Wojciech Jóźwiak Warsztaty szamańskie praktyczny terenowy podręcznik Część 1. Co to jest szamanizm? Kim są szamani? Szamani są pośrednikami między ludźmi a duchami. Ludy pierwotne postrzegają świat inaczej niż my, ludzie miejskiej cywilizacji: pełen jest on duchów, istot, które nie mają takiego jak ludzie i zwierzęta materialnego ciała, ale obdarzone są mocą i inteligencją, i w przemożny sposób wpływają na ludzkie życie.          Jakie to są istoty? Przede wszystkim są to gospodarze miejsc, a więc duchy, które zamieszkujące góry, rzeki, bagna i jeziora, stare drzewa i leśne uroczyska, biorą swoją moc z tych miejsc i opiekują się nimi. Miejsca szczególnie gęsto zaludnione przez duchy albo pozostające w opiece szczególnie silnych istot, jeśli zostaną odkryte przez ludzi, zyskują sobie sławę miejsc mocy lub świętych miejsc, i stają się przestrzenią, gdzie odbywają się obrzędy. Swoje duchy-gospodarzy mają też ludzkie siedziby, domy, jurty, namioty. Drugą grupą duchowych istot są zmarli, czy jak kto woli, dusze zmarłych. W miarę upływu czasu i przemijania pokoleń zmarli, których pamiętano z wyglądu, czynów i imienia, stają się przodkami, istotami potężnymi, ale należącymi już wyraźnie do tamtego świata i stamtąd opiekującymi się swoim rodem.          Trzecią ważną grupą duchów są duchy zwierząt. Są to duchowi opiekunowie i przewodnicy żyjących na tym świecie zwierzęcych gatunków. W istotach tych skupia się moc właściwa dla poszczególnych gatunków zwierząt. Mówię dla uproszczenia o duchach zwierząt, chociaż swoich duchowych przedstawicieli mają też rośliny i grzyby. Duchy te mogą stawać się przewodnikami ludzi, udzielać im wskazówek i wizji, przekazywać im swój rodzaj mocy, i wtedy są nazywane zwierzętami mocy.          Po czwarte swoich duchów-gospodarzy mają obiekty z których składa się wszechświat: niebo i ziemia, a szczególnie mroczne wnętrze ziemi, dalej ogień, wiatry, burze, deszcze i śnieżyce, noc i dzień, Słońce, Księżyc i gwiazdy. Są też duchowi władcy stron świata i por roku. Te istoty duchowe, potężniejsze od innych, zasługują na miano bogów, chociaż u ludów, które wszystkie te istoty dostrzegają w otaczającym je świecie, zwykle nie ma osobnych słów na "duchy" i "bogów", wystarcza jedno słowo oznaczające jednych i drugich.          Są wreszcie duchy-szkodniki, które u ludzi (i u zwierząt) wywołują choroby. Według Nieńców, mieszkańców dalekiej północy Syberii, których wierzenia znam najlepiej, duchy chorób zamieszkują wnętrze Ziemi czyli świat podziemny. Zadaniem szamana jest tak je podejść, przestraszyć lub przekupić, aby wróciły tam, skąd przyszły i nie nękały ludzi.          Szamani są specjalistami od kontaktowania się z duchami. Nie jest to wcale łatwe zadanie, wymaga szczególnych wrodzonych zdolności i długotrwałej nauki. U Nieńców i innych narodów Syberii szamańskie studia trwają aż dwadzieścia lat! Od innych czarowników, znachorów i wróżów występujących u ludów pierwotnych, a także od kapłanów, szamani odróżniają się tym, że wobec istot duchowych stają, można powiedzieć, twarzą w twarz: wyprawiają się do ich świata, do właściwego im obszaru bytu, i w kontakcie z duchami i bóstwami zachowują pełną świadomość, a to co robią, zawdzięczają swoim własnym zdolnościom, umiejętnościom i doświadczeniu, a nie temu, że występują w imieniu jakiejś religijnej organizacji. Pełna świadomość podczas kontaktu z duchami jest zaś tym, co odróżnia szamanów od mediów. Medium - inaczej niż szaman - przyjmuje ducha do siebie, jego własna świadomość ustępuje miejsca po to, aby duch przemówił jego ustami i czynił gesty przy pomocy jego rąk, by tańczył używając ciała medium. Takie zjawiska są charakterystyczne dla religii zwanych "religiami opętania", które rozwinęły się szczególnie w Afryce i zostały przez Afrykanów przeniesione do Ameryki łacińskiej. Religie takie występują dziś między innymi w Brazylii i na Haiti; haitański mediumizm nosi nazwę wudu.          Szamanizm w swojej typowej formie występuje (lub występował) u ludów północnej i środkowej Azji. Dziś miejscowi szamani działają wśród Nieńców na dalekiej północy, Ewenków i Jakutów w tajdze, oraz wśród ludów południa Syberii: Ałtajczyków, Tuwińców i Buriatów. Po chińskiej stronie granicy szamanistami pozostali Mandżurowie. Ślady niedawnych szamańskich praktyk występują u Mongołów i Kazachów. Typowo szamańskim ludem są też Inuici (Eskimosi) z arktycznej strefy Ameryki Północnej.          Jeśli chodzi o Indian, to ich rodzima tradycja duchowa też bywa nazywana szamanizmem, chociaż różni się od syberyjskiej tym, że jest bardziej "demokratyczna". Niektóre praktyki, które na Syberii były raczej specjalnością wybrańców-szamanów, u Indian dotyczyły każdego członka plemienia. Tak na przykład u Indian Prerii każdy młodzieniec szedł na poszukiwanie wizji i otrzymywał swoje zwierzę mocy. Z kolei dla tradycji duchowej Indian Ameryki Południowej i Środkowej charakterystyczne jest użycie roślin powodujący wizje: tamtejsi szamani zwani po hiszpańsku curanderos lub vegetalistos są ich wielkimi znawcami.          Szamańskie praktyki spotyka się też wśród ludów Azji Południowo-Wschodniej. Zachowały się nawet w kraju tak wysoko rozwiniętej cywilizacji jak Korea. Niektórzy do szamanizmu zaliczają też rodzime duchowe tradycje Polinezyjczyków, a wśród nich hawajski system zwany huną.          Pewne praktyki, obrzędy, wierzenia i wyobrażenia występują w różnych częściach świata. Podobna jest wszędzie droga, która prowadzi człowieka do zostania szamanem. Do tego "fachu" trafiają ludzie, którzy w cywilizowanych krajach zostaliby zapewne artystami, naukowcami, myślicielami. Są to jednostki nieprzeciętnie inteligentne, o bujnej wyobraźni, bogatym życiu wewnętrznym, jak również ludzie wrażliwi, skłonni do zadumy i samotności. Często szamańskie powołanie przychodzi we śnie. Albo do przyszłego szamana przychodzą duchy, które go wybrały jako swojego przedstawiciela. Zdarza się, że są przy tym uparte i natrętne, a gdy ich kandydat nie kwapi się do pójścia po szamańską naukę, dręczą go koszmarnymi snami albo przyprawiają o choroby. Wtedy wybraniec nie ma wyjścia: musi zostać szamanem, aby się wyleczyć, a ktoś, kto uleczył siebie, może też leczyć innych - co jest zawsze jednym z głównych zadań szamana. Szamanem można zostać też poprzez przekaz rodzinny: u wielu ludów szamani udzielają wtajemniczeń swoim synom (córkom) lub wnukom. Bywają rodziny, w których zawód szamana jest dziedziczny. Zdarza się też, że na szamańską ścieżkę wstępuje ktoś, kto przeżył gwałtowne, wstrząsające wydarzenia: został ciężko ranny, poturbowany przez zwierzę, wpadł pod lód, przeżył porażenie piorunem lub wyzdrowiał ze śmiertelnej zwykle choroby. Jeszcze inna kolej rzeczy polega na tym, że przyszłego szamana wybierają przodkowie - czyli opiekuńcze duchy plemienia.          Zanim adept zostanie szamanem, przechodzi zwykle surową inicjację. Na Syberii udzielają jej duchy podczas wizji. Szamański uczeń przebywa wtedy na odosobnieniu, wygląda na chorego, a w "punkcie kulminacyjnym" często traci świadomość. Wtedy w swoim wewnętrznym widzeniu dostaje się w ręce duchów, które rozbierają jego ciało na części, kroją i rozdzierają, obnażają do gołego szkieletu, który rozkładają na luźne kości. Następnie składają go na nowo, obdarzając nowym, mocniejszym ciałem o nadludzkich właściwościach. Indianie Prerii nie czekają na przyjście duchów i sami poddają swoje ciała próbom bólu i ran. Dzieje się tak na przykład podczas Tańca Słońca, którego uczestnikom wbija się pod skórę drewniane kołeczki.          Pewne praktyki są wykonywane przez szamanów wszystkich ludów. Leczą oni choroby przez oddalanie chorobotwórczych duchów. Wypędzają duchy powodujące u ludzi szaleństwo. Przywracają utracone dusze. (To, co psychiatra nazwałby depresją, szamani określają jako utratę duszy przez człowieka. Zdarza się, że jakieś złośliwe duchy lub źli czarownicy kradną ludziom dusze.) Doznają wizji i przewidują przyszłość. Dzięki swej wiedzy udzielają ludziom rozmaitych porad. Odprowadzają dusze zmarłych do bezpiecznych miejsc pobytu w zaświatach. Swoją świadomością wstępują do tej warstwy rzeczywistości, gdzie przebywają duchy, i dokonują duchowych podróży, zwanych lotem duszy.          Powszechnym szamańskim wyobrażeniem jest wizja trzech światów, a raczej świata jako trójpoziomowego, złożonego z Dolnego Świata - Podziemia (zwykle siedziby złośliwych duchów), Górnego Świata -Nieba, siedziby najwyższych mocy, oraz Świata Środkowego, gdzie żyją ludzie. Szamani podejmują duchowe wędrówki do obu światów: Dolnego i Górnego. Wierzy się, że osią spinającą te trzy światy jest Kosmiczne Drzewo. W swoich wizjach szamani podróżują po pniu i gałęziach tego Drzewa, a także używają lin i drabin do wspinania się do niebios.          Powszechnym wyobrażeniem jest posługiwanie się duchami-pomocnikami. Im więcej duchów ma szaman na swoje usługi, tym większa jest jego moc. Wśród nich są także duchy zwierząt, czyli zwierzęta mocy.          Szamani uzyskują także widzialne, namacalne dowody swojej mocy. Są zaprzyjaźnieni z ogniem, który ich nie parzy, kiedy trzymają żar w dłoniach lub w ustach, kiedy chodzą po ogniu lub (podobno) kładą się w nim jak do snu. Mają w swoich ciałach tak zwane przeręble, czyli miejsca niewrażliwe na ból i rany; mogą tam wbijać sobie ostre narzędzia bez szkody, krwi ani śladów zranienia. Umieją porozumiewać się ze zwierzętami, znają ich mowę. (Nieńcy wierzą, że mowę zwierząt pozna ten, kto wronie wyrwie żywcem serce i je zje.) Bez lęku zbliżają się do zwierząt, które są śmiertelnie niebezpieczne (lub nieznośnie płochliwe) dla innych ludzi. Krążą też o szamanach opowieści, że potrafią znikać, jakby stali się niewidzialni, unosić się w powietrzu, zjadać trucizny, znosić zabójcze dla innych zimno, czytać w myślach, widzieć na odległość, przybierać postać zwierząt... Nie ma chyba takich czarów, których by nie przypisywano szamanom. Ale powiada się też, że w dawnych czasach żyli szamani, którzy faktycznie umieli czynić wszystkie te cuda i swoją mocą dalece przewyższali czarodziejów współczesnych. Więc pewnie duża część tych opowieści to legendy. Z drugiej strony dawni podróżnicy po Syberii rzeczywiście byli świadkami, jak szaman przebijał się mieczem na wylot lub ucinał sobie głowę (która potem wracała na swoje miejsce). Więc może nie wszystko to było tylko grą wyobraźni.          Czy również w Europie byli szamani? Szamanizm praktykowali Lapończycy z dalekiej północy Skandynawii, mający podobną kulturę jak Nieńcy, Ewenkowie i inni syberyjscy pastrerze reniferów. Pod naporem chrześcijańskich misjonarzy musieli wyrzec się swoich rodzimych tradycji, ale obecnie do nich wracają. Szamanistami byli też Węgrzy, którzy zanim przywędrowali do Europy żyli na stepach południowej Syberii i ślady szamanizmu pozostały w węgierskiej kulturze ludowej.          Szamańskie wyobrażenia odnajduje się w religiach starożytnych Celtów i Germanów. U Celtów byli wieszczowie-filidzi, którzy śpiewali pieśni improwizowane w stanie natchnienia pod dyktando duchów, a więc w zmienionym, wyostrzonym stanie świadomości. Ciekawe, że owe poematy dosłownie wysysali z palca: zachowały się bowiem rysunki wieszczów trzymających kciuk w ustach. Ta dziwna pozycja powodowała ucisk na nerwy (albo na punkty akupresurowe) wewnątrz jamy ustnej, co powodowało zmienione stany świadomości. W irlandzkich i szkockich legendach powtarzają się opowieści o czarownikach zmieniających się w zwierzęta, co również było szamańską sprawnością. Roje duchów przyrody, po angielsku zwanych fairy, to także element świata szamanów. W wierzeniach Germanów mamy za to piękną wizje Drzewa Kosmicznego: jesionu Ygdrasil, który przenika wszystkie trzy światy, łącząc Podziemie i Niebiosa. Na jego gałęzi powiesił się na dziewięć dni i nocy bóg Odyn, co jest przykładem szamańskiej okrutnej inicjacji, i poprzez tę inicjację uzyskał mądrość ucieleśnioną w magicznych symbolach - runach.          Ciekawe, że echa szamańskiej przeszłości słychać nawet... w Biblii. W raju Adam i Ewa zostają poddani inicjacji przez typowe szamańskie zwierzę mocy, węża. Ich syn Kain sprawia wrażenie świętego-wyklętego kowala-czarownika. Noe zmierzając przez wody pierwotnego chaosu-potopu wysyła na zwiady szamańskiego ptaka, kruka. Abraham spotyka się z Jahwe pod wróżebnych dębem. Jakub zasypia w nawiedzonym przez bóstwo miejscu mocy i śni o szamańskiej drabinie wiodącej do nieba. Eliasz jest karmiony przez kruka i wzorem bóstw burzy kieruje ogniem z nieba. Samson swoją nadludzką siłę zawdzięcza pokrewieństwu z lwem. Wszystkich zaś przebija Mojżesz, którego wędrówki przez pustynię pełne są magicznych wyczynów.          A co z naszymi przodkami, Słowianami? Wiadomo, że na nasze ziemie przywędrowali nie tak dawno - tysiąc pięćset lat temu, już po upadku zachodniego cesarstwa rzymskiego. Przybyli z dzisiejszej Ukrainy, a są powody do przypuszczeń, że dawniej żyli jeszcze dalej na wschodzie, może aż za Wołgą, pod Uralem. Byliby więc sąsiadami szamańskich Syberyjczyków. Ich dawna religia jest trudna do uchwycenia, ale ślady jej treści zachowały się (między innymi) w starych słowach i imionach. Słowianie wierzyli w pewną liczbę boskich mieszkańców niebios - dawców światła, deszczu i pomyślności, ale chyba nie wysilali się, aby ich wszystkich przeliczyć. Największym szacunkiem cieszył się bóg burzy, znany pod imionami Perun, Świętowit lub Jarowit. Słowo "bóg" znaczyło "budzący lęk" (z powodu swej potęgi). Inną nazwą istot nadprzyrodzonych był "kyrtu", później "czrtu", czyli "potężny". Ale tym mianem chrześcijanie zaczęli nazwać nie Boga lecz... diabła, czyli właśnie czarta. Inne diabelskie imię, bies, pierwotnie oznaczało coś zupełnie innego: środek rozjaśniający umysł, a więc napój z halucynogennych grzybów i jagód, którym słowiańscy wróże-szamani raczyli się podczas "biesiady" czyli, dosłownie, "jedzenia biesów". Starą nazwą szamana-czarownika był "wołchw", i stąd takie czarnoksięskie zebranie nazywano "wołchwotą", czyli - w obecnej polszczyźnie - "ochotą". (Czy dzielnica Warszawy o tej nazwie była miejscem mocy?) W ułamkach starych słów i nazw przechowały się inne miana słowiańskich "świętych mężów", pośredników miedzy ludźmi i bogami-duchami. Szaman uzdrowiciel nazywał się "lekarz". Jakimś innym rodzajem uzdrowiciela-zaklinacza był "choroman". Był też "kołud" - i zapewne przepowiadał przyszłość. Były też mądre niewiasty "wilchwy" lub "wilchy". Czynność wróżenia z lotu ptaków nazywała się "kobiti", ptak wróżebny - "kobiec", mistrz wróżenia tym sposobem - "kobieł" a może "kobacz". Szaman-wróżbita nazywał się "bak" - czyli ten, który pilnie baczył na wieszcze znaki. W naszych przesądach i legendach zachowały się ślady dawnych wierzeń: pamięć o świętych ptakach: bocianach, jaskółkach, sokołach; o biedronce-wiodrunce (od słowa "wiodro" - słoneczna pogoda), pośredniczce między ziemią a niebem; o świętych drzewach - dębach, lipach i jaworach. Zachowała się pamięć o lasach będących zarazem zaświatami, gdzie dusze zmarłych członków plemienia czekały na wcielenie i niosły pomoc bohaterom. Zaledwie jedno pokolenie wstecz mieszkańcy wiosek pod Kielcami wierzyli w reinkarnację.          W ostatnich wiekach szamanizm w świecie gwałtownie zanikał w miarę jak leśne, stepowe i tundrowe ludy przejmowały europejską cywilizację i były, zwykle pod przymusem, nawracane na chrześcijaństwo, lub, jak w byłym Związku Radzieckim, na komunizm. Całkiem niedawno ten odwrót się odwrócił. Indianie w obu Amerykach zaczeli wracać do swoich starych tradycji duchowych, hawajscy kahuni ujawnili swoje tajemnice, także szamani z Syberii i Mandżurii wyszli z ukrycia. Ludzie z wysoko rozwiniętych krajów Zachodu zaczęli w szamanizmie dostrzegać brakujące ogniwo łączące człowieka z przyrodą, a także zagubioną więź między świadomością a tajemniczymi mocami zamieszkującymi nasza własną podświadomość.          Oprócz tradycyjnego, prastarego szamanizmu ludów pierwotnych pojawił się neoszamanizm - nowoczesny szamanizm białego człowieka. Część 1. - Co to jest szamanizm? – Ilustracje Szaman Fragment obrazu Leonida Lara Szamani Szkice Leonida Lara Szamańska inicjacja Obraz Leonida Lara Duchy choroby Obraz Leonida Lara Szamański świat Obraz Leonida Lara Drzewo niedźwiedzi Rzeźba ceramiczna Galiny Wizel Nur. Ptak-pośrednik pomiędzy światami Obraz Leonida Lara Część 2. Neoszamanizm Od kiedy w 15-tym i 16-tym wieku Europejczycy zetknęli się z pierwotnymi kulturami, także tymi, które miały swoich szamanów, stosunki tych dwóch światów przeszły przez trzy fazy. Zrazu Biali na ogół gardzili tubylcami nowoodkrytych lądów, nazywając ich dzikusami i prymitywami, posądzając ich o ludożerstwo i inne obrzydlistwa, a nawet miewając wątpliwości, czy te dziwne rasy w ogóle są ludźmi. Tubylcy byli podbijani i zniewalani, a wielu ludom Biali zgotowali całkowitą zagładę. Tak stało się z wieloma grupami Indian Stanów Zjednoczonych i Brazylii. Mieszkańcy Wysp Karaibskich nie przeżyli kolonizacji hiszpańskiej. Mieszkańcy Patagonii zostali wymordowani przez Argentyńczyków w wyniku planowych akcji; podobny los z ręki angielskich kolonizatorów spotkał rdzennych mieszkańców Tasmanii. Biali przynosili wódkę i epidemie chorób, które tubylcom niosły masową śmierć. Również na kulturę ludów pierwotnych został wydany wyrok: jako "poganie" mieli zostać ochrzczeni i "nawróceni", jako dzikusy - ucywilizowani; jedno i drugie oznaczało brutalne wydarcie tym ludziom ich duchowego świata. Tak wyglądała pierwsza faza kontaktu, która jeszcze nie wszędzie się skończyła. Druga faza polegała na tym, że Biali zaczęli tubylcze ludy badać i poznawać. Rozwinęła się nauka zwana, w różnych krajach, etnografią, antropologią kulturową lub etnologią. Ale chociaż etnolodzy częstokroć spędzali wśród tubylców długie lata, to zachowywali punkt widzenia obserwatora, który przybywa z zewnątrz z bardziej rozwiniętego świata, i patrzy na swój przedmiot badań chłodnym okiem, zbrojny w "lepszą" wiedzę. W trzeciej fazie, która trwa od niedawna, Biali zaczęli się od tubylców uczyć, naśladować ich obyczaje i włączać ich wiedzę do swojego obrazu świata. Tak powstał neoszamanizm, czyli nowoczesny szamanizm człowieka Zachodu. Ale żeby to stało się możliwe, najpierw w samej kulturze Zachodu musiały zajść głębokie przemiany. Biali, jak ich dalej w skrócie będę nazywać, uświadomili sobie, że ich kultura nie jest tą jedyną, prawdziwą, pełnoprawną i "postępową". Że ich sposób widzenia świata nie jest jedynym właściwym, wszystkie inne zaś nie są błądzeniem lub infantylizmem ludów niedość zaawansowanych w rozwoju. Do świadomości ludzi Zachodu zaczęło też docierać, że mimo wielkiej skuteczności ich techniki, gospodarki i organizacji, cierpią na duchową pustkę, a to, co oferuje ich własna kultura, nie daje im poczucia pełni, głębi ani szczęścia. Twórczy kontakt z drogą ludów pierwotnych, aby w ogóle mógł dojść do skutku, musiał być poprzedzony i przygotowany szeregiem zjawisk i nurtów, które wcześniej przeorały samą kulturę Zachodu. Wymieńmy kilka, które wydają się najważniejsze. Helena Bławatska (1831-1891), Rosjanka, która większość życia spędziła w Anglii, Ameryce i w angielskich wówczas Indiach, zapoczątkowała modę na Daleki Wschód i tamtejsze cudowności. I chociaż to, co proponowała Bławatska i jej zwolennicy (zorganizowani w założonym w 1875 roku Towarzystwie Teozoficznym) nie było poznawaniem faktycznej kultury duchowej Indii i Tybetu, lecz raczej wymyślaniem własnego fantastycznego świata, czymś co można by z angielska nazwać spiritual fiction, fantazją duchową, to jej działalność zaczęła oswajać Europejczyków i Amerykanów z myślą, że prawdziwe "światło poznania" jest na Wschodzie, wśród ludzi dotąd uważanych na Zachodzie za ciemnych i zabobonnych. (Wcześniej za taką krainę cudów i natchnienie okultystów uchodził raczej starożytny Egipt.) Z szeregów Towarzystwa Teozoficznego wyrośli tacy wpływowi myśliciele, jak twórca antropozofii Rudolf Steiner (1861-1925) i niepokorny guru-destrukcjonista Jiddu Krishnamurti (1895-1986). Hermetyczny Zakon Złotego Brzasku (ang. Hermetic Order of The Golden Dawn), założony w 1888 roku przez trzech angielskich masonów (najbardziej znanym z nich był Samuel Liddell Mathers), był grupą poszukiwaczy, którzy nie tylko rozprawiali (jak to wcześniej zwykle bywało) o magii, ale także zaczęli ją praktycznie uprawiać. To oni odkryli dla Zachodu metodę wizualizacji, niewątpliwie pod wpływem dochodzących z Indii i Tybetu wiadomości o praktykach tamtejszych tantrycznych joginów. Magowie Złotego Brzasku zaczęli pierwsi na Zachodzie uprawiać szamańskie w swojej istocie podróże duchowe i loty duszy, chociaż, jak się wydaje, nie przywiązywali większej wagi do tego, że oto właśnie przekroczyli próg szamanizmu. Ale na pewno podobieństwa własnych praktyk do tego, co robią szamani, był świadom najsłynniejszy uczeń Złotego Brzasku i twórca własnej magicznej szkoły, Aleister Crowley (1875 -1947). Zarówno teozofia jak i magia Złotego Brzasku były jednak ruchami elitarnymi i leżały raczej na poboczu tego, co zajmowało umysły ludzi Zachodu. Za to w sam środek masowych zainteresowań wstrzeliła się psychoanaliza, i właśnie ten nurt umysłowy naprawdę przygotował grunt pod neoszamanizm. A kiedy mówimy o psychoanalizie, to szczególną rolę odegrała nie ta jej wersja, którą stworzył Zygmunt Freud (1856-1939), lecz raczej nauki jego genialnego ucznia (i krytyka), Carla Gustava Junga (1875-1961). Jung stworzył oszałamiającą i paradoksalną wizję ludzkiej psychiki, według której świadomość jest tylko - niby lód na rzece - zewnętrzna cienką warstwą, pod którą toczy się właściwe bujne i dzikie życie umysłu. W tych głębinach umysłu bytują potężne i zagadkowe siły psychiczne, wspólne wszystkim ludziom i składające się na "zbiorową nieświadomość", które w snach, wizjach, obrazach artystów, w mitach i w objawieniach mistyków przybierają postać archetypów, a więc w istocie "wewnętrznych bóstw" umysłu. Jak od wypraw Kolumba człowiek Zachodu przywykł do myśli, że jego ojczyzna nie jest jedynym ludzkim światem, tak od badań Junga oswajamy się z myślą, że nasza świadomość jest tylko kurtyną, która oddziela nas od przebogatego (i trudno dostępnego) świata ducha. Kolejnym nurtem poszukiwań zachodnich badaczy było religioznawstwo, które nauczyło widzieć w starożytnych i pozaeuropejskich religiach i duchowych tradycjach wcale nie błędy "pogaństwa", które powinny czym prędzej zniknąć pod kropidłem misjonarza, ale ważną część ogólnoświatowego dorobku ludzkiej myśli i wartościowe źródło duchowych inspiracji. Czytelników Mircei Eliade (1907-1986, rumuńskiego uczonego, który większość życia spędził we Francji i USA) od uczenia się symboliki "pogańskich" religii do ich praktykowania dzielił już tylko krok. O Eliadem pamiętajmy też jako o autorze jednej z najobszerniejszych i najbardziej opiniotwórczych książek o szamanizmie1 Pojawili się także na Zachodzie ludzie, którzy nie tylko badali i teoretyzowali, ale zaczęli sami wchodzić w doświadczanie stanów i duchowych przygód, które przed nimi zastrzeżone były dla szamanów. Amerykański bankier i etnolog-amator Gordon Wasson (1898-1986) podczas wypraw do Meksyku "odkrył" halucynogenne działanie grzybów Psylocybe i jako pierwszy Biały w roku 1955 wziął udział w velada - rytuale Indian Mazateków z użyciem tych grzybów. W 1943 roku szwajcarski chemik Albert Hofmann (ur. 1906) zsyntetyzował dwuetyloamid kwasu lizergowego, znany pod skrótem LSD-25, i był pierwszym, który na sobie stwierdził piorunujące działanie tego najsilniejszego chyba ze znanych środków halucynogennych. Najszersze badania nad tym środkiem otwierającym dostęp do głębin ludzkiego (i nie-ludzkiego) umysłu podjął czeski psychiatra Stanislav Grof (ur. 1931), który w roku 1967 wyemigrował do USA. Grof stał się jednym z twórców psychologii transpersonalnej, czyli tej dziedziny nauki, która stara się uporządkować natłok danych i doświadczeń dotyczących "odwrotnej strony umysłu", które począwszy od lat sześćdziesiątych zaczęły dosłownie zalewać informacyjny obieg Zachodu. Ale nie tylko doświadczenia z halucynogenami przybliżały Europejczyków i Amerykanów do świata szamanów. Robert Monroe (1915-1995), biznesmen i właściciel stacji radiowych z Virginii, odkrył u siebie (w 1958 r., przy okazji uczenia się przez sen) zdolność do wychodzenia z własnego ciała i odbywania w tym stanie podróży do światów zarówno pokrywających się z naszą zwykłą przestrzenią, jak i do przestrzeni równoległych i osobnych. Zjawisko oddzielania się świadomości od ciała (OBE, out of body experience) stało się też głośne dzięki badaniom Raymonda Moody'ego (ur. 1944; słynna książka "Życie po życiu" wydana w 1975 r.) nad osobami, które zostały reanimowane ze śmierci klinicznej. Moody spopularyzował takie elementy umierania, jak świetlisty tunel prowadzący do "innego świata", rekapitulacja własnego życia, pojawianie się przyjaznych istot oczekujących po tamtej stronie, oraz spotkanie z "białym światłem" w którym niektórzy rozpoznawali istotę boską. Po okresie badań nad umieraniem Raymond Moody zajął się aranżowaniem warunków, w których zmarli mogą ukazywać się w naszym świecie, i w założonym przez siebie "teatrze umysłu" wskrzesił starożytną sztukę przywoływania zmarłych za pomocą zwierciadła. Tym, który wykonał decydujący krok i jako pierwszy nie tylko badał szamanów, ale także przeniósł ich nauki do świata Białych i zaczął je propagować, był Michael Harner. Jemu też zawdzięczamy pierwsze systematyczne studia nad ayahuaską, "lianą duchów", potężnym halucynogenem używanym w dżunglach Amazonii. Z tą oświecającą rośliną Harner zapoznał się około 1958 roku u Indian Conibo w Ekwadorze, i nie ma wątpliwości, że właśnie pod jej wpływem rozpoczął swoją misję praktycznego upowszechnienia szamanizmu na Zachodzie. Harner zainicjował praktykę z bębnem i w latach siedemdziesiątych zaczął prowadzić warsztaty wewnętrznych podróży przy dźwięku bębna, podobne do tych, które opisuję w tej książce. Ktoś inny jednak nadał szamanizmowi największy rozgłos i dosłownie oczarował miliony swoich czytelników. Był to Carlos Castaneda (1931-98), autor cyklu książek opisujących jego własne "terminowanie" u mistrza-czarownika, brujo z ludu Yaqui, imieniem don Juan Matus (1891?-1973?). Osoba i działalność Castanedy otoczona była (i jest) mgłą tajemnic, niejasności i niedomówień. Jego krytycy twierdzili, że don Juan nigdy nie istniał, a Castaneda całą jego magiczną sztukę zmyślił lub skomponował z elementów zawierających, prócz etnograficznych danych z Meksyku i innych krajów Ameryki, także inspiracje buddyjskie, tybetańskie, okultystyczne, a nawet podobno idee zapożyczone od tropiciela paradoksów, filozofa Ludwiga Wittgensteina. Faktem jest, że nikt nie widział fotografii don Juana, ani nie spotkał go osobiście; a także sam Castaneda skutecznie maskował własną osobę i zacierał swą biografię2. Chociaż w jego książkach dopatrzono się sprzeczności, zmyśleń i plagiatów, to jednak niektórzy jego koledzy po fachu (z Harnerem na czele) brali go w obronę, twierdząc, że chociaż być może częściowo fikcyjne, to jednak książki Castanedy dostarczają rzetelnej szamańskiej metody pracy z umysłem i przestrzenią. W 1991 roku pojawił się nowy argument na rzecz tego, że don Juan jednak istniał: ujawniły się jego dwie następne uczennice, Florinda Donner-Grau i Taisha Abelar (o ile one także nie zmyślają...). Dziś, po ponad 40 latach od pierwszych kroków Harnera i Castanedy, neoszamanizm jest na pewno czymś więcej niż tylko przejściowa modą. Opiera się na działalności przynajmniej kilkuset ludzi (głównie w Stanach Zjednoczonych), którzy regularnie praktykują szamańskie działania, prowadzą warsztaty i dla których nie istnieją kulturowe bariery, które tak długo oddzielały "oświeconych" Białych od "prymitywnych" tubylców. Dla neoszamanistów głównym źródłem inspiracji pozostaje kultura duchowa Indian Ameryki Północnej i Środkowej, a obecnie w coraz większym stopniu Indian i Metysów Amazonii. (Odnoszę wrażenie, że Agustin Rivas-Vasques, mieszkający koło Iquitos w Peru najsłynniejszy vegetalisto czyli mistrz ayahuaski, stał się celem prawdziwych pielgrzymek z obu Ameryk.) Ale po nauki sięga się też do Eskimosów, Aborygenów Australii, do Buszmenów, do Nepalu. Są próby odbudowy zapomnianego szamanizmu Celtów3, który dla dużej części współczesnych Amerykanów byłby ich rdzenną, idącą od przodków, linią przekazu. Dziwne, ale jak dotychczas najsłabiej przebija się do świata Zachodu ten szamanizm, który etnologowie uważają za najbardziej typowy i "czysty", czyli szamanizm ludów Syberii. W Polsce aż do lat dziewięćdziesiątych o szamanizmie i neoszamanizmie było całkiem głucho. Podwójny nelson obu totalitarnych ideologii, komunizmu i katolicyzmu, solidarnie nie dopuszczał konkurentów. A przecież w swojej historii mieliśmy takich ludzi, jak Józef Kopeć (1758- 1827), oficer Kościuszki zesłany na Kamczatkę, który w swoim słynnym "Dzienniku podróży" podał pierwszy w świecie opis stanu zmienionej świadomości po zażyciu - za radą miejscowego duchownego - muchomorów Ammanita muscaria.4 Warto pamiętać o Wacławie Sieroszewskim (1858-1945), badaczu kultury Jakutów, i o innym zesłańcu, Bronisławie Piłsudskim (1866-1918) który swój los związał z Ajnami z Sachalinu5. Naszym rodakiem był Bronisław Malinowski (1884-1942), jeden z mistrzów światowej etnologii, który swoją szkołę w terenie przeszedł na Wyspach Triobrianda u wybrzeży Nowej Gwinei. Z kolei jego przyjaciel Stanisław Ignacy Witkiewicz - Witkacy (1885-1939) był jednym z pierwszych artystów, którzy penetrowali niepokojące krainy halucynogenów. Lecz to nie wszystko. Szamańskie wpływy odnajdujemy w samym sercu narodowej klasyki - u Adama Mickiewicza (1798-1855). Kiedy w "Dziadach części III" w scenie Improwizacji, Konrad woła: "Zrzucę ciało i tylko, jak duch, wezmę pióra - Potrzeba mi lotu! (...) I mam je, mam je, mam tych skrzydeł dwoje" - to rozpoznajemy w tych słowach ni mniej ni więcej, tylko szamański lot duszy pod postacią ptaka, zgodny w szczegółach z tym, czego doświadczali syberyjscy szamani. A kiedy wcześniej Konrad zrywa się do lotu duszy, widzi takie oto obrazy: "Cóż to? Jaki ptak powstał i roztacza pióra / Zasłania wszystkich, okiem mnie wyzywa? / Skrzydła ma czarne, jak burzliwa chmura, / (...) I niebo całe zakrywa... / To kruk olbrzymi! Ktoś ty? - Ktoś ty, kruku? / Ktoś ty? - jam orzeł! - Patrzy kruk - Myśl moję plącze..." - I znowu z dokładnością do szczegółów mamy tu wizję, która mogłaby powstać w czumie nad Obem lub Leną: Konrad jako szaman pod postacią orła, ptaka światła i Słońca, lecący ku niebu, i zagradzający mu drogę bóg ciemności, który przybrał kształt kruka. Opozycja między orłem i krukiem, i napięcie pomiędzy siłami dobra i światła zamieszkującymi świat górny, i złoczynnymi, podstępnymi duchami świata podziemnego jest przecież podstawą syberyjskiego obrazu świata6. I jeszcze uhonoruję w tym miejscu jednego polskiego (i od razu genialnego!) prekursora neoszamanizmu i szamańskich warsztatów, Jerzego Grotowskiego (1933-1999), którego "sztuki rytualne" (ritual arts) powinny nam, bywalcom warsztatów, przypominać, że już ktoś przed nami był na tej samej drodze, tylko zaszedł dużo, dużo dalej.... Przypisy [1] Chodzi o książkę: Mircea Eliade. "Szamanizm i archaiczne techniki ekstazy", 1951, wyd. polskie Warszawa 1994. 43 lata zwłoki w publikacji są dobitną miarą niedawnej izolacji Polski od światowej myśli [2] Carlos Castaneda robił wszystko, aby o nim wiedziano jak najmniej. Nie pozwalał się fotografować ani nagrywać swojego głosu, mimo kuszenia go wysokimi honorariami nie występował w mass-mediach. Dymna zasłona jaką otoczył swoją osoby kazała nawet niektórym wątpić co do tego, gdzie i kiedy się urodził i jaki był kraj jego pochodzenia, zanim w 1959 r przyjął obywatelstwo USA. Podobno nazywał się Carlos Aranha, był Brazylijczykiem (a może z Peru lub Argentyny?) i urodził się w 1925 roku. Więcej o Castanedzie w "Tarace" pisze Dariusz Misiuna, (dodane na końcu książki) [3] O celtyckim szamanizmie zobacz w "Tarace": Frank Henderson MacEowen, " (dodane na końcu książki) [4] Józef Kopeć pisze w swojej relacji:          "Mówi wtem do mnie ewangelista [duchowny prawosławny, przypis WJ], że ja, mieszkając przez lat dwa w niższej Kamczatce, nie wiedziałem o ich skarbach, które się tam znajdują. Jakoż rozwija korę brzozową i pokazuje mi kilka grzybów suszonych powiadając, że one są cudowne, rosną na jednej tylko wyniosłej górze blisko wulkanu.          "Uważ Panie, rzecze Ewangelista, że te futra dostałem za grzyby i oni gotowi cały majątek oddać gdybym ich posiadał więcej. Te grzyby mają taką własność, że kto ich zje, widzi swoją przyszłość. Ponieważ nie mogłem sypiać, radzi mi więc, abym zjadł jeden. Wahałem się długo, lecz namyśliwszy się zjadłem połowę, co mi najmilszy sen sprawiło. Ujrzałem się nagle w najprzyjemniejszych i najgustowniejszych ogrodach, wśród rozlicznych kwiatów, między kobietami ubranymi w białe suknie, i fetowały mnie różnymi owocami i jagodami i tysiące innych przyjemności. Spałem dwie godziny więcej nad mój sen zwyczajny.          "Na drugą noc namawia mnie abym zjadł całego. Ja byłem już odważniejszy, zjadłem grzyb cały i w kilka minut zasnąłem. (...) Bo to wszystko widziałem i przyszłość swoją: co mnie tym więcej czyniło niespokojnym a później niektóre z tych sennych marzeń sprawdziły się na jawie. Nadmieniam tylko, że od powzięcia rozumu czyli od lat pięciu lub sześciu, postępowanie całego życia w dalszych latach; wszystkie osoby jakie tylko znałem w życiu i którymi przyjaźń mnie łączyła; wszystkie zabawy i czynności z kolei, dzień po dniu, rok po roku, i przyszłość następną, wszystko to widziałem przed sobą. Józef Kopeć: "Dziennik podróży przez całą wzdłuż Azję, lądem od portu Ochocka, oceanem przez Wyspy Kurylskie do niższej Kamczatki, a stamtąd na powrót do tegoż portu na psach i jeleniach"; podstawa tekstu: Dziennik Podróży Józefa Kopcia, Wydanie 3-E, Paryż, Księgarnia Luksemburska. [5] Bronisław Piotr Piłsudski był rodzonym bratem Józefa, późniejszego marszałka Polski. Powróciwszy z zesłania na Sachalinie, gdzie żył wśród Ajnów, zginał w zagadkowych okolicznościach (zamordowany?) w Paryżu. Do tej pory w Japonii żyje jego wnuk, zjaponizowany Ajnu. Naród Ajnów praktycznie już nie istnieje, wykorzeniony wspólnym wysiłkiem Rosjan i Japończyków. Choć żyją potomkowie Ajnów, to język i (szamańska) kultura od kilkudziesięciu lat są martwe [5] Do swego lotu duszy Konrad wyrusza z więziennej celi, co być może można symbolicznie odczytać, iż Mickiewicz dla Polski, która znalazła się za jego życia na dnie swojej historii, widział wyjście w ucieknięciu się do praktyk najgłębiej poruszających umysł i wykrzesujących jego moce, mianowicie do szamanizmu. Tylko czy była to nieuświadamiana dobrze intuicja poety, czy jego świadomy osąd? I czy szamańskie wątki obecne w "Dziadach" (a także w poemacie "Tukaj") wzięły z wiedzy Mickiewicza o syberyjskim szamanizmie, czy też z jego spontanicznych wizji, a może z inspiracji okultystycznych i hermetycznych? Ta sprawa wymagałaby specjalistycznych badań Część 3. Moja droga Kiedy byłem dzieckiem, i później, wymyślałem fantastyczne wyspy, kraje, kontynenty. Rysowałem ich mapy, nazywałem rzeki, góry i miasta, projektowałem klimat, roślinność i zwierzęta. Próbowałem układać dla nich języki i obmyślać religie i obrzędy. Pamiętam moje długie wycieczki rowerem, podczas których budowałem obrazy (jak to dziś widzę) praktyk inicjacyjnych. Robiłem do tego rysunki i zapiski, ale wszystko to przepadło, wiele sam zniszczyłem w miarę jak stawałem się coraz bardziej krytyczny. W późniejszym wieku zrazu zależało mi na tym, żeby posiadać właściwe poglądy: czytałem filozofów i długo nie dostrzegałem tego, że same poglądy to nie wszystko, i prócz nich trzeba także coś robić. Moja praktyczna duchowa droga zaczęła się od ćwiczeń hathajogi; w tym samym czasie, kiedy miałem około trzydziestki, zainteresowałem się astrologią, Księgą Przemian i kartami taroka. W 1985 roku przyjąłem formalne schronienie buddyjskie w tybetańskiej linii przekazu, która wtedy nazywała się Kagyu, a później zaczęła raczej używać nazwy Kamtzang. Moja przygoda z szamanizmem zaczęła się dziesięć lat później, kiedy poznałem Davida Thomsona, profesora psychologii z Seattle, i jego żonę Mattie Davis-Wolffe, i zacząłem bywać na ich warsztatach organizowanych w Polsce.Oboje mówią o sobie, że przekazują tradycje "rdzennych Amerykanów" czyli Indian, choć Indianami nie są. Któregoś roku David nie przyjechał i wtedy dotkliwie odczułem brak zasilania energią, której dostarczały mi jego warsztaty. Postanowiłem zacząć robić je sam.          Pierwsze warsztaty poprowadziłem całkiem niedawno, latem 1999. Krótko przedtem wziąłem udział w sesji oddychania holotropowego metodą Stanisława Grofa, którą prowadził Nico Vissel z Holandii. Miałem wtedy doświadczenia, których sens z początku nie był dla mnie jasny, lecz stopniowo dotarło do mnie, że była to spontaniczna inicjacja. (Opis tego wydarzenia podaję w Aneksie.          To, co robię na warsztatach nie jest kontynuacją jednej linii przekazu. Przeciwnie, mój zestaw działań jest eklektyczny. Są tam ćwiczenia wzięte z hathajogi (których nie traktuję ani wyczynowo ani perfekcjonistycznie), ćwiczenia z oddechem i głosem, których źródeł nawet nie potrafiłbym wskazać - zapewne w dużym stopniu same do mnie przyszły; wizualizacje, które powstawały podczas moich ćwiczeń przez lata. Praktyka wizualizacji przelewania wody pochodzi z huny. Płukania jelit nauczyłem się od Jacka Piechowiaka, który przywiózł tę praktykę z Indii. Przekaz na podróże przy bębnie oraz na indiańską saunę czyli szałas potu mam od Davida Thomsona. Tak samo od niego i Mattie nauczyłem się chodzenia po ogniu. I wreszcie bardzo ważnym źródłem była dla mnie książka Victora Sancheza "Nauki Don Carlosa": zakopywanie do ziemi prowadzę właśnie według jego instrukcji.          Jak powiedziałem, nie zależy mi na tym, aby być ortodoksyjnym przekazicielem jednej określonej linii. Nie mam też ambicji, aby pewne praktyki i metody przekazywać wiernie tak jak mnie ich nauczono, zachowując ich (rzekomą zwykle tylko) czystość. Żywość i spontaniczność tego, co się dzieje, wydaje mi się ważniejsza od wszelkich przepisów. Nie próbowałem też zapisywać się do żadnej organizacji ani poczuć się członkiem jakiejkolwiek zbiorowości, ani być uczniem jednego mistrza. Staram się trzymać z dala od wszystkiego, co wyglądałoby jak sekta lub ogłaszało się jakimś "wyznaniem".          Nie myśl też, Czytelniku, że działania, które prowadzę na warsztatach i które tutaj opisuję, stanowią jakiś niezmienny żelazny zestaw. Przeciwnie, wszystko się tu zmienia i płynie, i daleki jestem od tego, aby powiedzić: tak trzymać i koniec. Wiele w moich warsztatach mi brakuje: brakuje mi pieśni i mantr, a także tańca i poezji. Jest to ważne, bo właśnie przez uroczystą, poetycką mowę, przez pieśni i granie możemy połączyć się z naszymi przodkami, z dziedzictwem, które jest w nas samych. Prawdziwy szamanizm jest czymś rdzennym, zakorzenionym we własnym pochodzeniu, nie czymś, czego można się ot tak, po prostu, wyuczyć. Dlatego wielkie wrażenie wywarły na mnie opowieści Franka Hendersona MacEowena, amerykańskiego szamanisty, który zaczynał od praktyk indiańskich, a mistyczne przeżycia, których doświadczył na tej drodze, przerzuciły go na linię przekazu jego własnych przodków. Jeżeli coś takiego okazało się dostępne dla Szkota, dlaczego miałoby pozostać zamknięte dla Słowianina?          Wraz z zainteresowaniami szamanizmem i neoszamanizmem, coraz bardziej interesowałem się własnymi słowiańskimi korzeniami. Moim ideałem - choć nie wiem, czy go kiedykolwiek osiągnę - jest własny, słowiański szamanizm. Od wieków jednak nie ma wśród żyjących nikogo, kto by go znał. Pozostały jakieś ułamki zapisane przez kronikarzy i etnografów. Można przypuszczać, że duchowe tradycje dawnych Słowian najbliższe były ludom Syberii. Gdzieś stamtąd, spod Uralu i Ałtaju, przecież przyszliśmy. To jest kolejny ślad, który warto badać. Zapewne szamański przekaz z Syberii, kiedy przyjdzie do nas, okaże się dla nas ważniejszy od amerykańskiego.          Ale ponad wszystkimi podziałami, stylami i kulturami jest energia. Moc. Ćwiczenia, które przekazuję i prowadzę, podnoszą poziom tej energii. Kiedy moc się wzmaga, ciało samo szuka pozycji, w których mogłoby tę moc przyjąć, przepuścić przez siebie bezpiecznie niby prąd pod wysokim napięciem i skorzystać z jej strumienia. Stąd wzięły się pozycje hathajogi - asany. Przy wysokiej energii inaczej brzmi mowa, inną wagę mają wygłaszane słowa. Przy pewnym poziomie mocy codzienna proza brzmi fałszywie, konieczna staje się poezja. Śpiewanie pieśni i taniec także wymagają mocy. Przy wysokiej energii myśl i słowo zaczyna wywoływać materialne skutki. Postrzegany świat poszerza się o byty, których wcześniej nie mogłeś zobaczyć ani odczuć. Zanikają granice między snem i czuwaniem, miedzy rzeczywistością a legendą. Odtwarza się zapomniana więź miedzy żyjącymi i pradawnymi przodkami.          