesz, żeby ci się ku ferek spalił?" Spalić się nie spalił, ale ukradli, w Tomsku ukradli... Później nadszedł Sylwek Młodzianek i zaraz było widoczne, że jest mocno podpity. Coś przyśpiewywał, przytupywał chodakami, mrugał na Stacha głupio i ślinił się. W kątach ust bieliła mu się spieczona piana. Dłonie myszkowały niespokojnie. Zaczepiał Stacha, mówiąc doń zdania obraźliwe. Po chwili stawał się pochlebiający i błaznował nieudolnie, pragnąc zwrócić na siebie uwagę. Przeszkadzał Stachowi w pracy, a na domiar złego nie było wiadomo, czy zwady szuka, czy pomocy. Stacho odszedł wcześniej, niż zamierzał. Sylwek zniszczył nastrój spokojnego wieczoru sobotniego, a później położył się na kupie heblowin i zasnął. Zdrzemnął się także dziadzio Potrzeba, sen nachodził go bowiem z nieprzezwyciężoną mocą we wczesnych godzinach nocy. Dlatego nie dostrzegł, że nie minęło zamroczenie Sylwka, kiedy ten obudził się około godziny dziesiątej i wyszedł ciężkim krokiem z warsztatu. Podpalił maszynownię. Wylał pół bańki oliwy na wióry podgarnięte pod ścianę i zapalił. Stary Młodzianek wysunął się na dwór za swoją potrzebą i dostrzegł pomarańczowy blask wielkiego ognia. Biegł w poprzek placu zrywając po drodze gaśnice ze słupów. Uporał się z pożarem, zanim ktokolwiek wszczął alarm. Syna dopadł za sztablem desek pod szopą, a pewno by go nie dogonił, gdyby Sylwkowi nie uwięzła noga w szparze pomiędzy balami. Tam od razu zbił go. Chwycił dębowy obrzynek i zadawał ciosy, stękając jak drwal. Chłopak wyrwał się i wlazł na sztabel, stamtąd na dach szopy, a później rozchylił druty kolczaste. Zostawiając na nich strzępy ubrania i skóry, skoczył w dół na sąsiednią posesję. Nikt go już nigdy nie zobaczył. Mówiono, że wyjechał do Niemiec na roboty. Krążyła także legenda, że schwytano go bez dokumentów i odstawiono na Majdanek. Bardziej fantazjujący dodawali, że został tam „kapo". XI Nad żelazną bramą dzielącą wysoki mur na dwa odcinki, widniał napis gotycki NSV-Winterhilfe — pomoc zimowa. Mur pokryty był od wewnątrz grubym kożuchem dzikiego wina. Pomiędzy kamieniami dziedzińca bujały chwasty, usychające już teraz. Gmach, który pozostał po usuniętym stąd laboratorium chemicznym, zajmował swym ceglastym ogromem resztę posesji. Okna, dawno nie myte, zmatowiały od kurzu i pajęczyn. Miejsce obrano dobre. Ulica Fabryczna była cicha i pozbawiona ruchu. Strzegł tego domu pyzaty wartownik — folksdojcz, który nie umiał słowa 82 po niemiecku, to znaczy niezdolny był do prowadzenia rozmowy, lecz rozumiał rozkazy. Jego karabin pochodzenia francuskiego miał wygląd podobnie zaswiniony jak wnętrze jego izby, a długi, igłowaty bagnet przyrdzewiał do lufy na stałe. W kantorze oczekiwało na pracę kilka wiedźmowatych bab. Wchodząc tam słyszało się dźwięki polskiej mowy, lecz kobiety nie rozmawiały w tym języku z Jurkiem, kiedy przychodził po klucze do pokoju, w którym montowano półki. Warczały w folksdojczowskim żargonie swoje opryskliwe wskazówki i żądania. Skoro wypełnili regałami piwnice i pierwsze piętro, sprawa stała się jasna. Zastali pewnego dnia piramidy butów i kaloszy, gigantyczne bele łachów wszelkiego rodzaju, od czapek i skarpetek do kołder i dywanów włącznie. Wnętrze gmachu wypełnił odór dezynfekcji. Niemki z kantoru biegały popiskując jak myszy. Policzki ich zapłonęły wypiekami. W oczach błyszczało rozwydrzenie. Wygrzebywały ze stosów ubrań cenniejsze łaszki, czyniły to z wprawą, pokazywały je sobie nawzajem z dumą i zadowoleniem. Można by powiedzieć, że dorwały się do ławicy perłopławów. — Czy wiecie, co to jest? — szeptał z zadyszką Rodak, gniotąc ramiona chłopców korzeniastymi palcami. — To są żydowskie rzeczy. Wara warn od tego. To już jest niczyje, ale nam zabierać tego nie wolno. Będę bił w mordę, jeśli zobaczę, żeście się pokusili. Jasio Krone stał z boku, długi, pyzaty, o rękach wystających z przykrótkich rękawów i bujających się, niezależnie od ruchów ciała, jak ciężkie wahadła. Wzrok jego nie był pozbawiony pożądania, a na twarzy widniał smutek. — Taka ,,kanada"... taka „kanada" — mruczał i wzru szał ramionami. Rodak popędzał z robotą, sapał i fukał jak jeż. Pragnęli teraz już jak najszybciej opuścić składnicę pomocy zimowej, gdzie żywiczny zapach nowych półek zabity został smrodem dezynfekcji. Niemki układały żwawo na regałach przedmioty, segregując je: osobno śpioszki dla niemowląt, osobno garderobę męską, osobno damską, a tuż obok bieliznę pościelową... Pracowały bez pośpiechu i z wielką systematycznością. Bogactwo im spowszedniało, pozostała nudna robota. Gru-bokoścista Frau Król, stulając wąsatą wargę, gwizdała: Liii Marlen, wykonując do taktu ruchy dłońmi. Schmutzig ist das alles* —- mówiła ujmując końcami palców koszulkę damską o rozmiarach filigranowych. To zapewne zazdrość wyrwała jej z gardła zdanie, którym starała się zohydzić sobie obraz kobiety, co mogłaby okryć swe ciało tak znikomą ilością tkaniny. Mieli tej roboty dosyć. Ciągnęła się w nieskończoność. Niemki otwierały bezustannie coraz to nowe pokoje na piętrach, gdzie praca wydawała się ukończona. — Jak we śnie — mówił Jurek. — Coś kończysz i koń czysz. Bezustannie kończysz. Wątroba Prometeusza, a nie budynek. — Czyja wątroba? — pytał Stacho. Pod koniec września Rodak przyniósł za podszewką „Trybunę Wolności", drukowaną na czterech stroni czkach bibu- lastego papieru. Słowa drukowane na jednej stronie widoczne były i na odwrotnej. Złożone w dziesięcioro, ukryte w zakamarkach odzieży papierki przenosił stary stolarz przez miasto kotłujące się Brudne jest to Schmutzig ist das alles (niem.) wszystko. 84 od ulicznych łapanek. Teraz wśród zwałów żydowskiej odzieży Jurek odczytywał półgłosem tekst: ...Jakże daleko jesteśmy od tych dni czupurnych, kiedy ;to garstka szaleńców rzuciła w twarz nieruchawym politykom wezwanie, aby razem z robotnikiem i chłopem chwycili za karabin. Jakże daleko jesteśmy od tych dni szalonych, kiedy to z paroma rewolwerami wydaliśmy wojnę uzbrojonemu w czołgi i działa przeciwnikowi. Mamy za sobą parę miesięcy zimowych przygotowań, mamy za sobą pierwsze lato partyzantki. Czas by podsumować dotychczasowe osiągnięcia... ...Partyzantka polska stała się rzeczywistością... Poznawali geografię Związku Radzieckiego, a obszary położone na zachód od linii łączącej góry Kaukazu z Leningradem były im znane bardzo dokładnie. Powtarzała się w sposób pełen nadziei nazwa Stalingrad. „Długo coś likwidują te ostatnie punkty oporu" — mówili oględnie, nie wypowiadając na głos swych pragnień i przewidywań. Wydawało się, że żywią obawę: ,,aby nie uroczyć". — Rodak, powiedzcie mi otwarcie, czy wy traktujecie mnie jak swojego człowieka? Czy też będziecie mnie ob wąchiwali jeszcze z rok czasu? Wy wiecie, że jak się długo wącha, to się traci czucie w nosie. — Co ty mi tutaj głowę zawracasz. Komu ja gazetki przynoszę — falangistom, bubku, czy swoim? A co do obwąchiwania, to ci szczerze powiem, że gdybyś był ro botnikiem, to ja bym ciebie rozeznał na dziesięć kilo metrów, coś ty za jeden. A tak... diabli wiedzą. Ty jesteś jak mgła. — Po pierwsze jestem robotnikiem, a po drugie komu nistą... 86 — A trzy, jesteś durny szczeniak. Ot co. Coś ty za słowo powiedział? Komunista. Czy ty wiesz, co to znaczy? Już to samo, że mówisz o sobie: komunista, już to samo znaczy, że jesteś bubek, a nie komunista. Rodak popatrzył na Jurka z niekłamanym gniewem i żuł w ustach słowa ciężkie, których nie chciał wypowiedzieć, albowiem z zasady nie przeklinał. — Komunista zasmarkany — burknął z obrzydze niem. — He... komunista. To ja tylko w myślach tak sie bie nazywam i to wtedy, kiedy jestem zadowolony ze swo jej roboty. A on mi tutaj — komunista. Komunista nie mówi wielkich słów o małych rzeczach. Ot co, i zanim po wie słowo, to trzy razy pomyśli. Bo powiedzieć, u komu nisty znaczy — zrobić. Eh ty, gimnazjalisto, gimnazjalisto. Grzesio się z ciebie śmieje, żeś na księdza praktykował, i ma rację. Oni często mówią wielkie słowa o marnych sprawach. Idź do roboty, patrzeć na ciebie nie mogę spo kojnie. W kilka dni później, kiedy Rodakowi wróciła zdolność spokojnego patrzenia, Jurek spytał o Sekułę. — Ty lepiej zapomnij, że był taki i że tak się nazywał. On się teraz nazywa „Smukły". — Rodak zasępił się i to nem troski dodał: — Męczy się chłop i ani nie stęknie na wet. To dobry towarrysz. Ty bądź cierpliwy. I na ciebie, i na Stacha już niedługo nadejdzie czas. Dowiadywałem się. Musicie zorganizować piątkę ludzi. Taka jest organiza cja. Rozejrzyjcie się naokoło. Czy mało jest ludzi? — Czekaj. Więc jak jest? Mogę się uważać za gwardzi stę czy jeszcze nie? — No widzisz, gdybyś był komunistą, nie pytałbyś się tak głupio. Pewno, że... jak to powiedziałeś? „Możesz się uważać" — Rodak uśmiechnął się. 87 Nie brzmiało to uroczyście. Jurek, oczywista, nie sądził, iż jego zejściu do podziemia towarzyszyć będą gromy i błyskawice, ale liczył na odrobinę bodaj patosu, dlatego żywił do Rodaka urazę, posądzając go o oschłość i gburowatość. Stacho dłużej przesiadywał wieczorami nad książką, podkręcając zdychającą karbidówkę. W niedzielę, rzadziej niż poprzednio, widywali go sąsiedzi, opartego o budę i śledzącego lot gołębi. Chodził polami gdzieś na Koło, strasząc po drodze wrony, rozdrapujące wysypiska śmieci. Pogwizdywał nikomu nie znane, obco brzmiące melodie. Wszystkowiedzący sąsiedzi mawiali: „Ej, Mikołajowa, Mikołajowa, twój syn wolę bożą widać poczuł. Patrzaj, jak go polami nosi". Skąd mogli wiedzieć, że melodie, które gwizdał Stacho, były to urywki pieśni krasnoarmiejskich, które przeszły jakoś nad frontem. Było ich dwu. A trzeba było pięciu do stworzenia jednostki bojowej — sekcji. W kącie za prasą do fornirowania Rodak mówił: „Nie, nie, chłopaki, Jasia Krone trzymajcie lepiej z daleka. Czy wiecie, że on wynosił łachy wtedy z tego Winterhilfu? Tłumaczyłem — nie pomogło. No i sami widzicie, co to za człowiek. — Już? — Tak wyszło. Chciałem wcześniej, ale oni tam szukali kontaktów, wiesz, jak to w konspiracji. Ktoś nie przyszedł, ktoś się spóźnił. Dziś poznałem mojego dowódcę. Śmieszny człowiek, pyta od razu: macie jaką broń? — Czy to są ci sami ludzie, którzy drukują „Trybunę"? — Ci sami. — W miesiąc później Jurek powiedział znad talerza kartoflanych placków: „Wiesz, mama, wstąpiłem do Gwardii Ludowej". Usiłował powiedzieć to tak, jak relację o pogodzie. Matka odstawiła patelnię i usiadła powoli na krześle. Wyglądało, jakby wsiąkała w nie. 88 D R U XII Powszechna Zawodowa Szkoła Stolarsko-Budowlana zmieniła lokal po raz trzeci na początku roku szkolnego 1942/43, kiedy Niemcy podchodzili pod Stalingrad i czołgali się jak karaluchy po łańcuchach górskich Kaukazu. Czuli szeroki oddech rzeki Wołgi i stepów Powołża, łowili nozdrzami zapach bakińskiej nafty. „Trybuna" nawoływała: „Należy uderzać w najczulsze ośrodki machiny wojennej hitlerowców, niszczyć transport wroga. Każdy pociąg wysadzony w powietrze to dzień wojny, to dzień niewoli mniej". Rodak stękał: ,,No i co, paliliście się do roboty, a teraz, jak przychodzi do zorganizowania głupiej piątki ludzi, to wy co? Wy nic". 91 — Ogłosić mamy w „Nowym Kurierku", czy jak? „Poszukiwani dywersanci". Mnie obmacywałeś pół roku, a sam teraz poganiasz — biesił się Jurek, a Stacho mu przytakiwał. Pierwszego znaleźli w szkole. Wyłowili go spośród kłębowiska adeptów sztuki stolarskiej, przechwalających się swoimi wiadomościami zawodowymi, bałaganiących na lekcjach i czyniących drwinki z dziury w spodniach nauczyciela korespondencji handlowej. Był to patriota, który starał się zaszczepić miłość do mowy polskiej za pomocą układania listów zaczynających się tak: „W odpowiedzi na pismo pańskie z dnia... liczba dziennika... dotyczące sprawy dostarczenia..." Ponadto nauczyciel przebąkiwał w słowach dwuznacznych o niewoli i konieczności przyjęcia postawy niezłomnej. Rozumieli go wszyscy i tyle. Podobnie patriotycznie nastawiony był ksiądz katecheta, młody, płonący jak smolna żagiew. Ten operował frazesem: „Polak to znaczy — dobry katolik". Wykładał Stary i Nowy Testament, zahaczał o dogmatykę i historię Kościoła. — Proszę księdza, czy Kopernik był duchownym wy sokiej rangi? — Stacho wystrzelił tym pytaniem naj nie spodziewanie] dla samego siebie, a później trzeba było cią gnąć rzecz dalej. — Oczywiście. Dziekan katedry we Fromborku — bi skup — nie bagatela. — No to dlaczego jego książka o ruchach ciał niebie skich jest zabroniona do czytania? Papież zabronił. I jeśli papież jest nieomylny, to znaczy, że słońce kręci się na około ziemi. — Było to echo rozmów z Sekułą. Ze strony księdza nastąpił mętny wywód o nieomylności papieża tylko w sprawach wiary. Na tym nie skończyło 92 ! się. Ksiądz zakarbował to sobie i kiedy przyszedł pierwszy okres szkolny, nie zaniedbał wyzyskać przychylnej dla siebie koniunktury. — Bywają i tacy, którzy liznąwszy nieco wiedzy, i to jakiej wiedzy, robią wszystko, aby w duszach ludzi wie rzących siać zamęt i sączyć w te dusze zwątpienie. — Ksiądz zerkał ostro w stronę Stacha. — Ale oni nie znają spraw, o których mówią, albo znają je źle, są to bezbożnicy, częstokroć tacy, którzy modlić się nie umieją, którym słowa Zwiastowania, nauczone przez matkę, dawno z głowy wy leciały... W trakcie egzaminu ksiądz nagle zwrócił się do Stacha. — Powiedz mi, synu, na początek dziesięcioro przyka zań, a później opowiesz mi, skąd one się wzięły. Stacho utknął przy drugim przykazaniu. W głowie miał czarną dziurę, w której fruwały jak przestraszone gołębie strzępy myśli: „nie zabijaj... nie zabijaj, które to będzie?" — Nie męcz się — ksiądz ściągnął brwi. — Stawiam ci na okres nie dwójkę, lecz pałę, mój drogi, pałę. Oczywista, sytuację należało wygrać do końca i ksiądz okazałby się podłej miary psychologiem, gdyby sprawy nie zakończył pozytywnie. — No, to ty nam powiesz dziesięcioro przykazań, Szer mentowski. Szermentowski był to niezwykła cichy i nieśmiały chłopak o kamiennie spokojnej, prawie nieruchomej twarzy pod gładko zaczesanymi włosami. Mówił niewiele, w sposób zupełnie nieoczekiwany akcentując słowa w zdaniach. Brzmiało to tak, jakby zawsze odczytywał głośno nieznany tekst. Szermentowski uniósł się skrzypiąc pulpitem i na policzki jego wpełzła powoli żółta bladość. — Nie umiem... na pamięć... 93 Ksiądz wstał dźwigając z wysiłkiem ciężar swego ciała na dłoniach przylepionych do stołu. Jurek trącił Stacha łokciem w bok. Stacho szepnął: „Pogadaj z Szermentowskim po lekcjach" — po czym mrugnął porozumiewawczo. Ksiądz uniósł twarz ściągniętą niekłamanym bólem. — Ja... ja nie znajduję słów... — i wyszedł z klasy trza snąwszy drzwiami. — Ale draka — powiedział ktoś z kąta. Jurek przypominał sobie po kolei wszystkich kolegów, jak ich pamiętał w mundurkach ozdobionych niebieskimi wypustkami i guzikami z niklowanej blachy. Defilowali w jego pamięci razem ze strzępami dawno zapomnianych wydarzeń. Wydawało się dziwne, że żadnego z nich nie spotkał do tej pory. Widywał ich gdzieś na ulicy już podczas okupacji, ubranych po cywilnemu, wydoroślałych; kończyło się na: „cześć... cześć" albo na: „jak leci?" Jeden Sznajder, jeden Sznajder, ale gdzie on teraz? Albo Altenberg Adam, albo Altenberg Beniamin, albo Bachner, genialny szachista i matematyk, który zadawał kłopotliwe pytania profesorowi historii. Wszyscy trzej lewicowcy, i to rzetelni. Co z nimi? Umarli z głodu czy z tyfusu? Zabici kulą czy gazem? Zabici batem czy spaleni? Zagubili się, być może, na wielkich obszarach Związku Radzieckiego, obejmujących szóstą część ziemi. Może są w Armii Czerwonej. Bachner miał najlepsze wyniki w strzelaniu, kiedy odbywali ćwiczenia PW... zawzięty, rudy grubas. Nie ma nikogo. Wielki, szary gmach szkoły sterczy pośród ruin ulicy, rozpruty bombą, ukazujący wnętrza zna- 94 jornych sal obwiedzione olejną lamperią z ugrowożółtej farby, która teraz obłazi płatami. Wszystkie dawne przyjaźnie rozniesione na cztery wiatry. Rozprysnęli się wszyscy w różne strony i nigdy już nie wbiegną gromadą po szerokich schodach, uprzedzając dzwonienie woźnego Franciszka, który przygrywał na klarnecie sobie i myszom, wieczorami, kiedy umilkł stukot świetlicowego ping-ponga, Pozostały w pamięci strzępy tekstów, nazwy rzeczy i definicje zjawisk: „szypułka", „wielokrążek krotny", „niby-nóżka", Sulmo mihi patria-st gelidis uberrimus undis milia qui...* Zu Dionys, dem Tyrannen schlich Damon den Dolch im Gewande... * „Suma kwadratów..." Cały lamus do niczego nieprzydatny, zawierający fałszowaną historię Polski i okapłonioną literaturę, obmierzła przez swą nieprzydatność rupieciarnia. Szkoła powszechna... — tutaj pamięć nie dopisywała Jurkowi. Nie pamiętał już prawie nikogo z tamtych, ostrzyżonych do gołej skóry, musztrowanych po prusku chłopaków. I nagle przyszło olśnienie. Zbyszek... Zbyszek Senk. Był to rozwichrzony, nerwowy chłopak, świetny uczeń o otwartej głowie, świetny gracz w „dwa ognie", dobry kolega. Sulmo mihi patria-st gelidis uberrimus undis milia qui (łac.) — Sulmo jest moją ojczyzną obfitującą w zimne wody (cytat z autobiografii słynnego starożytnego poety rzymskiego Owidiusza; I w. przed naszą erą). Zu Dionys, dem Tyrannen, schlich Damon den Dolch im Gewande (niem.) — Przed Dionizjuszem, tyranem, zjawił się Damon kryjąc sztylet w szatach [początek ballady pt. „Rękojmia" wielkiego niemieckiego poety Fryderyka Schillera (1759—1805)]. 95 Oczywiście, nigdy Jurek nie wziąłby go w rachubę, gdyby nie dziwny przypadek, jaki miał miejsce już teraz, za czasów okupacji. Spotkali się kiedyś w miejskiej bibliotece. Jurek wertował katalog. Zbyszek podszedł, przywitał się i radził: Krucz-kowskiego przeczytaj — „Kordian i cham". — Znam. — Wasilewskiej — „Oblicze dnia". — Znam. Zbyszek uśmiechnął się, a oznaczało to, że rozpoznali siebie nawzajem. Później bibliotekę zamknięto. Zbyszek mieszkał w Domu Hrabiego za Ubezpieczalnią na Wolskiej, drugie podwórko, wejście na prawo. Przed wojną była tabliczka na drzwiach, należy do niego pójść, odszukać, nie pytać dozorcy. Wyryty w mosiądzu napis: „K. Senk". W pokoju na kanapie, przykryty dwoma pledami, w kożuszku na grzbiecie leżał Zbyszek, a twarz jego była już teraz podobna do gipsowej maski pośmiertnej. Światło, sączące się przez okno, przenikało skórę, tak jak przenika powierzchnię marmurowej rzeźby. Wszystko było jasne. Niepotrzebne i wręcz nieludzkie wydawało się wyjawienie celu wizyty wobec flakonu z zielonego szkła, stojącego na stoliku obok poduszki. Flakon miał szeroki otwór, przykryty ebonitową zakrętką. Szeroki otwór, aby łatwo można było splunąć do środka. Ale Jurek mówił długo, opowiadał klucząc ostrożnie wokół zasadniczych spraw. Było to czyste samochwalstwo, choć ani słowa o sobie nie powiedział. Każde zdanie podszyte było myślą: „Ty mnie, bracie, z Kruczkowskim i Wasilewską wyjeżdżasz, a oto patrz, że ja sroce spod ogona nie wypadłem". Tamten słuchał uważnie, nie przerywając. — Więc jest nas dwóch, no... trzech, a trzeba pięciu i przyszedłem, myślałem, no, ale ty jesteś chory... — Gwardia Ludowa, powiadasz, i sami młodzi w wa szej sekcji. Już niedługo będziecie tylko gwardzistami. Już są zalążki młodzieżowej organizacji politycznej. Wiem coś 0 tym, bo sam organizowałem pierwsze koła na Rakowcu, na Kole. Sypka to robota była, ludzie przesiewali się przez palce jak piasek, ale sporo zostało, zostali najprzydatniejsi, najlepsi, tak myślę... w praktyce się okaże. Tak, mój miły, nie patrz na mnie ze zdziwieniem, nie ma w tym nic dziw nego, że taką, a nie inną robotę robię, bo co ja mogę innego robić? — Zamilkł i patrzył w sufit trzymając głowę na pod łożonych dłoniach. — Jesień — powiedział ciszej — cholerna jesień. Prze ziębiłem się w drodze z zebrania do domu i masz, leżę... leżę. W stolarni pracujesz. Zjawiał się u nas na zebraniach na Kole jeden uczeń stolarski. „Bartek" nazwaliśmy go. Nos perkaty, oczki niedźwiedzie, konopiasta czupryna, łebski chłopak... — Znam go. • — Tak? Patrząj, jak nas jest mało, wszyscy się znamy. Ale to się rozrośnie... Cholerna jesień... Idź już, nie wolno mi długo rozmawiać i podniecać się, ja muszę dużo jeść 1 mieć spokój, ja powinienem wyzdrowieć. Cześć. Życzę powodzenia w robocie. Cześć... Straciłeś czas na próżno, nie zaagitowałeś mnie. Spotkamy się, jak wrócą mi siły. Otulił nogi kocem i ułożył ciało wygodniej. Na jego policzkach żarzyły się dwie okrągłe plamy gorączki. Umarł w marcu — miesiącu złowrogim dla gruźlików, dla których wiosna nadlatuje krukiem. Na placu zwanym Wenecją, który pozostał nie zabudo- 96 Pokolenie 97 wany, opodal rogu Młynarskiej i Wolskiej, ustawiono kilka karuzel poruszanych ręcznie. Pod płóciennym dachem dreptali w kółko młodzi chłopcy i tupiąc miarowo, wprawiali w ruch młyny fabrykujące zawrót głowy. Pianola, w której nie wszystkie tony odzywały się, mruczała taneczne melodie z końca dziewiętnastego wieku. Ładny był zwłaszcza Pas d'Espagne. Anachronicznej * pia-noli robił miażdżącą konkurencję głośnik adapteru, grzmiący „Rozamundę" nad wejściem do teatru „Chochlik". Była to pomalowana okrutną zielenią buda z wkopanymi w ziemię ławkami. W najtańszym teatrze stolicy produkowali się zapij aczeni żonglerzy o zawodnych dłoniach i wszyscy inni artyści, których wymieciono już dawno z areny cyrkowej . Za czasów okupacji usunięto z Wenecji cyrk, strzelnice z wesoło tańczącymi na smugach wody piłeczkami. Niemcy zabronili strzelać. Zlikwidowano także tancbudę ze względu na niemiecką żałobę narodową, aby nie drażnić uczuć przychodzących tutaj żołnierzy. Włazili oni na huśtawki i kołysali się z powagą, bez śmiechów i hałasów. Nie brakło oszukańczych gier hazardowych. Stoliki oblegali ze szczególnym upodobaniem Francuzi z „Fortu Wola". Pracowali w zakładach BMW i po pracy przychodzili na Wenecję. Skorzy byli do bitki i nie gardzili żadną okazją, aby ją rozpocząć. Było pomiędzy nimi wielu kryminalistów, którym ziemia ojczysta paliła się pod stopami. Byli włóczykije i młodzieniaszkowie żądni przygód, byli i solidni ojcowie rodzin, noszący w kieszeniach marynarek podręczne albumy fotografii familijnych. Ludek to był w ogólności wesoły i sympatyczny. Przeklinali chwilę, w której złożyli swój podpis na formularzach rekrutacyjnych firmy BMW, co spowodowało ich przyjazd do tego zimnego, wilgotnego kraju, gdzie wiosna wybucha jak granat, gdzie lato jest męczące, a jesień nie może się skończyć, nie wspominając już o zimie; do kraju, gdzie nie ma wina i kobiety miewają średniowieczne przesądy. Dwu chłopców przewodziło francuskiej gromadce: Marcel i Guy. Nosili zamaszyste spodnie i prowokujące chustki na szyi. Pogardzali Niemcami i chociaż Polaków także mieli za psi pazur, nie przeszkadzało im to szukać z nimi koleżeńskich stosunków. Rychło też nawiązali je. Zaczęło się od tego, że Stacho pokazał Marcelowi wyjście przez przechodni dom, kiedy gonili go czterej lotnicy niemieccy wymachując bagnetami i wrzeszcząc na całą ulicę, ą jeden z nich miał haniebnie podbite oko. Złożyło się później tak, że Stacho i Jurek poznali za pośrednictwem Marcela i Guya „Barbarossę" i „Jeannota". Ci dwaj ostatni byli to rodowici warszawiacy. „Jeannot" znaczy po prostu — Jasio. „Barbarossa", chłopisko tyczkowate chude, stanowiłby idealny model do portretu don Kichota, w dodatku jedno oko miał szklane. Twierdził, że stracił je w kampanii wrześniowej. Podawał się jak „Jeannot" za lotnika, przy czym, o ile „Barbarossa" twierdził, iż jest pilotem, „Jeannot" ograniczył się do funkcji strzelca pokładowego. Trzeba przyznać, że w sposób imponujący znał się na broni i ze słów jego można było wnioskować nie tylko o jego fanfaroni cznym samochwalstwie, lecz także o niewątpliwym obznajmieniu z rzemiosłem wojennym. Prawdopodobnie był elewem* podchorążówki. Anachroniczny — przestarzały. Elew — uczeń, wychowanek. 98 99 W „Jeannocie" pozostało wiele z cywila, a uczłowieczyły go na powrót pierwsze lata okupacji. Na to stawiali Jurek i Stacho proponując mu przystąpienie do ruchu. Rodak machnął ręką i powiedział: „Róbcie, jak wam się wydaje, że będzie dobrze. Fachowców od wojaczki nie mamy zbyt wielu, a Gwardia nie jest organizacją tylko dla partyjnych, ba, nawet nie tylko dla całkowicie naszych ludzi. Jeśli jest pewny konspiracyjnie, myślę, że warto przyjąć, ale patrzeć na palce i nic nie rozkonspirowywać przed nim bez potrzeby". Tak oto „Jeannot", szczuplutki i podobny do kogucika, blondyn z płowym wąsem, ledwo ocieniającym wargę, rozpoczął swoją karierę w podziemiu lewicowym i skończył ją rychło, a w sposób, którego ani Jurek, ani Stacho nie przewidywali. „Jeannot" mówił: — Ja jestem żołnierz, na polityce się nie znam i żadnej politycznej roboty robić nie będę, ale bić szkopów — proszę bardzo. Trzeba broni — mnie osobiście wystarczy centrycz- nie bijący pistolet systemu parabellum. Oczywiście będę wami dowodził, bo chcę jednak przeżyć tę wojnę, co jest wątpliwe, kiedy dowodzić będzie któryś z was. Stacha wybrali sekretarzem sekcji. — „Bartek", znaczy, jest mój politruk — „Jeannot" uśmiechał się pobłażliwie. — Pal diabli politruka, oto moja ręka, nie nawracaj mnie jednak zbyt nachalnie na komu nizm, bo to będzie trudno. Ja jestem wolny strzelec. — Wolni strzelcy, ciapciaki, wolni strzelcy. W jakiejkol wiek armii kula w łeb za takie nawalenie — syczał wściekle „Smukły" do Stacha, a pod uszami wyskakiwały mu gu zy mięśni, kiedy zaciskał szczęki w gniewie. Stali na pętli 100 tramwajowej przy ulicy Radzymińskiej, opodal wiaduktu kolejowego i oczekiwali na spóźniających się „chłopaków z Targówka". Oni właśnie mieli przynieść flaszki z benzyną. „Jeannot" i Jurek krążyli wokół pętli jednostajnie jak figury w starych zegarach. Cierpliwie wyłaniali się na chwilę z wilgotnego mroku i ginęli w nim na powrót. Sekuła i Stacho tkwili w czarnym błocie, podpierając plecami słup ogłoszeniowy, który ich chronił od wiatru. Nad nimi szczerzył zęby tygrys ze starego plakatu cyrku Barnu-ma. Drapieżnie rozwarta morda lśniła od wilgoci. Po nasypie przelatywały pociągi. Tłumek rozkraczonych nad tobołkami szmuglerów, oczekujących na tramwaj, rzedniał coraz bardziej. Wzdłuż toru przeszedł patrol ochrony kolejowej. — Idźcie do domu, zdecydował „Smukły" — oni już nie przyjdą, a jeśli przyjdą, to i tak nic z tego, jest już za późno na akcję — policyjna godzina. Broń weźcie ze sobą. — To taka jest ta broń, którą macie w swoim rozporzą dzeniu, to jest ta broń... to jest broń? „Jeannot" kroczył wzdłuż dywanu depcząc zabłoconymi butami jego fioletowe kwiaty i strzelał rękami ku sufitowi, powtarzając gest rozpaczy. — To jest broń! — wrzasnął, przyskoczył do stołu i chwy cił siedmiomilimetrowy mauser. Szarpnął repetnikiem, wyrzucił nabój z lufy i demonstrował, jak następny nabój staje sztorcem, zacinając pistolet. — Proszę, ja to robię po woli, ale przy strzelaniu rzecz staje się gorsza. Z tego pisto letu można strzelić jeden raz. Następny proszę... austriacki pistolet z czasów ubiegłej wojny światowej marka Steyer, 101 urwany pazur wyciągu, nie wyrzuca łuski po strzale. Można strzelić jeden raz. Proszę, oto siódemka FN, rozkalibrowana jak stara studnia, zardzewiała i pomalowana fioletowym lakierem dla niepoznaki. Dlaczego fioletowym? Do cholery... Czy wiecie, kochany towarzyszu politruk, że strzał z tego pistoletu jest gwarantowany tylko wtedy, skoro tę kupę rdzy przystawi się do łba... Jedyna dobra rzecz w całym tym świństwie to ten granat, zrzutowy granat, angielski granat... Tak, towarzyszu „Bartek", i ty, Jureczku najmilszy... Oto siła ogniowa mojego oddziału, trzy strzały z pistoletu kaliber siedem trzydzieści pięć i jeden granat. I ja mam z tym iść podpalać garaż niemiecki, chroniony przez pięciu żołnierzy uzbrojonych w nowoczesną broń automatyczną, karabiny i jeden ręczny karabin maszynowy. Mam tymi trzema strzałami ochronić odwrót czterech ludzi, rzucających butelki. Nie, moi drodzy... odważny to ja jestem, ale nie jestem samuraj. „Bartek", rozkazuję ci: przekażesz to twoim władzom zwierzchnim. Sporządzisz raport i powtórzysz dokładnie to, co mówię. Dokładnie. Cześć, idę, godzina policyjna. Obydwaj chłopcy pozostali, siedząc przy stole. Sposępnieli, zapatrzeni w złą broń, lecz myśli ich nie były jednakowe. — On ma rację — powiedział Jurek. — On nie ma racji — odrzekł Stacho. — Opowiadał mi jeden chłopak z Powązek, jak oni załatwiali sprawę zdoby cia pierwszego pistoletu. I wstręt, i śmiech bierze. Wypa trzyli jednego esesa, co przychodził do baby niedaleko dru giej bramy cmentarza. Nie mieli żadnej broni, żeby go za stawić, nawet parszywej piątki. Kombinowali zrobić z drze wa makietkę pistoletu i tym go na ciemnych schodach po straszyć i kiedy makietka była gotowa, dali spokój, bo ry zyko było za duże. Niemiec mógł się znowu tak bardzo nie 102 przestraszyć i wtedy, chłopie — kapota. No i co oni robią? Pobrali rurki od gazu, w koniec każdej rurki dali trochę ołowiu, żeby była bardziej przylegająca, i zaczaili się. To są chłopaki takie jak ty, gimnazjaliści, i dla nich uderzyć człowieka, jakby nie było rurką od gazu, to trudna rzecz. No i mimo wszystko zaczęli go bić naraz ze wszystkich stron. „Jędrek" mi mówił, że wielkiego hałasu narobili, bo i Niemiec ryczał, i oni pokrzykiwali i piszczeli. Sami o tym nie wiedzieli, że tak krzyczą. Niemiec leciał w dół plecami po schodach, czepiał się tralek przy poręczy, zdążył nawet odpiąć pochwę pistoletu, tylko wydostać nie zdążył, bo go „Jędrek" trafnie uderzył. „Myślałem — powiada — że mi ta rurka w jego łbie uwięzła. Miejsca sobie nie mogłem później znaleźć. Ale co zerknę na to parabellum, radość mnie ogarnia — powiada. — Nawet nie było później wielkiego szumu. A pistolet jest, i oni na Powązkach mają rozwiązane ręce". — Chodźcie, zjecie coś, chłopcy. Matka przygotowała w kuchni chleb posmarowany buraczaną marmoladą i kawę. — Nic innego nie mam w domu, nie powiedziałeś, że będziemy mieli gości. Poprzez szyby, zaciemnione karbowanym w harmonijkę papierem, dolatywały chrzęszczące odgłosy. Mietek od dozorcy zamykał bramę o policyjnej godzinie, poruszając zardzewiałe zasuwy i łańcuchy. Teraz dom odcięty od ulicy, dom, z którego nikt pod karą śmierci wyjść nie mógł, odpłynął od miasta jak statek, skazany na wewnętrzne życie. Ludzie zasypiali czujnym snem, gotowi zerwać się z łóżka, skoro rozlegnie się hałas przy bramie lub dzwonek wzywający dozorcę, lub jęk syren fabrycznych, ogłaszających miastu, że samoloty radzieckie buszują na głębokim zapleczu. 103 Kiedy zasypiali obok siebie, trzymając pod poduszką złą broń, Stacho mówił do Jurka: — Ty „Jeannotowi" nie wierz. Nie daj się omamić. On nie jest nasz. Jakby on miał rację, to* całą naszą robotę trzeba by cisnąć do diabła. Bo co znaczy, na przykład, piętnastu partyzantów z wykopanymi z gnoju karabinami przeciwko dywizji czołgów? Nic nie znaczy. Co pisze „Gwardzista"? „Działamy przez zaskoczenie". To nie jeden czy drugi pistolet, ale zaskoczenie. Bijemy ich tam, gdzie się niczego nie spodziewają. Zaskoczenie — to jest coś! Ty Jankowi nie wierz, on nie ma racji, a ponieważ nie jest komunistą, dlatego nie ma tej wielkiej chęci do bicia Niemców. On by chciał, żeby go obwozić samochodem, obstawić kaemami. Niemcy też lubią jeździć na czołgach, a jednak pod Stalingradem utknęli i dostaną... oj, dostaną... Oni też nie mają żadnej chęci do wojowania. Oni mają chęć śpiewać htajli, htajlu, tupać nogami, smrodzić benzyną, kraść babom kury i zabijać łatwo... Najgorsze jest to, że nam ta pierwsza nasza robota nie wyszła. W nocy obudził ich głos syren, przyłączających się kolejno do ogólnego chóru. Wydawało się, że całe miasto wyje gardłami kominów, krzyczy ze strachu przed nalotem. Jurek uniósł zasłonę przy oknie. W sadzawce powietrza, ograniczonej murami domu, krążył szybkim lotem samotny nietoperz. Stukały drzwi na klatkach schodowych. — Nie będziemy schodzić — powiedział sennie Sta cho. — Nie trzeba, żeby twoi sąsiedzi wiedzieli, że nocuje u ciebie ktoś obcy. Po chwili milczenia, kiedy syreny zamilkły i nastała cisza pełna oczekiwania, Jurek zapytał: — Boisz się, Stachu? — Czego? — No, nalotu, tej naszej broni pod poduszką, wszystkiego. 104 Pytam, czy się boisz o życie? Wyobraź sobie, łomoczą teraz do bramy. Ty wiesz, że to gestapo i że po ciebie. Boisz się? — No pewno, że się boję. Bo kto się z nas nie boi. Wszyscy się boją, komu się żyć nie chce? A ty byś poszedł spać i nie pytał się po głupiemu, i nie wyobrażał sobie tak wiele — burknął w końcu ze złością i uderzeniem dłoni poruszył pierze w poduszce. — Tylko ze snu człowieka wybijasz. Jurek leżał z rękami pod głową do chwili, kiedy syreny ponownym długim rykiem nie odwołały alarmu. „Już tacy jesteśmy... bojący się. Nie umiemy strzelać ani rzucać granatem, ale wojujemy... wojujemy. Zaczęliśmy wojować". Jurek myślał o tej zawziętej, bezustannej bitwie, którą przyjdzie toczyć, o śmierci, co spadać będzie jak sęp, nie wiadomo skąd i kiedy. Myślał o tym, że nie ma żadnej drogi odwrotu. O tej drodze odwrotu, o tym, że jej nie ma, myślał z odrobiną goryczy czy żalu. XIII Z tych, którzy mieszkali na Chłodnej, pozostał w getcie Dawid, Giną i Markus. Wszystkich pozostałych wywieziono na ulicę Stawki i tam trzymano do chwili, kiedy poszli krętymi ulicami, których nazwy brzmiały bezlitośnie drwiąco: ulicami Smutną i Pokorną ku rampie Gdańskiego Dworca. Wstępowali po pochylniach do wnętrza wagonów i stamtąd patrzyli po raz ostatni na płaski pejzaż ugorów ciągnących się wokół dworca; na miasto, gdzie na kamienistym cmentarzu leżeli ich umarli; na swoje domy, powiewające firankami z otwartych okien, które odsłaniały wnętrza pełne pierza, papierów, szmat i powywracanych mebli. Krążyły później opowiadania o pociągach dudniących no- 105 cą i dniem po równinach wschodnich województw. Mówiono, że nawet donośny gwizd lokomotywy nie był w stanie zagłuszyć krzyku. O wieściach tych Jurek sądził, że są prawdziwe, lecz trudno było w nie uwierzyć. Przypominały okrutne niemieckie klechdy, gdzie złe duchy wykłuwają oczy matkom pragnącym zobaczyć swoje dzieci. Dawid i Giną przeczekali czas pierwszej likwidacji w schowku przygotowanym pod piwnicą. Podchodziła tam zaskórna wilgoć, więc z trudem wytrwali stojąc przyciśnięci plecami, brzuchami i biodrami ludzi podobnie jak oni pragnących żyć. Matka wyszła, aby przynieść jedzenie. Złudna była nadzieja na to, że cokolwiek przyniesie. Jakoż i nie powróciła, a zawinił temu Markus. Leżał na łóżku pożółkły i wysuszony, twarz zakrywały mu włosy rude i zlepione w strąki. Szaulis rozgarnął te włosy lufą pistoletu, aby zobaczyć twarz. Dowodzący patrolem SS-man wrzasnął coś i kazał wychodzić z mieszkania, przy czym w stronę Markusa machnął dłonią, dając do zrozumienia, że szkoda kuli. A kiedy tamci zaledwie przekroczyli próg, Markus krzyknął: — Ciotko, wychodź, oni już poszli. Szaulis zawrócił i, nie mierząc, spod łokcia wypuścił serię pocisków w stronę łóżka. Markus zwinął się jak przydepnięty robak. Ale nie on został zabity, lecz matka Dawida, ukryta pod zwisającą z łóżka kołdrą. Markus okupił swe nieprzytomne życie dwiema ranami. Teraz chodząc na żebry, ciągnął za sobą bezwładną nogę. Stał się jednym z najstraszliwszych nędzarzy getta, żył dzięki swej potworności. Dawano mu jałmużnę, kiedy grożąc niebu czarnymi pięściami, wył na przemian przekleństwa i modlitwy. Nawet najbardziej przywykli do okrucieństwa ludzie przystawali słysząc jego drążące mury wołanie: „Oj 106 Żyyyydzi, Żyyyydzi!" Wołał ustami pełnymi zapiekłej piany, kołysząc na boki głową. Oczy miał szeroko rozwarte, jakby odcięto mu powieki. Pomagał Dawidowi i Ginie. Dawid zarabiał bardzo mało, rysując gęby ludzi siedzących w restauracjach. Widok jego budził odrazę. Ludziom siedzącym nad kupami żarcia nie należy przypominać o głodzie. To wywołuje gniew i źle działa na apetyt. Rysunki jego nie podobały się. Oczekiwali dobrodusznej karykatury lub bohaterskiego portretu. Spod pióra Dawida ukazywały się twarze prawdziwe, wówczas oni mówili, że są niepodobni i nie sięgali po banknot. Później nauczył się wycinać na poczekaniu bilety wizytowe. Nacinał gruby karton żyletką, uzyskując światłocieniowy napis i ornament roślinny wokół nazwiska. Ten pomysł przyniósł nieco chleba. Rychło jednak zjawili się konkurenci i znów Dawid musiał korzystać z Markusowego żebractwa. Koczowali w olbrzymiej hali magazynów, pustej teraz i jedynie na samym dole wyściełanej ludzkimi ciałami. Spośród barłogów wyrastały wysoko smukłe filary, podpierające mroczny sufit. Dawid obrał najbardziej oświetloną, rozległą jak lotnisko ścianę i malował na niej fresk o narodzie żydowskim. — Splotę w tej kompozycji wszystko, co wiem i czuję. Bohaterstwo i zwierzęcą męczarnię. Komunistów żydowskich i takich jak Markus, i zabitych. Przeklnę faszyzm i podniosę proletariuszy. A chcę także opowiedzieć o zwykłych sprawach — o miłości — Gino. Ale nie wiem, jak to połączyć. Odkładam na ostatek. Mówił do dziewczyny, kiedy nocą nie mogli spać z głodu. Mówił, aby słuchała jego, a nie bełkoczących naokoło ludzi, zapadłych w gorączkowy sen. Uczepiony na wierzchołku wielkiej drabiny rozstawionej 108 nad legowiskami, rysował węglem wszczepionym w koniec kija swoje olbrzymie postacie. Malował jak jaskiniowiec, sadzą, glinką, wapnem. Proszki barwników, które przynosiła nie wiadomo skąd Giną, chronił jak chleb. Kiedy wydarły mu się na chropowatym murze wszystkie pędzle, robił je ze swoich włosów i z włosów Giny. Malował w stanie bezustannej głodowej euforii \ Śpieszył się i klął jesień skracającą dnie. Zawieszony jak pająk w powietrzu, ciągnął pędzlem po murze, skrobał złe plamy, obciągał rylcem kontury, rozżarty, z oczami pełnymi suchego gorąca. Słyszeli, jak ryczał melodię „Apassionaty" lub pieśni hebrajskie. Niewiele brakowało, aby oszalał myśląc o tym, że nie zdoła wygrać swojego wyścigu z czasem, jaki pozostał mu do śmierci, a pragnienie pozostawienia śladu po swoich ludziach i śladu po sobie wydawało mu się jedynym już tylko zadaniem, które może spełnić. Zaprzestał malować i nie ukończył roboty przerwanej w połowie, a stało się to, kiedy Giną pewnej nocy powiedziała mu do ucha: „Dewi, są odważni ludzie, wiem o nich, można mieć broń. Nie zabiją nas byle jak". XIV W ździerniku 1942 roku po raz pierwszy ukazały się w poczekalniach dworcowych, a także i w przedsionkach niemieckich knajp i burdeli wielkie, białe plakaty. Wydrukowano na nich olbrzymimi literami ostrzeżenie: Aćhtung!, nieco mniejszymi: Banditengebiet, a niżej rozkaz: Gewehr Euforia — chorobliwy stan podniecenia. 109 greif- und feuerbereit halten *.Cały rok następny miał potwierdzić słuszność dumnej nazwy „teren bandycki". Nazwę tę miasto zachowało do końca — do dnia, kiedy przestało istnieć. Jeśliby ktoś zadał sobie bezpłodny trud wykreślenia krzywej nasilenia represji, spostrzegłby, że wypiętrzała się ona co rok wyniosłym garbem w okresie późnej jesieni. — Jesienią, kiedy następuje doroczna śmierć natury, a świat staje się nagi, czarny i kanciasty, przychodzi smutek. Jesień to czas podły dla nas — Polaków. Intelekt nasz zatraca swą odporność zrodzoną z optymizmu wiosny, buj-ności lata i bogactwa okresu zbiorów. Nie ma już czego oczekiwać, oczekuje się jedynie mroku i zimna — wtedy oni uderzają. Oni nie są zidiociali bez reszty. Ich filozofia i psychologia, a także praktyka zbrodni nie pozostawiają nic do życzenia — twierdził doktor Konstanty. Ale Jurek, chociaż zgadzał się z jego hipotezą, usiłował ją wzbogacać o działanie przyczyn natury politycznej. Powieszono wówczas pięćdziesięciu komunistów wzdłuż toru kolei obwodowej i nałożono na miasto kontrybucję. Była to pierwsza publiczna egzekucja masowa. Uderzyła w serca ludzi pierwsza, ołowiem lejąca się fala terroru, długotrwałego, potężniejącego bezustannie, aż do orgii jesienią 1943 i później w dobie powstania. Terroru, który gniótł mózgi żelazną łapą i kamieniem kładł się na duszy. Jednocześnie ukazały się pierwsze czerwone obwieszczenia i szubienice w Markach i na Szczęśliwicach. Tam gdzie nie postawiono szubienic, ciała skazanych wisiały jak czarne sople na poprzeczkach telegraficznych słupów. Achtung! Banditengebiet. Gewehr greif- und feuerbereit halten (niem.) — Uwaga! Teren zagrożony przez bandytów. Przygotować broń do strzału. 