Tim Powers Data ważności Reginie i Brendanowi Powers. Wspaniałym przyjaciołom I Członkom rodziny Następujące osoby niech przyjmą moje serdeczne podziękowania: Chris Arena, Skot Armstrong, Gloria Batsford, Brian Biłby, Jim Blaylock, Aaron Dietrich, Phil Dick, Mike Donohue, Anthony Foster, Kendall Garmon, Tom Gilchrist, Jaq Greenspoon, Ken Lopez, Joe Machuga, Ed McKie, Denny Meyer, Dean Moody, David Perry, Sam Riemer, Megan Robb, Randall Robb, Roger Rocha, Lew Shiner, Fred Spreicher, Kate Sanborne, Roy Squires, Kiersten Tierney, Ed i Pat Thomas oraz Dan Volante. yrazy wdzięczności dla: Ala, Arta, Billa, Boba, Franka, Dennisa, Douga, Grega, Jima, Joego, Jody, Joela, Johna, Lew, Maca, Maria, Michaela, Nicka, Peggy, Toma, Richa oraz reszty bandy z 1924 - a szczególnie Charliego. Księga pierwsza OTWÓRZCIE ZŁOTĄ BRAMĘ Trenton, New Jersey - Thomas A. Edison, wynalazca żarówki, którego imieniem nazwano między innymi miasto i wyższą uczelnię w stanie New Jersey, otrzymał w ostatnią niedzielę tytuł magisterski, sześćdziesiąt jeden lat po swojej śmierci. College Stanowy imienia Thomasa Edisona przyznał swojemu patronowi honorowy tytuł magistra za całokształt dokonań. "The Associated Press", 26 października 1992, poniedziałek Rozdział 1 Ale ja nie chcę przebywać pośród obłąkanych - zauważyła Alicja.- Och, temu nie zaradzisz - powiedział Kot - wszyscytu jesteśmy obłąkani. Ja jestem obłąkany. Ty jesteś obłąkana.- Skąd wiesz, że jestem obłąkana ? - powiedziała Alicja.- Na pewno jesteś - powiedział Kot - inaczej nie znalazłabyś się tutaj. Lewis Carroll, "Przygody Alicji w krainie czarów" Kiedy miał cztery czy pięć lat, w salonie było zawsze ciemno jak w kościele, na oknach wisiały szerokie zasłony, wszędzie stały ciężkie meble z ciemnego drewna z ozdobami w kształcie stylizowanych liści, winnych gron i zakrzywionych pazurów. Teraz zasłony zdjęto, przez okno Kootie widział trawnik - bardziej złoty niż zielony w promieniach zachodzącego słońca, pocięty wydłużającymi się cieniami jaworów - a salon pomalowany był teraz na biało i nie było w nim praktycznie żadnych mebli prócz krzeseł z jasnego drewna i stolika ze szklanym blatem.Obramowanie wokół kominka też było teraz białe, lecz stare popiersie Dantego stało na nim nadal, jedyna pamiątka dawnych upodobań dekoratorskich jego rodziców. Zawsze myślał, że ten człowiek się nazywa Dante Alegorii.Wychylił się z krzesła i włączył stojącą lampę. Jego niebieski nylonowy plecak leżał przy drzwiach wejściowych, a na wprost, nieco w górze, lśniły oczy Dantego niczym czarne oliwki. Kootie wstał i podszedł do kominka.Wiedział, że nie wolno mu dotykać Dantego. Nigdy go nie korciło, by złamać ten zakaz. Teraz miał jedenaście lat i nie wyobra- *Wszystkie cytaty z "Przygód Alicji w krainie czarów" i "O tym, co Alicja odkryła po drugiej stronie lustra" L. Carrolla w tłumaczeniu Macieja Słomczyńskiego. żal już sobie, że pomalowana na czarno głowa i ramiona połączo- ne są z resztą ciała skrytego wewnątrz murowanego kominka - zdawał też sobie sprawę, że szelesty budzące go w nocy to tylko wiatr poruszający gałęziami za oknem sypialni, a nie szepty Dan- tego mruczącego coś do siebie w mrocznym salonie. Dante jednak nadal był czymś dziwacznym, ze swoją skrzywioną miną i pucoło- watymi policzkami, i lakierem lśniącym na wypukłościach, jakby kolejne pokolenia uparcie go polerowały. Kootie wyciągnął dłoń i dotknął jego nosa. Nic się nie stało. Nos był chłodny i śliski. Kootie chwycił rzeźbę obiema rękami, podniósł ją ostrożnie i postawił na białej kamiennej płycie paleniska. Usiadł po turecku na podłodze i pomyślał o Sydneyu Green-streecie w "Sokole maltańskim", pocącym się wściekle i atakującym scyzorykiem pomalowaną na czarno figurkę ptaka; Kootie nie miał pojęcia, co znajduje się wewnątrz popiersia, ale zaraz się dowie. Zobaczył właśnie niepomalowaną białą podstawę Dantego i przekonał się, że jest to tylko gips. Lecz roztrzaskanie go będzie krokiem nieodwołalnym. Zapakował wcześniej skarpetki, koszule, bieliznę, dres, wiatrówkę i czapkę baseballową do plecaka. Miał blisko trzysta dolarów w dwudziestkach w kieszeni, razem z wielofunkcyjnym scyzorykiem, lecz nie może uciec, dopóki nie rozbije popiersia Dantego. Dopóki go nie rozbije i nie zabierze tego, co kryje się we- wnątrz. Miał nadzieję, że znajdzie złoto - krugerrandy, na przy- kład, albo takie małe sztabki niczym kamienie domina. Przyszło mu teraz do głowy, że nawet jeśli popiersie ma się okazać puste w środku, jak czarny sokół Greenstreeta, i tak musi je rozbić. Dante był... symbolem, uosobieniem tego wszystkiego, w co rodzice próbowali Kootiego zamienić. Odetchnął, zarazem z ulgą i rozczarowaniem. Cholerne hokus-pokus, pomyślał. Medytacja i słynny wielki tunel, przez który dusze zdążają w stronę białego światła. Rodzice mieli pełno rysunków na ten temat. Oprócz tego piramidy i "Księga Tota", i reinkarnacja, i wiadomości od tych "duchowych starców" zwanych mahatmami. Mahatmowie od dawna nie żyli, ale rzekomo mogli pojawiać się nadal, by powiedzieć ci, jak być idealnym umarlakiem, ta- kim jak oni. Byli jednak tylko zasłoną dymną - Kootie nigdy nie widział ani jednego, nawet po długich godzinach siedzenia nieru- chomo i opróżniania umysłu ze wszystkich myśli, a jego rodzice też twierdzili, że dostrzegali zaledwie zarys świętych starców, któ- rzy najwyraźniej zawsze wymykali się przez drzwi kuchenne, je- śli ktoś próbował się im zbyt dokładnie przyjrzeć. Zazwyczaj o ich obecności świadczyły poprzestawiane rzeczy - książki na pół- kach, naczynia w kredensie. Jeśli zostawiło się garść drobnych na komódce, znajdowało się je ustawione w kupki, posegregowane według nominałów. Czasem również z uwzględnieniem dat na re- wersie. Mniej więcej w czasie kiedy jego rówieśnicy dochodzili do wniosku, że święty Mikołaj to oszustwo, Kootie przestał wierzyć w mahatmów i całą resztę. Później doznał wstrząsu, bo dowie- dział się w szkole, że naprawdę istniał Mahatma Gandhi. Na szczęście pewien kolega, który widział film "Gandhi", poinfor- mował Kootiego, że Gandhi był zwykłym człowiekiem, polity- kiem w Indiach; taki chudy łysielec, który przez cały czas chodził w pieluchach. Kootiemu nie wolno było chodzić do kina... ani oglądać telewizji, czy nawet jeść mięsa, chociaż często wymykał się do McDonalda na big maca i potem musiał żuć gumę, żeby nie zdra- dził go zapach z ust. Kootie chciał być astronomem, kiedy dorośnie, ale rodzice nie zamierzali pozwolić mu na studiowanie. Nie wiedział nawet, czy będzie mógł ukończyć wszystkie cztery klasy gimnazjum. Po- wiedzieli mu, że jest chela, tak jak oni, i jego życiowym obowiąz- kiem jest... no cóż, w gruncie rzeczy trudno to określić; w każ- dym razie miał stanąć w jednym szeregu z wszystkimi umarlaka- mi, o których mówili. Miał być ich "nowym Krishnamurtim" - zanieść ich naukę całemu światu. Być przygotowanym na śmierć i nagłe znalezienie się w owym wielkim tunelu. Do tego czasu żadnej telewizji, kina ani mięsa, a kiedy doro- śnie, nie powinien żenić się ani uprawiać seksu - nie z powodu AIDS, lecz dlatego że mahatmowie tego nie polecają. Cóż, myślał, nic dziwnego, że tego nie polecają, skoro są martwi, noszą pielu- chy i przez cały czas zajmują się tylko przestawianiem filiżanek w domach innych ludzi. Lecz najgorszą rzecz ze wszystkich rodzice uczynili mu w dniu jego urodzin - nazwali go na cześć jednego ze swoich mahatmów, umarlaka. Mieć jedenaście lat i nazywać się Koot Hoomie Parga-nas, z nieodwołalnym przezwiskiem Kootie, to doświadczenie zaiste... cóż, widział wielu tłuściochów czy jąkałów, których bezlitośnie wyśmiewano i przezywano w szkole, lecz zawsze był gotów zamienić się z każdym z nich, byle tylko mieć normalne imię, takie jak Steve, Jim czy Bill. Kootie podniósł Dantego w obu dłoniach na wysokość jakichś dziesięciu centymetrów i upuścił. Rozległ się głuchy stuk. Ale popiersie nie pękło. Wierzył, że rodzice oddają cześć Dantemu. Czasem wstawał z łóżka i wymykał się cichcem z pokoju, zaglądając do salonu, gdzie rodzice kłaniali się przed popiersiem i mamrotali coś melodyjnie. W określone dni w roku - w Boże Narodzenie, na przykład, albo na Halloween, do którego brakowało już tylko tygodnia - jego matka szyła małe czapeczki i szaliki dla Dantego. Zawsze musiała szyć nowe, nie mogła użyć zeszłorocznych, chociaż zbierała je wszystkie. Poza tym rodzice zawsze przekonywali go - nerwowo, wydawało mu się - że poprzedni właściciel ich domu nazywał się przypadkowo Dań Tay (albo czasem D'Om Tay) i dlatego pijacy albo wariaci dzwoniący czasem w środku nocy zdawali się żądać rozmowy z popiersiem. "Terminator 2". Komedie Pee Wee Hermana. Gry komputerowe Nintendo. Hamburgery i czasem ukradkowe zaciągnięcie papierosem. Potem college, może nawet ukończenie szkoły wyższej. Astronomia. Przyjaciele. Wszystko to, z jednej strony. Z drugiej - rajma, khatte chhole, masoor dal, moong dal, chana dal, za którymi to określeniami kryły się tylko różne potrawy z gotowanej fasoli. Być razem z mahatmami, zapoczątkować coś w rodzaju nowego ruchu teozoficznego (zamiast iść do college'u) i nie mieć dziewczyny. Zresztą która dziewczyna by go zechciała... Na pewno plotkują między sobą: "Myślisz, że to coś strasznego, że Melvin wsadził ci rękę pod spódnicę? My codziennie musimy ocierać się o faceta, który nazywa się Kootie!". Szczękę miał zaciśniętą tak mocno, że bolały go zęby. Łzy wypływały mu spod zamkniętych powiek. Uniósł Dantego nad głowę obiema rękami, zawahał się, a potem upuścił go na kamienne palenisko. Z głuchym tąpnięciem popiersie rozpadło się na setkę bia- łych odłamków, z których kilka posypało się na brązowy dywan. Kootie otworzył oczy i przez kilka sekund, z walącym sercem, wstrzymując oddech, wpatrywał się w białe, pyliste rumowisko. Powoli wyciągnął rękę. Na pierwszy rzut oka wydawało się, że ma przed sobą tylko kanciaste kawałki gipsu; jednak kiedy drżącą dłonią rozsunął odłamki, znalazł foremną bryłę w kształcie cegły, wielkości dwóch talii kart. Podniósł ją - była ciężka, a kiedy nacisnął palcem, jej powierzchnia ustąpiła nieco i skorupa gipsu skruszyła się, uwal- niając obłoczek delikatnego białego pyłu. Zerknął za siebie na drzwi wejściowe i próbował sobie wy- obrazić, co by zrobili jego rodzice, gdyby weszli teraz do środka i zobaczyli, co się stało. Mogliby dostać kompletnego świra. Zaczai pospiesznie rozrywać paznokciem wierzchnią warstwę i kiedy udało mu się odwinąć jeden róg i zajrzeć pod spód, ujrzał, że jest to jedwabna wzorzysta chustka zalana gipsem. Gdy oderwał róg, reszta stała się prosta - ściągnął usztywniony materiał i trzymał teraz w ręce mały szklany pojemnik. Jego ścianki, z zatopionymi bąbelkami powietrza, były połyskliwie gładkie, a wnętrze wydawało się mętne, niby powierzchnia dymnego kryształu. Kootie podniósł szklaną cegiełkę do światła. Powietrze zawibrowało, jakby gigantyczny gong zabrzmiał na niebie, wstrząsając ziemią i dźwięcząc nutą w rejestrze zbyt niskim, by mogło ją usłyszeć ludzkie ucho. Przez cały dzień gorący wiatr przeczesywał trawy na zboczach gór San Bernardino, tocząc się na zachód niczym powietrzna fala przez opustoszałe, oddalone od siebie o dziesiątki kilometrów pustynne miasteczka, ponad wzgórzami San Jose, aż dotarł do kotliny Los Angeles, spychając warstwę smogu ku morzu i umożliwiając mieszkańcom zobaczenie szczytów Mount Wilson i Mount Baldy, wyraźnych niczym fatamorgana na tle zaskakująco błękitnego nieba. Palmy kołysały się nad uliczkami osiedli, upuszczając czasem suche liście na zaparkowane samochody; czerwone dachówki, obruszane przez letnie deszcze i wiatry, zsuwały się po pochyłym dachu, przelatywały nad rynną i roztrzaskiwały się o podjazd, który zazwyczaj składał się z dwóch pasów popękanego betonu przedzielonych linią trawy. Na tle nieustającego wycia i świszczenia wiatru dały się słyszeć chrapliwe okrzyki wron próbujących wznieść się ku niebu. Bliżej śródmieścia, na ulicach otaczających wielopiętrowy rozjazd autostrad, gdzie prowadząca na północ trasa numer 5 roz- dziela się na autostrady Golden State, Santa Monica i Hollywood, duszny wiatr przez cały dzień potrząsał wielkimi powolnymi au- tobusami, które jęcząc sunęły po rozpalonym asfalcie, i tego dnia zwykły odór spalin, ozonu i odległy truskawkowo-słodki zapach odpadów zastąpiło dalekie tchnienie szałwii i rozpalonej gliny in- diańskich domostw. Przez tę jedną chwilę, gdy zachodzące słońce oświetliło na czerwono drzewa i zbiorniki ropy na zachodnich wzgórzach wo- kół Santa Monica, więcej niż zazwyczaj samochodów na autostra- dzie zmieniło nieoczekiwanie pas jazdy, a w mieście wjechało na krawężnik, uderzając w latarnię lub parkometr, albo nie zatrzyma- ło się na czerwonym świetle, miażdżąc zderzak wozu stojącego z przodu; wielu z bezdomnych na ulicach wschodniego Los Ange- les, Florence i Inglewood skurczyło się za zasłoną swoich tekturo- wych pudeł i zaczęło wykrzykiwać tyrady o Jezusie, FBI, diable i znanych tylko sobie bóstwach; na Mullhołland Drive wszystkie samochody zdążające na zachód skręciły w prawo, potem w lewo i ponownie w prawo, jakby wszyscy kierowcy kołysali się do tak- tu tej samej piosenki puszczanej w radiu. W zaułku na tyłach zapuszczonej kamienicy czynszowej w Long Beach tłusty półnagi mężczyzna zadrżał nagle i puścił uchwyt wózka sklepowego, który pchał w stronę otwartego garażu, a lodówka, którą wiózł, spadła mu na stopę; jego wrzaski i przekleństwa przywołały mocno zbudowaną młodą kobietę. Kiedy wspólnymi siłami uwolnili stopę spod lodówki, nakazał jej biec na górę i przygotować kąpiel, koniecznie bardzo zimną. Na Broadwayu zapalały się neony przyćmiewając ciemniejące niebo - nazwy były często japońskie i koreańskie, chociaż napisy w większości skierowane były do ludności hiszpańsko j ęzycz-nej - i wielu przechodniów spoglądało z niepokojem na bezgwiezdny firmament. Na chodniku przed budynkiem starego teatru mężczyzna ubrany w podartą nylonową kurtkę i luźne wojskowe spodnie zacisnął usta, by nie krzyknąć, i opierał się teraz o jedną ze starych ozdobnych latarni. Jego lewa ręka, która przez cały dzień była zimna pomimo upału i gorącego wiatru, rozgrzała się teraz i jakby wiedziona wła- sną wolą wskazywała na zachód. Brudną prawą ręką mężczyzna podniósł daszek baseballowej czapeczki i spojrzał w tamtą stronę, na ścianę budynku teatralnego, usiłując patrzeć przez nią na wy- lot i kilometry dalej, poza Hollywood, ku Beverly Hills, szukając wzrokiem... ...czegoś, co nadeszło, nieznanego i wszechpotężnego dymu, pulsującego sygnału, gdzieś tam, gdzie zachodziło właśnie słońce. - Ożyw się - wyszeptał do siebie. - Na Boga, idź i ożyw się! Odepchnął się od latarni. Niezręcznie mu było iść z wyciągniętą sztywno ręką pośród tłumu przechodniów, chociaż ludzie, których mijał, nie zwracali na niego uwagi. W autobusie musiał bokiem przeciskać się pomiędzy rzędami siedzeń. I przez całą noc wszystkie świerszcze milczały w ciemnych zaułkach, w korytarzach pustych biurowców i na trawnikach przydrożnych, jakby ta sama cicha stopa spłoszyła je wszystkie. Rozdział 2...a gdy znów rzuciła okiem w ich stronę, Ryba-Lokaj już odszedł, a ów drugi siedział na ziemi w pobliżu drzwi gapiąc się tępo w niebo. Lewis Carroll, "Przygody Alicji w krainie czarów" 30tie wlókł się po ciemnej Loma Vista Drive w stronę domu. Szedł wolniej niż kilka minut wcześniej na Bulwarze Zachodzącego Słońca i gdy odzyskał oddech, zdał sobie sprawę, że kuleje i bardzo go bolą żebra. Może któreś było złamane. Wzdłuż krawężników stały duże zielone pojemniki na śmiecie - najwyraźniej następnego dnia miały być wywiezione. Domy sąsiadów, które zawsze z pogardą przyrównywał do japońskich restauracji z lat pięćdziesiątych, były ukryte za drzewami, ale wiedział, że pomimo groźnych napisów w rodzaju STRZELAMY DO WŁAMYWACZY, o tej porze jest w nich zupełnie ciemno. Do świtu brakowało już niewiele. Oparł się o jeden z blaszanych pojemników, próbował zapo- mnieć o waleniu serca i o zimnym skurczu w brzuchu, sprawiają- cym, że dłonie pociły mu się i drżały. Mógł twierdzić, że do domu weszli włamywacze i porwali go, ponieważ ich widział, ponieważ był świadkiem, zidentyfikowałby ich na policyjnym przesłucha- niu; wpadli w panikę, dajmy na to, porwali go i uciekli, nie czyniąc żadnych innych szkód poza rozbiciem Dantego. Udało mu się uciec... po walce, bo trzeba jakoś wytłumaczyć podbite oko i praw- dopodobnie złamane żebro. Próbował uwierzyć w historię o włamywaczach, którą będzie zapewne musiał opowiedzieć policjantom - próbował wyobrazić sobie fikcyjnych włamywaczy, co mówili, jak wyglądał ich samo- chód i po kilku sekundach z przerażeniem zdał sobie sprawę, że całość brzmi bardzo dziecinnie, tak jak "koncert na fortepian", który skomponował rok wcześniej, pozornie dorównujący drama- tyzmem utworom Czajkowskiego, w gruncie rzeczy jednak tylko zawiły i pełen fałszywego patosu. Dziecko po prostu nie potrafiło dostrzec różnicy. Przypominało to daltonizm albo faworyzowanie kolorowych komiksów ponad stare francuskie obrazy przedstawiające snopki siana i ludzi w łodziach żaglowych. Dorosły zapewne pojąłby, że Lumpy i Daryl nie są miłymi facetami. Cóż, Koot, dobry chłopcze, może zamieszkasz w moim garażu - to zaraz obok, żadnych luksusów, ale mam łóżko i lodówkę, a poza tym pomożesz mi w patroszeniu porzuconych samochodów. Brzmiało to w porządku. W pewnym momencie za blaszanymi pojemnikami rozległ się nagle jakiś hałas. Twarde ręce zaczęły przeszukiwać kieszenie Kootiego, ktoś ściągnął mu z grzbietu plecak, wyrzucając wszystkie starannie poskładane ubrania na zaśmiecony chodnik i kilka sekund potem Kootie stał samotnie na pustej ulicy, krztusząc się i dławiąc szloch, i wpychał rzeczy z powrotem do podartego plecaka. Szklana cegiełka wpadła pod pojemnik na śmieci. Musiał wczołgać się pod niego z nosem przy ziemi, żeby odzyskać zgubę. Przynajmniej wciąż mógł zwrócić swoje trofeum. A rodzice byliby obowiązani przyjąć go z powrotem. Nieważne, jak go ukarzą, byle tylko mógł znaleźć się szybko z powrotem w swoim pokoju, w swoim łóżku. Zeszłej nocy śniły mu się studia i "obrona pracy magisterskiej", co we śnie brzmiało nawet sensownie. Sen przepełnił go (głupią!) determinacją, by wreszcie zamienić (głupi!) plan ucieczki w (głupie!) działanie. Miał nadzieję, że już nigdy nie będzie mu się nic śniło. Ponownie ruszył ulicą, kuśtykając od jednej milczącej kałuży latarnianego światła do następnej. Idź spać i odłóż wszystko, do jutra rana, dumał smętnie. Może pomyślą, że spędziłem noc w domu Courtney i... Nie. Roztrzaskane popiersie będzie stanowiło dowód czegoś przeciwnego. Mimo to lepiej będzie wślizgnąć się ukradkiem do łóżka i jutro rano stawić czoło wymówkom. Krawężnik przed domem był pusty. To niepokojące. Najwyraźniej rodzice są zbyt wściekli, by pamiętać o obowiązku wystawienia śmieci. Ale może są teraz w samochodzie, jeżdżą po okolicy szukając go i będzie mógł... Nie. Kiedy wspiął się po białym betonowym podjeździe, ujrzał ich mercedesa w blasku kuchennego światła. Również liście drzewa brzoskwiniowego na prawo od domu były oświetlone na żółto, co oznaczało, że światło pali się też w jego sypialni. Cholera, pomyślał z rozpaczą. Cholera, cholera, cholera! Przynajmniej nie ma żadnych samochodów policyjnych. Na razie. Przeszedł po trawniku do garażu od północnej strony domu. Przez otwarte drzwi pralni światło wylewało się na zewnątrz. Podszedł bliżej i zajrzał do środka. Lśniące prostopadłościany pralki i suszarki, z kolorowymi opakowaniami proszków na półeczce powyżej, stanowiły widok tak boleśnie znajomy, że musiał powstrzymać łzy. Wszedł do środ- ka i na palcach ruszył do kuchni. Widział wnętrze salonu - przy kominku stało dwoje elegancko ubranych ludzi, mężczyzna i kobieta. Dopiero po chwili rozpoznał rodziców. Ojciec miał na sobie... czarny smoking i koszulę z żabotem, a matka ubrana była w obszerną białą suknię z koronkami przy rękawach i w talii. Oboje stali tam, jak gdyby nigdy nic, wpatrując się w przeciwległe kąty pokoju. W pierwszym momencie aż oniemiał ze zdumienia. Czy mogli się tak uroczyście wystroić, by powitać go, kiedy wróci? Ojciec miał przemyślną fryzurę, najwyraźniej ułożoną na mokro i... jego włosy były teraz zupełnie czarne, wcale nie siwe. Kootie wziął głęboki oddech. - Mamo... - powiedział cicho. Matka wyglądała na dużo szczuplejszą. Z niedowierzaniem spostrzegł, że jest umalowana. Jej spokojne spojrzenie przeniosło się na sufit. - Mamo! - powtórzył, odrobinę głośniej. Nie wiedział czemu, ale bał się odezwać normalnym tonem. Ojciec obrócił się w stronę kuchni - i obracał się dalej, aż jego spojrzenie oparło się o krzesło przy łukowym wejściu do przedpokoju. - Przepraszam - wyszeptał Kootie, przerażony tym grotesko- wym sposobem wymierzenia kary. - Porozmawiajcie ze mną. Po- piersie upadło i stłukło się, więc uciekłem, ale mam ten szklany przedmiot, który był w środku. Matka uniosła ręce i Kootie postąpił naprzód, łkając - lecz ona obracała się, z ramionami wyciągniętymi teraz na boki, jakby tańczyła, w zwolnionym tempie. Kootie zatrzymał się gwałtownie, nagle bardzo przestraszony. - Przestańcie! - wrzasnął przenikliwie. - Co wy robicie! - Kto tu jest? - dobiegł go chrapliwy głos z przedpokoju. Kootie usłyszał ciężkie stuknięcie i odgłos człapiących kro- ków w korytarzu - a potem ujrzał przed sobą obszarpańca, ulicz- nego włóczęgę. Był mocno zbudowany, miał okrągłą wąsatą twarz pod daszkiem brudnej czapki. Zamrugał maleńkimi oczkami, wy- raźnie zdumiony widokiem poruszających się w zwolnionym tem- pie rodziców Kootiego, szybko jednak skupił uwagę na chłopcu. - Chodź tu, mały - powiedział przestępując przez próg salo nu. Sięgał po Kootiego prawą ręką, bo lewej nie miał, zamiast niej wisiał tylko upięty pusty rękaw. Kootie uskoczył w lewo do oświetlonego na zielono atrium, nieomal przewracając się na śliskiej marmurowej posadzce, i cho- ciaż zobaczył dwie postaci siedzące na krzesłach przed drewnia- ną ścianką do pnączy, nie zatrzymał się; widział postaci zupełnie wyraźnie, jednak naparł całym ciężarem ciała na drzwi do ogro- du. Drzwi otworzyły się i Kootie popędził przez ciemną trawę tak szybko, że miał wrażenie, jakby spadał z dużej wysokości. Rękami namacał poziome deski w tylnym ogrodzeniu i już był po drugiej stronie, przedzierał się przez zarośla, wstając, za- nim jeszcze zdążył zauważyć, że upadł. Przeskoczył drewniany płot i pognał jakąś cichą uliczką. Wciąż przed oczami miał obraz dwóch postaci siedzących na krzesłach w atrium, skrępowanych szeroką taśmą klejącą. Otyła matka i siwowłosy ojciec, z bezzębnymi ustami rozdziawionymi w niemym okrzyku, z krwawymi oczodołami zamiast oczu, z rozczapierzonymi dłońmi ściskającymi oparcia krzesła. Oboje byli w oczywisty sposób martwi. Rozdział 3 - Zerknij no na drogę i powiedz mi, czy nie widzisz któregoś z nich? - Widzę, że nikogo nie ma na drodze - powiedziała Alicja. - jakże chciałbym mieć takie oczy - powiedział Król strapionym głosem. - Widzieć, że Nikogo nie ma na drodze! I to z takiej odległości! Przy tym świetle zaledwie jestem w stanie stwierdzić, że nie ma tam prawdziwych osób! Lewis Carroll, "O tym, co Alicja odkryła po drugiej stronie lustra" Pete Sullivan otworzył oczy po błysku, ale mijały sekundy, a on obserwował pasmo nieba przez okno furgonetki i nie słyszał żad- nego grzmotu. Usiadł na wąskim łóżku, zastanawiając się, czy milczące błyski przed oczami są oznaką zbliżającego się ataku serca; był dzisiaj niewytłumaczalnie zdenerwowany i pamiętał o rozegranej niedawno, zupełnie nieudanej partyjce bilardu. Myśl o zbliżającym się ataku serca już go nie przerażała; zdał sobie sprawę, że w gruncie rzeczy były to irracjonalne lęki. Spuścił bose stopy na podłogę i wstał - wiele lat wcześniej podwyższył dach w furgonetce o siedemdziesiąt pięć centymetrów, tak że mógł stać we wnętrzu, nie uderzając się w głowę - po czym oparł się o obudowę umywalki i wyjrzał przez otwarte okno w arizoń-ską noc. Kotlina Tonto otoczona była dzisiaj pierścieniem kłębiastych chmur. Jeden z cumulusów został na moment oświetlony od wewnątrz; chwilę później rozwidlona błyskawica zajaśniała bardziej na wschód, nad południowymi zboczami łańcucha Mogollon. Sullivan czekał, lecz grzmot nie nastąpił. Wiatr przynosił zapach kojarzący się z jesiennymi wieczorami jego dzieciństwa w Kalifornii, chłodny aromat mokrych od deszczu skał. Nagle odór niepranych ubrań i gazu z butli przepełniający wnętrze furgonetki stał się nienawistny. Sullivan wciąg- nął dżinsy i skarpetki, włożył buty z metalowymi czubami i od- sunął drzwi. Kiedy wyszedł na zewnątrz i stał na wysypanym żwirem parkingu lokalu O'Hary, jego uszu dobiegły odgłosy z wnętrza baru - dźwięki piosenki Gartha Brooksa z szafy grającej, stukanie kuł bilardowych, brzęk szklanek i szmer rozmów. Postąpił kilka kroków przed siebie, na próżno szukając wzrokiem gwiazd na pochmurnym niebie, kiedy nagle zaparkowana obok honda kombi przemówiła do niego. - Ostrzeżenie - powiedziała. Światła baru odbijały się w ma sce samochodu. - Znalazłeś się zbyt blisko, cofnij się. - Sullivan cofnął się. - Dziękuję - powiedziała honda. Cholerstwo przemawiało niezbyt grzecznym tonem. Sullivan wrócił do furgonetki po papierosy i ogień. Kiedy znowu wyszedł, honda milczała, dopóki nie pstryknął zapalnicz- ką; wtedy samochód ponownie ostrzegł go, że znalazł się zbyt blisko. Zaciągnął się i wypuścił obłok dymu, uniesiony leniwie przez wieczorną bryzę. - Zbyt blisko na co? - zapytał. - Cofnij się - powtórzyła honda. - Zbyt blisko kogo? Ciebie? A może jest tutaj jakiś inny sa mochód? Może oboje powinniśmy się cofnąć. - Ostrzeżenie - mówił wóz, przekrzykując go. - Znalazłeś się zbyt blisko. Cofnij się. - Co zrobisz, jeśli odmówię? - Zacznie wyć jak syrena strażacka, Pete - usłyszał głos za plecami. - Po co kłócisz się z samochodem? To był Morrie, barman, i tutaj, na świeżym powietrzu, Sulli-vanowi wydawało się, że czuje zapach piwa od jego zmoczonego fartucha. - Ona zaczęła, Morrie. - Co ty gadasz! Jaka ona? Maszyny nie mają osobowości. Jest do ciebie telefon. Sullivan wyobraził sobie, że podnosi słuchawkę telefonu przy barze i słyszy płaski mechaniczny głos, który każe mu się cofnąć, ponieważ znalazł się zbyt blisko. - Elektrownia? - Nie mam pojęcia. Może to jakiś tatuś z sąsiedztwa, wściekły, że ktoś figluje z jego córeczką. Morrie ruszył po chrzęszczącym żwirze w stronę oświetlonego prostokąta drzwi, a Sullivan wetknął koszulę w spodnie i pospieszył za nim. To nie mógł być żaden z mieszkańców tego małego pustynnego miasteczka - Sullivan był jednym z niewielu samodzielnych elektryków, którzy nie upijali się co wieczór i nie przeznaczali ośmiuset dolarów tygodniowej wypłaty na uwodzenie miejscowych dziewcząt. Poza tym był w miasteczku dopiero od tygodnia. W poprzedni piątek układał kable w elektrowni atomowej Palo Verde sto pięćdziesiąt kilometrów stąd na zachód - a w ciągu tego ostatniego tygodnia w tutejszej elektrowni Roosevelt miał zbyt wiele pracy, by po wypiciu kilku butelek coca-coli i rozegraniu paru partyjek bilardu mieć jeszcze czas na cokolwiek innego. Blask świateł u sufitu i neonów reklamowych był tak silny, że Sullivan musiał zmrużyć oczy. Podszedł do baru, gdzie Morrie nalewał mu już coca-colę do plastikowego kubka. Podniósł słuchawkę telefonu. -Tak? - Pete? Boże, masz żelazne przyzwyczajenia, każdego roku pracujesz w tych samych miejscach w tym samym czasie. Głos brzmiał dość gniewnie. To była jego siostra bliźniaczka. Sullivan zacisnął dłoń na słuchawce. - Sukie, czego... - Zamknij się i słuchaj. Jestem w hotelu w Delaware. Wła śnie zadzwonili do mnie z recepcji. Twierdzą, że ktoś stuknął mój samochód na parkingu, i chcą, żebym zeszła i podała im numer mo jej polisy ubezpieczeniowej. Obudziłam się... - Sukie, nie rozumiem... - Zamknij się! Obudziłam się w czasie barowym, Pete! Usia dłam na łóżku na sekundę przed dzwonkiem telefonu, a potem poczułam w ręku tworzywo słuchawki, zanim jeszcze jej dotknę łam! Czułam, jak źrenice zwężają mi się, chociaż nie zdążyłam jeszcze zapalić lampy! Nikt nie stuknął w mój samochód, założę się o wszystkie pieniądze! To ona mnie znalazła. Znajdzie rów nież ciebie, jej ludzie będą czekali na mnie przy recepcji, czeka ją również na ciebie, tam gdzie jesteś, dobrze o tym wiesz. I wiesz, dlaczego ona nas szuka, chyba że udało ci się wszystko zapomnieć. Jeśli cię to w ogóle obchodzi, patrzę teraz Komando- rowi Kosie prosto w oczy; oto wiadomość dla ciebie. Wyjdź stam- tąd, gdziekolwiek jesteś, natychmiast, wsiądź do samochodu i... - ten telefon jest łączony przez centralkę w recepcji, wszystko słyszą - i pojedź tam, gdzie ukryliśmy... pewną rzecz, rozumiesz? W garażu. Tego właśnie będziesz potrzebował, jeśli ona znowu nas szuka. - Nie mogę. - Czy wiesz, o jakiej rzeczy mówię? - Chyba tak... tam gdzie na chodniku leży tyle liści palmo wych, że prawie nie da się przejść? Gdzie trzeba czołgać się pod niskimi gałęziami? Czy ta... rzecz nadal tam jest? - Nigdy tego nie ruszałam. - Ale ja nie mogę tak po prostu stąd odejść, Sukie, musiałbym... Boże, iść do laboratorium radiologicznego i zmierzyć sobie poziom promieniowania, to zajmie dwadzieścia minut, a moja wypłata... - Odejdź, Pete! To tylko posada. - Pracuję dla organizacji użyteczności publicznej stanu Ari zona - odparł Sullivan spokojnie - stanowiącej część koncernu Edisona, tak jak wszystkie firmy usług miejskich w całym kraju. Na wschodnim wybrzeżu wszystko należy do Con-Ed, na zacho dzie jest to California Edison, nawet na północy większość nale ży do Edisona. Od oceanu po ocean nie ma innego pracodawcy. Ni gdy już nie załapałbym się na posadę w branży. - Wu pe, chłopie. - Sukie, może ktoś naprawdę stuknął twój samochód - zaczął, zdając sobie zaraz sprawę, że mówi do głuchego telefonu. Odłożył słuchawkę i przesunął aparat w stronę Morriego. - Kto to jest Sukie? - zapytał barman. - Moja siostra. Ktoś obtłukł jej lakier na zderzaku. Chce z te go zrobić sprawę wagi państwowej. - Sullivan przypomniał sobie, jak niezręcznie grał w bilard wcześniej tego wieczora, i z rozdraż nieniem zauważył, że trzęsą mu się ręce. Odsunął kubek z colą. - Daj mi miarkę wild turkey i piwo na popitkę, dobrze? Morrie uniósł brwi, ale nalał whisky, nie komentując faktu, że będzie to pierwszy prawdziwy drink, jaki Sullivan kiedykolwiek zamówił w barze O'Hary. Sullivan usiadł na wysokim stołku, przełknął whisky i popił długim łykiem zimnego piwa. W efekcie poczuł się bliżej swojej siostry i to sprawiło, że nieomal odepchnął od siebie szklankę z alkoholem. Lecz nie całkiem. Dał znak Morriemu i pociągnął kolejny łyk piwa. ...Patrzę teraz Komandorowi Kosie prosto w oczy, jeśli cię to obchodzi. Komandor Kosa to było określenie Sukie na kostuchę - Sullivan wierzył, że wzięła je z jakiejś dziecięcej gry, w którą zawsze przegrywała - i była to również nazwa każdego pistoletu, jaki w danym momencie posiadała. Przez kilka lat, dawno temu w Los Angeles, był to derringer kalibru .45 z dwoma nabojami dum-dum w bębenku. Komandor Kosa był z pewnością czymś równie skutecznym dzisiaj. Sullivan rozważał, czy Sukie mogłaby się zabić, nie schodząc nawet do recepcji i nie sprawdzając, czy telefon rzeczywiście był fałszywy. Może tak. Może czekała, przez wszystkie te lata, na wystarczająco dobrą wymówkę, by palnąć sobie w łeb. Oczywiście nie omieszkała wcześniej do niego zadzwonić. .. .1 dobrze wiesz, dlaczego ona nas szuka, chyba że udało ci się wszystko zapomnieć. Na moment Sullivanowi stanął przed oczami enigmatyczny obraz z koszmaru nawiedzającego go regularnie w dzieciństwie: trzy puszki piwa buraczanego, zakopane do połowy w piasku na plaży, na zawsze zamknięte... i męski głos mówiący: "Nie jesteś pastylką aspiryny...". Zadrżał i odepchnął od siebie tę myśl. Podniósł szklankę i pociągnął tak potężny łyk piwa, że zabolało go gardło, i musiał siedzieć sztywno, dopóki nie przełknął wszystkiego do końca. Wreszcie mógł znowu oddychać. Teraz poczuł nagłe zimno piwa w żołądku. Ale przynajmniej wspomnienie zniknęło. Boże, pomyślał, zamieniam się w Sukie. ...Wu pe, chłopie. Sukie zawsze udawała się jazda po pijanemu po autostradach Los Angeles - twierdziła, że jeśli skręci się bezwiednie, to trzeba tylko nacisnąć pedał gazu kontrując kierownicą i nikt nie zauważy, że na moment straciło się kontrolę; stało się to jej mottem: Wyprzedzaj problemy, wu pe. Morrie nalał mu wreszcie drugą miarkę whisky; Sullivan po- dziękował skinieniem głowy i pociągnął ostrożny łyk. Nigdy nie by- łem dobry w bilard, pomyślał. Albo może zawsze byłem niezły, tylko dziś wieczorem grałem nerwowo. Nie mogę wyprzedzając pro- blemów porzucić tego miasta, tej pracy. Zapewne Sukie wszystko wymyśliła - siedzi sobie teraz chichocząc, nie w Delaware i wcale nie z pistoletem w garści - tylko po to, by raz jeszcze zrujnować mi życie. Nie ma mowy. Pociągnął umiarkowany łyk piwa. Mógłbym zrezygnować z tej roboty, pomyślał. Jeśli zgłoszę rezygnację majstrowi, nie będą mieć nic przeciwko mnie. Niezależni elektrycy dostają zawsze "kopa na popęd" i ruszają dalej. Musiałbym podpisać podanie o zwolnienie i poddać się badaniu radiologicznemu, ubrany w papierową piżamę położyć się w aluminiowej trumnie, podczas gdy licznik pikałby nade mną, mierząc porcję remów, jaką pochłonąłem w tym roku; następnie udałbym się do Kalifornii, odzyskał... maskę i ruszył dalej, do Nevady albo podobnego miejsca. Zawsze znajdzie się praca elektryka dla kogoś, kto ma czyste konto u Edisona. Ale jeśli Sukie tylko gra mi na nosie, po co miałbym się przej- mować? Ale jeśli jest inaczej, pomyślał, to ktoś będzie czekał na moje pojawienie się w elektrowni. W gruncie rzeczy, jeśli przeciwnik podsłuchiwał naszą rozmowę, na przykład w recepcji jej hipotetycz- nego hotelu, to słyszał słowa Morriego, zawsze te same przy odbie- raniu telefonu. "Bar O'Hary w Roosevelt, Morrie przy telefonie". Z elektrowni Roosevelt do baru O'Hary jest około pół godziny drogi... chyba że komuś bardzo się spieszy. Morrie doda koszt drinków do łącznej opłaty za miejsce par- kingowe. Sullivan przełknął resztę whisky i piwa i wyszedł z baru. Wlókł się przez źle oświetlony parking do furgonetki. Mógł wsiąść do środka, zamknąć za sobą drzwi, zablokować je i ułożyć się wygodnie na składanym łóżku, a następnego dnia o ósmej ra- no przejeżdżać przez bramę elektrowni, machając przepustką strażnikowi, który i tak go znał, a potem radośnie spędzić cały ra- nek dokręcając rurki izolacyjne, które i tak trzeba będzie ode- rwać i wymienić, gdy majster zauważy, że wyznaczona data kon- troli minęła tydzień wcześniej. Spokojna, bezsensowna, gwaran- towana przez związek robota płatna trzydzieści dolców za godzi- nę. Gdzie znalazłby drugi taki fach? Drgnął zaskoczony i sekundę później honda powiedziała: - Ostrzeżenie! Znalazłeś się zbyt blisko. - Poczuł nagle zimny pot na czole i serce zaczęło mu walić. - Cofnij się - ciągnęła maszyna. Odstąpił do tyłu. - Dziękuję. Czas barowy. To nie była tylko niezdarność przy stole bilardowym. Niewątpliwie ponownie znalazł się w czasie barowym. ...Obudziłam się w czasie barowym, Pete! Tak właśnie Sullivanowie nazwali niesamowite zjawisko, kiedy po raz pierwszy je zauważyli, na początku ich pracy dla Loret-ty deLaravy w Los Angeles - Sukie posłużyła się tu analogią do kalifornijskich barów, których obsługa przesuwa wskazówki zegarów ściennych o dziesięć minut do przodu, by mieć czas na uprzątnięcie stołów przed zamknięciem o drugiej w nocy, co spra- wia, że dla klientów druga w nocy nadchodzi nieco wcześniej niż w rzeczywistości. Sullivanowie spędzali wiele wieczorów w loka- lach, chociaż Pete pił tylko colę i czasem piwo, i pamiętał Sukie, w ciemnych okularach, siedzącą w jakimś mrocznym zakamarku, zaciągającą się papierosem i pytającą: "Wpół do drugiej? Na- prawdę czy w czasie barowym?". Stał teraz przy samochodzie, z ręką na klamce. Otworzył wreszcie drzwi i siadł za kierownicą. Silnik zaskoczył od razu. Sullivan pozwolił mu rozgrzać się przez kilka sekund, po czym wrzucił bieg i wtoczył się na drogę, która miała zaprowadzić go do Claypool i autostrady numer 60 ciągnącej się na zachód. Niebo ponownie zajaśniało, dwukrotnie; chociaż Sullivan otworzył okno przejeżdżając obok rzęsiście oświetlonego lokalu O'Hary, nabierając prędkości na asfaltowej szosie, wciąż nie sły- szał grzmotu. Nacisnął pedał hamulca na sekundę przed pojawieniem się świateł stopu samochodu przed nim; a potem ujrzał następny zygzak błyskawicy bardzo wyraźnie, ponieważ zerknął wcześniej dokładnie w to miejsce, w którym się pojawiła. Czas barowy, bez wątpienia. Westchnął i jechał dalej. Każdy doświadcza czasu barowego, zazwyczaj w momentach niepełnej świadomości przed zaśnięciem albo zaraz po obudzeniu - kiedy hałas powodujący otworzenie oczu, będący zresztą często kolejnym logicznym elementem przerwanego snu, bez względu na to, czy jest to dzwonek budzika, okrzyk czy inny dźwięk, następuje w rzeczywistości dopiero po kilku sekundach; albo kiedy jakiś hałas w tle, na przykład szum lodówki czy wen- tylatora, staje się nieznośny dopiero na sekundę przed ucich- nięciem. Rodzeństwo Sullivanow spędziło niezliczone godziny w czasie barowym w latach osiemdziesiątych - wydawało się, że zawsze sięgają po telefon, zanim jeszcze zaczai dzwonić, a na fotografiach zawsze mieli zamknięte oczy, ponieważ przewidzieli moment błyśnięcia flesza. W końcu zdali sobie sprawę, że jest to tylko jeszcze jeden dziwaczny skutek ich pracy dla Loretty deLaravy, lecz płacono im tak dobrze, że mogli się tym nie przejmować. Pieniądze. Sullivan zerknął na wskaźnik paliwa, zastanawiając się, czy zdoła kiedykolwiek odebrać swoją ostatnią wypłatę z elektrowni. Zapewne nie, jeśli Sukie miała rację co do tego, że deLarava ich ściga. Czy dostanie jeszcze kiedykolwiek robotę elektryka? Zapewne nie, jeśli deLarava nadal pracuje w branży filmowej. Wspaniale. Będziesz się tym martwił później, powiedział sobie, kiedy już pojedziesz do Hollywood i odzyskasz maskę - jeśli wciąż jest w tym dziwnym garażu, jeśli ktoś nie zniwelował tamtego wzgó- rza i nie wybudował tam osiedla luksusowych willi. Nie spuszczając wzroku z drogi, namacał kasetę w schowku przy dźwigni biegów i wsunął ją do magnetofonu; kiedy radosne pierwsze dźwięki przeboju "Down Under" australijskiej grupy Men At Work popłynęły z głośników, próbował poczuć się pewnie i buńczucznie. Jestem nieustraszonym podróżnikiem, pomyślał, samowystarczalnym nomadą; zawsze w drodze, nie boję się kon- frontacji ani z pękniętą uszczelką, ani z uzbrojonym w nóż pija- kiem w przydrożnym barze; zawsze wpatruję się w horyzont spod przymrużonych,powiek niczym kowboj z reklam Marlboro. Zadrżał jednak i obiema rękami ścisnął kierownicę. Cały kawał drogi do Hollywood? Olej w furgonetce nie był zmieniany od ponad sześciu tysięcy kilometrów, a klocki hamulcowe miał niemiłosiernie starte. Sukie często, i chyba bezwiednie, wymyślała nonsensowne słowa do różnych piosenek, i kiedy teraz Sullivan usłyszał melodię starego przeboju "Beverly Hillbillies", zanucił ułożony naprędce tekst: Siostra rzekła: "Peter, nogi bierz za pas. Już Kalifornia czeka na cię, jedź", Więc on grata rozpędził, aż znalazł się w La Paź. W noc swoich szesnastych urodzin pożyczył samochód ojczyma i jeździł na złamanie karku po pustym o tej porze parkingu przed wielkim centrum handlowym, potem ochroniarze gonili go przez wiele kilometrów w swoim wozie z oznakowaniami udającymi policyjne, i grozili wściekli, że oskarżą go o wszelkie możliwe zbrodnie; nic z tego nie wynikło, a jedyny zarzut, jaki do dzisiaj pamiętał, brzmiał: "Przekroczenie granicy miasta w celu uniknięcia zatrzymania". I oto jechał teraz, dwadzieścia cztery lata później, ze skronia-mi przyprószonymi siwizną, zastanawiając się nadaremnie, czy tym razem nawet ucieczka poza granice stanu pomoże mu ujść przed kłopotami. We wstecznym lusterku ujrzał błysk. Zaraz po grzmocie, który tym razem przetoczył się po pustyni, lunęła ulewa. Włączył wycieraczki. Naprawdę nazywała się Elizabeth, ale przezwisko, które sama sobie nadała, pochodziło z piosenki Bobby Darina "Mackie Majcher" - w tekście wspomina się pokrótce o kobiecie imieniem Tandetna Sukie. Łzy napłynęły mu do oczu i zapłakał, gwałtownie i żałośnie, nad utraconą siostrą bliź-niaczką. Pod wpływem wypitego alkoholu miał ochotę naciskać pedał gazu - wu pe, koleś - i rozbijać płaską maską furgonetki nawał pustynnego powietrza; potem jednak zdał sobie sprawę, że po deszczu droga zrobi się śliska, i pozwolił wskazówce prędkościomierza opaść do siedemdziesięciu kilometrów na godzinę. W końcu nie było powodu do pośpiechu. DeLarava na pewno zechce wykonać swoją robotę w Halloween, a do święta jeszcze pięć dni. Rozdział 4 Bardzo łatwo powiedzieć: "Wypij mnie", ale roztropna mała Alicja wcale nie miała zamiaru robić tego w pośpiechu. - Nie, najpierw się przyjrzę - powiedziała - i sprawdzę, czy nie zaznaczono na niej "trucizna"... Lewis Carroll, "Przygody Alicji w krainie czarów" Lumpy i Daryl nie znaleźli woreczka z ćwierćdolarówkami w bocznej kieszonce plecaka Kootiego, toteż w całonocnym sklepie na Fairfax mógł kupić sobie ciemne okulary, żeby zakryć opuchnięte oko. Pozostało mu nieco ponad sześć dolarów. Teraz siedział na ławeczce na przystanku autobusowym, bo nie miał już siły iść. Może to nieważne - może wszystkie ławeczki w całym mieście wyglądają tak samo. Albo, co gorsza, wydają się normalne normalnym ludziom, tylko on właśnie takie widzi. Ławka była czarna, z dużą białą trupią czaszką ze skrzyżowa- nymi piszczelami i napisem PALENIE PAPIEROSÓW TO ŚMIERĆ. W sklepie widział papierosy marki Śmierć. Opakowa- nie było czarne, z takim samym wizerunkiem trupiej czaszki i piszczeli. Czy rzeczywiście może istnieć taka marka? Co może być w środku? Małe odcinki kości palców, pomyślał, poplamione na jednym końcu krwią dla oznaczenia filtra. Trząsł się w swojej grubej flanelowej koszuli. Na słońcu było ciepło, ale w cieniu panował jeszcze chłód i bez trudu wciskał się pod ubranie. Może kiedy słońce wzniesie się ponad dachy budynków przy ulicy ta dziwna noc wreszcie się skończy i na ławeczce wymalowana będzie jakaś normalna reklama. Może będzie mógł pójść do domu i jego rodzice tam będą. Tych dwoje w ślubnych ubraniach to musieli być jego prawdziwi rodzice, a nie te ciała przymocowane taśmą do krzeseł w atrium, ciała z krwawymi oczodołami... Drżał, odchylił się do tyłu, chwytając się dłońmi za łokcie i oddychając z trudem. Może miał atak serca. To zapewne byłaby najlepsza rzecz, jaka mogłaby mu się przydarzyć. Irytowało go, że stopy dyndają mu w powietrzu i nie może postawić ich na chodniku. Na Bulwarze Zachodzącego Słońca, wiele godzin temu, kiedy niebo było jeszcze czarne, kilkakrotnie próbował zadzwonić na policję. Może za dnia uda mu się znaleźć działający telefon. Może, może, może. Drżenie ustało. Kootie ostrożnie nabrał powietrza, jakby sprawdzając, czy atak czkawki wreszcie ustąpił. Wydychając roz- luźnił się i odkrył, że jego nogi sięgają jednak ziemi. Przygładził czarne kręcone włosy i wstał; kiedy odszedł kilka kroków, żeby stanąć na słońcu, zdał sobie sprawę, że jest głodny. Stać go było na śniadanie, ale zapewne na niewiele więcej. - Czekasz na autobus, chłopcze? Kootie podniósł wzrok i zobaczył starego człowieka, który do niego mówił. - Nie - odparł szybko. - Nie, dzisiaj... idę do szkoły na piecho tę. - Wetknął dłonie w kieszenie i ruszył na południe, powstrzymu jąc się przed rzuceniem za siebie lękliwego spojrzenia. Ten facet wyglądał na normalnego, pomyślał. Mógł być zwyczajnym facetem jadącym do pracy, zaciekawionym widokiem samotnego chłopca o tak wczesnej porze. Lecz Kootie pamiętał niektórych z ludzi napotkanych w trakcie tej długiej, przerażającej nocy. Najpierw stara kobieta pchająca wózek do zakupów przez jasno oświetlony parking supermarketu wołała do niego, nazywając go Alem, a kiedy oddalił się pospiesznie, zaczęła płakać; jej łkania były o wiele donośniejsze od wcześniejszych krzyków, słyszał ją ciągle, będąc już o cały kwartał dalej. Później, uciekając przed jakimś starcem, który zdawał się go śledzić, wpadł na młodego włóczęgę, ze spodniami ściągniętymi do kolan, wypróżniającego się za blaszanym pojemnikiem na śmieci... Potrząsnął głową, by odgonić ciągle powracające wspomnienie kamyków i kapsli wypadających z tyłka zakłopotanego chłopaka i stukających o asfalt. Potem jakaś kobie- ta w lśniącym jaguarze XKE podjechała do krawężnika, opuściła szybę i zawołała do niego: "Jesteś za młody, żeby palić! Dam sto dolarów za twoje cygaro!". Wtedy zaczął płakać, bo chociaż nie ro- zumiał, czego od niego chce, tak bardzo pragnął podbiec do ele- ganckiego samochodu i błagać piękną kobietę o pomoc, lecz jej oczy, usta i zęby były tak lśniąco jasne, że uciekł uliczką zawaloną blaszanymi pojemnikami i drewnianymi paletami, w którą jej samochód nie zdołałby wjechać. Za plecami usłyszał teraz znajome piszczenie hamulców i warkot dieslowskiego silnika. Chwilę później wielki czarno-biały autobus miejski przemknął obok ze świstem. Kootie miał nadzieję, że stary człowiek z przystanku jedzie do pracy, którą lubi, i że dla niego miasto nadal jest spokojne, bezpieczne, jak dawniej dla Ko-otiego. Obserwował autobus przepychający się zatłoczonymi ulica- mi - co znajduje się w tamtej okolicy? Targ rolny, przypomniał sobie, i żydowskie delikatesy, gdzie wysoki mężczyzna za ladą sto- iska rybnego częstował go kiedyś kawałkami wędzonego łososia i węgorza - i nagle ujrzał samochód policyjny skręcający w jego stronę z Beverly. Przed sklepem spożywczym na wprost niego znajdowały się dwa automaty telefoniczne. Kootie skręcił w ich stronę, idąc w ta- kim tempie, by stać ze słuchawką w ręce, kiedy samochód policyj- ny będzie go mijać. Gdy podszedł wreszcie do telefonu, posunął się do tego, że wrzucił do otworu jedną ze swoich drogocennych dwu- dziestopięciocentówek. Potrzebuję czasu na zastanowienie, po- myślał. Wyobrażał sobie, że zatrzymuje ten radiowóz albo następny, który się pojawi. Uwiesiłby się po prostu na klamce u drzwi i za- czął płakać, i powiedziałby wszystko policjantom, a potem wszy- scy pojechaliby do jego domu na Loma Vista Drive. Czekałby w sa- mochodzie z jednym z policjantów, podczas gdy drugi sprawdzał- by dom. Albo też przez radio poprosiliby inny patrol o sprawdzenie domu i zabrali Kootiego na komisariat. A potem co? Kilka razy w ciągu tej długiej nocy zatrzymy- wał się i zamykał oczy, próbując uwierzyć, że jego rodzice żyją, że to, co widział wtedy w domu, było tylko przywidzeniem, łącznie z tym jednorękim włóczęgą w przedpokoju próbującym go zła- pac; próbował też uwierzyć, że szklana cegiełka w jego kieszeni nie ma nic wspólnego z ludźmi, na których się natyka; i ani razu nie udało mu się uwierzyć w ani jedną z tych rzeczy. Czy uwierzy w nie teraz, kiedy słońce wzniosło się ponad dachy budynków, a tłumy zwyczajnych, normalnie ubranych ludzi spieszyły do pracy? Postanowił sprawdzić. Drżącym palcem wystukał numer na policję. Wciąż mogę zmienić zdanie, powiedział sobie nerwowo. Mogę w każdej chwili odbiec od tego telefonu - kurczę, nawet od niego odejść. Coś trzasnęło w słuchawce i zaraz dał się słyszeć lekko bełkotliwy męski głos: - ...powiedziałem mu, żeby się odwalił. Co o tym sądzisz? Nie muszę, cholera... Głos ucichł i Kootie słuchał szumu w tle - śmiechu, szmeru rozmów, brzęku szklanek, czyjegoś śpiewu. Gdzieś w oddali dziecięcy głos recytował raz za razem: "W większości ogrodów okopuje się grządki i ziemia jest miękka jak kołderka, więc kwiaty śpią pod nią nieustannie". Kootie czuł chłód i pustkę w piersiach. - Halo - powiedział, zbyt głośno zapewne, gdyż musiał prze krzyczeć nagłe dzwonienie w uszach. - Halo, chciałbym rozma wiać z policją. -Wszystko może być nadal w porządku, pomyślał, telefony w Los Angeles często źle łączą... lecz nawet w jego gło wie, nawet nie wypowiedziana, ta myśl nie brzmiała przekonują co. - Z kim mam przyjemność? Przez chwilę słychać było tylko odległy gwar, a potem głos kobiety, dławiący się i zachrypnięty. - Al? Al, dzięki Bogu, gdzie się dzisiaj ze mną spotkasz? Zno wu na tym parkingu przed supermarketem? Al, nogi napuchły mi jak kiełbaski, muszę... Kootie odwiesił słuchawkę i sekundę później udało mu się odejść spokojnie ulicą Fairfax; był jednak zaskoczony, że powie- trze nie gęstnieje w melasę, która w sennych koszmarach uniemoż- liwia swobodne stawianie kroków. Wszystko było rzeczywiste. Słońce tkwiło na niebie, on nie śnił, a głos kobiety w słuchawce był głosem starej wariatki, przed którą uciekł na parkingu wiele godzin wcześniej. Jego rodzice by- li martwi, najwyraźniej dlatego że potłukł Dantego i zabrał szkla- ną cegiełkę. To on doprowadził do ich śmierci. I chociaż policjanci nigdy by w to nie uwierzyli, mogli zmusić Kootiego do zrobienia pewnych rzeczy - na przykład jakich? Do przeprowadzenia identyfikacji ciał? Nie, nie kazaliby dzieciakowi ro- bić czegoś takiego, prawda? Ale zapewne i tak musiałby złożyć mnó- stwo zeznań, które albo byłyby prawdziwe i trąciły szaleństwem, al- bo byłyby kłamstwami i brzmiały jak dziecięce łgarstwa; potem umieszczą go w jakimś sierocińcu na końcu świata. I jak zachowywa- łyby się tam telefony? Kim byłby dyrektor, kto wkrótce przyjechał- by w odwiedziny? I jeśli do tego czasu by uznali, że jest szaleńcem, założą mu kaftan bezpieczeństwa, przytraczając pasami do łóżka. Uciekł od wspomnienia szerokiej taśmy klejącej. Gdyby tylko pozbył się szklanego pudełka, czy wszystkie te rzeczy przestałyby się dziać? Lecz kto w końcu by odnalazł cegiełkę? I dlaczego rodzice trzymali ją w ukryciu? Przypomniał sobie opowiadanie Roberta Louisa Stevensona o dżinie w butelce. Właściciel dżina miał wszystko, czego zapragnął, lecz jeśli umarł i wcześniej nie pozbył się ducha, szedł do piekła. A jeśli chciał się go pozbyć, musiał sprzedać butelkę za mniej, niż ją kupił, gdyż w przeciwnym razie dżin by wrócił, nawet gdyby wrzuciło się go do oceanu. Czy ta cegiełka warta była pieniądze? Czy mógł ją sprzedać? Czy była "cygarem"? Jeśli tak, mógł dostać za nią sto dolarów od kobiety w jaguarze z ostatniej nocy. Wydawało mu się, że sto dolarów to o wiele mniej, niż za to pudełeczko zapłacił. Niewielki parking przy centrum handlowym otoczony był niskim, pomalowanym na biało ceglanym murkiem. Kootie przeszedł przez parking i usadowił się na murku. Zerknął na rozległe, ruchliwe skrzyżowanie i na chodniki dokoła, by upewnić się, że nikt nie zwraca na niego szczególnej uwagi, po czym rozpiął kieszeń koszuli i wydobył szklaną cegiełkę. Wydawało się, że coś bardzo cicho tyknęło w środku, kiedy obrócił ją w dłoni. Pierwszy raz widział ją w świetle słonecznym. Była prostopad-łościenna, lecz o nierównych, pofałdowanych powierzchniach i nawet kiedy podnosił ją do słońca, nie mógł przeniknąć wzrokiem mlecznego wnętrza. Przeciągnął palcem po wąskiej bocznej ścian- .. ce i wyczuł szew. Przyjrzał się powierzchni. Maleńkie proste pęk- nięcie biegło dokoła, dzieląc cegiełkę na dwie równe części. Dwaj faceci, którzy okradli go tak dawno temu ostatniej nocy, zabrali również scyzoryk, więc wsunął paznokieć w pęknięcie i przekręcił, lecz zdołał tylko odłamać sobie kawałek paznokcia. Jednak kiedy chwycił szklaną cegiełkę mocno obiema dłońmi, zaciskając palce na krawędziach, poczuł, że dwie szklane połówki się poruszyły. A więc można to jakoś otworzyć. Ścisnął cegiełkę mocno z powrotem, po czym zdjął plecak, by schować ją pomiędzy zmięte ubrania. Opuścił klapę, a ponieważ plastikowe klamerki zostały urwane ostatniej nocy, starannie zawiązał paski na supeł, po czym zarzucił plecak na ramiona. Może teraz ludzie nie będą już wyczuwać jej tak łatwo. Tak jak z pistoletem, pomyślał tępo, albo granatem czy fajerwerkami. Tak jakby mieli pistolet w domu i nigdy nie powiedzieli swojemu dziecku, co to jest. To ich wina. że wszystko stało się tak, jak się stało. Jeśli to otworzę - to co? Diabeł może wydostać się na zewnątrz. Diabeł może naprawdę wydostać się na zewnątrz. Nie miałoby znaczenia to, czy wierzę, czy nie wierzę w diabły, ani to, że moi koledzy w szkole i nauczyciele są zdeklarowanymi przeciwnikami ich istnienia. Ludzie w roku 1900 nie wierzyli, że promieniowanie radioaktywne może im zaszkodzić, i na przykład nosili w kieszeni kawałek radu jako szczęśliwy amulet, a potem któregoś dnia bum! - odpadały im nogi i umierali na raka. Niewiara nie jest zbyt pomocna, jeśli okazuje się, że racja była po przeciwnej stronie. Usłyszał krótki gwizd syreny policyjnego motocykla i rozejrzał się nerwowo. Gliniarz zatrzymał się daleko na środku skrzyżowania, zsiadł z połyskującego na błękitno motocykla, opuścił podnóżek i zaczai kierować ruchem szerokimi powolnymi ruchami. Światła uliczne wysiadły przed kilkoma minutami, nie mrugało nawet żółte; a kiedy policjant dał znak jadącym na południe, by ruszali, samochody, ciężarówki i autobusy stały jeszcze w miejscu przez dłuższą chwilę, ponieważ pogasły niemal wszystkie silniki i kierowcy musieli ponownie je uruchomić. Gdy Kootie przechodził przez Beverly, odgłos zapuszczanych motorów odbijał się echem za jego plecami niby wycie pił spalinowych. Rozdział 5-1 dlatego przesuwacie się, prawda ? - powiedziała Alicja. - Oczywiście - odparł Kapelusznik - zaraz po zabrudze niu filiżanek. -Ale co następuje, gdy powracacie do początku stołu? - zaryzykowała pytanie Alicja. - Należy zmienić przedmiot rozmowy, jak mi się wyda je - powiedział Marcowy Zając... Lewis Carroll, "Przygody Alicji w krainie czarów" M inęły dwie godziny od czasu, gdy pospieszny autobus wytoczył się z zalanego porannym słońcem placu manewrowego stacji w Al- buquerque. Wjechał na autostradę 1-40 i wspinał się na skalisty wał gór Zuni, na niskim biegu pokonując zakręty drogi wyciętej w wul- kanicznym podłożu, a potem, stopniowo przyspieszając, zjechał po zachodnim zboczu i bez zatrzymywania minął miasteczko Gallup. Kiedy skręcił wreszcie z autostrady, w osadzie Houck, zaraz za gra- nicą Arizony, Angelica Anthem Elizalde siedziała dalej w swoim fo- telu, choć inni pasażerowie wyszli zaczerpnąć świeżego powietrza albo wypić kubek kawy podczas piętnastominutowego postoju. Wyjrzała przez okno. Było już wpół do dziewiątej, autobus wciąż rzucał długi cień, skierowany na zachód. Zadrżała i scho- wała kobiece czasopismo, które czytała, do kieszonki w oparciu fo- tela przed sobą. Miała nadzieję, że kolorowe strony magazynu dadzą jej odrobinę wytchnienia w czasie podróży, natknęła się jednak na niemal histerycznie radosny artykuł o gotowaniu karczochów, z tekstem w okienku na marginesie zatytułowanym "Dwanaście podstawowych rad dotyczących karczocha"; a potem od lektury odstręczył ją długaśny test psychologiczny pod hasłem "Sprawdź, czy jesteś pomysłowa" - najwięcej punktów dostała gospodyni domowa, któ- ra znalazłszy w praniu dwie skarpetki nie od pary, postanowiła (C) zrobić z nich kukiełki, zamiast (A) wyrzucić je albo (B) wyko- rzystać do ścierania kurzu. Pośród proponowanych odpowiedzi nie było "spalić je", "zjeść", "zakopać na tyłach domu" ani "zachować na wypadek, gdyby któregoś wieczora przed drzwiami stanął ktoś z nagimi sto- pami nie od pary". Angelica uśmiechnęła się z trudem. Wygięła dłonie, aż strzyknęły jej stawy, i zamyśliła się nad tym, jaką pracę będzie wykonywać w Los Angeles. Ponownie maszynistki komputerowej? Ponownie kelnerki? A może będzie żebraczką, bezdomną, prostytutką, pacjentką jednego ze stanowych szpitali psychiatrycznych, więźniarką w zakładzie poprawczym w Sybil... Szybko sięgnęła po czasopismo i wbijając wzrok w fotografię roześmianej rodziny ustawionej wokół huśtawki (to zapewne sami modele, pomyślała, którzy nigdy wcześniej się nie widzieli, zebrani na ten jeden jedyny raz do zdjęcia), znów zaczęła zastanawiać się nad powrotem. Wysiądź z tego autobusu we Flagstaff, powiedziała sobie, złap pospieszny numer 474, pojedź nim aż do Oklahoma City, będziesz tam o wpół dziewiątej dziś wieczorem. Wróć na wielki postój dla kierowców ciężarówek pod wieżą ciśnień, powiedz szefowi, że byłaś zbyt chora, by telefonicznie uprzedzić o swej nieobecności na nocnej zmianie kelnerskiej wczoraj wieczorem. Wróć do starego kołowrotu. Przez blisko dwa lata podróżowała, z dala od Los Angeles, pracując w restauracjach, barach i małych biurach, wzdłuż kana- łu Erie od Appalachów po Buffalo, w górę i w dół rzeki Ohio od Pittsburgha aż po Cairo, a ostatnimi czasy wzdłuż rzeki Canadian w Oklahomie. Swoje trzydzieste czwarte urodziny obchodziła w gronie kilku kelnerek z Żelaznej Patelni w barze w Norman, dwadzieścia minut na południe od Oklahoma City. Przynajmniej w Los Angeles będzie ciepło, nawet teraz, w październiku, na cztery dni przed świętem Halloween. Meksykańscy handlarze uliczni w dzielnicy Boyle Heights mogą już sprzedawać cukierki El Dia de los Muertos, w kształcie białych stylizowanych czaszek i szkieletów... (Przestań!) Ponownie się, zmusiła by spojrzeć na szczęśliwą rodzinę na fotografii w czasopiśmie, i ponownie próbowała uwierzyć, że na- prawdę są to członkowie rodziny, szczerze świętujący jakiś (- dawno utracony -) (Zamknij się!) dzień wolny od pracy w ogrodzie za domem, nieświadomi obecności fotografa. Nic z tego. Dorośli i dzieci na zdjęciu wyglądali po prostu jak modele, zupełnie obcy sobie ludzie. Angelica pamiętała, jak jeżdżąc po ulicach Los Angeles o zmroku spoglądała czasem ukradkiem na oświetlone żółtym blaskiem okno kuchenne w mijanym domu i rozpaczliwie zazdrościła mieszkającym tam ludziom. Zawsze wyobrażała sobie miedziane kogutki na ścianie w kuchni, dzieci w pokoju obok oglądające kolejny odcinek popularnego serialu, siedzące na dywanie... (Przestań!) Może wszystkie te mieszkania były puste, tylko paliło się w nich światło. Złożyła czasopismo i odłożyła je na miejsce. Kilka sekund później drgnęła w fotelu i spojrzała na przód autobusu, gdzie moment później pojawił się pierwszy pasażer. Westchnęła. Nie, nie może wracać do Oklahomy. Zachowywała się w ten sposób już od dwunastu godzin, re- agując na hałasy i wstrząsy, zanim jeszcze nastąpiły. Była w łóżku, kiedy się to zaczęło, i obudziła się w ciemnym pokoju na sekundę przed dzwonkiem budzika. Z początku myślała, że to jej we- wnętrzny zegar mierzył czas, gdy spała - przypomniała sobie po- wiedzenie babki: El como los brujos, duerme con los ojos abiertos, on jest jak czarownicy, śpi z otwartymi oczami - lecz zjawisko trwało nadal, gdy przygotowywała się do pracy - drgnęła, zanim jeszcze woda wytrysnęła z prysznica, a potem upuściła suszarkę do włosów, ponieważ ta szarpnęła się jej w dłoniach, kiedy właśnie miała ją włączyć. Później zaczęła mrugać oczami, zanim jeszcze zebrały się w nich łzy. Usiadła na podłodze w łazience i zwyczajnie płakała ze strachu, bo tak samo jak przewidywała fizyczne zdarzenia, teraz obawiała się, że na powierzchnię jej umysłu wypłynie pewna myśl, myśl, której z wysiłkiem unikała od dwóch lat. Zanim zdołała sku- pić się na czymś innym, myśl wybuchła z całą wyrazistością - to, co przydarzyło się jej w klinice w Los Angeles w roku 1990, mo- gło wcale nie być atakiem schizofrenii. Wiedziała już, że będzie musiała wrócić i sprawdzić. Sprawdzić, czy to wydarzyło się naprawdę. Wszyscy pasażerowie wsiadali już do autobusu, kierowca uruchomił silnik. Angelica oparła głowę o wysoki miękki zagłówek i pomyślała, że może prześpi się w trakcie dwunastu godzin, jakich potrzebuje autobus, by przedrzeć się przez Flagstaff, Kingman i Barstow i dotrzeć do Los Angeles. W końcu wydawało się, że nic nie zdoła jej zaskoczyć. Soy como las brujas, duermo con mi ojos abiertos. Pete Sullivan zrzucił bieg i przycisnął pedał gazu, by silnik nie zgasł. Stał w korku na rzekomo ekspresowym pasie autostrady 101, niecałe półtora kilometra przed wjazdem do tunelu, gdzie 101 łączyła się z autostradą Santa Ana. Bóg jeden wie, kiedy dotrze do Hollywood. Chociaż był wtorkowy ranek, nawet na prowadzącej na zachód drodze numer 60 był korek - samochody stały, czasem toczyły się przez kilka chwil, na tyle długo, by Sullivan mógł wyobrazić sobie, że korek się zaraz rozładuje, lecz zaraz czerwone światła stopu znowu jarzyły się przed maską jego furgonetki. W swoim fotelu znajdował się wyżej niż większość kierowców i przez ostatnią godzinę, kiedy jego stopa przesuwała się od hamulca do pedału gazu, obserwował wieżowce Los Angeles rosnące przed nim w pomarańczowym świetle. Za zasłoną smogu wyglądały jak wyblakła fotografia pozostawiona zbyt długo na słońcu -albo też, pomyślał, tak jakby miastu tyle razy robiono już zdjęcie, że powoli zaczęło niknąć w oczach. Niczym duchy deLaravy, pomyślał. Może całe miasto umarło, lecz było zbyt zajęte, by to zauważyć. Strzeliste wieżowce były teraz wyraźniejsze i Sullivana iry- towało, że widzi budynki, których nie rozpoznaje - choćby ten wy- smukły kamienny cylinder, przypominający stylizowaną replikę rakiety kosmicznej - i z niepokojem pomyślał, że być może, nie bę- dzie już umiał poruszać się po ulicach wielkiego miasta. Otworzył okno, wpuszczając cuchnące spalinami powietrze i spojrzał w dół na wysepkę rozdzielającą pasma ruchu. Z pęknięć w betonie wyrastały teraz bujne chwasty i nawet karłowate palmy, a wokół nich i wielu puszek po piwie owinięta była pozornie nieskończona pajęczyna brązowej taśmy z kaset magnetofonowych; walały się tam nawet, Bóg wie z jakiego powodu, brzoskwinie, poobijane, lecz całe, jakby jakiś obywatel tej ziemi niczyjej porzucił je tam niby okruszki dla Jasia i Małgosi. Sullivan był ciekaw, jakie to kasety kierowcy tak marno- trawnie wyrzucają przez okno, i uśmiechnął się nerwowo na myśl, by otworzyć drzwi i odzyskać nieco taśmy. Oczyszczenie jej i nawinięcie na pustą kasetę to pestka. Czy na całości na- grano muzykę jednego rodzaju, może nawet wielokrotnie jedną i tę samą płytę? Przyszło mu do głowy, że wysepka jest długą na wiele kilometrów kaplicą prymitywnych miejskich bóstw; za- drżał i przeniósł wzrok na półciężarówkę przed sobą, na której tyle dwie młode Meksykanki niezmordowanie czesały długie czarne włosy. Jakąś godzinę wcześniej zatrzymał się, by sprawdzić przyczynę korka - czy to wypadek albo roboty drogowe? - lecz najwyraźniej w obecnych czasach autostrady po prostu zapychały się bez szczególnego powodu, jakby pod wpływem tej samej turbulencji, która potrafiła w niewytłumaczalny sposób wstrząsnąć pompą w elektrowni, gdy odessano z niej całe powietrze. W Los Angeles czas to przestrzeń, pomyślał. Nie mówisz: "Je- stem pięćdziesiąt kilometrów od centrum", lecz: "Jestem stamtąd o pół godziny drogi". Jeśli nieprzewidywalna turbulencja stała się realnym, trwałym czynnikiem ruchu drogowego, to wszystkie mapy i zegary wprowadzają w błąd (niczym zapchany masłem ze- garek Szalonego Kapelusznika!) i można tylko zgadywać, jak da- leko jest się od tego czy innego miejsca. Jestem sto lat od Venice Beach, pomyślał, i tysiąc kilometrów od Bożego Narodzenia roku 1986. Narysuję sobie mapę. Odepchnął od siebie tę myśl i skupił się na prowadzeniu. Browar Brew 102 zniknął. Brew 102 było jedynym piwem, jakie znał Sullivan, które miało osad, odkrył jednak, że tęskni za starym czarno-żółtym szyldem, i jeszcze bardziej zdziwił go widok kilku helikopterów zaparkowanych na szerokim dachu budynku po przeciwnej stronie autostrady. Cała okolica, z lśniącą rakietą kosmiczną nadal z przodu, przypominała plakat reklamowy ja- kiegoś filmu fantastycznonaukowego z lat trzydziestych. Kiedy jednak skręcił wreszcie z autostrady w Hollywood Boulevard, ujrzał grupę przygnębionych czarnoskórych mężczyzn, z długimi włosami skręconymi w grube dredloki, siedzących na po- niszczonych starych kanapach pod palmami blisko wiaduktu. Na poły spodziewał się ujrzeć kury grzebiące w piachu pomiędzy ich chudymi stopami i ogień w rozbitej beczce po ropie z tyłu. Zegary i mapy są całkiem bezużyteczne, pomyślał. Chociaż było to najlepsze masło. Jechał na zachód, zadowolony, że chociaż nazwy wielu firm zmieniły się - nie było już restauracji Howarda Johnsona na rogu Hollywood i Vine - to wiele z budynków, które pamiętał, prze- trwało. Wydawało mu się, że zawsze było tak samo, na obszarze od południowego odcinka Franklin do Melrose i dalej. Każdy budy- nek wyglądał, jakby pierwotnie służył do innego celu. Nawet tu- taj, na Hollywood, popękane albo odłamane gzymsy odsłaniały nagie cegły, a pomiędzy budynkami widział altanki, ciągnące się daleko w głąb, pochodzące nie wiadomo z jakiego okresu. Maleńkie balkoniki z kutego żelaza wisiały przyklejone do mu- rów drugiego i trzeciego piętra, kryjąc za sobą zapewne tylko pu- ste biura. Był już blisko - tylko jeden zakręt, w prawo w Laurel Canyon, gdy minie już ten turystyczny odcinek Hollywood Boulevard -więc nie musiał spieszyć się z dotarciem do ruin, które razem z siostrą przeszukiwali tamtego wiosennego dnia w roku 1986. Przy Wilcox pod wpływem impulsu postanowił skręcić na północ -a kiedy już to zrobił, spostrzegł, że kamienica znana jako Shelton została rozebrana i na jej miejscu wzniesiono nowy budynek mieszkalny w kolorze różu. Podjechał do krawężnika i zgasił silnik, po raz pierwszy od czasu, gdy zatrzymał się na śniadanie w Blythe, cztery godziny wcześniej. Potem przez kilka minut, zapaliwszy papierosa i wpatrując się w nowy czteropiętrowy budynek po drugiej stronie ulicy, próbował przypomnieć sobie stary Shelton. Tak