Dojść do tego można najprostszymi środkami: oddechem, wyobrażeniem, paleniem ognia i budowaniem szałasów. Tego uczę na warsztatach. Część 3. - Moja droga – Ilustracje David Thomson 2001, Pupki k. Olsztyna David Thomson i Mattie Davis-Wolffe 1995, Dąbrówka k. Lubartowa; podczas prowadzenia podróży przy bębnie. Widać nogi leżących uczestników Autor i David Thomson 2001, Pupki k. Olsztyna stroje do "tańca do Księżyca" Autor i Leonid Lar, malarz i badacz swojego rodzimego nienieckiego szamanizmu 2001, w tle Irtysz Część 4 Indiańska łaźnia Jak to nazwać? Urządzenie, o którym mowa w tym rozdziale, nie ma dobrej polskiej nazwy. Po angielsku zwane jest sweatlodge (czytaj "słetlodż"), co dosłownie znaczy "poto-chatka", czyli chatka do pocenia się. Tłumaczy się to też jako "szałas potu", co jednak po polsku brzmi strasznie niezgrabnie! Zdarzało mi się tamtą nazwę brutalnie spolszczać na "swetlodż", czytane tak jak się pisze, co brzmi dość tajemniczo, lecz językowo nie jest takie straszne, gdyż mamy już przecież w języku polskim słowo pochodzące od angielskiego sweat czyli "pot", mianowicie "sweter", i tu mówimy "w", więc i "swetlodż" moglibyśmy wymawiać przez "w". Problem jest z tym potem, lub poceniem się, gdyż po polsku jest to czynność wyłącznie fizjologiczna, i to kojarząca się raczej brzydko; zazwyczaj bowiem pocenia się staramy się, o ile możemy, unikać. Zaś w ogóle w naszej kulturze czynność pocenia się nie kojarzy się z niczym psychicznym ani tym bardziej duchowym i wzniosłym. Tymczasem to pocenie się, które dzieje się w swetlodżu, ma właśnie swój wymiar psychiczny i duchowy. Żeby przybliżyć to zagadnienie, uświadommy sobie, że podobna czynność wydzielania płynu z organizmu, mianowicie płacz, ronienie łez, ma swój wymiar psychiczny. Kiedy mówimy, że ktoś płacze, to jest w tym zarówno wydzielanie płynu z oczu, jak i odpowiednik psychiczny: uczucie żalu. Otóż to pocenie się, dla którego budujemy specjalne pomieszczenie - ów "szałas potu", to taka czynność, która obejmuje zarówno wydzielanie płynu przez skórę, jak i towarzyszące temu przeżywanie oczyszczenia, poczucie bezpieczeństwa i duchowej przemiany, po której czujesz się... trochę lepiej. Powiedzenie, po polsku, na przykład: "będziemy się pocić razem", brzmi dziwacznie, prawda? Ale podobne powiedzenie "będziemy razem płakać" nie jest już dziwne. Więc kiedy myślimy o budowaniu "szałasu potu" i ceremoniach, do których ta budowla służy, to powinniśmy mieć na myśli taki szczególny rodzaj pocenia się, który jest nie tylko wydzielaniem kropel płynu ze skóry, ale i czymś więcej. Spotkałem się też z nazywaniem tego urządzenia "szałasem pary", co nie jest dobrą nazwą, oraz "sauną", bądź "indiańską sauną". Można by spróbować wykorzystać ogromne słowotwórcze możliwości naszego języka i wymyślić czysto polski termin zamiast "swetlodżu". Potownia? Potnia? Pocko? Pocisko? Samo słowo "pot" ma związek ze słowami "piec", "piecze", "spiekota", i pierwotnie oznaczało sos wyciekający z pieczonego mięsa. Skojarzenia z piecem są jak najbardziej na miejscu, gdyż swetlodż jest mistycznym piecem, w którym, jak u alchemika, dokonuje się przemiana świadomości. Tam gdzie się da, będą nazywał swetlodż - szałas potów - saunę - po prostu łaźnią. Jak wygląda łaźnia i jaki ma sens? Indiańska sauna ma kształt półkulistej kopuły. Pomieszczenie to rozgrzewa się kamieniami rozgrzanymi w ognisku, które pali się obok. Kamienie wkłada się do środkowej jamy, która zawczasu jest wykopana w środku szałasu-kopuły. Wewnątrz robi się bardzo gorąco. Aby jeszcze bardziej podnieść temperaturę, na kamienie leje się wodę, a gorąca para jeszcze bardziej rozgrzewa wnętrze. Powiada się, że widzialna półkula szałasu to tylko górne pół swetlodżu. Pod nim rozciąga się symetrycznie druga połowa, zagłębiona w ziemi i niewidoczna. Obie połówki razem z gorącymi kamieniami w środku stanowią model wszechświata i jego symboliczny zarodek, początek, nasienie, od którego zaczyna się jego rozwój. Ludzie, siedzący wewnątrz, są świadkami i uczestnikami Początku Wszechrzeczy. A że są uczestnikami początku, więc zarazem zostają do tego początku cofnięci, przeniesieni. Ponieważ we wszelkich początkach skupia się największa twórcza moc, uczestnicy ceremonii mają możność zaczerpnąć z tego nagromadzenia twórczej mocy. Ponieważ początek jest przed podjęciem jakichkolwiek decyzji, uczestniczenie w ceremonii łaźni daje możność cofnąć się do stanu przed decyzjami po to, aby podjąć decyzje lepsze. Dlatego jedno z tradycyjnych zastosowań łaźni polegało na tym, że w łaźni gromadziła się starszyzna plemienia, aby tam podjąć właściwe decyzje. Kolejnym działaniem łaźni jest oczyszczenie, zarówno fizyczne, jak i psychiczne. Łaźnia działa też leczniczo i ma cudowną właściwość doprowadzania ludzi do stanu pogodzenia się z przyrodą, o czym wspomnę jeszcze obszerniej w odpowiednich miejscach. Wewnątrz łaźni jesteśmy jak embriony, co zaznaczone jest symbolicznie tym, że wychodzimy z niej na czworakach, jak istoty, które dopiero muszą nauczyć się chodzić wyprostowane. Wybór miejsca Wybór miejsca na swetlodż zwykle jest decydujący przy wyborze miejsca na cały warsztat. Zwykle jest tak, że tam gdzie możemy zbudować swetlodż, można także przeprowadzić pozostałe działania. Miejsce na łaźnię powinno być przyjazne. Znaczy to, że w tym miejscu powinniśmy się czuć tak bezpiecznie, jak we własnym domu. Porównanie to jest trafne dlatego, że cała ceremonia łaźni jest nadzwyczaj intymna i nie powinna być zakłócana przez żadne wpływy z zewnątrz. Powinieneś mieć pewność, że nie będzie żadnych postronnych świadków, żadnych gapiów, a ognisko i całe wasze poruszenie przy ogniu żadnych ciekawskich nie ściągnie. Warsztat to taki teatr, w którym nie ma miejsca na widzów - są tylko aktorzy. Nikt nie może mieć żadnych pretensji, że w wybranym miejscu odbywa się "coś takiego". Każdy kawałek ziemi ma swojego właściciela, i warto zawczasu zdobyć pewność, że właściciel terenu, gdzie budujecie swetlodż, zgadza się na to i mu to nie przeszkadza. Najlepiej jest, gdy właściciel jest z wami zaprzyjaźniony, życzliwie nastawiony do całej imprezy, lub wręcz sam bierze udział w warsztacie Warto się upewnić, czy w pobliżu tego miejsca nie przechodzą ścieżki, po których będą kręcić się wędkarze, zbieracze grzybów, rolnicy, drwale i inni bywalcy tego terenu. Krowy też nie są najlepszymi gośćmi! Powyższe kłopoty odpadają, jeżeli ceremonię łaźni przeprowadzasz na terenie ogrodzonym. Nie ma wtedy wprawdzie kłopotów z ewentualnymi podglądaczami, ale samo ogrodzenie źle działa na umysł. Na warsztacie pracujemy nad osiągnięciem duchowej wolności i otwarcia na wszechświat, a tym staraniom przeszkadza zarówno widok płotu, muru lub siatki, jak i świadomość bycia odgrodzonym, odciętym od przestrzeni świata. W miejscu łaźni pali się wielkie ognisko. Dlatego trzeba mieć pewność, że od tego ogniska nie zrobi się pożar, jak również trzeba się upewnić, że nikomu nie będzie przeszkadzać to, że ten ogień się pali: ani właścicielom, ani sąsiadom, ani leśniczemu, i tak dalej. W pobliżu powinien być opał, na przykład łatwe do zebrania suche gałęzie. Ale można też drewno do ogniska kupić i przywieźć z pewnej odległości. W pobliżu powinny być dostępne kije do budowy szkieletu sauny. Jeśli ich nie ma, lub przewidujesz kłopoty z ich znalezieniem, możesz je też przywieźć z dalszej odległości. W najbliższym otoczeniu łaźni (w promieniu około 10 metrów) powinna być trawa zachęcająca do położenia się na niej. Krzewy, szczególnie gęste i kolczaste, nie są odpowiednie, jak również nie powinno być ostu ani pokrzywy. W wilgotnych zaroślach, wśród liści szczawiu i łopianu, w ciepłej porze roku siedzą ślimaki, a nie jest przyjemnie (i dla was, i dla nich) gdybyście je deptali i siadali na nich. Przykrym wrogiem uczestników sauny są mrówki; szczególnie trzeba unikać rozłożenia sauny nad mrowiskiem, które, jeśli znajduje się w darni, bywa zrazu niewidoczne. (Kiedy owady zaczną kąsać siedzących wewnątrz, będzie już za późno. Trzeba wtedy tę przykrość jakoś znieść...) Sprzyjającą okolicznością jest woda w pobliżu łaźni: rzeka, staw, jezioro, w którym można będzie się ochłodzić po wyjściu. Jednak woda nie jest konieczna! Równie dobrze można ostygnąć i dojść do równowagi po saunie po prostu leżąc na ziemi, szczególnie gdy jest chłodno, pada deszcz, albo jest rosa ma trawie. W okolicy nie powinny świecić latarnie. Nie powinny przechodzić ruchliwe szosy ani linie kolejowe. Nie powinien dochodzić głos z radia, telewizora ani inna mechaniczna muzyka. Także odwrotnie: nikomu nie powinny przeszkadzać wasze głosy: krzyki, śpiewy, bęben. Lepiej także z daleka trzymać się od drutów elektrycznych. Często, kiedy już miejsce pod łaźnię jest wybrane, okazuje się, że ma ono pewne cechy miejsca mocy, a podczas ceremonii odczuwa się szczególne dobroczynne właściwości tego miejsca. To działa też w drugą stronę: miejsce, gdzie przeprowadzano ceremonię łaźni, staje się miejscem mocy, lub też mocy w nim przybywa. Pora dnia i roku Zalecam wchodzenie do sauny urządzać po zmierzchu. Powodów jest kilka. Kiedy na zewnątrz jest ciemno, łatwiej zapewnić ciemność wewnątrz łaźni. (Ciemność wewnątrz jest konieczna!). W nocy łatwiej jest utrzymać skupienie w grupie zebranej wokół ogniska. W nocy prędzej unikniemy kręcenia się gapiów. Nocny chłód i rosa sprzyja dojściu do równowagi po saunie. (Chociaż brałem też udział w swetlodżach urządzanych w środku słonecznego dnia, podczas upału.) Jeśli chodzi o porę roku, i pogodę, to każda jest dobra. Udaną łaźnię można przeprowadzić zarówno w ciepły i pogodny letni wieczór, jak i podczas chłodu, także w mżawce, deszczu, a nawet zimą w mróz. Podczas każdego rodzaju pogody możesz wyjść nago rozgrzany z sauny i wystawić się na "dary nieba", i nie czuć przy tym żadnej przykrości. Śnieg studzi ciało równie dobrze, jak rosa latem, a woda w przeręblu jest po saunie tak samo przyjemna, jak w nagrzanym latem jeziorze. Jedyny kłopot może być z rozpaleniem ogniska i rozgrzaniem w nim kamieni podczas ulewnego deszczu, zbyt silnego wiatru, śnieżycy albo śniegu z deszczem. Ale jeśli uda się wam rozgrzać kamienie w przerwie miedzy opadami, to kiedy już wejdziecie do szałasu, może się na zewnątrz dziać cokolwiek, o ile tylko nie jest to wichura, która uniesie szałas w powietrze. W chłodnej porze roku warto jednak mieć w pobliżu namiot, tipi lub stałe pomieszczenie, które będzie służyć jako przebieralnia. Samo nagie ciało jest bardziej odporne na niepogodę niż się wydaje, lecz kłopoty zaczynają się w tym momencie, kiedy trzeba się rozebrać lub ubrać i coś trzeba zrobić z ubraniem Zaplanowanie sauny Siedzący na ziemi człowiek zajmuje około 60 cm szerokości. Gdy budujesz łaźnię dla 12 osób, zapewnij im 12*60=720 cm obwodu w kręgu, w którym będą siedzieć. Obwód dzielimy przez pi (3.14) aby obliczyć średnicę. 720:3.14=230 cm. Ponieważ potrzebujemy trochę miejsca za plecami, można przyjąć, że dobra sauna dla 12 osób będzie mieć 250 cm średnicy, czyli około 4 kroków. Jeśli w tym momencie zrobisz te cztery kroki i przyjrzysz się tej odległości, pewnie wyda ci się, że to tak mało. Zapewniam: tyle wystarczy. Człowiek jest zresztą istotą plastyczną. Jeżeli miejsca będzie więcej niż te 60 cm dla każdego, będzie można wygodniej się rozłożyć i wiercić podczas pocenia, nie zajmując sąsiadów. Jeśli mniej, trzeba będzie się ścisnąć. Kiedy w saunie jest gorąco i każdy zajęty jest sobą i własną walką o przetrwanie, to, że sąsiad opiera się o ciebie, wcale tak bardzo nie przeszkadza. Planując saunę, robisz następujące rzeczy po kolei: Na wybranym uprzednio terenie znajdujesz miejsce, gdzie wygodnie będzie chodzić boso, siadać i kłaść się na ziemi. (Zimą trzeba będzie uprzątnąć śnieg, jesienią nadmiar suchej trawy lub opadłych liści.) Wybierasz i oznaczasz środek łaźni, czyli punkt, który będzie środkiem centralnej jamy, tej do wkładania kamieni. Warto ten punkt czymś zaznaczyć. Orientujesz teren, czyli odnajdujesz kierunki: gdzie jest wschód, południe, zachód i północ. Cała konstrukcja sauny będzie zorientowana według czterech kierunków. Wschód i południe są kierunkami pozytywnymi, zachód i północ negatywnymi. Drzwi sauny powinny otwierać się w jednym z kierunków pozytywnych, czyli na wschód lub południe. W kierunku drzwi będzie znajdować się ognisko. Na to wszystko musi starczyć miejsca. Decyzję, w którą stronę ma być otwarta sauna musisz podjąć, zanim zaczniecie ją budować. Wymierzasz i zaznaczasz (np. kreśląc kijem lub szpadlem na ziemi) obwód sauny. W tym momencie powinieneś wziąć pod uwagę, ilu ludzie wejdzie do sauny i żeby nie mieli zbyt ciasno. Od średnicy sauny zależy także, jak długich kijów użyjesz do budowy szkieletu sauny. Wymierzasz i zaznaczasz miejsce, gdzie będzie rozpalone ognisko. Zaleca się, by środek ogniska odległy był od centralnej jamy sauny o całą średnicę sauny. (Jeśli sauna jest szeroka na 2.5 metra, to 2.5 m od drzwi zakładasz ognisko.) W połowie drogi między przyszłymi drzwiami sauny a ogniskiem wyznaczasz miejsce na "ołtarz", a właściwie kopczyk z ziemi, która będzie wybrana z centralnej jamy. Do czego służy ten kopczyk? - Uczestnicy zostawiają na nim swoje "przedmioty mocy", na przykład te, które noszą na szyi. Tradycyjnie zostawia się tam też święte fajki i inne magiczne przedmioty. (Słowo "ołtarz" nie jest w tym miejscu aż tak dziwne, jakby się wydawało, gdyż pochodzi od łacińskiego "altaria", co znaczyło "coś podwyższonego".) Rysunek 1. A - obrys sauny, B - drzwi, C - jama na kamienie, D - ognisko, E - kopczyk-ołtarz, F - linia od ogniska do jamy, G - tędy wchodzimy Czego potrzeba do zbudowania sauny Potrzebne będą: * kije * sznurek * szpadel * ostry nóż lub nożyczki * agrafki * koce * plandeka * linka * gwoździe lub kołki do zamocowania linki. Można też użyć innych jeszcze przedmiotów, o których wspomnę w odpowiednim miejscu. Z kijów budujemy szkielet sauny. Sznurkiem wiążemy kije, koce służą jako izolacja cieplna, plandeka zapewnia całej budowli szczelność, linka chroni plandekę przed zwianiem. Szkielet budujemy z 16 kijów, które zostaną wbite w ziemię, i z pewnej liczby - zwykle wystarcza 12-14 - kijów leżących poziomo, które łączy się w obręcze opasujące szałas. Prócz tego z jednego kija robi się koło, które leżeć będzie na szczycie szałasu; to koło nazywa się "niebem". Jak widać, trzeba zaopatrzyć się w około 30 kijów. Kije powinny mieć wysokość (długość) podobną do średnicy sauny, a więc przy saunie o średnicy 2.5 metra też powinny być około 2.5 metra długie. Osiem kijów pracuje najbardziej, i te powinny być wybrane najstaranniej: powinny być proste i dłuższe niż pozostałe, do półtora raza dłuższe niż średnica sauny. W naszym przykładzie będzie to długość 3 i ćwierć metra. W razie potrzeby można je skrócić. Kije bierzemy z drzew lub krzewów liściastych. Najlepsza jest leszczyna, krzewiasta wierzba (zwana łozą lub rokitą), także podrost brzozy, jarzębiny, czeremchy, grabu. Zwykle dobra jest olcha lub osika, ale przy nich konieczna jest ostrożność, gdyż zdarzają się pędy kruche, które przy zginaniu łamią się. Wśród wierzb jest jeden gatunek, zwany wierzbą kruchą (Salix fragilis), którego gałęzie są całkiem bezużyteczne! Ze względów ekologiczno-etycznych lepiej jest wycinać kije z krzewów, które będą dalej żyć po tej wycince, niż ścinać drzewka. Jeśli jednak mamy do dyspozycji tylko drzewka, to staramy się wycinać te, które rosną w gąszczu podobnych, więc i tak pewnie nie wyrosną, albo wręcz takie, które już są zagłuszane przez silniejszych sąsiadów. Ale jednak zalecam pędy leszczyny, łozy lub czeremchy! Uwaga ogólna. Wszystkim czynnościom przy budowie sauny i korzystaniu z niej powinna towarzyszyć szczególna troska: żeby tak dalece jak się da, nie zakłócać życia przyrody i w ogóle tego wycinka świata, w którym przebywamy. Pędy nie powinny być grubsze u nasady niż 4 cm. Kijom nie obcinamy cienkich końców (przydadzą się), nie usuwamy też z nich drobnych gałązek ani liści! Liście są potrzebne w saunie po to, żeby dawały aromat. Możemy nawet nazbierać więcej gałązek z liśćmi i wpleść je w budowany szkielet. Najbardziej aromatyczna jest czeremcha, topola, wierzba, brzoza, olcha. (Zimą musimy sobie dać radę bez aromatycznych liści, trudno.) Sznurek powinien być bawełniany lub konopny, nie plastik!, takiej grubości jak do pakowania. Ostry nóż lub nożyczki potrzebne będą do cięcia sznurka na kawałki. Agrafki posłużą do spinania koców i powinny być dość długie, ok. 6 cm. Co do koców, to warto się zawczasu umówić, aby każdy uczestnik przyniósł ze sobą jeden koc lub dwa, które posłużą tylko do tego jednego celu: do zbudowania sauny. Trzeba się liczyć z tym, że te koce zwilgotnieją i przybrudzą się, i po warsztacie trzeba będzie je prać. Plandeki są do kupienia w sklepach z zaopatrzeniem dla rolników lub sklepach z materiałami budowlanymi. Zwykle mają kolor niebieski, zielony lub szary i są z nieprzezroczystej folii plastikowej z wtopionym włóknem. Na obrzeżach mają metalowe kółka-dziurki do przewlekania linki; przy saunie nie będą one wykorzystywane. Zalecam używać dwóch płacht plandeki, o rozmiarze 4 na 6 metrów każda. Zamiast plandeki możesz użyć zwykłej gładkiej folii, tzw. malarskiej, jednak z powodów, których nie chce mi się wyliczać, jest ona mniej użyteczna od plandeki. Możesz poeksperymentować z innymi rodzajami pokryć. Oryginalnie Indianie używali skór jelenich. Linki potrzeba będzie przynajmniej około 25 metrów. Z naturalnego włókna jest lepsza od plastikowej. Budowanie szałasu Najpierw wykopujecie środkową jamę, tę do której będą wkładane kamienie. Zwykle wystarcza, gdy ma ona około 50 cm średnicy i nieco ponad 30 cm głębokości. Darń odkłada się na bok, poza budowany szałas. Po rozebraniu szałasu tą darnią z powrotem zakryjesz jamę. Zasadą jest, żeby po sobie pozostawić teren tak jak się tylko da nie zmieniony. Z ziemi usypujesz kopczyk ("ołtarz"). Uwaga! Przy wszystkich czynnościach zachowujecie najwyższą ostrożność i uważność, aby nie pobrudzić ziemią miejsca, gdzie stanie swetlodż, nie zadeptać trawy, nie pogubić gałązek, nie zrobić błota i bałaganu. Kiedy wejdziecie do łaźni, okaże się, że wewnątrz potrzeba wam takiej czystości i ładu, jak w sypialni! A łatwiej jest nie dopuścić zawczasu do nieporządku, niż potem, sprzątać, nie wiadomo jak i kiedy Rysunek 2. 1, 2, 3, 4 - cztery przęsła x - przypory ("bramy") Na obwodzie koła-obrysu sauny kopiecie 16 dołków, w które zatknięte będą kije nośne. (Patrz rysunek 2.) Do dołków składa się ofiary. Mogą to być zioła, ziarno, kasza. Oryginalny indiański ceremoniał przewiduje też dmuchanie w dołki (żeby wprowadzić żywioł powietrza) i plucie weń (żywioł wody). Z ośmiu kijów nośnych budujecie cztery przęsła (rysunek 3), w kolejności numerów na rysunku 2. Do zbudowania jednego przęsła potrzeba minimum dwóch ludzi, lepiej trzech. Dwaj trzymają swoje kije i zginają je, trzeci związuje kije ze sobą kawałkami sznurka. Kij zginasz bardzo powoli, stopniowo i na całej jego długości naraz, napinając go całą prawą połową ciała: prawym kolanem, biodrem i barkiem. (Leworęczni mogą pracować odwrotnie.) Prawidłowo zginany kij nie ma prawa się złamać! W dobrze zmontowanych przęsłach kije wystają z dołków pionowo i tworzą łuki nieco niższe niż połowa średnicy łaźni. Najczęściej łaźnia ma wysokość około 120 cm, i takiej wysokości są przęsła. Krzyżujące się przęsła wiążemy sznurkiem jedno z drugim Rysunek 3. 1-1 - kije zgięte i związane w przęsło 2-2 - kije czekające na zgięcie w przęsło Z pozostałych 8 kijów zatkniętych w pozostałych 8 wolnych dołkach sporządzamy małe łuki czyli przypory. Tam gdzie przypora krzyżuje się z przęsłem lub inną przyporą, wiążemy je ze sobą. Z pozostałych kijów, wiążąc ich końce, robimy obręcze. Obręcze związujemy z przęsłami i przyporami. Obręcze powinny być trzy, najniższa obręcz na wysokości mniej więcej 60 cm, pozostałe wyżej w równych odstępach. Na samym szczycie szkieletu sauny umieszczamy "niebo" czyli koło sporządzone z jednej giętkiej gałęzi. Przypory zwane są także "bramami", każda z nich spogląda w jeden z głównych kierunków świata. Ale tylko jedna z nich będzie odkryta, a raczej zakryta ruchomymi drzwiami, i przez nią będziemy wchodzić do środka. Jak powiedziałem, zaleca się, aby drzwi wychodziły na wschód lub południe. Wszystkie kije wiążemy tak, że sznurek chwyta nie tylko główny pęd, ale również odstające boczne gałązki z liśćmi. Po związaniu kije z liśćmi wyglądają jak miotełki. Wygodnie jest, kiedy jedna lub dwie osoby zajmują się obsługą sznurków: trzymają sznurki, odcinają kawałki i podają je tym, którzy budują szkielet. W budowanie sauny powinni brać udział wszyscy uczestnicy warsztatu. Kiedy szkielet jest gotowy, ubijamy ziemię tam, gdzie zatknięte są kije i przykrywamy szkielet kocami. Koce kładziemy od góry, niższe przypinamy agrafkami do wyższych. Na dole koce powinny stykać się z ziemią. Następnie przykrywamy saunę plandekami, pozostawiając drzwi nie przykryte. Plandeki obciągamy (mocujemy) linką, linka trzyma się na wielkich gwoździach lub kołkach wbitych w ziemię jak najbliżej ścianek sauny - żeby potem po ciemku o nie się nie potykać. Nad drzwiami mocujemy koc: przypinamy go lub przywiązujemy do najniższej obręczy, która (trzeba o tym pamiętać) powinna w tym miejscu być sporządzona z dość grubego kija. Kiedy ten koc-zasłonę będziemy odsłaniać, można będzie chwytać go od góry agrafką, albo inaczej, jak kto wymyśli. Łaźnia gotowa. Możemy podziwiać swoje dzieło! Dalsze szczegóły techniczne Zamiast koców można użyć dowolnej grubej i ciepłej tkaniny. (Albo jelenich skór!) Kiedy uczestników jest niewielu, może koców brakować. Wtedy zamiast nich można sporządzić warstwę ocieplającą z siana, słomy, suchej trawy lub suchych liści. Na jednym z moich warsztatów, kiedy brakowało koców, obłożyliśmy nimi tylko ścianki, a na wierzch szkieletu narzuciliśmy grubą warstwę zerwanej trawy i innych "habaziów". Sauna była bardzo udana! Podobno w dawnych i dobrych czasach Indianie każdą ćwiartkę łaźni pokrywali skórą w innym kolorze, symbolizującym odpowiedni kierunek świata: wschodnia strona sauny była czerwona (lub żółta), południowa żółta (lub czerwona), zachodnia czarna, północna biała. Teraz wiesza się na szałasie wstążki lub krajki w tych czterech kolorach. Wiesza się je w środku sauny (czego i tak po ciemku nie widać, ale to jest sygnał dla duchów, nie dla ludzi!), i to jest ważniejsze, oraz czasem na zewnątrz sauny, co jest nie tak ważne. Kiedy sauna jest na ukończeniu, ktoś powinien wejść do środka i sprawdzić, czy jest tam doskonale ciemno. Jeśli nie jest, należy naciągnąć koce, ewentualnie uszczelnić miejsca gdzie są przecieki światła dodatkowymi kawałkami tkaniny. Dobra sauna powinna być tak szczelna od światła, jak ciemnia fotograficzna. Ale jeżeli ceremonię przeprowadzamy w nocy, przesadne wyciemnienie nie jest konieczne. Ważne wtedy jest tylko, by od strony ognia nie było dokuczliwych prześwitów. Na czym będziemy siedzieć w łaźni? Najlepiej najprościej: gołym siedzeniem na gołej ziemi (a raczej na trawie). Ci, którzy tego nie lubią, niech wezmą ze sobą do sauny kawałki grubej tkaniny, wykładziny podłogowej, dywanu itp., tak duże, żeby na tym usiąść. Nie radzę wnosić do środka karimat ani innych dużych kawałów plastiku, gdyż jednym z sensów ceremonii sauny jest uzyskanie możliwie pełnego i nie zakłóconego kontaktu z ziemią, a obecność zbyt dużej ilości plastiku wszystko niszczy. W dodatku latem, kiedy jest ciepło, sauna wyścielona karimatą lub innym plastikiem za bardzo się rozgrzewa, i to "plastikowe" ciepło staje się niezdrowe. Zimą, kiedy trudno wysiedzieć na wymrożonej ziemi, lepiej przygotować sobie do siedzenia deseczki - karimaty są ostatecznością. Zimą mogą być problemy z błotem, które będzie się robić z odmarzającej ziemi. Zaradzisz temu wyściełając ziemię w saunie iglastymi gałązkami albo suchą trawą. W zimowych saunach zakładaliśmy też wewnątrz szałasu podszewkę z prześcieradeł, na taką wysokość, jak sięgają plecy. Cel był taki, żeby siedząc nie dotykać gołą skórą kijów i gałązek szkieletu sauny, co przy zimnie na dworze bywa nieprzyjemne. Latem nie jest to konieczne. Kamienie i ognisko Do ogrzania sauny o podanych wcześniej wymiarach potrzeba około 30 kamieni, ale lepiej zgromadzić ich trochę więcej. Kamienie powinny mieć rozmiar "psiej głowy", i ważyć od 2 do 6 kg. Mniejsze są niewygodnym gruzem, większe trudno będzie (zwłaszcza gdy się rozgrzeją do czerwoności) przenosić na łopacie. Najlepszym kamieniem, jakiego używałem w Polsce, jest karpacki piaskowiec, a zwłaszcza wybierane z rzeki piaskowcowe otoczaki. Piaskowiec karpacki, nawet mokry, nie rozsypuje się, rzadko pęka, dobrze trzyma ciepło i dobrze służy przy powtórnym użyciu. Na nizinach i pojezierzach mamy polodowcowe otoczaki pochodzące ze Skandynawii. W większości jest to granit. Granit lubi pękać w ogniu, często jest zwietrzały i wtedy w ogniu rozsypuje się, czasem na miałki żwir. Po wyprażeniu, jeśli nawet nie popęka, to przy powtórnym użyciu słabiej trzyma ciepło. Dlatego granitowych kamieni trzeba zebrać spory nadmiar, bo część nie będzie się potem nadawała. Prócz granitów na polodowcowych polach leżą kwarcyty, i to jest towar luksusowy, najlepszy pod każdym względem. Kwarcyt poznamy po jednolitej białawej lub szarej barwie, po tym, że nie ma widocznych mineralnych ziaren jak granit, i że jest bardzo twardy. Kto potrafi od granitu odróżnić porfir, zauważy, że ta skała ma także właściwości lepsze od granitu. Przypuszczam, że dobrym kamieniem do sauny jest bazalt, ale dotąd nie miałem z nim do czynienia. Nie próbowałem też wyżarzać w ognisku wapienia, ale z chemii wynika, że wypali się na toksyczny (i nietrwały) wodorotlenek wapnia. Co więc robić na tych terenach, gdzie wapień jest jedynym kamieniem, doprawdy nie wiem. W ostateczności, bo to przecież sztuczny materiał, można posłużyć się cegłą, zwłaszcza szamotową, służąca do wykładania pieców. (Ale to takie nieładne...) Swetlodżowy savoir vivre Kiedy ścinamy gałęzie lub całe drzewka na kije, wypowiadamy pod adresem rośliny słowa usprawiedliwienia - na głos lub w myśli. Kiedy używamy siekiery, dbamy, by nie dopuścić gwałtownych emocji, żadnej agresji, żadnego "tu cię mam" ani "ja ci pokażę". Nie musisz się też przy tym śpieszyć. (Aleister Crowley, gdyby znał indiańską łaźnię, z pewnością kazałby kije ścinać jednym cięciem siekiery lub maczety!) Kamienie, które znajdziemy na polu, prosimy o to, by zechciały wziąć udział w naszej ceremonii. Przeważnie się zgadzają. W miejsce po kamieniu wsypuje się szczypte wonnych ziół; Indianie używają do tego tytoniu. Kamienie po których widać, że wiele ucierpiały, np. ktoś po nich jeździł, obmywamy wodą. Z kamieniami warto się zaprzyjaźnić. Drewno do ogniska niech będzie możliwie najbardziej naturalne. Gatunek drzewa nie jest ważny. Najlepsze są gałęzie, które uschły i spadły z drzew, i dają się łamać na kolanie. Im mniej użycia siekier, pił, a tym bardziej piły mechanicznej, tym lepiej. Jeśli używasz drewna, które piłuje się i rąbie, lepsze jest to z drzew, które uschły, niż z drzew ściętych żywcem. Najmniej przyjazne jest drewno, które wiele wycierpiało: było pocięte na deski, przebijane gwoździami, wożone daleko od ziemi, na której wyrosło. Drewno z lakierowanych i impregnowanych desek, z mebli, skrzynek itd. nie nadaje się. Budując saunę staramy się wszystkie czynności wykonywać w skupieniu i bez użycia zbędnych słów. Im więcej będzie przy tym skupienia i troski o poprawność, tym lepiej przebiegnie ceremonia. Ideałem byłoby, gdyby budowa szałasu przebiegła tak sprawnie, jak japońska ceremonia picia herbaty. (Może słyszałeś o niej.) Z czym to porównać w naszej kulturze? - może z ubieraniem choinki. Od momentu, kiedy zamkniemy przęsła, obowiązuje specjalny rytuał przy przekraczaniu drzwi sauny - nawet jeśli te drzwi są dopiero pustym prześwitem w szkielecie szałasu. Wchodząc do sauny lub wychodząc z niej, za każdym razem wypowiadasz słowa "wszystkie moje związki". W języku Czarnych Stóp brzmi to nit-si-kwa, co na angielski przetłumaczono jako all my relations. Zamysł tych słów jest taki, że w momencie przekraczania bramy sauny przypominasz, że czynisz to w duchu wraz ze wszystkimi istotami, z którymi jesteś związany. Być może lepiej by temu odpowiadała po polsku krótsza i bardziej zrozumiała formuła "wszyscy co ze mną”1 Saunę okrążasz tylko w prawo, czyli w kierunku Słońca lub wskazówek zegara. W ogóle wszelkie ruch na warsztacie odbywa się w prawą strone. (Czyli odwrotnie niż to robimy jadąc samochodem po rondzie. Na rondach za sprawą błędnych postanowień kodeksu drogowego uprawiamy kult ciemnych sił.) Także ognisko okrążasz tylko w prawo. Linia prosta od drzwi sauny do ogniska jest tabu, służy tylko do transportu kamieni i nie wolno jej przekraczać. Dlatego często trzeba obejść w prawo zarówno ognisko jak i cała saunę. Ale jeżeli koniecznie musisz przekroczyć tę linię (nazywa się ona "ścieżką piękna"), powinieneś czyniąc to wykonać pełny obrót w prawo. Tak samo można czynić przy wyjątkowym przekraczaniu wszelkich linii, które są tabu, przy innych obrzędach. Przy ognisku na zewnątrz sauny, a tym bardziej w saunie obowiązuje zachowanie się pełne powagi i skupienia. Nie chodzi o to, żeby się nie śmiać, to wolno, ale żeby nie ulegać rozproszeniu i nie poddawać się "głupawce". Początek ceremonii łaźni Doglądaniem ognia i grzaniem kamieni będą zajmować się wyznaczeni ogniomistrze. Wystarczy ich dwóch. Uzbrojeni są w łopatę lub/i widły, najlepiej tak zwane widły ogrodnicze, o szerokich zębach. Na łopacie lub widłach podawać będą rozgrzane kamienie do sauny. Potrzebna też im będzie miotła do omiatania kamieni z węgielków. Taka miotłę można zrobić na poczekaniu wiążąc gałązki w pęk. Uwaga! Kamienie omiatamy po to, aby do środkowej jamy w saunie nie dostał się węgiel (żar), gdyż wydziela on dwutlenek węgla, którego w saunie nie może być! Rozgrzany węgiel polany wodą wydziela też inne szkodliwe gazy, a nie życzymy sobie ich w saunie. Z tego samego powodu trzeba zadbać, aby do jamy nie dostała się trawa, liście, gałązki itd. Musi być czysto jak w łóżku lub na stole! Do łaźni wchodzimy, kiedy kamienie w ognisku rozgrzały się tak, że świecą. W łaźni siedzimy nago, ale jeśli ktoś nie chce pokazywać się nago na zewnątrz sauny, może nakryć się jakimś kawałkiem tkaniny, którą w środku zdejmie. (U Indian kobiety zdejmują okrycie dopiero wewnątrz.) Przed wejściem każdy okadza się (patrz rozdział o kadzidłach i ziołach), lub jest okadzany przez prowadzącego ceremonię. Zawczasu do wejścia do sauny ustawiamy się rzędem i wchodzimy po kolei, na czworakach, zresztą inaczej się nie da. Przestępując drzwi, wypowiadasz zaklęcie "wszystkie moje związki" czyli "wszyscy co ze mną". Wewnątrz przesuwasz się w prawo okrążając środkową jamę (która jeszcze jest pusta), aż "dobijesz" do osoby, która weszła przed tobą, i siadasz przy niej. W ten sposób zajmuje się kolejne miejsca, a pierwszy siada na prawo od drzwi. Ostatni - będzie to jeden z ogniomistrzów - usiądzie po lewej stronie drzwi. Pierwszy zwykle wchodzi prowadzący, ale od tej reguły bywają odstępstwa. Ceremonie łaźni mogą być urządzane dla samych kobiet, samych mężczyzn, albo mieszane. Zwykle przyjmuje się zasadę, że z sauny się nie wychodzi przed końcem ceremonii. Kto w pewnym momencie musi wyjść, już nie wraca do wnętrza, ale pozostaje przy ognisku. Zasada ta pozwala więcej i dłużej wytrzymać i sprzyja skupieniu i determinacji. Wyjątkiem są ogniomistrze, którzy będą wychodzić z sauny po to, aby dorzucić nowych gorących kamieni. Brałem udział w swetlodżach, gdzie były robione przerwy na wyjście i ochłodzenie się, ale nie wydaje mi się to dobre, i takiego postępowania nie zalecam. W środku nie świeci się żadnego światła. Jedynym źródłem światła są rozgrzane kamienie, póki nie wystygną. Wewnątrz sauny obowiązuje ciemność! Do łaźni wnosi się przygotowane uprzednio wiadro z wodą do polewania kamieni i naczynie do czerpania, oraz w butelkach (lub innych pojemnikach) wodę do picia. Kiedy wszyscy prócz ogniomistrzów zajęli miejsca, ogniomistrze wnoszą kamienie. Ponieważ mogą mieć trudność z trafieniem do środkowej jamy, stosuje się jedno z dwóch rozwiązań. Pierwsze jest takie, że ogniomistrz z zewnątrz podaje kamień i kładzie go na ziemi w saunie tuż za drzwiami. Jedna z osób siedzących w środku chwyta kamień parą widełek sporządzonych z rogów jelenia, przenosi go do jamy i tam układa w upatrzonym miejscu. Do tego trzeba te widełki z rogów mieć! Można je zastąpić innymi narzędziami. Trzeba przy tym zadbać, by kamienie swoją przesiadkę odbyły na piasku, a nie na trawie ani liściach, które zapaliłyby się. (Koniecznie trzeba tego uniknąć.) Drugie rozwiązanie jest prostsze, i polega na tym, że osoba siedząca wewnątrz chwyta łopatę (lub widły) i pomaga ogniomistrzowi wprowadzić kamień w upatrzone w miejsce w jamie. Prowadzący siedząc wewnątrz zamawia u ogniomistrza określoną liczbę kamieni. Można wnosić od razu całą przewidywaną potrzebną liczbę kamieni (np. 25 lub 30), można dobierać ich liczbę w trakcie, można też w kilku etapach donosić kolejne porcje kamieni i w ten sposób podwyższać temperaturę w łaźni. Prowadzący wita (na głos) każdy kamień, podziwia go i błogosławi, dotykając go ziołami. W klasycznej saunie Czarnych Stóp lub Seminolów służy do tego wiązka sweetgrass, czyli naszej trawy żubrówki (turówka wonna, Hierochloe odorata). Można użyć też szałwii lub piołunu Środek ceremonii czyli pocenie się W saunie wygłasza się mowy. Są to specjalne mowy-w-saunie, czyli wypowiedzi, dla których sauna jest jedynym właściwym miejscem. Początek wygłaszania mów zapowiada prowadzący. Prawo do wygłoszenia mowy przechodzi kolejno w kręgu w prawo. Każdą mowę zaczyna się od wypowiedzenia swojego imienia, co ma sens taki, że w łaźni jest ciemno i nie widać, kto mówi, a uczestnicy mogą nie znać się po głosie. Jeżeli ktoś posiada imię tajemne lub uroczyste, wypowiada także to imię. Mowę kończy się słowami: "powiedziałem", a pozostali siedzący odpowiadają chórem: "niech tak się stanie", "niech tak będzie", "tak jest", lub podobnie. Przyjęte jest, że na początku, jako pierwszą mowę, wypowiada się intencję. W opisanym wyżej porządku, każdy wypowiada swoją intencję, z którą przyszedł wziąć udział w ceremonii. Może to być kilka słów, może być cała długa mowa. Podczas kolejnych swetlodży, w których brałem udział i które prowadziłem, wytworzył się zwyczaj innej mowy, mianowicie zapraszania innych do łaźni. Każdy po kolei mówi, kogo zaprasza, aby wraz z nim wziął udział w tej ceremonii. Zaprasza się osoby nieobecne a bliskie mówcy, także osoby nie żyjące, istoty duchowe i symboliczne, i postaci fantastyczne. Po każdej wypowiedzi mówca mówi: "jest z nami" lub "są z nami", a pozostali powtarzają te słowa. Aby uniknąć "grochu z kapustą" podczas zapraszania, można się umówić, że zapraszamy, na przykład, tylko swoich mistrzów, czyli osoby, żyjące lub nie, te, które znaliśmy osobiście lub tylko czytaliśmy ich książki, którym zawdzięczamy inspirację i wsparcie na naszej ścieżce; albo że przywołujemy tylko pomagające nam istoty duchowe. Tematy i formy mów mogą powstawać spontanicznie w trakcie tego działania. Tak na przykład podczas jednego swetlodżu, który zaplanowałem jako szczególnie gorący, zaproponowałem, że ten, kto czuje, że nie wytrzymuje już gorąca, na głos ofiarowuje swoje cierpienie w pewnej intencji. Innym rodzajem mów są mowy wygłaszane przy polewaniu kamieni wodą. Para uderza wtedy falą gorąca. Jest to mocne przeżycie, a poprzedzone jest mową, którą wygłasza polewający. Polewanie kamieni i wygłaszanie przy tym mowy jest zaszczytem, jak toast na uroczystej biesiadzie! Podczas sesji w saunie można robić wietrzenia. Wtedy unosi się zasłonę w drzwiach i wpuszcza do środka świeże, chłodne powietrze. W saunie im wyżej, tym jest goręcej. Dlatego dla wytchnienia można opuścić głowę do ziemi lub, jeśli jest na to miejsce, położyć się na ziemi. Niektórzy przy tym chytrze robią dziurki między pokryciem sauny a ziemią i wpuszczają tamtędy trochę powietrza. Trzeba dużo pić i powinny być dostępne butelki z wodą do picia. Jeżeli ktoś musi wyjść, może to zrobić w każdej chwili, a jeżeli ktoś przed wejściem do sauny obawia się, że wyjdzie przed czasem, powinien usiąść możliwie blisko wyjścia, tak aby potem nie przepychać się przez ludzi. Kiedy jest naprawdę gorąco najłatwiej jest znieść upał i lanie się potu, kiedy oddycha się głośno, mruczy jakieś dźwięki, a nawet krzyczy lub porykuje. Nie należy tu się krępować, ale z drugiej strony forma nie powinna przerosnąć treści, czyli nie powinieneś krzyczeć aby krzyczeć, znajdując w tym upodobanie. Niektórzy mówią wtedy mantry. Najcenniejsze jednak są chwile milczącego skupienia i powinny one być długie. Należy czujnie obserwować wszystko co się dzieje: ciemność naokoło, reakcje własnego ciała, własne myśli i obrazy, które wtedy wyłaniają się z wnętrza umysłu. Pomaga w tym kontemplacja wzorów, jakie tworzą czerwono świecące kamienie. Typowym wrażeniem jest wtedy, że znika poczucie ciasnoty, sauna rozszerza się na cały świat i siedzisz w samym środku nieskończonej, mistycznej przestrzeni. Czy w saunie ma się wizje? Tak, to się zdarza. Ale nie spodziewaj się, że stanie się tak automatycznie. Sauna daje tylko sprzyjające warunki do przeżycia wizji. Wizje to coś kapryśnego... Znane są jednak przypadki uzyskiwania w swetlodżu odmiennych stanów świadomości, a nawet doświadczeń "psi". Frank Henderson MacEowen, amerykański neoszamanista, który znany jest z odtwarzania rodzimej celtyckiej drogi duchowej, opisuje, że kiedyś podczas sesji w łaźni przeżył eksterioryzację, czyli doświadczenie bycia poza ciałem, i przez dłuższy czas patrzył na świat spoza swetlodżu, tak jakby jego punkt widzenia unosił się nad drzewami. Jego indiański mistrz, który prowadził ceremonię, natychmiast zauważył, co z nim się dzieje!2 To co się będzie działo z każdym uczestnikiem, jest niemożliwe do przewidzenia. Każdy w saunie przeżywa swój indywidualny proces, którym w jakimś stopniu może kierować, ale nie do końca. Najważniejsze i najciekawsze są te psychiczne treści, które w warunkach stresu wywołanego gorącem ujawniają się spontanicznie. Zwykle są przeżycia nadzwyczaj intymne, i zdarza się nawet, że ludzie niechętnie o nich opowiadają innym. Sauna jest miejscem wewnętrznej przemiany. Spotykasz się tam z własną nieświadomością. Budzisz drzemiące moce, które są w tobie. Leczysz i odnajdujesz swoją duszę, od której w zwykłym miejskim trybie życia oddalałeś się i uciekałeś. Wraz z potem spływają do ziemi psychiczne urazy, bloki i niemożności. Gorąco ładuje cię energią jak akumulator. Sauna jest łonem Matki-Ziemi, w którym dojrzewasz do nowego życia. Jest alchemicznym piecem, w którym jak metal z rudy, tak z ciebie wytapia się twoja prawdziwa natura. Jest kosmicznym jajem, z którego na nowo zrodzi się wszechświat, a wraz z nim ty, odnowiony i pełen mocy. Zakończenie ceremonii Wyjście zarządza prowadzący. Zaleca się wychodzić, kiedy wciąż jest gorąco lub bardzo gorąco, niedługo po kulminacyjnym momencie polewania wodą kamieni, kiedy żar był nie do wytrzymania. Wychodzimy kolejno przesuwając się w prawo. Przekraczając drzwi pamiętasz by wypowiedzieć zaklęcie "wszyscy co ze mną". Przez kilka-kilkanaście pierwszych kroków idziesz na czworakach, co symbolizuje, iż jesteś jak noworodek, który wszystkiego musi uczyć się od nowa, także chodzenia w pozycji wyprostowanej. Również dźwięki, które wydajesz, są wysoce nieartykułowane. Nie wolno hamować spontanicznie pojawiających się wtedy krzyków i porykiwań! Na dłuższy czas kładziesz się na ziemi, aby ochłonąć. Zaraz po wyjściu z sauny, kiedy tylko minie pierwszy szok z powodu nagłej zmiany temperatury, całe otoczenie staje się nadzwyczaj przyjazne. Chłodna trwa z rosą wydaje się rozkosznym łożem. Zimny deszcz (jeżeli akurat pada) sprawia przyjemność, wiatr miło studzi ciało. Leżąc zimą na śniegu czujesz się jak na ciepłej plaży! Jeżeli jest w pobliżu jezioro lub rzeka, z przyjemnością wejdziesz do wody. Potem wracasz do ogniska, aby się osuszyć i ogrzać. Zakładanie ubrań wydaje się wtedy czymś zupełnie nie na miejscu. Moment wyjścia z sauny zawiera jednak niebezpieczeństwa. Podczas sesji w saunie podnosi się ciśnienie krwi, i dlatego, nie tylko z powodów symbolicznych, nie wolno zbyt szybko stawać wyprostowanym. Wahania ciśnienia prowadzą do bólów głowy i zaburzeń równowagi (zawrotów głowy), i aby tego uniknąć, należy przez dłuższy czas trzymać głowę przy ziemi, dotykając czołem ziemi. Można przy tym stać na czworakach albo przyjąć jogiczną pozycję kurmasana, pozycję żółwia, czyli klęcząc na kolanach oprzeć czoło na ziemi. Pamiętaj także o głębokim oddychaniu, które w tym momencie jest najlepszym środkiem zaradczym na wszelkie złe samopoczucie. Innym niebezpieczeństwem jest przechłodzenie ciała, co zdarza się, jeśli zanurzyłeś się w wodzie, lub było zimno lub mróz. Wtedy trzeba szybko ubrać się (możesz poprosić o pomoc kolegę) i ogrzać przy ogniu. Pocieszę jednak Czytelnika, że w swetlodżach, które "zaliczyłem", brało udział w sumie kilkaset osób, i nie słyszałem, żeby ktoś od tego zachorował. Przeciwnie, sauna ma wyraźne działanie lecznicze. Przez kilka godzin po saunie, a na pewno tego samego wieczora, nie należy jeść, radzę też wstrzymać się od palenia tytoniu (chociaż nie wiem jak działa wtedy tytoń, bo sam nie palę), a picie alkoholu miałoby cechy samobójstwa. Z zasady podczas całego warsztatu nie powinno się używać żadnych używek. Ostatnią symboliczną czynnością po saunie a przy ognisku jest złożenie ofiar ogniowi i duchom miejsca, co również może być okazją do wygłoszenia uroczystych mów i podzielenia się wrażeniami. Co jeszcze warto wiedzieć Sesja w saunie bywa prowadzona jako osobna ceremonia, albo jako wstęp do innego działania, na przykład do wyjścia na poszukiwanie wizji, do zakopywania się w ziemi lub do tańców. Także powrót z wyprawy po wizje odbywa się przez swetlodż, chociaż wtedy nie siedzi się tam zbyt długo. Są prowadzone warsztaty, na których sauną zaczyna się i kończy każdy dzień. Sauny mogą być ostre, kiedy wewnątrz pozostaje się na granicy fizycznej wytrzymałości, oraz łagodne, kiedy temperatura jest zaledwie wystarczająca do obfitego pocenia się. Pot spływający z ciała po kilkunastu pierwszych minutach staje się zupełnie czysty i przypomina czystą wodę, jest bez zapachu i prawie bez smaku, i nie szczypie w oczy. Po wyjściu z sauny ma się wtedy poczucie oczyszczenia, wykąpania we własnym pocie, jakby się wzięło ciepły prysznic. Dlatego kąpiel w wodzie po saunie nie jest konieczna. Zwykle z sauny korzystamy wielokrotnie podczas jednego warsztatu. Przed zakończeniem warsztatu saunę rozbieramy, kamienie układamy w piramidkę lub inaczej, środkową jamę zasypujemy i zakrywamy darnią. Miejsce wraca do stanu początkowego. Szkielet sauny można zostawić, jeżeli ktoś ma ochotę z niej za niedługi czas korzystać, ale wtedy gospodarz terenu musi zagwarantować, że ta budowla będzie traktowana z należytym szacunkiem. Zazwyczaj jednak rozbiera się także szkielet, a kije pali. Możne ich użyć do rozpalenia pożegnalnego ogniska. Ognia po sesji łaźni, jak i jakiegokolwiek ognia na warsztatach, nie gasi się przez polanie wodą! To jest obrzydliwe barbarzyństwo. Jeśli boisz się pozostawić płonące ognisko bez nadzoru, rozrzuć polana, a ogień po krótkim czasie wygaśnie sam. Podobnie nie wolno wrzucać do ognia śmieci, pluć do niego ani tym bardziej (o zgrozo) sikać. Jeśli rozpalasz ogień na starym miejscu, gdzie już palono, najlepiej wyczyścić to miejsce do gołej ziemi. Świec nie gasimy zdmuchując, gdyż zadaniem oddechu jest rozniecanie ognia. Gasimy je palcami. Wszystkie takie błędy i odstępstwa od zasad rytuału, o których wspominam na marginesie, świadome lub nie, wzmagają rozproszenie i ściągają negatywne energie. Skutki błędów uderzają w uczestników, szczególnie w tych, którzy są czułymi punktami grupy, czyli są szczególnie zagrożeni uderzeniem negatywnych energii. Złymi skutkami mogą być skaleczenia (zwłaszcza podczas obchodzenia się z ostrymi narzędziami), oparzenia, bóle głowy, ataki złego humoru, niepowagi czyli "głupawki", wreszcie agresji. Dotyka to, jak rzekłem, osób szczególnie wyczulonych, do których należy, niejako z urzędu, prowadzący, a następnie osoba najmłodsza, ktoś, kto ma najmniejsze doświadczenie, albo ktoś, kto w grupie nieświadomie wchodzi w rolę ofiary lub błazna (zdarza się to niektórym). Właśnie z tego powodu nikt nie powinien brać udziału w swetlodżu "z doskoku", przez przypadek i nie mając pewności, czy tego chce. Na szczęście, wypadki przy saunie zdarzają się rzadko. Być może dlatego, że ceremonia ta jest chroniona przez potężne duchy zatrudnione do tej ochroniarskiej pracy dawno temu, jeszcze na preriach! Wspólne przejście przez łaźnię silnie integruje grupę. Podczas trwania ceremonii, przed nią i potem, należy zwracać uwagę na wszelkie znaki w otoczeniu, w przyrodzie. Rozpalaniu ognia może towarzyszyć zbieranie się burzowej chmury lub, przeciwnie, rozstępowanie się chmur nad wami. Mogą pojawiać się rzadkie ptaki, przychodzić zwierzęta. Znaczące może okazać się padanie deszczu, wianie wiatru, ukazywanie się gwiazd. Wszystkie te znaki, gdy im się dobrze przyjrzysz, mogą okazać się sensownie wplecione w twój psychiczny proces lub we wspólny proces całej grupy. Przypisy [1] David Thomson, kiedy zapytałem go o sens tych słów, odpowiedział:     "All my relations po prostu znaczy to, że szanujemy i uznajemy całe stworzenie: rośliny, drzewa, wszystkie zwierzęta, owady, żywioły (powietrze, ziemię, ogień, wodę), naszych nauczycieli, dzieci, rodziców, przodków, to co pływa - wszystko to, co czyni ziemię pięknym i wzywającym do dzieła miejscem. Kiedy tubylcy (native people) wypowiadają to w swoich językach - Czarne Stopy (Nit-si-kwa), Cherokezi (Wa-do), Szoszoni (Why-na), Lakota (Mitakye eh o yasin) i tak dalej, mówią po prostu Stwórcy i całemu stworzeniu, że oni "widzą i czczą, i darzą głębokim szacunkiem całe życie, wszystko to, co jest." Mam nadzieję, że to wyjaśnienie będzie pomocne." [2] Frank Henderson MacEowen tak wspomina:     Moje pierwsze formalne spotkanie z szamanizmem miało miejsce dwadzieścia lat temu, w roku 1980, kiedy miałem nie więcej niż dwadzieścia lat. Siedziałem w łaźni podczas ceremonii inipi (szałasu potu) prowadzonej przez "Dziadka" Wallace Black Elk z ludu Lakota, z rezerwatu Rosebud w Południowej Dakocie. W pewnym momencie podczas trzeciej rundy [polewania kamieni] poczułem, jak coś wyciąga mnie z ciała i unosi ponad łaźnią. (Uwaga: to nie była wizualizacja.) Gdy zacząłem szybować ponad drzewami, oczami ducha zobaczyłem ogniomistrzów stojących wokół ognia, którzy dbali, aby kamienie były ładnie nagrzane. Inny mężczyzna coś mówił cicho i się uśmiechał. Leciałem dalej w powietrzu ponad drzewami i w końcu znalazłem się, łagodnie dryfując, ponad niedalekim polem. Zobaczyłem kobietę, która siedziała na wzgórzu, modląc się w świetle zmierzchu. Zobaczyłem jelenia który przebiegł przez szosę zaraz po tym, jak przejechała tamtędy furgonetka. Nagle kolejny strumień wody uderzył o kamienie w łaźni inipi, a za nim wzniosła się fala pary z gorącej jamy, i tak samo szybko jak wcześniej moja dusza opuściła ciało, tak teraz zostałem z powrotem wciągnięty do ciała i do kompletnej ciemności w łaźni. Po "wylądowaniu" na nowo w ciele ciężko chwyciłem powietrze, a Dziadek Wallace tylko mruknął: "Ho!".     