110 Matki idące do miasta kładły dłonie na oczach swoich dzieci, ale same nie potrafiły odwrócić wzroku. Wiatr obracał ciała komunistów, powieszonych pomiędzy burą, pozbawioną już zieleni ziemią a niebem mrocznym i nisko na-wisłym. Grześ przyszedł rano do warsztatu rozdygotany. Z poświstem wciągał nozdrzami powietrze. Znali ten odruch jego koledzy od pijatyk i awantur, był to niechybny znak, że zacznie pić. Milczał, a nagabywany przez Fijałkowskiego warknął: — Idź, przeleć się na Szczęśliwice, odechce ci się gadać. Tu już nie ma co, bracie, tu już bodaj siekierą trzeba ich pokarać. Pożycz do soboty na ćwiartkę, wszystko mi z rąk leci. Później prasnął pustą butelkę w kąt i mówił patrząc tępo przed siebie: — Wrony na nich nie siadają. Wrony lubią wydziobać oczy, ale przechodzą górą. Wrona to jest chytry ptak, kiedy idziesz polem z pustymi rękoma, na dziesięć kroków dopuści i ledwo później podskoczy kawałek, ale nieś chociaż patyk w ręku, ona myśli: strzelba — i na sto kroków się poderwie. Nie siadają, górą idą — dołem chodzi Niemiec z karabinem... pilnuje. Po fajerancie do Rodaka przebierającego się w wyjściowe ubranie podszedł Jasio Krone i nie kołując przystąpił od razu do rzeczy. — Ja wiem, Rodak, czego wy się na mnie boczycie, to za tamte łachy z Winterhilfu. Ja... — Co? przepraszać mnie będziesz? — Nie. Tylko ja, rozumiesz, chciałbym przystąpić do was, znaczy do Gwardii Ludowej. Głupio to nawet dzisiaj mówić o tym, ale tamtych powiesili, a ja... — A ciebie nie — ciesz się. — O rany... z tobą zupełnie gadać nie można. Ja do ciebie 111 jak do człowieka, a ty mnie tamtych głupich paru szmat nie możesz zapomnieć. — Mogę. Postaraj się o to. A w sprawie Gwardii, to nie ja będę ciebie przyjmował, ale przyjmie cię, stolarzu od siedmiu boleści, terminator Stacho albo Jurek. Do nich idź. Oni są bojowcami, ja jestem stary piernik. Już się nawet na czerwony plakat nie nadaję. W owych czasach spotkania odbywały się na „giełdzie". Giełdę wyznaczał odcinek ulicy Wolskiej pomiędzy rogatkami przy placu Kercelego a narożnikiem ulicy Młynarskiej. Wiadomo było, że można tu spotkać wszystkich, nawiązać zerwany kontakt, otrzymać pracę, przekazać wiadomość. W niedzielę przed południem, odświętnie wypucowani, z przylepionymi do twarzy strzępkami bibuły w miejscach okaleczonych brzytwą, przychodzili tu wszyscy prawie szeregowi gwardziści z Woli. Przechadzali się poważnie, strzelając na wszystkie strony badawczymi zerknięciami. Wydawało im się, że są niepoznawalni. Tymczasem najgłupszego agenta mogły zainteresować te grupki ludzi, formujące się bezustannie w rozmaitym składzie i rozprawiające żywo. Jakoż zlikwidowano giełdę w czasach późniejszych, bowiem urągała wszelkiej konspiracji. Niemniej spełniła ona swoją rolę wówczas, kiedy brakło lokali. Przyjemnie było policzyć się bodaj raz przy niedzieli. Na giełdzie Stacho i Jurek spotkali Sekułę. Widzieli się po raz pierwszy od czasu nieudanej roboty. — Uff — stęknął i usiadł z widoczną satysfakcją na ogrodowym, składanym krzesełku w piwiarni u babci Katarzyny, gdzie wstąpili, aby przekąsić. — Chodzą wszyscy nastroszeni jak sowy. Rzadko przychodzę na giełdę i dobrze, 112 że się spotkaliśmy. Eh, partyjniaki nasze, partyjniaki, mamuty to są nieruchawe a ostrożne, dobre chłopy, ale tak bardzo żonate i dzieciate. No, co z wami, chłopaki moje, co z wami? — Nic, „Trybunę" na warsztat dostarczamy. Rodak ka zał agitować, powiada: „Sama organizacja to nic, ale na boki róbcie robotę". Taki Fijałkowski, no wie pan, ten ma lutki, taki dokładny? — Wiem, tylko wy już do mnie pan przestańcie mówić. Mów po naszemu Stasiek, w y albo najlepiej trąćmy się piwkiem i na t y będziemy. — Tak... więc ten Fijałkowski jest niby nasz, ale on jest właśnie taki dzieciaty i żonaty i nie ma co na niego liczyć. Po egzekucji przy warowaliśmy trochę. — Zlękli się... No, to warn coś opowiem. I tak dowiecie się z „literatury". Mówił najpierw o tamtych akcjach, poprzedzających powieszenie. Snuł długie, pełne dygresji opowiadanie o nocach spędzonych nad produkowaniem min. „Skąd wziąć plastyk albo trotyl! Skąd wziąć ten trotyl!" — wołał prawie na głos, w pamięci jego bowiem odżyły wszystkie troski poprzedzające wykonanie planu akcji. Później wdał się w rozpatrywanie szczegółów konstrukcji zapalnika do miny i od razu było widać, że są to wszystko rzeczy nowe, które wchłania z ciekawością. Pochylali się nad schematycznym rysunkiem, wykonanym przez Sekułę na skrawku papieru. Stacho pytał: „Jak to — plus, minus? Prąd to prąd". — No nic nie rozumiesz, bieguny jak w akumulatorze: jeden prąd dodatni, drugi ujemny, to daje krótkie spię cie — iskrę, no... a od iskry zapala się to tutaj — proch. Proch daje uderzenie i cześć — tłumaczył Jurek. — Tak... ale to jest ostatni krzyk mody. Próbowaliśmy 113 8 — Pokolenie inaczej. Wkładaliśmy zapalnik od granatu ręcznego w ładunek plastyku, do zawleczki przywiązywało się szpagat i jak nadjeżdżał pociąg, ciągnęło się za ten sznurek. Ale to było złe, sznurek się zacinał. — Więc wtedy wysadziliście te tory na kolei obwodo wej i w innych miejscach wokół miasta. Ale to nie było dobre. Niemcy zreperowali je bardzo szybko. To nie tak trzeba. Trzeba blokować transport. Wysadzony pociąg blo kuje tor kolejowy. A tak, to raz dwa, zmienią podkłady i szyny, podsypią ziemi i do widzenia — transport idzie dalej. Ale spróbuj pociąg usunąć, wywalony pociąg — na pocisz się i strata większa. Będziemy wywracać pociągi, ale wtedy poprzestaliśmy na wysadzaniu torów. Później powiesili... i pewno myśleli, że to koniec, że my damy się postraszyć. Nas już rozstrzeliwali dziesiątkami tysięcy... Teraz Sekuła opowiedział rzeczy niewiarygodne. — Jak to tak, w środku miasta, nasza robota — dziwili się. — „Cafe Club", „Mitropa", drukarnia „Nowego Kurie ra". Centrum miasta, centrum niemieckiej dzielnicy. Dwo rzec Główny pełen urlopowanych Niemców, obwieszonych ukradzionymi przedmiotami, obarczonych plecakami pusz czającymi w szwach, wlokących za sobą broń. Na dworcu bar „Mitropa" — nur fur Deutsche, natłoczony, pełen odoru piwska i tytoniu, zapchany Niemcami, z których jedni ra dowali się jadąc na zachód, a drudzy byli markotni i bez bagażu — ci dążyli na front... I w tę kaszę, w te wszystkie niemieckie troski i radości gruchnęły gwardyjskie granaty. „Cafe Club" — elegancki burdel niemiecki nur filr Deutsche, kędzierowate dziewuchy w szarych mundurkach z wyobrażeniem pioruna na rękawie, odbijające sobie post tańcowania, nakazany w ojczyźnie. Oficerowie ze szramami na policzkach, przystrzyżeni na jeża, wesolutko podpici. 114 Mundury szare, czarne, brunatne. Mundury z trupimi czaszkami. W to rojowisko rozgrzanych cielsk, w to rykowisko niemieckich nadludzi — granaty. Przez kilka dni przynajmniej nie będą tutaj pobekiwały saksofony. Muszą zmyć plamy krwi, czarnej kawy i likierów. Muszą wysłać listy z czarną obwódką. Niech wiedzą, że nie ma dla nich miejsca na ziemi, że się ich będzie zabijać jak wszy w każdym zakamarku, że bezkarnie nie będą mordować. Za ciasno zrobiło się w mrocznej norce babci Katarzyny. Wyszli na ulicę. Szli obok siebie milcząc, mrużąc oczy od światła. Znacie takie niedzielne popołudnia pod koniec jesieni. Wierni wychodzą z kościołów po ostatniej mszy. W ciepłym ostatkiem ciepła powietrzu, miękkim jak wata, odświętnie, dźwięcznie brzmią głosy ludzkie, jakby dochodziły zza wody. Dzieci dotykają językami kolorowych cukierków, prowadzą przed sobą wielkie motyle, malowane kolorowo, motyle klaszczą drewnianymi skrzydłami. Chciałoby się słyszeć pianie koguta i echo wszystkich kościelnych dzwonów, ale dzwony zdjęto z wieżyc i zabrano na złom. XV Dziewczyna miała czarne włosy, przykryte okrągłą czapeczką, ozdobioną kiścią jedwabnych sznurków. Jurek pomyślał: „ładna". Stacho pomyślał: „Co nam powie?" Widywali ją już poprzednio za czasów swoich wypraw na Koło, znali ją i nazywali: „czarna Hanka", dla odróżnienia od drugiej „białej", co przychodziła na zebrania kółek młodzieżowych z maleńką córeczką. Dziewczynie towarzyszył wysoki, barczysty mężczyzna o młodej twarzy, pełnej charakteru. Przedstawił się jako „Zawisza". „Zawisza", „Zawisza" — powtarzał w myśli Jurek — zobaczymy, coś ty za Zawisza. Nie miał zaufania do pseudonimów brzmiących gromko a zamaszyście, bowiem ojciec, a może jeszcze bardziej doktor Konstanty, wdrożyli go do niedowiarstwa. Krótka, nader plugawa ulica Staszyca, przerżnięta wzdłuż głębokimi rynsztokami, ulica szewców i trumniarzy, wystarczyła na omówienie wszystkich spraw. Niewiele ich było: tworzy się „Związek Walki Młodych". Wszyscy młodzi gwardziści są jego członkami, pozostając nadal w szeregach organizacji gwardyjskiej. Młodzieżówka będzie miała swoich własnych dowódców, specjalnie wyznaczonych przez sztab Gwardii. Jednym z nich jest „Zawisza". Na pożegnanie: Czy dostajecie młodzieżową literaturę? Nie, no to zasłońcie mnie, towarzyszu „Bartek", dam warn nasze pismo. „Hanka" wsunęła dłoń do torby i podała Stachowi zwitek bibulastych kartek, pachnących silnie świeżą farbą drukarską. — Zobaczymy się za trzy dni w tym samym miejscu. Do widzenia. Będziemy pracować razem. Do widzenia. — Uśmiechnęła się po przyjacielsku, szeroko, oczami, całą twarzą, nawet tym wisiorkiem u czapeczki. Było w tym wiele serdecznego ciepła, ale mówiła na sposób wojskowy, to znaczy tyle, ile trzeba. — Oj, weźmie nas ona do galopu — utyskiwał na pół serio Jurek. — Skończą się dobre czasy kolportowania „Trybuny", spotkań na giełdzie i całej tej żółwiej roboty. Pogimnastykujemy się, Stasiu, czuje moja dusza. Młodzieży, ty nad poziomy wylatuj... — dodał. 110 — Mnie to nie martwi — powiedział Stacho. — Mnie się ona podoba... no i czego się śmiejesz jak głupi... ja o po ważnych rzeczach myślę. Mnie się tak wydaje, że nam wła śnie potrzeba być razem ze wszystkimi młodymi towarzy szami, żebyśmy mieli młodych dowódców, młodych kie rowników politycznych. Raźniej nam będzie jakoś... — dodał Stacho. Powtórzył to samo „Jeannotowi", Jasiowi Krone i Jackowi Szermentowskiemu, którzy oczekiwali w sodo- wiarni. — Co to za świstki? — pytał Jasio. Odczytał: „Walka Młodych" i odsunął od siebie papier. — Znowu bibuła i nic tylko bibuła, czy nie mówiła, kiedy dadzą broń? Ja tego czytać nie będę. Mam swój rozum. Dosyć mam tej propa gandy. O dotąd — wodził palcem po gardle, chociaż „Try buny" ani nie czytał, ani nie kolportował. — Broń będzie. Jeszcze nie wiem dokładnie, gdzie cho wają. Ale we wtorek przyniosę do Jurka. — To powiedział nagle Jacek Szermentowski, a wszyscy zamilkli. Twarz Jacka nie wyrażała żadnych uczuć — ani dumy, ani troski. Komunikował wieść po swojemu, wadliwie akcentując słowa. — Jak to? — „Jeannot" łyknął ślinę i z półotwartymi ustami gapił się w drewniane oblicze Jacka. — Ty? Jak? — Ukradnę. — Jaka broń? — Vis. — Komu ukradniesz? — Nie z magazynu Gwardii Ludowej, bo Gwardia nie ma zwyczaju magazynowania broni. „Jeannot" uśmiechnął się kwaśno i powiedział: dobra. W umyśle jego powstał zapewne w tej chwili zamiar, który omal nie sprowadził nań nagłej a niespodziewanej śmierci. 117 — Zaczyna się wszystko jakoś dobrze układać. Zaczyna się nam, stary, układać. — Jurek dawał wyraz swemu roz ochoceniu poklepując Stacha po łopatce. W istocie tak mogło to wszystko wyglądać. Widzieli w swej wyobraźni mnożące się bezustannie sekcje bojowe młodych robotników, metalowców od Lilpopa, z Dzwonkowej, od Gerlacha, robotników z tramwajów i młodych kolejarzy. Młodych, sprawnych, pełnych dumnej odwagi, żarzących się entuzjazmem, przebiegających miasto niby kamienny las, rozsadzających wybuchami min i granatów spiżową pokrywę niemieckiego terroru, nieuchwytnych jak mgła, a pewnych. Marzyli o tysiącznych oddziałach czerwonych partyzantów, panujących we wszystkich lasach, wsiach i miasteczkach, kontrolujących drogi i zamykających barierą ognia wszelki ruch niemieckiego transportu; marzyli o wyrosłych z ziemi i ziemi broniących partyzantach, czupryniastych, półnagich, obwieszonych bronią, śpiewających pieśni wśród zachodów słońca, na skraju lasów, w wioskach białych, stulonych pomiędzy kudłatymi drzewami, gdzie żaden Niemiec nie przyjeżdżałby na rekwizycję bojąc się śmierci. Marzenia te, proste w swej treści, wydawały się zbyt śmiałe i dlatego nadawali im miano marzeń, a nie dążeń. — Marzycielu, marzycielu — mówił do Stacha Ju rek. — Popatrz naokoło. Naokoło jest strach. Każdy wy trzeszcza ślepia w głąb ulicy, czy nie dostrzeże łańcucha żandarmów. I ty, i ja idziemy ulicą, a głowami kręcimy, jakby były osadzone na obluzowanych gwintach. Czaisz się pod murem, czekasz na moment, kiedy żandarm położy ci dłoń na ramieniu: Ausweis bitte!* A jeśli nawet masz ten Ausweis bitte! (niem.) — Proszę o dowód! 118 świstek, to patrzysz mu w twarz psim wzrokiem i myślisz: ,,A może mu się coś, bykowi, nie spodoba". Łatwo jest marzyć... — Trzeba marzyć o pięknych rzeczach, inaczej, myślę — sflaczejesz. A co do czajenia się, to dobrze będzie, jak już pójdziemy sobie z tego rogu, za długo się tutaj kręcimy, a „Hanka", widać, nie przyjdzie. Nie przyszła już nigdy na żaden podpunkt — bowiem została zabita. Umarła w szpitalu więziennym. Gestapowscy lekarze grzebali gumowymi łapami w jej wnętrznościach, szukając pocisków. Ich koledzy celowali jednak zbyt dobrze, zbyt wściekle strzelali obawiając się, że dziewczyna umknie wśród krętych uliczek staromiejskiej dzielnicy. Ze zbytnią ulgą odetchnęli, skoro spostrzegli, że upadła czepiając się palcami kamiennych flizów ulicy Mostowej, ześlizgującej się w dół ku Wiśle. Później pragnęli przywrócić jej życie, aby zabić bardziej dokładnie, aby zabijać dłużej. Przeklinali tych, co zbyt pochopnie spaskudzili długo trwające i doprowadzone do pomyślnego rezultatu polowanie. Chłopcy jeszcze nie wiedzieli. W dniu, kiedy „Hanka" nie przyszła na podpunkt, Jacek przyniósł w kieszeni kurtki broń, położył na stole w sposób niedbały i powiedział: „Macie, cieszcie się, ja już się nacieszyłem. W certusie bydlak trzymał taki pistolet. W beczce z certusem. Cały był utytłany w jakimś smalcu, lufa zapchana tłuszczem. Owinęli w dziesięć szmat i papierów. Ja wiem... na dwadzieścia lat zakonserwowali. Jest to własność mojego szefa — akowca. Myślałem — po co pistolet ma zgnić. Zwędziłem mu i tyle. Takiego pistoletu każdy się zlęknie". Była to piękna broń, lśniąca głęboką czernią oksydowania, bez skazy. Vis miał rasowy kształt, przypominał zwierzę 119 dobrej krwi. Ciężki w miarę, z wygodną dla dłoni rękojeścią w ebonitowych okładkach, misternie żłobkowanych. Z tyłu miał kurek łatwo odwodzący się za pomocą kciuka. Za po-ciśnięciem spustu kurek spadał na iglicę, spadał z suchym, metalicznym trzaskiem, jaki dobra stal wydaje przy uderzeniu. Można było łatwo wyobrazić sobie łoskot strzału i szarpnięcie pistoletu w tył i do góry. Obdarzony przez konstruktora niezawodnym mechanizmem zabezpieczającym, mimo swej skomplikowanej budowy łatwy był do rozbierania. Płaski, o prostej sylwetce, miał i tę zaletę, że wetknięty za pasek od spodni, przylegał dobrze do ciała, dawał się ukryć pod odzieżą. Kaliber — 9 mm, a więc o amunicję do niego nie było trudno, wszystkie pistolety, będące w posiadaniu Niemców, miały ten sam kaliber: parabellum, pięt-nastostrzałowy FN, walther — chętnie noszony przez lotników, maszynowy pistolet MP używany przez dowódców drużyn piechoty i fizylierów. Amunicją dziewięciomilime-trową obsługiwano pistolety maszynowe bergman, suomi, a nawet angielskie steny. Visa wychwalali już na długo przed wojną Niemcy we wszystkich fachowych wydawnictwach. Opisy jego konstrukcji nie były pozbawione tonu rzeczowej aprobaty. Visy otrzymali wojskowi polscy dopiero w trzydziestym dziewiątym roku. Konstrukcja pistoletu stanowiła wojskową tajemnicę. Jeden z ocalałych niedobitków, który w trzydziestym dziewiątym roku nie został rzucony na kupę szabel i karabinów, rosnącą pod czujnym okiem niemieckich żołnierzy, leżał na stole lśniąc metaliczną czernią w świetle karbidowej lampy, prosząc smukłym, podanym do przodu kształtem, aby przepuścić kule przez jego gardziel. Stacho podniósł się z krzesła, podszedł do stołu, chwycił rękojeść pistoletu tak miłośnie, jak skrzypek ujmuje 120 szyjkę drogocennego „Stradivariusa"*, podniósł dobrą broń do góry i przycisnął do warg. Nie wywołało to uśmiechów. Być może, o tej samej godzinie „Hanka", umierając w pawiackim szpitalu, mówiła do więźniarki pochylonej nad nią w bezradnym geście miłosierdzia: „Żyłam dla ludzi i dla nich ginę..." XVI Oto na uboczu cichy plac zwany Budlakiem. Panował tu zabytkowy bezruch, właściwy starym rynkom, brukowanym sękatymi kamieniami, takim rynkom, gdzie sterczy żelazna pompa o fantazyjnie zawiniętej rękojeści. Spokój napłynął, kiedy raz na zawsze zlikwidowano tutaj targowisko warzywne. Badylarskie wozy na resorach, wypełnione zielenią lub zwieńczone kolorową pianą kwiatów przywożonych na święto Zaduszek, wszystkie wozy omijały plac, toczyły się Górczewską i Lesznem ku Żelaznej Bramie. Stare, dobrze spatynowane kamienie, zmurszałe płoty i zakurzone drzewa kasztanowe pozostały same dla siebie wokół kwadratowej przestrzeni bruku. Ludzie idący do pracy, przekraczając żelazny próg bramy czynszowego domu, zerkali jak spłoszone konie, kątem oka, na trupa mężczyzny odzianego dostatnio. Żandarm z Sonderdienstu, trzymający wraz z dwoma policjantami straż, pokrzykiwał. Przechodzili szybko, unosząc obraz ciała, leżącego bezwładnie jak garść gałganów, i głowy zasłoniętej strzępem papieru. Antonio Stradivarius (1644—1737) — słynny wioski konstruktor skrzypiec, altówek i wiolonczeli. Skrzypce przez niego wykonane noszą nazwę „Stradivariusow". 121 Został zabity w porze dnia bardzo wczesnej, kiedy z zajezdni ruszały pierwsze tramwaje, jadąc szybko i lekko pustymi ulicami... Weszło na plac Budlak trzech mężczyzn. Kroki ich zaterkotały głośno. Idąc wzdłuż rzędu kasztanowców zwolnili kroku i zamilkli. — Czemu zwalniacie? Spóźnimy się — powiedział męż czyzna w gabardinowym płaszczu. — O, mamy jeszcze sporo czasu — odpowiedział starszy z towarzyszących mu. Starał się zdanie wypowiedzieć jak najnaturalniej i dlatego zabrzmiało fałszywie i matowo. Zląkł się, chrząknął. — Chwilkę... sznurowadło — powiedział trzeci — naj młodszy. Pochylił się przyklęknął na skraju chodnika. Tamci stanęli, sięgając po papierosy. Człowiek w płaszczu był odwrócony plecami do poprawiającego sznurowadło. Przypalał papierosa i zdziwił się, kiedy nagle ten, który podawał mu ogień, objął go wpół i przycisnął do siebie z niedźwiedzią siłą. Człowiek w płaszczu już teraz wszystko zrozumiał i spocił się nagle. Chłopiec poprawiający sznurowadło odgiął się gwałtownie jak sprężyna i z rozmachem uderzył. Zabrali dokumenty i broń, po czym starszy syknął: — Uciekaj, nie patrz za siebie, za rogiem się spotkamy. Pojechali tramwajem na przedmieście i potem szli milcząc. Siedzieli do późnych godzin poobiednich w mieszkaniu pewnego robotnika. Gryźli powoli i łykali z trudem chleb. Młodego zmusił starszy do wypicia szklaneczki samogonu. Wówczas chłopak zasnął położywszy się na kanapie ozdo- 122 bionej pasem płótna, na którym wyhaftowano: „Dobrej nocy". Starszy siedział i przebiegał myślami wszystkie ogniwa zdrady, przypomniał sobie adresy ludzi, których znał lub mógł znać zabity. Podparł czoło dłonią i myślał, myślał pochylony nad stołem. Zabili „Starego" — zdrajcy, zabili „Hankę"... I teraz znowu ten parszywiec „Wrona"... Później myśli jego zajął całkowicie chłopiec, drzemiący na kanapie. Trzy dni temu pytał: — Zrobiłbyś coś takiego, Stasiek? Tamten powiedział: — No, jeśli potrzeba... tylko ja, rozumiesz, „Smukły", jeszcze nigdy nikogo i nie wiem,,. Nie można strzelać. Rano jest cisza. Pistolet może zawieść, a tu nie może być zawodu. Chodzi sporo patroli Górczewską. Łowią szmuglerów. Trzeba cicho. Z mglistych przypuszczeń i przeczuć wyłoniła się na mgnienie oka możliwość wykonania akcji. Prostej, strasznej w swej prostocie: pchnąć nożem. Stacho jest niepozorny, młodziutki, „Wrona" pomyśli: „pętak" i wyzbędzie się wszelkich obaw. Stacho obudził się i począł wciągać drewniaki. Dokładnie i długo, zbyt dokładnie i długo owijał stopy onucami. — Stasiu, nie miej mi za złe, że właśnie ciebie do tej ro boty wziąłem. Stacho podniósł się, zbladł i szybko poszedł w kąt, ukrył się za zasłoną kwiecistego perkalu. Słychać było, jak myje twarz, a potem tłumaczy: — Zupełnie nie mogę pić wódki, odwykłem, nudzi mnie zaraz. A co do tej roboty, to ty się, „Smukły", nie przejmuj. Ja myślę, że każdy z nas musi zabić pierwszy raz. A czy tak, czy tak, to już nieważne. — Zamyślił się i przecząc swoim słowom, dodał: — Ja myślę, po tym już nic gorszego mnie nie czeka. 123 Przeszedłem najgorsze. — Siedział zasępiony, oglądał swoje dłonie jak obce przedmioty. — Ale dlaczego kazałeś mi iść naprzód? — Nie byłem pewien, czyś trafił w serce. Nie byłem tego pewien, a on nie mógł żadną miarą pozostać przy życiu. Nie byłem pewien... — Sekuła zamilkł na chwilę. — I wiesz co, Stasiu, już za samo to, że człowiek musi robić takie rzeczy, można znienawidzić. Za samo to, że nas do takich rzeczy zmuszają... Idź teraz do domu. Wieczorem przespaceruj się, ale nie sam, I ani pary.,, nikomu, nigdy! Zobaczysz, to będzie najtrudniejsze. Sekuła pozostał czekając na powrót gospodarza. Myśli jego podobne były do chmury gorącego dymu. Lękał się o to, czy po pewnym czasie nie zobaczy w oczach Stacha suchego, zimnego blasku. Bał się, że po pewnym czasie twarz chłopca skamienieje, wskazując, iż wszelka ludzkość stała mu się obcą. — Trzeba się nim zająć, trzeba się koniecznie zająć — nakazywał sobie surowo. Wycinali Niemcy wysokopienne lasy na Podkarpaciu, walili wiekowe buki proste, zwięzłe, ciężkie jak żelazo. Uchodziły z poręb jelenie, a za nimi partyzanci. Z drzewa robili nosze, tysiące noszy. Robili szybko, nie susząc drzewa sączącego soki pod nożami maszyn. Noszy trzeba było coraz więcej. Po tych bukach, spuszczanych w pośpiechu, można by liczyć niemieckie trupy. Padał szybciej trup na wschodzie, niż drwal ciął siekierą. Deski magazynowali na wielkim placu poza zabudowaniami fabryki Lilpopa. Ustawili całe miasto ze sztabli buczyny, sosny, dębiny. Bergowie najęli furmanów i zwozili 124 materiał. „Trzeci" Berg opił sprawę z niemieckimi zleceniodawcami: przymknęli jedno oko lub obydwa, kiedy zażądał potrójnej ilości drzewa, i podsygnowali zamówienie. — Pan, panie Jurku, będzie konwojował te transporty. W ciągu kilku dni Jurek przylgnął do furmanów — chłopaków wesołych, cwanych, podobnych z wyglądu do ich ciężkich, krępych koni. Dawali powozić. Zawieszony na lejcach, ze stopami wpartymi w deski platformy, Jurek popędzając konie ryczał na całą ulicę Grenadierów: „Bujaj się, Fela!" i śmiał się, szeroko rozdziawiając usta. Było to podobne do jazdy na zawrotnej karuzeli. Konie biegnąc sapały równo w rytm kłusa. Furmani doradzali: „Nie puszczaj pan, panie Jurku, trzymaj pan dobrze w lejcach". Praca była lekka. W ostatnim dniu zwózki furman krzyknął: „brama!" żądając wypuszczenia transportu na ulicę, a Jurek powiewał pękiem kolorowych kwitów i przepustek w stronę wartownika. Ze strażnicy Werkschutzu Lilpopa wyskoczył spaśny komendant. Dopinając mundur na piersiach, w czym przeszkadzał mu wiszący u przegubu dłoni pejcz, wołał: — Halt! Stój! Podszedł do platformy, rozkazał zejść i liczył deski dźga-jąc palcem powietrze, pomylił się i począł odkreślać czerwoną kredą na kantach. ' — Ile ma być? — Sto dziewiętnaście. — Jest sto dwadzieścia trzy. Tyłki was świerzbią. Kto konwojent? — Ja. — Furmani, zwalać deski. A ty chodź na wartownię. — Jurkowi wyschło w gardle. Strach obudził się w brzuchu. 125 „Będą bić. Furmani nie kradli, ponieważ byli dobrze opłacani, pomylił się komendant". W wartowni, śmierdzącej dziegciem, siedziało na ławie kilku folksdojczów osowiałych, rozprażonych lenistwem. Poderwali się na widok przywódcy. Minął ich i wepchnął Jurka do pokoiku, który sam zajmował. Później ryczał długo i nudnie, gęsto przeklinając. Wreszcie podniósł nad głową pejcz i świstał nim łakomie w powietrzu. Jurek nie uchylił się. Patrzył ponuro spod brwi w czerwone oczka komendanta, lśniące od wódki. „Nie uderzysz — myślał. — Jeśli uderzysz, zastrzelę. Wpakuję ci w ten świński łeb odżałowaną kulę najdalej za trzy dni". Nie uderzył. Być może, że rozporządzał, jako zwierzę, zwierzęcym instynktem, który ostrzega. Być może oczekiwał gestu bojaźni, aby zadać pierwszy cios. Miał jednak do czynienia z człowiekiem uzbrojonym i wstrzymał rękę. XVII Wieczorem łapanek zazwyczaj nie było. Zachowywano pozór, że chodzi o wyłapywanie w ciągu dnia nigdzie nie zatrudnionych spryciarzy i wagabundów pasożytujących na organizmie Wielkiej Rzeszy, której synowie walczyli dla Europy, jak głoszono w napisach zdobiących fasady kamienic. Wieczorem „Jeannot" lubił wypuszczać się do centrum miasta. Chodził po ulicach ledwo oświetlonych mgławym światłem latarni wojennych i kolorową poświatą witrażowych reklam, wyciętych w zasłonach przeciwlotniczych: „Cafe Żak", „Cafe Marlena", „Kawiarnia Aktorów", „Śpiewa Wa-wa", „Złoty Ul", „Gra George Scott", „Dziś koncert", „Dziś flaki". 126 Co krok w każdym domu ofiarowywano polską rozrywkę, polskie ciastka, kawę z polskiego jęczmienia, polskie kuplety na temat zdrady, miłości, samochodu, futra, powrotu i rozstania. Aktorzy obnosili swój patriotyzm pomiędzy stolikami, odpowiadali na pytania spekulantów walutowych, getto wy ch szakali i zbandyciałych konspiratorów: „Takie czasy, takie czasy". „Jeannot" lubił spacerować, przypominać sobie wszystkie neony przedwojennego śródmieścia, wejść do knajpki, wypić, przekąsić przy barze, słuchać szumu panującego wewnątrz lokalu. Odetchnąć chwilę powietrzem przesyconym zapachami kuchni, wódki, tytoniu. Nie miał pieniędzy, co go mierziło i doprowadzało do łez prawie. „Idę — myślał — i patrzę, leży portfel. A w portfelu — pięć tysięcy. No — powiedzmy — mitygował się — tysiąc. Świnia jestem i bydlę. Ja, podchorąży, co robię? Kradnę jak sztubak siostrze pięćdziesiąt złotych z kasy sklepowej. Siostra handluje drewnianymi ćwiekami, dratwą, szewską smołą, woskiem, ma jakieś branzle, kiedry, futrówkę. Cholera..." Deptał powygryzane przez wojnę flizy chodników śródmieścia, krążył z pięściami wbitymi w kieszenie kurtki, coraz przycinał zębami płowy wąsik, nie mógł pogodzić się z losem. Uznawał się za przeznaczonego do czynów wielkich i chociaż natura poskąpiła mu postaci, czyniąc go mikrusowatym i białym jak marynowany śledź, duszę wlała weń szeroką. Widział siebie przelatującego konno przez ucichłe w trwodze miasteczka, gnającego na ognistym rumaku lub pancernym samochodem w otoczeniu drużyny straceńców, walczących nie tyle może za ojczyznę, co z nieprzepartej miłości do samej wojaczki. Chciał mieć dużo pieniędzy, którymi by pomiatał, i ko- 127 biet, z którymi czyniłby to samo, mszcząc się za długie lata obojętności, nie zrealizowanych flirtów, gorączkowych rozmyślań. Cóż Niemcy, oni byli odskocznią, ruszyli wielki wiatr historii, który mógł wydąć żagle jego korabia. No, a jeśli zginąć, to jako powieszony przynajmniej za siódme żebro. A jeśli nie zginąć, to wjechać na koniu depczącym kopytami pęki białych i czerwonych róż. Oto Jacek ukradł pistolet i nie chcą go nawet dać do ręki „Jeannotowi". Powiadają: „Przeszkoliliśmy się w rozbieraniu, czyszczeniu i celowaniu, daliśmy na dzielnicę — niech inni się szkolą. Jeśli będzie akcja — broń znajdzie się". Zatracą, zatracą na pewno. A jemu nie wierzą. Zastanowił się chwilę i lojalnie przyznał: — Mają rację. „Jeannot" miał pomysł co do tego pistoletu. Nazywał go ,,mój vis". Trzeba do czasu położyć uszy po sobie. Rychlej jednak, niż przeczuwał, nadarzyła się okazja podniesienia uszu do góry. Znalazł się Aleksander, zwany Ali. Znalazł się podczas jednej z licznych wieczornych wędrówek po śródmieściu. „Jeannot" chodził omijając patrole polowej żandarmerii, złożone z tęgich knechtów, ozdobionych ryngrafami wiszącymi na piersiach. Mijał żołdaków wystających grupkami w pobliżu domów publicznych, młodzieńców w luźnych marynarkach, młodzieńców w butach oficerskich, a także zwyczajnych ludzi. Minął też żebraka powtarzającego: „Jestem głodny... jestem głodny...", żebraka opartego plecami o murek pozostały z fasady wielkiej kamienicy, na której gruzach bujnie rosły teraz zielska. Po czym, przeliczywszy pieniądze, wszedł „Jeannot" do knajpki „Hawana", dosiadł barowego stołka i poprosił o wódkę „sztabową" z wermutem. Patrzył po sali dobrze zatłoczonej. Kelnerzy, gnąc się 128 I jak węże pomiędzy plecami rozsiadłych szeroko gości, balansowali tacami pełnymi flaszek, patelniami pełnymi kotletów ze szmuglowanej świniny. A zza pleców kelnera niosącego flaszkę miętówki, wynurzył się Ali. Podszedł do baru, przepchnął się obok oniemiałego „Jeannota" i pytał barmana: „Panie starszy, gdzie tu można siusiu?" Potem zobaczył „Jeannota" i krzyknął: — Szczypnij mnie, jestem „na bańce" i wszystko mi się myli. „Jeannot"!!! Cuda-niewida. Daj ryja, druhu po szabli. — Zapachniało wiśniówką. — Ja nie mam forsy przy sobie — parował „Jeannot" zaproszenia Aleksandra, ale czynił to niepewnie. — Zniszczę cię za jedno takie słowo... jak Boga ko cham... zniszczę. Spokojna głowa... zerknij — tu odchylił połę marynarki. — Harmonia. Co? — powiódł palcem po grzbietach nowych pięćsetek. Wieczór zakończyła policyj na godzina. Było pięknie. Muzyk, podobny do śniętej ryby, grał „Kwiaty polskie" i „Lekką kawalerię" nie żałując pedału, wszystko na żądanie Aleksandra. Była dziewczyna o lejących się jak wodospad włosach wokół głowy. Aleksander mówił: „Irminko". Kolega Aleksandra bąknął coś niewyraźnie jako swoje nazwisko, a że był zupełnie pijany i na smutno, trzymał drugie dziewczę za dłoń i od czasu do czasu, patrząc na nią z pijackim tragizmem, rzucał słowo: „las"... — po czym przez dobrą chwilę kręcił ponuro głową. — Bo my, widzisz, za dwa tygodnie do lasu... do lasu — wyjaśniał Aleksander. Po czym zaśpiewał: „Na łów, na łów, na łowy do zielonej dąbrowy, towarzyszu mój". — Jaki towarzyszu? Jaki towarzyszu? — dopytywał się „Jeannot". 129 Pokolenia ? Nie nudź, chcesz, chodź z nami, kolego plutonowy podchorąży. Co? Zdołali się zmówić, zanim świat dookoła zamienił się w szklaną watę. — Stalingrad nas obowiązuje... pewność zwycięstwa... bezustanne wzmagania aktywności w mieście i w polu... agitacja i czynny opór na codzień... Dlaczego mówimy młodzież?... Bezsensowność hasła „broń u nogi" staje się dla każdego Polaka zrozumiałą. Potrzebne nam są kadry dobrych przywódców oddziałów bojowych, kierowników akcji zbrojnych, ale to nie jest jedyny i ostateczny cel naszego działania... szeroki front narodowy w walce o życie narodu, wolność narodową i wyzwolenie społeczne. Wyzwolenie społeczne... to znaczy... Dziewczyna wyrzucała z siebie zdania szybko, brzmiały one jak hasła. Starała się o to, aby nie zabrnąć we frazeologię, w tłumaczenie haseł hasłami, co łatwo ludziom znającym prawdę, którzy choć umieją odpowiedzieć na każde: dlaczego? wyłączają samą możliwość usłyszenia takiego pytania. Dzień był jeszcze pełny. W pokoju stał okrągły stół, pokryty równiutkimi cegiełkami nalepek. Każda paczuszka ściśnięta była gumką, jakiej używają aptekarze umocowując recepty na buteleczce lekarstwa. Nalepki sporządzono z gumowanej taśmy papierowej, produkowanej przed rokiem trzydziestym dziewiątym w olbrzymich ilościach do zaklejania szyb przeciwko bombardowaniu. Na zewnętrznej stronie taśmy znajdował się nadruk: „Młodzieży, do broni — las cię schroni". „Drugi front — chwytaj za broń". Drugie hasło było dobitniejsze, pierwsze zbakierowano 130 jakoś na korzyść rymu. Dwuwiersz łatwiej zapamiętać. Dobry dwuwiersz jest natrętny jak osa. Jurkowi przypomniał się doktor Konstanty. Z Powązek są dwaj delegaci: „Grzyb" i „Krawiec", oprócz nich siedzą sztywno na kanapie: Stacho i „Jeannot". „Jeannot" siedzi „na baczność", nie opierając się plecami o wygodne, półkoliste oparcie. Twarz ma nieruchomą. — Nasze dzisiejsze spotkanie ma na celu jedynie poznanie się wzajemne. Pracować będziemy razem i konieczny jest stały kontakt. Nasze zebrania aktywu będą się odbywały często. Indywidualnie omówię metody kontaktowania się z kierownikami sekcji, ponieważ nie potrzeba, aby się wszyscy znali. Jako pierwszą zorganizowaną akcję w skali dzielnicy robimy nalepkowanie. Ta robota nie wymaga obstawy. Szczegóły omówione. Kierownicy sekcji podadzą po zebraniu ilość numerów „Walki Młodych", taką ilość, jaką są w stanie rozkolportować systemem indywidualnym. Przewidujemy masowy kolportaż „Walki Młodych". Należy już teraz pomyśleć o obchodzie rocznicy Pierwszego Maja. W tym roku Pierwszy Maja będziemy święcili uroczyście. A najważniejsza rzecz: broń i lokale, lokale na zebrania i broń. Broń nam z nieba nie spadnie, kupić można, ale to nie zaspokoi potrzeb, można i trzeba zdobywać, to jest sposób najpewniejszy. Na wargach „Jeannota", na wargach mięciutkich i omroczonych puszkiem płowego wąsa pojawił się grymasik ironii. Nie krył się z nim, lecz przeciwnie, kurczył prawy policzek w diabolicznym uśmiechu. Czuł się już teraz pewnie jako człowiek właściwy na właściwym miejscu, jako podoficer (z cenzusem) armii rozporządzającej radiostacjami, zaopatrywanej z powietrza w broń i pieniądze, dowodzonej przez fachowców. Tracił 131 głupio czas na uczestniczenie w tym zebraniu, na które zaciągnął go niemal przemocą „Bartek". Tutaj wszystko się potwierdziło. Oczywiście papierkowa robota, oczywiście polityka sypiąca się wszystkimi dziurami jak sieczka ze sparciałego worka. „Jeannot" zachował olimpijski spokój. Nie chandryczył się o broń i docenienie jego bojowej wartości, jak robił zwykle, kiedy miał do czynienia z kimś znaczniejszym. To wszystko było już poza nim. Za dwa tygodnie wyjdzie do lasu z Alim. Daleko od sklepiku siostry, od branzli i kiedrów, a także od tej gromady papierem wojujących pętaków, z którymi zetknął go idiotyczny splot zdarzeń, sypiących się w tych czasach jak z rogu obfitości. Stacho myślał o zdobywaniu broni. Postanowił zaprzęgnąć do tej roboty „Jeannota" i chłopaków w najbliższym tygodniu. Jurek kopcił leniwie „machorkowego" i patrząc na czarny popiół, rosnący na czubku papierosa, zastanawiał się nad tym, jak uśmiechająca się zatroskanym uśmiechem łączniczka z Partii łatwo wymawia zdania o zdobywaniu broni i deklarowaniu lokali na zebrania. Mówi się lekko „zdobyć broń", a oznacza to, że kilku ludzi będzie szło ulicami miasta z mizernym pistoletem za pazuchą, aby gdzieś, skoro zdarzy się szczęśliwy zbieg okoliczności, przy-strzelić zestrachanego żołnierza lub policjanta. Mówi się: daj lokal, a oznacza to — pozbądź się swej lubej otoczki konspiracyjnej. Wy leź ze swego kokonu. Daj się poznać kilku ludziom, o których nic nie wiesz i wiedzieć nie powinieneś. Wystarczy, aby jeden z tych ludzi okazał się zdrajcą lub słabeuszem, a będziesz unicestwiony. „Poker — pomyślał Jurek — zupełny poker. Każdy stara się jak najdłużej zataić swe karty, aż wreszcie ktoś się decyduje. Ja nie będę pierwszym". 132 Stacho zabrał paczki dla całej sekcji. Rozeszli się mówiąc słowo: „wolność" na pożegnanie. — Dziewczyny nasze, cholera... dobrzy ludzie, co? Po dobają się warn, co? — dopytywał Stacho tak natarczywie, jakby handlował tymi ludźmi. — Najwięcej mnie cieszy, że nie jesteśmy sami na tej Woli. Ja myślę, że jest jeszcze więcej sekcji, tylko złączo nych w inne ogniwa. Zresztą najwyższy czas, aby robota nabrała jakiegoś rytmu. Po śmierci „Hanki" błąkaliśmy się jak pijane dzieci we mgle. Ciągle jakaś przeszkoda. Coraz od nowa zrywa się nasza niteczka, którą przywiązaliśmy się do Gwardii i do ZWM. Jak ja się mogę czuć, kiedy ciągle się mnie gubi jak chustkę do nosa — gderał Jurek. — Bodaj te nalepki. Niech ja wiem, że jak rozlepię, powiedzmy, trzydzieści haseł, to ktoś się mnie o to zapyta. Trzydzieści nie rozlepisz, bo ci nie starczy śliny — przygadał „Jeannot". Bezpośrednio potem wygarnął wszystko: że żadnej umowy nie zawierał. Znalazł swoich starych kolegów. Jego godności uwłacza, kiedy go się traktuje jako rozlepiacza plakatów i rozwieszacza sztandarów. Ma tego wszystkiego dosyć, a ponieważ uprzedzał, iż w politykę się bawić nie będzie, uznaje, że ma rozwiązane ręce. Pozostaje do załatwienia sprawa pistoletu. — Jakiego? — Visa, co go ukradł Szermentowski z magazynu armii, której on, „Jeannot", jest żołnierzem. Pistolet ma być zwró cony na jego ręce. Ponieważ roześmieli się i Stacho, i Jurek, „Jeannot" popadł w fanfaronadę. Nie dopuści do tak oczywistej grandy. Świństwo woła o pomstę do nieba. Był dostatecznie wrażliwy, aby wyczuć, że tamci dwaj zamykają się i twardnieją coraz bardziej. Zmienił ton. Mó- 133 wił o pistolecie z żarliwością odrzuconego kochanka, który błaga rywala o rzeczy nie do spełnienia. Wił się. Obszczekiwał obydwu jak pies wystawiający dzika. Na policzki wypełzły mu wypieki. Uszy mu zapłonęły. — Szkoda gadać. — A więc to tak. Znajdę na was sposób. Wtedy Stacho zatrzymał go i dobitnie wycedził: — Nie strasz. Idź już do jasnej cholery i nie przeszka dzaj, ty gnido — dodał tonem człowieka znużonego. Nie odczepił się zbyt łatwo. Stał się namolny, nudził i groził, nachodził Jasia Krone w jego mieszkaniu. Wyczekiwał przed fabryką, łapał za poły marynarek. Sytuacja stała się groźna. „Jemu ten pistolet jest potrzebny dla zadawania szyku. Jeśli jedzie do lasu, po co mu pistolet? Partyzantowi potrzebny jest automat, albo jeszcze lepiej karabin. On ma zupełnego hyzia i to jest niebezpieczne" — twierdził Stacho, a w głowie jego rodziła się myśl, której uparcie nie chciał nadać formy wykończonej — formy postanowienia. „To byłaby dintojra, czysta dintojra" — przekonywał samego siebie w chwilach, kiedy los „Jeannota" był nieomal przypieczętowany. — Rozważ — namawiał Jurek. — Zna on nasze adresy i nazwiska prawdziwe. Może podać wyczerpujący rysopis na każde zawołanie. Jest na nas wściekły. Jeśli go przy- karaulą — żegnaj miły świecie. Sypnie z samej wściekłości. Gdyby zrobić takie profilaktyczne, małe „cyk". — Zrobiłbyś? — pytał Stacho, a twarz tężała mu w ta kich razach jak żelazny odlew. Kręcili głowami. — Pomyśl. On oderwał się od nas — namawiał Jurek. — My nic nie wiemy o nim. Mogą nas aresztować w każdej chwili i nikt z nas o tym się nie dowie. Nikt nas nie zawia domi. Jesteśmy bezbronni. 134 — Skąd pewien jesteś, że sypnie? Może nie sypnie. — On jest biały i miękki jak ser, on zgrywa wielkiego bojowca, ponieważ serce jego jest tak maleńkie i tak trze potliwe jak skowronek. Ludzie prawdziwi nie mówią tak wiele o sobie. Ja nie jestem pewien. Sądzę, że on na sam widok gestapowskiego bykowca rozleje się. Napytaliśmy sobie biedy. Przy tym wszystkim dzielnica żądała sprawozdań z na-lepkowania. Lały się strumienie literatury do kolportowania. Szło na całą parę szkolenie bojowe na wszystkich rodzajach broni krótkiej i na wszystkich dostępnych rodzajach granatów ręcznych. Tempo roboty było wręcz wariackie wobec poprzedniego, leniwego czajenia się. Być może dlatego sprawę „Jeannota" odsuwano na plan dalszy, starając się o niej na codzień nie pamiętać. Na tydzień przedtem, zanim zniknął w lasach Podkarpacia, gdzie ani sławy, ani blizny nie sądzone mu było zdobyć, przyszedł z propozycją kompromisową. Przy pomocy chłopców „Jeannot" rozbroi Niemca — pistolet zdobyty zabierze dla siebie. Odetchnęli. W niedzielę zapolowali. Trafił się w bocznej uliczce pancerniak SS-man z pięknym parabellum. Jurek poprosił o ogień sztywną gimnazjalną niemczyzną. Jasio Krone i „Jeannot" minęli Niemca i teraz Jurek ssąc ogienek śmierdzący benzyną, rozżarzając zbyt dokładnie koniuszek papierosa nad zapalniczką, czekał na okrzyk: Hdnde hoch!* Nie nastąpił żaden okrzyk. Jurek podziękował i podążając za obydwoma Jasiami, ostrożnie wsunąwszy rękę w kieszeń, opuścił uniesiony kurek visa. Odebrał później „Jeannotowi" nagan pożyczony od „Doroty" i poklepując partyzanta ostentacyjnie po ramieniu mówił: Hande hoch! (niem.) — Ręce do góry! 135 — Życzę ci podobnych przewag w lesie. Tam się za takie sprawy po prostu rozwala. W języku wojskowej prokuratu ry to się nazywa „tchórzostwo w obliczu nieprzyjaciela". Ty mi nie blaguj, nie tłumacz się. Ja ci tego szkopa wysta wiłem jak najlepszy pies. I sytuacja psychologiczna jak zło to. Pomyśl: Niemiec był zdenerwowany, kiedy zobaczył, że zbliża się do niego wartkim krokiem młody człowiek, ale młody człowiek nie strzela, młody człowiek uśmiecha się i prosi o ogień, po prostu o ogień. Pancerniak rozprężył się wewnętrznie. I wtedy ty z tyłu przystawiasz mu do nerek fuzyjkę. Efekt murowany. Daliśmy ci szansę, a pozostał je dynie żal. — Ech, ty cowboyu, cowboyu kopany... — dogadywał Jasio Krone szczerząc wielkie zęby w pyzatej twarzy. Wy lewał wodę z butelki od piwa — swej maczugi. Butelka była niepotrzebna, pogotowie bojowe odwołane. XVIII Więc poznajcie się. To jest towarzysz „Kazik", a to „Bartek" i Jurek, kierownicy tej sekcji, co to już wiesz... No, to idę i życzę warn owocnych obrad. „Kazik" nosił wyszarzałą jesionkę i podobnie niepozorny kapelusz. Szczupłą jego twarz, zastygłą jakby od bezustannego wewnętrznego napięcia, nawiedzał dziwny skurcz. Wydawało się, że tłumi ziewanie. Mówił niewiele i dopiero w mieszkaniu Jasia Krone roztajał trochę. Prosił o informacje dotyczące powstania sekcji i roboty, jaką prowadzono do tej pory. — A jak wy myślicie? — pytał i wskazywał palcem, niby nauczyciel, na Jacka Szermentowskiego. Słuchał odpowiedzi. 136 — Zgadzacie się z kolegą? — pytał Jasia Krone, który teraz nazywał się „Sękaty". — A dlaczego wydaje się warn, że on przesadza z tym waszym brakiem aktywności?... „Aj, chytry, aj, jaki chytry" — zachwycał się Jurek. „Kazik" wysypał jak z rękawa szereg najnowszych wiadomości radiowych, scharakteryzował sytuację na frontach i znów począł zadawać pytania zaczynające się od: „Jak myślicie?..." „Jak myślicie?" — powtarzał i stało się jasne, iż sam najbardziej usiłuje znaleźć odpowiedź na to pytanie. Nagle jak prestidigitator* wydobył pistolet, przezornie go rozładował i puścił w obieg: „Niech każdy rozbierze i złoży". Śledził ruchy dłoni i palców z równą dociekliwością, jak uprzednio bieg myśli. Pożegnał się krótko i umówił Stacha na podpunkt. Kazał przyjść z bronią. Zachowywał dla chłopców zawsze bezwzględną surowość. Nigdy go nie widzieli innym. Jego sucha twarz nigdy nie zatracała wyrazu stężałego napięcia, którego nie łamał nawet tik. Żaden z chłopców w tamtych czasach nie dowiedział się, jak gorąca lawa miłości i nienawiści kipi wewnątrz tego człowieka, jak czułą duszę kryje chropawa skorupa surowości. W pełni znali go jedynie nieliczni towarzysze, najbliżsi, najlepsi. Opowiadał mi pewien żołnierz Armii Czerwonej, że spędził trzy lata w jednej ziemiance, w jednym okopie, przy jednym ognisku ramię w ramię w marszu i natarciu z pewnym oficerem z Leningradu. Dopiero w dniu zakończenia wojny dowiedział się, że lejtienant Gleb Iwanowicz jest ar- Prestidigitator — sztukmistrz, magik. 