jak Lido i Mayfair, nadal stojące kwartał dalej przy tej sa- mej ulicy, Shelton miał na dachu wielki napis, wykonany ozdob- nymi literami, wsparty na kratownicy stalowych belek, a oprócz tego dekorowała go cała masa gzymsów i balkonów, na których współczesnym architektom w ogóle chyba nie zależy. Jedynymi charakterystycznymi cechami nowego budynku, reklamowanego jako Hollywood Club, były wpuszczone równo z murem okna i naj- wyraźniej ogólna zasada zaokrąglania wszystkich kantów. Trans- parent na samej górze głosił "Wprowadzasz się już za 777 dola- rów!". To zapewne nie najgorsza cena jak na tę okolicę, pomyślał, biorąc pod uwagę rok, w którym żyjemy. W holu starego Sheltona zimą 1984 roku podczas kręcenia filmu Sullivan i jego siostra wreszcie otrzymali wyraźną wskazówkę na temat tego, czym na- prawdę zajmuje się Loretta deLarava. DeLarava zaangażowała oboje dziesięć lat wcześniej, zaraz po ukończeniu przez nich college'u. Pracowali dla niej od tego czasu jako "gafferzy", technicy oświetleniowi. DeLarava produko- wała filmy krótkometrażowe - kręcone w studiu dziełka instruk- tażowe dla firm, ponadczasowe "materiały archiwalne" dla sieci telewizyjnych, czasem reklamówki - i przez dziesięć lat Sullivan i jego siostra jeździli po całym Los Angeles, by rozwijać kable, rozstawiać wysięgniki i zawieszać reflektory nad jakąś plażą, pod- łogą biura czy ulicznym chodnikiem. Loretta deLarava była dziwną szefową. Jednym z pierwszych filmów, nad którym z nią pracowali, była krótkometrażówka na temat zbezczeszczenia grobu Houdiniego w roku 1985. DeLarava jako pierwsza opisała to zdarzenie, ponieważ miało miejsce dopiero po jej przybyciu. To ona własnoręcznie roztrzaskała kamienne popiersie Houdiniego na cmentarzu Machpelah i wyjęła ze środka zmumifikowany palec, i to ona wykopała z ziemi przed grobem dwa gipsowe odlewy rąk. Rodzeństwo nie myślało oczywiście na- wet o tym, by zawiadomić policję - lecz Sukie, podobno w pijanym widzie, w drodze powrotnej na lotnisko ukradła kciuk i dwie gip- sowe ręce z bagażu szefowej. DeLarava z krzykiem odkryła zgubę, przetrząsnęła cały sa- mochód, musiała nawet zmienić rezerwację na samolot, gdyż upar- ła się, by wrócić na cmentarz w poszukiwaniu utraconych przed- miotów. Sukie nigdy nie przyznała się do kradzieży. Od początku Sukie czerpała perwersyjną przyjemność ze znęcania się nad szefową i bez wątpienia deLarava stanowiła ła- twy cel. Tłusta stara kobieta nosiła na głowie gumową przepa- skę, ukrywając ją pod włosami, i od kiedy Sukie odkryła to jej przyzwyczajenie, starała się wyszukiwać okazję, by deLarave po- trącić, tak że opaska przesuwała się na czubek głowy szefowej, niszcząc misternie ułożoną fryzurę. DeLarava nosiła ubrania z rze- pami zamiast guzików i zamków błyskawicznych; siostrze Pe- te'a często udawało się przyczepić jej buty albo kurtkę do opar- cia krzesła lub tapety z materiału, tak że deLarava musiała uwal- niać się przy wtórze kompromitującego odgłosu. A któregoś razu, po minucie ciszy w czasie jazdy samochodem, Sukie zerknęła by- stro na starą kobietę i powiedziała: "Tak? Nie przerywaj. Wspo- minałaś coś o pikniku za miastem" - całkiem jakby ich szefowa rozpoczęła właśnie jakieś zdanie i zapomniała o tym. Lecz deLa- rava zareagowała z takim przestrachem, że Sukie nigdy więcej nie próbowała tej sztuczki. W Sheltonie filmowali w holu i korytarzu na górze, i oczywiście Pete i Sukie przybyli na trzy godziny przed resztą ekipy, by znaleźć skrzynkę elektryczną w starym budynku, rozstawić wysięgniki hudrauliczne i zawiesić główne reflektory. Sullivan przypomniał sobie teraz, że do ujęcia hotelu z zewnątrz wynajęli zasilane bateriami światła marki Frizzolini, a Sukie bez przerwy powtarzała, żeby deLarava uważała na swoją "frizzurę". Zapewne Sukie była już wtedy pijana. DeLarava przybyła wcześnie na plan. Miała pięćdziesiąt parę lat i akurat tego dnia wyglądała na swój wiek. Zawsze paliła dziwne indonezyjskie papierosy o aromacie goździków, które sprawiały, że w pomieszczeniu pachniało, jakby w okolicy ktoś przyrządzał pieczoną szynkę, i tego ranka dłonie jej się trzęsły, kiedy zapalała jednego od drugiego, nieuważnie strzepując popiół na ziemię, a policzki drżały, kiedy się zaciągała. Przywiozła ze sobą całe pudło rekwizytów do rozłożenia na planie; Sullivan pamiętał zegarki, kilka naszyjników z diamentami, nawet etolę z piór, oprócz używanych zwykle wiekowych buteleczek z alkoholem. Film traktował o samobójstwach, które miały miejsce w budynku; Sullivan nie przypominał sobie żadnego klienta zamawiającego robotę, nie pamiętał też, by film w ogóle poddano obrób- ce czy zmontowano. Co niewiarygodne, kręcili w wigilię Bożego Narodzenia. Stara w każdą Wigilię i w każde święto Halloween ro- biła jakiś film, gdziekolwiek. Sullivan z niepokojem pomyślał o tym, co mogła zaplanować na najbliższą sobotę. DeLarava była zainteresowana dwoma spośród samobójstw, ja- kie miały miejsce w Sheltonie. Pierwszą ofiarą była Jenny Dolly. Na przełomie wieków Jenny Dolly i jej siostra bliźniaczka Rosie, znane z urody, tworzyły popularny duet taneczny; Jenny uległa wypadkowi samochodowemu w roku 1933 i została okropnie zeszpecona; powiesiła się w swoim pokoju w Sheltonie w roku 1941. Drugą sa- mobójczynią była aktorka Clara Blandick, która pewnego dnia w ro- ku 1962 najpierw starannie się uczesała, umalowała i włożyła od- świętną sukienkę, a potem wcisnęła na głowę plastikową torebkę i udusiła się. Znana była głównie jako odtwórczyni roli cioci Em w pamiętnej ekranizacji "Czarodzieja z Oz" z 1939 roku. Ciocia Em, ciocia Em, pomyślał Sullivan zaciągając się pa- pierosem, powtarzając w myślach szyderczy głos filmowej Złej Czarownicy ze Wschodu. A do tego, pomyślał mrużąc oczy w obronie przed dymem, siostra bliźniaczka, która popełniła samobójstwo. Jak się miewasz, Sukie? Tamten dzień w Sheltonie był piekłem dla oświetleniowców. Lampy żarzyły się nawet wtedy, gdy kontrolki pokazywały, że prąd nie płynie, co wymuszało konieczność drobiazgowego sprawdzania konsolety i połączeń kabli; a kiedy kamery wreszcie pracowały, na- głe spadki napięcia i zwarcia psuły kolejne ujęcie. Najwyraźniej wielu ludzi zmarło w Sheltonie, pomyślał teraz Sullivan. Życie to ciągła nauka. DeLarava wciąż spoglądała na zegarek, chociaż zegar ścien- ny pokazywał prawidłową godzinę. Dwukrotnie Pete zajrzał jej przez ramię, w obu przypadkach zegarek chodził źle - i to ina- czej: raz pokazywał, na przykład, wpół do siódmej, a kilka minut później, powiedzmy, pięć po wpół do pierwszej. W którymś mo- mencie Pete wezwał siostrę do pomocy przy wadliwie działają- cym reflektorze i szeptem powiedział jej o dziwnym zegarku szefowej. Sukie przez kilka minut chodziła za deLarava, rzekomo by zapytać o rozmieszczenie rekwizytów i dodatkowych świateł, po czym wróciła do Pete'a nadal klęczącego nad reflektorem i po- wiedziała mu, że bez względu na to, w którą stronę obracała się de- Larava, godzinowa wskazówka jej zegarka zawsze wskazywała Wilcox - na północ. Był to kompas. Wkrótce potem włączono muzykę. Chociaż cała ścieżka dźwiękowa miała być nagrana później, DeLarava lubiła słuchać muzyki z taśmy przed włączeniem kamer, a także w trakcie ujęć - twierdziła, że pomaga to stworzyć odpowiedni nastrój - i zawsze było to coś współczesnego okresowi, w którym rozgrywała się akcja filmu. Tego dnia wybór padł na "Tuxedo Junction" orkiestry Glenna Millera. Gdy szpule magnetofonu zaczęły się obracać i pierwsze dźwięki popłynęły z głośników, deLarava odwróciła się od bliźniaków i wyciągnęła coś z torebki. Próbowała zrobić to dyskretnie, ale i Sukie, i Pete ujrzeli, że trzyma w dłoni słomkę do picia - typową dziecęcą słomkę w kolorowe prążki, z elastyczną końcówką i czymś w rodzaju kulki smakowej w środku, żeby zwykłe mleko nabrało aromatu czekolady albo truskawek. Sullivan wyrzucił niedopałek przez okno i zapuścił silnik. Na wprost niego stał zaparkowany poobdrapywany stary niebieski autobus szkolny z otwartymi tylnymi drzwiami, a wewnątrz, na drewnianych półkach i na podłodze, stały skrzynie z bananami, tortillami, główkami czosnku i długimi suszonymi ostrymi pa-pryczkami. Obwoźny sklepik dla proletariatu, pomyślał, pięćdziesiąt kroków od luksusu Hollywood Boulevard. Zdał sobie sprawę, że jest głodny, i zaczai się zastanawiać, czy Musso i Frank jeszcze istnieje. Wyminął zaparkowany autobus i podjechał Wilcox, by zawrócić na bulwarze. Ponad szczytami starych kamienic w przedzie widział budynek Capitol Records, zaprojektowany dawno temu jako stos winylowych płyt z igłą dotykającą górnego krążka. Płyty winylowe, pomyślał. Zegarki i mapy są już całkiem bezużyteczne. Rozdział6- Przypuszczam, że nigdy nawet nie rozmawiałaś z Czasem! -Być może, nie - odpowiedziała ostrożnie Alicja -ale wiem, że muszę wybijać czas podczas muzyki. -Ach, to wyjaśnia całą sprawę - powiedział Kape-lusznik. - Nienawidzi on bicia. Ale gdybyś utrzymywała z nim przyjazne stosunki, uczyniłby z zegarem niemal wszystko, czego byś zapragnęła. Lewis Carroll, "Przygody Alicji w krainie czarów" Musso i Frank to najstarsza restauracja w Hollywood, po północnej stronie bulwaru przy Cherokee. Sullivan wszedł przez wahadłowe oszklone drzwi i zajął miejsce w jednej z lóż pod freskiem przedstawiającym jesienny krajobraz. Wtorkowym daniem dnia była marynowana wołowina z kapustą, ale przez wzgląd na sentyment zamówił kanapkę z sardynkami i piwo. To była tajna kryjówka jego i Sukie; przyjaciele i współpracownicy chętniej przesiadywali w modniejszych lokalach, takich jak City Cafe czy Cafe Figaro na Melrose, lub w Bluszczu na Robertson. W gruncie rzeczy Pete i Sukie przyjechali tutaj na kolację w Wigilię 1984 roku, zaraz po owych zdjęciach w Sheltonie, i przez całą drogę Sukie śpiewała na głos parodie kolęd - "Bóg się trudzi, Moc się śmieje...", "Cicha noc, świetna noc...", "Przypłynęli do Betlejem płatnerze..." - oraz oczywiście starą podwórkową piosenkę, przez którą napytali sobie kłopotów w jakimś sierocińcu, kiedy mieli siedem lat: "My trzej królowie chcieliśmy zapalić cygaro gumowe; pełne było, zaraz wypaliło...". Gdy tylko dotarli do restauracji i zajęli miejsca przy stoliku, Sukie zamówiła podwójnego jacka danielsa, a Pete, chociaż chciał piwo, dostał coca-colę, bo kiedy kelner podszedł do nich, Pete właśnie nachylał się nad siostrą pytając: - Koka? Gdy kelner odszedł, Sukie zapytała: - Co koka? Pete wykonał nieokreślony gest. - To, co ona zażywała. Loretta, nasza czcigodna szefowa, wcią gająca coś przez słomkę ze szpary w starej hotelowej tapecie! Ko kaina zmieszana z kurzem, nie uważasz? W odpowiedzi Sukie zaczęła ponownie wyśpiewywać źle zapamiętane cytaty z piosenki o Bożym Narodzeniu - "Nie odejdziemy, póki trochę nie dostaniemy, nie odejdziemy, póki trochę nie dostaniemy, nie odejdziemy, póki trochę nie dostaniemy, więc pokażcie szybko się". - O co chodzi, Sukie? - zapytał Pete, zdumiony jej zachowaniem. - Zdaje się, że tak właśnie Sodomici i - jak ich nazwać, Gomo- ryci? - śpiewali przed domem Lota. Wszyscy sąsiedzi Lota mieli ochotę na spotkanie z aniołami, które go odwiedzały. Loretta nie miała zamiaru odejść dzisiaj, póki trochę nie dostanie, i wreszcie jej się powiodło. Wciągnęła to przez słomkę. Kelner przyniósł drinki. Sukie opróżniła swój jednym haustem, gestem prosząc o następny. - Co wciągnęła? - zapytał Pete, sącząc nieśmiało coca-colę. - Anioły? Proszek? Co? - Duchy - odparła Sukie niecierpliwie. - A co myślałeś? Wciągnęła dzisiaj przez nos mnóstwo duchów. Widziałeś, jak mło do wyglądała, kiedy wreszcie odjechała samochodem? Wygląda ła na trzydziestolatkę, dziarską trzydziestolatkę, a jeszcze rano można było jej dać setkę. W jakiś sposób umożliwiliśmy jej wywa bienie całej bandy duchów ze ścian tego hotelu i wciągnięcie ich przez słomkę do nosa. Pete nie chciał zaczynać rozmowy o duchach. - Ona jest kimś w rodzaju nekrofila podglądacza - powie dział. - Zapewne jest na to jakieś fachowe określenie. Lubi filmo wać na cmentarzach i w miejscach, gdzie ktoś umarł, i grzebać się w kurzu, zauważyliśmy to już wcześniej. Do diabła, pewnie są ludzie, którzy raz za razem oglądają taśmę z zamachu na Kenne- dy'ego. Podniecanie się myślą, że ktoś naprawdę umarł w tym miejscu... trochę straszne, ale w gruncie rzeczy nieszkodliwe, prawda? Obawiam się jednak, że teraz szefowa zaczyna wariować naprawdę. Co będzie z naszą pracą? Do diabła, klęczała tam, ze słomką przy nosie, jakby zapach perfum jakiejś dawno zmarłej da- my mógł jeszcze tkwić w tapecie. - Pete, tu nie chodzi o perfumy i nie o żadne wyimaginowane duchy. W tamtym miejscu naprawdę pełno było esencji zmarłych ludzi, a ona pochłaniała je w jakiś realny sposób, niczym wieloryb połykający plankton. Pete wlepił wzrok w siostrę. - Czy chcesz powiedzieć - rzekł ostrożnie po chwili - że są dzisz, iż ona naprawdę w to wierzy? - Boże, czasem zachowujesz się jak idiota. Mówię, że to wła śnie się wydarzyło. Ma rację, że w to wierzy, i właśnie zjadła całą garść duchów. Czy nie zmieniła się pomiędzy ósmą dziś rano i dzie wiątą wieczór? Pete próbował uśmiechnąć się drwiąco, ale poddał się i tylko zmarszczył brwi. - Prawda, trochę ją to podkręciło - przyznał. - Ale daj spokój, duchy? Słowo to nie brzmiało wcale niedorzecznie w ciemnym wnętrzu restauracji. - Z drugiej strony - ciągnął - jest często... ładniejsza i wesel sza po nakręceniu jakiegoś ujęcia. Choć nadal tak samo tłusta. - Zaśmiał się niepewnie. - Jak sądzisz, czy to właśnie robiła przez cały czas? Nigdy wcześniej nie używała słomki. Chyba że byliśmy mało spostrzegawczy. - Na pewno wolałaby, byśmy nic nie widzieli, ale najwyraźniej tym razem była w zbyt wielkiej potrzebie i porzuciła środki ostroż ności. Założę się, że zazwyczaj wciąga je przez te swoje papiero- siki. Może duchy przyciąga goździkowy zapach, tak jak dzieci nie mogą się oprzeć aromatowi świeżo przyrządzonego kakao. To by ła słomka smakowa, zauważyłeś. Kelner przyniósł drugiego drinka dla Sukie. Pete sam go wypił, a Sukie spojrzała na zegarek, po czym na zegar ścienny, i zamówiła jeszcze dwie kolejki. Przez pełną minutę żadne z nich się nie odzywało. Pete czuł, jak alkohol rozlewa mu się po żyłach, utrudniając koncentrację, niczym szum zakłócający odbiór stacji radiowej na falach średnich. - I oczywiście ma to coś wspólnego z czasem barowym - po- wiedział wreszcie. - Duchy są... jeśli istnieją duchy, chyba potra- fią nieźle namieszać w czasie. - Oczywiście. Stąd również kłopoty z elektrycznością. Zawsze je mamy, a ona mimo to nas nie wyrzuca, w dodatku płaci nam o wiele za dużo. - Wcale nie zawsze mamy kłopoty z elektrycznością - rzekł Pete z irytacją. Potem pomyślał o tym, co Sukie właśnie powiedzia ła. - Więc twierdzisz, że to musimy być właśnie my? Konkretnie Pete i Sukie? - Na to wskazywałoby jej zachowanie, prawda? Czy kiedykol wiek zaangażowała kogoś innego? Te rekwizyty, zegarki i inne głupstwa to tylko przynęty, lecz z jakiegoś powodu do chwytania właściwej zdobyczy potrzebuje nas. Czy patrzyłeś potem na jej ze garek? -Nie. Sukie oczywiście to zrobiła, po tym, jak powiedział jej o ca- łej sprawie. - Kiedy zaczęliśmy wreszcie kręcić, wskazówka godzinowa za każdym razem wskazywała dokładnie tę część ściany, do której przykładała słomkę, i wcale nie była to już północ. Pete uśmiechnął się słabo. - Igły kompasu wskazują duchy? - Świadectwo dawnych gał, palancie - odparła, cytując zdanie z "Mechanicznej pomarańczy". "Gały", przypomniał sobie, ozna czały oczy. - Poprośmy o kartę - dodała. - Wprawdzie przede wszystkim chcę się napić, ale mogę również coś zjeść, a ona będzie chciała, by jej cenne bliźniaki były jutro zdrowe i pełne energii. Jej cenne bliźniaki, pomyślał teraz Sullivan, kończąc kanapkę z sardynką i dopijając piwo samotnie tego słonecznego, lecz chłodnego poranka osiem lat później. Bliźniaki pracowały dla deLaravy jeszcze dokładnie przez dwa lata i Pete z czasem uwierzył, że Sukie miała rację co do fak- tycznego zachowania ich szefowej na planie filmowym. Żadne z nich nie myślało jednak o odejściu. - A co tam - mówiła nieraz Sukie po pijanemu - to tylko eg- zorcyzmy, prawda? Stara wdycha duchy i one znikają. To oczywi ste, przecież nigdy nie kręcimy drugi raz w tym samym miejscu. Jesteśmy egzorcystami, tak jak ksiądz w tamtym słynnym filmie. I wcale nie składaliśmy ślubów ubóstwa. Rzeczywiście nie, pomyślał teraz Sullivan. DeLarava płaciła nam naprawdę dobrze. I gdyby nie próbowała nakłonić nas Bóg się trudzi, Moc się śmieje do nakręcenia tego kulturystycznego kawałka fabularnego na plaży w Venice, w przypłynęli do Betlejem płatnerze Wigilię Bożego Narodzenia 1986, nie odejdziemy, póki trochę nie dostaniemy, więc pokażcie się zapewne pracowalibyśmy dla niej po dziś dzień. Rzucił okiem na sumę rachunku, cisnął trzynaście dolarów na plastikowy stolik i wyszedł szybko z restauracji. Na początku roku 1986 ukryli maskę w ruinach na Laurel Canyon Boulevard. Był to tylko zasuszony kciuk i dwa gipsowe odlewy rąk, ale Sukie zawsze nazywała cały zestaw maską. Sullivan skręcił z powrotem w Bulwar Zachodzącego Słońca, kierując się na zachód; miał przed sobą jeszcze tylko jeden zakręt. Po południowej stronie ulicy zobaczył nowy lokal McDonalda przy- pominający wysłaną w kosmos grecką świątynię. Przynajmniej bu- dynek Teatru Chińskiego z podniszczonym czerwono-czarnym, bi- zantyńskim w przepychu frontonem stał nadal przy Highland. Bulwar zwężał się w tym miejscu, zakręcając na zachód pomiędzy wielkimi starymi kamienicami czynszowymi i szerokimi trawnikami. W okolicach Fairfax chodnik po wschodniej stronie był rozkopany. Słońcu wiszącemu na pustym niebieskim niebie nadal brakowało trochę do zenitu, kiedy Sullivan dotarł do Laurel Canyon Boulevard i skręcił w prawo, w górę zbocza. Wijąca się droga była jednopasmowa, pozbawiona w ogóle odstępu między krawężnikiem a pochylonym ogrodzeniem z siat- ki, nad którym zwieszała się bujnie roślinność, toteż Sullivan mu- siał przejechać jeszcze dobre czterysta metrów, zanim znalazł miejsce na tyle szerokie, by móc zaparkować bez obaw o stłucz- kę. Idąc z powrotem, musiał uskakiwać z asfaltu w wysoką trawę za każdym razem, gdy zza rogu wyłaniał się szybko jadący samo- chód. Zaczai się pocić. Nawet po sześciu latach rozpoznał odcinek ogrodzenia, o który mu chodziło. Za siatką, na zalesionym zboczu w górze ujrzał ruiny. Szerokie kamienne schody, niemal ukryte pod palmami i gałęziami rozłożystych dębów, prowadziły do tarasu na szczycie wzgórza. Nawet z tego miejsca widział liczne popękane kolumny i walące się mury. Oddychał głęboko i niemal z żalem zastanawiał się, dlaczego ktoś nie wyburzył wszystkiego i nie postawił tam zamkniętego osiedla. Działka musi być warta fortunę. Kilka tablic ostrzegawczych wisiało na ogrodzeniu, ale w jednym miejscu siatka była szeroko rozdarta i pomiędzy wysokimi chwastami w głębi Sullivan widział porozrzucane puszki, kilka koców, a nawet coś w rodzaju maleńkiego szałasu zaimprowizowanego z odwróconego wózka na zakupy. Zerknął na drogę, by sprawdzić, czy nie jedzie samochód. Przecisnął się przez otwór i pobiegł do cienia pod najbliższą palmą. Gdy przedarł się przez gęstwinę kwitnących na niebiesko krzewów, po chwili zauważył, że nie stąpa już po ziemi - podeszwy jego czarnych półbutów chrzęściły na piasku i resztkach liści pokry- wających kamienne płyty, które zostały ułożone w latach dwu- dziestych. Stopnie, ograniczone po bokach niskim murkiem, były szerokie, lecz zaśmiecone odłamkami cegieł i tynku oraz suchymi liśćmi palmowymi, które opadały nieprzerwanie przez pięć dziesięcioleci; gałęzie jaworów zwieszały się miejscami tak nisko, że Sullivan musiał się pod nimi niemal czołgać. Kiedy dotarł na drugi podest, zatrzymał się dla nabrania oddechu. Powietrze było nieruchome, pachniało eukaliptusem, jakby Laurel Canyon Boulevard i całe Hollywood oddalone było o lata świetlne. Nie słyszał nawet śpiewu ptaków ani brzęczenia owadów. Rząd białych niegdyś, nic już nie podpierających marmuro- wych kolumn ciągnął się nad murem na wprost schodów, a poni- żej muru zza warstwy zeschłych liści wyłaniała się martwa ka- mienna fontanna; ruiny kojarzyły się wyraźnie z architekturą śród- ziemnomorską i Sullivanowi przyszło do głowy, że czas wcale tu- taj nie płynie - albo że przepłynął już, przemieścił się gdzie in- dziej. Zapewne dlatego nie burzą tego wszystkiego, pomyślał. Jest na to za późno. Znajdował się już w trzech czwartych drogi w górę pylistego, zarośniętego zbocza. Na prawo od niego znajdował się niewielki kamienny mostek przerzucony nad korytem wyschniętego potoku i chociaż oba szerokie przęsła nadal się trzymały, środkowe dwa metry dawno już się zawaliły. Gruba drewniana belka leżała nad ziejącą dziurą i Sullivan przypomniał sobie, że w roku 1986 zdołała unieść jego ciężar. Tak też było i tym razem, chociaż belka uginała się i musiał rozłożyć ramiona, żeby złapać równowagę. Po drugiej stronie przy- stanął, by otrzeć pot z czoła; chciał zapalić papierosa, ale rozmy- ślił się, rzuciwszy okiem na suche zarośla. Nagle zamarł. Ktoś poruszał się hałaśliwie na jednym z zasypanych gruzem bocznych tarasów, gdzieś niżej. Sullivan nie mógł nic widzieć przez gęstą zasłonę zieleni, słyszał jednak mamrotanie i sapanie intruza. Jeden z włóczęgów, którzy tu mieszkają, pomyślał. To nie gliniarz ani dozorca. Włóczęga może jednak zwrócić czyjąś uwagę, a ja nie chcę, by wyrzucono mnie stąd, zanim odzyskam maskę. Jeszcze naprawią siatkę albo zatrudnią strażników, nim zdążę wrócić. Te ruiny to w końcu obiekt historyczny, chociaż nikt zdaje się nie zwracać na to uwagi. Przeszedł na palcach pod łukową bramą z nieociosanych ka- mieni i ruszył w górę węższymi bocznymi schodami. Były mniej za- śmiecone. Słyszał swój szybki oddech rozbrzmiewający głośno w nieruchomym powietrzu. Na szczycie zatrzymał się pod kolejnym łukiem. Stał teraz na rozległym głównym tarasie i byłby widoczny przy przechodzeniu przez betonowy chodnik łączący gęstwinę z domem. Chodnik był czysty i Sullivan pozwolił sobie zapalić papierosa. Sukie, przypomniał sobie, przyniosła ze sobą butelkę tego... chyba marcowego dnia 1986 roku. Zgadza się, marcowego - było to popołudnie Wielkiego Piątku, który uznała za dobry dzień na pogrzeb. Z początku oboje myśleli, że to dom Houdiniego, i byli zdziwieni, że słynny magik mieszkał w czymś tak skromnym - w wąskim dwupiętrowym budynku z ceglaną podmurówką i stiukami na ścianach, z ciemnymi szczelinami wzdłuż linii dachu, jakby właściciel zamierzał angażować łuczników do odparcia ataków z dołu. Później dowiedzieli się, że był to tylko domek dla służby. Rezydencja Houdiniego stała sto metrów dalej na południe i spaliła się w latach trzydziestych. Była to jednak część oryginalnej posiadłości Houdiniego. Doskonałe miejsce do ukrycia maski. "Schowaj kciuk tam, gdzie jest już dużo jego odcisków", powiedziała Sukie. Sullivan z niepokojem patrzył teraz na dom. Drzwi i otwory okienne zabito deskami, lecz na maleńkim balkonie stała doniczka z zieloną rośliną. Czyżby w Los Angeles padał ostatnio deszcz? Liście palmowe, po których stąpał, były suche jak wióry. A może mieszka tutaj jakiś bezdomny? Postanowił przeczekać jakiś czas w ukryciu, by sprawdzić, czy hałasy na zboczu wywołają kogoś na balkon. Przypomniał sobie, jak on i Sukie omal się nie zabili przy wspinaczce po zboczu sześć lat wcześniej, byli bowiem wtedy "peł- ną gębą na czasie barowym", jak ujęła to Sukie - czuli fakturę podłoża, zanim jeszcze postawili na nim stopę, szorstkość kory drzewa, zanim jeszcze chwyciła ją dłoń. Sukie była jednak dziw- nie wesoła, gawędziła z wyimaginowanymi postaciami i podśpie- wywała poprzekręcane fragmenty "Mesjasza" Haendla. Sullivan nieustannie dawał jej znaki, żeby się uciszyła. W małym zameczku nikt chyba nie mieszkał. Sullivan zaciągnął się papierosem, spoglądając na zarośnięte zbocze za domem. Osypisko rozrosło się wyraźnie od jego ostatniej wizyty - gruz piętrzył się już pod kamiennym łukiem przy południowym rogu domu, a fragment ozdobnego marmurowego ogrodzenia wystawał z ziemi kawałek dalej niby zbielałe żebro odsłonięte przez osunięcie się gruntu na cmentarzu. Drgnął nagle i upuścił papierosa, gdyż usłyszał głos od strony schodów, po których właśnie wszedł: - Na włos w mojej bro-bro-brodzie... Schował się za kamiennym łukiem, a ktoś ciągnął dalej: - I będę sapał, i będę dyszał, i zjem cię, capie niedobry. To ten włóczęga, pomyślał niespokojnie Sullivan. Lezie za mną, a ja oczywiście zostawiłem pistolet w samochodzie. Potem uśmiechnął się, rozbawiony swoim chwilowym lękiem. To tylko włóczęga, powiedział sobie. Nie zwracaj na niego uwagi, idź po maskę do garażu, który na szczęście nadal stoi. Przydeptał tlący się niedopałek, drżał jednak, bo uwaga o niedobrym capie przypomniała mu dziecięcą opowieść o trollu, który mieszkał pod mostem. Być może, pomyślał uśmiechając się z przymusem, nie powinienem był przechodzić po tej belce na zawalonym moście. Wyprostował się i wyszedł z ukrycia, ruszając przed siebie po chodniku, ostrożnie, by nie zrobić żadnego hałasu. Garaż z wejściem w kształcie łuku był również dość dziwaczną budowlą, z frontonem z maleńkich kamyków i dwoma szerokimi blankami na dachu; tylna ściana była wklęsła, przypominała muszlę koncertową. Po kilku zaledwie krokach Sullivan gwałtownie obrócił głowę na lewo i ujrzał chudą staruszkę wychodzącą człapiącym krokiem zza węgła. Miała białą sukienkę, niegdyś zapewne elegancką, teraz pomiętą i brudną, a na nogach zniszczone plastikowe klapki. Podeszwy stukały o beton, gdy człapała w jego stronę. - Chyba nie chcesz stracić imienia! - zawołała gniewnie. Potem Sullivan usłyszał krzyk włóczęgi wspinającego się już na szczyt schodów za jego plecami: - Zburz swój dom! Sullivan puścił się biegiem w stronę garażu; wpadł do środka i błyskawicznie przykucnął w mroku pod tylną ścianą, grzebiąc palcami w piasku. Piasek wydał mu się zaskakująco zimny. - Gdzież to jest, do diabła - wymruczał do siebie i właśnie w tej chwili namacał kawałek sklejki, który razem z Sukie umie ścili nad maską Houdiniego. Znieruchomiał, nasłuchując kroków i posapywania włóczęgi zbliżającego się do garażu. To nie Houdi- ni jest tutaj pochowany, przypomniał sobie, nawet nie jego duch. Wziął głęboki oddech i uniósł deskę, podnosząc tuman pyłu. Naturalnej wielkości gipsowe ręce i mały skórzany kapciuch po tytoniu nadal znajdowały się w skrytce. Gdyby włóczęga oka- zał się tylko włóczęgą, Sullivan mógłby zapewne przepędzić go, wy- machując odlewami rąk niczym pałkami. Chociaż z wolna ulegał panice, skrzywił się z niesmakiem, chowając kapciuch do kieszeni na piersi, a potem chwycił gipso- we ręce i ruszył ku jasnemu otworowi wyjścia. Przed garażem stał włóczęga. Miał brodę; siwą, bujną i po- plątaną. Trzymał ręce w kieszeniach obszernego postrzępionego płaszcza i kiwając głową spoglądał w stronę Sullivana, najwyraź- niej zdziwiony jego widokiem. Sullivanowi waliło serce. - Czego chcesz? Jak się tu dostałeś? - Widziałem faceta, który tutaj wchodził - wymamrotał w od powiedzi włóczęga. - Nie mógł mieć przepustki... a, prawda, zapo minam. Dokąd by zresztą poszedł? To chyba ten facet, który ukradł mojego... mojego buicka. - Cofał się teraz, skonsternowany. - Wciąż jestem wkurzony z powodu tego buicka. - Wszedł tutaj - powiedział Sullivan, próbując ukryć drżenie głosu. - Zjadłem go. I wciąż jestem głodny. - Czuł teraz zapach starego człowieka, odór taniego wina i zastarzałego brudu. - Jezu Chryste! - zawołał włóczęga z przerażeniem, szeroko otwierając oczy. - Zjadł go! Ja tu tylko pomagam, proszę zapytać kogokolwiek. Składam gazety... - wymachiwał drżącymi rękami - ...przestawiam kamienie i... gałęzie, wie pan? Staram się, żeby wszystko wyglądało ładnie. - Odsłonił zęby, które wyglądały na zrobione z tej samej kiepskiej materii co jego oczy. - Nie możesz mnie zjeść, nie zaraz po nim. Sullivan wskazał głową w stronę zbocza i zniszczonych schodów. - Odejdź zatem. Kiwając głową z szybkością nakręcanego pajacyka, staruch odwrócił się i zaczął kuśtykać pospiesznie ku schodom. Sullivan wyszedł na słońce, czując, jak serce tłucze mu się o maleńkie zawiniątko na piersi. Stara kobieta przystanęła parę metrów dalej i gapiła się na niego niepewnie. - Podlewałam... podlewałam pańskie kwiaty - powiedziała. - W większości ogrodów okopuje się grządki i ziemia jest miękka jak kołderka, więc kwiaty śpią pod nią nieustannie. Sullivan rozpoznał w tym zdaniu cytat z którejś z książek o przygodach Alicji. - Świetnie - rzekł, wykonując władczy gest. - Rób tak dalej. Staruch zszedł już kawałek po bocznych schodach i teraz wołał ptasim głosem: - Udało mi się uciec, uciec, uciec! Sullivan odwrócił się z niesmakiem, po czym omijając wzrokiem kobietę, spojrzał na podjazd prowadzący w dół wzgórza ku Laurel Canyon Boulevard. Najlepiej odejść tamtędy, pomyślał. Nie słyszałem żadnych syren policyjnych, a teraz już nie jest tak ważne, by nikt mnie nie zobaczył. Przynajmniej mam już te dia-belne cacka. - Przepraszam - powiedział wymijając kobietę. Po kilku chwilach, gdy szedł już w dół po podjeździe, zawołała za nim: - Czy jesteś zwierzęciem... warzywem... czy minerałem? To pytanie zadał Lew Alicji w książce "O tym, co Alicja zobaczyła po drugiej stronie lustra". - To potwór z bajki! - odkrzyknął, cytując odpowiedź Jedno rożca. Bardzo bym tego pragnął, pomyślał. Rozdział 7 - Mc na to nie poradzę - powiedziała Alicja, jak najbardziej pojednawczo. - Rosnę. ~ Nie wolno ci rosnąć tutaj - powiedział Suseł. Lewis Carroll, "Przygody Alicji w krainie czarów" Furgonetka trzęsła się za każdym razem, gdy mijał ją inny samochód, lecz po ostrożnym ułożeniu gipsowych rąk i kapciucha z kciukiem na przednim siedzeniu Sullivan udał się na tył. Ściągnął koce, poduszki i prześcieradła z nie pościelonego łóżka. Łóżko można było złożyć w narożnik z maleńkim stolikiem pośrodku, lecz w obecnym położeniu, kiedy podniosło się kilka desek, uzyskiwało się niewidoczny na pierwszy rzut oka schowek. Sullivan włożył palec w otwór w przedniej desce i uniósł ją. W środku leżały dwa pudełka z miękkiego tworzywa powiązane dwiema długimi tasiemkami oraz szara płócienna saszetka do przypinania w pasie, kryjąca jego półautomatyczny colt kalibru .45 i kilka zapasowych magazynków. Sullivan sięgnął po saszetkę i zważył ją w dłoni. Nie strzelał z czterdziestkipiątki od kilku lat, od tamtego popołudnia, kiedy urządzili sobie ćwiczenia razem z paroma innymi elektrykami na pustyni koło Tucson, pamiętał jednak, że czyścił potem broń, a także kupił nowe pudełko nabojów ze wzmacnianym czubkiem i przeładował wszystkie trzy magazynki. Przewiązane tasiemką plastikowe pudełka należało nosić na szyi podczas podróży. Jedno na piersiach, drugie między łopatkami. Sullivan miał jakieś sześć i pół tysiąca dolarów w pierwszym, a dokumenty związkowe w drugim. Zawsze myślał o nich jako o swoim "szkaplerzu", ponieważ dwa połączone płaskie portfele przypominały podwójne medaliki, które katolicy noszą, by uniknąć piekła. Kiedy je zakładał, zawsze czuł się odrobinę zawstydzony. Zerknął na przód furgonetki, gdzie trzy przedmioty tworzące "maskę" Houdiniego leżały na fotelu pasażera. Co schowa do skrytki pod łóżkiem, a co będzie trzymał przy sobie? Jeśli postanowi jechać z powrotem do Arizony, by próbować zachować robotę w elektrowni atomowej w Roosevelt, odłoży parę setek na paliwo i jedzenie, a resztę ukryje w skrytce, razem z naładowanym pistoletem, którego nie wolno przewozić przez granice stanowe; maska zaś będzie najbardziej skuteczna tu, gdzie jest. Jeśli jednak zamierza pozostać w Los Angeles na jakiś czas, będzie musiał wziąć pod uwagę możliwość opuszczenia, czy nawet porzucenia furgonetki. W takim razie musiałby mieć pieniądze i pistolet przy sobie, a maskę schować, by nie znaleźli jej ewentualni włamywacze. Przejechał kolejny samochód i furgonetka zakołysała się na resorach. Zostać w Los Angeles? - zapytał siebie Sullivan, zadziwiony, że w ogóle przyszło mu to do głowy. Po co miałbym to robić? Lo-retta deLarava pracuje tutaj, zapewne nadal mieszka na pokładzie "Queen Mary" na Long Beach i jeździ codziennie rano przez centrum miasta. Jedyne rozsądne wyjście to położyć maskę na przednim sie- dzeniu i odjechać... dokądkolwiek. Jeśli u Edisona jestem już spalony, to wciąż mogę pracować jako elektryk w Santa Fe, Kan- sas City czy Memphis. Mogę być elektrykiem w każdym mieście w całym kraju, wykonywać drobne naprawy, a poza tym zajmo- wać się murarką, robotami stolarskimi i hydraulicznymi. Niezależ- ny drobny wykonawca, w większości przypadków opłacany na le- wo i fabrykujący lipne koszty dla urzędu skarbowego przy robo- tach, za które musiałbym przyjmować zapłatę czekiem. A jeśli wyjadę stąd w tej chwili, to może nawet upiecze mi się u Edisona. Nonsensowne kolędy bożonarodzeniowe Sukie wciąż brzęczały mu w głowie. Zaczął myśleć o tym, gdzie ostatni raz ją wi- dział, przy kręceniu sceny na plaży w Venice w Wigilię 1986 ro- ku. Nie był w Venice nigdy wcześniej i oczywiście nie był tam ni- gdy potem. Lecz tamtego pochmurnego zimowego poranka rozpoznał miejsce, w którym się znalazł. Jadąc jedną z furgonetek deLara- vy, kilkakrotnie uświadamiał sobie, że wie, co będzie za rogiem: stary pomalowany na szaro dom z doniczkowymi kwiatami w oknie, rondo z trzema pasmami ruchu, rząd poobłupywanych ko- rynckich kolumn wzdłuż Windward Avenue. W ten wigilijny poranek 1986 roku wielkie czerwone plastikowe lampiony i wiązanki sztucznych gałęzi sosnowych kołysały się zawieszone na szczytach kolumn i przewodach elektrycznych w górze, a na chodnikach pełno było spóźnionych zakupowiczów, dzieci i psów na smyczy, i wydawało się, że wszystkie miejsca parkingowe przy ulicy są zajęte - lecz w jego ulotnym wspomnieniu krawężniki były puste i oślepiająco białe w ostrym letnim słońcu, a cienie w rozdziawionych otworach okien i na tyłach białej kolumnady wydawały się czarne, milczące i nieruchome niczym scena uliczna na jakimś szczególnie złowrogim obrazie de Chirica. Pod pochmurnym niebem prawdziwy zimowy ocean był szary, fale toczyły na grzbietach pasma piany, lecz na szczęście deLara-va nie chciała wychodzić na sam piasek. Sukie była już pijana i miała na nosie ciemne okulary, a Pete drżał, rozstawiając reflektory na chodniku. Rzekomo mieli kręcić krótki dokument o kulturystach, całe dnie podnoszących ciężary na niewielkim ogrodzonym terenie przy pawilonie u podnóża Windward Avenue, lecz rekwizyty deLa-ravy były stare - wynajęty buick, rocznik 1957, plakat filmu "Gi-gi" do zawieszenia w witrynie sklepowej - i miała jeszcze coś, co trzymała w pudełku po butach. (Sullivan drżał teraz, trzymając w dłoni szkaplerz i pistolet. Idaho, pomyślał z desperacją, okolice Pelouse, gdzie hodują rośli- ny strączkowe zamiast ziemniaków. Wkrótce zacznie padać śnieg, a ludzie zawsze potrzebują elektryka, kiedy robi się zimno. Albo co mi tam, aż na wschodnie wybrzeże, aż do Sag Harbour na koń- cu Long Island - po sezonie jest tam dużo napraw i praktycznie nie można znaleźć się dalej od Los Angeles). Jednak wbrew sobie znowu zaczął myśleć o tamtym zimowym poranku i o chwili, kiedy deLarava postawiła pudełko po butach na zderzaku samochodu i Sukie znalazła sposób, by zajrzeć do środka - a potem wrzasnęła i odrzuciła je od siebie na chodnik. Pete zdążył już odwrócić się w nagłym przerażeniu i spo- dziewał się zobaczyć martwego szczura czy nawet zasuszoną mu- mijkę dziecka; jednak z pudełka na poskręcane kable elektrycz- ne i nadmorski chodnik wypadł dobrze zapamiętany portfel z brązowej skóry, pęk kluczy oraz, co było najokropniejsze ze wszystkiego, trzy puszki piwa buraczanego. Jedna z puszek po- toczyła się Pete'owi pod nogi, wypuszczając cieniutki strumień brązowego płynu. On i Sukie uciekli wtedy, wstrząśnięci. Pete zatrzymał się po jakimś czasie, wyczerpany, na stacji benzynowej gdzieś przy Wa- shington Boulevard, i pojechał taksówką do mieszkania, skąd sa- mochodem udał się do banku, gdzie pobrał wszystkie swoje oszczędności. Po dziś dzień nie wiedział, dokąd uciekła Sukie. On sam nazajutrz po południu znalazł się w Oregonie. Sukie wytropiła go w końcu dzięki archiwom związkowym i rozmawiali kilka razy przez telefon, lecz nigdy świadomie nie znaleźli się jedno- cześnie na obszarze tego samego stanu. A teraz deLarava najwyraźniej chciała, żeby wrócili. Sukie wierzyła najwidoczniej, że dawna szefowa pragnie znowu spróbować "egzorcyzmu" z plaży w Venice, w obecności Pete'a i Sukie -za ich zgodą lub nie. Sullivan próbował znaleźć jakieś inne wytłumaczenie. Może deLarava nie chciała wcale, żeby bliźniaki wróciły, nie myślała 0 nich od lat, a samochód Sukie potrącił jakiś przypadkowy pijak 1 nagłe przejście do czasu barowego było spowodowane przez coś zupełnie innego; lub też deLaravie istotnie zależało na powrocie bliźniaków, lecz tylko w związku z taką robotą, jaką wykonywali dla niej wcześniej - nic wspólnego z plażą w Venice; albo też chcia ła spróbować numeru z plaży raz jeszcze, lecz było to niemożliwe, ponieważ Sukie popełniła samobójstwo. Stara nie mogłaby nic osiągnąć, dopóki nie zaangażowałaby nowej pary bliźniaków. Sullivan gwałtownie wypuścił powietrze przez zęby. Mogłaby spróbować ponownie, z jakąś inną parą bliźnaków. Pewnie w Hal- loween, za cztery dni. Halloween, dla jej celów, jest zapewne jesz- cze lepsze od Bożego Narodzenia. Cóż, pomyślał, tak czy owak, mnie to nie obchodzi. To nie ma nic wspólnego (z puszką piwa buraczanego toczącego się ku jego nodze, tryskającą cieniutkim strumieniem piany na zapiaszczony chodnik) ze mną. Przez pełne pięć minut, podczas gdy samochody mijały z warkotem furgonetkę, siedział pochylony nad otwartą pustą skrytką. Wreszcie rozpiął koszulę drżącymi palcami i założył szkaplerz na szyję. Po zapięciu koszuli umieścił saszetkę z pistoletem na biodrze i zatrzasnął czarną sprzączkę pasa. Zostało mu już tylko ukryć gipsowe ręce i pościelić łóżko. Kciuk w kapciuchu po tytoniu schowa do kieszeni koszuli. Rozdział 8-Jak sobie dajesz radę? - powiedział Kot, jak tylko pojawił się dostatecznie duży kawałek ust, żeby mógł prze- mowie. Lewis Carroll, "Przygody Alicji w krainie czarów" K ootie obudził się natychmiast, kiedy usłyszał, że ktoś przechodzi przez drewniany płot na dole, nie poruszył się jednak. Czuł pod policzkiem ciepło szorstkich desek podłogi galeryjki; sądząc po cieniu rzucanym przez stary bananowiec, było około czwartej po południu. Znalazł to podwórko wczesnym rankiem; gdzieś na południe od Olympic skręcił w zaułek między dwoma szarymi dwupiętrowymi budynkami ze stiukami na frontowej ścianie, niegdyś prawdopodobnie mieszczącymi biura, teraz jednak pustymi, z oknami zamurowanymi i pomalowanymi na kolor tynku; w drewnianym ogrodzeniu na tyłach jednego z nich brakowało deski, więc Kootie mógł się przecisnąć na drugą stronę. Znalazł się na podwórku ocienionym przez rozłożyste bananowce, drzewa awokado i palmy. Ściana domu po tej stronie pokryta była zielonym deskowaniem, z ozdobnymi futrynami i framugami, a na długą, zadaszoną galeryjkę wiodły drewniane schody. Ktoś magazynował tutaj kilkanaście dużych automatów sprzedających coca-colę, lecz Kootie wątpił, czy właściciel wkrótce się po nie zgłosi. Raczej nikt nie zaglądał na to podwórko przez ostatnie dwadzieścia lat. Z ulgą ściągnął za duże okulary przeciwsłoneczne z nosa i schował je do kieszeni. Wspiął się po chybotliwych schodach na galeryjkę, a potem po prostu położył się i zasnął, nie zdejmując nawet plecaka. Spał głę- bokim snem - lecz po obudzeniu pamiętał dokładnie wszystko, co przydarzyło mu się w ciągu ostatniej doby. Słyszał ciche szuranie stóp na małym dziedzińcu w dole, był jednak jeszcze inny dźwięk, którego nie potrafił zidentyfikować - powtarzający się regularnie chrapliwy syk, jakby ktoś zatrzymywał się co jakiś czas, by potrzeć o siebie dwoma arkuszami papieru ściernego. Przez kilka sekund Kootie leżał na podłodze galeryjki i nasłuchiwał. Ten ktoś w ogóle nie wejdzie po schodach na górę, powiedział sobie. Dorosły będzie się obawiał, że schody się załamią pod jego ciężarem. Zaraz sobie pójdzie. Podniósł głowę, wyjrzał za krawędź galeryjki... i o mało co nie krzyknął z przerażenia. W dole obszarpany mężczyzna w wojskowych spodniach szedł powoli, zgarbiony, na zgiętych kolanach, a jego jedyne ra- mię kołysało się niczym wahadło. Daszek baseballowej czapecz- ki przesłaniał twarz, ale Kootie wiedział, że była to okrągła, bla- da twarz z wąsikami i małymi oczkami, które wyglądały jak przy- klejone na skórze. Ten człowiek próbował złapać go w salonie domu rodziców zeszłego wieczora - "Chodź tu, mały". Ten człowiek zamordował je- go rodziców. A teraz był tutaj. Kootie zdał sobie sprawę, że chrapliwy dźwięk to odgłos węszenia - długie, świszczące oddechy. Ten człowiek węszył, krocząc powoli przez podwórko; co kilka sekund szarpał się gwałtownie, jakby ktoś go pociągał za sznurek uwiązany wokół piersi. Chłopiec cofnął się z bijącym sercem. On mnie śledzi, pomyślał. Albo śledzi szklaną cegiełkę. Czyżby zostawiała ślad w powietrzu, niczym opony w błocie? Jednoręki zaraz wejdzie po schodach. Kootie drgnął zaskoczony i sekundę później włóczęga przemówił. - Dostałeś się tutaj przez dziurę w płocie - rzekł wysokim, dźwięcznym głosem - ale nie wyszedłeś tą samą drogą. Nie masz klucza do żadnych z tych drzwi, nie umiesz też latać. - Zaśmiał się cicho. -Więc nadal tu jesteś. Kootie zerknął na koniec galeryjki; kończyła się balustradą zaraz za ostatnimi drzwiami. Był w ślepym zaułku. Mogę skoczyć, pomyślał. Mogę przeleźć nad balustradą, zwiesić się nisko i skoczyć. Wygramolić się przez dziurę w płocie, zanim ten świr zdąży zejść z powrotem po schodach, a potem uciekać... aż dotrę do oceanu albo do gór, albo aż padnę martwy. - Posłuchaj, coś ci opowiem - rzekł mężczyzna w dole. - Dawno, dawno temu pewien człowiek zabił innego człowieka, a później... żałował i chciał uzyskać przebaczenie. Udał się więc do grobu tego drugiego człowieka, wykopał go, a kiedy otworzył trumnę, ujrzał, że w środku jest on sam i śmieje się z udanego psikusa. Cha, cha! Galeryjka zatrzęsła się, kiedy muskularna dłoń chwyciła pionowy pręt balustrady przed oczami Kootiego, a dwie obute stopy dotknęły desek podłogi, szukając oparcia, tuż obok stóp chłopca; nad krawędzią galeryjki pojawiła się okrągła twarz i małe świdrujące oczy. Kootie uskoczył pod ścianę, nie mógł już oddychać ani myśleć. Odległe o kilkanaście centymetrów usta otworzyły się, otworzyły bardzo szeroko i wydobył się z nich ogłuszający ryk, niby na stadionie, kiedy zawodnik zdobywa rozstrzygającego gola. Chłopiec poderwał się i popędził ku krańcowi galeryjki, lecz za plecami słyszał stukanie butów o deski podłogi i już po chwili włóczęga chwycił go za włosy. Kootie skoczył, odbił się jedną nogą od balustrady i znalazł się w powietrzu. Liście bananowca chłostały mu twarz. Próbował uchwycić się jakiejś gałęzi, lecz otarł sobie tylko skórę na dłoni i runął w dół. Rąbnął o ziemię plecami i chociaż plecak zamortyzował uderzenie, przed oczami pokazały mu się gwiazdy, kiedy gramolił się na czworakach, nie mogąc złapać tchu, w kierunku ogrodzenia. Wreszcie znalazł się w zaułku. Z trudem powstawszy na nogi, kulejąc i łkając, wybiegł na ulicę. Półciężarówka załadowana kosiarkami do trawy i wypchanymi jutowymi workami przejeżdżała powoli prawym pasem. Kootie jakoś zdołał pobiec na drżących nogach i wskoczył na zderzak, chwytając się metalowego uchwytu kosiarki. Hamulce zapiszczały, stary furgon zatrzymał się z głośnym zgrzytem. Kootie wykorzystał ten moment, by wspiąć się na pakę, po czym, klęcząc na jutowym worku cuchnącym benzyną i dawno ściętą trawą, pomachał gwałtownie w kierunku wstecznego lu- sterka. - Jedź - wychrypiał - ruszaj, jedź! Przez zakurzone tylne okienko widział kierowcę, Meksyka- nina, który odwróciwszy się w fotelu, wołał coś, niewątpliwie na- kazując chłopcu zejść z ciężarówki. Kootie obejrzał się w stronę zaułka i ujrzał jednorękiego włóczęgę wyłaniającego się spomiędzy dwóch szarych budynków, uśmiechającego się szeroko prosto do niego. - Jedź! Vaya! Ahora! Es el diablo! - wrzeszczał Kootie. Przesko czył po jutowych workach i zabębnił pięścią o tylne okienko cię żarówki. Kierowca popatrzył na włóczęgę, odwrócił się do kierownicy i ciężarówka ruszyła do przodu, skręcając na lewy pas i nabierając prędkości. Chłopiec spojrzał w tył pomiędzy podskakującymi kosiarkami. Włóczęga zwolnił i zdążył jeszcze mu pomachać, nim zasłoniły go nadjeżdżające samochody. Kootie usiadł opierając się o zapasowe koło, modląc się, by kierowca nie zatrzymał się zbyt wcześnie. Bolała go noga; podcią- gnął nogawkę i ujrzał, że kostka jest opuchnięta. Była gorąca, lecz w żołądku zrobiło mu się nagle lodowato zimno. Czyżby miał teraz kuśtykać? Jak szybko potrafi kuśtykać? Pięć minut później kierowca półciężarówki skręcił na stację benzynową. Wysiadł i odkręcając kapsel baku, skinął chłopcu głową, dając znak, że dalej nie zamierza go wieźć. Kootie pokornie zszedł na ziemię. Prawa kostka wytrzymała ciężar całego ciała, zabolała jednak, kiedy skręcił ją w bok przy schodzeniu. - Dzięki za podwiezienie - rzekł. Wyciągnął ciemne okulary z kieszeni i osadził je na nosie. - Si - odparł mężczyzna, chwytając wąż i zerując licznik dys trybutora. - Buena suerta. - Zaczął nalewać paliwo do baku. Kootie wiedział, że słowa te oznaczają "miłego wieczora". Promienie słońca kładły się dokładnie wzdłuż pasów jezdni leżą- cych na osi wschód-zachód, cienie samochodów były coraz dłuższe. Bardziej go irytowało to, co musiał teraz zrobić, niż fakt, że skręcił nogę. - Hmm - zaczął pospiesznie - lo siento, pero... tienes usted al- gunas cambio?Yo tengo hambre, y no tengo una casa. - Żałował, że nie uważał lepiej na lekcjach hiszpańskiego w szkole; zamierzał powiedzieć: "Przepraszam, ale czy nie ma pan trochę drobnych? Jestem głodny i nie mam domu". Na twarzy czuł zimno i nie wiedział, czy zrobił się czerwony, czy blady. Kierowca wpatrywał się w niego beznamiętnie, opierając się o gumowy kołnierz węża paliwowego i naciskając błyszczącą aluminiową dźwignię. Z pobliskiej chińskiej restauracji dochodził zapach smażonego ryżu i oleju sezamowego. Wreszcie pompa się wyłączyła. Mężczyzna odwiesił wąż, po czym udał się do kasy. Kootie stał ze zwieszoną głową przy tylnym zderzaku. Po powrocie kierowca wręczył mu pięciodolarowy banknot. - Buena suerta - rzekł raz jeszcze, odwracając się i wsiada jąc do szoferki. - Dzięki - powiedział Kootie. - Gracias. Stał na zaplamionym benzyną betonie i zastanawiał się, gdzie może się teraz znajdować jednoręki włóczęga. Z pewnością gdzieś na zachodzie. Zebrał się w sobie i ruszył na wschód. Kostka nie bolała, jeśli odpowiednio stawiał stopę i szedł małymi kroczkami. Spać, pomyślał półprzytomnie - ale gdzie? Nie mogę położyć się spać, muszę uciekać. On mnie znajdzie. Może prześpię się w wagonie, gdzieś na bocznicy. Akurat. Czy zdołam się ukryć? Większość budynków w Los Angeles była niska - trzy piętra albo mniej - i kiedy rozejrzał się po dachach, dostrzegł, że na każ- dym budynku, pomiędzy starymi izolatorami i kominami, stoi nie- wielki domek. On ma tylko jedną rękę, pomyślał Kootie; może uda mi się wspiąć gdzieś, gdzie nie zdołałby dotrzeć. Akurat. Ze skręconą kostką? Maszerował teraz dość szybko i wydawało mu się, że jest o krok od wpadnięcia w panikę. Minął wiele pustych działek, ogrodzonych siatką, z kilkoma nędznymi palmami i wrakiem samochodu, z chwastami wyrasta- jącymi z zygzakowatych pęknięć w asfalcie. Może by się zakradł na jedną z nich? Cały czas by nasłuchiwał, czy jednoręki włóczę- ga nie przechodzi przez siatkę... Mężczyzna w starej drelichowej kurtce stał z psem na skrzyżowaniu. Pies wyglądał na owczarka niemieckiego, a mężczyzna trzymał w ręce kawałek białej tektury. Kiedy Kootie przechodził kuśtykając obok nich, pies zaczął machać ogonem. Chłopiec zatrzymał się, by odetchnąć i poklepać psa po głowie. - Bueno perro - powiedział do mężczyzny. Widział teraz, że od ręczny napis na kartonie głosi: PRZYJMĘ KAŻDĄ PRACĘ - BEZDOMNY WETERAN WOJENNY. - Si - odpowiedział mężczyzna. - Hmm... como se dice... perro to pies, zgadza się? - Tak - rzekł Kootie. - Ładny pies. Mówi pan po angielsku. - Pewnie. A ty nie masz obcego akcentu. - Jestem z pochodzenia Hindusem, nie Meksykaninem. Ale urodziłem się tutaj. Mężczyzna, z którym rozmawiał, był nieokreślonej rasy i praktycznie nieokreślonego wieku. Krótko przycięte siwe włosy kręciły mu się mocno, a skórę miał na tyle ciemną, że mógł być Meksykaninem, Indianinem, Murzynem czy po prostu bardzo opalonym białym. Szczupła twarz pocięta była siatką zmarszczek wokół ust i nieco skośnych oczu, ale Kootie nie potrafił stwierdzić, czy to rezultat starości, czy jedynie długotrwałego przebywania na świeżym powietrzu. - Gdzie mieszkacie? - zapytał. - Nigdzie, synu - odparł mężczyzna spokojnie, obserwując przejeżdżające pojazdy. - A gdzie ty mieszkasz? Kootie poklepał psa po głowie, powstrzymując łzy, zadowolony, że ma na nosie ciemne okulary. - W tym samym miejscu. - Naprawdę? Tutaj? Kootie zamrugał, próbując zrozumieć pytanie. - Jeśli to jest tutaj, to jak to może być nigdzie? - Ha. Byłbyś zaskoczony. Zachowuj się teraz spokojnie. Światło zmieniło się na czerwone i duży poobdrapywany niebieski pikap zatrzymał się przed pasami. Wąsaty kierowca opuścił szybę. - Ładny pies - powiedział. - Jak warn idzie? - Niezbyt dobrze - odparł siwowłosy mężczyzna. - Cały dzień stoję tu z synem i psem, czekając na kogoś, kto da mi jakąś robo tę, żebyśmy mogli przespać się dzisiaj w motelu. Jutro niedziela, a chcielibyśmy wykąpać się przed mszą. Brakuje nam tylko sześciu dolców. Kootie przewrócił oczami pod ciemnymi szkłami. Nazajutrz była środa, nie sobota. - Cholerny świat - powiedział kierowca. Gdy światło zmieni ło się na zielone, rzucił przez okno zgnieciony w kulkę banknot. - Na lepszą przyszłość! - wrzasnął na odjezdnym. Siwowłosy mężczyzna zręcznie chwycił banknot i rozwinął -było to pięć dolarów. Uśmiechnął się do Kootiego, odsłaniając nierówne żółte zęby. - Dobra robota. A więc co, zwiałeś z domu? - Moi rodzice nie żyją. - Kootie nerwowo zerknął na ulicę w kierunku zachodu. - A więc z sierocińca? Wracaj tam, póki czas, synu. - Znikąd nie uciekłem. - Nie? - Mężczyzna obserwował przejeżdżające samochody. - A mnie się wydaje, że jeszcze dzień czy dwa temu miałeś jakiś dom. Świadczy o tym twoja markowa koszulka i nowe buty. Gdzie zamierzasz spać? Gdziekolwiek? Nie przydarzy ci się nic dobrego, wierz mi, synu. Na ulicach pełno jest złoczyńców polujących na ta kich jak ty. Okropieństwo, wiesz, o czym mówię? - Rozejrzał się, a potem westchnął. - Chcesz pomieszkać ze mną i Fredem przez parę dni? Kootie zrozumiał, że Fred to pies. - Nie mam przy sobie ani grosza - odpowiedział. - Ależ skąd, synu, właśnie zarobiłeś dwa dolce. Fred bierze dwadzieścia procent, w porządku? Popracujmy jeszcze na tym ro gu dziesięć minut, a potem przemieścimy się do Silver Lake. Kootie próbował się zorientować, w jakim kierunku znajduje się Silver Lake. - To daleko stąd, prawda? - Gówno tam daleko. Uwaga, znowu pali się czerwone światło. Mam samochód, Fred i ja stale podróżujemy. Zaufaj mi, ruszaj z nami. Kootie spojrzał rozpaczliwie na brązowookiego psa wesoło szczerzącego kły i pomyślał o słowach "stale podróżujemy". - W porządku - wykrztusił wreszcie. Wyciągnął rękę. - Je stem Kootie. Mężczyzna uścisnął jego dłoń swoją suchą, pokrytą odciskami ręką. - Kootie? Poważna sprawa. Ja jestem Słuszna Chwała Mayo. Znany również jako Raffle. - Potem, głośniej, dodał: - Czy może my umyć pani okna? Mój syn i ja nie mieliśmy jeszcze dzisiaj nic w ustach. Raffle nie miał nawet butelki na wodę ani gazety do umycia okien, ale kobieta w ładnym japońskim samochodzie i tak dała im dolara. - Zarobiłeś kolejne czterdzieści centów, Kootie - rzekł Raffle, gdy światło zmieniło się na zielone. -Wiesz, byłoby chyba lepiej, gdybyś zdjął te okulary. Wyglądasz w nich trochę na ćpuna. Kootie ściągnął okulary i spojrzał niemo na Raffle'a. Opuchlizna była na tyle duża, że prawie nic nie widział na jedno oko. - Cóż, młody człowieku - rzekł Raffle po chwili - widzę, że masz za sobą parę męczących dni. No, lepiej włóż okulary z powro tem. Ludzie i tak pomyślą, że dostałeś je ode mnie. Kootie skinął głową i nerwowo obejrzał się w stronę zachodu. Rozdział 9- Przeszedłem tylko program przedmiotów początkowych. -Jakich? - spytała Alicja. -Na początku była oczywiście nauka Chlapecadła i Portografia - odpowiedział Żółwiciel - a później różne odgałęzienia Arytmetyki - Wodowanie, Obejmowanie, Dno-żenie i Brzydzielenie. Lewis Carroll, "Przygody Alicji w krainie czarów" W ciągu następnych dziesięciu minut najwyraźniej sporo zarobili, Raffle bowiem wyciągnął z kieszeni gruby mazak i po słowach BEZDOMNY WETERAN WOJENNY dopisał: Z OSIEROCONYM SYNEM. - To nam da kupę forsy - rzekł z zadowoleniem. - Co noc bę dziemy spali w motelu. - Nie mam nic przeciwko spaniu w samochodzie - powiedział Kootie, próbując opanować niecierpliwość w głosie. Jednorękie go włóczęgi nie było nigdzie widać, lecz przecież mógł ich obser wować zza jakiegoś węgła. - Prawidłowe nastawienie. Zaraz ruszamy. Chcesz piwo? - Mam tylko jedenaście lat. - Cóż, wypiję za ciebie, jeśli rezygnujesz. Chodź. Przeszli razem z Fredem na drugą stronę ulicy do sklepu monopolowego i Raffle kupił butelkę corony w wąskiej papierowej torbie. - Teraz do samochodu - polecił. Samochód, dwudziestoletni ford maverick w kolorze musztardowym, zaparkowany był za pobliską pralnią samoobsługową. Na tylnym siedzeniu piętrzyły się ubrania, pudełka dyskietek komputerowych i przynajmniej tuzin szarych przewijarek do kaset magnetowidowych. Raffle otworzył butelkę, strącając kapsel efektownym gestem. - A więc, jak się nazywasz, chłopcze? - zapytał nienaturalnie grubym głosem. Pojmując, że Raffle udaje kogoś innego, Kootie odpowiedział: - Mayo. Jacko Mayo, proszę pana. - Bardzo dobrze. - Raffle pociągnął długi łyk piwa. - Miesz kaliśmy w La Mirada, to jakieś czterdzieści pięć minut jazdy stąd, kapujesz? Dom z czterema sypialniami. Ja byłem mechanikiem sa mochodowym, mama pracowała jako sekretarka w kancelarii prawnej i to ona zarabiała prawdziwe pieniądze, ale nie miała ubezpieczenia zdrowotnego i kiedy zachorowała na raka, stracili śmy wszystko, a potem umarła. Nikt nie powinien cię pytać o nic ponad to, w razie czego zacznij po prostu płakać. Czy potrafisz się rozpłakać, jeśli zajdzie taka potrzeba? Kootie się zastanowił. - Z łatwością. - Świetnie. Jesteśmy białymi, Meksykanami, Indianami czy jeszcze kimś innym? - Żeby pasowało do nas obu? Może po prostu... - wzruszył ra mionami - jesteśmy stąd. Zwyczajnie wyrośliśmy ze szpar w chod nikach. - Doskonale. Zupełnie wyrzuć z pamięci przeszłość. - Raffle podniósł butelkę do ust i dopił resztkę piwa. - Jest jeszcze parę spraw, do których musisz się przyzwyczaić. Na przykład, gdybyś nieoczekiwanie przeprowadził się na Borneo albo do Afryki, ludzie tam mogliby robić rzeczy uznawane gdzie indziej za naganne, tam jednak uchodzące za coś zupełnie normalnego. Wszystko jest w po rządku, jeśli tylko nie zmuszają ciebie, żebyś je robił. Po prostu uważasz to za coś w rodzaju wyższej wiedzy. - Zgadza się - powiedział Kootie ostrożnie. - Świetnie. W popielniczce jest mały gwoździk, podaj mi go, dobrze? Kootie znalazł gwoździk i Raffle przyłożył go do zagłębienia w denku butelki, po czym wyciągnął stary półbut spomiędzy foteli i uderzył obcasem; czubek gwoździka znalazł się teraz wewnątrz butelki; powstał mały otwór. - Każdy facet lubi czasem zapalić fajeczkę - mruknął Raffle. Sięgnął pod fotel i wydobył pudełko ze ściereczkami do zmywa- nią, z którego wyciągnął mały kłębek stalowej waty. Oderwał odrobinę i wepchnął do szyjki butelki, ugniatając na podobień- stwo ptasiego gniazda. - Jeśli zobaczysz niebieskiego - rzekł - nie zmieniaj wy razu twarzy ani nie odwracaj spojrzenia, tylko klepnij mnie w nogę. Kootie przypomniał sobie, że "niebieski" to uliczne okre- ślenie policjanta. - Czy to - głos mu się lekko załamał - coś w rodzaju... bez urazy, prochów? - Zażywasz, wygrywasz - zgodził się Raffle. Z dziurki w podwójnym materiale mankietu koszuli wydłu- bał coś, co przypominało maleńki kawałeczek białego kamie- nia, jakie ojciec Kootiego rozkładał wokół roślin doniczkowych w atrium, po czym starannie umieścił go w gniazdku ze stalo- wej waty na butelce po piwie. Oparł butelkę o deskę rozdzielczą, na której, jak teraz zauważył Kootie, widniały ślady po przypa- leniach, przyłożył usta do otworu w denku butelki, po czym pstryknął zapalniczką i przytknął płomień do odłamka białego kamienia, zaciągając się głęboko. Kootie odwrócił wzrok, gdy butelka zaczęła wypełniać się bia- łym dymem. Serce waliło mu mocno, ale nie widział żadnych "nie- bieskich". Po zaledwie kilku sekundach Raffle otworzył drzwi i wyrzucił butelkę na parking. Kootie poczuł zapach palonej waty stalowej i subtelny aromat czegoś chemicznego. - Nigdy nie przywiązuj się do fajki - rzekł Raffle chrapliwym głosem, uruchamiając silnik. - Zawsze jest następna w kolejnym sklepie monopolowym. - Stary Dagwood, legenda Zachodu, na pewno je zbierał - po wiedział Kootie odważnie. Raffle zaśmiał się i pchnął dźwignię, wrzucając wsteczny bieg. - Tak - rzekł, nadal chrypiąc. - Zapewne miał wszelkiego ro dzaju dębowe półki na fajki, pełne butelek i puszek. Blondie od kurzała je, a kiedy czasem coś stłukła, on wpadał we wściekłość. "Ten budweiser był idealnie przepalony, ty dziwko!". Kootie zaśmiał się nerwowo. Raffle skręcił w lewo w Czwar- tą i zjechał na prawy pas, przygotowując się do zjazdu na autostra- dę numer 110 w kierunku południowym. - Myślałem, że jedziemy do Silver Lake - rzekł Kootie. - Czy to nie jest na północ? - Objazd w celu uzupełnienia środków medycznych. Zjechali z autostrady przy Vernon Street i Raffle zatrzymał się na pustym parkingu przy wypalonej stacji benzynowej. - Plan jest następujący - powiedział, podnosząc szybę po stro nie kierowcy. - Mnie i Freda nie będzie przez jakieś dwadzieścia minut. Zostawię drzwi zamknięte, a gdyby ktoś cię niepokoił, na ciskaj na klakson tak długo, aż się odczepi. Gdyby pojawili się gliniarze, opuść szybę i powiedz im, że czekasz na tatusia. Po na szym powrocie będzie czas na obiad. Wysiadł z samochodu. Złożył oparcie przedniego siedzenia, by Fred mógł wyskoczyć na zewnątrz, po czym drzwi zostały zablokowane, a Raffle z psem zniknął za rogiem. Bez wątpienia zamierzał przeznaczyć część popołudniowego zarobku na narkotyki, ale Kootiemu nie przeszło przez głowę, by odejść. Pamiętał z telewizji zamieszki sprzed sześciu miesięcy i wyobrażał sobie, że okoliczni mieszkańcy rozwaliliby mu głowę cegłami, gdyby tylko zobaczyli go na ulicy. Zastanawiał się, czym zazwyczaj żywi się Raffle. Sam był gotów zjeść właściwie wszystko. Rozejrzał się wokoło. W zatoce przy stacji benzynowej widać było brązową skorupę wypalonego samochodu, uniesioną nadal na hydraulicznym wysięgniku; ciekawe, czy właściciel zjawił się kiedykolwiek, by sprawdzić, jak przebiega naprawa wozu. Wysokie palmy stały się czarnymi sylwetkami na tle ciemniejącego nieba, w witrynach sklepowych zapalały się już światła. Wnętrze furgonetki pachniało brudnym psem i Kootie żałował, że nie wolno mu otworzyć okien. Gdzieś niedaleko ktoś słuchał głośno muzyki, ale do uszu chłopca dobiegało tylko walenie bębna i masa gniewnych, rytmicznych okrzyków. Usiadł wygodniej. Jednoręki włóczęga bez wątpienia pojawi się tutaj, tropiąc zapach albo anomalie fizyczne wywoływane przez szklaną cegiełkę, lecz Kootie i jego nowy przyjaciel - przyjaciele, licząc psa - dawno już będą gdzie indziej. Ściągnął plecak z ramion, ułożył go sobie na kolanach i rozpiął klapę. Potem namacał między ubraniami szklaną cegiełkę. Podniósł ją i przysunął do szyby, próbując dojrzeć światło przez jej mętne głębiny. Cegiełka ponownie wydała cichy dźwięk, kiedy ją odwrócił, jakby w środku znajdowało się coś twardego i przezroczystego. Potrząsnął nią do rytmu niezrozumiałej muzyki z zewnątrz. Stuk, stuk, stuk. Mógłby po prostu się jej pozbyć - wyrzucić przez okno i po- zwolić, by padła łupem jednorękiego. Albo kobiety z jaguara z ze- szłej nocy - "sto dolarów za twoje cygaro" - przyjechałaby tu po nią i przy okazji zamówiła usługę komputerowego wyważania kół z jednoczesną wulkanizacją. Chwycił cegiełkę obiema dłońmi tak samo, jak uczynił to tego ranka; tym razem połówki poruszyły się, kiedy pociągnął mocno. Rozejrzał się nerwowo po ulicy, ale żadnemu z przejeżdżających samochodów nie zgasł silnik. Ciągnąc mocno i starając się drobnymi ruchami przesuwać połówki względem siebie, niemal udało mu się je rozdzielić. Jesz- cze jeden wysiłek i się rozpadną. Znowu przypomniał sobie opowiadanie Stevensona o duchu w butelce. Jednak tutaj, na wypalonej stacji benzynowej, w samochodzie Raffle'a pełnym jego śmieci, na tej obcej ulicy, wydawało się mało prawdopodobne, by jakiś legendarny potwór miał wyskoczyć z niewinnego szklanego pudełeczka. Oderwał górną połówkę. I nic się nie stało. Wewnątrz, w specjalnej przegródce w szkle leżała... probówka? Szklana fiolka, zamknięta korkiem z czarnej gumy. Umieścił obie połówki na kolanach i wyjął fiolkę. Była pusta. Co mogła kiedyś zawierać? Czyjąś krew, sproszkowane ciało mumii, złote samorodki przynoszące nieszczęście? Wyciągnął korek i powąchał fiolkę. Rozdział 10 Alicja chwyciła dziecko z pewną trudnością, gdyż było ono dziwnokształtnym małym stworzeniem o rękach i nogach rozstawionych na wszystkie strony. "Zupełnie jak rozgwiazda!" - pomyślała Alicja. Kiedy pochwyciła biedne maleństwo, sapało ono jak maszyna parowa, wijąc się i wyprężając raz po raz, tak że przez kilka pierwszych minut Alicji z trudem udawało się utrzymać je w rękach. Lewis Carroll, "Przygody Alicji w krainie czarów" Tak jakby podłączył drugą kolumnę do źródła dźwięku - tak jakby podłączył kable, kiedy drugi kanał nie tylko grał, ale był rozkręcony na cały regulator - poczuł nagle podwójne uderzenie muzyki z zewnątrz; i był wstrząśnięty, porażony faktem, że jest w stanie słyszeć. Upuszczając fiolkę chwycił kierownicę, chwycił ją mocno, zaciskając zęby, zlany nagle zimnym potem, spadał bowiem z ogromną prędkością w jakąś przepaść. Oczy miał szeroko otwarte i był świadom, że widzi deskę rozdzielczą, nieruchome wycieraczki i ciemny chodnik za szybą, ale w jego głowie coś szczękało i błyskało, w miarę jak różne przedmioty przelatywały niezrozumiale obok, głosy krzyczały, a serce waliło mu przepełnione miłością i przerażeniem, i tryumfem, i radością, i gniewem, i wstydem połączonymi razem węzłem tak delikatnym, że wydawały się stanowić samo życie, tak jak stapiające się w biel tęczowe barwy szybko wirującego krążka. Wszystko to nie zwalniało. Rozpędzało się coraz bardziej. Krew trysnęła mu z nosa. Padł na sąsiedni fotel, drżąc i jęcząc, z oczami szeroko otwartymi, odwróconymi białkami ku górze. Pete Sullivan wyskoczył z posłania i przecisnął się na przód furgonetki - lecz kiedy zerwał zasłonę z przedniej szyby, ujrzał, że samochód nie stacza się wcale po zboczu. Niemal krzyknął z ulgi; mimo to nacisnął mocno pedał hamulca. Z przodu, za nieruchomą linią krawężnika kilku młodych chłopców w workowatych dżinsach i podkoszulkach szło swobod- nym krokiem przez trawnik. Ich cienie były długie, a trawa lśniła złoto w ostatnich promieniach słońca. Sullivanowi waliło serce. Odczekał pełną minutę, zanim sięgnął po papierosa, wiedział bowiem, że za bardzo trzęsą mu się ręce, by mógł go utrzymać. Wreszcie jednak zapalił. Miał zły sen - nic dziwnego! Coś na temat... pociągów? Elektryczności? Nagły hałas po długiej ciszy... Maszyny. Jego praca w elektrowni atomowej, w innych miejscach? Cała sieć koncernu Edisona - Con-Ed, Edison Południowa Kalifornia... Zaciągnął się mocno papierosem, a potem zdusił niedopałek. Furgonetka znajdowała się teraz w cieniu, zdecydowanie nieruchomym. Powoli zapadał zmierzch. Sullivan oddychał miarowo, aż uspokoiło mu się serce. Czy powinien pojechać coś zjeść, czy próbować spać dalej? Parę godzin wcześniej wrócił w dół Laurel Canyon Boulevard i zaparkował furgonetkę przy parku La Cienega, na południe od Wiltshire. Zaciągnął zasłony z tyłu i przodu, po czym zablokował drzwi i położył się do łóżka. Najwyraźniej przespał całe popołudnie. Chłopcy w parku znajdowali się teraz na szczycie niewielkiego zielonego wzgórza, a słońce rysowało na ich twarzach głębokie cienie. O tej porze uwielbiał kręcić Griffith, pomyślał Sullivan. Poszukał w kieszeni kluczyków. Nie ma mowy o śnie, po tak gwałtownym przebudzeniu. Jedzenie, tak - ale najpierw łyczek czegoś mocniejszego w jakimś lokalu. W autobusie Greyhounda Angelica Anthem Elizalde śniła o ranczu w Norco, gdzie spędziła dzieciństwo. Rodzice hodowali drób i do niej należało rozsypywanie karmy dla kur na podwórku. Dzikie kury porzucone przez sąsiada lubiły przesiadywać na drzewach w nocy i włóczyć się z udomo- wionymi ptakami za dnia. Wszystkie kury, dziesięć kotów i parę kóz zawsze zbierało się wokół pasa karmy dla psów rozsypywa- nego co rano przez matkę Angeliki przy podjeździe. Psom, któ- rych było przynajmniej pół tuzina, wydawało się to w ogóle nie przeszkadzać. Zabijanie kur należało do dziadka. Chwytał ofiarę za łebek, po czym wykonywał szeroki zamach, jakby chciał nią daleko cisnąć, a