Frank Henderson MacEowen, "Reclaiming Our Ancestral Bones" w: "Shaman's Drum", nr 58, 2001 Część 4. - Indiańska łaźnia – Ilustracje Okładamy szkielet łaźni kocami. Do łączenia służą agrafki. Warsztat Davida Thomsona w Pupkach k. Olsztyna, 2001. Następne zdjęcia też stamtąd Indiańska sauna (sweat-lodge) gotowa. Kopczyk z ziemi ("ołtarzyk") przed wejściem do łaźni. Na nim kładzie się święte przedmioty, w tym fajki. Do trzymania fajek służy specjalny stojak z kijków, widoczny na zdjęciu. Część 5. Zakopywanie się do ziemi Victor Sanchez, z którego książki "Nauki don Carlosa"1 wziąłem to ćwiczenie, nazywa je "pogrzebem wojownika". Jest ono wariantem praktyki, która rozpowszechniona jest wśród Indian i stanowi jeden z filarów ich duchowej drogi, mianowicie poszukiwania wizji (ang. vision quest). W swojej klasycznej postaci poszukiwanie wizji polega na tym, że wychodzi się na pewna liczbę dni i nocy (jedną, trzy lub siedem) w teren, w miejsca odludne, i tam pości się, nie śpi i nie chowa w namiocie oczekując pojawienia się przekazu ze świata ducha w postaci wizji, głosów, zwierząt mocy lub innych znaków. Wyjście na poszukiwanie wizji i przybycie stamtąd odbywa się przez łaźnię, która służy tu do oczyszczenia i zaznaczenia progu między światem zwyczajnym a krainą ducha. Już po rozpoczęciu przeze mnie praktyk według Sancheza (który to ćwiczenie opracował na podstawie wzmianek w książkach Castanedy) dowiedziałem się, że tradycyjnie coś podobnego robią Lakota: mianowicie na poszukiwanie wizji nie wychodzą na prerię, lecz wchodzą do dołu wykopanego w ziemi. Praktyka ta w szczegółach różni się od tej, której uczy Sanchez. W dole się siedzi, jest głęboki na ok. 2 metry, i służy do wielokrotnego użycia przez różnych członków plemienia2 (U Sancheza się leży, dół jest płytki i do jednorazowego użytku.) Ćwiczenie to, patrząc z punktu widzenia fizjologii, jest rodzajem deprywacji sensorycznej3 Kiedy się leży w dole, wyłączony jest wzrok, ponieważ jest tam zupełnie ciemno. Ziemia w dużym stopniu tłumi dźwięki, więc wyłączony jest również słuch, a przynajmniej wrażenie słuchowe są mocno ograniczone, zwłaszcza jeśli noc jest cicha. Również możliwość poruszania się jest ograniczona, jako że w dole można co najwyżej leżąc na wznak przekręcić się na bok lub z powrotem. Sytuacja ta, podobnie jak pełna deprywacja sensoryczna zmienia świadomość i sprzyja temu, aby umysł wyświetlał swoje wewnętrzne treści. Miejsce, tak jak przy wszystkich ćwiczeniach, powinno być bezpieczne, tzn. powinieneś mieć pewność, że kiedy będziesz przebywać w grobie nikt ci nie będzie przeszkadzał ani nie będzie naruszał spokoju tego miejsca. W okolicy nie powinno być źródeł hałasu, ruchliwych szos ani linii kolejowych, nie powinni kręcić się ludzie, przeszkadza też sztuczne oświetlenie. Ważny jest rodzaj gruntu. Teren nie może być podmokły, nie może być tak, że od spodu będzie ci się sączyć woda. Najlepsza glebą jest piasek, ewentualnie żwir. Lepsza jest gleba uboga, jałowa, od żyznej, która - przecież - brudzi. Przeszkodą mogą być korzenie drzew rosnących w pobliżu (więc lepiej zakopywać się w pewnej odległości od drzew), kamienie (unikaj terenów zbyt kamienistych); także należy unikać gliny, gdyż kopanie w jej pokładzie narazi cię na zbyt wielki wysiłek i trwać będzie zbyt długo. Szukając odpowiedniego miejsca zwróć także uwagę na subtelne znaki, świadczące o tym, że jest to miejsce szczególne, naładowane energią, a więc miejsce mocy. Możesz poznać to po tym, że jest to łysina pośród bujniejszej roślinności, łacha piasku pośród żyźniejszej gleby, suche miejsce na bagnach lub wśród łąk. Dobrze jest, jeśli miejsce to tworzy mały wzgórek, wypukłość terenu - wiesz wtedy, że w razie deszczu nie będzie tam ściekać woda. W obecnych czasach można znaleźć mnóstwo takich miejsc na porzuconych, zarastających polach uprawnych, gdzie gleba okazała się zbyt słaba dla rolników. Uwaga! Bardzo trudno jest znaleźć wygodne miejsce w górach, a przynajmniej w naszych Beskidach, gdzie grunt jest ciężki, gliniasty i nafaszerowany kamieniami. Na moich dotychczasowych zajęciach zakopywanie się do ziemi trwało przez jedną noc. Podobnie poszukiwanie wizji w dole u Lakotów trwało jedną noc. Również jedną noc spędzał McEowen w celtyckich grobowcach4 Sanchez pisze jednak, że ktoś, kto nabrał wprawy, może czas pobytu w dole przedłużyć do doby albo nawet dłużej. Nie widzę przeszkód, aby tak robić. Sanchez zaleca zakopywać się w otoczeniu drzew (ale weź pod uwagę moją przestrogę przed korzeniami: po co krzywdzić drzewo uszkadzając jego korzenie?). Według niego początkujący nie powinni tego robić na pustyni (w Polsce to nie grozi), ani w pobliżu morza lub większych rzek. "Pod żadnym pozorem" (jak pisze Sanchez) nie wolno zakopywać się w pobliżu ruin, cmentarzy i wykopalisk archeologicznych. Nie tłumaczy, dlaczego, ale zapewne chodzi o uniknięcie wizyt zbyt natrętnych duchów. Miejsce powinno być wolne od mrówek i (rzadkich u nas) żmij. Wpadania pojedynczych owadów nie unikniemy. Mogę zapewnić, że do dołu nie wchodzą dżdżownice - czego obawia się wiele osób. Teren na którym odbywa się to działanie zalecam otoczyć ochronnym kręgiem, który opisuję w osobnym rozdziale. Miejsce na swój wykop powinno ci wpaść w oko. Powinieneś poczuć, że to jest twoje miejsce. Nie żadne inne, tylko to. Tak jakbyś miał tam zbudować dla siebie stały dom. Przekonasz się zresztą wkrótce, jak bliskie stanie ci się to miejsce. Jeżeli zakopujemy się w grupie, wykopy poszczególnych osób powinny być odpowiednio oddalone od siebie. Trzy metry to niezbędne minimum. Kiedy już wybrałeś (ściśle) swoje miejsce, zdecyduj, w którą stronę chcesz leżeć. Aby dobrze poczuć właściwości stron świata w tym miejscu, połóż się na ziemi i sprawdź co czujesz przy ułożeniu ciała w różnych kierunkach. Zaleca się tak zbudować "grób", aby ciało leżało na osi południe-północ lub wschód-zachód. Raczej nie na ukos. Wschód i południe są kierunkami pozytywnymi i tam należy mieć głowę. Ale jeśli poczujesz, że głowę powinieneś mieć na północy lub zachodzie, to tak zrób. Zanim przystąpisz do kopania, połóż się na ziemi i obrysuj swoje ciało. Może to zrobić ktoś inny za ciebie. Dół powinien mieć takie rozmiary, abyś miał około 10 centymetrów swobody za głową i za stopami, i abyś swobodnie mieścił się leżąc na wznak z rękami wyciągniętymi wzdłuż ciała. W środkowej części dół może być szerszy niż na końcach. Głębokość dołu - około 60 centymetrów Najpierw wycinaj darń: starannie, w takich kawałkach, które łatwo ci będzie przenosić z miejsca na miejsce. (Łatwo obliczyć, że każdy kawałek darni znajdzie się w czterech kolejnych miejscach.) Darń odkładaj na prawa stronę wykopu. Ziemię usypuj po lewej stronie. Naokoło dołu zachowaj 10-centymetrowy margines, gdzie nie będziesz kładł ani darni ani piasku. Dno wykopu wyrównaj. Sanchez każe kopać dół kijem (tak!), ale do tej pory tego nie praktykowałem, używając zwykłego szpadla. Następnie przykrywasz dół patykami. Jeśli to tylko możliwe, nie używaj do tego kijów z żywych gałęzi, lecz chrustu, suchych gałęzi które opadły z drzew. W każdym sosnowym lub innym lasku znajdziesz ich mnóstwo. Patyki te powinny być dość sztywne, żeby utrzymały ciężar darni i piasku. Układasz je gęsto - co około 10 cm. Pozostawiasz wolne miejsce "w głowach" - czyli tam, którędy będziesz wchodził do środka. Na patyki kładziesz kawał tkaniny. Może to być stary koc lub stare prześcieradło. Nie polecam plastikowej folii, gdyż pod nią w środku będzie zbyt wilgotno i zbyt duszno. Tkanina jest potrzebna tylko do tego, aby ziemia nie sypała się do środka. Tkaninę przykrywasz darnią. Płaty darni układasz tak, aby jak najściślej przylegały jeden do drugiego. Szpary pomiędzy darnią zasypujesz piaskiem. Kiedy to zrobisz, wejdź do dołu i sprawdź, czy dach "grobu" nie przepuszcza światła. Nie przykrywasz darnią szpary "w nogach" o szerokości około 20 cm. Ta szpara będzie służyć jako wentylacja. Nie będzie przepuszczać światła, ale będzie przepuszczać powietrze. Aby to osiągnąć, zakryj szparę trawą - tak grubo, żeby zasłaniała światło. Brzegi wiązek trawy przysyp ziemią, aby wiatr ich nie poruszył. Przygotuj coś, co posłuży ci jako przykrycie otworu "w głowach" do wchodzenia. Może to być gruby koc, kurtka przeciwdeszczowa, kawał grubej wykladziny, karimata. (Pamiętaj, że jedna karimata pewnie przyda ci się do leżenia w dole.) Przygotuj kilka grubych i prostych kijów pod to przykrycie. Każdą czynność podczas przygotowywania grobu potraktuj jak szczególny rytuał. Sanchez pisze: "każdy kolejny krok powinien być traktowany jak element rytuału, podczas którego wszelkie czynności należy wykonywać w milczeniu, aby nie rozpraszać uwagi. Chodzi o to, abyś do ostatniego etapu, położenia się w grobie, przystąpił w stanie wzmożonej świadomości." Sanchez zaleca leżeć w dole nago, i zapewne w jego rodzinnym Meksyku jest to bardziej wygodne niż w Polsce. Uczestnicy moich warsztatów zwykle leżeli w dołach ubrani (np. w piżamach lub dresach), w śpiworach lub pod kocami i na karimatach. Robiliśmy próby leżenia bez ubrania, ale na karimacie. Leżenie nago wydaje mi się jednak ideałem; jest wtedy najlepszy kontakt z ziemią. Warto wiedzieć, że w dole jest niespodziewanie ciepło! Podczas mojego pierwszego odosobnienia w grobie wszedłem tam mokry w przemoczonym ubraniu, gdyż padał uporczywy deszcz. Przez noc ubranie na mnie zupełnie wyschło, ponadto moje własne ciepło wysuszyło piasek na ściankach dołu, tak że zaczął się osypywać. Sanchez każe mieć podczas całego odosobnienia asystenta, którzy będzie czuwał nad bezpieczeństwem zakopanego. Na moich warsztatach asystenci jedynie pomagali uczestnikom wejść do środka i przykrywali im szczelnie otwory wejściowe. Każdy miał swego asystenta, asystentów przykrywali "superasystenci", tych przykrywałem ja, po czym sam kładłem się do grobu. Kto będzie czyim asystentem, ustalaliśmy zawczasu. Zalecam, tak jak to się dzieje w obrządku Lakotów, wchodzić do grobów przez swetlodż! Najlepiej aby łaźnia nie była zbyt odległa od pola z grobami, aby obowiązywała jedność miejsca. Łaźnia też nie powinna być zbyt gorąca. Na moich warsztatach wchodziliśmy do grobów wieczorem, wcześniej ceremonia sauny zaczynała się o zmierzchu. Wchodziliśmy na nasze poletko z biciem w bęben i trąbieniem na trąbitach i didżeridu. Myślę, że w przyszłości zostana ułożone specjalne uroczyste pieśni grobowe z którymi będzie się przychodzić na miejsce, i inne pieśni do śpiewania indywidualnie, już leżąc w dole. Do grobu wsuwasz się nogami w doł, włożywszy tam wcześniej karimatę i śpiwór lub koc. Co robić w środku? Lakota modlą się, prosząc swoje bóstwa i duchy o wizje. Tak długo, jak to się da, staraj się nie zasnąć! Przygotuj sobie na tę okazję swoją własną praktykę: sceny i obrazy, które będziesz wizualizował, tematy, na których będziesz skupiał myśli. Bądź też świadomy intencji, z którą wykonujesz tę praktykę. Ta intencja może być bardzo szczególna: możesz na przykład pobyt w dole przeznaczyć na nawiązanie kontaktu z pewnym szczególnym duchem czy też energią, z własnym wyższym ja, albo na magiczne rozwiązanie określonego problemu. Wejście do dołu wprawia w osobliwy stan umysłu. Działa tu kilka czynników na raz: ciemność, cisza, bliski kontakt z żywą ziemią i jej zapach, wyprostowana pozycja ciała, gdy leży się na wznak, wreszcie poczucie odosobnienia: że jesteś sam i nie skupia się na tobie niczyj wzrok ani słuch. Wszystko to razem wzmaga, rozjaśnia świadomość. Każda chwila staje się niepowtarzalna. Zmysły wyostrzają się aż do granic postrzegania podprogowego; może się włączać percepcja pozazmysłowa. Jest to naturalny stan medytacji. Regułą jest, że w ogóle nie odczuwa się senności ani zmęczenia. Poza tym jesteś tam świeżo po łaźni, która sama energetyzuje i stawia na nogi. W tym stanie dziwne rzeczy dzieją się z poczuciem czasu. Podczas mojego pierwszego zakopania się wziąłem do środka latarkę i w pewnym momencie zaniepokoiłem się, ile czasu upłynęło od mojego wejścia; oceniałem, że pół godziny. Okazało się, że minęły już dwie i pół! (Ale lepiej latarki nie brać... Właśnie po to, aby nie rozpraszała cię pokusa zapalenia jej.) Możesz usłyszeć dziwne głosy. Odgłosy z wnętrza własnego ciała, z jelit, albo szum krwi w żyłach słyszysz dochodzące gdzieś z zewnątrz, z wnętrza ziemi. Możesz usłyszeć rozmowy, które (gdyby miały miejsce naprawdę) dochodziłyby na przykład z osady odległej o parę kilometrów. Ja słyszałem, jak trzeszczą pod ziemią korzenie drzew kołysanych wiatrem. Pojawia się dziwne "inne widzenie", które jest wzrokowa wyobraźnia tak silną, że graniczy z wzrokową halucynacją. W tym "innym widzeniu" może ci się zdarzyć robić przegląd okolicy i widzieć różne szczegóły. Inne wrażenie jest takie, że wnętrze grobu wypełnia dziwne, jakby niewidoczne, światło, albo że ściany grobu znikają i znajdujesz się na otwartej przestrzeni. Zdarzało się też na warsztatach słyszeć głosy bębna, śpiewu i didżeridu, i takie wrażenia miało kilka osób, chociaż, jak ustaliliśmy, nikt z nas tych dźwięków nie wydawał. Wreszcie dziwne są sny w grobie. Są to często tak zwane wielkie sny, które niosą potężny ładunek symboliczny, Typowe jest też doświadczenie, że budzisz się ze snu, wychodzisz z grobu - i okazuje się, że jesteś gdzie indziej, w innej okolicy niż tam, gdzie się zakopałeś. Kiedy stwierdzisz, że "coś jest nie tak", pewnie dopiero wtedy obudzisz się na dobre. (Ale upewnij się, czy to nie jest kolejny sen.) "Grób" wydaje się znakomitym miejscem dla praktykujacych świadome śnienie. Sanchez pisze: "To, co na codzień uchodzi za zjawisko niezwykłe - głosy, wizje, objawienia, doświadczenia poza ciałem, staje się normalne, gdy jesteś pochowany w Ziemi." Osobliwość snu w grobie polega na tym, że normalnie wchodzimy w sen z bardzo niskiego poziomu energii: kiedy jesteśmy zmęczeni i wyczerpani po całym dniu; zresztą organizm nawykowo w porze pójścia spać wycofuje energię. W grobie w sen wchodzisz z wysokiego poziomu energii: z umysłem rozbudzonym, ze skoncentrowana uwagą i z wyostrzoną percepcją. Dlatego w grobie zatarta jest granica między snem a jawą. Na jawie dzieją się rzeczy, dla których zwykle miejsce jest we śnie, sen zaś bywa równie jasny jak zwykle jawa. Wyjść możesz w każdej chwili, ale nie rób tego pochopnie. Jeśli dolega ci pełny pęcherz, możesz w grobie wygrzebać dołek i się wysikać. Ziemia wchłonie to wraz z zapachem. Umawiamy się, że kto już wyszedł z dołu, do niego nie wraca. Także najlepiej nie zapalać światła. Czas pobytu w dole i to kiedy się wyjdzie, zależy od indywidualnej decyzji. Kiedy noce są dłuższe, pod koniec lata, łatwiej jest wysiedzieć dłużej. Co robisz po wyjściu z grobu? Są dwa warianty. Można, po pierwsze, od razu zasypać dół i zatrzeć ślady po działaniu. Ale tak można postępować, kiedy robisz to ćwiczenie sam lub w małym gronie dwóch lub trzech osób. Zasypywanie dołu jest dość hałaśliwe i w dużej grupie przez to stwarza kłopoty. Drugi wariant, lepszy, jest taki, że każdy wychodzi jak najciszej i idzie do ogniska (które pewnie tli się od wieczora) i tam czeka na następnych. Zalecam nie biec od razu, aby się wyspać! Jest w tym jeszcze jeden "haczyk". Zakopywanie, inaczej niż sauna, chodzenie po ogniu i tańce, jest działaniem wybitnie indywidualnym, samotniczym, i stan ducha, w który się tam wchodzi, nie ma nic z życia w grupie, z kolektywizmu! Grupa, która wchodzi do grobów, przestaje być grupą. Dlatego wspólne czekanie w skupieniu i ciszy przy ogniu, podczas budzącego się poranka, na kolejnych "pogrobowców", na nowo integruje grupę. Umówmy się jednak, że nie rozmawiamy o własnych niedawnych wrażeniach - takie dzielenie się doświadczeniami pozostawmy sobie koniecznie na osobną sesję w kręgu, już podczas dnia. Nie witajmy wychodzących zbyt natrętnie - jeszcze się pogniewają. Także ich nie fotografujmy. Podczas wychodzenia z grobu, szczególnie gdy na zewnątrz już razi światło, człowiek jest przewrażliwiony i czuły na wszelkie urazy. Ta chwila jest także, w pewien sposób, święta. Zakopywanie się do ziemi i wychodzenie z niej ściśle odpowiada dwudziestej karcie taroka pod mylącym tytułem "Sąd ostateczny", który naprawdę brzmieć powinien "Odrodzenie". Bo ta praktyka, najgłębiej przeżyta, symbolizuje właśnie powtórne narodziny do nowego życia Powrót z tej praktyki przez saunę wydaje mi się zbyt kłopotliwy organizacyjnie. Byłby do zrobienia, gdyby warsztat był podzielony na dwie grupy, i jednej nocy grupa A wchodzi do grobów, a grupa B przygotowuje dla niej saunę, a następnej nocy odwrotnie. Za dnia rozbieramy pokrycie grobów, odzyskujemy tkaninę, znowu z dachu na bok odkładamy darń, zasypujemy dół zużywając na to całą wydobyta wcześniej ziemię, na miejscu wykopu na nowo sadzimy darń. Starasz się przy tym jak najmniej naruszyć to miejsce, tak aby rośliny mogły rosnąć nadal. Patyki, z których był dach, palimy; można ich użyć jako paliwa do kolejnego działania z ogniem. Oczywiście na poletku nie powinny zostać żadne śmieci; niczego też nie zakopujemy w dołach - co najwyżej trawę z otworów wentylacyjnych. Jeżeli miejsce było używane dwukrotnie lub więcej razy, nie kop dołu w miejscu już kopanym. Gdyby jednak warsztaty miały się regularnie odbywać w pewnym stałym miejscu, pewnie trzeba by wtedy pomyśleć o stałych "grobach" wielokrotnego użytku, coś jak w rezerwacie Lakotów. Zapewne ściany grobów trzeba by wtedy wzmocnić kołkami lub deskami. Na koniec przeczytajmy, co pisze Sanchez o dobroczynnych skutkach zakopywanie się do ziemi: * "Wzmożona zostaje rekapitulacja5 dzięki ogromnej mocy Ziemi, która zna nasze zamiary i współpracuje z nami. * Kiedy zakopują się osoby, które kogoś utraciły albo są w depresji, Ziemia pokazuje, że potrafi leczyć psychiczne rany lepiej niż ktokolwiek inny, z racji swej zdolności wchłaniania wszelkiego rodzaju okropności. * Ziemia może nam pomóc znaleźć wyjście z sytuacji, rozwikłać sprawy osobiste. * Ziemia może uzupełnić naszą energię przed albo po szczególnie wyczerpującym zadaniu lub wyzwaniu. * Ziemia może pomóc nam wniknąć w Inną Jaźń. * W chwili ważkiej zmiany zachodzącej w twoim życiu, możesz pogrzebać swoje stare 'ja' i pozwolić narodzić się nowej istocie." Przypisy [1] Victor Sanchez, Nauki don Carlosa. Przewodnik po świecie Carlosa Castanedy. Wyd. Limbus. Bydgoszcz 1997. Ss. 263-266 [2] Marco Ridomi, A Lakota Yuwipi Healing, w: "Shaman's Drum", nr 58 Spring 2001, s. 46 [3] Pełną deprywację sensoryczną czyli wyłaczenie wrażeń zmysłowych uzyskuje się w basenie z wodą o temperaturze ciała, z zakrytymi oczami i zaizolowanymi uszami [4] Frank Henderson MacEowen, Rekindling the Gaelic Hearthways of Oran Mor, w: "Shaman's Drum", nr. 49/1998, str. 33. Po polsku jako dodatek 2 na końcu książki. [5] Rekapitulacja: podstawowy w metodzie Sancheza proces przypominania sobie wydarzeń całego życia po to, aby odzyskać energię uwięzioną we wspomnieniach Część 5. - Zakopywanie się do ziemi - Ilustracje Wykop gotowy; jeszcze tylko przymiarka, czy jest dość wygodny... Autor podczas warsztatu w Pniewie we wrześniu 2001 Dół przykrywamy patykami kładzionymi w poprzek i wzdłuż. Pniewo, lipiec 2002 Krata z patyków przykryta tkaniną. Zaczynając od brzegów, na tkaninę kładziemy kostki darni (wyciętej na początku kopania dołu). Grób całkiem przykryty darnią. Szpary między kawałkami darni zasypane piaskiem. Otwór w nogach uszczelniony trawą, tak żeby wchodziło powietrze, a nie dostawało się światło. Pozostał nie zakryty otwór wejściowy Gotowy grób od strony wejścia. Leżą przygotowane grube patyki, na których już po wejściu do środka położy się nakrycie otworu wejściowego Część 6. Chodzenie po ogniu Rytualne chodzenie po ogniu praktykowane jest w różnych częściach świata: w Indiach, na indonezyjskiej wyspie Bali, u Buszmenów na pustyni Kalahari. Zwykle chodzi się po żarzących się węglach z ogniska, ale np. na wyspach Fidżi chodzi się po rozpalonych kamieniach (co jest dużo trudniejsze niż po węglach), a na Hawajach tamtejsi czarownicy, kahuni, chodzą po ledwo zakrzepłej, gorącej lawie. Najbliżej nas tradycja chodzenie po ogniu istnieje w Bułgarii, gdzie nosi nazwę nestinarstwo, biorą w tym udział kobiety zwane nestinarki, które podczas przechodzenia przez ogień doznają transu, mając wrażenie, jakby niemal nie dotykały podłoża. Ja nauczyłem się chodzenia po ogniu od Davida Thomsona i jego żony Mattie Davis-Wolffe. Kto był ich nauczycielem, nie wiem; w Ameryce chodzenie po ogniu stało się w ostatnich dziesięcioleciach sporym ruchem społecznym; według internetowej strony www.firewalking.org praktykę tę zaliczyło tam co najmniej pół miliona osób. Jednakże nie słyszałem, by chodzenie po ogniu było praktykowane w tradycyjnych kulturach Indian Północnej Ameryki. Chociaż przyjęło się mówić o "chodzeniu po ogniu", naprawdę jest to chodzenie po warstwie żarzącego się węgla drzewnego. Temperatura czerwonego żaru wynosi 600-700 stopni Celsjusza. Węgiel drzewny jest jednak, mimo swojej wysokiej temperatury, przyjazną substancją dla naszych stóp: jest dobrym izolatorem cieplnym (prawie tak, jak styropian stosowany do ocieplania budynków) i przekazuje ciepło do skóry tylko ze swojej cienkiej powierzchniowej warstwy. Skóra stóp reaguje na żar zwiększonym wydzielaniem potu, a ten, parując, jeszcze dodatkowo chłodzi podeszwy. Znacznie trudniej byłoby przejść po podłożu lepiej przewodzącym ciepło, na przykład po kamieniach, ale słychać, że niektórzy (na Fidżi i Hawajach) to potrafią. O tym, by ktoś chodził po świecącej metalowej blasze jednak nic nie wiadomo. Wydaje się, że zdolność do chodzenia po żarze jest starym ewolucyjnym przystosowaniem człowieka. Umiejętność ta przydawała się w najstarszej epoce naszego gatunku, kiedy to dzięki niej praludzie żyjący w afrykańskiej sawannie wchodzili na zgliszcza po pożarach lasu lub buszu przed innymi drapieżnikami i padlinożercami, aby żywić się naturalną pieczenią. To, że chodzenie po ogniu jest czynnością naturalną i zgodną z prawami fizyki, nie umniejsza jego znaczenia w pracy z umysłem. Chodzenie po linie też jest najzupełniej zgodne z prawami fizyki, a nie każdy to potrafi i na pewno udane przejście po linie nad przepaścią byłoby silnym doświadczeniem odciskającym się na psychice. (Ja nie próbowałem.) Podobnie jest z przejściem przez ogień: chociaż nie jest żadnym cudem, to wymaga przezwyciężenia głęboko zakorzenionych oporów, jest aktem zwycięstwa nad samym sobą i praktyką ogromnie energetyzującą i podnoszącą na duchu. Dodajmy jeszcze, że tak samo jak z liny można spaść, to ogień zawsze może poparzyć. Jak zwykle przy podobnych działaniach, należy starannie wybrać miejsce. Ważne jest, aby tam, gdzie będziesz urządzać ścieżkę do chodzenia po ogniu, powierzchnia ziemi była równa: zarówno nie pochylona, jak i pozbawiona zagłębień i kolein. Jeżeli nie da się znaleźć terenu idealnie poziomego, należy tak wybrać kierunek, aby iść lekko w dół. Chodzenie pod górę, nawet przy bardzo słabym pochyleniu, może sprawić kłopoty. Następnie ważne jest, aby roślinność w tym miejscu była możliwie skąpa - nie wyższa niż na strzyżonym trawniku lub dobrze wyjedzonym pastwisku. Większe kępki trawy i innych roślin należy wyrwać, a ziemię w tym miejscu wyrównać. Nie należy kosić roślin kosą, ponieważ pozostaną ostre kołki, które wtedy będą prawdziwym niebezpieczeństwem dla stóp - o wiele gorszym od ognia. Jeżeli gleba jest gliniasta i mażąca się, i może z jakiegoś powodu - deszczu lub rosy - zrobić się błoto pod stopami, lepiej pozostawić trawę tak, aby uniknąć błota. Lepkie błoto to wróg, bo będą się nim przyklejać węgielki do stóp i parzyć. Cały teren wokół przyszłej ścieżki ognia i ogniska należy dokładnie przejrzeć i usunąć wszystkie śmieci, kołki, gałązki, kamienie, także (nie daj Boże) szkła lub gwoździe. Jak przy wszystkich działaniach, to miejsce powinno być idealnie czyste, i chodzi tu nie tyle o fizyczny komfort naszych stóp, co komfort dla psychiki i pozytywne działanie na naszą świadomość i podświadomość. Jak zwykle należy uniknąć jakichkolwiek gapiów, a także zaprzyjaźnionych obserwatorów, którzy przychodzą, żeby "tylko popatrzeć", bez intencji wejścia w ogień. Każda osoba postronna będzie was rozpraszać, zakłócać wydarzenie i odbierać wam energię! Na swoich warsztatach pozwalam robić zdjęcia i filmy, ale dopiero wtedy, kiedy wszyscy pierwsze przejścia mają za sobą i atmosfera napięcia opada. Miejsce tej ceremonii można otoczyć kręgiem ochronnym. (Zobacz rozdział 10.) (Czytałem i słyszałem o "imprezach" chodzenia po ogniu, które odbywały się przy świetle latarń i reflektorów, z udziałem tłumu ciekawskich, przy muzyce idącej z głośników i pokrzykiwaniu prowadzących, z kolejką ludzi w pędzie, jeden za drugim, tłoczących się przez ogień. Na myśl o czymś takim czuję niesmak.) Do urządzenia przeciętnej ścieżki ognia, dla grupy nie większej niż 20 osób, potrzeba około metra sześciennego drewna; może być więcej. Gatunek drewna jest najważniejszy; wydaje się, że np. żar z brzozy jest twardszy i bardziej kanciasty niż otrzymany z sosny lub wierzby, nie są to jednak różnice istotne. Ważne jest, aby drewno było suche; ale zdarzało mi się używać drewna mocno wilgotnego - w takim przypadku dojrzewanie żaru w ognisku trwa dłużej. Drewno powinno być możliwie mało wymęczone: najlepiej, gdyby to były suche gałęzie, które same opadły z drzew w pobliżu miejsca ceremonii. Jeśli tniesz piłą mechaniczną, lepiej zrób to wcześniej, nie tego samego dnia, co chodzenie. Nie należy używać drewna, której już do czegoś służyło, na przykład desek z rozbiórki. Nie wolno używać drewna, w którym mogą być gwoździe! Drewno na żar do chodzenia po ogniu należy porąbać na drobne szczapki, grubości mniej więcej dwóch palców. Grubszych polan nie palimy. Z drewna układamy stos w taki sposób, aby możliwie szybko cała jego masa zaczęła się palić i żeby spalanie zachodziło możliwie równomiernie. Zdarza się, że trzeba pozostawić wolne kanały doprowadzające powietrze do wnętrza stosu. Pozwalamy ognisku spłonąć aż do takiego stopnia, kiedy nie ma jasnych, żółtych płomieni. Pozostaje żar, nad którym unoszą się co najwyżej drobne fioletowe płomyki z gazów wydobywających się z wnętrza. W tej fazie trzeba kilkakrotnie cały żar przegarnąć łopata, aby wydobyć na wierzch i wystawić na działanie tlenu zwęglone drewno że środka. Kiedy stos żaru zaczyna się przykrywać popiołem i świeci równomiernie czerwono, możesz przystąpić do formowania ścieżki. Do tego potrzebne będą grabie i łopata. Wcześniej wymierz długość ścieżki. Ścieżka powinna mieć długość 4 lub 5 podwójnych kroków, tak aby każda noga stąpała po ogniu 4 lub pięć razy. Szerokość ścieżki zależeć będzie od ilości żaru, ale powinna mieć przynajmniej 70 cm. Dobra grubość warstwy żaru wynosi około 5 cm. W zbyt grubej warstwie węgle mogą się nasypać na mniej odporny wierzch stopy, zbyt cienka zostanie zbyt szybko rozniesiona przez kroczących. Wszystkie działania trzeba tak rozplanować, aby chodzenie po ogniu odbywało się po zmierzchu, po ciemku. Nie powinno byc przy tym żadnego sztucznego oświetlenia. Wejście w ogień powinno być poprzedzone starannym przygotowaniem. Na kilka godzin przed przejściem powinna być zachowana atmosfera pełna skupienia. Unikamy wszystkiego, co mogłoby nas rozproszyć i obniżyć poziom skupienia. Około 6 godzin przed przejściem nie jemy. Wszystkie czynności przy przygotowywaniu ognia powinny być prowadzone wspólnie - wspólnie układamy stos drewna, wcześniej porządkujemy teren, otaczamy miejsce ochronnym kręgiem itd. Grupa powinna być zintegrowana. Najlepszym przygotowaniem do przejście przez ogień byłoby wspólne śpiewanie Pieśni Ogniowych. Niestety, nie znam ich. Może powstaną? Na swoich warsztatach używałem kilku innych sposobów przygotowania: prowadzenie na ślepo, ćwiczenie kroku ogniowego, utrzymywanie świadomości w specjalny sposób, przywoływanie przewodników w podróży z bębnem. Na koniec zaklinaliśmy ogień przez wspólną grę na bębnach, grzechotkach i innych przeszkadzajkach. Prowadzenie na ślepo przy linie to pożyteczne ćwiczenie, które można robić również przy innych okazjach. Potrzebny jest do tego długi kawał liny - na jednego uczestnika przypada około jednego metra liny. Idący ustawiają się przy linie z oczami zawiązanymi opaskami. Nic nie widzą, nie mówią i nie wydają okrzyków, nie kontaktują się z towarzyszami. Idą boso, trzymając się jedną ręką liny. Jedynym widzącym jest prowadzący, który prowadzi całą grupę po terenie. Zadanie polega na tym, żeby odbierać właściwości terenu, ziemi, tylko poprzez stopy. Uruchamia świadomość stóp. Uczy iść tak, aby "nogi same niosły", i aby doszła do głosu wbudowana w nie spontaniczna mądrość pozwalająca im we właściwy sposób brać przeszkody. Krok ogniowy, jak sama nazwa wskazuje, to krok, którym przechodzimy przez ogień. Jest szybki, sprężysty i rytmiczny, ale nie wydłużony. Przypomina trochę wojskowy krok marszowy. Podczas chodzenia cała stopa styka się z podłożem. Nie wolno patrzeć pod stopy ani na boki. Wzrok mamy skierowany przed siebie, poziomo, patrzymy w horyzont przed sobą. Pomaga w tym trzymanie przed sobą wyciągniętej ręki z dłonią na wysokości oczu, tak aby idąc, patrzeć jednocześnie na dłoń i w horyzont. (Podobieństwo do niemieckich paradnych marszów jest przypadkowe.) Ćwiczenia tego kroku nigdy nie będzie za wiele! Przeznaczmy na to przynajmniej godzinę. Specjalne utrzymywanie świadomości obejmuje dwie rzeczy. Jedna, to trzymanie umysłu w stanie pustej rury. Wyobraź sobie, że twój umysł jest jak pusta rura, albo że ty cały jesteś w istocie pustą rurą ustawioną pionowo, przez którą wszystko przelatuje bez oporu i bez śladu. Przez tę pustą rurę będą przelatywać wszystkie twoje myśli, emocje, niepokoje, obawy i tak dalej. Nic nie zatrzymujesz, w żadnym stanie nie pozostajesz - wszystko przelatuje jak przez pustą rurę. Druga rzecz, to przenoszenie energii do góry, wyciąganie jej z nóg. Masz wycofać energię z nóg. Nogi (i wraz z nimi całe ciało od pasa w dół) pozostawiasz same sobie. Nie dbasz o nie. Nie troszczysz się o nie, nie przejmujesz się, co z nimi się stanie, One mają sobie radzić same. Twojej energii w dole nie ma. (Mattie mówiła: "jeśli nie wiesz jak to zrobić, udaj, że wiesz, jak to się robi". To jest mądrość, która obowiązuje w całej magii.) Przywoływanie przewodników polega na tym, że jakiś czas przed przejściem urządzamy sesję podróży z bębnem, ale cel podróży jest dobrze ustalony: masz znaleźć swojego Ogniowego Pomocnika, czyli istotę, która przeprowadzi cię przez ogień. Najczęściej tym pomocnikiem jest zwierzę, mniej lub bardziej fantastyczne. W podróży wchodzimy do świata podziemnego; pomocnicy zjawiają się bardzo chętnie. To czy podróż będzie prowadzona (podpowiadana) przez prowadzącego, czy obejdzie się bez podpowiadania; i czy po podróży będziemy się dzielić doświadczeniami, zależy to od wprawy uczestników i uznania prowadzącego. Kiedy ogień się pali, wszyscy uczestnicy stoją wokół niego w kręgu i grają na bębnach i grzechotkach. Nazywa się to: zaklinanie ognia. Ogień też karmi się. Każdy po kolei wrzuca coś do ognia, wypowiadając głośno lub w duchu swoją intencję. Ofiarą (pokarmem) dla ognia może być oliwa lub olej, ziarno, wonne olejki, zioła, wosk, aromatyczne drewno. Nie wrzucasz żadnych rzeczy, których chcesz się pozbyć, nawet jeśli kiedyś były dla ciebie cenne. Na to można urządzić osobne palenie ognia. Przed rozrzuceniem ogniska i usypywaniem ścieżki prowadzący ofiarowuje ogniowi piołun i/lub szałwię. Tuż przed samym wejściem, podobnie, sypie na węgle ścieżki sproszkowane zioła. Zanim prowadzący wejdzie jako pierwszy na ścieżkę (węgle ścieżki świecą wtedy czerwono), staje przed ogniem-ścieżką przez dłuższą chwilę i rozmawia w duchu z ogniem. Prosi ogień o pozwolenie, by po nim przejść. Może się zdarzyć, że ogień nie wyraża zgody. Wtedy prowadzący (nikomu nic nie mówiąc) powinien chwilę odczekać i w skupieniu ponowić wewnętrzne pytanie. Jeśli i tym razem odbierze odmowę ognia, powinien odwołać całe działanie. (Wtedy zgarnia węgle ze ścieżki z powrotem na stos i wszyscy wspólnie czekają, aż ogień się wypali do końca.) Jeśli ogień jest przychylny, prowadzący pierwszy przechodzi przez ogień, po cztym staje na drugim końcu ścieżki. Za nim ruszają następni. Tych, którzy kolejno przechodzą, kiedy już znajdą się "na mecie", prowadzący bierze w objęcia. W pierwszej kolejce przejścia przechodzimy pojedynczo, to znaczy następna osoba wchodzi dopiero wtedy, kiedy poprzednik przeszedł do końca. Dobrze zaklęty i przyjazny ogień (czyli żar, żarzący się węgiel drzewny na ścieżce) nie parzy. Wrażenia dotykowe są takie, jakbyś stopą dotykał nagrzanego piasku na plaży. Możesz momentami czuć gorąco, ale nie będzie parzącego bólu. Podczas niektórych przejść, które prowadziłem, uczestnicy byli trochę rozczarowani, że nic nie czuli i żar był wręcz chłodny! Wokół ścieżki poruszamy się w prawo (zgodnie z zegarem). Pamiętamy o grabiach, żeby nikt się na nie nie nadział. Po ukończeniu przejścia (każdy może przejść tyle razy, ile ma ochotę) węgle ze ścieżki zgrabiamy z powrotem na stos i dopalamy ognisko. Przy ognisku będzie następna okazja do nakarmienia ognia i wygłoszenia mów przy tym. Wyrażamy wtedy naszą wdzięczność i podziękowanie wszystkim istotom i bytom, które wzięły wraz z nami udział w tej ceremonii i dopomogły nam w tym. Kiedy powstaną obrzędowe pieśni, będzie się wtedy śpiewać pieśń na pożegnanie ognia. Bardzo też by się przydał specjalny taniec, który by się tańczyło na zakończenie. Wprawdzie rzadko, ale zdarza się, że ogień jednak parzy. Przyczyny mogą być różne; oto przykłady: * niedostateczne przygotowanie - pojedynczych uczestników lub całej grupy; zlekceważenie rytuału, rozproszenie, niewłaściwy stan umysłu; * błędy w urządzeniu miejsca i ścieżki, na przykład błoto, przez które węgielki przyklejają się do stóp; zbyt gruba warstwa żaru, przez co węgle nasypują się z góry między palce; ścieżka pod górę, co daje podobny skutek; * zbyt wczesne wejście na ścieżkę, kiedy węgiel za bardzo się pali; * nie wysłuchanie przez prowadzącego, że ogień się nie zgadza. Poza tym zdarza się, że ogień parzy bez żadnej widocznej przyczyny. Ogień zawsze pozostaje żywiołem nieobliczalnym i nie można go traktować jak wygodnego dywanika. Z drugiej strony, wchodząc na ogień musisz mieć do niego pełne zaufanie Część 6. - Chodzenie po ogniu – Ilustracje Musztra? - Tak! Ćwiczymy specjalny krok ogniowy. (Foto: Irek Męclewski) Stos drewna ułożony, ognisko zapalone, ogień do chodzenia będzie dojrzewał. Na zdjęciu Mirek Miniszewski (z bębnem) i Wiktor Margulec (siedzi). Pniewo k. Piły, jesień 2001. (Foto: Janusz Sznepf) Zaklinanie ognia tańcem Zaklinanie ognia grzechotkami. 