137 tystą, że ma żonę i dziecko, że pracuje w Ermitażu* i że tęskni za Tycjanem i Rubensem*. Niektóre owady zasuszają się, skoro przyjdzie im żyć w nieprzychylnych warunkach, odradzają się później, nieraz po latach. Bywało, że ludzie tamtymi czasy zasklepiali się w milczeniu, przywdziewając je niby najcięższą zbroję. Skazywali na uschnięcie nieprzydatne części swej duszy i gdy tego dokonali, na twarzach ich nie pojawiał się uśmiech. — Masz uczynić z twoich trzech chłopców świadomych, dobrych żołnierzy i działaczy ruchu. Pojmujesz, jaka to od powiedzialność? I tej odpowiedzialności nikt z ciebie nie zdejmie. Przeciwnie. Jutro będziesz, być może, odpowia dał za dwudziestu ludzi, za miesiąc za całą młodzieżówkę na dzielnicy. ,,Kazik" szedł obok Stacha i mówiąc zazierał mu w oczy. — Rozbroimy dziś werkszuca. Jeśli się uda, do waszego visa dojdzie jeszcze szturmowy mauser. Pokażę ci, jak na leży postępować. Przyjdzie do was tęgi dowódca i poprowa dzi was do pierwszych poważnych akcji. Wykoleisz pierw szy pociąg. Później wysadzisz most. Później zorganizujesz sam trudną robotę wraz z przeprowadzeniem wywiadu i wszelką pracą przygotowawczą. Później będziesz dowodził plutonem, później kompanią... Na razie sam słuchasz refera tów i czytasz naszą literaturę, później potrzeba będzie, abyś ty otwierał ludziom oczy, abyś sam stał się agitatorem... Je śli przy tym wszystkim będziesz myślał o tym, że jutro poł kniesz kulę, nie dojdziesz do niczego, zagmatwasz się, zacz- Ermitaż — muzeum sztuki w Leningradzie. T y c j a n właściwie Tiziano Vecellio (ok. 1477—1576) -- jeden z najsławniejszych malarzy włoskich; Peter Paul Rubens (1577—1640) — wielki malarz flamandzki. 138 niesz czynić ustępstwa na rachunek domniemanej śmierci, odpadniesz od ruchu. Mnie wspominał o tobie „Smukły". Ty musisz się uczyć. Czy myślisz, że po wojnie otrzymasz rentę i będziesz doił swoją przeszłość niby krowę, leżąc beztrosko pod jej wymieniem? Musisz przypominać o czasach powojennych sam sobie i twoim ludziom stale, w każdej chwili. Po wojnie nie wystarczy mieć czyste sumienie. Stach szedł w milczeniu, zamyślony nad przyszłością. „Kazik" rozsunął przed nim mgły, zalegające nad wielką rzeką czasu. Rosły coraz szerzej, niby kręgi na wodzie, skrzące się horyzonty. Minęli szczęśliwie żandarmską sztrajfę. Spod żelaznych okapów, ocieniających oczy, strzeliły w ich stronę świdrowate zerknięcia. W takich wypadkach czuło się dotkliwie swoje plecy. Być może, dowódcę patrolu oma"mił zgrzebny, workowaty drelich Stacha a także mizerna kurteczka i szary wygląd „Kazika". Okupacyjny „Amen" — Hdnde hoch — nie zabrzmiało. Natomiast usłyszał to werkszuc w portierni fabryki pomp. Związali go jak barana telefonicznym kablem i pozostawili na podłodze kantorku, którego żelazne drzwi zatrzasnęli na głucho. Było to bogate popołudnie. W mieszkaniu „Doroty" zebrali się, aby omówić dokładnie akcję pierwszomajową. Nie mogła to być robota na jeden dzień. Przeciwnie. Dotychczasowa praktyka masowych kolportaży prasy partyjnej i młodzieżowej dowodziła, że powtarzanie, bezustanne powtarzanie kolportażu w różnych punktach miasta, rozrzucanie ulotek i pism w dzielnicach robotniczych, przed bramami fabryk w porze fajerantu, na zatłoczonych przystankach tramwajowych, ciągłe wsuwanie prasy w skrzynki do listów, w szpary drzwi; uparte szpikowanie miasta słowami zawierającymi prawdę — to dopiero 140 daje propagandowy efekt. „Wie się o sprawie, mówi się o nas" — stwierdzano po tygodniach intensywnego kolportażu. Miasto chłonęło drukowane kartki i gdyby tylko one miały agitować, byłaby cała praca prawie tyle warta, co trud człowieka usiłującego płomieniem z gazety ruszyć parowóz. Agitował front wschodni, agitowały nazwy miast rosyjskich, coraz bliższych. Agitowała cała Armia Czerwona: „marynarze i lotnicy, żołnierze piechoty i wojsk pancernych, oficerowie, starszyny i szeregowcy" — jak mówiło radio moskiewskie, powtarzając komunikaty i rozkazy dzienne. Agitował cały naród radziecki. Agitowali także Niemcy stawiając przed oczyma skończony model faszystowskiego państwa i faszystowskiego człowieka. Model wspaniale wykończony w szczegółach. Pierwszy Maja miał być obchodzony godnie. Wchodzili do ciasnej kuchenki małego mieszkanka w jednym z bloków osiedla robotniczego na Kole, w którym zamieszkali urzędnicy i jedynie ci z robotników, których stałe zarobki były ze wszech miar zagwarantowane. Mijało się izbę pełną szumu. Matka „Doroty" przewlekała pościel. Krochmalone płaty białego materiału fruwały w mrocznym pokoju, zalegały stół, na którym obok stosu bielizny czerniał prostokąt ramy ze składem nowego numeru „Walki". Połowa stołu lśniła bielą, połowa głębokim, czarnym połyskiem tłustej farby drukarskiej. Kontrast ten przyniósł Jurkowi chwilę kontemplacji, jako że naturę miał skłonną ku temu. Kontemplował zetknięcie się rzeczy codziennych z niecodziennymi. Zapadał zmierzch. Za oknem na piaszczystym polu pomiędzy blokami a plantem kolejowym chłopcy okręcali do- 141 okoła głów wiązane na drutach dziurawe puszki pełne rozżarzonych węgielków. Pole pokryte było złotymi kręgami. — Oni tak co dzień kręcą te ogniki — mówiła „Doro ta". — Nie wiadomo po co. — Żegnają dzień — powiedział Jurek. „Dorota" popa trzyła nań z namysłem. Od dłuższego czasu nie mogła spre cyzować swojego sądu o nim. Początkowo rzecz wydawała się prosta. Kiedy miała wziąć pistolet na szkolenie, wsunął jej broń szorstko do ręki, warknął: „Nabity, zabezpieczo ny. W razie czego odciągnij kurek i wal". Ubrany był zwy czajnie, na spodniach zakrzepły brązowe łzy kleju. Na no gach drewniaki. Robotnik. Kiedy jednak potem, na zebra niach, począł wypowiadać swoje myśli w zdaniach okrą głych jak bilardowe kule i tak samo śliskich, pomyślała — ,,dziwny robotnik". Pomyślała dziwny, aby nie pomyśleć podejrzą-n y. Dozorca (w osiedlu nad drzwiami stróżówek wisiały tabliczki „gospodarz bloku", co świadczyło o subtelności uczuć gospodarzy właściwych) chlapnął żelazną furtą i odciął dom od świata. Zanim ostatni płomyczek świecy utonął w rozgrzanej stearynie, zdołali omówić sprawy uroczystości pierwszomajowej. Planowano kolportaż, masówki, a w samym dniu Pierwszego Maja zawieszanie sztandarów na drutach przewodów tramwajowych. Zawiesić nie trudno, zdejmować trzeba przy pomocy specjalnego wozu z wieżyczką. Później znów kolportaż. Akcja miała potęgować się, a po dniu święta wygasać stopniowo. Kilka grup szturmowych „Gwardii" przygotowywało akcje zbrojne. Wszystko zostało omówione, rozdzielono robotę. Zawieszaniem sztandarów miał zająć się „Marcin" ze swymi chłopcami z Powązek. Oglądano go z dumą i podziwem. On jeden przejął od swego ojca 142 umiejętność sporządzania specjalnych „żabek", umożliwiających wciąganie sztandarów na druty linii elektrycznej. Rozmowa dopalała się. Fosforyzowane wskazówki zegarka, tykającego cicho obok spodka ze stearyną, wskazywały godzinę pierwszą. Czas zaciążył. Grażyna otworzyła okno i do izby wtargnęły wszystkie nocne dźwięki miasta, czyste dźwięki, nie przywiązane do przedmiotów. Buczały daleko zawodzące sygnały pociągów, zgrzytał gdzieś roboczy wóz tramwajowy, siejąc niebieskie iskry. Łomotał butami, przechodząc pod oknem, żołnierz niemiecki, powracający do koszar Luftwaffe*. Głębokim, aksamitnym głosem śpiewał ludową piosenkę o spokojnej, prostej melodii, a zwrotkę każdą zakończał pięknie brzmiącym trylem. Słowa piosenki były niezrozumiałe, gwarowe zapewne. Jurek uchwycił jedynie Liebe — wieczne słowo. — Śpiewa o miłości — powiedział. — Jak człowiek — mruknął ktoś z mroku. Noc w mieście obcym i wrogim, w mieście zjeżonyni jak wielki, kamienny kot, na chwilę absolutnego osamotnienia wydobywała spod munduru i z wypucowanych saperek sentymentalnego człowieczka. Piosenka zamilkła, żołnierz przyspieszył kroku, szybciej i głośniej zgrzytnęły na flizach chodnika gwoździe jego butów. Do koszar nie było daleko. Grażyna przymknęła okno. — Nie kopćcie już — poprosiła. Po prawdzie nie było już co. Marcin skręcił z niedopałków grubego „duła" w gazecie i puścił go w obieg, niby fajkę, którą niegdyś palono na znak braterstwa. Wtedy zaczęła się najważniejsza część zebrania. Ktoś rozpoczął, a później wszyscy cichymi głosami nucili pieśni mó- Luftwaffe (niem.) — lotnictwo. 143 wiące o robotniczej walce, poczynając od kajdaniarskiego mazura, poprzez pieśni układane w więzieniach sanacji, brzmiące jak rymowane przemówienia wiecowe, a później znane nielicznym spośród obecnych piosenki czerwonoarmi- stów. — Dan prikaz jemu na zapad...* — ciągnął cichutko Sta-cho, a wtórowała mu „Dorota". Później „Dorota" wygłaszała fragmenty poematu o Komunie Paryskiej. Recytowała bez deklamatorskich ozdobników, ale za to szczerze. „Generale Galliffet"...* — szydził jej głos z wielką zaciekłością. „Mówi zbyt emfatycznie* — myślał Jurek. — Chciałoby się to usłyszeć mówione bardziej godnie". Nad ranem przyszedł sen. Spali pokotem, tak jak śpią ludzie na dworcach w dobie ewakuacji. Wyszli, skoro dozorca odemknął furtkę i cofnął się do mieszkania, człapiąc pantoflami pod narzuconym na grzbiet kożuchem. W oczach mieli piasek nie dospanej nocy. Była to bogata noc. Siedzieli w krzakach na cmentarzu prawosławnym, w dołku wymoszczonym zeszłorocznymi liśćmi. Grali bez przekonania w sześćdziesiąt sześć, aby usprawiedliwić swoją obecność w tym miejscu. Gałęzie spęczniały wyraźnie, zapowiadając rozwijanie się pączków. Dan prikaz jemu na zapa d... (ros.) — Dano mu rozkaz iść na zachód... Gaston Aleksandrę Galliffet (1830—1909) — generał francuski, zacięty wróg Komuny Paryskiej. Emfatycznie — górnolotnie, z przesadą. 144 Przyszedł „Pietrek", wypowiedział hasło, a także (co było również umówione) w kieszeni jego płaszcza tkwił „Nowy Kurier Warszawski". Przysiadł się i zagadał wesoło. — Aha, to ty jesteś „Bartek". Dobrze. A więc mam za szczyt przedstawić się warn jako wasz zwierzchni dowódca. Chciałbym bardzo, abym mógł o tym swoim dzieciom z du mą opowiadać. Ale to już od was zależy i myślę, że nie za wiedziecie moich oczekiwań. Oczywiście nie potrzebujecie mi mówić, że wasza wartość bojowa jest, no, powiedzmy, sła ba. Nie macie żadnego doświadczenia. Zawód żołnierza jest taki, jak każdy inny, zdobycie umiejętności jest kwestią czasu i zamiłowania. W naszym wypadku nawet brak zamiłowania zastępuje zwyczajna konieczność. Lepszym z was będzie ten, który ma więcej odwagi — potrafi nie poczuć łachota- nia w sercu, kiedy zbliża się decydujący moment, potrafi za chować sprawność umysłu, umiejętność podjęcia decyzji w każdej sytuacji, choćby wydawała się beznadziejna... Zre sztą takich sytuacji nie ma. Wymieńcie wasze pseudonimy. Jak się nazwaliście? Pseudonimy będą obowiązywać. O ko nieczności zmiany pseudonimu zostaniecie powiadomieni. Zaczniemy od ciebie, łaskawco — wskazał na Jacka Szer- mentowskiego, który do chwili obecnej nic nie wymyślił. — Niechaj będzie „Łaskawca" — powiedział cichutko Jacek. — „Sękaty"... Jurek... „Bartek", „Pietrek" — pisał twardym ołówkiem na bibułce papierosowej. — Tak. Nie będę tu z wami przelewał z pustego w pró żne. Broń macie. Wiem. Vis i mauser. Potrzeba, aby ta broń jak najszybciej przemówiła. Jak przechowujecie pisto lety? Żadnej wilgoci, żadna piwnica, czy coś takiego. Ge stapo najczęściej szuka broni w piwnicach. Jakiś owczy pęd z tymi piwnicami. Nie żałować oliwy. To nie znaczy, że pi- 10 — Pokolenie 145 stolet ma pływać w tłuszczu jak faworek. Dbać zwłaszcza o lufę. Jeśli pistolet nosicie w kieszeni, to z kieszeni wytrze-pać kurz. Po strzelaniu przeciągnąć lufę, aby była jak lustro, nasmarować oliwą, następnego dnia znów przeczyścić i leciutko nawazelinować. Przed akcją obetrzeć z tłuszczu do sucha. Partyzant to nie znaczy kłusownik. Nasza broń zbyt drogo kosztuje. Przechylił głowę na bok i wędrował wzrokiem od twarzy do twarzy. Kiedy mówił, kołysał lekko ciałem, obejmując dłońmi podgięte kolano. — W przyszłym tygodniu będziemy robili „kolejówkę". Walka z transportem — naczelne zadanie. Walczymy. Przed kilkoma dniami nie wyszła nam akcja. Banszuc zatrzymał chłopców z miną, wyszli na tor, ja obstawiałem. Musiałem zabić banszuca i jego psa. Zabraliśmy automat bergman i lu netę. Ten idiota nosił morską lunetę z czasów chyba... Ko lumba. — To był „Garbus"? — spytał Stacho, ponieważ w war sztacie szeroko komentowano wypadek. — Tak — „Garbus". Pięciuset szmuglerów modliło się za moje zdrowie — śmiał się „Pietrek". — Tak, kontakt ma my przez „Sękatego", znam jego adres. Nie, adresu nie znam, ale pamiętam na oko. Starajcie się nie pamiętać nazw ulic i numerów domów. Pamiętajcie na oko, tak będzie naj bezpieczniej. Mnie łapcie zawsze przez Aleksandrę albo przez „Smukłego", o ile spotkacie go przypadkowo, a spra wa będzie pilna. — Popatrzył jeszcze raz uporczywie na chłopców, lustrując ich od stóp do głów. Wzrok jego zatrzy mał się na stopach Stacha, obutych w wykoślawione dre wniaki przydziałowe. — Nie masz butów? — Nie mam. 146 — Wstań no i przejdź kilka kroków. Stacho wykonał polecenie. — Nie, bracie kochany. To na nic. To nie jest obuwie dla partyzanta. Jak ty w tym pobiegniesz, jak ty w tym zesko czysz, jak ty w tym przejdziesz przez ogrodzenie? To na nic. Bieda u ciebie, co? — Nie przelewa się. — Ja ci się postaram o buty. Który numer? Na swojej bibułce dopisał przy imieniu „Bartek" cyferkę. Szli polami w stronę pętli tramwajowej, ślizgając się na rozmiękłej glinie badyłarskich poletek. Szli szparko, wymachując rękami, łowiąc otwartymi ustami tęgi wiatr z południa. Wiało wiosną po polach. Pachniało wilgotną ziemią i zgniłą wonią rozkiszonych buraczanych liści z ubiegłego sezonu. Pochylony nad inspektami ogrodnik wrzasnął coś, protestując przeciwko łażeniu po jego zagonach. Jasio Krone wylał w jego stronę całą kadź soczystych powiedzeń. Rozpierała go w widoczny sposób nieokreślona zadziorność. Chciałby bić się z całym światem. — Ty, czemu się wygłupiasz i bez potrzeby obrażasz człowieka? — „Pietrek" przystanął i. zatrzymał dłonią Ja sia. — Człowieka pracy. Naszego człowieka. Głupi jesteś, bracie, ot co. Kazałbym ci natychmiast podejść do niego i przeprosić, ale wiem, że jeśli podejdziesz, to dostaniesz po łbie motyką, co ci się słusznie należy. Panuj, bracie, nad so bą. Nie skikaj tak. Wielki wyrosłeś, mocny wyrosłeś i co dalej? Pożegnali się przy pętli. „Pietrek" zacisnął szczelnie poły swego brezentowego płaszcza i odszedł przytrzymując dłonią kapelusz. Wiatr wzmagał się pod wieczór, pędząc bure kłaki chmur poza krańce nieba. — Wiosna, chłopaki, wiosna, jak Boga kocham! — krzy- 147 knął Stacho i klepnął się rękoma po bokach ptasim ruchem. Oto przyszedł dowódca i nasycił ich przemożnym pragnieniem działania. Był to bogaty, szczęśliwy dzień. XIX Słyszeliście? Żydki zaczęły wojnę. Uj... Wojnę zaczęły z Niemcami! — Słupecki-majster głosił nowinę usiłując nadać słowom akcent żydowskich przekupniów. Jurka aż skręciło. Zerknął na majstra spojrzeniem, które zapowiada cios pięścią, i warknął: — Nie potrzebujesz się pan, panie Słupecki, wygłupiać z tego powodu. Plecy, pochylone nad warsztatami, odgięły się. Patrzyli — oniemieli. Po raz pierwszy w historii fabryki wydarzyło się, że niewyzwolony czeladnik pouczył majstra. Słychać było jedynie monotonny jazgot maszyn za ścianą, żaden hebel nie świsnął, żaden młotek nie stuknął. — Tak, w tym nie ma wiele śmiechu, ja myślę... — za gadał nagle zbyt szybko Fijałkowski pracujący przy sąsied nim warsztacie. Posypały się pytania. Mówiono na raz ze wszystkich stron. Majster zamilkł, zgarbił ramiona obciągnięte szarym dreliszkiem kitla i odszedł bez słowa do maszynowni. — On ci nie daruje tego — powiedział później Fijałkow ski. — Przygadałeś głupiemu bykowi, a on jest zawzięty. — Gwiżdżę na niego — stwierdził Jurek. — Rozumiesz, Fijałkowski, przez cały czas to bydlę gęga: „Oj, Żydzi, oj, dają się rżnąć, a niech ich licho porwie. Gdyby tak na nas 148 przyszło! Oj, Żydzi, co to za parszywy naród, aż obrzydzenie bierze. Dobrze, że Niemcy za nas porządek z nimi zrobili". Rozumiesz, Fijałkowski, teraz Żydzi powstali, a on drwi z tego, drwi. Jego już nikt człowieczeństwa nie nauczy. Takich bym rżnął i solił. Woziłbym w klatce z napisem „Proszę mi napluć w mordę". Fijałkowski przytaknął ruchem głowy, a na jego maleńką twarz wypłynął uśmiech. Wyobraził sobie bowiem Słu-peckiego za żelaznymi prętami. Świsnął spustem po kancie deski, zatrzymał hebel i szepnął pochylając się w stronę Stacha. — Jak tylko wyjdzie numer „Trybuny" z powstaniem w getcie, przynieś, nie zapomnij. Ciekaw jestem, co wasi napiszą. A swoją drogą, patrzaj: Żydy dzielne. No cóż, nie mają innego wyjścia. I tak idą na mydło. Ale, mój Boże, to się tak prosto mówi: nie mają innego wyjścia. Czasami tak zgniotą człowieka, że powie: „Już mi wszystko jedno, a jeśli nie będę wierzgał, to może jakoś się wywinę; może lepiej udać, że mnie nie ma". Przewrócił deskę drugim kantem do góry, ściął wiór, wijący się jak pukiel złotych włosów kobiecych, i cofając hebel dodał: — Łatwo powiedzieć: „Nie ma innej rady", ale nie każdy zaraz potem rzuci granat. Ja sam nie wiem, jakbym zrobił. Nie wiem... Dlatego zdejmuję czapkę i kłaniam się. Tu Fi jałkowski rzeczywiście zdjął z łysiny przepoconą krymkę filcową i ukłonił się północnej ścianie warsztatu. Za tą ścianą, za szeregiem domów, za czterdziestoma ulicami rozciągało się getto, wstrząsane drgawkami pierwszych eksplozji. Spalono pierwsze czołgi niemieckie, które z rumorem wetknęły swe ryje za mur. Mur stał się dla Niemców nieprzekraczalny. 149 Małe getto nie zostało rzucone w ogień powstania. Niemcy odcięli je całkowicie od ogarniętej pożogą dzielnicy. Panował tu cmentarny spokój i cisza, w której dudniły ostro kroki patrolujących żandarmów i grzmiały wielkim echem pojedyncze strzały karabinowe. Ludzie, zamknięci w domach, oczekiwali, aby droga na rampę Dworca Gdańskiego, znana droga, wiodąca wzdłuż ulic Smutnej i Pokornej, została otwarta. Teraz zamykał ją ogień. Oczekiwano. Dawid siedział w mieszkaniu braci Zylber przy ulicy Ciepłej i nie chciał pozostać bezczynnym. Już po pierwszych dwu dniach stało się zrozumiałe, że nie ma sensu dłużej oczekiwać Eno~ cha. Enoch miał przynieść broń, to znaczy kilka granatów własnej roboty i pistolet. W kącie przedpokoju za drzwiami stały do tej pory litrowe, samozapalne butelki, wypełnione żółtą benzyną. Bracia Zylber obchodzili te butelki skrzętnym łukiem. Nie zdejmowali na noc swych oficerskich butów, na wszelki wypadek przygotowali sobie toboły. Nikt zresztą nie zdejmował ubrania. Dawid nie mógł zasnąć nawet na moment. Uchylał drzwi wiodące na klatkę schodową, skoro usłyszał czyjekolwiek kroki: „Tym razem to na pewno Enoch". — Enoch. Enoch... może to być także Ukrainiec. Trzeba być cicho. Nie należy czynić bez potrzeby hałasu. Mogą pomyśleć wtedy, że mieszkanie jest wyludnione... — klarował starszy brat — muzyk. Obydwaj po dwu dniach przeklęli chwilę, kiedy powiedzieli Ginie: „tak". Teraz nie było już rady, w przedpokoju stały fatalne butelki, których pilnował Dawid, tak jakby były wypełnione złotym piaskiem, a nie żółtą benzyną. Jeszcze trzeciego dnia na Dawidowe: „Już pewno nie przyjdzie nasz Enoch" Giną odpowiadała: — Enoch przyjdzie. — Powtarzała bez wiary, ponieważ nad dużym gettem 150 unosił się „bocian" i zrzucał zapalające bomby. Widziała go, ukryta za kominem. Słychać było poprzez szum miasta, poprzez zgrzytanie tramwajów i łomot żelaznych kół suchy, zachłystujący się warkot karabinów maszynowych. Wspaniała i huczna była rezurekcja w tegoroczne święta Wielkanocne. Czwartego dnia powiedziała: „Niema już sensu dłużej czekać" i zeszła w głąb kanału. Obiecała powrócić nazajutrz. Dawid, pochylony nad włazem, długo spoglądał w głąb. Głowę odchyliła do tyłu, patrząc na Dawida, patrząc na jego czarną sylwetkę. Czepiała się żelaznych klamer, schodziła coraz niżej. Jej blada, siejąca perłowy blask twarz topniała w mroku coraz bardziej. Dawid zasunął okrągłą klapę włazu. Opadła z metalicznym szczękiem. „Jak wieko" — pomyślał i natychmiast zapragnął iść za nią, choć nigdy przedtem nie był w stanie przezwyciężyć odrazy, jaką napawała go czarna, cuchnąca gardziel kanału. Nie można było zabrać ze sobą czterdziestu samozapalnych litrowych butelek z benzyną. Jutro Giną powróci, przyprowadzi ze sobą Jankla i Stefana. Zabiorą butelki i pójdą na tamtą stronę. Być może, że przyprowadzi ze sobą oddział bojowy, zorganizują punkt oporu, ognisko walki, od którego zapłoną inne, utajone w małym getcie. Tak mówiła, kiedy owiązywała ciasno wokół nóg nogawki spodni pożyczonych od młodszego brata Zylber — dentysty. Miał czekać trzy dni. Czekał. Nie przyszła. Obraz jej twarzy, niknącej powoli w czarnej jamie, miał pozostać ostatnim, a później jedynym jej wizerunkiem, jaki umiał odtworzyć w swej pamięci. Wtedy Dawid począł szukać kompasu. Biegał w biały dzień po wszystkich piętrach. Nawiedzał sąsiednie domy narażając się na postrzał przy przebieganiu ulicy. Chwytał 151 nie znanych sobie ludzi za poły ubrań — kompas? Czy nie ma pan przypadkiem kompasu? Wzruszali ramionami. Niektórzy sądzili, iż zwariował nader ciekawie. Byli tak skamienieli, że żaden głos z zewnątrz prawie nie dochodził do ich świadomości. Zadawali sobie natrętne pytanie: „Co będzie?" Zadawali je sobie za każdym oddechem. Głowy były próżne jak wnętrza olbrzymich dzwonów, rozbrzmiewające gromowym echem jednostajnych uderzeń: pytania i jedynej na nie odpowiedzi. — Kompas? Czy nie ma pani kompasu w rzeczach pozo stawionych przez syna? — Mam pamiątki po synu. Dwa miesiące temu wykryli go szmalcownicy. Mówił do mnie: „Mamo, ja mam dobrą twarz". ,,Józku, nie za dobrą..." — mówiłam. Ja doskonale znałam jego twarz. Wysłuchał tysiącznej z opowieści, słyszanych co dnia. Niecierpliwił się. Gotów był błagać albo terroryzować. Było mu wszystko jedno. Musi zdobyć kompas za wszelką cenę. — Kompas, wie pani, jest podobny do zegarka, takie okrągłe, miedziane pudełeczko z szybką, pod szybką jest wskazówka, zaostrzona w obie strony. Ruchoma. Ona wska zuje nie cyfry, lecz litery N.O.S. i W. Litera N znaczy Nord — północ. Wskazówka odwraca się zawsze ku północy. Nareszcie grzebała w ceratowym woreczku. Wydobyła wraz z kilkoma fotografiami wiele drobnych przedmiotów. Między nimi był kompas. Zeszedł do kanału tej samej nocy. Pogrążył się po piersi w czarnej i cuchnącej wodzie, której nie widział zresztą w mroku, gęstym jak smcia. Poszedł kanałem macając niby ślepiec oślizłą ścianę. Później zaszła konieczność sprawdzenia kierunku. Kompas niósł w czapce, aby pod szkiełko nie dostała się woda. Wydobył kompas z czapki, chwycił go zbyt 152 mocno palcami pokrytymi warstwą śliskiego błota. Spole-rowana miedź wysunęła się z dłoni. Cichutko chlupnęła szemrząca wokół piersi woda. Długo szukał nurkując, grzebał palcami w tłustym szlamie, zalegającym dno. Zdjął obuwie i starał się palcami nóg wymacać drogocenny przedmiot. Skowyczał z rozpaczy i bił się pięścią w czoło: „Żeby też na sznurku nie uwiązać, co za idiota". Po godzinie, a może i więcej czasu minęło, doszedł do wniosku, że wszelkie poszukiwania będą bezowocne. Kompas zakopał najwidoczniej w mule kanałowym grzebiąc rozpaczliwie palcami rąk i nóg. Oparł się o ścianę i długo ważył decyzję. Poszedł drogą powrotną. Powitał krążek jaśniejszej czerni nad głową, jak dom rodzinny. Przez otwór, z którego sam zdjął przed kilkoma godzinami klapę, płynął ożywczy strumień świeżego powietrza. Kiedy otworzył drzwi mieszkania braci Zylber, zastał ich obydwu pochylonych nad zlewem. Wylewali benzynę z ostatnich butelek. Strasznie jest pomyśleć, że benzyna wlana przez nich do kanału zmieszała się z płonącą naftą, którą pompowali w trzewia miasta, uznojeni w wiosennym słońcu, młodzi SS-mani Jiirgena Stroppa. XX Akcja pierwszomajowa wybuchła ostatnim pięknym fajerwerkiem w niedzielę. Jurek, „Dorota" i Halina oraz „Grzyb" z Powązek krążyli po południu na trasie Nowy Świat — Krakowskie Przedmieście — Starówka. Chłopcy stanowili obstawę, dziewczęta rozrzucały pliki ulotek, nadając przed rzuceniem wachlarzowaty kształt paczkom, 153 podobnie jak czynią to z serwetkami. W ten sposób przygotowany plik rozsypywał się w powietrzu. Poszczególne kartki spadały ruchem jesiennych liści. Gdyby rzucić paczkę byle jak, pacnęłaby o ziemię twardo jak cegła, bez należytego efektu, bez pożytku. Seanse popołudniowe w kinach na Nowym Świecie kończyły się nie o jednej porze, dzięki temu obsypali ulotkami kilka gromad ludzkich opuszczających sale kinowe. Ludzie, wychodząc na jaskrawe światło dnia, mrugali oczami, nie widzieli dobrze, a mimo to ktoś chwycił „Dorotę" za rękę. Nie wiadomo, kto to był: tajniak czy entuzjasta. Powiedział szybko: „proszę pani, proszę pani...." i pozostał z rozdziawionymi ustami. Poczuł bowiem naraz na żebrach z dwu stron nieprzyjemny twardy ucisk i usłyszał: „zostaw"... Najwięcej śmiechu było, kiedy pod gotyckim, cienistym portalem katedry obsypali ulotkami parę nowożeńców, orszak ślubny i spory tłum gapiów. — Podobno sypie się ziarno na głowy nowożeńcom — mówiła „Dorota". — Jest taka przypowieść o słowach-ziarnach — zasta nawiał się Jurek, ulegając nałogowi udziwniania. Włożyli w akcję pierwszomajowej propagandy wiele serca, ponieważ pragnęli w ten sposób zrekompensować swoją bezczynność wobec powstania żydowskiego. W akcji bezpośredniej pomocy powstańcom brały udział jedynie nieliczne „spec-grupy"gwardyjskie. Rozniesiono granatami gniazdo niemieckiego karabinu maszynowego. Dzielono się bronią, bronią, której było zawsze o wiele za mało, która miała cenę krwi. Zebranie sprawozdawcze odbyło się gdzieś na śródmieściu, w mieszkaniu najmłodszego chyba ZWM-owca „Wac- 154 ka". Mieszkał w olbrzymim, podobnym do karawanseraju* domu, w jednym z ostatnich podwórek, w takim, gdzie na parterze lub w suterenach mieszczą się warsztaty szewców i krawców, rzemieślników, chodzących w spodniach wysiedzianych i spadających z brzucha. Na środku podwórka, na trawniku wzniesionym wysoko niby poduszka, umieszczono odpustowy wizerunek Madonny. Ludzie po godzinie policyjnej palili świeczki i przeciągając nadmiernie samogłoski, śpiewali. Zanim miasto usnęło, gdyby dobrze się wsłuchać, do-szłyby do twych uszu modlitewne zawodzenia, snujące się ponad dachami. Miasto skowyczało przed snem, ponieważ wraz z przypływem nocy nadchodził wzmożony strach przed śmiercią i gładził wszystkie serca zamszową łapą. O chłopcu, który dał lokal, Halina opowiadała cuda. Warszawski gavroche, cwany aż do genialności, zna każdy kamień w Warszawie. Ubiegłej niedzieli z dachu domu na skrzyżowaniu Marszałkowskiej i Alei Jerozolimskich zrzucił pięć kilo ulotek pierwszomajowych. Taki chłopak... Stacho mruczał: „no, no" i następnej niedzieli zwerbował nieocenionego „Wacka" do rozbrajanki. Pojechali do lasku za Babicami, który stał się wielkim lasem publicznym dzięki blisko położonym koszarom Luftwaffe i parkowi pancerniaków. Gdyby kobieta nie krzyczała, obeszłoby się bez strzelaniny. — Zrobił się czerwony jak burak i powoli przewrócił się na bok, palcami drapał trawę. — Jasio Krone rozca- Karawanseraj — dom zajezdny na Wschodzie na szlaku karawan. 155 pierzył palce i zginał je rytmicznie. — „Wacek" go zastrzelił. Ledwo uciekliśmy. Pistolet zabrał „Wacek", ponieważ słuszne było, aby jemu przypadł w udziale. Jasio odbył bojowy chrzest. Wielką jego twarz pokryły rumieńce. Wymachiwał ciężkimi rękami opowiadając o zdarzeniu, miotał się, powtarzał po wiele-kroć ruchy postrzelonego żołnierza. Opisywał dokładnie wygląd kobiety, jaka była gruba i biała. Kładł się na swoim łóżku i wierzgając w powietrzu nogami, ryczał dyszkantem, naśladując jej głos i zachowanie się. Przeżył tę sprawę dotkliwie, zbyt dotkliwie. Przez długie miesiące unikał uczestnictwa w zbrojnych akcjach, odpowiadając na rozkazy biernym oporem. Kiedy mówiono przy nim o wyczynach, nie omieszkał wtrącić swej opowieści o babickim lesie. Wysłuchiwali tego ze znudzeniem początkowo, a później nie taili obrzydzenia. — Jest taka anegdotka — powiedział Stacho patrząc Jasiowi prosto w brązowe, małe oczki. — Koń orał przez cały dzień ciężką ziemię. Powraca o zmierzchu do stajni i ledwo wlecze nogi. Spienił się cały, pod podkowy nabiło się gliny. Na końskim nosie siedzi mucha. Przelatuje komar i pyta: „Co słychać?" — „Nic takiego — powiada mucha — oraliśmy". Jasio odwrócił wzrok i cicho bąknął: — Co chcecie. Dałem mieszkanie na punkt kolportażowy. Przechowuję broń naszej grup>. ?; "obiłem skrytki takie, że sam diabeł nie znajdzie w razie czego. Stolarskie skrytki porobiłem. Zegarmistrzowska, można powiedzieć, robota. No, co ja mogę?... Powinniście mi dać odetchnąć. Ja już niedługo zapomnę o tamtym Niemcu. Już niedługo... Czego wy chcecie ode mnie, do cholery?! — ryknął nagle. — Umowę podpisałem czy co? Zagalopował się. Stacho podniósł ostrzegawczo dłoń do 156 góry. Jasio popatrzył nań szklanymi, niewidzącymi oczyma i syknął: — Ja mam to wszystko gdzieś. Niemców, całą tę wojnę, was wszystkich. Nienawidzę tego. Nie chcę zabijać. Flaki się we mnie przewracają, kiedy sobie przypomnę, jak tam ten skrobał trawę palcami. Żyć mi się odechciewa z tym wszystkim. — On i my wszyscy bijemy się tylko o swoje — mówił Stacho, kiedy wyszli od Jasia i spacerowali wzdłuż rzędu latarń gazowych, z których zaledwie co trzecia snuła słabe światło na bruk ulicy Karolkowej. — Bijemy się o nasze sprawy. Nikt od nas więcej nicze go nie chce. Nikt nie ma prawa więcej od nas żądać, bo nie zgodzimy się. Dla przyjemności się nie bijemy czy tej tam sławy... My jesteśmy ludzie biedni. Biedny człowiek umie dobrze liczyć, musi stale kalkulować, inaczej zginie. Wiemy, jakie życie jest warte śmierci. Wiemy, za co warto położyć głowę. Ja myślę, że Jasio powinien to zrozumieć, on powinien umieć bić się o swoje. Jest przecież robotni kiem. Nie? Jurek kręcił głową z powątpiewaniem. — Upraszczasz — mówił — upraszczasz. Szermentowski słuchał. Mówił niewiele, ponieważ odczuwał strach przed ostatecznym sformułowaniem myśli. Jeśli zaczął mówić o jakimś przedmiocie czy sprawie, gniótł rzecz, miętosił, omawiał z różnych stron, gmatwał się w końcu w kłębowisku słów, które motał naokoło siebie, i milkł zrozpaczony. Kiedy mu pomagano, kończąc zdanie pytaniem: „Czy to miałeś na myśli?" kręcił głową. Później, zmęczony, godził się na pierwszą z brzegu insynuację. Był szóstym synem w rodzinie. Kiedy przyszedł na świat, ojciec jego miał już pięćdziesiąt cztery lata. 157 — Matko — mówił. — Nie udał mi się ostatni chleb. Popatrz na naszego Jacka. Mruk niewydarzony. Wyskrobek. Matko, źle z nami, starzejemy się, widać to wyraźnie. Twoja dzieża do luftu i moje mieszadło. — Ale i tak, jeśli Jasio kiedy wpadnie, to ja z domu uciekać nie będę, znaczy, ukrywać się nie będę. Ja myślę, że on nie sypnie — bąkał Jacek. — Nie wyda nas. Chociaż nic nie wiadomo, znaczy, nie można mieć pewności. Jurek dobrze mówi, że człowiek nie jest prosty i jednakowy. Weźmy takie drzewo, a raczej deskę dębową. Głupi powie: deska dębowa. Kawałek drzewa. Powiedzmy, krzesło mo żna wykroić. Ale ty się znasz, stolarz jesteś i widzisz, tu sęczek i tu sęczek, a tu po brzegu paskudny biel, a tu dalej drzewo zawiłe, a inaczej, zakrętas się zrobił z włókien, a tu jeszcze odłamek granatu utkwił, a tu jeszcze nadmurszał kawałek. I powiadasz: całe krzesło nie wyjdzie, tylko naj wyżej dwie nogi, no jeszcze dwie cargi, a na drugie dwie nogi i na blacik, i na oparcie, i na jeszcze dwie cargi, po trzebna druga deska. Ale on ci nie uwierzy, a inaczej, po myśli, że chcesz oszwabić. Powinni być specjaliści od ludzi, żeby było wiadomo, kto na co się nadaje, dokąd wytrzymu je... Ale i Stacho mówi słusznie, znaczy, można się przemóc i coraz bardziej siebie samego wyciskać. Człowiek rzecz żywa, rozrasta się, znaczy, zmienia się, a deska to deska, wycięli z kloca i taka jest, jaka jest, możesz wściec się, a jej nic nie przybędzie. Ale też i człowiek ma granice wytrzy małości, znaczy — pęknie... jeśli przeholujesz. — O to... to właśnie — gorliwie przytaknął Jurek. — Nie można upraszczać. — A później jeszcze — ciągnął rozpędzony na dobre Jacek '— on krzyknął o umowie, znaczy, że nie podpisy wał... Fakt. Jakie my mamy prawo wymagać od niego?... 158 Kto nam dał taką władzę?... Dawniej król był pomazany, znaczy, miał władzę od Boga. Wierzyli, nie wierzyli — wojowali dla niego, bo inaczej krewa, znaczy, batami za-siekli, a my, co my mamy za władzę?... Skąd ona się wzięła?... pytanie... co? Ale jeśli on dobrowolnie się zgłosił, znaczy, bracie, ciągnij dalej, a on na przykład nie może, no zdycha w uprzęży, okazuje się słabowity, co wtedy? — Jacuś, daj spokój — poprosił Stacho. — Daj, bracie miły, spokój, bo zaczynasz gadać na okrągło i do niczego już nie dojdziesz. Narobiliście mi mętliku w głowie. Każda z jego myśli zakończona była teraz znakiem zapytania. Najgorsze było to, że wyczuwał, iż nie są wyprane z sensu apele Jurka, żeby nie upraszczać, a w gadaninie Jacka tkwią również ziarna prawdy. — Człowiek się zmienia, człowiek się rozrasta — po wtarzał idąc Lesznem do Górczewskiej, w swoje strony. — ,Na czym on się rozrasta? Gdzie są te drożdże? Skąd się rodzi pancerna siła komunardów, towarzyszy z Hiszpanii, stalingradczyków? „Miłość do człowieka" — przypominał sobie Stacho słowa „Smukłego". — Umiłowanie wolności. Wolność staje się cenna, ponieważ zdobywa się ją walcząc. Ale, aby walczyć dla jakiejś sprawy z oddaniem, trzeba ją cenić, nade wszystko miłować. Znów wychodzi na okrągło. Znaczy, że na początku rnusi być idea, do której ludzie zapłoną miłością. Zaraz, a więc jeśli idea, to: „Na początku było słowo"... — tak twierdził ksiądz katecheta. Rany boskie, a tom się domyślał — postękiwał Stacho nieomal na głos. Głowa mu płonęła. Przewracał rozgrzaną poduszkę chłodniejszą stroną do twarzy. Leżał i słuchał miarowego tykania budzika nie mogąc zasnąć. Zegar ciurkał natarczywie, jak świerszczyk, szyderczym głosem. Przydusił go poduszeczką i zasypiając 159 myślał: „Ćzy też »Smukły« będzie się bardzo śmiał, skoro usłyszy o kłopotach". Nie śmiał się, lecz mówił o tym, jak rodziły się idee, a najwięcej — jak powstała idea komunizmu — idea sprawiedliwego życia, którego szczęśliwości, być może, nie będą odczuwać ludzie żyjący w tym ustroju, szczęście bowiem stanie się chlebem powszednim. Popadł w marzenia, mówił o olbrzymich oceanach wiedzy, drzemiących poza ludzką świadomością, o sięganiu po gwiazdy, o pięknym, długim życiu człowieka, który nie zazna nigdy bólu i chodzić będzie po ziemi nie dręczonej żelazem i ogniem. „Chcesz może gwiazdki z nieba?" — mówiła moja matka, kiedy prosiłem o kopiejkę na rogala — przypominał sobie „Smukły". Później poradził książki do przeczytania. „To są trudne rzeczy — mówił — filozoficzne i gdybym nie siedział w jednej celi z dwoma towarzyszami, mądrzejszymi ode mnie, kto wie, czy pojąłbym te sprawy. Ale myślę, że walczyć bym nie przestał, nawet gdybym nie zrozumiał tego, co zrozumiałem. Uczyli się ludzie wtedy, być może, nie bardzo metodycznie, ale za to gorliwie. Jeden był taki towarzysz — chłop z Lubelszczyzny, dostał z wolności list i powiada: »Matka pisze, że sprzedała środek produkcji i przyśle nam środki spożycia«. Pisała, że sprzedała kurę i dokupiła jaj na wałówkę. Tak... tak, mój drogi. To nieźle, że rozmawiacie na takie tematy, to nieźle. Powinniście jednak pomagać sobie nawzajem, człowieka nie należy pozostawiać samego. Nie ma nic gorszego niż samotność. Nie jesteśmy wojskiem najemnym, nie pozostawiamy naszych ludzi na brzegu drogi, aby zdechli, skoro siły im nie dopisują. Jednak dopilnujcie, to nie jest taki zły chłop, chociaż wtedy kradł te łachy z Win-terhilfu. On powinien zmądrzeć, musi zmądrzeć, inaczej odpadnie na dobre. Opiekuj się swoimi ludźmi, Stachu". „Wacek", skoro zdobył własny pistolet, stał się pyszny. Zebrał jeszcze kilku podobnych sobie „fetniaków", którzy nie taili swego podziwu dla dowódcy i chodzili z rękami w kieszeni, z papierosem przyklejonym do wargi. Gotowi byli, oczywiście, na wszystko, albowiem rozpoczęła się dla nich wielka gra w „złodziei i policjantów". Halina kwokta-ła nad nimi jak troskliwa kura. Ponieważ popijali, i to tęgo, zdobywając niewiadomym sposobem pieniądze na bimber, martwiła się i namawiała do poprawy, wpadała we wściekłość w wypadkach recydywy. Milczeli, pociągali nosami. Skąd brała siły do pracy nad chłopcami i czas potrzebny na to — nikt nie wie. Mieszkanie jej było znane wszystkim, bezustannie przepływał przez nie potok ludzi. Przychodzili po prasę, po kontakty, zwalali u niej brzemiona swoich konspiracyjnych kłopotów. Nocowali tutaj ludzie spaleni, nocowali rosyjscy jeńcy wojenni, zbiegli z obozów, ludzie o twarzach białych i miękkich jak korzeń grzyba, o dłoniach jak poduchy, nabrzmiałych odmrożeniami. Oczekiwali u Haliny na przerzut do lasu. Kręciła się w tym młynie, zaaferowana, łatając bezustannie rwący się czas. Chciała wszystkiemu zaradzić. „Jeśli chcesz zachować pogodę ducha, nie zajmuj się wieloma rzeczami na raz" — napomina Marek Aureliusz w swoich „Rozmyślaniach" — mówił Jurek. Patrzył, jak biega, tupiąc niby myszka po swoim pokoju. „Bazar jest u ciebie" — mówili, ale cóż z tego, kiedy lokali i tak było ciągle za mało. „Spalisz się" — mówili, ale jak długo można trzymać na ławce w parku zbiegłego z obozu człowieka? „To niemożliwe, żeby o n i nie dostrzegli" — mówili, ale prasa musiała iść na miasto pod groźbą dezaktualizacji. Tej nocy powstał zupełny galimatias. Zwieziono transport 160 U -- Pokolenie 161 prasy tuż przed godziną policyjną. A kiedy już bramę zamknięto i Halina zabrała się do przygotowywania paczek dla kolporterów, rozległo się w bramie długie, nachalne dzwonienie. Okazało się, że to „Wacek" z jednym ze swych podwładnych. Byli mocno pijani i przepraszali bełkotliwie za najście. Wracali z Jelonek, myśleli, że zdążą... kłócili się ze sobą wrzeszcząc na całe gardło. Położyła ich na kanapie i postanowiła rozmówić się z „Wackiem" definitywnie. Wyjęła chłopcu pistolet zza paska od spodni i schowała pod poduszkę fotela. Fotel był na kółkach. Przesiadywała na nim jej babka staruszka, podobna do uschniętego strączka fasoli, żyjąca jeszcze wprawdzie, ale już jakby nie na tym świecie. O drugiej w nocy Halina usnęła z głową opartą na paczkach bibulastego papieru, pachnącego farbą drukarską. Włosy jej zachowały ten zapach jeszcze przez cały następny dzień. — Panowie mi pomogą, nieprawdaż — mówiła najpiękniejszą niemczyzną babka, kiedy gestapowiec przytoczył ją na fotelu do drzwiczek samochodu. Być może, że skoro ujrzała naokoło siebie tyle mundurów pięknie skrojonych, wyszytych srebrnym sutaszem epoletów i srebrne, trupie główki na kołnierzach, być może, iż przypomniał jej się wtedy stary, piękny Wiedeń Franca Josefa, kawalkady, bale z czasów młodości. — Panowie mi pomogą — powiedziała wykonując dłonią gest pełen niekłamanego wdzięku. „Pomogą... pomogą" — myślała Halina patrząc tępo na szary mur celi. Gestapowiec dźwignął staruszkę z fotela i podtrzymał, kiedy unosząc z lekka spódnicę wchodziła do samochodu o szarozielonej karoserii. Twarz jego, znaczna maleńką 162 blizną (był to młody, przystojny mężczyzna), pozostała nieruchoma. Halina otulała twarz włosami, zachowały bowiem zapach farby drukarskiej z numerów „Trybuny Wolności", „Głosu Warszawy", „Gwardzisty" i „Walki Młodych". Tej nocy powieziono ją na badanie. W pokoju siedzieli obydwaj chłopcy tuląc swe prawe ręce, tak jak się tuli dzieci. Wystarczyło, aby godzinę wisieli uwiązani za wielkie palce prawych dłoni. Błagali ją ze łzami w oczach: „Halina — powiedz, mów... Oni i tak wszystko wiedzą". Klęczeli przed nią, łkając. Lecz ona zdawała sobie doskonale sprawę z tego, że wiedzą tylko tyle, ile usłyszeli od ludzi słabych lub kupionych. Dlatego ciało jej zczerniało rychło od uderzeń i odchodziło strzępami od kości. Czas przestał istnieć. Chłopców zastrzelono, skoro minął tydzień. Okazało się, że kłamią i zmyślają bzdury, aby uniknąć bólu. Wobec kamiennego milczenia dziewczyny konfrontacje stały się zbyteczne. Raz tylko odezwała się: „Prosiłam was — nie pijcie". Żyła jeszcze trzy miesiące. Żyła — zbyt wielkie słowo lub zbyt małe. — Hausmeister, nehmen Sie das weg * — wrzasnął gestapowiec, kiedy umieścił już staruszkę w samochodzie. Wskazywał palcem na fotel. Dozorca, sterczący w bramie nieruchomo jak kołek, zmartwiały ze strachu, zgiął się w pas ukłonem pańszczyźnianego chłopa. Wyszedł na ulicę, tak jak stał — w gaciach, i odtoczył fotel do bramy. Mrugnął na „Dorotę" chytrze, kiedy przyszła się czegoś dowiedzieć. Pogmerał w szufladzie komody i wsunął jej w dłoń pistolet. Hausmeister, nehmen Sie das weg (niem.) — Dozorca, zabierzcie to stąd. 163 „To zostało — powiedział. — Wiedziałem, że ktoś przyjdzie. Nie ma tak teraz, że człowieka zabrali i koniec — woda spokojna. Wiedziałem, że musi ktoś przyjść. Ale niech już panienka idzie sobie. Ja nic nie wiem, nic nie było. Spokojna woda". Aresztowanie Haliny było dla chłopców z Woli pierwszą smugą czarnego cienia na drodze. XXI Plastyk — był to bardzo dobry środek wybuchowy. Szczególną jego zaletą, tak twierdził „Pietrek", było to, że przy eksplozji działał najsilniej nie na zewnątrz, lecz w tym kierunku, gdzie napotykał największy opór materiału, do którego został przyłożony. Nikt oczywiście nie silił się na badania laboratoryjne, wystarczyło, że przerywał szyny. Wyglądał jak kit do okien, trzymany nad ogniem topił się i dziwne — nie eksplodował. Baleron plastyku trzeba wbić pod szynę wraz z zapalnikiem, zaklinować na głucho, później kabelki, splecione ze sobą w zapalniku nie izolowanymi końcami, trzeba połączyć z baterią. Jeden z drucików jest przecięty w połowie. W to miejsce przyjdzie klucz, złożony z dwu izolowanych w miejscu złączenia blaszek. Stacho leży na ostrych kamieniach, tuż przy samej szynie. Wzdłuż szyny, aby był mniej widoczny. Pot zalewa mu oczy. Stacho czuje, jak kropelki potu więzną w brwiach lub ociekają wzdłuż nosa. Teraz bada językiem bateryjkę. Czuje na języku lekuchne, łaskotliwe szczypanie, jest dobra. Pięćdziesiąt metrów niżej i pięćdziesiąt metrów powyżej niego leżą przy nasypie Jurek i Jacek, ściskając w wil- 164 gotnych dłoniach pistolety, badając co chwila palcami, czy nie wysunęła się zawleczka przy zapalniku granatu. Nie dowierzają granatom. Nie mieli z nimi do czynienia. — Bateria w porządku? — Stacho słyszy z boku znudzo ny, przyciszony głos „Pietrka". Ten ton znudzenia, to nadmierne przeciąganie słów wiele kosztuje. „Pietrek" przygotowuje się do wypowiedzenia zdania, jakby miał skoczyć w przerębel. Leży twarzą do góry, zaciskając aż do bólu w obydwu dłoniach kępki trawy. Siłą powstrzymuje pragnienie, aby skoczyć na tor, szepnąć „Bartkowi": „Poczekaj w krzaczkach na dole, ja już tu sam". Noc jest ciepła, dołem nad ziemią idzie chłód