potem krótkim szarpnięciem łamał ptakowi kark. Matka Angeliki próbowała to zrobić któregoś razu, gdy dziadek był w więzieniu, lecz jej się nie udało. Kura nie umierała. Wrzeszczała, trzepotała skrzydłami, drapała, pióra fruwały wszędzie, podczas gdy matka rozpaczliwie próbowała ją uśmiercić - bez skutku. Wszystkie dzieci płakały. Wreszcie przyniesiono siekierę z komórki, bardzo starą i tępą, i matka zdołała odrąbać kurze głowę. Mięso było łykowate. Gdy czasem zabijano indyka, wycinało się otwór w jutowym worku - matka zawsze nazywała je "lutowymi" workami - i wie- szało w nim ptaka do góry nogami na gałęzi drzewa, po czym pod- rzynano mu gardło, odsuwając się jak najdalej. Worek służył do spętania ptaka - indyk potrafił zranić człowieka uderzając skrzy- dłem. Pewnego razu, w Wielkanoc, ojciec przywiózł do domu żywą świnię, którą następnie zabito, oporządzono i upieczono w dziurze wykopanej przez mężczyzn na podwórku - mięsa starczyło na wie- le dni, choć wszyscy sąsiedzi pomagali je zjadać. Przez długie ty- godnie przedtem matka zbierała wydmuszki jajek, malowała je i napełniała konfetti, a dzieci biegały przez cały ranek, rozbijając sobie wydmuszki na głowie, aż ich włosy i odświętne ubrania przy- pominały abstrakcyjne puentylistyczne obrazy. Jedno z nich wreszcie było prawdziwe - późnym popołudniem brat rozbił Angelice na głowie jajo i kiedy obcierała sobie czoło, wilgotne i lepkie, ujrzała, że trzyma w dłoni drżącego kurczowo, małego czerwonego potwora z zamkniętymi oczami i otwierającym się raz po raz mikroskopijnym dzióbkiem. Jej sen gwałtownie zmienił bieg w tym momencie - nagle pojawił się hałaśliwy szczęk, błyski świateł, gwizdki parowozów wyjące we mgle, ktoś wrzeszczał szaleńczo z przerażenia. Obudziła się w jednej chwili, siadając sztywno w autobuso- wym fotelu, przygryzając sobie wargę i czując słony smak krwi. Jest rok... 1992, powiedziała sobie surowo. Znajdujesz się w autobusie do Los Angeles i autobus jedzie normalnie. Wyjrzyj przez okno - nie opuszcza swojego pasa i nie przekracza dziewięć-dziesiątki. Wcale nie jesteś martwa. Przeniosła wzrok poza uciekające błyskawicznie wstęgi autostrady, na przesuwającą się dużo wolniej płaszczyznę pustyni. Autobus znajdował się teraz zapewne w okolicach Victorville, co najwyżej sto kilometrów od Los Angeles. Uciekając w panice z Los Angeles dwa lata wcześniej, kawałek przed Victorville ujrzała za sobą wóz policji drogowej i natychmiast zjechała z autostrady, pozwalając, by ją wyprzedził, po czym zatrzymała się na hamburgera w przydrożnym barze. Następne dwadzieścia kilometrów na północny wschód przejechała boczną drogą. Nawet zatrzymała się na jakiś czas - przy dziwnej przydrożnej działce pomiędzy drzewami, gdzie siwobrody mężczyzna zgromadził kolekcję starych szyldów, wyciętych ze sklejki sylwetek kowbojów i tancerek oraz najróżniejszych starych butelek zawieszonych na nagich gałęziach powykręcanych jaworów, w samym środku jałowego pustkowia. Z sympatii dla bratniej duszy kupiła tomik poetycki, który staruszek wydał własnym sumptem w niewielkim nakładzie. Teraz, w pędzącym autobusie, zastanawiała się, obgryzając paznokcie, czy staruszek nadal mieszka tam, gdzie mieszkał, czy w południowej Kalifornii jest jeszcze miejsce dla ludzi takich jak on. Albo dla niej. Ona i stary mężczyzna w przydrożnym muzeum przynajmniej byli oboje żywi. Sherman Oaks wrzasnął, kiedy coś oparzyło go w lewą rękę, i upadł pośród krzewów na zacienionej wysepce pośrodku skrzyżowania autostrad numer 10 i 101. Po chwili zdołał wstać i nabrać powietrza w płuca; serce mu waliło, a jego lewa ręka, wciąż gorąca, lecz już nie rozpalona, wska- zywała sztywno na południe. Prawą rękę i nogawki workowatych spodni miał umazane zielonym sokiem zmiażdżonych liści. Za gę- stymi zaroślami oleandrów migały światła samochodów wjeżdża- jących ślimakiem na południowy pas autostrady numer 101. On to zjadł, pomyślał Sherman Oaks w odrętwieniu. Dzieciak to zjadł. Albo to zjadło jego. Ale ja zjem wszystko, co pozostało. Przyszedł tutaj sprawdzić swoje pułapki na duchy. Schwytał się jeden, ale chyba uciekł, przestraszony krzykiem. Sherman Oaks postanowił zostawić pułapkę w tym samym miejscu - duch wróci do niej za parę godzin, a może schwyta się w nią więcej. Czasem udawało mu się usidlić pięć czy sześć sztuk za jednym zamachem. Przewrócił pułapkę upadając i teraz ją podniósł; kawałek tektury z napisem drukowanymi literami OTO ŁZA MAMI IMAMA ZŁOTO. Inne pułapki, jakie zastawił w tym sobie tylko znanym miejscu, również składały się z prowizorycznych ta- blic z napisami - ZAKOPANE I CEL WIECZORU UROCZE I W LECIE NA POKAZ, ILE TRANU U NART ELI - i fragmen- tów dziecięcych układanek rozrzuconych na ziemi. Prostsze pa- lindromy, takie jak "kajak" czy "kobyła ma mały bok", nie przy- ciągały uwagi ulotnych duchów, a cięższe obiekty, takie jak odłamki potłuczonych talerzy, były poza zasięgiem ich delikat- nych plazmowatych kończyn; lecz "Złoto imama" i "Zakopane", i "Narty Eli" wprawiały je w zdumienie na całe dni, układanki zaś na jeszcze dłużej. Prawdziwi, żywi włóczędzy rzadko tu przychodzili, wiedząc, że ten izolowany pas roślinności jest nawiedzony, tak że czasem Oaks rzucał dużą garść drobnych pomiędzy puzzle - ta sztuczka potrafiłaby zatrzymać duchy pewnie aż po koniec świata, bo były zmuszone nie tylko ułożyć fragmenty w odpowiednim porządku, lecz także policzyć i poskładać monety w kupki według wartości. Najwyraźniej pamięć im nie służyła, gdyż zawsze myliły się w połowie i musiały zaczynać od początku. Czasem, kiedy przychodził po nie z buteleczkami i flakonikami, prosiły go cienkim głosikiem o pomoc w poukładaniu pieniędzy. A potem chwytał je do środka i mocno korkował butelki. (Przy jednej sprawnej ręce nie było to łatwe; czasem jednak udawało mu się zagonić je do wnętrza flaszki swoją lewą!). Zawsze wiedział, że musi używać szklanych pojemników - duchy musiały wyglądać na zewnątrz, nawet jeśli cały widok ograniczony był do wnętrza jego kieszeni, w przeciwnym bowiem razie gniły albo zamieniały się w truciznę. Pułapki zastawiał w całym mieście. Na terenach zajezdni pod wiaduktem autostrady do Santa Monica duchy właziły do pozbawionych drzwi wraków starych autobusów miejskich i siadały w fotelach, najwyraźniej czekając, aż pojawi się kierowca i dokądś je zabierze; często zbierały się przy opuszczonych budkach telefonicznych, jakby spodziewały się, że ktoś do nich zadzwoni; a czasem na wybetonowanych powierzchniach pustych działek Oaks rysował po prostu wielką tarczę strzelniczą i duchy ciągnęły tam, ciekawe, jaki pocisk w nią trafi. Nawet pajęczyny przyciągały często co młodsze osobniki. Czasem miał tyle pełnych butelek, że nie mieściły mu się już w skrzyniach i mógł sprzedać nadwyżkę. Handlarze narkotyków obsługujący bogatą dzielnicę Benedict Canyon płacili mu dwieście albo trzysta dolarów od sztuki - gotówka do ręki i żadnych pytań, nawet bez testu przy użyciu magnetycznego kompasu, gdyż znali go na tyle dobrze, by wiedzieć, że nie wciśnie im pustej butelki. Handlarze wpuszczali ducha do niewielkiej ilości tlenku azotu i wpompowywali mieszankę pod ciśnieniem do małej szklanej probówki, a potem jakiś bogaty klient zasysał jej zawartość do gumowego balonu i jednym haustem wciągał całość do płuc. Probówki nazywano "dymkami" albo "cygarami" - określeń tych używali dawni smakosze zwabiający duchy za pomocą tytoniu fajkowego albo aromatyzowanych cygaretek i wciągający je razem z dymem. "Weź macha Nikotynowego Człowieka, idź na przechadzkę z Panem Amforą". Uważano to za szczyt wykwintności, w czasach gdy względy zdrowotne i społeczne nie zepchnęły jeszcze palaczy do społecznego podziemia. Obecnie jako substancję bazową preferowano tlenek azotu, chociaż mieszanka była nieco mniej "strawna", pełna nierozdrobnionych wspomnień. Sherman Oaks wolał smakować duchy na surowo i w całości - nie utłuczone na puree w fajce ani rozpuszczone w wiśniowym aromacie cygara, ani rozmieszane w zmrożonej zupie tlenku azotu; lubił świeże i całe, niczym żywe ostrygi. Otworzył teraz usta i odetchnął wolno, opróżniając płuca, przy wtórze odległego ryku wszystkich duchów, jakie zdążył połknąć przez lata czy dziesięciolecia. Kościsty Ekspres, wszystkie poszatkowane trójce Pana Cygaro. Widoczne po lewej stronie wieżowce śródmieścia, pośród których rozróżniał budynek starego ratusza, siedzibę Banku Ubezpieczeniowego i iglice Arco Towers, były tylko pozbawionymi szczegółów i wrażenia głębi sylwetami na tle ciemniejącego nieba zabarwionego na brązowo przez powracający smog. Tutaj, na wysepce pośrodku skrzyżowania autostrad, chłodna wieczorna bryza niosła aromat jaśminu i zgniecionych krzewów oleandru, wczorajszy zapach pustynnej szałwii. Jego płuca były puste. Teraz nabrał powietrza - lecz dzieciak był zbyt daleko. Stara furgonetka najwyraźniej nie zatrzymała się w pobliżu; powinien był zapisać numer rejestracyjny. Lecz jego lewa ręka, wciąż nieprzyjemnie ciepła, wskazywała najbliższą pętlę śladu zostawianego przez dzieciaka. W kierunku zachodu. Swoją prawdziwą lewą rękę Oaks stracił - i to dawno temu, sądząc po gładkiej, zagojonej bliźnie, którą kończył się kikut. Strata kończyny musiała być dramatycznym wydarzeniem, lecz miało ono miejsce w dawnym życiu, powracającym tylko w niejasnych i trudnych do rozszyfrowania snach. Nie pamiętał nawet teraz, jakie nosił wtedy imię; wybrał "Sherman Oaks", gdyż była to nazwa dzielnicy Los Angeles, w której się znalazł, kiedy wróciła mu świadomość. Lecz nadal czuł swoją lewą rękę. Czasem niewidzialna dłoń na jej końcu była tak mocno zaciśnięta w pięść, że wyobrażone mięśnie kurczyły się boleśnie, czasem zaś była zimna i wilgotna. Kiedy ktoś umierał w pobliżu, Oaks czuł małe ukłucie gorąca, jakby popiół papierosa został strząśnięty na jego nieistniejącą skórę; a jeśli duch uwiązł gdzieś, w coś zaplątany albo czymś przytrzaśnięty, niewidzialna ręka wskazywała w jego kierunku. I chociaż Sherman Oaks wiedział, że nikt tego nie widzi, głupio mu było wchodzić przez drzwi do budynku albo przechodzić na koniec autobusu z widmową kończyną wyciągniętą sztywno w ten sposób. Kiedy indziej ręka całymi dniami tkwiła kurczowo przyciśnięta do jego piersi, tak że musiał spać na plecach, czego nie znosił, bo zaraz zaczynał chrapać i wybijał się ze snu. Rozejrzał się wokoło. Wiedział, że powinien sprawdzić pozostałe pułapki, ale chciał schwytać dzieciaka, zanim uda się to komuś innemu; najwyraźniej Koot Hoomie Parganas nie osiągnął jeszcze fizycznej dojrzałości - dlatego nie mógł wchłonąć mgławi- cowego oparu, którym był otoczony, nawet jeśli wciągnął go w płu- ca. Niewchłonięty duch będzie widoczny. Sherman Oaks podniósł głowę, zaalarmowany nagłym szmerem. Przy wtórze cichych przekleństw i trzasku łamanych gałęzi ktoś wkraczał na teren jego uroczyska. Oaks po cichu podszedł bliżej, uspokoił się jednak, kiedy usłyszał pijacką mamro-taninę. - Cholerne krętki blade nie potrafią dać człowiekowi wy tchnienia nawet we wnętrzu przerdzewiałej puszki sardynek. Przeklęte życie! Można wyzionąć ducha od tej ich ciągłej gada niny, gderliwe szkraby, załatwią człowieka na amen... Oaks poczuł ostry zapach nieprzetrawionego taniego wina. Wyszedł z krzaków, zachowując się specjalnie głośno. Intruz za-bełkotał coś do niego, zdumiony. - Wynoś się stąd - rzucił Oaks. - Albo ciebie też zjem. - Tak jest, szefie - wybąkał intruz, zatoczył się niepewnie i wycofał w zarośla, rozgarniając gałęzie szerokimi wymachami ra mion. - Szukałem tylko miejsca na złożenie swoich zwłok. Swoje zwłoki złożyłeś już dawno temu, pomyślał Oaks, przyglądając się absurdalnej postaci znikającej w gęstwinie. Lecz czuł się niepewnie. Nawet istoty tego rodzaju, obrzydliwe stare duchy, które zyskały fizyczną substancję - żywiąc się owadami i chorymi zwierzętami, rozlaną krwią, śliną i spermą, a nawet czasem sobą nawzajem - były gotowe leźć za dzieciakiem. Zawsze gdzieś znajdowały ubranie i potrafiły wyżebrać pieniądze na alkohol, lecz Sherman Oaks rozpoznawał je natychmiast po niezrozumiałym bełkocie i tym, jak alkohol, niestrawiony w ich pozbawionych życia, widmowych wnętrznościach, wylewał się ze skórnych porów, cuchnąc etanolem. Nie mogły przyjmować pożywienia organicznego, ponieważ by w nich zgniło; żarły więc kamienie, zakrętki od butelek i szklane kulki, a nawet kawałki pokruszonego asfaltu. Kiedyś ciężarówka przewożąca żywe kurczaki wywróciła się na autostradzie do Pasadeny i kilkadziesiąt uwolnionych ptaków zamieszkało na jednej z wysepek. Okoliczni kierowcy zaczęli sypać im kukurydzę przejeżdżając obok. Kilka starych cielesnych duchów mylnie wzięło ziarna kukurydzy za żwir i zjadło je, a kilka tygodni później ze .. zdumieniem patrzyło, jak zielone kiełki wyrastają im ze wszyst- kich otworów nieprawnie zajętych ciał, nawet z oczodołów. Do diabła z pułapkami na duchy, pomyślał Sherman Oaks. Mogę być głodny przez jedną noc. Muszę wytropić tego chłopaka i tego wielkiego niewchłoniętego ducha, zanim zrobi to ktoś inny. Purpurowe niebo ciemniało powoli. "Queen Mary", podobna wielkiemu rozświetlonemu żyrandolowi po przeciwnej stronie przystani Long Beach, rzucała migotliwe złote pobłyski przez rozkołysaną wodę ku miejscu, gdzie Solomon Shadroe stał na pokładzie swojego piętnastometrowego kutra rybackiego. Jego łódź zacumowana była na kei w zatłoczonej przystani u ujścia rzeki Los Angeles. Większość właścicieli okolicznych jachtów korzystała z nich tylko w weekendy, lecz Shadroe mieszkał na pokładzie od siedemnastu lat. Był właścicielem czynszowej kamienicy z dwudziestoma mieszkaniami nieopodal plaży dwa i pół kilometra stąd i chociaż mieszkała tam jego przyjaciółka, nie spędził nocy na lądzie od roku 1975. Spojrzał w stronę wybrzeża. Nie miał już zmysłu węchu, ale wiedział, że coś ważnego musiało wydarzyć się gdzieś niedaleko. Pół godziny wcześniej poczuł uderzenie psychicznej energii od strony miasta, mocniejsze nawet niż to, które przewróciło go w zaułku poprzedniego wieczora, kiedy przesuwał lodówkę. Wszystkie pluszowe świnki w sypialni, kuchni i sterówce zaczęły pobekiwać i nie przestawały przez co najmniej dziesięć minut, jakby ich małe napędzane bateriami serduszka miały nagle wysiąść. Kilka lat wcześniej, w deszczowy wieczór święta Halloween wsiadł do swojego starego samochodu i popędził do Montgomery Ward, gdzie kupił tuzin małych pluszowych świnek, które miały chrząkać, jeśli DELIKATNIE POGŁASZCZE SIĘ JE PO GŁOWIE, jak głosił napis na pudełkach; w rzeczywistości wydawały przeciągłe pobekiwanie. Porozstawiał świnki na pokładzie, gdzie mokły przez całą noc. Po dziś dzień pachniały stęchłą wilgocią tamtego deszczu sprzed lat. Teraz były jego psami obronnymi. Świnkami obronnymi. Shadroe pokuśtykał do relingu na rufie i spojrzał poza światła centrum konferencyjnego, próbując dostrzec wieżowce Los Angeles. Był dzisiaj na lądzie, wnosząc drugą używaną lodówkę do mieszkania na parterze w swojej kamienicy - ta, którą próbował zainstalować wczoraj, upadła mu na stopę i nie dość, że sto dola- rów poszło w błoto, to jeszcze musiał znaleźć kogoś, by wywiózł gra- ta na złom - i przez otwarte okno w sąsiednim mieszkaniu usłyszał piosenkę ze starego serialu komediowego z lat pięćdziesiątych zatytułowanego "Duch z przypadku". Dowiedział się, że Kanał 13 ponownie emituje serial, codziennie o trzeciej po południu - na życzenie telewidzów. Powiew na jego nieruchomej twarzy stał się nagle chłodniejszy. Solomon Shadroe zdał sobie sprawę, że płacze. Nie mógł poczuć smaku łez, ale wiedział, że smakowałyby cynamonem. Którejś nocy, chyba już wkrótce, uda się na ląd i utnie sobie drzemkę na plaży. Tylko żeby nikogo nie było w pobliżu. Naprawdę nie chciał, że komuś coś się stało. Tymczasem daleko na ciemnej tafli Pacyfiku ryby wyskakiwały z wody - makrele i tuńczyki wypryskiwały w górę i opadały z powrotem w fale, ławice stynek i sardeli szybowały w powietrzu niby śrut. Rybacy pracujący z dala od brzegu zauważyli niezwykłe zjawisko, nie mogli jednak dostrzec, że przemieszcza się ku wschodowi, jakby coś zdążało ku Venice Beach i ryby uciekały przed tym z wody. - Jezu, Jacko, znowu ktoś ci przyłożył? Chłopiec przez kilka chwil myślał, że budzą go rodzice, chcący wiedzieć, co się stało z przyjacielem, z którym bawił się tego popołudnia. - Pływał w strumieniu - wymamrotał niewyraźnie, siadając i przecierając oczy. - Zniknął pod wodą i już nie wypłynął. Czeka łem i czekałem, ale robiło się ciemno, więc wróciłem do domu. Wiedział, że rodzice się gniewają, są przerażeni, bo spokojnie zjadł kolację i położył się spać, nie wspominając ani słowem o wypadku. Chciał wszystko wytłumaczyć, ale... - Młody człowieku, może być z ciebie więcej szkody niż pożytku. Pies lizał mu twarz - i nagle, jakby pokonując wielką prze strzeń, chłopiec przypomniał sobie, że pies nazywa się Fred; a po- tem przypomniał sobie, że jego własne imię brzmi Koot Hoomie Parganas, a nie... Al? Wróciły jego własne wspomnienia. Przypomniał sobie, że jest rok 1992, że ma jedenaście lat i do ostatniej nocy mieszkał w Beverly Hills - ponownie mignął mu obraz jednorękiego włóczęgi w salonie i pokrwawionych ciał rodziców skrępowanych taśmą klejącą; wiedział już, że znajduje się w samochodzie swojego nowego przyjaciela, Raffle'a; i wreszcie przypomniał sobie, że otworzył tajemniczą szklaną probówkę rodziców i wciągnął to, co w niej było, prosto do nosa. Nagle oblał się zimnym potem. Przestraszył się, że zwymiotuje i schwycił korbkę okna po swojej stronie. Fred wsadził łeb między dwa fotele, żeby ponownie polizać go po twarzy. Chłopiec poczuł się lepiej. Oddychał głęboko, na przemian zaciskając i rozluźniając dłonie. Cokolwiek nim zawładnęło, stopniowo odchodziło. - Nic mi nie jest - powiedział ostrożnie. - To tylko zły sen. Cześć, Fred. - Cześć, Kootie - rzekł Raffle dyszkantem. Kootie zdał sobie sprawę, że mężczyzna odpowiada w imieniu psa. - Fred nie zna cię jako Jacko - wyjaśnił, już własnym głosem. Kootie zdołał uśmiechnąć się blado. Wspomnienia z przeszłego życia, zastanawiał się. Wizje? Może w tej fiolce było LSD! Lecz były to tylko rozpaczliwe pobożne życzenia. Dobrze wiedział, co się stało. Połknął jakiegoś ducha i stracił przytomność w nagłym zalewie spiętrzonych wspomnień, kiedy całe życie starego człowieka przesunęło mu się przed oczami. Kootie nigdy nie był świadkiem utonięcia przyjaciela - to było jedno z najwcześniejszych wspomnień starego człowieka. Krzycząc "wio!" i wywijając batem, woźnica popędzał sze- ściokonny zaprzęg ciągnący barkę po mediolańskim kanale, a cie- pły letni powiew znad kanału niósł zapach garbowanej skóry i świeżo uwarzonego piwa... Kootie z wysiłkiem odegnał od siebie wizję. Mediolan to miasto we Włoszech, ale to działo się w... Ohio? ...i kolumna zakrytych wozów zaprzęgowych, o których wiedział, że zdążają na zachód, po złoto do Kalifornii... Kootie zakaszlał gwałtownie, plując krwią na deskę rozdzielczą. - Ach, do diabła, Jacko. Jesteś chory? Niepotrzebny mi chory dzieciak... - Nie - rzekł Kootie, nagle przestraszony, że Raffle zaraz ka że mu się wynosić z samochodu. - Nic mi nie jest. - Wytarł kropel ki krwi rękawem. - Już mówiłem, to był tylko zły sen. - Ostrożnie zamknął oczy, lecz strumień uporczywych wspomnień najwyraź niej ustał. Oprócz paru ostatnich, chronologicznie najwcześniej szych, cała reszta przesunęła się zbyt szybko, by cokolwiek zrozu miał. - Będziemy dzisiaj dalej pracowali? Po kilku chwilach Raffle uśmiechnął się z powątpiewaniem. - Cóż, tak, pewnie. Po zmroku, przynajmniej do dziesiątej, bezdomny ojciec z synem będą warci kupę forsy na Czterysta Pią tej, gdzie mieszkają bogacze. Chcesz coś zjeść? Kootie zdał sobie sprawę, że jest bardzo głodny. - Och, tak, proszę - powiedział. - Świetnie. - Raffle wysiadł z samochodu, przeszedł na przód i uniósł maskę. - Mam nadzieję, że lubisz meksykańską kuchnię. - Uwielbiam! - odkrzyknął Kootie, mając nadzieję, że samo chód się nie zepsuł. Rodzice często zabierali go do meksykańskich restauracji, chociaż oczywiście pilnowali, żeby zamawiał tylko we getariańskie dania, takie jak chiles rellenos, nie smażone na smal cu. Wyobrażał sobie miski placków kukurydzianych i jędrnej czer wonej papryki na stole. Chciał jechać tam jak najprędzej. Raffle wrócił, wsiadł do środka, lecz nie zamknął maski. W rękach miał owiniętą w folię aluminiową paczkę pachnącą chili i ci-lantro. - Burritos - oznajmił. - Kupuję je rano zimne i wożę przez ca ły dzień zatknięte między rurą a gaźnikiem. W porze obiadu są już gorące. Gazety z podłogi okazały się nieformalnymi obrusikami, za zastawę posłużyły plastikowe widelce ze schowka w desce rozdzielczej; w odróżnieniu od "fajek" Raffle'a, widelce najwyraźniej nie były uważane za jednorazowe. Kootie z żalem porzucił wyobrażenie kilku kukurydzianych naleśników pływających w gorącym czerwonym sosie i oblanych topionym serem. Burrito było ciepłe; ostre przyprawy niemal za- bijały lekki odór oleju i spalin. Był ciekaw, czy widmowy intruz w jego głowie jest świadom wydarzeń dziejących się tutaj, w świecie Kootiego; i przez jedną chwilę odbierał wrażenie... wrażenie głęboko przerażonego czło- wieka uwięzionego w długo oczekiwanym piekle. Wyobraził so- bie nagle nocny spacer koło cmentarza, lęk przed spaniem dłużej niż jedną godzinę bez przerwy i nie wiedzieć czemu, siedzenie w skurczonej pozycji na zderzaku starego parowozu pędzącego przez zimną noc. Zadrżał, a potem koncentrował się już tylko na jedzeniu, na odpychaniu radośnie natrętnego psa i na widoku mrocznych cie- ni w uliczce za oknami samochodu. Rozdział 11- Zapewne nie zamieszkiwałaś nigdy na dnie morza... (- Nigdy - powiedziała Alicja) - ...i, być może, nie przed- stawiono cię nigdy Homarowi... (Alicja zaczęła mówić: -Raz skosztowałam - ale połapała się szybko i powiedziała: - Nie, nigdy) - ...więc nie masz najmniejszego nawet pojęcia, jak zachwycającą rzeczą jestKwadryl z Homarami! Lewis Carroll, "Przygody Alicji w krainie czarów" W Wilmington blask świtu musiał na razie ustąpić przed łu- ną rzucaną przez żółte ognie magazynów paliwowych marynarki wojennej, gigantyczne płomienie wytryskiwały z wysokich komi- nów na szczycie futurystycznej budowli z białymi metalowymi po- mostami i setkami sodowych lamp; poniżej i bardziej w głąb lądu, na uliczkach osiedli pomiędzy Avalon i B Street, postrzępione li- ście palmowe osłaniały domy w stylu kolonialnym przed niekoń- czącą się sztuczną zorzą. Pete Sullivan przechylił rondelek z wrzątkiem nad kubkiem i patrzył, jak kryształki rozpuszczalnej kawy pienią się na brązowo w zetknięciu z wodą. Odstawił rondelek na turystyczną kuchenkę i wyłączył gaz. Popijając drobnymi łyczkami kawę, wyłączył górne światło, odciągnął zasłonki i wyjrzał przez okno. Szkaplerz z gotówką miał przyciśnięty do spoconej piersi, nie znał bowiem okolicy na tyle, by spać przy otwartym oknie. Poprzedniego wieczora, po drzemce w La Cienega Park, krążył bez celu po mieście i dopiero kiedy skręcił z Czterysta Piątej w Long Beach Boulevard, zdał sobie sprawę, że musiał tu przyjechać, bo musiał rzucić okiem na "Queen Mary". By to odłożyć, postanowił najpierw zjeść coś dobrego na kolację, i wstrząśnięty stwierdził, że restauracja i bar Joego Josta na Trzeciej zniknęla. Zadowolił się kuflem piwa i zimną kanapką z szynką w jakiejś pizzerii, nie mógł jednak przestać myśleć o pol- skich kiełbaskach, jajkach faszerowanych i preclach z pieprzem podawanych u Joego Josta. Wreszcie wsiadł z powrotem do furgonetki i pojechał na południe Magnolia Street aż do pustego ślepego końca przy Queen's Highway, gdzie zatrzymał się na lewym pasie, przed ogro- dzeniem z siatki; sięgnął do kieszeni koszuli, by upewnić się, że kciuk w kapciuchu po tytoniu nadal tam jest, a potem wysiadł i stojąc na stygnącym asfalcie, patrzył przez siatkę, poza niemal pusty parking, na "Queen Mary". Jej trzy pochylone kominy, jaskrawo czerwone w świetle reflektorów, wznosiły się ponad drzewami i pseudowiktoriańskimi wieżyczkami pasażu handlowego. Pete Sullivan zastanawiał się, czy Loretta deLarava jest dzisiaj na pokładzie swojego zamku. Nawet gdyby stała na wysokim trapie, nie mogłaby go wy- czuć, bo miał ten kciuk w kieszeni i gipsowe ręce w furgonetce. Maska Houdiniego okrywała go teraz skutecznie; rozpraszała je- go psychiczną sylwetkę, rozbijała ją na fragmenty niczym odbicie w roztrzaskanym lustrze. Dość złego wyrządziłaś mojej rodzinie, pomyślał do deLaravry. Naprawdę dość. Zostaw nas w spokoju. Po piwie zachciało mu się spać. Pojechał tylko kawałek na zachód, przez kanał Cerritos i w górę Henry Ford Avenue aż do Alameda Street, która tutaj w dolnym Wilmington nazywała się B Street, po czym zaparkował przy krawężniku, wyłączył silnik i zaryglował drzwi. W górze przesunął się warkot nisko lecącego helikoptera, przez sekundę pionowy snop białego światła penetrował zakamarki uliczek i ogrodów. Gdzieś niedaleko zapiał kogut, a chwilę później drugi, już dalej. Sullivan zastanawiał się, czy Los Angeles kiedykolwiek było naprawdę zsynchronizowane z czasem, przestrzenią i skalą realnego świata. Nawet znalezienie toalety, przypomniał sobie teraz popijając kawę, bywało nieraz prawdziwym problemem. Kiedyś w chińskiej restauracji schodził bardzo długo po wąskich schodach do męskiego przybytku, a potem odkrył, że z maleńkiego, wy- łożonego białymi kafelkami pomieszczenia prowadzi na zewnątrz kilka par drzwi - musiał zapamiętać, którymi wszedł, żeby nie po- pełnić omyłki i nie znaleźć się w jakiejś innej restauracji, a może piekarni albo pralni, na zupełnie innej ulicy; kiedy indziej w zatłoczonym małym meksykańskim lokaliku na Szóstej pchnął drzwi oznaczone napisem TOALETA i znalazł się w ogromnej ciem- nej hali, wielkiej jak hangar samolotowy, niemal pustej, bo stało tam zaledwie kilkanaście starych traktorów mniej więcej pośrod- ku - gdy się odwrócił, ujrzał, że restauracja jest tylko pudełkiem ze sklejki przytwierdzonym do frontowej ściany, wewnątrz ogrom- nej pustej przestrzeni. Zbyt słabo znał hiszpański, by poprosić obsługę o wytłumaczenie, a Sukie była mocno pijana. Kiedy wró- cił tam jakiś miesiąc później, lokal był już nieczynny. Zapalił teraz papierosa, zastanawiając się, czy Sukie naprawdę popełniła samobójstwo. Pamiętał niejasno, jak bliscy się sobie stali - po śmierci ojca, kiedy mieli siedem lat - w trakcie pobytu w kolejnych sierocińcach. Świat był tak wyraźnie podzielony na "my dwoje" i "cała reszta", że potrafili natychmiast odczytać swoje nastroje, nawet przez telefon, i każde z nich potrafiło bezwiednie, lecz prawidłowo złożyć zamówienie dla drugiego w restauracji, a przypadkowe litery na tablicach rejestracyjnych przejeżdżających samochodów zawsze kojarzyły się im z tymi samymi słowami. Teraz Sukie zapewne nie żyła. Jego pierwszą reakcją na tę myśl było: "I bardzo dobrze". Ostrość tego stwierdzenia go niepo- koiła. Zaczęli się różnić, kiedy uczęszczali do gimnazjum w Holly- wood i stało się jasne, że spadek zostawiony im przez ojca zosta- nie zużyty, zanim skończą college mniej więcej w roku 1974. Su- kie nigdy nie interesowała się chłopakami, pogardzała Pete'em za marnowanie czasu i pieniędzy na przyjemności w rodzaju tań- ców. A dziewczyny, z którymi Pete chodził, zawsze rzucały go po krótkim czasie, toteż cały wysiłek nawiązywania romansów wy- dawał się w istocie kosztowną zachcianką. W końcu się dowiedział, dlaczego dziewczyny go rzucały. Pete i Sukie dorabiali w trakcie ostatnich lat gimnazjum pracą w pizzeriach, w ośrodkach minigolfa, w sklepach zoologicznych, jednak nawet kiedy po ukończeniu szkoły zostali zaangażowani przez Lorettę deLarave, nadal mieszkali razem. Sukie wciąż nie interesowała się płcią przeciwną, Pete zaś miał niewielkie sukce- sy w nawiązywaniu znajomości z kobietami. A potem, latem 1986 roku, Pete się zaręczył. Judy Nording była montażystką filmową, która zajmowała się obróbką taśm dla deLaravy od późnych lat siedemdziesiątych, i Pete nabrał zwyczaju zjawiania się w dziale montażowym, kiedy Judy akurat pracowała. Podświadomie wyczuwał, że będzie rozsądniej składać te wizyty pod nieobecność Sukie. Judy była o dwa lata młodsza od Pete'a, ale czuł się przy niej jak sztubak. Nie dość, że znała się świetnie na montażu i mikso-waniu dźwięku, lecz także wiedziała niemal tyle co on o reflektorach, filtrach barwnych, generatorach prądu i problemach z elektrycznością podczas kręcenia. Była wysoka i szczupła. W swoim gabinecie odsuwała krzesło swobodnym gestem i siadała kładąc jedną nogę na blacie stołu montażowego, ze zgrabną kostką pomiędzy osiami szpul, a materiał opinający jej łydkę lśnił w blasku mlecznego światła. Długie jasne włosy nosiła zazwyczaj uplecione w warkocz. Pete był zafascynowany, kiedy pokazywała mu na przykład ksenonowe żarówki projekcyjne działające pod ciśnieniem ośmiu atmosfer i rozgrzewające się tak bardzo, że zamieniały zwykłe powietrze w ozon, który musiały wypompowywać wentylatory sufitowe; albo kiedy zabrała go na dół do sali projekcyjnej i pokazała tuzin klap w podłodze przed ekranem, które można było podnieść, odsłaniając szerokie na metr drewniane platformy, by aktorzy nagrywający dubbing do zagranicznych filmów mogli rzeczywiście stąpać po piasku albo szurać stopami po żwirze, a nawet, po podniesieniu ostatniej klapy, brodzić hałaśliwie w wodzie. Mieszkała z sześcioma innymi młodymi ludźmi w starym dwupiętrowym wiktoriańskim domu przy Melrose, niedaleko studia; już w roku 1986 dom został ogrodzony siatką z drutem kolczastym. Pewnego dnia Judy dała Pete'owi klucze do głównej bramy. Sukie była wściekła, kiedy po raz pierwszy spędził tam noc -lecz gdy stało się jasne, że jej brat i Judy Nording mogą rzeczywiście wkrótce się pobrać, najwyraźniej zmieniła zdanie, zaczęła zabierać Judy na "babskie śniadania" i wyprawy po zakupy. Pete był naiwnie zdziwiony, że obie kobiety znalazły wspólny język, i spotykał się z Judy każdego wieczora. Potem któregoś razu, w Miceli, włoskiej restauracji przy Hollywood Boulevard, Judy była dziwnie oschła w stosunku do Pete'a. Nie zdołał wyciągnąć z niej, prośbą ani żądaniami, żadnych wyjaśnień. W ponurym nastroju odwiózł ją do domu. Wrócił do mieszkania, które zajmował z Sukie, zamknął się w swoim pokoju z butelką whisky i napisał sentymentalny sonet do swojej nagle nieprzystępnej narzeczonej. O jakiejś drugiej w nocy odry-glował drzwi, wyrzucił szkice wiersza do kuchennego kosza na śmieci i poszedł spać. Następnego ranka, około dziesiątej, obudził go głośny śmiech. Ktoś ochryple ględził na uliczce pod oknem sypialni; dopiero po chwili Pete zdał sobie sprawę, że rozpoznaje kwestie recytowane przez nieznajomego. Zlany zimnym potem przerażenia, podbiegł do okna i wyjrzał ostrożnie na zewnątrz. Najwyraźniej Sukie zdążyła wynieść śmieci. Jakiś obszarpany staruch znalazł fragmenty sonetu. Gestykulując przesadnie i robiąc głupie miny, szyderczym tonem czytał wersety przed publicznością złożoną z rozczochranych mężczyzn i kobiet, którzy trzymali się za brzuchy ze śmiechu. Pete nie potrafił zdobyć się na ostry ton, by posłać ich do diabła, nie mógł też położyć się z powrotem do łóżka i dalej słuchać deklamacji, toteż uznał swą przegraną. Zajął się zwykłymi porannymi czynnościami: kąpielą, goleniem, przyrządzaniem kawy. Do studia deLaravy dotarł dopiero około południa. Tu dowiedział się, że Judy Nording rzuciła pracę. Pospieszył do jej domu. Powiedziano mu, że spakowała pościel, płyty i książki do przyczepy i po prostu odjechała. Do wieczora zdążył ustalić, że żaden z przyjaciół, nawet jej rodzice w Northbridge, nie przyznawali się do żadnej wiedzy na temat miejsca pobytu Judy. Sukie uznała ją za fałszywą dziwkę, najprawdopodobniej z zaburzeniami natury emocjonalnej; jednak pod oburzeniem wyraźnie dawało się wyczuć zadowolenie i ulgę. W listopadzie Pete odnalazł Judy Nording - pracowała dla stacji telewizyjnej w Seattle, poleciał więc tam i zaskoczył ją któ- regoś deszczowego ranka na stopniach jej domu, kiedy wracała z pracy. Rozpłakała się na jego widok. Poszli do baru po drugiej stronie ulicy. Przy drinku przeprosiła go sztywno za zniknięcie bez uprzedzenia, ale nie miała wyboru, bo dowiedziała się o nim wszystkiego - o poprzednich małżeństwach, o dzieciach i skłonno- ściach homoseksualnych. Sukie zabrała ją na obiad i pokazała za- wiadomienia o ślubie, zdjęcia dzieci, a nawet przyprowadziła ze so- bą mężczyznę, który był jednym z porzuconych kochanków Pete'a. Sukie uważała, że Judy, jako narzeczona Pete'a i jej przyjaciółka, powinna poznać te wszystkie fakty. Teraz, siedząc na wąskim łóżku w swojej furgonetce sześć lat później, Sullivan skrzywił się na myśl, że nie był w stanie przekonać Judy o swojej niewinności. Nie miało to już wtedy znaczenia, gdyż Judy była związana z jakimś facetem z telewizji, a i Pete zaczął spotykać się z pewną kobietą pracującą w restauracji w Westwood - lecz chociaż śmiał się, opowiadał szczerze, podnosił głos i rzucił garść drobnych na stół wskazując telefon w rogu, w czasie tych długich trzydziestu minut w barze w Seattle nie był w stanie przekonać Judy Nording, że naprawdę jest kawalerem, nie ma dzieci i nie interesują go mężczyźni. Cieszył się, że Sukie nie przypisała mu handlu heroiną czy morderstwa, Judy bowiem zapewne by uwierzyła i zadzwoniła na policję. Wrócił samolotem do Los Angeles tego samego wieczora. Rozmowa z Sukie w ich wspólnym mieszkaniu miała zupełnie inny przebieg, niż zaplanował. Sukie z płaczem wyjaśniła, dlaczego pogoniła Judy, i czepiając się rękawa jego płaszcza, gdy mocował się z drzwiami, powtarzała to raz za razem. Przełknął resztkę ciepłej kawy i postanowił nie pić następnej. Sukie zawsze zaczynała poranek od kilku filiżanek kawy, po których wychylała jeszcze dwa czy trzy zimne piwa, żeby, jak mówiła, "nic się nie przyplątało". Rozumiał teraz, że Sukie była alkoholiczką już pod koniec college'u w roku 1975. Na początku lat osiemdziesiątych, gdy od jakiegoś czasu pracowali dla Loretty deLaravy, nazywano ich Teetem i Tootem, stanowili bowiem swoje dokładne przeciwień- stwo - Pete kręcił odmownie głową za każdym razem, gdy propo- nowano mu alkohol, Sukie zaś była prawie cały czas na rauszu. Wielokrotnie namawiał ją, by przynajmniej ograniczyła picie, lecz tego ranka pamiętał tylko jedną taką okazję. W trakcie przerwy w zdjęciach gdzieś w Redondo Beach, wiele lat przed historią z Judy Nording, Pete zasugerował nieśmiało, że jeszcze jeden łyk z termosu napełnionego szkocką wystarczy Sukie na dziś, a przynajmniej do południa. Odpowiedziała: "To, czego nie wiesz, nie może ci,zaszkodzić". Spojrzała wtedy na niego dziwnie - z rodzajem powątpiewającego uśmiechu, ze ściągniętymi lekko brwiami, jakby łagodnie wybaczała mu zadanie naiwnie niegrzecznego pytania, takiego, które mogłoby wywołać katastrofalną odpowiedź. Zdusił niedopałek w małej aluminiowej popielniczce w wąskim zlewie, po czym włożył spodnie. Później będzie musiał wziąć prysznic w sali gimnastycznej jakiegoś gimnazjum, najpierw jednak chciał zjeść wczesne śniadanie w jakimś lokalu z dostępną toaletą... i rozejrzeć się trochę po mieście. Pochylił się między przednimi fotelami, żeby odsłonić przednią szybę. Okna okolicznych domów były nadal ciemne, chociaż świt zaczynał przyćmiewać pomarańczowy blask ogni nad wojskowymi magazynami. Gdy zajął miejsce w fotelu kierowcy i uruchomił silnik, był już zupełnie pewny, że Sukie rzeczywiście zabiła się dwa dni wcze- śniej. Serce biło mu nadal w tym samym tempie. Zapalił następne- go papierosa, przyciskając pedał gazu, żeby rozgrzać zimny silnik, i nagle zdał sobie sprawę, że przez całe dziesięciolecia Sukie chcia- ła umrzeć - może nawet od czasu śmierci ich ojca w roku 1959. Wu pe, chłopie. Wyprzedzaj problemy. Tego akurat problemu nie udało jej się wyprzedzić. Zajęło jej to trzydzieści trzy lata. A teraz była duchem. Sullivan miał nadzieję, że będzie spoczywać w pokoju, nie zostanie odszukana i wciągnięta nosem przez jakąś deLarave ze wschodniego wybrzeża, by w końcu zamienić się przez powolne narastanie w jedno z tych błąkających się, debil-nych stworzeń, jakie widział poprzedniego dnia w ruinach domu Houdiniego. Puścił pedał gazu. Włączył światła, zerknął na zegary, po czym wrzucił bieg i wycofał się z krawężnika na pustą o tej porze ulicę. Równie dobrze mogę pojechać do Sunset i sprawdzić, czy bar Ti-ny'ego Naylora nadal tam działa, pomyślał. W Venice Beach homary i kraby zaczęły wypełzać z morza o świcie. Pod jaśniejącym brzoskwiniowym niebem ulice nadal spowijał mrok; o wpół do siódmej pogłębił się jeszcze, gdy wyłączyły się uliczne latarnie. Dzięki znakom zakazu parkowania krawężniki Main i Pacific były puste przez całą noc, jednak w bocznych uliczkach i na małych betonowych podwóreczkach pomiędzy domami wszędzie stały zaparkowane samochody, motocykle wsparte na podnóżkach przytulały się do murów, ogrodzeń i samochodowych zderzaków. Z poplamionych rdzą ścian budynków wystawały sześciobocz-ne bolce prętów zbrojeniowych. Portyki witryn sklepowych przy Windward Avenue pogrążone były w półcieniu, na pustej zaśmieconej ulicy przemykały tu i ówdzie zgarbione postaci pchające wypełniony śmieciami żebraczy wózek. Czasem wczesny miłośnik joggingu, w towarzystwie przynajmniej jednego psa, przebiegał truchtem w kierunku nadmorskiego bulwaru. Wyłożone kostką brukową place i placyki pozastawiane były metalowymi szkieletami i konstrukcjami z aluminiowych rurek, które wkrótce miały zamienić się w stragany ulicznych przekupniów, a jedynym barwnym akcentem było kolorowe graffiti pokrywające czerwone niegdyś pojemniki na śmieci ustawione pod ścianami domów. W dali za koszami do gry w koszykówkę i wybetonowanymi ścieżkami rowerowymi znajdowała się otwarta plaża. Na gładkim piasku widniały tylko odciski ptasich łapek i nieliczne ślady bie- gaczy, którzy wstali przed świtem. Błękitny ocean rozciągał się aż po horyzont, kryształowo czysty. Odrzutowiec startujący stromo ku niebu z lotniska Los Angeles przypominał ciemną drzazgę, z punkcikiem białego światła na czubku skrzydła jaśniejącym niby Wenus na tle rannego nieba. Kutry rybackie przesuwały się na redzie milcząco i powoli jak wskazówki zegara. Tłusty pelikan kołysał się na falach sto metrów od brzegu. Kraby i homary gramoliły się już po splątanych warkoczach mie- dzianobrązowych wodorostów. Mewy szybowały nisko, przypatru- jąc się temu widowisku, wydając pozbawione echa okrzyki, a brodźce obracały zakrzywione dzioby i cofały się poza zasięg fa- li. Kudłaty brodacz monachijski i dalmatyńczyk zatrzymały się, by obszczekać opancerzone skorupiaki, które wyłaziły na brzeg. Kolejne homary i kraby wyłaniały się z wody. Te, które szły pierw- sze, były już poza pasem brązowego wilgotnego piasku, na plaży. Od strony przystani i budynku ratowników zbliżał się traktor ze specjalnym pługiem wyrównującym powstałe poprzedniego dnia muldy i graj doły. Kierowca wyhamował, kiedy spostrzegł, co się dzieje. Daleko na powierzchni oceanu zaczęła wzbierać fala, zielony garb na tle horyzontu, a nie prosta linia, coś na podobieństwo obłego kadłuba niewidzialnego okrętu podwodnego zamierzającego zrobić desant w zatoce Santa Monica. Dopiero kiedy pelikan został przez nią uniesiony i zaskrzeczał, w zdziwieniu rozkładając skrzydła, ludzie na plaży podnieśli wzrok, a potem spiesznie wycofali się w kierunku szarego monolitu budynku centrum rekreacyjnego. Wysoki zielony garb rósł coraz wyżej, w miarę jak zbliżał się milcząco do brzegu. Gdy fala przechyliła się i wreszcie zaczęła rozrywać się na miliony drobin piany, wydając rykliwe tchnienie, w masie skłębionej wody ukazał się podłużny kształt - a kiedy fala roztrzaskała się wreszcie z hukiem o brzeg, wspięła się wysoko w głąb plaży, sycząc przeraźliwie, i została wessana z powrotem przez cofające się morze, wielki szary obiekt pozostał na piasku. Przesunął się, osiadł i nie poruszył się więcej. Była to ryba. Tak zgodnie orzekło kilku ludzi, którzy bojaźli-wie podeszli bliżej, po tym jak obiekt leżał nieruchomo na piasku przez pełną minutę i żadne nowe wielkie fale nie wypiętrzyły się na morzu - lecz była to ryba długości dziesięciu metrów, a jej ciało pokryte było nie łuską, lecz kościstymi płytkami. Żaden z gapiów nie próbował nawet pokusić się o zgadnięcie, jakiego gatunku jest przedstawicielem. Wyglądała jak monstrum z albumu o dawno wymarłych zwierzętach. Nikt się do niej nie zbliżał. Nawet psy trzymały się z daleka, zadowalając się obszczekiwaniem uciekających homarów i krabów. Przez jakiś czas z tępego pyska ryby, spomiędzy otwartych, opancerzonych szczęk, wyciekała jeszcze woda. Stara kobieta w wojskowej pelerynie przypatrywała się w milczeniu znalezisku. - Pójdę po kogoś - powiedziała zrzędliwym tonem. - Może po ratownika. - Tak - zaśmiał się młody człowiek. - Niech zrobi jej sztucz ne oddychanie. Wyżej na zboczu, na suchym piasku w pobliżu chodników, boisk do piłki ręcznej, sklepów zwróconych frontem do morza, kafejek i przysadzistych starych kamienic, ogarnięte paniką kraby i homary biegały w kółko, wywijając szczypcami w powietrzu. Księga druga OŻYW SlĘ! Ojciec świetnie się bawił, rzucając nam pod bose nogi fajerwerki i zmuszając w ten sposób do szaleńczego tańca. Zrobił tak w któreś Święto Niepodległości. Potem my się zebraliśmy, kazaliśmy mu zdjąć buty i pończochy, i ciskając we trójkę fajerwerki sprawiliśmy, że zaczął podskakiwać wariacko na trawniku. Charles Edison "New York Times", 26 września 1926 Rozdział 12 A czym się żywi?- Słabą herbatką ze śmietaną.Nowa przeszkoda pojawiła się w myślach Alicji.- A przypuśćmy, że nie znajdzie nigdzie ani herbaty,ani śmietany? - podsunęła.-Wówczas, oczywiście, musi umrzeć-powiedział Komar.- Ale to musi zdarzać się bardzo często - zauważyłaAlicja w zamyśleniu.- Zawsze się zdarza - powiedział Komar.Lewis Carroll, "O tym, co Alicja odkryła po drugiej stronie lustra"Niebo było jeszcze blade, kiedy Solomon Shadroe skręcił swoim pomalowanym na szaro starym chevroletem nova z Ocean Boulevard w Dwudziestą Pierwszą i od razu skręcił ponownie w lewo na parking przed swoją kamienicą. Dzięki wieloletniej praktyce wykonał ten manewr gładko, pomimo obluzowanego tylnego mostu w samochodzie. Kołki łączące tylną oś z resorami połamały się dawno temu, tylna oś nie była już równoległa do przedniej; na prostej drodze samochód zawsze znajdował się pod pewnym kątem do kierunku jazdy, niczym ostrze struga przesuwającego się po drewnie.Dwupiętrowy budynek pochodził z lat dwudziestych, niegdyś mieścił się w nim szpital. Przez lata Shadroe wyciął nowe otwory okienne, postawił nowe ścianki działowe i zburzył stare, tak że w żadnym mieszkaniu podłoga nie była taka sama od ściany do ściany; czynsze jednak pobierał niskie, wokół budynku szumiały dające przyjemny cień wielkie palmy i drzewa świętojańskie, a fronton z odpadający stiukami porośnięty był kwitnącą na różowo bugenwillą. Lokatorzy zatrzymujący się na dłużej - a miał takich, którzy wprowadzili się przed dziesięcioma laty czy wcześniej - zazwyczaj sami wykonywali drobne naprawy; weterani o najdłuższym stażu nadali kamienicy nazwę Solville i z przedziw- nym poczuciem dumy traktowali przeciekające dachy, awarie elek- tryczności oraz częste inspekcje urzędników miejskich. Shadroe zaparkował w tym samym miejscu co zwykle, wygramolił się z samochodu i pokuśtykał z wysiłkiem do swojego biura, przystając na moment przed drzwiami, by schylić się po gazetę. Włączył czarno-biały telewizor. Czekając, aż odbiornik się rozgrzeje, słuchał śpiewu ptaków w gałęziach drzew za oknem - zięby zdawały się krzyczeć "cheeseburger, cheeseburger, cheeseburger", a gołębie gruchały miękko "Curasao, curaęao, curagao". Curasao, likier o smaku pomarańczowym. Nie pamiętał, by kiedykolwiek go pił, i zapewne nie podawało się go do cheesebur-gera, ale przez chwilę zazdrościł wszystkim ludziom, którzy mogli wybrać taką kombinacją na śniadanie i byliby w stanie poczuć jej smak. Westchnął, sięgnął po plastikową torebkę i wytrząsnął garść landrynek o ostrym, cynamonowym smaku do dzbanka do kawy, napełnił dzbanek wodą z kranu i umieścił go na płycie grzewczej. Potem rozsiadł się z fotelu i otworzył gazetę. Pierwszą stronę czytał pobieżnie - Ross Perot nadal ubiegał się o prezydenturę, twierdząc, że zniknął trzy miesiące wcześniej tylko dlatego, że ludzie Busha próbowali zepsuć wesele jego córki; "Elektryfikacja kolei przyczyni się do wzrostu dochodów koncernu Edisona"; okaleczone ciała dwóch osób, niejakich państwa Parganas, znaleziono w domu w Bel-Air, a policja poszukiwała ich syna, którego imię, dość niezrozumiałe, brzmiało podobnie do Pa-tootie, biedny dzieciak; wokalista muzyki country Rogert Miller zmarł w wieku lat pięćdziesięciu sześciu - szkoda, Shadroe spotkał go parę razy w latach sześćdziesiątych, całkiem miło się z nim rozmawiało. Miał już złożyć gazetę i sięgnąć po część miejską, kiedy za- uważył małe ogłoszenie w ramce. WIELBICIELE POSZUKUJĄ SPOOKY'EGO ZE STAREJ KOMEDII Uwaga telewidzowie! Pamiętacie wznowienia "Ojciec wie najlepiej", "Zostawcie to Beaverowi" i "Wyspy Gilligana"? Planowane jest wskrzeszenie kolejnego kultowego serialu! Wielbiciele komedii sytuacyjnej "Duch z przypadku", prezentowanej na antenie CBS w latach 1955-60, wspólnie z niezależną producentką telewizyjną Lorettą deLarava poszukują jedynego nieuchwytnego - i według niektórych, jedynego niezastąpionego -aktora ze starego filmu. Nie zdołali jak dotąd ustalić miejsca pobytu Nicka Bradshawa odtwarzającego rolę Spooky'ego, ducha nękającego głupkowatą rodzinę Johnsonów. W ciągu trzydziestu dwóch lat od przerwania emisji serialu postać Spooky'ego zyskała znaczenie kultowe, zajmując w popularnej mitologii miejsce obok takich sław jak Eddie Haskell (Ken Osmond, "Zostawcie to Beaverowi"), Ciocia Bee (Frances Bavier, "The Andy Griffith Show") i Hop Sing (Victor Sen Yung, "Bonanza"). Bradshaw, syn chrzestny nieżyjącego reżysera filmowego Ar-thura Patricka Sullivana, występował przed kamerą jako dziecko, zanim jeszcze dzięki "Duchowi z przypadku" stał się częstym gościem w domach milionów Amerykanów, potem jednak porzucił show-biznes dla kariery prawniczej. Zniknął w roku 1975, by uniknąć oskarżenia w związku z pewnymi drobnymi naruszeniami prawa. Policji nie udało się odnaleźć Bradshawa, lecz deLarava jest pewna, że liczni wielbiciele Spooky'ego zdołają odnieść sukces tam, gdzie zawiedli stróże porządku! DeLarava pragnie zapewnić Brad- shawa, że większość zarzutów (głównie związanych z pośrednic- twem w sprzedaży skradzionych przedmiotów - wstyd, Spooky!) została wycofana, a honorarium za "Ducha z przypadku - spo- tkanie po latach" z pewnością wystarczy na pokrycie pozostają- cych w mocy kar pieniężnych. Poza tym - dodaje z błyskiem w oku - kto wie? Może ze spotkanie na antenie przerodzi się w całkiem nowy serial! Poniżej podany był numer bezpłatnej linii telefonicznej pod nazwą "Znajdź Spooky'ego". Solomon Shadroe odłożył gazetę i nie roniąc ani kropli, nalał sobie naparu z landrynek do filiżanki. Popijał napój o ja-snoczerwonej barwie płynu hamulcowego i przeżuł kilka cukierków z paczki. Przez ostatnie siedemnaście lat tylko tym się żywił - cynamonowymi landrynkami i herbatką, jaką z nich przyrządzał. Nigdy nie włączał światła idąc do łazienki, ani tutaj, ani na jachcie. W górze rozległo się głośne tupanie, świadczące o tym, że Johanna już wstała. Shadroe sięgnął po szczotkę na długim kiju i po-stukał mocno w sufit, starając się nie trafić w popękany tynk. Johanna odkrzyknęła coś niezrozumiale. Odłożył szczotkę i spod stosu rachunków na biurku wyciągnął płaskie pudełeczko tabaki. Przesunął wieczko, aż pojawiła się niewielka szpara, i wysypał sobie odrobinę brązowego proszku na grzbiet dłoni, po czym wciągnął go nosem. Nie czuł już oczywiście smaku ani zapachu, ale mimo wszystko było to uspokajające przyzwyczajenie. Zerknął na trzy pluszowe świnki, które ustawił na pustych półkach. Przynajmniej na razie milczały. Czy ona może mnie znaleźć? - zastanawiał się. Mieszkam na wodzie... ale ona mieszka zaraz obok, na pokładzie "Queen Mary". Johanna robi dla mnie wszystkie zakupy, a poza tym deLarava nie rozpoznałaby mnie dzisiaj. I trudno byłoby jej mnie wytropić - kiedy prowadzę, mój samochód zawsze skręca odrobinę na lewo od prawdziwego kierunku jazdy. Lepiej jednak będzie przedsię- wziąć pewne kroki ostrożności. W moim wieku i w moim stanie trudno byłoby znaleźć nową przystań dla łodzi, zapewne też nie zdołałbym nigdy więcej pojechać na cmentarz w Hollywood i od- wiedzić grobu starego człowieka - nawet teraz nie mam odwagi od- garnąć kurzu i liści z nagrobka. Kiedy rozległo się pukanie, dwukrotnie zastukał zdrową nogą o podłogę i weszła Johanna. Shadroe nabrał powietrza. - Napuść mi wody do wanny, złotko - powiedział bezdźwięcz nie - i wrzuć lodu do środka. - Ponownie wciągnął powietrze w płuca. - Dzisiaj zacznę zmieniać instalację elektryczną, a potem wezmę się za hydraulikę na parterze, żeby woda płynęła na północ zamiast na południe. - Jego głos stał się piskliwy. - Jeśli znajdę od powiednią drabinę, pod koniec tygodnia poprzestawiam wszystkie anteny telewizyjne. Johanna odgarnęła długie czarne włosy do tyłu. - Po co chcesz to robić, kochanie? - Szwy jej pomarańczo wych legginsów pruły się na biodrach i widać było wytatuowaną skórę. - W zeszłym miesiącu wpuściłeś tu malarzy. Lokatorzy za- czną się buntować. - Powiedz im... powiedz im, że w listopadzie nie muszą płacić czynszu. Przeżyli już gorsze rzeczy. - Zaczerpnął powietrza. - A co do przyczyny... spójrz na to. - Nachylił się z jękiem i podniósł z podłogi gazetę. -Tutaj - wyszeptał, wskazując ogłoszenie. - Mu szę ponownie zmienić hydrauliczny i elektromagnetyczny... - haust powietrza - ...schemat tego domu. Johanna powoli przeczytała ogłoszenie, poruszając wargami. - O rany! - powiedziała wreszcie tonem rozpaczy. Przyklęknę ła i objęła go. Pogłaskał ją po włosach. - Dlaczego ona nie może o tobie zapomnieć? - Ja jedyny wiem, kim ona jest. - Czy nie mógłbyś... jej zaszantażować? Powiedzieć, że umie ściłeś dowody w sejfie jakiegoś banku i w razie twojej śmierci gazety dowiedzą się o wszystkim? - Pewnie tak - rzekł Shadroe, wpatrując się w ciemny ekran telewizora. Odbiornik nastawiony był na CBS, program drugi, lecz jasność została zmniejszona do minimum, pozostała tylko mono tonna czerń. - Nikt jednak nie przypuszczał, że to było... morder stwo, nawet wtedy. - Ziewnął tak szeroko, że różowe łzy pociekły mu po szarych policzkach. - W gruncie rzeczy powinienem udać się do jej biura, gdy ona tam będzie - urwał, by ponownie nabrać powietrza - i uciąć sobie drzemkę w poczekalni. - Och, kochanie, tylko nie to! Wszyscy ci niewinni ludzie! Zbyt wyczerpany, by powiedzieć cokolwiek więcej, Shadroe machnął lekceważąco dłonią. Rozdział 13- Gdybym nie była prawdziwa - powiedziała Alicja zaczynając uśmiechać się przez łzy, gdyż wszystko to wy dało jej się nagle bardzo śmieszne - nie byłabym zdolna do płaczu. - Mam nadzieję, że nie uważasz tych leź za prawdziwe? -przerwał jej Tweedledum niezwykle pogardliwym tonem. Lewis Carroll, "O tym, co Alicja odkryła po drugiej stronie lustra" Jeśli wjedziesz na autostradę Long Beach Freeway w kierunku południowym z Czterysta Piątej, pomyślała stara kobieta, znajdujesz się za kulisami Los Angeles. Na lewo masz nieregularną linię kiwających się wielkich brązowych pasikoników, które są pompami wysysającymi z ziemi ropę, na wprost obudowaną betonem rzekę Los Angeles, a na prawo tory kolejowe biegnące równolegle do ciebie przez wąski pas ziemi porośniętej rzadkimi krzakami. Pomiędzy wielkimi żelaznymi szkieletami słupów zwieszają się przewody wysokiego napięcia, a na ogrodzonych placach za torami tłoczą się setkami towarowe wagony. To naga przemysłowa rzeczywistość, bez żadnych upiększeń. Nawet kiedy kończy się autostrada i znajdujesz się na Harbor Scenie Drive, wciąż co chwila mijają cię wielkie ciężarówki ciągnące potężne przyczepy, a horyzont na prawo od ciebie zasłaniają gigantyczne portowe dźwigi. Cuchnie surowa ropa, chociaż w tym momencie widzisz już zapewne ocean. Loretta deLarava westchnęła, zastanawiając się po raz kolejny, co oznacza znak firmowy wymalowany na podstawach dźwigów, ogromne czarne litery układające się w napis TEGO, wyraźnie widoczny z wysokiego pokładu spacerowego "Queen Mary". Tego, pomyślała. Czego? Czy "to" wróci po swoje naznaczone dzieci któregoś dnia? Wyobraziła sobie dźwigi podnoszące z wysiłkiem mocarne ramiona na dźwięk buczka mgłowego zawodzący od strony morza. Chwyciła reling i spojrzała w dół. Trzydzieści metrów niżej wąską przestrzeń pomiędzy "Queen Mary" a betonowym nabrzeżem przecinały cumy, kable elektryczne i pomarańczowe węże, grube na tyle, że przecisnęłoby się przez nie kilkuletnie dziecko. Na lewo od niej jęzor nabrzeża dotykał czarnego urwiska kadłuba. Pracownicy porannej zmiany wyładowywali skrzynie z ciężarówek. Na tle krzyków mew słychać było niecierpliwe męskie głosy, niewystarczająco daleko w dole. Mechanicy dostaw i odpadów, pomyślała. Zawsze na miejscu, jeśli się tylko uważnie poszuka. Odwróciła się od relingu i spojrzała na pokryty drewnem te-kowym wytarty pokład, odgryzając kolejny kęs z ćwierćkilogramo-wego kawałka chałwy orzechowej, który sobie właśnie kupiła. Za kilka godzin pokład pełen będzie turystów, ubranych w szorty nawet w październiku, z gromadami hałaśliwych dzieci u boku, biegających dokoła, kapiących lodami na pokład i oglądających zza szklanej szyby kajuty pierwszej klasy, zachodzących w głowę, do czego mogły służyć bidety. Elegancja była im równie obca jak inteligencja, pomyślała. W czasie drugiej wojny światowej "Queen Mary" przewoziła żołnierzy, a basen dla pasażerów pierwszej klasy, po spuszczeniu wody, zabudowano kojami aż po łukowate sklepienie. Przed wojną sufit wyłożony był macicą perłową, by goście korzystający z basenu mieli wrażenie, że pływają pod połyskującym niebem; jednak żołnierze z górnych koi zdrapali cenny materiał i teraz na suficie pozostały już tylko białe kafelki. Próbowała wyobrazić sobie statek pełen umundurowanych żołnierzy, długie ławy i składane krzesełka poustawiane gęsto po- między kolumnami jadalni pierwszej klasy pod wysokim ścien- nym malowidłem Atlantyku, na którym dwa małe kryształowe sta- teczki codziennie pokazywały pozycję "Queen Mary" i "Queen Elizabeth". Kryształowe stateczki zostały już pewnie zatrzymane w tym czasie, jako mało interesujące dla kolejnych zmian żołnie- rzy zajadających puszkowaną mielonkę. Życie nie brane na poważnie nic nie jest warte, pomyślała żując kolejny kęs chałwy. Zaczęła się zastanawiać, czy żołnierze wzięliby ją na poważnie. Z turystami tak nie było. Turyści nie wiedzieli, że mieszka na statku, na pokładzie B, w jednej z najładniejszych kajut; myśleli, że jest jedną z nich, tylko starszą i grubszą. Ci, którzy zjawią się na pokładzie w najbliższą sobotę, zoba- czą ją przynajmniej we władczej roli, nadzorującą kręcenie ujęć do filmowej wersji "Ducha z przypadku". Podrapała się ostrożnie za uchem. Czas ruszać do studia. Zawinęła resztkę chałwy w pergamin, w którym ją sprzedawano, wetknęła paczuszkę do dużej płóciennej torby i skierowała się w stronę wind. Drzwi do swojej kabiny zostawiła oczywiście lekko uchylone, by można je było otworzyć jednym pchnięciem, i dzisiaj na nocnym stoliku, tam gdzie padał na nią blask światła z bulaja, leżała wielka wysadzana diamentami bransoleta z osiemnastokaratowego złota. Atrakcyjna dla złodzieja, a zbyt ciężka dla ducha. Jej lexus na parkingu nie był zamknięty, kluczyki tkwiły w stacyjce. Może dzisiaj będzie musiała pojechać do pracy wynajętym samochodem - na statku, niedaleko recepcji, znajdowało się okienko zajmującej się tym firmy. W dniu święta Halloween w roku 1967 "Queen Mary" po raz ostatni odbiła od brzegów Anglii; od dwudziestu pięciu lat najwspanialszy transatlantyk świata stał przycumowany w porcie Los Angeles, teraz już wyłącznie jako hotel i atrakcja turystyczna. Linia oceaniczna Cunard sprzedała ją miastu za trzy miliony dwieście tysięcy dolarów, nalegając na usunięcie kotłów, by statek nie mógł nigdy więcej popłynąć o własnych siłach. Loretta deLarava pod innym nazwiskiem odbyła rejs na po- kładzie "Queen Mary" w roku 1958, kiedyś tańczyła z Robertem Mitchumem w ekskluzywnej restauracji Veranda Grill na rufie, gdzie nigdy nie zamawiało się z karty; szef sali, Colin Kitching, znajdował cię przy obiedzie i pytał, czego sobie życzysz na kola- cję. Można było zamówić wszystko, co człowiekowi przyszło na myśl, a punktualnie o ósmej danie było gotowe. W Veranda Grill podawano teraz hamburgery i coca-colę, każdy śmiertelnik miał prawo wstępu. Umeblowanie stanowiły stoli- ki i krzesła ze sklejki pokrytej sztucznym tworzywem, podłogę pokrywała gumowa wykładzina, by ludzie nie poślizgnęli się na frytkach z keczupem. Lexus nie został skradziony. Tak się nieszczęśliwie złożyło, że telefon w samochodzie zadzwonił, kiedy była jeszcze na Long Beach Freeway. Jechała wzdłuż rzeki, patrząc na dziesiątki starych samochodów porzuconych nad brzegiem i na nieruchomych wędkarzy. Czasem łowiła z rufy "Queen Mary", późno w nocy, i zjadała na surowo wielkie opalizujące okonie i głowacice, które udawało jej się wciągnąć na górę, lecz jakoś nigdy nie przynosiło jej to ulgi. Zmęczeni starzy mężczyźni łowiący w zatrutych wodach rzeki Los Angeles zdawali się szydzić z jej wysiłków. Podnosząc do ucha słuchawkę telefonu płakała, chociaż twarz miała zupełnie nieruchomą, by nie pogłębiać zmarszczek. Mogła rozmawiać tylko urywanymi zdaniami, kierując lewą ręką. - Jesteś tam jeszcze? - zabuczał głos w słuchawce. - Jestem tutaj, Neal. - Dlaczego najlepsza wegetariańska re stauracja w mieście musiała nazywać się właśnie U Neala? - Jesteśmy z nimi umówieni na obiad w Nigdzie o pierwszej. Stolik na nazwisko Obstadt, w porządku? Podoba im się ta histo ria z filmem o duchach na pokładzie "Queen Mary"; bądź jednak gotowa na obronę tego pomysłu z powtórką serialu, nie są co do tego przekonani. - Rozległ się trzask na linii. - Masz następną rozmowę. Do zobaczenia o pierwszej w Nigdzie. Obstadt odłożył słuchawkę. DeLarava powęszyła intensyw- nie, a potem wcisnęła guzik na telefonie. - Słucham? Na tle szumu telefonu komórkowego dał się słyszeć plusk. Ktokolwiek do niej dzwonił, najwyraźniej oddawał jednocześnie mocz! - Witam. Czy to Loretta deLarava? - Kto mówi? - Pani deLarava? Mówi Ayres z Venice Beach. Chyba to panią zainteresuje... - Panie Ayres, czy pan rozmawia ze mną sikając? Plusk urwał się nagle. - Nie - odparł Ayres natychmiast. - Nie, oczywiście, że nie. Oczywiście, że nie. - To dobrze. O czym chciał pan ze mną rozmawiać? - Hm. Ach tak. Nie wiem, czy na coś takiego kazała mi pani uważać, ale morze wyrzuciło dziś na plażę wielką rybę. Ma z dzie sięć metrów długości, jest martwa i nikt nie wie, co to za choler - stwo. Poza tym masa krabów i homarów wylazła z oceanu mniej więcej w tym samym czasie, wciąż ganiają po okolicy, niektóre powłaziły do sklepów i na korty tenisowe. Ludzie się boją. DeLaravie mocno waliło serce, zdążyła już zapomnieć o nieuprzejmym zachowaniu Ayresa. To musi być on, on powoduje to wszystko, pomyślała. Wychodzi z powrotem z oceanu trzydzieści trzy lata później. Oczywiście najnowsze wydarzenia będą przynętą, która ściągnie go wreszcie na ląd. A jeśli Pete Sullivan jest w mieście, również powinien się ujawnić. - Dzięki, Bernie - powiedziała chrapliwie. Odłożyła telefon i włączyła kierunkowskaz. Wie, gdzie na Venice Beach leży wiel ka ryba. Będzie musiała zadzwonić do studia i kazać im wysłać ekipę reporterską do Venice, a potem popędzi na południe Czterysta Piątą po Joego Webba. Dobrze, że Joe nigdzie się nie rusza ze swego dziwnego mieszkania na Signal Hill. Nie była na to przygotowana. Oto stary wyłazi z morza - a do Halloween już tylko trzy dni. To zdecydowanie musi być w tym roku, w to Halloween. Czy Joe da sobie radę, czy będzie wystarczającym kamuflażem, sam jeden? Zapewne dzisiaj przeżyje, kiedy będzie próbowała dowiedzieć się, dokąd udał się stary, ale co może stać się w sobotę? Cholerna Sukie Sullivan. Zwariowana pijaczka. Znowu ją swędziało pod gumową opaską przytrzymującą za- czesane do tyłu włosy. Kiedy się podrapała, opaska ześliznęła się jej na czubek głowy, psując fryzurę. Nie mogła poprawić opaski przed zjechaniem z autostrady - potrzebowała do tego dwóch rąk, a poza tym chciała się uczesać. Znowu łzy pociekły jej z oczu. Przynajmniej mam wymówkę, by darować sobie obiad w Nigdzie, pomyślała. Czujna kobieta interesu; nieprzejednana profesjonalistka; musiała pojechać zrobić materiał o krabach terroryzujących Venice. I może moja kajuta zostanie dzisiaj okradziona. W roku 1946, kiedy nazywała się inaczej i wciąż jeszcze pracowała jako kelnerka w Fort Worth, ktoś włamał się do jej wynajmowanego domku. Włamywacze wyrzucili zawartość szkatułki z biżuterią na łóżko, powyciągali z szafy najlepsze suknie, a nawet zostawili tłusty odcisk dłoni na niespłaconym jeszcze odbiorniku radiowym - ale nic nie zabrali. Najwyraźniej nie miała nic godnego ich zainteresowania. Życie nie brane na serio nic nie jest warte. Od tamtego czasu była wielokrotnie brana na serio; kradziono jej diamenty, złote krugerrandy, drogie samochody - poszła też do łóżka z wieloma mężczyznami, szczególnie w czasie krótkiego okresu jej sławy, a nawet przez krótki czas była... Odpędziła od siebie wspomnienia o małżeństwie i o słonecznym letnim popołudniu w Venice Beach. Tego nie było dość, by potwierdzić jej istnienie. Wiedziała, że to wszystko wina Houdiniego. Czterysta Piąta w kierunku południowym była zatłoczona, zrobił się korek. DeLarava siedziała z kamienną twarzą, roniąc łzy przez pełną minutę, dopóki samochody przed nią nie ruszyły, i dopiero wtedy, za późno, przypomniała sobie o zepsutej fryzurze. Zerknęła na kierowcę volkswagena jadącego na lewo od niej, cie- kawa, czy zwrócił na nią uwagę, ale mężczyzna nic nie spostrzegł. Niedobrze. Popojutrze przypada dzień jej sześćdziesiątych szóstych urodzin. Urodziła się w Halloween w Szpitalu Łaski w Detroit o godzinie trzynastej dwadzieścia sześć. W tym samym momencie słynny magik i mistrz ucieczek Harry Houdini wydawał ostatnie tchnienie w tymże szpitalu. Została okradziona ze swoich duchów urodzeniowych, psy- chicznych powłok, które zrzuciła pod wpływem stresu i przeraże- nia związanego z przyjściem na świat. Te powłoki powinny być natychmiast wchłonięte z powrotem, tak jak wirtualne fotony, które elektron nieustannie wyrzuca i łapie ponownie, lecz jej zo- stały schwytane przez kogoś innego, i tak oto znalazła się na tym szalonym świecie ułomna, niepełna. Ta strata musiała być związa- na ze śmiercią Houdiniego. DeLarava przycisnęła pedał hamulca, kiedy zapaliły się światła jadącego przed nią samochodu, i pomyślała o tym, co Sukie Sullivan powiedziała do brata przez telefon w poniedziałek w no- cy, zaraz przed tym, jak odstrzeliła sobie po pijaku łeb: "Pojedź tam, gdzie ukryliśmy... pewną rzecz, rozumiesz? W garażu. Tego właśnie będziesz potrzebował". A Pete odpowiedział: "Tam gdzie na chodniku leży tyle liści palmowych, że prawie nie da się przejść? Gdzie trzeba czołgać się pod niskimi gałęziami? Czy to na- dal tam jest?". A Sukie odparła: "Nigdy tego nie ruszałam". DeLarava była pewna, że rozmawiali o masce Houdiniego, odciętym kciuku i dwóch gipsowych rękach. Zniknięcie bliźniaków na lotnisku imienia Kennedy'ego w roku 1975 nie było więc zwykłym przypadkiem - musiały ukraść pakunek i schować go przed nią. To i rabunek jej duchów urodzeniowych były jedynymi kradzieżami, jakie ją kiedykolwiek zabolały. Garaż, pomyślała włączając lewy kierunkowskaz, z liśćmi palmowymi na chodniku i niskimi gałęziami dokoła. To może być dosłownie wszędzie - a jeśli Pete odzyskał kciuk i ręce, szukanie i tak nie ma sensu. A jeśli nosi je ze sobą, to jest zamaskowany i nie mogę go znaleźć. W każdym razie nie metodami psychicznymi. Lecz stary wyszedł już chyba z morza, a w każdym razie wy- łania się z niego. Może dam radę go złapać i zjeść nawet bez Pe- te'a jako przynęty. Chociaż rozpadł się mój zestaw bliźniaków, po- winnam sobie poradzić z pomocą samego Joego Webba. Dobry schizofrenik wart jest niemal tyle co para bliźniaków. I może ta... ten kwadryl z homarami przyciągnie nawet Nicky'ego Bradshawa, chrześniaka starego. W dodatku stary za- pewnił mu start w przemyśle rozrywkowym. Może mogłabym uśpić Nicka gazem albo walnąć go w głowę, żeby stracił przytomność. Czy ludzie śnią, kiedy są nieprzytomni? Jeśli tak, pewnie udało- by mi się sfilmować wybuch cholernie wielkiej kuli ognia w Veni- ce. Byłby to z pewnością lepszy materiał do przedstawienia szefom sieci telewizyjnych niż reportaż o krabach i martwej rybie. Może nawet udałoby mi się złapać ducha Nicky'ego. Nosił go w medaliku na szyi od siedemnastu lat. Ciekawe, jak by smakował. Biura Neala Obstadta znajdowały się na szczycie budynku Hopkinsa na rogu Beverly Glen i Wilshire, dziesięć pięter nad chodnikami dzielnicy Westwood, z widokiem na brązowe budyn- ki uniwersytetu na zachodzie i zielone trawniki Country Club po stronie wschodniej. Ściany wyłożone były importowanym drew- nem tekowym, a dach zastępowała ruchoma markiza z przezro- czystego plastiku, która tego ranka była właśnie zwinięta. Lekki wietrzyk poruszał papierami na biurku. Obstadt siedział