1999, Warsztaty w Szałstrach k. Olsztyna. (Foto: Błażej Ruszczycki) Zaklinanie ognia bębnem i innymi instrumentami. (Foto: Edward Rodziewicz) Zaklinanie ognia. Mój pierwszy warsztat. Było nas tylko trzech. (Ten trzeci robi zdjęcie.) (Foto: Robert Krawczyk) Mieszanie ognia. Zaraz ten ogień zostanie uformowany w ścieżkę do chodzenia po ogniu. (Foto: Irek Męclewski) "Rozmowa" z ogniem. Chwila emocji zanim wejdziemy w ogień. (Foto: Irek Męclewski) Idziemy! Jednak to możliwe... Ogień nie parzy! (Foto: Robert Krawczyk) Idziemy! Ogień okazał się przyjazny. (Foto: Irek Męclewski) Wszyscy przeszli! Teraz uroczyście żegnamy się z ogniem. (Foto: Edward Rodziewicz) Część 7. Płukanie jelit Płukanie jelit włączyłem do swoich warsztatów z hatha-jogi. Polega ono na tym, że pije się słoną wodę, którą wydala się odbytem, aż do momentu, kiedy zaczniemy wydalać czystą wodę. Ćwiczenie to warto zrobić jako pierwsze podczas warsztatu, jeszcze przed innymi "dużymi" działaniami, a więc przed łaźnią, zakopywaniem się i chodzeniem po ogniu. Płukanie jelit ma działanie silnie oczyszczające, i jest dobrym sposobem na to, żeby wszelkie psychiczne zanieczyszczenia i stresy codziennego życia pozostawić za sobą. Na ćwiczenie to trzeba przeznaczyć niemal cały dzień. Nie wypełni ono wprawdzie całego dnia, trochę czasu pozostanie, i ten czas należy przeznaczyć na zajęcia łagodne, jak ćwiczenia hatha-jogi lub podobne, wizualizacje, ćwiczenia oddechowe, wykłady lub rozmowy w kręgu. Ale nic intensywnego oprócz płukania jelit na ten dzień nie należy planować. Po samym ćwiczeniu trzeba sobie zostawić kilka godzin na wypoczynek, regenerację sił i sen. Jest kilka powodów, dla których warto zaczynać warsztaty od tego ćwiczenia. Po pierwsze, w przeciwieństwie do innych ćwiczeń, które energetyzują, podnoszą poziom energii, po płukaniu energia leci w dół. Ćwiczenie to wysysa, czujesz się po nim "wymoczony" i osłabiony. Dlatego właśnie powinno być ono zastosowane do "odessania" całego niepokoju, pośpiechu, stresu i pomieszania, czyli tego negatywnego psychicznego bagażu, z jakim zazwyczaj przybywa się na warsztaty. Na tym właśnie polega jego potężne oczyszczające działanie. Po drugie, ćwiczenie robi wrażenie "mini-cudu": okazuje się, że można ciało małym wysiłkiem nakłonić, aby funkcjonowało w niecodzienny, nienormalny sposób. Każde z ćwiczeń na warsztatach ma tę właściwość, że wprowadza w szczególny stan psychiczny. Otóż przejściu przez płukanie jelit towarzyszy poczucie nierzeczywistości tego, co się dzieje. Płukanie jelit rozbija pewne stereotypowe wyobrażenia o własnym ciele, uczy odbierania sygnałów z ciała w nowy i paradoksalny sposób, zmusza do pilnej obserwacji ciała; każe też traktować własne ciało nie nawykowo, lecz jak narzędzie, przy pomocy którego wiele można osiągnąć. Po trzecie, to co podczas tego ćwiczenia robimy, jest w pewnym stopniu przełamaniem tabu, jakim jest defekacja. Okazuje się, że nawet ta czynność może być częścią ścieżki jogina, szamana lub maga. Przełamanie codziennego tabu jest jednocześnie sposobem na to, aby "święty", niecodzienny czas warsztatów oddzielić ostrą linią od "marnego" czasu zwykłego. I wreszcie perspektywa płukania jelit skutecznie odstrasza tych, ktorzy nie są wewnętrznie gotowi i na warsztatach nie powinni się znaleźć. Do ćwiczenia trzeba zawczasu przygotować: * kocioł do grzania wody * sól * cytryny * dużą łyżkę lub kij do mieszania * czerpak i indywidualne kubki * kilka łopat lub łopatek-saperek. * Także potrzebne będzie ognisko lub piec, na którym będziemy grzać wodę. Jeden człowiek zużywa podczas ćwiczenia cztery do pięciu litrów osolonej wody. Łatwo policzyć, że dla większej liczby ludzi potrzebne są niepokojąco duże ilości wody! W sklepach można kupić duże aluminiowe kotły z pokrywkami na 30 litrów. Taki kocioł wystarczy tylko dla 6-7 osób. Przy większej liczbie uczestników trzeba mieć odpowiednio więcej kotłów, palenisk, ludzi do pilnowania podgrzewanej wody... Cała operacja robi się trudna, a rozkładać tego ćwiczenia - na kilka rund po parę osób w kolejne dni - nie wolno, gdyż rozwali to każdy program warsztatów. Ludzie płuczący jelita są wyłączeni z życia! Nie robiłem więc tego ćwiczenia z więcej niż 7 uczestnikami. Podgrzewamy wodę (musi być czysta!) do wrzenia, gotujemy jakiś czas, następnie zestawiamy z ognia i pozwalamy jej ostygnąć. Kiedy ma temperaturę pokojową, letnią, solisz wodę i doprawiasz do smaku cytryną. Woda powinna mieć fizjologiczne stężenie soli. Ten stopień słoności poznasz po tym, że taka woda nie szczypie w oczy i nie drażni nosa, jeśli wciągniesz ją do nozdrzy, tak jak to się robi w jodze przy płukaniu nosa. Dla tych, którzy nie praktykowali płukania nosa: na lewą dłoń nalewasz odrobinę słonej wody. Wskazującym palcem prawej ręki zaciskasz prawa dziurkę od nosa, zbliżasz lewą dłoń z wodą do nosa i lewa dziurką wciągasz wodę aż do gardła. Możesz tę wodę wydmuchnąć lub wypluć. Jeśli jest prawidłowo osolona, nie będzie "parzyć" w śluzówkę nosa. Na 30 litrów wody będziesz potrzebował 2 kg soli. Ale nie wsypuj wszystkiego naraz! Zacznij od trochę więcej niż pół kilo i stopniowo dodawaj po trochu, sprawdzając najpierw smak w ustach, a kiedy wyda ci się odpowiedni, zrób próbę nosem. Potem wodę zakwaś cytryną. Nie powinna być zbyt kwaśna. Utrafienie we właściwe stężenie soli i kwasu cytrynowego w warunkach polowych nie jest łatwe, i dlatego zalecam zrobić przed warsztatem jednoosobowy trening, oczywiście z mniejszym garnkiem. Co się stanie, jeśli stężenie soli nie będzie takie jak trzeba? To jest właśnie problem! Kiedy soli będzie za mało, wypita woda spłynie do jelit i tam zostanie wchłonięta do krwi i odfiltrowana i wydalona przez nerki. Nastąpi dokładnie to, czego doświadczają piwosze po którymś z kolei dużym kuflu: woda pójdzie z moczem. Nie będzie żadnego płukania jelit, tylko zupełnie niepotrzebne i niezdrowe obciążenie nerek połączone z wprowadzeniem do krwi szkodliwego nadmiaru soli, od czego rośnie ciśnienie. Kiedy woda będzie za słona, wcale do jelit się nie dostanie! Zadziała mechanizm obronny i woda zostanie zrzucona już z żołądka. Którędy? Zwymiotujesz ją. Żeby ćwiczenie było udane, musisz utrafić w "środkową drogę" pomiędzy zbyt dużym a zbyt małym stężeniem soli. (Zupełnie tak jak Budda obrał Środkową Drogę pomiędzy ascezą a folgowaniem sobie.) Dodam jeszcze, że prawidłowe płukanie jelit jest przyjemne i daje masę takiej zwierzęcej, idącej z brzucha satysfakcji, za to oba przypadki chybione są przykre, a towarzyszące im doświadczenia psychiczne są po prostu nieznośne. To jest coś jak upadek... Kiedy podgrzewasz wodę na ognisku pod gołym niebem, zadbaj aby kocioł był szczelnie przykryty pokrywką. Kłopot w tym, że do kotła przedostaje się dym, smoła z płonącego drewna dostaje się do wody i nadaje jej nieprzyjemny smak. Niektórzy mogą mieć odruch wymiotny na smak smoły, nawet jeśli woda była osolona zupełnie prawidłowo. Dlatego lepiej jest gotować wodę na kuchni, w pomieszczeniu, albo w terenie zbudować piec, z którego dym będzie odprowadzany rurą na bok. Można też spróbować, choć jest to pewna sztuka, zagotować wodę na nie dymiącym żarze z ogniska, w którym drewno wcześniej już spaliło się płomieniem. Miejsce na to ćwiczenie musi być absolutnie wolne od postronnych widzów. Wybierając teren po prostu musisz mieć pewność, że nikt oprócz uczestników tam nie wejdzie. Jest jeszcze w Polsce kilka takich miejsc... Po drugie, teren powinien być taki, że uczestnicy nie będą się nawzajem widzieć, a przynajmniej znikną innym z oczu, gdy przykucną. Dlatego potrzebny ci jest gesty las, krzewy (ale nie kłujące), podrost sosny lub brzozy, jaki zdarza się na opuszczonych polach, albo trzcina, wysokie trawy, łany nawłoci i temu podobne. Wrogiem nr jeden ćwiczących są komary, bąki i ślepaki. W centralnym punkcie ustawiasz kocioł z osoloną wodą, z czerpakiem. Wcześniej wokół tego miejsca uczestnicy wykopią sobie dołki, każdy dla siebie, głębokie na przynajmniej 40 cm, tak umieszczone, żeby łatwo było nad nimi kucnąć. Do ćwiczenia przystępujemy z dolną połową ciała ubraną tylko (żadnych spodni ani majtek!) w szeroki ręcznik lub inny kawał tkaniny, który można w każdej chwili zdjąć, a potem na nowo się nim opasać. Będziesz to robić wielokrotnie. Należy też mieć ze sobą sporo papieru toaletowego. Płukanie jelit, jako właściwie jedyne z omawianych tu działań, powinno być wykonywane przez kobiety osobno, mężczyzn osobno. Jeśli warsztaty są koedukacyjne, to najlepiej żeby obie grupy korzystały z osobnych kotłów i robiły wszystko w pewnej odległości od płci przeciwnej. Kiedy wszystko jest przygotowane, zaczynasz pić wodę. Pijesz, wypijasz kolejne kubki, a kiedy czujesz, że nie możesz, pijesz jeszcze jeden kubek. Żeby woda dobrze wchodziła do jelit, zaleca się robić wtedy przysiady, wciągać brzuch (jak w hatha-jodze), albo sobie brzuch masować. Nie zdziw się, kiedy brzuch silnie ci się powiększy! Po wypiciu dwóch do trzech litrów przychodzi moment, który trzeba znieść, a powstające wtedy uczucia przepuścić przez siebie. Co się wtedy dzieje? Ogarnia cię dojmujące poczucie, że wszystko to, co robisz, nie ma sensu! Że oszukano cię. Dałeś się nabrać na jakąś idiotyczną zabawę. I o tym trzeba zawczasu wiedzieć, bo to jest normalny skutek gwałtownego obniżenia się energii pod wpływem słonej wody wypełniającej żołądek i jelita. (Gdyby się wtedy okazało, że woda była za słona, będziesz wymiotował, i rzeczywiście cały twój wysiłek pójdzie na marne. Podobne przykre poczucie zawodu wystąpi, jeśli soli będzie za mało; wtedy woda wyjdzie przez pęcherz.) Wreszcie, po dłużących się w nieskończoność chwilach wsłuchiwania się we własny organizm przychodzi taki moment, kiedy trzeba iść się wypróżnić. Opis szczegółów sobie darujemy, w każdym razie wypróżnienia występują kilka minut jedno po drugim, i stopniowo to, co wylatuje, coraz bardziej przypomina wodę. Wrażenia z ciała są wtedy paradoksalne, masz wrażenie, że dzieje się coś, co jest niemożliwe! W przerwach pijesz słoną wodę dalej. W końcu cały "napój" z kotła zostaje wypity, a to, co zrzucasz do dołka jest czystą cieczą, jak woda ze źródełka. I to jest sukces. Końcowe zrzucanie niemal czystej wody połączone jest z poczuciem tryumfu, pokonania trudności, wyzwolenia. Czujesz się lekki, wolny, wypełniony powietrzem i światłem. Masz wrażenie, że całe zło minęło, spłynęło bez śladu. I że twoje ciało jest posłuszne twojej woli. Podczas wypróżniania należy pozwolić sobie na spontaniczne odruchy ciała. Możesz mieć niepohamowana potrzebę rzucenia się na ziemię. Albo skakania. Typowe jest wydawanie krzyków i ryków. Nie osądzaj tego, co robisz, pozwól sobie być sobą. Działanie dobiega końca, pozostaje jeszcze zakopać dołki, zatrzeć za sobą ślady. Wracamy. Nastrój jest wysoki, ale jesteś osłabiony i wychłodzony. Naturalną koleją rzeczy jest opatulić się w śpiwór, zaszyć w namiocie jak zwierz w jamie i zasnąć. Powinny być zapewnione 4-6 wolnych godzin na sen. W tym czasie się nie je, a pić powinno się tylko samą wodę - może być mineralna. Prowadzący zawczasu (jeszcze podczas porannego gotowania wody) powinien przygotować kleik ryżowy, bez dodatku innych produktów, w ilości odpowiedniej dla wszystkich uczestników. To będzie ta potrawa, którą wieczorem, po drzemce, przerwiemy głodówkę i napełnimy pusty przewód pokarmowy. Uwaga. W przeciwieństwie do innych ćwiczeń, płukanie jelit działa silnie wychładzająco, i dlatego nie powinno się go robić przy zbyt chłodnej pogodzie, w deszczowy dzień, przy wilgoci w powietrzu. Ćwiczenie to pozbawia organizm żywiołu ognia, więc wieczór po nim koniecznie należy spędzić przy dużym ognisku. Raczej nie należy go robić w chłodnej połowie roku. Ponieważ płukanie jelit wymaga odpowiedniej pogody, szczególnego terenu oraz sprawia kłopoty logistyczne przy większej liczbie osób, jest ono dość trudne, i wiele warsztatów robiłem bez tego ćwiczenia. Część 8 Podróże przy bębnie Bęben Bez bębna nie ma szamana! Niemal na całym świecie szamańskim praktykom wtóruje głos bębnów. Wprawdzie w niektórych częściach świata używa się innych instrumentów - grzechotek nad Amazonką, didżeridu i czuryngi w Australii - jednak bęben wszystkie przewyższa. Do neoszamanizmu, czyli do szamańskich praktyk ludzi Zachodu, bęben wprowadził Michael Harner; od niego pochodzi też praktyka podróży przy bębnie1 Ja poznałem podróże przy bębnie od Davida Thomsona, który prowadził tę praktykę w sposób właściwie nie różny od tego, co opisuje Harner. Bęben, którego do tego się używa, jest lekki, jednostronny i otwarty od tyłu. Powstaje w ten sposób, że drewnianą ramę obciąga się z jednej strony skórą; strona odwrotna pozostaje otwarta. Są dwa rodzaje bębnów: według Indian Prerii i syberyjski. W indiańskim skóra membrany bębna jest ściągnięta po odwrotnej stronie rzemieniami, które promieniście zbiegają się w środku. Bęben trzyma się dłonią za pęk tych rzemieni. W bębnie syberyjskim membrama jest ściągnięta sznurem lub rzemieniem "na okrągło" wzdłuż tylnego obwodu ramy. Za to wewnątrz ramy umieszczona jest poprzeczka, która napina ramę i chroni przed deformacją. Za nią trzyma się bęben; niekiedy ta poprzeczka ma kształt człowieczka i wtedy wyobraża ducha bębna. Membrana jest dodatkowo napięta przez półkoliste drewniane klocki wkładane między skórę a ramę po jej zewnętrznej stronie. W bęben uderza się pałką. Głowa pałki powinna być owinięta miękką skórą lub grubą tkaniną. Syberyjskie pałki mają kształt łyżki. Pałkę trzeba starannie dobrać: musi mieć masę dopasowaną do bębna. Kiedy pałka jest zbyt lekka lub zbyt ciężka, energia od pałki do membrany jest źle przekazywana. To jest zjawisko, które można zbadać tylko praktycznie. W Polsce wśród moich znajomych dobre bębny typu indiańskiego robi Krzysztof Kolba (strona internetowa www.wsb-nlu.edu.pl/~kolba/index.shtml). Mój bęben ma średnicę 35 cm. Syberyjskie są zwykle większe. Zdarzają się też bębny nie okrągłe, tylko owalne, sześciokątne lub ośmiokątne. Bębnów w stylu afrykańskim, typu konga lub dżamba, do opisywanych tu praktyk nie polecam, gdyż są zbyt ciężkie, a wydobycie z nich dźwięku jest zbyt ciężką pracą. Kiedyś na jednym z warsztatów mój bęben się rozleciał. Okazało się, że znakomicie zastępuje go pusty wielki plastikowy gąsior po wodzie mineralnej "Dar natury". Może warto taki mieć w rezerwie? Bęben powinien mieć tak napiętą membranę, aby działał, czyli wydawał dźwięczny głos równeiż przy wilgotnym powietrzu i niskiej temperaturze. Nawet lekka mżawka nie powinna mu odbierać głosu. Z bębnem pracujemy zwykle nocą, kiedy jest wilgoć i rosa, i jeżeli membrana nie jest odpowiednio napięta, to nawet suszenie i grzanie bębna przy ognisku może nie pomóc. Przechowywać bęben też trzeba odpowiednio: nie w suchym mieszkaniu, ale najlepiej na dworze, w warunkach naturalnych, wystawiając go na chłód i wilgoć. Leonid Lar mieszkający w Tobolsku trzyma swój syberyjski bęben na balkonie. Jeżeli bęben zaczyna zbyt łatwo "głuchnąć" na wilgoci, należy go rozebrać, skórę namoczyć w wodzie i napiąć ją - na mokro - ponownie, rozciągając nieco bardziej niż dotąd. Na bębnie można wieszać inne dodatkowe instrumenty: dzwonki lub brzęczące blaszki. Zwłaszcza na Syberii bębny bywają obwieszane taką perkusją. Można też wieszać ozdoby, pamiątki, magiczne przedmioty. Można bęben pomalować (jest to bardzo odpowiedzialna czynność!), a także nadać mu imię. Podróż przy bębnie Praktyka podróży przy bębnie, wprowadzona przez Michaela Harnera, różni się od użycia bębna na Syberii. Szamani syberyjscy przy pomocy bębnienia sami wprowadzają się w trans, w zmieniony stan świadomości, i w tym stanie odbywają podróże, w których (oprócz innych rzeczy) wykonują pewne czynności na korzyść swoich klientów: na przykład odnajdują zgubione rzeczy lub diagnozują choroby. Klienci są świadkami i ewentualnie korzystają z szamańskiego rozpoznania, ale sami w transowej podróży raczej udziału nie biorą. W metodzie Harnera udaje się w transową podróż zarówno prowadzący, który bębni, jak i uczestniczy, którzy głosu bębna słuchają. Dodam, że w tej sytuacji uczestnikom łatwiej jest wejść w trans niż prowadzącemu. Podróżujący podczas tego działania leżą. Zawczasu przygotowujemy coś, na czym można się położyć, na przykład karimatę, i coś do przykrycia się, na przykład koc lub śpiwór. To ćwiczenie działa wychładzająco, więc trzeba się zawczasu opatulić. Oczy zawiązujemy. Kładziemy się płasko na plecach, bez poduszki ani innego podparcia pod głową. Uczestnicy leżą w kręgu, raczej głowami do środka niż na zewnątrz. Kiedy dojdziecie do wprawy, będzie można medytować przy bębnie także w innych pozycjach. Prowadzący z bębnem przez całą podróż stoi, chodzi lub, ostatecznie, siedzi. Podstawowe zjawisko psychiczne, które ma miejsce podczas podróży, polega na tym, że dźwięk bębna wprowadza umysł w zmieniony stan świadomości, podobny do snu, ale z zachowaną jasną przytomnością; jest to więc stan w rodzaju snu jasnego. Dźwięk bębna jest źródłem energii, która przekształca się w wizje, obrazy, postaci, akcje i inne wrażenia. Dźwięk bębna działa tu bardzo skutecznie: niewiele jest silniejszych od bębna środków wywołującym wizje; silniej działa dopiero oddychanie holotropowe. Harner pisze, że powinno się bębnić w tempie 205 do 220 uderzeń na minutę. (Rytm o tej częstości pojawiał się na filmie "Jumanji".) Ja przy okazji pisania tego rozdziału zmierzyłem własne tempo; wyszło mi 224 uderzenia na minutę, czyli prawie tyle samo. Bębni się monotonnie i równomiernie, nie przyśpieszając, nie zmieniając głośności, nie próbując jakichś szczególnych rytmów. Muzykowi to zajęcie raczej nie daje możliwości artystycznego wyżycia się! Szamańskie transowe bębnienie ma jednak swoją strukturę. Uderzasz w rytmie na cztery: TU-tu-tu-tu, minimalnie podkreślając pierwszy dźwięk, bardziej w umyśle niż w rzeczywistości. Te czwórki uderzeń wiążesz znowu w czwórki, tak, że uderzasz w rytmie na szesnaście: TU-tu-tu-tu tu-tu-tu-tu tu-tu-tu-tu tu-tu-tu-tu. Ten rytm, przy pewnej wprawie, można utrzymać, i to bardzo długo, bez liczenia uderzeń. To się po prostu czuje. Podróż może przebiegać z prowadzeniem lub bez prowadzenia. Prowadzenie polega na tym, że prowadzący bębniąc podaje instrukcje, często bardzo szczegółowe, co się ma dziać, co podróżujący widzą, jakich wrażeń doznają, co czują, czego mają szukać. W zmienionym stanie świadomości słowa prowadzącego natychmiast "materializują się", to znaczy przeobrażają się w obrazy i wizje, które zaczynają żyć własnym życiem. Przy podróży bez prowadzenia wszystkie instrukcje są podawane przed podróżą, samo słuchanie bębna odbywa się bez słownych komentarzy, a często uczestnicy wędrują po wewnętrznej przestrzeni według własnego planu. Zwykle z góry ustalony jest tylko ogólny schemat poszukiwań. Może też być tak, że prowadzący swoimi instrukcjami podprowadza uczestników do pewnego momentu, a potem muszą oni dawać sobie radę sami. Zwykle podróż trwa 15-20 minut. Sygnałem do powrotu jest przyśpieszona, mocna i krótka seria uderzeń w bęben. Z podróży niczego się nie zabiera! Po podróży, lub ich serii, koniecznie trzeba się ugruntować. Tak nazywamy wszelkie te czynności, które na powrót zakotwiczają nas w materialnej rzeczywistości. Powinieneś więc zrobić coś, co sprawi, że na nowo poczujesz twardość i pewność ziemi, ciężar przedmiotów, masywność ściany, drzewa itd. A więc stań na czterech łapach, jak w asanie "lew". Uderzaj w ziemię rękami i nogami. Przeturlaj się wielokrotnie po ziemi. Obejmij drzewo. Podnieś kamień. Oprzyj się o ścianę. Napij się wody lub soku. Niektórzy wtedy coś przegryzają, ale tego bym nie polecał. To, co robi prowadzący, nie może być mechaniczne. Wyrusza on wtedy we własną podróż, a wtedy głos jego bębna jest sprzężony z tym, czego on sam doświadcza. Poprzez głos bębna jego stany mogą się udzielać uczestnikom; "pod bębnem" dobrego prowadzącego można osiągnąć synchronizację i uzgodnienie wrażeń całej grupy; sądzę, chociaż nie doświadczyłem tego, że możliwa jest dosłownie wspólna wycieczka. Podróże odbywa się w pewnych przestrzeniach symbolicznych: do świata dolnego, podziemnego, lub do świata górnego, podniebnego. Innym rodzajem symbolicznych przestrzeni, które można penetrować w ten sposób, są karty taroka, tzn. wnętrza scen zobrazowanych na kartach, przestrzenie snów, albo spotkania z pewnymi mitologicznymi postaciami. Celem takiej podróży może być po prostu zobaczenie, "co tam jest"; podróżuje się też po to, aby się spotkać ze swoim zwierzęciem mocy, albo znaleźć to zwierzę; wreszcie celem podróży może być rozwiązanie pewnego problemu. Możesz "tam" spotkać istotę, która ci odpowie na twoje pytanie. Najłatwiejsza i polecana na początek jest podróż do świata podziemnego. Zaczyna się ją od zwizualizowania miejsca, z którego dostaniesz się do podziemia. Może to być znane ci wejście do jaskini, albo schody prowadzące do jakiegoś lochu lub kopalni, otwór studni, nora zwierzęcia. Z wielką dokładnością stawiasz sobie przed oczami całe otoczenie tego otworu i odczuwasz emocje, które czułbyś szykując się do zejścia w głębiny. Następnie krok po kroku zaczynasz schodzić w głąb, niżej i niżej, korzystając przy tym ze schodów, drabiny, liny lub innych pomocnych urządzeń. Dalej następuje wędrówka po podziemnych labiryntach, komorach i salach, w których odbywają się różne magiczne obrzędy i zgromadzenia. Podróż do świata górnego odbywa się jako wspinaczkę po linie lub drzewie, wciąż w górę, albo jako szamański lot duszy. Wtedy bardzo przydają się wrażenia zapamiętane ze snów o lataniu! Dla przykładu przedstawię swoje notatki z podróży, którą prowadził David Thomson na warsztatach w 1995 roku w Dąbrówce koło Lubartowa. Podróż zaczęła się od świata podziemnego, potem było przejście do świata górnego. Podróż ta była bez prowadzenia, tylko ze wstępnymi instrukcjami, i miała na celu spotkanie swoich zwierząt mocy. Świat podziemny był rzeką, nad którą stałem. Z rzeki wynurzyło się siedem małych rybek. Zapytałem, raczej siebie, niż ich: którą wybrać? Rybki odpowiedziały zgodnie: wszystkie siedem. Ja poczułem, że jest coś niedobrego w braniu ryb ze sobą, bo nie mogę ich trzymać na powietrzu. Chociaż wystawiały łby z wody - więc może powietrze im nie szkodziło? Rybki widocznie znały moje wahania, bo powiedziały: będziemy w twojej głowie, w twoim mózgu. I rzeczywiście, wpłynęły do mojej głowy. Przez moment widziałem, jak swoimi głowami umieszczają się gdzieś w okolicach moich oczu, ale jeszcze ogony im wystają z tyłu mojej czaszki. Potem się uspokoiły i przestałem o nich myśleć. Wyszedłem na powierzchnie spod ziemi, do ogrodu przy moim domu. Drzewa [kosmicznego, osi świata] nie było, ale zacząłem się wspinać po linie, która zwieszała się z nieba. Szło mi sprawnie, byłem przekonany, że lina jedzie do góry. Znalazłem się - tam zaprowadziła mnie lina - na wielkim talerzu z błyszczącej miedzi, zawieszonym, wysoko w przestrzeni, na którym pośrodku płonął ogień. Stale czekałem na przybycie przewodnika. Na tym samym talerzu-platformie usiadła gęś. Przez chwilę wahałem się, czy to nie łabędź, ale nie. Był to samiec-gęś, maści szarej, ale świecił, więc właściwie był biały. Patrzył na mnie i nic nie mówił, ale słyszałem głos bębna i to bębnienie było identyczne z gęganiem przelatujących gęsi. Długo siedziałem z tym nieruchomym gąsiorem i nic się nie działo. Nagle on wskazał mi inne platformy unoszące się w powietrzu na podobnej wysokości w pewnym oddaleniu, ale to nie były miedziane misy z ogniem jak nasza, tylko buddowie na kwiatach, [tacy jakich rysuje się na tybetańskich obrazach-tankach] unoszący się w powietrzu. W ich obrazie przeważały barwy: bardzo intensywna, prawie niemożliwa czerwień, i złoty. Buddowie byli daleko, ale widziałem drobne szczegóły ich kwiatów, ich rąk, ich strojów. Wreszcie zaczeli się oddalać. Znikali w zachodzącym Słońcu, ale Słońce nie zachodziło za horyzont: ono zachodziło, chociaż było zawieszone dość wysoko na niebie. Bęben zaczął sygnalizować koniec. Pokłoniłem się gąsiorowi, on mnie. On odleciał, ja zacząłem zjeżdżać po linie. Przez moment byłem w swoim ogrodzie, potem wróciła rzeczywistość w Dąbrówce [gdzie odbywały się warsztaty]. Tytułem komentarza zauważę tylko, że wodny ptak, istota równie sprawnie poruszająca się po lądzie, pod wodą i w powietrzu, jak dzika kaczka, dzika gęś, nur, kormoran i podobne, jest typowym "ptakiem szamańskim", przewodnikiem szamana w jego wędrówkach, i w podróżach przy bębnie pojawia się niemal na zawołanie. Jakim rodzajem wrażeń, doświadczeń, jest to "inne widzenie", które pojawia się podczas słuchania bębna? Nie jest to sen, ponieważ przytomna świadomość jest wtedy w pełni zachowana; nie doświadcza się żadnych zamroczeń ani "odlotów", nie jest też tak, jak w przypadku snów, że to, co się działo, przypominasz sobie dopiero po wydarzeniu. Tu jest inaczej: na bieżąco jesteś świadkiem tego, co się dzieje. Ale zdarza się, że wizje, które pojawiają się przy bębnie, nie są czymś narzucającym się, oczywistym. Bywa tak, że ktoś się "ocyka": "ojej, to ja widzę?" - i staje się dlań jasne, że wizja już się zaczęła, podczas gdy on jeszcze był zajęty swoimi myślami i jej nie zauważał. Możesz też mieć wrażenie, że wizja pojawia się na skraju pola widzenia lub na skraju twojej uważnej przytomności. Niektórym ludziom sprawia trudność przestawienie się na odbiór -na odbiór swoich własnych "wyświetleń". Sami sobie podpowiadają, co mają zobaczyć. Zamiast pozwolić płynąć strumieniowi doświadczeń, to celowo, wysiłkiem woli, wizualizują wymyślone sceny. Jest to pewna nawykowa czynność umysłu, którą jednak warto wyłączyć, ponieważ mały jest pożytek z wizji sztucznie wykoncypowanych: poprzez nie niewiele dowiemy się o prawdziwej przestrzeni naszego umysłu. Jak jednak można wyłączyć celową produkcję umysłu? Tylko przez powiedzenie sobie, że nie ma pośpiechu ani rywalizacji o to, kto będzie miał ładniejsza wizję. Wiele tu zależy od prowadzącego, który powinien dać uczestnikom komfort wygodnego rozgoszczenia się w ich własnych wizjach. Może okazać się, że potrzeba wielu powtórek. Wizje przy bębnie nie są wizualizacjami, gdyż wizualizacją nazywamy wyobrażoną scenę (akcję), którą przywołujemy celowym wysiłkiem woli. Owszem, zdarza się, że taka celowa wizualizacja zaczyna żyć własnym życiem - ale wtedy należałoby ja nazwać właśnie wizją. Wizje przy bębnie w całości powinny być takimi spontanicznymi wizjami; kiedy świadomy umysł włącza się ze swoimi wizualizacjami, jest to raczej zakłócenie wizji. Ale z drugiej strony często wizyjna podróż zaczyna się od wizualizacji, a doświadczony podróżnik używa wizualizacji do pokierowania wizyjną podróżą. Kiedy podczas podróży (co się zdarza) twoja uwaga słabnie i tracisz kontakt z wizją, skup się wtedy na dźwięku bębna i pozwól, aby energia z dźwięku bębna zasiliła twoją wizję. Możesz wręcz doświadczyć wrażenia, że dźwięk bębna "materializuje się" i powstają z niego wizyjne obrazy. (Zupełnie podobnie w obrazy przekształca się muzyka podczas oddychania holotropowego.) Na swoich warsztatach zwykle w jednym ciągu przeprowadzam trzy podróże (tzn. trzy bębnienia) po około 20 minut każde, po czym po krótkim relaksie przystępujemy do dzielenia się swoimi wrażeniami. Opowiadanie współuczestnikom o tym, co się widziało, służy przede wszystkim temu, abyś sam zapamiętał treść podróży i skupił się niej. To, żeby każdy z kilkunastu uczestników pamiętał wszystkie wizje swoich kolegów, jest raczej niemożliwe. Dobrym sposobem jest też rysowanie własnych wizji albo rysunkowych komentarzy do nich. (Wtedy zawczasu trzeba zadbać o papier i kredki.) Na tamtym warsztacie pod Lubartowem, wieczorem po podróży z bębnem na poszukiwanie swojego zwierzęcia mocy, David zarządził tańce: każdy miał zatańczyć, tak jak potrafi, zwierzę, które napotkał w swojej wizji. (Pewien kłopot mieli ci, którzy spotkali węża.) Pewną trudność może sprawiać fakt, że wizje przy bębnie pojawiają się tak łatwo i w takich wielkich ilościach! Kłopotem jest nadmiar wizji, obrazów, symboli; szczególnie takiego nadmiaru dostarczają podróże z prowadzeniem, kiedy prowadzący mówiąc sugeruje uczestnikom treść wizji. Może też być tak, że każdy uważa swoje własne wizje za rewelacyjne i nie słucha opowieści innych. To wszytsko może doprowadzić do lekceważenia wizji, traktowania ich jako mało znaczących błyskotek. Zadaniem dla prowadzącego jest, aby tę sytuację opanować i ukierunkować strumień wizji interpretując je tak, aby miały znaczenie dla wszystkich. Warto wizje bębnowe włączyć jako element do większej całości, do szerszych poszukiwań. Można na przykład (co stosowałem na swoich warsztatach) w ramach przygotowań do przejścia przez ogień odnaleźć w wizji przy bębnie istotę, która cię przez ogień przeprowadzi. Można przy bębnie przywołać sceny, które będą treścią medytacji w grobie, podczas zakopania do ziemi. Szereg działań: sauna, zakopanie, i właśnie podróże bębnowe, może być ukierunkowany na wspólny cel, na przykład odnalezienie swojego zwierzęcia mocy i zaprzyjaźnienie się z nim; albo innej sprzyjającej symbolicznej postaci. Dalsze zastosowania wizji przy bębnie Cenię sobie praktykę wchodzenia przy bębnie w przestrzeń kart taroka. Uważam, że jest najbardziej skuteczny sposób na zaprzyjaźnienie się z kartami i przyswojenie sobie ich mocy i ożywienie ich symboliki. Tym bardziej, że tarok ożywiony bębnem staje się tarokiem szamańskim, i jego obrazy podpowiadają i rozwijają szamańskie działania. Przedstawię swoje zapiski z warsztatu, który prowadziłem jesienią 2000 roku; wizja dotyczy przedostatniej karty "Sąd" czyli Odrodzenie. Początek wizji był jak wrażenia z praktyki zakopywania się do ziemi: kiedy pod koniec pobytu w grobie czuje się, że przyszedł czas, żeby wyjść na powierzchnię. Czuję, jak dostaję ciała. Jestem wśród ludzi, którzy wychodzą spod ziemi. Ziemia jest poruszona, jest wzburzona, a z jej sypkich, miękkich i żyznych zwałów wydobywają się ludzie, kobiety i mężczyźni: wszyscy młodzi, piękni i pełni życia. (Narysowałem tylko dwie kobiety.) Otrzepują się z piasku, przeciągają się. To Nowi Ludzie, którzy wyrośli wewnątrz Ziemi, a wraz z ich wyjściem zaczyna się całkowita odnowa świata. Pośrodku doliny, gdzie to się dzieje, rośnie wielki, stary dąb. Na nim widać żołędzie. To właśnie z tych żołędzi, które spadły i wykiełkowały w ziemi, wyrośli ci Nowi Ludzie. To koniec inicjacji, wszystkie przemiany są za nimi, nowe życie - przed nimi. Odpowiednie rzeczy dzieją się też na niebie. Obraz ten nawiązuje do umiejętności, które kiedyś jakoby mieli pewni lamowie tybetańscy, którzy patrząc w niebo, widzieli na nim wieszcze wizje. Tutaj niebo jest ekranem, na którym wyświetlają się archetypy. Wystarczy, że ludzie, którzy wyszli z ziemi, spojrzą w niebo - i już wszystko będą wiedzieć. Ich nauczyciele już czekają. Są to rozmaite zwierzęta mocy. Narysowałem spośród nich Lwa, Byka, Węża i jakieś inne rogate stworzenie. Co do głównego anioła, to nie mam pewności, czy ma ludzką twarz. Prócz Zwierząt, na niebie widać także znaki tajemnych alfabetów. Obrazek opatrzyłem napisem "Totalna odnowa świata", i chętnie zatytułowałbym go: "Odrodzenie". Wizje przy bębnie mogą też służyć do rozwijania i wyjaśniania wizji (a także myśli), które pojawiły się w innych okolicznościach. Może służyć do "dośniwania" snów, które z jakichś powodów zostały zapamiętane w ułamkach. Można też pracować z bębnem w kierunku rozwinięcia jasnowidzenia, albo stosować wizje do dywinacji: traktując je tak, jakby to były znaczące, wieszcze sny. Dla szamanów podróże przy bębnie są wprowadzeniem do swobodnego poruszania się w wewnętrznej przestrzeniu umysłu, która jest przecież ich właściwym "naturalnym środowiskiem". Inne zastosowania bębna Harner i inni zalecają stosować, oprócz "żywej" gry na bębnie, również nagrania dźwięku bębna. W świecie są podobno dostępne kasety i płyty z takimi nagraniami i w indywidualnej praktyce mogą być rzeczywiście pomocne. Do tej pory nie interesowałem się dźwiękiem nagranym, preferując działania na żywo, ale może warto by było takie nagrania sporządzić. Może to kiedyś zrobię. Bęben służy także do wywoływania odpowiedniego nastroju przy innych działaniach. Służy do zaklinania ognia przed chodzeniem po ogniu. Pomaga ogniowi palić się. Służy do przywoływania przyjaznych istot podczas spotkań i medytacji. Służy do budowania wizualizacji. Wielokrotnie grając na bębnie wznosiłem w wizualizacji masywny krąg ochronny wokół miejsca, gdzie zbieraliśmy się, aby coś robić. Szczególnym zastosowaniem bębna są mowy przy bębnie. Spróbuj mówić tak, aby swoją wypowiedź zgrać z dźwiękiem bębna, a bębnem podkreślić wagę swoich słów. Mowa przy bębnie nabiera szczególnej jakości i wartości, jest uroczysta, a słowa nabierają niezwykłej wagi. Dźwięku bębna używa się także podczas ceremonii łaźni. Bębna nie wnosi się do środka, wilgoć jest tam za duża. Potrzebny jest za to przynajmniej jeden ochotnik, który kiedy inni pocą się w łaźni, obchodzi szałas naokoło (w prawo!) i nadaje bębnem "rytm bicia serca Matki Ziemi". Rytm ten wygląda mniej więcej tak: "BUM-bum ...cisza... BUM-bum ...cisza... BUM-bum ...cisza..." Takich podwójnych uderzeń przypada około 30 na minutę. Można też łączyć podróże przy bębnie z zakopaniem do ziemi. Wtedy na polu z grobami pozostają dobosze, którzy przez umówiony czas - może nawet kilka godzin, z przerwami, grają takim rytmem, jak do wizyjnych podróży. Grzechotka Drugim instrumentem szamana jest grzechotka. Na Syberii i w Ameryce Północnej grzechotki używa się obok bębna, w Ameryce Południowej różne rodzaje grzechotek są podstawowym instrumentem tamtejszych szamanów. Niekiedy mają postać pęków specjalnych suchych, mocno szeleszczących liści. "Etniczne" grzechotki robi się ze skóry (tak jest u Indian północnoamerykańskich i na Syberii), także ze skóry ryby (np. łososia) lub z rybiego pęcherza, a w krajach południowych z suchej skorupy tykwy lub innych dyniowatych owoców, albo z pustego orzecha. Grzechotkę można zrobić samemu. Widziałem takie instrumenty z orzechów kokosowych, z masy papierowej (okleja się papierem mały balonik, potem wypuszcza się powietrze i balon wyciąga), a nawet z puszek po piwie. W środku umieszcza się twarde nasiona: groch, soję, kukurydzę. Kiedyś dostałem w prezencie grzechotkę "zewnętrzną": jest to pusta tykwa, na którą nałożona jest luźna plecionka ze sznurka łączącego małe szyszeczki. Kiedy się porusza tą grzechotka, szyszki grzechoczą o tykwę. Inny rodzaj grzechotki, to pęczek połówek skorup z orzecha włoskiego (lub większych orzechów egzotycznych) uwiązanych na sznurkach. Do tego trzeba dorobić jakąś rączkę do trzymania, można też założyć jako opaskę na rękę w nadgarstku lub na nogę w kostce. Komu brakuje zmysłu majsterklepki, niech kupi gotową przeszkadzajkę w sklepie muzycznym. Grzechotka może służyć do podróży podobnie jak bęben, ale ponieważ jest ona instrumentem cichszym i przez to bardziej kameralnym od bębna, do działań z ludźmi stosuję bęben, a do pracy indywidualnej raczej grzechotkę. Grzechotka służy też na warsztatach do uroczystych mów, do podkreślania własnej wypowiedzi, do zwracania uwagi, kiedy coś się dzieje, wreszcie do magicznego naznaczania miejsc i przedmiotów. Kiedy się (na przykład) trzykrotnie z grzechotką okrąży drzewo, drzewo to w jakimś stopniu nabiera właściwości świętego drzewa. To samo stosuje się do kamieni, wody, ognia i do różnych miejsc, w których ma się coś odbywać. David na swoich warsztatach używał też grzechotki po to, aby pomóc wrócić do normalnej świadomości tym, którzy zanadto "odlecieli" podczas różnych działań. Inne instrumenty muzyczne Oprócz bębnów i grzechotek na warsztatach przydają się flety i piszczałki, drewniane ligawki (sam mam taką z Beskidu Śląskiego), oraz didżeridu, czyli drewniane rury do wydawania niskich buczących i warczących dźwięków, wzorowane na tradycyjnych instrumentach tubylców Australii. W starożytnej Grecji istniała wyrocznia w Dodonie, gdzie wieszcze wizje zsyłał Zeus podczas wsłuchiwania się w szelest liści świętego dębu. W Biblii są wzmianki świadczące o tym, że w Kanaanie istniały podobne wyrocznie pod dębami poświęconymi Jahwe - na przykład w Mamre koło Hebronu, gdzie osiedlił się Abraham. Nic nie stoi na przeszkodzie, aby na naszych warsztatach wykorzystać do wchodzenia w trans ten naturalny instrument, jakim są liście drzew na wietrze. Podobnie działa szum płynącej wody, grające świerszcze, brzęczenie owadów, śpiew ptaków i inne głosy przyrody. Oczywiście zacząć trzeba od dębów! Przypis [1] Zobacz: Michael Harner, The Way of the Shaman; wyd. Harper Collins Publishers, New York 1980; później wiele wznowień. (Dlaczego w Polsce nikt dotąd tej książki - fundamentalnej dla neoszamanizmu - nie przetłumaczył i nie wydał?) Część 8. - Podróże przy bębnie – Ilustracje Bęben trzymany jedną ręką, typu indiańskiego. Bęben sporządził Krzysztof Kolba z Limanowej. Rewers bębna typu indiańskiego. Bęben i grzechotka Bęben typu syberyjskiego - odwrotna strona. Wyrób nieniecki, własność Leonida Lara. Widoczna rozpórka z drewna wyrzeźbiona w kształcie ducha bębna Próba bębna I. W pracowni Leonida Lara: gospodarz i autor Próba bębna II Na warsztatach gramy na czym się da. Damian "Bobrouakk" Zieliński gra na didżeridu własnej roboty Część 9. Przelewanie wody i inne ćwiczenia z oddechem i wizualizacją Wolna energia Jak pisze Victor Sanchez, nic nie zrobimy ze swoim życiem, nie mając wolnej energii. Normalnie, przeciętni ludzie całą swoją energię natychmiast zużywają na zwykłe życiowe nawykowe czynności. Aby zacząć jakakolwiek pracę nad swoim rozwojem, trzeba wpierw wykreować pewien nadmiar psychicznej energii. Ten nadmiar energii stworzy wolną przestrzeń, obszar swobody, w który będziemy mogli wejść ze swoimi zamiarami. Wszystkie ćwiczenia, które prowadzę na warsztatach i które opisałem wcześniej, służą pomnażaniu energii, chociaż czynią to jakby przy okazji czegoś innego. W tym rozdziale przedstawię szczególne ćwiczenia, w których zgromadzenie energii jest głównym celem. W naukach tzw. tajemnych słowa "energia" używa się w innym, choć podobnym znaczeniu niż w fizyce. Energia fizyczna jest to zdolność do wykonania pracy, zdolność do wprawienia jakichś mas w ruch. Ta energia, o której tu mówimy, także polega na zdolności do wprawienia w ruch, jako że tam, gdzie jest ta energia, pojawia się ruch i coś się dzieje. Ale jest to raczej energia psychiczna: energia umysłu, myśli i woli, a nie ta energia, którą ma paliwo i poruszające się ciała. Jednakże istnieją pewne podobieństwa miedzy energią w obu znaczeniach tego słowa. Energii psychicznej, tak samo jak fizycznej, naprawdę nie stwarzamy. Elektrownie przekształcają tylko jeden rodzaj energii, mniej użyteczny dla ludzi (np. energię wody płynącej w rzece) na inny jej rodzaj, bardziej użyteczny (np. na energię elektryczną). Podobnie jest z energią psychiczną, tą która nas naprawdę interesuje. Chociaż ogromna większość ludzi nieustająco cierpi na jej niedobór, to w rzeczywistości żyjemy zanurzeni w jej niewyczerpalnych zbiornikach. Cały świat przesycony jej nią w wielkim nadmiarze, problem tylko, jak się do niej dobrać. Ci, którzy mieli szczęście natrafić na "kran" z energią, doświadczają przypływu pomysłów, twórczości, woli działania, siły oddziaływania na ludzi, pomyślnego losu i miłości, którą dostają od innych i którą obdarowują. Takim ludziom zdarza się też tchnąć tę energię w rzeczy, które dalej już żyją własnym życiem: ich książki są czytane i przeżywane przez kolejne pokolenia czytelników, obrazy są wciąż podziwianie, muzyka wykonywana, ich idee nadal kierują ludźmi; założone przez nich firmy prosperują, założone przez nich organizacje mają wciąż nowych zwolenników; założone przez nich państwa stają się wielkie. Nawet bez takich "wielkościowych" myśli: już założenie dobrej i kochającej się rodziny wymaga dobrego zasilania energią. Ale zacząć trzeba zawsze od samego siebie. Ten, kto nawykowo szuka energii u innych, jest na drodze do stania się energetycznym wampirem. Źródeł energii i sposobów jej pobierania jest trudna do wyliczenia ilość. Jak powiedziałem wcześniej, energii nie wytwarzamy, możesz jednak tak pokierować jej krążeniem w świecie, aby jej strumień cię zasilał. W ćwiczeniu Przelewanie Wody energię pobieramy z oddechu, a w istocie z przestrzeni poprzez oddychanie i wizualizację. Huna Ćwiczenie to, a może rytuał, wziąłem z huny. Huna to religijno-magiczna tradycja pochodząca z Hawajów. Wiele spraw dotyczących huny jest dla mnie niejasnych. Tym, który odkrył hunę dla świata zachodniego był Max Freedom Long (1890-1971), który jednak, jak się wydaje, długo uważał rodzimą wiedzę duchową Hawajczyków za "martwy język", coś, co nie istnieje już w żywym przekazie i wymaga odtworzenia z danych lingwistycznych i folklorystycznych. Tymczasem okazało się, że Hawajczycy, kiedy tylko w USA klimat dla tubylczych wierzeń zmienił się z wrogiego na entuzjastyczny, rychło sobie przypomnieli przekaz, jaki dostali od swoich przodków. Nie wtajemniczonemu (jak ja) obserwatorowi "hawajszczyzny" trudno jest jednak odróżnić, co w hunie jest oryginalnym przekazem wywodzącym się z dawnej kultury tych wysp, a co domysłem i "radosną twórczością" Białych fascynatów, którzy nie należąc do tubylczej społeczności, a wiedząc że jest coś takiego, jak otaczana tajemnicą ich wiedza duchowa, postanowili ją... wymyślić sami. Za tym przemawia mieszanie do huny wątków i wierzeń chrześcijańskich i teozoficznych, oraz niewiarygodna choć uporczywie podtrzymywana legenda jakoby huna wywodziła się ze starożytnego Egiptu. Wszystko to jednak nie ma znaczenia dla samego ćwiczenia Przelewanie Wody, które, kiedy tylko o nim przeczytałem1 wydało mi się "tym, o co chodzi", i natychmiast włączyłem je do swych praktyk. Wizualizacja Ćwiczenie składa się z serii oddechów. Podczas wdechu pobierasz energię z przestrzeni, podczas wydechu gromadzisz ją. Energię wizualizujesz w postaci wody, a właściwie w postaci płynu, który jest żywy i jest zarazem wodą, ogniem i światłem. Substancję tę nie jest trudno sobie wyobrazić, ponieważ należy ona do wrodzonych spontanicznych obrazów umysłu i często pojawia się w snach. (Przypomnij je sobie.) Kiedy robisz wdech, widzisz w wewnętrznym widzeniu, jak ta substancja spływa na ciebie z przestrzeni, a podczas wydechu jest gromadzona. Zapas tej wody-energii przyda ci się do zasilania twoich przyszłych działań, będzie napędem dla twoich przyszłych planów. W wyobraźni możesz też składać energię w ofierze, a warto wiedzieć, że ofiara z oddechu i pochodzącej z niego energii jest bardzo stosowną i silną ofiarą. (Kiedy to czytasz wykonaj w skupieniu kilka wdechów i wydechów, obserwując, jak przy tym krąży energia i jak postrzegasz ją jako świetlistą ognio-wodę.) Wygodnie jest, aby czynnościom, które wykonuje się w wizualizacji, nadać możliwie konkretną, obrazową i szczegółową formę. Świetlistą wodę z przestrzeni pobieraj przez ręce, które w tym celu wznosisz ponad głowę. Woda zbiera się wokół twoich dłoni jak rosa, skrapla się i spływa w dół kanałami twojego ciała, lub po powierzchni skóry, jak wolisz. Następnie ta żywa woda spływa do naczynia, które dla niej wizualizujesz. Naczynie to powinno