od rosy. O zmierzchu było pełno mgły zalegającej mlecznymi pasmami wszystkie wody i bagna. — Tak — szepcze Stacho poprzez zeschnięte gardło. Brzmi to raczej jak westchnienie niż jak słowo. — Podłącz rozcięty kabel do klucza i klucz umocuj na szynie. Stacho szuka palcami końców przeklętego drucika. Zapa-łętały się gdzieś pośród kamieni leżących na torze. Mijają sekundy. Czas jest teraz gęsty jak szklana woda. Czuje się dotykiem nieomal, jak przepływa. — Masz końce kabla?... Uważaj, żeby nie zetknąć ich ze sobą albo nie dotknąć szyny oboma jednocześnie, bo uleci my w niebo jak te chyże jaskółki. — Mam kabel. — Podłącz do klucza. Spokojnie. Noc długa. Transport za piętnaście minut dopiero. — „Pietrek" mówi „transport", a nie pociąg, ponieważ transport jest ważny. — Zaraz. Który kabel do której blaszki... jak rany... — „Bartek", nie głupiej. Przecież to wszystko jedno. Za- 165 mocowane. Należy ostrożnie klucz umieścić na szynie i zagiąć pod spodem miękki metal uchwytu. Koniec. Reszty dokona przednie koło parowozu. Ono zgniecie razem odstające blaszki klucza i połączy przerwany kabel. Nastąpi kontakt, którego tak bardzo obawiał się Stacho. Teraz ześliznął się po trawie i leży na plecach obok „Pietrka". Sapie tak głośno, że aż wstrzymuje oddech, głos idzie daleko po rosie. „Pietrek" leniwym ruchem odwraca się na brzuch i mówi: „No, to czas na nas". Zsuwają się z nasypu. „Gdzieś to już było — myśli Stacho. — Kiedyś to już było". Przywarli do ziemi u stóp torowiska, w krzakach. — Zaćwierkaj — mówi „Pietrek". Stacho ujmuje trawkę w rozdygotane palce, umieszcza ją między kciukami i dmu cha. Rozlega się dwukrotnie donośny, wibrujący dźwięk. Można sądzić, że to głos jastrzębia, wabiącego w okresie go dów. Teraz jest okres godów dla jastrzębi, można to uznać za zwykły skrzek polującego lelka-kozodoja — nocnego pta ka. Szeleszczą krzewy. Przychodzi Jacek, a później Ju rek. — Nic nie było — mówią. — Jeszcze osiem minut — mówi „Pietrek". Odchodzą szybko od toru w głąb młodego brzozowego lasku. W zarośniętym trawą, zasypanym liśćmi wykopie leży związany strażnik. Sołtysi mają obowiązek wyznaczać ludzi do pełnienia służby wartowniczej na torach. Chłop leży wygodnie na liściach, związany własnym paskiem od spodni i sznurem. „Pietrek" wyjmuje mu z ust knebel i mówi łagodnie: — Nie miej do nas pretensji, bracie. Widzisz sam — takie czasy. Odetchnij teraz. Łyknij powietrza, bo zaraz ci gębę znowu zatkam. Ja ci nie wierzę... Możesz zacząć krzyczeć ze strachu albo sprzykrzy ci się leżeć. Będą pytać, dlaczego 166 nie krzyczałeś? A tak nic. Jak możesz krzyczeć, kiedy ci gębę zatkaliśmy. — Tylko nie bardzo te szmatę pchajcie, panie poruczni ku — prosił chłop. — Zgoda, ale dla pewności gębę owiążę ci twoim szali kiem — żebyś nie wypluł. Dobrze oddychasz? Chłop kiwnął głową. — No to cześć, ojcze. Nie masz do nas żalu? Chłop pokręcił głową. — Jeszcze dwie minuty. Powinniśmy słyszeć, jak dudni. Usłyszeli jednak dopiero za dziesięć minut. Było to zwykłe opóźnienie, ale nieczęsto się zdarza, aby opóźniony pociąg był tak niecierpliwie oczekiwany. Noc rozdarł ryk obudzonego elektryczną iskrą plastyku. Blask wybuchu wyłonił na chwilę z mroku cztery lśniące od potu twarze i zamienił gaj brzozowy w las błyskawic. Przebiegł dreszcz po pniach. Na głowę spadł drobny deszcz rosy, strząśnięty z liści. Echo eksplozji zagłuszyło jęk łamanego żelaza. Wydawało się, że pękła ziemia, rodząca wulkan. W ciszy, jaka nastała później, słychać było jedynie syk i warkot pary uchodzącej z kotła parowozu. Poczuli teraz, że jest im zimno. Pobiegli duktem leśnym, płosząc obudzone ptaki. Stacho powracał do domu przez Powązki. Wydostał się na tyły cmentarza żydowskiego i dał nura w wąskie, bezładne uliczki dzielnicy Budy, Wstawał dzień, podnosił się świt nad miastem, lekki jak pianka. Teraz dopiero daje się odczuć zmęczenie, wlewa się żelazem we wszystkie kości, huczy w głowie jak pociąg. Stacho ma zamiar zdrzemnąć się przez dwie godziny, później pójdzie do pracy. Dobrze się składa, że pracuje na mieście z Rodakiem. Remontują sklep na Bagnie dla handlującego śrubami jegomościa. Wlezie 167 pod kontuar i będzie spał do obiadu. Stary, dobry „towarzysz Piotr" wykona za niego robotę. Będzie patrzył sponad okularów troskliwym spojrzeniem, będzie się uśmiechał bardzo serdecznie. Powie: — Nic nie tłumacz, Stasiu. Wiem. Spij, chłopie kochany. Zawołam, jeśli zobaczę, że idzie do nas na inspekcję „trzeci" albo majster. Będę teraz wszystko pasował na sucho, a przy bijać i skręcać śrubami do kupy będziemy po południu. — Tak powie, bo nie będzie chciał tłuc głośno młotkiem. Do „godziny otwarcia" jeszcze daleko. Uliczki są wyludnione, jedynie kury łażą po podwórkach, wielki kogut pieje na dachu szopy. Stacho przystanął nagle. Wskoczył za węgieł domu. Szybko zerknął na sąsiedni parkan, czy nie nazbyt wysoki, i spojrzał jeszcze raz w głąb ulicy. Zbliżający się mężczyzna nie mógł mieć jednak nic wspólnego z Niemcami. Niósł na plecach worek—szmugler. Zbliżył siei wtedy Stacho go poznał — był to Kostek. Umazany gliną, szedł ciężko, dźwigając brzemię, zataczał się nawet. Głowę niósł pochyloną nisko. Spluwał co chwila pod nogi, nadeptywał ślinę i był zaabsorbowany tą czynnością. — Kostek! — Aha, cześć, majster. Skąd tak rano posuwasz? Baba jakaś, co? Chodź ze mną, w kupie raźniej. — Szmuglujesz, Kostek? — Aha, szmugluję. Właśnie głowiznę niosę. Worek jego wydzielał dziwny, słodkawy smród. Na powierzchni tkaniny powstały okrągłe, mokre plamy. — Flaki chyba? — Flaki, powiadasz? — tu roześmiał się rozgłośnie. — Nie, bracie, głowizna jak złoto. Właśnie jak złoto. Żebyś wiedział. Stacho dopiero teraz poczuł zapach wódki i zorientował się, że chłopak jest nieźle pijany. Mówił chrypiącym głosem, widać, że nie żałował sobie ostatnimi czasy. Twarz jego stała się miękka i przybrała kolor popiołu. — Czekaj, odetchniemy — stęknął Kostek i zrzucił cię żar na chodnik. — Może kupisz mojej głowizny? Otworzył worek i podsunął Stachowi pod oczy. Chłopiec zesztywniał i dane mu było zaznać, że powiedzenie o powstawaniu włosów na głowie nie jest wyssane z palca. Na dnie worka leżały jak kamienie głowy ludzkie. — Niezłe, co? — zagadał śmiejąc się Kostek. — Jedna baba zemdlała, jak jej pokazałem taką głowiznę. Ucinam szpadlem, bo za dużo roboty z wyrywaniem zębów na kier- kucie... złotych zębów... Niemcy ganiają... Co ty?... Stasiek... Tak cię wzięło? Stacho stał sztywno jak drewniana figura. Nieruchomymi, szeroko otwartymi oczami patrzył Kostkowi prosto w twarz. Milczał. Cóż za słowa można wypowiedzieć, skoro się widzi sześć głów odciętych szpadlem. Z dachu szopy zeskoczył, gdacząc rozgłośnie, wielki biały kogut. Stacho wzdrygnął się i odszedł ulicą, gonił go milknący dźwięk Kostkowego śmiechu: „hak... hak... hak., hak..." Dopiero mijając trzecią przecznicę, przypomniał sobie o pistolecie. Biegł z powrotem, wymachując bronią, niepomny na nic. Owładnęła nim chęć strzelenia tamtemu w mordę. Nie odszukał go. Kostek dobrnął już z workiem do swojej nory. Nie zdrzemnął się ani na chwilę. Obudzona jego przyjściem matka poczęła się krzątać przy płycie, rozdmuchując żar. Spoglądała nań niespokojnie. Daj swój drelich — mówiła — oczyszczę. Zabłociłeś się. Czy wszystko poszło szczęśliwie? 169 Kiwnął głową i powiedział: — Mamo! Posłuchaj. Opowiadał o spotkaniu z Kostkiem, zachłystując się z wściekłości. — Co ty powiesz, mamo? Źle czy dobrze, że go nie zabiłem? Co? Matka przysiadła na brzeżku krzesełka, zaciskając w krzywych palcach ścierkę. Patrzyła za okno, na pola zieleniejące młodą trawą, co porastała także groby, których nie rozkopano. — Co ci powiedzieć, Stasiu? Co ci powiedzieć, niewiele wiem. Żyłam długo, za długo... takich rzeczy się doczeka łam. Wzdłuż jej nosa pociekły łzy utartą koleiną. Uspokoiła się i cicho powiedziała: — Nie zabiłeś, to dobrze. Po co ręce paskudzić. Jego i tak zastrzelą jak psa, wcześniej czy później, tego łobuza... A jak byś strzelał i narobił huku, ktoś mógłby zobaczyć z okna. Poznać cię. Tu człowiek człowieka zna na Budach. Dowie dzieliby się jego koleżkowie i zabiliby cię albo dali znać Niemcom. Strach pomyśleć. Dobrze, że nie strzelałeś. Zamilkła i patrzyła na zieleniejące za oknem ugory. — Ale gdybyś przyszedł, opowiedział to wszystko i po wiedział, żeś go zabił — dodała po chwili — to wtedy usły szałbyś ode mnie: „Dobrze, Stasiu, że zabiłeś". XXII W niedzielę Jurek włóczył się po Wenecji pomiędzy karuzelami, które, nie odnawiane już w tym sezonie, przybrały obskurny wygląd. Pozbawione zostały jarmarcznej, baśniowej pozłoty, poodpadały rzeźbione framużki, oblazła farba z przedziwnych malowideł, wyleniało włosie z grzyw i ogo- 170 nów drewnianych koni. Nabrały przez to głodnego wyglądu, ich rozdęte nozdrza, wybałuszone oczy i wyszczerzone zęby nasuwały myśl o koniach Apokalipsy. Bogate światło wiosny jeszcze bardziej uwydatniało całą taniznę lunaparku. Niedzielę miał pustą. Po aresztowaniu Haliny postanowiono nie pokazywać się na ulicy razem. Nie „chodzić sekcjami". Niedziela była próżna i błyszcząca jak mydlana bańka, nie ważka. Zagarnęła Jurka gromadka Francuzów z Fortu Wola. Francuzi chcieli koniecznie jechać do Wilanowa i namówili na to Jurka, który i tak nie wiedział, co zrobić z niedzielnym popołudniem. Ponosiło go zresztą, kipiało w nim jak w garnku z kaszą. Wiosna wysysała mu serce ciepłymi, miękkimi ustami. Francuzi wydobyli z walizeczek konserwowe ogórki, niemiecką kiełbasę w papierowej otoczce i skromną buteleczkę. — Nie można pić waszej wódki — skarżył się francusko-polsko-niemieckim żargonem Guy. — Ona daje szok. Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć... kieliszki — szok. Do widzenia, rozum. Jurek uśmiechał się z niczego i do niczego. Szybkie gulgotanie Francuzów, melodię ich mowy lubił zresztą, dochodziło doń jak zza szklanej tafli, stapiało się z płaczem niemowlęcia, z poszczekiwaniem psa, ze śmiechem dziewcząt, z bulgotaniem wody mąconej wiosłem przewoźnika. W cieniu drzewa, być może jednego z tych, które posadził Jan III, sterczał oficer niemiecki, podobny do brodzącego ptaka. Rysował pędzlem wszystkie fantazje architektury pałacu, wyczarowane przez miłość, jaką tłusty polski rycerz o zamaszystym wąsie i inteligentnych oczach żywił do swej Francuzeczki, kobiety wspaniałej, co mu tron polski prawie pod sam zadek podsunęła. Tu zsyłał spod Wiednia, wraz 171 ^ z tysiącami listownych całusów i duserów *, dywany pieszczą -ce stopy, dziergane w ciągu lat cierpliwym trudem, tkaniny o kolorze tak wyszukanym, o deseniu tak finezyjnym*, że można było z nich odczytać wszystką perwersję* tureckich władców. „Marabucie, wyleniały marabucie — myślał Jurek o niemieckim oficerze. — Prześlij te bazgroty swojej Gretchen. Niechaj je umieści za szkłem, pomiędzy reprodukcjami waszego zwierzęcego malarstwa. Masz ich w domu zapewne wiele — tych reprodukcji malarstwa, które podyktował warn, doceniając waszą małość, zidiociały pacykarz z bożej łaski — wasz wódz". Oficer dziobnął pędzlem w buteleczkę pełną tuszu, a ponieważ nie trafił, zerknął gniewnie sponad okularów na swego bursza. Ordynans stuknął leciutko obcasami i wyprostował zemdloną rękę z kałamarzem. Na twarzy jego równie posępnie nieruchomej, jak twarz pana udręczonego borykaniem się z zasadami perspektywy, pojawił się przepraszający uśmieszek. Francuzi rozeszli się po parku. Starsi z nich usiedli nad wodą, aby popatrzeć, jak i jakie łowią w tym kraju ryby ludzie opanowani cichym szaleństwem rybołówstwa. Młodsi poszukiwali kobiet. Opodal leżącego samotnie w trawie chłopca gromadka młodych ludzi bawiła się piłką. Było tam dwu młodzieńców i cztery dziewczęta. Trzeci młodzian, o nadmiernie bujnych i długich włosach, leżał na kocu, odziany w koszulę, kąpielowe majtki i sandały. Poprawiał palcem okulary na Dusery — słodkie słówka. Finezyjny — tu: wymyślny. Per wersja — wyrafinowane zepsucie. 172 nosie i trzymał nad twarzą, niby daszek, maleńką książeczkę. Piłka przetoczyła się po brzuchu Jurka. Pobiegła za nią żywa dziewczyna, maleńka, o pięknej, drobnej twarzy. To była właśnie Anna Maria. W rytm biegu podskakiwały na jej głowie pukle brązowych włosów. — Bardzo przepraszamy — sapnęła stojąc nad Jurkiem i dziecięcym ruchem tuląc do piersi odzyskaną piłkę. Teraz Jurek poczuł, że wiosna umie ssać serce, jak wygłodzony cielak. — Satysfakcja po mojej stronie — powiedział. — Jestem hojnie wynagrodzony za przykrość. Pani się do mnie uśmie chnęła. — ,,Oj ty, trywialne bydlę" — pomyślał natych miast o sobie. — Taaak? Czyyżby? W oczach dziewczyny zaigrał diabelski, ognik. — Przepraszam — bąknął Jurek i zaczerwienił się. Anna Maria uznała to za ludzkie. Zaproszono go do gry. Już nigdy później nie udało mu się w jej obecności ułożyć żadnego okrągłego zdania, ponieważ mowa miłości jest bełkotliwa. Chłopiec z książką zwał się Władysław Milecki, ale nie było to jego prawdziwe imię i nazwisko. O tym jednak dowiedział się Jurek dopiero później, kiedy obecność jego w mieszkaniu Anny Marii została usankcjonowana dzięki wielokrotnemu powtarzaniu wizyt, no i dzięki miłości. Kiedy dla wszystkich stał się powszedni i zrozumiały sam przez się. A oto ludzie wokół Anny Marii. Życie jej matki, życie jej ojczyma i jej własne życie było pozaczynane ze zbyt wielu stron na raz. Ojczym był jednocześnie jej stryjem. Przez długie lata zachował dla żony 173 L_ swego brata posępne, żarliwe uczucie, o którym sądził, że jest dla innych niedostrzegalne. Ojciec Anny Marii zaczął z rozmachem. Wydał gdzieś, kiedyś dwa tomiki zadziornych wierszy, zyskał sławę krótkotrwałą jak westchnienie, ożenił się ze studentką prawa z pierwszego roku i płonął jeszcze trzy lata, dogasając powoli, lecz nieuchronnie. Wykonywał z obrzydzeniem robotę redaktora działu poezji w piśmie dla pań domu. Przerzucał się z jednej roboty na drugą, miesiącami nie pracował nigdzie, starając się zwabić swą muzę. Szukał jej nocami po mieście, odżegnując się od prostytutek. Mówił do matki: „Co ja dla ciebie znaczę?" — wspominała Anna Maria. — Czym jestem dla ciebie? Jestem maszynką do produkowania pieniędzy. Maszynka jest dobra, skoro działa poprawnie, jeśli zacina się, jest niedobra. Boże, czy ty nie możesz zrozumieć, że nie potrafię stać w ogonku po chleb powszedni, nakrywając się parasolem, jeśli deszcz, zakładając alpagową marynarkę i panamę, jeśli pogoda. Czy chcesz, abym i ciebie znienawidził?" Napisał powieść w odcinkach i płakał widząc, jak ją w druku kastrują. Poprzestał w końcu na czystej „dziennikarce". — Piszę. Piszę przy pomocy nożyczek — odpowiadał na pytania ludzi nieświadomych lub szukających możliwości wypowiedzenia zdania: „Rozmawiałem z naszym Andrzejkiem, skończył się, wyraźnie się skończył, a talent, panie, talent miał". Powoli redaktor naczelny wdrożył go do wykonywania codziennych, drobnych świństewek, które złożyły się na jedno wielkie świństwo, jakim opłynęło jego życie. ,,Jeśli plu-gawieć, to konsekwentnie" — mówił w tamtych czasach i stawał się coraz bardziej szczwanym dziennikarzem, dobrym sprzedawcą skandali i skandalików, producentem wody i taniochy. Słynęły jego artykuły świąteczne, zdolne rozrzewnić bawołu. Wiedział wszystko najpierw, w najgorszym wypadku jako drugi z kolei, jeśli dowiadywał się jako trzeci, nie przyznawał się do tego. Odezwały się później cygańskie czasy młodości, wszystkie parówki spożywane o trzeciej nad ranem, wszystkie dni białe od głodu, noce gorzkie od fajkowego dymu. Leczył wrzody na żołądku. Zalecono operację. Pojawiły się przerzuty w płucach. Rak. Skoro upłynął czas należyty, przyniósł swą miłość w dłoniach Tadeusz — ojczym Anny Marii i brat jej ojca. Był małomówny. Twierdził, że zbyt wiele mówi w sądzie i za zbyt liche pieniądze, aby mówić za darmo w życiu prywatnym. Grywał na wiolonczeli odziedziczonej po ojcu — muzyku z orkiestry operowej. Grał źle, przytupując do taktu filcowym pantoflem. Wiedział jednak o swej nieudolności, co należy mu poczytać za zasługę. Nie cierpiał zresztą nad tym i nawet śmiał się cichutko, kiedy wspominał swoje młodzieńcze, konserwatoryjne zachcianki i rozpacz ojca, który przekonał się, że obydwaj jego synowie mają uszy drętwe, a palce drewniane i wobec tego nie ma komu przekazać cennego instrumentu. Jego miłość, pielęgnowana w cichości, nie doznała spełnienia, za wiele bowiem wyobrażał sobie, zbyt wypieścił marzenie o swoim szczęściu i zbyt je odrealnił, a Zofia nie była przecież utworzona z pyłu gwiezdnego i zapachu kwiatów. Rankiem nosiła papiloty. Tadeusz stracił wzrok w trzydziestym dziewiątym roku. Posiwiał i zapadł się. Utonął bez reszty w świecie dźwięków i dotykowych doznań. Uczepił się swej wiolonczeli, która stała się dlań szalupą na czarnym odmęcie kalectwa. W ciągu roku wydoskonalił wielce swą grę. Podmuch bomby, która pozbawiła go oczu, rozżarzył 174 175 w nim nikły węgielek talentu, drzemiący pod grubą warstwą czarnych paragrafów. Grywał co dzień o czwartej w barku kawowym „Przylaszczka", prowadzonym przez trzy żony internowanych oficerów. Dla jednej z nich nader szczęśliwie przeprowadził na cztery lata przed wojną sprawę rozwodową, kiedy została oczarowana mundurem i czerstwym wyglądem majora Czart-Komińskiego. Mówiła teraz: „Nigdy bym nie przypuszczała, panie mecenasie..." Płaciła grosze, ale wywiesiła na stałe napis: „Dziś koncert muzyki symfonicznej". Pewnego wieczoru pijany gość wepchnął do wiolonczeli stuzłotowy banknot. W ciągu dnia matka Anny Marii i ojczym, o ile nie ćwiczył, robili papierosy. Matka łatwo nawiązała kontakt z tytoniowymi szmuglerami, ponieważ mieszkali w pobliżu Dworca Wschodniego, a tam przybywały pociągi z Lubelszczyzny. Siedzieli naprzeciw siebie, przebierając zręcznie palcami w stosach gilz i tytoniu pachnącego surowizną. Milczeli, a Tadeusz od czasu do czasu chwytał ciepłą dłoń żony, tak jakby obawiał się, że oto pozostał sam. Uśmiechała się i gładziła jego martwe włosy. Wyczuwał uśmiech, prowadził końcami palców dookoła jej oczu i ust. „Wojna nie oszczędziła twojej twarzy, Zofio" — mówił. Przeżywał potężny nawrót tej miłości, z którą zżył się przez wiele lat: posępnej i odrealnionej. Ona rezonowała jego uczucie, ponieważ zyskała dopiero teraz przekonanie, że swym istnieniem nie przynosi zgryzoty. O Annie Marii sądzili profesorowie konserwatorium, że posiada talent całkiem nieprzeciętny. Uczyła się gry na wiolonczeli — instrumencie rodowym. Pokochała jej głos, chwilami aż nazbyt podobny do ludzkiego. Teraz jednak już nie ćwiczyła, lecz uczęszczała na komplety medyczne, pro- 176 wadzone przez profesora Zasiejskiego pod szyldem szkoły pielęgniarstwa, jako że Polacy nie mieli w przyszłym państwie niemieckim wykonywać funkcji, do których potrzebne są studia wyższe. — Mój ojciec mówił: „Oni chcą, aby człowiek wytrysnął gejzerem talentu, a później bił coraz wyżej, pod niebo, stale, ku rozkoszy wszystkich cmokerów, ale biada ci, artysto, je śli talent twój rozwija się powoli jak człowiek". A co, jeśli profesorowie mylili się, a co będzie, jeśli skończę jak stryj Tadek? Boję się tego, Jurku... bardzo się boję. U nas zawód artysty jest niebezpieczny. Czy myślisz, że łatwo mi było postawić w kącie instrument? — Zawód artysty był niebezpieczny. Ale przecież... — Wiem, mówić będziesz o swoich innych czasach. Ja tych twoich czasów również się boję. Bo jeśli nawet przyj dą... — Zamilkła i przystanęła. Przepuścili dwu młodych kolejarzy z Depo, odzianych w zaszmelcowane ubrania. Je den z nich głośno rozprawiał: — I wtedy on do mnie powiada: „Zespawasz mi czterdzie ści takich uchwytów za dzień". — Dla kogo? Za te pienią dze, za te pół litra wódki przydziałowej, za ten ciuch mo że? — Szarpnął na sobie drelich. —- „A huja" — pomyśla łem sobie. Anna Maria nie zaczerwieniła się, lecz przybladła i zagryzła wargę. — Jak myślisz? — powiedziała po chwili. — Czy oni ze chcą słuchać utworów na wiolonczelę, ci twoi ludzie przez wielkie L. Ale leczyć się muszą na pewno i płacić będą za to. A ja będę musiała utrzymywać moją matkę i Tadka, skoro zniedołężnieją. Czy myślisz może, że dopuszczę do tego, aby jak mama wegetować w cieniu mężczyzny. Zresztą to, 177 12 — Pokolonie k_ 0 czym myślisz, nigdy do nas nie przyjdzie, a jeśli nawet przyjdzie, nie przyjmie się. My zbyt kochamy wolność. Nie sprawdzą się twoje przewidywania. — Mówisz o robotnikach, jak o wyspiarzach z Tahiti. Wiadomo powszechnie, że łowią ryby, grają na intrumen-cie, zwanym ukulele, i jeszcze, że mają piękny księżyc 1 wieńczą się kwiatami. To wszystko śpiewa się w piosen kach. To, co ty wiesz o robotnikach, jest taką samą bzdurą, lecz gorszą, bo szkodliwą. Zaufaj mi, jeśli nie chcesz nicze go prawdziwego sama się dowiedzieć. Ja jestem robotni kiem — perorował Jurek. Sekuła powiedział przy jakieś okazji: — Katyń to było wielkie zagranie tej kulawej małpy — Goebbelsa. Ale czy wiesz, co to jest dla nas Katyń? To jest sprawdzian. Każdego Polaka możesz zapytać, co sądzi o Katyniu, nie dekon-spirując się przed nim. Człowieka w tramwaju możesz zapytać. Jeśli powie: ,,To zrobili Rosjanie" — odejdź, masz do czynienia z wrogiem lub idiotą, jeśli powie: „To robota gestapo", pogadaj z nim, choćby nie był nam bliski, może zyskasz człowieka, jeśli nie dla Partii, to na pewno dla Frontu Narodowego. Ludzie komenderujący Anną Marią postarali się o to, aby rozwiać wszelkie jej wątpliwości. Wieczorami, roznosząc klientom pudełka pełne papierosów, kolportowała „Biuletyn Informacyjny" delegatury rządu londyńskiego. Pracowała ofiarnie, nie szczędząc sił, przekonana całkowicie, że droga jej działania jest słuszna, jedynie słuszna. Nie mówiła nigdy „Polska", „wolność Polski", bowiem dla niej były to słowa od wielkiego dzwonu. Patriotyzm jej był tak żarliwy, że wymagał milczenia — jak dzieło wielkiej sztuki. Jurek roił sobie, że zdoła ją przekonać. Odkładał zresztą rzecz jak najdalej, zakładając z góry zawiłość i długotrwałość procesu 178 przekonywania. Pozwalało mu to z niczym nie zmąconą radością słuchać, jak mówi: „Patrzyłam w południe przez okno. Jeśli latarnię po przeciwległej stronie ulicy minie najpierw mężczyzna — przyjdziesz, jeśli kobieta — nie przyjdziesz. Wróżba jednak nie spełniła się. Przyszedłeś — mimo kobiety". Chętnie wyobrażał sobie, że porzucona przez nią muzyka pozostała w jej oczach, w jej włosach, w jej dłoniach. Było wiele wieczorów i niedziel przegadanych, przemilczanych, przecałowanych. Miłość, jak wiadomo, jest stanem duszy silnie absorbującym czas. — Ostatnio nie masz na nic czasu — mówił Stacho. — Zwalasz za dużo roboty na Jacka. On nie umie się wymó wić i robi za ciebie i za siebie. Już się zaczyna rozdwajać. Ty wiesz, czym się takie rozdwajanie, a później rozdziesięt- nianie kończy? Pamiętasz Halinę? Jak człowiek zaczyna się miotać, uważaj, bracie, na niego, on wtedy przestaje wi dzieć. Nawalasz, bracie. Dlaczego zeszłej niedzieli nie poje chałeś do Jelonek na instruktaż bojowy? Pięciu chłopaków na ciebie czekało. Dlaczego we czwartek o czwartej piętna ście nie byłeś pod fabryką Lilpopa?... — Byłem. — Kiedy odszedłeś? Chłopców rewidowali, bo była kra dzież na fabryce, więc wyszli dziesięć minut później. A gru pa na Okęciu, którą zmontowali, jest nowa i rozlezie się nam, jeśli nie przypilnujemy. Pisze się: „Drugi front — chwytaj za broń". Oni chcą coś robić, a tu nawalanka od ra zu. I wiesz, co zrobią? Pójdą do AK. Tam nic nie będą ro bili, ale za to będą stawali na baczność, ćwiczyli „padnij, 179 powstań" i chwyty drewnianym karabinem. Będą się uczyli na pamięć regulaminu służby wartowniczej, a później nami eszają im w głowie i zrobią z nich naszych wrogów. Ot, co. Ty sobie powiedziałeś: „A do diabła" i poszedłeś, bo cię coś tam zaswędziało, a tu, widzisz, jaka sprawa może wyniknąć? Daj zapalić... co z tobą jest, Jurek? — No, co, takie tam, widzisz, komplikacje rodzinne, mo żna powiedzieć. Ale to się zmieni, to się zmieni... Nie wyobrażał sobie, jak się zmieni i co się zmieni. Nie był na Jelonkach. Całą niedzielę przeleżał wtedy z Anną Marią na wrzosowisku za lasem babickim i nawet miejsca tego nie mógłby odnaleźć, tak był otumaniony. Wysoko nad nimi wisiało nieważkie niebo, piekło słońce czerwcowe, a Władek Milecki, ociekając potem, czytał urywki Wielkiej Improwizacji. — Ale kabotyn*, co? — komentował z imponującą non szalancją.— ,,Ja, mistrz... kładę me dłonie na gwiazdach" — ryczał z patosem i popijał limoniadę z soku porzeczko wego. — Ciekawe, co by mistrz Adam powiedział na likwi dację warszawskiego getta. Gdyby, jak ja, należał do Luft- schutzhilfsdienst* i pilnował z sikawką w ręku, żeby nie spłonęło więzienie na Pawiaku, obserwując jednocześnie, jak kobiety żydowskie wyrzucają starsze dzieci przez okno płonącego domu i wyskakują same na końcu, trzymając naj młodsze dziecko, przyduszone mocno do piersi, aby nie wi działo i nie krzyczało zajęczym głosem. Łatwo o takie rzeczy z Bogiem się kłócić, trudniej z ludźmi. LHD, utworzona przez Niemców jako pomoc dla straży pożarnej, przekształciła się rychło i przynajmniej w poło- pomocnicza służba Kabotyn — komendant. Luftschutzhilfsdienst (niem.) obrony przeciwlotniczej. 180 wie w półjawną akowską podchorążówkę. Należenie do LHD do niczego poza nielicznymi godzinami służby nie zobowiązywało, a dawało murowany auswajs. Dla ludzi, którzy mogli utrzymać się jeszcze w płaszczyźnie legalności, była to wspaniała „zapchaj dziura". — Mierzi mnie pozycja przyzwoitki. Popieśćcie się sobie — zaproponował i poszedł moczyć nogi w rowie. Co było we czwartek? We czwartek już o szóstej stał Jurek z Anną Marią na mostku w Parku Skaryszewskim i patrzyli, nie dbając o czas, na wodę przerośniętą roślinami. Były tak bujne, iż wydawało się, że woda nasyca jedynie ich gąbczastą gęstwinę. Chodziło o ,, Pijany statek" Rim-bauda*, gdzie mowa jest także o wodorostach. To ich zatrzymało, a później nieważne były preteksty, ponieważ ramiona ich dotykały się i ciepło przepływało przez nie wzajemnie. W owym czasie Jurek zdekonspirował swój adres wobec kilku towarzyszy z młodzieżówki. „Dorota" patrzyła z zadowoleniem na orzechowe meble i chodnik w fioletowe kwiaty, a także na akwarelowy szkic Makowskiego, przedstawiający niby dzieci, niby pajace w trójkątnych czapeczkach papierowych. W spojrzeniu jej czytało się triumfalnie: „eureka"*. — Inteligent, Aleksandro? — pytała zaraz na klatce schodowej. — Czy też burżuj? — Inteligent. Inteligent — pobłażliwie hamowała ją Ale ksandra. — Jego ojciec sympatyzował z nami. Artur Rimbaud (1854—1891) — znakomity poeta francuski. Eureka (z gr.) — znalazłem; okrzyk radości. 181 ^ To „Dorota" przyniosła rozkaz. Należy się stawić z bronią, punktualnie, przy oranżerii w Ogrodzie Saskim. „Pietrek", oprowadzając grupę okrężną drogą przez Królewską na plac Żelaznej Bramy, wyjaśnił krótko trzem ludziom obstawy, na czym polega ich zadanie. Wyznaczył drogę odwrotu po akcji i podpunkt, na którym spotkają się bez względu na wynik. Zwrócił się do Jurka: — Ty dowodzisz. Poszło wszystko nader składnie, jedynie „dynamiterzy" spóźnili się nieco, co wywołało konsternację obstawy. Poczekali na następny tramwaj „zero": „tylko dla Niemców" i rymnęli granatami. Zaterkotał pistolet automatyczny jak maszyna do szycia. Zakrwawiony SA-man bił na oślep w uciekający tłum ludzi. Ktoś biegnący obok Jurka zatrzymał się na sekundę i pobiegł dalej, tamując palcami cieknącą z ramienia krew. „Dostałem" — jęczał rozpaczliwie i biegł. Wtedy Jurek odwrócił się i zobaczył SA-mana, który potykając się sadził przez rowy przeciwlotnicze, wykopane na skwerku. Teraz mocował się z pistoletem zmieniając magazyn i kręcił głową, szukając wzrokiem pomocy. Z rozbitego wozu wytoczył się cywil i obsunął się ze stopnia pomostu. Ujął w dłonie głowę. Na rogu ulicy Granicznej pozieleniało. „Zabiję — zabiję" — myśli Jurek i pod płaszczem odbezpiecza pistolet. Tuż obok stuknął strzał. Przypłaszczony do muru narożnej kamienicy strzela ,,Krawiec". Strzela z wyciągniętej ręki, mruży lewe oko. Pistolet jego podskakuje jak morda szczekającego psa, parskając ognikami. Czarny mundur leży teraz na trawie skwerku. — Chodu! -—? krzyczy Jurek, ponieważ spostrzegł, że zie lona plama na rogu Granicznej rozdzieliła się na małe fi gurki. Żandarmi biegną i z daleka już terkoczą automatami, 182 Jurek wyłuskiwał wzrokiem w ciżbie wyskakujące jak korki z wody głowy swoich ludzi. Wycofywał się ostatni, jak nakazano. Tłum ludzi — ich schronienie, rzedniał coraz bardziej, tracono oddech. Ranny zatoczył się nagle w biegu i teraz szedł tuż przy murze ku najbliższej bramie domu. Człowiekowi, który zdecydował się podtrzymywać go, tłumaczył: „Nie wiem, skąd huk, panie, i strzelanina, a tu, jak mnie szarpnie za ramię. Człowiek nie wie teraz ani dnia, ani godziny" — mówił głośno, z furią. Rozbicie wiązką granatów tramwaju „tylko dla Niemców" było ostatnim ogniwem długotrwałej akcji odwetowej, jaką podjęła Gwardia wobec rozstrzelania dwustu więźniów na Pawiaku. Cykl odwetów zapoczątkowano ponownym zamachem na „Cafe Club", czego dokonała tym razem już nie „stara" Gwardia, lecz ZWM-owcy z Woli. Była to pięknie udana robota, w której „Pietrek" udowodnił, że akcje masowego terroru są do przeprowadzenia w wielkim mieście, bez użycia specjalnych gangsterskich akcesoriów, jak samochody, broń automatyczna i karabiny maszynowe, lecz zwykłym sposobem, bez skomplikowania rzeczy prostych. — Ciut za mało — twierdził „Pietrek". — Do dwustu zabitych Niemców nie dociągnęliśmy. Nic — poprawimy. Kiedy omijając z daleka wachę Nord, stacjonowaną na rogu Żelaznej i Chłodnej, tam gdzie dawniej był przerzucony żydowski most, zebrali się na „podpunkcie" po akcji i doliczyli się wszystkich, „Pietrek" serdecznie ucałował każdego. „Moje chłopaki, moje chłopaki" — mówił. Była to chwila niekłamanego męskiego wzruszenia. — Daliśmy. Co, „Pietrek"? Za Halinę... — bełkotał Ju rek, jeszcze w stanie euforii, jaką przynosi każde natarcie. Pozostała teraz do przebycia samotna droga powrotna. 183 Droga skroś miasta penetrowanego przez patrole żandarmerii, żądające podniesienia rąk do góry. Jakże podnieść ręce, kiedy jest się przy broni? Jurek przypomina sobie, jak „Krawiec" przechwalał się przed akcją: „Mam zupełnie pusty przewód pokarmowy. Wytrzymałem na czczo do tej pory. Ta odrobina wody, któ- J rą wypiłem, chyba mi nie zaszkodzi, kiedy dostanę w brzuch. Z pełnymi flakami murowana czapa — nie wykaras-kasz się". Teraz dopiero opanował Jurka strach, strach śmiertelny, * kiedy twarz blednie i pot wycieka spod pach zimnymi strugami, kiedy wolę koncentruje się na tym, aby nie biec przed siebie, krzycząc. Nikt nie prowadził w tych czasach statystyk, ale pewne jest, że nie ginęło nazbyt wielu przy wykonywaniu czynów, f które trzęsły miastem i krajem, lecz na drogach powrotnych i w marszach zbliżania się. W czasie tych wszystkich manewrów niewidocznego wojska, które trzeba było wykonać dla jednego rzutu granatem, dla trzech strzałów, dla jedne-go wybuchu. Jurek dotarł do domu unicestwiony. Z ulgą wrzucił pistolet i granat do szuflady. Prawie płakał, leżąc z twarzą zanurzoną w poduszce. Opanowała go nieprzezwyciężona tęsknota za Anną Ma rią. Żal jego był niepomierny, skoro myślał o wszystkich spotkaniach z nią, kiedy zbliżała się parkową aleją pod łu kami gałęzi, o wszystkich wieczorach spędzonych w jej do- mu, przesyconym gorzką miłością ślepca. Żal jego był wiel ki, ponieważ gdyby go zabito, nie zobaczyłby nigdy więcej j, Anny Marii. 184 XXIII Dzieje transportu,którym wywieziono z Warszawy Dawida, były skomplikowane, jako że krematoria nie nadążały. Transport był jednym z ostatnich. Dawid szedł po gorących jeszcze kamieniach ulic, a idąc w pierwszym szeregu kolumny niósł niby chorągiew zawieszony na szyi numer transportu. Dołączali się ludzie wprowadzani grupami z boczny ulic. Szukał Giny pomiędzy nimi, przekonany jak najgłębiej o bezowocności patrzenia. To byli ludzie wyciągnięci z bunkrów już po zakończeniu akcji, a Dawid wiedział, że Giną nie pożałowałaby sobie kuli, choćby to miał być ostatni strzał żydowskiego powstania. Szli ulicami w kierunku Dworca Gdańskiego, a ponad ich głowami i poza nimi nie widać było nieba, bowiem nisko nad dachami wisiała drgająca chmura czarnego dymu. Nim dotarli na rampę, odzienie ich przeszło odorem spalenizny. Ludzi transportu selekcjonowano kilkakrotnie na zapadłych, wyludnionych stacyjkach, gdzie nawet nie było studni z wodą. Zwilżali moczem szmaty i przykładali je do ust. Maszynista puścił z tendra wodę i ostrzegał: „Ludzie, na miły Bóg, ludzie, nie pijta, potrujecie się, płuczcie usta". Pili. Wybierano najpierw kobiety z dziećmi i starców, później kobiety samotne i zdolne do pracy, później młodych mężczyzn. Tych, którzy oszaleli, rozstrzeliwano na miejscu, w lasku przy torze. Resztę, a w tej liczbie Dawida, załadowano na samochody, czekające tym razem nie przy stacji, a po prostu na przejeździe kolejowym, i powieziono szybko wyboistą szosą. Przybyli do miasteczka B. i tu umieszczono ich w pustych celach więzienia. „Patrz, jaka sprawna organizacja" — mówili bracia Zylber. 185 Na apelu, który odbył się tego samego wieczoru, rozdzielono grupy więźniów wedle specjalności zawodowych. Nikt nie powiedział, że jest pracownikiem biurowym, lekarzem lub docentem biologii, ludzie o takich kwalifikacjach mówili: robotnik. Nie przechytrzyli jednak. Tych, którzy, podali się za niewykwalifikowanych robotników, rozstrzelano nazajutrz na dziedzińcu. Dawid powiedział: „malarz" i odszedł na prawo. W przypływie natchnienia, obydwaj bracia Zylber podali ten sam zawód. Umieszczono ich w jednej celi z Dawidem. Wkrótce znienawidził obydwu tak okrutnie, że zaczął się sam posądzać o najpotworniejszy z antysemityzmów. Odnawiali dawne koszary Wehrmachtu, przygotowywano bowiem pomieszczenia szpitalne. Pociągali wnętrza siną farbą. Bracia markowali robotę, którą musiał odrabiać za nich Dawid, pragnąc zachować swoje i ich życie. Mieli natomiast niepoślednie zdolności w wyłudzaniu czegokolwiek do zjedzenia, w zdobywaniu papierosów. Nie dzelili się jednak z Dawidem produktami, lecz spożywali je sami, ćpając głośno chleb, kopcąc gęsto tytoniem. Nie wydawało im się możliwe, aby w takich warunkach mógł istnieć ktoś, co nie może wyciągnąć dłoni. — Weź się za pędzel albo przynajmniej rozrób farby. Pomóż mi nieco. Przecież pasiecie się na mnie obydwaj jak wszy! — ryczał Dawid marszcząc gniewnie swą wielką twarz o grubych rysach, twarz tragarza lub fur mana. — Farba zniszczy moje buty, Powinieneś zrozumieć, że ja nie dostanę już teraz nigdzie takich butów — odpowiadał młodszy brat, patrząc z troską na swoje oficerki. — Czy nie rozumiesz, idioto, że jutro możesz wierzgnąć tymi butami pod ścianą? — wołał ze szczytu drabiny Da~ 18G wid, wychylając się, jakby chciał skoczyć młodszemu bratu na łeb. — Tak, wtedy mi będzie wszystko jedno — odpowiadał Zylber. W więzieniu w B. przebywali Żydzi wybrani spośród miejscowych. Ci znali dokładnie poziom zezwierzęcenia tutejszych żandarmów. Za najgorszego z nich cieśla Józef uznawał Maksa Richtera, zwanego ,,wachmajster Maks", inni miejscowi potwierdzali ten sąd. Opowiadali, że on jeden potrafił rozebrać się i w kąpielówkach, z siekierą w ręku zejść do wykopanej w piasku, głębokiej jamy, gdzie wrzucano pojedynczo ludzi przeznaczonych śmierci. Nie wiązano ich przed wrzuceniem. Maks tego zabraniał. „Najpierw ukazywała się jego głowa. Wychodził z dołu — mówił Józef — kiedy go widać było do pasa. Jak on wyglądał, Boże... Jak on wtedy wyglądał! Zasypywałem później te doły". Maks dozorował więźniów na terenie szpitala. Łaził po salach pijany, w rozpiętym pod szyją mundurze. Nie nosił pistoletu, ponieważ wypełniony był pogardą. Od niego, nawet od niego, bracia potrafili otrzymać papierosy za słówko wypowiedziane z umiarem w porę. — A ty, czemu nie prosisz o papierosa? — wołał wach- majster Maks zadzierając podbródek. — Ty, Żydzie na dra binie! Dlaczego ty milczysz, dlaczego nic do mnie nigdy nie mówisz, ty zawszony... — Nie wolno. Powiedziano: „Trzymać pysk i dalej pra cować" — tak czy nie? Nie mogę się odzywać. — A on może? — wskazał na drugiego Zylbera. — Ty nie chcesz... Ty nie chcesz! — ryknął. Zamilkł, a w oczach jego błysnęły iskierki zainteresowania. — Dlaczego nie chcesz? Dostaniesz całą paczkę papierosów, jeśli odpowiesz 187 prawdziwie. — Położył na dłoni mały, tekturowy kartonik. Uchylił wieczka i pokazał, że jest pełno papierosów. — Pan wachmajster w tej samej dłoni trzymał siekie rę — Dawid wskazywał trzonkiem pędzla dłoń z paczką papierosów. Bracia zapragnęli nie istnieć w tej chwili. — Tak. Masz rację. — Tu wachmajster ryknął śmie chem, śmiechem wielkim — do łez. — Tak — mówił gło sem przerywanym napadami śmiechu. — Nie mogę ci dać wobec tego papierosów. A może weźmiesz? — Śmiejąc się, podsuwał pudełko na dłoni coraz bliżej. — No, weź! — wrzasnął nagle takim głosem, jakim obwieszczał ludziom śmierć. Dawid położył palec na ustach, gestem proszącym o ciszę. Powoli odwrócił się od oniemiałego wachmajstra i machnął zamaszyście ławkowcem, ciągnąc smugę farby. — Pan wachmajster rozumie, że ja muszę milczeć. Pan komendant powiedział: „Milczeć i pracować". Słówko „komendant" zrobiło swoje. Maks kopnął w brzuch stojącego mu na drodze starszego Zylbera i wybiegł z sali. — Teraz nas wezmą na giemzę — stwierdził młodszy brat. — Doigrałeś się, ty wariacie. Ale co my jesteśmy winni, Zenonie? Co my jesteśmy winni? — Zawsze razem. Ja was przy sobie nie trzymałem. Za wsze razem — warknął z drabiny Dawid. Przewidywania nie sprawdziły się. Wachmajster Maks omijał sale, w których pracował Dawid. Przechodząc w pobliżu, patrzył w bok. W tydzień później łyknął o kufel za dużo i znów rozpoczął rozmowę. Mówił o likwidacji getta w B. kreśląc przed Dawidem i obydwoma braćmi ponure perspektywy odnośnie ich losu. — Nienawidzę... — ryczał — ...nienawi- 1S8 dzę was... Będę was tępił jak wszy i nikt mi za to nic nie zrobi! — A Rosjanie? — wtrącił Dawid. Obydwaj bracia ulotnili się. Wachmajster Maks stał przez chwilę z rozchylonymi ustami, później chlapnął szczęką jak pies i zafrasował się. — Niech pan wachmajster pomyśli — mówił Da wid. — Mnie jest wszystko jedno, mnie i tak zabijecie... — tu wachmajster kiwnął głową. — Ale przyjdą Piosjanie i będą z wami robić to samo, co wy robicie z nami. Prze cież może tak być. Nazajutrz rano, kiedy brygada robocza opuszczała więzienie, na wartowni pojawił się komendant obozu i bykowcem bił przebiegających do wyjścia „heftlingów" *. Dawid otrzymał piekące uderzenie. W dniu następnym, kiedy Maks sprowadził ich na dół, a zza wahadłowych drzwi znów dochodził świst bata i krzyki więźniów, Dawid, idący na końcu, przystanął i powiedział: — Pan wachmajster pójdzie pierwszy przede mną. Popatrzył na Maksa ciężkim wzrokiem. Wachmajster otworzył drzwi i pchnął silnie Dawida do przodu. Chłopiec przeleciał w poprzek wartowni jak pocisk. Tuż za nim skoczył Maks krzycząc: — Zabiję cię, ty świnio! — Bat zaświstał niezdecydo wanie w powietrzu. — Nie dostałeś dziś batem dzięki mnie — mówił póź niej wachmajster Maks. W tydzień potem Dawid powracając do celi natknął się w korytarzu na codzienną scenę. Maks tłukł o ścianę głową więźnia — Polaka. Człowiek był nieprzytomny. Na Hef tling (niem. Haftling) —więzień obozu koncentracyjnego. 189 ścianie, w tym miejscu, gdzie uderzał potylicą, ciemniała mokra plama. — Dlaczego pan go bije?! — krzyknął Dawid. Maks wrzucił kopnięciem ciało więźnia w otwarte drzwi karceru. Zbliżył do twarzy Dawida swoją wielką, lśniącą od potu gębę, w której martwym, szklanym blaskiem płonęły oczy pozbawione tęczówek. — Ty Żydzie! — charczał. — Jak śmiesz... — zamilkł, a po chwili: — Marsz — powiedział już prawie szeptem i wskazał palcem drzwi Dawidowej celi. Na twarzy wach- majstra Maksa pojawił się wyraz udręki. W trzy dni później odszedł z miasteczka B. ostatni zbiorowy transport do Oświęcimia. Tam bracia Zylber pozbawieni zostali swoich oficerskich butów. Niemniej radość ich była wielka, skoro podobnie jak Dawid otrzymali numer wytatuowany na ramieniu i przyszyty na piersiach do pasiaka. Oznaczało to, że nie zostaną zagazowani od razu. Po dniu pracy więźniowie powracali, niosąc trupy ze swego komanda. Nieśli je wysoko, opierając rękojeści tra-gów na ramionach. — „Maharadżowie"... — mówili SS-mani. To już nie było więzienie w B. z jego rzemieślniczymi metodami, nie dotresowanymi wachmajstrami. Dawid nie mógł odżałować, że projektowana ucieczka ze szpitala nie została zrealizowana. Transport wysłano zbyt nagle. Cieśla Józef jątrzył sprawę, snując marzenia o szumiącym lesie, o partyzanckim ognisku. A przecież dzieliło ich od tego jedno uderzenie łomem. Wspominali ucieczkę, tak jakby się dokonała, niszczyli we wspomnieniach wszystkie przeszkody z łatwością. — Moglibyśmy siedzieć teraz nad michą parujących kar tofli, białych i kruchych jak kulki śniegu — mówił cieśla. 190 Mówił tak dlatego, że sprawy nie zrealizowane wydają się łatwe. — Najgorsze, Józefie, że jesteśmy ciągle bezbronni — biadolił Dawid. Ale to nie było prawdą, przynajmniej w stosunku do niego. Cieśla po kilku miesiącach wpisał swoje nazwisko i numer na drewnianej tablicy, sterczącej opodal baraku. Prosił o rozstrzelanie, ponieważ uznał, że miara męczarni, dla niego przeznaczona, wypełniła się po brzegi. A bracia Zylber? Bracia Zylber żyli. XXIV Trzymam sią domu Anny Marii, ponieważ działa na mnie prawo kontrastu — mówił Władek Milecki pożerając z wielką zajadłością jeden pieróg za drugim. Wokół ust osiadły mu drobiny sera. — Dobre. Ja ostatnio niewiele jadam, źle sypiam, trzeba ci wiedzieć. Tak ułożył mi się los... konsekwentnie się ułożył. Wracając do Anny Marii, to kiedy przebywam w jej mieszkaniu, ciasnym jak kajuta, drzemię spokojnie. Coś w rodzaju sjesty*. Wszystko zachowane, nawet fikus urósł od czasów przedwojennych. Ba, wzbogacili się o muzykę Tadeusza. Pachnie tytoń jak siano w stodole. Czegóż ci jeszcze potrzeba, kiedy wszystko uległo wokół potwornej deformacji, łącznie ze mną. Tobą się nie interesuję, ponieważ jesteś przechodzień. Posłuchaj... Oparty plecami o bufet, siedział na krześle człowiek odziany w kombinezon i obuty w drewniane sandały. Długie włosy okalały strąkami jego chrystusową twarz. Pobrzękiwał na gitarze i śpiewał niezłym głosem: ,,Bajki cu- Sjesta ?