w swoim przypominającym tron fotelu, spod zmrużonych powiek obserwu- jąc odrzutowiec wspinający się ukośnie po błękitnym niebie. - Loretta to idiotka - powiedział, nie odrywając wzroku od sa molotu. -Wciąż łowi ryby w tym bajorze dookoła "Queen Mary", próbując zjeść ducha Jonasza czy kogo tam. Mężczyzna z czarną brodą siedzący po drugiej stronie biurka otworzył usta, ale Obstadt uciszył go gestem. - Muszę się zastanowić - rzekł. - Potrzebuję... potrzebuję świeżego spojrzenia. Otworzył szufladę i wydobył przedmiot przypominający wyglądem małą czarną gaśnicę. Z kieszeni wyłowił szklany pojemnik wielkości kciuka, podpisany ręcznie czarnym flamastrem: HENRIETTA HEWITT - 05.09.1992. - Czy zeszły miesiąc był urodzajny? - zapytał, wyraźnie myśląc o czym innym, po czym umieścił pojemnik w otworze na szczycie czarnego cylindra i przekręcił śrubkę u podstawy, aż usłyszał stłu miony syk. Z główki cylindra wystawała plastikowa rurka i Ob stadt pochylił się nad biurkiem, by objąć ją ustami. Kilka sekund oddychał przez nos, po czym nacisnął guzik z boku cylindra i zaciągnął się głęboko. ...Pożółkłe firanki trzepoczące się w starym drewnianym oknie z odłażącą białą farbą, biodro i nadgarstek przeszyte pieką- cym bólem w zetknięciu z zakurzonym dywanem i ciężar całej rozwrzeszczanej planety zwalający się na piersi; od lat już tylko gazety na wielkim skórzanym fotelu obok telewizora, nikt mnie nie znajdzie, kto nakarmi Kicię i Teodora; Edna i Sam wyprowa- dzili się oboje, z powrotem na wschodnie wybrzeże, oboje założy- li rodziny, lecz wcześniej wiele Bożych Narodzeń pachnących cho- inką i pieczonym indykiem, wiele kolorowych metalowych zaba- wek; narodziny dzieci - zawodzące małe stworzenia, mokre i całe czerwone po długich godzinach nerwowego, radosnego, oswabadza- jącego bólu (nie paraliżującej agonii, która zabijała ją teraz niby lokomotywa pchająca przed sobą resztki zmiażdżonego samocho- du) i odbierająca dech w piersiach nagość pod spoconymi prze- ścieradłami w otoczonym palmami bungalowie w Pasadenie, ślub w roku 1922, pijaństwo, jeżdżenie małym pudełkowatym fordem po wysypanym żwirem rondzie przy Wilshire i Western; długie włosy łatwiejsze do rozczesania, kiedy wiatr niesie siarkowy za- pach środka owadobójczego od strony sadów pomarańczowych w zimie; budynek szkolny i małe kaczuszki na podwórku rodzin- nej farmy w dolinie San Fernando, lalki z drewna i szmatek, za- pach kapusty, talku i kwaśnego mleka; ból i ucisk, i krztuszenie się, i jasne światło - wypchnięta na zewnątrz! - i teraz nie było już nic, tylko mała dziewczynka spadająca i spadająca w głęboką czarną dziurę... na zawsze... Obstadt odetchnął powoli, ponownie świadomy promieni słońca dotykających jego skóry, wietrzyku muskającego siwe włosy. Rozprostował nogi i usiadł sztywno, jeszcze przez kilka chwil czując się obco w swoim męskim ciele. I teraz, pomyślał, ważę jedną setną grama więcej niż minutę temu. Odetchnął głęboko. Wspomnienia zanikały - stara kobieta umierająca na atak serca, po wychowaniu dzieci i długim życiu. Wiedział, że szczegóły przedostaną się do jego snów... Miło choć raz trafić nie na pijaczka czy narkomana. - Loretta to idiotka - powtórzył chrapliwie. - Wygrywa żeto ny w nieważnych rozdaniach, ale nigdy nie zamienia ich na go tówkę, by móc przejść do ważniejszego stolika; choć oczywiście miałaby na to ochotę. Potarł pięściami ogoloną na jeża głowę. - Mimo to - ciągnął - duże żetony trafiają czasem na jej stół, i teraz jest właśnie podniecona pojawieniem się jednego z nich. - Przeciągnął się, rozprostowując masywne ramiona. -A ja zamie rzam go jej zabrać. - Pomyślał o kolorowych zabawkach pod bożo narodzeniową choinką. - Dzieci - powiedział w zamyśleniu. - Czy Loretta ma dzieci, naturalne albo adoptowane? Dowiedz się i jeśli ma, znajdź je. - Spojrzał na Canova. - Co wiesz na temat Toppera? - Spooky'ego - poprawił go Canov. - Nicolas Bradshaw. Zda je się, że sądowy nakaz aresztowania na jego nazwisko nadal po zostaje w mocy. Jesteśmy prawie pewni, że nie żyje. - Loretta jest prawie pewna, że jest odwrotnie. Canov wykonał lekceważący gest. - Albo też próbuje wywabić kogoś udając, że tak myśli. Brad- shaw według wszelkiego prawdopodobieństwa nie żyje. Używali śmy wielu mediów. Przeprowadziliśmy testy rezonansowe w do mach, w których mieszkał, a także w jego dawnym biurze adwo kackim w Seal Beach i nie natrafiliśmy na żadne aktywne linie życiowe. Ta, która do niego pasuje, zanika około roku 1975, a więc dokładnie wtedy, kiedy wszelki ślad po nim zaginął. - Jakiego rodzaju media? - Obstadt lubił wiedzieć wszystko dokładnie. k Canov wzruszył ramionami. - Hiszpańskie brujas, zespół psychotroników z USC, dzieci autystyczne, nawet psy wykrywacze duchów; katolicki ksiądz re negat, dwóch buddyjskich mnichów; którejś nocy podaliśmy LSD paru pokerzystom i kazaliśmy im zagrać sześćdziesiąt czy siedem dziesiąt rozdań kartami tarota w jego biurze. Na dodatek cała elektromagnetyka, liczniki Geigera, różdżki i kompasy zachowu ją się normalnie. - W porządku, a więc facet nie żyje - rzekł Obstadt - a jego duch nie bywa w miejscach, które sprawdzaliście. Czyżby wędro wał w pobliżu? - Niemożliwe, jeśli umarł gdzieś w okolicy. Wygląda na to, że się rozproszył albo został zjedzony. W roku 1962 opublikował książ kę autobiograficzną, "Spooked", ale na żadnym z egzemplarzy, na które natrafiliśmy w księgarniach, bibliotekach i antykwaria tach, nie ma ani śladu kurzu, a w tuzinie egzemplarzy ksiąg pa miątkowych z jego szkół wszystkie strony, na których powinno być jego zdjęcie, są czyste. Oboje jego rodzice zostali poddani kremacji - byli członkami Stowarzyszenia Neptuna - lecz jego oj ciec chrzestny leży na cmentarzu Hollywood niedaleko siedziby wytwórni Paramount, i choć wciąż umyślnie zasypujemy nagrobek piachem, czyszczą go jedynie sprzątacze ze służb cmentarnych. Obstadt skinął głową. - W porządku. - Wstał i przeszedł do okna po wschodniej stronie. - A teraz pojedź do Venice, dobrze? Sprawdź tę historię z rybą i krabami. ... Rozdział 14 - Chciałabym kupić jajko, jeśli można - powiedziała nieśmiało. - Po ile je pani sprzedaje? Lewis Carroll, "O tym, co Alicja odkryła po drugiej stronie lustra" J eden wydarzył się naprawdę. Być może. Angelica Anthem Elizalde stała w maleńkim sklepie zielarskim i z urazą patrzyła na dziwaczne przedmioty wystawione do sprzedaży. Na jednej ścianie wisiała setka małych celofanowych torebek z suszonymi ziołami, obok prymitywnych szmacianych lalek voodoo po dwa dolary za sztukę; na przeciwległej ścianie, na półkach, stały rzędem małe buteleczki z napisami typu Abre Camino i Le de Vete de Aąui - olejek na wyruszenie w podróż, olejek na kłopoty z prawem - i pojemniki z aerozolem oznaczone "Archanioł Michał" albo "Święty Jan Zwycięzca" ("Spryskać całą powierzchnię mieszkania. Uczynić znak Krzyża. W razie potrzeby czynności powtórzyć"). W szklanej gablocie przy kasie znajdowały się kolorowe książki z Jezusem, Matką Boską z Gwadelupy albo diabłem na okładce - jedna z nich, zatytułowana Conjuro del Tabaco, autorstwa Guillermo Ceniza--Bendigi, była najwyraźniej podręcznikiem wróżenia z popiołu papierosowego. Angelica siedziała na dworcu autobusowym przy Siódmej do świtu, a potem zostawiła płócienną torbę w schowku i pomaszerowała przez most na Czwartej do starej dzielnicy Boyle Heights, gdzie wychowywała się po przeprowadzce z Norco. Policjanci przywożący zakrwawionych Meksykanów do izby przyjęć szpitala imienia Lincolna, zaledwie parę przecznic stąd w górę Soto, określali okolicę mianem Hollenbeck Division, lecz Ange- lica zawsze lubiła brzmienie słów "Boyle Heights" i starała się patrzyć na stare wiktoriańskie domy w wąskich uliczkach, a nie na bary, sklepy monopolowe i stragany z używaną odzieżą. I zawsze czuła się w jakiś sposób urażona obecnością sklepików zielarskich, takich jak ten. Dwie młode kobiety za ladą prowadziły ożywioną rozmowę po hiszpańsku i nie zwracały na nią uwagi. Zmarszczyła brwi, nie bardzo wiedząc, jak odnieść się do faktu, że została potraktowana jako Anglo; ograniczyła się jednak do robienia niecierpliwych gestów, nie dając po sobie poznać, że rozumie, o czym jest mowa. Pierwsza ze sprzedawczyń zapewniała drugą, że turystka wkrótce się znudzi i odejdzie; jej rozmówczyni powróciła do tematu prania, przypominając koleżance, że w sobotę wypada święto Halloween i lepiej nie zostawiać bielizny na powietrzu, jeśli będzie padało tej nocy: Las ropas estara mojado en te espiritu, y olada mai por meses. Ubrania przesiąkną esencją duchów i zaśmierdną na całe miesiące. Znowu przesądy, pomyślała Angelica ponuro. Przesądy, pośród których wyrastałam, przeświadczona, że stanowią treść ortodoksyjnego rzymskiego katolicyzmu. Pamiętała sytuację, kiedy na studiach jeden z kolegów wspomniał, że jest rzymskim katolikiem. Zaskoczona, zapytała go, jak inteligentny człowiek może naprawdę wierzyć na przykład w to, że kiedy dziecko ma gorączkę, trzeba potrzeć mu główkę surowym jajkiem. Przeżyła upokorzenie, gdy kolega zapewnił ją, że niczego podobnego nie ma w katolickiej doktrynie, i zapytał, skąd taki pomysł przyszedł jej do głowy. Wolała oczywiście pokryć zażenowanie śmiechem, niż powiedzieć mu prawdę: że jej matka uważała przyjmowanie komunii świętej w kościele i leczenie przeziębień przez pocieranie głowy surowym jajkiem - lub palenie kwiatów bławatka czy zjadanie papierków z wypisanymi na nich modlitwami - za rytuały tej samej religii. Na szklanej ladzie leżała zapalniczka i paczka papierosów. Angelica, przypomniawszy sobie o sztuczce, którą wykonywała jej babka, pod wpływem nagłego impulsu położyła na ladzie dzie- sięciocentówkę i wzięła jednego papierosa. Kobiety zamilkły i wbi- ły w nią wzrok, lecz nie protestowały, kiedy zapaliła. Paliła pospiesznie, nie zaciągając się. Kiedy powstał już słupek popiołu, strzepnęła go na ladę i rozsmarowała czubkiem palca, tworząc kształt sześcioramiennej gwiazdy Dawida. Paliła jeszcze przez pół minuty, podczas gdy dwie kobiety za ladą przyglądały się jej uważnie, i wreszcie otarła dłoń o kant spodni. Potem strzepnęła sobie długi słupek popiołu w zagłębienie dłoni, ścisnęła, roztarła palcami i przycisnęła dłoń pośrodku gwiazdy. Jeśli zrobi się to prawidłowo, kiścią dłoni odciskając półokrągły zarys brody, zagiętymi paznokciami wycierając puste miejsca przypominające podkrążone oczy, a potem zaznaczając czoło, rezultatem jest podobizna mogąca uchodzić za twarz Jezusa, rozpoznawalna dzięki brodzie i cierniowej koronie. Babka Angeliki potrafiła doprowadzić dorosłych mężczyzn do łez, tworząc rzekomo cudowny wizerunek. Angelica cofnęła dłoń. Wyszło całkiem nieźle. Jedna z kobiet przeżegnała się, druga otworzyła usta, jakby chciała coś powiedzieć - a w tym momencie rysunek na szkle za- czął się poruszać. Angelica zerknęła w dół, kiedy kobiety wybałuszyły oczy. Z początku myślała, że to wiatr poruszył popiół; lecz wizerunek sam się przekształcał. Poszarpane linie cierniowej korony zamieniły się w kosmyki potarganych włosów, szerokie maźnięcie brody upodobniło się do tłustego podbródka. Popiół wokół oczu ułożył się w siateczkowe zmarszczki. Angelice przebiegło przez myśl, że ma zbyt wilgotne dłonie, by ponownie wykonać sztuczkę. Musiała chwycić się metalowej krawędzi gabloty, gdyż nagle straciła równowagę. Rozpoznała twarz. Był to Frank Rocha, jeden z pacjentów, którzy zmarli w trakcie ostatniej sesji terapii grupowej w klinice Angeliki w noc Halloween przed dwoma laty. Potem zarys ust zgęstniał, stężał - usta otworzyły się i zaczęły mówić. Były oczywiście nieme, a Angelica nie potrafiła czytać z ruchu warg. Gwałtownie uderzyła dłonią w rysunek, nieomal tłukąc szkło. Musiała mieć zupełnie dziki wyraz twarzy, kiedy spojrzała na ekspedientki, bo obydwie wycofały się w stronę automatu telefo- nicznego wiszącego na przeciwległej ścianie. Angelica rzuciła papierosa na podłogę i zgniotła go czubkiem trampka. - Yo volvere - powiedziała - cuando usted no esta tan ocupado. Odwróciła się na pięcie i wyszła ze sklepu. Na żebrach po le wej stronie czuła strużkę potu. Boże! To naprawdę była twarz Franka Rochy! Czuła się, jakby została przyłapana na jakiejś okropnej zbrodni. Chciała ukryć się przed tą ulicą, przed tym miastem, przed samym niebem. Wciąż miała list od Franka Rochy, w portfelu, w kieszeni dżinsów. Chciała go wyrzucić, wyrzucić cały portfel, wszystkie swoje dokumenty. Jeden w końcu zdarzył się naprawdę, upierała się w duchu, nieomal uciekając przed tą przeklętą ladą w zielarni. Ten ostat- ni... seans, przed dwoma laty, naprawdę zadziałał! Zadziałał! Dok- tor Alden, stary pijaczyna, miał rację zmuszając mnie do napisa- nia prośby o zwolnienie. Powinnam była go posłuchać, posłuchać rad cholernych pielęgniarek, chociaż wszyscy krytykowali mnie z niewłaściwych powodów. To ja zabiłam tych troje pacjentów w sali konferencyjnej, ja jestem odpowiedzialna za los tych, któ- rzy zostali ranni, i tych, którzy pewnie wciąż przebywają w tym czy innym stanowym szpitalu psychiatrycznym. Wyraźnie pamiętała swoje dwie wizyty u doktora Aldena. - Proszę wejść - powiedział głośno, kiedy stanęła przed oszklonymi drzwiami jego pełnego książek gabinetu. - Proszę za mknąć za sobą drzwi, doktor Elizalde, i siadać. Alden był przełożonym personelu medycznego w szpitalu stanowym Santa Fe w Huntingdon Park, stanowisko zdobył w wyniku przetargów politycznych; był to mężczyzna o nieporządnej fryzurze, palcach poplamionych tytoniem, prawie cały czas pijany. Angelica miała trzydzieści dwa lata i była lekarzem psychiatrii z tytułem "kierownika edukacji medycznej w zakresie szkolenia psychiatrycznego". Pracowała w szpitalu stanowym od dwóch lat, w roku 1990 zarabiała sześćdziesiąt pięć tysięcy dolarów rocznie. Uczciwie pracowała na te pieniądze. Po odbyciu obowiązkowych praktyk została w szpitalu stanowym z powodów ściśle altru-istycznych, nie tylko dlatego że było to pójście po linii najmniejszego oporu - trudna rzeczywistość zakładu darmowej opieki zdrowotnej pozwalała zdobyć doświadczenia niedostępne w bardziej elitarnych ośrodkach, a na dodatek Angelica chciała pomagać właśnie takim ludziom, którzy zwykle nie mieli szans na profesjonalną opiekę psychiatryczną. Alden wyciągnął rękę i nad zagraconym biurkiem podał jej kartkę papieru. - Siostra przełożona wpadła z tym do mnie dzisiaj rano - powiedział, uśmiechając się nieprzyjemnie. - Niech to pani prze czyta. List był donosem na Angelikę i stosowane przez nią metody; kończył się następującym stwierdzeniem: "Pielęgniarki oraz członkowie personelu pomocniczego stracili zaufanie do doktor Elizal-de i odmawiają dalszego wykonywania jej poleceń". Angelica wiedziała, że każdym szpitalem rządzą pielęgniarki i żaden dyrektor nie może sobie pozwolić na wojnę z nimi; rzuciła jednak Aldenowi buntownicze spojrzenie. - Moi pacjenci zdrowieją. Każda pielęgniarka powie panu, że czują się lepiej od pacjentów innych lekarzy. Alden wciąż uśmiechał się krzywo, lecz teraz zaczynał marszczyć czoło. - Nie muszę nikogo pytać. Wie pani równie dobrze jak ja, że używane przez panią metody są nie na miejscu w nowoczesnym szpitalu. Laleczki voodoo! Wirujące stoliki! Ileż to świec zgroma dziła pani na półkach w swoim gabinecie, białych, wysokich, z ma lunkami... świętych, i Boga, i Matki Boskiej? To niedopuszczalne! Bóg z siwą brodą, biały, do tego mężczyzna, wychylający się spomię dzy chmur z berłem w dłoni! Przybory rastafarian, rekwizyty do santerii! Pani gabinet pachnie kościelnym kadzidłem, a z wyglądu przypomina namiot ciemnego meksykańskiego wróżbity! Angelica zastanowiła się nagle, czy nie powinna była przy- prowadzić ze sobą świadka. Spokojnym tonem powiedziała: - Te metody są tylko... - Lalki voodoo, doktor Elizalde! Nie mogę uwierzyć, że na daje pani znaczenie takim... - Nie nadaję im znaczenia, tak samo jak nie nadaję znacze nia testom Rorschacha jako rzeczywistym wizerunkom potworów! -Wzięła głęboki oddech. - Proszę posłuchać. Posługując się kar tami i planszami, umożliwiam pacjentom nieświadome wyraża nie obiektywnych opinii na temat ich samych, ich bliskich, rodzi ców, dzieci. Odczyty pozwalają mi dostrzec, z jakimi głębokimi problemami mam do czynienia, jakie traumatyczne przeżycia do magają się ujawnienia z podświadomości. Wielu ludzi nie radzi so bie z abstrakcją, jaka jest wymagana przy testach... albo ze skom plikowanymi szkicami sytuacyjnymi. Jeśli jednak pacjent wycho wywał się w otoczeniu symboli, to... - Temat jest zamknięty - powiedział Alden tonem pełnym znużenia. - Nakazuję pani powrót do standardowych metod psy chiatrycznych. Angelica wiedziała, co to oznacza - przyjmowanie pacjentów na jednorazowe, dziesięciominutowe wizyty. W tym czasie powinna zerknąć w kartę, zapytać chorego o samopoczucie, przejrzeć listę podawanych leków i ewentualnie zmienić dawkę. Ma tylko utrzymywać stan obecny, głównie za pomocą torazyny. Wyszła z gabinetu bez słowa, lecz nie zmieniła postępowania. Podczas gdy pokoje wszystkich pozostałych psychiatrów nadal wyglądały tak samo - metalowe biurko, ogłoszenia przybite pinezkami do ścian, drewniana skrzynka na książki, zabawki w kącie dla dzieci pacjentów - gabinet Angeliki dalej przypominał jaskinię bruja, z kościelnymi świecami veladoro na półkach, rysunkami Jezusa, Maryi i obszarpanego starego świętego Łazarza na ścianach, z planszami do seansów spirytystycznych i kryształowymi kulami na biurku. Miała nawet, i często używała z dobrym skutkiem, wielką czarną kulę bilardową z małym szklanym okienkiem, do którego przy poruszeniu podpływały napisy w rodzaju PRAWDZIWA MIŁOŚĆ albo SZEROKIEJ DROGI. Pytanie "Jak sądzisz, do czego to się odnosi?" - przy każdej z tych zabawek - pozwalało odblokować istotne lęki i urazy. Niektórzy z członków zespołu psychiatrycznego mówili czę- sto o wzmacnianiu "duchowej świadomości" u swoich pacjentów i lubili posługiwać się niejasnym żargonem mistycyzmu New Agę, lecz nawet dla nich spirytualizm w wydaniu Angeliki był wulgar- ny i uwłaczająco utylitarny - zwłaszcza że Angelica z uporem twierdziła, iż w żadnego rodzaju spirytualizmie nie ma krztyny prawdy. Nie miała też upodobania do stawiania modnych diagnoz. W kręgach psychiatrycznych popularne ostatnio było odkrywanie tłumionych dotąd dziecięcych wspomnień wykorzystywania seksualnego, tak jak dziesięć lat wcześniej u wszystkich pacjentów znajdowano gniew, który trzeba było "przepracować". Angelica była pewna, że poczucie winy i wstyd będą następnymi uczuciami, które zostaną uznane za niepożądane. Sama zaś uważała, że poczucie winy i wstyd są często zdrowymi i prawidłowymi reakcjami na dawne zachowanie pacjenta. I tak oto została ponownie wezwana przez doktora Aldena. Tym razem po prostu kazał jej napisać podanie o zwolnienie. Zapewnił, że jeśli tego nie zrobi, jej nazwisko znajdzie się na "czarnej liście" Naczelnej Rady Lekarskiej i Krajowego Rejestru Lekarzy - nieuprawniona do przyjmowania ubezpieczonych pacjentów, nie znajdzie pracy w żadnym ze szpitali w kraju. Dał jej czas do wieczora na podjęcie ostatecznej decyzji, a ona chodziła tam i z powrotem po salonie swojego domu w Los Feliz, zdecydowana powiadomić prasę i telewizję; obnażyłaby stanowy system leczenia psychiatrycznego, pogoniła wszystkowiedzące pielęgniarki, dostała posadę Aldena. Jednak następnego ranka zdała sobie sprawę, że nie wygra tej walki. Pojechała do szpitala, by w milczeniu wręczyć podanie o zwolnienie. Potem otworzyła prywatną praktykę. Znalazła kręgarza, który zgodził się wynajmować jej swój gabinet na parterze przy Alva-rado Street we wtorki, a w pozostałe dni pracowała jako sekretarka w kancelarii prawniczej w śródmieściu. Jej wtorkowa praktyka szła początkowo powoli - dwóch, trzech pacjentów, czasem pięćdziesięciominutowy "seans grupo- wy" - lecz dzięki dobrym wynikom była wkrótce polecana przez okoliczne firmy, a nawet przez urzędników władz okręgu, i po sze- ściu miesiącach przeprowadziła się do własnego gabinetu, pomię- dzy dentystą a firmą ubezpieczeń komunikacyjnych na Beverly. Wkrótce musiała zaangażować recepcjonistkę do pomocy przy ko- respondencji i księgowości. Wreszcie, w noc święta Halloween w roku 1990, przeprowadziła ostatni ze swoich "seansów" terapeutycznych. A on wydarzył się naprawdę. Przeszła Whittier Boulevard kilka przecznic w kierunku zachodnim, teraz się zatrzymała. W roku 1990 Frank Rocha mieszkał w niewielkim domku przypominającym bungalow kawałek na północ od parku MacArthura. Angelica była u niego dwa razy, pod wpływem bojo- wego nastroju, jaki jej podówczas towarzyszył, i sądziła, że zdoła ponownie tam trafić. Frank miał żonę i... dwie córki? Stojąc na chodniku w porannym słońcu, pstrykała palcami z lękliwym podnieceniem. Wiedziała, że dwa lata bezcelowego włóczenia się po kraju były tylko zwłoką; a raczej nie zwłoką, lecz przygotowaniem, odzyskiwaniem sił, by... By dokonać niebezpiecznego i niemal na pewno bezsensownego aktu naprawienia szkód. Amado Street? Zorientuje się dokładnie, kiedy dotrze do parku MacArthura. Wzięła głęboki oddech i zaczęła iść, rozglądając się za przystankiem autobusowym. Rozdział 15Gdy odpływ spłynął z plaży, raźny jak skowronek O rekinach ze wzgardą mówi cały dzionek, Lecz gdy wracają wody, a rekiny z nimi, Odznacza się głos jego nutkami drżącymi. Lewis Carroll, "Przygody Alicji w krainie czarów" P onieważ właściwie było to śniadanie, Pete Sullivan zamówił coorsa light do swoich menudos. Zdążył skończyć piwo, kiedy kelner przyniósł talerz dymiących flaków, toteż pomachał w jego stronę pustą szklanką. - Jeszcze jeden coors - stwierdził kelner, kiwając głową. Był dumny, że mówi po angielsku. - Bezołowiowe, zgadza się? - Zgadza - odparł Sullivan. - Zgadza - powtórzył cicho, gdy kelner odszedł w kierunku baru. Bezołowiowe, pomyślał. Tylko bezołowiową benzynę teraz sprzedają. Ludzie jeżdżący starymi samochodami, tacy jak ja, muszą dolewać substytutu ołowiu do baku przy każdym tankowaniu. Zapewne przymiotnik "bezoło wiowe" na określenie lekkiego piwa będzie nadal w użyciu dłu go po tym, jak benzyna z ołowiem zostanie zapomniana, i wszy scy będą myśleli, że jest to zniekształcenie jakiegoś dawnego terminu z dziedziny browarnictwa. Bosołowione, pomyślał męt nie. Oryginalne lekkie piwo, warzone od średniowiecza w staro dawnej słowiańskiej osadzie Wielkie Pierdy. W schowku pod zlewem w furgonetce miał teraz obok po- jemników z substytutem ołowiu również dwie czy trzy plastiko- we butelki szamponu. Wyobraził sobie, jak wchodzi do męskiej łaźni przy sali gimnastycznej miejskiego college'u na Vermont i wylewa sobie na głowę płyn z niewłaściwej butelki. Mógłby się tłumaczyć, że to środek na wszy. Ale co powiedziałby face- towi na stacji benzynowej, dodając do baku szampon do wło- sów? Szampon kosztował jedyne dziewięćdziesiąt dziewięć centów - logiczne - w prowadzonym przez Arabów sklepiku z szyldem "Wszystko za 99 centów", przy którym zatrzymał się na Western. Wszechobecne pasaże handlowe w Los Angeles były zapełnione sklepikami z taniochą, tak jak w latach osiemdziesiątych mieściły tylko meksykańskie budki z pieczonym kurczakiem. Bar Tinyego Naylora zniknął, Sullivan pojechał więc dalej, mijając przeróżne lokale, które nadal kojarzyły mu się jako "knajpa dziewczyn do wzięcia", "knajpa alkoholików i narkomanów", "knajpa rock'n'rollowcow", "knajpa zwariowanych punków". Kto przychodził do nich dzisiaj? Ben Frank, mekka długowłosych okularników w latach sześćdziesiątych, wciąż istniał na skrzyżowaniu przy La Cienega. Niegdyś w ogłoszeniu o naborze do programu telewizyjnego z udziałem grupy The Monkees posłużono się zwrotem "zapraszamy wszystkich bywalców Bena Franka". Skręcił na południe w Highland, a potem raz jeszcze na wschód w Melrose - i odkrył, że Melrose Avenue, chociaż nadal pełna ruchu, umarła. Pamiętał, kiedy Flip, wielki sklep z używa- ną odzieżą, spłonął w roku osiemdziesiątym trzecim czy czwar- tym, wkrótce potem zorganizowano wielką wyprzedaż powypad- kową na ulicy - kimona, smokingi i filcowe kapelusze sprzedawa- no tanio w gorącym słońcu i przy głośnej muzyce. Teraz w tym samym miejscu znajdował się sklep Gap, jaki można by znaleźć w każdym pasażu. We wczesnych latach osiemdziesiątych ekscen- tryczni Japończycy myszkowali po Melrose w poszukiwaniu skórza- nych kurtek i szaf grających, a nerwowi turyści przyjeżdżali popa- trzyć na punków z zielonymi irokezami; teraz dziwne fryzury wy- glądały, jakby ułożono je w luksusowym salonie fryzjerskim. Tak jak nie może powstać awangarda finansowana ze źródeł państwo- wych, pomyślał Sullivan, jadąc swoją starą furgonetką wzdłuż za- tłoczonych chodników, tak i ta bogata różnorodność jest już tylko oznaką przedśmiertnych drgawek. Minąwszy okolicę studia deLaravy, skręcił na południe w Western i pojechał w dół Wilshire, dalej na wschód, obok zabytko- wych budynków w stylu Art Deco, aż do Hoover Street; na wschód od Hoover Wilshire przecina ukosem park MacArthura (ojciec Sullivana zawsze używał przedwojennej nazwy Westlake Park, lecz dzisiaj Pete Sullivan przejechał do Alvorado nie my- śląc o starym). W trójkącie wyznaczonym przez trasy szybkiego ruchu Harbor Freeway i Hollywood Freeway mieściły się wąskie uliczki i stare domy dzielnicy znanej jakoTemple-Beaudry. Po przeciwległej strome autostrad, na wzniesieniu ponad śródmieściem Los Angeles, jeszcze trzydzieści lat wcześniej stały dostojne wiktoriańskie domy Bunker Hill. Dzisiaj wznosiły się tam anonimowe biurowce; po tej stronie Sullivan widział puste place po wyburzonych budynkach i wiele rozpoczętych budów, co oznaczało, że dni Temple--Beaudry są już policzone. Skręcił z Wilshire i jeździł po wąskich uliczkach z rzędami pieprzowców, aż znalazł maleńką meksykańską restaurację Los Tres Jesuses. Zapewne należała do trzech facetów noszących po- pularne meksykańskie imię Jesus. Dobre miejsce na zjedzenie śniadania. Ujął łyżkę i zanurzył ją w gęstej zupie z flaków pachnącej czosnkiem, cebulą i cilantro. W kilka minut zjadł wszystko, reszt- ki czerwonego, zawiesistego sosu wytarł kawałkami kukurydzia- nej tortilli. Ponownie dał znak kelnerowi. Wytrząsnął papierosa z paczki i zapalając zapałkę spostrzegł, że na dnie małej aluminiowej popielniczki ktoś narysował flamastrem trupią czaszkę, starannie kaligrafując dokoła napis: LA CIGAR - TRAGICAL. Palindrom. Zaskoczony, ułamek sekundy wcześniej upuścił palącą się zapałkę na rysunek trupiej czaszki, a popielniczka rozbłysła na moment płomieniem, jakby ktoś wlał do niej odrobinę wysokoprocentowego alkoholu. Ogień zgasł natychmiast i odległy zapach - boczku? - zniknął, gdy tylko Sullivan zdołał go pochwycić. Nagle poczuł nerwowość - lecz nic się nie zdarzyło, jedynie włączył się alarm w samochodzie na parkingu na tyłach lokalu. Bip... bip... bip... Sullivan uśmiechnął się lekko, choć ręce mu drżały. Wtedy barman zaczai dzwonić łyżeczką o szklankę do taktu z dźwiękami alarmu: bip, dzyń, bip, dzyń, bip... Przez chwilę był to chór'Cyganów z "Trubadura"... i Sullivana ogarnęła fala wspomnień o ojcu. "Nie liczcie na silnik", powtarzał ojciec Pete'owi i Sukie setki razy, kiedy siedzieli przy chili w Ptomaine Tommy na Broad-wayu, stali w kolejce do jakiejś atrakcji wesołego miasteczka w Pikę na Long Beach albo po prostu jechali nowym studebake-rem do kanionu Topanga i z powrotem. "Korbką kamery trzeba kręcić w równym tempie, nawet kiedy siedzi się w kucki na platformie przyspawanej do maski samochodu wchodzącego właśnie w ostry zakręt czy na statku na Morzu Beringa, gdzie temperatura spada tak nisko, że smar w kamerze prawie zamarza. Niektórzy z chłopców próbowali wykorzystywać sekundową wskazówkę zegara, by odmierzać wymagany odcinek filmu w jednostce czasu, ale Karl Brown zdradził mi niezawodny sposób. Trzeba nucić chór Cyganów - jeśli naprawdę weszło się w rytm tej melodii, to nawet zwisając na linie na silnym wietrze z dachu dwudziestopiętrowe-go wieżowca można było wykręcać korbką przepisowe szesnaście klatek na sekundę z dokładnością metronomu". Ich ojcem był Arthur Patrick Sullivan - znany jako A.P. albo Apie, Małpka, pewnie dlatego że lubił popisywać się swoją siłą i miał plecy porośnięte gęstym włosem - który karierę w przemyśle filmowym rozpoczynał w roku 1915 jako kamerzysta i technik w stodole Cecila B. De Mille'a przy zbiegu Vine i Selma w Hollywood. W owych wczesnych czasach pracował między innymi dla De Mille'a, Jesse Lasky'ego i Samuela Goldfisha, zanim ten zmienił jeszcze nazwisko na Goldwyn. Raczkujący przemysł filmowy rozwijał się wtedy zupełnie chaotycznie. Apie Sullivan został ostatecznie producentem i reżyserem w Twentieth Century Fox. Przez wspaniałe dziesięć lat albo więcej robił filmy z gwiazdami takimi jak Tyrone Power, Don Ameche i Alice Faye; lecz dla bliźniaków było oczywiste, że najszczęśliwszy był w okresie jeszcze przed wprowadzeniem dźwięku i sztucznego oświetlenia. "Mówili «Tra-cimy światło», kiedy słońce zaczynało zachodzić", opowiadał dzieciom, "lecz to była właśnie magiczna pora Griffitha, ten moment kiedy słońce wisiało nisko nad czubkami drzew, a budynki i aktorzy oświetleni byli z boku złotym blaskiem". Lata dwudzieste były magiczną porą ich ojca. Bliźnięta przyszły na świat w roku 1952. Stary miał już trzecią żonę, ograniczał się do kręcenia filmów dokumentalnych i pracy niezależnego montażysty; dorabiał kupując i sprzedając nieruchomości w Riverside i Orange County, nigdy jednak nie wyprowadził się ze starego domu w hiszpańskim stylu w Brentwood. Czasem przesiadywał w Hillcrest Country Club z Dannym Kaye'em i George'em Jesselem, i był dumny, że wciąż jest w stanie załatwiać posady w branży rozrywkowej dzieciom różnych swoich przyjaciół. Kelner przyniósł trzeciego coorsa i Pete pociągnął długi łyk z butelki. Piję od rana, pomyślał. Beth - imię to nosiła Sukie aż do czasów college'u - zawsze twierdziła, że pamięta ich matkę, która umarła, kiedy mieli rok. Pete nigdy jej nie wierzył. Kiedy mieli sześć lat, ojciec się zaręczył. Kelley Keith miała trzydzieści dwa lata (stary Apie sześćdziesiąt jeden), lecz była autentyczną aktorką, odtwórczynią kilku drugoplanowych ról w takich filmach jak "Nie jesteśmy małżeństwem" czy "Londyński wampir", i bliźniakom imponowała jej współczesna kariera, tak jak nigdy nie robiły na nich wrażenia stare filmy ojca. Była szczupłą blondynką o drobnych ząbkach i zmarszczkach od śmiechu wokół oczu. Pete bardzo się pilnował, by nie zdradzić Beth, że zakochał się - był tego pewny - w przyszłej macosze. Wiele czasu spędzali razem, we czwórkę - brodzili w płytkich wodach zatoki Morro w poszukiwaniu maleńkich ośmiornic, spacerowali po sosnowych lasach wokół chaty ojca nad jeziorem Arrowhead, jadali wspaniałe obiady w przypominającym ogromny kapelusz Brown Derby na Wiltshire... Ojciec zawsze zamawiał surowe ostrygi i tatara. Ciągle obiecywał bliźniakom, że już niedługo pojawią się im do towarzystwa nowe siostrzyczki i braciszkowie. Ślub odbył się w kwietniu 1959 roku, w kościele St. Alban's na Hilgard. Sukie - Elizabeth - była markotna przez wiele tygodni i odmówiła wystąpienia w roli druhny. Bukiet fiołków niosła przed panną młodą córeczka Shirley Temple, mała Lori Black. Przyjęcie weselne odbyło się w Chasen. Pete wciąż pamiętał Andy Devi-ne'a śpiewającego ochrypłym głosem "At the Codfish Ball". A potem, któregoś popołudnia tego lata, ojciec i jego świeżo poślubiona żona pojechali do Venice Beach na piknik. Tym razem nie zabrali bliźniaków. Ich siwowłosy ojciec, według relacji świadków, poszedł popływać, jak zawsze dając pokaz swojego atletycz-nego "australijskiego kraula", i wypuścił się daleko poza linię płycizny. Utonął. Pete przechylił butelkę, pociągając kolejny łyk zimnego piwa. Po śmierci ojca Kelley Keith po prostu zniknęła. Spakowała się i wyprowadziła, nikt nie wiedział dokąd. Oto historia mojego życia, pomyślał Pete, nawet bez szczególnej goryczy. Później doszły go plotki, że wyjechała do Meksyku z dużą częścią pieniędzy ojca. Potem usłyszał, że zginęła tam w wypadku samochodowym. I tak oto bliźniaki zostały umieszczone w pierwszym z dłu- giej kolejki sierocińców. Potem było gimnazjum Hollywood High i City College, i brak pieniędzy, i wreszcie robota dla deLaravy. DeLarava zapewne zna numer rejestracyjny mojego samochodu, pomyślał teraz Pete, zakręcając butelką z resztką piwa na dnie. Czy mogła w jakiś sposób sprawić, że szuka go teraz policja? Przypomniał sobie żartobliwy wierszyk, który lubił deklamować jego ojciec: Z czego się buty robi? Ze skóry. Z kury? Toć rosół się robi z kury. Nie, skóry! Skóry! Krowie stroje! Co, krów jest troje? Cóż, wpuść je, ja się nie boję. A ja się boję, pomyślał Sullivan. Zauważył wcześniej automat telefoniczny na tylnej ścianie przy drzwiach do toalet. Wyciągnął kilka ćwierćdolarówek z garści drobnych na stole i wstał. Sprawdźmy, czy zdołamy załatwić sobie jakieś solidniejsze mieszkanie, pomyślał, idąc równym krokiem w stronę telefonu. Bądź tam, Steve, pomyślał wystukując zapamiętany numer. A może się przeprowadziłeś? Usłyszał tylko jeden długi sygnał, zanim ktoś podniósł słuchawkę. - Halo? - Dzień dobry - powiedział Sullivan ostrożnie - czy mogę roz mawiać ze Stevem Lauterem? - Przy telefonie. Hej, to chyba głos Pete'a Sullivana! Czy to ty, chłopie? - Albo moja kiepska kopia. - Steve pracował w jakiejś spół dzielni kredytowej w latach osiemdziesiątych. Czyżby miał zaraz wychodzić do pracy? - Słuchaj, jestem w Los Angeles na kilka dni. Moglibyśmy się spotkać? - Będę miał skrzynkę soku chmielowego, kiedy się tu zjawisz - powiedział serdecznie Steve. - Gdzie się zatrzymałeś? - Cóż - rzekł Pete, wdzięczny, że Steve sam poruszył ten temat - śpię w mojej furgonetce. Mam tam łóżko i kuchenkę... - Nie, zostaniesz u mnie. Jak prędko możesz się zjawić? Sullivan przypomniał sobie, że Steve jest żonaty. Chciał ogolić się i wziąć prysznic, zanim stanie w progu domu swojego najlepszego przyjaciela. - Nie pracujesz dzisiaj? - W środy mam wolne. Właśnie zamierzałem wziąć się za strzyżenie trawnika. - Cóż, mam jeszcze parę spraw do załatwienia, parę spotkań do odfajkowania. Zadzwonię do ciebie. Wciąż mieszkasz przy Wa shington i Crenshaw? - Nie, chłopie, przeprowadziłem się na zachód od Czterysta Piątej, do Sawtelle, gdzie gliniarze nie zatrzymują cię tylko za to, że jedziesz dobrym samochodem. Mieszkam przy... - Podasz mi adres, kiedy zadzwonię - przerwał mu Sullivan. -1 będę uważał na znaki po drodze, chyba nie jeżdżę dobrym sa mochodem. - Przyjeżdżaj szybko, Pete. - Jasne. Przywiozę trochę... micheloba, zgadza się? - Teraz jest to amstel light, ale mam pełno. - I tak trochę przywiozę. - Czyżbyś teraz pił? Nie czekasz do zachodu słońca? - Piję tylko kiedy świeci słońce. Steve zaśmiał się, odrobinę nerwowo. - Tutaj świeci codziennie, chłopcze. Będę czekał na twój te lefon. Sullivan odwiesił słuchawkę. Stał przy automacie w ciemnym korytarzu. W ustach czuł smak menudos i piwa, i żałował, że zostawił papierosy na stoliku, bo musiał jeszcze gdzieś zadzwonić. Ulicą przejechał wóz policyjny na sygnale. Sullivan wrzucił kolejną dwudziestopięciocentówkę do otworu. Numer studia również pamiętał. Po dwóch sygnałach kobiecy głos powiedział: - Chapel Productions, słucham. Dobry Boże, pomyślał, to coś nowego. - Czy mogę rozmawiać z Lorettą deLarava? Tutaj Donahue z Raleigh. - Był ciekaw, czy deLarava nadal zleca Raleigh obrób kę filmów i czy Donahue nadal tam pracuje. Nie miał zamiaru rozmawiać z deLarava, był gotów przerwać połączenie, gdyby odebrała telefon, lecz kobieta powiedziała: - Pani deLarava jest na obiedzie... nie, chwileczkę, tak, krę ci reportaż w Venice. Może to chwilę potrwać. Sullivan oblał się zimnym potem. - W porządku - powiedział, oddychając płytko, bo ogarnęła go fala mdłości. - Spróbuję później. Wrócił do stolika, dopił piwo. Jeszcze jedno? - zastanowił się. Nie. Nie mogę wyprzedzać problemów w tych wąskich uliczkach, a areszt za jazdę po pijane- mu w ogóle nie jest mi potrzebny. Co ona robi dzisiaj w Venice? Do Halloween jeszcze trzy dni. W najgorszym przypadku jest to rekonesans przed tym, co będzie wtedy robiła - a może coś cieka- wego naprawdę tam się dzieje... Rozważył pomysł, by pojechać i sprawdzić, ale odkrył, że nie jest w stanie tego zrobić. ... Rozdział 16 -Jestem pewna, że to nie miało znaczenia, które... - zaczęła Ałicja, lecz Czerwona Królowa przerwała jej niecierpliwie. - O to właśnie mam pretensję! Powinnaś była chcieć, żeby to miało znaczenie! Jak przypuszczasz, jaki może być pożytek z dziecka, które nie ma znaczenia? Lewis Carroll, "O tym, co Alicja odkryła po drugiej stronie lustra" Czasem Kootie był dla biedactw dobry, wrzucał drewniane grzanki do zupy, żeby miały co jeść przy obiadowym stole; dzisiaj jednak, kiedy próbował zaszczepić swoje dzieci, nie chciał, żeby kręciły się w pobliżu, więc palił cygaro z końskiego włosia owiniętego w papier. Smakowało obrzydliwie, ale przynajmniej żadne niewyraźne postaci nie czaiły się w okolicy bramy. Jego dzieci były nieposłuszne - kazał im wejść boso na trawnik i rzucał pod nogi małe chińskie fajerwerki, żeby zatańczyły, a one tylko płakały; kiedy zaś ustawił słup z monetami na szczycie, jego syn Tommy nie potrafił wspiąć się na górę. Musiał nakrzyczeć i posmarować mu kolana żywicą, dopiero wtedy się małemu udało. Kootiemu nie było łatwo - był głuchy i musiał trzymać w zę- bach słuchawkę telefonu, żeby słyszeć za pośrednictwem prze- wodnictwa kostnego. Teraz śniąc trzymał w zębach fajerwerk, zapalając go jak cygaro. Huk eksplozji wyrwał go ze snu. Jego ciepła, kosmata poduszka też już nie spała - Fred podniósł głowę zaalarmowany nagłym hałasem. Kootie usiadł wyprostowany na stosie przewijarek wideo na tylnym siedzeniu samochodu Raffle'a. Jasne słońce oświetlało dachy starych biurowców. Kootie poprawił ciemne okulary na nosie. - Dopiero to was obudziło - odezwał się Raffle z przedniego sie- dzenia. - Gaźnik strzelił, przepraszam. - Docisnął gaz i cały samo- chód się zatrząsł. - Obaj drżeliście we śnie - ciągnął Raffle. Kootie patrzył, jak jego wielka głowa podskakuje zgodnie z rytmem roz- grzewającego się silnika. - Bardzo jestem ciekaw, o czym śnią miej- skie psy. Nie mogą ganiać królików, bo nigdy w życiu żadnego nie widziały. Pewnie się pieprzą. Zawsze chciałem zrobić to z żoną na pieska, ale nigdy nie mogłem jej namówić do wyjścia na trawnik. Raffle ze śmiechem chwycił butelkę corony, którą kupił poprzedniego wieczora. Otworzył ją, wsadzając kapsel w szczelinę pod deską rozdzielczą. Kootie sięgnął po jedną z przeglądarek i szukał po kiesze- niach dwudziestopięciocentówki. Przez zakurzoną tylną szybę wi- dział wąskie sklepiki z poobdrapywanymi żelaznymi kratami w drzwiach, zwały śmieci na chodnikach, owiniętych w koce obdar- tych Murzynów siedzących pod brudnymi stiukowymi ścianami. Nerwowo wyciągnął ćwierćdolarówkę z kieszeni i przypomniał sobie, że Raffle nazwał tę okolicę Los Angeles Piątką - Piąta Ulica, zaledwie jedną przecznicę od neonów i wielojęzycznego tłumu Broadwayu. Zrobiło mu się niedobrze od zapachu piwa. Nachylił się nad przewijarką i za pomocą monety zaczął wykręcać śruby z tylnej ścianki. Gdy Raffle użył pustej butelki jako fajki - przesycając duszne powietrze ostrym aromatem kokainy i rozgrzanej wełny stalowej - i otworzył drzwi, by wyrzucić niepotrzebną już flaszkę na ulicę, Kootie zdjął tylną płytę obudowy i próbował poluzować śruby silnika elektrycznego wewnątrz. Raffle zerknął na niego wrzucając bieg. - Co wciągałeś, Kootie, mój chłopcze? - zapytał radośnie. - Odrobinę proszku dla animuszu? - Nic - odparł Kootie szybko, myśląc o duchu, którego wciąg nął nosem poprzedniego wieczora. Niewątpliwie duch był odpo wiedzialny za jego dziwaczne sny tej nocy. - Prawdziwy z ciebie amator speeda. - Silnik krztusił się i kaszlał, lecz Raffle'owi udawało się zmusić samochód do jecha nia przy krawężniku. - Zostawisz amfetaministę w pokoju ze śru bokrętem, a po powrocie zastajesz sprzęt muzyczny rozłożony na części. Crack dzisiaj to coś nie dla dzieciaków, lecz w porównaniu z amfą jest nieszkodliwy. - Przy Broadwayu mieli zielone światło, ale Raffle musiał przepuścić pieszych przed skrętem na północ. - Jakiś facet produkuje speed w podziemnej wytwórni gdzieś wTwentynine Palms, pośrodku pustyni, kapujesz? A jeśli jest pa- ranoikiem, jak to zwykle bywa, i nie bez powodu, to jego parano- ja dostaje się do prochu i kiedy go wciągasz, masz wrażenie, że wiesz, jak facet się czuł, kiedy go produkował. Przejmujesz jego osobowość. Księża katedry St.Vibiana na Drugiej powinni przypra- wiać materiał odrobiną świń-tości. Przez chwilę Kootie miał przed oczami obraz znarkotyzowanej maciory, dopiero po chwili zdał sobie, że Raffle ma na myśli "świętość". Chodniki Brodwayu były już pełne żebraków i biznesmenów każdej możliwej rasy i narodowości; wszyscy sprawiali wrażenie bardzo zajętych. Jak długo będę mógł żyć na ulicy? - pomyślał chłopiec z niepokojem. W wąskich lokalach na parterze mieściły się wyłącznie sklepy z butami, chińskie restauracje i biura podróży. Ponad głowami niespokojnego tłumu prężyły się dumnie starodawne żelazne słupy latarń z kloszami z mlecznego szkła, platformy schodów ewakuacyjnych pięły się zygzakiem po pełnych godności frontonach poczerniałych od spalin budynków. Spojrzał na urządzenie, które trzymał w rękach - i nagle nie mógł sobie przypomnieć, co to jest. - Do czego to służy? Raffle obejrzał się przez ramię. - Teraz już chyba do niczego. To przewijarka, zepsuta. Do przewijania filmów, żeby nie zużywać magnetowidu. - Filmów? - Kootie patrzył na plastikową obudowę, próbując wyobrazić sobie szpule celuloidowej taśmy na tyle małe, by zmie ściły się do środka. - Magnetowid - powtórzył w zamyśleniu. - Za pewne coś z magnesem. I z widmem. A może magneto? - Gdzieś ty się podziewał, chłopcze? - rzekł Raffle. - To coś, co podłączasz do swojego telewizora i puszczasz na tym filmy. Kootiemu serce waliło jak młotem. - Jaki był największy wynalazek od czasu... - ugryzł się w ję zyk - w dwudziestym wieku? Raffle podrapał się skonsternowany po brodzie. - Och, wydaje mi się, że... chyba termos. - Termos? Taki do herbaty? - Pewnie - odparł Raffle swobodnie. - Gorące zostaje w nim gorące. Zimne zostaje zimne. - Podniósł ręce znad kierownicy w geście zdumienia. - Jak on to robi? Zaśmiał się i opuścił szybę, żeby pies mógł wystawić głowę na zewnątrz. Kootie pochylił się do przodu, chcąc odetchnąć chłodnym powietrzem. - Dokąd jedziemy? - zapytał. - Do Civic Center. Pokręcimy się po Spring i Grand, zahaczy my paru szanowanych obywateli mających akurat przerwę w pra cy albo czekających w kolejce po bilety na "Upiora w operze". Bę dziemy bazować na ich poczuciu winy. A najpierw przystanek w supermarkecie, kupimy trochę meksykańskich gołąbków tama- les, żeby było co włożyć pod maskę na wieczór. Mają tu też chińsz- czyznę, ale pobyt przy gaźniku nie robi jej zbyt dobrze. - Tamales to świetny pomysł - rzekł Kootie. - Czy możemy też kupić trochę fajerwerków? - Fajerwerków! - wykrzyknął Raffle. - Przy wszystkich moich wykroczeniach chcesz jeszcze kupować... nielegalne materiały wybuchowe? - Kootie zaczął mamrotać jakieś przeprosiny, lecz Raffle ciągnął dalej: - Pewnie, dostaniesz fajerwerki. A co na śniadanie? Może kawałek pizzy pepperoni? "Wypijmy jeszcze ku bek kawy" - zanucił ochryple - "kawałek pizzy przełknijmy wnet". Kootie uśmiechnął się niepewnie i skinął głową. Przytrzymał ciemne okulary, żeby nie spadły, bo Fred rytmicznie uderzał go ogonem w policzek. Raffle zaparkował samochód na Trzeciej i wszyscy razem, z Fredem u boku, przekroczyli próg supermarketu Grand Central. Po minięciu stoisk czyścicieli butów znaleźli się w obszernym, chłodnym wnętrzu, gdzie wielkie żywe ryby trzepotały się na ladach, a siwowłose staruszki wyjadały pałeczkami z papierowych talerzyków makaron z warzywami, jakich Kootie nigdy w życiu wcześniej nie widział. Raffle podał swoje zakupy latynoskiemu kasjerowi, gawędząc z nim po hiszpańsku i wymieniając żarciki z kilkoma nadmiernie umalowanymi kobietami, które kręciły się w pobliżu. Kootie wziął je za hostessy. Z powrotem na słonecznym chodniku Kootie i Raffle żuli powoli kęsy gorącej pizzy owiniętej w pergamin, podczas gdy Fred dreptał obok z torebką tamales w pysku. W sklepie Raffle wsunął Kootiemu do kieszeni koszuli płaską paczuszkę. Przy samocho- dzie Kootie wyciągnął pakunek i ujrzawszy rysunek chińskiego smoka na opakowaniu, zdał sobie sprawę, że to fajerwerki. Scho- wał paczuszkę do tylnej kieszeni spodni. Fajerwerki, pomyślał ze zdumieniem. Po co mi fajerwerki? Był ciekaw, czy dzisiejszy sen nadal się go trzyma; przez cały ranek wytrącał go z równowagi dźwięk głosów, klaksonów samochodowych i uderzeń toporów rzeźniczych, przypatrywał się tępym wzrokiem samochodom o niskich, wydłużonych sylwetkach; wyglądały, jakby umiały również latać. Raffle podniósł maskę forda. Kootie nachylił się nad zderzakiem i spojrzał na czarny silnik. Rozpoznawał chłodnicę i blok silnika, ale zastanawiał się, skąd wzięło się tyle wirników i pasków klinowych. - Daj mi naszego chleba powszedniego - mruknął Raffle, od bierając psu torebkę z jedzeniem. W zagłębieniu lewego błotnika rolka aluminiowej folii za- tknięta była za pojemnik z przezroczystego tworzywa wypełniony zielonkawą cieczą. Raffle oderwał kawałek folii i ciasno owinął meksykańskie gołąbki, po czym wetknął je za filtr powietrza. Kootie był zachwycony. - Kuchnia samochodowa - powiedział. - Powinni projekto wać samochody od razu z piekarnikami. - I ze specjalną linką zwisającą spod zakrętki chłodnicy - do dał Raffle. - Do gotowania na parze. - Poklepał srebrne zawiniąt ko. - Jak myślisz, nie wypadnie? Kootie nie odpowiedział. Spojrzał właśnie na ogromne kolorowe zdjęcie swojej twarzy i przez dłuższą chwilę nie potrafił ocenić realnej wielkości fotografii. Zamrugał i przekrzywił głowę. Obraz skurczył do właściwych rozmiarów. Za plecami Raffle'a i nad jego głową, w szerokiej metalowej ramie na pierwszym piętrze budynku, przed którym zaparkowali, wisiał wielkoformatowy plakat - jego jaskrawe kolory odcinały się na tle wypłowiałych plakatów reklamujących piwo i papierosy. Jedną trzecią plakatu stanowiło kolorowe powiększenie szkolnej fotografii Kootiego z piątej klasy. Tekst był po hiszpańsku, ale znaczenie nie pozostawiało wątpliwości: RECOMPENSA DINERO POR ESTE NINO PERDIDO, SE LLAMA CUT HUMIE PARGANAS LA ULTIMO VES QUE LO VI LUNES, 26 DE OCTUBRE, EN BULEVA SUNSET $20,000 LLAMA (213) 555-KOOT $20,000 NO PREGUNTAS Kootie zaczął pogwizdywać i otworzył drzwi po stronie kierowcy. - Chcesz, żebym teraz ja poprowadził? - zapytał z szerokim uśmiechem. Rozdział 17 Alicja pomyślała, ale nic z tego nie wyszło. - Bardzo cię proszę, powiedz mi, jak ty się nazywasz? - powiedziała potulnie. - Myślę, że to może by trochę pomogło. Lewis Carroll, "O tym, co Alicja odkryła po drugiej stronie lustra" R affle rzucił mu zdziwione spojrzenie sponad maski. - Nie, Jacko - powiedział, zatrzaskując klapę. - Tak jak nie chcę, żeby Fred prowadził. Przesiądź się na swoje miejsce. Kootie przesunął się ponad dźwignią biegów na fotel obok. Chciał, by uwaga Raffle'a była skierowana w dół, na niego, a nie w górę na plakat. Czoło miał zroszone zimnym potem, a podkoszulkę pod grubą flanelową koszulą całkiem mokrą. Zaczął pogwizdywać melodię "Wypijmy jeszcze kubek kawy"; wiedział, że ze zwichniętą kostką nie ucieknie Raffle'owi, jeśli do tego przyjdzie. Raffle wpuścił psa na tylne siedzenie i sam usiadł za kierownicą. - Czy wszyscy mali chłopcy są tacy zwariowani jak ty? Kootie cieszył się, że ciemne okulary skrywają jego oczy, w których musiało czaić się przerażenie. - Nie jestem małym chłopcem - powiedział, mając nadzieję, że galopada serca ustanie, kiedy samochód wreszcie ruszy. - Je stem osiemdziesięcioczteroletnim... karłem. - Burmistrzem Miasta Skrzatów - wyrecytował Raffle poważ nym głosem, przekręcając kluczyk w stacyjce - w okręgu krainy Oz. - Silnik zaskoczył i samochód zadrżał. - "Idź żółtą brukowaną drogą" - zaskrzeczał Kootie. Raffle wjechał z powrotem na Broadway. Kootie pogłaskał Freda i zerknął ukradkiem do tyłu na oddalający się biały prosto- kąt plakatu, zastanawiając się, kto oferuje dwadzieścia tysięcy dolarów recompensa. Jeszcze jeden cytat z "Czarodzieja z Oz" przy- szedł mu do głowy. - "Chyba nie jesteśmy już w Kansas, Toto" - powiedział cicho, do siebie. Dwie przecznice dalej przekroczyli niewidzialną granicę, opuszczając upalną, rozedrganą wielobarwną krainę afrykańsko-- azjatyckiego zgiełku. Znaleźli się wśród wysokich, czystych sza- rych budynków, młodych drzewek zasadzonych przy krawężnikach w regularnych odstępach, nowych samochodów i mężczyzn w ciem- nych garniturach. Skręcili w lewo w Beverly, a potem zaparkowali na dużym płatnym parkingu przy Hope Street. - Zarobimy o wiele więcej niż siedem dolarów, które kosztu je tutaj postój, więc spokojnie możemy parkować na kredyt - po wiedział z przekonaniem Raffle, wyciągając z bagażnika karton z napisem PRZYJMĘ KAŻDĄ PRACĘ - BEZDOMNY WETERAN WOJENNY Z OSIEROCONYM SYNEM. Szum ciężarówek na Hollywood Freeway, tłumiony przez wysoki żywopłot na północnym końcu parkingu, był niczym szmer drobnej fali po zawietrznej stronie falochronu. Noc spędzili w samochodzie. Kootie zauważył, że Raffle spał tylko parę godzin pomiędzy kolejnymi aplikacjami swojego "lekarstwa". Miał nadzieję, że dzisiaj zatrzymają się na chwilę w motelu - widok Ahmanson Theater, Mark Taper Forum i Dorothy Chandler Pavilion, stojących dumnie niczym zagraniczne budynki rządowe na rozległym, wyniesionym, otoczonym drzewami placu po drugiej stronie skrzyżowania Temple i Hope, przypomniał mu o Los Angeles, w którym kiedyś mieszkał, i zatęsknił za królewskim luksusem prysznicu. Kuśtykał przez parking, trzymając koniec paska zastępującego smycz Freda. Pies skoczył za kilkoma spacerującymi gołębiami i Kootie próbował pobiec za nim, ale źle stanął chorą nogą i upadł boleśnie na kolana. Na moment cały świat zrobił się czarno-biały. - Ciągle ci się coś przydarza - powiedział Raffle przyjaźnie, pomagając chłopcu wstać. - Daj, wezmę Freda. Kootie nie płakał, ale kostka bardzo go bolała i był pewny, że po nodze spływa mu strużka krwi. Podał Raffle'owi koniec paska. Gdy tylko zaczął oddychać normalnie, odezwał się, by pokazać, że nic mu nie jest. - Jakież to prace może wykonywać "bezdomny weteran z osie roconym synem"? Ludzie, którzy poprzedniego dnia dawali im po dolarze czy po garści rozgrzanych w kieszeni drobnych, najwyraźniej płacili tylko miejskie myto. Tutaj ktoś mógłby naprawdę dać im dwudziestkę albo dwie i kazać zrobić coś konkretnego. Stanęli na przejściu przy Tempie. - Cóż, trzeba być przewidującym - odparł Raffle, zerkając spod przymrużonych powiek na czyste, szerokie ulice. - Nie ma sensu mówienie "Muszę iść wykupić moje narzędzia ogrodnicze z lombardu", jeśli facet ma własne narzędzia. Podstawowa sztucz ka to: "Proszę mi dać czterdzieści dolców w tej chwili, a będę pod pańskim adresem za parę godzin", kapujesz? Z tobą u boku powin no to być łatwe. "Mój chłopak jest chory, potrzebuję trzydziestu dolców, żeby umieścić go w motelu, a potem zaraz będę u pana". Jedno czy dwa kaszlnięcia z twojej strony i facet musiałby być potworem, żeby nie zareagować. Zapaliło się zielone. Przeszli na drugą stronę Tempie, z Fre-dem łagodnie ciągnącym smycz trzymaną przez Raffle'a. - A więc w gruncie rzeczy nie wykonujemy żadnej konkret nej roboty - rzekł Kootie z bezwiedną ulgą. - Praca to coś, co zapewnia ci miłe spędzenie czasu, Jacko - powiedział Raffle - i musisz nauczyć się, jak zdobywać maksi mum korzyści przy minimum wysiłku. Jedzenie, dach nad głową, picie, prochy. Niektórzy faceci urządzają sobie wczasy w pudle, nie przeszkadzają im fikuśne pomarańczowe kombinezony, ale to nie dla mnie. Nakazy aresztowania dotyczące mojej osoby wystawio ne są każdy na inne nazwisko. W więzieniu włączają telewizję o ósmej, ale o dziewiątej jest już cisza nocna, tak że nigdy nie zdążysz obejrzeć filmu do końca. Mógłbyś żyć w ten sposób? Jeśli zapalisz choćby jednego papierosa - a jeden papieros wart jest w handlu wymiennym od czterech do ośmiu przedmiotów z wię ziennej kantyny, takich jak kostki mydła czy batony czekoladowe - to koleś chowający się w przewodzie wentylacyjnym albo gdzie- kolwiek indziej donosi na ciebie i z głośników słychać: "Mayo, zgaś tego papierosa i zgłoś się do szefa zmiany". Dostajesz upo- mnienie i musisz kilka godzin szorować toalety. Po dwóch czy trzech upomnieniach dostajesz naganę, więc tracisz prawo do przedterminowego zwolnienia. Co to za życie... Lepiej jest tutaj. Kootie wzruszył ramionami. - Masz rację - powiedział. Stali na krawężniku przy Hope Street, czekając, aż zmieni się światło. Kilku mężczyzn w garniturach i kobiet w beżowych kostiumach zebrało się obok nich, paplając o wykonawcy roli upiora z wieczornego przedstawienia. Słowa "masz rację" dźwięczały Kootiemu w uszach, kiedy zerknął na prawo, z powrotem ku północy, na drugą stronę Tempie. Zobaczył wielkoformatowy plakat z drukowanym tekstem towarzyszącym barwnej fotografii. Zrobiło mu się zimno pod grubą flanelową koszulą. W uszach dzwoniło mu, jakby od eksplozji wymarzonych fajerwerków. Zastanawiał się, czy będzie w stanie pobiec, zmusić do wysiłku obolałe mięśnie. Nie przyszło mu do głowy, że może być więcej niż jeden plakat. Teraz, trzy przecznice od poprzedniego plakatu, tekst był już po angielsku: NAGRODA GOTÓWKĄ ZA PODANIE MIEJSCA POBYTU ZAGINIONEGO CHŁOPCA NAZYWA SIĘ KOOT HOOMIE PARGANAS OSTATNI RAZ WIDZIANO GO W PONIEDZIAŁEK 26 PAŹDZIERNIKA NA BULWARZE ZACHODZĄCEGO SŁOŃCA $20,000 DZWONIĆ (213) JKL-KOOT $20,000 ŻADNYCH PYTAŃ Kootie przekręcił głowę, żeby spojrzeć na Raffle'a. Raffle patrzył właśnie na plakat i teraz spuścił wzrok na Kootiego z całkowitą obojętnością na pomarszczonej brązowej twarzy. Światło zmieniło się na zielone i ludzie stojący obok Kootiego zaczęli przechodzić przez ulicę. Kootie automatycznie ruszył za nimi, wpatrując się w migającą postać zielonego ludzika na świa- tłach sygnalizacyjnych, słysząc kroki Raffle'a i pobrzękiwanie ob- roży Freda zaraz za plecami. - Dostałbyś osiem kawałków - rzekł Raffle cicho. - Po podzie leniu się ze mną i Fredem. - Do cholery z fordem - rzekł Kootie bezradnie. - Moglibyśmy kupić sobie cadillaka - ciągnął Raffle. - Do dia- ska, moglibyśmy kupić sobie winnebago z dwiema łazienkami. - Nie mogę... do nich wrócić - rzekł Kootie mimowolnie. Ale przecież nie mogę mieszkać w samochodzie do końca życia, pomy ślał. Potem usłyszał własny głos: - Zjedzą mnie i zabiją ciebie. Wszedł na krawężnik, odwrócił się twarzą do Raffle'a. - Zjedzą ciebie? - powtórzył Raffle. Ze zdziwieniem marszczył brwi. -1 zabiją mnie? - Nie ciebie - odparł Kootie, mówiąc już z własnej woli. - On mówił do mnie. Miał na myśli, że zabiją mnie. - To właśnie miał na myśli, co? - Raffle pokiwał głową. - Ka puję, Jacko. Ty naprawdę jesteś stuknięty. Twoje ładne ciuchy i dobre maniery... jesteś synkiem bogaczy, schizofrenikiem, któ ry zwiał z domu, i teraz rodzice szukają cię, żebyś mógł dalej przyj mować swoją torazynę czy lit, zgadza się? Czyli w gruncie rzeczy cię uratuję. Kootie, zupełnie przytomny w tym momencie, spojrzał na Raffle'a. Serce waliło mu jak młotem. - Mogę po prostu wziąć nogi za pas. - Masz zwichniętą kostkę. Złapałbym cię. - Powiem, że cię nie znam i że próbowałeś mnie molestować. - A ja powiem, że cię rozpoznałem, bo widziałem plakat. Kootie zerknął na pusty chodnik za plecami Raffle'a i rzekł: - Niech zadecydują ci gliniarze. Kiedy Raffle się odwrócił, Kootie kilkoma skokami pokonał schody i puścił się biegiem przez rozległy plac, w stronę wygiętego łukowato brązowego muru poniżej rozświetlonej białej kopuły Mark Taper Forum. Za plecami usłyszał szczeknięcie, potem kroki na schodach; pędził na oślep, ignorując pulsujący ból w kostce. Schował się za brązowym murem. Znowu usłyszał drapanie pazurów Freda i tupot kroków Raffle'a. Uciekał dalej, lecz teraz bardziej podskakiwał, niż biegł. Zaraz go złapią, nikt mu nie pomoże, każdy będzie chciał mieć udział w dwudziestu tysiącach dolarów. Zalała go fala oderwanych wspomnień - smagając batem konia, jechał nocą do domu koło cmentarza, podczas gdy bezcielesne palce szarpały strony niesprzedanych gazet w tyle wózka; biegł na oślep przez ciemny las koło Port Huron, ścigany przez ducha zmarłego niedawno kapitana parowca; uciekał do Kalifornii pod osłoną całkowitego zaćmienia słońca w roku 1878, siedząc w niewygodnej pozycji na poduszce na pochyłym pługozderza-ku lokomotywy Union Pacific, dzień za dniem, gdy ta wspinała się po coraz bardziej stromych zboczach ku zaśnieżonym szczytom gór Sierra... I przypomniał sobie również własną śmierć w sypialni domu w Llewelyn Park w październiku roku 1931, wydanie ostatniego tchnienia - do małej szklanej probówki. Każdy mógł zjeść go teraz, wchłonąć, wessać jego esencję. W swoim maleńkim szklanym więzieniu został zabrany do Detro- it, potem z powrotem do Kalifornii i ten chłopiec połknął go teraz; był zbyt niedojrzały, by go strawić, podzielić i zbezcześcić, wyko- rzystując jego rozbite fragmenty do własnych celów... lecz ludzie, którzy go ścigali, są do tego zdolni. Nie będą się wahać. Jeśli go złapią. W tym momencie chłopiec był tylko odsuniętym na bok pasażerem w swoim młodym ciele. Stary mężczyzna zwrócił się ku psu, który wybiegł zza węgła. W najgorszym wypadku dwie osoby, myślał Raffle, w naprawdę najgorszym, i wciąż zostaje dla mnie sześć tysięcy sześćset, bo głupi Jacko ucieka, więc traci swoją część; mogę go przewrócić i zacząć krzyczeć, a potem kazać komuś zadzwonić na policję, dzieciak ma atak padaczki, zaraz odgryzie sobie język. Ściągnę but i wsadzę mu do ust, żeby nie mógł mówić, to środek zapobiegawczy. Popędził ścieżką przecinającą płytką fosę i skręcił za łuko- waty mur zaledwie kilka sekund po Kootiem, prawie następując Fredowi na ogon. Wtedy rozległ się wybuch. Raffle zatrzymał się gwałtownie, odpychając się od ściany, by zachować równowagę. Ściana była mokra od krwi, wciąż gorącej, i poprzez delikatną szkarłatną zawiesinę zobaczył korpulentnego starszego mężczyznę, ubranego w czarny płaszcz i czarny kapelusz. Myśląc, że ktoś strzelał, Raffle szukał wzrokiem ciała chłopca. Ujrzał martwego psa leżącego w kałuży krwi. Kootiego nie było nigdzie widać. Starszy mężczyzna zaczai się obracać, a potem nagle skoczył na Raffle'a, zadzierając wysoko jedną nogę i uderzając go pod ucho czubkiem czarnego buta. Raffle ogłuszony ciosem cofnął się chwiejnie kilka kroków do barierki otaczającej fosę. Starszy mężczyzna otworzył usta i chociaż krew pociekła mu spomiędzy nierównych zębów, zdołał powiedzieć: - Dostańcie mnie teraz, przeklęte sukinsyny. Raffle pamiętał dziwne słowa chłopca: zje mnie i zabije ciebie, i przez ciągnącą się w nieskończoność sekundę był w stanie uwierzyć, że stojący przed nim starszy mężczyzna zjadł właśnie Kootiego i teraz jest gotów zabić jego, rozerwać na kawałki, tak jak najwyraźniej uczynił to z psem. W następnej sekundzie Raffle przeskoczył przez barierkę i rozpryskując płytką wodę, popędził z powrotem ku schodom i samochodowi, do znajomej anonimowości żebraczego życia na południe od autostrady numer 10. Starszy mężczyzna zbliżył się chwiejnie do schodów po zachodniej stronie placu. Kilka osób stojących w kolejce po bilety na "Upiora w operze" zaczęło szeptać między sobą, zerkając na bezkształtny czarny kapelusz i rozłażący się w ramionach czarny płaszcz. Elegancko ubrani ludzie w kolejce widzieli najpierw chłopca biegnącego w tamtą stronę, ściganego przez włóczęgę, a potem ujrzeli włóczęgę wracającego biegiem, w przestrachu; lecz ten starszy mężczyzna szedł spokojnie, nie było słychać żadnych krzyków ani wołania o pomoc. Starszy mężczyzna znikał już na schodach do podziemnego garażu, stąpając powoli i z wysiłkiem. Najwyraźniej cokolwiek się zdarzyło, dobiegło już końca. Starszy mężczyzna wyrzucił Kootiego z jego własnego ciała prosto do pogrążonej w całkowitym mroku sali numer 5 w laboratorium w West Orange. Chłopiec oddychał płytko, rzężąc przy każdym wydechu. Nie myślał o niczym. Stąpając powoli po drewnianej podłodze, przesuwając ostrożnie bose stopy, mijał nieruchome wspomnienia zawieszone w stę-chłym powietrzu niby pajęczyny. W pomieszczeniu był jeszcze inny chłopiec - nie, tylko wy- blakły duch chłopca, pięcioletniego, który niejasno postrzegał ten ciemny pokój jako dno mrocznego potoku w Milan w stanie Ohio. Utopił się bardzo dawno temu, w roku 1852, kiedy wraz z Alem po- szli popływać. Przerażony tym, że znalazł się pod wodą i nie mo- że wydostać się na powierzchnię, przerażony, że zaraz woda zale- je jego płuca, wyskoczył - prosto ze swojego ciała! - i uczepił się przyjaciela stojącego na brzegu. I trzymał się go tak przez długie lata, podczas gdy Al robił różne rzeczy, podróżował i w końcu stał się dorosłym człowiekiem. Kootie postąpił naprzód, opuszczając nieruchomą falę będącą duchem chłopca, i był teraz świadom samego Ala, który jako chłopiec wrócił do domu, po tym jak jego przyjaciel zniknął pod wodą i nie wypłynął więcej; Al zjadł kolację z rodzicami i poszedł spać, nie wspominając o incydencie nad potokiem - i był zdumiony, kiedy ojciec i matka obudzili go po paru godzinach, domagając się, by powiedział, kiedy ostatni raz widział przyjaciela. Całe miasteczko, jak się okazało, z pochodniami poszukiwało zaginionego chłopca. Al cierpliwie wyjaśnił, co wydarzyło się nad potokiem... i ponownie był zdumiony, widząc przerażenie na twarzach rodziców, ich niedowierzanie, że mógł po prostu zostawić tonącego przyjaciela. A przecież on po prostu zaniósł przyjaciela do domu. I w tym pokoju, trzydzieści siedem lat później, przyjaciel wreszcie opuścił Ala. Al miał wtedy czterdzieści dwa lata, chociaż nigdy nie zapomniał o wypadku nad potokiem. W tym ciemnym, zaryglowanym pokoju pracował z Dicksonem nad tajemniczym nowym projektem, kinetofonografem, i pewnej wiosennej nocy 1899 roku dwaj naukowcy postanowili wreszcie wypróbować urządzenie. Miało być ono czymś w rodzaju kamuflażu, i jako takie świetnie zdał egzamin. Dickson zawiesił biały ekran na ścianie, podczas gdy Al włączył dużą maszynę z drewna i mosiądzu po przeciwnej stronie po- koju; gdy urządzenie ruszyło ze zgrzytem i szumem, ekran zaja- śniał białym światłem i zaraz pojawił się obraz Ala - już korpulent- nego, z wydatnym podbródkiem, ze szpakowatymi włosami zacze- sanymi do tyłu nad wysokim, bladym czołem - a potem obraz za- czął mówić. Duch chłopca, który utonął, mając do czynienia z najwyraźniej rozszczepionym nosicielem, odskoczył od Ala i zapalił się w przestrachu. Nagle Kootie był z powrotem w swoim ciele i przypomniał sobie, kim jest, lecz nic nie widział - przygniatała go jakaś ciepła, wilgotna masa. Drżąc gwałtownie, oswobodził ręce i zaczął ją z siebie zrzucać; rozdarła się z chlupotem, gdy przeciągnął ją nad głową, lecz kiedy cisnął ją na poręcz betonowych schodów, ujrzał, że jest to coś w rodzaju połączonej z tułowiem maski: sflaczała teraz głowa starszego mężczyzny z czarnym futrzanym płaszczem przymocowanym do karku i oklapłymi białymi dłońmi wystającymi z rękawów. Całość pachniała mokrym psem. Kootie trząsł się jak w febrze. Zdał sobie sprawę, że śliskość na jego rękach i twarzy to krew, mnóstwo krwi. Pragnąc za wszelką cenę uciec od tego, co się w tym miejscu wydarzyło, zszedł niepewnie na dół po schodach w przyćmione światło, rozpinając flanelową koszulę. Usta miał otwarte, ale nie zaczął jeszcze ponownie oddychać. Ściągnął koszulę, która również była przesiąknięta krwią; nylonowa podpinka pozostała jednak czysta, mógł wytrzeć nią dokładnie twarz i włosy. Potem odgarnął lepkie kosmyki z czoła, wytarł dłonie i cisnął mokre zawiniątko daleko za siebie. Plecak spadł mu na ziemię, ale w tym momencie był tylko zawadą. Pod spodem miał cienką koszulkę polo z krótkimi rękawami, na szczęście była czysta. Odsunął nogą na bok czarne półbuty, z bolesnym grymasem patrząc na czerwone smugi na swoich białych adidasach. Wystarczy! - krzyczał jego umysł. Zwiewaj stąd! Pobiegł w górę po schodach, przeskakując nad sflaczałym manekinem w czarnym płaszczu, i gdy stanął z powrotem na asfalcie, przesadził jednym skokiem niski murek i znalazł się na chodniku Hope Street. Pokuśtykał szybko naprzód. Nie dostrzegał toczącego się obok normalnego życia - wciąż był oszołomiony, wciąż odczuwał skutki penetracji przez obcą osobowość, lecz odruchowo kierował kroki wyraźnie na południe, ku kryjówkom. Zaczai łapczywie chwytać powietrze, wydając niemal niesłyszalne świszczenie z każdym wydechem. Wspomnienia starego mężczyzny ciągle kołatały mu się po głowie. Coraz to gwałtownie wypuszczał powietrze, bo oprócz zapachu krwi i psiej sierści czuł również ostry swąd spalonych włosów. Duch małego chłopca eksplodował białym rozbłyskiem w połowie drogi między ekranem a Alem, osmalając ekran i w fatalny sposób przerywając pierwszą w historii projekcję filmu, który, wyprzedzając swój czas, był udźwiękowiony. Doszło do samozapłonu. Później Al wyjaśniał swoje bandaże nieszczęśliwym wypadkiem przy przeprowadzaniu eksperymentu chemicznego. Prasa oczywiście rozdmuchała całą sprawę. Nagłówek "New York Timesa" z dwudziestego pierwszego kwietnia 1899 roku głosił: EDISON POPARZONY, LECZ PILNIE PRACUJE. Rozdział 18Jednak gdy biegli