być odpowiednio duże. Małe zbyt szybko zacznie się przelewać, duże będzie cię peszyć, wywołując myśli, że nigdy go nie napełnisz. Naczyniem tym może być waza, misa, wiadro, cokolwiek, wykonane z jakiegokolwiek materiału - chociaż zalecam, aby było możliwie eleganckie, a materiał odpowiednio szlachetny, jak miedź, srebro, złoto, kryształ, porcelana, a choćby skromna kamionka lub dębowe klepki. Ale wtedy warto zadbać, aby obręcze na nich były łączone złotymi nitami! Uwaga. W słowach "czara" i "misa" zachowała się pamięć dawnej słowiańskiej magii. "Czara" to naczynie do czarowania; słowo "misa" pokrewne jest sanskryckiemu słowu medha – ofiara2 Aby nie przekładać wciąż rąk z góry na dół i z powrotem, co byłoby w wyobraźni równie uciążliwe jak w rzeczywistości, zwizualizuj, że masz trzy pary rąk. Górna para rąk wyciągnięta jest do góry i zbiera wodę z przestrzeni. Dolna para rąk opuszczona jest nad naczyniem i z palców tych rąk spływają do niego krople lub strumienie wody. Trzecia, środkowa para rąk, to twoje zwyczajne ręce, które przez cały czas spoczywają tam, gdzie je trzymasz, najlepiej, gdy siedzisz ze skrzyżowanymi nogami, złożone na podołku. Skąd się wzięła czara do zbierania wody i co się z nią stanie, gdy ją napełnisz? Tu pomocne są następne wyobrażenia wzięte z huny. Istotą, która stawia przed tobą czarę i odbiera od ciebie wypełnioną, jest twoje "niższe ja", po hawajsku unihipili. Reprezentuje ono twoją mądrość ciała i nieświadomego umysłu, sumę tych wszystkich wrodzonych i wyuczonych sprawności, które pozwalają ci - bez świadomej kontroli - oddychać, trawić pokarm, mrugać oczami, chodzić, prowadzić samochód, jeździć na nartach, rozumieć język, dobierać odpowiednie dźwięki mowy podczas mówienia. Niższe ja także zarządza twoją pamięcią: zapamiętuje coś i przypomina. Uświadom sobie wszystkie te czynności i zobacz, jak sprawne jest twoje niższe ja i o jaką masę spraw w twoim życiu nieustająco dba. Niższe ja jest wciąż gotowe na twoje życzenia, które z entuzjazmem spełnia: to przecież jego jedyny cel w życiu! Niższe ja wyobraź sobie jako istotę tej samej płci co ty, ale młodszą od ciebie, nieco niższą, trochę tęższą, o bardziej dziecinnych rysach twarzy i ubraną w strój z przewagą czerwieni. W odpowiednim momencie niższe ja podstawia pustą czarę, a kiedy naczynie wypełni się świetlistą wodą, weźmie je i przeniesie do góry, aby przelać płyn do pucharu, który trzyma wyższe ja. Wyższe ja, po hawajsku aumakua, reprezentuje boską część twojej duszy. Przebywa ono w towarzystwie innych duchowych istot; jest potężne, ale - jak większość mieszkańców świata ducha - wolne od potrzeb, i dlatego swojej mocy zwykle po prostu nie używa. W rytuale przelewania wody powierzysz zebraną wodę-energię wyższemu ja, aby zrobiło z niej właściwy użytek, tak jak ono uważa za najbardziej stosowane. Twoja zwykłą świadomość, to "średnia ja", po hawajsku uhane, "mówiące ja", a więc ta istota, która żyje nieustająco rozmawiając sama ze sobą i z innymi, snuje plany, czegoś chce, ma na coś nadzieję i czegoś się wciąż obawia. Działania magiczne zmierzają do tego, aby wyższe ja jednak posłuchało tego, czego domaga się środkowe ja i kazało niższemu ja (ewentualnie jakimś istotom duchowym) spełnić jego zachcianki. Duchowy rozwój polega na zbudowaniu stałych "kanałów łączności" pomiędzy tymi trzema poziomami świadomości. W miarę rozwoju i podnoszenia poziomu energii różnice i bariery między trzema poziomami zanikają. Być może zaniepokoiło cię, czy to niższe ja i wyższe ja w ogóle istnieją, czy może są tylko grą wyobraźni? Ale tym pytaniem w ogóle nie należy się zajmować! Całkowicie wystarczy, gdy praktyki z nimi poskutkują. Wyższe ja wyobraź sobie jako istotę mało określoną co do płci, ale o rysach twarzy podobnych do twoich, wyższą i smuklejszą od ciebie, przezroczystą jakby była uczyniona ze światła, siedzącą w pozycji lotosu, zawieszoną nad twoją głową na wysokości nieco większej niż wyciągnięta ręka (dla potrzeb ćwiczenia z przelewaniem wody wyższe ja może znajdować się około metra przed tobą lub za tobą), w przezroczystych, unoszących się na wietrze szatach w kolorach z przewagą błękitu i bieli. Wyższe ja zawsze jest zwrócone w tę samą strone co ty. W naszym ćwiczeniu wyższe ja trzyma przed sobą wielki kryształowy puchar, do którego niższe ja wlewać będzie kolejne porcje wody z czary. Każde nalanie wypełnia jedną czwartą pucharu. Jak niższe ja wespnie się do góry? Sobie znanymi sposobami. W ostateczności może przystawić sobie drabinę! Przepowiedzmy sobie jeszcze raz całe działanie: przed sobą masz swoje niższe ja, nad sobą, zawieszone w przestrzeni, powyżej twojej głowy, wyższe ja. Niższe ja stawia przed tobą czarę do zbierania wody. Ty oddychasz, podczas wdechu woda-energia skrapla się z przestrzeni zwilżając dłonie tej pary rąk, które wzniosłeś do góry. Podczas wydechu woda-ogień-energia-światło spływa wzdłuż placów dolnej pary rąk do czary. Z każdym wydechem poziom płynu w czarze podnosi się o jedną dziesiątą. Możesz sobie wyobrazić wewnątrz czary dziesięć ponumerowanych kresek. Po dziesiątym oddechu naczynie jest pełne, widzisz w nim menisk wypukły, a nawet nieco płynu się przelewa. Wtedy niższe ja wspina się w górę i przelewa zawartość czary do pucharu, który trzyma przed sobą wyższe ja (jak Kopernik astrolabium). To powtarzasz cztery razy, po czwartym razie puchar jest pełny, energia została zgromadzona. Pozycja ciała i oddech Wróćmy jeszcze do początku ćwiczenia. Kiedy je zaczynasz, wykonujesz kilka czynności w świecie zewnętrznym i kilka w wewnętrznym, w wizualizacji. Przede wszystkim siadasz możliwie wygodnie, tak abyś nie musiał zmieniać pozycji przez następne 25 minut, bo mniej więcej tyle trwa przelewanie wody z 40 oddechów. Prostujesz się i chwytasz pion, czyli ustawiasz kręgosłup pionowo. Aby to zrobić, wyobraź siebie cienką nitkę, która zaczepiona jest na czubku twojej głowy i która ciągnie twoje ciało pionowo do góry jak idąca z nieba wędka. Kilkakrotnie przy tym "przestąp" z pośladka na pośladek. Pośladki przed medytacją powinieneś rozciągnąć, chwytając najpierw jeden, potem drugi ręką, i silnie pociągając na zewnątrz. Kiedy to wypróbujesz, będziesz dziwił się, jak kiedykolwiek mogłeś siedzieć oddychając z nie rozciągniętymi pośladkami! Następną rzeczą, na którą musisz zwrócić uwagę, jest oddech. Powietrze powinno bez żadnego wyczuwalnego oporu przepływać przez nos. Jeśli coś w nim siedzi, przepłucz oba kanały nosowe słoną wodą. (Jak to zrobić, piszę w rozdziale o płukaniu jelit. Wprawiony jogin nie traci drożności nosa nawet jeśli ma katar!) Oczywiście oddychamy tylko nosem. Zwróć też uwagę, w którym miejscu oddech jest nagłaśniany, czyli gdzie powstaje szum towarzyszący oddechowi. To bardzo ważne. Ten szum może pojawiać się w trzech miejscach. Po pierwsze, w nozdrzach. Wtedy taki oddech jest energetyzujący, ale taką energią, którą w astrologii nazwano by "marsową": pobudza ona, czyni niecierpliwym, każe się ruszać, zrywać, gdzieś lecieć. Przy medytacjach ten rodzaj oddechu może być używany tylko do tego, żeby szybko "spalić" napięcia, które nagromadziły się w ciele i umyśle. Po drugie, oddech może szumieć w tyle jamy nosowej, na podniebieniu miękkim, czyli trochę w górę od tego miejsca, gdzie wymawiamy głoskę "k". Ten rodzaj oddechu działa rozluźniająco i usypiająco. Sprawdź! Jeśli pozwolisz temu oddechowi się rozwibrować, usłyszysz chrapanie. Ten sposób oddychania polecamy, gdy trzeba szybko zasnąć, ale nie do medytacji. Trzeci, właściwy medytacyjny oddech, szumi w krtani. Słychać go podobnie do szumu, który czyni głoska "a" wymawiana szeptem i po zamknięciu ust. Powiedz "a". Powtórz ten dźwięk szeptem. Powtórz szeptem z zamkniętymi ustami. To jest to - i tak należy oddychać. Gdyby ten rodzaj oddechu nie dawał się z początku utrzymać zbyt długo, nie zmuszaj się do niego. Stopniowo dojdziesz do wprawy. Krąg i strażnicy Kiedy już usadowisz się i wypróbujesz oddech, zrób pewne wstępne wizualizacje. Po pierwsze, "zobacz" swoje pole energetyczne. Tworzy ono świetlisty lub płomienisty kokon wokół twojego ciała, zwykle sięgając około pół metra poza twoje ciało. Przyjrzyj mu się: jak wygląda, jaki ma kolor, jak jest szerokie. Rozciągnij swoje pole tak, aby sięgało na co najmniej dwa metry od ciebie. Jeśli nie świeci zbyt silnie, spraw aby się rozjarzyło. U góry, ponad twoją głową, pole energetyczne powinno tworzyć rozszerzający się ku górze snop świecących nici. Następnie wykreuj miejsce do medytacji. Wyobraź sobie, że siedzisz w otwartej przestrzeni, w miejscu, z którego widać świat na wszystkie strony, całe niebo i cały horyzont. Obejrzyj cały krajobraz, oczywiście nie kręcąc głową. Miejsce to może tworzyć lekką wypukłość terenu lub szczyt nie stromego wzgórza. Poczuj moc ziemi na której zasiadasz. Wyobraź sobie krąg mocy, który cię otacza i chroni. Biegnie on w pewnej odległości od ciebie (na przykład 10 metrów), ty siedzisz w jego środku, Krąg może być uczyniony z kamieni, może to być bruzda w ziemi, może być ozdobną "ścieżką" z kolorowego kamienia - nie ograniczaj swojej fantazji. Możesz wzdłuż kręgu umieścić zapalone lampki, świece, lub same płomyki. Możesz, jeśli nie czujesz się jeszcze dość bezpiecznie, cały otoczyć się także od góry kopułą z przezroczystego pola energetycznego. Miej świadomość, że to miejsce od pradawnych czasów służy do takich praktyk i jest naładowane ich mocą. Uświadom sobie cztery główne strony świata - najlepiej, gdyby pokrywały się z faktycznymi kierunkami w miejscu, gdzie siedzisz, a ty żebyś zarówno faktycznie, jak i w wizualizacji, siedział twarzą na południe lub na wschód. Siedzący na warsztatach w kręgu nie mają możliwości wyboru faktycznego kierunku, ale mogą się w wizualizacji trochę przekręcić, tak aby patrzeć dokładnie na południe, wschód, zachód lub północ. Do kręgu przywołaj strażników czterech kierunków. Mogą być różne zestawy strażników; możesz wypracować sobie własnych strażników. Dobry jest taki oto zestaw: złoty orzeł na wschodzie (widzisz, jak pojawia się na niebie, obniża swój lot i siada po twojej wschodniej stronie); tygrys o rudoczerwonych pręgach na południu (widzisz go, jak wynurza się z traw na południowym stoku, zbliża się i ufnie kładzie po twojej południowej stronie); czarny niedźwiedź na zachodzie (zbliża się i zasiada na straży); biały rogaty byk na północy (zwykle kiedy go zauważysz, już będzie stał za twoimi plecami). Więcej o strażnikach przeczytasz w ostatnim rozdziale. Dodatkowo możesz jeszcze przywołać węża jako strażnika kierunku w dół (nadiru) - w twojej wizji będzie on leżał zwinięty w spiralę w głębi ziemi pod tobą; oraz białego ptaka, najlepiej mewę, która będzie unosić się wysoko w górze. Będzie ona strażnikiem kierunku ku górze, zenitu. Dopiero teraz niech z twojego energetycznego pola (z twojej aury) wynurzą się twoje wyższe ja i niższe ja, i możesz zaczynać przelewanie wody. W trakcie medytacji podglądaj, co robią twoi strażnicy. Bo nie będą nieruchomi: orzeł będzie np. rozkładał skrzydła, tygrys będzie się tarzał i ruszał ogonem, niedźwiedź machał łapami, byk tupał lub przeżuwał. Podczas przelewania wody zwróć też uwagę na zwiewne istoty zamieszkujące powietrze, które będą w wielkiej liczbie gromadzić się przy pucharze wyższego ja i z niego spijać; podobne będą do motyli, ptaków lub aniołów. Zakończenie przelewania Przez całe działanie pamiętasz o intencji, z którą do niego zasiadłeś. Kiedy kielich będzie pełen, ofiaruj go wyższemu ja, aby wziąwszy tyle tej energii ile potrzebuje, sprawiło, aby twoja intencja się spełniła. Zobaczysz, jak wyższe ja pije z kielicha, następnie poi wszystkich strażników i inne istoty które przyszły na tę ucztę (zauważ, kto przychodzi!), częstuje także niższe ja. Rozpryskuje tę wodę na wszystkie strony świata, zwracając ją tam, skąd przyszła, a mimo to nie ubywa jej. Wreszcie pozostałą jej część, a może wszystko, wylewa na ciebie i czujesz jak ta ożywcza woda spływa po twoim ciele i poprzez twoje wewnętrzne kanały. Teraz możesz z nią zrobić to, co chcesz, np. zasilić tą energią wyobrażenia rzeczy i sytuacji, które chcesz, aby powstały. Nie śpiesz się z zakończeniem medytacji, pobądź dłuższy czas w tym stanie, który zbudowałeś. Następnie zwiń całą wizualizację. Najpierw spraw, aby wyższe ja i niższe ja wróciły do twojej aury i stopiły się z tobą. Następnie zwróć się do strażników i powiedz im, że mogą robić, co chcą. Nie od razu odejdą, ale to już nie twoja sprawa, co zechcą porabiać. Zwiń krajobraz w którym siedziałeś, wraz ze wszystkimi szczegółami - i dopiero teraz otwórz oczy, rozprostuj nogi, przeciągnij się - i po pewnej chwili wstań. Praktykowany jest też taki wariant Przelewania Wody, w którym wodę-energię pochodzącą z oddechu gromadzisz we własnym ciele, poniżej pępka. Inaczej mówić, sam jesteś naczyniem, do którego zbierasz wodę. Ćwiczenie głosowe z samogłoskami Siedzisz tak, jak to opisano poprzednio. Intonujesz głoskę A. Starasz się, aby zabrzmiała w sposób możliwie pełny i otwarty. Jednocześnie wizualizujesz kolor czerwony: pełną, nasyconą czerwień. Śpiewając A, nieustannie sprawdzasz, czy to A jest wystarczająco czerwone. Czerwień A przybiera formę strumienia światła, który biegnie poziomo z tyłu do przodu i z przodu do tyłu i przechodzi przez środek twojego ciała, jak wiązka światła z czerwonego lasera. Dźwięk A utrzymujesz tak długo, jak starczy ci oddechu. Powtarzasz ten dźwięk trzy, pięć lub siedem razy. Intonujesz głoskę U. Wypowiadasz ją swobodnie, z luźnymi wargami i bez niepotrzebnych szumów w gardle. Dźwiękowi towarzyszy kolor niebieski, który ma postać strumienia niebieskiego światła, idącego z góry na dół i z dołu do góry. Strumień niebieskiego światła tworzy kanał sięgający w dole do środka ziemi, w górze aż do nieba. Powtarzasz tyle samo. Trzecią głoską jest NG, wypowiadane jako jeden dźwięk: tylnojezykowe N. Ten dźwięk jest w słowach "bank" lub "bąk", lub w angielskim singing. Wypowiadasz go z półotwartymi ustami. Jeśli zamkniesz usta, usłyszysz M. Wraz z nim widzisz kolor żółty, a żółte światło wypełnia twoją głowę i tworzy świecącą żółto otoczkę wokół niej. Powtarzasz tyle samo razy co poprzednio. Te trzy głoski przygotowywały cię do wypowiedzenia dźwięku, który będzie ich połączeniem, syntezą wszystkich trzech. My, Polacy, jesteśmy w tym szczęśliwym wśród narodów świata położeniu, że mamy go wśród fonemów naszego języka i zapisujemy go literą Ą. Hindusi pisali go jako OM lub AUM (lub AUNG), ale naprawdę jest to Ą - głoska O wymawiana z nosowym rezonansem. Ą jest otwarte jak A, zaokrągla wargi jak U i ma włączony nosowy rezonans jak NG. Jego barwą jest biel: podczas śpiewania Ą widzisz białe światło, które wychodząc od ciebie rozprzestrzenia się we wszystkich kierunkach, sięga do krańców świata, oświetla wszystkie istoty, odbija się od krańców przestrzeni i wraca do ciebie. To białe światło łączy cię z całym światem. Dźwięk ten powtarzasz więcej razy niż poprzednie: przynajmniej o dwa więcej. Dobrze jest zacząć wypowiadać otwierając usta stopniowo, co brzmi jak "młąąą...". Wizualizacja wypuszczania orłów Siedzisz ( w zwizualizowanym wcześniej kręgu mocy) i oddychasz. Podczas wdechu wyszukujesz i zauważasz wewnętrznym wzrokiem orła, który krąży gdzieś wysoko. Podczas wydechu sprawiasz, że orzeł ten obniża lot, okrąża ciebie i siada przed tobą. Kiedy sprowadzisz już dziesięć orłów, w następnej kolejce oddechów wysyłasz je: kiedy robisz wdech, skupiasz uwagę na jednym z orłów, który zaczyna się przeciągać, rozprostowywać skrzydła i szykować się do lotu. Kiedy wydychasz powietrze, orzeł zrywa się do lotu, unosi w górę i zaczyna krążyć nad tobą. Kiedy krąży już nad tobą stado dziesięciu orłów, wysyłasz je wszystkie tam, gdzie chcesz doprowadzić energię. Oczywiście temu ćwiczeniu powinna towarzyszyć odpowiednio silna i dobroczynna intencja. (Czy już wiesz, dlaczego nie można dopuścić, by orły wyginęły?) Pomysły podobnych praktyk mogą pojawiać się spontanicznie podczas twoich medytacji Przypisy [1] Gdzie przeczytałem? Jedno źródło to broszura powielona: Wiliam R. Glover, Teoria i praktyka huny. Warszawa 1989. Drugie: artykuł autorki piszącej pod pseudonimem "Wiedźma" w tygodniku "Gwiazdy Mówią", nr 7/96 z 17 lutego 1996 [2] Zobacz: Andrzej Bańkowski, Etymologiczny Słownik Języka Polskiego, Warszawa 2000, hasła "czara" i "misa". Część 10. Kręgi, kadzidła, kolory Cztery kierunki, ich kolory i strażnicy Nie-zwykła przestrzeń, w której odbywają się nasze działania, jest mandalą. Wycinek przestrzeni jest mandalą, kiedy ma swój środek, krąg wokół środka i ma zaznaczone cztery główne kierunki, cztery strony świata. Taka mandala jest modelem całości świata, a jej środek przypomina o środku (osi) świata, czyli miejscu, w którym najbardziej skupiona jest moc. Podczas działań środek jest zaznaczany różnie: może nim być ognisko, jama z rozgrzanymi kamieniami w łaźni, ozdobiona żerdź, flaga, drzewo, kamień, świeca na podstawce. Cztery kierunki też bywają zaznaczone na różne sposoby; ta poczwórna struktura świata jest również przypominana przy różnych okazjach. Na przykład podczas rozpoczęcia warsztatu (a także w innych ważnych momentach) prowadzący przywołuje duchowe istoty związane z czterema kierunkami, oraz z górą, dołem i środkiem. Wschód jest stroną świata, w której rzeczy mają swoje początki. To kierunek powstawania i odrodzenia. Wśród pór dnia odpowiada mu poranek, wśród pór roku wiosna. Jego kolorem jest czerwień. (Ale tu są różne szkoły: kolorem wschodu może też być żółty.) Zwierzęta wschodu to "ptaki, które latają wysoko i widzą świat z wysoka", wśród nich orzeł, jastrząb, sokół i czapla. Południe jest tą stroną świata, w której wszystko osiąga swoją dojrzałość, pełnię, i raduje się sobą. Odpowiednią porą dnia jest południe, porą roku lato. Jego kolorem jest żółty lub złoty (według tej drugiej szkoły: czerwony). Na południu mieszkają "psotne zwierzęta", czyli żaby, żółwie, jaszczurki, lisy, kojoty, koty małe i wielkie. Zachód jest stroną świata, dokąd wszystko odchodzi, jest krainą końca i przemijania. Porą dnia jest wieczór, porą roku jesień, kolorem czarny. Na zachodzie przebywają "czarne zwierzęta", wśród nich kruk i niedźwiedź, a spośród europejskich, nie znanych Indianom, dzik. Północ jest stroną mądrości, która jest ponad przemijaniem, ponad życiem i śmiercią. Porą dnia jest noc, roku - zima. Kolor biały. Głównym zwierzęciem północy jest święte zwierzę Indian Prerii, biały bizon, a wraz z nim żuraw, łabędź i biała sowa. Ten schemat nie jest sztywny, nie jest jakimś dogmatem, i jeżeli komuś wyda się (najlepiej podczas szamańskiej podróży), że powinno być inaczej, to śmiało może ustawić symbole kierunków w inny sposób. Także na warsztatach Davida Thomsona ten układ symboli zmieniał się1 Poczwórna struktura przestrzeni pojawia się nie tylko u Północnej Ameryce, Indiach i Tybecie, ale i w okolicach bliższych Europie. Poczwórna przestrzeń otaczała Boga w wizji Ezechiela: w czterech narożnikach stały cztery potężne istoty, a każda z nich miała po cztery skrzydła i cztery twarze na każdą stronę świata; były to twarze byka, orła, lwa i człowieka. Słowiański słup kultowy zwany "Światowidem", wyłowiony ze Zbrucza na Ukrainie, dzisiaj stojący w krakowskim muzeum archeologicznym, także ma cztery twarze patrzące w cztery strony świata, a na czterech bokach tej figury wyrzeźbiono symbole poczwórnego wszechświata. Jeśli na warsztacie jest większa grupa (co najmniej 9 osób), warto ją podzielić na cztery "rodziny" albo "klany", każdy przypisany jednemu z kierunków. Do danej rodziny zaliczają się te osoby, które podczas ceremonii rozpoczęcia zajęć usiadły w kręgu wokół ogniska po odpowiedniej stronie: kto siedzi na północy, należy do rodziny północnej, itd. Ochronny krąg w wizualizacji Kiedy zasiadasz do medytacji (np. tych z przelewaniem wody) albo kładziesz się do podróży z bębnem, wizualizujesz wokół siebie mandalę: w środku znajdujesz się ty sam (albo na przykład widzisz przed sobą centralny ogień), otoczony jesteś kręgiem, a przy tym kręgu w czterech stronach świata strzegą cię czterej strażnicy kierunków: orzeł na wschodzie, tygrys (albo inny kot, albo inne "psotne zwierzę") na południu, niedźwiedź na zachodzie i bizon lub byk na północy. A najpierw przywołujesz te zwierzęta i widzisz, jak z oddali przybywają do ciebie. Po zakończeniu działania pozwalasz strażnikom odejść tam, gdzie sobie życzą, i zwijasz resztę wizualizacji. Ochronny krąg realny W realnej przestrzeni ochronny krąg buduje się z patyków (dość mocnych, długości około 70-80 cm), do których, na jednym końcu, przywiązuje się zawiniątka z czerwonej (koniecznie!) tkaniny z ziołami w środku. David na swoich warsztatach stosował tytoń, zgodnie z indiańską tradycją, w której tytoń jest rośliną świętą. Ja zamiast tytoniu stosowałem bliższą mi i bardziej słowiańską roślinę - piołun. Takie patyki przygotowuje się w liczbie podzielnej przez cztery, więc na przykład 56 (4 razy 14) albo 40 (4 razy 10), zależnie od wielkości kręgu. Następnie potrzebne są dłuższe i grubsze kije (około półtora metra), z których robimy bramy. Bramy są cztery, każda w jednym z głównych kierunków. Brama to dwa kije wbite obok siebie tak, aby swobodnie między nimi przejść. Na końcu kijów tworzących bramę zawieszamy chorągiewki (szmatki) w kolorze danego kierunku, więc czerwone (lub żółte) na wschodniej bramie, żółte (albo czerwone) na południowej, czarne na zachodniej, białe na północnej. Środek kręgu zaznaczamy kijem, kamieniem, flagą itd. Może tam też stać sauna lub znajdować się ognisko. Podczas tańca do Słońca, który prowadził David, w środku znajdowało się "drzewo życia", zbudowane z czterech żerdzi wystrojonych trochę jak polskie palmy na niedzielę palmową. Na obwodzie kręgu, w czterech sektorach pomiędzy bramami, stoją wbite w ziemię patyki z czerwonymi zawiniątkami z piołunem lub tytoniem. Polecam jeszcze inny pomysł: ustawia się w każdej bramie cztery ptaki czterech kierunków. Na jednym z moich warsztatów na wschodzie stał żółty Orzeł, na południu czerwony Bocian, zachodniej strony kręgu strzegł czarny Kruk, północy biała Sowa. Ptaki te - śmieszne maszkarony na kijach - zbudowali uczestnicy w czasie około godziny podczas rozpoczęcia warsztatu, w pierwszy wieczór. Kiedy ptak stał w bramie, znaczyło to, że brama jest zamknięta. Trzy bramy są zamknięte, a wchodzi się do kręgu i wychodzi z niego tylko przez jedną otwartą bramę. Z tego co powiedziałem wynika, że przez bramy zamknięte i pomiędzy patykami z czerwonymi łebkami przejścia nie ma. Tabu! Jeśli ktoś naprawdę musi przekroczyć krąg w niedozwolonym miejscu (lepiej by tego nie robił), wtedy w tym miejscu zatrzymuje się i robi wokół swojej osi pełny obrót w prawo. Można też uczestników działań otoczyć kręgiem ze sznura lub taśmy, najlepiej czerwonych, co jest dużo szybsze i nie wymaga tylu przygotowań. Wszystkie przedmioty budujące krąg po zakończeniu działań zabiera się z tego miejsca i rozkłada na pojedyncze kije, szmatki, sznurki itd., a zioła pali. Albo ktoś, kto daje pewność, że potraktuje te śmieszne rzeczy z należnym szacunkiem, zabiera je do domu na przechowanie. Kadzidło, wonne zioła Niemal każde działanie podczas warsztatów zaczyna się od okadzenia dymem z wonnych ziół. Okadzamy albo jeden drugiego, albo każdy siebie, albo wszystkich jedna wybrana osoba. Okadzanie polega na tym, aby obmyć dymem otoczenie możliwie całego ciała. Mówi się też, że wtedy nasycasz dymem i jego aromatem swoje ciało energetyczne, które otacza ciało fizyczne. Szczególnie od obmycia w dymie zaczynają się posiedzenia i mowy w kręgu, okadzamy się tuż przed wejściem do łaźni, przed wejściem na ścieżkę ognia (wtedy szczególnie podeszwy stóp). Także kiedy zaczynamy warsztaty, okadzanie jest jedną z pierwszych czynności. Kiedy siedzimy lub stoimy w kręgu kadzidło krąży wokół, zawsze w prawo. Dym wokół ciała można rozprowadzać po prostu dłonią, ale również dużym piórem ptasim; używa się też specjalnych wachlarzy sporządzonych z piór lub z ptasiego skrzydła. Zioła spala się (tak, aby dawały dym) w płaskim naczyniu; David używa do tego celu dużej muszli morskiego małża, ale równie dobrze służy miseczka gliniana. (Przyznaję się, że kiedyś w braku czegoś bardziej eleganckiego użyłem starej patelni.) Druga szkoła palenia ziół polega na tym, że wiąże się je w ciasne pęczki grubości około 4 cm, długości ok. 25 cm. Do związania należy użyć naturalnych nici: lnianych lub bawełnianych. W jednej z indiańskich tradycji wiąże się taki pęczek koniecznie siedmioma pętelkami. Kadzidlaną rośliną numer jeden jest dla Indian Północnej Ameryki i ich Białych naśladowców niewątpliwie szałwia. Nie jest to jednak nasza szałwia lekarska (Salvia officinalis), lecz roślina zwana po angielsku white sage, czyli rosnąca w Kalifornii Salvia apiana. Niestety, jest ona wrażliwa na zimno, wymarza już przy -5 stopni i w Polsce nie da się jej uprawiać. Przez Indian były używane także inne tamtejsze gatunki szałwii. Nasza szałwia lekarska, mająca włochate, niebieskawe liście, także dobrze sprawdza się w tej roli. Nie jest ona rodzimą rośliną w Polsce, ale pospolicie uprawiana jest w ogrodach i dobrze znosi nasz klimat. Będąc latem nad Morzem Śródziemnym warto stamtąd przywieźć szałwię tam zebraną, gdyż ma zapach dużo silniejszy niż rośliny rosnące u nas: rośliny południowe mają wyższą zawartość olejków aromatycznych. Nazwa "szałwia" (sage) bywa w Ameryce rozciągana także na różne gatunki z rodzaju Artemisia (po polsku bylica), chociaż należą one do innej, nie spokrewnionej rodziny botanicznej2 W Polsce na pierwsze miejsce, jako roślina najbardziej przyjazna rodzimym szamanom, wychodzi jeden z gatunków bylicy, mianowicie piołun (Artemisia absinthium). Piołun ma wspaniały zapach, zarówno gdy jest świeży, wysuszony, jak i puszczony z dymem. Suchy łatwo się spala. Samo ziele jest lecznicze i bakteriobójcze, a w jego gorzkim smaku można się rozsmakować. A przede wszystkim od prawieków jest stosowany w naszej ludowej magii: przypisywano mu zdolność oddalania złych mocy; piołunu i jego zapachu bały się wszelkie złe duchy (i nie tylko te złe, ale także te nazbyt nieposłuszne czarodziejom); równie skutecznie jak czosnek odstraszał też wampiry. Trudno znaleźć lepszą rekomendację dla kadzidlanej szamańskiej rośliny! Piołun nie wszędzie w Polsce rośnie; rośliny które uprawiam we własnym ogródku przywiozłem z Pomorza. Trzecim składnikiem kadzidła jaki polecam jest jałowiec - zarówno nasz rodzimy leśny jałowiec pospolity (Juniperus communis) o kłujących gałązkach, jak i sprowadzony z gór południowej Europy, wszędzie rosnący w parkach i ogrodach jałowiec sabiński (Juniperus sabina, "sawina") o gałązkach pokrytych łuskami. Można też używać gałązek tui (żywotnika, Thuia), lub innych jałowców. Próbowałem robić kadzidła z roślin z rodziny wrzosowatych (Ericaceae): z modrzewnicy (Andromeda polifolia), która u nas rośnie w piaszczystych borach nad morzem, i z bardziej pospolitego bagna (Ledum palustre). Obie rośliny całkiem dobrze się sprawdzają. Można poeksperymentować z innymi niż bylice roślinami z Compositae: z wrotyczem (Tanacetum vulgare - ale wziąć liście, nie kwiaty), krwawnikiem (Achillea) i rumiankiem (Matricaria). Do uhonorowywania gorących kamieni wnoszonych do łaźni Indianie Czarne Stopy używają trawy, która tam po angielsku nazywana jest sweetgrass, a u nas znana jest jako żubrówka, poprawnie zaś turówka wonna (Hierochloe odorata). Wysuszoną turówkę splata się w warkoczyki. Crowley jako kadzidlaną roślinę zaleca dyptam (Dictamnus), który także rośnie w Polsce3. Jest tylko pewien problem: żadne (jak mi się wydaje) z polskich wonnych ziół nie spala się tak jak kalifornijska szałwia, której suche liście ładnie żarzą się i dymią, nawet jeśli leżą luzem pojedynczo na miseczce. Nasze kadzidła ładnie żarzą się dopiero w większej masie, i dlatego radzę je wiązać w ciasne pęczki, tak jak opisałem powyżej. Warto przy tym łączyć trzy składniki: piołun, szałwię i jałowiec. Zapach takiego kadzidła to zapach warsztatów! Mówiący patyk Podczas posiedzeń w kręgu (wokół ogniska lub, jeśli w pomieszczeniu, to wokół świec płonących w środku), obowiązuje zasada, że mówi tylko jedna osoba, a pozostali słuchają. Prawo do zabrania głosu (a niekiedy obowiązek) ma ta osoba, która bierze do ręki mówiący patyk. Jest to ważny przedmiot na każdym warsztacie. Można go zaimprowizować z byle jakiego patyka, a może też być specjalny, przeznaczony tylko do tego celu i ozdobiony kolorowymi sznurkami. Może być tak, że mówiący patyk leży w środku i czeka, aż ktoś go weźmie i coś powie, a po zakończeniu wypowiedzi kładzie go z powrotem na miejsce. Można też mówiący patyk puszczać w obieg w kręgu (zawsze w prawo!), i wtedy wszyscy wypowiadają się po kolei. Jeśli ktoś nie ma nic do dodania, w milczeniu przekazuje patyk następnemu w kręgu. Dyskusja kiedy każdy każdego przekrzykuje, jest niedopuszczalna. Kolory strojów W zasadzie nie ma szczególnych wymogów co do strojów na warsztatach. Powinny być wygodne i nie dokuczliwe dla ciała. Warto jednak ubierać się w kolory ognia: czerwony, pomarańczowy, purpurowy lub żółty. Te barwy działają energetyzująco i pobudzająco na ludzki umysł i przyczyniają się do wytworzenia odpowiedniego nastroju podczas wspólnych działań. (Bierzmy przykład z tybetańskich praktyków buddyzmu. Szaman, Budda, dwa bratanki.) Mamy skłonność - lub jest taka moda - aby w terenie, na wycieczkach itp., nosić się w kolorach szarym, brązowym, khaki, ciemnoniebieskim, szaroniebieskim, albo w różne wojskowe łaty. Te kolory jednak także rzutują na umysł i to zdecydowanie negatywnie: odbierają energię i dołują. Nie radziłbym też ubierać się na czarno ani na biało - czerń usztywnia, a biel izoluje od otoczenia; sprawia, że czujesz się tak, jakbyś stał za szybą. A przecież ma warsztatach chodzi nam o coś odwrotnego: o wejście w świat, w przestrzeń i w przyrodę, o bycie tu i teraz. Także niebieski i zielony nie są energetycznie najlepsze. Flagi Szamańskie flagi to czerwona i biało-czerwona. Czerwień jest barwą ognia i mocy. Biało-czerwona, gdzie biały pas u góry, czerwony na dole, jest obrazem przygasłego, drzemiącego ogniska, gdzie pod warstwą białego popiołu kryje się czerwony żar, gotowy - jeśli mu trochę pomożemy - na nowo wytrysnąć płomieniem. Obraz ten kiedyś bardzo silnie przemawiał do wyobraźni ludzi: każdy, kto budził się rano, zaczynał dzień od wskrzeszenia ognia. Rozdmuchując chłodnym świtem żar pod popiołem w ognisku czuł się odbiciem stwórcy, który własnym oddechem na nowo powołuje świat do życia4. Przypisy [1] Inny kod kolorów na oznaczenie stron świata znany jest w Tybecie: kolorem wschodu (strony początku, tak samo jak u Indian) jest błękit. Kolorem południa, które (podobnie) symbolizuje pełnię i sytość, jest żółty. Zachód jest stroną radości i pożądania, kolor czerwony. Północ symbolizauje zaprowadzanie porządku; kolor zielony. Ponadto jest piąty kierunek: środek, z barwą białą. System ten naprawdę jest bardziej rozbudowany i dotyczy nie tylko rzeczy na Ziemi, ale również "rodzin buddów". [2] Szałwia należy do rodziny Labiatae (wargowe), razem z miętą, macierzanką i rozmarynem; bylice są członkami olbrzymiej rodziny Compositae (złożone), do której należy też słonecznik, stokrotki, aster, złocień, krwawnik i mnóstwo innych [3] Patrz: Aleister Crowley: Magija w teorii i praktyce; Kraków 1999, tłumaczył Dariusz Misiuna. Dyptam należy do rodziny rutowatych, Rutaceae, wraz z rutą (z rutą jako kadzidłem też warto by poeksperymentować), cytrusami i ciekawym drzewem, które zdarza się w naszych parkach, korkowcem amurskim (Phellodendron amurense), też o aromatycznych liściach. Każda z rodzin botanicznych ma swój typ zapachu: inaczej pachną złożone, inaczej wargowe, wrzosowate, rutowate, cyprysowate (np. jałowiec) i inne [4] Zobacz Marek Derwich, Marek Cetwiński: Herby, legendy, dawne mity; Wrocław 1989. Str. 167: "(...) stos żarzącego się węgla drzewnego przykryty białym popiołem dla zachowania ognia. Ognisko takie (...) stanowiło naturalny ośrodek zebrań (...) kopczyk węgla drzewnego przykrytego popiołem przekształcił się w omphalos (pępek) oznaczający (...) środek świata." Część 10. - Kręgi, kadzidła, kolory – Ilustracje Fragment ochronnego kręgu z zatkniętych w ziemię patyków z zawiniątkami z piołunem na końcach. Tutaj krąg chroni pole z grobami w ceremonii zakopywania się. Złoty orzeł, ptak-strażnik wschodu Czerwony bocian, ptak-strażnik południa Czarny kruk, ptak-strażnik zachodu Biała sowa, ptak-strażnik północy Ptak-strażnik podczas tańca do Słońca - czerwony orzeł. "Rodzinne" zdjęcie z warsztatów Davida Thomsona. David w środku, autor trzyma kij z orłem Zaimprowizowany "ołtarzyk" w środku miejsca wokół którego siedzimy w kręgu: czerwona tkanina, świeca, naczynie na kadzidła, mówiący patyk. Część 11 Uzupełnienia. Co dalej? Inne działania, nie opisane Nie chciałbym, aby Czytelnik odszedł z wrażeniem, że działania, które opisałem wcześniej, tworzą jakiś żelazny, kanoniczny sztywny zestaw. Nie - na warsztatach mogą się dziać także inne rzeczy, i może być ich dużo więcej. Wyliczę kilka, o których słyszałem, czytałem bądź brałem w nich udział, ale nie prowadziłem samodzielnie lub nie mam wystarczająco przećwiczonych. Zawieszanie się na drzewie. Potrzebna jest odpowiednia uprząż, najlepiej nie alpinistyczna, lecz sporządzona specjalnie w tym celu. W tej uprzęży podwieszamy się u gałęzi drzewa, w różnych pozycjach. Uprząż powinna dawać możność przybierania wielu pozycji: siedzącej, leżącej (poziomej) zarówno twarzą w dół jak i w górę, embrionalnej, rozkrzyżowanej, pionowej. Można by też zbadać pozycję Wisielca z karty taroka. Potrzebne jest do tego drzewo, dostatecznie dostojne i naładowane magiczną mocą. Najlepszy pewnie będzie dąb, choć ze względu na mitologiczne odniesienia także jesion, sosna, lipa. Ćwiczenie to przypomina zakopanie się do ziemi - tyle że zamiast medytacyjnego zanurzenia w ziemi mamy podobne zanurzenie w powietrzu i oderwanie od ziemi. Drzewo pełni tu rolę energetyzującego pośrednika. Narzucają się podobieństwa do szamańskiej wędrówki do górnego świata po drzewie. Wchodzenie na drzewa. Każdy to robił w dzieciństwie; tu chodzi o wykonanie tego w sposób medytacyjny. Można pomagać sobie linami i innymi instalacjami. Nawiązywanie kontaktu z różnymi przedmiotami poprzez oddech. Przedmiotem takim może być drzewo, kamień, skała, odsłonięty piasek, woda, niebo, ptaki, krajobraz w sensie widoku. Pobierasz przedmiot swego widzenia przez głębokie oddychanie, podczas gdy przedmiot ten staje się jedyną treścią twojej świadomości. Przebieranie się. Mogę wyobrazić sobie warsztat z programem, rzec można, krawieckim, kiedy uczestnicy ilustrowaliby i wyrażali swój proces psychiczny poprzez sporządzanie szczególnych strojów i noszenie ich. Na małą skalę działo się to już na tych warsztatach, w których brałem udział. Paprzysko, czyli kąpiele w błocie (rozbełtanej glinie lub torfowej ziemi), połączone ze smarowaniem lub malowaniem się ziemią. Pieśni. Działania należałoby tak ukierunkować, aby u uczestników zaczęły się spontanicznie pojawiać pieśni mocy. (W Amazonii, w praktykach z ayahuaską takie pieśni nazywane są icaro, liczba mnoga icaros. Są one osobistą własnością tego, do kogo przychodzą.) Mam nadzieję, że zostaną też stworzone pieśni, które będą śpiewane chóralnie podczas różnych działań na warsztatach. Do tej pory takich pieśni ogromnie mi brakuje. Przydałaby się pieśń na rozpoczęcie, śpiewana podczas rozpoczęcia warsztatu. Pień przywołująca strony świata, śpiewana wtedy, kiedy trzeba przywołać opiekuńcze istoty czterech kierunków, góry, dołu i środka. Pieśń na rozpalenie ognia. (Mają taką harcerze, "Płonie ognisko i szumią knieje", ale to całkiem inna bajka...) Pieśń na zostawienie ognia aby zgasł. Pieśń witająca deszcz. Pieśń oddalająca deszcz i przywołująca słoneczną pogodę - bardzo ważna z powodów praktycznych. Pieśń ogniowa przygotowująca do chodzenia po ogniu, i druga pieśń ogniowa z którą przechodzilibyśmy przez ogień. Pieśń grobowa, z którą szedłby kondukt tych, którzy idą się zakopać. Inna pieśń grobowa do śpiewania w grobie. Pieśń tryumfalna na wyjście z grobu. Pieśń łaziebna do śpiewania w saunie. Pieśń na przyniesienie ptaków (do kręgu ochronnego) i pieśń na wyniesienie ptaków. A także pieśń ochronna, budująca ochronny krąg, nawet jeśli fizycznych instalacji ochronnego kręgu nie ma. Ta pieśń powinna też sprawiać, że stajemy się niewidoczni dla osób postronnych i nie wywołujemy niczyjego zainteresowania. Posiadanie obrzędowych pieśni wydaje mi się w dalszej perspektywie absolutnie konieczne. Każda tradycja szamańska pracuje z pieśniami i pieśni są potężnym wehikułem, dzięki któremu mogą odbywać się działania i w nich zawarta jest moc pozwalająca na kontynuację działań i ich odnawianie się w wykonaniu coraz to innych ludzi, również w następstwie pokoleń. Tańce. Z tańców, które w Polsce przekazywał David Thomson, najbardziej obiecujący wydaje mi się "taniec do Księżyca", tańczony w nocy, w kręgu, wokół ognia. Uczestnicy tworzą krąg trzymając się za ręce. Krok jest bardzo prosty: lewą nogą w bok w kierunku ruchu, prawą dostawiasz, ręce, złączone z rękami sąsiadów, podkreślają rytm. Tańczy się w szatach, które powinny być długie, luźne i jasne (najlepiej białe; to rzadki przypadek rytualnego użycia bieli). Taniec ten ma ogromne działanie "transportujące", czyli przenosi w stany zmienionej świadomości. O szczegółach nie wolno mi mówić. Podobny jest słynny Taniec Duchów, wynaleziony przez Wovokę w 1889 roku. Tam też tańczy się w kręgu w nocy (albo trzy doby bez przerwy) wokół ognia, a wzdłuż tancerzy poruszają się mistrzowie ceremonii, którzy machaniem chustkami pomagają tym, którzy do tego dojrzeli, przenieść się do krainy duchów. Tańców, podobnie jak pieśni, powinniśmy poznać wiele. Można zapożyczać działania z jogi, tajczi, huny. Tworzenie nowych działań jest w dużym stopniu tylko sprawą fantazji i zmysłu twórczego. Są także działania, których na swoich warsztatach nie prowadzę, chociaż zdarza mi się brać w nich udział. Na przykład nie przejąłem palenia fajki i do żadnych czynności nie używam tytoniu. Wybór miejsca Warsztaty szamańskie w dużym stopniu polegają na kontakcie z przyrodą i pracy z przyrodą. Dlatego w miejscu, gdzie przeprowadzamy swoje działania, przyroda powinna być zachowana w stanie możliwie naturalnym lub, mimo ludzkiej gospodarki, dobrze zregenerowana. Ludzi powinno być tam niewielu, tak by ich obecność nie dokuczała i dla przeprowadzenia naszych działań nie trzeba było chować się po krzakach. Powinny rosnąć stare drzewa, powinien leżeć naturalny opał - suche gałęzie, powinno być na tyle dużo krzewów i podrostu, aby nie żal było wycinać kijów na szkielet łaźni i do innych naszych instalacji. Głos bębna nie powinien nikomu przeszkadzać, a woda w rzece lub jeziorze powinna być taka, żeby można było się jej napić. Ziemia nie może być przenawożona (co się poznaje po tym, że rosną pokrzywy), a teren nie nie będzie przesadnie zmeliorowany. Raczej należy unikać takich brutalnych ludzkich budowli, jak wały nadrzeczne, nasypy kolejowe, hałdy i odkrywkowe kopalnie; chociaż stare odkrywki, kiedy już zarosną roślinnością, mogą być nie po pogardzenia. Unikajmy też sztucznego oświetlenia, płotów z siatki, i jeszcze gorszych - z płyt betonowych. Przeszkadzać będą odgłosy szos, silników i linii kolejowych. Ogromnie pomagają za to stare dęby, oczka wody, błota z żabami i pijawkami, gnieżdżące się ptaki, także sarny, zające, jaszczurki i jeże. Konieczna jest życzliwość gospodarzy, do których należy ziemia, na której pracujemy. Co do organizacji warsztatów, to dla swojego użytku dzielę je ma trzy rodzaje: (1) Warsztaty "totalne", kiedy nie korzysta się z żadnych cywilizacyjnych udogodnień, w tym stałych budynków, przyjeżdża się na puste pole, śpi w namiotach lub w tipi, a w miarę możliwości pod gołym niebem, pali ogień drewnem, które leży pod drzewami na miejscu, jedzenie gotuje samemu - wszystko jak na spływie kajakowym lub rajdzie po Bieszczadach. (2) Warsztaty z zapleczem, gdzie korzysta się z udogodnień jakie daje stały budynek, kuchnia pod dachem, zamówienie posiłków u gospodarzy. Także drewno można kupić i przygotować siłami drwala-fachowca. Ułatwia to wiele spraw, zwalnia czas, który zużylibyśmy na gotowanie i cięcie drewna - ale nie daje tak "totalnego" kontaktu z przyrodą, przestrzenią i dzianiem się. (3) Warsztaty wyrywkowe, poświęcone pracy nad wybranymi zagadnieniami. Jeśli zbieramy się np. po to, aby podróżować przy bębnie, to można to robić w wynajętym pensjonacie lub w innym wysoce cywilizowanym, nie szamańskim, miejscu. (Neo)szamanizm a sztuka Szamańskie warsztaty i praktyki otwierają nowe przestrzenie przed twórcami sztuki. Na warsztatach potrzebna jest pieśń, poezja i muzyka. Nie jest to jednak żaden z tych gatunków pieśni, wierszy i muzyki, jakie znamy dotychczas, gdyż sam ich "kanał przekazu" jest nowy. Będzie to albo taki rodzaj sztuki, który sięga do źródeł, do "gleby duszy", tak samo jak szamańskie działania, albo sztuki tej nie będzie. Warsztat jako wydarzenie stawia wysokie wymagania autorom. Tu nie przejdzie nic sztucznego, wymyślonego, udawanego, skłamanego i nieświeżego. Wzorem niech będą pieśni mocy, śpiewane przez Indian Prerii po powrocie z ich wypraw po wizje, podszepnięte im przez ich zwierzęta mocy, albo pieśni zwane icaros, które każą śpiewać duchy poruszone przez ayahuaskę. W szamańskim wykonaniu utwór staje się środkiem "transportującym", jakby powiedział Aldous Huxley1 czyli wyciągającym umysł na wędrówkę. Same warsztaty, jeśli