— popołudniowy wypoczynek, drzemka. 191 downe... bajki czarowne, opowiadała mi niania siwa..." — Brzdąkając akompaniament dodawał recitativo* — rozumiecie... szanowni panowie: niania — ni mniej, ni więcej. Lecz posłuchajcie dalej, o czym mi opowiadała. — I ciągnął: ,,o strasznym smoku, śpiącej królewnie..." — Błazen — powiedział Jurek. — Nie, były aktor i rzetelny wariat. Rozmawiałem z nim i rozmawiam bardzo często, bo mnie to inspiruje*. Nie o to chodzi. Rzecz nie jest taka dziwna. Nie jest on pierwszym, który gra na gitarze w knajpie woźniców. Rzecz jest od kształcona dzięki wojnie. Posłuchaj tego śpiewu i wyobraź sobie najpierw Warszawę, później kraj i Europę. Oto par tyzanci strzygą do gołej skóry dziwkę, która puściła się z żandarmem. Oto na telegraficznym słupie wieszają pięć dziesiątego skazańca. W komorze gazowej drze palcami gardło dziewczyna, godna miłości boga, dziewczyna o uro dzie i wdzięku Mai, którą malował wielki Goya*. Wokół nas miasto dymi strachem i nienawiścią. Za dwie godziny utonie w niebieskim, cmentarnym świetle latarni przeciw lotniczych. Oto masz powód deformacji. Ja zastanawiam się nad tym i usiłuję to robić w sposób empiryczny*. Badam odkształcenia, a rezultaty tych badań i mojej wściekłości wobec ich wyników — to moje wiersze. Zadanie mam ułat wione, wystarczy rzecz zobrazować... Władek pisał wiersze o spalonych sadach, owocujących powieszonymi, gdzie zamiast kwiatów zdobią ziemię ster- Recitativo — określenie muzyczne: śpiewne opowiadanie z towarzyszeniem muzyki. Inspirować — natchnąć, poddać myśl. Lucientes Goya (1746—1828) — wielki malarz i grafik hiszpański. Empiryczny — oparty na doświadczeniu. ) czące ręce płytko zasypanych. Wierszom nadawał formę ludowych pieśni, aby uczynić je bardziej dotkliwymi. Przy tym wszystkim odnosiło się wrażenie, że jest mu dobrze w pozie przekupnia potworności. Nawrócił teraz do początku rozmowy. Zastanawiał się głośno nad propozycją Jurka. — Jestem zadowolony, że „spaliłem się" z tym LHD i nie potrzebuję przebywać dłużej wśród tamtych chłopaków. Z większością dało się żyć, zwyczajni, cierpią na pragnienie bohaterskiej śmierci jak na odrę... choroba wieku cielęcego. Ale jeden z nich był ponury idiota. Śpiewał po całych dniach: „Hej, dziewczęta, w górę kiecki, jedzie ułan krechowiecki..." i podrygiwał nogą. Przy tym te jego wągry... No i porucznik-dureń. Wzrok spod marsowo zaciśniętych brwi, ruchy tropiącego Indianina i ta „łojczyzna", i „honor żołnierski" na każde zawołanie. Rzeczy, o których nie mówi się w dobrym towarzystwie. Ale co ty mi dajesz w zamian? Musiałbym uwierzyć w twój czyściutki świat, świergocący, uporządkowany za przepustkami, pracowity aż do nudności. Co ja bym robił w takim świecie? Więc nie wierzę, po drugie — nie chce mi się wierzyć, po trzecie — niepotrzebne mi to. A więc, mój drogi... niestety. — Rozłożył ręce. — Ja już lepiej pozostanę w swojej dziurze w ruinach i taki, jaki jestem, ponieważ dobrze mi jest ze sobą. A to najważniejsze. Jeszcze potrafię sam ze sobą wytrzymać. I myślę, że zanim sam sobie zbrzydnę, litościwa kula pozbawi mnie troski o zmianę światopoglądu. Wolałbym zostać powieszony. Podobno przy przerwaniu rdzenia pacierzowego następuje ejakulacja i zapewne stąd przesąd o hańbie takiej śmierci. Byłaby to piękna pointa, tak dopasowana do całej ohydy, w której płyniemy, dzięki Niemcom. 192 13 — Pokolenie 193 Sygnatura piętno. — Dzięki Niemcom... — powtórzył Jurek tonem wdzię czności. — Może tak? Co, Władziu? — Nie. Ja prowadzę z nimi i to świadomie wojnę, po nieważ żywię dla nich ludzką nienawiść, uczucie powsze chne, i nie mam powodu, jako poeta, do smutku, kiedy my ślę, że walcząc z nimi, likwiduję wspaniałe i groźne wido wisko rozpasania deformacji. Czasy, które przyjdą po nich, będą niosły w sobie, jak każde, olbrzymi ładunek odkształ ceń, być może subtelniej szych, ale, mój drogi, przecież ja do tej pory wyszlifuję swoją czułość doznawania i wy ostrzę styl. — Jego samotność imponuje mi — mówiła Anna Ma ria. — Jest fanatyczna. On jest zimny jak złom lodowca i to już nie jest poza. Jego popycha pasja poznania. Czy zwróciłeś, Jurku, uwagę na jego odzienie? Być może na wet, że jest zawszony. Nocuje w ruinach, w jakiejś piwni cy, gdzie wieczorem prostytutki sprowadzają klientów... „Nic nie chcę — mówi — niczego mi nie potrzeba, zawsze jestem gotów na zabicie. Czy nie wszystko jedno, w jakich butach i w jakim nastroju duszy?" On mi mówił, że tamte dziewczyny spowiadają mu się, jak kapłanowi, i przyno szą jedzenie, ponieważ rozmawia z nimi poważnie. Mówił, że każda z nich jest mniej odczłowieczona niż porucznik „Puma". Wokół oczu Władka leżał cień zmęczenia, wargi jego pokrywała łuseczka, jaką się widzi u ludzi gorączkujących, oczy miał porcelanowe, wilgotne i wielkie jak u sarny. Patrzył ponad głową rozmówcy. Zęby sczerniały mu i rzadko golił puszysty zarost na białej, suchej twarzy. Żaden lekarz nie odkryłby w jego organizmie objawów choroby, a wygląd miał chory jak łąka, co stała się pobojowiskiem. — Trudno mi z tobą rozmawiać — mówił Jurek. — 194 Wydajesz mi się starszy ode mnie. Nie ma w tobie... no... romantyzmu. Ty niczego już nie chcesz. Jesteś stary. — Tak. Poeta prawdziwy, poeta, który kładzie swoją sygnaturę* na obrazie epoki, musi być stary w momencie, kiedy pisze pierwszy wiersz. On musi już wtedy wiedzieć lub przeczuwać, co powiedziano przed nim, aby nie po wtarzać pod grozą banalności. Takim banałem jest roman tyzm w poezji i praktyce życiowej. W poezji to sprawa pierwszej połowy dziewiętnastego wieku. A w życiu? Gdzie romantyzm? Rozejrzyj się, popatrz szeroko otwartymi oczami. Ci chłopcy z LHD, młodzi akowcy, są roman tyczni, ponieważ są prymitywni. Ale porucznik „Puma"... Chłopie miły, otwórz szeroko oczy, dopóki ci nie zamknęli ich Niemcy. Co ty widzisz za romantyzm w tej olbrzy miej rzeźni chicagowskiej, przeniesionej na teren ludzki. Zresztą, to są bzdury. — Machnął zniecierpliwiony ręką. — Bzdury. Daruj, ale mnie denerwuje rozmowa prowadzona na takiej płaszczyźnie. Sądziłem, żeś więcej zrozumiał. A ty jesteś prymitywny jak młotek. — A więc, Władku, naszej rozmowy o twoim przystą pieniu do ZWM nie było. — Oczywiście. Co za emfaza... „Rozmowy — nie było". Przecież to drobnostka, a ty, cóż ty jesteś? Przechodzień. — Odwrócił się i słuchał z zainteresowaniem słów komenta rza, które wypowiadał gitarzysta: „Kiedyś, cnotliwe panie i panowie miłościwi, jeśli wola wasza słuchać mej pieśni, kochałem wszelką bujdę i stąd moje słowa. A gdy skoń czyła, płakałem rzewnie, prosząc, nianiusiu, mów dalej, mów. Mów dalej, mów jeszcze, mów do rnnie, ja bajki tak lubię ogromnie..." własnoręczny podpis lub znak; tu: swoiste 195 Jurek wstał od stolika. Odczuwał nie dający się opanować niepokój, taki jak ten, co nawiedza we śnie. Poszedł w kierunku drzwi. Władek skinął głową na pożegnanie. Nie odprowadzał go nawet swoim ślepym spojrzeniem. Tego wieczora Jurek szedł ulicami, jechał tramwajem, jadł od-grzane kluski z buraczaną marmoladą, otwierał i zamykał drzwi jak lunatyk. Kaleta — wąsaty socjalista, który przed wojną chadzał na Pierwszego Maja z czerwoną kokardką w klapie i tęgą an typka w dłoni dla czynienia porządku z „komunistycznymi warchołami, podbechtanymi przez Żydów dla rozwalania solidnej, robotniczej manifestacji", ten Kaleta, gbu-rowaty i ponury żubr, ryczał na chłopaków podręcznych: „Czy będzie klej?! Gotuj, znajdku, bo ci nakopię do zadka". Jurek przypomniał sobie to powiedzenie, odczuwając nieomal fizycznie, jak to jest, gdy człowiekowi „nakopie się do serca". Kiedy matka za ścianą ułożyła się do snu, postawił na stole spodeczek z oliwą, przygotował czystą szmatkę i kłaczek pakuł, wygładził dłonią arkusz papieru, aby usunąć zeń wszelkie okruchy. Patrzył później na płomyczek kar-bidówki poprzez lśniącą lufę pistoletu. Z troską obserwował maleńką plamkę u wylotu. „Czy da się usunąć bez śladu?" To sprowadziło go na powrót do świata rzeczy jawnych. Po raz pierwszy, być może, zatęsknił silnie za Stachem i Sekułą, za chłopcami i troskliwą, wesołą Aleksandrą, o której niedawno dowiedział się z podziwem, że jest Żydówką. Wyobraził sobie Stacha siedzącego przy tym samym stole, podałby mu teraz lufę pistoletu. Stacho mówi: „Ojej, ojej... chłopie, nie zapuszczaj broni. Niestaranny jesteś, taki rozpaćkany inteligenciak. Prowadzisz instruktaż, a sam swoją broń jak trzymasz? No, nic, to zejdzie, 196 ta plama" — powiedziałby Stacho i potem jeszcze: „...zapalimy". Można by rozmawiać o wszystkim lub zaśpiewać razem, cicho, we wnętrzu śpiącego domu: „We wschodnią patrz stronę... na Chiny czerwone..." Ale nikogo nie było, jedynie mysz na ciepłej płycie kuchennej podzwaniała cichutką metalową pokrywą garnczka. Kiedy szedł spać, nie ominął, jak zazwyczaj, tapczanu, gdzie spała matka. Pochylił się i pocałował ją w czoło pokryte drobnymi kropelkami potu, co łamały błąkające się światło jak diamentowe drobinki. Oczy miała na pół przymknięte, spod powiek chłodno lśniły białka niby dwa półksiężyce. Przeżył chwilę upiornego strachu. Uspokoił go jej równy, głęboki oddech. Nie mógł długo zasnąć, bowiem rozmyślał: „Wobec ruchu jestem w porządku. Stacho i Sekuła nawet nie mogliby mi nic zarzucić, poza drobnymi uchybieniami, które zrekompensowałem na placu Żelaznej Bramy. Ależ, jakie to draństwo — myślał w chwilę później. — Tu się nawala, tu się rekompensuje. Zyskujemy kredycik, znów można ciutek nawalić, znów się rekompensuje. Handelek: to kupimy, to sprzedamy, tego się oszuka, tamtego zagada. Ta-niutko..." W dwa dni później (była to sobota) Władek otrzymał postrzał w głowę. On i jego kolega, „Tristan" z przedziurawionym płucem, leżeli w szpitalu Maltańskim, pod tabliczkami fałszywie podającymi rozpoznanie choroby. Anna Maria doglądała ich zachowując w miarę konspiracyjne ostrożności. „Tristan" miał twarz młodego patrycjusza pod sutą czapą włosów, podobnych do kiści winogron. Cier- 197 piał estetycznie w przeciwieństwie do Władka, który wymiotował i bredził: „Poruczniku »Puma«, pańskie istnienie przeczy pojęciu miłości ojczyzny" — wołał. „Żyć, Irko, żyć..." — mówił, biorąc Marię za jedną z dziewczyn koczujących w ruinach. „Co za łoskot..." Anna Maria miękką dłonią przytulała z powrotem słowa do jego warg. Nikomu nie powtarzała majaczeń Władka. Doktor mówił, że skoro majaczy, to „dobrze". Oznacza to, że uraz nie jest dotkliwy. XXV P otrzebne są dziewczęta i. aparat fotograficzny — mówił Stacho w czasie przerwy obiadowej. Siedzieli na paczce z piachem przeciwlotniczym, opierając z rozkoszą nagie plecy o nagrzaną ścianę szopy. Jedną z szop na materiał rozebrano ze szczętem, niszcząc odwieczne legowiska szczurów i stonóg. W tym miejscu „trzeci" stawiał piętrowy budynek murowany, przeznaczony na stolarnię. Nie budowano nic w tych czasach, ponieważ Niemcy zabronili, pragnąc wszystek materiał zachować na potrzeby wojenne, to znaczy do konstruowania schronów i „wałów ochronnych" — budowli nieludzkich. Ale zakaz nie stanowił przeszkody dla „trzeciego". Argumentował on niebezpieczeństwem pożaru w starych, drewnianych pomieszczeniach, argumentował, gdzie należy i jak należy, dozując już teraz w sposób niezmiernie subtelny formy przekonywania. Żona jego, biała i pękata jak worek z mąką, prowadziła fabryczną stołówkę. Traktowała to jako kurację odtłuszczającą. Mąż twierdził, że tak jest w dobrym tonie. Ona uwierzyła mu, przekonała się bowiem, że Eryk 198 w ostatnich czasach ma coraz częściej rację, przeżywała nieomal odrodzenie miłości, obserwując jego energiczną działalność, i pomagała mu jako dobra żona, asystując w czasie kolacji, którymi podejmował ludzi potrzebnych. Dziwili się, że zdołała zachować tak nieskazitelny akcent, przebywając tyle lat na obczyźnie. Obersturmfuhrer Hirsch-berg stwierdził: „Oto kobieta niemiecka. Któż śmie, mając okazję do rozmowy z panią, wątpić w nasze prawo do władzy nad narodami skarlałymi. Jesteśmy monolitem*, a pani, prawdziwie niemiecka kobieta, jest kryształowym odpryskiem tego monolitu, lśniącym na bagnie barbarzyństwa". Minęła chłopców siedzących na skrzyni. Zdjęła oto swój śnieżnobiały fartuch i kroczyła teraz, wyciekając z letniej sukni, uszytej z prawdziwego jedwabiu, w swoim czasie przeszmuglowanego z getta. Ciągnęła za sobą pękaty zad, z trudem brnąc pomiędzy stosami desek i kasztami wapna. Ostrożnie wybierała miejsce dla swych słoniowatych nóg, z których lewą obciągała pończocha elastyczna. Pierwsza powiedziała swoje „toficenia". Nie bez odrazy czyniąc podobne gesty, przypominała sobie, co mówił Erich: „Major Szapowski stara się mi udowodnić, że ani mowy nie ma o jakiejkolwiek bolszewickiej penetracji na naszym terytorium. Jest on święcie przekonany o tym, że sprzymierzeni będą stanowili tak potężną politycznie i militarnie siłę w momencie zakończenia wojny, że to oni będą dyktować, a nie Rosjanie. Mówi on o możliwości zbrojnego starcia. Mówi z przekonaniem. Zaperza się: »Proszę przypomnieć sobie afrykański, a teraz włoski kontredans. Czy pan nie sądzi, że Montgomery mógłby zgnieść Rommla paznokciem lewej dłoni? A jednakże cofał się aż do Egiptu«. Tak, Hildo, Monolit — jednolita bryła kamienna. 199 to twierdzi major Szapowski — może ma rację. Chciałbym uwierzyć. Ale jeśli on nie ma racji zupełnej... Jeśli zajdzie konieczność dogadywania się z bolszewikiem, to będzie kosztowało. Będziemy musieli, my przemysłowcy, po pierwsze pójść na ustępstwa. Być może nawet, że komuniści staną się na razie legalną partią. Tak, Hildo, mówi kompromis polityczny, a my zaraz musimy kalkulować straty. Obersturm-fiihrer Hirschberg myśli jedno, major Szapowski myśli drugie, Churchill myśli trzecie, komuniści myślą czwarte, a ja muszę myśleć po wypadkowej tych wszystkich kombinacji, inaczej zginę. A my, Hildo, nie jesteśmy już młodzi. Czy chciałabyś ponownie sprzedawać ser i mleko, jak niegdyś w Dreźnie. Nasz warsztat jest niewielki, ale renomowany, a bolszewicy, Hildo, nie zatrzymali się i nie cofnęli tego lata, lecz idą naprzód, Hildo, stale naprzód, a w warsztacie kolportuje się komunistyczne ulotki... Hildo... nie płacz i nikomu o tym nie mów, to nie czterdziesty pierwszy rok, Hildo. Jeśli powiesz — oni mnie zabiją. Czy myślisz, że mnie jest przyjemnie? Czy myślisz, że mnie język nie świerzbi, aby szepnąć słówko i wymieść to draństwo ze swojego podwórza? Trzeba myśleć o wypadkowej, Hildo. Prowadzenie przedsiębiorstwa to nie polityka Słupecki mówi, że jeszcze nie wie kto. Podejrzewa Rodaka. Hildo, ale ja wolę z bolszewikami pertraktować za pośrednictwem moich komunistów niż za pośrednictwem majora Szapowskiego. Rodak i Fijałkowski to moi najstarsi stolarze, Fijałkowski także uczestniczył w strajkach, ten jednak jest lojalny, a Rodak stanie się lojalny w razie czego. Waham się, kogo uczynić majstrem na miesiąc przed zajęciem Warszawy przez bolszewików, Fijałkowskiego czy też od razu Rodaka. Mam jeszcze jeden pomysł... Ale to już jest pomysł rozpaczliwy, będę go realizował tylko wtedy, kiedy okaże się, jak w trzy- 200 dziestym dziewiątym roku, że major Szapowski jest fircy-kiem z sieczką w głowie i że pieniądze, jakimi zasilam delegaturę rządu, to kapitał bezmyślnie zainwestowany, Hildo... bądź uprzejma dla moich ludzi..." — Toficenia. — Do widzenia, pani szefowo. — Krowa - powiedział Jurek po chwili- - Kiedy pa trzę na nią, wydaje mi się, że ona zupy nie potrzebuje kra sić olejem. Sama jej obecność przy kotle powinna wywołać na tych pomyjach oczka tłuszczu. Stacho roześmiał się i powiedział: — Ty musisz mieć w sobie jakąś chorobę czy co. U ciebie nic nie jest proste. Ja patrzę na nią i myślę zwyczajnie: „Spasła się baba", a ty zaraz coś wymyślasz. Aleksandra mó wiła mi: - Napisz coś do „Walki" o waszych kolejowkach albo o odwecie, wiesz, z tym „Cafe Clubem'. Ja mówię - powiedz Jurkowi, on gimnazista, prędzej cos skleci. Koz- mawiałem z Aleksandrą - Stacho mówił teraz cicho i po woli; słońce i ciepła lura w żołądku rozleniwiły go. Położył się na skrzyni plecami do słońca. - Ona ma plan szkolenia. Podawała tytuły referatów. Będą stały na aktywie dzielni cowym. Pierwszy: „Położenie socjalne młodzieży w Polsce przedwrześniowej", drugi: „Granice Polski na Odrze i Ny sie". Ja mam opracować pierwszy referat. Referat — rozu miesz, ja. Obiecała pomóc za pierwszym razem. A swoją drogą ona ma rację, że zbiera do nauki. Strzelać, granatem gwizdnąć, minę podsadzić... wszystko dobre. Zapytają: „Dlaczego to robisz?" Odpowiesz: „Z nienawiści do Niem ców" albo: „Walczę o sprawę robotniczą, o wolność ludu . Co to znaczy? I tu ani be, ani me. Nic nie Wiesz. — No, nie jest znowu tak tragicznie. — Ale dokładnie wyjaśnij. I to nie to, żeś się na pamięć 201 wyuczył, ale jak „Smukły", własnymi słowami i tak, że ani nie ugryziesz — ma rację. No, mądrala? — Tyle nie wiem, ale ja to czuję. Ojciec mi mówił, czy tywałem. — Co czuję... czuję... i ja to czuję. Rozleniwiliśmy się. „Kazik" mi mówił kiedyś o czasach powojennych. Że nam, bracie, emerytury nie dadzą. I co ty myślisz, na czują tę Polskę będzie się budować? Co ty myślisz, że nasi na czują biją Niemców na wschodzie? Ładnie by to wyglądało, bra cie kochany. A swoją drogą, patrz, jakie myśli przychodzą: uczyć się, jakieś referaty klecić, z książką łazić pod pachą, a tu bac! — trzepną jutro. — Słusznie. — Słusznie? Głupiś. Jeśli tak, to nie wychodź z piwnicy. Cegła z dachu upadnie albo tramwaj przejedzie, ze schodów zlecisz, łeb złamiesz. Odwrócił głowę i spytał: — No, jak z tym aparatem fotograficznym i dziewczy nami? Nie masz jakichś znajomych? — Nie mam. Aparat mam — bez błony, zdaje się. — Niepotrzebna. A z dziewczynami, kłamiesz. Widać na dziesięć kilometrów, żeś się zamazał... No nic, pójdzie „Gra żyna" z nami i może „Dorota". Co to za dziewczyna, ta twoja? Nasza? — Nie. — Zaagituj. — Niech ciebie moja głowa nie boli. — Dobrze. Stacho zdrzemnął się i słyszał dziwnie a cicho dzwoniący głos Grzesia, który podszedł i przysiadł na skrzyni. —? Co to, Stasio drzemkę złowił? Ale słońce, co? Ściągnę i ja koszulę. Patrz, bracie, lato, a Ruski pędzi szkopów. Do 202 tej pory tego nie było, zimą to robili. Ale... — tu zniżył głos — przed samym obiadem byłem w magazynie po klej. Patrzę: siedzi Słupecki i gada z magazynierem. Pokazuje mu „Trybunę". Rozumiesz. Powiada: „To nie Rodak, to te szczeniaki. I powiedz pan, kto? Jurek..." Ty się kapuj, bracie. Wy mu, póki czas, mordę zamknijcie. — Dzięki... Grzegorzu — burknął Stacho, nie podnosząc głowy. — Zastrzelicie? — spytał Grześ z nutką strachu czy po dziwu. — Nie przejmuj się. Nie... Należało od dawna spodziewać się tego, a jednak wiadomość podziałała, jakby ktoś przyłożył nagle bryłkę lodu do rozgrzanych pleców. „Miotaliśmy się w warsztacie — myślał Jurek — i oto rezultaty. Sprawa nie jest do zakonspirowania. Jak można organizować Front Narodowy, nie wychodząc z cienia? Nie zadenuncjują. Majster boi się. Ale to zwierzę"... — Spytał: — Jak myślisz, Stasiu? Sypną? — Nie wiem. — Trzeba nam będzie zmienić powietrze... Stacho odwrócił się twarzą do słońca i milczał. Tuż nad ziemią przeleciały trzy żółte motyle, wachlując miękkimi skrzydłami. W ich chybotliwym locie, w gorącej barwie skrzydeł zawarte było ciepło lata. Wydawało się, że są zrodzone z drgania rozprażonego lipcowego nieba. Stacho popatrzył za owadami, wsiąkającymi w powietrze bez śladu. — Zazdrość bierze — powiedział. W niedzielę po południu, kiedy słońce stało jeszcze wysoko, wysiedli w Wilanowie z zatłoczonej kolejki. Stacho niósł teczkę, z której wystawała uspokajająco szyjka butelki z gumowym kapslem. Dziewczęta poprawiały na sobie 203 sukienki i potrząsały głowami, poskramiając rozwichrzone włosy. Jurek obmacywał aparat — czy go nie zgnieciono w tłoku. Był to skrzynkowy, stary Kodak, format 9X12. Sta-cho obejrzał i kiwnął głową: ,,dobry — widać go z daleka". Pomaszerowali szparko jedną drogą w kierunku lasu wila-nowskiego. Wokoło ciągnęła się równina. W dawnych czasach toczyła tu swoje wody Wisła. Kosmate płowe tury ryczały jeszcze wówczas na pokrytych oparami grzęzawiskach przybrzeżnych. Później koryto cofnęło się, a ślad po jego dawnym zasięgu stanowiła wysoka, ostro przycięta skarpa, na której pobudowano małe domki Służewa. Skarpa wznosiła się po prawej stronie drogi wiodącej do lasu. U jej podnóża ustawiono olbrzymie sterty zboża, a pomiędzy nimi młocarnię i lokomobilę. Przygotowano wszystko do młocki. Wilanowski majątek był dobrze zagospodarowany. Któż z warszawiaków nie spożywał rabarbaru z tutejszych plantacji. Stara, dobra Wisła naniosła przed wiekami wiele tłustego mułu. Puszyste od żytnich wąsów sterty wzniesiono jak gmachy. „Dorota" uszczknęła mięsisty kłos i milcząc wyskubywała ziarenka. Zrobiło się markotnie wszystkim. Znikła wesołość towarzysząca im na polnej drodze, kiedy Jurek idąc obok „Grażyny" i słuchając jej śpiewania „Nocką stój w ciemnym borze, przyjdę ja albo może przyjdziesz ty..." — myślał: „Kto powiedziałby, że miesiąc temu trzymała dłoń we wnętrzu papierowej torby, zaciskając palce na rękojeści parabellum, i oczekiwała, kiedy rozlegnie się nareszcie łoskot granatów we wnętrzu »Cafe Clubu«. Dlaczego nie mogę pokochać jej albo »Doroty«? One patrzą sucho na mnie i na Stacha. A przecież popołudnie jest pogodne. Kurz drogi opyla buty. Śpiewamy". Stacho wyjął kłos z dłoni „Doroty" i obracał go w palcach. Kto, jak nie oni, znał okupacyjny głód, trapiący mia- 204 sto; smak skąpej kromki chleba o barwie i konsystencji ziemi. Siedzieli później na skraju lasu, obserwując ruch na drogach i na szosie wilanowskiej. Kiedy słońce, odchodząc za horyzont, poczęło wyciągać z lasku grupki wycieczkowiczów, podnieśli się i oni. Przy stertach dziewczęta rozbiegły się. Jurek gonił je z aparatem. Przebiegały od sterty do sterty, prosząc o fotografowanie. Jurek cykał guziczkiem, przyklękał, zasłaniał dłonią szkiełko wizjera. Narobili wiele hałasu. Ludzie mijający ich uśmiechali się: „Młodość — pstro w głowie". Zanim tramwaj zanurzył się w długim wąwozie ulicy Czerniakowskiej, dostrzegli na czerwonym tle zachodu czarne, gęste obłoki, idące ku szarzejącemu niebu. Paliły się sterty wilanowskiego zboża. Termitowe ładunki okazały się spreparowane prawidłowo. Tej nocy Warszawa otoczona była wieńcem czerwonych ogni. Pod kupami lekkiego niby czerwony puch, słomianego żaru, leżały kupy zwęglonego ziarna. Majątki obszarni-cze nie mogły wypełnić w tym roku kontyngentów zbożowych. Nie po próżnicy za dnia kręcili się wokół stert chłopcy z Powązek i z Rakowca, i grupa „śródmieście", i „Żoliborz", i „lewa" i „prawa podmiejska". Jacek „Łaskawca" także osmalił sobie nos na lipcowym słońcu. Jedynie Jasio Krone siedział w domu, wycinając laubzegą ramkę. Po obiedzie przyniósł z sodowiarni ćwiartkę samogonu, wypili z ojcem, milcząc. Stary pogłaskał, pocmokał fajkę i wydobył z kufra lipowy klocek. Później podostrzył delikatne dłutka, ginące w jego olbrzymich dłoniach, i rzeźbił do późnego wieczora głowę i szyjkę osiołka, na którym posadzi później Madonnę. Postać świętego Józefa wyciął już przed wojną. Ma zamiar Marię uciekającą do Egiptu ofiarować dla kościółka w rodzinnej wsi, jako wotum z mo- 205 dlitwą o lekkie skonanie. Nie odzywa się do syna, ponieważ stał się on antychrystem. Żal przez to wywołany nie jest zbyt dojmujący, lecz ćmi bezustannie jak chory ząb. Stary Krone rzeźbi wijące się w kędziorach włosy na oślim karku. Wie doskonale, że osły nie mają tak bujnej grzywy, ale tego osła, który niósł Madonnę, należy upiększyć. Myśli starego snują się tak pewnie i tak powoli jak ruchy ostrza: „...odejdę stąd. Zostawię go samego. Wrócę do pana w jarmoliń-skim dworze i poproszę o miejsce przy piecu w czworakach. Tak będzie lepiej. Powinien dać miejsce za tyle lat roboty..." W kilka dni później „Pietrek" krążył ze Stachem po alejkach parku Sowińskiego. Park był wyludniony. Nawet na placyku przy bramie nie grano w piłkę nożną. Przechodził deszcz letni. Ostatnie grube krople uderzały z pluskiem w powierzchnię kałuż, tworząc pękające szybko pęcherze. — Odpowiedz mi szybko. Ciągnie znowu chmura. Nie ma potrzeby moknąć, poza tym wyglądamy dziwnie tutaj pod czas niepogody. — Co ja będę robił w ciągu całego dnia. Rozumiem — w lesie. Wiadomo. W marszu jestem lub w boju albo odpo czywam na kwaterze, gacie piorę, powiedzmy. Wszy biję. Zgoda. Ale tutaj w mieście... cały dzień. A to łapanki i nie można wyjść, a to nie ma gdzie zanocować. Najgorsze są puste dni. Miałem tydzień urlopu na wiosnę i myślałem, że zwariuję. Klatkę zrobiłem, czwartą już, dla królików, stół zreperowałem, taboret skleciłem, skróciłem łóżko, bo prze szkadzało. Poszedłem do sąsiada, gram w warcaby. Jak dłu go można grać w warcaby? W warsztacie czas leci. Nie obej rzę się — fajerant, no i później jeszcze dużo spraw, a to po prasę idę, a to gdzieś pistolet podrzucić. Z chłopakami od 206 Lilpopa spotkałem się, pogadałem... umówiłem na robotę. Wieczorem czytam. Aleksandra mi pięć książek dowaliła. Referat przygotowuję. A później matka... Przecież jak przestanę być legalnym, to będę musiał z domu się wyprowadzić, co wtedy z matką? „Pietrek" kiwał głową. — Tak — mówił — to problem. Ale zrozum, że przecież nie możecie siedzieć bez końca w tym warsztacie. Rozkon- spirujecie się i co wtedy? Być może, że już jesteście rozkcn- spirowani. Stacho machnął ręką. — Jeśli dojdzie co do czego, poproszę ciebie, „Pietrek", o przerzut do lasu. Na razie nie ma nieszczęścia. Chciałem kiedyś iść do lasu. Dawno już temu. Teraz jakoś mnie ta chęć nie nachodzi. Być może, że polubiłem miasto. Dobrze się tu czuję. Gospodarzę, można powiedzieć. — Więc krótko i węzłowato — nie. — Nie. Na razie nie. A robotę dawaj, jaką tylko masz. Podołamy. Już teraz wielu rzeczom podołamy. W rozmowie tej była jednak część nie dopowiedziana. Stacho siedzi nad „Małym Rocznikiem Statystycznym" z trzydziestego szóstego roku i nie może zmusić się do szukania potrzebnych danych w kolumnach drobniutkich cyferek. Myśli jego krążą wokół propozycji „Pietrka". Zejść do podziemia w zupełności. Stacho nie powiedział wszystkiego, bo sądzi, że pomiędzy towarzyszami nie ma potrzeby mówić o takich sprawach. Stacho nie może dopuścić do siebie spokojnie myśli o porzuceniu warsztatu. Lęka się pustych dni w mieście, białym teraz od słońca i rozpalonym jak piekarski piec, który nigdy nie stygnie. Jest coraz dusz-niej. Po ulicach krążą sztrajfy, złożone z dwudziestu ludzi. Łowią przechodniów. W ciągu dnia już żadne papiery nie 207 skutkują. Stawiają ludzi rzędami pod murem z wyciągniętymi w górę rękoma, rewidują. Puszczają nie wszystkich. Zatrzymanych nie zabierają już tylko na roboty. Coraz trudniej jest żyć w ciągu dnia, coraz lżejszy jest sen nocą. Rzucić robotę i długo wmawiać sobie cudze nazwisko, miętosić nowe dokumenty, aby zyskały patynę. Dokumenty, które jeśli tylko zechcą sprawdzić, będą stanowiły o wyroku śmierci. Pozostawić warsztat i nie słyszeć codziennego hałasu, który jest niezauważalny jedynie wtedy, gdy słyszy się go co dzień. Zapach kleju i żywicy, puszysty kurz, codzienne utrapienia z materiałem i konstrukcją, wszystko to zniknie. Ludzie z warsztatu? Zamiast nich będą ciągle nowi, nieznani, nieufni. Warsztat przecież pozostanie. Odejdą Bergowie, Słupeccy, Kaleta. Powróci Sekuła. Wtedy jak damy po robocie... Nie będzie to fuszerka niemiecka, ale robota ze sznytem. Fabryka stanie się jak jedna rodzina. Pójdą z niej pomiędzy ludzi przedmioty mocne, trwałe na sto lat, pięknie wykończone, o bogatych, miłych dla oka kształtach. Po wojnie będzie już wszystko pewne, ludzie będą urządzać swoje domy. Będzie wesoła, wielka robota. Stacho odsuwa od siebie myśl o opuszczeniu fabryki. Majster Słupecki wychodzi z magazynu i wkracza pod szopę w labirynt szaf, ustawionych do bejcowania. Jest już po dzwonku kończącym przerwę obiadową. Zastępuje mu drogę Jurek. — Ty czego nie przy swojej robocie? — Ponieważ chcę z panem porozmawiać, panie Słu pecki. — Po fajerant. — Żadne ,,po fajerant". Robota nie zając... •.: 208 Słupeckiemu kurczy się warga odsłaniając zęby. Czoło mu się sfałdowało i zaraz ryknie, a później pobiegnie skomleć do kantoru. Jurek unosi dłoń uspokajającym gestem i mówi nadal powoli, głuchym, lekko drżącym głosem. Twarz majstra wygładza się i więdnie, z czoła i policzków odpływa krew, oto już i nos pokryły mu drobne kropelki potu. Dygocącą dłonią poprawia zamglone okulary. Teraz jest to już tylko stary jegomość, który pragnie po najdłuższym życiu umrzeć jednak we własnym łóżku. XXVI My musimy dać, chłopcy, jednego ostrzelanego człowieka — Stacho referował sprawę z wielką nonszalancją. — To robią nowicjusze, dowodzi ktoś z Żoliborza i trzeba go trochę podeprzeć. Kto pójdzie od nas? To prosta robota — eks. Nie ma odpowiedzi. Nikomu się nie chce iść z nieznanymi ludźmi. Za oknem pierwsza zapowiedź jesieni: kapiący, chłodny deszcz. Na murach wszędzie napisy Okto-ber. Ma to znaczyć, że w październiku przyjdzie na Niemców wielka bieda. Wszyscy w to wierzą. Na mieście coraz niespokojniej. Nie ma dnia bez strzelaniny. W kinach pustki, kabarety plajtują. Nikt już nie chce słuchać kupletów o kartoflanych plackach i serze zwanym „Szarotką". Nikt nie chce patrzeć na taniec brzucha. Nikogo nie obchodzi wieczny problem trójkąta małżeńskiego. Oktober — wieszczą napisy na murach. Ludzie liczą na palcach możliwości: — Drugi front... zabiją Hitlera... Niemcy będą zawczasu kapitulować. Tuż obok pojawiają się napisy podobne, czynione także 209 14 — Pokolenie białą farbą: Oktober-Victoria — Deutschland siegt an alien Fronten* — piszą Niemcy, przechwytując akowską propagandę, ale wychodzi to fałszywie i oni sami wiedzą o tym najlepiej. Teraz już wszystkie mury krzyczą: OKTOBER! Pada deszcz za oknem. Pada deszcz na froncie wschodnim, rozmiękczając drogi Białorusi i Ukrainy. Wyzwalanych miast już nie trzeba szukać na mapie, szepcąc nazwę dla pamięci. Znają też wszyscy szyfr komunikatów OKW. Ludzie słuchający pod „szczekaczkami" nie mogą zataić uśmiechu: „przegrupowanie sił, mające na celu przygotowanie potężnego ciosu", „kontynuując operacje obronne", „w celu elastycznego oderwania się od nieprzyjaciela". Oczekują zimy z utęsknieniem, zima jest dobrym czasem dla Armii Czerwonej — to pewnik — Jurek i ja nie możemy iść, bo wypada nam jak raz egzamin czeladniczy. „Łaskawca"? Jasia już nikt nie bierze pod uwagę. Już nikt nie chce siłą wetknąć mu w pięść pistoletu. Przestało im nawet dokuczać jego nieróbstwo. Można by powiedzieć, że wstydzą się zlecać mu robotę, to wyglądałoby na zły dowcip, na naigrawanie się, zgoła łobuzerskie. Dzięki uporczywemu trwaniu, jego tchórzostwo budzi nieomal szacunek. — Poszedłbym... ale... — „Łaskawcy" także coś prze szkadza. — Ja pójdę. Oktober-Victoria — Deutschland siegt an alien Fronten (niem.) — Październik - Zwycięstwo — Niemcy zwyciężają na wszystkich frontach. 210 — Kto się odezwał? Jasio? Jasio wodzi wzrokiem po ścianach, kręci w palcach kufel z piwem. Pozwolił napojowi zwietrzeć, zapomniał o piciu. Wszyscy milczą przez długą chwilę, oszołomieni. Uśmiechają się mętnie. — Co patrzycie? Pójdę. Ojciec wyjechał... Wieczorami siedzę sam i myślę sobie: „Już teraz to mi wszystko jedno". Mieszkam na poddaszu. Nikt nie zakaszle nawet i nie pokwęka... Teraz deszcze, dach dzwoni. Długo nie wytrzy masz. A wyście mnie pozbadli, bo myślicie sobie: „Łachu dra, głowę zawrócił i co teraz? Ani go nie odmyjesz, ani nie odskrobiesz, przysechł do nas jak błoto". Czytałem Aleksego Tołstoja, co mi go pożyczył Stacho, i myślę: „Rany boskie, iluż to ludzi zginęło za Rewolucję. A co ja jestem, jakiś jeden, jedyny, porcelanowy ze złotą ob wódką? Bać, to ja się boję po staremu, ale już teraz to Pójdę..." Nastrój zapanował nieomal świąteczny. Odprowadzili Jasia do domu. Prawie podsadzali go na schodach. Weszli do jego mieszkanka ciasnego jak cela, z sufitem opadającym ukośnie po obu stronach okna. Jasio wyjął pistolety ze swojej „meblowej" skrytki w szafce i ważył je w dłoniach jak owoce. — Weż visa, weź visa — to nasz pierwszy, pamiątko wy, można powiedzieć — namawiali pragnąc nawet i tym szczegółem uświęcić chwilę. — Pamiętaj, nie bierz dokumentów — mówił Stacho. — Przyniosę ci jutro dwa pełne zapasowe magazynki — zapewniał „Łaskawca". — Dodam jeszcze autentyczną, angielską filipinkę, a inaczej granat z mojego stałego ma gazynu. - Dobra... dobra... Pójdę — mówił Jasio. 212 — Ja się nawet cieszę, że robota jest prosta i bezpieczna, bo wciągniesz się powoli. Jasiu, wiosną pohulamy na torach i przeczytamy później w „Gwardziście": gwardzista „Sękaty" z plutonu M. XIV... - Przekonacie się, że nie będę u was ostatni. »„Malutki" odszedł z tamtymi dwoma i zabrał pieniądze. Nie ma już teraz tej pękatej teczki przed oczami. Nie oddaliłem się jeszcze zbytnio. Dobra robota, bezkrwawa. Kasjer zbladł, ale czemu ten drugi drgnął tylko? Czy może wydawało mi się, że mruży oczy mściwie. Cóż on może zrobić? Chłopcy potłukli słuchawki telefoniczne, kiedy „Mały" ładował pieniądze, upychając teczkę jak siennik. Niech sobie krzyczy: „bandyci!". Tutaj ulice są puste. Dobrze, że „Kocur" idzie po drugiej stronie ulicy i osłania mnie, to znaczy, on mnie osłania, a ja jego. „Kocura" gdzieś widywałem. Czy nie na Woli? Dziwnie poplątana jest ta konspiracja, bo jeżeli „Kocur" jest na Woli, to dlaczego my jego nie znamy, a znamy za to chłopaków gdzieś z Żoliborza i ze śródmieścia. Na śródmieściu jest dobry „Konrad", to on rzucał w „Cafe Clubie". Pusto na ulicy. Może zapytam tej kobiety, czy nie łapią. Ale ona sama mi powie, jeśli coś dostrzegła. Byle przejść koło politechniki, później bokami jakoś do placu Zawiszy. Nowogrodzką najlepiej. Później Towarowa i już swoje strony. Tramwajem nie pojadę. Zatrzymują tramwaje i nie wywiniesz się. Wyskoczysz z tramwaju — jeszcze w locie przystrzela. Co to za uczucie, jak się dostanie? Mówią, że jeśli nie w kość, to tylko drętwieje, ale nie boli. „Tadek" zarobił w nogę i dopiero w tramwaju zorientował się — w bucie chlupotało — powiada. „Tadek" miał automat wtedy. Dlaczego mamy tak 213 mało automatów? Trzeba będzie zdobyć automat. Zdziwią się. Gdzie mi się ten „Kocur" zawieruszył? Jest — stoi w bramie. Czemu macha ręką?... Aha, „karuzela". Przejadą. Na łapankę wybierają się z „budami", a nie na „karuzelach". Przeczekam tutaj w bramie. Przejadą... jedźcie już... Zawsze jeżdżą szybko, z wyciem syreny... a teraz czają się. Piszczy... hamują... Co? Halt! — Aha, zaraz...« — Halt!... halt!... — huczało pod sklepieniem bramy. Załomotały głośno buty. Jasio stał za węgłem, wokół niego było podwórko, jak studnia mroczne — bez wyjścia. Przykucnął do samej ziemi ze strachu i wtedy ssanie w dołku przestało mu dolegać. Zabił jednego w bramie, później skulony pobiegł do wyjścia. Nad głową obłupywał się tynk. Bili z kaemu na ślepo poprzez żelazną furtę. Wyrzucił na ulicę granat i wskoczył do wnętrza frontowej klatki schodowej. „Kiedy łupnie, wydostanę się na ulicę. Będę uciekał pod murem i ostrzeliwał się. Dobrze. Ile dymu! Cisza". W chwili kiedy wychylił ciało szykując się do skoku, powietrze w bramie znowu zgęstniało od kul. Buczały zrykoszetowane pociski. Zrozumiał, że prostokąt światła u wylotu sieni jest dla niego nieosiągalny. Stał sam w obszernym hallu frontowej klatki. Okrężnie biegły w górę schody tworząc szyb, którego wierzchołek ginął w mroku poddasza. Zapadła ponownie cisza, usłyszał wtedy szczęk zasuwy. Ryglowano drzwi mieszkań. Powiódł wzrokiem po nie kończącej się spirali schodów. Przytłaczająca wysokość klatki schodowej, nudny rytm balustrady, ciężar kamiennych stopni nasyciły go niewypowiedzianym smutkiem. Zrozumiał, że jest już poza życiem, A jednak pobiegł na górę, strzelając do zielonych mundurów, płaszczących się na ścianach hallu — w dole. Najżarliwszą ze wszystkich moż- 214 liwych żywił nadzieję: „Uda mi się wydostać na dach". Drzwi strychu, skute kratownicą, zamykano na dwie olbrzymie kłódki. Suszyła się tu bielizna mieszkańców frontowych lokali — bielizna nie byle jaka. Szlochając z wściekłości i strachu uderzył ciałem w przeklęte zapory. Strzelił dwa razy w górną kłódkę i zawisł na niej ciężarem całego ciała. Nie drgnęła. Nie czując bólu w naderwanych paznokciach ujął porzucony pistolet i celując precyzyjnie, chroniąc się za okapem podestu — strzelał. Założył ostatni magazynek. Dane mu było raz jeszcze przeżyć chwilę wielkiej rozpaczy, kiedy spostrzegł, że repetownik visa pozostał w tylnym położeniu. Oznaczało to, że magazyn jest już pusty. Cisnął pistolet i przerzucił nogi ponad poręcz. „Aby głową w dół, aby głową w dół" — nawoływał przypadek. W sekundę później jego wielkie, rozczapierzone ciało runęło w głąb klatki schodowej, migając w smugach światła ledwo sączącego się poprzez okna. Kiedy zginął „Kazik", Aleksandra nie tając łez mówiła: „Wyście go prawie zupełnie nie znali. To był dla was epizod i dlatego nie jesteście w stanie w pełni pojąć, co to za człowiek". Opowiadała długo o zabitym towarzyszu, pragnąc przekazać im część wielkiego żalu, jakim była przepojona, pragnąc, aby żarliwiej zapamiętali. — Zabili nam „Sękatego" — powiedział Stacho. — Nie dał się wziąć. • — Wiem. — Aleksandra wodziła spojrzeniem po ich twa rzach, tak jakby pragnęła wyryć sobie w pamięci obraz ze snycerską dokładnością, lękając się, że może któraś z nich zniknie jej z oczu, jutro zasypana ziemią. Opowiadali dłu go, kreśląc sylwetę cienia. Słuchała milcząc. 216 Oto mają swojego pierwszego zabitego, już nie pseudonim, który jeśli wypowiada się, to z czasownikiem w czasie przeszłym, lecz człowieka, co żył obok. Pisze się o „cementowaniu krwią". Aleksandra nie powie chłopcom teraz o tym, że sekretarz KC Partii, Paweł Finder, został aresztowany ubiegłej niedzieli, a wraz z nim Małgorzata Fornalska — członek KC Partii. Jeszcze teraz im tego nie powie. Po co mnożyć udrękę przez świadomość śmierci towarzysza najlepszego ze wszystkich, świadomość o śmierci towarzyszki Małgorzaty — dobrej jak wiosenne słońce. Nie byłoby to sprzeczne z konspiracją — opowiedzieć. Tamtym obojgu już nic nie jest w stanie zaszkodzić ani pomóc. Gestapo może gromadzić olbrzymie stosy dokumentów, stwierdzających zbrodniczość ich życia. Gestapo może bez końca, atut po atucie ujawniać swoje karty, aby przekonać ich o potędze ludzkiego łotrostwa — uśmiechną się widząc, że do zdrady okazał się zdolny jeden człowiek lub zaledwie kilku spośród nikczemnej mniejszości, co nic nie znaczy wobec miliardów. Aleksandra milczy i teraz już nie płacze. Można ją posądzić o oschłość wobec samotnej śmierci „Sękatego". — Czy pozostaniecie w fabryce? — pyta stary Rodak. — Pozostaniemy. Będziemy milczeli. Ciało z kostnicy odebrali i pochowali Jasia. O miejscu, gdzie został pocho wany, wiemy. Jego ojciec dowie się po wojnie. Piotr... mu simy milczeć... a ty puść w kurs pogłoskę o tym, że on zo stał złapany. Ty wiesz, co to teraz znaczy. Już każdy dopo wie sobie sam, że zabili go Niemcy. To będzie prawdziwe. A plakaty z nazwiskami rozstrzeliwanych... ten z jego na- 217 zwiskiem można było przeoczyć, ciągle są nowe. On został zabity, ale nie może nam stać na drodze. — Jurek mówił cicho, tak jak mówi się o zabitych, zanim zacznie się o nich śpiewać pełnym głosem pieśni. Minął październik — Oktober. Najpierw rozstrzeliwano po kilkunastu. Jacek uszczknął liść kukurydzy z ogrodu położonego naprzeciw remizy tramwajowej przy ulicy Młynarskiej. Na liściu widać było rdzawy kleks — kropla zaschniętej krwi. Potem „napady na żołnierzy i osoby cywilne narodowości niemieckiej" nie ustawały. Rozstrzeliwano po kilkudziesięciu, spłukując z bruku krew i mózg strumieniem wody. W ruinach kina „Adria" rozstrzelano dwustu pięćdziesięciu zakładników. Usta zalepiono im gipsem. ,,Trzeci" przybiegł o godzinie drugiej do warsztatu. Wymachiwał rękami: „Wyłączyć maszyny!" — krzyczał cienkim głosem. Jego dwa podbródki drżały nerwowo. Kiedy zaległa cisza, krzyknął: „Zaraz ich będą rozstrzeliwać!" Powoli odeszli od swoich warsztatów i maszyn. Stanęli pod szopą w ciasnej gromadzie, Deszcz bębnił o dach. Wszystko wokół było wilgotne. Poprzez zasłonę utworzoną z ociekających po rynnie kropel patrzyli na niskie niebo ponad parkanem. Berg odszedł od kantoru, człapiąc po błocie kaloszami, których nie zapomniał wzuć na pantofle. Echo pięciu salw głucho zabrzmiało w wilgotnym, szarym powietrzu. Dwudziestu pięciu. Stali nie odzywając się ani słowem, ale nie było to milczenie salutujące poległych, było to zapamiętanie się w nienawiści bezmiernej jak ludzka miłość do życia. Tego dnia Fijałkowski przywołał po fajerancie małego Edzia, chłopaczka żwawego jak myszka. Udało mu się go wyrwać z kieratu „prac pomocniczych". On jeden spośród 218 gromady „praktykantów" miał zostać rzemieślnikiem. Chłopak wałęsał się jak struty po godzinie drugiej. W dniu wczorajszym pod jego domem na Lesznie rozstrzelano trzydziestu. Zbyt wiele na jego czternaście lat. Fijałkowski wydobył spod warsztatu skrzynkę z narzędziami. Wyjął hebel i podał Edziowi. — Weź — powiedział — u nas jest taki zwyczaj. To narzędzia Janka Krone, jemu już niepotrzebne i nikt po nie nie przyjdzie. Janek zrobił pierwsze heble dla Jurka i Stacha. Oni się wszyscy już wyzwolili. Teraz twoja kolej, Edziu... Jurek odwrócił głowę i mrugnął oczami, sprawdzając, czy łzy pociekną, ale jego policzki pozostały suche, łez było zbyt mało. Tak oto poległ Janek — „Sękaty", który niczym się nie odznaczył, przeciwnie, zyskał sobie opinię zawalidrogi i tchórza, a nie potrafił nawet upiększać swoich błędów i tłumaczyć załamań. XXVII Władka Mileckiego wysłano gdzieś w Krakowskie na okres długotrwałej rekonwalescencji. Miał go spędzić w klasztorze zakonu o niezmiernie surowej regule. Anna Maria, podając się za jego żonę, odwiozła chłopca na miejsce, a później odwiedzała go nie nazbyt często. Opowiadała, że chodzi w habicie i uczęszcza do kaplicy, aby nie drażnić sumienia braci i ojców. Każdy z nich żył w osobnym domku-celi. Napięcie uczuć religijnych u tych ludzi graniczyło z obłędem. Władek, któremu ostrzyżone włosy zaledwie zaczęły odrastać, prezentował się w habicie bardzo mistycz- 219 nie. Pogłębił swoją znajomość łaciny studiując teksty. Wyrażał nadzieję, że dzięki temu zdoła wzbogacić swój styl. Relacje Anny Marii nie zawierały żadnego ciepła. Opowiadając odwalała niejako obowiązek towarzyski. Coraz bardziej opornie rozmawiała z Jurkiem. Postęp ochłodzenia był tak niedostrzegalny, jak ruch kielicha lilii wodnej, zamykającej się o zachodzie słońca. Nie pojmował, dlaczego ona zawsze ma pod ręką w pogotowiu atlas anatomiczny lub patologię* czegoś tam — książki sankcjonujące jej brak czasu. Nie pojmował, ponieważ nieświadomy był przyczyn. Ona zaś, na której głazem ciążyła pruderia, czekała zniecierpliwiona, aby sam się domyślił i odszedł. Zauważył pewnego dnia, iż w gruncie rzeczy nie jest piękna. Zaniepokoiły go jej brwi, zrośnięte nad nosem zbyt kudłato. Dostrzegł, że ma pryszczyk nad górną wargą i że jej spojrzenie jest mdłe, kiedy patrzy na niego. — Upiększyłem ją w swoich myślach i oto ona sama sprowadza mnie na ziemię — konstatował rozgoryczony. Nie było mowy o pocałunkach. — Głupcze!... — syknęła prawdziwie rozwścieczona. — Rozstrzeliwują. Czy to twoi materialiści nauczyli cię być zwierzęciem? Uwierzył pokornie; Jej oschłość w tym wypadku wydała mu się ze wszech miar usprawiedliwiona. Ponieważ jednak był dumny, postanowił odejść trzasnąwszy drzwiami. — Nie rozumiem przyczyn, dla których starasz się mnie upokorzyć, i nie wiem, czy to jest miłosny sadyzm, czy też twoja niechęć do mojego poglądu na świat, który przeczy wszelkiemu kołtuństwu. Uczucie, jakie żywię dla ciebie, Patologia — nauka o chorobach, ich przyczynach, objawach przebiegu i skutkach. 