już około pół godziny i wyschli już zupełnie, Dodo zawołał nagle: - Wyścig zakończony! -i wszyscy stłoczyli się wokół niego, dysząc i pytając: - Ale kto wygrał? Lewis Carroll, "Przygody Alicji w krainie czarów" Nawet w ten środowy poranek pod koniec października plaże w zatoce Santa Monica były zatłoczone - pełno tu młodych śmiałków w obcisłych czarno-turkusowych kombinezonach, wyprowadzających deski surfingowe na głęboką wodę albo ślizgających się na grzbiecie spienionych fal, pełno ręczników, parasoli i opalających się ludzi poukładanych gęsto na jasnym piasku, oraz samochodów, furgonetek i rowerów błyszczących w słońcu na czarnym asfalcie parkingu. Na całej długości wąskiego parku na wzgórzach powyżej Pali-seades Beach Road, kawałek na północ od przystani w Santa Monica, pośród namiotów i starych lodówek turyści mieszali się nieśmiało z mieszkającymi tam bezdomnymi, bo w całym Mieście Włóczęgów panowało coś w rodzaju radosnego święta. Kilka starych kobiet, porzuciwszy swoje wypełnione aluminiowymi puszkami wózki na zakupy, skakało w kucki po trawie, naśladując odgłosy silników motocyklowych albo policyjnych syren. Nagle wszystkie znieruchomiały w jednym momencie, chociaż były oddalone od siebie o wiele metrów i rozdzielone dziesiątkami turystów, krzycząc unisono: "Stop! Jesteście na jednokierunkowej drodze do piekła!". Obdarci starcy, najpewniej uległszy jakiemuś rodzajowi prymitywnej eucharystycznej histerii, błagali bełkotliwie, by ktoś jadł ich ciało, a potem w tym samym momencie padli na kolana i zaczęli połykać kamyki i garści błota. Kilku turystom zrobiło się niedobrze. Dzieci bawiące się na ka- ruzeli przy przystani Santa Monica płakały i krzyczały, że nie podo- bają im się złe twarze widoczne w powietrzu. Półtora kilometra dalej na południe, w Ocean Park, surfowa-nie zostało nagle przerwane, kiedy blisko setka ludzi wbiegła do wody, wołając: "Siostro Aimee! Siostro Aimee!" do jakiejś najwyraźniej nieistniejącej pływaczki w niebezpieczeństwie. A jeszcze dalej na południe, w Venice Beach, kilka ciężarówek i śmieciarka okrążyły budynek Pavilion i zjechały na plażę, przeciskając się powoli przez tłum, który zebrał się wokół wielkiej martwej ryby. Ryba zaczynała już śmierdzieć, a tłum wydawał się nieco gęstszy wokół otyłej kobiety, która gorączkowo paliła jedną cygaretkę o zapachu goździków za drugą. Żaden z kulturystów ekshibicjonistów w małym ogrodzonym ogródku do ćwiczeń nie zadał sobie trudu, by odłożyć ciężarki lub zsiąść z atlasa i pójść obejrzeć rybę. Również dziewczęta w odblaskowych okularach i obcisłych kostiumach kąpielowych jak gdyby nigdy nic śmigały na wrotkach pomiędzy spacerowiczami na przybrzeżnym deptaku, a żonglerzy i muzycy dalej stali przy swoich kapeluszach i gitarowych futerałach. Niezwykłe zjawisko może na jakiś czas zwrócić naszą uwagę, pomyślał Canov, opierając się o jedną z betonowych podpór na betonowej scenie, ale ludzie wiedzą, że z czasem i tak wszystko się uspokoi. Z wysokości sceny widział szyldy sklepów ponad głowami ludzi i bloki mieszkalne dalej na północ, wzdłuż Windward, widział rzędy płóciennych namiotów, w których sprzedawano ręczniki, okulary przeciwsłoneczne, kapelusze, koszulki i naklejane tatuaże. Słońce grzało mocno, chociaż idąc tutaj przez obszary cienia Canov zauważył, że bryza, niosąca zapachy polskiej kiełbasy i kremu do opalania, była chłodna. Policjanci spacerujący po deptaku mieli na sobie błękitne szorty i niebieskie koszulki, a parę godzin wcześniej byli zapewne ubrani w dresy. Żałował, że nie zdążył przebrać się przed przyjazdem tutaj, lecz deLarava powiedziała komuś przez telefon, że sama jedzie prosto na plażę, i Obstadt nakazał pośpiech. Teraz Canov stał tutaj, ubrany do biura, i szary garnitur w połączeniu z czarną brodą upodabniał go zapewne do jakiegoś terrorysty. Nad sceną wisiała masywna betonowa konstrukcja wsparta na grubych słupach. Kiedy zbliżył się do niej i zaczął wspinać się po schodach, stwierdził, że miała zapewne przedstawiać człowieka zgiętego nad ciężarkiem; w tyle, w połowie drogi do deptaka, tkwiła wielka przysadzista garażowata budowla z szarego betonu, przypominająca ciężarek umieszczony na jednym z tych urządzeń, które w automatycznej kręgielni zwracają graczowi kulę. Canovowi kojarzyło się to wszystko z czymś w rodzaju surrealistycznej faszystowskiej świątyni ciała w starym dokumencie Leni Riefenstahl. Ponownie skierował uwagę na to, co działo się na plaży. Ludzie z ekipy filmowej deLaravy zaczęli ładować reflektory i statywy mikrofonowe z powrotem do furgunetki. Najwyraźniej mieli zaraz odjechać - Canov stanął na palcach w swoich butach od Gucciego, żeby się upewnić. Dlaczego na plaży jest tylu ludzi? - pomyślała Loretta deLa-rava, przez głęboki piasek idąc w stronę szumiącego morza. Czy to on ich ściągnął jako osłonę? Buty jej się rozpięły, bo piasek dostał się między rzepy, i nie potrafiła ich zapiąć nie mając krzesła, na którym mogłaby usiąść. Słońce świeciło oślepiająco, piasek parzył. DeLarava pociła się pod cienką lnianą sukienką. Zatrzymała się i obróciła, mrugając, bo słona bryza zarzuciła jej włosy na twarz. Powinnam nosić gumową opaskę na czubku głowy, pomyślała. - Chodź tutaj, Joey! - zawołała z irytacją. Jej asystent, zgarbiony, śmieszny w tym miejscu w swoich ciężkich butach i garniturze koloru khaki, wycofał się z tłumu i podszedł do deLaravy stojącej na twardszym, wilgotnym piasku. On nigdy się nie pocił. - Jesteście na jednokierunkowej drodze do piekła - powie dział piskliwie, przedrzeźniając bezdomne kobiety. Potem dodał swoim zwykłym głosem: - Była na tyle zapobiegliwa, żeby zawsze mieć u boku jakiegoś elektryka radiowego w roli kochanka. Chrzest przez pełne zanurzenie dla odstręczenia diabłów, a po tem ponownie wypłynęła na powierzchnię, wykonując uniki dla zmylenia radarów. Rotor-faksowe diabły - ciągnął, najwyraźniej nie mogąc przerwać - otaksowane pretekstem piksle, białe klify obrazu zbyt totalnie wytelepane, by przedostał się jakikolwiek sygnał. Toto loto,Teet i Toot, trą ta ta. DeLarava zaciągnęła się niedopałkiem cygaretki tak mocno, że iskry poleciały na piasek, lecz w dymie nie było ani śladu smaku ducha. - O co chodzi z Teetem i Tootem? Mów dalej. - Mówiłaś, że kiedyś tutaj byli. - Joey Webb przyjrzał się jej spod przymrużonych powiek. Być może, mówił teraz przytomnie. - Czy ich wyczuwasz, którekolwiek z nich? Czy wyczuwasz ich ojca? - Ja miałbym kogoś wyczuć? - zapytał Joey, ponownie wpada jąc w swój śpiewny ton schizofrenika. - Aimee Semple McPherson pływała tutaj i wszyscy myśleli, że pochłonęło ją morze. Dwóch ludzi utopiło się, próbując ją ratować. Musiała dźwigać ich duchy do końca życia. DeLarava chciała, żeby Joey odsiał wiadomości o duchu Apie-go Sullivana z natłoku psychicznych sygnałów, ale on był zajęty sprawą Aimee Semple McPherson, ewangelistki, którą pochłonęły fale w pobliżu Ocean Park w roku 1924; była to wielka tragedia w owym czasie, lecz potem gazety odkryły, że panna McPherson uciekła po prostu, żeby spędzić kilka tygodni w odosobnieniu z elektrykiem z religijnej rozgłośni radiowej. DeLarava westchnęła. Pod względem produkcji filmowej dzisiejsza ekspedycja też zakończyła się porażką. Ciężarówka z agregatem prądotwórczym ze związku zawodowego transportowców zakopała się w piasku w odległości stu metrów od ryby i trzeba było ciągnąć kable tam, gdzie ludzie się o nie potykali, a potem rozpoczęły się kłopoty z reflektorami, prostokątnymi skrzynkami zawierającymi po dziewięć lamp o temperaturze żarzenia 5600 kelvinow, które miały dawać białe światło o mocy dziennego i rozjaśnić cienie na twarzach ludzi; reflektory zapalały się i gasły, w końcu deLarava kazała kamerzystom sfilmować gapiów tak, jak stali, z oczodołami i zagłębieniami policzków ziejącymi niby wnętrza jaskiń. Trudno przewidzieć, jak zdechła ryba będzie wyglądała na filmie. Wiele godzin wcześniej władze sanitarne miasta chciały wywieźć rybę, lecz któryś z gapiów oznajmił, że martwy potwór to la- timeria, coś w rodzaju żywej skamieliny z okresu karbonu, stwo- rzenie niezwykle rzadkie i nigdy dotąd nie znajdowane w wodach Pacyfiku. Wkrótce potem przybyli naukowcy z uniwersytetu. Kłó- cili się z każdym, kto próbował choćby dotknąć padliny. Reportaż był już na taśmie i deLarava posłała jednego ze swoich ludzi, by zawiózł go do studia, sama jednak nie chciała opuszczać plaży, nie dowiedziawszy się uprzednio, czy duch stare- go Sullivana wynurzył się już morza - a jeśli tak, to gdzie jest. Nie odważyłaby się zjeść go przed sobotą, ale mogła schwytać go do słoika już teraz. Setny raz spojrzała na zegarek, lecz igła kompasu nadal drżała niezdecydowanie, wskazując betonowy prostokąt kortów tenisowych, czyli na północ. Przed uruchomieniem kamer przecisnęła się przez tłum gapiów, patrząc nieustannie na zegarek, lecz we wszystkich sześciu przypadkach, gdy kompas się odchylał, w pobliżu stał jakiś szczerzący zęby albo marszczący brwi stary wariat w łachach z pomocy społecznej - stwardniałe, zrośnięte stare duchy, których skurczone pola nie byłyby nawet wyczuwalne, gdyby cofnęli się o krok lub dwa. Duch Apiego Sullivana byłby nieodróżnialny od świeżo zmarłego, silny, zachowany przez wszystkie te trzydzieści trzy lata w głębiach oceanu. Lecz namierzanie nowych duchów, pomyślała teraz przypatrując się drżącej igle, jest jak szukanie wzrokiem terko-czącego helikoptera w środku miasta - "słyszy" się je ze wszystkich fałszywych kierunków; nie są one jeszcze w żadnym określonym "gdzieś", a na dodatek podlegają "echom". Lecz teraz nie odbieram nawet żadnych ech. I Joey Webb też go nie wyczuwa, a powinien - Joey uważa je za anioły, dusze lub coś takiego, ale w wiarygodny sposób wyczuwa duchy. Joey wiedziałby, gdyby Sullivan tu był. DeLarava wyjęła z torby portmonetkę. - Joey, słuchasz mnie? Chcę, żebyś tu został, wynajął gdzieś pokój w motelu. Czy możesz to zrobić? -Wyciągnęła z portmonet ki plik dwudziestek i setek. - W jakim motelu? - zapytał przytomnie stary Joey. - Jakim nazwiskiem będzie się posługiwał? - On nie zatrzyma się w motelu, ty... - Rzuciła cygaretkę w wodę i odkaszlnęła gwałtownie, czując smak goździków w ustach. - Będzie tylko małym ulotnym pasemkiem, niby folia z paczki papierosów, ale nie odbijającym światła. Namierz go za pomocą kompasu. Będzie oszołomiony, niepewny. Kup słój mar- molady, wyrzuć zawartość, lecz zostaw trochę na dnie dla zapa- chu, i jeśli go znajdziesz, zamknij tam. Potrafisz to wszystko zro- bić? - Och, pewnie - odparł Joey z lekceważącym gestem. Wetknął zwitek banknotów za pazuchę. - Co mam mu powiedzieć? - Nie rozmawiaj z nim - jęknęła deLarava. - Nie otwieraj przykrywki po tym, jak go złapiesz. Zawiń słój w płaszcz i zadzwoń do mnie. - W porządku. - Nie pozwolisz mu uciec, prawda? Nie może przedostać się na drugą stronę Pacific Avenue, bo w plątaninie miasta nie znajdę go za żadne skarby. Joey wyprostował się i spojrzał na nią spod zmrużonych po- wiek. - Nie przedostanie się. To będzie musiało wystarczyć. - Zadzwoń do mnie, kiedy się zameldujesz - poleciła, po czym ciężkim krokiem ruszyła w górę zbocza, torując sobie drogę pomię dzy gapiami. Kiedy przecisnęła się na środek zbiegowiska, stanęła przy ścierwie ryby i spojrzała w jej wielkie, zmętniałe oko. Żywa ska- mielina, powiedział jeden z profesorów. Żywa jak żywa, pomyśla- ła. Chociaż niektórzy z nas nie są wiele lepsi. Stała po północnej stronie martwego cielska. Zerknęła na przegub. Kompas wskazywał północ. Westchnęła i zaczęła przepychać się z powrotem przez tłum. Traciłam tylko czas, pomyślała. Ale moje plakaty może przyniosły jakiś efekt, może coś wiadomo na temat chłopaka Parganasów. I zaparkowałam lexusa na samym środku Main, może ktoś się do niego włamał. Canov otarł pot z twarzy. Z zadowoleniem ujrzał, że deLarava szykuje się do odjazdu. Gromada dzieciaków w kostiumach kąpielowych wspięła się na odkrytą scenę, którą wybrał jako punkt obserwacyjny, i zaczęła bawić się hałaśliwie. Wielka martwa ryba, pomyślał schodząc ze sceny po betonowych stopniach. Co powiem Obstadtowi poza tym, że kręciła się przy niej, oglądała ją i sfilmowała? Jest większa od tych, które wciąga na pokład "Queen Mary" w ciemne noce, ale tej przecież nie złapała ani nie zjadła. Może po prostu interesuje się rybami. A kraby i homary zostały wyłapane albo zdołały wrócić do morza. Nawet nie mogę żadnego mu przynieść. Zresztą jaki Obstadt miałby z tego pożytek? Jest wegetarianinem. - Odsprzedałbyś mi jednego papierosa, człowieku? Canov odwrócił się od plaży. Opalony młody mężczyzna, który kręcił się przy boisku do siatkówki, stał przy scenie i szukał drobnych w kieszeni obciętych przy kolanach dżinsów. Canov pomyślał, że wygląda zbyt zdrowo jak na palacza. - Nie znalazłem żadnych - odparł. Jeśli facetowi naprawdę chodzi o papierosy, ta odpowiedź powinna zbić go z tropu. Lecz zamiast zaprotestować, że nie chce papierosa znalezionego na ziemi, młody mężczyzna potrząsnął smutno głową. - Są tu dzisiaj, prawda? - powiedział na tyle głośno, by prze krzyczeć hałaśliwą muzykę wydobywającą się z czarnych przeno śnych magnetofonów dudniących przy boisku do siatki. - Można niemal wyczuć zapach ich śmierci. Canov, który nigdy nie używał "dymków" ani "cygar", wzruszył tylko ramionami. - Czuję jedynie smród martwej ryby - powiedział obojętnie. Młody mężczyzna zerknął bez zainteresowania na tłum zebra ny na plaży. - Tak, martwa ryba. Cóż, do zobaczenia. -1 oddalił się truch tem, bosy, ku ścieżce rowerowej, bez wątpienia szukając innej dzi wacznie wyglądającej osoby. Policja torowała drogę i furgonetka ze specjalnym dźwigiem wjechała na piasek. Canov ujrzał mężczyzn w białych kombinezonach próbujących przetoczyć rybę na długą deskę. Ciężarówka transportowa z szerokim łożem czekała zaparkowana obok. Canov był ciekaw, kto wygrał w walce o rybę. Westchnął i ruszył w stronę miasta. Ryba miała być przewieziona do laboratorium oceanograficznego Uniwersytetu Los Angeles. Gdy okryto ją brezentem i wcią- gnięto na ciężarówkę, kierowca powoli wycofał się wokół północ- nej ściany pawilonu; przerywany sygnał klaksonu wstecznego bie- gu został w pewnym momencie zagłuszony przez głośny metalicz- ny chrzęst, bo jedno z tylnych kół zgniotło biało-niebieski pojem- nik na śmieci z wykaligrafowanym niekończącym się napisem RECYCLE*RECYCLE*RECYCLE*RECYCLE, lecz zaraz wszyst- kie cztery koła znalazły się z powrotem na asfalcie. Kierowca pchnął drążek zmiany biegów, wrzucając jedynkę i ruszył ku Oce- an Front, podczas gdy policjanci przeganiali z drogi dziesiątki niemal nagich ludzi. Wreszcie ciężarówka dotarła do Windward; pojechała w górę Venice Boulevard i skręciła na północ, ku Santa Monica Freeway. Gdy wspinała się po podjeździe, do wtóru zgrzytu zmienianych biegów, kwitnące purpurowo oleandry na poboczu uchyliły gałęzie pod wpływem nagłego podmuchu; światło zabłysło w poruszonym powietrzu, choć nie było szkła ani chromu, od którego mogłoby się odbić, jakby towarzyszyły ciężarówce duchy wielu starych samochodów. W parnych ciemnościach pod trzepoczącym brezentem szczęki martwej latimerii rozchyliły się i wydobył się z nich cichy gwizd, gdy odwrotna perystaltyka wypchnęła gazy z żołądka potwora. Gwizd przebiegł po skali muzycznej na podobieństwo pierwszych dziewięciu nut "Begin the Beguine" Franka Sinatry, a potem maleńka przezroczysta chmurka wyleciała z otwartego pyska, spomiędzy zębów, niby mała meduza unoszona przez prąd w czystej wodzie. Chmurka, jak obłoczek dymu nie strzępiący się na brzegach, przesunęła się nad płytkami dolnej szczęki ryby, na moment przy-kleiła się do pordzewiałej, trzęsącej się powierzchni łoża ciężarówki, a potem skoczyła ku drżącej ciemności tuż pod brezentową plandeką. Wiatr chwycił chmurkę i cisnął pod trzepoczącą krawędzią brezentu na otwarte powietrze, gdzie gorące gazy spalinowe uniosły ją ponad pędzące ciężarówki, samochody osobowe i furgonetki, obracając w ostrym blasku słońca. Samochody jadące za ciężarówką zwolniły wtedy, gdyż nagle wydawało się, że odpadają z niej części; mgnienie metalowej po- wierzchni w pędzie tu, kręcąca się czarna opona tam, błyski chro- mu to po jednej stronie ciężarówki, to po drugiej, jakby ultrafio- letowe światło wydobywało fragmenty niewidzialnych pojazdów mknących po autostradzie. Potem nad samochodami przesunął się cień - nisko nad jezdnią przemknął z warkotem pomalowany na żółto dwupłatowiec z postacią mężczyzny widoczną niezbyt wy- raźnie na górnym płacie. Po nie więcej niż dwóch sekundach samolot zamigotał i zniknął, lecz wcześniej osiadł jeszcze na fali powietrza płynącej w głąb lądu, jakby kierował się na północny wschód, ku Hollywood. Rozdział 19 "Ale w takim razie - pomyślała Alicja - czy nigdy nie będę starsza niż w tej chwili? To byłoby w pewien sposób pocieszające... nigdy nie być staruszką... ale w takim razie. .. zawsze będą jakieś' lekcje i zawsze trzeba będzie się uczyć! Och, tego nie chciałabym wcale!". Lewis Carroll, "Przygody Alicji w krainie czarów" Znalazłszy się z powrotem w swoim biurze na Olive Street po rozprawie, akurat w porę, żeby zjeść coś dobrego, J. Francis Stru- be rzucił neseser na długi niski kredens z dębowego drewna i roz- siadł się wygodnie w skórzanym fotelu za biurkiem. Miał umówione spotkanie tego popołudnia z jakimś facetem, z którym rozwodziła się żona. Mężczyzna przez telefon zachowywał się niemal przepraszająco, wyraźnie wstydząc się zaangażować adwokata, jakby nadal wierzył, że żona wycofa pozew rozwodowy i wróci do niego. Strube podczas pierwszego spotkania pozwoli mu opowiadać bezładnie, wzruszać się i zapewne nawet płakać; później zacznie jednak się dziwić, że jego klient pozwala zabrać żonie tak dużo. Będzie wtrącał zdania w rodzaju: "Och, tego potrzebuje, bo pewnie zamierza żyć całkiem rozrywkowe, co?" - tonem przyjaznego, choć oburzonego sąsiada. "Cóż, jeśli chce pan pozwolić jej zabrać wszystko...". I w końcu nakłoni faceta, żeby nie zgodził się rozstać nawet z odkurzaczem, którego zapewne nie używał, a może nawet nie widział nigdy w życiu. Wymagało to czasu, ale Strube wolał rozpalanie płomienia gniewu w bojaźliwych fajtłapach od kadzenia sukinsynom, którzy chcieli tylko zostawić starą żonę i ożenić się z dwudziestoletnim kociakiem. Do tych ostatnich mówił tonem uprzejmego zdziwienia: "Ma pan pięćdziesiąt lat? Nie wygląda pan na wię- cej niż czterdzieści" albo "Jak udało się panu znosić to tak dłu- go?". Tak czy owak, ci bojaźliwi potrzebowali adwokatów. Z początku chcieli tylko, tak jak ludzie złapani pierwszy raz na jeździe po alkoholu, stawić się przed sądem w pokorze, nie zdając sobie sprawy, że wszyscy sędziowie byli kiedyś adwokatami i zamierzają być nimi znowu po przejściu na emeryturę, więc chcą uczynić z tych głupców przykład, jak kiepsko wiedzie się ludziom nie angażującym prawników. W korytarzu sądowym tego ranka inny adwokat zadał Strube-mu zagadkę. Pytanie: Co prawnik i plemnik mają ze sobą wspólnego? Strube zacisnął wargi i sięgnął po gazetę. Telefon zadzwonił, lecz Charlotte go odbierze. Taką Strube miał zasadę - nigdy nie odbierał telefonu osobiście. Interkom milczał. To dobrze, najwyraźniej sama załatwiła sprawę. Strube zaczął czytać. Ross Perot twierdził, że wycofał się z kampanii prezydenc- kiej tylko z powodu gróźb ze strony ludzi Busha. Strube uśmiech- nął się. Nigdy nie głosował, lecz lubił zamieszanie. "Czas na zmia- ny!" - to hasło polityczne do niego przemawiało. Miał już przerzu- cić pierwszą stronę, kiedy spostrzegł małe ogłoszenie w ramce u dołu. WIELBICIELE POSZUKUJĄ SPOOKY'EGO ZE STAREJ KOMEDII Strube szybko przebiegł wzrokiem treść anonsu, czując, jak serce zaczyna mu walić szybciej. Kiedy skończył, nacisnął guzik in-terkomu. - Charlotte! - zaskrzeczał. - Chodź i spójrz na to. - Nie, pomyślał natychmiast, mogłaby sobie przypisać zasługę. - Poczekaj, znajdź mi... - zaczai ponownie, lecz ona otworzyła już drzwi gabinetu i patrzyła na niego zaciekawiona. Miała na sobie kolejny z anonimowych czarnych żakietów, do jakich ograniczała się, od kiedy w niezdarny sposób próbował ją poderwać sześć miesięcy wcześniej. - Na co mam spojrzeć? - zapytała. - Perot twierdzi, że Bush zamierzał zepsuć wesele jego córki - powiedział obojętnie, składając gazetę i odsuwając ją na bok. - Czytałaś o tym? Posłuchaj, jaki był numer telefonu do... - Jak się nazywała ta cholerna tabaka? - Goudie! Szkocka Wytwórnia Taba ki Goudie i Spółka. Mają siedzibę w San Francisco. - Tabaki? Strube podniósł grzbiet tłustej dłoni do nosa i głośno wciągnął powietrze. - Tabaka. Zażywali jej lordowie i damy. Sproszkowany tytoń. - Chce pan, żebym się z nimi skontaktowała? - Nie, znajdź mi tylko numer. Charlotte skinęła głową i wróciła do swojego biurka w recepcji, zamykając za sobą drzwi. Jeśli Nicky Bradshaw nadal żyje, pomyślał Strube z podnieceniem, na pewno wciąż używa tej tabaki. Z pewnością niewielu ludzi to pamięta. I założę się, że już dosłownie nikt nie pamięta konkretnej nazwy firmy. A ja zamawiałem tam wystarczająco często. Podszedł do okna wychodzącego na Olive, spojrzał w dół na wielobarwny łańcuch tworzony przez lśniące dachy samochodów tłoczących się na ulicy niby żuki. Miał nowe BMW, lecz z takiej wy- sokości nie sposób było odróżnić go od reszty samochodów w do- le. Był członkiem klubu sportowego na Sepulveda - czasem nawet zdobywał klientów za pośrednictwem ogłoszenia w gazetce klubu - i odżywiał się zdrowo, lata całe minęły, od kiedy po raz ostatni jadł prawdziwy boczek, masło czy śmietanę. Jego mieszkanie przy Sunset było drogie, lecz... Jeśli nie liczyć garniturów, rozkładanych mebli i paru dyplo- mów na ścianach, mieszkanie było całkiem puste - w gruncie rze- czy mniej więcej połowa całego jego ziemskiego majątku znaj- dowała się w kredensie tutaj w biurze, razem z wentylatorem, którego nigdy nie wyjmował z pudełka, i tabliczką z drewna wiśni z wyrytym napisem "J. Francis Strube", wykonaną przez klienta. Wstydził się postawić ją na biurku, by ludzie nie pomyśleli, że jest prawnikiem narkomanów i hippisów. Mógł jednak być... prawnikiem, który namierzy Spooky'ego. Co prawnik i plemnik mają ze sobą wspólnego? Odpowiedź: I jeden, i drugi mają jedną na milion szansę stania się istotą ludzką. Stania się kimkolwiek. Wydawało mu się teraz, że kiedy miał lat dwadzieścia i dwadzieścia jeden, słał zamówienia do Wytwórni Tabaki Goudie i Spółka równie często, jak wysyłał listy z ofertami do ludzi, których nazwiska i adresy pojawiały się w aktualizowanych na bieżąco spisach hipotecznych. W latach 1974-75 pracował jako asystent w kancelarii Nicho-lasa Bradshawa w Seal Beach. Bradshaw zajmował się głównie sprawami upadłościowymi, które często łączyły się z rozwodami i sporami o opiekę nad dzieckiem. Młody Strube świetnie rozumiał tajniki prawa rodzinnego. Zamierzał pracować jako prawnik w branży rozrywkowej. Po studiach zapuścił długie włosy i nosił śmieszne okularki w drucianej oprawie, a przyjął posadę w tej kancelarii głównie dlatego, że Bradshaw był kiedyś aktorem - lecz gdzieś po drodze Bradshaw nabrał awersji do telewizji i przemysłu filmowego; bez znajomości, bez dojścia, Strube nie zdołał zainteresować swoją osobą żadnej z firm prawniczych obsługujących show-biznes. Kiedy Bradshaw po prostu zniknął w roku 1975, Strube został na lodzie. Zatrudnił się u adwokata specjalisty od spraw rozwodowych i wypadków przy pracy. Został przyjęty do palestry w roku 1981, siedem lat później otworzył własną kancelarię... lecz wciąż tylko pomagał rozbijać rodziny. Zabrzęczał interkom. Strube podszedł do biurka i nacisnął guzik. - Tak, Charlotte. - Zapisał numer, który mu podała. Goudie i Spółka nadal działali. W tamtych latach Bradshaw trzymał w biurku skrzynkę pudełek z tabaką. Kiedy miał dużo roboty papierkowej, otwierał skrzynkę, wykładał na biurko pół tuzina pudełek niczym dania w bufecie i wciągał trochę tego, parę niuchów tamtego, odrobinkę jeszcze innego. Zużywał takie ilości, że łatwiej mu było zamawiać przez swojego asystenta bezpośrednio w firmie. Strube wystukał numer. Bradshaw płacił młodemu Strubemu dobrą pensję i nigdy się nie interesował, o której godzinie asystent przychodzi do pracy i o której wychodzi, jeśli tylko robota była wykonana. Miał rów- nież gest, jeśli chodzi o premie - lecz zarazem był paranoikiem, obawiał się wykrycia, zawsze zmieniał terminy spotkań i nigdy nie zdradzał, nawet Strubemu, swojego adresu i numeru telefonu; gdziekolwiek był teraz, najwyraźniej siedział jak mysz pod miotłą. Lecz... - Szkocka Wytwórnia Tabaki Goudie i Spółka - odezwał się głos w słuchawce. - Dzień dobry, nazywam się J. Francis Strube, dzwonię z Los Angeles i promuję linię... - nerwowo szukał w myślach pretekstu - tradycyjnych szkockich produktów: wełniane swetry, drewniane laski i tak dalej. Chciałbym kupić kopię waszej bazy danych. Zmęczona Angelica Anthem Elizalde siedziała w autobusie, z czołem przyciśniętym do chłodnej szyby zaparowanej jej oddechem, i patrzyła, jak sklepy i stare kamienice na Szóstej przesuwają się wstecz w słonecznym blasku. Była ciekawa, czy ludzie nadal używają określenia chicana i kiedy przestało się ono do niej odnosić. Kobiety siedzące obok dyskutowały z ożywieniem po hiszpańsku i dwukrotnie usłyszała słowa la Angla sonalienta dl lado de la ventana - śpiąca biała kobieta przy oknie. Chciała skwitować to uśmiechem i zrewanżować się jakimś tekstem po hiszpańsku o długiej jeździe Greyhoundem poprzedniego dnia, lecz zdała sobie nagle sprawę, że brakuje jej słownictwa. Matka zawsze mówiła jej, że wygląda na mestizo - europejską Hiszpankę, a nie Latynoskę. Twarz miała pociągłą, szczupłą i bladą, niczym święta z obrazu El Greca. W niebieskich dżinsach i starej bluzie od dresu wyglądała zapewne na białą Amerykankę. Przyszło jej do głowy, że pewnie nawet mówi z akcentem z Okla-homy. W którymś momencie w trakcie długiej nocy na dworcu autobusowym - kiedy czekała świtu, nie mając pieniędzy na taksówkę i obawiając się spaceru po ciemnych ulicach - poszła obmyć twarz w damskiej toalecie i zobaczyła się w lustrze. Dałaby sobie więcej niż trzydzieści sześć lat, chociaż wciąż była szczupła i wysportowana jak wtedy, kiedy miała lat dwadzieścia czy nawet kilkanaście. Czy to niedojrzałość? - zastanawiała się teraz, patrząc na stare domy przesuwające się za szybą autobusu. Raczej zatrzymany rozwój. Wydawało się teraz, że cała jej kariera psychiatryczna i długotrwały konflikt z Aldenem były walką z wiatrakami. W prywatnej praktyce potrafiła ustalić swoje reguły - a potem po prostu uciekła poza granice stanu i zmieniła nazwisko, kiedy wszystko się rozwaliło. (Niemal dosłownie rozwaliło - straży ogniowej z trudem udało się uratować budynek). Nie wyszła za mąż, nie miała dzieci. Podczas własnej psy- choanalizy stwierdziła, że jej lęk przed ciążą spowodował wypa- dek. Jako trzyletnia dziewczynka wdrapała się do starej bańki po mleku i w niej utknęła. Podobno zupełnie oszalała - tak opi- sywała to matka w późniejszych latach. W kącie salonu stała wy- soka na metr, czterdziestolitrowa blaszana bańka, którą rodzice wykorzystywali jako skarbonkę na bilon. Uwięziona w niej mała Angelica najwyraźniej doznała ostrego ataku klaustrofobii. Ojciec próbował ją wyciągnąć, starał się rozwalić bańkę młot- kiem (to bez wątpienia dodatkowo ją przerażało), wreszcie bab- ka Angeliki została wezwana z domu po przeciwnej stronie uli- cy. Staruszka, która przez półwiecze szczęśliwie zajmowała się akuszerką, nakazała ojcu Angeliki odwrócić bańkę do góry dnem, po czym wydostała dziewczynkę, jakby przyjmowała no- worodka na świat: najpierw główka, a potem kolejno ramiona. W ślad za małą posypał się strumień jednocentówek, dziesiątek i ćwierćdolarówek. Matka opowiadała, jak mała Angelica wstała w nocy, poszła do pogrążonego w ciemnościach salonu i zebrała wszystkie rozsypane monety, dzieląc je według nominału i układając w kupkach na stole zgodnie z datami wybitymi na rewersie, co matka podkreślała ze zdumieniem i zarazem dumą. Angelica nigdy nie wierzyła, że wstała i w ogóle ruszała monety, lecz nawet jako dziecko wiedziała, że lepiej nie sprzeciwiać się matce, która zapewne ponownie wezwałaby babkę w celu przeprowadzenia czegoś w rodzaju domowego egzorcyzmu. Już w dzieciństwie wiedziała, że są granice, których nie należy przekraczać. Niedawno przeżyła tę lekcję ponownie. Kobiety siedzące wokół niej w autobusie nie miały takich zmartwień. Jedna z nich ostrzegała, by nie odsłaniać firanek w sa- lonie w ten weekend. Angelica w pierwszej chwili pomyślała, że kobiety boją się odniesienia rany w przypadkowej ulicznej strze- laninie; zaraz potem zrozumiała, że chodzi głównie o niezwracanie na siebie uwagi czarownic, które z pewnością będą latały po oko- licy w calabazas y bolos fuegos, w tykwach i kulach ognistych. In- na kobieta stwierdziła, że co wieczór przez cały tydzień będzie paliła skręty z liśćmi kukurydzy; a staruszka siedząca na samym tyle powiedziała, że pojedzie do Santa Monica w piątkową noc nakarmić swój piedra iman w piasku i morskiej wodzie. Kiedy An- gelica Elizalde była dorastającą dziewczynką, piedra iman ozna- czało magnes; pewnie znaczenie zmieniło się z czasem. Ziemskie granice były chlebem powszednim dla tych kobiet. Czuły się bezpieczne w rzekomo niezrozumiałym szyfrze swojego języka, więc swobodnie wymieniały historie o tym, jak przekra-dły się przez granicę państwową z Meksyku do Kalifornii, a kilka z nich planowało nawet udać się w podróż tam i z powrotem, by odwiedzić krewnych w Mazatlan i Guadalajarze. Dzieliły się użytecznymi informacjami na temat sposobów radzenia sobie z coyotes, którzy strzegli północnej krainy wąwozów i rozpadlin, gdzie biegły szlaki nielegalnej imigracji do bogatych Stanów Zjednoczonych. Już teraz sprawiały, że Angelica czuła się... niekompetentna i niedzisiejsza, niczym przestraszona uciekinierka z nieaktualną turystyczną mapą. Powinno być odwrotnie, myślała sennie. Te kobiety pracowały "na czarno" jako pokojówki, mieszkały w kwartałach wokół Rampart i Union i na wschodnim krańcu Wilshire, w ciasnych, zniszczonych mieszkaniach, gdzie spało się na zmianę, w niedzielny poranek bez wątpienia gotowały wielkie sagany menudo dla skacowanych mężów, którzy z ręcznikiem na ramionach, by ocierać pot z twarzy, jedli pikantną potrawę. Angelica chodziła do col-lege'u, studiowała medycynę i wydawało jej się, że wydostała się z tamtego świata; teraz z chęcią zamieniłaby się na miejsca z którąkolwiek z tych kobiet. Szyld nad drzwiami do warsztatu nieczynnej stacji benzynowej po południowej stronie ulicy głosił CARREDIOS. Po kilku sekun- dach, jakie zajęło jej uświadomienie sobie, że jest to błędnie na- pisane CAR RADIOS, przeczytała go jako carre dios, co znaczyło coś w rodzaju bóg drogi, bóg ucieczki; przez głowę przeleciała jej myśl, że powinna wysiąść z autobusu i pójść tam zapalić świeczkę. Wkrótce i tak będzie musiała wysiąść. Alvorado to już na- stępny przystanek. Wyprostowała się i pociągnęła za sznurek nad oknem. Zapalił się napis "na żądanie". Wstała. Zaledwie parę ulic na południe stąd mieścił się gabinet, który wynajmowała we wtor- ki, gdy rozpoczęła prywatną praktykę. Frank Rocha był jej pa- cjentem już wtedy, później uczestniczył w seansach grupowych, kiedy otworzyła własny gabinet przy Beverly. Autobus gwałtownie zahamował. Na miłość boską, co ja zrobię? - pomyślała bezradnie, idąc w stronę otwartych drzwi. Jeśli jego żona i dzieci w ogóle mieszkają jeszcze w tamtym domu... Przeproszę? Zaoferuję... pomoc? Te pieniądze, które mam, są mi potrzebne. List w jej portfelu wydawał się dziwnie ciężki. Skoszę trawnik? Wyreguluję silnik w samochodzie? Szanowna pani, pomyślała, tłumiąc histeryczny chichot, przypadkowo przejechałam pani kota i chciałabym go zastąpić. Świetnie, ale czy potrafi pani łapać myszy? Zeszła na chodnik. Złożę wyrazy współczucia. To przynajmniej mogę jej dać, mogę pokazać, że śmierć jej męża mną wstrząsnęła, że wiem, iż ponoszę odpowiedzialność, że nawet w najmniejszym stopniu o tym nie zapomniałam. Gdy drzwi zamknęły się z sykiem i autobus odjechał w obłoku spalin, Angelica spojrzała na drugą stronę Szóstej na rzadki trawnik parku MacArthura. Westchnęła i odwróciła się ku placowi budowy, gdzie, jak głosiły tablice informacyjne na ogrodzeniu, robotnicy miejscy kopali tunel nowej kolei podziemnej. Ruszyła ociężale w tamtą stronę, na północ. Poznała dom Rochy po wierzbie przed wejściem. Drzewo musiało mieć głębokie korzenie, bo liście miało zielone, a trawnik nie tylko usechł, ale w ogóle zniknął. Na gołej ziemi leżały ciśnięte niedbale dwa jasnopomarańczowe dziecięce rowerki. Stary drewniany dom pomalowany był teraz na granatowo, z czerwonym szlaczkiem, który według Angeliki wyglądał drażniąco. Na miłość boską, jak śmiem odwiedzać panią Rocha! A czy mogę tego nie zrobić? Zaledwie dwa dni temu, kiedy nieoczekiwanie zaczęła reagować ułamek sekundy wcześniej, nim coś się wydarzyło, postanowiła w końcu stanąć twarzą w twarz z tragedią mającą miejsce w jej klinice w święto Halloween przed dwoma laty; jednym z elementów tej konfrontacji było spotka- nie z ofiarami. Próba zadośćuczynienia. Lecz przecież ona sama też była ofiarą! Psychiczną kaleką! W jaki sposób ta próba - poddanie się temu niewyobrażalnemu spotkaniu - będzie zadośćuczynieniem dla Angeliki Anthem Elizalde? Po prostu... przeprosić? Nikogo to nie ożywi. Wspinała się jednak po betonowych schodkach ku gankowi. Zastukała w drewnianą framugę. Słyszała dobiegającą ze środka meksykańską muzykę. Przez siatkę w drzwiach widziała błękitno-różowe błyski telewizora odbijające się w oszklonych reprodukcjach na ścianie salonu. Siwowłosa kobieta, która pojawiła się po drugiej stronie siatki, powiedziała coś szybko po hiszpańsku. - Perdón - odparła Angelica, czując zawroty głowy, jakby wła śnie wypiła mocnego drinka na pusty żołądek - estoy buscando porseńora Rocha. - Ahora me llamo seńora Gonzalves. -Teraz nazywała się Gon- zalves, lecz bez wątpienia była to wdowa po Franku Rocha. Ange lica nie rozpoznała kobiety, w końcu widziała ją wcześniej tylko raz, przed trzema albo czterema laty. Nie przypominała sobie, by miała wtedy siwe włosy. - Me llamo Elizalde, Angelica Anthem Elizalde. Necessito... - Elizalde! - powtórzyła kobieta powoli, niemal z rewerencją. - St. Por favor, necessito hablarcon usted. Lo siento mucho. Me hace falto... explicar que yo estaba... tratando de hacer... - Un momenta. - Kobieta zniknęła w półmroku dużego poko ju i Angelica słyszała, że przestawia jakieś rzeczy, jakby układa ła książki na półce. Un momento? Angelica patrzyła na pusty prostokąt siatki drzwi. Któraś z nas chyba nie rozumie drugiej, pomyślała bezradnie. Ta kobieta nie może być wdową po Franku Rocha albo też nie przedstawiłam się dość wyraźnie, w przeciwnym razie nie ode-szłaby tak po prostu. - Excusa me?! - zawołała. To było śmieszne. Serce tłukło się jej w piersi z głuchym łomotem, w wyschniętych ustach czuła metaliczny posmak. Halo, proszę pani! - pomyślała idiotycznie, zastanawiając się, czy zacznie zaraz chichotać. Chyba jestem odpowiedzialna za śmierć czyjegoś męża w tej okolicy... Chwyciła klamkę drzwi i otworzyła je, pokonując opór skrzypiących zawiasów. Na półce nad kominkiem na przeciwległej ścianie ustawiona została ofrenda, ołtarz: jedwabny szal na małej haftowanej poduszce, fotografie w ramkach, po bokach dwie stylizowane, kolorowe drewniane czaszki, niczym podstawki do książek na regale. Przygotowania do El Dia de los Muertos, Dnia Zmarłych. Na ścianie wisiała ramka w kształcie serca, ze złotym krzyżem i małym elektronicznym zegarem w środku. Angelica zauważyła, że jest prawie południe. Weszła do środka, pozwalając drzwiom zatrzasnąć się za nią. Nagle zaskoczona, instynktownie zamknęła oczy - i czerwony błysk pod powiekami, a potem cichy mechaniczny terkot uświadomiły jej, że kobieta zrobiła zdjęcie polaroidem. Żeby dodać do ofrenda? Ale przecież ja nie jestem martwa... Upadła na podłogę, gdy rozległ się ogłuszający huk. Chwilę później była już na nogach i odpychała drzwi, podczas gdy kolejny huk wystrzału eksplodował w jej uszach; zamknęła oczy na ułamek sekundy przed strzałem, toteż drzazgi z roztrzaskanej framugi ukłuły ją tylko w powieki. Poczuła, jak podeszwa jednego z jej trampków dotyka desek ganku - a potem znowu upadła, leciała w dół, rąbnęła na ziemię. Rozległ się kolejny ogłuszający huk, ze ścieżki podniósł się tu- man białego kurzu. Kilkoma susami przemierzyła podwórko i ruszyła biegiem z powrotem. Musiała poruszać się niezdarnie, zadzierając wysoko nogi, bo jej stopy nadal czuły dotyk chodnika na ułamek sekundy przed rzeczywistym kontaktem. Parterowy budynek mieszczący biuro podróży, najwyraźniej zamknięte w tej chwili, znajdował się po jej lewej stronie. Wybiegła zza rogu z taką prędkością i tak blisko ściany, że przewróciłaby każdego, kto szedłby z naprzeciwka - ale wąska ulica była pusta. Na parkingu w alejce po przeciwnej stronie jezdni stara cy- trynowozielona kanapa stała pod tylną ścianą kolejnego budyn- ku. Angelica biegła przed siebie, choć nikt nie krzyczał ani nie pę- dził za nią. Pomyślała, że może się schować za kanapą, skulona w cieniu przeczekać do zmroku, a potem odejść. Zęby miała zaciśnięte, twarz zimną z poczucia wstydu. Po co tam poszłam? - tłukło się jej po głowie. Po co otwierałam stare rany, jej i moje... Przypomniała sobie strzały, upadek na ziemię, swój niezdarny bieg i otworzyła oczy odpychając te obrazy od siebie, skupiając się na niebieskim niebie ponad postrzępionymi palmami. Dotknęła kanapy. Oparcie było włókniste i jakby tłuste, śliskie - lecz zdała sobie sprawę, że poczuła jego fakturę, dopiero kiedy dłoń rzeczywiście zetknęła się z materiałem. Dziwne zjawisko przewidywania wrażeń najwyraźniej ustało, kiedy przebiegała przez ulicę. - Pani to tutaj zostawiła? - zapytał ktoś. Spojrzała z przestrachem w górę. Tylne drzwi budynku były otwarte, wychylał się z nich otyły biały mężczyzna z rzadkim zarostem. Miał na sobie krótkie spodenki, a jego wydatny brzuch opinał biały podkoszulek bez rękawków, typowy dla facetów bijących swoje żony, jak zawsze myślała Angelica. Uświadomiła sobie, że zapomniała, o co pytał. - Słucham? - Słyszała pani przed chwilą jakieś strzały? - Rozejrzał się po zaułku. - Jakaś ciężarówka miała kłopoty z gaźnikiem na ulicy Ama- do - odpowiedziała Angelica swobodnym tonem. Otyły mężczyzna skinął głową. - A więc czy należy do pani? - Ciężarówka? - Zrobiła jej się nagle gorąco, gdyż nieomal powiedziała: "Pistolet?". - Kanapa - odparł niecierpliwie mężczyzna. - Pani ją tu po stawiła? - Nie - rzekła wreszcie Angelica. - Nie. Oglądam ją tylko. - Ktoś ją tu podrzucił. Znajdujemy wszelkiego rodzaju śmie cie. Ludzie myślą, że mogą robić, co im się żywnie podoba. - Ob rzucił kanapę nieprzyjaznym spojrzeniem. - Pewnie jakaś wielka stara Murzynka rodziła na niej. A wcześniej jej matka. Możemy zaoferować lepsze meble, jeśli ma pani pieniądze. Angelica zerknęła na niego, czując lekkie obrzydzenie. A gdzie ty się urodziłeś? - pomyślała. Pewnie w probówce w laboratorium. - Meble? - zapytała. - Tak, używane. I książki, naczynia kuchenne, ropa usada. Jac kie Onassis robiła u nas zakupy nie dalej niż dwa dni temu. - Tak, mówiła mi o tym. - Angelica złapała wreszcie oddech. Poczuła od mężczyzny zapach piwa. Skinęła głową i weszła za nim do sklepu. Wewnątrz stały regały z niemodnymi ubraniami, kolorowymi tandetnymi bluzami, słomkowymi kapeluszami i spodniami w krzykliwych barwach, wydającymi się wciąż nieść optymistyczny powiew pchlich targów i przenośnych straganów obok plaży, gdzie je pierwotnie kupiono. Były tam również stosy książek - podręczniki studenckie w twardych okładkach, kieszonkowie wydania fantastyki naukowej i romansów - oraz rzędy podniszczonych stolików z plastiku albo płyty paździerzowej malowanej na wysoki połysk, zastawionych ceramicznymi popielniczkami, zepsutymi mikserami i wyjątkowo licznymi garnkami do fondue. Na jednym ze stolików leżał przewrócony biały wazon z wysypującym się bukietem uschłych kwiatów. Moja quinceniera, pomyślała Angelica. Pomarszczone róże, łodygi fiołków i wysuszona mgła niezapominajek. - Zacznij życie od nowa - rzekł ironicznym tonem mężczyzna, który wszedł za nią do sklepu. Życie po staremu, pomyślała. Oto był zbiór pamiątek po lu- dziach, zgromadzonych tutaj niby odpady, z niektórymi ekspona- tami na tyle dużymi, by wciąż pokazywać zarysy nieobecnych oso- bowości. Cóż, pomyślała Angelica, ja też jestem kimś w rodzaju pękniętej osobowości. Powinnam schować się tu na jakiś czas, by sprawdzić, czy na ulicy zaczną zaraz wyć policyjne syreny albo wpadną tu rozwścieczeni członkowie rodziny Rocha lub Gonzalves. Jeśli tak się stanie, owinę się wokół jednego z tych stolików i będę niewidoczna jak szkielet w sklepie z kością słoniową. Ale nikt się nie pojawił, nic nie zakłócało ruchu na ulicy. W słoneczny październikowy dzień w Los Angeles strzały nie za- interesowały nikogo, życie toczyło się dalej. Kupiła włóczkową ra- stafariańską czapkę - czerwono-złoto-czarno-zieloną - wystarcza- jąco obszerną, by mogła ukryć pod nią włosy, oraz jasnobrązowy dres od Harve Benarda, niewątpliwie posiadający interesującą historię. Za wszystko zapłaciła trzy dolary przy kasie obok wyjścia na ulicę. Otyły mężczyzna z bródką nie zareagował nawet słowem, kiedy nasunęła czapkę na głowę, a potem włożyła dres na dżinsy i bluzę. Poszła z powrotem w kierunku Szóstej. Zdała sobie sprawę, że idzie zgarbiona, w pokornej postawie, jaką często widziała u swo- ich pacjentów. Była zadowolona z tej instynktownej mimikry, ale trwało to tylko kilka chwil, bo zaraz uświadomiła sobie, że to nie mimikra, lecz reakcja naturalna. Rozdział 20 Nie każ mu czekać, dziecko! Przecież każda minuta jego czasu ma wartość tysiąca funtów! Lewis Carroll, "O tym, co Alicja odkryła po drugiej stronie lustra" Idąć zgarbiony przejściem przy Ahmanson Theater, wchodząc i wychodząc ze stref cienia rzucanego przez deski ozdobnego dachu tak wąskie i zawieszone tak wysoko w górze, że mogłyby służyć jako ochrona tylko przed idealnie prosto padającym deszczem, Sherman Oaks podążał za swoim brakującą, wyprostowaną sztywno ręką. Widmowa kończyna była bardzo rozgrzana, resztę ciała odczuwał jako lodowato zimną, jakby wystawiał rękę za drzwi klimatyzowanego lokalu w Dolinie Śmierci, wprost na rozpalone słońce. I węszył, bo mały Koot Hoomie Parganas przeszedł tędy niezbyt dawno temu; czuł też wyraźny zapach wielkiego ducha, którego dźwigał chłopiec. Ucieczka, czytał w impresjach wciąż drgających w powietrzu, długa ucieczka, pod osłoną pociemniałego słońca na zderzaku lokomotywy, ucieczka... na czworakach? Z długimi pazurami stukającymi po asfalcie! Co u diabła? Jego widmowa ręka dosłownie przeciągnęła go przez fosę otaczającą podobny do tortu budynek Mark Taper Forum. Żelazne ogrodzenie przy ścieżce naprzeciwko wydawało się jedynym ostrym fragmentem krajobrazu; wszystko inne, nawet niekształtna kupa surowego mięsa przy wejściu do Forum, była zamazana. Już jest blisko! Na szczycie schodów zatrzymał się i ostrożnie spojrzał w dół. Serce zaczęło mu walić jeszcze mocniej. Zobaczył zwłoki starego mężczyzny na uwalanych krwią betonowych stopniach. Muszę iść dalej, pomyślał. Przeskoczyć tego trupa, podążać śladem chłopca. Kiedy schodził w dół po schodach, zdał sobie sprawę, że nie są to zwłoki; miał przed sobą bezwładną marionetkę, wszytą w gruby czarny płaszcz z potarganego futra. Lecz zniekształcona twarz, podobnie jak białe dłonie, wydawały się prawdziwe, rozpryśnięta krew też wyglądała na prawdziwą. Pachniała jak prawdziwa. Przyklęknął i pochylił się nad zapadniętą powłoką. Wypuścił powietrze przez otwarte usta, słysząc odległy ryk, niby publiczności na stadionie, wszystkich duchów, jakie wciągnął przez lata; a potem wziął głęboki oddech, wydymając nozdrza, odchylając głowę do tyłu i wypinając klatkę piersiową. Poczuł piżmowy odór ektoplazmy, białkowych odpadów, które wydzielają media, by nadać substancję duchom... lecz poczuł również zapach prawdziwego ciała i prawdziwej krwi. Psiego ciała, zdał sobie sprawę węsząc dalej. Psiej krwi. Nic dziwnego, że odebrał wrażenie biegu na czterech łapach! Ktoś wyssał ciało z psa, żeby wypełnić postać zbyt dużą i ciężką dla samej ektoplazmy. Chłopiec na nic by się tu nie zdał. To dzieło tego wielkiego ducha. Dlaczego to zrobił? Najwyraźniej uznał, że znajduje się w poważnym niebezpieczeństwie, gdyż bez wątpienia było to posunięcie nad wyraz stresujące. Oaks przyjrzał się sflaczałej głowie manekina. To musi być podobizna ducha, którego dźwiga mały: siwe włosy, szeroka i po- marszczona twarz... Kto to jest? Zapewne ktoś sławny, z pewnością potężny, sądząc po rozległym polu psychicznym, jakie wokół siebie roztacza. Twarz, z wydatnym podbródkiem i o władczym wyrazie nawet teraz, wydawała się Oaksowi dziwnie znajoma... lecz z bardzo dawnych czasów. Zastanawiał się niespokojnie, ile sam może mieć lat, ale po chwili wrócił myślami do ducha. Kimkolwiek był ten człowiek, umarł w domu Parganasów na Loma Vista dwa dni wcześniej - wtedy pojawił się jego lśniący nowy duch, rozbłyskując na psychicznym niebie niczym superno- wa - a Parganasowie woleli wybrać śmierć w męczarniach, niż co- kolwiek Oaksowi powiedzieć. Spojrzał na krew na stopniach i przypomniał sobie, jak podążał zwabiony sygnałem nowego wielkiego ducha przez całe miasto aż do tamtego domu w Beverly Hills w poniedziałkowy wieczór. Gdy dotarł na miejsce, ducha już nie było, ruszył na południe, lecz Oaks został, by dowiedzieć się, kim był i kto go zabrał, mając nadzieję oszczędzić sobie wysiłku śledzenia go krok po kroku. Długo torturował mężczyznę i kobietę w owym podobnym do ogro- du pomieszczeniu przy salonie. Gdy przymocował ich taśmą kle- jącą do krzeseł i zaczai zadawać pytania, zapadli w rodzaj obron- nego transu. Wpadł we wściekłość i dopiero kiedy wyłupił oboj- gu oczy, zdał sobie sprawę, że pastwi się nam martwymi. Potem, nadal wściekły, zaczął przeszukiwać dom. I wtedy wrócił chłopak - bardzo późno, na krótko przed świtem - i kiedy Oaks wszedł do dużego pokoju, duchy zmarłych rodziców stały tam jak gdyby nigdy nic! Rozglądały się nieprzytomnie, ale były całkiem realne, i to zaledwie w godzinę po śmierci! Powinien był wiedzieć, że wielki duch powrócił, że jego pulsujące pole rozświetliło dwa ogłupiałe nowe duchy w ich ślubnych strojach. Lecz trop zatoczył pełną pętlę w tym momencie i był zbyt potężny, by Oaks mógł spostrzec, że podwoił się wraz z wejściem chłopca. Tak czy owak, mały popędził niby strzała wypuszczona z łuku; na dodatek wybiegł z domu prosto przez duży pokój, co jeszcze dodało mu energii. Oaks przeskoczył nad krwawą miazgą na schodach i zszedł na poziom parkingu, lecz po kilku krokach zamarł. Jego widmowa lewa ręka nie wskazywała żadnego kierunku; dyndała bezwładnie, przestał odbierać za jej pośrednictwem jakiekolwiek wrażenia. Próbował ją rozruszać - zazwyczaj kiedy wisiała mu u boku, potrafił potrzeć palcami skórę na biodrze, bez względu na to, czy miał na sobie spodnie czy nie - lecz nieistniejące palce nie wyczuwały teraz nic poza lekkim powiewem chłodnego powietrza. Trop zanikł. Czyżby duch uwolnił się od chłopca i wyparował? Niedobrze - Oaks robił się coraz chudszy, w ciągu ostatnich trzydziestu czy czterdziestu godzin pomijał okazje pożywienia się mniejszymi duchami, bo czekał na wielką ucztę. A może dzieciak w jakiś sposób osiągnął dojrzałość właśnie tego ranka, stając się zdolnym do zjedzenia i strawienia ducha? Oaks dopiero po chwili uspokoił się nieco. Cokolwiek się tutaj wydarzyło, cokolwiek sprowokowało ducha do pozostawienia tego ektoplazmicznego manekina... zda- rzenie to musiało być również potężnym szokiem dla chłopca. W przerażeniu chłopiec mógł uwięzić ducha, konwulsyjnie za- mknąć go w swoim umyśle, otoczyć ciasno, zablokować - lecz nie wchłonąć. W takim przypadku zamknięty duch byłby nie do wykrycia z zewnątrz. Tak jak wtedy, gdy Houdini... Myśl uleciała, zostawiając tylko skojarzenie: Jonasz i wieloryb. Sherman Oaks wbiegł pospiesznie po schodach, tym razem depcząc po twarzy manekina, przeskoczył przez niski murek i ruszył Hope Street na południe. Houdini? Jonasz i wieloryb? Bóg wie, jakie wspomnienie zaczynało się budzić - coś sprzed momentu, kiedy wszedł w obecny strumień świadomości trzy lata wcześniej, w dzielnicy Sherman Oaks, od której wziął swoje obecne nazwisko. Ponownie zastanawiał się, przelotnie i z niepokojem, ile naprawdę może mieć lat, kiedy i w jakich okolicznościach stracił lewą rękę. Na prawo od niego, po drugiej stronie ulicy, w zbiornikach miejskich zasobów wody odbijał się błękit nieba. Oaks ocenił, że może być najwyżej pierwsza po południu, więc blade jesienne słońce zmierza już ku zachodowi. Północ była za jego plecami... Ta myśl kazała mu zerknąć na rękojeść myśliwskiego noża, który no- sił za paskiem spodni. Kiedy ukradł nóż, w jego wydrążonej rękojeści znajdowało się pełno gadżetów w rodzaju haczyków na ryby i sztormowych za- pałek. Zastąpił je sprawdzonymi przynętami na duchy - dziesię- ciocentówką z przylutowanym gwoździkiem, którą można przybić do podłogi, a wtedy duch cierpliwie stara się ją podnieść, paroma jednocentówkami z wizerunkiem Lincolna palącego fajkę - lecz najbardziej cenił sobie zakrętkę od rękojeści, w której tkwił sil- ny kompas magnetyczny pod wypukłym szkiełkiem. W tej chwili kompas wskazywał, bezużytecznie, prosto na północ. Duch zdołał ukryć się wewnątrz umysłu chłopca i dopóki tam pozostanie, Oaks musi tropić Koota Hoomiego Parganasa bez pomocy żadnych narzędzi czy nadprzyrodzonych sposobów, bo jego lewa ręka nie wskazywała nic zupełnie. Kiedy już znajdzie chłopca, będzie musiał go zabić, żeby wydostać i zjeść wielkiego ducha - oczywiście zje też ducha chłopca, jako przybranie. Chłopiec w roli natki pietruszki. Przyszło mu do głowy, że warto jak najszybciej znaleźć jakiś telefon. Zaczął biec, mając nadzieję, że w swojej poplamionej wiatrówce i wojskowych spodniach wygląda jak ktoś zażywający ruchu na świeżym powietrzu, a nie jak morderca na tropie. Chmury ciężkie i białe jak rzeźbione w marmurze przesuwały się po niebieskim sklepieniu, ku południowi od doliny San Fernando i wzdłuż linii autostrady Hollywood Freeway, kładąc szary cień na drzewa i trawniki Griffith Park, odbierając połysk wodom jeziora Silverlake. Ponad pasmami autostrady i starymi wiktoriańskimi domami na wielkich pustych działkach na zachód od Pasadena Freeway wiał chłodny wiatr, potrącając pióropuszami palm. W okolicach Trzeciej i Szóstej przechodnie przyspieszyli kroku... tylko jedna postać na Witmer Street posuwała się nadal mozolnie w tym samym tempie. Kootie utykał mocno, lecz starał się nie zatrzymywać. Raffle był skrupulatny przy dzieleniu ich dziennego zarobku, chłopak miał w kieszeni czterdzieści sześć dolarów w banknotach oraz garść drobnych. W końcu wsiądzie do autobusu, a potem będzie się przesiadać do następnych, w którymś się prześpi, a nazajutrz pomyśli o jakimś bardziej pewnym schronieniu (...pójdzie do kościoła, ukryje się na statku, włamie do jakiegoś tira, zgłosi się na policję, schowa w...). Teraz jednak nie usiedziałby spokojnie w miejscu, musiał iść, uparcie stawiać krok za krokiem. Przestał już gniewać się na Raffle'a. Z rozpaczą myślał o tym, że stracił jedyną osobę w Los Angeles, na całym świecie, której na nim zależało. Gdyby był mądrzejszy, potrafiłby wyperswadować Raffle'owi pomysł doprowadzenia go na policję, teraz jechaliby gdzieś po prochy dla Raffle'a, szczęśliwi, a Fred lizałby ich radośnie po twarzy. Kootie zszedł z wysokiego krawężnika, krzywiąc się z bólu. Co może w tej chwili porabiać Fred? Zapewne na jakimś bezpiecznym pustym parkingu zajada wraz z Raffle'em gorące tamales. Kootiego bolała miednica i prawe biodro, jakby właśnie próbował zatańczyć kozaka i wylądował tyłkiem na podłodze - lecz starał się o tym nie myśleć, gdyż tajemniczy ból był rezultatem tego, co się działo, gdy był pozbawiony świadomości przy hali koncertowej, gdy zawładnął nim duch starego człowieka. Bóg jeden wie, co stary mężczyzna wtedy zrobił. Przewrócił się? Wymierzył komuś kopniaka w stylu karate? Kootie spodziewałby się bardziej godnego zachowania po Thomasie Alva Edi-sonie. Właśnie tak, przemyślał to. Miał do czynienia z duchem Edisona - tego samego, którego nazwisko widniało na czarno- poma-rańczowych furgonetkach koncernu Edisona; faceta, który wynalazł żarówkę. Rodzice zawsze ostrzegali Kootiego, żeby nie bawił się żarówkami, bo znajduje się w nich trujący "gaz szlachetny"; w szkole dowiedział, że mieli na myśli neon, który wcale nie jest gazem trującym. Jednak w szklanej cegiełce ukrytej w Dantem znajdowała się trucizna, to pewne. Gaz szlachetny, dupa Jasiu, pomyślał z uporem, powstrzymując łzy.Ty stary... pierdzielu! Co robiłeś w tej probówce wewnątrz szklanej cegiełki? Nie mam pojęcia, pomyślał, odpowiadając za nieobecnego Edisona. Przez ciebie zginęli mama i tata! A teraz wszyscy dybią na moje życie. Cóż, przykro mi. Kretyn. Kootie przypomniał sobie twarz przyczepioną do krwawej masy, którą ściągnął z siebie, i przeszył go dreszcz. Najwyraź- niej było za wcześnie, żeby o tym myśleć. Skupił wzrok na pokry- tych stiukami ścianach, jasnopomarańczowych nawet w cieniu chmur, i frontonie sklepu ze starzyzną na rogu naprzeciw niego. Dwa automaty telefoniczne pod blaszanym daszkiem stały przy krawężniku. Przypomniał sobie słowa starej kobiety, którą jęknęła do niego ze słuchawki telefonu na Fairfax tego ranka: Al, gdzie się dzisiaj spotkamy? Al. Alva. Thomas Alva Edison. A w halucynacji, którą miał... Ponownie odpędził wspomnienie o tym, jak był wyrzucony z własnego ciała, lecz nie miał wątpliwości, że stara kobieta próbowała przemówić do ducha Edisona. Znała imię - przezwisko! - ducha, którego Kootie nosił ze sobą. Dla ludzi poruszających się po magicznych zakątkach tego świata, pomyślał, ten duch musi być widoczny niczym płomień w ciemności. Lecz ducha już nie było! Kootie zostawił go poszarpanego i sflaczałego na schodach przy... Bezwiednie wypuścił powietrze, z taką siłą, że zdmuchnąłby wszystkie świeczki na urodzinowym torcie, gdyby miał taki pod ręką. (Raffle powiedział mu, że w tej okolicy zazwyczaj na urodziny wiesza się na drzewie kukiełki z papierowych torebek, potem wali w nie kijami, a dzieci zbierają z ziemi wysypujące się cukierki w szeleszczącej folii). Duch zniknął, to było istotne. Może telefony zaczną teraz działać. Rozprostował palce prawej dłoni i powoli sięgnął do kieszeni po dwudziestopięciocentówkę. Do kogo zadzwoni? Oczywiście na policję. Poczuł zimno na zębach i zdał sobie sprawę, że się uśmiecha. Zadzwoni na policję, a jednoręki włóczęga nie będzie go już ścigał, nie po tym, jak natknął się na... Jak urwał się ślad po duchu. A Kootiego umieszczą... w jakimś domu, gdzie będą prysznice i łazienki, i łóżka, i jedzenie. Potem zostanie zaadoptowany przez jakąś rodzinę. Będzie mógł obejrzeć wszystkie filmy, o których zawsze marzył... Wciąż czuł zimno na zębach, lecz teraz płakał, ku własnemu zdumieniu i przerażeniu. Chcę mieć własną rodzinę, pomyślał. Chcę mieć dom, mamę i tatę. Może oni wcale nie są martwi (w tych zakrwawionych krzesłach) - oczywiście, że nie są martwi, przecież stali w dużym pokoju w odświętnych strojach (ignoru- jąc mnie w taki dziwny sposób), pewnie to właśnie oni wykupili miejsce na plakatach i zamieścili ogłoszenie! Popędził w stronę telefonów, chociaż w biegu noga zabolała jeszcze bardziej. Po dwóch sygnałach kobiecy głos powiedział spokojnie: - Centrala policji. Czy zdarzył się wypadek? - Nazywam się Koot Hoomie Parganas - powiedział Kootie szyb ko. - Moi rodzice zostali... zostali obrabowani i pobici, ciężko pobi ci, przedwczoraj w nocy, na plakatach jest ogłoszenie o mnie i o na grodzie... - Nagle zakręciło mu się w głowie, omal nie upadł. Oparł się ramieniem o aluminiową obudowę automatu. Miał wrażenie, że ktoś stoi za nim, ktoś chcący skorzystać z telefonu, ale obejrzał się i nikogo tam nie było. - ...o nagrodzie - zaczai znowu - za znalezienie mnie. Moi rodzice mieszkają na Loma Vista w Beverly Hills i... Przerwał mu męski głos. - Parganas? -Tak. - Chwileczkę. Hej - powiedział mężczyzna do kogoś obok sie bie - to dzieciak Parganasów! - Po czym dodał głośniej: -To Koot Hoomie! Słuchawka na drugim końcu linii stuknęła o coś twardego. W tle Kootie słyszał gwar rozmów i pobrzękiwania, jakby w ka- wiarni. Usłyszał brzęk tłuczonej szklanki i głos mamroczący prze- kleństwo. Rozległy się trzaski, gdy ktoś chwycił słuchawkę na drugim końcu. - Koot Hoomie? To był głos jego matki! Jego matka żyje! Pochlipywał dalej, ale udało mu się powiedzieć wyraźnie: - Mamo, przyjedź po mnie. Nastąpiła chwila ciszy, przerywanej tylko szmerem rozmów i pobrzękiwaniem; potem jego matka zawołała: - Kethoomba! - Czyżby była pijana? Czy wszyscy piją tam w pokoju telefonistki? Kootie przypomniał sobie, że Kethoomba to tybetańska wymowa imienia mahatmy, na cześć którego na zwali go rodzice. Matka nigdy tak do niego nie mówiła. - Gelug- pa! - ciągnęła dalej - Mnichu w żółtym kapeluszu! Przyjedź i za bierz mnie! - Dajcie mi ten telefon! - powiedział ktoś w tle. - Mistrzu! - rozległ się drżący głos jego ojca. - Będziemy cze kali przed wejściem. - Cicho, jakby zwracając się do kogoś obok, ojciec Kootiego zapytał: - Gdzie się znajdujemy? - Pieprz się - padła ochrypła odpowiedź. - Tato! - zawołał Kootie. - To ja, twój syn! Musicie po mnie przyjechać! Jestem przy... - Przekręcił głowę, próbując dostrzec tabliczkę z nazwą ulicy. Niestety, żadnej nie było w pobliżu. - Oni namierzają te telefony, zapytajcie telefonistkę, skąd dzwonię. Niech szybko przyślą po mnie radiowóz. - Nie wychodźcie na zewnątrz! - zawołał jego ojciec do kogoś w zatłoczonym pomieszczeniu. - Radiowozy! - A potem, dysząc, z powrotem do słuchawki: - Kootie? - Tak, tato! Czy wszyscy jesteście pijani? Posłuchaj... - Nie, ty posłuchaj, młody człowieku! Rozbiłeś Dantego... nie przerywaj! Rozbiłeś, rozbiłeś Dantego, pozwoliłeś światłu zabły snąć, zanim cokolwiek zostało przygotowane. Cóż, to twój syn, je śli chcesz wiedzieć... Potem matka Kootiego ponownie znalazła się na linii. - Kootie! Natychmiast daj mistrza do telefonu! Kootie płakał coraz gwałtowniej. Coś było straszliwie nie tak. - Nie ma tutaj nikogo oprócz mnie, mamo. Co się z wami dzie je? Zgubiłem się, a ten facet... ścigają mnie źli ludzie... - Musimy porozmawiać z mistrzem! - przerwała mu matka, głosem bełkotliwym, lecz zrozumiałym. - Daj go do telefonu! - Nie ma go tutaj! - jęknął Kootie; w uchu miał mokro od łez albo potu, i zimno, bo trzymał teraz słuchawkę kilkanaście centy metrów od głowy. -To ja zadzwoniłem! Nazywam się Koot Hoomie Parganas, pamiętasz? Jestem sam! - Zabiłeś nas! - wrzasnęła jego matka. - Rozbiłeś Dantego, nie potrafiłeś czekać, a teraz... teraz siły ciemności... znalazły nas i zabiły! Jestem martwa, twój ojciec jest martwy, bo nas nie posłu chałeś! Mistrz nie zadzwonił! Jesteś niegrzeczny, Kootie, niedo bry, jesteś wcieleniem zła. . _ - Ona ma rację, synu - włączył się ojciec Kootiego. - To two ja wina, że nie żyjemy, a Kethoomba jest nie wiadomo gdzie. Na tychmiast tu przyjedź. Kootie nie potrafił sobie wyobrazić pomieszczenia, w którym znajdowali się jego rodzice - sądząc po dźwiękach, było to coś w rodzaju baru - lecz nagle wiedział dokładnie, w co są ubrani. W te same dziwne staroświeckie stroje. Gdzieś w tle mała dziewczynka recytowała wiersz o tym, że niektóre klomby są zbyt miękkie... a potem chrapliwy kobiecy głos rzekł: - Powiedzcie mu, żeby dał do telefonu Ala, dobrze? Kootie odwiesił słuchawkę. Wiatr zrobił się zimniejszy, szare niebo odbijało się w ązybach przejeżdżających samochodów. Jego ćwierćdolarówka zabrzęczała w przegródce zwrotu monet. Połączenia z policją były bezpłatne. W tym samym czasie, mniej więcej dziesięć przecznic na wschód od Kootiego, opierając się o ścianę pokrytą tapetą w bambusowe wzory w zaparowanej tajskiej restauracyjce sprzedającej jedzenie na wynos, Sherman Oaks przyciskał do ucha słuchawkę innego telefonu. Na drugim końcu linii odebrał mężczyzna, wyrecytował numer wykręcony przez Oaksa i powiedział: - Jaka kategoria? - Nie wiem - odrzekł Oaks. - Zaginione osoby? Chodzi o te go dzieciaka, Koota Hoomiego Parganasa, tego z plakatów. - Świadkowie Koota Hoomiego, co? - Oaks słyszał stukot kla wiatury komputera. - Pan mówi po angielsku. Ta uwaga zirytowała Oaksa. Najpewniej zawsze mówił po angielsku. - W odróżnieniu od większości ludzi? - Dostawaliśmy dużo telefonów na temat Kootiego od niele galnych imigrantów. Tengo el nino, pero no estoy el pais legalimen- te. Mam dzieciaka, ale nie mam zielonej karty. Szukają wspólni ka do odebrania nagrody. Pewnie z pięćdziesięciu zaginionych dzieciaków z kędzierzawymi włosami jest teraz zamkniętych w ga rażach w Los Angeles. Pośród nich może być nawet ten właściwy, chociaż jeszcze go nie zgłoszono, gdyż ta kategoria byłaby już za mknięta. W porządku, więc o co chodzi? Wie pan, gdzie jest? Ma my grupę sprawdzającą wszystkie wiarygodne zgłoszenia, nasz przedstawiciel może być w każdym miejscu w Los Angeles w cią gu dziesięciu minut. - Chcę przedstawić kontrpropozycję - rzekł Oaks. Zerknął na innych ludzi w maleńkim lokalu. Wszyscy byli zajęci swoimi to rebkami z jedzeniem na wynos i kartonowymi pudełkami, wszech obecny aromat cilantro i ostrej papryki zdawał się łączyć z gwarem rozmów oraz skwierczeniem wołowiny i krewetek na ruszcie, two rząc załonę intymności dla dzwoniącego. - Wie pan, co to dym? Cy gara? "Człowiek Maduro"? - To inna kategoria, ale mogę przełączyć. - Cóż, mogę dostarczyć... - Oaks urwał na moment, by skupić ... uwagę pośród rozgardiaszu restauracji, i przebiegł w myślach za- wartość trzech głównych skrzyń, jakie trzymał ukryte w różnych za- kątkach miasta; przed oczami stanęły mu zakurzone pudła pełne pozornie pustych, lecz szczelnie zamkniętych słoików, butelek i sta- rych fiolek; miał nawet parę, po samobójstwie dwojga starszych małżonków, zamkniętą w przezroczystym etui na szkła kontaktowe. - Mogę dostarczyć tysiąc dawek cygara w zamian za dzieciaka. Hurtowa dostawa, warta o wiele więcej niż dwadzieścia kawałków. Znowu usłyszał stukot klawiatury. - Tak, to prawda. Cóż, do takiej transakcji potrzebujemy gwa ranta, kogoś, kogo mamy na liście, kto mógłby wyłożyć czterdzie ści tysięcy kaucji. Przy kontrofertach kaucja się podwaja, taką mamy zasadę. Jeśli dana osoba wyłoży taką sumę, możemy umie ścić pańską propozycję przy nazwisku Parganasa. Lecz gwarant będzie musiał zająć się całą resztą, jak na przykład założeniem pu łapki na numerze telefonu z plakatu, czy też ewentualnie prze chwyceniem osoby, która, wie pan, może mieć już dzieciaka i chcieć otrzymać pierwotną nagrodę. Nie muszę panu mówić, że w tej sprawie liczą się godziny. Nawet minuty. - Wiem o tym. Kompas w rękojeści noża teraz wskazywał w kierunku sta- dionu Dodgersów, czyli na północ, lecz kilka minut wcześniej za- wirował dziko, a potem na pełną minutę ustawił się na zachód. Oaks nie czuł wówczas gorąca w nieistniejącej ręce - jednak kom- pas wyraźnie zarejestrował ponowne pojawienie się wielkiego du- cha; duch był w stanie podniecenia, bo roztaczał potężne pole ma- gnetyczne. Oaks pragnął jak najszybciej zostawić telefon i ruszyć w dalszą pogoń - na zachód! - lecz to zabezpieczenie warte było kilku minut opóźnienia. - A więc, kto jest pańskim gwarantem? - pytał mężczyzna na drugim końcu linii. - Czy też jest pan gotów sam wyłożyć czterdzie ści tysięcy kaucji za swoje cygara? - Nie, ja nie. Hm... - Uliczni handlarze, z którymi zwykle ro bił interesy, nie mieliby takich pieniędzy pod ręką. Musiał pójść wyżej. - Macie na swojej liście Neala Obstadta? - zapytał. - Pew nie pod "hazard", chyba tym się zajmuje. - Tak, mam Obstadta. - (Klik-klik). - Co mu powiedzieć? Na wet dla niego czterdzieści kawałków to nie drobiazg. Oaksowi opisywano Obstadta jako nałogowego "palacza", dobrego klienta, który zazwyczaj potrafił wybrać najlepszy towar z oferty handlarzy. - Powiedzcie mu, że dzwoni Sherman Oaks, twórca takich przebojów jak... mam nadzieję, że pan to nagrywa? - Zawsze mam włączony magnetofon. - Takich przebojów jak Henrietta Hewitt, starsza pani, która zmarła piątego września. Jej dzieci nazywają się Edna i Sam. - By ło to zagranie na fuksa, lecz duch starej Henrietty był najlep szym, jakiego Oaks schwytał ostatnimi czasy, a poza tym Obstadt mógł słyszeć o Oaksie i rozpoznać jego nazwisko. Mogło być też inaczej, lecz okazja wprowadzenia poprawki do treści ogłoszenia o małym Parganasie była zdecydowanie warta ryzyka. - Odegram mu pańską wiadomość. Domyślam się, że będzie chciał sam nagrać pański głos, jako pokwitowanie za pieniądze. Czy zastanę pana pod jakimś konkretnym numerem? - Nie, zadzwonię znowu za godzinę. Ale jeśli Obstadt się zgo dzi, to może pan umieścić moją ofertę na linii już teraz, prawda? - Tak. Gdy tylko wyrazi zgodę, oferta jest aktualna, a... zwy kłe formalności to już sprawa między panem i nim. - No to ruszaj - rzekł Oaks i odłożył słuchawkę. Natychmiast zaczął się zastanawiać, czy nie popełnił kosztownej omyłki. Mógł dotrzeć do wszystkich swoich zapasów w ciągu godziny czy dwóch, lecz po przekazaniu wszystkiego ludziom Obstadta sam zostałby z niczym. Może będzie musiał wykończyć paru włóczęgów, żeby dobić do pełnego tysiąca dawek. Lecz oczywiście nie odda "dymu", dopóki nie dostanie dzieciaka Parganasów, a wielki duch uwięziony w chłopcu jest z pewnością wart tysiąca zwyczajnych zabutelkowanych truposzów. Codzienne nabytki z pułapek w całym mieście pozwolą mu przetrwać, dopóki nie odtworzy zapasów. Znowu czuł swoją nieistniejącą rękę. Leżała zaciśnięta na piersi i była bezużytecznie zimna, jakby trzymał garść lodu. Spoj- rzał w dół na przód swojej brudnej koszuli i był zaskoczony, że nie zobaczył materiału zgniecionego szponiastymi palcami. Kom- pas wciąż wskazywał północ. Albo duch znajdował się w swoim normalnym stanie katatonicznego spoczynku, albo był zabloko- wany głęboko w psychice chłopca, albo jedno i drugie. Oaks opuścił lokal duszny od zapachu smażonych owoców morza i mięsa i wyszedł na zatłoczoną Figueroa. Pogardzał procesami biologicznego trawienia i wydalania, żywił się krakersami i zupą fasolową wybieraną palcami prosto z puszki, pił wodę z hydrantów. Jego prawdziwym pożywieniem były duchy, wciągane nosem surowe, świeże i rozedrgane wprost z wykaligrafowanego flamastrem palindromu albo garści rozsypanych monet, czy też - rzadki luksus! - ukradkiem wchłaniane w szpitalnych korytarzach lub z ciała ofiary ulicznego wypadku. Pamiętał godziny spędzane w salach szpitala miejskiego w czasie wojny, gdzie wszystkie okna zaciemniono na wypadek japońskiego nalotu bombowego, a duchy niedawno zmarłych pacjentów były zbyt przestraszone, by rozproszyć się normalnie i tłoczyły się w kątach sal. Gdy chwytał je do butelek, pytały słabym głosem: "Czy są tam żółtki?"