porównywać je ze sztuką, są najbliższe teatrowi, ale jest to taki dziwny teatr, w którym nie ma widzów ani reżysera, i nikt nie pozostaje na zewnątrz - są sami aktorzy na scenie, która jest tylko dla nich. Czy należy się organizować? Osoby, które prowadzą w Polsce szamańskie warsztaty, można zapewne policzyć na palcach jednej dłoni. Jednak pytanie, czy należy i warto się jakoś zorganizować, przy różnych okazjach się już pojawiało. Uważam, choć jest to tylko moja własna opinia, że od zrzeszania się i zakładania organizacji należy trzymać się jak najdalej. Szamanizm powinien pozostać tym, czym jest teraz: luźną wiązką poszczególnych osób, ich zainteresowań, wysiłków, umiejętności i inicjatyw. Szamani powinni działać na własną rękę. O tym, czy ktoś prowadzi warsztaty dobrze czy może mniej dobrze, w takim stylu lub w innym, powinny świadczyć tylko własne doświadczenia, a nie fakt przynależności do czegokolwiek. Pamiętajmy też, że kiedy jest organizacja, pojawia się jej zarząd, formalni kierownicy, i tacy zawsze będą żądali, aby ich słuchać i honorować, zupełnie niezależnie od tego, czy coś oprócz tego zdziałali. Przypuszczam, że gdyby takie stowarzyszenie powstało (odpukać...), byłbym pierwszym, który je kontestuje i uporczywie odmawia zarejestrowania się w nim. Czy byłaby to organizacja legalna, działająca na mocy prawa o stowarzyszeniach, czy też nieformalna i prywatna, to nie ma nic do rzeczy. Manipulowanie uprawnieniami i procedurami będzie odbywać się i w jednym i w drugim przypadku. Nie widzę też powodu, aby ktoś próbował nasz ruch upodabniać do elitarnej szkoły, do której dostęp obwarowany jest ukończeniem specjalnych kursów, zdobywaniem stopni i egzaminami pod okiem surowych mistrzów, tak jak to dzieje się w psychoanalizie, POP (psychologii zorientowanej na proces) Arnolda Mindella, NLP (neurolingwistycznym programowaniu) lub - skądinąd bardzo bliskim szamanizmowi - oddychaniu holotropowym Stanisława Grofa. I znowu: jeśli ktoś taką szkołę założy, to ja w niej NIE będę zdobywał uprawnień. Niech drogę do szamanizmu wyznacza "nie matura, lecz chęć szczera"! Z neoszamanizmem jest trochę tak, jak z fizyką, tak jak o niej mówił Richard Feynman. W którymś miejscu swoich słynnych "Wykładów z fizyki"2 zauważył on, że fizycy zaczynają badać pewien fragment przyrody tylko z grubsza, a pracę nad szczegółami pozostawiają już innym, bardziej wyspecjalizowanym naukom: chemii, astronomii, materiałoznawstwu itd. Podobnie w ramach neoszamanizmu powinno się działać tylko "z grubsza", u podstaw i u źródeł, a szczegółowe zastosowania wyniesionych stąd inspiracji pozostawić fachowcom. Co oznacza także, że szamanizm powinien pozostać dziki, spontaniczny, prymitywny, nie wyspecjalizowany, nieokrzesany, źródłowy, biologiczny, cielesny i intuicyjny, powszechnie dostępny (choć tylko tym, który mają "chęć szczerą") i nieufny metodom i organizacjom3 Męskie i żeńskie Kilka swoich pierwszych warsztatów prowadziłem tylko dla mężczyzn. W ogóle jedną z okoliczności, które zachęciły mnie do podjęcia wyzwania prowadzenia warsztatów było to, że wcześniej brałem udział w czysto męskich warsztatach pod wodzą Davida. Warsztaty jednopłciowe wydały mi się czymś prostszym i łatwiejszym niż koedukacyjne, i zapewne nie odważyłbym się na pierwszy ogień startować z grupą mieszaną, biorąc sobie na głowę prawdopodobne w takich przypadkach problemy żeńsko-męskie. Kiedy doszedłem do większej wprawy, na moich warsztatach pojawiły się również kobiety. Sam jestem i staram się być jak najdalszy od wszelkiej przesady w dzieleniu się na męskie i żeńskie i od faworyzowania jednej lub drugiej płci i jej upodobań. Z drugiej strony zdaje sobie sprawę, że bardziej podoba mi się "twardy", "surowy" a nawet "brutalny" (co by to nie oznaczało) styl prowadzenia warsztatów, obliczony raczej na męskie upodobania i męski rodzaj wrażliwości. Zanim zacząłem pracować również z kobietami, obawiałem się trzech rzeczy, które mogłyby wyniknąć z udziału osób obu płci: po pierwsze tego, że w warunkach warsztatów, które przypominają trochę dziecięce zabawy i rzeczywiście budzą te warstwy psychiki, które bywają uśpione od czasów dzieciństwa, ujawniać się mogą infantylne podziały: "my chłopaki przeciw tym babom" albo odwrotnie. Po drugie, obawiałem się erotycznych napięć i wzajemnej rywalizacji o względy, które mogłyby rozwalić grupę. Po trzecie wreszcie obawiałem się, czy kobiety sprostają skrajnym doświadczeniom, jakim są poddawani uczestnicy warsztatów. Wszystkie te obawy okazały się płonne - chociaż nie wiem, czy przy jakiejś innej okazji, w innych warunkach, a także pod okiem innego prowadzącego tamte zagrożenia nie dojdą do głosu. Okazało się, że kobiety równie dobrze jak mężczyźni radzą sobie ze stresem podczas ćwiczeń, zaś napięcia erotyczno-rywalizacyjne oraz damskie lub męskie "podgrupy" to coś, czego można uniknąć, jeżeli odpowiednio kieruje się energią podczas działań. Z kilku jednak problemów trzeba sobie zdawać sprawę. Pierwszy jaki mi przychodzi na myśl jest taki, że styl i "smak" działań silnie zależy od osoby prowadzącego. To czy warsztat jest bardziej męski czy bardziej kobiecy z ducha również od tego zależy. Być może komuś - nie tylko kobietom - bardziej odpowiadałyby warsztaty bardziej nastawione na zapewnienie poczucia bezpieczeństwa, na wyciszenie lęków, na ochronę, opiekę, wzajemne dowartościowywanie się i budowanie grupowej solidarności. Innym z kolei bardziej opowiadałaby rywalizacja, sprawdzanie się i ekstremalne przeżycia. Rozwiązanie jest takie, że nie należy się spierać o to, które podejście jest lepsze i jedynie słuszne, tylko zgodzić się, że warsztaty bywają prowadzone w różnych stylach i każdy prowadzący ma prawo do własnego stylu. Kiedy ogłaszałem, że zbieram chętnych na warsztaty tylko dla mężczyzn, otrzymywałem listy z protestami-połajankami od kobiet, które mi zarzucały dyskryminowanie ich płci. Absurd! Po pierwsze, wiem że (także w Polsce) są prowadzone podobne warsztaty tylko dla kobiet; po drugie, dyskryminacja byłaby dopiero wtedy, gdybym nie zapowiadał, że chodzi o warsztat wyłącznie męski, a zgłaszające się kobiety odprawiał z kwitkiem. Zresztą, wtedy żadna z protestujących nie miała nawet zamiaru brać udziału w podobnych imprezach. Poza tym warsztat jest impreza czysto prywatną i jeśli ktoś chce go urządzić wyłącznie dla łysych mężczyzn, rozwiedzionych, o grupie krwi zero, to też mu wolno. Zapewne nadal, od czasu do czasu, oprócz mieszanych, będę prowadził warsztaty dla mężczyzn. Inny problem jest taki, że jeżeli w tym, co robimy, wzorujemy się na przekazie od Indian Ameryki Północnej (lub od ich Białych naśladowców), to trzeba sobie zdawać sprawę, że u tamtych plemion różnica płci jest o wiele większa niż w naszej kulturze. Tak zapewne jest u większości, jeśli nie u wszystkich ludów pierwotnych. U Nieńców, pasterzy z syberyjskiej tundry, istnieje ścisły podział wszystkich gospodarczych czynności na męskie i kobiece. Mężczyzna nie rozkłada jurty, kobieta nie zagania reniferów. Dopiero we dwójkę mężczyzna i kobieta tworzą zespół, zdolny do przeżycia w warunkach arktycznej tundry. Zarówno w nienieckim czumie (jurcie), jak i w indiańskim tipi są osobne miejsca dla mężczyzn i dla kobiet. Za tym idzie cała masa odrębności kobiecych i męskich, które dla nas bywają niezrozumiałe, zbędne i śmieszne. Gdybyśmy chcieli wraz z takimi praktykami, jak łaźnia lub wyprawy po wizje, przyjmować również tamte zwyczaje dotyczące separacji płci, to będziemy na prostej drodze, aby obudzić najidiotyczniejsze infantylizmy w duchu "z babami się bawimy", albo "bo my tu mamy swoje dziewczyńskie tajemnice". Kolejny problem, to feministyczna ideologia. Neoszmanistyczne nowinki przychodzą do nas z Zachodu, głównie ze Stanów Zjednoczonych, a w świecie anglosaskim, jak słychać, ruchy ekologiczne i neopogańskie mają silne zabarwienie feministyczne: w skrajnym wydaniu chodzi o srogie przekonanie, że to mężczyźni spieprzyli ten świat i teraz go trzeba oddać w ręce kobiet, aby one przywróciły porządek. Za tym idzie kult "wielkiej bogini-matki", eksponowanie "świętej misji" kobiet i traktowanie mężczyzn jako istot podrzędniejszych, którzy winni są kobietom... poczucie winy. Myślę, że trzeba się od tego trzymać z daleka, tak samo jak od wszystkich ideologii głoszących, że zło pochodzi od jakichś "strasznych innych", niezależnie jak się te "wrogie siły" określa. Wspominam o tych problemach, jako że - choć nieśmiało i w zalążkowym wydaniu - to jednak zaczynały straszyć na niektórych warsztatach, w których brałem udział. Jedność czasu i miejsca Jak liczna może (powinna) grupa na warsztatach? Na moich warsztatach bywało od trzech do 25 osób. U Davida - nawet do 45 osób. W zbyt licznych grupach pojawiają się tendencje odśrodkowe: zawiązują się podgrupy, tworzą się podziały, wyłaniają się przywódcy podgrup, którzy mogą rywalizować z prowadzącym. Kłopoty wynikające z tego nie muszą być aż niszczące, zawsze jednak takie rzeczy rozpraszają i odbierają energię. Jak to przezwyciężyć, to już zależy od osobistych umiejętności prowadzącego. Zalecam, aby podczas warsztatów utrzymywać - jak w starożytnym teatrze - jedność czasu i miejsca. Jedność czasu oznacza, że podczas warsztatów nie robimy przerw. Nie ma "dnia wolnego" na wypoczynek i indywidualne wyjazdy. Nikt nie wyskakuje na chwilę, aby doglądnąć interesów i wrócić. Oznacza także, że razem się zbieramy, razem zaczynamy zajęcia i nikt nie dojeżdża dzień lub dwa później. Nikt oczywiście też nie wpada na jeden dzień, aby zaliczyć pojedyncze działanie. Nie jest tak, że ktoś wybiera sobie tylko to, co go interesuje. Warsztaty tworzą jeden jednolity proces, i warto się umówić, że jeśli ktoś musi opuścić warsztat, to już nie wraca. Oczywiście wszyscy uczestnicy muszą akceptować tę zasadę. Jedność miejsca rozumiem tak, że miejsce, gdzie odbywają się warsztaty, ma tylko jedno centrum, i w tym centrum przebiegają działania. Co oznacza, z drugiej strony, że tuż obok miejsca warsztatów nie ma atrakcyjnej kawiarni, gdzie można byś się spotykać, baru z piwem, plaży, kąpieliska ani kuszącego wyciągu narciarskiego. Otoczenie nie jest dla nas atrakcyjne! Ideałem byłoby, gdyby była pusta łąka, na niej namioty lub tipi uczestników, w środku ognisko przy którym zbieramy się w kręgu, i niedaleko drugie ognisko do sauny i chodzenia po ogniu. Kiedy korzystamy z zaplecza w postaci stałego budynku będącego siedzibą gospodarzy, to ten dom może stać się drugim, konkurencyjnym centrum. Na to trzeba uważać. Ten dom może mieć swoje szczególne właściwości, swojego ducha, który będzie przyciągał ludzi i narzucał swoje zasady. Należy uważać, aby duch tego domu-zaplecza nie był przeciwstawny i konkurencyjny wobec samego warsztatu. (Spotkałem się z takim zjawiskiem.) Zachowanie jedności czasu i miejsca bardzo pomaga stworzyć i utrzymać spójność grupy. Problemy z przekazem Różne szkoły rozwoju duchowego (jeśli zdefiniować je tak ogólnie, żeby zmieściły się tu i religie, i - na przykład - psychoterapie) dbają o przekaz i o czystość, właściwe pochodzenie, tego przekazu. W chrześcijaństwie zachowywana jest zasada tak zwanej sukcesji apostolskiej, która oznacza, że tylko biskup może innego kapłana wyświęcić na biskupa, a cofając się w łańcuchu biskupich święceń dochodzimy w końcu do apostołów, którzy swoje uprawnienia do nauczania i sprawowania religijnych ceremonii otrzymali (jak się wierzy) od samego Jezusa. W buddyzmie zachowaniu czystości nauk i praktyk służy rozbudowana procedura udzielania przekazu, na co składa się przekaz tekstu, przekaz prawa do nauczania i przekaz mocy. Dzięki temu - czego nie podaje się w wątpliwość w żadnym z odgałęzień buddyzmu - łańcuch uprawnionych mistrzów biegnie nieprzerwanie od samego Buddy Śakjamuniego. Również w psychoanalizie i wywodzących się z niej szkołach psychoterapii prawa do odbywania praktyki otrzymuje się od nauczyciela, który dostał je od... i tak dalej... i na początku tego łańcucha stoi założyciel danej szkoły. Podobnie jest w szkołach walki, jak kungfu, karate i pokrewne4 Czy w naszym szamanizmie należy dbać o taki przekaz i o zachowanie sukcesji? Przede wszystkim, gdyby udzielanie przekazu zostało jakoś sformalizowane, byłoby to coś bardzo podobnego do działania organizacji, czego jak tylko możliwe należy unikać. Nie widzę też sensu, aby ktoś miał komuś udzielać przekazu na całość szamańskich praktyk, bo wtedy musiałaby istnieć jakaś instytucja, która ustala, jakie umiejętności i działania do owej "całości" należą. W grę wchodzi raczej przekaz poszczególnych praktyk, a do tej sprawy radziłbym podejść możliwie swobodnie. Jeśli na przykład czujesz, że potrafiłbyś poprowadzić ceremonię łaźni, zakopywania do ziemi albo podróży przy bębnie, zrób to - na razie w gronie zaufanych przyjaciół. Po czym dobrze będzie, jeżeli poradzisz się kogoś, kogo uważasz za bardziej doświadczonego i zapytasz go, czy robisz to w miarę dobrze. Niech ta osoba sprawdzi to własnej skórze i oceni twoje umiejętności. Pozytywna opinia w zupełności wystarczy. A kiedy będziesz później prowadzić to działanie, pamiętaj, aby powiedzieć uczestnikom, komu je zawdzięczasz. Sygnały o tym, że dojrzałeś do prowadzenia pewnych działań mogą też przyjść nie od ludzi: na przykład w snach, w spontanicznych wizjach, podczas podróży przy bębnie, lub - jak to było w moim przypadku, kiedy przymierzałem się do poprowadzenia warsztatów po raz pierwszy - w wizji podczas oddychania holotropowego (Oczywiście powinieneś umieć odczytać symbole, poprzez które przychodzi potwierdzenie.) Trzymajmy się też zasady, że w swojej drodze zbieramy, od różnych mistrzów i z różnych źródeł, poszczególne praktyki, a nie jakąś "całość uprawnień". To drugie rozumowanie doprowadzi cię do przystąpienia do sekty lub do założenia własnej. Są też praktyki, które jakby same z własnej mocy udzielają przekazu na ich prowadzenie. Należy tu przede wszystkim chodzenie po ogniu. Bariera lęku, jaka ogradza chodzenie po ogniu sprawia, że ten, kto odważy się samodzielnie po ogniu przejść i pociągnie za sobą innych, może uważać się za inicjowanego przez sam Ogień. A co z przekazem książkowym? Czy można robić i prowadzić działania, o których się tylko przeczytało? - To zależy od ćwiczenia. Wiele na przykład zawdzięczam książce Sancheza o jego warsztatach5 ale niektórych ćwiczeń, które on opisuje, nie próbowałem nawet naśladować, nie widząc jak to wygląda w naturze i nie mając okazji aby doświadczyć ich "od środka" pod okiem samego twórcy. I tak przejąłem z jego książki zakopywanie się do ziemi, ale rekapitulacji nigdy bym się nie odważył - mimo iż on w książce tę drugą praktykę opisuje dużo obszerniej. A może (neo)szamanizm to tylko zabawa w Indian? Mój nauczyciel, David Thomson, przekazuje "rodzimą tradycję" Indian z USA. Przez kilka lat miałem okazję zauważyć, jak to, co robi, ulegało wyczyszczeniu pod kątem wierności temu, co robią jego indiańscy "starsi". Reprezentuje on podejście, w myśl którego to, co pochodzi z indiańskich źródeł, jest automatycznie lepsze i zasługuje na większe poważanie i pilniejsze naśladowanie niż to, co zostało stworzone gdzie indziej i w inny sposób. Takie podejście uważam za godne szacunku, ale... nie widzę powodu, abym ja miał je naśladować. Różnica jest taka, że on, w Ameryce, przez poznawanie i kultywowanie indiańskiego przekazu, wraca do tradycji swojej ziemi. Będąc, w sensie rodowym czy rodzinnym, niedawnym gościem na tej ziemi, czuje się w obowiązku przejąć jej rdzenny przekaz. I to jest wspaniałe. Z podobnym szacunkiem myślę o tym, co (również w Ameryce) robi Frank Henderson MacEowen, kiedy drogą wewnętrznych wglądów poszukuje przekazu swojej krwi, swoich celtyckich przodków Ja jestem jednak w tym położeniu, że moi przodkowie są stąd i moja ziemia jest tu: nie pod Górami Skalistymi i nie w Szkocji. I dokładne trzymanie się tego, co robią oni, dla mnie byłoby egzotyczną wycieczką, duchowym odrzutowcem transkontynentalnym, a nie poszukiwaniem własnych źródeł i korzeni. Więc uważam, że każdy powinien mieć świadomość, że jest taka kreska, za którą, gdy się ją przekroczy, kończy się poważna duchowa praca, a zaczyna się plastikowa zabawa w Indian. Co jest a co nie jest szamanizmem? W poprzednich rozdziałach Czytelnik mógł mnie przyłapać na wahaniach: czy działanie lub zjawisko, które opisuję, należy lub nie należy do szamanizmu? I komu przysługuje miano szamana? Mam wrażenie, że problem jest głównie natury słownej. Rozpowszechniło się w świecie ładne słówko "szaman", dorobiono do niego "szamanizm"; jest moda i jedni mają ochotę nazywać tymi słowami to, co im się podoba, a inni, przeciwnie, chcieliby znać jakieś rygorystyczne zasady, komu ten tytuł ma słusznie przysługiwać6 Wydaje mi się, że pewnych zasad trzeba przestrzegać, bo nie wszystko złoto co się świeci i nie każdy szaman, kto w bęben bije. Widzę trzy takie linie graniczne, zawężające użycie słowa szaman. Po pierwsze, trzeba odróżnić szamanizm jako praktykę rodzimą, tradycyjną, czyli to co robią tubylcy w różnych krajach, od tego co robimy my: interesujący się szamanizmem i uczestnicy warsztatów. Miano szamanów pozostawmy dla ludzi wiedzy z tamtych ludów; to co robimy sami nazywajmy raczej neoszamanizmem, a nas samych (jak proponuje Frank Henderson MacEowen)7 - szamanistami. Wśród samych ludów tubylczych przebiegają jeszcze dwie linie graniczne. Pierwsza oddziela tych, którzy sami wędrują po świecie duchów i wizji (i ci zasługują na miano szamanów), od tych, którzy swojego ciała i głosu udzielają duchom, przejawiających się za ich pośrednictwem. (Wśród Afrykanów i ich potomków w Ameryce przeważa to drugie podejście, rozwinięte w tak zwanych religiach opętania.) Druga linia graniczna wydziela te obszary, na których występują dwa zjawiska, które bez większego błędu można uznać za kluczowe dla szamanizmu (tego typowego, z Syberii): mam na myśli lot duszy i inicjację do "stanu" szamana połączona z rozkawałkowaniem (w wizji) ciała i otrzymaniem nowego8 Dopiero za tą linią znajdują się ludy praktykujące szamanizm w sensie ścisłym, dopiero ich czarownicy zasługują na miano szamanów "w całej okazałości". Tu mieszczą się ludy Syberii, Mongolii i Mandżurii oraz Inuici (Eskimosi) z Ameryki Północnej. Dawniej ten "ścisły" szamanizm był znany także Lapończykom, tureckim ludom Azji Środkowej i ich sąsiadom, przodkom Madziarów, oraz Tybetańczykom. U Indian w USA występują tylko, jak się powiada, "pewne elementy" szamanizmu. Tym milsze jest dla nas, Polaków, że pewne elementy szamanizmu, i to tego ścisłego, przeciekły do "Dziadów" Mickiewicza. Czy szamanizm (a raczej neoszamanizm) jest religią? Jeśli pojmować religię jako kult oddawany bóstwom lub jednemu bogu, to oczywiście to, co robimy na warsztatach, żadną religią nie jest. Ale jeżeli w ślad za Eliade'm9 uznamy że religia jest tam, gdzie jest świętość, sacrum, to rzeczywiście szamańskie działania graniczą z religią, jako że stwarzają warunki i okazje, aby doświadczyć świętości chwili, miejsca, zdarzenia, życia. Ale nic więcej... Szamanizm i buddyzm Oceniam, że około połowa ludzi, którzy przewinęli się przez warsztaty, które prowadziłem i w których brałem udział, ma mniejsze lub większe doświadczenia w praktyce buddyzmu, głownie zen lub tybetańskiej wadżrajany. Mam też wrażenie, że obie te drogi znakomicie się uzupełniają. Buddyzm ma coś, czego nie ma (i raczej mieć nie będzie) szamanizm, mianowicie znajomość ostatecznego celu naszej ziemskiej drogi, którym - w myśl buddyjskich nauk - jest urzeczywistnienie natury naszego umysłu. Szamanizm zaś dostarcza sposobów i okazji na poznanie owej natury umysłu w jej bogactwie i wielostronności zanim zostaniemy oświeceni. Powiada się w buddyzmie, że ktoś, kto dostatecznie wyraziście wyobraziłby sobie, że jest oświecony, zostałby oświecony. Można z pewną przesadą powiedzieć, że szamańskie działania zaczarowują nas tak, że samsara przez czas jakiś wydaje się nirwaną. Ale skoro tak wydaje się, to już został poczyniony krok w kierunku tego, aby tak było. Szamanizm i buddyzm w żadnym punkcie ze sobą nie konkurują, a przeciwnie - takie mam wrażenie - wspierają się. Choć oczywiście dziać tak się może tylko w umysłach poszczególnych ludzi. Jako "instytucje" oba stoją zupełnie osobno. Czy (neo)szamanizm jest (neo)pogaństwem? Różnica między współczesnym szamanizmem i współczesnym pogaństwem jest taka, że zamiarem pogaństwa jest odnowa, rekonstrukcja lub wskrzeszenie oddawania czci dawnym bogom, za to z punktu widzenia działań szamańskich bogowie są raczej nieistotni. Czy są, czy ich nie ma, czy może ich imiona są tylko metaforami, czy jest ich wielu czy raczej jeden, jak się nazywają i jaki sposób ich czczenia i przywoływania jest właściwy - to wszystko niech pozostanie prywatną sprawą poszczególnych ludzi. Być może "klimaty" i stany umysłu, jakie pojawiają się podczas szamańskich działań spodobają się neopoganom, i w takim razie - zapraszam do kręgu... tak jak i wszystkich innych. Czy możliwe jest odrodzenie słowiańskiego szamanizmu? - I tak, i nie. Nie, ponieważ nie ma możliwości, aby sprawdzić, czy to co stworzymy, ma jakiś związek z faktycznym dawnym słowiańskim szamanizmem; i co więcej raczej nie należy się łudzić, żeby kiedykolwiek taka możliwość zaistniała. Dawne słowiańskie praktyki o szamańskim charakterze przepadły tak, jak przepadła dawna religia Słowian i mnóstwo wątków z ich oryginalnej kultury. Euro-chrześcijańskie "światło" wypaliło (niemal) wszystko. Przede wszystkim zaś zerwana została ciągłość przekazu, a także jesteśmy w o tyle gorszej sytuacji od Madziarów i Turków, że tamci mają przynajmniej swoich etnicznych krewnych, którzy zostali przy rodzimej kulturze: dla Węgrów kimś takim są Mansowie (Mansi), dla Turków Jakuci i Tuwińcy. My nie mamy starych syberyjskich pobratymców, nad czym ubolewam bez nadziei na pociechę. Warto przy okazji zauważyć, że jednak jesteśmy w lepszym położeniu od słowiańskich neopogan, bo jednak nie jesteśmy, jak oni, uzależnieni od wiedzy o tym, jacy byli słowiańscy bogowie, kim byli dla swoich wyznawców i jakie należą im się kultowe praktyki jako dowody czci. Praktyki szamańskie są jednak dużo bardziej ogólne, uniwersalne i ponadczasowe. Kiedy myślę o szamanizmie, że powinien być słowiański, chodzi mi raczej o coś dużo skromniejszego niż rekonstruowanie dawnych praktyk (których i tak chyba nie poznamy). Chodzi mi o cała rytualną otoczkę, która powinna być odczuwana przez nas, Polaków, jako coś swojego. A więc odwołania do zrozumiałych symboli, jak to, że z północy przychodzi wilk, a z południa bocian. Że zapach, który jest dla nas wehikułem, to zapach naszego piołunu (chociaż kalifornijska Salvia apiana, white sage jest mi równie bliska). Zaklęcia, które wypowiadamy w naszym języku. I że śpiewamy pieśni, których melodia wyciska nam łzy i każe myśleć o błotach i stepach, z których wynurzyli się nasi przodkowie, i o rzekach, którymi płynęli. Kiedy prowadziłem "długie, nocne rozmowy" z Leonidem Larem, nienieckim "szamanem pędzla", jasne się stało dla nas obu, że rodzima kultura Polski (nie nazywajmy ją pogardliwie ludową ani folklorem) jest równie soczystym podłożem dla szamańskich praktyk, co ich, Nieńców, prastary syberyjski przekaz - tyle, że my nie mamy jej zwieńczenia: nie mamy własnych szamanów. Oby duchy pomogły, aby byli. Chociaż mam wciąż nadzieję, że te skromne metody badania umysłu, które przekazuję, jak i te bardziej zaawansowane, których nie znam, doprowadzą kiedyś do tego, że w umysłach polskich (i innych) praktyków pojawi się rdzenny słowiański szamanizm, który będzie kontynuacją i przekazem od naszych genetycznych i duchowych przodków, przekazem naszych ciał, naszych kości i naszej ziemi. Doświadczenia Grofa i MacEowena pokazują, że nie jest to niemożliwe. Przypisy [1] Aldous Huxley (1894-1963). Patrz jego "Drzwi percepcji. Piekło i niebo", wyd. polskie Warszawa 1991 [2] Richard Feynman (1915-1988), amerykański fizyk, uczestnik programu budowy bomby atomowej, jeden z twórców elektrodynamiki kwantowej, czyli teorii pola elektromagnetycznego łączącej mechanik kwantową z Einsteinowską teorią względności, uhonorowany nagrodą Nobla w 1965 roku. Książka "Feynmana wykłady z fizyki" powstała w oparciu o jego wykłady z lat 1961-2; polskie wydanie Warszawa 1968. Na zdjęciu w tej książce jej autor gra na bębnie! W latach siedemdziesiątych Feynman próbował odwiedzić Tuwę, matecznik szamanizmu na południu Syberii, lecz plan ten upadł z powodu oporu sowieckiej biurokracji. Dziś imię Feynmana nosi stowarzyszenie przyjaciół Tuwy w USA [3] Ktoś (częściowo słusznie) zauważy w tym miejscu, że z rdzennymi szamanami rzecz się inaczej miała: pełnoprawnym szamanem zostawało się tam po dwudziestu latach nauki i przebyciu szeregu surowych prób. Odpowiem: tam jednak ponad ludzkim widzimisię istniała "instytucja" nadrzędna: mianowicie same duchy szamańskie, strażnicy linii, które jednych przepuszczały dalej, a innym nakazywały zadowolić się niższym wtajemniczeniem. Obecność i działanie duchów sprawiały też, że można było zostać szamanem bez poparcia ludzkiego (a tym bardziej instytucjonalnego) autorytetu, a także przeskakiwać szczeble drogi ku wtajemniczeniom, na przekór temu, co było przyjęte, ale w zgodzie z własnymi, wewnętrznymi predyspozycjami. Tak działo się nie tylko na Syberii i w szamanizmie, również tybetański buddyzm wadżrajany zna takie przypadki, z których najsłynniejszym jest jogin, pieśniarz i cudotwórca Milarepa, o którym powiada się, że "osiągnął wyzwolenie w ciągu jednego życia", co oznacza także to, że do buddyjskiej zakonnej hierarchii dostał się niejako bocznymi drzwiami, omijając przepisane formalności, a tylko na mocy swojej osobistej duchowej mocy [4 Inaczej jest w hinduzmie, który sprawia wrażenie, jakby przekaz, który pozostaje po wielkich mistrzach tej religii i duchowej tradycji, stopniowo słabł w miarę mijania lat i pokoleń od ich śmierci. Wielu nie pozostawiało żadnych uczniów choćby w przybliżeniu podobnej miary co oni sami; tak było np. w przypadku najsłynniejszego chyba z niedawno żyjących hinduskich mahatmów, jakim był Ramana Mahariszi (1879 - 1950) spod góry Arunaczala. Jest tak, jak gdyby Hindusi ufali swoim bogom, którzy co jakiś czas zsyłają swój kolejny awatar - wielkiego guru - aby odnowić stygnące nauki o wyzwoleniu. W przeciwieństwie do nich buddyści pilnie strzegą swoich "linii przekazu", aby ani na moment nie osłabły, nawet jeżeli w którymś pokoleniu zabraknie naprawdę wielkich mistrzów [5] Victor Sanchez, "Nauki Don Carlosa", wyd. polskie Bygdoszcz 1997 [6] Słowo szaman (akcentowanie sza-MAN) pochodzi z Syberii, z języka Ewenków, ludu z rodziny tungusko-mandżurskiej, zamieszkującego ogromne przestrzenie od Jeniseju do wybrzeży Morza Ochockiego. Od Ewenków przeszło do rosyjskiego i stąd w świat. Dopatrywano się podobieństwa słowa szaman do sanskryckiego śramana i palijskiego samana, znaczących "umartwiający się asceta". W tym ujęciu słowo to nie byłoby rdzennie syberyjskie, lecz zapożyczone z Indii (w co nie chce mi się wierzyć). Południowi sąsiedzi Ewenków mówiący językami tureckimi nazywają szamanów kam, co Rosjanie zapożyczyli w postaci czasownika kamłat', kamłanije - wchodzić w szamański trans, odprawiać seans szamański. W języku ich północnych sąsiadów, Nieńców, szamana określa się słowem tadebja [7] Frank Henderson McEowen, "Reclaiming Our Ancestral Bones: Revitalizing Shamanic Practices in the New Millenium", w: Shaman's Drum nr 58, 2001 [8] Według Piersa Vitebsky'ego; patrz jego książka "Szaman", wyd. polskie Warszawa 1996 [9] Mircea Eliade, "Traktat o historii religii" 1949, wyd. polskie Łódź 1993 Część 12. Aneks I. Otwieranie trzeciego oka tlenem Wojciech Jóźwiak Otwieranie trzeciego oka tlenem Indyjscy jogini przed tysiącami lat odkryli, że oddech jest bramą do doskonałości, cudownych mocy i duchowego wyzwolenia. W czasach obecnych mamy coraz więcej dowodów na to, że dawni mędrcy nie mylili się. Normalnie żyjąc, chodząc, myśląc i śpiąc wykorzystujemy tylko drobną część możliwości, jakie zawarte są w oddechu. Wyobraźmy sobie podziałkę ze wskazówką. Wskazówka pokazuje stan oddychania. Stoi pośrodku i to jest nasze oddychanie normalne. W lewo na skali zaczyna się obszar, gdzie oddech nie dostarcza dosyć tlenu i człowiek zaczyna się dusić. Na skraju podziałki jest czerwona kreska - to śmierć. A co jest na prawo? Co się dzieje, kiedy oddychając dostajemy tlenu za dużo? Do niedawna mało o tym wiedziano (chociaż jogini wiedzieli...). Okazuje się jednak, że na prawo (w myśl naszego porównania z podziałką) zaczyna się obszar zmienionych stanów świadomości - świadomość wizyjna, czyli stan, w którym otwiera się legendarne Trzecie Oko. Ten obszar ludzkich doświadczeń współcześnie na Zachodzie zaczęto badać niezależnie z różnych stron. Weszli tam twórcy rebirthingu, czyli techniki cofania się (w wewnętrznej wizji) do własnych narodzin; a także odkrywcy regresji, którzy podobnym sposobem cofają klientów aż do poprzednich wcieleń. Trzecim badaczem tego stanu świadomości został Stanisław Grof. Osoba, prace i odkrycia Stanisława Grofa pozostają w Polsce niemal nie znane, oprócz wąskiego grona specjalistów. Grof jest Czechem, chociaż obecnie mieszka i pracuje w Stanach Zjednoczonych. Urodzony w 1931 roku (dla miłośników astrologii dalsze szczegóły: 1 lipca o godz. 18:45 w Pradze; czas środkowoeuropejski bez letniej zmiany), ukończył studia medyczne i został psychiatrą. Jeszcze pod koniec studiów zainteresował się mało wówczas znaną substancją, którą podawano lekarzom, aby dać im wyobrażenie, jak postrzegają świat schizofrenicy. Ów środek wytwarzał stany zmienionej świadomości, które wówczas uważano - niezbyt słusznie - za podobne do schizofrenii. Substancja ta w późniejszych latach stała się sławna - był to LSD... Grof nadał doświadczeniom z LSD wielki rozmach. Podawał ten halucynogen swoim kolegom-lekarzom, pielęgniarkom, ochotnikom i samym psychicznie chorym. Słuchał opowieści z tego dziwnego świata, który pod wpływem LSD powstaje w umyśle. Stopniowo uświadomił sobie, że jest pionierem tej wiedzy, a reszta świata o skutkach LSD wie tyle, co nic. Postanowił więc przenieść się ze swoim warsztatem badawczym do naukowego środka świata, czyli do USA. Ale był wtedy już rok 1967 i Grof w Stanach trafił na szczyt hippisowskiej rewolucji kulturalno-seksualnej. LSD brała cała tamtejsza zbuntowana młodzież, kwas stał się popularnym narkotykiem, a powtarzające się odloty, połączone z życiem w komunach budziły coraz większe zaniepokojenie rodziców, polityków, policji i całej opinii publicznej. W końcu używanie LSD zostało prawnie zabronione i środek, który Stanisław Grof uważał za klucz do ludzkiej duszy i do samopoznania całej psychicznej złożoności człowieka, zaczął być tępiony na równi z kokainą. W tej sytuacji Grof, który nie miał ochoty wracać do Czech, zaczął poszukiwać takiej metody otwierania głębokich pokładów podświadomości, które by żadnych służb śledczych nie niepokoiły. I znalazł - głębokie oddychanie, czyli szok tlenowy. Organizm broni się przed nazbyt głębokim oddechem. Zazwyczaj przy wdechu i wydechu wymieniamy tylko około 10 procent powietrza zalegającego w płucach. Ta oszczędność ma swój sens biologiczny: fala zbyt świeżego powietrza naraziłaby delikatne pęcherzyki płucne na wysuszenie i wyziębienie. Zresztą częstym ubocznym skutkiem głębokiego oddychania jest wychłodzenie ciała i poczucie zimna. Można jednak przełamać odruchowy opór organizmu i przejść na oddech głęboki i szybki. Następuje wtedy tlenowy szok (hiperwentylacja) - nadmiar tlenu w przyśpieszonym tempie zaczyna spalać glukozę w tkankach, głównie w mięśniach, i organizm dostaje nagle od środka taką uderzeniową dawkę energii, do której nie przywykł i z którą po prostu nie wie, co robić. Pierwsze uczucie dla kogoś nie przygotowanego jest raczej przykre. Sztuka głębokiego oddychania, które Grof nazwał oddechem "holotropowym", polega na tym, aby pozwolić owemu strumieniowi wewnętrznej energii przetworzyć się w wizje, w wewnętrzne widzenie i odczuwanie. Nie trzeba przy tym robić nic specjalnego - nie należy walczyć z energią dosłownie rozrywającą całe ciało, niby odpalony w płucach granat; nie należy jej blokować. Trzeba pozwolić jej wyrazić się tak, jak ona tego chce. Wtedy następuje otwarcie trzeciego oka. Miałem przyjemność niedawno brać udział w warsztacie holotropowego oddychania - być może pierwszym w Polsce. Prowadził te zajęcia pan N.V. z zespołem pięciorga swoich asystentów, a działo się w miejscowości S.B. na Mazurach. Zachowuję taką tajność, gdyż ta miejscowość jest wojskowym osiedlem nie zaznaczanym na mapach; jak również dlatego, że N.V. zobowiązał uczestników do daleko posuniętej dyskrecji. N.V. jest uczniem Grofa, chociaż jego metodę wzbogacił szeregiem własnych pomysłów. W jego (jak i Grofa) wykonaniu, ta technika oddechowa służy przede wszystkim jako środek psychoterapeutyczny (jest to tzw. terapia holotropowa), ale na warsztacie, w którym brałem udział, poddali się jej ludzie zupełnie zdrowi na umyśle - w większości zresztą sami psychoterapeuci. Mimo to, zewnętrzne wrażenie, jakie mógłby wynieść przypadkowy obserwator gdyby udało mu się zajrzeć na salę, byłoby porażające. Ludzie poddający się zabiegowi głębokiego oddychania zachowują się co najmniej dziwnie. Ciała poddane tlenowemu szokowi skręcają się w konwulsjach; nie można powstrzymać nie kontrolowanego śmiechu, płaczu i krzyku. Nad zwijającymi się "doświadczającymi" krzątają się czujni asystenci, gotowi pomóc natychmiast, gdyby ktoś miał kłopoty. Ale... wszyscy przeszli przez tę istną pralnię z wirowaniem w nader dobrej formie i wracali z warsztatu jak nowo narodzeni. Opowiem o mojej wizji. (Każdemu wolno mówić tylko o własnej: takie są zasady.) Zaczęło się od tego, że rozpoznałem tę energię, która, jak już wspomniałem, wypełniała i rozrywała moje ciało, jako identyczną z tą, której doświadczali dawni praindoeuropejscy wojownicy po wypiciu somy (czyli zapewne kompotu z czerwonych muchomorów). Soma wprawiała adeptów w stan heroicznego uniesienia, w którym widzieli siebie zanurzonych głowami w obłokach i spoglądających na świat oczyma olbrzymów-nadludzi. Nic dziwnego, że w tym stanie szli przez pola walki jak prawdziwe demony wojny i zagłady. A to byli nasi dalecy przodkowie. Kolejne ich najazdy, które wychodziły z czarnomorskich stepów, doprowadziły do powstania plemion i państw Hetytów, Persów, Indów, Celtów, Greków, Germanów... i na ostatku Słowian. Podbijali starsze cywilizacje megalitycznej, matriarchalnej Europy. Sami byli zorganizowani w męskie wojenne klany, podległe władcom, którzy uważali się za wcielenie Słońca i Pioruna. Bóstwa, które czcili, były męskie, brodate i gromowładne. Takimi byli Zeus, Jowisz, Indra, i (poźniejsi) Thor i Perun. Ich siedzibą były najwyższe góry, drzewem dąb, ptakiem orzeł. Teraz, kiedy leżałem na materacu w S.B., ich peruniczna energia wyrywała się z mojego ciała. Widziałem Słońce na niebie, świecące pomiędzy dwiema granatowo-czarnymi burzowymi chmurami sięgającymi nieba. Słońce prażyło pomarańczowym blaskiem ognia. Z chmur schodziła na ziemię lawa piorunów. Pod Słońcem zobaczyłem człowieka, który stał sięgając głową chmur, a w obu rękach dzierżył gromy. Ich moc czułem w swoich rękach. Ja byłem nim. Te pioruny, gdybym miał je narysować, wyglądałyby jak złote węże. W miejscu, gdzie stał ów mocarz, rosło teraz drzewo. Nie było to zwykłe drzewo. Było to Drzewo Kosmiczne, oś i podpora świata. Był to dąb1, ale nie był to dąb zwykły. Był to gatunek dębu Quercus macrocarpa, co po łacinie i grecku znaczy: dąb o wielkich owocach. To jest prawdziwy "superdąb" - ma wyjątkowo głęboko bruzdowaną korę, ogromne liście i wielkie żołędzie. Gatunek ten bardzo rzadko spotykany jest w Polsce; jeden wielki i piękny okaz rósł w warszawskim ogrodzie botanicznym. W naturze dęby te rosły - zanim wycięto ich lasy - w Ameryce nad górną Mississippi. Pień tego dębu, który widziałem w wizji, był idealnie prosty i wyglądał jak kolumna. Pokrywała go gruba kora, która okazała się czerwonawą rdzą i opadła, odsłaniając gładką i lustrzaną, ale ciemną powierzchnię stali. Oglądałem ten stalowy pień od zewnątrz, jako zewnętrzny widz, i zarazem od środka, ponieważ byłem cały zatopiony w tym pniu. I jednocześnie byłem postacią, która wisiała na tym pniu lub była do niego przytwierdzona - jak Jezus, jak Odyn, jak Wisielec z dwunastej karty taroka. Korona drzewa była zanurzona w substancji, która dotąd była burzowymi chmurami. Listowie drzewa mieszało się z ogniem, z mokrą chmurą i z elektrycznymi wyładowaniami. Moje ciało - pień drzewa - było idealnym przewodnikiem elektryczności, i mogłem dowolnie wielkie megawolty napięcia przepuszczać przez siebie bez żadnego wrażenia. Czułem w sobie ten potężny strumień energii, idący z niebios na ziemię i z ziemi do nieba. Bo i w ziemi u moich stóp-korzeni trwała gorączkowa i heroiczna praca. W jamie pod korzeniami, wypełnionej pożogą, była kuźnia, gdzie szereg wyłaniających się z ognia barczystych i potężnych postaci wprawiał w ruch młoty w mocarnych rękach. Ujrzałem w nich i w ich pracy - Hefajstosa, który wykuwał w otchłani pod Etną tarczę dla Achillesa, a ów krąg złotej tarczy był w istocie modelem świata. Tak było i teraz - a to, czym trudzili się płomieniści kowale2, było w istocie wykuwaniem form tego świata. To był moment mojego największego triumfu. Gromy, których ryk słyszałem i naśladowałem, przepływały przez moje ciało. U swoich stóp widziałem krwawiące zwłoki moich wrogów, które deptałem, tak jak przedstawia się to na rycinach wyobrażających boginię Kali albo Strażnika Mahakalę. Rysunek wizji wykonany zaraz potem: * 1. Człowiek burzy * 2. Dab Quercus macrocarpa * 3. Drzewo kosmiczne * 4. Zapładniacze * 5. Kuźnia Hefajstosa * 6. Budda Amitabha * 7. Oświecenie Siakjamuniego * 8. Moj ogród * 9. Przemiany czasu * 10. Zadowolone szkielety * 11. Krąg lwów Tymczasem gładka zrazu powierzchnia stalowo-dębowego pnia zaczęła się uwypuklać i giąć w węzły. Wyłaniały się z niej fallusy, plujące krwistym ogniem. W ślad za nimi poczęły wyłaniać się z pnia i odrywać, odpączkowywać od niego, kolejne dziwne postaci. Były to małe, miniaturowe męskie istoty, uczynione z tej samej substancji co pień drzewa - z giętkiej i ciemnej stali. Odrywali się oni od pnia i naładowani energią, biegli pędem przed siebie, każdy z fallusem podanym do przodu. Niektórzy z tych mężczyzn mieli rogi podobne do jelenich lub rogów koziorożca, niektórzy cali przypominali jelenie lub kozły; wypatrzyłem nawet wśród ich tłumu chrząszcza-jelonka z wielkimi rogami. Patrzyłem na nich jak na własne dzieci... Wszyscy gnali przed siebie, na cztery strony świata, aby zapładniać wszystkie napotkane kobiety lub samice. A że tak się złożyło, że akurat niektóre z kobiet biorących udział w sesji, przeżywając swój własny "proces", zaczęły krzyczeć, więc ich głosy przyjemnie włączyły się w tę wizję, jako krzyki zapładnianych żeńskich istot. Wydawało mi się, że ta wizja Kosmicznego Drzewa jest właśnie tym, co przeznaczone mi było zobaczyć. Ale widzenie nie chciało trwać w nieskończoność. Czułem, że muszę zejść z tego drzewa, wyjść z jego pnia. Ale żeby tego dokonać, musiałem odrzucić własne ciało. Uczyniłem to, tak iż pozostał ze mnie wielki szkielet, którego każda kość jarzyła się białym światłem. W tej postaci zszedłem do stóp drzewa, gdzie trwały tańce, i włączyłem się do tanecznego kręgu. Byłem w wewnętrznym kręgu, który tworzyli sami mężczyźni. Kobiety tańczyły w kręgu zewnętrznym; był to pierwotny taniec całego plemienia. Dodać muszę, że nieodłączną częścią holotropowego treningu jest muzyka - oddychanie i przeżywanie wizji odbywa się na tle muzyki, rytmicznej, dynamicznej, chwilami przechodzącej w hinduskie mantry. Temu tańcowi towarzyszyła właśnie taka ostra muzyka, i musiałem wtedy zabawnie wyglądać, kiedy rytmicznie wyginałem się, cały czas leżąc z zamkniętymi oczami na materacu. Narastało tymczasem napięcie w mięśniach brzucha, jakby nagromadzona tam energia torowała sobie drogę wyjścia poprzez nowe wizje. Teraz widziałem siebie leżącego, a nad moim pępkiem krzyżowały się linie energetyczne przychodzące z wszystkich stron świata. Na skrzyżowaniu tych linii, z punktu nad moim pępkiem, zaczął wyłaniać się Budda. Rozpoznałem w nim przesyconą czerwonym światłem postać Buddy Amitabhy, z którym byłem szczególnie związany, jako że kiedyś praktykowałem do niego i odmówiłem kilkaset tysięcy jego mantr zaleconych mi przez lamę. Chciałem teraz utrzymać jego wizję, która bardzo mnie ucieszyła, ale okazało się to nie do wykonania, gdyż napierająca z brzucha energia domagała się produkowania i wysyłania w przestrzeń coraz to nowych Buddów Amitabhów, którzy ulatywali i unosili się nade mną niby kolorowe mydlane bańki. Jednocześnie przypomniało o sobie porzucone niedawno Drzewo - ale tym razem drzewo to było figowcem, pod którym Budda Siakjamuni osiągnął swoje wielkie oświecenie. Ujrzałem Go - Siakjamuniego - siedzącego pod drzewem, przed świtem tego najważniejszego dnia w jego życiu. Świat ogarniała lekka, mglista, niebieskawa szarówka. Nad horyzontem, już zaróżowionym, unosiła się Wenus jako Gwiazda Zaranna; planeta, która była świadkiem jego wielkiego Przebudzenia. Ja byłem jednym z najbliższych towarzyszy Buddy, jednym z tych ascetów, którzy razem z nim w tym lesie spędzali kolejny rok na medytacjach. Razem z nim byliśmy oto u celu, a Przebudzony trzymał w lewej ręce biały kwiat, jakby lilię - zgodnie zresztą z legendą. A ja nie mogłem oderwać od niego wzroku... Widziałem też węże i inne leśne zwierzęta, które przychodziły, by go uczcić. U stóp Buddy płynęła rzeka, szeroka, bezkresna, taka, że drugiego brzegu trzeba było się ledwo domyślać. Przez moment widziałem też nagą dziewczynę z karty taroka "Gwiazda", uosobienie tej rzeki i Gwiazdy Wenus zarazem, jak przyklękała przez Buddą. Chwilami oddalałem się z tego miejsca, unosiłem się nad rzeką, widziałem szeregi widmowych łodzi z wioślarzami, które bezgłośnie we mgle na wpół płynęły rzeką, na wpół unosiły się nad nią. I wciąż widać było dwa światła: Wenus na niebie i złoty blask bijący od Buddy na brzegu rzeki. Postanowiłem jedno z miniaturowych drzewek-bonsai, małych figowców, które hoduję w domu, uformować na kształt tego drzewa, pod którym zasiadał Siakjamuni. Wydawało mi się, że i ta wizja się nie skończy. Ale wzeszło Słońce (i jednocześnie zaszedł Księżyc) i ta przemiana przeniosła mnie do mojego ogrodu przed moim domem, gdzie zobaczyłem siebie samego, jak siedzę w ogrodzie w medytacji, a koło mnie moją rodzinę, a także moje psy i koty, także te, które już nie żyją; wszystkie w swoich ulubionych miejscach, te zmarłe tam, gdzie wylegiwały się za życia. Zobaczyłem następnie wnętrze swojego domu, i miejsce, gdzie zwykle pracuję, siebie samego przy komputerze i wykresy horoskopów na ekranie, i poczułem, że to co robię, jest dobre i właściwe, i że może jest to najwłaściwsza rzecz, spośród tych, które mógłbym robić. Poczułem się doskonale pogodzony ze sobą. Od pewnego czasu otwierałem już oczy i okazywało się, że widok sali wcale nie przeszkadzał widzeniu wewnętrznemu. Teraz pojawił się obraz - w stylu malarstwa Henryka Wańka - który ilustrował przemiany czasu. Była to powierzchnia kuli ziemskiej, ponad którą przesuwały się w jednostajnym rytmie strefy dnia i nocy, chmur i światła, słońca i deszczu. Był to obraz doskonałości i harmonii. I tu pojawiła się myśl: przecież z tym wiąże się twoja śmierć. Czy jesteś na nią gotowy? Wtedy jako kolejna ilustracja pojawił się widok mnóstwa szkieletów, jakie pozostawiłem po moich poprzednich życiach. Leżały wszędzie pod ziemią, miejscami tworząc istne warstwy geologiczne. Widziałem, że czują się dobrze, i jest im wygodnie; leżały w niedbałych pozycjach, podpierając rękami czaszki; śmiały im się ich zębate paszcze... Wizje powoli wygasały... Napięcia w ciele, które wcześniej wydawały się nie do zniesienia, zniknęły jakby ich nigdy nie było. Nie czułem też potrzeby ruszania się. Pozostała tylko muzyka z głośników, która nadal przekształcała się w obrazy. Któryś mocniejszy rytm przeobraził się w krąg lwów, które obległy mnie ze wszystkich stron. Lwy były muskularne, rozwierały pyski, przeskakiwały ponad mną; czułem niemalże na sobie ich oddechy i wiele radości sprawiał mi ich widok. Sam pozostawałem wewnątrz ochronnego kręgu i czułem się od nich zupełnie bezpieczny. Podziwiałem je i myślałem, że praca tresera w cyrku3 jest zarazem pracą z energiami, które one uosabiają, a które tkwią także w ludziach. Ale te lwy, pod wpływem drobnej zmiany tempa muzyki, przemieniły się w węże i żaby, które jęły na mnie włazić, wobec czego naciągnąłem na siebie śpiwór... Odtąd przebywałem już w zupełnie normalnym stanie umysłu. Bawiłem się skojarzeniami, przypominaniem sobie dopiero co doświadczonych wizji, zwykłą grą fantazji. Usiadłem do medytacji, patrzyłem, co robią inni; byłem jeszcze oszołomiony tą falą dziwnej mitologii, jak przewaliła się przez mój mózg. Miałem nieoczekiwanie wiele czasu - sesja była obliczona na całe przedpołudnie, a moje wizje trwały może ledwie pół godziny... PRZYPISY 1. O dębach i ich pogańskiej magii i o dębach w Biblii przeczytasz tu: "Co zdarzyło się w dąbrowie Mamre?" (patrz „Biblia Szamanów?” tegoż autora) 2. Kowale. Ciekawe skojarzenia biegną od tego miejsca, jeżeli posłużyć się językiem angielskim. 