220 nie przesłania mi wzroku... i tak dalej. Coś w tym sensie jej wygarnę — obiecywał sobie, idąc z nie zapowiedzianą wizytą. ..._; ....,,.y,f\.^^J Otworzyła mu drzwi i trzymała dłoń na klamce, nie bacząc na zimny powiew ciągnący z klatki schodowej. — Masz gości? — spytał i w tym samym momencie po nad jej ramieniem dostrzegł w głębi mieszkania siedzącego na kozetce chłopca o twarzy młodego patrycjusza pod sutą czapą włosów bogatych jak kiść czarnych winogron. — Ach... — szepnął i machnął ręką gestem zniechęce nia. — Przeszkodziłem... Właśnie odbywa się zmiana warty. Obejmują ją swoi ludzie. „Wyszło lepiej, niż przypuszczałem" — pomyślał zadowolony. Lecz w dwa dni później gnał poprzez miasto, przecinając smugi głosu, co z blaszanych megafonów zapowiadał nowe rzezie. Pędził na Pragę owładnięty uczuciem tęsknoty. Na schody wchodził już powoli i nie doszedł na trzecie piętro, do drzwi Anny Marii. Wieczorem długo opierał czoło o chłodną szybę. Po drugiej stronie szkła zacinały powierzchnię ostre drobiny deszczu, później leniwie zbierały się w dużą kroplę i ściekały. — W gruncie rzeczy dobrze — pocieszał się. — Czemu się martwisz? — spytała matka. — Czyżby znowu nieszczęście? — Jakie nieszczęście? Z Anną Marią skończyłem... Oka zało się, że to było sezonowe. Mówił nieprawdę, biorąc swoją chęć rychłego zapomnienia za rzecz łatwą do realizacji. Wspomnienie chłopca siedzącego na kanapie dręczyło go długo, później nie pojawiało się już za lada przyczyną, za lada skojarzeniem myślowym, lecz dawało znać o sobie niby stary, zapomniany pod skórą odłamek pocisku. 221 Życzliwy lekarz z Krakowa, który odwiedzał Władka w rozmównicy klasztornej i ciepłymi palcami dotykał jego głowy, dostarczył dwa bruliony w sztywnych okładkach i kilka kopiowych ołówków, Władek postanowił czynić zapiski, nie dowierzając nadwerężonej głowie. Skłonił go do tego strach przed lukami, jakie powstawały w jego pamięci. «Byłem na pasterce — pisał w pierwszy dzień świąt. — Oni modlą się zachłannie. W ciągu nocy kilkakrotnie budzi ich warkot kołatki. Mrucząc jakby gniewnie modlitwy suną gęsiego korytarzem. Ich chóralne „amen" dudni rozgłośnie w zakamarkach — grzmi triumfująco. Nie mogę odpędzić myśli, że niejeden z nich mówił te słowa w początkach z determinacją. Nie mają twarzy. Są całkowicie ujednoliceni. Kaptury głęboko nasuwają na czoło. Pozostają usta opiewające bezustannie chwałę Bożą. To nie ludzie — to już tylko gromnice, których jedyną przyczyną istnienia jest to, że płoną u ołtarza. Słyszałem jednak, jak brat ogrodnik targował się o produkty. .Ale tylko on jeden chyba ma kontakt ze światem zewnętrznym, nie licząc gwardiana i przeora, których styczność ze światem jest gatunku mniej wulgarnego. Dzięki niej przybyłem tutaj. W kaplicy, skąpo oświetlonej, mszę bożonarodzeniową celebrował przeor. W chłodnym wnętrzu gęsto kurzyła się para oddechów. Wydawało się, jakby ucieleśnione modlitwy płynęły w górę. W ciszy, kiedy szemrał ledwo dosłyszalnie starczy głos przeora, słychać było miarowy jak stąpanie czasu szelest kropel wilgoci kapiących z mroku, co zalegał w łukach sklepienia. Opodal ołtarza, w kręgu świec ustawiono grupę figur drewnianych, symbolizujących betlejemską stajenkę. Złocona figurka małego Chrystusa, wyrzeźbionego z równie wzruszającą nieporadnością jak inne postacie, odbijała światło intensywnie, koncentrując uwagę. Nastąpił wybuch pieśni sławiącej narodziny. Westchnienia organów zatrzęsły ścianami w triumfie. Ich głos niby wiatr przygiął do ziemi ciała braci. Uczułem i ja przypływ nierzeczywistej, wielkiej radości. „Nadzieja! Nadzieja!" — śpiewał ekstatycznie brat Antoni, leżący opodal krzyżem. Leżał trzy dni na kamiennej, pokrytej lodem posadzce, nie przyjmując ani pokarmu, ani napoju. Umartwiał się na intencję odwrócenia groźby — scilicet* ofensywy Armii Czerwonej niosącej, według niego, nowe pożogi i kłopoty sługom bożym. Czyn brata Antoniego, jednoczesny z jego pieśnią, wzbudził we mnie sprzeciw, chociaż daleki jestem od cielęcego uwielbienia, jakim darzy sojuszników w rubaszkach taki Jurek. Teraz nie wiem, czy to nastrój święta narodzin człowieka, co skompilował filozofię nędzy na użytek niewolników i wyzwoleńców i ten zryw wysublimowanego uczucia radości, który przeżyłem, czy też bardziej może idiotyzm brata Antoniego, nieludzki idiotyzm zawarty w sprzeczności jego gestu i słów, każą mi się zastanawiać nad moją poezją. To moje: „pozostaw wszelką nadzieję", które szeptałem bezustannie ludziom, ba, mówiłem tonem rozkazu — czy to wszystko, co mam do powiedzenia? Jeśli tak — to chyba niewiele i łatwo...« Dawid od miesiąca przenosił płyty cementowe na terenie „Buna-Werke". Krążąc po obwodzie wielkiego placu rozmiesili sabotami śnieg i glinę na gęstą, podmarzającą papkę. Trzeba było nosić biegiem. Z miejsca na miejsce. Nie Scilicet (łac.) — to jest, to znaczy. 223 było w tej pracy nawet tyle twórczego, ile jest w obgryzieniu paznokcia. — Z ciebie jest marny komunista, Jacques — szeptał Dawid do swojego sąsiada na pryczy. — O czym ty myśla łeś, kiedy wstępowałeś do Partii? Ty jesteś głupi muzułma nin, a nie komunista. Czy nie rozumiesz, że partyjny obo wiązek tutaj, to jest — żyć jak człowiek. Jak człowiek, to znaczy nie za wszelką cenę. Żyć, rozumiesz, ty zmuzułma- niałe bydlę? Po co ja dla ciebie gębę strzępię, ty i tak jutro podpiszesz się na czarnej desce. Nie podpisał się, lecz upadł z płytą na plecach. Odciągnięto go na bok i położono piersiami na zmarzniętym kretowisku. Położono płytę w poprzek jego pleców i kapo Feliks rozkraczony na niej kołysał ciałem na lewo i na prawo. — Maharadża? — spytał „post" na bramie. Świeżo tu przybył i słowo miało dla niego urok nowości. XXVIII Ja przejdę do „Czwartaków" — powiedział Jacek „Łaskawca". — Myślałem, kombinowałem, znaczy, na wszystkie strony i tak sobie uplanowałem. Mój szef coś przewąchał, że mu ginie po trochu amunicja. I visa nie znalazł, i te dwie filipiny... Przyczaiłem się teraz, znaczy, nie kradnę. Ale czy to coś pomaga? On na mnie patrzy takim baranim wzrokiem, kiedy koło mnie przechodzi. Więc myślę sobie: „Lepiej może mu dalej tę broń, znaczy, aktywizować, to wtedy do reszty zbaranieje, a inaczej mówiąc, nie domyśli się, że to ja". — Racja — powiedział Jurek. — Masz drewnianą twarz, z której nic nie można wyczytać. 224 — Mówisz — racja. Ale jeśli on na mnie pułapkę zastawi, podłoży coś na wabia i co? Wtedy — leżę. Nas jest dwóch z Gwardii na warsztacie, a reszta — lepiej nie wspominać — akowcy albo dziadżki — stare remiechy, co poza deską świata nie widzą. On sobie zorganizował warsztat na swoją modłę, wcześnie zaczął, wcześniej niż my. Nas jest dwóch młodych i agituj — no, agituj, jak możesz. Starych nie przekonasz. Naśmieją się, powiedzą: „Szczeniaku, smarka sobie utrzyj". A inni — zacietrzewieni. Poszedłem do mieszkania jednego takiego Stefana, tak się nazywa, młody, ożenił się teraz i dziecko przyszło... Myślę sobie: „Nie pije, chłop porządny, myśli, dzieciaka kocha, babę ma zacną. Spróbuję". — A trzeba warn wiedzieć, że to było zaraz potem, jak moje chłopaki z Jelonek, oni pracują w Depo, po-przyczepiali ładunki termitowe z magnesami do cystern. Robili w nocy, ja ich obstawiałem i „Mańkut" z Koła. Ładunki były z opóźnieniem. Pociąg poszedł. Wyobraziłem sobie, jak to fuknęło w drodze, i cieszyłem się na drugi dzień. Idę do tego Stefana. Pracujemy po sąsiedzku, zaprzyjaźniłem się z nim. On tak samo jak i ja nie pogania z robotą, ale lubi wszystko dokładnie i żeby nie było wymęczone. Poszedłem i rozmawiamy tak i tak o robocie, o tym, o owym. Chłopak mu się zesikał, więc go przewija, pokazuje, co za basałyk z tego małego, powiada, sześć kilko dwadzieścia trzy deka. A tu ten chłopak, kiedy go tak przewracał, znowu — sik w górę jak fontanna i zmoczył mu kamizelkę. Śmiejemy się. Żona jego aż się popłakała. „Widzisz — powiada — jaki mądry, nie przewracaj". Mały też się śmieje, szczerzy jednego zęba. Więc ja myślę sobie — a zrobiło mi się raźno na duszy, bo i ten malec, i tamte cysterny, więc pytam: ,,A co ty, Stefciu, za los szykujesz dla twojego chłopaka? Co?" A on mówi: „No, on pójdzie do szkoły. Później go popchnę 15 225 Pokolenie wyżej. Chciałbym, żeby skończył Wawelberga. Technik będzie — powiada — albo inżynier, jak nasz szef, kto wie?" Więc ja znowu: „A skąd ty na to pieniądze weźmiesz?" — pytam i, uważacie, z mańki go biorę, bo wiem, że jak przyjdzie socjalizm, uczyć będą za darmo. Na to on się zatroskał, znaczy, zaniemówił, a później gryzie wargi i tak powiada: „Roboty po wojnie będzie dużo. Będziemy, zobaczysz, Jacek, leżeli na trawie, a na zelówkach wypiszemy sobie cenę. Ile, znaczy, chcemy zarobić na godzinę, żeby nas po próżnicy nie budzili. Po każdej wojnie jest dużo roboty. A ja, jak mnie znasz, fachowiec jestem nieostatni. Rysunki bez błędu czytam i sam kreślić potrafię roboczy, jak wypadnie". — Tak mi, rozumiecie, chłopcy, klaruje, a już wiem, co będzie dalej, i robię się smutny. Ale posłuchajcie: „Zarobię sporo" — powiada. Kiwam głową, a on myśli, że mu przytakuję cały czas. — „Zaoszczędzimy. Żona moja jest gospodarna, ja nie piję. Chłopak będzie mały. Szkoła powszechna nic nie kosztuje, a zanim przyjdzie płacić za niego — ja już wtedy otworzę własny warsztat. Wezmę kilku chłopaków ze wsi, żeby płacili mi za naukę rzemiosła, ze dwóch czeladzi, sam będę pracował na maszynach i popłynę. Chłopak mój, jeśli nawet nie weźmie po mnie warsztatu, będzie miał swój dobry kawałek chleba z szynką, a ja sprzedam warsztat, jak odłożę sobie trochę grosza, i z moją Anką zamieszkamy na stare lata w Pyrach albo gdzie indziej pod Warszawą, wśród lasu. Chciałbym kupić mały domek z owocującym sadem. Chodź, pokażę ci pierwszą belkę na ten mój dom". — Prowadzi mnie do sionki, włazi na taboret i z antresoli co zdejmuje? Suport do tarczówki. Powiada: „Zauważ, suport nie jest zwykły, tylko kombinowany, tu — powiada — możesz zamocować piłę, a tu z boku jest uchwyt dla zamocowania wiertła. Będzie kombinowana maszyna, tarczówka i wier- 226 tarka za jednym zamachem. Tanio kupiłem, chociaż poszła na to moja ślubna obrączka, co została mi jeszcze po ojcu". — I gadaj tu z takim. Sto lat będziesz go urabiał, a on pomyśli, żeś mu nieprzyjaciel. On już wszystko z góry przewidział — na całe życie. Twarz Aleksandry napłynęła powoli wyrazem groźnego namysłu. Umilkli wszyscy i chociaż wieczór uchwalono uczynić wesołym, nadęta banieczka radości pękła. Jacek spostrzegł, że to jego opowiadanie skruszyło wesołość, i zagadał: — No, co tak pomarkotnieliście? Stachu, zagraj coś na organkach. No, co, przez jednego Stefana Polska nie zginie, a inaczej mówiąc, niech go diabli. Inni są gorsi jeszcze. Jest taki u nas jeden młody. Niedawno przyszedł. Sztachnięty trochę — utyka lekko na prawą nogę — spadł z rusztowania na budowie — boazerię pod sufitem polerował. Żwawy, taki kędzierowaty. Spodobał mi się, bo kłócił się w czasie obiadu: „Drugi front — powiada. — Gdzie jest ten drugi front? Ugrzęźli we Włoszech, zakopali się w dziurach. Idą jak żółwie. A Włochy rozłożone, gołymi rękoma brać. Partyzanci leją od tyłu Niemców. Każdy tam na aliantów z winem i cytrynami czeka". Myślę sobie: „W bojowej robocie pożytku z niego nie będzie — sztachnięty, ale czy można zostawić go na boku? Przyda się nie dziś — to jutro. Robota znajdzie się dla niego, a człowieka podchowamy sobie". Zaprosiłem go do siebie i teraz żałuję. Od razu mnie odpalił: „Co powiada — to ty, znaczy, zaprzedałeś się. To ty taki Polak jesteś? Napluć ci w mordę — parobku bolszewicki". Pokuśtykał. Więc ja chcę iść do „Czwartaków", bo będę skoszarowany i nie będę potrzebował nigdzie pracować, dadzą etat. Rozmawiałem z „Konradem" — on bierze dowództwo. Przyznam się, że mam stracha teraz, znaczy, rozkon- 227 spirowałem się po głupiemu przed tym Antkiem. Jeśli on tak mówi, to jest w AK, jeśli jest w AK, to znaczy trzyma sztamę z szefem, jeśli trzyma z szefem, to nie ma miejsca dla mnie na warsztacie, a inaczej mówiąc, jestem spalony. Wyszło tak, rozumiecie, że on gniewa się na sojuszników nie za to, że nie wojują, ale za to, że Czerwona Armia do nas przyjdzie. Później gadał w czasie przerwy inaczej. Trzeba warn wiedzieć, że szef dał mu do zrobienia nową kolbę do erkaemu. Przywieźli jacyś na dorożce ten erkaem. Tacy w cholewach. Z daleka poznać, kto zacz. Wszystkie stalowe części zachowały się dobrze, ale drzewo obgniło — nie wytrzymało w ziemi. Wykopują teraz broń na gwałt. Więc on z pięknego orzecha robi tę obsadę. Masyw orzechowy — żal patrzeć. Dłubaniny przy tym co niemiara. Pilniczkiem ze-garmistrzowskim piłuje, jak Boga kocham... Szef go wyróżnił tą robotą. Ja myślę, że z tą jego nogą nie było tak prosto. On chyba z rusztowania nie zleciał, A mówił tak: „Bolszewicy do nas przyjdą. To jest już teraz pewne, Proszę bardzo. Niech przyjdą. Niech przejdą i niech idą sobie, skąd przy-pzli. My zrobimy tak — Jacek pokazał gest, jaki wykonał kulawy Antek. Był to gest policjanta regulującego ruch i przepuszczającego pojazdy. — A puścimy ich dwiema drogami przez Warszawę. Przez most Poniatowskiego i przez Kierbedzia. Drogi obstawimy takimi oto cackami — poklepał ten erkaem. — A tych, co by chcieli inaczej, przytrzyma się za mordę". — Popatrzył na mnie, rozumiecie? A ja myślę: „Dudku". Dudek dudkiem, ale niebezpieczny. Tak... moi drodzy. Pójdę do „Czwartaków" — batalion, można powiedzieć, gwardyjski — do dyspozycji „Kranu" *. — Tak mówił „Konrad". No co? Źle? Dobrze? Radźcie. „K r a n" — K. R. N. — Krajowa Rada Narodowa. — Dobrze. Ja myślę, że masz rację — powiedział Ju rek. — A co do twojego kulawego — to jawny faszysta. Wiej, bracie, z warsztatu, póki czas. — Jacek mógłby zostać na dzielnicy. Albo w ogóle na ZWM-owskiej robocie, tak samo jak w „Czwartakach" — mówił Stacho, któremu żal było każdego człowieka, ponie waż zdołał już przekonać się, jaka jest treść pojęcia „akty wista". — A co „Czwartacy"? Nie ZWM? — wołał Jacek. — Ja wiem, że tam wchodzi pluton z RPPS-u. To są ich naj lepsi ludzie, zgoda. A my co? Wybierki damy? Ja swojego „plutonowego" nie zarobiłem na handlu pestkami, a inaczej mówiąc, przez leżenie do góry brzuchem... Aleksandra uśmiechnęła się. Tak samo „Dorota" i „Grażyna", siedzące ciasno obok siebie i splecione ramionami, śmiały się do zacietrzewionego Jacka. Jego trupia twarz rozciągnęła się nagle w grymasie, który miał oznaczać radość. — Nikt cię nie trzyma za połę — powiedział Stacho. — Pomyślisz jeszcze, żeś niezastąpiony. — Tak, tak — dogadywał Jurek — Staniesz się dumny i zarozumiały. Zarozumiali najczęściej giną. — Zadam zagadkę — powiedziała Aleksandra. — Sły szeliście, co mówił Jacek o swoich niepowodzeniach w fa bryce? Który jest wedle waszego zdania bardziej wrogi, Stefan czy Antek? Do północy tańczyli pod dźwięk ustnej harmonijki, na której grał Stacho przystawiając do policzka szklankę. Dźwięk rezonował w naczyniu, co grze przydawało powagi i głębi. Śpiewali okolicznościową piosenkę, którą ułożył Jurek 228 229 pod melodię walca: „Bujaj mnie, Antoś, psiajucho". Refren śpiewali chórem na melodię: „Nad pięknym, modrym Dunajem". Groźne są wody Volturno, Rzeka się bardzo pieni. Co robić... dziś znów pochmurno, Żołnierze są przeziębieni. Dwa kroki naprzód, jeden w tył, Wystawił zadek i znów się skrył, Bujda i kant, blaga i swąd, To anglosaski trzeci front. Przed dwunastą weszła do pokoju matka, niosąc na szklanej tacce karafkę z żytniówką i kieliszki. Dziewczęta podbiegły do niej. Uśmiechając się odsuwała je dłonią: — Nie odbierajcie mi satysfakcji. Miewam ją nieczęsto. Pozwólcie... Aleksandra mówiła tak: — W tej chwili odbywa się pierwsze plenarne posiedze nie Krajowej Rady Narodowej. Wypijemy za Partię, która zmontowała Front Narodowy, zbierając w wielką pięść to, co mamy najlepszego w narodzie. Wypijmy za pamięć za bitych, którzy padli na progu nowego życia. Wypijmy za Nowy Rok. To będzie już rok wolności i wart jest toastu. Będzie święto na naszej ulicy. A ponieważ mówimy o rze czach radosnych, o nadziei i ludzkim szczęściu — wypijmy za Stalina. — Ależ mocne... co? — mówili odstawiając kieliszki. Trzeba było usprawiedliwić wilgoć w oczach. Jedynie matka nie wstydziła się łez. Lecz ona miała włosy siwe. Jej włosy w ciągu ubiegłego roku pokryła bez reszty siwizna. 230 Zanim przyszedł sen, rozmawiali szeptem o swoich sprawach. — Ale czy to tak na serio? — pytała „Dorota" „Gra żyny". — Myślę, że tak, skoro chcę go co dzień widzieć... — Szkoda, że od nas odchodzisz... — mówił Jurek do Jacka. — Przyzwyczaiłem się do widoku twojej trupiej gę by. Pozostanie ze starych nas dwóch na Woli. A może i ja odejdę. Aleksandra przebąkuje coś o redakcji „Walki Mło dych". Wtedy Stacho pozostałby sam na dzielnicy, bo „Gra żyna" i „Dorota" są na technice. — Czego wróżysz ponuro? „Sam zostanę". — Też wymy ślił! A „Michał", „Kocur", a „Gacek", a nowi: „Jadwiga" i chłopcy z Koła i spod cmentarza Wolskiego, a cały aktyw? Wymyślił, że „sam zostanę"... Ja pójdę, on pójdzie, ty pój dziesz. Dokąd pójdziesz? Na księżyc? — Stacho powiedział to zbyt głośno. Dziewczęta już zasnęły. Ściszył głos i napo minał: — Jacek, ty się nie rozleź tam, w tych „Czwarta kach". Ty się ucz. Czytaj. Staraj się o literaturę. Przychodź do nas, pogadamy. Ucz się. Ty myślisz pewno, że ja gderam, że się od Aleksandry nauczyłem i powtarzam jak papuga. Ale ja ci zaraz... na przykładzie... z mojego życia... Pamię tasz tę kolejówkę z „Pietrkiem", tę pierwszą... Więc ja wra cam rano do domu... Nie, nie tak ci opowiem. Od początku... Był tam u nas na Budach taki Kostek. Skakałem z nim na pociągi zimą z trzydziestego dziewiątego na czterdziesty rok... Spokojnie nie mogę myśleć, że ja mógłbym, tak jak on teraz... A niewiele brakowało..- Zaraz, więc po kolei... — CZĘŚĆ TRZECIA XXIX początkiem miesiąca czerwca Rodak zaprosił do siebie stolarza Fijałkowskiego i maszynistą Żelazowskiego. — Proszę, przyjdźcie, są poważne sprawy do załatwienia. Nie potrzeba bać się... — wtrącił spostrzegłszy na ruchliwej, maleńkiej twarzy Fijałkowskiego wyraz niepokoju czy tro ski. — Sprawy, o których porozmawiamy, nie śmierdzą, a załatwić je, czy tak, czy tak, musimy. Trzeba się śpieszyć, Rosjanie idą szybko. — Czy możesz nam powiedzieć teraz, w dwu sło wach...— pytał Fijałkowski, któremu wszelka niepewność przynosiła zgryzotę. Rodak nie chciał wyjaśniać w dwóch słowach. Przeczyłoby to powadze sprawy. 233 Żelazowski nie miał żadnych zastrzeżeń. Dokładnie wypytał o adres: o sień, o piętro, o drzwi, aby nie zaszła konieczność informowania się u dozorcy. — Ostrożność nie zawadzi — powiedział poważnie. — Co, Rodak? — Nie zawadzi. Skoro ze mną już macie do czynienia, nie zawadzi. Żelazowski skręcił papierosa nad pudełkiem, które podsunął mu Fijałkowski. Czynił to powoli, brakowało mu palców u prawej dłoni. Po wieczerzy Rodak wyglądał oknem na swoją uliczkę. Nie była piękna, posiadała głębokie rynsztoki, zbyt rzadko schlapywane wapnem. W sobotę podnosił się poziom wody w rynsztokach, wartko płynęły strumienie szarych mydlin z prania i mycia podłóg. W małej zatoce ulicy, utworzonej przez cofnięty w głąb posesji drewniak, zmontov/ano przed laty żelazną pompę. Z tej fantazyjnej gardzieli, odlanej w kształt rybiego pyska, strzykała woda za każdym obrotem podwójnego koła żelaznego. Była to, jak każda studnia na świecie, studnia kobiecych plotek, salon obmowy, a także trybuna politycznych swarów. Dom, w którym mieszkał Rodak, zbudowano z drzewa, jak wiele w tej dzielnicy, a latami stojąc niestrudzenie z wnętrznościami zżeranymi przez grzyba drzewnego zapadł się w ziemię i pokrzywił. Nie było zieleni na tej ulicy, chyba że za zieleń uzna się mech porastający stare, nie wydeptywane kamienie, leżące w wilgotnych kątach podwórka. Ale nawet i ten mech nie miał nic z szorstkiej wełnistości mchów leśnych, lecz okrywał kamienie ciasno przylegającym, zielonym pokrowcem z zamszu. Zamiast drzew stały wzdłuż ulicy gazowe latar- nie na żelaznych, smukłych pniach. Pod trzecią latarnią, licząc na lewo od Rodakowego okna, przystawał kiedyś w latach trzydziestych, młody człowiek i korzystając z jej światła, czytał. Nawet latem nosił zmiętoszony szalik na szyi, zasłaniał nim brak koszuli, I kiedy Rodak spoglądał na lewo i na prawo ze swojego okna, nie miał w polu widzenia przedmiotów obcych i martwych, wszystkie opowiadały o wydarzeniach i losach ludzkich. Dlatego czuł się dobrze na swojej ulicy, a ilekroć myślał o tym, że ona w przyszłości zniknie, aby jej nie żałować, musiał przywoływać na pamięć wszystkie argumenty o gruźlicy, o grzybie drzewnym, o reumatyzmie, o higienie. Z lewej strony przyszedł Fijałkowski. Rodak rozpoznał go z daleka po stolarskim chodzie. Chód ten właściwy był ludziom, którzy za czasów wczesnej młodości pracowali w warsztatach bez maszyn, torturowali swe miękkie jeszcze kości przy pomocy zapomnianych już dzisiaj narzędzi do ręcznej obróbki drzewa. Fijałkowski kroczył powoli, nie śpieszył się. Rozpiął kołnierzyk swej zawsze czystej koszuli i przyjmował na odsłoniętą skórę szyi przyjemne powiewy wiatru, który podnosił się u schyłku skwarnego dnia. Żelazowski przyszedł z prawej strony. Zerknął na numer przy bramie domu. Popatrzył po oknach, udał, że nie widzi Rodaka. Ten uśmiechnął się. Rozmowa ruszyła z miejsca ciężko. Wymyślali z trudem zdania, aby je wypowiedzieć. Rodak pokazywał części szerokiego łóżka, przygotowane do polerowania. Pukali palcami po fornirze, szukając pęcherzy. — Do wyprawy dla mojej córki, Zofii — aby przerwać milczenie wyjaśniał Rodak. — Wieczorami zrobiłem w czasie wojny. 234 235 Żelazowski nie brał udziału w ocenianiu mebli. Nie znał się na tym. On był od motorów, transmisji, maszyn i surowych desek, które „wydawały" lub „nie wydawały" potrzebnych wymiarów, a wśród wycia szybkich noży i wierteł pokornie przybierały pożądany kształt. Rozmowa o łóżku wywołała rumieńce na policzkach Zofii — córki Rodaka, krzątającej się przy stole. Zasiedli do ubogiego poczęstunku, którego niedostatek łagodziła schludność nakrycia. Wypili po kieliszku dobrego samogonu cukrowego, odchrząknęli poważnie i Rodak uznał za stosowne przystąpić do sprawy. — No więc tak, będziemy mówili. Czy wyobrażacie so bie, jak to u nas wszystko będzie wyglądać, kiedy wypędzi my Niemców? Co na przykład będzie się działo z nami, z na szą fabryką?... Słuchali nie przerywając. Zapukano do drzwi. Wszedł Jurek tłumacząc gęsto swoje opóźnienie. Za karę samotnie wzniósł w górę kieliszek z grubego szkła. Wypił za pomyślność narady. Przyszedł tu z obowiązku dziennikarskiego, miał napisać notatkę do „Walki" o powstawaniu Rad Fabrycznych. — Mówimy — ciągnął Rodak — „fabryki dla robotni ków". Robotnicy przejmują fabryki w swoje ręce. Ale jak to ma wyglądać w życiu? Jak przejąć?... Głupi wyobraża sobie, że każdy bierze, co się da, na plecy albo, powiedzmy, na wózek i toczy na swoje podwórko. Ale rzecz właśnie w tym, aby nic się nie zmarnowało. I dlatego musi być or ganizacja, co odbierze fabrykę od kapitalisty i poprowadzi ją dalej dla nas... Organizacja, to znaczy ludzie — przed stawiciele robotników. Przedstawiciele, to znaczy najlepsi. Do kogo mam się zwrócić, no, powiedz ty, Fijałkowski, 236 i ty, Żelazowski. Do kogo w takiej sprawie? Poprosiłem was do siebie, abyśmy się naradzili wspólnie, co trzy głowy, to nie jedna... Tak prawił Rodak starając się ukazać zadania, jakie stoją przed nimi, we właściwym dla tych zadań dużym wymiarze. Czynił tak po to, aby bardziej oczywista stała się dla Żelazowskiego i Fijałkowskiego małość ich własnych spraw. Po dwu godzinach, kiedy Tymczasowa Rada Fabryczna w składzie: Fijałkowski, Żelazowski i Rodak skwitowała fakt swych narodzin uściskiem dłoni, nadszedł czas rozmowy swobodniejszej, czyniono niejako dopiski na marginesie. — Czy wiecie, kogo mi jednak, mimo wszystko, trochę żal... — najstarszego Berga — „pierwszego". „Trzeci" to jest geszefciarz, „drugi" zna się na buchalterii. Ale „pierw szy" — ten nie zna się na niczym. Mdło mi się robi, kiedy pomyślę, że on taki stary i na nic nie przydatny. Doczekał ładnej starości, nie daj Boże mnie takiej doczekać... — mó wił Fijałkowski. — Niech cię cudza głowa nie boli — mówił Żelazow ski. — Słali sobie oni przez całe życie i to naszymi gnata mi. Posłanie wyszło twarde. — A może wyjadą do Niemiec — kombinował Fijał kowski. — Dobrze byłoby, gdyby zeszli z oczu. — Wyjadą do Niemiec... — podchwycił Rodak. — I co ty myślisz? Znajdą tam sobie miejsce? A ja myślę, że i tam będzie trudno dla nich o miejsce. Ziemia kurczy się coraz bardziej pod nogami takich jak oni. W Niemczech... kto wie, jak się tam ułoży, wszystkich komunistów nie wybili, nie wszystkich ludzi zamienili w mierzwę... 237 — Co do Bergów — powiedział Jurek — to my trochę dzielimy skórę na żywym jeszcze niedźwiedziu. — To nieważne — odparł Rodak. — Ten niedźwiedź będzie zabity. Stacho siedział tuż przy drzwiach piwiarni i przyjmował defilady w godzinach poobiednich. Nie było to nużące, bowiem tylko armia, idąca w ofensywie po zwycięstwo, ma pozór jednostajnej maszyny. Rozgromiona, cofająca się w bezładzie, stanowi bogate widowisko. Nie było co robić z czasem. Wszystko uzgodniono bez reszty na ostatnim wspólnym posiedzeniu przedstawicieli młodzieżowego aktywu i komitetu dzielnicowego Partii. Wyznaczono lokal, gdzie towarzysze mieli zgłaszać się na wypadek utraty kontaktu. Po raz pierwszy podano zwyczajnie: ulicę, numer domu i mieszkania. Konspiracja przestawała obowiązywać. Jurka spytano, czy nie dałby mieszkania na następne zebranie komitetu redakcyjnego ,,Walki". Odpowiedział: ,,Po co? Następne zebranie proponuję w pałacu Blanka". Stacho siedzi w drzwiach piwiarni i robi bilans. Przydzielono go do oddziału, który ma za zadanie obronę mostu Kierbedzia przed wysadzeniem w powietrze. Do tego potrzebny jest karabin maszynowy, ale mają tylko jeden i nie wiadomo, czy „Ryszard" go da. Jeśli nie da, na most Kierbedzia trzeba będzie kaem zdobyć. Nareszcie się to całe draństwo kończy. Jacek wyjechał z grupą „Czwartaków" po zrzut. Zrzut mają dostać pod Mińskiem Mazowieckim. Jeśli zdążą na czas — wszystko będzie dobrze. Ciekawe, czy zrzucą broń niemiecką, czy radziecką. Lepiej byłoby dostać niemiecką, ze względu na amunicję. Na ulice wyległo mnóstwo ludzi, krążą jak w dzień świą- 238 teczny. Ciągną huzarzy węgierscy, ale nic nie mają w sobie z zadzierzystości, znanej z popularnych operetek. Przeciwnie — są wykończeni. To nie jest armia, to na poodpa-rzanych koniach siedzą wymordowani ludzie, którzy niczego już nie pragną poza powrotem do domu. Nie chcą mieć pośladków i ud otartych o skórę siodła. W czasach ubiegłej wojny drwili z Czechów, pozdrawiając ich podniesionymi w górę rękami. Ale teraz uznają swój błąd, chętnie podnieśliby ręce, lecz nakazano odwrót. Nikt nie popędza koni. Ci, którzy są z Budapesztu, wspominają wspaniałości miasta, jego światła i Wyspę Małgorzaty, łaźnie i tureckie ruiny starej Budy, parlament po stronie Pesztu, sprawdzający swój majestat w stalowej wodzie Dunaju. Czy można mieć serce do wojaczki? Na postojach sprzedają broń. Dziwnie zachłanni są tutaj ludzie na żelastwo udręczające plecy i boki. Ale jakże mogą o wszystkich dniach i nocach nieludzkich opowiedzieć w ciągu minuty? Wypadałoby krzyknąć głosem, od którego wylałaby woda w Wiśle, Teraz ciągną hajdamacy — zwerbowani faszyści ukraińscy. Dla tych nie ma uśmiechów, Widziano ich przy robocie. Jadą na koniach sztywno. Konie są nie byle jakie. Malinowe lampasy na szarawarach nie zbladły, spod papach zwisają zuchowato na oczy kosmyki włosów. Eskortują swoje tabory wiozące dobytek, kobiety i dzieci. Milczą. Ostrzegawczo kołyszą się nahajki u przegubów ich rąk. O nic nie proszą — nawet o wodę. Są zakurzeni, uznojeni nieludzko i wściekli. Nic nie rozumieją. Przeklinają Niemców. Przeklinają Czerwonych. Przeklinają Polaków. Przeklinają swoją przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Teraz uciekają na zachód. Nazwy miast coraz bardziej obco brzmią dla ich uszu nawykłych do śpiewnej mowy. Pozo- 239 staje im gonić nadal słońce, zamknąć się w sobie i szczerzyć zęby na wszystkie strony. Odgryzać się, dokąd będzie można. Opływa ich zewsząd nienawiść. Są nienawistni i nikomu już niepotrzebni. Niemcy wycisnęli z nich, co się dało. Na drogach klęski spychają ich do rowu. Ciągną Niemcy w porozpinanych mundurach, z zawiniętymi po łokcie rękawami. Na plecach mają plamy potu. Wloką nogi. Nie patrzą na twarze ludzi przechadzających się po chodnikach. Ci ludzie nic ich nie obchodzą. „Wygląda to na maszynę do sortowania — myśli Sta-cho. — Odchodzą plewy. Ale kiedy zaczną iść połupane ziarna..." Nie cofają się czołgi, nie cofa się artyleria. Nad miastem idą wysoko klucze samolotów jeszcze z zachodu na wschód. Sylwetki maszyn roztapiają się w mlecznych oparach, zalegających wysokie niebo. Stacho dowiedział się, że dowództwo AK ogłosiło alarm i odwołało go. Dręczące jest to oczekiwanie. Stacho nie nocuje w domu od czasu, jak zaaresztowano „Grażynę". Nie dlatego, aby obawiał się, że ona coś powie, lecz dlatego, że nie chce zostać aresztowany z jakiejkolwiek innej przyczyny. Sypia w „hotelu pod mokrym fletem". Tam już teraz nikt nie nocuje. Małych złodziei i rzezimieszków, którzy nie potrafili sprostać zadaniom epoki, wyczesano ze starego pieca w kilku kolejnych obławach i zamknięto w obozie pracy na „Gęsiówce". Inni, obdarzeni rozsądkiem i większą hucpą, dorobili się pieniędzy i trzymają „blat" z dzielnicowym policjantem. Ci mogą spać spokojnie w wygodnych łożach u boku ciepłych kobiet. Ich marzenia o budce na targowisku, o niewielkim sklepiku z tandetą, gdzie od tyłu można by załatwiać paserskie transakcje, wydają im się zrealizowane. Oto przechodzą w swym wyobrażeniu do arystokraci i złodziei skiej. Tak więc stary piec, sterczący samotnie nad gliniankami, nie jest już przytuliskiem. W ciągu dnia mali chłopcy bawią się tu w żandarmów i partyzantów. Nocą składa tu swoją skołataną głowę Stacho, który najbardziej pragnąłby nie spać wcale. I nie dlatego, że obawia się przegapić chwilę wyzwolenia, lecz dlatego, że lęka się, by nie obudzono go słowem: aujstehen! — teraz, kiedy kończy się to całe drań-stwo, ale kiedy maszyna gestapo działa jeszcze i może zgnieść nawet swoim ostatnim, zamierającym obrotem, jak „Grażynę". Stacho leży i myśli z udręką o nocy, kiedy schroniła się do niego, zaszczuta już i zagoniona na śmierć. Było to po tym aresztowaniu jej brata — chłopaka lat piętnastu. Dzielny był i zapalony do każdej roboty. Czy to może on przyniósł do domu nieszczęście? Może to właśnie on opowiedział komuś o czymś, nie mogąc utaić rozpierającej go piętnastoletniej dumy. Może to on sprawił, że rodzicom odpadnie troska o jego charakter i o jej wiano. Dla nikogo na „dzielnicy" nie było tajne, że ona i „Marcin" kochają się. Tych dwoje mocnych ludzi sprzęgła miłość. Chodzili polami w stronę Babie, płoszyli czajki, patrzyli na koźlęta o guzowatych czołach, co trykały się nawzajem głowami, jakby swędziały je kiełkujące różki. Pasły się stada kóz na tutejszych nieużytkach, sapowatych i kwaśnych. Widok małych zwierząt jest miły, rodzi myśli spokojne i ciepłe. Przyszła wtedy wieczorem do Stacha i siedziała na brzeżku stołka, jadła końcem łyżki, wydawało się, że pragnie zajmować jak najmniej miejsca. Przepraszała za kłopot, żenowały ją okoliczności jej ucieczki przed śmiercią. Stacho nie pytał o nic i radził: - Nie szarp się. Aleksandra mi mówiła, że chcesz dalej 240 16 — Pokolenie 241 pracować w tym swoim sklepie. Rzuć to do diabła. Oni mają twój rysopis i fotografię. Oni z twojego brata wszystko wyduszą: gdzie pracujesz, gdzie masz znajomych... 0 mnie on nic nie wie. Przesiedzisz u mnie parę dni. Puści my pogłoskę, że ożeniłem się z tobą. Wynajdziemy miejsce dla ciebie. Nie miotaj się. Ale ona nie posłuchała rady, bowiem przekonana była, że wlecze za sobą wzrok gestapo wszędzie, gdziekolwiek się zjawi. Nikt nigdy nie dowie się, co skierowało jej kroki do sklepu. Być może obawa przed pustym dniem, być może nieodparta chęć spędzenia chociaż jednego jeszcze dnia w sposób pozornie bodaj normalny. Około południa weszli do sklepu klienci, którzy zażądali nie towaru, lecz człowieka, aby go zabić i tak wystudzić jego serce. W kwietniu zginął „Michał". Zatrzymano dorożkę, w której wieźli broń ze spalonego lokalu. Było trzech żandarmów. Zdołali ich zlikwidować i kiedy droga już stała otworem, z okien Pałacu Staszyca — siedziby Towarzystwa Naukowego — warknęły automaty niemieckie. Pozostał na środku jezdni sam pod ołowianym deszczem. Wyszarpnął z kieszeni plik dokumentów i prasnął o bruk butelkę termitową. Osunął się w kałużę płonącej benzyny. Stał się niepoznawalny. Spłonęły jego dokumenty i twarz. Wiosną śmierć kosiła tęgo. Stacho nie może zasnąć w piecu. Słoma pod plecami parzy go jak wiązka rozpalonych drutów. Wychodzi na zewnątrz 1 słucha nocy. Wśród nagrzanej trawy, wśród cegieł piłują świerszcze swoją miłosną piosenkę o dwu tonach. Od ulicy Górczewskiej dochodzi klekot. Ciągną po nocy konne tabory rozbitej armii niemieckiej. Nie jest to głośny hurkot gąsienic wozów pancernych ani dudnienie przetaczanych armat. 242 Nie słychać też szumu motorów. Nie szumi nawet motor tego niewielkiego auta, na które oczekuje Stacho. „A jeśli ją śledzili dokładniej, niż przypuszcza Aleksandra? A jeśli odkryją moją kryjówkę? Będę biegł, tak jak to uczynił »Kazik«. Będę biegł polem..." — myśli i patrzy zachłannie w niebo i wciąga w nozdrza zapach trawy. Te rzeczy stają się dla niego cenne, teraz — kiedy wszystko, co złe, jest bliskie śmierci. Władek pisał w swoim notatniku: 15. VI. Kuracja skończona. Leżałem dwa tygodnie z idiotyczną szyną na nodze. Lekarz mi to zaaplikował. Ale kiedy zobaczyłem, że w bandażach przytrzymujących szynę roi się od wszy — wyrzuciłem. Nie się nie stało. Kula nie naruszyła mi kości ani ważniejszych nerwów, miałem tym razem więcej szczęścia niż wtedy w Warszawie. Groziła mi gangrena, kiedy wyskoczyłem oknem ze szpitala w miasteczku R... Przyszli sprawdzać, czy wśród chorych nie ukrywają się ranni partyzanci. Zabrali „Tygrysa" i „Sikorę". Oni nie mogli się ruszać. Ja miałem szczęście. Chciałbym powrócić do swojego oddziału. Jest tam takie samo draństwo jak gdzie indziej i jak wszędzie, ma jednak tę zaletę, że jest mi znane. Znowu się wszystko zacznie od nowa: niekończące się marsze, „długie wstęgi dróg w pyle..." — bardzo długie, za długie jak na nogi człowieka. Straszenie chłopów, bezładne strzelaniny, kiedy nagle, ni z tego, ni z owego, okazuje się, że połowa ludzi jest zabita, że są ranni i trzeba zastrzelić tych, co nie wyżyją, a ciężarem swym uniemożliwiają przerwanie okrążenia. Modę na zabijanie wprowadził nowy komendant — „Moskit" — w cywilu kalkulator, podporucznik rezerwy przed wojną. 243 Myślałem, że to jedynie zawodowi oficerowie najdokładniej zbydlęcieli i że są najbardziej tchórzliwń. „Moskit" nie zabija rannych bez wyboru. „Sikorę" kazał nieść z beznadziejnie postrzelonym brzuchem. Ja na to wszystko patrzę obojętnie. Wydaje mi się, że nic nas już nie jest w stanie uczłowieczyć. 20. VI. Dziś zdjąłem buty chłopu. Wątpię, czy kiedykolwiek powrócę do subtelnych zagadnień wersyfikacji. Buty są dobre, to świeżo podzelowane saperki niemieckie. Jestem zadowolony. Nie przydzielono mnie do mojego oddziału, lecz do batalionu kapitana „Raroga". „Moskit" czy „Raróg" — wszystko mi jedno. Buty były przecież bardziej mnie potrzebne niż kmiotkowi. Nawet nie zaklął. Milczał, odkręcił z nóg onuce i poszedł boso, nie oglądając się za siebie. Było mi wstyd. 5. VII. „Raróg" gorzej niż „Moskit". Z opowiadań starych partyzantów tego oddziału rekonstruuję jego historię. To jest dawny oddział NSZ, oni teraz są pod dowództwem „Bora". Przyłączyli się, kiedy powstała Rada Jedności Narodowej. Nie wszyscy się przyłączyli. Wielu do tej pory chodzi na własną rękę, „Raróg" przyłączył się, ponieważ nie miał innej rady. Oddział jego został wybity prawie do nogi. To jest tylko z nazwy batalion, w rzeczywistości ta niepełna kompania teraz dopiero, w drodze na koncentrację, obrasta ludzkim mięsem. „Raróg" swoich starych ludzi mianuje dowódcami drużyn i plutonów. Ja też jestem dowódcą drużyny i nie wiem, czy przekonał go o konieczności zamianowania mnie mój stopień, czy to, że zdjąłem buty naszemu „językowi". W mojej drużynie jest kapral „Dziki", on miał zostać dowódcą, ale ma grzech na sumieniu. Grzech jego jest ciężki, wyszedł żywy z rąk „czerwonych". On właśnie opowiedział mi, jak „dżuma za nim w ślad biegła". Nie 244 wyginęli w walkach z Niemcami. Z początkiem lata ubiegłego roku zrobili — jak to mówił „Dziki" szeptem — „wielkie głupstwo". Umówili się na wspólną akcję z oddziałem „Sosny". „Sosna" to była Gwardia Ludowa. Kiedy tamci przyszli na umówioną koncentrację, „Raróg" nadciągnął, część oddziału wymieszała się z „czerwonymi", a część otoczyła ich pierścieniem. Później „Raróg" przeprosił „Sosnę", odszedł na bok niby to za swoją potrzebą i dał znak. „Dziki" twierdzi, że to on pierwszy zaczął strzelać. Ludzie „Raroga", pozostający w pierścieniu, uskoczyli na boki i później siekli z broni maszynowej, ile wlezie. „Sosna" ocalał, a wraz z nim niewielu ludzi. Od tego dnia „Raróg" nie zaznał spokoju. — Z Niemcami nie było wojny — mówi „Dziki" — ale oni nam dawali, bracie, ten „Sosna" ze swoimi. Było ich mało, bo mało zostało wtedy, ale ci, co zostali, zamienili się w diabły. Szli za nami w poprzek Lubelszczyzny. Ciągle go czułeś na plecach, tego „Sosnę". — Tak mówił „Dziki" — w cywilu czeladnik rzeźniczy z Kielc. Człowiek, który smarował przy niedzieli włosy smalcem, modlił się w kościele, a później bił Żydów. „Dzikiego" „Sosna" wziął do niewoli. — Powiedziałem im, bo pytali, co ja jestem: robotnik. „Sosna" splunął, a inni popatrzyli na mnie, jakby dziwili się. Dali list do „Raroga" i puścili mnie, chociaż przez cały czas miałem stracha, że mi w kark strzelą. „Sosna" wygarnął mi na odchodnym: „Donieś swojemu hetmanowi, że go powieszę na drzewie do góry nogami, jak świnię. Powiedz mu, że „Sosna" daje na to słowo honoru. Proletariackie słowo honoru — tak powiedział. — A list oddaj, bo jak jeszcze raz się spotkamy, to źle będzie z tobą, skoro rozkazu nie wy konasz". — Oddałem list, a „Raróg" w mordę mnie... raz. „Ty bydla- 245 ku — powiada — co ty mi za świństwa znosisz. Żebyś nie był taki głupi — rozwaliłbym z miejsca". A ja stoję, rozumiesz, bracie, i mrugam oczami, żeby pomyślał, że ja rzeczywiście matoł jestem. Bo co innego mogłem zrobić, bracie. „Bracie" — niezłe określenie. Bratem nie jestem. I ta Rada Jedności Narodowej. Co za jedność, skoro mszczą się i nie bez racji. Nogi mam jak kloce- Czuję w nich bolesne pulsowanie krwi. Każdy skurcz tętnic boli. Ziemia parzy mi stopy. Ja nie jestem rozbity. Ja jestem zniszczony. Czuję się tak, jakby mną długo wycierano brudną, chropowatą szybę, a szyba nadal jest brudna i nic poza nią nie widać. „Dziki" mówi szeptem, bo się obawia. Przychwyciłem w swoim mózgu myśl o zniszczeniu notatnika, oznacza to, że także boję się „Raroga" i jego zauszników. A więc to jest ta swoboda intelektu, to spiritus fiat ubi vult*. A przecież nie co innego kierowało mną, kiedy rozmawialiśmy z Jurkiem, tylko obawa przed zaprzeczeniem mi tej wolności, którą umiłowałem nade wszystko, bez której jestem niczym. Okazuje się, że jestem zwykłym człowiekiem, któremu drogę działania wyznaczają strach i nienawiść, i to w odniesieniu do kogo — do „Pumy", do „Moskita", do „Raroga", do szefa kompanii, który jest wulgarnym wieprzem. Strach i nienawiść do ludzi nic nie znaczących, podlejszych i głupszych ode mnie, oto co jest motorem mojego postępowania. A miłość? Żadnej miłości już nie ma. Czeka nas długi marsz. „Raróg" na odprawie mówił o tym, aby zbierać informacje o dyslokacji bolszewickich oddziałów dywersyjnych, to znaczy spadochroniarzy sowieckich i partyzantki AL-owskiej. „Walka z czerwoną dywersją — to teraz najważniejsze nasze zadanie. To opóźni Spiritus fiat ubi vult (łac.) — duch objawia się, gdzie chce. 24G ofensywę czerwonych". Prosto. Oto nowe, uzupełnione wydanie mnicha — brata Antoniego. Czeka nas długi marsz. Idziemy w Góry Świętokrzyskie na koncentrację. Nie ma nic za mną, nie ma nic przede mną oprócz męki długiego marszu. Przyjdą czerwoni. A tacy jak Jurek i jego ludzie wezmą władzę i zaczną pytać, co robiłem u „Raroga" — ja — poeta, ja — człowiek z głową płonącą jak żagiew. Nikt z nich nie będzie zabawiał się w rozsnuwanie mojego kłębka sprzeczności i przypadków, powiedzą — to człowiek od „Raroga". Przyjdzie mi ich znienawidzić. Mój Boże! Nawiedzają mnie szczurze myśli „uciekać..." Dokąd? Do Warszawy, do Jurka. I wtedy on uzna mnie za zwykłą, tchórzliwą świnię. Już lepiej: „niech tak będzie". Chciałbym oddać buty... Jest nieruchomy upał. Dawid dźwiga na tragach ciężkie ciało „kapo" Feliksa — kryminalisty z Hamburga. Umarł na serce — w porze obiadu. Usiadł w cieniu drzewa, oparł się o pień i patrzył jak pastuch na stado ludzi w pasiakach, zgarbionych nad menażkami pełnymi ciepłej wody ze strużynami buraków. Tak już' pozostał. Dziwili się, że nie wrzeszczy, aby kończyć prędzej. Nie podbiegł, nie kopał w; plecy i nie krzyczał: los! Było to tak niepokojące, że postanowili mimo wszystko podejść do niego. Nie spał, oczy miał otwarte, był martwy. Śmierć „kapo" wstrząsnęła Dawidem. Tragi obrywają ręce — Feliks jest tłusty i ciężki. Dawid nie może myśleć o niczym innym, tylko o jego ludzkiej śmierci, tak potwornej tutaj. Niosą tragi nisko, na opuszczonych rękach. — Dlaczego niesiecie tak nisko swojego maharadżę? — pyta SS-man na bramie. — Wyżej! Wyżej! 