... Zaczajał się też na oddziale porodowym szpitala prezbiteriańskiego w Hollywood, gdzie często udawało mu się połknąć świeżo ukształtowane wirtualne duchy zrzucane przez noworodki pod wpływem stresu związanego z przyjściem na świat... Teraz jednak mijało już prawie czterdzieści osiem godzin od czasu, kiedy ostatni raz "odżywił się" - a było to, zanim trafił do domu Parganasów. Nie zjadł duchów rodziców Kootiego po tym, jak ich zabił, tak pewny był, że wielki duch jest gdzieś w pobliżu; nie chciał opóźniać pogoni dla dwóch niewielkich sztuk. Na ulicy zdał sobie sprawę, że zrobiło się zimno i wkrótce zacznie zmierzchać. Już teraz zygzakowaty neon sklepu z butami po drugiej stronie ulicy lśnił żółto na tle popielatej ściany. Pomarań-czowo-czarna furgonetka koncernu Edisona przejechała pędem, zmuszając go do odsunięcia się od krawężnika. Tamte dwie niewielkie sztuki. Oaks byłby teraz wdzięczny za choćby jedną z nich. Jeden haust prawdziwego pożywienia duszy, żeby powstrzymać Kościsty Ekspres. Czuł bowiem niepokój duchów, które zdążył skonsumować przez lata. Kiedy był zmuszony pościć, popadały we wzburzenie, w jego coraz bardziej świszczącym oddechu odzywały się ich coraz mniej odległe ryki, jakby wszystkie pędziły w jego stronę - Kości- sty Ekspres! - coraz bliżej, przez czarne nocne wzgórza dzikich pól jego umysłu, ku samotnemu płomieniowi pośrodku nicości, będącemu jego świadomością. Widmowa lewa ręka zsunęła się w dół po piersi i teraz ściskała go za brzuch z taką siłą, że Oaks krzywił się, maszerując spiesznie na zachód Szóstą. Zastanawiał się, czy nie zmienić trasy, nie złapać autobusu pod - gdzie miał najbliższy schowek? - salon fryzjerski na Bellevue, ze skrzynką wentylacyjną na dachu; jednak świadomość tego, jak silnie igła kompasu wskazywała na zachód zaledwie kilka minut wcześniej, i wspomnienie martwej twarzy na schodach przy hali koncertowej kazały mu uparcie stawiać krok za krokiem. Oddychanie metodą usta-usta, z ciałem Koota Hoomiego Par-ganasa wciąż drgającym pod nim w proteście przeciwko umieraniu, i dwie dusze, chłopca i wielkiego ducha, spływające gorącą falą do jego wygłodzonych płuc... Wkrótce, pomyślał. Rozdział 21 A rybki małe z wszystkich mórz Oto odpowiedź ślą mi już. Lewis Carroll, "O tym, co Alicja odkryła po drugiej stronie lustra" Słońce było teraz poniżej kłębów ciemnych chmur, na krótko pokazało się nad zachodnią krawędzią świata, zanim zniknęło na dobre za grzbietem łańcucha Pacific Palisades. Pete Sullivan siedział przy oknie baru Kendalla, a padające niemal poziomo promienie słońca lśniły czerwienią w głębinach szklanki guinessa na jego stoliku. Czekał na zamówione przystawki - smażoną mozzarellę z sosem marinara i skrzydełka kurczaka z kremem z selera i sera pleśniowego - lecz tymczasem zamówił sobie guinessa, bo nauczyciel w col-lege'u powiedział mu kiedyś, że to irlandzkie piwo zawiera wszystkie składniki niezbędne człowiekowi do życia. Było jednak gęste, ciemne i aromatyczne; zamierzał przerzucić się na lżejszego coor-sa, gdy tylko opróżni szklankę i dopełni obowiązków zdrowotnych. Na dodatek w lokalu w ogóle nie było części dla palących, toteż z zapaleniem następnego papierosa musiał poczekać do powrotu do furgonetki. Ogólnie biorąc, bardzo zdrowo spędzał wieczór. W kilku miejscach pod belkami sufitu wisiały telewizory, każdy nastawiony na inny kanał, a te z odkręconym głosem znajdowały się daleko od Sullivana. Na najbliszym ekranie kandydat na prezydenta Bill Clinton poruszał wargami, ale słychać było jedynie szum elektrycznych urządzeń i mechaniczne dudnienie z dalszego odbiornika. Sullivan odwrócił wzrok. Dłonie miał wciąż lepkie po tym, jak umył je kąpielowym żelem w maleńkiej umywalce w furgonetce. Tego ranka, po zakupach, znalazł nieogrodzoną działkę na wschód od Alameda, pomiędzy opustoszałymi fabrykami tworzyw sztucznych i odlewniami przy torach kolejowych a betonowym korytem rzeki Los Angeles, i wziął się za robotę przy biednym starym wozie. Słońce wciąż świeciło na czystym niebie. Zdjął koszulę i szka- plerz, wydobył butelkę piwa spod siedzenia i sięgnął po narzędzia. Ciśnienie w oponach było niskie. Podłączył małą elektryczną pompkę do akumulatora i klękał po kolei przy każdym kole, pilnując, by zaciski kabli nie stykały się ze sobą, podczas gdy pompka drżała i podskakiwała na brudnej ziemi. Potem wgramolił się pod samochód i spuścił olej do zamykanego plastikowego woreczka, który można zwrócić na stacji benzynowej, chociaż zamierzał zostawić woreczek tutaj, na środku placyku. Nowy filtr oleju, świece i sześć litrów oleju dokończyły sprawę. Powietrze Los Angeles w oponach, pomyślał, i nowy olej w silniku. Nic co wiązałoby się ze wspomnieniami o ucieczce z Arizony - wizycie w zrujnowanym starym domu Houdiniego, przekraczaniu granic stanowych z duszą na ramieniu. Podobno co kilka lat wszystkie komórki, wszystkie atomy w ludzkim ciele wymieniają się, tak że ciało jest tylko falą poruszającą się w czasie; jedynie sama fala, a nie przemijające fizyczne fragmenty, odbywa podróż. Nawet blizna nie ma większego znaczenia niż drżenie wciąż widoczne w oceanicznej fali długo po tym, jak minęła przeszkodę, podczas gdy molekuły, które podtrzymały ruch wody, dawno już zostały w tyle. Wu pe, pomyślał teraz Sullivan, pociągając łyk guinessa. Wyprzedzaj problemy. Zawsze niepokojem napełniał go widok ludzi zapuszczających korzenie - nowożeńców kupujących dom pod zastaw hipoteki, dzielnego przesiębiorcy wynajmującego biuro i zamawiającego dziesiątki pudeł z papierem firmowym. Sullivan jeździł obecną furgonetką od pięciu lat, ale wcześniej miał inne samochody, i będzie miał inne po tym, jak furgonetka dokona żywota; nawet książki na półce nad łóżkiem były tylko falą, formą światła; kupowane nowe, gniotły się, strzępiły i żółkły, w końcu jak ścierki wyrzucał je razem z kurzem, który wchłonęły. Ich miejsce zajmowały nowe. Sullivan czytał kiedyś o pewnym greckim filozofie, który miał powiedzieć, że nie da się wejść dwa razy do tej samej rzeki, ponieważ nigdy nie jest to ta sama rzeka, a i człowiek też nigdy nie jest ten sam. Bogu za to dzięki, pomyślał teraz, dając znak kelnerce. Na ekranie najbliższego telewizora, na tle starego budynku otoczone- go żółtą policyjną taśmą, zatroskany reporter ze zmarszczonym czołem otwierał i zamykał usta. Wydawało się, że szczeka, bo głos dobiegał z sąsiedniego odbiornika, nastawionego na inny kanał. Ktoś powtarzał: "Mów!". Sullivan opuścił wzrok. Wystarczał mu sam dźwięk. Rankiem podłączył przenośny radiomagnetofon i z wiadomości w południe dowiedział się, że morze wyrzuciło okaz jakiejś prehistorycznej ryby w Venice, a kraby tysiącami wyszły z oceanu, napędzając stracha ludziom na plaży. A więc jednak nakręcono w Venice jakiś reportaż. To była niezmiernie uspokajająca informacja. DeLarava pojechała tam z powodów czysto zawodowych, a nie... jakichkolwiek innych. "Nie jesteś pastylką aspiryny, nie rozpuścisz się". Zagłuszył natrętne zdanie, zanim zdołał rozpoznać głos, który je (dawno temu) wypowiedział. Lepiej się rozpuścić, pomyślał. - Czy mógłbym przerzucić się teraz na coorsa light? - powiedział głośno, bo kelnerka przyniosła już dwa parujące talerze i ciepły guiness nie pasowałby do dań z czosnkiem, sosem tabasco i pleśniowym serem. - Proszę od razu dwa - dodał. Jedno z nich dla upamiętnienia rozproszonego już z pewno- ścią ducha Sukie, pomyślał. W głowie szumiało mu przyjemnie od alkoholu. Miał pew- ność, że fala, która była jego siostrą, jest już bezpiecznie rozpro- szona i spłaszczona, nie kontynuuje swego istnienia po śmierci ciała, które ją nosiło. DeLarava pojechała dzisiaj do Venice tylko dlatego, że wymagała tego jej praca, powiedział sobie, i wszystkie duchy śpią spokojnie. Niech to wszystko się rozpuści. Rzuć ten pospieszny wczesny obiad, a może późne drugie śniadanie, zadzwoń do Steve'a i pojedź do niego na parę następnych piw, a potem po prostu wynieś się z Los Angeles. Całe stare gówno zostało usunięte z furgonetki, a ty z pewnością oczyściłeś duszę ze wszystkich zadawnionych urazów i wątpliwości, wracając tutaj i patrząc na wyrośnięte ro- dzinne miasto. Veni, vidi, exii, pomyślał, przypominając sobie kolejne motto Sukie. Przyjechałem, zobaczyłem, odjechałem. Z najbliższego głośnika telewizora wydobywał się ryk publiczności zgromadzonej na stadionie, lecz na najbliższym ekranie widział teraz plażę, boiska do koszykówki, tłum ludzi w kostiumach kąpielowych wyciągających szyję, by coś zobaczyć... To musiało być Venice Beach - najwyraźniej nadawano po- wtórkę reportażu o okazie prehistorycznej ryby. Kelnerka przynio- sła w tym momencie dwa zamówione piwa. Z zimną szklanką w dłoni Sullivan dalej patrzył na ekran telewizora. Jestem w sta- nie oglądać zdjęcia z Venice Beach, pomyślał. Wszystkie stare du- chy śpią spokojnie. Gdy tylko na ekranie pojawiła się reklama jakiegoś nowego samochodu pędzącego po wiejskich drogach, dopił piwo, wstał, biorąc drugie ze sobą - jedzenie mogło poczekać - i przeszedł po- między stolikami do holu, gdzie znajdowały telefony i drzwi do to- alet. Upuścił garść monet na drewnianą podłogę, pozbierał większość, po czym wrzucił dwudziestopięciocentówkę do otworu i wystukał numer. Nad sięgającą do pasa boazerią ściana obita była szkarłat- nym aksamitem. Przyszło mu do głowy, że lokal jest zapewne zbyt nowy, by deLarava chciała tracić czas na chodzenie ze słomką po jego zakamarkach. Telefon dzwonił na drugim końcu i po chwili ktoś podniósł słuchawkę. - To ty, Pete? - padło zdyszane pytanie. - Pewnie że tak. Jestem... - Skąd dzwonisz, człowieku? - Do kogoś obok telefonu Steve warknął: - Nic mi się nie stało, do cholery! - Cóż, jestem w lokalu... w Westwood, na Wilshire. Bar z te lewizorami pod sufitem, każdym nastawionym na inny kanał. Ha łas. Nie mogę się doczekać naszego spotkania. I chyba nie zosta nę na noc. Muszę wracać do Arizony... - W porządku, posłuchaj, właśnie wylałem na siebie cały ron del sosu fasolowego, cholerstwo jest piekielnie gorące. Muszę wejść pod prysznic. Zostań tam, gdzie jesteś, jeszcze przez jakieś pół godziny, dobrze? - Nie ma sprawy, zamówiłem coś do jedzenia... - Świetnie. No to dobrze. Cholera, to świństwo parzy jak na palm! Jak się miewa Sukie? Sullivan był zadowolony, że wziął ze sobą piwo. Po przełknięciu kilku sporych łyków zdołał wykrztusić: - Dobrze. Nie, ona... cóż, sądzę, że nie żyje. - Jezu! - Po chwili Steve rzekł: - Zawsze ją lubiłem. Zrób dla mnie coś sentymentalnego, dobrze? Zamów likier czekoladowy z mlekiem i wypij za jej zdrowie. Obiecujesz? To był ulubiony poranny napój Sukie. Sullivan pokiwał zgodnie głową, myśląc o likierze i mleku mieszającym się z guinessem w jego żołądku. Zdał sobie sprawę, że Steve nie widzi jego potakiwania, i powiedział: - W porządku, Steve. A więc, jaki jest twój adres? Nie po trzebuję wskazówek, mam przewodnik. Steve podał mu adres przy La Grange Avenue. Sullivan odwiesił słuchawkę i wrócił do stolika. Smażona mozzarella wystygła, ale skrzydełka były wciąż ciepłe. Maczał je w sosie marinara równie często jak w kremie selerowym. Kiedy kelnerka przechodziła obok, zamówił jeszcze dwa piwa... i likier czekoladowy z mlekiem, chociaż zamierzał jedynie postawić go na stoliku, a nie wypijać. Zrobił się bardziej głodny po wypiciu dwóch świeżych piw. Wziął się za stwardniałą mozarellę. Miał już zamówić coś nowego, kiedy kelnerka podeszła do jego stolika i poinformowała, że jest do niego telefon przy barze. Spojrzał na nią ze zdziwieniem. - To chyba pomyłka - powiedział. - O kogo proszono? - O faceta pijącego likier czekoladowy z mlekiem. Nie tknął go pan jeszcze, ale chyba o pana chodzi. To musi być Steve, pomyślał Sullivan niespokojnie, odsuwając krzesło i podchodząc do baru, gdzie na kontuarze stał biały aparat z odłożoną słuchawką. Przypomniał sobie telefon, jaki odebrał w barze O'Hary w Roosevelt, telefon od Sukie, który rozpoczął tę bezsensowną - nie, katarktyczną - odyseję. Podniósł słuchawkę i z ulgą stwierdził, że głos na drugim końcu linii nie nale- ży do jego siostry. Potem zdał sobie sprawę, że nie słyszał, co do niego mówiono. - Słucham? - Pytałam, czy to Pete Sullivan? - odpowiedziała kobieta ze zdenerwowaniem. - Tak. Czy dzwoni pani z domu Steve'a? Ja... - Jestem żoną Steve'a i dzwonię z automatu. Proszę posłu chać. On się poparzył, wylał sobie ten sos na nogę! I na włosy! Umyślnie! Chciał mieć pretekst do wręczenia mi listy zakupów i wysłania na dwór, żebym mogła zadzwonić do pana skądś, gdzie te bandziory nie będą mogły nas słyszeć! Oto jego wiadomość dla pana, jego "lista zakupów": "Pete, zadzwoń do mnie jeszcze raz i powiedz, że nie będziesz mógł dzisiaj mnie odwiedzić, proszę. Nie mów, dokąd jedziesz, i wynoś się stamtąd. Nie wiem, o co cho dzi, ale oni chcą cię żywego. Mam żonę i dzieci. Życzę ci szczę ścia. Nie dzwoń do mnie nigdy więcej po tym ostatnim telefo nie". To jego wiadomość, zrozumiał pan? To trzeci cholerny bar na Wilshire, do którego dzwonię, i teraz, chociaż wiem, że nie będziemy już dzisiaj gotowali żadnego sosu fasolowego, Bogu dzięki, muszę jeszcze iść do sklepu po fasolę, ser i inne rzeczy, żeby wszystko wyglądało przekonywająco w oczach tych ban dziorów! Odjadą, kiedy pan zadzwoni i powie, że nie może przy jechać, więc niech pan dzwoni. A potem proszę zostawić nas w spokoju! - Dobrze - powiedział cicho, chociaż ona odłożyła już słuchaw kę. Kelnerka stała obok, więc uśmiechnął się do niej i rzekł: - Czy mogę wykonać miejscowy telefon? - Kiedy skinęła głową, do dał: -1 czy mógłbym dostać jeszcze jednego coorsa light? Ponownie wystukał numer Steve'a; i ponownie Steve odebrał po kilku sekundach. - Steve - rzekł Sullivan - tutaj Pete. Dzwonię z innnego baru, jestem teraz na Hollywood Boulevard. Posłuchaj, człowieku, nie mogę dzisiaj się z tobą spotkać. Wyjeżdżam z miasta. Złapię cię na stępnym razem. Może w przyszłym roku. Zastanawiał się, całkiem obojętnie, czy wyjaśnienia Steve'a były równie wiarygodne dla "tych bandziorów" jak dla niego. Niosąc świeże piwo do swojego stolika, szedł sztywno i niepewnie, jakby stąpał po linie nad przepaścią. Opadł wreszcie cięż- ko na krzesło i na wszelki wypadek przykrył szklankę z likierem papierową serwetką. To muszą być ludzie deLaravy, pomyślał tępo. Mogę pić przez całą noc, mogę wsiąść do furgonetki i pojechać na Alaskę, lecz nie zmieni to oczywistego faktu, że ona ponownie zamierza... Wziął głęboki oddech, dopił piwo i chrapliwie odetchnął. ...Ponownie zamierza skonsumować ducha mojego ojca. Z jakiegoś powodu nie może po prostu zostawić go w spokoju. Pojechała dzisiaj do Venice z powodu historii z rybą, ale ryby muszą zachowywać się dziwnie, ponieważ duch mojego ojca wyłania się z morza; właśnie tam, w Venice, gdzie utopił się przed trzydziestoma trzema laty. Właśnie tam, gdzie wszystko się zaczęło. DeLarava chciałaby mieć mnie - żywego - jako przynętę. Nie jako część maski, jak wtedy, kiedy pracowaliśmy dla niej z Sukie, ale tym razem jako przynętę. Drżąc z obrzydzenia, przypomniał sobie, jak radosna, odmłodzona i szczęśliwa wydawała się zawsze deLarava po wciągnięciu jakiegoś ducha przez goździkową cygaretkę. Zapewne wszystkie duchy są równie dobre... dlaczego więc znowu polowała na jego ojca? W tamtą Wigilię Bożego Narodze- nia 1986 roku Pete i Sukie byli zaniepokojeni samym faktem fi- zycznego przebywania w Venice Beach, szczególnie w obecności deLaravy, gdyż w tamtym miejscu woda pochłonęła ich ojca w ro- ku 1959 - lecz dopiero parę godzin po południu, w momencie kie- dy Sukie wysypała zawartość pudełka po butach, które przyniosła ze sobą deLarava, on i Sukie zdali sobie sprawę, czyj duch ma być łupem tego konkretnego dnia. DeLarava zamierzała zapewne po- łknąć ducha bez wzbudzania podejrzeń bliźniaków, lecz nic nie mogło przesłonić staszliwego faktu, że leżący na ziemi portfel i pęk kluczy stanowiły własność ich ojca. Stary utopił się, a ich tam nie było. Potem Loretta deLarava próbowała zjeść jego ducha, a oni uciekli, nie zabierając jego portfela i pęku kluczy. Pete zdał sobie z tego sprawę dopiero, kiedy pędził międzystanową numer 5 w stronę San Francisco. Ścisnął mocniej szklankę piwa, żeby opanować drżenie dłoni, twarz oblał mu zimny pot. W tym momencie zrozumiał, dlaczego Sukie popełniła samobójstwo, i jej zazdrościł. Musiała to zrobić. Nie można ukrywać się bez końca w butelce - chyba że samemu stanie się niewidzialnym, rozpuszczonym niczym pastylka aspiryny, falą nie mającą związku z żadną materią, nawet igłami kompasu, mogącymi zareagować na twoją obecność i tym samym zdradzić fakt twojego istnienia. (Nie był w stanie myśleć o trzech puszkach piwa buraczanego, które również wysypały z pudełka po butach i z których jedna potoczyła mu się pod nogi, tryskając cienkim strumieniem spienionego brązowego płynu...). Wiedział ze straszliwą pewnością, że on i jego siostra zdradzili ojca w tamten dzień, tamten chłodny zimowy dzień 1986 roku, rzucając się do panicznej ucieczki i zostawiając rzeczy starego Sullivana w rękach deLaravy. Ale ja nadal żyję, pomyślał, i wróciłem do Los Angeles. Muszę go przed nią ocalić. A sam nie mogę przed nim stanąć. - ...duchy zmarłych członków rodziny - powiedział pogodny męski głos w głośniku któregoś z odbiorników telewizyjnych - lecz prowadzący śledztwo przypuszczają, iż rzekomo nadprzyrodzo ne efekty były rezultatem eksplozji jakiegoś urządzenia elek trycznego lub napędzanego gazem. Pożar strawił budynek kliniki, powodując śmierć trojga spośród pacjentów doktor Elizalde. Kil koro innych nadal pozostaje w zakładach lecznictwa zamknięte go, gdyż tamtego tragicznego dnia doznali wstrząsu. Sullivan spojrzał na ekran najbliższego telewizora, lecz zobaczył piłkarzy biegających po zielonej murawie. Odsunął krzesło i przekręcił głowę. Na ekranie jednego z dalszych odbiorników ujrzał jasnowłosego młodego mężczyznę w garniturze stojącego za pulpitem w telewizyjnym studio. Po chwili realizator pokazał zdjęcie szczupłej ciemnowłosej kobiety stojącej z uniesionymi brwiami i otwartymi ustami w drzwiach jakiegoś domu. Oczy miała zamknięte. Wygląda na osobę przebywającą w czasie barowym, pomyślał Sullivan, czując dreszcz na karku. Najwyraźniej przewidziała błysk flesza. - A teraz - ciągnął spiker - blisko dwa lata po owych pamięt nych wydarzeniach, doktor Elizalde znalazła się z powrotem w Los Angeles. Źródła policyjne podają, że dzisiaj rano odwiedziła Mar- garitę Gonzalves, wdowę po jednym z pacjentów, który zmarł w trak- cię jej tak zwanego seansu, i w jej domu oddała cztery strzały z pi- stoletu! Pani Gonzalves zdołała zrobić to zdjęcie doktor Elizalde, za- nim skompromitowana lekarka zaczęła strzelać. Policja bada donie- sienia, jakoby Angelica Elizalde miała następnie przebrać się w sklepie z używaną odzieżą i uciec skradzionym samochodem. Na ekranie ponownie pojawił się dziennikarz w studio, któremu teraz towarzyszył inny jasnowłosy mężczyzna w garniturze. - "Lekarzu, ulecz się sam" - powiedział poważnym głosem nowo przybyły. -Tragiczna historia zawiedzionego zaufania. - Dokładnie tak, Ed - zgodził się prowadzący. - Chociaż auto rytety medyczne dopuszczają dzisiaj możliwość, że wiele spośród ludowych remediów sprzedawanych w curanderos i hierverias mo że mieć zbawienne działanie. Szarlatani żerują na ludzkiej naiw ności i składają niemożliwe do spełnienia obietnice, psują opi nię całego środowiska. Dziennikarz przeszedł następnie do opisów tradycji obcho- dzenia Święta Zmarłych w lokalnych hiszpańskojęzycznych spo- łecznościach, na ekranie pojawiły się zdjęcia stylizowanych cza- szek z papier mache zawieszonych na wbitych w ziemię słupach i tancerzy z twarzami pomalowanymi na czarno-biało z girlanda- mi nagietków na szyi. Sullivan odwrócił się do stolika, spogląda- jąc na przykrytą serwetką szklankę z likierem. Napój zmarłej, na- pój samobójczyni. Nie miał zamiaru go tykać. Pewnie sprawa owego tragicznego w skutkach seansu i prowadzącej go lekarki była głośna przed dwoma laty. Sullivan nigdy nie czytał gazet, toteż nic o tym nie słyszał. Przeprowadziła seans w swojej klinice, pomyślał; w noc Halloween, niebezpieczną nawet dla seansów nie mających spowodować żadnych nadprzyrodzonych efektów. I coś rzeczywiście się wydarzyło - pacjenci ujrzeli "zmarłych członków rodziny", a potem nastąpiły eksplozje, pożar i troje z pacjentów zmarło (oczywiście policja zakładała, że powodem katastrofy był wybuch jakiegoś urządzenia). A ona przebywa w czasie barowym, jak wskazuje na to zdję- cie, i nic dziwnego - ciągnie za sobą duchy połączone z nią poczu- ciem winy, tak jak my wszyscy, wrażliwi na duchy. Prawdopodobnie doktor Elizalde uciekła z Los Angeles po pamiętnym seansie. Po co wróciła teraz, na Hallooween? Nie po to, by strzelać do tej wdowy - jeśli rzeczywiście oddano strzały, to były raczej wymierzone w lekarkę. Wróciła zapewne, by podjąć ja- kąś idiotyczną próbę... naprawienia sytuacji. Przeproszenia wszystkich, żywych i umarłych. Ale... Wydaje mi się, że ona naprawdę potrafi wywoływać duchy, pomyślał. Bez względu na to, czy jej się to podoba czy nie, wygląda mi na autentyczne medium. Zapewne mogłaby wywołać ducha mojego ojca, a ja mógłbym - izolowany od niego, z pewnej odległości, mówiąc niby pokutnik u konfesjonału - przekazać mu ostrzeżenie. Serce waliło mu szybko. Elizalde, pomyślał. Zapamiętaj to nazwisko. Będzie się teraz ukrywała, ale idę o zakład, że nie wyjedzie z Los Angeles przed Halloween. Będzie się ukrywała, ale potrafię ją znaleźć. Uśmiechnął się ponuro do pustej szklanki po piwie. W końcu jest jedną z nas. Rozdział 22 Chrapanie to stawało się wyraźniejsze z każdą minutą i coraz bardziej zaczęło przypominać piosenkę; wreszcie udało się jej rozróżnić poszczególne słowa... Lewis Carroll, "O tym, co Alicja odkryła po drugiej stronie lustra" A daleko na wschód na przeciwległym krańcu Wilshire, gdzie nad placami z używanymi samochodami dyndały na żyłkach dziesiątki wielobarwnych plastikowych medalików, gdzie stare kamienice czynszowe z brązowego piaskowca, ze ścianami pokrytymi jaskrawymi meksykańskimi malowidłami, stały na niewielkich trawiastych wzniesieniach, lśniąc w zachodzącym słońcu, gdzie zapomniana bielizna suszyła się na sznurach rozpiętych pośród wydeptanych podwórek zszarzałych bloków mieszkalnych z lat sześćdziesiątych, Kootie minął plamę czerwonego światła rzucaną przez neon z reklamą piwa w witrynie baru na rogu i zmęczony oparł się o odrapaną ścianę budynku. Wciąż co jakiś czas mówił do siebie, nawet prowadził dialog na głos. - Nie mogę dalej iść - sapał. - Noga zupełnie odmawia mi po słuszeństwa, chyba będą musieli mi ją odciąć i założyć drewnianą protezę. A potem rzekł grubym głosem, mówiąc za Thomasa Edisona, którego - był pewny - zostawił na zakrwawionych schodach przy hali koncertowej: - Cóż, ja mam drewniane zęby. Nie, to był Jerzy Waszyngton. W takim razie mam drewnianą głowę. - Widziałem twoją głowę - wyszeptał Kootie, nawet teraz drżąc na wspomnienie okropnych chwil przebywania poza cia- łem. - Była zrobiona z kawałków starego wołowego sadła. - Przy- szło mu do głowy, że ostatnie dwa słowa wypowiedział z takim sa- mym obrzydzeniem, z jakim uczyniliby to jego rodzice wegeta- rianie. Następna myśl sprawiła, że aż podskoczył: - Wejdę do tego baru... nie, nie po to, żeby się napić! Poproszę kogoś, żeby zadzwonił w moim imieniu na policję. Ćwierćdolarówkę, którą oddał mu uliczny automat dwie godziny wcześniej, ściskał pomiędzy palcami i postukiwał nią 0 wnętrze dłoni. Teraz, zapewne dlatego że powziął decyzję, stu kanie stało się mocniejsze i rytmiczne. - Nie chcę wchodzić do baru - powiedział głosem starego Edisona. W gruncie rzeczy Kootie też nie chciał tam wchodzić. Zbyt świeże było wciąż wspomnienie tamtego wariackiego tele- fonu do... do kogo właściwie? Do duchów zmarłych rodziców? Może doznał halucynacji. Czy jego rodzice byli w jakimś barze? Lecz gdyby zadzwonił ktoś inny... (Wyobrażał sobie węgiel; najpierw czarne ziarenka w maleńkim pojemniku; żelazna membrana na przemian ściska 1 uwalnia ziarna, zmieniając w ten sposób przewodność; ziaren ka zaczynają się zagęszczać, po pewnym czasie przewodność ustala się na jednym poziomie...). Gdyby zadzwonił ktoś inny, może uzyskałby właściwe połączenie, a nie został znowu skierowany do tego baru rodem z piekła. Tamten telefon dwie godziny wcześniej zaczai się prawidłowo - Kootie był teraz pewny, że odebrała autentyczna telefonistka z policyjnej centrali, bo gdy odchodził od automatu, ujrzał policyjny radiowóz jadący powoli wschodnią stroną Szóstej. Nawet chciał go zatrzymać, lecz coś mu kazało ukryć się w sklepie z różnościami za dziewięćdziesiąt dziewięć centów, gdzie skulił się za regałem ze świecami w wysokich szklanych świecznikach ozdobionych kalkomaniami świętych. Wciąż najwyraźniej bał się spotkania z policją i tego, co musiałby im powiedzieć. A potem nakrył go sprzedawca, podejrzewając o próbę kradzieży, i Kootie ze wstydu kupił trochę niepotrzebnych rzeczy, by go uspokoić: pudełko kredy odstraszającej robactwo, rolkę mało- obrazkowego filmu oraz batonik czekoladowy z migdałami. Towa- ry te były wystawione przy kasie. Torebka zdążyła się już pognieść, wciśnięta pod koszulę. Kiedy wreszcie opuścił sklep i kuśtykając podjął marsz na wschód, z dala od gasnącego światła, udawał, że wyobrażony duch Edisona bierze całą winę na siebie. Cóż, przykro mi, powiedział w zastępstwie ducha, nie mogłem pozwolić, żeby złapali mnie gli- niarze - mam książki z biblioteki, które trzeba było zwrócić w ro- ku 1931! Teraz Kootie stanął przed drzwiami baru. Zrobiło mu się zimno i miał nadzieję, że w środku zdoła się trochę ogrzać. (Szklany klosz lampy naftowej, czarny od sadzy. Kiedy zdrapało się sadzę, czyli węgiel, można było ugnieść ją w kształt małego guziczka, który następnie przytwierdzało się do metalowego krążka. W innym pokoju można było zacisnąć w zębach blaszkę podłączoną przewodem do tego urządzenia i poprzez kości czaszki usłyszeć czyste, mocne tony). Kootie pchnął drzwi lewą ręką, ponieważ w prawej nadal trzymał monetę, wystukując nią rytm o wnętrze dłoni. Puk... puk... puk... puk-puk-puk... puk... puk... puk... Podmuch ciepłego powietrza rozwiał mu włosy - stęchłego powietrza, przesyconego zapachem piwa, dymu papierosowego i potu, drżącego od meksykańskiej muzyki z szafy grającej i stu- kotu kuł bilardowych zderzających się na zielonym filcu. Żółte światło błyszczało na pokrytej linoleum podłodze pod podeszwa- mi jego adidasów, kiedy podszedł do najbliższego z dwóch pu- stych stołków przy kontuarze. Wąsaty barman patrzył na niego obojętnie. - Czy jest tutaj telefon? - zapytał Kootie, zadowolony, że je go głos brzmi spokojnie. - Chciałbym, żeby ktoś zadzwonił w mo im imieniu. Mężczyzna tylko patrzył na niego. Klienci siedzący obok też pewnie się gapili, lecz Kootie bał się spojrzeć im w oczy. Rozpoznają moją twarz z plakatów, pomyślał, i doniosą na mnie. Ale czy nie tego właśnie chciał? - Tełefono - powiedział i odgrywając desperacką pantomimę, podniósł lewą rękę do podbródka, jakby chciał zagwizdać na pu stej butelce po coca-coli, a prawą przytknął do głowy, wyciągając palce w kierunku ucha. - Halo? - powiedział, mówiąc w przestrzeń ponad swoją lewą ręką. - Halo? Palce jego lewej dłoni nadal drgały i poniewczasie zdał sobie sprawę, że wystukuje monetą sygnał SOS w alfabecie Morse'a; w tym samym momencie spostrzegł, że w swojej pantomimie użył telefonu starego typu, z oddzielną słuchawką i mikrofonem, niczym w filmie z Flipem i Flapem. SOS? - pomyślał, a potem zastanowił się: O co chodzi? Co jest nie tak? Ułamek sekundy później chwycił się stołka, żeby nie upaść. Otworzył usta i przez kilka długich sekund seria niezrozu- miałych, lecz przyjaznych w tonie kocich miauknięć i mruknięć wydobywała się z jego gardła; czoło miał gorące i spocone od prób powstrzymania tego, co się działo. Bezwiednie wydmuchał nos na koszulkę. Przestał walczyć z nieoczekiwanym zjawiskiem, rozluź- nił klatkę piersiową i twarz. - Cóż - rzekł wtedy, wreszcie normalnym głosem. - Có-ó-ó- ż - rzekł ponownie, przeciągając sylabę, jakby ją cytował. Pod niósł wzrok na barmana. - Dzięki, chłopcy, ale nic z tego. Zaszła pomyłka, przepraszam, że was niepokoiłem. Proszę, napijcie się na mój koszt. - Po chwili dodał: - Chłopcze, połóż trochę pienię dzy na barze. Pojmując, że ktoś mówi do niego - jego własnym głosem! - wetknął rękę do kieszeni i wyłuskał jeden banknot ze zwitka. By- ła to piątka; zapewne nie wystarczy na wiele piw, lecz następna mogła być dwudziestka. Położył banknot na kontuarze, po czym wytarł nos o ramię. - Boże, chłopcze, pięć dolarów? - powiedział. - Założę się, że nie goszczą tutaj zbyt wielu orangutanów. Kim właściwie są te zu chy, chłopcze? To Meksykanie? Powiedz im po meksykańsku, że za szło nieporozumienie i właśnie wychodzimy. Kootie odchrząknął, by sprawdzić, czy panuje nad własnym głosem. - Lo siento, pero no yo sop aqui. Eso dinero es para cervezas. Salud. Y ahora, adiós. - Och - usłyszał jeszcze swój głos - i weź zapałki, dobrze? - Uh, y para mi, fósforos, por favor? Mechas? Como para ci- garros? Po kilku kolejnych długich sekundach barman sięgnął po za- pałki i pchnął je na krawędź kontuaru. Kootie chwycił pudełko. - Gracias. Potem poczuł, jakby jakaś dłoń szarpnęła go za kołnierz i skierowała w stronę wyjścia. (Nawet przy sprasowanym węglowym dysku, jeśli polegało się tylko na prądzie płynącym w przewodzie, uzyskiwało się czy- sty przekaz, lecz o niewielkim zasięgu; był to mały stacjonarny sys- tem. Żeby temu zaradzić, zmienny prąd w przewodzie musiał być wzmacniany w zwoju indukcyjnym. Wtedy sygnał można było przesyłać praktycznie na dowolną odległość). - Tory tramwajowe - usłyszał Kootie własne słowa, gdy pchnął drzwi i znalazł się na ulicy. Poczekał przy krawężniku, aż przejadą samochody na jego pasie, a potem pokuśtykał przez asfalt i stanął na podwójnej żół- tej linii namalowanej pośrodku ulicy. Patrzył pod nogi. Jego usta otworzyły się ponownie i usłyszał: - Znajdź mi jakieś tory tramwajowe, chłopcze. - Nie ma już torów tramwajowych - odparł chrapliwie, bo za pomniał wziąć oddech po pierwszym, bezwiednym zdaniu. Nabrał powietrza i dodał: -Tramwaje nie jeżdżą po Los Angeles już od wielu lat, - Cholera. Szyny tworzą doskonały układ maskujący. Ciężarówki przejeżdżały z rykiem o centymetry od jego stóp, w blasku reflektorów czuł się jak pies na wysepce pośrodku au- tostrady; przez chwilę zastanawiał się, co teraz porabia Fred. Coś gwałtownie przerwało te rozważania. - Kiedy przejedzie następny z tych szaleńców, idź - powie dział jego własny głos. - Czy te pojazdy zawsze były takie głośne? - Pewnie że tak - odparł Kootie, przebiegając na drugą stro nę jezdni. Znalazłszy się wreszcie na chodniku po północnej stronie ulicy, pokuśtykał na wschód, za plecami mając zamazaną czerwień chmur wiszących nad zachodnimi wzgórzami. Oczywiście wiedział teraz, że nie zgubił jednak ducha Edisona, i podejrzewał, że wiedział to od momentu, kiedy mimowolnie ukrył się przed jadącym powoli policyjnym radiowozem dwie godziny wcześniej; lecz duch starego mężczyzny nie wyrzucał już Kootiego z jego ciała, chłopiec nie doświadczał już owego pomieszania wewnętrznego, które tak wstrząsnęło nim przy hali koncertowej. W gruncie rzeczy cieszył się, że stary człowiek jest z nim. - A więc - powiedział jego głos obcesowo - czy kupiłeś fajer werki? Kootiego oblał zimny pot. Czyżby te fajerwerki miały znacze- nie? Z pewnością zgubił je wraz ze wszystkim innym, co miał w plecaku i kieszeniach swojej grubej koszuli... Pomacał tylną kieszeń dżinsów i poczuł płaski kwadratowy pakunek. - Tak, proszę pana - odparł. - Dobry chłopiec. Wyciągnij je teraz i zgubimy pościg. Kootie zaczai zrywać cienki woskowany papier. Posiadanie fajerwerków było nielegalne, toteż rozglądał się ukradkiem, ale za- kład naprawy telewizorów, przed którym się zatrzymał, był za- mknięty, a na dachu żadnego z samochodów przejeżdżających uli- cą nie było widać policyjnego koguta. - Po co orangutan miałby wchodzić do baru? - zapytał. - To brzmi jak zagadka. Wiesz, co mówi szkielet stając przed barem? - Kootie zdał sobie sprawę, że się uśmiecha. - Nie, proszę pana. - Setę i szmatę. Cha, cha, cha! Ile kosztuje teraz jedno piwo? Kootie delikatnie rozdzielał palcami lonty petard. Nie wie rzył, że robi to samodzielnie. - Nie mam pojęcia. Pewnie coś koło dolara. - Coś takiego! Warzyłbym własne. Dowcip brzmi tak: Orangu tan wchodzi do lokalu, zamawia piwo i daje barmanowi banknot pięciodolarowy. Barman myśli sobie, cholera, co orangutany mo gą wiedzieć o pieniądzach, więc wydaje małpie tylko pięć cen tów reszty. Stworzenie siedzi tam, pijąc piwo, trochę jakby nabur- muszone, barman czyści szklanki i po jakimś czasie mówi, po pro stu dla nawiązania rozmowy, wiesz, jak to jest: "Nie przychodzi tutaj zbyt wiele orangutanów". A orangutan na to: "Nic dziwne go, skoro piwo u was kosztuje cztery dziewięćdziesiąt pięć". Kootie zaśmiał się krótko, bo brakowało mu powietrza, ale starał się, żeby zabrzmiało to szczerze. - Nie lubisz kawałów, hę? - zapytał zrzędliwie duch starego Edisona ustami i krtanią Kootiego. - Może uważasz, że to śmiesz- ne płacić cztery dziewięćdziesiąt pięć za jedno piwo. A może uwa- żasz za śmieszne, że ktoś mógłby próbować przez godzinę powie- dzieć ci, co masz zrobić, lecz twoje szare komórki nie są w stanie nic odczytać z alfabetu Morse'a poza SOS! Oświadczałem się dwu- krotnie i za każdym razem uczyniłem to wystukując wiadomość na dłoni dziewczyny, żeby nie zwrócić niczyjej uwagi. Gdzie byliby- śmy teraz, gdyby moje panie myślały, że po prostu... masuję im rączkę? Znałem alfabet Morse'a, kiedy miałem piętnaście lat! Niech mnie diabli! A ile ty masz łat, chłopcze? - Jedenaście - zdołał wykrztusić Kootie. Na moment przejmu jąc kontrolę nad własnym gardłem, zapytał: - A ile pan ma lat? - Na skutek niezasłużonej bury i pod wpływem zmęczenia zaczął płakać. - Nie twoja sprawa, synu. - Edison prychnął nosem Kootiego. -Ale jedno mogę ci powiedzieć. Brakowało mi roku do siedemdzie siątki, kiedy założyłem się z Henrym Fordem, że zdołam kopnia kiem strącić żarówkę z żyrandola w hotelu w Nowym Jorku. Prze stań się mazać! Z żyrandola na suficie! I zrobiłem to. Widziałeś, jak kopnąłem tamtego faceta na schodach? Co my tutaj mamy? Dłonie Kootie potrząsnęły paczką fajerwerków. - Fajer... - zaczai Kootie, a potem Edison dokończył za niego: - Fajerwerki. Zgadza się. Dobry chłopiec. Przepraszam, że byłem niegrzeczny. Nie powinienem się wywyższać, otrzymałem dyplom ukończenia studiów w wieku osiemdziesięciu czterech lat. Osiemdziesięciu czterech. Cztery dziewięćdziesiąt pięć! Och, cóż, uwarzymy własne, kiedy trochę odetchniemy. Odetchnie my. Ha. Zbliżało się dwoje Murzynów, mężczyzna w czarnych dżinsach i czarnej koszulce i kobieta ubrana w coś, co przypominało kilka połączonych prześcieradeł. Kootie miał nadzieję, że Edison zamilknie, dopóki nie przejdą. Lecz nie zrobił tego. - Lubisz cmentarze, chłopcze? - Kootie potrząsnął głową. - Ja również nie darzę ich specjalną sympatią, ale można się tam wiele nauczyć. - Powietrze zostało wciągnięte do płuc Kootiego. - Od niespokojnych duchów. Na wypadek gdyby nadszedł zły dzień, pomimo wszelkich podejmowanych przez ciebie środków ostrożności, i sam stałbyś się jednym z nich. Murzyn i Murzynka patrzyli na Kootiego, najwyraźniej uważając go za wariata. - Nie zostawiać śladów, oto podstawowa zasada. Wszystkie moje wczesne badania prowadziłem w laboratorium na pokładzie pociągu. Zdejmij buty. Codzienny wahadłowiec pomiędzy Port Huron i Detroit; w sześćdziesiątym pierwszym dostałem tam pra cę gazeciarza, tak że mogłem mieć laboratorium, którego nie da ło się zlokalizować. -Wciągnął powietrze nosem. -A w każdym ra zie nie bez trudności. Pewien jegomość mnie znalazł, chociaż pę dziłem po żelaznych szynach, lecz wykiwałem go, sprzedałem mu moją maskę zamiast siebie. Zdejmij buty, do jasnej cholery! Kootie nie przestał płakać, a teraz łkał coraz gwałtowniej. - Ja? Dlaczego? Jest zimno... - Potem nagle zgiął się w pasie i musiał przenieść ciężar ciała na obolałą kostkę, żeby nie stracić równowagi. - Przestań! - Usiadł na betonie i zaczai niechętnie szarpać za sznurowadła. -W porządku! Nie napieraj! - Jego dłoń otworzyła się, upuszczając fajerwerki. Edison wziął głęboki oddech, zagłuszając łkania, i łamiącym się głosem Kootiego powiedział: - Przykro mi, chłopcze. To ważne, musimy szybko się z tym sprawić. - Kootie ściągnął oba buty. Przez materiał dżinsów czuł chłód betonu. - Skarpetki też - jęknął Edison. - Przestań płakać, dobrze? To... niepoważne. Kootie pozwolił, by Edison przejął kontrolę nad jego odrę- twiałymi dłońmi, wepchnął skarpetki do butów, zawiązał sznuro- wadła i zawiesił mu buty na szyi. Wyprostował się ostrożnie i oparł o witrynę zakładu naprawy telewizorów. Miał cichą na- dzieję, że szyba pęknie, lecz nawet wraz z Thomasem Edisonem ważył zbyt mało. - Stoli się bopa - powiedział Edison, uniemożliwiając Kootie- mu wzięcie oddechu. - Przepraszam. Boli cię stopa. Pozwolę ci wstać samodzielnie. Weź fajerwerki. Kootie, zbyt zmęczony, by wygłosić jakiś sarkastyczny komen- tarz, podniósł się, zgarniając paczkę fajerwerków. Zadrżał z zim- na w cienkiej koszulce. - A teraz - rzekł Edison - pobiegniemy tą ulicą na lewo od nas, ale najpierw musisz... nie, lepiej sam to zrobię. Najpierw za cznę upuszczać zapalone fajerwerki na twoje stopy. Na te słowa Kootie dostał czkawki i po chwili zdał sobie sprawę, że się śmieje. - Nie mogę iść na policję - powiedział. - Ściga mnie jednorę ki morderca, stary narkoman gotuje dla mnie obiad na silniku sa mochodu, moi rodzice... a teraz jeszcze Thomas Alva Edison za mierza przegonić mnie po ulicy, rzucając mi pod nogi zabronione przez prawo ognie sztuczne. I mam jedenaście lat. Ale nie mogę pójść na policję. - Podobała mi się ta sztuczka z gotowaniem na silniku. - Edi son zmusił dłonie Kootiego do potarcia zapałką o draskę. - Ratu ję ci życie, chłopcze-powiedział-i moją... moją... duszę? Coś mo jego, w każdym razie. - Przytrzymał jeden z fajerwerków, aż lont spalił się prawie do końca. Potem zawołał radośnie: - Skacz! - rzu cając tekturowy cylinder. Kootie szarpnął nogę, ale kiedy petarda eksplodowała z cichym hukiem, lecące fragmenty papieru oparzyły mu stopę. Otworzył usta, żeby zaprotestować, lecz zapalone już były dwie kolejne. - Biegiem! - krzyknął Edison. Kootie popędził w górę wąskiej uliczki, czując gorące ukłucia w obu stopach. - Wariat! - wrzasnął, kiedy petarda wybuchła wprost pod je go nogami. Następnej petardy Edison nie puścił; trzymał ją w dłoni, a impet detonacji był tak silny, jakby ktoś rąbnął Kootiego młotkiem w palce. - Co u diabła... - zawył, wciąż biegnąc w podskokach. - Uważaj na to, co mówisz, chłopcze! Anioły protokołujące przy swoich maszynach do pisania słyszą każde słowo! Nie przeklinaj! - Przepraszam! Jakąś częścią umysłu Kootie wiedział, że dzieci Edisona również nienawidziły tego uczucia braku kontaktu z twardym gruntem; przez moment miał przed oczami obraz dziewczynki i dwóch chłopców podskakujących na trawniku, gdy eksplodujące fajerwerki ciskały ścinki zielonej trawy im na łydki, i przez chwilę widział, jak trudno było Tommy'emu Juniorowi wspiąć się na słup i ściągnąć monety ułożone na szczycie - ojciec musiał w końcu posmarować mu kolana żywicą, żeby chłopiec uzyskał przyczep- ność. Trzeba to było jednak robić, dzieci musiały być co jakiś czas izolowane, dla ich własnego dobra. Podskakiwał niezgrabnie, a własny oddech parzył go w gardle i nosie. Przynajmniej w tej chwili nie było nikogo na ulicy; na lewo, za drucianym ogrodzeniem z siatki, której chwytał się raz po raz, żeby utrzymać równowagę, znajdował się niewielki placyk zastawiony wrakami starych samochodów, a okna małych domków po drugiej stronie ulicy były ciemne. Jeden z dyndających butów rąbnął go w podbródek, a w kostce czuł palący ból, kiedy Edison pozwolił mu wreszcie uskoczyć za pojemnik na śmieci przy pustym parkingu i usiąść na przewróconym słupie telefonicznym dla złapania oddechu. Najbliższa latarnia zgasła. Teraz siedząc i sapiąc patrzył, jak niknie odblask światła na ścianie domu naprzeciw. Usta wygięły mu się nieskładnie, gdy próbował coś powie- dzieć jednocześnie z Edisonem. Przewrócił oczami i ustąpił, a po- tem usłyszał, jak Edison mówi cicho: - Na miejscu twojego ojca wyszorowałbym ci język mydłem. Kootiemu obiło się o uszy to stwierdzenie, lecz tym razem wyobraził sobie tę sytuację i zadrżał. Ojciec nigdy nie wymierzył mu kary cielesnej, każde przewinienie omawiał metodą "przyjaznego dialogu", co prowadziło do uznania występku za część "lekcji życiowej" mającej budować jego poczucie "szacunku dla samego siebie". - Cóż, to są zwyczajne bzdury - powiedział Edison urywanym szeptem, najwyraźniej odczytawszy myśl Kootiego. - Kiedy mia łem sześć lat, spaliłem stodołę ojca... próbowałem odpędzić towa rzysza zabaw, który pałętał się za mną od roku. Oczywiście w tym wieku nie znałem jeszcze takich sztuczek jak zacieranie śladów za pomocą fajerwerków! - Zachrypiał śmiechem. - Stodoła spaliła się doszczętnie, a mój mały przyjaciel nadal łaził za mną jak cień. O czym to mówiłem? Ach, więc spaliłem stodołę, i jak sądzisz, czy ojciec rozmawiał ze mną, nazywając to... jak powiedziałeś? - Lekcją życiową - odparł Kootie posłusznie. - Nie, sądzę, że nie zrobił tego. - Zaprosił wszystkich sąsiadów z dziećmi i na ich oczach sprał mnie na kwaśne jabłko, na samym środku rynku w Milan! Kootie spośród wspomnień starego człowieka wyłowił owo uczucie rozpaczy, lęku i upokorzenia sprzed wielu, wielu lat. Przez dłuższą chwilę obaj milczeli. Potem Kootie wyszeptał: - Czy mogę już włożyć buty i skarpetki? - Tak, chłopcze. To było dla twojego dobra, wiesz o tym. Kie dy nieco odetchniemy, przygotujemy lepsze sztuczki maskujące, lecz ten taniec w ogniu zapewne zmyli twojego - kto to był? - jed norękiego prześladowcę na jakiś czas. A w każdym razie go opóź ni. - Dłoń Kootiego zwisła bezwładnie, dotykając szorstkiej po wierzchni słupa. - Jesteś zmęczony, prawda? Znajdziemy jakieś miejsce na nocleg, po przedsięwzięciu jeszcze pewnych kroków ostrożności. To wielkie miasto, coś wymyślimy. Zanim wszystko się zaczęło, miałem wrażenie, że jestem w Los Angeles. Czy to prawda? - Tak, proszę pana - odparł Kootie. - W nie najlepszej jego części. - Dla naszych celów to pewnie i lepiej. Przemieśćmy się pa rę przecznic na wschód, cały czas mając oczy szeroko otwarte. - W którą stronę jest wschód? - Trzeba skręcić w prawo na tamtym skrzyżowaniu. Jeśli po trzebujesz wskazówek, zawsze pytaj ducha. Rozdział 23 -Jadłam jajka, przyznaję - powiedziała Alicja, która była bardzo prawdomównym dzieckiem - ale małe dziew- czynki jadają tyle samo jajek, ile węże, jak wiesz. - Nie wierzę w to- powiedział Gołąb - ale jeżeli tak, to są także pewnego rodzaju wężami. To wszystko, co mogę powiedzieć. Lewis Carroll, "Przygody Alicji w krainie czarów" W biurze na parterze swojej czynszowej kamienicy Solomon Shadroe przestał wreszcie wpatrywać się w poziomą białą linię na ekranie telewizora i podszedł do biurka, by wziąć się za papierkową robotę związaną z końcem miesiąca. Nie podobała mu się linia na ekranie, ale przynajmniej przestała wyginać się i drżeć. W końcu odsunął fotel od biurka; skończył wypisywać czeki z opłatami za październik i podliczył sumę pozostałą na rachunku. Wpatrując się w wytarty skoroszyt pomyślał, że stemperowane wiórki ołówka przypominają posiekane kawałki cebuli i czosnku - jego biurko wyglądało jak kuchenny blat, na którym ktoś przygotowywał batutto. Cebula i czosnek - pamiętał, że kiedyś je lubił, chociaż nie mógł przypomnieć sobie, jak smakowały. Jak świeży pot, pomyślał wstając, i szybki gorący puls. Napar z landrynek był letni, ale wypił go do końca, przechylając kubek, by połknąć resztkę czerwonej lepkiej masy. Odstawił kubek na książeczkę czekową w sztywnej okładce i wyjął z szuflady biurka pudełeczko tabaki marki Goudie. Podnosząc do nosa dłoń ze szczyptą brązowego proszku, zer- knął na wysoką wbudowaną półkę, na której stały trzy pluszowe świnki. Pobekiwały donośnie przez trzydzieści sekund, kiedy linia na ekranie telewizora zachowywała się dziwnie, lecz - zerknął po- nownie, by się upewnić - teraz linia była nadal nieruchoma i świn- ki milczały. Johanna włączyła radio, do gabinetu dobiegały tony "Tańca w ciemności" w wykonaniu Bruce'a Springsteena. - Za głośno? - zapytała Johanna z kozetki, na której czytała pismo dla pań. Shadroe wciągnął nosem tabakę. - Nie. Właśnie skończyłem. Rachunki pożerają mnie żywcem. Muszę teraz nakarmić bestie. -Wstał i podszedł do regału. - Świetnie. Bestie! - zawołała do okna przesłoniętego żalu zjami. - Dzyń, dzyń, dzyń! Shadroe wyciągnął dwa papierowe talerze z celofanowego opakowania i postawił je na niskim stoliku. Na jeden wytrzą- snął garść suchej karmy dla kotów z pudełka. Potem z kieszeni koszuli wydobył garść niewielkich otoczaków i wysypał je na drugi talerz. Zabrał Johannę na targi w Orange County tego lata i w jednej z sal wystawowych jego uwagę zwróciła instalacja pod tytułem "Kamienny bankiet". Był to urozmaicony posiłek wyłożony na koronkowym obrusie: na jednym talerzu znajdował się hamburger, ogórki konserwowe, frytki, oliwki i coś, co wyglądało jak plasterek pasztetu; na innym ułożono stos naleśników z odrobiną masła na wierzchu, obok sadzone jajko na dwóch plasterkach bekonu, pieczony indyk z pomarszczonymi papierowymi skarpetkami na końcach nóg, cienka grzanka, jajko na twardo w specjalnej podstawce... Wszystko to były kamienie. Ktoś przeszukał pustynie na zachodzie, by znaleźć odłamki skalne wyglądające jak potrawy. Zastanawiał się wtedy, czy jakiś stary obszarpany alkoholik usiadł kiedyś za stołem wtykając serwetkę za połę koszuli. Jak sobie przypominał, był tam też słoik na przyprawy, wypełniony maleńkimi kostkami zielonego szkła - żwawy stary duch mógłby zapewne przełknąć garść, zanim by go odciągnięto. Od tamtego czasu wystawiał za okno na noc dwa talerze - jeden z karmą dla bezdomnych kotów, a drugi ze smakowicie wyglądającymi kamieniami dla biednych głodujących duchów- włóczęgów. Kamienie często znikały do rana. W katalogu widział ostatnio przeceniony na osiemnaście dolarów zestaw szklanych paciorków udających cukierki; zamierzał nabyć je, by wykładać na parapet w chłodne noce przed Bożym Narodzeniem. Czytał kiedyś, że Chińczycy zakopują surowe jajka w ziemi i zjadają je po latach. Kiedy o tym myślał, był zadowolony, że nie czuje już smaku, ale najwyraźniej Loretta deLarava nie była tak wybredna - nie wahała się przed zjedzeniem rzeczy, które dawno już utraciły świeżość. W myślach dorobił słowa do utworu Springsteena: Czy zapaliła ci się kiedyś twarz? Czy ugasili ogień rzucając na nią stertę blach ? Był rok 1962, kiedy po raz pierwszy spotkał Lorettę, na planie filmu "Prywatka w nawiedzonym domu". Próbował przebić się z telewizji do grania w prawdziwych filmach, lecz nie mógł pozbyć się wizerunku Spooky'ego, jaki przylgnął do niego w trakcie pięciu lat trwania serialu "Duch z przypadku". (Ludzie nieustannie prosili go, żeby wykonał "ob- rót Spooky'ego", taneczne pas, które w serialu zawsze poprze- dzało jego rozpłynięcie się w powietrzu). W czwartym już filmie próbował sił od czasu, gdy CBS zakończyło nadawanie serialu, i jak poprzednie trzy był to tani horror z elementami komedii, kręcony niemal w tempie programów telewizyjnych. Nowa asystentka do spraw produkcji miała zapewne około trzydziestu pięciu lat, chociaż nie można było mieć pewności - miała nadwagę już wtedy, a jej szczęka i nos były widocznie zniekształcone nawet pomimo operacji plastycznej, którą nie- wątpliwie niedawno przebyła. ("Czy ugasili ogień rzucając na niej stertę blach?"). Nazywała się deLarava i twierdziła, że pier- wotnie nazwisko pisało się rozdzielnie, lecz zostało złączone w jedno słowo przez nieuważnego pracownika agencji reklamo- wej. Skromne obowiązki asystentki szybko przestały jej wystar- czać - ktoś inny musiał parzyć kawę i jeździć po spinacze i pizzę, bo kilka dni po rozpoczęciu pracy deLarava wypełniała już karty zegarowe i pisała codzienne raporty z planu. Jej referen- cje były niejasne, ale najwyraźniej miała doświadczenie w pra- cy w filmie. - Słońce zachodzi - powiedział Shadroe, wystawiwszy talerze za okno i zamknąwszy drzwi do biura. - Nalej mi wody do kąpieli, dobrze... - urwał dla nabrania oddechu - kochanie? Johanna odłożyła czasopismo i zerknęła na ekran telewizora. Linia była nadal płaska, nieruchoma. - Bez lodu? - Z lodem - potwierdził. Również zerknął na ekran telewizo ra i westchnął. - Lód co wieczór. Aż minie Halloween. Gdyby zja wił się. Ktoś z budunku. Powiedz, że poszedłem na zakupy, chyba że. Miał miejsce wypadek albo wybuchł pożar. - Soi... - powiedziała Johanna naśladując przeciągły akcent jednego z dawnych lokatorów - usłyszałam hałas... na parkingu... więc nasypałam ci ziemi do skrzynki na listy. Lokator myślał kiedyś, że czuje gaz ulatniający się u sąsiada, i nie mogąc skontaktować się z Shadroem, w panice powybijał wszystkie szyby w swoim mieszkaniu. Shadroe i Johanna nieustannie się z tego naśmiewali. - He, he - powiedział Shadroe obojętnie. Sprężyny kozetki zadźwięczały, kiedy Johanna wstała, i deski zaskrzypiały, kiedy przeszła boso po podłodze; po kilku sekundach usłyszał szum wody nalewanej do wielkiej żeliwnej wanny na lwich łapach, którą zainstalował w łazience kilka lat wcześniej. Kiedyś miał zwyczaj brać prysznic o świcie na tyłach garaży, trzymając nad głową szlauch do podlewania trawnika, lecz któryś z lokatorów podejrzał go pewnego razu i powiadomił policję - chociaż Shadroe zawsze miał na sobie szorty, kiedy to robił - i chcąc nie chcąc musiał przestać. Teraz zastanawiał się, czy lodowate kąpiele będą jeszcze długo skuteczne. Nie rozmawiał już z ludźmi twarzą w twarz, nawet po przełknięciu garści cynamonowych landrynek, bo krzywiliby się, czując jego oddech; i wiedział, że jego stopa, którą przytrzasnął sobie lodówką dwa dni wcześniej, się nie zagoi. Owinął ją ciasno bandażem elastycznym, ale wciąż bolała, i zastanawiał się, czy dożyje dnia, kiedy tak się znudzi jej widokiem, że będzie musiał ją odciąć. Miał zaledwie pięćdziesiąt dwa lata... albo miałby, gdyby wciąż miał prawo do świętowania urodzin. Przynajmniej nie był duchem. Loretta deLarava najwyraźniej chciała go teraz wykończyć. Zniszczyła go siedemnaście lat wcześniej, jak wzięła go na cel jeszcze w roku 1962, na planie "Prywatki w nawiedzonym domu". Wiedziała, kim jest - Nicky Bradshaw, gwiazda "Ducha z przypadku", syn chrzestny Apiego Sullivana - lecz on nie zdawał sobie sprawy, kim jest ona, aż do owej letniej nocy, kiedy w wyniku obfitych deszczów poziom wody w rzece Los Angeles podniósł się niebezpiecznie i kręcenie jakiejś krwawej sceny trzeba było odłożyć na później. Wszyscy siedzieli w wielkim zimnym magazynie, gdzie wybudowano dekoracje, i deLarava nieustannie spoglądała na zegarek. To było naturalne, bo pracowała już jako druga asystentka reżysera, lecz po jakimś czasie zapaliła fajeczkę z waniliowo pachnącym tytoniem i wyszła na deszcz. Nuciła "Stormy Weather", a kiedy wróciła, wyglądała na oszołomioną narkotykiem. Wtedy doszedł do wniosku, że zapach wanilii miał zagłuszyć aromat haszyszu albo trawki. Chociaż deLarava była podniecona, jak po kokainie albo amfetaminie. Gdy tylko wróciła i potrząsnęła mokrymi włosami, zaczęła gadać bez końca swoim chrapliwym, fałszywie brytyjskim akcentem - chwaląc się swym niezwykle wysokim współczynnikiem inteligencji, opowiadając fragmenty anegdot, które nie miały innego celu poza wskazaniem, jak bardzo jest kompetentna, zdolna do przyjęcia wszelkich wyzwań i gotowa wywrzeć subtelną zemstę na każdym, kto byłby na tyle głupi, żeby ją zlekceważyć. Monolog ten wywarł złe wrażenie na członkach ekipy i mło- dych aktorach, z których wszyscy mieli dotąd całkiem dobrą opi- nię o deLaravie. Bradshaw drzemał na stosie kostiumów w garde- robie, lecz obudziła go zmiana w tonie rozmowy. Zaspany wszedł go głównej sali. - Byłam kiedyś zamężna - mówiła deLarava nonszalancko. -Z bardzo znanym człowiekiem w branży... nazwiska nie mogę nie- stety zdradzić. Dawał mi wszystko, o co prosiłam, mieliśmy wspa- niałą rezydencję w Brentwood i wiele przedwojennych samocho- dów! Lecz nie mógł mi dać tego, czego wymagam od mężczyzny. Żebym była najważniejszą osobą w jego życiu. To miejsce zajmo- wało... jego dwoje dzieci. - Jeden z członków ekipy zapytał wte- dy, co wobec tego zrobiła, a ona uśmiechnęła się z afektacją. - Po- jechaliśmy na piknik - odparła - i zrobiłam sałatkę kartoflaną, tak jak lubił, z oliwkami, czerwoną cebulą i selerem, lecz użyłam ma- jonezu ze słoika, który stał otwarty od kilku dni. A on miał spotka- nie tego popołudnia. Najważniejsze spotkanie w całym jego życiu. Jego ukochane latorośle również pożarły sporo tej sałatki. - Jezu - mruknął ktoś. - Wszyscy umarli? Pytanie wyrwało deLarave ze słodkich wspomnień. - Hmm? O nie, nie... umarli. Lecz przez jakiś czas nie myśle li o niczym innym, tylko o tym, kiedy siostra... kiedy siostra Lo- retta znajdzie czas, żeby usiąść przy ich łóżku! - Jej brytyjski ak cent stawał się coraz bardziej amerykański i po chwili brzmiał już przeciągle niczym uTeksańczyka. - Byli jak bezradne szcze nięta. W tym momencie Bradshaw zdał sobie sprawę, z kim ma do czynienia. Zmieniła się w ciągu ostatnich trzech lat, lecz kiedy zapomniała o chrypie i fałszywym akcencie, poznał jej głos na sekundę przed tym, jak słowa "bezradne szczenięta" - które słyszał z jej ust wielokrotnie - potwierdziły wszystko. Podniosła na niego wzrok i jej oczy rozszerzyły się, a potem zwęziły momentalnie, kiedy zdała sobie sprawę, że została rozpoznana. To Kelley Keith, pomyślał ze zdziwieniem; to wdowa po moim ojcu chrzestnym... otyła teraz i zmieniona... Dopiero wtedy dotarło do niego, co naprawdę powiedziała. "Najważniejsze spotkanie w jego życiu". I przypomniał sobie, że w raporcie patologa badającego ciało Arthura Patricka Sullivana znajdowała się wzmianka o sałatce kartoflanej jako przyczynie skurczu żołądka, który spowodował jego utonięcie w wodach Venice Beach tamtego letniego dnia 1959 roku. Bradshaw milczał, nie zmieniając wyrazu twarzy... lecz wiedział, że nie wyprowadzi jej w pole. Była świadoma, że rozpoznał ją - on jeden! - i że on jeden zrozumiał jej okrężne i mimowolne przyznanie się do winy. Po ukończeniu zdjęć do "Prywatki w nawiedzonym domu" wycofał się z branży filmowej. Zapisał się na studia prawnicze na uniwersytecie w Los Angeles i dwa lata po zdaniu egzaminu przeniósł się do Seal Beach, by praktykować jako specjalista w obrocie nieruchomości. Czasem przez następne dziesięciolecia zastanawiał się, czy od pracy w filmie odstraszyło go pojawienie się Loretty deLara- vy... lecz potem przypominał sobie artystyczne zalety "Prywatki w nawiedzonym domu" i z krzywym uśmieszkiem odrzucał to po- dejrzenie. Trzymał się jednak z dala od Hollywood i przestał widywać się z przyjaciółmi z branży; co więcej, nie ujawniał swojego domowego adresu i numeru telefonu. Do pracy jeździł zawsze inną trasą, starając się nie przychodzić i nie wychodzić o określonej godzinie. Trzymał pistolet w biurze, samochodzie i na stoliku przy łóżku. Nigdy nie jadał sałatki kartoflanej. Dostała go w roku 1975 dzięki sałatce szpinakowej na boczku, z dodatkiem dużej ilości egzotycznych grzybów. Kiedy Johanna wróciła do lektury czasopisma, Shadroe, który nie używał nazwiska Nicholas Bradashaw od swojej śmierci w roku 1975, zerknął raz jeszcze na nieruchomą linię na ekranie telewizora, a potem wszedł do malutkiej łazienki i w blasku nagiej żarówki pod sufitem spojrzał z niesmakiem na dziesiątki kostek lodu pływających w szarej wodzie - niczym potłuczone szkło w kąpieli rtęciowej. Im szybciej się wykąpie i wyjdzie, tym szybciej wsiądzie do samochodu, by pojechać na zachód przez Ocean Boulevard na przystań. Na pokładzie swojego jachtu będzie godzinami siedział w ciemnościach, wpatrując się w czarny ekran innego telewizora nastawionego na CBS, obserwując cienką białą linię pośrodku i nasłuchując pobekiwania pluszowych świnek. Jak co noc. Rozdział 24 - Są to skutki życia na wspak - powiedziała łagodnie Kró lowa. - Wszystkim się od tego początkowo kręci w głowie... - Życia na wspak! - powtórzyła Alicja z ogromnym zdziwieniem. - Nigdy nie słyszałam o czymś takim! - ...ale ma jedną wielką zaletę: pamięć działa w obie strony. Lewis Carroll, "O tym, co Alicja odkryła po drugiej stronie lustra" Na północno-wschodnim krańcu parku MacArthura, skulony pod krzewem bzu w cieniu pomnika sławnego generała Kootie patrzył, jak jego palce otwierają torbę z zakupami z obniżkowe-go sklepu na Szóstej. Środek owadobójczy okazał się "Cudowną Kredą Przeciw Insektom - Made In China", a w pudełku znajdowały się dwa kawałki białej kredy z chińskimi napisami. Instrukcja na cienkim papierze napisana była wyłącznie po chińsku. Kootie wychylił się z cienia cokołu pomnika, a jego dłonie podniosły papier do oczu w filtrowanym przez liście świetle latarni. - Sposób użycia... - usłyszał swój własny zamyślony głos. Zdo łał wtrącić: - Umiesz czytać po chińsku? - ale Edison znowu prze jął kontrolę i dokończył: - Załączoną kredą wykonaj na podłodze napis: "Owady, natychmiast pozabijajcie się nawzajem". Kiedy Kootie spojrzał na drugą stronę kartki, Edison zaśmiał się i powiedział: - Tylko żartowałem. Tutaj wskazówki są po angielsku. "Środ ka najlepiej jest używać nocą" - tym razem czytał naprawdę. - Cóż, to się dobrze składa, co? "Narysuj kredą kilka równoległych linii oddzielonych od siebie o dwa do trzech centymetrów w po przek trasy, którą zwykły były poruszać się insekty...". Podoba mi się wyrażenie "zwykły były", jakby robota już została wykonana. Cóż, nie zaszkodzi tego użyć, chociaż jest to tylko dziecinna wer- sja urządzenia, jakie umieściłem w biurach Western Union w Cincinnati w sześćdziesiątym czwartym, a później w Bosto- nie. Kilka płytek podłączonych do baterii. Powiedziałem wszyst- kim, że służy do łapania szczurów i karaluchów, ale naprawdę chodziło o to, żeby przeklęte duchy dały mi wreszcie odrobinę wytchnienia. Kootie pochwycił odległe wspomnienie: duże ciemne po- mieszczenie dawnej restauracji w śródmieściu Cincinnati, mie- dziane przewody iskrzące i strzelające przez całą noc, ostry za- pach cieknących baterii i smutne, pozbawione substancji ektopla- zmiczne postaci stłoczone w kątach z dala od parzących metalowych płytek. Dłonie Kootiego wykonały gwałtowny gest. - Wracajmy na ulicę, dobrze, chłopcze? Kootie wepchnął torebkę za pazuchę i posłusznie przeszedł po trawie na chodnik. Zaczai otrzepywać spodnie z ziemi, ale zdał sobie sprawę, że przyklęka, żeby kredą narysować wokół siebie okrąg. Wargi mu zadrżały, a potem Edison przez nie powiedział: - Lepiej ty to zrób; napluj na środek. Jeśli ja spróbuję, a ty akurat będziesz robił co innego, skończymy z oplutym podbród kiem. My? - pomyślał Kootie, lecz napluł w środek okręgu. - Masz rację, ty skończysz z oplutym podbródkiem - rzekł Edison. - Przyklęknij jeszcze raz i pozwól, że narysuję parę linii. Kootie obserwował, jak jego dłoń kreśli plątaninę linii we- wnątrz i wokół okręgu: linie równoległe, spirale, promienie wycho- dzące ze środka - aż cały fragment chodnika przypominał plan stadionu jakiejś zwariowanej olimpiady. Samochody przejeżdża- ły ulicą obok niego, lecz jedynymi bliskimi dźwiękami, jakie sły- szał, było skrzypienie kredy na betonie i jego własny przyspie- szony oddech. Z kredy niewiele już pozostało, gdy rysunek uzupełniły ko- miksowe oczy, kolejne okręgi i pokratkowane kwadraty. Całość miała teraz parę metrów szerokości. Kootie zadrżał. Było zimno, dłonie omdlewały mu ze zmęczenia. - Czy po tym kawałku kredy skończysz? - zapytał z nadzieją. W pudełku znajdowały się pierwotnie dwa kawałki i miał nadzie ję, że Edison poprzestanie na jednym. Miał już powtórzyć pytanie, kiedy odezwał się Edison: - Co? Co takiego znowu? - Jak dużo musisz jeszcze narysować? - Jak dużo...? - Głowa Kootiego przekrzywiła się w jedną stronę, potem w drugą i miał wrażenie, że Edison jest tak samo jak on zdumiony widokiem skomplikowanych linii, które wykre ślił na chodniku. - Czyżbym... - zaczai Edison. Wziął głęboki oddech. - Tak. Proszę bardzo. To powstrzyma wszystkie duchy i duchołapów, ja cy mogą podążać moim tropem. Gdy Kootie zaczai się wyprostowywać, poczuł, że jego nie- dawne wspomnienia są plądrowane. - Jak również - ciągnął Edison - może spowolnić twojego... jednorękiego mordercę. Posłuchaj - rzekł zmieniając ton - ile kosztuje obiad w tych okolicach? Uch, nieważne, chciałem po wiedzieć, żebyśmy znaleźli jakiś przytulny lokalik. - Kootie prze krzywił głowę i ponownie ich wzrok padł na zwariowany rysu nek. - Potem będziemy mogli tu wrócić i sprawdzić, czy złapało się coś do schowania w twoim pudełeczku po filmie. Dopiero w tym momencie Kootie zdał sobie sprawę, że pójście do sklepu za dziewięćdziesiąt dziewięć centów mogło nie być jego własnym pomysłem, i zastanawiał się, dlaczego Edison pragnie schwytać ducha. Lecz myśl o posiłku była kusząca. - Od jakiegoś czasu czuję zapach pieczonego mięsa - zaryzy kował. - Brawo, chłopcze, ja sam nie odbieram nic... zapachowego. Prowadź, nigdy nie należy lekceważyć wskazań własnego nosa! Podniecający aromat cebuli, papryki i cytryn w powietrzu zdawał się nieść obietnicę ciepła. Kootie masując sobie ramiona przeszedł za zapachem przez skrzyżowanie z Park View, skręcił za róg i znalazł się przed wejściem z czerwonym błyszczącym napisem JUMBO'S BURGOO & MOP TROTTER. Usłyszał śmiechy i gwar rozmów. - To jedzenie - zapewnił go Edison. - Południowa odmiana. Ponownie Kootie miał przebłysk wspomnienia - porośnięte zwisającym mchem stare dęby wzdłuż brzegów Caloosahatchee, gdy on płynie w górę rzeki na starym słupie, zimowy dom w Fort Myers widoczny ponad bambusami i tropikalnymi drzewami owo- cowymi, ryba smażona w mące kukurydzianej, a obok niej kolba kukurydzy ze szpilkami do włosów wbitymi na końcach, by ła- twiej było trzymać... - Nie czuję zapachu ani smaku - ciągnął Edison zirytowa nym tonem, gdy Kootie pchnął siatkowe drzwi i wszedł do środ ka. -Wolałbym już pozostać głuchy. Drewniane piknikowe stoły stały na kamiennej posadzce, wzdłuż jednego boku pomieszczenia ciągnął się długi kontuar - "Zamówienia" na bliższym końcu, "Odbiór potraw" na drugim -a w kuchni w oddali Kootie widział czubki wielkich lśniących stalowych pieców. Pisane ręcznie jadłospisy w ramkach kołysały się na żyłkach w gorącym powietrzu nad kasą, na ścianach z ciemnoczerwonej cegły wisiały dziesiątki czarno-białych zdjęć, w większości z autografami. Kucharze, obsługa przy kontuarze oraz wszyscy mężczyźni, kobiety i dzieci przy stolikach byli czar- ni, ale po raz pierwszy od porzucenia Raffle'a i Freda Kootie nie czuł się jak samotny uciekinier. - Co możemy dla ciebie zrobić, młody człowieku? - zadudnił głos nad jego głową. Kootie podniósł wzrok. Ujrzał szeroką twarz i czerwone oczy kasjera. - Chciałbym poprosić o... - zaczai, zastanawiając się z przy zwyczajenia, jakiego rodzaju warzywa, kiełki i ziarna podają w tym lokalu; potem jednak dokończył odważnie: - mięso! - I mięso otrzymasz - rzekł mężczyzna zgodnie, kiwając gło wą. - Jakie i jak przygotowane? - Pieczone żeberka - odparł Edison, podczas gdy Kootie nadal próbował odczytać menu przez swoje ciemne okulary - oraz surówka z rzepy w sosie musztardowym z kluseczkami z boczkiem... (- Poproszę - zdołał wtrącić pospiesznie Kootie, chcąc być uprzejmym). I do tego duże piwo... (- Nie - zdołał przerwać Kootie - jestem na to za mały, wezmę tylko dużą co