'Kuźnia' to po angielsku forge, zaś pokrewne słowo forgery oznacza 'podróbkę', 'imitację', 'produkt fałszerstwa'. To forge znaczy zarówno 'wykuwać w kuźni' jak i 'fałszować'. W tym ciągu skojarzeń kowal zostaje utożsamiony z Triksterem-Oszustem, konkurentem Stwórcy w dziele formowania nowego świata. (Więcej patrz w artykułach o Kainie-Kowalu i postaci trikstera.) Słowo forgery nieoczekiwanie zaktualizowało się ostatnio dzięki teoriom chaosu i fraktali. Twórca analizy fraktalnej, Benoit Mandelbrot, wprowadził termin fractal forgery (imitacja fraktalna, "fałszerstwo fraktalne") na określenie fraktali imitujących kształty spotykane w przyrodzie: chmur, krajobrazów, drzew, liści, robaków itp. Od tej pory naukowiec przykładający fraktalne wzory do zjawisk przyrody nie jest już "kapłanem" celebrujacym "naukowe prawdy", lecz raczej wcieleniem Oszusta-Trikstera. Interesująca zmiana archetypu... ((patrz „Biblia Szamanów?” tegoż autora)) 3. O cyrku w związku z szamanizmem i tarokiem przeczytasz tu: "Cyrk, świątynia Trikstera" (dodatek nr 3 na końcu książki) Część 13. Aneks II. Swetlodż i rośliny aromatyczne u Indian autor: Łukasz Łuczaj Obrzęd łaźni - swetlodż -był kiedyś bardzo rozpowszechniony wśród pierwotnych mieszkańców Ameryki Północnej. Pierwsi opisali go Hiszpanie, którzy natknęli się na meksykański temezcalli (teme w języku Nahuatl znaczy "kąpać się", a calli "dom"). Najczęściej obecnie znaną i kultywowaną formą łaźni jest ta stanowiąca szkielet ze splecionych wygiętych gałęzi, na wzór małego wigwamu, przykrytych tradycyjnie skórami bizona lub współcześnie kocami. Jest to inipi Lakotów, które wtórnie rozprzestrzeniło się wśród Indian i nie-Indian. Nie jest to jedyna znana forma amerykańskiej łaźni parowej. Struktury dla niej przeznaczone często podobne były do właściwych szałasów, w których dane plemiona mieszkały, np. na pn-wsch. Ameryki mogły być pokryte zszytą korą brzozową, na północnym zachodzie mogły być zrobione z desek, na południu były budowlami ziemnymi lub kamiennymi. Wreszcie plemiona kalifornijskie robiły łaźnię w tych samych budowlach, w których mieszkały. Tak łaźnię plemienia Mohikan z okolic dzisiejszego Nowego Jorku opisuje na początku XVII w. niderlandzki podróżnik David de Vries: "Kiedy mają życzenie oczyścić się ze swego brudu, idą w jesieni, kiedy zaczyna się robić zimno, aby koło jakiegoś płynącego strumienia zrobić mały piec, wystarczająco duży żeby leżały w nim trzy-cztery osoby. Robiąc to wpierw biorą gałęzie drzew a potem przykrywają je ciasno gliną, tak że dym nie może uciec. To zrobiwszy biorą pewną ilość kamieni, które podgrzewają w ognisku i potem kładą w piec, i kiedy myślą że jest [tam] wystarczająco gorąco, wyciągają znowu kamienie i idą i kładą się tam, mężczyźni i kobiety, chłopcy i dziewczęta, i wychodzą spoceni, tak że każdy włos ma kroplę potu na sobie. W tym stanie zanurzają się w zimnej wodzie, mówiąc że to jest zdrowe, ale ja pozwolę sobie tą zdrowość pominąć, i potem stają się całkowicie czyści i bardziej pociągający niż wcześniej." Najczęstszym wytłumaczeniem stosowania swetlodż przytaczanym przez podróżników są walory higieniczne, przyjemność i wartości lecznicze, super-lek na wszystkie choroby. Często jednak te powody splatały się z duchowością i obrzędowością, które w pierwotnych kulturach były trudne do oddzielenia od codzienności. Zwykle obowiązywał pewien ściśle przestrzegany rytuał zachowania, tak że obrzęd swetlodż często porównywany jest do sakramentu. Był on wreszcie używany przed podjęciem ważnych decyzji, przy naradach, a nawet do przepowiadania przyszłości, jak opisał to Hierosme Lalemant w 1646 r.: "Innym razem, przed wyruszeniem na wojnę, zapytano o radę szamana. Zbudowano mu dom potu z kory trzy czy cztery stopy wysoki i umieszczono w środku gorące kamienie. Szaman zamknął się w środku i śpiewał, podczas gdy wojownicy tańczyli na zewnątrz. W końcu jego duch dał mu odpowiedź, a on wykrzyknął "Zwycięstwo! Widzę wrogów nadchodzących ku nam z południa. Widzę ich jak biorą się do walki. Widzę was wszystkich biorących ich w niewolę." Na bazie tego wojownicy wyruszyli na południe." Budowla sweatlodżu podobnie jak mieszkania Indian była symbolicznym odpowiednikiem całego kosmosu, ciała ludzkiego albo zwierzęcego. Wśród Indian Tolowa z pn. Kalifornii dokonywano specjalnego obrzędu swetlodż przed okresem tarła łososi. Wierzyli oni, że wchodząc do swetlodż wchodzą do środka nadnaturalnego łososia, a poszczególne części swetlodż (który był budowany jako dwuspadowy daszek pokryty deskami) przypominają części ciała łososia. U innych plemion też odnoszono się do swetlodż jako symbolicznego zwierzęcia, wśród Indian Preriowych najczęstszą analogią był żółw lub niedźwiedź. Powszechne też były analogie między kopułą wigwamu swetlodż a kopułą nieba. W plemieniu Yurok budynek swetlodż (w kształcie małego domku o dwuspadowym dachu) rytualnie odbudowywano co sześć lat. Zaczynano od zwrócenia się do świętej sekwoi: "Zetnę cię ponieważ będziesz nam podtrzymywać niebo". Po ofiarach dla drzewa budowniczowie ścinali drewno na centralny pal, cztery główne deski, które "sięgają krańca świata" i na ślemię (podłużną belkę wzdłuż szczytu dachu). Tych sześć kawałków drewna było potem "zabijane", traktowane jako zwłoki królewskie i wskrzeszane przez rytuał Odnowy Świata. Yurokowie uważali, że taki szacunek należy się dla swetlodż, bo to "najczystszy z budynków". Swetlodż był przez długi czas praktyką zakazaną przez władze. Tak zrobiły misje hiszpańskie w Kalifornii na początku XIX wieku. W 1873 swetlodż Indian został zakazany przez władze federalne USA, a w archiwach narodowych Waszyngtonu w dokumencie nr 1655 datowanym 26 kwietnia 1921 znajdujemy taki przepis: "Taniec Słońca i inne podobne tańce i tak zwane ceremonie religijne są uznawane za "Wykroczenia Indiańskie" wg obowiązującego prawa i powinny być odpowiednio karane." Ten status ceremonii indiańskich zmienił się dopiero pod koniec XX wieku. Dzięki dużej otwartości starszych plemiennych z plemienia Lakota inipi - lakocka wersja swetlodż stała się bardzo popularna zarówno wśród niektórych innych plemion, jak i wśród białych. Starsi plemienni chętnie ujawnili szczegóły ceremonii obcoplemieńcom, choć bardzo negatywnie odnoszą się do ceremonii swetlodż oferowanych za pieniądze. Podkreślają, że jest to obrzęd duchowy i w zamian za organizację lub przewodzenie w swetlodż dopuszczalne jest jedynie przyjmowanie podarunków, a nie żądanie określonych sum pieniędzy. Pozostańmy na chwilę przy swetlodż robionym w szkielecie z gałęzi Ważnym elementem przy jego budowie było dziękczynienie za na przykład ścięte gałęzie do jego budowy. Wymagało to ofiary z tytoniu, kto by tego nie dokonał, mógł ściągnąć na siebie chorobę. Ważny był gatunek drzewa. Najczęściej stosowano wierzbę (u Lakota - sandbar willow Salix exigua, u Kawaiisu - red willow Salix bonplandiana i Hinds's willow Salix hindsiana), która jest giętka i ma związek z wodą dającą życie. Ustalona przez tradycję każdego plemienia była liczba gałęzi szkieletu swetlodż, najczęściej spotyka się struktury z 12 lub 16 prętów, ale tradycja plemienna mogły nakazać użyć większej ilości np. 44, przynajmniej starym szamanom. W plemieniu Blackfoot (Czarne Stopy) Stowarzyszenie Rogu budowało swetlodż z 14 prętów, swetlodż Świętej Kobiety w Tańcu Słońca miało 100 prętów zbieranych przez Stowarzyszenie Gołębia, kobiece stowarzyszenie Motokiks miało 12 prętów, a Medicine Pipes ("szamańskie fajki") miały 14; używany szkielet swetlodż był pozostawiany w prerii. Z dodatkowych obyczajów wymienić należy umieszczanie czaszki bizona w pobliżu lub na swetlodż, palenie fajki, w której stosowano kinniminnick - mieszankę, której głównymi składnikami były dziki tytoń, wewnętrzna kora derenia białego Cornus sericea (pospolicie sadzony w zieleni miejskiej dereń o czerwonych gałęziach) i liście mącznicy Arctostaphylos uva-ursi (występuje też w pn. Polsce). Mieszanki fajkowe poszczególnych plemion mogły mieć nawet kilkanaście gatunków roślin (np. z bardziej znanych roślin pędy krwawnika, korzeń astra nowoangielskiego, liście i owoce sumaka octowca). Obojętnie z czego zrobiony był "dom potu" stosowano w nim zwykle aromatyczne zioła. Rozrzucano je na podłodze swetlodżu, rzucano na gorące kamienie lub robiono z nich wiązki-pałeczki (ang. smudge sticks), które podpalano używając do okadzania siebie. Przeglądając "Native American Ethnobotany" skompilowałem listę roślin stosowanych jako perfumy w swetlodż. Po nazwie rośliny następuje podkreślona nazwa plemienia , oczywiście są to tylko przypadki dobrze udokumentowane zacytowane w najbardziej klasycznym i najobszerniejszym dziele amerykańskiej etnobotaniki, a zasięg użycia roślin w plemionach był o wiele, wiele szerszy, choć nie udało się tego już zachować. Tak więc podane tu plemiona traktować należy jedynie jako klasyczne przykłady. LISTA ROŚLIN AROMATYCZNYCH STOSOWANYCH W SWETLODŹ * bylica luizjańska Artemisia ludoviciana, Lakota, wydaje się że jedna z najszerzej przez Indian stosowanych roślin aromatycznych, składnik handlowych kadzideł smudge-sticks (jako wormwood lub sagebrush) * bylica Tilesiusa, Artemisa tilesii, zachodni Eskimosi, używana jako gałązka do uderzania się * cyprysik nutkajski*** Chamaecyparis nootkatensis, Kwakiutl, używany w swetlodż przy leczeniu artretyzmu i reumatyzmu * dziewanna drobnokwiatowa*, Verbascum thapsus, Thompson, używana w sweatlodge a także jako ceremonialny tytoń (uważano że za dużo dymu tej rośliny może być trujące) * jałowiec pospolity* Juniperus communis, Okanagan-Colville, używany w zimie w swetlodż; Upper Tanana, gałęzie kładzione na kamieniach; szeroko stosowany w obrzędowości syberyjskiej * jałowiec wirginijski*** Juniperus virginiana, Omaha, gałązki rzucane na rozgrzane kamienie w swetlodż wykonywanym w celach oczyszczających, u innych plemion różnorodne zastosowanie jako kadzidło i roślina magiczna (podobno o silniejszym działaniu niż jałowiec pospolity) np. u Lakota gałązki przymocowywane były do tipi dla odstraszenia piorunów, używano go także w ceremoniach pogrzebowych; jedno z form tego jałowca (kultywar 'Skyrocket') jest jednym z najpopularniejszych iglaków w polskich ogrodach. * jodła Abies lasiocarpa, Nez Perce, gałęzie palone i używano jako kadzidło w swetlodż, u innych plemion (Blackfoot, Thompson, Cheyenne, Flathead) podawana jako roślina aromatyczna o innych zastosowaniach (np. do wkładania w ubranie) * kuklik trójkwiatowy Geum triflorum, Thompson, używany w swetlodż na reumatyzm i zesztywniałe mięśnie i stawy * lubczyk Canby'ego, Ligusticum canbyi, Crow, wąskie paski korzenia rzucane na kamienie lub jako dodatek do mieszanki fajkowej kinnikinick * pysznogłówka dęta Monarda fistulosa, Kutenai, liście kładzione na gorących kamieniach jako kadzidło, w wielu innych plemionach jako roślina aromatyczna ogólnego użytku * rumianek bezpromieniowy** Matricaria discoidea, Inuktitut, używany jako perfuma w swetlodż * szałwia Salvia apiana, Cahuilla, liście jedzone, palona i używana w swetlodż przy leczeniu przeziębienia; szeroko stosowana przez Indian kalifornijskich, obecnie popularny składnik handlowych kadzideł smudge-sticks (jako white sage) * tuja olbrzymia*** Thuja plicata, Okanagan-Colville, napar z tej samej wielkości gałązek tuji, jodły i róży używany jako woda do kąpieli w ceremonii sweatlodge * tuja zachodnia***, Thuja occidentalis, Potawatomi, konserwowane lub świeże liście używane w pęczkach do wyrzucania złych duchów i oczyszczania świętych przedmiotów * turówka wonna* (żubrówka) Hierochloe odorata, Ethnobotany Moermana nie wiąże tego gat. ze sweatlodge ale podaje ogólnie, że był używany jako kadzidło do oczyszczania w wielu ceremoniach religijnych (w swetlodź też, jak podają inne źródła), najczęściej zaś przed Tańcem Słońca. Roślina ta była używana przynajmniej przez Cheyenne, Flathead, Kiowa, Lakota, Menominee, Indian Montana, Okanagan-Colville, Thompson, Blackfoot, Cheyenne, Omaha * gatunek występujący w stanie dzikim zarówno w Polsce, jak i Ameryce Pn. ** gatunek amerykański powszechnie zdziczały w Polsce na przychaciach *** gatunek amerykański często u nas uprawiany w ogrodach Uwaga! Występujący w literaturze amerykańskiej "cedar" używany w sweatlodge, to nie euroazjatycki cedr ale różne gatunki tuji i jałowca albo drzewo z rodzaju Libocedrus.. Na koniec warto podkreślić związki swetlodż z fińską sauną i rosyjską banią. Zasada ich działania jest bardzo podobna. Podobnie jak w przypadku swetlodż saunie, oprócz zdrowotnego znaczenia przypisuje się związek z pozytywnymi siłami, Finowie wierzyli że saunę zamieszkują przyjazne duchy i to właśnie tam Finki rodziły swoje dzieci. Jako że Indianie wywodzą się od mieszkańców północnej Azji, którzy przeprawili się przez cieśninę Beringa do Ameryki istnie prawdopodobnie ciągłość między tradycją sauny i swetlodż. Mówiąc o rozprzestrzenieniu tradycji łaźni parowej w świecie warto przytoczyć relację Herodota z 452 r. przed Chrystusem. Herodot tak opisuje łaźnię parową Scytów (którzy zamieszkiwali obecny obszar Ukrainy i południowej Rosji, a nawet zapuszczali się do Polski): "Kiedy zestawią ze sobą trzy tyczki rozciągają wokół nich wełniane tkaniny i łącząc jak najszczelniej wrzucają kamienie rozgrzane do czerwoności w naczynie wewnątrz drewna i tkanin." Bibliografia * Bruchac J. 1993. The Native American Sweatlodge: history and legends. - The Crossing Press, Freedom, CA, 95019, 145 pp * Moerman D.E. 1998 Native American Ethnobotany. Timber Press, Portland, Oregon, 927 pp * Nabokov P. Easton R. 1989 Native American Architecture, Oxford University Press, New York-Oxford, 431 pp. Autor tego Aneksu, Łukasz Łuczaj, jest botanikiem i projektantem ogrodów. Jego specjalnością i zarazem hobby są dzikie rośliny jadalne. Mieszka w Rzepniku koło Krosna. Prowadzi surwiwalowe warsztaty "technik prymitywnych", obejmujące budowanie domów (szałasów, schronów) z leśnych surowców i żywienie się dzikimi roślinami. Dodatek 1 Dariusz Misiuna ŚMIERĆ CZAROWNIKA O życiu, dokonaniach i śmierci Carlosa Castanedy i sporach wokół jego osoby Któż z nas nie czytał opowieści o don Juanie, meksykańskim szamanie, który wprowadził Carlosa Castanedę na ścieżkę wojownika i za jego pośrednictwem przekazywał ludziom Zachodu mądrości tolteckiej magii? Kto nie zachwycał się pięknem książek Castanedy, opisem wizji psychodelicznych i świata czarowników, w którym wszystko może się zdarzyć? Przez ponad trzydzieści lat opowieści o don Juanie stanowiły pozycje kultowe w biblioteczkach dzieci kwiatów i wszystkich zainteresowanych współczesnym szamanizmem, a ich autora nieraz nazywano ojcem chrzestnym New Age'u. Było nie było to właśnie Castaneda zapoczątkował w latach sześćdziesiątych wielki ruch domorosłych eksperymentatorów, którzy na własną rękę starali się poszerzać swoją percepcję o odmienne stany świadomości. Niektórzy z nich posługiwali się przy tym roślinami halucynogennymi, takimi jak pejotl, bieluń dziędzierzawa i grzyby psylocybinowe. Inni, starali się przełamywać nawykowe wzory myślenia, czucia i postrzegania poprzez medytację i praktyki szamańskie. Don Juan stał się wzorem mistrza duchowego, od którego można było pobierać nauki na temat funkcjonowania ludzkiego umysłu. Tymczasem, o samym Castanedzie prawie nic nie było wiadomo, jako że sam autor Nauk Don Juana niechętnie udzielał wywiadów i stronił od publiczności. Kilka tygodni temu [pisane w 1998 r., przypis "Taraki".] w świat poszła wieść o śmierci Castanedy. Była to wiadomość niespodziewana i dość długo przechowywana w tajemnicy. Carlos Castaneda zmarł 27 kwietnia 1998 r. w swoim domu w Los Angeles. O jego śmierci wiedziała tylko grupka znajomych, ponieważ, jak twierdzi Deborah Drooz, prawniczka Castanedy: Nie lubił rozgłosu. Zawsze dbał o to, by nie robiono mu zdjęć i nie nagrywano jego głosu. Nie lubił wiatła reflektorów. Był w tym zresztą bardzo konsekwentny, ponieważ skutecznie wymazywał z rejestrów bąd fałszował historię swojego życia. Do dziś nie jest pewne, gdzie się urodził. Sam Castaneda twierdził, że urodził się 25 grudnia 1931 roku w Sao Paolo, w Brazylii. Jednakże według amerykańskich rejestrów imigracyjnych było to sześć lat wcześniej w peruwiańskim mieście Cajamarca. Wiadomo tylko, że wychowywał go dziadek znany z dobrego serca i skłonności do rozpusty. Castaneda w 1951 roku przyjechał do USA, gdzie uczęszczał do jednej ze szkół w Hollywood. Po jej ukończeniu udał się na Uniwersytet Kalifornijski, gdzie studiował antropologię. To właśnie tam rozwinął swoje zainteresowania szamanizmem Indian północnoamerykańskich, ich zwyczajami i praktykami religijnymi. Będąc jeszcze studentem antropologii w Los Angeles, Castaneda odbył latem 1960 roku kilka wypraw na Południowy Zachód w celu zebrania informacji o roślinach leczniczych używanych przez Indian zamieszkujących te obszary. Podczas jednej z nich spotkał starego Juana Matusa, Indianina z plemienia Yaqui zamieszkującego pustynię Sonory w Meksyku. Jak się później okazało, don Juan był czarownikiem, znakomicie obeznanym w leczniczych i halucynogennych właściwościach roślin. Castaneda skrupulatnie wypytywał go o te rośliny i coraz bardziej wnikał w świat Indian Yaqui. Okazało się jednak, że aby naprawdę zrozumieć nauki don Juana, musi porzucić wiedzę wyuczoną na Uniwersytecie oraz wszelkie swoje przekonania na temat natury otaczającego go świata. Nie minął rok a z naukowca Carlos Castaneda stał się uczniem czarownika, poznającym na nowo świat i uczącym się doznawać stanów niezwykłej rzeczywistości. Wiedzę w ten sposób nagromadzoną oraz cały proces dochodzenia do niej na drodze odzierania się ze złudzeń opisał w pracy pod tytułem Nauki Don Juana. Wiedza Indian z plemienia Yaqui. Otrzymał za nią doktorat, a gdy ją wydał w 1968 roku, wnet okazała się bestsellerem oraz powieścią kultową zarówno wśród młodzieży jak i utytułowanych profesorów akademickich. Nauki Don Juana pokazują, jaką drogę trzeba przejść, by móc zostać uczniem czarownika. Owa droga do wiedzy usłana jest kolcami własnych przyzwyczajeń i uprzedzeń, dotyczących wszystkiego, począwszy od wizji swojego ja, a skończywszy na wizji całego świata. W świecie don Juana nic nie jest prawdziwe, wszystko jest możliwe. Jak powiada sam don Juan: Pierwszy czyn nauczyciela polega na zaprezentowaniu koncepcji, że widziany przez nas świat jest tylko obrazem, opisem świata. Jednakże zaakceptowanie tej prawdy wydaje się jedną z najtrudniejszych rzeczy. Z samozadowoleniem dajemy się usidlić naszemu indywidualnemu obrazowi świata, który zmusza nas do odczuwania i postępowania tak, jakbyśmy wszystko o nim wiedzieli. Ten potoczny obraz rzeczywistości, do którego przywykliśmy od dzieciństwa don Juan nazywa tonalem. Tonal posiada dwa aspekty: po pierwsze, jest przestrzenią, w której toczy się życie przeciętnego człowieka, po drugie, jest tym, co nadaje sens wszystkiemu, co mieści się w sferze świadomości, a co nazywamy oczywistością. Opoką tonala są rozum, my i zwykły opis rzeczywistości, cały zakres sfery znanego. Nauczyciel pomaga uczniowi wejść w świat, który znajduje się poza doświadczeniem tonala, nazywany potocznie rzeczywisto cią niezwykłą. Świat ten czarownicy nazywają nagualem. Nagual podobnie jak tonal posiada dwa aspekty: po pierwsze jest całością możliwych doświadczeń, z którymi nie obcujemy ze względu na nasze przyzwyczajenia i uprzedzenia; po drugie nagualami nazywa się czarowników, którzy umieją bezpośrednio widzieć rzeczywistość. Jak mówi Castaneda: Szamani, tacy jak don Juan, uważają że każdy człowiek może dostrzegać energię w taki sposób, w jaki przepływa ona we wszechświecie. Wierzą, że człowiek tworzy kulę energetyczną, której centrum stanowi tak zwany "punkt zborny". Innymi słowy, szaman widzi człowieka jako energię poruszającą się po świecie. Punkt zborny jest to najjaśniejszy punkt w tej kuli światłą, umieszczony na wysokości łopatek. Szamani twierdzą, że w tym punkcie gromadzi się energia przepływająca przez świat, która przetwarzana jest na dane zmysłowe, a następnie poddawana jest interpretacji, tworząc potoczny obraz świata. Kłopot w tym, że ludzi najpierw uczy się interpretacji, a dopiero potem widzenia, przez co zawsze dostrzegają tylko to, czego nauczono ich postrzegać. W książkach Castanedy ludzie przedstawiani są jako świetliste istoty, które zwykle mają przymocowany w jednym miejscu punkt zborny, który zamyka ich w normalnej rzeczywistości, postrzeganej jako świat zewnętrzny. Przemieszczenie tego punktu zbornego umożliwia adeptowi postrzeganie innych, równie realnych światów oraz poruszanie się w nich z taką samą sprawnością, co po normalnym wiecie. Don Juan uczył Castanedę różnych sposobów przemieszczania punktu zbornego i kontaktowania się z nagualem. W Naukach Don Juana główny nacisk położony był na szukaniu tzw. sprzymierzeńców. Sprzymierzeniec jest to moc zdolna przenieść człowieka poza jego własne granice. Można ją pozyskać z roślin psychodelicznych: bielunia, pejotla i grzybów psylocybinowych. Sprzymierzeńcy pomagali Castanedzie wyjść poza normalną percepcję rzeczywistości, przez co rozbijali jego poczucie oczywistości. Innymi słowy, dzięki sprzymierzeńcom Castaneda mógł wyjść poza swój tonal ku nagualowi i tam szukać mocy. Bez wątpienia, popularność pierwszych książek Castanedy w dużym stopniu wiązała się właśnie z jego opisami roślin halucynogennych i wizji psychodelicznych. Jednakże, w następnych książkach, roślinki halucynogenne coraz częściej zastępowane były innymi technikami uzyskiwania niezwykłych stanów świadomości, takimi jak właściwy sposób chodzenia, wymazywanie osobistej historii i śnienie. Wszystkie one zmierzały do osłabienia wszechmocy tonala, czyli innymi słowy do zmniejszenia wpływów ego na percepcję świata. Chodziło o to, by patrzenie zastąpić widzeniem, czyli przeżywać świat w sposób bezpośredni a nie zapośredniczony naszym zdroworozsądkowym nastawieniem. Z roku na rok, z książkę na książkę Castaneda coraz wyraźniej wkraczał w świat naguala. Było to możliwe jedynie dzięki dyscyplinie, czyli umiejętności spokojnego stawiania czoła dziwactwom, które nie pasują do naszych oczekiwań. Musiał zatem przyjmować wszystko, co mu się przydarzało, bez żalu i oczekiwań. Kiedy więc w 1973 roku don Juan odszedł z tego świata, Castaneda włączył jego nauki do swego życia i pozostawał im wierny, bez względu na wrogie reakcje, jakie wywoływały wśród niektórych ludzi Zachodu. Popularność książek Castanedy bardzo szybko zrodziła wobec niego niechęć i zawiść akademickich antropologów i niektórych dziennikarzy. Wśród bardziej poważnych argumentów zarzucano mu, że dla potrzeb literackiej fikcji wymyślił sobie postać don Juana, która tak naprawdę istniała, tyle że sto lat wcześniej. Castaneda unikał wywiadów, lecz na stawiane mu zarzuty odpowiadał, że don Juan istniał, podobnie jak inne postaci opisane w jego książkach. Mimo jego zapewnień, kampania oskarżeń poskutkowała odebraniem mu doktoratu, który otrzymał wcześniej za książkę Nauki Don Juana, a jeden z bardziej znanych antropologów, Clifford Geertz posunął się nawet do takiego stwierdzenia: Książki Castanedy nie posiadają obecnie dla antropologii żadnego znaczenia. Pomimo tego, wszystkich zadziwiała wewnętrzna spójność dzieł Castanedy i złożoność opisywanego przezeń świata. Czy można to było sobie wymyślić? A jeśli nawet, jakim wielkim zatem czarownikiem musiał być Castaneda? Co więcej, Castaneda posiadał wszystkie cechy prawdziwego czarownika: charyzmę, skromność i spryt. Unikał rozgłosu, co przecież było głównym składnikiem praktyki wymazywania osobistej historii. Ci, którzy go znali, twierdzili że był niskim, pogodnym człowiekiem, wyglądającym młodo jak na swój wiek. Castaneda lubił się śmiać, choć w jego oczach krył się smutek. Być może, było to tylko złudzenie. Być może, była to obecność mierci, którą musiał odczuwać każdy czarownik. O jego wielkości niechaj świadczy pewne zdarzenie. Pewnego razu Castaneda uczestniczył w spotkaniu z wysokim i przystojnym Indianinem, który twierdził że jest Carlosem Castanedą i zgodził się wyjawić tajemnice don Juana. Prawdziwy Castaneda przyglądał się temu widowisku ze spokojem, ponieważ nie chciał psuć dobrej zabawy. Wiele lat później przyznał: Ten Indianin wyglądał dokładnie tak, jak ludzie wyobrażają sobie Castanedę! Kto by pomy lał, że jestem drobnym, pucułowatym, opalonym człowieczkiem. Na dodatek, tak dobrze się bawił! Czemu miałbym mu psuć zabawę? Niechaj będzie Carlosem przez ten wieczór! Castaneda wzbraniał się przed zapisywaniem się w księgach historii. Nie wolno było robić mu zdjęć i nagrywać jego głosu. Po śmierci Castanedy w magazynie Time ukazało się jego zdjęcie, na którym widać było zasłoniętą rękami twarz o bardzo żywych oczach, na które spadały ciemne włosy. Było to jedyne zdjęcie, na jakie się zgodził. Po wielkim sukcesie książek o don Juanie wielokrotnie proponowano mu olbrzymie pieniądze za prawo do kręcenia filmów opartych na jego książkach. Kiedyś zaś jeden z wielkich koncernów, American Express, chciał go zaangażować do swojej reklamówki, ten lekką ręką zrezygnował z miliona dolarów, które by mógł zarobić w 10 sekund. Wszystko to może jedynie świadczyć na rzecz autentyczności świadectw Castanedy, niezależnie od tego, jak niesamowicie by one nie brzmiały. Największą popularnością Castaneda cieszył się w latach siedemdziesiątych. Z czasem, szum wokół książek Castanedy ucichł i wydawało się, że cała afera wokół kwestii autentyczności don Juana pozostanie już tylko rozrywką znudzonych antropologów. Tymczasem, w 1991 roku dwie kobiety, Florinda Donner-Grau i Taisha Abelar napisały książki, w których przyznawały się do kontaktów z don Juanem i opisywały pobierane u niego nauki. Jakby nie było tego dość, dwa lata później Castaneda napisał Sztukę śnienia, jedną z najlepszych swoich książek, w której ujawnił trzecią uczennicę don Juana, Carol Tiggs. Końcowy rozdział tej książki opisuje zdarzenie, kiedy to podczas praktyki wspólnego śnienia w jednym z meksykańskich hoteli Tiggs zniknęła z tego świata, niesiona na skrzydłach intencji. Do tej niezwykłej sytuacji doszło w 1975 roku, a w dziesięć lat później Castaneda natknął się na Tiggs, która błądziła po omacku w księgarni. Jej nieprawdopodobny powrót, jak mówi Castaneda: rozerwał dziurę w materii wszechświata. I musiał to być dla pozostałej trójki poważny szok, ponieważ od tej pory, za namową Tiggs, zgodzili się prezentować światu praktyczną stronę nauk don Juana. W ten sposób powstały warsztaty tzw. tensegrity, czyli wiedzy przekazywanej od 27 pokoleń czarowników Yaqui. Tensegrita to innymi słowy zestaw ćwiczeń fizycznych przypominających trochę jogę, trochę tai chi, mających wprowadzać w stany niezwykłej rzeczywistości. Warsztaty tensegrity natychmiast zaskarbiły sobie niezwykłą popularność, tym bardziej że bardzo pochlebne opinie wyrazili o nich nauczyciele z innych szkół samorozwoju. Wszystko sprawiało wrażenie, że nauki don Juana wreszcie w pełni są udostępniane światu zwykłych ludzi. I wtedy właśnie pojawiły się pierwsze pogłoski o chorobie Castanedy. Carlos Castaneda jako czarownik nie korzystał z konwencjonalnej medycyny. Leczył się sam ziołami i wewnętrzną mocą. Kiedy zaś nadszedł jego czas, spalił się od wewnątrz, podobnie jak jego nauczyciel, don Juan. Zwłoki Castanedy natychmiast po śmierci poddano kremacji, a jego prochy wysłano do Meksyku, krainy skąd pochodzi mądrość Indian Yaqui. Dodatek 2 Wskrzeszenie gaelickiej tradycji Oran Mor Frank Henderson MacEowen, M.A. Ludziom wychowanym w kulturach należących do głównego euro-amerykańskiego nurtu, które już wieki temu zostały odarte ze swoich szamańskich tradycji, wydawać się może, iż jedynym sposobem poznania szamańskiej drogi, jaki rokuje nadzieje na sukces, jest uczenie się pod okiem szamanów z pozostałych jeszcze przy życiu tubylczych kultur, albo pod okiem doświadczonych praktyków, którzy sami terminowali u tychże szamanów. Okazuje się tymczasem, że kiedy nie-tubylcy zaczynają pracować z autentycznymi szamanami tubylczych ludów, często spotykają się z zachętą - ze strony owych nauczycieli, albo bezpośrednio ze strony swych własnych duchów przodków - aby badali tradycje swego własnego rodu. Bezpośrednie terminowanie pod okiem żyjącego nauczyciela z pewnością zawsze pozostanie ważną metodą - i świętą sposobnością - uczenia się i przyswojenia sobie duchowych tradycji związanych z ziemią, oraz umiejętności szamańskich, jednakże gdy chodzi o nauczenie się szamańskiego uzdrawiania i jasnowidzenia, nie jest to sposób jedyny. W istocie, w wielu tubylczych kulturach znany jest przekaz od przodków , czyli sytuacja, kiedy ktoś zostaje wybrany przez duchy swych przodków lub totemy klanu, i one go bezpośrednio nauczają; i przekaz taki uważany tam jest za bardziej skuteczny i pożądany aniżeli przekaz dziedziczny lub społeczny. Taki właśnie pomysł, aby skontaktować się z nieznanymi duchami przodków, przebywającymi w odległych krainach, po to by uczyć się zapomnianych, w większości, tradycji, zabrzmi dla wielu dzisiejszych duchowych poszukiwaczy jak propozycja, by podnieść się do góry za własne włosy. Wiele lat temu ja także byłem przekonany, że starożytne szamańskie tradycje i kosmologiczne założenia moich gaelickich przodków zaginęły już w zamierzchłej przeszłości; z czasem jednak odkryłem, że jesteśmy w stanie poznać wiele z owych tradycji - i to dużo więcej, aniżeli większość ludzi uznałoby to za możliwe. Oczywiście jestem świadom tego, że niedostatek wiedzy i życzeniowe myślenie nie przestają być plagą wielu neopogańskich prób odtworzenia przeszłości, jednakże wolę widzieć w najbardziej nawet pomieszanych próbach tego rodzaju pozytywny dowód wrodzonej duchowej tęsknoty za powrotem do mistycyzmu naszych przodków. Aby za czymś tęsknić, musimy coś wiedzieć o esencji tegoż - co jest dowodem, iż nie wszystko z tego utraciliśmy. Opierając się na doświadczeniach mojej osobistej podróży ku odkryciu tego, co zostało zapomniane, jestem teraz przekonany, że starożytna celtycka wiedza obejmująca jasnowidzenie, szamańskie uzdrawianie i nauki druidów może zostać odtworzona i, co więcej, właśnie teraz to się dzieje. Aby zilustrować potencjał, jaki kryje się w przekazie od przodków, chciałbym podzielić się niektórymi moimi doświadczeniami, jakie miałem w trakcie wskrzeszania starożytnych gaelickich tradycji mistycyzmu opartego na przekazie przodków, oraz praktyki szamańskiej, jaka została mi przekazana poprzez bezpośrednie wskazania ze strony moich duchów przodków. Od fajki pokoju do szkockiej kobzy Amerykańskie wychowanie, jakie otrzymałem, typowe dla białej większości, nie rozwinęło we mnie dynamicznej świadomości moich przodków. I chociaż pomniejsze prądy mego etnicznego dziedzictwa - wśród nich opowiadanie baśni, rzeźbienie w drewnie i łowienie ryb - były nieświadomie wplecione w tkaninę moich rodzinnych tradycji, to jednak niemalże nie zauważałem leżących u ich podstaw szamańskich i duchowych korzeni moich gaelickich przodków. Czasami mój dziadek czynił uwagi co do naszego gaelickiego rodu, mówiąc coś w rodzaju: "Kiedy Święty Patryk wyganiał węże z Irlandii, to naprawdę wypędzał naszych ludzi." Mimo to praktycznie nie wiedziałem nic o moim szkocko-iryjskim dziedzictwie - nic oprócz podświadomej pustki, skutku bycia odłączonym od niego. Wychowałem się w zupełnie typowej rodzinie z klasy średniej na Głębokim Południu, mając dobre jedzenie i dobrych rodziców, którzy opowiadali mi masę bajek. Z rodzinnego domu wyniosłem głęboką miłość do świata przyrody. Moi rodzice byli oboje metodystami i wyświęconymi pastorami tego wyznania, tak więc wychowywałem się w otoczeniu, które było zorientowane na sacrum, jakkolwiek nie w taki sposób, który mógłby wyjaśnić moje najwcześniejsze duchowe doświadczenia, a wśród nich widzenie duchów w "duchowym krajobrazie" świata przyrody. Pamiętam, że byłem świadomy obecności duchów; raz były to duchy drzew w okolicznych lasach, innym zaś razem duchy ludzi wędrujące po naszym starym domu. Żadne z tych doświadczeń nie uderzyło mnie jako coś nienaturalnego, i wydawało mi się wówczas, że wszyscy ludzie postrzegają rzeczywistość właśnie w taki sposób. Moja matka, osoba o mistycznych inklinacjach, wprawdzie nigdy nie podawała moich doświadczeń w wątpliwość, ale też nie dostałem od niej zachęty, abym czegoś więcej dowiedział się o moich przodkach-druidach, ani tym bardziej, abym spróbował wejść z nimi w bezpośrednie relacje. Kiedy byłem nastolatkiem, odszedłem od wyznania metodystycznego, w którym byłem wychowany, i poczułem głębokie powołanie w kierunku tubylczej, indiańskiej duchowości. Było to to, co poeta David Whyte nazwał "tęsknotą za przynależeniem". Aby ukierunkować moją duchową tęsknotę, zacząłem zasiadać w kręgach tradycyjnych "ludzi medycyny" narodów Cherokee, Iroquis, Ojibway, Crow i Lakota i uczestniczyć w ich ceremoniach. Do dziś uważam to za wielkie błogosławieństwo, że było mi dane zapoznać się z pięknem obyczajów tych ludzi - czcicieli ziemi i tradycji przodków. Po ponad dwunastoletnim okresie uczestnictwa w tych ceremoniach i nauki pod okiem rozmaitych świętych ludzi, mistrzów ceremonii i szamanów, zostałem wprowadzony w pewien rytualny proces, który był pomyślany jako pomoc w "przypomnieniu sobie tego, co już się kiedyś wiedziało". Kiedy pracowałem z tymi tubylczymi ceremonialnymi rytuałami, zdałem sobie sprawę, iż jest możliwe uaktywnienie i odkrycie na nowo rodowej pamięci zmagazynowanej na poziomie komórek naszego ciała. Podczas moich lat spędzonych "za kurtyną z jeleniej skóry" - w indiańskiej Ameryce - praktykowałem ścieżkę chanunpa, świętej modlitewnej fajki, oraz brałem udział w niezliczonych ceremoniach łaźni potów i wypraw po wizje. Moim zamiarem było poświęcić się Czerwonej Drodze. Ale niespodziewanie dla mnie samego dowiedziałem się, że przeznaczona mi była inna droga - mglista ścieżka moich gaelickich przodków. Będąc potomkiem dwudziestu klanów - szkockich górali i iryjskich, rozumiem teraz, że droga przekazu przodków, jeśli chodzi o odkrycie na nowo i odrodzenie gaelicko-celtyckiego szamanizmu, jest sposobem najtrafniejszym, najskuteczniejszym i mającym najwyższą wartość, szczególnie dla potomków owych kultur dziś żyjących w diasporze. Ale, jako że udziałem naszych celtyckich przodków był nieomal nieustanny proces migracji i adaptowania się do wciąż nowych krajobrazów, przekonany jestem, iż niejako z urodzenia mamy prawo badać i wskrzeszać tradycje naszych przodków niezależnie od tego, w jakim krajobrazie przyszło nam żyć teraz - czy będą to wybrzeża Cape Breton, Nowa Szkocja, Północna Karolina, czy też góry Kolorado lub Nowej Zelandii. Wezwanie Przekazu Przodków Początek mojego procesu nawiązywania związków z przodkami był dla mnie zupełnym zaskoczeniem, i zrazu była to perspektywa dość niepokojąca. W wieku dwudziestu jeden lat miałem doświadczenie otarcia się o śmierć w czasie ostrego obustronnego zapalenia płuc z gorączką prawie 41 stopni. Po tygodniu tej choroby, która niemal nie skończyła się śmiercią, uświadomiłem sobie, że moja choroba miała charakter bardziej duchowy niż fizyczny - o ile w ogóle oba te zjawiska można oddzielić od siebie. Pewnej nocy, kiedy moja gorączka osiągnęła szczyt, zobaczyłem w wizji, że powinienem wyrazić moje oddanie życiu - oddanie wobec procesu życia. Był jednak problem, że nie miałem żadnego pomysłu, jak wyrazić moje pragnienie życia. I wtedy, w mojej wizji, pojawiły się duchy mające postać gęsi oraz starca, który odziany był w czarną szatę i owinięty w koc w szkocką kratę, po czym zostałem zabrany przez nich w pewne miejsce, które najwyraźniej było palem, wokół którego wykonywany jest Taniec Słońca Lakotów. W przełomowym punkcie mojej wizji złożyłem ślubowanie tamtemu starcowi, że jeżeli przeżyję, to tego samego roku będę tańczył w Tańcu Słońca. Rankiem następnego dnia obudziłem się już bez gorączki i bez wysięku w płucach. Wstałem i poszedłem do kuchni, nalałem sobie filiżankę kawy i stanąłem przy oknie usiłując uzyskać jako taką jasność myśli. Nie pamiętałem mojej wizji, ale czułem, że wydarzyło się coś ważnego. Nagle, z całkowitą synchronicznością, za oknem przeleciało stado dzikich gęsi, niemal dotykając skrzydłami okiennej szyby, a ja dosłownie wypuściłem z rąk filiżankę z kawą, gdyż w tym momencie wróciła mi pamięć owej wizji. Latem tamtego roku wszedłem do kręgu Tańca Słońca aby wyrazić vopila (dziękczynienie) energiom, które ocaliły moje życie. Nie będę wyjawiał szczegółów tej świętej ceremonii - ceremonii, którą zmarły niedawno John Fire Lame Deer nazwał był "dziadkiem ich wszystkich", czyli wszystkich uroczystych obrzędów ludu Lakota, dając do zrozumienia, iż jest to najświętszy z nich - mogę tylko powiedzieć, że w czasie tej ceremonii zostałem obdarowany wizją, która dosłownie odmieniła moje życie. Mój zamiar był skromny. O ile większość uczestników Tańca Słońca ofiaruje się tańczyć przez cztery dni co roku przez cztery lata, ja ograniczyłem swój udział do jednego dnia. Kiedy wszedłem do kręgu, miałem za sobą dwa dni postu i niepicia wody, i kontynuowałem ten post przez cały dzień tańca. Tamtego ranka, kiedy wielki bęben wybijał swój powolny i miarowy rytm, a my zaczęliśmy tańczyć wewnątrz kręgu, poczułem, że wyruszam w metaforyczny marsz ku śmierci - inicjacyjny proces, który może nieodwołalnie przemienić moje życie. Do czasu tamtego Tańca Słońca nie znałem żadnej działającej wiedzy moich przodków, wiedzy krwi mojego klanu, czy też mojego druidzkiego dziedzictwa. Faktem jest, iż raczej świadomie dystansowałem się od mojego europejskiego dziedzictwa i skupiałem wszystkie swoje energie na tym, by głębiej wejść w tradycje Indian. Ironią losu, właśnie wtedy, od momentu kiedy zostałem przekłuty za skórę i przywiązany do Świętego Drzewa Lakotów, zacząłem nawiązywać utracone więzi z duchami mojego narodu - Szkotów z Dalriady , Piktów i