247 — To nie maharadża — odważył się powiedzieć jeden z vorarbeiterow* — to nasz „kapo". — So was? — zdziwił się SS-man i nic już nie powiedział, kiedy przekroczyli bramę obozu niosąc ciało Feliksa w opu szczonych rękach, nisko. — Jestem w rozterce, Hildo — mówił „trzeci" Berg — i trzeba się będzie poradzić braci. Przecież oni są współ właścicielami. Niechaj także trochę pomyślą. Niechaj nare szcie zaczną myśleć. — „Trzeci" Berg łyknął odrobinę zim nego mleka z wysokiej szklanki. W sąsiednim pokoju Agata, stąpając cicho po puszystym dywanie, likwidowała pobojo wisko kolacji. Niby dzwonki dźwięczały kryształowe kie liszki i porcelanowe talerze. Wtórował im tępy głos stuka jących o siebie, pustych butelek. Hilda namawiała na mle ko. Twierdziła, że niweluje alkoholowe skutki lepiej niż czarna kawa, której nie należy nadużywać przy takim upa le, przy takiej tuszy i w tych latach. „Trzeci" Berg pił je ze wstrętem, a jednak pomagało. Zastanawiał się, ile w tym jest autosugestii*. — Ja, Hildo, prawdopodobnie zrealizuję swój „plan B". To znaczy będę jednak ewakuował fabrykę, jak radzi von Pfaden. Nie potrzeba płakać, Hildo, twój płacz mi nie po maga, a przeciwnie, przeszkadza. Masz łzy na zawołanie, tu nie ma co płakać, tu trzeba zakasać rękawy i ratować swoją przyszłość. Agato! Niech Agata pozwoli... Agato... trze ba zacząć pakować rzeczy. Proszę na mnie nie patrzeć głupio, tylko rozsądnie wysłuchać poleceń. Nie trzeba pa- Vorarbeiter (niem.) — grupowy; w obozach hitlerowskich więzień kierujący pracą swej grupy. Autosugestia — wmówienie czegoś samemu sobie, i kować wszystkiego, lecz rzeczy najcenniejsze. Czemu Agata płacze? Ja Agacie za płakanie nie płacę, tylko za gospodarowanie... Z niesmakiem patrzył na obydwie kobiety. Wstał z fotela, zabrał szklankę z mlekiem i poszedł do sypialni, wlokąc za sobą pantofle. Żona wydała mu się stara i rozlazła. Dziwił się: „Po co ja się z nią ożeniłem?" Nazajutrz wieczorem mówił do obydwu braci, kończąc modelowanie obrazu sytuacji: — ...są dwie drogi do wyboru: albo pozostawić wszystko na miejscu, jak radzi major Szapowski, i narazić na zniszcze nie, jak twierdzi von Pfaden, albo ewakuować się i narazić naszą opinię patriotów, lecz wyjść cało lub z niewielkim uszczerbkiem. Rzecz nie jest trudna do przemyślenia. De cyzja jest prosta. Moim zdaniem, należy ewakuować się, lecz niezupełnie. Nasze wagony przyczepią przypadkowo na końcu pociągu i przez pomyłkę odczepią na ustronnej stacyjce. — Tak, ale ile to będzie kosztować? — zapytał „drugi" Berg. : — Właśnie... — zadudnił „pierwszy", który, jako że nic nie potrafił wymyślić, uczepił się byle czego, by zadokumen tować swój udział w naradzie, — Koszty,., ty stale myślisz groszowymi kategoriami zarobków i strat, ciebie wojna niczego nie nauczyła. Tu trzeba rozumować w grubych zarysach. Co znaczą koszty?... Teraz tych kilka dolarów naprawdę nie ma znaczenia. Czy nie możesz tego pojąć? Czy nie mam racji, Klaudiuszu? — Tak — huknął „pierwszy". — Ach... Klaudiuszu... Klaudiuszu — syknął „drugi", podniósł dłoń do ucha obronnym gestem i dodał tonem zwątpienia: — — 248 249 — Jaką masz gwarancję, że maszyn odstawionych na boczny tor nie rozkradną? — Gwarancja... używasz dziwnych słów, mój drogi. Ja kie mogą być gwarancje w takich czasach. Pojedziemy z transportem. Gwarancje... czy można zagwarantować co kolwiek człowiekowi na froncie? A my jesteśmy na froncie. Maszyn nikt nie kradnie zazwyczaj, są za ciężkie: „Ukraść maszynę", to tak brzmi, jak „ukraść żyrafę". I po co kmiot kowi moja frezarka? On za butami będzie patrzył. Major Szapowski mówi ciągle o tym powstaniu. Zupełnie ich opętało to powstanie. Osobiście nie mam nic przeciwko powstaniu, ale wiem, że tam, gdzie strzelają, łatwo o ogień. Zresztą von Pfaden przebąkuje, że być może Warszawa stanie się twierdzą, Dziękuję... — A budynki? A szopy? A materiał na placu? — bronił bez przekonania swej negatywnej pozycji „drugi". — Klaudiusz tu pozostanie na miejscu. Będzie miał do pomocy Słupeckiego i Młodzianka. Zakupię większą ilość gaśnic. Zapłacę dobrze ludziom, którzy zdecydują się ochra niać warsztat przed pożarem. Nie mogę ryzykować maszyn. Jeśli nawet spłonie wszystko doszczętnie, to maszynę można ustawić pod prowizorycznym dachem, a ona zarobi bardzo prędko na ściany dla siebie. Poleciłem Słupeckiemu, aby wywiedział się na warsztacie o obronie przeciwpożarowej. Od razu zgłosili się: Fijałkowski i Żelazowski, a także mały Edzio, który jest wszędzie tam, gdzie Fijałkowski. Zdziwi łem się, dlaczego oni właśnie. Ale pomyślałem zaraz, że zdziwiłbym się tak samo, gdyby to byli trzej inni. Fijałkow ski mnie zadziwił. Ale to przecież mimo wszystko człowiek bardzo spokojny. — Ja się zgadzam na twój plan — powiedział „drugi". — Ja też — powiedział „pierwszy". 250 Wychodząc popatrzyli smutno na piramidę walizek ustawionych w przedpokoju, jak zwykle przed odjazdem. „Trzeci" popatrzył na bagaże w zamyśleniu. „Wszystkimi porami wychodzi z niej niemczyzna — pomyślał o żonie z niesmakiem. — Jakieś kwocze przywiązanie, i to do czego, do przedmiotów — gratów, które gromadziła latami ciesząc się, że ich przybywa. Bagaży jest zbyt wiele". Żegnając się z braćmi, perorował: — Jutro biorę list polecający od von Pfadena i jadę do Krakowa załatwiać. Wracani za kilka dni. Będę się starał 0 wagony. Jeszcze tego samego wieczoru Agata zawezwała dozorcę 1 przy jego pomocy zaniesiono do komórki przy stróżówce zrolowane dywany i dużą skrzynię z cennymi trunkami. By ły tam francuskie koniaki i wina o dobrych datach. Berg nie chciał narażać tych przedmiotów na brutalność tran sportu kolejowego, o meble nie dbał, wiedział bowiem, jak szybko można je zrekonstruować. Twarz dozorcy nie przy brała wyrazu pożądliwości. Nie wyrażała nic. Spocił się nio sąc skrzynie. Podziękował mrukliwie, gdy wypłacono mu sowity zadatek. Obiecał pilnować jak oka w głowie. Berg nie zdołał nic załatwić w Krakowie. Trafił bowiem w sam wir ewakuacyjnej krzątaniny. Zbywano go niczym w urzędach, gdzie dawniej nie czekał nigdy w przedpokoju. Teraz siedział na korytarzu, piastując teczkę, i patrzył, jak biegają niby mrówki czujące płomień. Łowił za poły kurtek ludzi ze znakiem swastyki w klapie. Oni jednak wyrywali się i biegli tak szybko, jakby czerwień kokosowego chodnika parzyła im stopy. Kiedy zorientował się, że nie biorą już łapówek, opanowało go przerażenie. Wybłagał miejsce w samochodzie jadącym do Warszawy, przynaglony wieścią o powstaniu. Obgryzał do krwi paznokcie myśląc o tym, że 251 zbytnio lekceważył przestrogi Szapowskiego. Doznawał uczucia duszności. Wydało mu się, że rzucono go na dno studni i teraz z góry obsuwa się ciasno dopasowany, kamienny tłok. „Trzeba było częściej patrzeć na mapę — rozpaczał — mierzyć odległości. Póki wszystko toczyło się tam, nie myślałem o niczym, jak idiota. Miasta, które zdobywali, wydawały mi się dalekie jak gwiazdy, a odległości między nimi nie wyobrażałem sobie, tak jakby były międzyplanetarne. Ale to przecież dzieje się tutaj na ziemi. I wystarczyło wziąć ołówek i obliczyć — idioto... idioto,.-" Tego samego dnia dozorca wydobył z zastawionego rulonami dywanów kąta komórki dwie flagi narodowe. Szamotał się z nimi, kije zawadzały o Bergowskie klamoty. Poczuł na swoich plecach czyjś wzrok. W drzwiach komórki, zasłaniając światło, tkwiła Hilda Berg. Stanął z flagą w dłoni pośród poprzewracanych dywanowych rulonów, niby wśród zwalonych kolumn, i krzyknął: — Już się wasze panowanie skończyło... Niczego nie pil nuję. Możesz sobie pani sama siedzieć na tych łachach. A wódkę zabiorę. Z Rosjanami wypiję... Zrób pani przej ście, flagę zawieszam... Nuże... nastąp się!... — zawołał i wy szedł zostawiając drzwi otwarte. Dwu chłopców w strażackich hełmach, z biało-czerwony-mi opaskami na rękawach, pomogło mu umocować flagi. Echo przynosiło z miasta stukot strzelaniny. Nad wieczorem począł padać obfity deszcz. Do bramy wpadło trzech chłopców bez hełmów i opasek, ale za to uzbrojonych. Jeden z nich, widać dowódca, wyjrzał na ulicę, zlustrował wzrokiem podwórko zamknięte oficynami i zadecydował: — Nie ma co, musimy przedostać się do ulicy Syreny i tam tyłami do Górczewskiej. Tu nie ma co... Na Młynar skiej jest nasz punkt zborny. Młynarska dwadzieścia sześć. 252 Zapamiętajcie, bo możemy się rozbić. Teraz jazda skokami, pod murem. A ja siknę z automatu. Podchodzą... — Kto podchodzi?... Niemcy? Jak to? I panowie nas zo stawiacie? Zrobili powstanie i teraz co? — wołali ludzie zgromadzeni w bramie, skoro spostrzegli, że chłopcy zbie rają się do odejścia. — To nie my — zaczął Stacho, lecz machnął ręką. Tłu maczenie zabrałoby zbyt wiele czasu. Trzeba by zacząć od początku, a tu należało już strzelać. Chłopcy wypadli na uli cę. Stacho bił króciutkimi seriami. Straszył raczej, niż ostrzeliwał. Pobiegł za „Mańkutem" i „Muchą". W trzy godziny później, kiedy megafon na słupie latarni obwieszczał martwym, mrocznym ulicom i zamkniętym domom stan oblężenia dla miasta Warszawy, do bramy weszli SS-mani z ochrony lazaretu. — Kto strzelał z waszego domu? Ty? — pytali dozorcę. — Ja jestem hausmajster... — mówił szybko, aby uprze dzić strzał. — Pilnuję rzeczy pani Berg... — Co za pani Berg? — zainteresował się dowódca pa trolu. — Niemka? — Ja... ja... — przytakiwał dozorca. Kazali się zaprowadzić. — Precz... precz, bandyto! — krzyczała tupiąc histerycz nie nogami. Trzęsły się jej obrzękłe od płaczu policzki. — To bandyta! — piszczała wskazując palcem. — Proszę mnie wziąć pod opiekę! — Moment, łaskawa pani. Za chwilę będzie wszystko w porządku. Proszę się uspokoić. — Mam auswajs — mówi gorączkowo dozorca, czepia jąc się poręczy schodów. Sprowadzili go na podwórko i tam zastrzelili opodal trze-paka. 253 On był pierwszym, którego zabito. Resztę dopiero po dwu dniach wyprowadzono, rozstrzelano i spalono w fabryce „Ursus" przy ulicy Skierniewickiej wraz z tysiącem mieszkańców z domów okolicznych. Stało się to tego samego dnia, kiedy „trzeci" Berg wysiadł z samochodu i przekonywał dowódcę posterunku, że powinien puścić go do miasta. W ciągu tych kilku dni powstanie stwardniało, zarysowała się linia frontu powstańczego na Woli. Biegła ona na zachód od ulicy Młynarskiej. Dowódca posterunku wiedział o tym, spytał o adres. Kręcił głową, nie mogąc podjąć decyzji. Obracał w dłoni ken-kartę Berga z paskiem na okładce. Kenkarty takie otrzymywali małżonkowie Niemców, których pochodzenie było „nie-niemieckie". — Nie rozumiem... — mówił komendant. — Pan świetnie zna niemiecki... pańskie nazwisko... — Niech pan zrozumie, nie zdołałem załatwić formalno ści, jestem Niemcem oczywiście... Komendant machnął dłonią. — Na swoją własną odpowiedzialność pan wejdzie do miasta. Ja nic o tym nie wiem. Radzę iść środkiem ulicy i podnosić ręce na każde wezwanie. Pański dom leży w re jonie nie opanowanym przez bandytów. Heil Hitler. — Heil Hitler. Poszedł. Droga mu się dłużyła. Jasna wstęga betonowej jezdni leżała przed nim pusta i lśniąca od deszczu jak szkło. Minął kościół i zobaczył swój dom. Na chodniku przed bramą leżała rozpruta poduszka, Berg nie mógł od niej oderwać wzroku. Wiatr urzekająco igrał rozsypanymi wokół piórkami. Z bramy wyszło kilku żołnierzy obładowanych butelkami jego wina. Oburzyło go to tak bardzo, że krzyknął do nich nie po niemiecku, lecz w języku, którym posługiwał się myśląc. To spowodowało jego śmierć. Nazajutrz ulicami ruszyły dwuosobowe patrole grenadierów niosących na barkach miotacze płomieni. Nie podpalono warsztatu na Dworskiej. Spłonął ogniem zapożyczonym od domów sąsiednich. Mimo deszczu płonął olbrzymim, jasnym płomieniem. W ogniu miękły i osiadały żeliwne korpusy maszyn. XXX Stach otrzymał pełne umundurowanie, złożone z niebie-skozielonych spodni pancerniackich, impregnowanej wiatrówki w ochronnych kolorach i hełmu pokrytego podobnym pokrowcem. „Skromny" wydawał w pokoju sztabowym opaski z literami AL. Umundurowanie ucieszyło Stacha. Oddział prezentuje się po wojskowemu. Jest to kompania „Czwartaków". Wszystko wygląda porządnie. Wydaje się regularnie obfite posiłki. Przeprowadza się krótkie wypady nocą i dniem, obmacując przedpole linii obronnej. Strat nie ma. Niemcy nie nacierają. Jest okres zacisza. Jest to chwila, kiedy Niemcy uznali fakt powstania za dokonany i poczynają traktować je jako element w pełni strategiczny. Deszcz ustał i teraz wiatr przynosi suche sadze. Ubiegłej nocy dotarł na Młynarską Sekuła. Przyszedł ze Starego Miasta, przyniósł plik prasy i rozkazy ze sztabu warszawskiego. Jest rozkaz główny — trzymać się na Woli, ponieważ to robotnicza dzielnica. Sekuła mówił o zlikwidowaniu powstania na Pradze. Otoczyli go kręgiem. — A mosty? Jak z mostami? — pytali. — Próbowano opanować, ale niemrawo. Teraz trzymają je Niemcy. — — 254 255 — Wszystkie? — Wszystkie. Na Starówce nasi chłopcy trzymają pod ostrzałem przyczółek mostu Kierbedzia, Nowy Zjazd i plac Zamkowy. — Dlaczego oddano Pragę? — pytał Stacho rozżalony. — Mnie się o to pytasz?... — powiedział Sekuła, wysku- bując z puszki wołową konserwę. — Ale mogę ci odpowie dzieć. Nie jestem wojskowy, lecz nie trzeba być wojskowym na to, aby zrozumieć, że dowodzący, który w naszym poło żeniu oddaje lekką ręką przyczółki mostowe na wschodnim brzegu Wisły, zna się być może na hippice i końskich bo bach, ale nie na strategii... lub nie zależało mu na przyczół kach i nie strategia nim powoduje, lecz polityka. — Sekuła odstawił puszkę i patrzył na Stacha żywo. Później spojrze nie jego zmroczniało i zamyślił się trąc dłonią nie ogolony podbródek. — A my?... — powiedział Stacho. — Czy nie można by zaatakować mostów naszymi siłami? Mamy kaem, kilkana ście automatów. Kilka karabinów. Pistolety. Granaty. Chłopcy przynieśli cztery pancerfausty... Machnąć ręką na ,,Bora" i atakować. Co? Sekuła... — Były takie propozycje w sztabie. Ale teraz jest to nie możliwe. Można to było zrobić przez zaskoczenie, za pięć dwunasta, rozumiesz. Na to mieliśmy siły, na te pięć minut do dwunastej. Ale teraz to nie ma sensu. To już nie jest za skoczenie, lecz normalna operacja frontowa. Szans mamy jedną na tysiąc. Broni mamy zbyt mało. Jesteśmy odcięci od naszych zrzutów. A oni — Sekuła wskazał kciukiem okno, za którym stał dom, gdzie kwaterowali akowcy. — Im nie mosty w głowie, nie prawy brzeg Wisły, nie pomoc dla ofen sywy radzieckiej. Im nie to w głowie, oni robią cud nad Wi słą. Robią ten cud na gwałt, bo wszystko, co sobie wymy- 256 ślili, rozsypuje się. Ale my, Stachu, wiemy, że cudów nie ma, nie te czasy, kochani panowie, nie te czasy... Milczenie zaległo w kręgu światła lampy karbidowej. Pod ścianą, na materacach spali chłopcy. Stacho i Sekuła wodzili wzrokiem po ich ciałach owiniętych kocami, podobnych do wielkich kokonów. — Są po wypadzie — bąknął Stacho usprawiedliwia jąco. — Niech śpią, póki można jeszcze... — powiedział wtedy Sekuła i podniósł się z krzesła. W sąsiednim pokoju „Skromny" majstrował przy odbiorniku radiowym. Nie było prądu. Badał, czy nie uda się uruchomić aparatu przy pomocy akumulatorów. — Zajrzę jeszcze do „Skromnego" — powiedział Seku ła. — Mam z nim do pogadania. Zresztą, przyjdę tu do was na stałe. Wezmę kilkunastu chłopców ze Starówki i przyjdę. „Ryszard" także się tutaj wybiera. — Zaraz, poczekaj, Sekuła — mówił Stacho pragnąc za trzymać go dłużej przy sobie. — A co z nami? Mów... jak my z tym wszystkim? — Będziemy się bronić. Będziemy bronić miasta. Będzie my bronić życia ludzkiego. Będziemy dobrze bronić. My nie możemy sobie ani pomyśleć nawet: „W gruncie rzeczy mnie to nic nie obchodzi". Ech, Stasiu, Stasiu... namieszali pano wie z Londynu parszywego piwa. Co im Warszawa, co im ludzie... Rzucą w ogień wszystko, wszystko, żeby ocalić swo je koryto, swoje pieniądze, żeby nie dopuścić do tego, by człowiek na naszej ziemi podniósł głowę. Chcą rządzić, Sta chu, rozumiesz, rządzić chcą, zbrodniarze! Nie powtarzaj chłopcom tego, co mówiliśmy. Mówię do ciebie otwarcie, bo ty jesteś mocny. Na ciebie można dużo ciężaru nałożyć. Dzisiaj od rana jest martwa, gorąca cisza. Stacho wdra- 257 17 — Pokolenie pał się po drabinie na dach i wziął lornetę od „Mańkuta". Do połowy wychylony z kominiarskiego włazu, patrzy na miasto pokryte sczerniałą łuską dachów. Snują się lekkie smugi z kominów. Ludzie gotują jedzenie na płytach kuchennych. W południowej stronie miasta puchnie coraz bardziej kilka czarnych grzybów dymu. To przed południem zrzucił tam bomby zapalające messerschmidt. Nad śródmieściem, w mglistym, jedwabiście błyszczącym powietrzu krąży „bocian" na niewielkiej wysokości i odlatuje na północ. Po jego odlocie z kilku miejsc na raz poczyna sączyć się gęsty dym. Tak samo zaczęło się w getcie. Pó pierwszej eksplozji nastąpiła chwila ciszy, w której pluskały drobne krople bomb zapalających, zanim rozpętało się piekło. Stacho patrzy z niepokojem na miasto, gdzie podlegli nawykom ludzie gotują jak co dzień jedzenie. Serce jego pełne jest niepokoju. Chciałby stanąć na dachu i krzyknąć głośno, chciałby, aby coś zaczęło się dziać w tym mieście kurzącym pierwszymi dymami. Niemal żywi żal do domów, iż nie ruszają z miejsca jak olbrzymie stado słoni. Stacho nie potrafiłby tego wyrazić i nie znalazłby żadnych argumentów na poparcie swej nieustępliwej, nużąco nieustępliwej myśli o tym, że teraz jest taka chwila działania, która się nie powtórzy. Stacho patrzy przez lornetę na miasto i przełyka ślinę, zwilżając zasychające gardło. Przywarł do szkieł i patrzy zachłannie. Ale nic się nie dzieje. Po niebie zaczął snuć się cichy brzęk, przechodzący w miarowe buczenie. Stacho odwrócił głowę. Z zachodu płyną nisko nad Wolą trzy sztukasy, rysując wyraźnie swoje garbate sylwetki na tle nieba. „Na dół!" — krzyknął Stacho i zjechali z „Mańkutem" po drabinie, nie dotykając prawie szczebli. Pierwsza bomba dogoniła ich na podeście 258 pierwszego piętra. Za oknami klatki schodowej bluznęło na ulicy wielkie światło, Stacho poczuł dławienie. Podpinka dusiła, pęd powietrza zrywał mu z głowy hełm. Na schodach panował teraz mrok, w zębach zgrzytał piasek i kurz, pachniało amoniakiem. Nie zdążył podnieść się, kiedy w górze począł narastać warkliwy świst drugiego pocisku. Stacho przywarł piersią do betonu i szarpał palcami podpinkę. Nie lękał się, wiedział, że i ta bomba ominie dom. Zbyt długa była przerwa pomiędzy zrzuceniem pierwszej i następnej. Przeczekali jeszcze dwie oddalające się eksplozje i zbiegli po szkle, chrzęszczącym pod butami, na parter. „Skromny" ogłosił alarm. W korytarzu stali, rzędem przyklejeni do muru, wszyscy chłopcy. Zanim osiadł kurz, przybiegł łącznik z „Parasola" i łapiąc oddech, wołał: „Atakują!" Pobiegli za nim pochyleni, pod murem. W wykopie na rogu Młynarskiej i Wolskiej było ich stanowisko. Kilku mieszkańców domu, w którym kwaterowali, patrzyło niespokojnie w ślad za nimi. Ludzie ci nie odnosili się z przyjaźnią do powstańców. Poryw entuzjazmu minął. Teraz patrzyli ze zmieszanym uczuciem strachu i podziwu na buńczucznych akowców, szukając w ich niefrasobliwości dobrej wróżby dla siebie. A jednak polubili tych z AL-u za to, że nie czynili żadnego rwetesu wokół siebie, nie rozkazywali, lecz tłumaczyli, i za to, że mieli spokojne, zasępione twarze, jak zwykli ludzie. Stacho rozmieścił swych chłopców. Pozostało oczekiwać. Ulica przed nimi była pusta i wypełniona światłem. Minął kwadrans, zanim rozróżnili w szarej masie, zbliżającej się gdzieś od ulicy Bema, sylwetki trzech czołgów. Sunęły wolno, przystając, wietrząc długimi ryjami. W pełnej ciszy, jaka zalegała ulicę, słychać było miarowy huk motorów i grzechot gąsienic. 259 — Nie patrzcie — mówił Stacho. — Nie ma co patrzeć. Nadjadą... to wtedy. Teraz nie patrzcie. Ściskał w spotniałych dłoniach pistolet maszynowy i wiedział, że nawet wówczas, gdy nadjadą, niewiele da się zrobić. Z rąk do rąk niby cegły podawano butelki zapalające. W ciągu dwu następnych dni Stacho stracił głos. Mówił ledwo dosłyszalnym, ochrypłym szeptem. Miał uczucie, jakby czaszkę wypychano mu pierzem. Paliły ogniem przekrwione oczy, zgryzione dymem i zasypywane piaskiem zbyt często. Dłonie obrzmiały i w końcach opuchniętych palców tętniła boleśnie krew. Zatrzymali się na Ogrodowej, w pobliżu placu Kercelego. Tutaj była obecnie pierwsza linia. Nareszcie zdołał zebrać i policzyć chłopców — brakowało czterech i nikt nie mógł powiedzieć, co się z nimi stało. Zaciskał szczęki w gniewie. Zatracili wszelką karność. Strzelali, kryli się i biegli na własną rękę. Zrywali się do ucieczki na widok czołgu, który przystanął w odległości pół kilometra, a za godzinę „Kaczor" prosił: — Zostaw mnie tutaj. On nadejdzie, a ja go flaszką. — Nie widzisz fizylierów? Zanim krok zrobisz, dosta niesz w czapę. Nie dosięgniesz, plac łysy jak tyłek. Żeby to noc... Trwali pod ogniem cekaemów, nie bacząc na gruz zasypujący im plecy, na iskry krzesane z bruku kulami, lecz w godzinę później potrafili biec nieprzytomnie, przerażeni strzałem czołgowego działa. Stacho już nie rozkazywał, lecz prosił i klął na zmianę. Oparł się plecami o mur domu ulicy Ogrodowej i zasypiał. Mówił do siebie: „zamknę oczy na chwilę". Pod powiekami w ciemnościach opadały w dół czerwone cętki, bezustannie 260 w dół. Ulicą szła powoli staruszka. Twarz jej i ramiona pokrywała gruba warstwa szarego pyłu. Kosmyki nadpalonych włosów zakrywały oczy. Do piersi przyciskała album w pluszowej oprawie. Spomiędzy kart wylatywały pocztówki i fotografie, padały na chodnik znacząc ślad jej wędrówki. Przystanęła przed Stachem, spostrzegła, że śpi siedząc pod murem, i szeptem poczęła go przeklinać. Wieczorem „Skromny" wysłał łącznika na Starówkę. Łącznik spotkał „Ryszarda" w połowie drogi. W nocy zorganizowali linię obronną na skrzyżowaniu Chłodnej i Wroniej. Przed nimi płonęła Wola. Zwycięski, wielki ogień wył ponad dachami. Wysunął zachłanne, gibkie jęzory ze wszystkich okien, panował wszechwładnie. W mrocznym mieście, poza ich plecami, ludzie patrzyli z niepokojem na rosnącą łunę. „Pali się Wola" — mówili pocieszając się, że wiele przecznic i kwartałów dzieli ich jeszcze od tej części miasta. W świetle ognia dostrzegli zbliżający się czołg. Poprzedzała go zbita masa ludzi, byli to cywile. Za nimi i za czołgiem szli gęstą ławą strzelcy. „Ryszard" wychylił się zza przedpiersia rowu przedwczołgowego i krzyknął osłaniając usta dłońmi. — Uciekajcie! Strzelamy! Łańcuch ciał pękł. Rozbiegli się na obydwie strony. Śmierć zadana od tyłu wydała im się mniej straszna. Kilkunastu dotarło do rowu. Jęczeli z wyczerpania, chwytając ustami gęste od dymu powietrze. Fizylierzy przypadli do ziemi pod ogniem automatów. Stacho widział, jak Sekuła, klęcząc za węgłem, mrużył oczy pełne czerwonego blasku i kurczył nozdrza od kwaśnego odoru odpalonych naboi. Zdołali oderwać fizylierów od czołgu. Wycofywali się, 261 szorując plecami po ścianach kamienic. Któryś z chłopców poczołgał się pod murem, opierając ciało na łokciach. W obydwu pięściach niósł butelki. Skoro osiągnął słup latarni, powstał i cisnął z rozmachem. Buchnął żółty blask, jaśniejszy od światła pożaru. Ktoś krzyknął, że wysiadają. Stacho podniósł broń i mierzył poprzez płomień do czarnej sylwetki, która zamajaczyła nad wieżycą czołgu. — Strzelaj! — przynaglał ,,Ryszard". Stacho zapragnął nade wszystko strącić tamtego z powrotem w głąb stalowego garnka pełnego płomieni. Pocisnął spust. Zamek chlapnął tępo. Magazynek był pusty. Z prawej strony słyszał jak przez poduszkę huk automatu Sekuły. Osunął się na dno rowu. — Na pięć minut starczyło — myślał z goryczą. — Na pięć minut do dwunastej. Nikt już nie strzelał. W płonącym czołgu gotowało się, blachy pancerne odskakiwały. Eksplodowała wewnątrz amunicja. „Ryszard" postanowił uderzyć teraz wzdłuż ulicy, osiągnąć plac Kercelego i wyjść na tyły Niemcom atakującym na Ogrodowej. Swoich sił miał za mało. Rozesłał ludzi na boki, pragnąc nawiązać kontakt z sąsiadami. Pierwszy powrócił chłopiec z plutonu RPPS. Wymachiwał nad głową automatem radzieckim. Nie miał tej broni poprzednio. Wręczył mu ją ze słowami: „Bierz, kolego, na zdrowie. Ja mam dosyć" — człowiek, który szarpał swoją biało-czerwoną opaskę, zrywając ją z rękawa. Chłopca nazwano później „Pe-peszka". On to przyniósł wieść, że na prawym skrzydle oddziały AK wycofują się z Woli, kierując się poprzez ruiny getta na Stare Miasto. Ludzie, którzy biegli przed czołgiem, a teraz siedzieli na dnie rowu, przyjęli wieść nie przeklinając. 262 — Wyłazić! — krzyknął „Ryszard". — Zbiórka za rogiem! Wtedy i oni podnieśli się. Zajęli miejsca w rzędzie „Czwartaków" odchodzących z Woli jako ostatni. Na polecenie dowódcy pomagali iść rannym i nieśli tych, którzy nie mogli chodzić. Dowódca wydał im ten rozkaz, aby poczuli się potrzebni. W ciągu ostatniego dnia postradali swoje rodziny, domy i wszystko, do czego przywiązywali wartość. Nie należało pozostawiać ich w trującej bezczynności, wystawiając na działanie apatii lub szaleństwa. Tego samego dnia Władek uczynił ostatnią adnotację w swoim dzienniku pod datą 6 sierpnia: «Idziemy na Warszawę. Przeprawiamy się przez Wisłę pod Kazimierzem i bierzemy kierunek na północ. Cieszę się. Wszystkie oddziały otrzymały ten sam rozkaz. Nareszcie jest jakiś cel. Być może, o ile dotrzemy, uda mi się wyzwolić spod dowództwa „Raroga". Cieszę się. Nie wyschłem ze szczętem. Żywię miłość do mojego miasta i tęsknię za nim. Nienajważniejsza to ze wszystkich ludzkich miłości, ale jednak miłość. Nie pojmuję, dlaczego nie podciągnięto nas wcześniej pod Warszawę, lecz dopiero teraz wysyła się S.O.S. Czyżby rzecz nie była uzgodniona z Rosjanami i robiona z zupacką bezmyślnością? A może to na wielką skalę gest brata Antoniego? Myślę o tym z niepokojem. To, co mówił „Raróg" na ten temat, utwierdza mój niepokój... Dziwię się sam sobie, jak bardzo przywiązany jestem do tej kupy kamieni. Obudził mnie daleki głos parowozu. Leżałem w półśnie. Wydało mi się, że drzewa, szumiące nad moją głową, rosną w lesie młocińskim, że jest niedziela i buczy statek na Wiśle. Przywidzenie to było tak dotkliwie proste w nastroju i mocne, że ocknąłem się pełen nadziei. Nie ma 263 jednak cudów na tej ziemi. Wojna jeszcze się nie skończyła. Obok chrapie owinięty w celtę „Dziki", przytulając do brzucha karabin. Węgielki naszego ogniska pokryły się białym nalotem. Budzą się pierwsze ptaki. Chciałbym przeżyć tę wojnę.» Tego samego dnia doktor Konstanty zaniósł swoje książki do piwnicy, tak samo jak w roku 1939. — Jest w piwnicy... — usłyszał głos komendanta OPL, sprawującego niemal dyktatorską władzę w domu od chwili wybuchu powstania. Konstanty przykrył pieczołowicie skrzynię ceratą i otrzepał ręce z pajęczyn. Światło świecy padło na chmurne twarze dwu młodzieńców. Młodzieniec w hełmie miał piękną twarz o rysach pełnych godnego spokoju, właściwego antycznym rzeźbom olimpijskim. Drugi, w SS-owskiej czapce, pozbawionej odznak, burknął ostro: — Pan jest lekarzem. Chirurg? — Jestem internistą — odpowiedział cicho. — Ale pań ska czapka nie upoważnia pana do inkwizytorskiego tonu w głosie, bardzo młody człowieku. — Więc pan na zranieniach nie zna się zupełnie? — spy tał tamten już zwykłym i zawiedzionym głosem. — Znam się, ponieważ mało kto z nas uprawiał w czasie tej wojny swój zawód. — Doktor Konstanty szczęknął kłód ką, bez ceremonii wręczywszy świecę młodzieńcowi w heł mie. — Wezmę narzędzia — powiedział, kiedy wyszli z piw nicy. — Jeśli warn się wydaje, że jesteście żołnierzami, któ rzy sprostają SS-manom o trzyletnim doświadczeniu fron- 264 towym, to dlaczego ja nie mogę sobie wyobrazić, że jestem chirurgiem. Ale żal mi was, i siebie z tego powodu. — Ta łuna, co oznacza? — zapytał. — Płonie Wola — odpowiedział chłopiec w hełmie. Twarz doktora Konstantego spochmurniała. — Idziemy — warknął gniewnie. — Prowadźcie mnie... wy kamienie rzucone na zas... szaniec — szepnął rozumie jąc, że konspiracja obowiązuje go nadal. XXXI Na Starym Mieście nic nie przypominało o grozie. Nad rynkiem, kwadratowym jak dno akwarium, pływały gołębie. Straszyły je dalekie grzmoty, które nie powodowały nawet brzęczenia szyb. O zmierzchu, szarą godziną, kiedy znikała przyćmiona dymem poświata słoneczna, pod malowanymi fasadami kamieniczek krążyły pary przygodnie zakochanych. Piękne panny w lekuchnych sukienkach opierały się o kamienie bramujące wejścia do ciasnych sionek. Rozmawiały cicho a żarliwie z młodzieńcami umundurowanymi zamaszyście. Darowywały im pocałunki bez wzdragania. Wina było tak wiele, że robiono zeń limoniadę. Olbrzymie niemieckie magazyny żywnościowe na Stawkach i w Wytwórni Papierów Wartościowych gwarantowały sytość żołądków. Natrętnie dudniła piosenka: „Serce w plecaku", beztroska jak samo życie żołnierskie. Brakowało jedynie kwiatów. Wtedy poczęli napływać pierwsi uciekinierzy z Woli, niosąc we włosach i odzieniu zapach spalenizny. Szukali głębokich piwnic i żywności. Budzili przez to litość. Stacho 265 przystanął na rogu Freta i patrząc na miłość, snującą się po Rynku w zaciszu wiekowych budowli, czuł się znużony. Patrzył na dziewczęta i chłopców z kpiącym, starczym uśmiechem. Wiedział więcej niż oni. Tego samego wieczora, kiedy zasypiał na kwaterze czwarta ckiej, usłyszał niezbyt odległy huk eksplozji. Tuż przy jego materacu stuknął o podłogę twardy przedmiot. Sięgnął dłonią i cofnął się szybko. Odłamek, który wpadł przez otwarte okno, oparzył mu palce. Nie przestraszył się. Dotknął jeszcze -raz dłonią wywoskowanej posadzki dębowej i zatrzymał wzrok na kryształowych szybach stylowej ser-wantki, lśniących czerwonymi smugami. Nieomal z lękiem patrzył na jej filigranowe nóżki, wygięte w pełną wdzięku linię. Przeniósł wzrok na bogate ramy, złocone szczerym kruszcem, gdzie za grubymi szkłami drzemały dostojne sztychy. Pokój wypełniało różowe, nikłe światło — odblask łuny nad Wolą. „Panowie niech nie zawadzają bronią o meble — prosiła właścicielka mieszkania — proszę nie uszkodzić nic. Przeniosłabym wszystko do piwnicy. Ale piwnice zajęli uciekinierzy". Stacho wodził wzrokiem po rzeźbionym gzymsie serwant-ki. Narastała w nim gorycz zrodzona ze świadomości trudu i kunsztu, z jakim kiedyś dobry rzemieślnik budował ten przedmiot, pieszcząc go dłońmi i szukając w opornym materiale piękności jego kształtu. Napłynęły myśli o matce, którą pozostawił na progu sieni. Nie chciał czekać na skarpetki, które cerowała jeszcze, idąc za nim po schodach. Sądził, że zaraz powróci. A teraz wyglądało tak, jakby uciekł od niej, nie chcąc obarczać się jej kalectwem.- które nie pozwalało jej chodzić zbyt daleko. Na pewno tak myśli, siedząc sama we wnętrzu domu, z którego wszyscy uciekli. Bezradna jest zupełnie i otoczona pożarami. Pomyśli, że jej 266 nie kochał nigdy i że widać była dla niego gderliwa, kiedy był mały, i zbyt głupia, kiedy on tak zmądrzał za czasów wojny. Daleko odszedł od swojego domu. A teraz odległości wszystkie wyolbrzymiały. O Woli mówiło się i myślało jak 0 obcym kraju. Nie było sposobu powrócić. Wyrzucał sobie, że zbyt mało znajdował chwil dla matki w tych czasach, kiedy robiła się wielka robota ZWM-owska. Żal jego był niewczesny — i to przydawało zgryzoty. „Teraz nic nie pozostaje innego, tylko umierać i patrzyć na drugi brzeg Wisły". Przyjął tę myśl jako pewnik, lecz zatruwała mu duszę, nawykł bowiem do działania. Tutaj zaś działanie nie miało żadnej perspektywy. W polu widzenia był plac zasypany żużlem, „czerwony dom", Wisłostrada 1 za nią pas wody o kolorze ołowiu. Na praski brzeg nale żało patrzeć przez lornetę, kiedy obserwację prowadziło się w celach wojennych, lub bez lornety, zwyczajnie, w chwilach zwątpienia. Toczył się jednostajny kołowrót na tarć niemieckich i wypadów czwartackich. Bronili starej prochowni z czasów, jak mówiono, napoleońskich, stojącej u zbiegu ulic Rybaki i Mostowej. Od Wisły dzielił ich wielki, ceglany budynek garbarni. Na Wisłostradzie patrolowały czołgi, ostrzeliwując garbarnię i domy na staromiejskiej skarpie. Niemcy nacierali rano lub w godzinach poobied nich. W południe należało się spodziewać ciszy, ponieważ niemieccy artylerzyści i ludzie z obsługi miotaczy min sza nowali godzinę posiłku i pracę swą traktowali biurokratycz nie. Można by powiedzieć, że nieomal obowiązywał ośmio godzinny dzień roboczy. Nocą prowadzili nękający ogień. Wstrzelani byli w każdy metr kamieni Starego Miasta. Świecili reflektorami przeciwlotniczymi, kładąc trupie światło na skarpę staromiejską, wodząc smugami blasku po 267 domach tak postrzelanych, że fasady ich podobne były do map krainy jezior. Za dnia Stacho z bezradną wściekłością patrzył na drugi brzeg Wisły, gdzie przy moście kolejowym uwijali się u stóp nasypu artylerzyści rozebrani do połowy. Karmili miotacze min pociskami podobnymi do parówek, a kiedy wszystkie sześć gardzieli nasycili, wskakiwali do schronu i stanowisko baterii pokrywał biały dym. Ponad Wisłą, wyjąc opętańczo, sunęły rakietowe pociski, które niosły Starówce płonący benzol i eksplodujący trotyl. Dzielnica rozpadała się jak płuco dotknięte rozpadową gruźlicą. Stacho zwerbował kilku dobrych strzelców, umieścił ich na najwyższym piętrze garbarni i kazał bić salwami w obsługę miotaczy, nastawiając celowniki karabinów na największą odległość. Zaniechał tego. Pożałował amunicji, kiedy spostrzegł patrząc przez lornetę, że tamci nawet nie odwracają głów, spokojni wobec jęku pocisków. Sekuła odszedł na śródmieście, odkomenderowany tam przez sztab. Kolporterki „Głosu Warszawy", „Trybuny" i „Armii Ludowej", nasycające dzielnice śródmiejską prasą, pewnego dnia wróciły, przynosząc nie tknięte prawie naręcza gazet. Ciasne, pozostające pod bezustannym ostrzałem przejście przerwano ostatecznie. Niemcy atakowali od strony placu Zamkowego, wnikając powoli w ciasne uliczki: Podwale, Piekarską i Świętojańską. Trwały walki o domy przy Kanonii i o Katedrę. Zajmowali dom po domu powoli i systematycznie, wgryzając się w mury jak buldog, który chwycił za szyję i żuje mięśnie dobierając się do tętnicy. Niemcy atakowali od strony Dworca Gdańskiego, zamykając przejście na Żoliborz. Puszczali „goliaty" na szpital 268 obłąkanych na Bonifraterskiej i wybebeszali piętro po piętrze Wytwórni Papierów Wartościowych, ładując w jej betonowe stropy setki kilogramów bomb. Chłopcy, którzy bronili tych pozycji, sczernieli. Bandaże, którymi owinęli rany, ponadpalane były od ognia. Po całej dzielnicy włóczyli się dniem i nocą wariaci od Bonifratrów, ciągnąc za sobą wstęgi rozluźnionych opatrunków. Wszelkie ich manie znalazły pożywkę w potworności otoczenia. Niektórzy, opętani szałem religijnym, wygłaszali płomienne kazania do ludzi zgromadzonych w piwnicach. Słuchano ich, starając się odnaleźć w mistycznym bełkocie ziarna proroctwa. Niemcy wzięli dzielnicę pod koncentryczny ostrzał artyleryjski, prowadząc go z baterii ustawionych na Pradze, na Bielanach i na Woli. Kilkakrotnie w ciągu dnia ponawiali naloty. Sztukasy, przeznaczone do atakowania z lotu nurkowego, nie nurkowały, lecz lecąc ponad dachami zasadzały bomby z ogrodniczą dokładnością. Wieczorem Stacho siedział na progu sieni. Nadeszły godziny nocnej ciszy. Ludzie z piwnic wypełzli na powietrze i gwarząc cicho, podgrzewali konserwy na maleńkich ogniskach, roznieconych pomiędzy cegłami. Część piwnic w ciągu dnia zalała woda, znajdując sobie wśród fundamentów ujście. Pękły stare rury wodociągów, nie wytrzymały bezustannego drżenia ziemi. — Ten dom jest budowany tandetnie — mówi Stacho przypominając sobie cienkość ścian działowych i drewnianych stropów. Tandetna, czynszowa rudera, nadpalona teraz od góry. To wszystko kiwnie się za lada podmuchem. Oni źle robią chroniąc się tutaj. Nam wszystko jedno i tak przeważnie jesteśmy na placówce... Nieraz myślę, że tam bezpieczniej. 269 — Nigdzie nie jest bezpieczniej — odpowiedziała „Ka sia", która przysiadła obok niego na betonowym schodku. Oparła łokcie o swoją torbę sanitarną i dłońmi obejmo wała policzki. Stacho spostrzegł, że od pewnego czasu widzi ją często obok. Ona, skoro zauważyła jego wzrok na sobie, spojrzeniem prosiła o przebaczenie. „Czego się plączesz — mówił — będą ranni, zawezwę. Idź i siedź w maglu. Tutaj strzelają i czołgi mogą nadjechać". Ale kiedy od chodziła, widział puste miejsce po niej. — Bezpieczeństwo, bezpieczniej ?— to są wszystko sta re słowa. Teraz trzeba by może nawet myśleć jakoś ina czej — mówiła powoli, oddając się spokojowi godzin wie czoru. Za dnia nikt nie mówił powoli. — Wiesz, w tym domu urodziła się Maria Curie-Skłodowska. Dziwne, że właśnie w takiej ruderze, jak mówisz. Dzisiaj w południe przeczytałam tablicę nad bramą. Zaraz później oparzyło naszego Francuza. Tego, co to razem z „Tankiem", z „Jan kiem" i „Żydem", i z całą grupą Greków przyłączył się do nas, kiedy uciekli z Pawiaka. Francuz zasnął i już się nie obudzi. Dał mi adres i prosił, aby po wojnie zawiado mić matkę. To był paryżanin. Zawsze myślałam, że Fran cuzi to gogusie z włosami wysmarowanymi brylantyną. „Tank" będzie teraz sam przy kaemie... A Paryż już jest oswobodzony... — Nie będzie sam. „Muchę" mu dodałem do pomocy. — Dobrze, żeście wydębili tę morfinę. Kto by pomyślał, że tutaj w piwnicy jest morfina. Doktor wścieka się... — „Słuchać nie można — mówi. — Amputuję na żywca"... — Patrz, Stachu, co za człowiek z tego magistra. Cały balon eteru i tę morfinę trzymał do lepszych czasów. Nawet akowcom nie dał. Co za człowiek. - Czy rozumiesz, „Kasiu", co znaczy balon eteru? — 270 Stacho powiódł dłonią wskazując na ludzi zgarbionych nad ogieńkami. — Oni nic nie wiedzą. Gdyby ten eter eksplodował, drzazga by z tego domu nie pozostała i ze wszystkich okolicznych. On łatwo eksploduje. — Francuz prosił, aby go zastrzelić. Doktor mówił: „Co ja mam zrobić? On nie wyżyje żadną miarą. Piersi spalone na węgiel. A męczy się. Ja wiem, jak on się męczy. Żebym miał morfinę". Jakże zastrzelić towarzysza, jak sparszałego psa. Kto to potrafi. Potrafiłbyś? Stacho pokręcił głową. — Aptekarza — tego bym zastrzelił. Kto wie, gdybym wypił przed południem, może bym i nie powstrzymał ręki, tylko palnąłbym prosto w tę głupią, roztrzęsioną mordę. Wielką miałem chęć. Teraz mi to odeszło. Właśnie odsta wiłem go do żandarmerii akowskiej. To ich człowiek. Niech z nimi robią, co chcą. W sztabie tej żandarmerii byłem, w podziemiach kościoła garnizonowego. Porobili takie kojce. Słomy nanieśli. Baby tam jakieś w ciemnościach chichoczą. Idę, a tu wychodzi taki jeden, patrzy jak puchacz. „Czego tutaj szukasz? — mówi — Szpiegujesz?" — i za pistolet łapie. Baba go jakaś za łokieć trzyma i zapina bluzkę na sobie. Nadszedł oficer i mówi: „Zostawcie, «Nowy» — to alowiec. Nie rusz łajna, bo śmierdzi". Śmierdzi im, bo Armia Czerwona jest pięćdziesiąt kilometrów od Warszawy. Bo im warszawska parada nie wyszła. Z Londynu śpiewają tylko: „Z dymem pożarów". Oni już nie są na wierzchu. Inaczej by oni z nami gadali... Jakiś bajzel po prostu, a nie sztab. Opowiadałem chłopcom, a „Tank" powiada: komu wojna, komu mat' rodnaja*. A jak przychodzimy na Mostową, to akowski komendant ze skóry wyłazi z radości i koniak wy- Komu wojna, komu mat' rodnaja (ros.) — komu wojna, komu matka rodzona. 