lę!). Oraz - ciągnął Edison (- Stop - powiedział Kootie widząc, co się święci) jedno cygaro, do diabła - dokończył Edison poko nany. Czarnoskóry kasjer marszczył brwi i kiwał potakująco głową. - Oczywiście, proszę pana. - Postukał w klawisze kasy, która zaszumiała i wypluła rachunek. - Wszystko razem siedem dolarów i dwadzieścia pięć centów. Kootie podał mu banknot dziesięciodolarowy, przezornie zamykając usta, by nie dopuścić do głosu burczącego coś gniewnie Edisona. Kasjer wydał resztę. - Danie będzie za chwileczkę gotowe, do odbioru na przeciw ległym końcu kontuaru. Sądzi pan, że zdoła zapamiętać numer dwadzieścia dwa? Czy pamięta go pan może już teraz? - Dwadzieścia dwa - rzekł Kootie. - Pewnie. Dlaczego? - Ponieważ ten właśnie numer wywoła jeden z nas, kiedy pań skie jedzenie będzie gotowe. To wygodne dla wszystkich zaintere sowanych, nie uważa pan? - Oczywiście, proszę pana - odparł Kootie. Pokuśtykał do po dłużnego stołu, przy którym siedziało tylko dwóch starszych męż czyzn grających w domino, i zastanawiał się, czy kiedykolwiek przywyknie do tego, że wszyscy patrzą na niego jak na wariata, a także jak Edison rozwiąże sprawę dzisiejszego noclegu i zdoby cia pieniędzy nazajutrz. Przypomniał sobie rysunek kredą, ma jąc nadzieję, że duch starego geniusza nie cierpi na uwiąd starczy. Kiedy wywołano jego numer i udał się po tacę z jedzeniem, jego wzrok przykuła skrzyneczka z polerowanego drewna przy kasie. Do przedniej ścianki skrzynki przymocowany był metalowy pręt z zawiasem u podstawy, a na jego czubku zawieszono kawałek papieru z wykaligrafowanym ręcznie pionowym napisem KOBYŁA MA MAŁY BOK. Na ladzie na wprost skrzyneczki stało tekturowe pudełko z cukierkami miętowymi. Kootie gapił się na napis. Przeczytał go z góry na dół, a potem od dołu do góry. W obie strony brzmiał tak samo. To wydawało się ważne, ten dowód, że poruszanie się naprzód może być tym samym co wstecz, że ostatnia litera zdania jest nie tylko identyczna z początkową, lecz właściwie jest tym samym... Zdał sobie sprawę, że stoi tak od dobrych kilku sekund. Wziął głęboki oddech. - Co to jest? - wyszeptał z trudem. - Zapalniczka do cygar - odpowiedział mu Edison. Kootie przeszedł do stolika i usiadł. - Cóż, nie dostałeś cygara, więc zapomnij o tym. Obaj skupili się na jedzeniu. Żeberka zanurzone były w gorącym sosie pachnącym pomidorami, cebulą i octem winnym. Kootie pożarł mięso do ostatniego skrawka, obgryzając kości do czysta, zadowolony, że na stole stoją serwetki. Warzywa zaledwie skubnął, ponieważ Edison i tak nie czuł smaku, a jemu nie przypadły do gustu, lecz zjadł większość kluseczek. Coca-cola pociekła mu po brodzie na koszulkę, kiedy Edison otworzył usta, żeby wyszeptać: - Mój Boże, to jest lep! Dłonie Kootiego wyciągnęły torebkę z zakupami spod ko- szulki i wydobyły pudełko z filmem. Sama rolka filmu została ci- śnięta na stół, a palce chłopca chwyciły pusty czarny cylinder z plastiku. - Ten jegomość ma zamiar zapalić papierosa! - syknął Edison. Rzeczywiście, jeden ze staruszków przy stole wyciągnął pacz kę papierosów i wytrząsał jednego ze środka. Kootie gwałtownie pochylił głowę, a potem nie wiedząc, czy robi to z własnej woli, nalał odrobinę coli do plastikowego pojemnika. - Dostań się do zapalniczki przed tym facetem - wyszeptał Edison tonem nie znoszącym sprzeciwu. - Idź, bo zacznę sterować twoim ciałem. To zbyt dobra okazja, by ją przepuścić. Kootiemu nogi drżały już niecierpliwie. Odsunął się od stolika, wstał i podszedł do drewnianej skrzyneczki przy kasie. Jak to działa? - pomyślał. - Nic nie rób - wyszeptał Edison w odpowiedzi - zachowuj się tak, jakbyś przyszedł tu po miętusa. - W po... - Kootie urwał, bo nagle światła u sufitu przygasły i zrobiło się naraz bardzo zimno; zawroty głowy sprawiły, że jego pole widzenia skurczyło się niczym daleki ekran filmowy. Czuł obecność kogoś wielkiego za plecami, lecz nie był w stanie się ob rócić. - ...rządku - zdołał dokończyć. Patrzył na własne dłonie. Lewa chwyciła jeden z cukierków -czuł w palcach jego chropowatą suchą powierzchnię jak pastylki aspiryny, chociaż wcale nie on poruszał palcami (to przeciwień- stwo tego, kiedy twoja dłoń śpi, pomyślał) - a prawa podniosła plastikowe pudełeczko po filmie, żeby schwytać pastylkę zręcz- nie, gdy lewa ją upuściła. Potem prawa dłoń powoli potarła bokiem pudełeczka o metalowy pręt na przedniej ściance drewnianej skrzyneczki, jakby próbując zdrapać przyklejony papier. W tym momencie światła pojaśniały ponownie, wszystkie trzy kasy zaczęły brzęczeć i klekotać. Edison zamknął plastikowy cylinder tak szybko, jakby schwytał do niego pszczołę. - Weź cukierka - wyszeptał ustami Kootiego. - Weź całą garść, jakbyś był łakomczuchem. Kootie wykonał polecenie, niewiele rozumiejąc, i wrócił do stolika, kiedy jego lewa stopa zaczęła kierować się w tamtą stronę. Gdy usiadł ciężko, usłyszał, jak jeden z kasjerów pyta gniewnie, dlaczego wszystkie kasy zaczęły nagle podliczać pieniądze. - Wyjdźmy, zanim się zorientują - powiedział Edison cicho. - Zostawić napiwek? - wtrącił Kootie. - Nie przynieśli nam do stolika - odparł duch wynalazcy niecierpliwie. Wychodząc na miękkich nogach z restauracji, Kootie zdołał pomachać drżącą dłonią czarnoskóremu kasjerowi. Ochłodziło się. Reflektory samochodów błyszczały gorącym światłem. Poganiany przez Edisona Kootie niezgrabnie na wpół biegł, na wpół kuśtykał. Wepchnął plastikowe pudełeczko po filmie do kieszeni spodni. Jego lewa dłoń nadal ściskała miętowe cukierki. - Czy... - zaczai, lecz Edison zacisnął mu zęby, po czym rzekł: - Nie mów o tym. Pobudziłem cały obszar, musimy się stąd wynosić. Kootie szedł po Wilshire w kierunku zachodnim, oddalając się od miejsca, gdzie Edison narysował kredą tajemnicze wzory na chodniku przy parku, i pochwycił myśl, która może była jego, a może nie: Głupi użytek dla kredy. To było po prostu głupie. Pułapka na duchy wymyślona przez ducha. Najwyraźniej "lep" z zapalniczki do cygar był lepszy. Edison sprawił, że Kootie zerknął na latarnię, kiedy pod nią przechodzili, i pojął, że stary wynalazca jest zadowolony, bo nie zgasła pod wpływem ich obecności. Joniczny. Joński. Nie wiadomo skąd słowo to pojawiło się w umyśle Kootiego i z początku przywołało obraz marmurowych kolumn z zawiniętą głowicą na szczycie. (Doryckie, jońskie i korynckie. Doryckie kolumny miały tyko płaski blok kamienia za głowicę, a korynckie ozdobione były rzeźbionymi winnymi grona- mi i liśćmi). Potem obraz kolumn zniknął, chłopiec wyobraził so- bie bryłkę małych kulek z o wiele mniejszymi kulkami krążącymi wokół niej; kiedy zabrało się maleńkie kulki, bryłka - jądro - miała silny ładunek elektryczny. A kiedy jądro się poruszało, emitowało fale elektromagnetyczne. Nie były to myśli Kootiego i wydawało się, że nie należą rów- nież do Edisona. - lonaco - powiedział Kootie na głos. I nagle odblask księżycowego światła na chromowanym zde- rzaku samochodu z przodu nie był już tylko plamą, lecz kancia- stym białym kształtem, czymś materialnym. Kootie stwierdził, że jego poczucie skali zniknęło - wydawało się, że biały kształt jest o wiele dalej niż samochód. Kształt wirował, rozrastając się na nagle płaskim tle miej- skiej nocy, i stał się... literą epsilon, białym pająkiem przewróco- nym na bok, białą dłonią z rozpadającymi się palcami... Rósł w górę i powiększał się. Albo przybliżał. Była to oświetlona z boku biała twarz, twarz starszego mężczy- zny - z białym szalem zawiązanym pod brodą; poły staroświeckiego płaszcza wyłoniły się z mroku poniżej twarzy, a cień w tle, który mógł być bydynkiem, okazał się czarnym cylindrem. Samochody na ulicy były tylko pasmami ciemności, poruszającymi się wolno niczym księżycowe cienie. Kootie myślał, że ma przed sobą coś w rodzaju biało-czarne- go przezrocza - światłocień na jego powierzchni nie odpowiadał położeniu księżyca ani najbliższej latarni - lecz po chwili białe usta otworzyły się i usłyszał słowa. - Został mi tylko jeden. Głos miał niskie brzmienie, dudnił, jakby mówiący znajdo- wał się w zamkniętym pomieszczeniu, a nie na ulicy, i ruchy warg nie były zsynchronizowane z dźwiękami. Postać wciąż wydawała się czarno-białym hologramem. Ani Kootie, ani Edison nie poruszali ciałem chłopca. Kootie był świadom zimnego potu na swoim czole. - Co jeden? - zapytał Edison zmęczonym głosem. - Pas. - Duch, bo Kootie był przekonany, że to jest duch, roz chylił poły płaszcza, pokazując pas z plecionego drutu. Malutkie światełko błyszczało nad klamrą. - Pięćdziesiąt osiem dolarów i pięćdziesiąt centów, nawet dzisiaj. - Nie potrzebujemy pasa - powiedział Edison, lecz Kootie za pytał jednocześnie: - Jakie ma działanie? - Poczuł oszołomienie na myśl, że w tę noc uwierzyłby w każdą odpowiedź. - Cóż - rzekła zjawa swoim dziwnie powolnym, niezsynchro- nizowanym głosem - mógłby leczyć przewlekłe zapalenie nerek i raka jelit. W rzeczywistości jednak pomaga na paraliż, przywra ca utracony kolor włosów i chroni przed mordercami. Nazywa się I-ON-A-CO, tak jak powiedział chłopiec. To urządzenie demagne- tyzujące. Można spać spokojnie, jeśli ma się go na sobie. - Nie mam pięćdziesięciu ośmiu dolarów - rzekł Kootie. Po raz pierwszy od czasu wyjścia z murzyńskiej restauracji otworzył dłoń. - Mam tylko cukierki miętowe. Duch stał się nieco wyraźnie j szy i tchnienie barwy pojawiło się na jego białej twarzy. - Z szacunku dla Thomasa Alvy Edisona - rzekł, a ruchy warg pasowały teraz do wypowiadanych słów - wezmę cukierki zamiast pieniędzy. - Wolałby cukierki czy tak, czy siak - zauważył Edison zgryź liwie. - A ty nawet nie pomyślałeś, że ja mógłbym mieć na nie ochotę. - Czy będzie uczciwie - spytał Kootie, zanim Edison mógł mu przerwać - jeśli zatrzymam dwa dla pana Edisona? - Dobrze... dwa - uprzejmie zezwolił duch. Edison przejął kontrolę nad językiem Kootiego. - Mam pan nade mną przewagę, sir. Pańskie nazwisko brzmiało... - Proszę nazywać mnie Gaylord. Różowawe dłonie pojawiły się w mroku i dwuwymiarowe palce zdołały rozpiąć klamrę, lecz kiedy duch próbował zdjąć pas, ciężar okazał się zbyt wielki i druciana plecionka upadła z brzękiem na chodnik. Jedna dłoń wysunęła się do przodu. Kootie wysypał na nią miętusy, pamiętał jednak, by dwa cukier- ki zatrzymać. Podniósł je do ust i pogryzł. Potem usłyszał własne mruknięcie: - Bierz pas i chodźmy. Gruba druciana taśma była zimna, jak gdyby nikt jej nie nosił. Zarzuciwszy ją sobie na biodra, zdał sobie sprawę, że waży przynajmniej dwa kilogramy, i był ciekaw, jak duchowi udawało się dźwigać ten ciężar. Kiedy rozejrzał się dokoła, spostrzegł, że jest sam na chodniku. Ciemna ulica z rzędami sunących samochodów ponownie nabrała głębi i odzyskała dźwięk, nie wydawała się już ruchomym obrazem rzucanym na płaski ekran. Edison przełknął pogryzione cukierki. - Powiedziałem, chodźmy. Kootie ruszył naprzód, spoglądając w dół na klamrę u pasa. - To jest całkiem ładne - rzekł. - Biedne potępione istoty - powiedział jego głos cicho i Kootie już tylko słuchał. - Bóg wie, gdzie my jesteśmy, prawdzi wi my. W niebie albo piekle, jak sądzę, albo po prostu nas nie ma, w każdym razie nie jesteśmy pewnie świadomi tej samotnej sza motaniny i idiotycznego błądzenia rozgrywającego się tutaj, na do le. - Dłoń Kootiego wyciągnęła zamknięte plastikowe pudełeczko po filmie z kieszeni i potrząsnęła nim przy uchu. - Ciekaw jestem, kim był ten biedak. Wynalazłem kiedyś telefon. Edison zamilkł na moment i Kootie wtrącił: - Myślałem, że telefon był dziełem Alexandra Grahama Bella. - Nie mówiłem o tym telefonie. Bell! Miał tylko stary ma- gnetotelefon Reisa, obwód rodem z epoki kamienia łupanego z przerywanym sygnałem, dobry dla tonów, ale zupełnie bezuży teczny przy spółgłoskach. Popisywał się przed którymś z króli Ameryki Południowej albo na wystawie światowej w siedem dziesiątych szóstym, choć jego głos ledwie przedostawał się z jed nego końca budynku na drugi. Recytował monolog Hamleta - "Być albo nie być, oto jest pytanie...". Dwa lata później, dzięki mojemu węglowemu przekaźnikowi i zwojowi indukcyjnemu, przeprowadziłem doskonale słyszalną rozmowę z chłopcami z Western Union na odległość stu siedmiu mil, pomiędzy No wym Jorkiem a Filadelfią! - Kootie prychnął, ku własnemu zdu mieniu. - "Postrzępione płaszcze trzeszczących strzyg!", tak brzmiało zdanie próbne, by sprawdzić poziom transmisji głosek szczelinowych. Myślisz, że to było łatwe? A Bell słyszał! Nie ma za co go podziwiać. Znowu podniósł plastikowy pojemni czek do ucha Kootiego i potrząsnął nim; cukierek zaklekotał w środku. Potem odłożył pudełeczko z powrotem do kieszeni Kootiego. - Nimfy - rzekł cicho, najwyraźniej w stronę ciemnego nieba - na waszych wyżynach niech zapamiętane będą wszystkie moje grzechy. Kootie skręcił w lewo, na południe, w dół bocznej uliczki. Wysokie okna budynków były ciemne. Z przodu po prawej stronie widać było ogrodzony siatką pusty placyk. Kootie ponownie masował sobie zziębnięte ramiona. Miał nadzieję, że Edison również odczuwa chłód. Wkrótce będą musieli znaleźć bezpieczną kryjówkę na nocleg. Przyszło mu do głowy, że Edison nie wyjaśnił istoty działania telefonu, który sam wynalazł. Rozdział 25 Później nastąpiło milczenie, aż wreszcie Rycerz podjął: - Jestem niezwykłe uzdolniony jako wynalazca. Za uważyłaś chyba, że kiedy podnosiłaś mnie po raz ostatni, byłem bardzo zamyślony? - Był pan bardzo poważny - powiedziała Alicja. Lewis Carroll, "O tym, co Alicja odkryła po drugiej stronie lustra" W blasku latarni na południowo-wschodnim rogu Park View i Wilshire lśniące muchy latały niby iskry w warsztacie mecha- nicznym. Sherman Oaks odganiał je od twarzy, trzymając usta zamknięte i oddychając z poświstem przez nos, bo muchy zwa- biał zwielokrotniony ryk jego oddechów, a tej jednej nocy nie miał zamiaru zniżać się do konsumowania plugastwa nawet przy- padkowo. Zadzwonił do centrali kilka godzin wcześniej i operator powiedział mu, że Neal Obstadt zgodził się wyłożyć czterdzieści kawałków kaucji za poszukiwanego chłopca Parganasów w zamian za proponowane przez Oaksa tysiąc dawek "dymu". Jako potwierdzenie operator odtworzył nagraną wiadomość Obstadta: "Tak, powiedzcie temu Alowi Segundo czy Glenowi Dale'owi, czy kimkolwiek on jest, że założę za niego, ile trzeba - ale jeśli zrobi mnie w konia, to jego własny tyłek znajdzie się w opałach". Sherman Oaks zirytowany odłożył słuchawkę i podjął gorączkowe poszukiwania w okolicach Union i Wilshire. A potem przed jakąś godziną wskazówka kompasu obróciła się na zachód i stanęła w tej pozycji; poruszała się jedynie na ty- le, by korygować jego ruchy. Natychmiast zatoczył wściekłe koło swoją widmową ręką, ale wyczuł tylko słabe, odległe i ulotne ciepło - gasnące bezużytecz- nie ludzkie żywoty, kończące się rozpuszczeniem uwolnionych du- chów w powietrzu. Naiwni psychicy byli pod wrażeniem, kiedy czasem udało im się trafić na ślad tego typowego zdarzenia, lecz Oaksa interesowały tylko zgęstniałe duchy, które zdołały uczepić się czegoś i w ten sposób zakotwiczyć w rzeczywistości. Nie wyczuł wielkiego ducha. Musiał wciąż być ukryty w ciele chłopca. Lecz przynajmniej nadal był cały, niestrawiony, a w tym momencie najwyraźniej znajdował się w stanie podniecenia, bo igła kompasu wskazywała w jego kierunku. Oaks pospieszył na zachód - i przy Park View Street jego kompas oszalał. Ktoś, najpewniej wielki duch, posługując się dłońmi chłopca, narysował kredą na chodniku zwariowaną pułapkę i napluł do środka; teraz wszystkie drobne, pokawałkowane duchy zamieszkujące muchy wokół jeziora parku MacArthura wyleciały chmarą i krążyły wokół skomplikowanych znaków na chodniku, jakby próbując powtórzyć zawikłany wzór. Te, które siadły na liniach wyry-sowanych kredą, zdychały. Muchy by go nie zatrzymały, bo ich ładunki były bardzo słabe, nawet w tak podekscytowanej chmarze; kiedy jednak Oaks stanął na krawężniku Park View i zerknął na kompas przy biodrze, ujrzał, że igła waha się chwiejnie na przestrzeni całej ćwiartki tarczy. Przynajmniej od Szóstej na północy do Siódmej na południu miejskie budynki były pobudzone. Każdy duch w każdej kamienicy ocknął się i robił rumor. Pracownicy biur ujrzą zapewne nazajutrz zniekształcenia natury magnetycznej na ekranach swoich komputerów, a jeśli zostawili torebki i portfele na biurku, przekonają się, że ich karty magnetyczne nie działają. Wiele godzin później lodowaty chłód będzie panował w miejscach opuszczonych przez duchy i pozbawionych przez nie energii. Wielki duch musiał wychynąć na zewnątrz gdzieś w tej okolicy i rozbudzić duszą populację, wyrwać ją ze snu. Każdy czający się w pobliżu duch dostał zastrzyk energii i wyszedł z ukrycia. Bóg wie, po co wielki duch to uczynił, skoro sam nie mógł zjeść żadnego z kompanów. No po co? - myślał Oaks niespokojnie. Chciałeś mieć z kim pogadać? Czy też zrobiłeś to, żeby zmylić mój radar? Czuł napięcie, niemal wybuchowe, i wciąż przywoływał w myślach obraz twarzy sflaczałej marionetki, którą widział na schodach przy hali koncertowej tego popołudnia. Kto to był, kim jest ten wielki duch? Skojarzenia prowadziły wstecz w ciemność, która była jego życiem, zanim odzyskał świadomość w dzielnicy Sherman Oaks przed trzema laty. Potrząsnął głową. Dość próżnych pogaduszek, powiedział sobie, przestań rozdzielać włos na czworo. Jeśli kompas czasowo nie działa, oznacza to tylko, że pozostaje ci wzrok i węch. Ruszaj przed siebie. Jesteś na właściwym tropie. Jesteś blisko. - Na czym polegał telefon, który pan wynalazł? - zapytał Kootie zmęczonym głosem. Skręcił z rozświetlonej reflektorami samochodów Wilshire w boczną uliczkę i teraz patrzył przez dru ciane ogrodzenie na wybetonowany placyk skryty wśród budyn ków. - Cóż, musiałem przestać nad nim pracować. Przekonałem się, że mogę dzwonić do ludzi, którzy jeszcze nie umarli. Jak ci się wydaje, co to jest? - Jeszcze nie umarli? - Nagle Kootie nie miał już ochoty cią gnąć tej rozmowy. - To puste podwórko. - Dla odmiany bez drutu kolczastego na ogrodzeniu. A w głę bi mamy parę starych samochodów, które wyglądają, jakby stały tam od czasu, gdy zjechały z taśmy u starego Forda. Zresztą do cholery z Fordem. Kootie pamiętał, że użył już tego wyrażenia, kiedy Raffle spostrzegł plakat na temat poszukiwanego chłopca przy hali koncertowej; i zdał sobie sprawę, że jego ustami mówił Edison i miał na myśli Henry'ego Forda, a nie samochód Raffle'a. - Co Ford ci zrobił? - zapytał. Nie był całkiem zaskoczony, kiedy zaczął mimowolnie wspinać się po siatce, lecz z pewnością nie oczekiwał takiej sprawności po starszym mężczyźnie. - Uważaj na prawą kostkę! - zawołał w pewnym momencie. - Och, przepraszam. Siedząc okrakiem na szczycie ogrodzenia, Kootie zatrzymał się na złapanie oddechu. - Kiedy umierałem - rzekł Edison - Ford skłonił mojego sy na, by złapał dla niego do probówki moje ostatnie tchnienie. - Oszczędzając kostkę chłopca nie zeskoczył na dół, lecz zszedł ostrożnie po siatce. Kootie pospieszył po spękanym betonie do najbliższego z porzuconych aut. Krzaki jaśminu zwieszały się nad pojazdem. Pomarszczone foliowe torby ciśnięte przez wiatr na ukwiecone gałęzie wyglądały niczym owady roztrzaskane na chłodnicach samochodów. Kiedy Kootie ukucnął przy zderzaku, Edison ciągnął dalej szeptem: - Och, miał dobre intencje, tak jak wtedy, kiedy wybudował dokładną replikę mojego laboratorium z Menlo Park, na potrze by swojego Złotego Jubileuszu Światła, pięćdziesiątej rocznicy wynalezienia przeze mnie żarówki. Cała nacja duchów i duchoła- pów musiała być zupełnie skołowana. Ford zrekonstruował kom pletne laboratorium, używając nawet autentycznych desek pod łogowych z dawnego budynku, razem ze starymi dynamami i na poły rozebranymi maszynami telegraficznymi na półkach, i wszyst kimi starymi narzędziami. Wzniósł nawet replikę pensjonatu po drugiej stronie ulicy! I zwiózł autentyczną czerwoną glinkę z New Jersey, żeby rozsypać wokół budynków! Pewien łotr deptał mi po piętach w owych czasach, zamierzał ukraść moją duszę - nakarmi łem złoczyńcę zatrutym jabłkiem! - i przeciwko takim ludziom Ford próbował mnie chronić. Och, trudno jest winić tego... szczo- drobliwego sentymentalnego głupca, nawet teraz, kiedy chowam się na pustym podwórku w Los Angeles w roku... który mamy te raz rok? - Tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąty drugi - odparł Kootie. - Dobry Boże! Umarłem sześćdziesiąt jeden lat temu. - Kootie przestał sapać po wysiłku wspięcia się na siatkę, ale teraz znowu oddychał ciężko. - Oddałem ostatnie tchnienie do probówki, któ rą mój syn Charles zakorkował i posłusznie przekazał Fordowi. - Kootie patrzył się na swoje dłonie i potrząsał głową. - Skąd ty je wziąłeś? Zapadła martwa cisza. - Przechowywali je moi rodzice - odpowiedział Kootie. - Scho wane w popiersiu Dantego. Mieli je od zawsze. Mieli je. - W Dantem, co? Tak jak teraz jestem w twojej głowie. Chy ba jestem twoim wbudowanym Wergiliuszem, chociaż przyznaję, że nie znam tej okolicy. Ciekawe, kiedy dotrzemy do El Paradisic? Ha. Brzmi jak nazwa meksykańskiej spelunki. - A więc Ford próbował cię ochronić. - Na swój durny sposób. Tak, zarówno przed duchami, jak i duchołapami. Byłem widoczny niczym płomień na wzgórzu. A po za tym... - Edison wzruszył ramionami Kootiego - był to również sposób uczczenia mojej pamięci. Replika pracowni wielkiego wy nalazcy! Ostatni oddech Edisona! Lubił patrzyć, jak jego przyja ciele odbierają hołdy. Umarłby ze śmiechu, gdyby wiedział, że wreszcie otrzymałem tytuł magistra. - Kootie czuł, jak serce zaczy na walić mu mocniej. - I to nie honorowy! Zasłużyłem na niego! Rada uczelni przejrzała osiemnaście teczek z moimi projektami! I do tego był to Uniwersytet Stanowy imienia Thomasa A. Ediso na - zwróć uwagę! - w Trenton, w stanie New Jersey. - Ja... śniłem o tym - powiedział Kootie cicho. - W niedziel ną noc. -To właśnie sen o uniwersytecie pchnął mnie do wprowa dzenia w życie planu ucieczki, pomyślał. Od tego się wszystko za częło. - Musiałem odbierać te myśli od ciebie, zamkniętego w po piersiu w salonie. Śmiech, który wydobył się z jego ust, był pełen zakłopotania. - Chyba sam byłem podekscytowany. Troszeczkę. Nie żebym przykładał wielką wagę do tytułów naukowych. - Ponownie wzru szył ramionami. - Choć wszędzie było o tym głośno. - Tak - rzekł Kootie. - Spotkałem jakąś starszą damę, która chciała z tobą porozmawiać. Pewnie miała dla ciebie jakiś pre zent. - Westchnął, współczując zmarłym. - Co zamierzasz zrobić z duchem w pudełku po filmie? Kootie czuł, że Edison również jest przygnębiony, i to od kilku minut; zapewne melancholia, której doświadczał, była sugestią odbieraną przez jego umysł od zamkniętego w nim małego, kruchego ducha. - Duch w pudełku po filmie - rzekł Edison. - Jeśli jeszcze tam nie umarł, moglibyśmy porozmawiać z nim za pośrednictwem mojego telefonu. Gdybyśmy mieli go ze sobą. Potrafiłbym go ob sługiwać. Ty pewnie też. Wyglądasz mi na dzieciaka, który nosi w sobie silne poczucie winy związane z kimś zmarłym, hę? - Sądzę, że... tak. - Kootie czuł się zbyt samotny i wyczerpa ny na pustym, ciemnym placyku, żeby płakać. - No już, chłopcze, nie chciałem ożywiać przykrych wspo mnień. - Edison zmusił Kootiego, by usiadł przy samochodzie. Wiatr szeleścił cicho liśćmi przysadzistej palmy rosnącej nie opodal. Z bezpiecznej odległości dochodził terkot broni auto matycznej. - Mój telefon - rzekł Edison. - Wpadłem na pomysł telefonu do rozmów z duchami, kiedy pewien spirytysta zapłacił Marco- niemu, by ten wykupił ode mnie patenty telegrafu typu "konik po lny". Był to projekt dwukierunkowej łączności telegraficznej pro wadzonej w poruszającym się pociągu, za pośrednictwem prądu in dukcyjnego wzbudzanego pomiędzy płytkami w wagonie i drutami telegraficznymi w górze, z regularnie rozmieszczonymi stacjami przekaźnikowymi po drodze, stąd nazwa "konik polny". Łączność jednak zakłócały przypadkowe sygnały... och, no wiesz, bezsen sowne zdania: "golenie i strzyżenie, dwie osoby", "Hej, Rube", czy rytmy marszu ślubnego z "Lohengrina" i fragmenty popularnych piosenek. Jakoś poskładałem wszystko do kupy, dopiero kiedy spirytysta wykupił od Marconiego moje patenty. - Ziewnął. - No już, chłopcze, wstawaj, muszę nastawić urządzenie czuwające na dzisiejszą noc. Kootiemu nie chciało się już nic robić. Dlaczego to zawsze jego mięśnie i ścięgna musiały wykonywać całą robotę? - Co to jest urządzenie czuwające? Założę się, że go nie po trzebujemy. - Telegrafiści muszą wystukiwać specjalny sygnał co godzinę przez całą noc. Chodzi o to, by pokazać, że nie śpisz, jesteś czuj ny i gotów przyjąć wiadomość. Ja miałem zwyczaj podłączać zega rek do ostrza piły obrotowej, żeby wykonywał robotę za mnie, pod czas gdy ucinałem sobie drzemkę. No już, chłopcze, to zajmie tyl ko parę chwil. Kootie podniósł się z trudem i kredą narysował duży owal wokół starego dodge'a, Bóg wie jakiego koloru pod grubą warstwą kurzu. Narysował strzałki wychodzące od obwodu na zewnątrz i napluł kilka razy po bokach. - Dzięki temu będzie się wydawało, że nadal łazimy gdzieś po mieście - rzekł Edison - a tymczasem ja zamknę się ponownie w twojej głowie - tym razem świadomie! - zatrzaskując za sobą wszystkie klapy. Będziemy trudni do znalezienia niczym szary ka- pelusz w stosie kamieni. - Kootie odniósł wrażenie, że to porów- nanie wywodzi się z jakiejś rzeczywistej sytuacji. - I będziemy spać, ach, będziemy spać. Edison zaczai dłonią Kootiego grzebać w zamku u drzwi do- dge'a kawałkiem drutu, który chłopiec znalazł na ziemi, lecz po chwili zaklął i po prostu kazał jego ręce wybić trójkątną owiewkę odłamkiem betonu. Kootie zdołał sięgnąć akurat na tyle w głąb, by podnieść guzik blokady drzwi. Nacisnął klamkę - krzywiąc się na donośne skrzypnięcie zawiasów - po czym wślizgnął się do środka, oddychając płytko w zatęchłym powietrzu, które mimo wszystko pachniało nowym domem. Siedzenia i podłoga samochodu zawalone były starymi puszkami z farbą, które ktoś kiedyś bez przekonania przykrył ze-sztywniałą szmatą, i Kootie musiał wystawić część z nich na zewnątrz, żeby rozprostować nogi. Nie wiedział, czy stary mężczyzna odczuwa doskwierające mu zmęczenie w ramionach i nogach - i ból w biodrze, za który, jak sobie teraz przypomniał, jego lokator był odpowiedzialny - lecz Edison nie protestował, kiedy Kootie oznajmił, że nie ma już siły na dalsze porządki i będą spać na siedząco. Chłopiec zamknął drzwi - powoli, żeby znowu nie zaskrzypiały. Rozbita owiewka nie wpuszczała zbyt wiele powietrza, toteż chwycił za korbkę i opuścił szybę o parę centymetrów, co zapewne zabezpieczy go również przed zatruciem wyziewami starej farby. Owinął sobie szmatę wokół ramion i układał się tak długo, aż znalazł pozycję, w której nie odczuwał bólu. Placyk nie był oświetlony i we wnętrzu samochodu panowa- ła ciemność. Czasem ojciec przychodził wieczorem do jego pokoju i próbo- wał rozmawiać. Kiedyś, gdy rodzice sądzili, że już zasnął, ojciec z przygnębieniem określił wieczorne spotkania mianem "czasu jakości". Kootie lubił te rozmowy, uspokajały go. - A więc zbudowałeś ten telefon - powiedział teraz cicho w mroku. - Hę? Ach tak. Czy pamiętasz bajkę o Rumpelstilskinie? Ro dzice musieli ci ją opowiadać. Nie. Rodzice opowiadali Kootiemu o postaciach takich jak Rama i Koot Hoomie, i Zorro-Aster, i Jiddu Krishnamurti (w śla- dy tego świętego człowieka miał pójść), o samorealizacji i medy- tacji, i poczynaniach przeróżnych egipskich mędrców. Ale słyszał o Rumpelstilskinie w szkole. Bogu dzięki za istnienie szkoły. - Jasne - odpowiedział teraz sennie. - Cóż, pamiętasz, że ten karzełek nie chciał, by ktokolwiek po znał jego prawdziwe imię. To jest ważne dla osoby takiej jak ja czy ty - nieszczęśnika, którego łączy dławiąca więź odpowiedzialno ści wobec kogoś ze świata duchów; jest tak, jakbyśmy jedną nogą stali poza czasem, reagujemy na dźwięki i fizyczne bodźce na uła mek sekundy przedtem, nim się rzeczywiście wydarzą. - A więc też znasz to zjawisko - bąknął Kootie, zapadając się głębiej w ciepły fotel. - Od pewnego dnia, kiedy mając pięć lat byłem świadkiem utonięcia mojego najlepszego przyjaciela, chłopcze. Wielu innych ludzi tego doświadcza. I ta... antena, którą w sobie nosimy, spra wia, że jesteśmy widoczni dla duchów. Przyciągamy je do siebie, a one bez żadnych wrogich intencji podłączają się do nas i rezo- nując, powodują zapadnięcie się naszej linii czasowej. Zabijają nas, tak jak pasożyt zabija nosiciela. Ludzie tacy jak ty i ja, jeśli uda im się przeżyć wystarczająco długo, zazwyczaj mają za sobą Wanderjahr, czas włóczęgi bez śladu, pod fałszywym nazwiskiem i fałszywą datą urodzenia, kiedy próbują zrozumieć, co się dzieje. Zostałem pomocnikiem telegrafisty w wieku szesnastu lat, przed długie lata jeździłem pociągami po kraju, ponieważ w czasach wojny secesyjnej zawsze była jakaś robota dla obrotnego młodzieńca znającego się na łączności. Bławatska też miała swój okres włóczęgi: Europa, Meksyk, Tybet. Jeśli masz szczęście, uczysz się, że potrzebujesz maski, by dać sobie radę z prześladującymi cię duchami. Nie możesz pozwolić, by zyskały jakikolwiek punkt zaczepienia. Szczególnie dotyczy to daty urodzenia i prawdziwego nazwiska. To są solidne punkty zaczepienia. Edison zachichotał cicho przez usta Kootiego. - Któregoś razu we wczesnych latach siedemdziesiątych mu siałem pojechać do ratusza w Newark, żeby opłacić podatek od nieruchomości. Ostatni termin, groziła mi duża grzywna. Jego- mość za biurkiem był jednym z tych stwardniałych duchów, który dokonał trudnego zadania wykrzesania z siebie dość świadomości, by utrzymać się na państwowej posadzie, i tenże jegomość pyta mnie, jak się nazywam. Ha! Musiałem udać, że nie pamiętam! I zapłacić grzywnę! Zapomnieć własne nazwisko! Wszyscy w kolej- ce mieli mnie za idiotę. Kootie ziewnął tak szeroko, że łzy pociekły mu po policzkach, i przerwał monolog Edisona. - A więc do kogo zadzwoniłeś, kto jeszcze nie umarł? - zapy tał. - To musi być krępujące. "Halo, George, co ty tutaj robisz? Czyżbyś umarł dzisiaj rano?". Edison zaśmiał się cicho. - Dokładnie tak się to odbyło. W dwudziestym pierwszym ro ku mój spirytystyczny telefon już działał. Wymagało to przywoła nia ducha mojego zmarłego przyjaciela - do tego czasu udało mi się skauteryzować ten jego fragment, który był do mnie przycze piony, trochę tak jak ja teraz jestem przyczepiony do ciebie - i energetyzowałem go w silnym polu elektromagnetycznym. Wciąż był moją anteną. A potem jego wzmocniony ładunek został drama tycznie pobudzony za pomocą zwoju indukcyjnego i stał się... kimś w rodzaju operatora w centrali. Próbowałem dodzwonić się do Wiłliama Sawyera, zmarłego czterdzieści lat wcześniej; Sawyer był wynalazcą, który twierdził, że wynalazł lampę elektryczną przede mną, i zażądał odszkodowa- nia. Kazałem mu się wypchać. Zjawił się u mnie, kiedy akurat otwierałem wystawę, musiało to być zaraz po Bożym Narodzeniu, gdzieś koło roku siedemdziesiątego dziewiątego. Przyszedł pijany, wykrzykując, że to wszystko fałszerstwo, stłukł pompę próżniową i ukradł osiem lamp elektrycznych, na których nadmiar nie cier- piałem w owym czasie. W następnych latach miałem parę okazji, żeby mu pomóc - i nie zrobiłem tego. Nie zapomniałem kradzieży i wandalizmu. Zawsze kiedy mnie o niego pytano, pamiętałem, by powiedzieć coś nieprzychylnego. Popadł w alkoholizm. Zabił człowieka i umarł, zanim zdołano osadzić go w więzieniu. Tak więc czterdzieści lat później próbowałem dodzwonić się do niego, że- by... - Dłonie Kootiego podniosły się w niemym geście. - ...Przeprosić? Po kilku sekundach milczenia Edison odparł cicho: - Tak. - Odetchnął. - Ale na tej linii zawsze pełno jest roz mówców, to prawdziwa linia publiczna i wszyscy chcą dorwać się do głosu. Kiedy usłyszeli, kto dzwoni, ktoś odebrał i nagle stwier dziłem, że rozmawiam z matematykiem, którego wylałem dzień wcześniej! Byłem zdumiony, powiedziałem coś w rodzaju: "Boże, Tom, czy popełniłeś dzisiaj samobójstwo?". Ale on chciał tylko recytować jakieś wiersze, więc rozłączyłem się i poszedłem do je go domu. Okazało się, że miał załamanie nerwowe, lecz nie umarł. Zaangażowałem go więc ponownie. Zarazem jednak dowiedzia łem się, że ludzie potrafią czasem wyrzucać z siebie duchy w mo mencie silnego stresu i duchy te mogą rozpocząć niezależny byt, tak jakby dana osoba naprawdę umarła. Są tym samym. - A więc... z tego powodu przerwałeś prace nad swoim tele fonem? - Te duchy to nie są ludzie, których skrzywdziłeś - rzekł Edi son, nagle poruszony. - Są jak samochody, których właściciel od szedł. Bławatska miała rację mówiąc, że duchy wzywane przez media to tylko ożywione skorupy. Możesz rozmawiać z duchem swojego zmarłego wujka Boba, ale wujek Bob nic o tym nie wie. Chyba Chesterton to powiedział. Naprawdę musisz w jakiś sposób ponownie zaangażować tych skurczybyków. Ponownie zaangażować moich rodziców? - pomyślał Kootie. - Ale... oni nie żyją. Co można z tym zrobić? Długo panowała cisza. A potem Edison rzekł cicho: - Nie pytaj mnie, synu, jestem jednym z nich. Śpij już teraz. Przelotne wrażenie zdmuchiwanej świecy i zamykanych drzwi, i Kootie był już sam. Zasnął momentalnie. Tymczasem za pokrytymi kurzem oknami samochodu, na chodniku za siatką ogradzającą betonowy placyk, pojawiła się postać zmierzająca od strony Wilshire Boulevard. Tylko jedna ręka kołysała się u jej boku, chociaż tułów poruszał się, jakby były dwie. Idący obracał głowę to w lewo, to w prawo, spoglądając regularnie w dół na coś u pasa, lecz nie zwolnił kroku na wysokości ciemnego placyku i zniknął w mroku. Rozdział 26 Ciekawe, co się stanie z moim imieniem, kiedy tam wejdę? Nie chciałabym go stracić... bo musieliby nadać mi inne, a byłoby na pewno brzydkie. Ale jaka to by była za- bawa, poszukiwanie istoty, która dostała po mnie moje dawne imię! Zupełnie, wiecie, jak w tych ogłoszeniach pi- sanych przez ludzi, którzy zgubili psa: ...wabi się "Skok"; miał nabijaną mosiądzem obrożę... wyobraźcie sobie tyl- ko, że musiałabym wołać do wszystkiego, co napotykam: "Alicjo!", aż wreszcie cos'podbiegłoby do mnie! Ale gdyby było mądre, udawałoby, że nie rozumie! Lewis Carroll, "O tym, co Alicja odkryła po drugiej stronie lustra" W' jedenastej przed południem Hollywood Boulevard była po- nownie zatłoczonym turystycznym deptakiem. Uwagę przyciągały wielkie reklamy - tytuły premier filmowych, nazwy etnicznych barów szybkiej obsługi, ogromne czerwone logo Coca-Coli i gi- gantyczny piechur nad sklepem z ubraniami wojskowymi. O świ- cie, kiedy poprzednio jechał tędy Sullivan, chodniki były prawie puste. Widział długie rzędy policyjnych barykad z ostatniej nocy, zwały śmieci w rynsztokach, samotnych narkomanów i prostytutki obojga płci zmierzających ku jakimś schronieniom w szarym półmroku. Skręcił w Cherokee, zaparkował furgonetkę na placyku po południowej stronie restauracji Miceli i wyłączył silnik, po czym przez kilka minut siedział za kierownicą, paląc papierosa i pocią- gając ze świeżo otwartej puszki piwa. Dzięki Bogu za wynalazek turystycznej lodówki, pomyślał. To, że tu zaparkował, nie oznaczało, że musi jeść w Miceli. Pa- miętał lokal z grillem jakieś dwie przecznice stąd. Mógł też ponow- nie uruchomić samochód i pojechać na śniadanie gdzieś dalej. W gruncie rzeczy powinien jednak po prostu kupić sobie kanapkę i to wszystko; nie było sensu marnować oszczędności na ciągłe przesiadywanie w restauracjach. Właśnie w Miceli, w ową deszczową noc na jesieni roku 1986, miała miejsce jego ostatnia randka z Julie Nording; randka, podczas której ona była tak niedostępna i chłodna, a potem pojechał do mieszkania, które dzielił z Sukie, upił się i napisał swój nieszczęsny sonet. Potrafisz wyegzorcyzmować tego ducha, powiedział sobie ze spokojem, kiedy piwo rozlało mu się po żołądku. Udowodnij sobie, że te wspomnienia już nie ranią... Skrzywił się i pociągnął długi łyk piwa, bo nagle przypomniał sobie swoje prawdziwe duchy: Sukie, z którą łączyła go miłość tak oczywista, że można było o niej nie mówić, ignorować ją, a wreszcie o niej zapomnieć; i ojca, którego portfel i pęk kluczy (i trzy puszki piwa buraczanego) on i Sukie w niewybaczalny sposób zostawili na plaży, uciekając w popłochu z planu filmowego deLara-vy w Venice Beach w Wigilię Bożego Narodzenia 1986 roku. Ranek spędził w budynku college'u miejskiego. Wziął prysznic i umysł włosy w pachnącej wodą kolońską męskiej łaźni. Ubranie, szkaplerz i skórzany kapciuch położył na ławce, którą widział spod prysznica - nie chciał zostawiać ich w zamykanej szafce, co być może wymagało okazania jakiegoś dokumentu. Potem z wahaniem przeszedł do biblioteki. Wspiął się na górę do działu podręcznego, labiryntu wysokich regałów wypełnionych rzędami numerowanych pomarańczowych teczek zawierających czasopisma i gazety, i długimi szeregami oprawnych w skórę tomów z tytułami w rodzaju "Przegląd współczesnej prasy rosyjskiej" albo "Studia regionalne". Z pewną pomocą zdołał znaleźć metalowe szafy z szufladami, gdzie trzymano mikrofilmy. Wyciągnął szpulkę zawierającą wydania "Los Angeles Times" od lipca do grudnia 1990 roku i zaniósł ją do projektora w je d-nej z kabin. Siedział przez kilka minut patrząc, jak strony czerwcowych gazet przesuwają mu się przed oczami - reklamy, komiksy i tak dalej - aż przypadkowo odkrył, że na konsoli znajduje się przycisk szybkiego przewijania. Wreszcie znalazł pierwszy listopada. (Prezydent Bush "załatwił" Saddama Husajna; pojedynek o fotel gubernatora pomiędzy Wilsonem i Feinsteinem był wciąż nierozstrzygnięty) . Artykuł o doktor Elizalde znajdował się w dolnym rogu pierwszej strony: ŚMIERĆ TRZECH OSÓB W POŻARZE KLI- NIKŁ Według autora wzmianki ładunek zapalający eksplodował w klinice psychiatrycznej doktor Angeliki Anthem Elizalde o go- dzinie 21.40 w noc święta Halloween. Zaalarmowano pięćdzie- siąt jednostek straży pożarnej z Los Angeles, Vernon i Hunting- ton Park, które ugasiły pożar w czterdzieści pięć minut. Doktor Elizalde, lat trzydzieści dwa, doznała oparzeń drugiego stopnia, próbując ratować jednego z pacjentów; śmierć poniosło troje pa- cjentów, chociaż tylko jeden zmarł w wyniku oparzeń; kolejnych pięciu trzeba było hospitalizować w związku ze wstrząsem psy- chicznym niewiadomej natury. Policja i straż pożarna badały przy- czyny wypadku. Sullivan przesunął film na wydanie z następnego dnia. Hi- storia wciąż zajmowała miejsce na pierwszej stronie - doktor Eli- zalde została aresztowana i oskażona o nieumyślne spowodowanie śmierci. Kilkoro uczestników jej grupowej sesji terapeutycznej w środowy wieczór powiedziało policji, że Elizalde prowadziła coś w rodzaju seansu, kiedy miała miejsce katastrofa, i że potworne zjawy zmaterializowały się w powietrzu; twierdzili również, że je- den z pacjentów, Frank Rocha, uległ samozapaleniu. Członkowie komisji straży pożarnej zauważyli, że ciało Rochy zostało spopie- lone. Prowadzący śledztwo policjanci wysuwali tezę, że Elizalde za- instalowała urządzenie zdolne symulować pojawienie się duchów, które eksplodowało w trakcie owego oszukańczego spektaklu... chociaż przyznawali, że nie są w stanie znaleźć żadnych śladów takiego urządzenia. W wydaniu z trzeciego listopada historia przeniosła się na pierwszą stronę działu miejskiego, przyćmiona sprawą procesu o morderstwo w Cotton Clubie, która była sensacją roku 1990. Elizalde zgromadziła pięćdziesiąt tysięcy dolarów kaucji, a po- tem najwyraźniej zniknęła bez śladu. Opisy nocnego seansu były teraz pełniejsze - pacjenci twierdzili, że pasma ektoplazmy wystrzeliły z ciał wielu obecnych, duchy dzieci z pustymi oczodołami, wrzeszczących kobiet i bełkoczących starców uformowały się w powietrzu nad ich głowami i nagle Frank Rocha stanął w płomieniach. Ujawniono teraz, że kilkoro spośród hospitalizowanych pacjentów musiano umieścić na zamkniętych oddziałach psychiatrycznych z rozpoznaniem ostrej psychozy. W wydaniu z następnego dnia potwierdzano, że Elizalde znik-nęła; źródła policyjne podawały, że do czasu postawienia jej w stan oskarżenia nie zostanie wydany list gończy. W artykule zamieszczono cytaty z wywiadu, jakiego Elizalde udzieliła tygodnikowi "LA Weekly" dwa miesiące przed tym "seansem Dnia Zmarłych": "W mojej pracy z powodzeniem wykorzystuję pułapki tak zwanego okultyzmu w celu wywołania reakcji u zahamowanych pacjentów. Okultyzm posiada taką samą wewnętrzną wartość jak kozetka psychoanalityka czy witraże w oknach kościoła - ma moc wyzwalającą". Policja nadal spekulowała, że Elizalde postanowiła wzmocnić efekt inscenizując niebezpieczne zjawiska nadprzyrodzone. Sullivan schował szpulkę mikrofilmu z powrotem do pudełka 1 odniósł na miejsce, a potem zlokalizował cytowane wydanie "LA Weekly" - rzeczywistą gazetę, nie mikrofilm - i znalazł wywiad. Było tam zdjęcie doktor Elizalde w gabinecie. Sullivan drgnął. Elizalde była zaskakująco atrakcyjna, miała długie ciemne włosy i wielkie oczy, lecz wyglądała bardziej na wróżkę, Cygankę niż na lekarza psychiatrii. Fotograf uchwycił ją uśmiechniętą w przyćmionym świetle nad kryształową kulą wielkości arbuza. Za jej plecami widać było świece z wizerunkami świętych, rzędy prymitywnych małych posążków na półkach oraz oprawny w ramkę obrazek Naszej Pani z Gwadelupy. Wywiad sam w sobie nie był zły. Sullivan zanotował niektóre 2 JeJ wypowiedzi. Na temat duchów: Kiedy jakaś osoba umiera, to oczywiście tej osoby nie ma. Telewizor, którego używano tylko do oglądania filmów dla dorosłych, nie różni się niczym od tego, który pokazywał wyłącznie niedzielnych kaznodziejów; kiedy oba zostaną oddane na złom, są równe w swojej całkowitej nieobecności. Lecz my wszyscy, żywi, posiadamy zaczepienia w pamięci zmarłych, nierozwikłane poczucia winy i urazy wciąż są realne i nie przestają motywować nas tylko dlatego, że osoba, której dotyczą, umarła, przestała istnieć. Każąc moim pacjentom udawać - och, co tam, na krótko wierzyć - że mogą komunikować się ze zmarłymi, pozwalam im przebaczyć albo prosić o przebaczenie - "oddać ból panu Bogu" - i osiągnąć spokój. Moi pacjenci nie zapominają doznanych krzywd ani popełnionych przewin, lecz wspomnienia o nich przestają być paraliżująco, trująco żywe. Dzieje się tak, gdyż pozwalam pacjentom ukonkretnić stare duchy, [odp. na pyt.] Nie, w ogóle nie wierzę w duchy. Jestem zwolenniczką racjonalnego materialistycznego ateizmu. Pod obciążonym pojęciem Boga rozumiem obiektywizm, [odp. na pyt.] Moi pacjenci mają takie prawo. Niczego im nie narzucam. Na temat mężczyzn w jej życiu: Nie, wydaje mi się, że - [śmiech] le- karzu, ulecz się sam! - wydaje mi się, że nadal odreagowuję szowini- stycznie męski wizerunek mojego ojca i braci. Mój ojciec pił - miałam jakieś trzynaście lat, kiedy zdałam sobie sprawę, że jego picie przybiera najgorsze rozmiary w okolicy lutego i marca, gdy otrzymywał zwrot nadpłaconych podatków i premię urlopową - i bił moją matkę; nawet na farmie w Norco zawsze musiał mieć na obiad stek i sałatkę, i pieczone ziemniaki, i srebrne sztućce, i parę szklanek wina, podczas gdy reszta rodziny jadła ryż z fasolą. A moi bracia i ich kumple ubierali się... och, no wiecie, w wojskowe spodnie, błyszczące czarne buty, koszule zapinane tylko na ostatni guzik, odsłaniające biały podkoszulek, i nosili siatki na włosy ściągnięte pośrodku czoła niby czarną pajęczynę, jak znak kastowy. Wszyscy pierworodni synowie zawsze mają imię ojca i przydomek Junior, a ojcowie gumowym szlauchem odgradzają na trawniku przed domem ring bokserski, gdzie malcy tłuką się zawzięcie niby koguty. I dziewczynki, i chłopcy mają pobrać się i spłodzić potomstwo jak najwcześniej. Zareagowałam sprzeciwem na cały system, w którym zostałam wychowana - nie jestem katoliczką, nie piję i nie przejawiam specjalnego zainteresowania mężczyznami. Och - i kobietami też nie, skoro już o tym mowa! [śmiech]. Na temat kryształowej kuli (dlaczego, skoro jest taką racjonalistką): Bezruch jasności, jasność bezruchu - ludzie szukają duchów w głębi zbiorników, gdzie panuje już spokój. Przybrzeżne płytkie zalewy wydają się najlepsze do budzenia stanu umysłu, który wywołuje na powierzchnię stare duchy; morze jest zlewiskiem duchów, to znaczy, oczywiście, dla umysłu zabobonnego. Naprawdę, pacjenci wydają się łatwiej nawiązywać kontakt ze swoimi duchami na płyciźnie wód rzeczywistego oceanu. Warto było wybierać się na wycieczki. Kiedyś chciałabym przenieść moją klinikę na plażę - nie tam, gdzie jest przybój, lecz zalewy spokojnej, ustanej morskiej wody. W bibliotece miejskiego college'u Sullivan odchylił się do tylu w plastikowym krzesełku i wyobraził sobie stwierdzenia psychiatry należącego do jakiejś sielankowej kultury w dwudziestym którymś wieku, gdzie broń palna przetrwała tylko w postaci martwych muzealnych eksponatów: "Na podstawie badań dawnych legend dotyczących obiektów zwanych coltami odkryłem, że można aplikować pacjentom wstrząsy o korzystnym działaniu, przyciskając lufę takiego urządzenia do skroni pacjenta, a następnie rytualnie pociągając za spust. Mam tutaj eksponat doskonale zachowany przez stulecia... proszę patrzyć na pacjenta...". Bum! Zaiste "bum!", pomyślał teraz Sullivan dopijając piwo i wrzucając niedopałek do puszki. Cóż, dostała nauczkę. Jeden z jej pacjentów musiał być osobą połączoną z duchami, zadziałał jak spłonka, przy ładunku w postaci nocy Halloween i pocisku dum--dum w postaci całej bandy rzeczywistych, wściekłych, zidiociałych duchów. Głównym celem wydawał się jeden z pacjentów, który umarł, ale jeszcze nie zdał sobie z tego sprawy, tak że wyrzucił pośmiertne skorupy osłonowe, kiedy jego linia życiowa załamała się, powodując zapalenie swego należnego już grobowi ciała. Pozostałych dwoje zmarło na atak serca lub coś podobnego, a reszta zwyczajnie zwariowała z przerażenia. To musiała być niezła noc, pomyślał Sullivan otwierając drzwi furgonetki. Cóż, może teraz pani doktor wie już lepiej; wróciła do miasta, jeżeli się nie mylę, by się pojednać - i to z duchem bardziej rzeczywistym niż jakikolwiek, w którego wierzyła, kiedy udzielała tego wywiadu. Gdybym znalazł Angelikę Anthem Elizalde, może bym ją namówił na jeszcze jeden seans. Ona wie, jak to robić, a ja mam maskę Houdiniego, która zapewne jest na tyle duża, że schowa- my się za nią oboje. Moglibyśmy rozmówić się z naszymi ducha- mi zza maski, niczym katolicy spowiadający się pod osłoną kon- fesjonału. Zastanawiał się, czy doktor Elizalde ma dzisiaj inne zdanie na temat Kościoła katolickiego. Albo picia. Albo nawet na temat mężczyzn, pomyślał wchodząc do restauracji. Siedział samotnie przy stoliku obok wejścia i właśnie pocią- gnął solidny łyk coorsa, kiedy ktoś poklepał go po ramieniu. Zakrztusił się i upuścił szklankę, bo prawą ręką błyskawicz- nie sięgnął do kieszeni koszuli, gdzie trzymał kapciuch z zasuszo- nym kciukiem, a lewą do saszetki z czterdziestkąpiątką, którą mógł otworzyć jednym szarpnięciem. - Spokojnie, człowieku! Nie chciałem cię przestraszyć! Sullivan rozpoznał Buddy'ego Schenka, kolegę ze szkoły. - Rozlałem piwo mojego przyjaciela, przepraszam - rzekł Schenk, spoglądając na kelnera. - Czy mógłbym poprosić o na stępne dla niego? I jeszcze jedno dla mnie? - Zerknął na Sulliva- na. - Mogę się przysiąść? Sullivan wciąż kaszlał, nie mógł się odezwać. Wskazał krzesło i skinął głową. - Piwo z rana - rzekł Schenk z zakłopotaniem. - Upodabniasz się do swojej siostry. Podskoczyłeś jak ukłuty! Prawie dostałem ataku serca! Czym się tak denerwujesz? - Papierową serwetką ścierał roz lane piwo, odsuwając na bok odłamki szkła. Sullivan próbował spokojnie nabrać powietrza i upokorzony stwierdził, że nie jest w stanie. Łzy napływały mu do oczu, piekło go w nosie. - Cześć... Buddy - zdołał wykrztusić. Mój Boże, ależ jestem nerwowy, pomyślał. Gdybym wiedział, że tak bardzo boję się deLaravy, usiadłbym plecami do ściany. Żałował, że czuje tylko zapach piwa, bo chciał powęszyć w po- wietrzu w poszukiwaniu aromatu goździkowych cygaretek. Kelner, który wcześniej przyjął zamówienie Sullivana na ka- napkę z pulpetem mięsnym, uprzątnął mokrą serwetkę i potłu- czone szkło. Gdy odszedł, Sullivan rzekł: - Buddy, ty głupku - głównie po to, by wypróbować własne gardło; wreszcie mógł mówić. - Miło cię widzieć. Ze zdziwieniem odkrył, że naprawdę tak myśli. To był trzeci dzień jego pobytu w Los Angeles i do tej chwili czuł się jak turysta. Zastał nowe Los Angeles, już nie jego miasto - autostrady były za- korkowane, lokal Joego Josta zniknął, Melrose Avenue była żało- snym wspomnieniem dawnej świetności, Steve Lauter wyprowadził się na drugą stronę Czterysta Piątej i drżał z lęku o własne życie, a wszyscy, na których Sullivanowi najbardziej zależało, byli martwi. Kelner przyniósł dwie szklanki i dwie butelki piwa do stolika, coorsa dla Sullivana i oczywiście budweisera dla Buddy'ego. - Cóż, ciebie też miło widzieć, człowieku - rzekł Buddy. - Jak Trup? Sullivan uśmiechnął się niepewnie, nie wiedząc, do czego przyjaciel zmierza. Obejrzał się przez ramię i pociągnął łyk piwa. - Hmm? - Przepraszam, pytałem o Toot. Nazywaliśmy was czasem Ty pem i Trupem. Chwilowa radość Sullivana szybko zgasła. - Nigdy... tego nie słyszałem. - Pociągnął kolejny łyk piwa. - Cóż, nic dziwnego. Ale to dawne dzieje, prawda? Szczenię ce lata. - Buddy zaśmiał się z rozrzewnieniem. - Wszyscy domyśla li się, że Sukie darzy cię kazirodczym uczuciem. Czy tak rzeczywi ście było? - Jestem pewien, że nie uszłoby to mojej uwagi - rzekł Sullivan drwiąco, ale nie mógł nic poradzić na to, że znowu upił długi łyk pi wa. Szklanka była prawie pusta, dolał do niej resztę z butelki. Echo przeżytego wstrząsu wciąż odzywało się zimnym dzwonieniem w żebrach. (Czytał gdzieś, że ciśnienie atmosferyczne wywiera nacisk dwa i pół kilograma na centymetr kwadratowy powierzchni ciała człowieka, i pomyślał, że czuje teraz cały ten ciężar). Sukie była jak te biedne samotne duchy, beznadziejnie próbujące znaleźć swoją drugą połowę. Stary Buddy ma niezłą pamięć do ludzi, pomyślał. - Ona nie żyje - powiedział gwałtownie, chcąc przerwać to nagabywanie, zanim Buddy zajdzie za daleko. - Sukie... Elizabeth popełniła samobójstwo. W poniedziałkowy wieczór. - Naprawdę? - Buddy zmarszczył czoło. - Jezu, przykro mi, człowieku. Dlatego jesteś sam. Czy byłeś przy niej? Naprawdę mi przykro. Sullivan westchnął i powiódł wzrokiem po wysokich ścianach pokrytych pseudorzymskimi freskami. Po co tu przychodził? - Nie, nie było mnie przy niej. Przyjechałem do miasta... w in teresach i dla przyjemności. - Seks i niebezpieczeństwa - zgodził się radośnie Buddy, naj wyraźniej zapominając już o swoim wzburzeniu wywołanym wia domością o samobójczej śmierci Sukie. Sullivan przypomniał so- bie, jak przez kilka miesięcy, kiedy mieszkał z nimi w roku 1982, Buddy wychodząc wieczorem do miasta zawsze powtarzał: "Czas na kolejną noc seksu i niebezpieczeństw!" - a gdy wracał zmę- czony do domu, wzruszał ramionami i mówił: "Żadnego seksu. Sa- me niebezpieczeństwa". - Żadnego seksu - rzekł teraz Buddy ze śmiechem - same nie bezpieczeństwa. Zgadza się? - Właśnie, Buddy. - Przyszedłeś na drugie śniadanie? Pozwól, że będę ci towa rzyszył, ja stawiam, najemy się jak świnie. Wypijemy za biedną... Sukie. Mam spotkać się z kimś w południe, ale zadzwonię i prze łożę spotkanie. Sullivan już był zmęczony Buddym. - Nie mogę zostać długo... - Bzdury, przecież przyszedłeś coś zjeść, prawda? - Buddy od suwał już krzesło. - Zamów dla mnie małą pizzę z pepperoni i ce bulą, i jeszcze jedno piwo, kiedy będziesz zamawiał następne dla siebie, dobrze? - Ostatnie słowa wołał już przez ramię, idąc w stro nę korytarza, gdzie znajdował się telefon. - Dobrze - odparł Sullivan, ponownie samotny przy stoliku. Poruszyła go rozmowa na temat Sukie. I to obraźliwe prze- zwisko! Typ i Trup! A przecież dałby sobie uciąć głowę, żeTeetem i Tootem zaczęto nazywać ich... najwcześniej na początku lat osiemdziesiątych. Akurat, szczenięce lata! To nie tylko bezmyślność - facet chce mnie rozdrażnić. Sullivan próbował sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz wi- dział Buddy'ego Schenka. Czyżby go wtedy czymś uraził? Może chodziło o Sukie. W tej kwestii można było na nią liczyć. Skończył piwo i przywołał kelnera. Pizza z pepperoni i cebulą, pomyślał, i jeszcze jeden budweiser i może dwa coorsy. Dla Buddy'ego zawsze budweiser. Nawet kelner o tym wiedział. Sullivan miał dłonie zziębnięte i sztywne. Kiedy przypadkowo trącił palcami o krawędź stolika, zadźwięczały niczym kamerton. Skąd kelner o tym wiedział? Och, do diabła, Buddy siedział tu pewnie od jakiegoś czasu i to nie będzie jego pierwsze piwo. A może był tu częstym go- ściem. Sullivan oddychał głęboko, żałując, że nie poszedł jeść gdzie indziej. Dlaczego Buddy siedział w Miceli popijając piwo, skoro miał z kimś spotkanie w południe? Miceli to nie bar, gdzie wpada się na jedną szybką kolejkę. Może spotkanie miał wyznaczone właśnie tutaj, w Miceli, i przyszedł wcześniej, żeby łyknąć odrobinę dla kurażu. Przez wysokie okno wychodzące na Cherokee promień po- rannego światła padł na blat stołu, błyskając w maleńkim odłam- ku rozbitego szkła. Sullivan dosłownie podskoczył, kiedy Buddy klepnął go w ramię; sięgnął nie tylko po pistolet, lecz także po zasuszony kciuk Ho-udiniego. Czego się bał? Cóż - że znalazła go Loretta deLarava. Może deLarava rzeczywiście go znalazła. Do kogo dzwonił Buddy? Jezu, gdzie jest ten kelner? - pomyślał, biorąc głęboki oddech. Potrzebujesz paru głębszych, chłopcze. Łapiesz niezłą paranoję. Spotykasz dawnego kumpla w lokalu, do którego kiedyś chadzałeś... O którym to dawnym kumplu i dawnym lokalu deLarava może wiedzieć, tak jak wiedziała o Steve Lauterze. Może nie spotkałem nikogo w Musso i Franku przedwczoraj tylko dlatego, że z Su-kie nigdy nie chodziliśmy tam w towarzystwie, deLarava nie pomyślałaby o umieszczeniu tam "starego kumpla", donosiciela. Jeśli Buddy jest tutaj, żeby mnie zdradzić, może chcieć sprowokować mnie do bójki, by usprawiedliwić przed sobą własny postępek. Sullivan wstał, obszedł stolik i usiadł na miejscu Buddy'ego, twarzą do wejścia. Czy naprawdę wierzysz, że deLarava umieściła agenta w każdym z uczęszczanych przez ciebie kiedyś miejsc? - zapytał sam siebie, czując mrowienie w palcach i oddychając szybko. W restauracjach, barach, parkach, teatrach, księgarniach? (Czy mam tylu starych kumpli? Może są też obcy, a każdy ma moje zdjęcie w kieszeni). Och, to już naprawdę paranoja, chłopie. Zaczynasz wyobrażać sobie, że wszyscy w mieście mają na celu jedynie znalezienie ciebie. Wyobrażasz sobie, że jesteś najważniejszym człowiekiem w całym Los Angeles. Ale mogę nim być, dla Loretty deLaravy. Jeśli ona naprawdę chce schwytać i zjeść ducha mojego ojca. A ma pieniądze i władzę, i paranoidalną determinację, by wykorzystać jedno i drugie w zaplanowany sposób. "Bar O'Hary w Roosevelt, Morrie przy telefonie". Przypo- mniał sobie swoją ucieczkę z Arizony w poniedziałkowy wieczór, po telefonie Sukie. Obliczał wtedy, że ścigającym go ludziom do- tarcie z elektrowni do baru zajmie najwyżej pół godziny. Ile czasu zajmie im to teraz? "Ostrzeżenie - znajdujesz się zbyt blisko pojazdu". Wstał i ruszył w stronę drzwi wyjściowych. - Pete! Hej, dokąd idziesz, człowieku? Pchnął drzwi, wyszedł na słońce. Za plecami usłyszał zduszone przekleństwa Buddy'ego i tupot butów na drewnianej podłodze. Sullivan również biegł. Miał kluczyk pomiędzy kciukiem i palcem wskazującym, kiedy zatrzymał się przy drzwiach po stronie kierowcy. Nie obejrzał się za siebie, dopóki nie wskoczył do środka i nie wetknął kluczyka w stacyjkę. Buddy musiał pobiec do białej toyoty zaparkowanej nieco dalej; otworzył drzwi i gramolił się do środka. Sullivan wrzucił wsteczny bieg i cofnął wóz, skręcając tyłem w stronę toyoty Buddy'ego; toyota również wyjeżdżała z przegródki parkingowej, toteż Sullivan z całej siły nadepnął na pedał gazu. Usłyszał brzęk szkła sypiącego się na ziemię, gdy potylicą uderzył o miękki zagłówek. Chwycił za dźwignię biegów, wrzucił jedynkę i ponownie nacisnął pedał gazu. Miał już wolną drogę. Zerknął w boczne lusterko i drgnął widząc, że Buddy ciska coś w jego kierunku; sekundę później usłyszał stuknięcie w drzwi, przed szybą przeleciały jakieś wilgotne żółte pasma i maleńkie odłamki czegoś białego. Potem wyjechał na Cherokee pośród pisku opon i wycia klaksonów. Wykręcał z trudem, by skierować się na południe, z dala od Hollywood Boulevard. Wrzucił dwójkę. Zdążył na zielone światło i skręcił ponownie w lewo w Sel- ma, a potem kierował jedną ręką, drugą wyciągając z kieszeni na piersi skórzany kapciuch. Czując się niczym kowboj skręcający papierosa w siodle, wytrząsnął zasuszony kciuk na dłoń i odrzucił kapciuch, a potem jechał trzymając kciuk przed twarzą, z pięścią przyciśniętą do przedniej szyby. Miał wrażenie, że ściska kawałek zatłuszczonej gałęzi drzewa. Ze srebrzystego, drgającego blasku słońca wielka złota honda wynurzyła się na przeciwległym pasie; nie widział kierowcy motocykla schowanego za lśniącą szybą, ale pasażerką była chuda jak patyk stara kobieta bez kasku, z siwymi włosami rozwiewanymi przez wiatr... a oczy miała dokładnie zawiązane niebiesko-białą chustką. Kręciła głową na boki i przechylała ją do tyłu, jakby chciała wywęszyć coś albo usłyszeć. Sullivan przesunął nieco kciuk, by zasłonić się przed nią. Zmusił się, by nie naciskać teraz na pedał gazu; honda była w stanie dogonić go wszędzie, nawet gdyby wysiadł i uciekał pieszo. (Cienie kołujących, skrzeczących wron przemknęły po jezdni). I zapewne był to tylko jeden z wielu pojazdów szukających go pomiędzy Highland i Cahuenga. Modlił się rozpaczliwie, podczas gdy parking okolony drzewami przemknął za zaparowaną szybą. Boże, pozwól mi wydostać się z tego, a przysięgam, że będę mądrzejszy. Już nigdy nie zrobię nic oczekiwanego, zaufaj mi. Autostrada numer 101 była zaledwie parę przecznic przed nim. Tęsknił za poczuciem wolności na jej szerokich jezdniach. Zaparkował przy krawężniku. Przecisnął się na tył, zrzucając materac z łóżka. Buddy pewnie w tej chwili mówi im, że Sullivan jedzie brązową furgonetką marki Dodge, ale rozpoznają go jeszcze szybciej, jeśli nie wykorzysta pełnej maski. Już podano im jego nazwisko i datę urodzenia. Kiedy on i Sukie pracowali razem, stanowili doskonałą parę lustrzanych odbić, tak że duch czy ducho-łap nie mógłby się skoncentrować na jednej konkretnej postaci; teraz jednak był samotny, konkretny, policzalny, nieciągły. Możliwy do zidentyfikowania. Musiał chwycić kciuk w zęby, żeby wyciągnąć gipsowe ręce ze schowka pod łóżkiem, i dławił się, kiedy ponownie usiadł za kierownicą. Położył jedną rękę z gipsu na desce nad tablicą rozdzielczą, a drugą między swymi nogami - wyglądała tu groteskowo - po czym wrzucił bieg i ostrożnie włączył się do ruchu. Honda zawróciła, teraz mijała go z lewej. Jadący nie mieli czasu porozmawiać z Buddym, ale stara kobieta obróciła gło- wę w kierunku Sullivana i kątem oka dostrzegł mars na jej czole. Wyczuwa psychiczne zaburzenie, pomyślał. Mieszankę życia Houdiniego i mojego. Nie wyłapuje żadnego echa śmierci Houdi-niego, bo wielki magik był zamaskowany na tę okoliczność i uszedł cało, chociaż zmarł w niebezpieczny dzień Halloween. Zastanawia się, czy jestem schizofrenikiem albo czy właśnie łyknąłem LSD - czemu kierowca tego pojazdu wydaje się psychicznie workiem potłuczonego szkła. (Nawet czuł się nieco inaczej - jego kurtka była jakby luźniejsza i lżejsza). Szukał w pamięci jakiejś modlitwy - Ojcze nasz...? Zdrowaś Mario...? - ale natrafił tylko na zwrotkę wiersza z jednej z książek o Alicji, fragment, który Sukie lubiła recytować: Morze - najbardziej mokrym z mórz, Piach był najsuchszym z piachów. Lecz nie dostrzegłeś w niebie chmur, A to dla chmur tych braku. I nie przeleciał żaden ptak, Bowiem zabrakło ptaków. Motocykl wyprzedził go i zjechał na jego pas; poprzez szybę Sullivan słyszał rytmiczne dudnienie gaźnika, poprzez rozwianą zasłonę siwych włosów widział szczękę starej kobiety skierowaną w jego stronę; utrzymywał jednak stałą prędkość, naciskając na pedał gazu, chociaż zamiast nóg miał naelektryzowaną galaretę. Czyżby kierowca któregoś z samochodów z tyłu odbierał jakiś sygnał od starej kobiety? Czyżby chcieli wziąć go w dwa ognie? Chcieli dopaść go żywego, by deLarava miała przynętę na ducha ojca. Chrapliwym głosem wyrecytował dalszą część wierszyka o Alicji, wspominając Sukie: Ach, niech na ramieniu Alicji odpocznie! Niech śni, nim się uczta wspaniała rozpocznie, Po uczcie, na balu, zatańczy nam śmiało Alicja z Królową Czerwoną i Białą! Na tylnym błotniku złotej hondy zabłysły światła stopu - lecz kierowca zawrócił maszynę i przyspieszając oddalił się w stronę Cherokee. Cichnący ryk silnika wznosił się i opadał, w miarę jak motocyklista wrzucał kolejne biegi. Kurtka Sullivana była ponownie ciężka i ciasna. Wypluł stary brązowy kciuk na deskę nad kierownicą i za- kaszlał ochryple, mrużąc powieki, żeby ujrzeć cokolwiek załza- wionymi oczami. Skręcił w lewo w Wilcox, a potem w prawo w zatłoczony Hollywood Boulevard. Tylko się nie porzygaj, pomyślał. Tym razem ci się udało. Teraz zejdź im z oczu. Ukryj się. Buddy opisze im furgonetkę, może nawet zapisał numer rejestracyjny. Myśl o Buddym przypomniała mu o pocisku, którym stary przyjaciel trafił w furgonetkę na parkingu przed Miceli. Zatrzy- mując się teraz na czerwonym świetle odkręcił szybę i wychylił się, żeby spojrzeć na drzwi od zewnątrz. Lepka substancja rozpryśnięta była na karoserii od klamki do przedniego reflektora. Była to przejrzysta galareta przemieszana z żółcią i upstrzona białymi odłamkami, kilka zakrzepłych strużek pociekło w dół po błotniku. Pociskiem Buddy'ego było surowe jajko. Dziecięca dowcipność gestu była rozbrajająca. Rzucił jajkiem w mój samochód, pomyślał Sullivan; a ja wjechałem mu w tyłek! Jak mógł wykonywać polecenia deLaravy w jednej chwili, a w następnej zrobić coś równie idiotycznego? Musiałem się mylić, widocznie Buddy naprawdę dzwonił wtedy do kogoś, z kim był umówiony. Powinienem wrócić i przeprosić go, i zapłacić za naprawę jego samochodu. To czysta paranoja. Nawet ludzie na motocyklu byli pewnie tylko... Nie. Przypomniał sobie starą kobietę na tylnym siodełku hondy, węszącą, z zasłoniętymi oczami, by nie rozpraszały jej bodźce wzrokowe, i nie mógł uwierzyć, że byli to zwyczajni podróżni. Jechał dalej prosto przed siebie. Na wschód od Vine arteria przestała być Hollywood Boulevard, zmieniła się w kolejną typową ulicę Los Angeles, z biurowcami, sklepami płytowymi i zatłoczonymi teatrami, z kwitnącymi na czerwono i żółto krzewami przycupniętymi na spłachetkach ziemi przy krawężniku. Na północy, na tle zieleni wzgórz parku Griffitha, widać było biały napis HOLLYWOOD - i przez moment Sullivanowi wydawało się, że litery tworzą słowo HALLOWEEN. Dopiero za dwa dni, pomyślał i splunął, by pozbyć się smaku kciuka Houdiniego. Mam trzydzieści sześć godzin. Zaraz za Van Ness skręcił na południe w autostradę 101. Samochody pędziły szybko. Zjeżdżał po wiadukcie, dociskając pedał gazu z całej siły do podłogi, żeby z odpowiednią szybkością włączyć się do ruchu. Pieprzone wu pe, pomyślał biorąc pierwszy głęboki oddech od co najmniej pięciu minut. A na autostradach czujesz się wolny. Przypomniał sobie, jak kiedyś pędził po pustym pasie szero- kiej autostrady. Tutaj, ponad ulicami miasta, świat po obu stronach wyglądał niczym dwuwymiarowa dekoracja malowniczych wzgórz i sylwetek drapaczy chmur, na poboczu zielone tablice wyświetlały nazwy miejsc niewartych zainteresowania; pajęczyny graffiti wyznaczające zasięg wpływów poszczególnych gangów, wyryso- wane na olbrzymich drogowskazach i cokołach wiaduktów pomi- mo drutu kolczastego, przemyślnych zabezpieczeń i pędzących sa- mochodów w dole, były tylko symbolami dzielnic, gdzie ludzie bezsensownie się zabijają. Inni kierowcy stanowili jedynie mignięcie głowy w lśniącym pochodzie pędzących aut w tym świecie jezdni i wysepek. Czas i przestrzeń były połączone, a chwilowa dekoncentracja mogła skończyć się wylądowaniem w kompletnie nieznanej okolicy Oran- ge County czy Pomona. Sullivan musiał znaleźć jakieś miejsce na nocleg, jakieś miej- sce z garażem. Po tym, co się stało, nie mógł na razie mieszkać w swojej furgonetce na ulicy. Chciał być blisko deLaravy, nie ry- zykując jednocześnie, że spotkają się przypadkowo. Zaraz przed wieżowcami śródmieścia skręcił na południe w Harbor Freeway, w kierunku Long Beach, przystani Los Angeles... i "Queen Mary". Rozdział 27 - Gdyby wyrosło - powiedziała do siebie - byłoby okropnie brzydkim dzieckiem, ale wydaje mi się, że jako prosiak jest raczej ładne. Lewis Carroll, "Przygody Alicji w krainie czarów" Czarny skórzany fotel biurowy J. Francisa Strubego zachowywał się dziwnie. Był dziełem firmy McKie, producenta rzekomo najlepszych siedzeń do samochodów wyścigowych. Strube nacisnął guzik na "panelu kontrolnym", by napompować dolną część oparcia, lecz wydęła się nadmiernie i jeśli teraz chciał się oprzeć, musiał siedzieć z brzuchem i piersią wypchniętą do przodu niby gołąb. Idiotyzm. Pochylił się naprzód, spoglądając to na zwoje papieru faksowego w dłoni, to na mężczyznę siedzącego po przeciwnej stronie biurka. Ludzie ze Szkockiej Wytwórni Tabaki - po wydarciu od niego tysiąca dolarów! - przesłali mu swoją bazę danych wydrukowaną najmniejszą z możliwych czcionek. Musi przekazać ją Charlotte do rozszyfrowania. - Czy