północno-zachodnich Irów - z obu stron mojego genealogicznego drzewa. Podczas ostatniej fazy ceremonii, moja świadomość zaczęła pływać tam i z powrotem pomiędzy swoim normalnym, codziennym stanem, a szamańskim stanem świadomości, czyli tym, co moi gaeliccy przodkowie nazywali Innym Światem. To, co przydarzyło mi się w tym wizyjnym stanie, może niejednemu wydać się czymś nadprzyrodzonym, ale przeszedłszy samemu przez te doświadczenia, mogę stanowczo powiedzieć, że takie doświadczenia są czymś absolutnie naturalnym. Kiedy tańczyłem, przywiązany do Świętego Drzewa jako żywa modlitewna ofiara, zacząłem doświadczać pełnej wagi mojego dziedzictwa. Zrazu zacząłem intuicyjnie odczuwać obecność duchów, a potem powoli zaczęły one stawać się dla mnie widoczne. Dostrzegałem, że niektóre postacie były odziane w szkockie spódniczki, niektóre w suknie, większość zaś była ubrana w zwykle, chłopskie stroje, i wiedziałem, że byli to moi przodkowie. Wsłuchując się w ostry dźwięk gwizdków z kości orła, w które dęli tańczący mężczyźni (i ja także), słyszałem, jak odgłosy te stają się zawodzeniem kobz szkockich górali. I gdy poczułem jak gorąca, spieczona słońcem ziemia Południowej Dakoty powoli zmienia się w zimną mgłę, w której brodzę po kostki, wiedziałem już, że moi przodkowie przybyli, aby tańczyć wraz ze mną, by udzielić mi odpowiedzi na moje modlitwy o wsparcie, i aby dać mi wizje. W szczególnym momencie tego rytuału, wszyscy tancerze, którzy byli przekłuci i przywiązani do drzewa, przechylają się do tyłu i odrywają się od niego. Kiedy ja oderwałem się, ujrzałem obrazy czystek, które dotknęły szkockich górali w połowie XVII wieku, oraz przymusowej emigracji Szkotów i Iryjczyków podczas wielkich klęsk głodu na skutek zarazy ziemniaczanej w latach 40-tych XIX wieku. Poczułem, jak wciąga mnie energia tamtych ran doświadczonych przez moich przodków, przeżywałem ból masowych mordów i skradzionych marzeń, poczułem utratę nie do opisania, i niemożliwe do wypowiedzenia uczucie, kiedy jesteś siłą wypędzany ze świętej ziemi, którą kochasz. Odczuwając cierpienia moich przodków, zacząłem rozumieć, jak te doświadczenia, nagromadzone głęboko w naszych ciałach jako pamięć naszych komórek, nieustannie kształtowały wzorce życia mojej rodziny. Zobaczyłem wyraźnie, jak stosunek mojej rodziny do pieniędzy i własności, i nasza potrzeba panowania nad sytuacją i związkami, były związane z komórkową pamięcią, podpowiadającą, że wszystko może być i będzie zabrane. Dzięki temu, iż zdałem sobie sprawę z tego, że ból owych kulturowych zranień miał swój sens, i dzięki temu, że uwierzyłem temu doświadczeniu, została mi pokazana szamańska natura moich rodowych linii i zostałem, poprzez tę bramę, wprowadzony na ścieżkę moich przodków, po której odtąd idę i jestem jej wierny. Właśnie wtedy została ucieleśniona we mnie terapeutyczna zasada, iż "uzdrowienie rany może przyjść tylko od krwi z samej owej rany". Został mi również wtedy pokazany świetliście spleciony sznur energii, który przepływał poprzez moją rodzinę, łącząc nas z potężnym źródłem mocy, które utrzymywało nas przy życiu, nawet w ciągu liczonego pokoleniami czasu ran i wypaczonych wzorców życia. Zobaczyłem, jak ta potężna świetlista nić sięga wstecz do wielkiego rezerwuaru energii, wiedzy i afirmującej życie mocy. Przez jakiś czas po tym doświadczeniu cierpiałem z powodu czegoś, co można nazwać brakiem gruntu pod nogami, głównie z racji faktu, że moje kulturowe wychowanie nie dostarczyło mi odpowiedniego kontekstu czy też ram, które umożliwiłyby mi zintegrowanie tych informacji z resztą mojego życia. Kiedy teraz myślę o tamtym wydarzeniu, przekonany jestem, że podczas owego Tańca Słońca zostałem wystrzelony, niby z katapulty, w inicjacyjny proces pokrewny temu, co teoretyk transpersonalnej psychologii, Stanisław Grof, nazwał "duchowym wyłonieniem się". W międzyczasie dowiedziałem się, że niekiedy ów świetlisty sznur w tradycji druidów nazywany bywał Eolas Solliear, "Świetlista Wiedza". Dzięki mojej późniejszej pracy z duchami przodków, i dzięki temu, że przejąłem od moich przodków ich sposób poznawania świata natury, doszedłem do tego, że ta nić wiedzy jest niezawodnym źródłem, z którego przychodzi przewodnictwo i uzdrowienie. Jestem teraz przekonany, że, w istocie, ta Świetlista Wiedza jest kosmologiczną podstawą gealickiej duchowości i mistycyzmu opartego na tradycji przodków. Kulturowa utrata duszy i odzyskanie duszy Zanim opowiem więcej o moich doświadczeniach, chcę zadać czytelnikom dwa retoryczne pytania. Po pierwsze, dlaczego euro-amerykańscy uczeni, a także praktycy szamanizmu, mogą akceptować realność procesu przekazu od przodków, o ile ma on miejsce u tubylczych plemion, natomiast bez zastanowienia odrzucają taką możliwość, kiedy chodzi o swoje własne "linie krwi" - które mają przecież swe korzenie w szamańskich plemiennych kulturach, takich jak celtycka, germańska czy skandynawska? Po drugie, wiedząc, że przekaz od przodków kiedyś odgrywał tak wybitną rolę w dawnych duchowych tradycjach Celtów, Germanów czy Skandynawów, czemu nie mielibyśmy oczekiwać, że potomkowie tamtych ludów nie okażą się gotowi na przekaz od przodków? Przekonany jestem, że - tak jak poszczególne jednostki po przeżyciu traumatycznych wydarzeń cierpią na dysocjację osobowości czyli "utratę duszy" (co psychologowie nazywają posttrauma stress dissociacion, w skrócie PTSD) - tak samo Euro-amerykanie, w swojej masie, cierpią na endemiczną utratę duszy. Zupełnie tak samo, jak inne tubylcze ludy doświadczyły traumy na skutek fizycznego najazdu, ucisku politycznego i kulturowego ludobójstwa, podobnie gaelicka ludność Szkocji i Irlandii ogromnie ucierpiała od politycznych i religijnych prześladowań. W ciągu pierwszego tysiąclecia ery chrześcijańskiej, św. Patryk i inni chrześcijańscy misjonarze krok po kroku zakazali i obalili wiele ze starych tubylczych i szamańskich tradycji. W następnym okresie Kościół Rzymskokatolicki siłą narzucił Kościołowi Iryjskiemu swoje jeszcze bardziej sztywne reguły i praktyki. I w końcu zamorscy właściciele ziemscy , wespół z klęskami głodu, wyeksmitowali gaelicką biedotę z jej odwiecznej ojczyzny, zsyłając ją do pustych duchowo wielkich miast i do obcych krajów. Jak dzikie zwierzę schwytane we wnyki, które często odgryzie własną łapę aby uciec, wielu Szkotów i Irów wybrało zdystansowanie się od własnych szamańskich tradycji i unikalnego duchowego dziedzictwa - ale zapłacili za ten wybór niewiarygodną cenę. Gdzie tylko całe rodziny i klany były zmuszone - po to by przeżyć - do porzucenia albo stłumienia witalnych aspektów swego tradycyjnego sposobu życia, z konieczności pozostawiało to ślady w postaci ziejących wyrw zarówno w ich indywidualnych duszach, jak i w psyche zbiorowej. Opierając się na przykładach z historii mojej własnej rodziny, doszedłem do wniosku, że historyczny zmierzch celtyckich tradycji szamańskich i duchowej świadomości najlepiej zrozumieć można jako przypadek kulturowej utraty duszy. Co więcej, przekonany jestem, że narody cierpiące na kulturowa utratę duszy - tak jak jednostki cierpiące na PTSD - muszą, wcześniej czy później, przywołać tamte traumatyczne doświadczenia i skonfrontować się z nimi, właśnie po to, aby je przekroczyć i móc pójść dalej. Nie postrzegam przy tym szamanizmu jako zestawu technik, które można by wyrywać z kulturowego i religijnego kontekstu, ale raczej jako pierwszorzędną drogę do uleczenia tej kulturowej utraty duszy. Jako naukowiec, a zarazem praktyk mistycyzmu przodków, przez wiele ostatnich lat stawiałem sobie podstawowe pytanie: w jaki sposób człowiek żyjący w nowoczesnym świecie może rozpocząć proces resakralizacji życia, oraz przywrócić i uzdrowić nasze związki z przodkami? Moja odpowiedź, wypracowana dzięki całemu szeregowi osobistych doświadczeń, brzmi tak, iż najlepiej możemy odtworzyć szamańskie praktyki naszego dziedzictwa i przywrócić naszą duchową istotę poprzez pewien proces inicjacyjnego rozczłonkowania i odrodzenia. W tym celu zachęcam zainteresowanych przywróceniem i odtworzeniem duszy celtyckich duchowych tradycji, aby użyli posiadanych obecnie szamańskich umiejętności do tego, aby zbadać i poddać oglądowi te wydarzenia i wpływy, które doprowadziły do zmierzchu owych tradycji. Niewątpliwie, konfrontacja z bólem naszego kulturowego rozczłonkowania jest doświadczeniem, które zmrozić może krew w żyłach, ale pomocnym może tu być wyobrażenie sobie, iż jest to proces w pewnym sensie pokrewny wizjom rozczłonkowania, doświadczanym przez szamanów syberyjskich. Ten proces rewitalizacji, który nazywam "głębokim przypomnieniem", zawiera rozpamiętywanie i ożywianie odciętych konarów tradycji szamańskiej kultury przez szukanie bezpośredniego kontaktu z tymi właśnie duchami, które towarzyszyły naszym przodkom. Warto wspomnieć, iż odkryłem, że podobnie jak w przypadku przypominania sobie snów - owo głębokie przypomnienie może zostać wzmocnione przez mówienie o starożytnych tradycjach czy związkach rodzinnych w czasie teraźniejszym. Jeżeli mówimy o czymś jako o umarłym i minionym, to przyspieszamy jego zgon. Jest sprawą zasadniczej wagi, abyśmy przestawili nasz język na świadomość ciągłości. Wskrzeszenie gaelickiego mistycyzmu Z zasady wolę nazywać moje praktyki i poglądy na świat raczej mistycyzmem opartym na tradycji przodków aniżeli szamanizmem, a to z powodu semantycznych sporów wokół znaczenia tunguskiego słowa saman. Stwierdzam jednakże, iż mistycyzm gealicki posiada określone wymiary szamańskie, jak również elementy kontemplacyjne. Mnóstwo razy uzyskiwałem wiedzę i wgląd - a była to wiedza najistotniejsza i najbardziej mi pomocna w życiu - bezpośrednio od moich przodków. Swoim przewodnictwem wspomagali mnie, gdy dokonywałem pracy nad odzyskaniem duszy oraz kiedy pracowałem ze snami. Jestem, co więcej, przekonany, że możliwe jest wskrzeszenie specyficznych metod gaelickiego szamanizmu i praktyk duchowych dzięki połączeniu głębokiego przypomnienia i przekazu od przodków. Spotkałem ludzi, którzy byli rozczarowani tym, że nie mam ochoty angażować się w pewne tradycyjne celtyckie szamańskie praktyki, takie jak zmiana postaci lub skrying, jednakże mam poczucie, że reprezentuję tylko jeden odłamek dużo szerszej tradycji. Jestem przekonany, że skoro każdy klan w Szkocji i Irlandii miał osobne duchy opiekuńcze i odmienne duchy przodków, które kierowały jego szamańskimi działaniami, to nie ma absolutnie żadnej potrzeby aby być zwolennikiem zjednoczonej i ujednoliconej duchowości celtyckiej. Przypuszczam, że tylko w samej linii gaelickiej istnieją setki zapomnianych tradycji celtyckiego mistycyzmu przodków, czekających na ponowne odkrycie; a także wielka rozmaitość tradycji walijskich, bretońskich i z wyspy Man. Każda z tych tradycji może mieć podobne założenia kosmologiczne, ale wyrażają się one w sposób odmienny z racji dziedziczenia i innych różnic. Moja droga polegała na tym, aby wejść w związek z tymi aspektami archetypowej celtyckiej duchowej świadomości, które najlepiej odzwierciedlają moje genetyczne skłonności, i chętnie zostawiam innym odtworzenie pozostałych aspektów, takich jak sposoby uzdrawiania ziołami czy też duchowa mądrość brehon, prawa druidów. Wystarczy mi, że bardziej skupię się na pracy z duchami przodków, na uzdrawianiu dźwiękiem i na gaelickiej drodze rozwoju duszy, do której zaliczę sny oraz kontemplacyjną medytację nad światem przyrody. Oddawanie czci towarzyszom ze świata przodków Moim pierwszym kontaktem z indywidualnym duchem przodków był kontakt ze starcem, który nazywał siebie prostym imieniem " Yo-win ". Zaczął on pojawiać mi się w snach, jak również w świadomości na jawie, jako nieomal dotykalna obecność - całkiem odmienna w swojej esencji niż inne duchy, które dotychczas napotykałem. Dowiedziałem się od niego, że jest jasnowidzem (taibsear), i że jego życie i moje życie są nierozłącznie związane. Później odkryłem, że imię tej postaci rzeczywiście pojawia się w genealogiach królów, pisane Eoin (co czyta się "Yo-win"). Po pierwszych wizyjnych kontaktach z tym duchem-przodkiem, zainteresowałem się badaniem i studiowaniem drzewa genealogicznego mojej rodziny. Wkrótce odkryłem, że członkowie mojego klanu MacEoghainn (zwanego też MacEowen lub MacEwen) tradycyjnie byli dziedzicznymi taibhsear (jasnowidzami) i shanachie (plemiennymi bardami-historykami). Wiedząc, że owe szamańskie role były narzędziem, któremu gealicka kultura Zachodnich Wysp Szkocji i Irlandii zawdzięczała swoje trwanie, jestem dziś dumny z tego, iż jestem żyjącym przedłużeniem tej dziedzicznej linii. W miarę jak poznawałem moje duchowe dziedzictwo i nawiązywałem z nim łączność, stałem się świadomy także innych przodków, którzy towarzyszyli mi, oferując wsparcie i przewodnictwo, a także coś w rodzaju energetycznych kuksańców, kiedy trzeba było podjąć się pewnych zadań dotyczących mojego dziedzictwa. Niektóre z tych duchowych obecności związane są z linią mojej matki - z rodem Henderson of Glencoe. Inne wiążą się z klanem Colquhoun, klanem celtyckich kapłanów natury, jak określił ich Iain Moncriffe. Dzięki zarówno szamańskim doświadczeniom, jak i badaniom historycznym, odkryłem, że owe duchy przodków znane były i nazywane w języku gaelickim coimimeadh, dosłownie "współidący". I chociaż głęboko cenię sobie studia i dialogi scholastyków, rozczarowało mnie odkrycie, iż najwcześniejsze wzmianki w chrześcijańskich pismach odnośnie coimimeadh kreślą dość ponury obraz owych duchowych istot, i że z opinii późniejszych autorów, piszących ze sprzecznych punktów widzenia, zrodził się nieustający spór odnośnie natury owych "współidących". Niektóre doniesienia opisują coimimeadh jako rodzaj duchów-sobowtórów (po niemiecku zwanych Doppelganger), inne zaś sugerują, jakoby to był pewien gatunek istot baśniowych. W jeszcze innych przekazach coimimeadh jest opisywany jako po prostu "wywołany duch" pewnego osobnika, który może zostać zobaczony przez osoby biegłe w jasnowidzeniu. Opierając się na moich własnych doświadczeniach, doszedłem do wniosku, iż coimimeadh są duchowymi energiami, które mogą informować człowieka na rozmaite sposoby, zależnie od wyznawanej przezeń kosmologii oraz wierzeń tej osoby. Na przykład identyfikacja "współidącego" jako doppelgangera pochodzi głównie z pism wielebnego Roberta Kirka, który był pod ogromnym wpływem swoich anglikańskich przekonań. Ale gdybym ja miał wybrać odpowiedniejszy synonim dla "współidącego", to opierając się na moich osobistych doświadczeniach, nazwałbym go pomocnikiem ze świata przodków (ancestral helper). Moim zdaniem, szamańskie wizje są zawsze przefitrowane przez nasze osobiste i kulturowe ramy odniesienia. Tak więc, rzeczywistość wizyjna, jakiej doświadcza jeden pratykujący w obrębie pewnej kultury nie musi negować odrębnych rzeczywistości doświadczanych przez innych praktykujących, nawet w tej samej tradycji. W następnych rozdziałach podzielę się przykładami niektórych typów szamańskiego doświadczenia, co do których mam poczucie, że są dostępne dla ludzi chcących otworzyć się na uśpioną mądrość własnych związków krwi. I jakkolwiek przykłady, które tu przedstawiam, są wzięte z odrodzonych domowych tradycji mojego gaelickiego dziedzictwa, większość metod jest po prostu uniwersalna co do swojej natury, tak iż można do nich dojść poprzez całe mnóstwo pierwotnych duchowych dróg. Usłyszeć echo Taghairm Od samego początku, kiedy zacząłem otrzymywać od przodków przewodnictwo, obrazy, nauki i głębokie zrozumienie, miałem wyraźne poczucie, że te informacje rozchodzą się niby echo z pewnego starożytnego miejsca. Było to uczucie podobne do tego, jakbym stał w długim korytarzu, który wije się niby spirala, i słuchał osoby na przeciwnym końcu tego przejścia. Badając tradycyjne kosmologie moich szkockich przodków, natknąłem się w końcu na słowo odpowiadające dokładnie temu szamańskiemu zjawisku, które, jak jestem przekonany, jest nierozłącznie wpisane w gaelickie tradycje przekazu przodków. Słowo to brzmi taghairm, co dosłownie tłumaczy się jako "echo", ale bywało często używane dla nazwania szczególnych gaelickich praktyk "przywoływania duchów", które dość przypominają ceremonię yuwipi ludu Lakota. Taghairm jest to tradycyjna gaelicka praktyka wróżebna, w której stosuje się podstawowe metody poszukiwania wizji - odejście na łono natury, post, i zaangażowanie się w pewne ceremonialne rytuały - i czyni się to w szczególnym celu, mianowicie aby zasięgnąć konsultacji ze strony duchów przodków. W najdawniejszej gaelickiej formie taghairm, wieszcz-taibhsear udawał się na wizyjny post w głąb jaskini, albo za kurtynę wodospadu, aby tam szukać przewodnictwa ze strony duchów przodków i opiekuńczych duchów klanu. Celtowie praktykowali również pewne pokrewne metody konsultowania duchów, w których stosowano podobne techniki. W pewnym rytuale, znanym jako tarbh feis ("święto byka"), zabijano białego byka, zaś poszukiwacz wizji zawijał się w jego skórę, aby połączyć się z przodkami. Wiadomo, że ta metoda była stosowana w tanistry - czyli w wyroczni stosowanej do konsultowania się duchów w sprawie wyznaczenia kolejnego przywódcy klanu. Wyrocznia tarbh feis była odprawiana przez klan MacKenzie aż do pierwszych lat dziewiętnastego wieku; zastosował ją też Cameron of Lochiel przed bitwą pod Culledon w roku 1746. Powiada się także, iż Cameron of Lochiel, prowadząc kiedyś własny rytualny proces taghairm, otrzymał namacalny święty dar - srebrny bucik dla swego syna - który pochodził od Daoine Sidhe, zwanych w baśniach Dobrymi Ludźmi. Moje własne doświadczenie taghairm sugeruje, że obrzęd ów daje definitywną odpowiedź w nieustającej dyskusji o tym, czy Euro-amerykanie powinni się angażować w poszukiwanie wizji. Jako praktyk mistycyzmu przodków, zbadałem kilka metod przywoływania duchów, które łącznie nazywam "odosobnieniami taghairm". Niekiedy informację dostaje się podczas taghairm spontanicznie; kiedy indziej zaś pomocnym jest udać się w echtra, czyli lot duszy, do krainy starców. W każdym razie, jest to moim własnym doświadczeniem, że informacja rozchodzi się jak echo wzdłuż linii krwi, trafiając do archetypowej świadomości współczesnego celtyckiego jasnowidza. Odosobnienie taghairm w dolinie Kilmartin Podczas wycieczki do Szkocji w roku 1997, odwiedziłem region Wysp Zachodnich zwany Kilmartin. Byłem świadom tego, że dolina Kilmartin jest potężnym miejscem mocy usianym setkami cairn - kopców kamieni, zaznaczających groby dawnych Piktów; a także znaleźć tu można kamienne kręgi i kamienie ustawione pionowo - a wszystko to na obszarze o promieniu sześciu mil. Czułem, że ta okolica przyciąga mnie szczególnie, ponieważ kryje w sobie amalgamat energii moich przodków: za strony mojej matki są to potomkowie klanu MacEanriug (gałąź rodziny Henderson of Glencoe pochodząca z piktyjskich twierdz Eanriug Mor Mac Righ Nectain), oraz ze strony mojego ojca potomkowie Szkotów z Dalriady, którzy niegdyś wyemigrowali z północnej Irlandii i osiedlili się w dolinie Kilmartin. Podczas pobytu w Kilmartin, postanowiłem odbyć tu pewną tradycyjną odmianę rytuału taghairm, która często była używana przez gaelickich jasnowidzów, polegającą mianowicie na spaniu wewnątrz starego grobu w celu skomunikowania się z duchami, aby uzyskać od nich błogosławieństwo lub informacje. Wielu ludzi może się w tym momencie wzdrygnąć i zapytać: "Co cię niby mogło skłonić do spędzenia nocy w grobie?" Oto odpowiedź: wiedziałem, że staroirlandzki tekst "Tain" (wymawiaj: 'toyn') został z całym rozmysłem otrzymany przez spanie w rodowym grobie pewnego starożytnego barda, a to w tym celu, aby odtworzyć te fragmenty owej historii, które uległy zagubieniu. Chciałem odbyć taghairm w starożytnym grobie piktyjskim po to, aby sprawdzić, czy i ja mógłbym w pełniejszym stopniu nawiązać kontakt z moimi piktyjskimi korzeniami - po to, aby odtworzyć brakujące części dziedzictwa rodziny mojej matki. Przez całe lata podstawą moich wycieczek w świat gaelickiego mistycyzmu przodków były głównie przekazy, jakie otrzymywałem ze strony linii ojca, tj. rodów MacEwens i Kilpatric Cohouns, i ja byłem ogromnie ciekaw, czy byłbym w stanie dotrzeć również do innych szamańskich tradycji poprzez bezpośredni kontakt z moimi piktyjskimi przodkami. Postanowiłem wykorzystać do tego szczególne miejsce, które najwyraźniej samo przyciągnęło mnie podczas moich spacerów. Był to dobrze znany grób piktyjski położony niedaleko miasta. Nie chcąc wzbudzać niepotrzebnych podejrzeń ani narażać się, że ktoś mi przeszkodzi, postanowiłem, że najlepiej będzie, jeśli wejdę do grobu krótko przed północą, tą zaczarowana godziną, uznawaną tradycyjnie za "bramę" pomiędzy nocą a porankiem. Czekając na północ, medytowałem w moim pokoju hotelowym, wysyłając modlitwy i skupiając swoją intencję na zestrojeniu się z przodkami. Potem, około godziny przed północą, wyszedłem i udałem się do grobu, który był niezmiernie ciemny i całkiem dobrze ukryty za rzędem starych drzew. Księżyc jeszcze nie wzeszedł, a światło gwiazd przesłaniały napływające mgły, które w ciszy dryfowały poprzez wierzchołki wzniesień i spływały w stronę niżej położonych pól. Najpierw rytualnie obszedłem grób naokoło trzy razy, następnie uczyniłem ofiary wotywne złożone z whisky, tytoniu, wrzosu i jałowca, oczyściłem moje dłonie w rosie zgarniętej z trawy, i przygotowałem się do tego, by przecisnąć swoje ciało do wnętrza tego starożytnego kamiennego grobowca. Otwór wejściowy okazał się węższy niż myślałem, i aby przecisnąć się przez otwór w ciemną jamę w dole, musiałem cofnąć się i zdjąć sweter oraz wełniany płaszcz. Kiedy cal po calu pokonywałem drogę do środka, zauważyłem lśniącą na niebie zorzę polarną. Zaraz potem całą okolicę grobu zasnuła gęsta mgła, a psy na odległych wzgórzach zaczęły wyć. Wkrótce śpiewała cała dolina. Do chóru przyłączyły się nawet krowy i owce, i byłem im wdzięczny, że nie jestem tu sam. W końcu psy zamilkły. Po kilku chwilach usiadłem wewnątrz grobu. Było bardzo cicho i mogłem kontemplować spokojną ciszę nocy. Nagle usłyszałem, jak coś się porusza, niedaleko ode mnie, na zewnątrz miejsca, gdzie był grób, w polu, tuż za ogrodzeniem. Wyraźnie usłyszałem jakieś pobrzękiwanie, kaszel, jakieś rozmowy, i odgłos stóp stąpających po wilgotnej trawie. Miałem wrażenie, że to maszeruje kilku osobników - a nie krowa, jak zrazu sądziłem. Kto mógłby tu wałęsać się o północy? Zamknąwszy oczy, "wstroiłem się" w moje "wizyjne oko" i zobaczyłem korowód człekopodobnych istot wędrujących poprzez mgłę. Czyżby te dźwięki pochodziły od procesji Sidhe - Promienistych, czyli baśniowego ludu z gaelickiej kosmologii? Wiedziałem, że w dawnym gaelickim folklorze istniała głęboka i uporczywa wiara w owych Sidhe, którzy żyją w górach pod ziemią i którzy czasami wychodzą na nasz świat w pewnych chwilach będących przerwami w czasie. Kiedy te dźwięki podeszły nieprzyjemnie blisko, bezgłośnie modliłem się, aby otoczyły mnie ochronne energie, oraz upewniłem się, czy aby wziąłem ze sobą kawałek żelaza, co według gaelickiej tradycji zapewniało ochronę przeciw wszelkim złośliwym Sidhe. Nie odważyłem się poruszyć póki te dźwięki nie ucichły w dali. Wtedy, spuściwszy się głębiej do grobowca, spróbowałem uspokoić mój umysł. Byłem zdenerwowany i trząsłem się z zimna. Zaintonowałem dźwięk murmurando, próbując przywrócić poczucie opanowania. Moje mruczenie odbijało się echem od kamiennych ścian, wibrowało w przestrzeni i rezonowało wewnątrz mojej klatki piersiowej. Po kilku minutach wydawało się, że mruczy cały grobowiec-cairn. Stopniowo zaczął wyłaniać się z tego dźwięk coraz głębszy i potężniejszy. W miarę, jak noc stawała się coraz głębsza, ja wchodziłem w coraz głębszy trans, w coś pośredniego pomiędzy czuwaniem a snem - w wizyjny stan znany w języku staroirlandzkim jako marana. W pewnej chwili ocknąłem się z drzemki, i złapałem się na tym, że wykonuję bardzo niezwykły rodzaj śpiewu. Teraz wiem, że był to dawny druidycki styl śpiewania zwany sordan. Tej nocy otrzymałem jedną z najpiękniejszych wizji, jakimi zostałem obdarzony w tym życiu. Najpierw pojawił się początkowy obraz, który wydawał się otoczony, wręcz zamknięty w najpiękniejszym dźwięku jaki kiedykolwiek słyszałem. Obraz ten - spirala z czterema promieniami, które wychodziły z niej w czterech kierunkach - uczyniony był z gwiazd. Zdałem sobie sprawę, że wyglądał on nieco podobnie do Krzyża Brygidy, popularnego symbolu w Irlandii i Szkocji. Kiedy połączyłem się z tym obrazem, stałem się świadom niskiego brzęczenia, czy też mruczącego dźwięku, który zaczął wibrować z wnętrza kamiennego cairn wokół mnie. Ten dźwięk przypomniał mi dźwięki, które sam wydawałem jakąś godzinę wcześniej, i intuicyjnie wiedziałem, że była to ziemska emanacja głosów gwiazd w spirali. Następnie zobaczyłem prawdziwy Krzyż Brygidy nałożony na obraz z gwiazd. Wiedziałem, że Brygida-Bridgit (wymawia się 'wridżit') - gaelicka bogini-patronka domowego ogniska, uzdrawiania, świętej poezji, warzenia piwa, kowalstwa, położnictwa i poetyckiej inspiracji - była ze mną. Rzeczywiście, odczuwałem głęboki i bezpośredni związek z tą żeńską obecnością, tak jakby ona przeprowadzała mnie, niby położna, poprzez ten proces poszukiwania wizji. Wkrótce potem zobaczyłem obraz starożytnego źródła, migoczący ponad dwoma innymi obrazami. Wiedziałem, że święte źródło, będące powszechnym tematem w szkockich i iryjskich kosmologiach, skojarzone jest z archetypowymi boginiami oraz z uzdrawianiem. W mojej wizji z tego źródła wypływały cztery strumienie, które płynęły w cztery strony świata. Gaelickie ustne przekazy i mityczne legendy są mi czymś dobrze znanym, więc nie mogłem się powstrzymać by nie zapytać sam siebie: "Czyżby to był Zdrój Segais, Zdrój Connla ?" Kiedy studiowałem i "czułem" obraz, przypomniałem sobie, że o Zdroju Connla powiadano, że ma pięć strumieni, które przedstawiają pięć zmysłów, poprzez które przyjmujemy wiedzę. Niemal natychmiast ujrzałem - zostało mi pokazane - że cztery strumienie w mojej wizji reprezentują szczególne ścieżki, szczególne wejścia do wiedzy, a także, że piąta ścieżka też istnieje, ale jest niedostępna zrozumieniu. Teraz mówię o Piątym Strumieniu jako o tej mistycznej wiedzy, którą można znać, ale o której nie można mówić. Tamtej nocy napiłem się do syta z Piątego Strumienia, a także otrzymałem inne informacje, dzięki którym wciąż zgłębiam kosmologię, rytuały i duchowe tradycje plemion Piktów, którzy byli historycznymi poprzednikami Szkotów, a którzy zostali stopniowo zasymilowani w klany Henderson, MacNaughton, Wemyss i MacDuff. Obserwując gwiaździstą spiralę i jej promienie, uświadomiłem sobie, że oto ukazanym mi zostało, że wszystkie rzeczy emanują z kosmicznego centrum. Owo centrum nie jest bogiem ani boginią, ani też totemem czy przodkiem, niemniej jest ono pewną odczuwalna obecnością czy też potęgą. Przypominało mi ono opisy kami lub katodama w japońskim Shinto, oraz dharmakaję lub drala w buddyzmie tybetańskim. Pojąłem, że oto widzę wizję aktu stworzenia - źródło wszystkich ludzi, wszystkich ras, wszystkich duchowych tradycji, i całej wiedzy. W miarę jak niski brzęczący dźwięk trwał nadal, rezonując z moim sercem, zdałem sobie sprawę, iż jest on pieśnią wszechświata. Drzewa śpiewały tę pieśń. Śpiewały kamienie. Śpiewały wody. Śpiewały wichry w chmurach. Śpiewali przodkowie. Powiedziałem sam do siebie po gaelicku: "Oran Mor" - Wielka Pieśń. Ta wizja stała się potężną obecnością, żywą istotą, bytem samym w sobie i w moim życiu. Kiedy noc zaczęła się przecierać, zwinąłem się w kłębek, aby zasnąć w grobie, i czułem ciepłą obecność, która otaczała mnie, którą wziąłem za Brigit albo inną żeńską siłę, która przybyła, aby mnie pocieszyć. Kiedy spoczywałem, zostało mi ukazane, że dziełem Oran Mor jest udzielenie ludziom wsparcia, ułatwienie im nauczenia się, jak mogą urzeczywistnić ich własne niepowtarzalne pasma Wielkiej Pieśni. Zostało mi również ukazane, że moja osobista życiowa praca polega na tym, bym pomagał ludziom w odkrywaniu ich własnych tradycji przodków, szczególnie przez umożliwienie im, by doznali przypomnienia Wielkiej Pieśni na poziomie komórkowym. Po tym, jak otrzymałem tę wizję, stopniowo zaczęła ona osuwać się z powrotem w podziemie - to jest jedyny sposób, w jaki mogę wyartykułować to, co się wtedy działo. To było niemal tak, jakby odpowiedzialność za tę wizję była zbyt wielka, aby utrzymać ją w przytomnej świadomości. Przez resztę mojego pobytu w Szkocji czułem, jakbym nieustannie był na krawędzi duchowego wyłonienia lub załamania. Czy rzeczywiście dorosłem do tej wizji? Jakie, w każdym razie, było jej realne znaczenie? Stan ten trwał póki nie pojechałem do Hiszpanii, poprzedniej ojczyzny moich przodków, Milezjan z pochodzenia, gdzie zdałem sobie sprawę, że moje emocjonalne doświadczenia w Szkocji były raczej przełomem niż załamaniem. Pewnego dnia, kiedy siedziałem na pewnej plaży w Hiszpanii, całe znaczenie wizji Oran Mor nagle znowu wtargnęło do mojej świadomości. Kiedy na nowo połączyłem się z ta wizją, przypomniały mi się zmagania Czarnego Łosia, który usiłował zrozumieć swoją wizję kwitnącego drzewa, które chroniło wszystkie dzieci jednej matki i jednego ojca. Wtedy też nagle zrozumiałem, że herb mojego klanu MacEowen - wielki pniak dębu z wyrastającymi małymi gałązkami - był starożytnym proroctwem druidów ze szkockich gór. Dąb, drzewo będące symbol tradycji druidów, kiedyś zostało ścięte za sprawą wielu rozmaitych sił, ale teraz na nowo wypuszcza nowe, kwitnące gałęzie. Zrozumiałem, co znaczy rodowe zawołanie naszej rodziny, podawane w różnych wersjach: "Jeszcze wzrośniemy"; "Jeszcze zakwitniemy"; "Jeszcze się zazielenimy". Uświadomiłem sobie, że teraz jesteśmy w czasie wskrzeszania starożytnych duchowych dróg, które mogą nas wesprzeć w tym, abyśmy "wzrośli i zazielenili się na nowo". Spacerowałem nad wodą i patrzyłem w dół na rozbijające się fale i na gładkie skały połyskujące w słońcu. Powiew wiatru przemknął obok, a ja mógłbym przysiąc, że słyszę, jak sam ocean szepcze "Oran Mor". Spojrzałem na morze i zrozumiałem. Jak Conn Stu Bitew - wielki praojciec mojego rodu z Dalriady - który został zabrany w głębiny świata przodków, aby uczyć się wiedzy swojego rodu, tak i ja teraz wiedziałem, że przodkowie nie umarli ani nie odeszli; że oni żyją nadal w Innym Świecie, stale gotowi prowadzić swych potomków i pomagać im. Nie ma przybywania - jest tylko nieskończona pielgrzymka wiary w nasze "zaświatowe" zmysły i przypominanie sobie tego, co kiedyś pogrążyło się mroku. My jesteśmy przodkami. Beannachadh. Przypisy (1) [Przekaz od przodków] Ponieważ czytelnicy mogą nie być obeznani z antropologicznymi teoriami na temat szamanizmu, czuję, że powinienem wyjaśnić, jak ja rozumiem pojęcia dziedzicznego przekazu, społecznego przekazu i przekazu od przodków (ang. ancestral transmission, termin stworzony przez autora artykułu), jako że mają one kluczowe znaczenie jeśli chodzi o zrozumienie nie wykorzystywanego, uśpionego potencjału naszych związków ze światem przodków. Przekaz dziedziczny i przekaz społeczny to dwa dobrze znane sposoby stania się szamanem. Przekaz dziedziczny ma miejsce wtedy, gdy szamańskie uzdolnienia pewnej osoby są zasadniczo wrodzone, tak jak inne cechy biologiczne. Na przykład, niektóre dzieci w pewnych rodzinach mogą się rodzić z darem uzdrawiania albo jasnowidzenia - jakkolwiek surowe uzdolnienie może zostać później udoskonalone przez trening. Przekaz społeczny zachodzi wtedy, kiedy pewien osobnik zostaje wybrany przez plemiennych szamanów lub jasnowidzów - zwykle w oparciu o jego szczególne zdolności, a także znaki czy omina - a następnie ów nowicjusz ćwiczy się w szamańskich umiejętnościach, prowadzony przez starszego szamana. Te dwa podejścia, które często pokrywają się w praktyce, odkryto w wielu szamańskich kulturach na całym świecie, w tym u Ju/'hoansi w południowej Afryce, u Tuwińców w centralnej Azji, Dine (Navaho) na południowym wschodzie Stanów Zjednoczonych, Haudenosaunee w stanie Nowy Jork, oraz u Inków w Peru. Inaczej rzecz się ma z przekazem od przodków (ancestral transmission), który polega na całkiem naturalnym, dynamicznym procesie, podczas którego pewna osoba zostaje wybrana bezpośrednio przez duchy przodków lub totemy klanu, aby podjąć się zadania kontynuacji linii przekazu nauk, kosmologii lub praktyk. Kontakt z duchami zwykle zachodzi spontanicznie w snach lub wizjach, podczas inicjacyjnej choroby, albo w kontekście pewnych ceremonii lub rytuałów. Co ważne, jeżeli już raz łączność została nawiązana, wybrana osoba zazwyczaj sama kontynuuje trening z duchami, używając różnych metod, przy których potrzebna jest dobra wola z obu stron. Dzięki wglądom, którymi zechcieli się ze mną podzielić Malidoma i Sobonfu Some, Joe Rose, Oscar Miro-Quesada, Alberto Villoldo i Brant Secunda, wiem teraz, że fenomen przekazu od przodków jest elementem wielu plemiennych kultur. Relacje entografów zebrane wśród Tunguzów na Syberii, Inuitów w Arktyce, Odjibway'ów znad Wielkich Jezior i wśród Nepalczyków i Tybetańczyków w Azji - oraz wśród wielu innych kultur - pokazują, że szamańscy adepci często są wybierani i ćwiczeni bezpośrednio przez duchy przodków lub klanu. Zdając sobie sprawę z wielkiej liczby doniesień o przekazie od przodków w literaturze etnograficznej dotyczącej kultur wszystkich kontynentów, jestem teraz przekonany, że przekaz od przodków jest zjawiskiem, które człowiekowi jest wrodzone. (Przyp. Autora) (2) [Św. Patryk] Twierdzi się czesto, że druidzi nigdy nie powierzali swoich świętych tradycji słowu pisanemu. Jestem jednak teraz przekonany, że jedynie najbardziej mistyczne elementy tej tradycji były nie zapisywane. Dawne opowieści mówią o tym, jak św. Patryk wpadł w szał, paląc i topiąc stare iryjskie teksty, tak więc trzeba przyjąć, że druidzi rzeczywiście pisali o swoich duchowych tradycjach. Wiadomo, że w istocie druidzi spisywali pewne elementy swojej wiedzy - te mianowicie, które dotyczyły ich medycyny, astrologii i astronomii, jak również swoje zbiory praw zwane brehon - i z pewnością to były te księgi, które Patryk z takim zapałem niszczył. (Przyp. Autora) (3) Dalriada, Dal Riata - celtyckie królestwo istniejące w VI wieku w pn.-zach. Irlandii (obecny Ulster), które skolonizowało wybrzeża zachodniej Szkocji. (Przyp. Tłum.) (4) Absentee landlords , tj. "nieobecni" właściciele majątków ziemskich w Irlandii, zarządzający nimi z Anglii. (Przyp. Tłum.) (5) ... our spiritual souls... (Przyp. Tłum.) (6) Nazwisko Autora - MacEowin - można rozumieć jako: "syn Yowina". (Przyp. Tłum.) (7) ... faery being... (Przyp. Tłum.) (8) W oryg. taghairm fasts - "posty", ale z kontekstu wynika, że nazwa "odosobnienia" jest równie odpowiednia. (Przyp. Tłum.) (9)[Sordan] Kiedy następnego dnia zwiedzałem wspaniałe muzeum zwane Kilmartin House, moja żona i ja odkryliśmy zapis tego samego rodzaju śpiewania, jak to, które ja otrzymałem jako przekaz. Według opisu w muzeum, ten styl śpiewu, zwany sordan, wynalazł Columkille - członek rodu O'Neill, który początkowo pobierał nauki jako druid, ale później stał się celtyckim chrześcijaninem, i dziś jest znany pod imieniem świętego Kolumby. Notka sugerowała jednak, że ten rodzaj śpiewu ma dużo starsze druidyckie korzenie, oraz, że Kolumba użył, jak powiadano, pieśni sordan, kiedy walczył z druidami króla Piktów Brude. Śpiew sordan jest podobny do śpiewu krtaniowego tybetańskich buddyjskich mnichów Gyoto, oraz szamanów z Tuwy i Mongolii. Od tamtej pory ja używam tego potężnego stylu śpiewania, i stosuję go do koncentracji, do przyzywania duchów przodków, a nawet do szamańskich działań związanych z oczyszczaniem i uzdrawianiem. (Przyp. Autora) (10) Gaelicka ustna tradycja zna opowieści o źródle wiedzy z Innego Świata, zwanym Zdrojem Segais, albo Zdrojem Connla. Zdrój Connla jest legendarnym źródłem irlandzkiej rzeki Boyne, która swą nazwę bierze od bogini Boann, która piła z jej wód. Według jednej z legend, kiedy król Cormac z Tary podróżował do Innego Świata Manannan, napotkał magiczne źródło o pięciu strumieniach - o których powiadano, że jest to pięć zmysłów, poprzez które otrzymujemy "wiedzę z innego świata". (Przyp. Autora) (11) Opierając się na mojej wizji i na doświadczeniu Piątego Strumienia, potrafię zrozumieć dlaczego druidzi nie mieli ochoty niczego pisać o tej wiedzy - i ja sam wątpię, czy w ogóle można ją będzie kiedykolwiek w pełni wyartykułować. Odkąd po raz pierwszy otrzymałem tamtą wizję, kontemplowałem tę informacje głęboko, i przekonany jestem, iż mianem Piątego Strumienia określano podziemny prąd wiedzy tajemnej, który jest wpleciony w całość stworzenia, i który może zostać doświadczony poprzez cały szereg mistycznych tradycji, w tej liczbie szamanizm, druidyzm, gnostycyzm i sufizm. (Przyp. Autora) (12) Milezjanie - legendarni przodkowie Irów, zamieszkujący jakoby Półwysep Iberyjski. (Przyp. Tłum.) Dodatek 3 Wojciech Jóźwiak Cyrk, świątynia Trikstera Realne wcielenia tarotowych archetypów - Głupca-błazna i Magika-iluzjonisty spotkać można nie gdzie indziej, jak w cyrku. Cyrkowej sztuce daleko do dostojeństwa opery i teatru, a ekspansja filmu i telewizji wyparła go na skromne pobocza kultury masowej. Tym bardziej wciąż zadziwia, jak wiele w cyrku pozostało pierwotnej i surowej, sakralnej w swojej istocie symboliki. Głęboko znaczące jest już samo słowo "cyrk", z dokładnością do fonetyki wspólne wszystkim językom Europy. Circus po łacinie znaczy: koło; niesie więc dokładnie to samo znaczenie, co sanskryckie słowo mandala. Słowo circus jeszcze w starożytności przeniknęło do języków germańskich, a następnie słowiańskich, gdzie - nie przypadkiem! - przybrało sens "świątyni, kościoła". Dzisiaj jego kontynuacją są takie słowa, jak niemieckie Kirche, angielskie church i nasze: cerkiew.* Zgodnie ze swą nazwą, cyrk do dziś pozostał mandalą. Wszelkie cechy mandali ma "serce" cyrku - arena, krąg zamykający zalaną światłem przestrzeń centralną, ostro przeciwstawioną ciemnemu zewnętrzu, gdzie zasiadają widzowie. Aby jednak mandala była sobą, powinna być połączeniem koła i kwadratu, "kwadraturą koła". Koło w cyrkowej mandali jest widoczne gołym okiem, ale gdzie kwadrat? Otóż kwadrat, struktura czteropunktowa, zawiera się nie w przestrzeni, lecz w organizacji cyrkowego widowiska. Bowiem jakkolwiek specjalności cyrkowych artystów są setki, to dają się one wszystkie sprowadzić do czterech głównych filarów cyrkowego widowiska, jako że cyrk zna cztery podstawowe role: linoskoczka, pogromcy zwierząt, iluzjonisty i klauna. Tych czterech "duchów cyrku" nie może zabraknąć w żadnym przedstawieniu. Owe cztery podstawowe role nie są przypadkowe. Łączy je wszystkie wspólna intencja, którą jest przeniesienie, "przetransportowanie" widza (mówiąc słowami Aldousa Huxleya) w przestrzeń sakralną, czyli w istocie w rzeczywistość rajską czy też duchową. Zadanie to wszyscy czterej realizują z iście żelazną logiką. Linoskoczek wykazuje, że w świętym kręgu areny przestaje obowiązywać podstawowe prawo materialnego świata: siła ciężkości, a jego wyczyny dowodzą zwycięstwa nad grawitacją. Oto w wykonaniu linoskoczka ciało człowieka zdaje się mieć cechy ducha - wędruje wysoko ponad ziemią, na wpół zawieszone w powietrzu. Iluzjonista łamie drugie prawo materii: stabilność i trwałość materialnych przedmiotów, pokazując, iż potrafi zmusić je do znikania i pojawiania się na jego żądanie. W istocie iluzjonista jest w posiadaniu odwiecznego atrybutu bogów: stwórczego słowa (i gestu) i dowodzi wyższości Słowa nad materią, a jego sztuczki są naśladowaniem boskiej kreacji. Trzeci z cyrkowych magów, treser-pogromca zwierząt czyni kolejny krok przetwarzający ziemską rzeczywistość w raj: przywraca mianowicie pierwotny stan przyjaźni i braterstwa pomiędzy ludźmi i zwierzętami; po drugie zaś pokazuje zwycięstwo ludzkiej woli nad agresywną mocą "bestii". Oba te aspekty tresury zmierzają do wspólnego celu: do usunięcia przeciwieństwa pomiędzy człowiekiem a zwierzęciem. Czwarty bohater cyrku, klaun, dopełnia sakralnej transformacji: jego gra zmierza do tego, aby poprzez salwy śmiechu, szyderstwo i parodię obalić "doczesne" autorytety i hierarchie, jako że droga do boskości wiedzie poprzez strefę płodnego, chaotycznego pomieszania. Bogowie i ich kapłani rezydowali w jasnym centrum ludzkiego świata; ich moc była świętością centrum. Mroczne, skłaniające się ku pierwotnemu chaosowi zewnętrze było domeną ich antagonisty - Trikstera, nosiciela świętej mocy zewnętrza. Cyrkowcy nie zajmowali stałego miejsca; zawsze byli ludem wędrownym, przybywali "znikąd" - z mglistej nieokreślonej przestrzeni, którą, w wyobraźni mieszczuchów i wieśniaków, dzielili z wilkami, zbójcami i Cyganami. Byli (i pozostali) towarzystwem międzynarodowym (znowu w przeciwieństwie do osiadłych obywateli), i w ich gronie zawsze panowało "babilońskie" pomieszanie języków. Wszystko to skłania do wniosku, wyrażonego już w tytule tego szkicu, że owo podejrzanie święte miejsce - cyrk - było świątynią Trikstera. 10 grudnia 1998. Artykuł zamówiony przez "Albo-Albo". * PRZYPIS. Okazało się, że to nieprawda! Prof. Andrzej Bańkowski w "Etymologicznym słowniku języka polskiego" wyprowadza słowo "cerkiew", dawne słowiańskie cir^ky (^ = jer twardy) z ludowołacińskiego-bałkańskiego kirukus, co z ludowego greckiego wyrażenia wymawianego "iskirjukus" = "do kościoła"; co w końcu pochodzi od Kyrios = Pan Bóg. (Z innego podobnego greckiego słowa wywodzą się słowa na 'kościół' w językach germańskich. Słowo słowiańskie NIE pochodzi od germańskiego; oba niezależnie wyszły z greki.) Tak więc cerkiew etymologicznie z cyrkiem nie ma nic wspólnego. Szkoda. WJ. grudzień 2000