271 ciąga, i po plecach klepie. Mówi: ,,Żebym to ja miał choć drużynę takich, jak «Czwartacy», spokojną bym miał wtedy głowę". — Pomieszało się wszystko. Coraz ciężej wytrzymać. Szykanują. Wczoraj podali fałszywe hasło na noc i patrol chciał rozbroić „Admirała", kiedy wysłałem go na górę z meldunkiem. Coraz ciężej wytrzymać. — Myślę wciąż o naszym Francuzie. Dla niego sprawa była prosta. Od razu trzymali się razem: on i „Tank". Spytali: „Czy walczą w powstaniu komuniści?" On nie zdążył zorientować się w całym galimatiasie. Dla niego sprawa była prosta. Twoi chłopcy lubili go. Przynosili mu jakieś ozory w puszkach, bo myśleli, że mu dogodzą, skoro przywykł do innego niż nasze jedzenia. Teraz zasnął i nie obudzi się. Zlizał go ten ogień. Buchnął i zlizał, jak krowa żuczka na trawie. Okna parterowego mieszkania, gdzie mieściła się obecnie kwatera oddziału Stacha, pozostawiono otwarte. Noc była gwiezdna i gorąca. Odblask przenikliwego światła reflektorów wsiąkał pomiędzy mury i oblizywał je leniwie. „Admirał" i „Florek" na dwa głosy śpiewali piosenkę ka-pepowską: Strycharze z Marek i z Baniochy i z Błonia bezrolny brat powiedzą panom: Dość darmochy... Ludzie przy ogniskach przestali rozmawiać. Później Stacho i „Kasia" słyszeli, jak chłopcy proszą „Tanka", żeby i on coś zaśpiewał. Przekręcali polskie słowa i wydawało im się, że mówią doń po rosyjsku. Prosili, aby zaśpiewał gruzińską pieśń o miłości; tę lubili najbardziej, chociaż ani jej słów nie rozumieli, ani nie potrafili powtórzyć me- 272 lodii skomplikowanej, noszącej wiele cech muzyki Wschodu. Wiła się w tej pieśni w kapryśnych splotach tęsknota chwytająca za gardło, olbrzymia jak masyw górski. — Zaśpiewam dziś co innego — powiedział. Jego czysty, piękny głos wylatywał z okna i ponad głowami Stacha, „Kasi", nad ogniskami ludzi z piwnic wznosił się opodal, jak wielki ptak wypełniający podwórko skrzydłami. Przejdziesz, mój towarzyszu, przez wojny i boje, nie zaznawszy snu ani zacisza. Ukochane miasto, możesz spać spokojnie i widzieć sny... — Tę pieśń lubił Francuz — szepnęła „Kasia". — On dlatego ją śpiewa. Stacho wstał i przeciągnął się. — Pójdę do „Dziury" na pierwsze piętro — powie dział. — W nocy nic nie będzie. Gęsto atakowali za dnia. Spaliliśmy im trzeci czołg. Starczy, jak na jeden dzień. Odwieczny budynek prochowni począł obrastać wrakami spalonych maszyn, jak stary dąb czarnymi grudami huby. — Będziesz znowu pił. Widziałam, jak „Dziura" goto wał z cukrem wino od dominikanów. Przytaszczyli cały ko cioł. Zarżnął konia wczoraj i za ochłap mięsa dostał cały kocioł tego czerwonego octu. Będziesz pił — ja wiem, „Kon rad" mówił, że ostatnio pijesz za często. — A ty co? Niańka? — obruszył się Stacho i odszedł, nawet nie podawszy jej ręki, na co liczyła, ponieważ ścis kając dłoń, spogląda się w oczy. W dwa dni później akowski sztab odcinka „północ" wydał obłędny rozkaz, by pewną ilość rannych zgromadzić w kościele Świętego Jacka. Miało to odciążyć przepełnione 18 — Pokolenie 273 szpitale. Przenosin dokonano nocą. Nad wieczorem dnia następnego nadleciały sztukasy i zrzuciły kilka bomb. Bomby przebiły cienkie niby papier sklepienie z cegieł i utkwiły w posadzce. Stosowano już wtedy bomby z zapłonem opóźnionym. Ranni, leżący na noszach ustawionych ciasno we wszystkich nawach, ci, których nie zasypały cegły, walące się ze stropu, jeszcze przez dziewięć sekund żyli, zanim nastąpiła potężna eksplozja, która bez reszty otworzyła sklepienie kościoła. Stał się on podobny do olbrzymiego, wypróchniałego zęba. Powracały na nowo straszne dni z Woli, białe od upału i wapiennego pyłu i noce o niebie czarnym, pełnym otchłani. Noce świecące blaskiem zadymionych gwiazd. Noce pełne skaczących, olbrzymich cieni wywołanych zimnym światłem reflektorów i gorącym światłem pożarów. „Prędko się człowiek przyzwyczaja" — pomyślał Sta-cho, kiedy stwierdził, że nie może odtworzyć w swej pamięci wyglądu żadnej z ulic staromiejskich z okresu przed powstaniem, natomiast nawet nocą doskonale orientuje się w labiryncie ruin, barykad i rowów przeciwczołgowych uznając w pełni ich obecność. Wróciło także podobne do choroby znużenie. Trawiła go gorączka, przygłuchł nieco od bliskiej detonacji granatu ręcznego i potrząsał głową, jakby chciał usunąć wodę z uszu. Wieczorem prochownia zaludniła się. Wraz z całą pierwszą kompanią „Czwartaków" przyszedł dowódca warszawskiego AL-u, „Ryszard", i zaledwie spojrzawszy na Stacha rozkazał mu odprowadzić pluton na kwaterę, a samemu udać się do szpitala. „Ostrożnie, ostrożnie" — napominał „Ryszard" chłopców z pierwszej kompanii niosących na kocach niewypały niemieckich pocisków odrzutowych z taką ostrożnością, jakby to były szklane amfory, 274 pełne jadowitych węży. Było to wiele kilogramów cennego trotylu. „Czwartacy" przywarowali za szczerbatymi resztkami murów, za pryzmami żużla, przytulając do brzuchów żelazne ryby min. Niemcy z „Czerwonego domu" dostrzegli ruch na przedpolu. Cicho sycząc wyleciały ponad dachy domów rakiety zamieniające noc dookolną w dzień pełen chorego światła. Nikt nie drgnął. Każdy zamarł w takiej pozycji, w jakiej zdybał go blask. Kiedy ten trupi fajerwerk ustał, ruszyli szybko do przodu nie dbając już ani o zgrzyt żużla pod stopami, ani nie tłumiąc oddechu. „Lo-lek" nadepnął nogą ramię katapulty przeciwczołgowej, naciągnął twardą sprężynę i założył podobny do szklanego szpica na choinkę pocisk. „Tank" wyrzucił cegłę ugniatającą mu klatkę piersiową i wygodnie dopasował kolbę karabinu maszynowego w zagłębienie barku. Amunicyjny „Mucha" otworzył skrzynkę i trzymał na dłoni koniec zapasowej taśmy. Zrobiło się sucho i gorąco. Sekundy ciszy trwały, trwały, trwały. Powoli oddalały się od pozycji wyjściowych sylwety chłopców, korzy biegli ciężkim, wielbłądzim chodem. Stało się. Lunęło na plac białe światło rakiet i jednocześnie świsnęły nad głowami „Tanka" i „Lolka" pierwsze pociski. Jęknęły rykoszety po cegłach i kamieniach. „Lolek" zwolnił spust „piąta". Wydawało mu się lub rzeczywiście widział w świetle rakiety, jak pocisk pruł powietrze kiwając pletwiastym ogonem. Zaklął. Nad oknem. Za wysoko! — Mimo to cekaem z „Czerwoniaka" zadławił się i umilkł. Teraz dominował nad wszystkim suchy, urywany jazgot karabinu „Tanka", który bił krókimi seriami po oknach, kryjąc atakujących dachem pocisków. Dwójki niosących niewypały, chrapiąc z wysiłku, podchodziły do 275 ściany domu. Czyjeś dłonie wyciągały się z okienka piwnicy zachłannym, szybkim ruchem i chwytały pociski. Sekundę trwali pod ścianą przygarbieni, mierząc okiem przestrzeń przebytą, którą trzeba ponownie przebyć, i już bez rozkazu ruszali skokiem w jezioro białego światła otwarte przed nimi. Przypadali za pagórkami gruzu lub żużla, oddawali prawie na ślepo, za siebie, aby tylko na ukos, w górę kilka strzałów i odczekawszy światło biegli, szukając stopami w fali smolistego mroku zagłębień gruntu, szukając dłońmi muru, szukając osłony. „Mucha" liczył odruchowo mijające go cienie. Oto gumowy płaszcz „Longina", oto „Karlik" w watowanej kurtce niemieckiej na gołym ciele, oto „Heniek" w śmiesznie małym hełmie, który uważał za swoją maskotkę i nosił na czubku głowy. Przybiegają dysząc i patrzą porcelanowymi oczami ślepców — „Lolek", dawaj jeszcze raz! — ryczy basem „Tank", chociaż „Czerwony dom" odzywa się rzadko teraz — „stra szy". Jęknęła sprężyna wyrzutni. Cicho poszybował granat nad placem. Bluznęło czerwone światło eksplozji na ścianie „Czerwonego domu" — Ech, ty artylerzysto.. — skwitował „Tank" drugie pudło „Lolka" i dodał frontowe zwaliste określenie. — Mądry! — zapiał falsetem „Lolek". — Jak ty chybiasz, nie widać po ciemku Zachrobotał gruz i za załomem muru przykucnął obok „Muchy" i „Tanka" „Ryszard". — Mętlik jak na bazarze — mruknął, sapiąc od szyb kiego biegu. — Niech szlag trafi... — ssał skaleczony sta lowym zadziorem palec. Rozerwał skórę po ciemku — w piwnicy „Czerwonego domu" układając na stos pociski. Nagle przygarbił się i dłonią przydusił do ziemi głowę małego „Muchy". Wionął gorący, mocny wiatr i jednocze- 276 śnie rozlała się wielka pomarańczowa jasność, tak jakby ktoś z łona nocy uwolnił naraz wszystkie czerwone zorze. Kiedy nastała już cisza, stukały jeszcze przez chwilę opadające spod nieba okruchy cegieł. Świat odsłonił puste jak skorupa wydmuchniętego jaja ruiny „Czerwonego domu". Powracały na nowo straszne dni z Woli, białe od upału i wapiennego pyłu i noce o niebie czarnym, pełnym otchłani. Noce świecące blaskiem zadymionych gwiazd. Noce pełne skaczących olbrzymich cieni, wywołanych zimnym światłem reflektorów i gorącym światłem pożarów — „Mańkut", poprowadź chłopców przez klasztor, a ja zajrzę do Świętego Jacka — powiedział Stacho, kiedy wydostali się ze strefy ostrzału na Mostowej. — Musiało tam zdrowo trzepnąć. Szedł w górę powoli, oddychając ostrą wonią spalenizny, do której przywykł i którą — rzecz dziwna — polubił. Minął narożnik Freta i wszedł w puste wrota kościoła, wspinał się po pochyłej warstwie gruzów zalegających przedsionek. Podeszwa jego buta natrafiła na przedmiot miękki i poddający się naciskowi. Przycisnął guziczek lampki elektrycznej. Podnieść wzrok zdołał dopiero wówczas, kiedy z jednej z bocznych kaplic osunął się gruz, chrobocząc głośno. Przeniósł światło latarki. W kręgu światła zobaczył głowę psa, wysuszonego jak mumia. Pies znieruchomiał, patrzył na Stacha drżąc kościstymi lędźwiami, oczy zwierzęcia płonęły czerwono. Tej nocy, kiedy „Czwartacy" szli do natarcia niosąc na kocach niewypały min, Stacho siedział w kwaterze na podłodze i czerpał filiżanką czerwone wino. Zrzucił z siebie ciężką „uprząż" wojenną, legł na materacu obok „Mańkuta" i mówił potrząsając śpiącego już dobrze towarzysza: 277 — „Mańkut", słuchaj, ,Mańkut", czy my jeszcze jesteś my ludźmi?... Nad ranem powrócili do kwatery chłopcy, rozgrzani pomyślnym natarciem. „Kasia" pierwsza pchnęła drzwi pokoju. Brudny i rozczochrany „Mańkut" krzątał się szykując śniadanie złożone ze szprot w oliwie i rozwodnionego wina. Spytała o zdrowie Stacha ruchem głowy. — Wy leży się... — powiedział cicho. — Przyszedł póź niej niż my. Słyszałem, jak pił... niewiele zostawił... Mu siało mu dobrze pójść do nosa, bo budził mnie i zadawał głu pie pytania, później trzęsło nim, jakby płakał. Alkohol na rody gubi, ale pojedynczemu człowiekowi nie szkodzi. Bę dzie co ważnego — obudzę... Następnego dnia wieczorem „Kasia" nie przyszła, aby porozmawiać na progu kwatery. Chciał iść do szpitala i szukać jej, ponieważ noc zapowiadała się niespokojnie i kto mógł wiedzieć, kiedy po raz ostatni rozmawia z towarzyszem. Pomyślał jednak, że może jest zajęta rannymi, i nie wiedział dokładnie, co jej powie. Wywoła ją z podziemia hal targowych przy Swiętojerskiej, gdzie na piasku stały łóżka zapadające się w ziemię. Oderwie ją od jakiejś pracy i zawoła. Ona popatrzy pytającym wzrokiem, na który — jak jej odpowiedzieć? Tłumaczyć rzeczy mgliste i nieuchwytne, nie dające się łatwo wypowiedzieć? Prosić ją o litość w przerwie między dwoma opatrunkami? Aż stęknął, podziwiając swoją głupotę. W ciągu dni i nocy następnych chłopcy jego mówili: „S-t-a-r-a się nasz «Bartek», zhardział." Zauważył, że ma mniej strat, mimo wzrastającego bezustannie napięcia działań. Żywość jego udzieliła się chłopcom, walczyli precyzyjnie. Prowadził szkolenie w obsługiwaniu kaemu. Zapraszał Aleksandrę do kwatery, aby pro- 278 wadziła pogadanki i rozmowy. Po jej odejściu nierychło zaczynali tasować karty, a mały „Kindzior" perorował: — Głupiście, „Admirale". Sam widzisz, co to wojna. Za robiłeś przedwczoraj ociorem po szyi i jeszcze gadasz: „Cze go nie idą? czego nie idą?" Wedle ciebie, jak? Karabin po wiesił na plecach i idzie sobie spacerkiem spod Brześcia Li tewskiego nad Wisłę, mleko po drodze popija, skowronków słucha. A nawet, jeśli tak. Przespaceruj się. Dojdziesz do Wisły i nosem w wodę upadniesz. A to armia. Gdzie bazy dla samolotów? Pod Kijowem. Gdzie ropa do czołgów? W Smoleńsku. A szpitale, a zaopatrzenie... Lepiej byś się za stanowił. Myślisz, że to tak, jak pokazywali Niemcy na fil mie: czołgi jadą, muzyka gra, nikt nie jest zabity. A tu, bra cie, czterech piechurów starło nogi do kości. Trzeba ich dać na podwodę, a podwody nie ma. Szukają. Żniwa. Chłopi nie chcą jechać. Pół dnia stracone, a tu motor nawalił, głupstwo, powiedzmy, panewka się wytopiła, szukaj nowej, ale ona sto kilometrów z tyłu, a tu, bracie-, Niemcy się okopali i pa- skudzą okolicę. Ty nic, tylko — „czego nie idą, czego nie idą". A sam, jak czołgi nacierają, to mówisz, że butelek za mało i że zaraz przyniesiesz. Roześmieli się, a później „Kindzior" zmówił się z trzema chłopcami, pobiegli do artysty malarza, który pracował w kancelarii sztabu, wykonując ozdobne blankiety do „krzyża Grunwaldu", plakaty rozwieszane w stołówce „Pod Bazyliszkiem" i rysunki do gazety ściennej „Czwartak". — „Wiktor", narysuj pomnik — prosił „Kindzior". — Podstawa, rozumiesz, na podstawie facet z pancerfaustem. — Na cholerę? — Narysuj, spokojna twoja głowa. Dla „Czwartaków" nie zrobisz? Przybiegli ze zrolowanym papierem do kwatery, a „Faja" 279 pozostał za drzwiami. Tam wydusił z siebie resztki śmiechu, zmierzwił włosy, przekrzywił hełm i wybałuszył oczy. Tak wkroczył do pokoju i zawołał: — Wracam z Mostowej, koninę chłopakom zaniosłem na kolację. Krewa. Czołgi atakują. Nie mogą dać rady. Porucz nik „Stasiek" prosi o pomoc. Mówił, żeby przysłać „Admi rała". „Konrad" dał dla „Admirała" pancerfaust. Strzelają z daleka, nie podjeżdżają, Podczołgać się trudno. „Konrad" mówił: — „Admirał" pewno nie wróci, odznaczymy go po śmiertnie. — „Wiktor" machnął od ręki projekt pomnika. Usiądę. Osłabłem. Podał „Tankowi" rulon papieru. Ten rozwinął go, przekrzywił głowę i bąknął: Nu, niczewo... Karton wędrował w krąg i wreszcie podano go „Admirałowi". „Kindzor" pochylił się, oparł mu rękę na ramieniu i powiedział: — Pomnik piękny. Na Mostowej postawimy, na placyku pomiędzy prochownią a „Czerwonym domem". Tam, gdzie polegniesz, dokładnie w tym miejscu. A może chcesz gdzie indziej, co? „Admirał"? Powiedz swoje ostatnie życzenie. W ogóle coś powiedz, dobrze jest dla historii, kiedy bohater coś powie przed śmiercią. Wymyśl coś ładnego i żeby nie było długie. — Tak, tak — powiedział „Faja". — Łatwiej będzie za pamiętać i na podstawie wyryć w kamieniu. „Admirał" zbladł wodząc po ich twarzach baranim wzrokiem. Nie mogli znieść tego dłużej i ryknęli rozgłośnie. — Umieram! — krzyczał „Kindzior", osłabły ze śmie chu. — Dobrze, że się śmieją — myślał Stacho. Lecz niepo koiła go przyczyna wesołości, zawarte w niej okrucieństwo. Być może, że i „Tank" zrozumiał to podobnie. Skoro uspo koili się, mrugnął po łobuzersku i zanucił cicho cźastuszkę. 280 Otoczyli go i chórem powtarzali skoczny, pełen prostej wesołości refren: Oj... kalinka.,, kalinka... Uchyliły się drzwi i „Kasia" ukazała zza nich swą roześmianą twarz. — Pozwólcie i mnie poweselić się z wami. Długo w noc, kiedy dopalały się malutkie ogniska uciekinierów, obserwując ich gaśniecie gwarzyli siedząc na betonowym schodku u wejścia do kwatery. Podwórko wydawało im się za ciasne. Mieli nad głowami jedynie mały prostokąt nieba, nieco jaśniejszego od ścian kamienicy. Stacho poprowadził dziewczynę, trzymając ją za rękę. Usiedli na złomie muru w ogrodzie klasztornym. Nie cofnęła dłoni. Zza Wisły ciągnął mocny wiatr, zrodzony daleko, na suchych stepach. Niósł zapowiedź pogody i odpędzał na zachód dym. Nie szeleściły drzewka w klasztornym ogrodzie, podmuchy eksplozji już dawno pozbawiły je liści. Za dnia ich pnie i gałęzie szare były od pokrywającego je popiołu i kurzu. Nad skarpą staromiejską, nad Wisłą i nad jej płaskim prawym brzegiem, wysoko wisiało bogate w gwiazdy niebo. Ono jedno nie uległo przemianom w otaczającym ich pejzażu. Rozległe, wszechobejmujące i odwieczne jak miłość. — Ja wszystko wiem... Kilka dni temu Aleksandra mi mówiła: „Chciałam, żeby został przyjęty do Partii, a on roz- pił się, Jak tylko »Smukły« odszedł na śródmieście, on za czął chlać, a ja go chciałam do Partii. Patrzeć mi teraz tru dno na niego". I wiesz, „Bartek"... — Ja mam Stacho na imię. A tobie, jak? — Katarzyna, Kasia — znaczy. Nie wybierałam sobie pseudonimu specjalnego i tak już zostało. Więc, Stachu, jak ona to powiedziała, zrobiło mi się głupio i wstyd. Ale ty po myślisz, że ja ciebie agituje, a ja mówię po prostu,.. — Nie myślę tak. A Aleksandra za szybko na mnie krzy- 281 żyk postawiła. Mnie nie tak łatwo przekreślić, ja się nie dam. Zobacz, co się dzieje naokoło. Rzeźnia, która się zamienia w dymiący grób. Ludzie z piwnic wilkiem na nas patrzą. Za jaką sprawę ja się biję? Pytam i nie umiem odpowiedzieć. Za co zginęli „Pepeszka", „Longin" i tylu innych? Połowa moich chłopców gryzie ziemię albo czeka na Świę-tojerskiej w bazarze, kiedy bomba przebije strop szpitala. Wczoraj przyszedł do nas na Mostową jakiś cuduś, porucznik z AK: „Phi — powiada — straty. U mnie bywały dni, kiedy po dwudziestu zostawiałem na barykadzie". Gdzieś na Podwalu rypnęła bomba. Biegnie kobieta wzdłuż starej fosy, cała obsypana kurzem, nogi odarte ze skóry, woła: „dziecko!" Jak można na to patrzeć? I jeszcze ta pętla naokoło. Nie ma stąd żadnej drogi, nigdzie, wszędzie karabiny maszynowe. Jama z trupami — oto Starówka. Sekuła poszedł. Aleksandra, no cóż, baba, jak z nią gadać? Towarzysze ze sztabu zaharowani, innych nie znam. A co ja? Też człowiek. Cierpnę, kiedy pomyślę, że mnie tutaj zakatrupią. Nigdy nie bałem się. Nie widziałem, jak się umiera. Wydawało mi się to proste i zawsze jednakowe. Ale śmierć może być rozmaita. Tutaj jest straszna, na nic nieprzydatna. Teraz już myślę inaczej. Teraz myślę tak: A jeżeli wyżyję, „Smukły" po wojnie powie: „No co? pękłeś?" I powie jeszcze: „A ten i ten, i ten nie pękli. Inni wytrzymali, a ty?" — Teraz już myślę o życiu. Tylko o życiu myślę. — Dla nas w ogóle nie ma śmierci. Ja tak myślę, Stachu. Nie ma dla nas śmierci. Więc po co myśleć o rzeczach, któ rych nie ma. Stacho zamyślił się. Wysączył resztę dymu z drewnianej cygarniczki, wydmuchnął niedopałek i długo wdeptywał go w piach. — Mówisz i prawdziwie, i bałamutnie zarazem. Pew- 282 no, że zaczęło się nie za nas i skończy się nie za nas. I kiedy nas nie będzie, sprawa nasza będzie szła dalej. Ja wiem... Ale człowiek ma jedno życie i my, widzisz, jesteśmy jakby na progu. Jeszcze miesiąc, jeszcze tydzień, a może dzień i doczekamy się tego, czego nie doczekało się tylu przed nami. Nie będę kłamał. Boję się śmierci. Boję się — to nie znaczy, żebym się po dziurach chował, ale boję się. I dlatego nie o tym myślę, że przyjdzie zginąć, a o tym, że przyjdzie żyć. „Kasia" drgnęła, od Wisły powiało chłodem. — Zimno, kończy się sierpień. — Prawda — powiedziała ze zdziwieniem, Zdobył się na odwagę i otoczył ramieniem jej barki. — Tak będzie cieplej — mówił szybko, aby uprzedzić jej odmowny gest. Ponieważ przytuliła się, ciepłym gło sem dodał: — Posiedzimy jeszcze czy może musisz już iść? — Służbę zaczynam dopiero o drugiej. Jeszcze jest czas — odrzekła. O tej samej porze nocy następnej dowódca drużyny sztabowej AL — „Gustaw" — dyktował maszynistce meldunek, który łącznik miał przenieść kanałem na Żoliborz: Dnia 26 sierpnia bomba lotnicza zabiła majora „Ryszarda", kapitana „Felka"... porucznika „Nastka"... Na wielkiej wydmie gruzów, pozostałej z domu, w którym urodziła się Maria Curie-Skłodowska, płonęło ognisko. W jego świetle migały ostrza kilofów. Stacho otarł pot z twarzy rękawem koszuli i przypadł ciałem do cegieł. Nasłuchiwał chciwie. Żaden głos nie dochodził z wnętrza rumowiska. Stało się pewne, że sztab warszawski AL został zniweczony. 284 W cztery dni później oddziały powstańcze opuszczały Stare Miasto, przechodząc kanałami do śródmieścia. W ciągu dwu nocy i jednego dnia czarny otwór włazu u zbiegu ulic Wareckiej i Nowego Światu wypluwał mokre kłębowiska ludzi, których niepokoił i napawał jednocześnie otuchą spokój panujący tutaj. Dotykali jak relikwii suto rosnących liści dzikiego wina, przeplatającego żelazną kratę kawiarni artystów na rogu Wareckiej. Na puste, zapylone popiołem, zasypane rumowiskiem i żelazem ulice staromiejskie wychodzili ostrożnie ludzie z piwnic, uciekinierzy z Woli i mieszkańcy Starówki. Niespokojnie wypatrywali Niemców. Po południu pojawiły się pierwsze białe flagi, zwisające ze ślepych okien. Na ulicy Rybaki, w domu stojącym naprzeciw prochowni, kilku mężczyzn przybijało gwoździkami prześcieradło do kija. Komendant domu prosił Stacha, aby ten zawiadomił go o likwidacji placówki. Unikał patrzenia w oczy, ponieważ wstyd mu było mimo wszystko białej flagi. — Panowie „Czwartacy" rozumieją, są dzieci i kobiety, mamy chorych i rannych. Uciekinierzy chcieli już wywiesić, ale ja ich powstrzymałem. Chcieli mnie bić, lecz uspokoili się, kiedy powiedziałem, że jak Niemcy zobaczą flagę, mogą podejść, a panowie „Czwartacy" zaczniecie wówczas strzelać, oni pomyślą, że to był podstęp, i zemszczą się na nas. Przestali mnie wtedy szarpać... Stacho słuchał spokojnie, czytając w jego zapadłych oczach głęboką, wielką niepewność. Komendant nie powiedział tego, że ludzie krzyczeli: „Nie pozwolimy strzelać powstańcom! Dosyć... przecież uciekają" i że uspokoiły ich nie tyle jego słowa, co popołudniowy atak lotniczy na ulicę Rybaki. Ostatni nalot przewalił się nad ich głowami. Dzień pochylał się, zamglony dymem i kurzem, którego wyniosłe 285 zwoje niósł wiatr w górę Mostowej. Za przedpiersiami barykad leżeli chłopcy, odwracając głowy za siebie. Były to resztki oddziału Stacha, wzmocnione kilkoma ludźmi z drużyny sztabowej, której nazwa straciła wszelki sens. O dziesiątej wieczorem „Gustaw" przysłał gońca z rozkazem zwinięcia obrony, Podnosili się powoli, zgarbieni przemykali za grzbietami barykad i siadali kolejno pod murem. — Wszyscy są? Sprawdzić! — Wszyscy... — bąknął ktoś z końca szeregu — wszys cy żywi... — dodał ciszej ten sam głos. — Panowie odchodzą? — dopytywał się komendant nie cierpliwie. Patrzył ponad ich głowami w ciemności zale gające Wisłostradę. — Poczekajcie na mnie. Zapalcie — powiedział Stacho do chłopców. — Prowadź — zwrócił się do komendanta. — Ja sam powiem, że odchodzimy. — A może lepiej ja... może lepiej wy już sobie idźcie, panowie „Czwartacy". Stacho był tak bardzo znużony, że uczucie gniewu nie objęło jego serca nagłym płomieniem, lecz wypełniało je powoli, jak woda śluzę kanału. Pochylił zmroczniałą twarz ku twarzy komendanta i warknął głucho: — Prowadź. Piwnice były obszerne i sklepione półkolisto. Być może, dom ten postawiono na fundamentach przedwiecznych składów kupieckich, jakich wiele w tej części miasta, gdzie nawet o mury starych fortyfikacji opierano plecy czynszowych domów. Panował gęsty, cuchnący mrok, a płomyczki małych kaganków nie tyle rozświetlały go, co odbierały resztkę tlenu z powietrza. Nikt nie spał, a pod sklepieniem szeleścił jedno- 286 stajny poszum głosów. Jedynie dzieci drzemały zakopane w barłogach, sporządzonych ze słomy i szmat. „Dzieci — myślał Stacho — skąd dzieci tutaj?" Stał teraz sam pośród siedzących na ziemi i opartych o ściany ludzi, krzyczących najstraszliwsze przekleństwo samym swym istnieniem, swą nieruchomością, swoim milczeniem. Stachem owładnęło zwątpienie. W głowie czuł pustkę, w której nie powstawał ani bodaj zarys myśli, które miał wypowiedzieć. „Dzieci. Nie pomyślałem o dzieciach. Oni mają przecież dzieci" — myślał rozpaczliwie, podczas gdy ludzie z piwnicy powstawali i odrywali swe plecy od ścian, otaczając go coraz ciaśniejszym, milczącym kręgiem. Podniósł głowę. — Odchodzimy — powiedział cicho. — Dzisiejszej nocy ostatnie oddziały odchodzą ze Starówki. Możecie wywiesić białą flagę... Zamilkł i przyciął zębami wargę. „Przepraszać czy jak" — myślał. Pierścień otaczających go ludzi pękł. Naprzeciw Stacha stanął człowiek o twarzy, której wieku nikt by nie określił — pokrywał ją wielotygodniowy zarost. Z marynarki, pozbawionej rękawa, wystawała goła ręka, bielejąca w mroku. Podzwaniała cicho o klamrę bańka po konserwach, uwiązana u paska. — I czego pan od nas jeszcze chce? Niech pan już idzie... — bełkotał podnosząc nagą rękę. Stacho cofnął się o krok. Tamten zerwał z głowy watowaną czapkę niemiec ką i cisnął ją Stachowi pod nogi. — Zostaw, Jasiek — zadudnił w mroku czyjś głęboki głos. — Oni nic nie są winni. Kazali im. „Mnie nikt nie kazał" — myślał Stacho wchodząc na 287 stopnie schodów, prowadzących do wyjścia. I wtedy dopiero na s?,czycie schodów znalazł właściwe słowa. Odwrócił się, pochylił do przodu i powiedział: — My tu jeszcze powrócimy kiedyś. I wy powrócicie, i ja. Ci z Londynu nie zobaczą już nigdy Starówki. Ale my tu jeszcze powrócimy. Podniósł pięść. Nie wiadomo, czy groził, czy przysięgał, czy pozdrawiał. W korytarzu, wiodącym na zewnątrz, dogonił go głęboki głos człowieka, który mówił: — ...On nie z tych. Ja ich znam. To z AL-u — komu niści... To słowo napełniło serce Stacha ciepłą radością. Przystanął na środku jezdni, chwycił nozdrzami tęgi haust wilgotnego powietrza nocy, przesyconego smolnym zapachem pożarów. Jasnym głosem krzyknął do chłopców przykucniętych pod ścianą. — Wszyscy... powstań! XXXII Jurek odwlekał decyzję z dnia na dzień. „Zgłoszę się jutro" — postanawiał. Ale później napływały tłumem wątpliwości, rzecz odkładał i postanawiał oczekiwać. ,,Z moją młodością tak się przecież nadaję do zabicia — myślał siedząc w przygodnym schronie — że nawet nie mogę dziwić się ludziom, których spojrzenia wyduszają mnie z tej piwnicy na zewnątrz". Za dnia uczestniczył w tych wszystkich pracach, do jakich bez zbytnich zapraszań naganiano cywilów. Sypał barykady, nosił kamienie wyrwane z bruków i układał płyty 288 chodników, tak aby tworzyły rodzaj bunkrów przylepionych do ścian kamienic. Pracował pochylając nisko głowę, by nie napotykać wzroku młodych powstańców, dozorujących roboty. Czuł się oszukany. W dniu kiedy wybuchło powstanie, umówił się z „Genowefą" na rogu Marszałkowskiej i Hożej. „Pamiętaj: trzecia trzydzieści" — napominała — i nie przyszła. Wystarczyło, że poczekał na nią dwadzieścia minut, aby drogę do domu zagrodził mu labirynt ulic pozostających pod ostrzałem, aby miasto, tak znajome i łatwe do przebiegnięcia, zamieniło się w mroczny kocioł, bulgocący strzelaniną, pryskający żelaznymi kroplami. Kiedy szedł na spotkanie z „Genowefą", doznawał uczucia ssącego niepokoju, obserwując wzmożony, gorączkowy ruch na ulicach śródmieścia. Nie uległ jednak głosowi przeczuć nakazujących mu powrót na Wolę, uznawał nawet przełamanie mglistych obaw za zwycięstwo nad swoimi nerwami, których rozedrganie wyjaśniał kanikułą i ogólnym nastrojem niepokoju, wniesionym do miasta przez odwrót niemieckiej armii. Pozostał na ulicy Hożej, a później okazało się, że nawet przejście przez Aleje na północną stronę śródmieścia jest niezmiernie utrudnione. Wśród plotek na przemian panikar-skich i buńczucznych, jakie wymieniali ludzie w sieniach i schronach, nie podobna było wypośrodkować cienia prawdy o czymkolwiek. Poszedł na Wilczą do doktora Konstantego. — Pan doktor został zmobilizowany. Odszedł przed godziną — wyjaśnił sucho komendant OPL. Jurek zatrzymał się jednak w tym właśnie domu, licząc na to, że Konstanty odwiedzi swoje mieszkanie, które zamknął na kłódkę. Od tego dnia Jurek często opuszczał piwnicę, wyrwany 289 19 — Pokolenie z kąta ciężkim jak stalowy hak spojrzeniem komendanta OPL. Szedł, potykając się na stopniach schodów i wychodził na światło dzienne, wynosząc na urągowisko swoją młodą twarz i krzepką postać. Krzepkość jego była pozorna, a po tygodniu głód czający się pod sercem wyzuł go z resztek sił i pozbawił wstydu. Kiedy wznoszenie barykad ustało, a wszyscy wokół przestali żądać bohaterstwa i otrzeźwieli, by popaść w nastroje pełne zwątpienia i gniewu, Jurek po dawnemu, jako jeden z nielicznych w tym domu przybłędów, wykonywał prace zalecone przez powstańców. Stał się nosiwodą. Brnął poprzez wyrwy w chodnikach, dźwigając nienawistne kubły w dłoniach tak wiotkich jak meduzy. Szczęki jego pokrył puszystą kołderką kasztanowaty zarost, a źrenice płonęły mu w mrocznych oczodołach. Tak spotkał go Konstanty. — Jurek? Postawił kubły na ziemi, popatrzył bezdusznie, a później powiedział: — Czy masz może coś do zjedzenia? Konstanty wodził po jego twarzy badawczym spojrzeniem. — Czemu się przyglądasz? — spytał Jurek. — Czło wieka nie widziałeś? Napatrzysz się jeszcze. Już rychło przestaniesz się dziwić takim twarzom jak moja. — Pójdź no, bracie, ze mną. Tyś skapcaniał — powie dział Konstanty. O zmierzchu, kiedy zamilkło postękiwanie pocisków i noc zeszła na miasto, zaczerwieniona gorączką pożarów, Konstanty powrócił ze szpitala i przyniósł jedzenie. Teraz Jurek leżał wyciągnięty na skórzanej kanapie i po 290 raz pierwszy od wielu dni ćmił papierosa przy pełnym żołądku. — Miałem zamiar zaciągnąć się jako mięso — mówił spokojnie, przerywając ciąg mowy dla zaczerpnięcia ty toniowego dymu. — Ostatecznie groziła mi śmierć głodo wa. Pozostałem sam w obcej części miasta. A ciebie nie było. Ciągle myślałem, że spotkam kogoś z naszych, i wahałem się. Trzy dni temu, kiedy w schronie krzyczeli na mnie wszyscy jak ptaki na przydybanego w dzień puchacza, kiedy wyładowała się złość ich i rozpacz, każąc im wyma wiać mi kąt w piwnicy i powietrze, które zabieram, zde cydowałem się już twardo: iść i prosić o przyjęcie do któ regokolwiek z oddziałów. Bałem się pytań, jakie mogliby mi zadawać, kłamię nieudolnie, a milczeć, tak jak w gesta po — nie wypadałoby. Wtedy wpadło mi w ręce to — Ju rek sięgnął do kieszeni, wydobył zmiętoszony świstek z na drukiem „Głos Warszawy" i podał go Konstantemu, który przybliżył papier do świecy. — Pomyślałem wtedy, że do brze będzie zaczekać jeszcze i przy pierwszej okazji prze dostać się na północne śródmieście. Chciałem tam iść. — I szukać wiatru w polu — powiedział Konstanty. — Szukać śladu ćwiartki papieru, noszącej datę sprzed ty godnia, w mieście, gdzie jest trudno przejść ulicą. — Powstrzymało mnie jeszcze i to — ciągnął Jurek — że nasi dochodzą do Wisły. „Po co — myślałem sobie — maczać ręce w tym wszystkim, niech ich diabli wezmą. Co ja z nimi mam wspólnego? Pomagać im wygrywać ostat nią, fałszerską kartę? Niech ich diabli wezmą". — Ja miałem lżej — mówił Konstanty. — Miałem zbyt wiele roboty, aby myśleć, a przed kilkoma dniami odna lazł mnie „Smukły". Szukał ludzi. A gdzież znaleźć leka rza, jak nie w szpitalu. Teraz pójdziemy z nim razem. Za- 291 szedłem tu dziś, bo chciałem pożegnać moje cztery kąty. Mieszkało mi się tu i pracowało nieźle. Kto wie, czy wrócę kiedykolwiek. Czerniaków — to bardzo daleko. Następnej nocy niewielki oddziałek ludzi schodził płytkim rowem, wyrytym w skarpie wąwozu ulicy Książęcej, w dół, w kierunku Wisły. Celem ich marszu była fabryka, zwana „Blaszanką", gdzie AL-owska kompania od kilku dni trzymała pozycję. Kroczyli gęsiego w milczeniu, pochylając się, aby nie dostrzegli ich ponad przedpiersiem Niemcy ze szpitala Świętego Łazarza. Jurek spoglądał bezustannie na swoją nową opaskę z literami AL, tak jak bezustannie spogląda się na nowy zegarek. Tym samym rowem szły w górę karawany prowiantowe, niosąc puszki z konserwami pomidorowymi. Pomidorowe konserwy brali ze składnicy „Społem" na Czerniakowie, a jęczmień z browarów na Prostej. Co ochotniejsi a pozbawieni wstrętu ludzie poczęli patrzeć na koty i psy jako na dania mięsne. Połowa powstańców chorowała na biegunkę. — Umierają „powstańcy" przeważnie na sraczkę — mówił Zenek, wynoszący trupy razem z Dawidem. — To nie są żadni lagrowcy. Wystarczy takiemu dwa tygodnie pochodzić na pokrzywkowej zupie, żeby zmuzuł- maniał. Później dorwie się gdzieś do brukwi albo wywęszy trochę chleba i gotów. Durchfall* i cześć. Dawid żywił w stosunku do „powstańców" uczucia niechęci. Prawie każdy z tych, z którymi zetknął go los, ględził na taką nutę: „Pan powinien zrozumieć, że my nie jesteśmy Durchfall (niem.) — biegunka. 292 żadnymi prawdziwymi więźniami. Nie popełniliśmy nic, co by usprawiedliwiało nasz pobyt tutaj. Przywieźli nas z Pruszkowa, a my jesteśmy cywile niewinni". Wmawiali to wszystkim naokoło. Kładli to w uszy vorarbeiterow i postów. Starali się przekonać nawet dowódców straży, że ich zwierzchnie władze popełniły fatalną omyłkę, przeczącą niemieckiemu poczuciu sprawiedliwości. Rychło jednak zamykano im pełne słów usta, czyniąc je zdolnymi jedynie do wydawania jęków. Dawid pracował od miesiąca w komandzie czyścicieli. Przywykł. Ciałem człowieka bujali jak workiem pełnym mąki. Zenek wołał: „hoop!" — Oznaczało to, że rozmach jest już dostateczny i trzeba rzucić na samochód ostatnim, wielkim wysiłkiem wszystkich mięśni. Samochód odjeżdżał wznosząc pył na długiej drodze, biegnącej pomiędzy rzędami baraków, odjeżdżał w stronę, gdzie kurzyły tłustym dymem kominy krematoriów. Dawid z lękiem spoglądał w tamtą stronę. Pragnął uniknąć pracy w krematorium, ponieważ sądził, że w momencie likwidowania obozu obsługa pieców zostanie dla zatarcia śladów wybita w pierwszej kolejności. Dlatego to od tygodnia cierpliwie ponawiał zabieg, o którego skuteczności zapewniał go gorąco pewien stary Austriak: „Udawało mi się w czasach pierwszej wojny dekować się tym prostym sposobem..." Dawid zwilżał moczem skórę pomiędzy palcami rąk i w pachwinach. Po pewnym czasie lekarz, na poły przekonany koloniami pęcherzyków na palcach Dawida, uznał go za chorego na świerzb i skierował do baraku dla kreco-watych. Po opuszczeniu szpitala Dawid nie powrócił do dawnej 293 pracy, lecz został zatrudniony w brygadzie budowlanej jako malarz. Tak oto zamknął się krąg jego więźniarskich zatrudnień. Skończył na tym, od czego rozpoczął, ten okres swojego życia, który tak dotkliwie okaleczył jego duszę, że później, kiedy przyszło mu powrócić do malowania obrazów na gładkich, lśniąco białych, brzęczących prawie pod dotknięciem pędzla płótnach, napiętych na prostokątne blejtramy, malował rzeczy widziane tak, jakby miały za chwilę sczeznąć, zniszczone nieludzkim kataklizmem. Kwitnący sad mógł namalować jedynie tak, jakby za chwilę miał runąć obalony uderzeniami wściekłych siekier. Latami wyganiał ze swego mózgu te przywidzenia. Nie zginął bowiem, lecz ocalał za sprawą pewnego Niemca z Volkssturmu. Kiedy Dawid leżał w grupie więźniów, rannych po ostatnim nalocie, czekając na ewakuacyjny transport, widząc, jak ładują zdrowych na ciężarówki, spytał: „My będziemy rozstrzelani?" odpowiedział mu ów volkssturmista: „Ja nie zastrzelę nikogo". Powiedział więcej, niż Dawid mógł się spodziewać. Wyczołgał się zatem i wlókł swe ciało po ziemi, na którą kładły się długie, miękkie cienie zmierzchu. Za jego przykładem nie poszli bracia Zylber, ranni odłamkami tej samej bomby, która zmiażdżyła mięśnie Dawida. Bali się śmierci, lecz obca im była ta wielka i żarliwa miłość do życia, którą on żywił. Dlatego jemu, a nie im sądzone było dostrzec nocą łuny nad wschodnim widnokręgiem ziemi niemieckiej. W drugim miesiącu powstania żołnierze warszawskiej Armii Ludowej wykonali dwa najsensowniejsze w ogólnym powstaniowym bezładzie posunięcia. Jednym z nich było 294 utworzenie przyczółka na Żoliborzu z wykorzystaniem wsparcia artyleryjskiego, jakiego udzieliły baterie jednostek artyleryjskich Pierwszej Armii WP. Umożliwiło to przerzucenie znacznej części sił AL-owskich na Pragę. Na Czerniakowie specjalnie wydzielona sekcja przygotowała i przeprowadziła z dobrym wynikiem przerzut łączniczek na Saską Kępę. Nocą polatywały nad Saską Kępą kapryśnym jak ćmy lotem poczciwe kukuruźniki. Gasiły one oczy reflektorów. Motory ich gderały przyjaźnie. Dwunastego września Niemcy zajęli gmach ZUS-u i przecięli w ten sposób wątłe połączenie Czerniakowa ze śródmieściem. Tego wieczoru łączniczki z warszawskiego AL-u jadły kolację w kwaterze Rokossowskiego. — Słyszycie — powiedział, kiedy nad dachem domu przetoczył się jak turkot galopujących taczanek głos ku- kuruźników. — Niosą broń dla Warszawy. W dniu następnym powietrze nad Wisłą westchnęło ciężko eksplozją zrywającą przęsła mostu Poniatowskiego. Jurek powiedział: — No to cześć. „Bór" wywojował swoje. Oni są izolo wani od niebezpieczeństwa. — Powiedział tak, kiedy po twarzach przeciągnął ciepły podmuch eksplozji znamionu jącej śmierć mostów Tkwili przez cały dzień w Porcie Czerniakowskim, w schronie, wymykając się w przerwach, jakie następowały w bezustannym ataku lotnictwa i artylerii. Biegli wówczas rowem dobiegowym na punkt obserwacyjny, by sprawdzić meldunek Stacha, mówiący o tym, że dostrzegł na Wale Miedzeszyńskim ludzi w mundurach koloru trawy. Wpadł 295 do schronu wykopanego w ścianie brzegu Wisły, był obsypany kurzem i wytrząsał zza kołnierza grudki ziemi. — Nasi, jak pragnę wolności, nasi! — krzyczał, wyplu wając piach. — Ależ łupią, czegoś podobnego nie było nawet na Starówce. Od wczoraj żyć nie dają. — Jasne — powiedział Sekuła — przyczółek. Ostatni warszawski przyczółek. I to przyczółek do uratowania. Wystarczy atak w dół po skarpie, wzdłuż Książęcej, odbicie ZUS-u. Przerzucenie wszystkich sił tutaj — i miasto będzie ocalone. Ale sztab AK-owski odda Czerniaków. Teraz za leży im tylko na przegraniu powstania. — Bydlaki... — jęknął Konstanty spod brudnobiałego turbanu, pokrywającego mu głowę. Był silnie kontuzjowa ny i każda kolejna detonacja rozsadzała mu czaszkę. O zmierzchu nadszedł czas decyzji. — ...Więc tak — kończył naradę Sekuła. — Kiedy nad lecą kukuruźniki i zgaszą reflektory, Stacho i Jurek prze płyną na tamtą stronę. Ja ściągnę naszych z „Blaszanki", zaraz tam idę. Doktorze, czy „Kindzior" może coś robić? On jest najlżej ranny. — Może. Cóż teraz nie można. Wszystko można. Nie ma żadnych niemożliwości — stęknął Konstanty pokonując obezwładniający go ból. — Więc „Kindzior" będzie obserwował czekając na wasz sygnał z tamtej strony. Nie zamoczcie rakiet. Siedzieli w wiklinach, przytuleni ciasno do siebie, oczekując znajomego turkotania motorów. Od wody ciągnął mocny zapach wilgoci; rzeka mlaskała leniwie, oblizując drobnymi falami piach, obojętna i cierpliwa bezmiernie. - O czym myślisz? — spytał szeptem Jurek. Pragnął 296 zagadać nachodzącą coraz silniej chęć zapalenia papierosa. — Tak sobie... myślę o jednej dziewczynie... Ona została na śródmieściu i ja teraz jestem od niej odcięty... Pozostała na śródmieściu jedna AL-owska kompania o sile ogniowej plutonu strzeleckiego. Starali się powiązać z Czerniakowem, atakując wzdłuż ulicy Książęcej. Starczyło sił na odbicie jednego domu. Dalszy atak był niemożliwy. Niemcy ryglowali dół Książęcej ogniem z sejmu, ze szpitala Świętego Łazarza i z ZUS-u. Pozostało jako jedyne zadanie do spełnienia — wytrwać. Uczestniczyli w obronie placówki u „Głuchoniemych". Tam zastało ich zawieszenie broni. Wyszli ze stanowisk, zza barykad i z okopów na powierzchnię ziemi. Zrywali astry w ogrodzie Zakładu dla Głuchoniemych i Ociemniałych. Trawy w ogrodzie więdły, od ziemi szedł zapach zgnilizny. Chlupotały pierwsze, płaczliwe deszcze października. Chłopcy przypinali do bluz pęki czerwonych astrów. Cieszyli oczy ich gorącą barwą. Wydawały im się zadziwiające, tak jakby wyrosły gdzie indziej, gdzieś, gdzie jest życie. Przyszłość najbliższa rysowała się smutno. Przewidywali jesienne szarugi, które towarzyszyć będą głodowi i tułaczce. Wolność przystanęła w marszu. Wiedzieli, że nie ruszy ofensywa, zanim zostanie przygotowana i zanim lód skuje szerokie wody na Wiśle. „Bór" uścisnął dłoń junkra von dem Bacha. Dwaj arystokraci, dżentelmeńscy oficerowie starej daty, uśmiechnęli się do siebie jak po nocy spędzonej przy grze. Jeden z nich nie miał passy. Do dobrego tonu należy porażkę skwito- 297 wać uśmiechem. W kancelariach zgrupowań powstańczych wypłacano stojącym w ogonkach żołnierzom po cztery tysiące złotych lub dziesięć dolarów. Piętnaście centów za dzień powstania. Obliczano, że w Warszawie ćwierć miliona ludzi zostało zabitych. Stacho i Jurek uniknęli twardych doświadczeń, jakie były udziałem tych, którzy przeżyli warszawskie exodus*. Starając się jak najciszej zanurzać pióra wioseł, przecinali Wisłę. Gdy osiągnęli drugi brzeg, Jurek obejrzał się. Rzeka, zabarwiona ogniem, płynęła czerwono i groźnie, tak jakby nigdy już nie miała zalśnić utopionymi w niej klingami srebrnego światła latarń, oświetlających spokojne bulwary. Jurek odwrócił głowę. Przed nimi daleko w mroku płonęło kilka pożarów, wznieconych na praskim brzegu przez artylerię niemiecką. Widok ten nie był posępny. Dla nich były to ognie wolności. Exodus (łac.) — wyjście; nazwa jednej z ksiąg Starego Testamentu opisującej wyjście Żydów z Egiptu. KILKA SŁÓW O „POKOLENIU" „Pokolenie" napisałem ładnych parę lat temu. Przystępując do pisania miałem zamiar w książce tej odzwierciedlić dostępną mi prawdę o całym pokoleniu, o ludziach z tragicznych roczników 1920—1925, którzy weszli w wojnę nie będąc już dziećmi i zaznali doświadczeń „epoki pieców" na progu życia. Z zamiarów tych pozostały strzępki. Odczytać je można z kilku wątków nader luźno korespondujących z główną treścią książki. Nie starczyło mi oddechu ani jasności widzenia na to, by napisać epopeję. Klęskę tę uświadomiłem sobie w pełni już w trakcie pisania. Później ograniczyłem swój warsztat do produkcji tzw. „małych form" i — trzeba przyznać — polubiłem je bardzo. Czytelnik bez trudu odczyta moją niemoc zobrazowania tragedii akowców, którzy przecież, o ile nie byli zaślepieni antyradzieckim czadem i nacjonalistycznym fanatyzmem oraz nie traktowali swego narodu jako stada potencjalnych rekrutów, dostrzegli bodaj w blasku pożarów powstania warszawskiego nędzę i zbrodniczość ideologii swego dowództwa, lecz wierni żołnierskiej przysiędze ginęli za sprawy, które stały im się o ile nie wrogie to obce. Czytelnik odczyta bez trudu moją niemoc w zobrazowaniu tragedii młodzieży żydowskiej ginącej za murami w morderczej walce nie o życie i nie o zwycięstwo, lecz o śmierć godną człowieka. Książka ta nie jest moją autobiografią w dosłownym tego słowa znaczeniu. Obdzieliłem moimi i nie tylko moimi przeżyciami wszystkie postacie tej książki, wiele wymyśliłem i wiele domyśliłem... Proszę nie utożsamiać mnie z Jurkiem Koreckim. Myślę o tym często, jak bardzo nieśmiało i wstydliwie rysowałem uczucia zrodzone przez wspólną walkę w zetwuemowskich kolektywach. Cóż zostało w mojej książce z tylu żarliwych, męskich 299 przyjaźni rozcinanych hitlerowską kulą i z tylu gorących miłości zabijanych uderzeniami gestapowskiego bykowca. Była to piękna, cierpka jak owoc tarniny młodość. Żaden Bóg nie rzucał nas na szaniec jak kamienie. Sprawy, o które biliśmy się, wydawały się niezmiernie oczywiste i proste. Później się dziwnie pokomplikowały, stawały się coraz mniej oczywiste i coraz mniej proste, a przyczyny tych przemian dopiero teraz są wyjaśniane. Chciałbym mieć tę powieść jeszcze do napisania, a nie już napisaną. W tekście jej nie przeprowadzałem żadnej rzeczowej korekty. Nie zmieniałem ani myśli, które teraz wydają mi się naiwne, ani sformułowań, które teraz wydają mi się błędne lub toporne. Niechaj to wszystko już tak zostanie. B. Czeszko