to będzie dla nich najlepsze? - powiedział klient nie pewnie. Strube podniósł na niego wzrok. Jakiż to ponury aspekt rozwodu tego mężczyzny właśnie omawiali? Cholerny fotel. Nacisnął guzik spuszczania powietrza kilka razy, ale uparty mebel nie zareagował; może nawet napęczniał jeszcze bardziej. Starając się, by w jego głosie brzmiała cierpliwa troska, Strube zapytał: - Najlepsze dla kogo? - A o kimż to rozmawiamy, panie Strube! Dla Heather i Krystle! To córki, przypomniał sobie. Pamiętał już teraz, że chodziło 0 kwestię praw do opieki nad nimi. - Cóż, oczywiście, że to byłoby dla nich najlepsze - rzekł, uda jąc, że wyprzedza tok myślenia klienta i że w ogóle nie wypadł z tematu. - Naszym głównym celem jest dobro Heather i Krystle. - Strube zrobił kiepskie wrażenie na samym początku spotkania, kiedy ograniczywszy się do odczytania danych z formularza infor macyjnego, błędnie wymówił imię drugiej z dziewczynek. - Czy naprawdę chce pan, żebym wnosił tylko o częściową opiekę? - zaprotestował klient, wymachując rękami. - Dziew czynki mają być tydzień ze mną, a potem tydzień z Dębi, a potem znowu tydzień ze mną? Musiałyby pakować swoje ubrania i... 1 szczoteczki do zębów, i podręczniki, i... sam nawet nie wiem co jeszcze. Czy Dębi miałaby karmić ich złote rybki co drugi ty dzień? Dziewczynki nawet nie zdołają się dobrze zorientować, co jest w lodówce. - To pańskie prawo. Działa ono na pańską korzyść - powie dział Strube uspokajającym tonem. - Przez dwa tygodnie każde go miesiąca mieszkałyby z panem, w normalnym, kochającym oto czeniu, z dala od wpływów tej kobiety. Spuścił wzrok na stos kartek papieru faksowego leżących w paśmie światła słonecznego na biurku. Klientelę Szkockiej Wytwórni Tabaki stanowiły w większości sklepy, było jednak kilka adresów, które wyglądały na prywatne. Zauważył jeden przy Civic Center Drive w Santa Ana, zaznaczył go. Do Santa Ana, w Orange County, była tylko godzina drogi - właśnie tam Nicky Brad-shaw mógł się obecnie ukrywać. Strube przypomniał sobie, że musi sprawdzić wszystkie prawdopodobne adresy, by osobiście zidentyfikować Bradshawa; nie otrzyma nagrody za "znalezienie Spooky'ego", jeśli przyśle tylko pół tuzina adresów. A oto następny, w Seal Beach. Dlaczego tylu ludzi musiało sprowadzać sobie tabakę prosto do domu? - "Ta kobieta" jest moją żoną - zaprotestował klient. - Do czasu - odparł Strube lekceważąco. Oto następny adres, w Southgate. Jakim cudem kogoś w Southgate jest stać na luksu sowy produkt w rodzaju szkockiej tabaki? - Zapewne pamięta pan, że przyszedł do mnie w związku ze sprawą rozwodową. - Bo ona złożyła pozew! Ja nie chcę się rozwodzić! Dziew- czynki mieszkające tydzień u mnie, a potem tydzień u niej... co za pomysł! Strube podniósł wzrok. - Cóż, przez połowę czasu będzie pan miał z głowy alimenty. Poza tym cały układ nie przetrwa długo. Córki będą przeciwko, a Dębi wkrótce się zmęczy. Będziemy mogli wnosić o przyznanie panu całkowitej opieki. - Do diabła z twoimi córkami, pomyślał; to przedłuży postępowanie, a mnie płacą od godziny. Ta myśl przygnębiła go nagle. Przypomniał sobie wczorajszy dowcip na temat prawnika i plemnika. Zdał sobie sprawę, że zgarbił się nad biurkiem niczym jakieś ponure ptaszysko. Wyprostował ramiona w swojej marynarce od Armaniego i odchylił się do tyłu, unosząc podbródek. I w tym momencie z oparcia fotela firmy McKie wydobył się donośny, ostry dźwięk przypominający pierdnięcie. Zdumiony klient zaniemówił z otwartymi ustami. Siedząc nadal prosto, chociaż czuł nagłe gorąco na twarzy, Strube rzekł: - To wszystko na dzisiaj. - Ale jeśli chodzi o podział majątku... - To wszystko na dzisiaj - powtórzył Strube. Nazajutrz popro si o wycofanie go z tej sprawy. Szansa jedna na milion stania się istotą ludzką. Mógł pracować dla wytwórni filmowej, zajmować się prestiżowymi sprawami sławnych klientów. Baseny, gwiazdy filmowe... Mógł zacząć jako adwokat Bradshawa. Klient wstał. - O której godzinie...? - Panna Meredith wyznaczy termin spotkania. Znałem Bradshawa w roku siedemdziesiątym czwartym i siedemdziesiątym piątym, czyli ponad dziesięć lat po wycofaniu się przez niego z show-biznesu. Rozpoznam go łatwiej niż dawni przyjaciele z Hollywood. Siedział sztywno, dopóki klient nie wyszedł z gabinetu. Wtedy dopiero pozwolił sobie sflaczeć. Jutro sprawdzi adres w Santa Ana. Może ten w Seal Beach również. Loretta deLarava znowu płakała, nie mogła dokończyć swojej kanapki z szynką i serem. Siedziała przy oknie w Promenadę Cafe; przez szybę, ponad błękitnymi wodami portu widziała niską syl- wetkę Long Beach na tle nieba, z rozpostartym u jej podnóża dy- wanem konfetti, którym była przystań jachtowa z dziesiątkami żaglówek. Wolała widok ze stołówki dla pracowników na pokładzie C, cztery poziomy niżej, bliżej rufy; ale nie była w stanie już tam chodzić. Kiedy "Queen Mary" była jeszcze statkiem rejsowym, w tamtym bocznym pomieszczeniu na pokładzie C mieścił się Gwizdek i Prosię, bar dla marynarzy. DeLarava lubiła jasną, lekką atmosferę ówczesnego lokalu, z odzianymi w firmowe mundury młodymi ludźmi, gawędzącymi i niosącymi tace z jedzeniem do stolików przy oknach, i brak natrętnych turystów. Jednak poprzedniego dnia, i jeszcze poprzedniego, kiedy tam poszła, znalazła się w niskiej, ciemnej sali, z tarczami do gry w strzałki na ścianach, z długimi drewnianymi stołami i ławami, przy których siedzieli rzędem mężczyźni, jedni w fartuchach, inni w marynarkach i pod krawatem. Mężczyźni przy najbliższym stoliku podnieśli wzrok znad szklanek ciemnego piwa i patrzyli na nią w zdumieniu. Spod podłogi dochodził dudniący, wibrujący dźwięk. Zdała sobie sprawę, że jest to odgłos pracy śrub okrętowych trzy pokłady niżej bezpośrednio pod nią. Miała przed sobą stary bar Gwizdek i Prosię, taki jak... w la- tach sześćdziesiątych? Do diabła, w trzydziestych? A wczoraj późną nocą zeszła po metalowych schodach aż na pokład D, stanęła przy zamkniętej kuchni dla marynarzy na dzio- bie i patrzyła w głąb długiego, ciemnego korytarza, znanego w dawnych czasach pod nazwą "drogi do Birmy", który miał po- dobno ciągnąć się aż do starego magazynu żywnościowego i po- mieszczenia silników windowych na rufie. Z ciemności w głębi słychać było metaliczne postukiwania i szurgoty. Zebrała się na od- wagę i przeszła kawałek po pomalowanej na czerwono podłodze, między szeroko rozstawionymi ścianami, pomalowanymi na zie- lono do wysokości pasa i na beżowo wyżej. Przebiegała od jednej nagiej żarówki wiszącej pomiędzy rurami i zaworami nad głową do następnej. Wreszcie ujrzała maleńkie sylwetki poruszające się szybko w jednym z odległych pasm żółtawego światła - chłopcy w czerwonych uniformach i czapeczkach. Przyglądała się im zza krawędzi potężnych stalowych przesuwanych drzwi. Dopiero po chwili zdała sobie sprawę, że są to duchy gońców na wrotkach, wciąż pędzące po starej "drodze do Birmy" tam i z powrotem, z dawno zapomnianymi poleceniami. Wycofała się pospiesznie, wróciła po schodach do swojej kabiny na pokładzie B, po czym zaryglowała drzwi i przez wiele godzin leżała, drżąc pod zamkniętym bulajem, zanim udało jej się zasnąć. Kanapka była bardzo dobra, z plasterkami pomidora i szczyptą bazylii pomiędzy warstwami szynki i sera. DeLarava zmusiła się do odgryzienia kolejnego kęsa. Mężczyzna siedzący naprzeciw niej przy stoliku trzymał ołówek nad białymi arkuszami scenopisu. - Wszystko w porządku, Loretta? - Oczywiście, Gene - mruknęła z lekceważącym gestem. - To tylko stres. Słuchaj, musimy również nakręcić sporo materiału na dolnych pokładach. Kwatery załogi, pomieszczenie na dziobie, gdzie w czasie wojny spali rekruci... to da dobry efekt kontrastu, wiesz? Na tle luksusu górnych pokładów. - Możesz osiągnąć zamierzoną równowagę podczas montażu - odparł jej rozmówca, nerwowo pociągając łyk coorsa light - ale z ludźmi od Disneya umówiliśmy się tylko na zwiedzanie maszy nowni, basenu, kajut i salonów. Niżej może nie być dostępnych źródeł prądu i kto wie, jakie mają tu przepisy. Mogą nam powie dzieć, że jest za późno na rozstawienie wszystkiego. Dałbym im tyl ko dwa dni na odpowiedź, jeśli chcesz mieć cały materiał gotowy na sobotę. - Cóż, moglibyśmy przynajmniej zrobić przezrocza. Fotograf od przezroczy, ja i mój asystent z przenośnym magnetofonem nie powinniśmy nikomu przeszkadzać. - Nie potrzebujesz muzyki do robienia fotografii. A poza tym jak masz zamiar wykorzystać przezrocza? DeLarava ujrzała Ayresa przy kasie. Dała mu znak i powie- działa: - Muszę zamienić parę słów z tym facetem, Gene. Zrób, co się da, dobrze? Jej rozmówca wstał, zabierając scenopisy. - Dobrze. Jeśli facet od kontaktów z mediami jest u siebie, po gadam z nim teraz. Zadzwonię do ciebie i powiem, czego się dowie działem. Jutro będę przez cały dzień w studiu, wrócę tu w sobotę, z samego rana, żeby dopilnować odgrodzenia wyznaczonych obsza rów. Nadal nie rozumiem, dlaczego musimy kręcić w Halloween. W dzień powszedni byłby mniejszy tłum. - Pozwól, że ja będę podejmowała decyzje w tej kwestii, Gene. Nie zapominaj, że wszyscy tutaj pracujecie dla mnie. Gene ruszył ku wyjściu, mijając Ayresa ze wzruszeniem ra- mion, i deLarava płakała ponownie; chciała podrapać się po gło- wie, ale nie śmiała, ponieważ naciągnęła dzisiaj aż trzy gumki. Czuła, że musi to zrobić, bo miała sen, z którego zbudziła się klę- cząc nad sedesem w łazience i przemawiając do wody w misce klozetowej. Ayres usiadł i szybko dopił resztkę coorsa light. - Twój Joey Webb to świr - powiedział. - Siedzi przez cały czas na plaży z wykrywaczem metali i słoikiem marmolady pomarańczo wej, nucąc bezustannie piosenkę Eda Sullivana z "Bye Bye, Birdie". - Eda Sullivana? To idiota. Przecież on nie ma szukać Eda Sullivana. - Proszę jeszcze jedno takie samo - zamówił Ayres u przecho dzącej kelnerki, wskazując pustą szklankę. Do deLaravy rzekł cicho: - Dowiedziałem się paru rzeczy na temat małżeństwa Parganasów. -Tak...? - Cóż, również byli świrami. Ojciec, Jiddu K. Parganas, urodził się w roku 1929. Jego rodzice obwieścili, że jest jagadguru, czyli najwyraźniej kimś w rodzaju mesjasza. Nauczycielem świata. Teo- zoficzny żargon. Facet, na cześć którego go nazwano, niejaki Jid du Krishnamurti, miał objąć tę rolę, ale wycofał się w roku 1928. Oznajmił, że ma dość świata spirytualnego, patrzenia na duchy tłoczące się na plażach przez cały czas. Niezłe, co? Lecz nasz Jid du, ten urodzony rok później, również nie radził sobie zbyt do brze. W wieku dwudziestu lat aresztowano go za włamanie do sta rego domu Henry'ego Forda, który zmarł dwa lata wcześniej. Wy konawcy testamentu Forda wyciszyli całą sprawę, ale wygląda na to, że Jiddu zdołał ukraść pewną szklaną probówkę. Ludzie Forda prędko zastąpili ją inną, dzisiaj podróbka wystawiona jest w mu zeum Forda w Greenfield Village w Michigan. DeLaravie waliło serce, łzy ponownie napływały jej do oczu. - Probówka? - Podobno zawiera ostatnie tchnienie Edisona. - Edison? - Mój Boże, pomyślała deLarava, nic dziwnego, że od poniedziałku wyczuwalne jest takie napięcie! Nic dziwnego, że stary Apie wyłania się z morza i każdy duch w mieście jest podnie cony jak kocur w marcu. Domyśliłam się, że poniedziałkowe po dwójne morderstwo nie było przypadkiem i dzieciak uciekł z kimś ważnym - ale Edison nawet do głowy mi nie przyszedł! - Tak - rzekł Ayres beznamiętnie - facet, który wynalazł ża rówkę. W każdym razie Jiddu ożenił się z bogatą Hinduską i zda je się, że oboje założyli coś w rodzaju własnej sekty, tylko ich dwo je. Kupili dom w Beverly Hills, gdzie zamordowano ich w ponie działek w nocy. Policji znane jest to miejsce, otrzymywali wiele skarg od Parganasów i ich sąsiadów. Najwyraźniej nieustannie pojawiali się tam włóczędzy i pijacy domagający się rozmowy z kimś o nazwisku Dante albo Dań Tay. - To musiała być maska - powiedziała deLarava cicho. - Trzy mali to w wydrążonym egzemplarzu "Boskiej Komedii" albo czymś podobnym. - Dała znak Ayresowi. - Nieważne. Mów dalej. - Niezły ubaw. Ich syn, Koot Hoomie, którego szukasz, urodził się w roku 1981. Nauczyciele mówią, że był w porządku, jeśli się weźmie pod uwagę, że rodzice próbowali wychować go na kogoś w rodzaju hinduskiego świętego męża. Dostałaś jakieś telefony? - Setki - odparła. - Ludzie wyłapali wszystkich zbłąkanych dzieciaków w Los Angeles poza Kootem Hoomiem Parganasem. - Pomyślała o chłopcu kryjącym się gdzieś w zaułkach i na parkin gach, wyjadającym odpadki z pojemników na śmieci, śpiącym sa motnie pod żywopłotami... powrócił do niej sen z ostatniej nocy. Znowu płakała. - Muszę odetchnąć świeżym powietrzem - powie działa, wstając z krzesła. - Powiedz Joey Webbowi, żeby dalej szu kał. I niech ma oko na kanały. Morze również było pełne wyobrażonych duchów, rozbudzonych i przeciwstawiających się jej, a wyłożone dywanami korytarze i długie galerie wydawały się nagle najeżone wrogą ektopla-zmą zebraną niczym nikotynowy nalot przez dziesięciolecia, więc uciekła do Salonu Windsorów na pokładzie R. DeLarava lubiła Salon Windsorów, ponieważ były tu wiszące żyrandole, w odróżnieniu od świetlnych kolumn stojących wszędzie indziej na statku, dużych "grzybków" w stylu art deco ze świecącą kulą na szczycie. Salon został zbudowany po tym, jak "Queen Mary" przycumowano na zawsze w porcie w Long Beach, został zbudowany na miejscu jednego z bezużytecznych teraz przewodów wentylacyjnych, dlatego mógł cieszyć luksusem wiszących lamp, które potłukłyby się pod wpływem kołysania, gdyby statek wychodził nadal w morze. Żadnej grupy turystów nie oprowadzano w tym momencie po pomieszczeniu, toteż deLarava opadła na jeden z miękkich foteli i ukryła twarz w dłoniach. Śniła o grupce małych dziewczynek, które obozowały na ciemnym płaskowyżu. Z początku bawiły się wokół ogniska - udawana herbatka, szarady, gra w klasy wyrysowane patykiem w szarym piasku - potem jednak zbiły się w gromadkę wystraszone odgłosami dochodzącymi z ciemności spoza kręgu światła. Ryki i nieludzkie wrzaski odbijały się echem od niewidocznych wzgórz, wiatr niósł tętent kopyt i łopot flag. Może dziewczynki zebrały się na tym wiecznie mrocznym pustkowiu, ponieważ wszystkie nosiły to samo imię - Kelley. Utwo- rzyły teraz krąg, trzymając się za ręce, i rozmawiały przestraszo- nymi głosikami, aż jedna z nich zauważyła, że jej towarzyszki nie są prawdziwe - były tylko lustrami rozstawionymi na ziemi, odbi- jającymi jej własną bladą, uwalaną błotem twarz. Pod wpływem przerażenia twarz jej się zmieniła - nos pod- niósł się i stał bardziej mięsisty, skóra wokół oczu zrobiła się opuch- nięta i szorstka, a podbródek cofnął się, zostawiając w miejsce ust długą, uśmiechniętą szparkę. Kelley zmieniała się w świnkę. Loretta wydobyła się wtedy ze studni snu i odkryła, że klęczy na kafelkowej posadzce małej łazienki, zgarbiona nad miską klozetową i woła daleko, daleko, daleko w mrok, żeby Kelley mogła znaleźć drogę powrotną z głębokiej dziury, w którą wpadła. Na popękanej szachownicy betonu i asfaltu na tyłach budynku nie było namalowanych linii parkingowych, toteż Sullivan po prostu ustawił samochód w cieniu wielkiego strzępiastego drzewa świętojańskiego. Pogrzebał między spłowiałymi papierami na de- see rozdzielczej, aż znalazł kciuk Houdiniego, nieprzyjemnie te- raz lepki i zakurzony, po czym schował go do kapciucha. Z kapciuchem w kieszeni koszuli i pistoletem zatkniętym za pasek stanął na popękanym chodniku. Wszędzie dokoła leżały zielone strąki drzewa świętojańskiego. Widział na nich małe rozcięcia w kształcie litery "v", tam gdzie papugi wydziobały ze strąków nasiona. To będzie szósta kamienica czynszowa, którą sprawdzi. Kiedy zjechał z autostrady przy Siódmej w Long Beach, szybko potwierdził swoje podejrzenia, że motele nigdy nie mają zamkniętego garażu, a potem jeździł bez planu po zapuszczonych uliczkach na zachód od Pacific i południe od Czwartej, szukając ogłoszeń o wynajmie. Zdążył już obejrzeć pięć miejsc. Bez wątpienia ze względu na jego gotowość płacenia gotówką tylko paru właścicieli zdawało się zwracać uwagę na jego niejasne, niemożliwe do sprawdzenia, niekalifornijskie referencje. Już prawie zdecydował się na pokój z kuchnią za siedemset dolarów miesięcznie w podniszczonym bloku na Cerritos Avenue, lecz postanowił zajrzeć jeszcze pod parę adresów, nim wyciągnie pieniądze z kieszeni. Był na Dwudziestej Pierwszej, zaraz obok Bluff Park i pół przecznicy od granicy portu, i uznał właśnie, że każdy z tutejszych nadmorskich lokali będzie zbyt drogi, kiedy nagle minął ten sta- ry budynek przypominający biurowiec. Nie pomyślałby nawet, że to kamienica czynszowa, gdyby nie napis "mieszkanie do wynaję- cia" nad rzędem czarnych metalowych skrzynek na listy. Dom wy- glądał na obiecująco zapuszczony. Na bocznej ścianie, pomiędzy dwojgiem drzwi, ktoś zawiesił rząd półek na książki, na których stały dziesiątki różnokolorowych doniczek ze zwieszającymi się z nich zwiędłymi roślinami; kilka plastikowych krzeseł ustawiono wokół żeliwnej wanny na lwich łapach, którą ktoś zamienił w stół, przykrywając kawałkiem dykty. Sullivan zastanawiał się, do któ- rych drzwi powinien zapukać. Nagle podskoczył. Usłyszał chrapliwy głos za plecami: - Kto zaparkował tego grata? Odwrócił się i ujrzał otyłego, łysego starca w plastikowych sandałach kuśtykającego w jego stronę po asfalcie. Grubas był nagi do pasa, a jego opalony brzuch opadał na szerokie spodenki skrywające chuderlawe uda. - Mówi pan o mojej furgonetce? - zapytał. - Jeśli jest twoja - odparł stary mężczyzna słabym głosem; nabrał powietrza, po czym ciągnął dalej: - to o niej. - Ponownie wciągnął powietrze w płuca. -Ty głupku. - Chcę rozmawiać z zarządcą tego budynku - powiedział Sul livan sztywno. - Ja jestem zarządcą. Nazywam się Shadroe. - Naprawdę? - Sullivan się obawiał, że padł ofiarą żartu jakie goś włóczęgi. - Chciałbym wynająć mieszkanie. - Nie potrzebuję... wynajmować mieszkania. - Shadroe wskazał furgonetkę. - Jeśli cieknie mu olej, będziesz musiał... -Twarz miał lśniącą od potu, roztaczał ostry korzenny zapach, jakby cynamonu. - Nie cieknie - odparł Sullivan. - Szukam lokum w tej okolicy; ile kosztuje to, które pan ma? - Jesteś na odwyku albo w trakcie leczenia? Nie przyjmę cię, jeśli tak, i nie obchodzi mnie, czy to legalne, że tak mówię. I nie ak ceptuję żadnych dzieci. - Mnie to nie dotyczy - zapewnił Sullivan. -1 jeśli uznam, że mieszkanie mi odpowiada, mogę zapłacić od razu, czynsz za pierw szy i ostatni miesiąc, gotówką. - To również sprzeczne z prawem. Pierwszy i ostatni miesiąc. Dzisiaj czynsz za ostatni miesiąc należy nazywać kaucją. Ale zga dzam się. Sześćset za miesiąc, w tym opłaty... ponieważ cały bu dynek jest na jednym rachunku. To razem tysiąc dwieście, plus prawdziwa kaucja w wysokości... trzystu dolarów.Tysiąc. Pięćset razem. Przejdźmy do mojego biura, dam panu... rachunek i klu cze. - Shadroe skręcił już ku jednym z dwojga drzwi. Sullivan zastanawiał się, czy zarządca cierpi na astmę albo rozedmę płuc, bo mówienie sprawiało mu ogromną trudność. - Chciałbym najpierw obejrzeć mieszkanie - powiedział, śmiejąc się wbrew sobie. Shadroe wydobył ogromny pęk kluczy z kieszeni szortów i otwierał drzwi. - Jest tam nowa... lodówka, sam ją wczoraj podłączyłem. Wła snoręcznie wykonuję wszystkie roboty. Hydrauliczne i elektrycz ne. A czym ty się zajmujesz? - Czym? Ach, jestem barmanem. - Sullivan słyszał, że barma ni to rzetelni lokatorzy. Zarządca otworzył drzwi i teraz gestem zaprosił gościa do wnętrza. - To uczciwa praca, chłopcze - powiedział. - Nie musisz się wstydzić. - Dziękuję. Sullivan wszedł do podłużnego, wąskiego pomieszczenia, mrocznego, gdyż dostępu światła broniły rośliny stojące w oknach. Pod jedną ze ścian stała podniszczona kanapa, a pod oknami na- przeciwko biurko; nad kanapą znajdowały się rzędy półek takich jak na zewnątrz, ze stosami nieaktualnych egzemplarzy czasopi- sma "People". Najwyższą półkę zajmowały trzy różowe pluszowe świnki ze śladami zacieków od wody. Na stoliku stał włączony te- lewizor, lecz ekran był czarny. Shadroe wysunął krzesło spod biurka i usiadł ciężko. - Oto umowa wynajmu - powiedział, wyciągając kartkę papie ru ze stosu. - Nie życzę sobie żadnych zwierząt. Co to za buty? Wojskowe? Sullivan nosił typowe buty elektryka, z czarnej skóry, ze wzmacnianymi noskami. - Po prostu buty do pracy - odparł, zdziwiony. - Dobre do sta nia - dodał, czując się jak idiota. - Nic z tego. Mam tu drewniane podłogi. Będziesz hałasował po nocach. Ludzie nie będą mogli spać. Dostanę skargi na ten te mat. Kup sobie klapki. Mają podeszwy z pianki gumowej. Formularz umowy wynajmu odbito na ksero i dolna część tekstu była nieczytelna. Shadroe zaczął pieczołowicie dopisywać brakujące punkty wiecznym piórem. Sullivan siedział bezradny i przypatrywał się, jak starzec marszczy czoło i mruży oczy, ciężko przesuwając pokrytą plamami dłoń po papierze. Cynamonowy zapach był tutaj intensywniejszy i bardziej zastarzały. W pokoju panowała cisza, tylko skrzypiało pióro i cicho szumiał telewizor. Sullivan nagle zaczął się pocić. Pomyślał o strefach skażonych na terenie elektrowni atomowej, gdzie ciśnienie utrzymuje się odrobinę niższe od normalnego, by radioaktywny pył nie wydostał się na zewnątrz; i o laboratoriach komputerowych, gdzie ciśnienie podwyższa się w celu zablokowania dostępu zwykłego kurzu. Coś było nie tak z ciśnieniem w tym dziwacznym biurze. Nie chcę tu zostać, pomyślał. Nie zostanę tu. - Dopóki pan pisze - powiedział niepewnie - wyjdę i rozejrzę się po okolicy. - Zaraz skończę. Jeszcze moment. - Nie, naprawdę, będę przed domem. Sullivan podszedł ostrożnie do drzwi i wyszedł na słońce, a potem pospieszył ku furgonetce, łapiąc hausty ożeźwiającego nadmorskiego powietrza. Tamto mieszkanie na Cerritos wyglądało nieźle, powiedział sobie. (Ten budynek znajduje się zaledwie pół przecznicy od plaży, pewnie mógłbym zobaczyć "Queen Mary" z cypla za podjazdem, ale...). Z pewnością nie mógłbym liczyć na zrobienie tutaj czegokolwiek, nie z tym okropnym Shadroe kręcącym się wszędzie. Otworzył furgonetkę, uważając, by nie dotknąć zastygłej plamy po jajku, i wsiadł do środka. Zapewne pan Shadroe nadal w biurze starannie wypisuje brakujące punkty umowy; nie oddychając prawie... Znieruchomiał z kluczykiem wyciągniętym w stronę stacyjki. Facet nie oddychał. Shadroe zaczerpnął powietrza kilka razy, żeby się odezwać, ale nie oddychał. Sullivan był pewny, że właśnie to go zaniepokoiło -stał obok chodzącego zaworu ciśnieniowego, ciśnienia żyjącej duszy zamkniętej w próżni martwego ciała. Co chcesz mi powiedzieć? - zapytał sam siebie. Że pan Sha- droe jest martwy? Jeśli tak, to powinienem wydostać się stąd jak najprędzej, zanim pod wpływem jakiegoś wstrząsu zrzuci ekto- plazmiczne osłony i jego przeciążona linia życiowa się załamie. Wtedy facet eksploduje niczym bomba zapalająca, jak pacjent na feralnym seansie doktor Elizalde. Wsunął kluczyk do stacyjki. Shadroe może być żywy, pomyślał. Może oddycha bardzo słabo, bardzo powoli. Niemożliwe! Kiedy nabrał powietrza, żeby się odezwać, brzmiało to tak, jakby ktoś przeciągał uschłą gałąź przez otwór skrzynki na listy. Może jest tylko jednym z tych starych stwardniałych duchów, człekokształtną kupą ożywionego śmiecia, która ściągnęła tutaj, żeby być blisko oceanu. Doktor Elizalde zauważyła, że lubią to robić. ("Przybrzeżne płytkie zalewy wydają się najlepsze do bu- dzenia stanu umysłu, który wywołuje na powierzchnię stare du- chy..."). Lecz Shadroe mówił zbyt sensownie, a duch nie poradził- by sobie z papierkową robotą konieczną przy zarządzaniu budyn- kiem; zbieraniem czynszu, wnoszeniem opłat z tytułu podatków, zezwoleń i usług miejskich. W porządku, a więc jest jedną z tych rzadkich osób, które potrafią władać swoim ciałem po śmierci. Co mi do tego? Sullivan przekręcił kluczyk i silnik zaskoczył natychmiast, bez naciśnięcia na pedał gazu. Ciekawe, od jak dawna nie żyje, pomyślał. Jeśli od niedawna, na przykład od kilku dni, to możliwe, że sam jeszcze tego nie zauważył; ale jeśli ciągnie już tak od jakiegoś czasu, musiał opracować sposoby uniknięcia zapaści - na przykład nie może w ogóle spać i założę się, że spędza wiele czasu na wodzie, ("...pacjenci wydają się łatwiej nawiązywać kontakt ze swoimi duchami na płyciźnie wód rzeczywistego oceanu. Warto było wybierać się na wycieczki"). Nie chciał myśleć w tej chwili o tym, co doktor Elizalde powiedziała w wywiadzie. Co zobaczyłaby tamta ślepa czarownica na motocyklu, gdyby zjawiła się tutaj? Martwy facet łażący po całym terenie i po budynku, mający pretensję do ludzi o samochody i buty. Ten dom dla niej wyglądałby jak kawał psychicznego próchna. To byłaby dobra kryjówka. A lokalizacja jest dla mnie idealna. Do tego sześćset za miesiąc, ze wszystkimi opłatami - i nową lodówką! - to całkiem niezła oferta. Sullivan westchnął, zgasił silnik i wysiadł. Kiedy wrócił do środka, Shadroe nadal wypisywał umowę wynajmu. Sullivan usiadł na kanapie, ze stoicką cierpliwością znosząc napiętą atmosferę. ("Kiedyś chciałabym przenieść moją klinikę na plażę - nie tam, gdzie jest przybój, lecz zalewy spokojnej, ustanej morskiej wody"). - Jeśli przyjmie pan ode mnie teraz gotówkę - powiedział - chciałbym się wprowadzić dzisiaj po południu. - Jeśli masz teraz czas - odparł Shadroe nie podnosząc wzro ku. - To mam klucz przy sobie. Sullivan miał czas. Nagle przestało mu zależeć na jak naj- szybszym znalezieniu Angeliki Anthem Elizalde, chociaż miał wra- żenie, że doskonale wie, gdzie jej szukać. Przy kanałach w Venice Beach. Rozdział 28 - Nie mogę nigdzie zstąpić - powiedział Kapelusznik -bo już jestem na podłodze. Lewis Carroll, "Przygody Alicji w krainie czarów" Kozparty na siedzeniu w autobusie przy oknie, Kootie nie czuł niepokoju. Było mu ciepło, bo siedział w słońcu i miał grubą kurtkę z podpinką, którą kupił w sklepie dobroczynnym na Slauson. Na pewno pod wpływem wydarzeń ostatnich dwóch dni i trzech nocy jego twarz zmieniła się nie do poznania. Z ciemnymi okularami na nosie wygląda jak szesnastolatek. Zwłaszcza że dżinsowa kurtka pachnie stęchłym piwem. Z obojętną miną wyglądał przez okno, obserwując stoiska przekupniów i futurystyczne myjnie samochodowe z lat pięćdzie- siątych ciągnące się wzdłuż Crenshaw Boulevard. Wysiądzie przy Manchester, żeby złapać autobus do Dockweiler State Beach przy Playa del Rey. Obudził się w porzuconym samochodzie, o świcie, z oczami szczypiącymi od oparów starej farby. Rozpoznał sztywną szmatę pod swoją brodą i popękaną, zakurzoną deskę rozdzielczą; wyraźnie pamiętał, jak rozbił boczne okienko poprzedniego wieczora, otworzył drzwi i wsiadł do środka. Nie rozpoznał jednak miasta widocznego za brudną przednią szybą. W górze, na tle nieba, rozciągała się gęsta pajęczyna kabli i przewodów. Przez chwilę myślał, że znajduje się pod czymś w rodzaju wojskowego trału do zbierania min podwodnych; potem jed- nak ujrzał, że przewody wiszą wysoko, zwisają ze słupów telegra- ficznych i pękatych izolatorów na wysokich dachach starych bu- dynków. I nawet przez zakurzoną szybę widział, że są to stare bu- dynki - potężne kamienice z cegły z pseudobarokowymi oknami i szerokimi gzymsami. Wiedział, że będzie musiał dowieść tutaj swojej wartości, pomimo że nie ma praktycznie ani grosza i pomi- mo swojego beznadziejnie młodego wieku - tutaj, w Bostonie, swoim pierwszym wielkim mieście... Bostonie? Wysunął rękę spod szmaty i otworzył drzwi. Zaskrzypiały na zardzewiałych zawiasach, do środka wpadł podmuch świeżego powietrza. Czuć było dym z kominów i końskie łajno. Kootiemu nagle tak zakręciło się w głowie, że musiał chwycić się oparcia fotela. - Nazywasz się... - zachrypiał jego własny głos - nie podpo wiadaj... Kootie. - Po chwili powiedział, już z własnej woli: - Zga dza się. - Potem jego głos ciągnął: - Śniłem. To nie Boston, praw da? Ani jeszcze nie New Jersey. To... Los Angeles. - Jego oczy za mknęły się, a dłonie sięgnęły do góry i przetarły zaspane powieki. - Przepraszam. - Prawa dłoń oderwała się od bolesnej opuchli zny wokół prawego oka. Kiedy rozejrzał się ponownie, miał przed sobą typową boczną uliczkę Los Angeles: niskie budynki ze stiukami i palmy, i zapach spalin i gardenii; nad trzypiętrowym budynkiem kilka ulic dalej wrony raz po raz pikowały nad budką kryjącą wielki wentylator dachowy, a potem wznosiły się w górę niesione podmuchami ciepłego powietrza. Ze słupów telegraficznych zwisało niewiele przewodów. Noc była chłodna i Kootie miał katar - kiedy pociągnął no- sem, z jego zatok wydobył się niemal ultradźwiękowy świst po- dobny do tego, jaki wydaje ładująca się bateria fotograficznej lampy błyskowej. - Ta ucieczka niezbyt ci służy, synu - zaskrzypiał głos Ediso- na. - Ja też niespecjalnie odpocząłem. Do diabła z New Jersey. Przenieśmy się nad morze. Zanurzę się wodzie, zniknę; będziesz miał mnie z głowy, że tak powiem, i znowu staniesz się normalnym chłopcem. Kootie wysiadł sztywno z samochodu, przeciągnął się na tyle, na ile pozwalał mu ciężki pas I-ON-A-CO, i pokuśtykał w stronę ogrodzenia; pomyślał jednak, że wcale nie chce się z duchem roz- stać i stary Edison zapewne zdaje sobie z tego sprawę. - Dokąd mam pójść? - zapytał teraz cicho, wysiadając z auto busu na Manchester. - Będę potrzebował pieniędzy. - Jesteś młody! - wrzasnął nagle Edison piskliwym głosem Kootiego. -Wciąż żyjesz! Możesz dawać i dostawać tyle samo co inni! - Kootie oddalał się pospiesznie od przystanku autobusowe go, starając się nie patrzyć na twarze wokół niego, czując rumie niec wstydu na twarzy, kompletnie pozbawiony złudzeń co do swo jej dorosłości. - Cicho bądź! - wykrztusił, ale Edison wykorzystał resztkę powietrza pozostałego w płucach chłopca, żeby krzyknąć: - Wiej do biura Western Union w Bostonie! I tak muszę poje chać do New Jersey, żeby odebrać mój dyplom! Kootie pocił się na chłodnym wietrze. Zacisnął zęby, powstrzymując swój własny piskliwy głos, lecz Edison wrzeszczał dalej: - Zwykła robota! Drzemka podczas nocnej zmiany, z włączo nymi odstraszaczami duchów i automatem wysyłającym sygnały czuwania co godzina! Kootie próbował krzyknąć: "Dość tego!", ale Edison starał się akurat też coś powiedzieć i w rezultacie powstał okrzyk: Bakla- va! (czyli nazwa wschodniego ciastka, które rodzice przynosili czasem Kootiemu). Chłopiec płakał teraz i biegł na oślep w rozpaczy, obijając się o przechodniów i latarnie. Nie słyszał tupotu kroków za sobą, dopóki ktoś nie chwycił go za ramiona. - Chłopcze, co się stało? Czego się boisz? Gdzie mieszkasz? Chodź, odwiozę cię do domu. Kootie obrócił się i zapłakał w wełniany sweter nieznajomego. - Plaża - wyjąkał. - Policja. Nie wiem, dokąd mam iść. Zgu biłem się, proszę pana. - Na szczęście wydawało się, że Edison chwilowo zamilkł. - Wszystko będzie dobrze. Wyskoczyłem z samochodu na czer wonym świetle, kiedy cię zobaczyłem. Żona pojechała dookoła. Cofnijmy się i wyjdźmy jej na spotkanie na róg. Kootie z chęcią posłuchał. Kilkoro ludzi za jego plecami się śmiało, ktoś wysunął obraźliwą sugestię, co powinien zrobić, kie- dy już zwieje do New Jersey "po swój dyplom". Czy Edison zwa- riował? Mężczyzna, który zatrzymał Kootiego, miał krótko ostrzyżone jasne włosy i okrągłe okulary w drucianej oprawie, był opalony, wyglądał jak tenisista. Wciąż trzymał dłoń na ramieniu chłopca. - Oto ona, chłopcze - rzekł łagodnym tonem, kiedy połysku jąca nowością błękitna minifurgonetka zatrzymała się przy kra wężniku. - Jesteś głodny? Możemy zatrzymać się i coś zjeść, jeśli masz ochotę. Otworzyły się drzwi po stronie pasażera. - Cześć, mały - powiedziała młoda ciemnowłosa kobieta, uśmiechająca się niepewnie. - Dzień dobry. Pani mąż powiedział, że możecie mnie pod wieźć. Zaśmiała się. - A więc wskakuj. Kootie przecisnął się za fotel pasażera, gdy wsiadł jego wy- bawca. Wnętrze furgonetki pachniało niczym nowa para balowych pantofli prosto od Bustera Browna. - Pojedźmy w stronę Czterysta Piątej, Eleanor - powiedział mężczyzna. - Znajdźmy jakiś bar przekąskowy. - Na imię mi Koot Hoomie - przedstawił się Kootie. Postano wił zaufać tym ludziom. - Wolałbym dostać coś na wynos. Czasem mam ataki i głośno wrzeszczę. Sami widzieliście. Nie, nie jestem wariatem. - Próbował przypomnieć sobie nazwę choroby sprawia jącej, że ludzie wykrzykują dziwaczne słowa, ale pamięć go za wodziła. Jedyne, co przychodziło mu do głowy, to "brak apetytu", co było rzekomo powodem zgonu jakiegoś niemowlaka w rodzinie. On chyba też na to cierpiał. -To taki syndrom, rozumiecie - dokoń czył bezradnie. - Pewnie choroba Tourette'a - powiedział mężczyzna. - Na zywam się Bill Fussel, a to jest moja żona, Eleanor. Chce ci się , spać? Z tyłu są koce. - Nie, dziękuję - odparł Kootie z roztargnieniem. - Spałem dziś w nocy w porzuconym samochodzie. - Muszę się dostać na plażę, pomyślał; niech stary wariat Edison wyskoczy do morza, a potem ci mili ludzie będą mogli mnie zaadoptować. - Czy może my pojechać na plażę? Jakąkolwiek. Chciałbym... chciałbym po- brodzić w wodzie. - Próbował wymyślić jakieś przekonywające uzasadnienie swojej prośby, ale wszystko brzmiałoby jak dziecięce kłamstwo. Potem nagle usłyszał swój własny głos skierowany w stronę tyłu głowy pana Fussela: - Moi rodzice zginęli w ponie- działek wieczorem. To rytuał oczyszczający. Jestem hinduistą. Nie miał pojęcia, czy to przemówił on sam, czy Edison, i czy powiedział prawdę. Może i był hinduistą. W ankietach szkolnych wpisywał zawsze "protestant". - Na plażę? - powtórzył pan Fussel. - Moglibyśmy pojechać do Hermosa albo Redondo. Elly, zatrzymajmy się gdzieś na mo ment, zadzwonisz do matki i powiesz jej, że trochę się spóźnimy. Przez chwilę nikt się nie odzywał. - W porządku - powiedziała pani Fussel. - Gdzie mieszka pani matka? - zapytał Kootie, ponownie nie wiedząc, kto właściwie się odezwał. - W Riverside - odparła pani Fussel szybko. - Gdzie w Riverside? Mieszkałem tam kiedyś. - Na rogu Lamppost i Riverside Drive. Kootie spostrzegł, że pani Fussel zdenerwowana rzuciła spoj- rzenie mężowi. Teraz wiedział, że Edison przemawia jego ustami, bo nieoczekiwanie usłyszał własne słowa: - Nie ma takich ulic w Riverside. - Nie wiedział, czy to praw da, i z pewnością Edison również nie mógł tego wiedzieć. Dlacze go jesteś niegrzeczny? - zapytał ostrym tonem ducha Edisona w myślach. - Moja żona chyba wie, gdzie mieszka jej matka - zaczai pan Fussel surowo, ale Kootie przerwał mu: - Proszę bardzo, wymieńcie nazwy pięciu dużych ulic w River side. - Nie jeździmy tam często... - powiedziała pani Fussel sła bym głosem. Pan Fussel odwrócił się w fotelu i spojrzał na Kootiego. Zmarszczył czoło. - O co chodzi, Kootie? Czy chcesz, żebyśmy cię wysadzili na tamtym rogu? - Tak - odpowiedział Kootie, a potem Edison zacisnął mu szczęki, by nie mógł powiedzieć: "Nie!". - To niebezpieczna okolica - zauważyła pani Fussel. - Do diabła, wypuśćcie mnie tutaj! Teraz ja mówię, Kootie! To będzie porwanie, jeśli nie pozwolicie mi wysiąść. - Wypuśćmy go i zapomnijmy o całej sprawie - odezwała się pani Fussel. - Eleanor, on jest chory, posłuchaj, co mówi! Gdybyśmy zo stawili go tutaj na ulicy, byłoby to równoznaczne z wydaniem na niego wyroku śmierci. Naszym obowiązkiem jest zadzwonić na policję. - Bili Fussel podniósł się w fotelu i obrócił do Kootiego. - Nawet jeśli będziemy musieli wezwać policję, i tak nie ominie nas dwadzieścia tysięcy dolarów. Kootie rzucił się ku przesuwanym drzwiom furgonetki, ale zanim zdążył chwycić za klamkę, mężczyzna rzucił się naprzód i uderzył go otwartą dłonią w pierś. Chłopiec padł na tylne siedze- nie; sapał, próbując nabrać powietrza w płuca, i próbował oprzeć nogi na podłodze, żeby skoczyć na panią Fussel i może wyrwać jej kierownicę z dłoni, ale pan Fussel znowu go uderzył i otoczył pa- sem bezpieczeństwa, zaciągając ciasno, tak że ręce Kootiego zostały unieruchomione. Chłopiec szarpał się w przód i tył, ale nie mógł nic zrobić. Mrużył oczy w obronie przed światłem, bo mężczyzna strącił mu okulary. - Jeśli puścicie mnie teraz - wyrzucił z siebie z walącym ser cem - nie powiem policji, że mnie pan uderzył i związał. Pan Fussel musiał pochylić głowę, żeby stanąć na tyle furgonetki. Kołysząc się na nogach, oparł się dłonią o sufit, żeby złapać równowagę. - Jedź ostrożnie! - wrzasnął do swojej żony. - Jeśli zatrzyma nas teraz gliniarz, gówno dostaniemy! Kootie słyszał płacz pani Fussel. - Nie odzywaj się w ten sposób przy dziecku! Zjeżdżam na bok i zaraz go wypuścisz! - Rób, co ona każe - warknął Edison - albo powiem, że pod biłeś mi też oko. Że przetrzymywałeś mnie całe dnie. Pan Fussel był blady. Przez chwilę wydawało się, że ponownie uderzy Kootiego; nagle zniknął za oparciem tylnego siedzenia i zaczai przerzucać jakieś metalowe przedmioty. Kiedy wyłonił się ponownie, miał w ręku rolkę srebrzystej taśmy izolacyjnej. Nagła nieodparta wizja: dwie nagie postaci przymocowane do krzesła szeroką taśmą, z zakrwawionymi, pustymi oczodołami... Edison został zepchnięty na bok w umyśle Kootiego, gdy chłopiec wrzasnął z całych sił, zaciskając pięści i oczy, bijąc głową w przód i tył, niejasno świadomy, że furgonetka skręca, a wrzask wypełnia obite wykładziną wnętrze pojazdu. Potem kawałek taśmy wcisnął mu się między szczęki, kolejny owinął wokół głowy i wokół podbródka, i ponownie wokół głowy, i wokół ust. Kootie oddychał z trudem, poświstując, przez nos. Usłyszał dźwięk odrywanej taśmy. Po chwili pan Fussel zaczął przymocowy- wać jego łokcie i przedramiona do pasa bezpieczeństwa. Przez taśmę, po której zgrzytały jego zęby, Kootie sapał i par- skał. Po kilku sekundach zdał sobie sprawę, że próbuje coś mówić; było to niemożliwe ze względu na taśmę, ale czuł, co jego usta próbują powiedzieć: Przestań! Przestań! Posłuchaj mnie, chłopcze! Możesz umrzeć, nawet jeśli uspokoisz się i będziesz czujnie wypatrywać szansy ucieczki, ale umrzesz z pewnością, jeśli nie przestaniesz szarpać się i wrzeszczeć jak małe dziecko! No już, daj spokój, bądź mężczyzną! Kootie pozwolił szaleństwu nieść go jeszcze przez chwilę, wyjąc, żeby zagłuszyć słowa Edisona. Potem stopniowo ucichł. Podniósł ramiona, wzruszając nimi w przesadnym geście i pozwolił im opaść - panika go opuściła, był spokojny, chociaż serce nadal waliło mu gwałtownie pod koszulką. Siedział teraz nieruchomo, lecz napięty niczym zgięta szer- miercza szpada. Powiedział sobie, że Edison ma rację; musi pozo- stać czujny. Nikt nie zabije go w tej furgonetce; ktoś będzie mu- siał uwolnić go wreszcie z pęt, a on będzie mógł udać, że właśnie zasnął, i spróbować ucieczki, gdy tylko odzyska swobodę ruchów. Przepełniała go lodowata wściekłość na Fussełów i wstyd, że załamał się w ich obecności. Zaczai płakać. Łkał zawodząc, przeciągle i bez końca, czuł ślinę zbierającą mu się w kącikach zakneblowanych ust. - Na miłość boską, William - powiedziała pani Fussel. - Zwa riowałeś? Nie możesz... - Zatrzymaj się - powiedział mężczyzna, przeciskając się na przód furgonetki. - Ja poprowadzę. To jest ten dzieciak, Koot Hoomie Parganas, i widać wyraźnie, że to zbiegły świr! Założą mu kaftan, kiedy tylko go oddamy! Ugryzę... ugryzę się w rękę i po- wiem, że on to zrobił. Albo jeszcze lepiej, kupię nóż i się skaleczę. Był niebezpieczny, musieliśmy go unieruchomić. Dają za niego dwadzieścia tysięcy dolarów! Kootie łkał dalej i podniósł jeszcze głos, kiedy pani Fussel obróciła kierownicę, żeby zjechać na bok; a potem poczuł, jak je- go zaślinione usta próbują się uśmiechnąć pod warstwą taśmy, kiedy uderzenie prawego koła o krawężnik wybiło ich wszystkich w górę. Edisona to bawi, pomyślał. Pan Fussel spoliczkował go - dzięki taśmie nie bolało tak bardzo. - Zamknij się, bo zakleję ci nos. Edison mrugnął zdrowym okiem Kootiego do pana Fussela. Kootie miał nadzieję, że Edison wie, co robi. Pani Fussel znalazła miejsce do zaparkowania. Stanęli przy niskim murku, żaden przechodzień nie mógłby dostrzec skrępowanego i zakneblowanego chłopca w tyle pojazdu. Pan Fussel wyciągnął kilka drobnych monet ze skrytki przy desce rozdzielczej i wysiadł. Po kilku sekundach pani Fussel obróciła się w fotelu. - To miły facet - powiedziała. Kootie nieomal wierzył, że mó wi do siebie. - Chcemy mieć dzieci. Kootie wbił wzrok w podłogę, obawiając się, że Edison pośle jej spojrzenie pełne ironii. - Żadne z nas nie wie, jak pomóc małemu chłopcu z proble mami - ciągnęła - który uciekł z domu i ma ataki. Nie stosujemy przemocy. Musiał cię uderzyć, tak jak wymierza się policzek toną cemu, żeby go otrzeźwić. Rozumiesz? Jeśli powiesz w szpitalu, że Bili cię uderzył, będziemy musieli wytłumaczyć, dlaczego musiał to zrobić, prawda? Próbowałeś go ugryźć, wrzeszczałeś nieprzy- zwoitości. Brzydkie słowa. Kootie zapomniał, że nie powinien na nią patrzyć. - Twoi rodzice zostali zamordowani - powiedziała. Skinął głową, nie zmieniając wyrazu twarzy. - Dobrze, że wiedziałeś i nie ja powiedziałam ci to pierwsza. Chyba ktoś podbił ci oko. Przeżyłeś trudne chwile, ale dzisiaj jest pierwszy dzień twojego, reszty twojego... zaraz, mieszkałeś w do mu, prawda? Tak pisali w gazecie. Nie byłeś w szpitalu. Kto wyzna czył za ciebie nagrodę? Kootie spojrzał na nią wielkimi oczami. - Krewni? Pokręcił powoli głową. - Chyba nie ludzie, którzy zamordowali twoich rodziców? Przytaknął gwałtownie. - Och, jestem pewna, że to nieprawda. Przewrócił oczami i wbił w nią wzrok. Po chwili na jej twarzy w miejsce troski pojawiła się rozpacz. - O cholera! O cholera! Dwadzieścia tysięcy dolarów. Byłeś świadkiem! Ciepło. Kootie mógł tylko odchylić do tyłu głowę i zamruczeć głośno, żeby wyrazić swoje uznanie. Pani Fussel przeszła na tył i zaczęła paznokciami szarpać brzeg taśmy wokół jego dłoni, powtarzając raz po raz: - Przepraszam! Przepraszam! Przepraszam! Kootie nie robił sobie nadziei, że zdoła go uwolnić. Nie był zaskoczony, kiedy po kilku chwilach klucze zazgrzytały w zamku i pan Fussel zajrzał do środka. - Co ty wyrabiasz, El? Zostaw... - On jest świadkiem, Bili! Ludzie, którzy zabili jego rodziców, to ci sami, do których właśnie zadzwoniłeś! Czy powiedziałeś, gdzie jesteśmy? Wynośmy się stąd jak najprędzej! - Pospiesznie wróciła za kierownicę i chwyciła dźwignię biegów. Pan Fussel złapał ją za rękę. - Kto ci to wszystko naopowiadał, El? Dzieciak nie może przecież nawet mówić. Ci ludzie rozmawiali ze mną zupełnie nor malnie. - A więc pojedźmy gdzieś i wysłuchajmy Kootiego. Potem możemy zadzwonić do nich jeszcze raz, jeśli będziemy pewni, że wszystko jest w porządku. - El, oni tu będą za dziesięć minut. Możemy porozmawiać z ni mi tutaj, to miejsce publiczne, dzieciakowi nic się nie stanie. Cho dzi mi o jego bezpieczeństwo; a jeśli spowodujemy wypadek w trakcie jazdy? Oboje jesteśmy zdenerwowani i... - Wypadek? Nie spowoduję żadnego wypadku. Oni są gotowi... - Przywiozą gotówkę, El! Nie sądzisz chyba, że będą jeździli po całym Los Angeles z takimi pieniędzmi, po takiej okolicy! - O nich się martwisz? Zabili... Furgonetka zakołysała się, kiedy coś uderzyło lekko w tylny zderzak, i rozległo się jednoczesne pukanie w szyby po obu stronach. Kootie widział tępe cylindry tłumików przytknięte do szklą. Minęło mniej niż dziesięć minut, pomyślał. - Otwórzcie okna albo zginiecie oboje - rozległ się spokojny głos z zewnątrz. Fusselowie przycisnęli guziki na oparciach foteli i szyby zjechały w dół. - Chłopak jest na tylnym siedzeniu - rzekł pan Fussel skwa pliwie. Ktoś odepchnął mu głowę na bok, obcy mężczyzna zajrzał do środka. Pod ciemnymi okularami i opadającym wąsem widać było tylko bladą, wąską twarz. - Jest skrępowany - zauważył. -To dobrze. Wysiadajcie. - Oczywiście - powiedział pan Fussel. - Chodź, El, wysiadaj my. Zabierzecie samochód, panowie? Świetnie! Nie zgłosimy kra dzieży wcześniej niż... jutro. Tak będzie dobrze? Czy pieniądze są zapakowane w coś nie zwracającego uwagi? - O to się nie kłopocz. Pani Fussel płakała cicho. - Bili, ty kretynie - jęknęła, ale wysiadła równocześnie z mężem. Grubas w zielonym swetrze z golfem zajął jej miejsce, a jego partner w odblaskowych okularach usiadł po drugiej stronie. Furgonetka zakołysała się, kiedy przeszkoda z tyłu została wycofana. Grubas ruszył powoli. Rzucił Kootiemu obojętne spojrzenie. - Sprawdź taśmę, którą jest skrępowany - rzekł do towarzysza. Mężczyzna w odblaskowych okularach przeszedł na tył pojazdu. Szarpnął za pas bezpieczeństwa, po czym znalazłszy rolkę taśmy, skrępował Kootiemu nogi w kostkach i przytwierdził je do podstawy siedzenia, ani razu nie patrząc na chłopca. Kootie był zdenerwowany, ale nie bardziej, niż gdyby został ostatni na placu gry w dwa ognie. Zastanawiał się, jaki los spotkał Fusselów. Pewnie już nie żyją, leżą zastrzeleni za jakimś pojemnikiem na śmieci. Spojrzał na potylice dwóch mężczyzn przed sobą i próbował odgadnąć, kim są. Nie wyglądali na współpracowników obszarpanego jednorękiego włóczęgi. Był zaskoczony, a nawet uradowany swoim spokojem w tej beznadziejnej sytuacji, dopóki nie zdał sobie sprawy, że po prostu wierzy, iż Thomas Alva Edison jakoś go uratuje. A wtedy przypomniał sobie, że Edison postradał zmysły. Owładnęło nim przerażenie. Łzy zbierały się na górnej krawędzi taśmy, którą zaklejone były jego policzki. Może wcale nie chcą mnie zabić, pomyślał. Z pewnością jeszcze nie teraz. Może wiozą mnie gdzieś daleko stąd i... Próbował wymyślić jeszcze coś pocieszającego. I zapewne po drodze napotkamy jeszcze wiele czerwonych świateł, powiedział sobie z rozpaczą. Rozdział 29 - Absolutnie nie podoba mi się jego wygląd - powiedział Król - mimo to może ucałować moją rękę, jeśli zechce. Lewis Carroll, "Przygody Alicji w krainie czarów" Sullivan minął lotnisko Los Angeles, minął jedno z ogromnych, oficjalnie usankcjonowanych przez władze miejskie malowideł na murze (to akurat przedstawiało parę gigantycznych, zadowolonych z siebie biegaczy i kazało mu ujrzeć w lepszym świetle nielegalnych twórców graffiti z ich prymitywnymi znakami stref wpływów), po czym skręcił na oświetlone słońcem, lśniące nowością pasy autostrady numer 90. Dojechał nią do końca, tam gdzie zwężała się i przechodziła w zwykłą ulicę, Lincoln Boulevard, biegnąc pomiędzy nowymi osiedlami mieszkaniowymi i placami komisów samochodowych. Na stacji benzynowej kupił mapę miasta i przestudiował ją dokładnie. Pojechał do Venice tylko dlatego, że przysiągł sobie, iż będzie trzymał się z dala od oceanu. Gipsowe ręce leżały na fote- lu pasażera, a skórzany kapciuch spoczywał w kieszeni koszuli, nad pistoletem w płóciennym woreczku. Kanały, cienkie niebieskie linie na mapie, znajdowały się zaledwie pół szerokości paznokcia od czarnej kreski oznaczającej linię brzegową. Właśnie w wodach Venice Beach jego ojciec uto- nął w roku 1959, stąd on i Sukie uciekli w panice w roku 1986, zo- stawiając w rękach Loretty deLaravy portfel ojca, jego klucze i trzy puszki... Nic nie wyglądało znajomo, ale był tutaj tylko raz, w roku 1986. Przez nieuwagę minął North Venice Boulevard. Musiał je- chać dookoła przez wąskie uliczki, gdzie letnie domki do wyna- jęcia tłoczyły się przy samym krawężniku i samochody zaparko- wane były tak gęsto, że ledwie zostawało miejsce na normalny ruch, a kiedy wreszcie wjechał na North Venice, zorientował się, że jest to jednokierunkowa ulica prowadząca prosto do niedale- kiego już oceanu. Był gotów wrzucić wsteczny bieg i naciskając klakson przepchać się parę przecznic do tyłu, lecz dostrzegł pu- ste miejsce przy krawężniku zaraz za rogiem Pacific, gdzie uda- ło mu się zaparkować bez potrącenia tylnego zderzaka sąsied- niego volkswagena. Nie chciał być tutaj Peterem Sullivanem, nawet jeśli nikt go nie szukał - duch ojca znajdował się prawdopodobnie w morzu zaledwie kilkaset metrów dalej i to stanowiło wystarczający powód, by jak najbardziej zakamuflować swoją obecność. Owinął gipsowe ręce bandaną i zabrał ze sobą. Morska bryza oczyściła powietrze ze smogu, lecz było chłodno i Sullivan cieszył się, że ma na sobie starą skórzaną kurtkę lotniczą. Za dwie ćwierćdolarówki wykupił godzinę czasu parkingowego. Ruszył na drugą stronę Pacific, trzymając gipsowe ręce za pazuchą. Były ciężkie, lecz nie chciał ich nieść pod pachą, bo mógłby stłuc sześć żarówek, które kupił godzinę wcześniej w nocnym sklepie i wepchnął do kieszeni kurtki. Już prawie jestem na miejscu, pomyślał. Znajdował się na dużym parkingu pomiędzy North i South Venice Boulevard. Za odległym chodnikiem South Street, zaraz obok pozbawionego okien szarego betonowego budynku, biegła barierka równoległa do ulicy i następna, ukosem w dół. Pomię- dzy budynkami w tamtym miejscu widział lukę, z pewnością nie była to ulica. Przeszedł sztywnym krokiem na drugą stronę South Venice Boulevard. Zatrzymał się przy barierce, u szczytu prowadzących w dół schodów. Znalazł najbardziej wysunięty na zachód z kana- łów i z ulgą stwierdził, że w ogóle nie wygląda on znajomo. Tafla nieruchomej wody, szeroka na piętnaście metrów, sięgała aż do łukowatego mostu kawałek dalej. Przeglądały się w niej rosnące na brzegu drzewa eukaliptusowe, bambusy i limony. Wysokie na metr ściany kanału oblicowane były kawałkami łupka w kształcie półksiężyca, a domy stojące nad wodą złociło słońce. Sullivan widział szeroki boczny kanał po wschodniej stronie jakąś przecznicę dalej, lecz kładka z South Venice, na której stał, pro- wadziła na zachodni brzeg i najwyraźniej żeby dojść do tamtego bocznego kanału, trzeba było minąć go po tej stronie, przejść przez most i zawrócić. W połowie drogi kładką do poziomu brzegu kanału zanikły odgłosy ruchu kołowego i szum oceanu. Sullivan słyszał tylko brzęczenie pszczół, tony dzwonków wiatrowych i odległe głosy kaczek. Nie znał historii tej nadmorskiej dzielnicy, lecz przez lata usłyszał od ludzi, że została zbudowana na początku wieku jako kiczowata kopia Wenecji; sieć kanałów była wtedy bardziej rozległa i nawet pływały tu gondole, a gondolierzy mówili z włoskim akcentem. Pomysł jednak nie chwycił i Venice popadła w zapomnienie. Po drugiej wojnie światowej stała się zapuszczoną, pustawą kolonią beatników. Znajdował się już na wysokości bocznego kanału, którego brzegi spinał kolejny mostek, a kawałek dalej widać było solid- niejszy most, może nawet przejezdny dla samochodów. Miejski wydział planowania zamierzał zasypać kanały, lecz pod wpływem protestów mieszkańców projekt zarzucono. Ele- ganckie oblicowanie nabrzeży było wyraźnie współczesnym do- datkiem, wiele spośród budynków raziło typowością pseudogo- tyckiego stylu czy stiukowych zdobień, chociaż nadal pośród wiel- kich palm stało tu wiele starych, parterowych kalifornijskich domów z opadającymi dachami krytymi gontem. W jego kierunku szły dwie kobiety z owczarkiem collie. Chociaż żadna nie przypominała doktor Elizalde ze zdjęć, sięgnął wolną dłonią do kieszeni kurtki po żarówkę i papierową torebkę ze sklepu nocnego. Zauważył sowę z brązowego plastiku na słupie ogrodzenio- wym i przypomniał sobie, że widział podobną na szczycie dachu nieco wcześniej. Przed sobą widział teraz następną, zawieszoną na żyłce na gałęzi drzewa. Słyszał również odzywające się w kilku miejscach dzwonki poruszane wiatrem - może doktor Elizalde miała rację co do duchów zbierających się w miejscach takich jak te i mieszkańcy używali tych przedmiotów jako strachów na wró- ble. Strachów na duchy. - Dobry wieczór - powiedział grzecznie, mijając dwie kobie ty z psem. Kiedy były już za nim, włożył żarówkę do torebki, przyklęknął i rozbił ją o chodnik. Obie kobiety drgnęły zaskoczone - ale dopiero po huku pękającej żarówki. - Przepraszam - powiedział nieśmiało, kiwając im głową i da jąc znak ręką. Ruszył dalej, chowając torebkę pod kurtkę. Pomalowany na biało drewniany mostek był stromy. Sullivan zatrzymał się na samej górze, żeby przełożyć zawiniątko z rękami Houdiniego na lewą stronę. Spocił się i żałował teraz, że nie zostawił całego majdanu w samochodzie. Woda w dole była przejrzysta, lecz na tle kamienistego dna nie widział żadnych ryb. Ryby były... Znajdował się w połowie długości chodnika nad bocznym kanałem, na wprost wypłowiałej papierowej czaszki na ścianie starego drewnianego domu (kolejny odstraszacz duchów!). W ogóle nie pamiętał, w jaki sposób przeszedł na drugą stronę i dotarł tak daleko. Poza tamtymi dwiema kobietami wszędzie było pusto. Domy wyglądały na opuszczone - nie dostrzegł choćby kota. (Serce waliło mu w piersi). Woda była zbyt spokojna, domy nad kanałem zbyt niskie, przycupnięte pod wysokimi słupami palm, a cisza nie wydawała się już przyjemna - była to cisza ciemnego podwórka, kiedy wszystkie świerszcze przestają nagle cykać. Nie znajdzie tutaj doktor Elizalde, a nie miał ochoty spotkać nikogo innego. Większy most wciąż znajdował się przed nim. Samochód wspinał się po moście od drugiej strony, zatrzymał na szczycie i zjeżdżał powoli w dół - ostrożnie, gdyż łuk był tak stromy, że kierowca nie mógł widzieć nawierzchni przez sobą. Po prostu wu pe, chłopie, pomyślał Sullivan. Ściskał gipsowe odlewy obiema dłońmi. Nie obejrzał się, choć coś mogło wyłazić z kanału za jego plecami, bo wiedział na pewno, że gdyby to zrobił, musiałby patrzyć za siebie; uciekając z tego miejsca, musiałby iść tyłem ku mostowi prowadzącemu w stro- ... nę normalnych miejskich kanałów, a coś pojawiłoby się przed nim i czekało tylko, aż na to wpadnie. Oddychał szybko i płytko. Głupstwo, pomyślał, zwykłe nerwy. Są tu inne kanały (na pewno?) i Angelica Elizalde może być nad brzegiem następnego albo jeszcze kawałek dalej; może jechać nago na jednokołowym rowerku, a ty i tak jej nie zauważysz, bo wpadasz w panikę. No i dobrze. I tak by mi nie pomogła. Znajdę jakiś inny sposób, żeby ostrzec ducha ojca (wyprawa tutaj to był idiotyczny pomysł). Wyjadę z tego przeklętego miasta i usiądę w jakimś przytulnym barze nad kilkoma szklanicami zimnego piwa. Prawym ramieniem ocierał się o ceglaną powierzchnię porośniętą winoroślą. Zdał sobie sprawę, że przyciska się do muru, byle dalej od kanału - przerażony myślą, że mógłby wpaść do płytkiej wody. Chyba upuścił gipsowe odlewy. Biegł, pięściami młócił powietrze, stopami dudnił rytmicznie o ziemię. Od strony rękawa kurtki usłyszał trzask, a potem następny, jakby puściły szwy. U podnóża mostu zatrzymał się i nieco odetchnął. Most był częścią ulicy, Dell Street, i słyszał szum samochodów na South Ve- nice Boulevard w przedzie. Nawet gdyby coś zmąciło w tej chwili wodę kanału, mógłby puścić się pędem i znaleźć się na środku oświetlonej arterii, zanim jeszcze pierwsze łzy przerażenia miały- by czas spaść na ziemię. Równym, odmierzonym krokiem wspiął się na most i przystanął. Na wprost niego po prawej stronie ulicy znajdował się najwspanialszy z dotychczas widzianych neogotyckich budynków, gmach z witrażowymi szybami w oknach i wieżyczką ze stylizowanymi nasadami kominów na dachu. Zastanawiał się, czy może to być restauracja, z barem i męską toaletą, kiedy nagle usłyszał plusk w wodzie pod mostem. Spojrzał w dół. Ktoś przycupnął tam, obok małej białej łódki spacerowej wyciągniętej na żwirowy brzeg przy przęśle mostu; ktoś w brązowym kombinezonie i wielobarwnej chustce zakrywającej włosy. Po krzywiźnie bioder i smukłości nóg Sullivan poznał, że to kobieta. Patrzyła na zakratowany wylot kanału burzowego. Zataczała dłoń- mi kręgi w wodzie, przemawiając cicho do kogoś w głębi tunelu po drugiej stronie krat. - Frank? Frank, nie chowaj się przede mną. Sullivanowi znowu waliło serce. Zastanawiał się, czy napraw dę chce spotkać sławną doktor Elizalde. Bo musiała to być ona. Ostrożnie sięgnął do kieszeni kurtki (klapa wydawała się szorstka, jakby dotknął materiału, a nie skó- ry) i wyciągnął żarówkę. Trzymając za metalowy gwint, uderzył w kamienną balustradę. Kobieta w dole sekundę wcześniej krzyknęła, wpadła jedną nogą do wody. Rzuciła mu przestraszone spojrzenie i uskoczyła w ciemność. - Niech pani poczeka! - wrzasnął, zbiegając po moście. - Dok tor... - Nie, pomyślał, nie wykrzykuj nazwiska, to jej nie uspo koi. - Angelica! Wyłoniła się spod mostu na oświetlonym słońcem brzegu po zachodniej stronie i oddalała się szybkim krokiem, wyraźnie go- towa puścić się biegiem, gdyby uznała, że ktoś ją ściga. Kilka ka- czek uciekło jej spod nóg do wody. - Możemy sobie nawzajem pomóc! - zawołał za nią, nie scho dząc z mostu na chodnik. - Proszę, wiem, że próbujesz skontakto wać się z Frankiem, a ja muszę skontaktować się z ojcem! - Nie za trzymywała się, z każdym krokiem była coraz dalej. - Potrzebuję twojej pomocy! - krzyknął w desperacji. Wreszcie przystanęła, chociaż nadal się nie odwracała. Otworzył usta, żeby powiedzieć coś jeszcze, ale ona przemó- wiła pierwsza, niskim, chrapliwym głosem, który dotarł do jego uszu, ale byłby zapewne niesłyszalny trzy metry dalej: - Odejdź. Moja pomoc to trucizna. Oto jestem w Venice Beach, pomyślał. - Cóż, moja też. Może znosimy się nawzajem. Gdy się odwróciła, odsunęła chustkę do tyłu i potarła dłonią czoło, jakby bolała ją głowa albo była bardzo zmęczona. - Wiesz, kim jestem. Nie wymieniaj swojego imienia. Nie wy mieniaj też więcej mojego. - Uciszyła go gestem, kiedy próbował coś wtrącić. - Możesz pójść za mną na duży parking w pobliżu. Nie zbliżaj się zanadto. Cofnęła się, minęła podnóże mostu i ruszyła w górę Dell Street, przy ogrodzeniu białego neogotyckiego domu, który Sul- livan wziął za restaurację. Kiedy znajdowała się w połowie dro- gi do znaku ostrzegawczego przy South Venice, Sullivan ruszył za nią. Po kilku krokach zatrzymał się zdziwiony i spojrzał w dół na swoje nogi. Miał na sobie, Bóg wie w jaki sposób... czyjeś spodnie. Za- miast niebieskich dżinsów, które włożył tego ranka w łaźni miej- skiego college'u, miał na sobie szare wełniane spodnie od garni- turu. Z mankietami. Przyklęknął, żeby ich dotknąć, i znowu coś trzasnęło w rękawie jego kurtki. Nagle rękaw odpadł i wisiał mu na dłoni. Uszyty był z wełny. Sullivan poklepał się po bokach - był w marynarce. Obejrzał się, by sprawdzić, czy jego skórzana kurt- ka leży na moście gdzieś dalej. Nie leżała. Ściągnął rękaw. Górna krawędź była obrębiona, z wszytymi metalowymi zatrzaskami. (Zauważył, że ma na sobie białą koszulę, a nie kraciastą flanelową, którą pamiętał). Chwycił mankiet drugiego rękawa i szarpnął, i ten również odpadł z trzaskiem. Marynarka miała odpinane rękawy, można ją było nosić jako kamizelkę. Po co komuś marynarka z odpinanymi rękawami? Mogłaby się przydać magikowi, pomyślał. Żeby mógł pokazać, że nie chowa nic w rękawie. Houdini był magikiem, prawda? Może wcale nie zgubiłem maski - może mam ją na sobie. Oddychał głęboko, obserwując kaczki na wodzie. Wciąż był zdenerwowany, lecz minęło poczucie dziwnej samotności, wrażenie, że jest jedyną poruszającą się istotą na szkiełku mikroskopu. Spojrzał na swoje ręce. Nie był nawet specjalnie zdziwiony czy przestraszony (chociaż przyspieszyło mu serce), kiedy zauważył, że ma inne dłonie. Palce grubsze, paznokcie obcięte, a nie obgryzione, kciuki dłuższe. Na kostkach miał kilka małych blizn, ale nie były to te blizny, które pamiętał. Przeczesał palcami włosy. Dostał gęsiej skórki, bo włosy wydawały się niesforne i sprężyste, nie proste i gładkie jak zwykle. Opadały jednak w znajome kosmyki, kiedy je potargał, i teraz znowu czuł ograniczającą ruchy sztywność rękawów skórzanej kurtki. Nagle poczuł ciężar gipsowych rąk; chwycił je mocno. Żarówka pękła z cichym trzaskiem w kieszeni kurtki, lecz nie potrzebował już żarówek. - Hej! - zawołał. - Hej, Angelica! Zatrzymała się i obejrzała. Była dużo niższa, niż sądził wcześniej. Zdał sobie sprawę, że to zupełnie inna kobieta - pulchniej-sza, z kręconymi ciemnymi włosami nie schowanymi pod żadnym nakryciem głowy, ubrana w długą spódnicę. Lecz musiała to być doktor Elizalde. - Proszę spojrzeć na siebie - rzucił pospiesznie, bo spódnica zaczynała już robić się przezroczysta. Kobieta zerknęła w dół na własne nogi, które ponownie ubrane były w brązowy kombinezon. I chociaż Sullivan nie za- mrugał ani nie dostrzegł, by zmieniła położenie na tle chodnika i odległych budynków, była nagle wyższa, jakby przysunęła się bliżej. Podbiegł. Dopuściła go do siebie na odległość trzech metrów, zanim się cofnęła. - Widziałaś to? - zapytał. Doktor Elizalde nagle bardzo pobladła. Spojrzała na pękate zawiniątko, które Sullivan trzymał w rękach. - Nie jesteś kolejnym duchem, co? - Nie, jestem tak samo żywy jak ty. Widziałaś... - Tak - przerwała mu - i ty, i ja. Boże, nienawidzę tego wszyst kiego. Nie rozmawiajmy, dopóki nie oddalimy się dostatecznie od kanałów. Przebiegł za nią na drugą stronę South Venice. Angelica skręciła i zaczęła iść wzdłuż pasa ziemi ciągnącego się między krawężnikiem a chodnikiem, w stronę Pacific Avenue. Sullivan ruszył jej śladem, depcząc po kępach trawy, pojemnikach po jedzeniu i butelkach w szarych papierowych torbach. Unikamy znanych szlaków, pomyślał. Weszli na parking przez przerwę w niskim murze. Napis na czerwonej tablicy przy wjeździe głosił: NIEWŁAŚCIWY KIERUNEK - STOP - KOLCZATKA NA DRODZE; ktoś dopisał krzywymi literami DYM pod słowem STOP. - Pod tym parkingiem biegnie kanał - odezwał się Sullivan, kiedy znaleźli się na rozległej betonowej płaszczyźnie, z widocz- nymi w oddali słupami latarń, niskimi budynkami mieszkalnymi i drzewami eukaliptusowymi skąpanymi w blasku słońca. - Mogę pobiec stąd w dowolnym kierunku - powiedziała An gelica. - Podobnie jak ty. Znajdujemy się pomiędzy dwiema jed nokierunkowymi ulicami, jedna prowadzi do morza, druga w prze ciwną stronę. To powinno utrudniać zlokalizowanie nas. A ty masz dodatkowo potężną maskę, zgadza się? Wystarczająco mocną dla nas obojga, jak widzieliśmy. - Ktoś... dostrzegł nas, prawda? - domyślił się Sullivan. -1 ma ska nabrała pełnej mocy. Może dlatego że było nas dwoje i nasze pola zachodziły na siebie, to jest byłem obok twoich... "bezruchu jasności, jasności bezruchu". Kombinezon doktor Elizalde był ciasny i jakby wypchany. Sullivan zdał sobie sprawę poniewczasie, że musi mieć pod spodem inne ubranie. Wbiła w niego wzrok. - To wyrażenie, którego użyłam kiedyś w wywiadzie dla "LA Weekly". Kim jesteś? - Nazywam się Peter Sullivan. Jestem inżynierem elektry kiem i pracowałem kiedyś w filmie, co może być pewną podpowie dzią. Ja również przebywałem długo poza miastem, podróżując po całym kraju z wyjątkiem Kalifornii. - Znowu brakowało mu tchu. - Ukrywałem się przed kimś, kto umarł. Cóż, powiedziałem już, to był mój ojciec. Lecz to Halloween będzie ciężkie. Powiem szczerze, jestem ścigany; ale chyba jesteś na tyle bystra, by wie dzieć, że i na ciebie ktoś dybie. Powinniśmy działać razem. Mam maskę. I znalazłem kryjówkę, czynszową kamienicę nad wodą, sprawiającą wrażenie, jakby była spowita psychiczną mgłą. Nie wyglądała na przekonaną. W jej ciemnych oczach nadal czaiła się podejrzliwość. - I naprawdę dobrze znam to miasto - dodał Sullivan nieprze- konywająco. - Ja również jestem zaznajomiona z Nuestra Seńora la Reina de los Angeles. Rozumiem, pomyślał ze zmęczeniem. Jesteś Meksykanką, jesteś związana z tym miejscem więzami krwi i nie potrzebujesz białego przydupasa. Nasza Pani Królowa Aniołów, pomyślał; przy- pomniał sobie wers z jednej z idiotycznych kolęd bożonarodze- niowych autorstwa Sukie: "Komandor Kosa, szkieletowy król anio- łów". Sukie miała na myśli śmierć, kostuchę. Nagle bardzo zatę- sknił za siostrą bliźniaczką, która odeszła z Komandorem Kosą. - Posłuchaj - rzekł niemal bezradnie - potrzebuję partnera. Ty chyba też. Spojrzała poza niego na samochody przejeżdżające Pacific Avenue. Wiedział, że zaraz mu odmówi, uprzejmie, lecz stanow- czo, i po prostu odejdzie. Zapewne nie wróci tutaj, będzie szukać swojego Franka gdzie indziej, gdzie Sullivan nigdy jej nie znaj- dzie. - Nie decyduj teraz - poprosił - nie, nawet się nie odzywaj. Bę dę na parkingu na cyplu koło Bluff Park w Seal Beach dzisiaj o ósmej wieczorem. To otwarta przestrzeń, możesz podjechać tak sówką, w przebraniu, i jeśli ci się nie spodoba to, co zobaczysz, po prostu pojedziesz dalej. Jeśli wolisz, możesz uciec w tym czasie, znaleźć się daleko stąd, schować się na jakimś drzewie. Ja będę na cyplu. O ósmej. Dziś wieczór. Do widzenia. Odszedł szybkim krokiem, w kierunku Pacific, swojej furgo- netki i jakiegoś ciemnego baru z męską toaletą. "O rum kluczu, o rum kluczu do zapomnienia", zaśpiewał w myślach. Rozdział 30 Jakże uśmiecha się pogodnie Paszczeka twoja słodka, Gdy rybki małe tak łagodnie Zaprasza, ach, do środka! Lewis Carroll, "Przygody Alicji w krainie czarów" Ja go połknąłem, pomyślał Kootie tępo po raz dziesiąty. Leżał rozciągnięty na tylnym siedzeniu furgonetki, na lewym boku, który zdążył mu już zdrętwieć. Cały kręgosłup go bolał, kiedy furgonetka brała zakręt. Połknąłem go, tak jak wieloryb połknął Jonasza. (A raczej wciągnąłem go nosem). Czy można zwymiotować ducha? Wykasz- leć go? Czy też naprawdę będą musieli mnie rozciąć, żeby go wy- dobyć? Ale on jest w mojej głowie! Przy hali koncertowej poprzedniego dnia Edison powiedział: "Zjedzą mnie i zabiją ciebie". Czyżby te słowa miały się ostatecznie sprawdzić? Kierowca nałożył słuchawki na łysą głowę, od czasu do czasu mówił do maleńkiego mikrofonu pod brodą. Mężczyzna w odblaskowych okularach znalazł w radiu miejscową stację i kołysał się do rytmu starej rockowej piosenki. Kootiego ponownie zaszokowała ich obojętność. Czy byli przyzwyczajeni do wożenia na śmierć małych chłopców? Nagle prawy łokieć wbił mu się boleśnie w żebra pod naci- skiem napiętego pasa - furgonetka zwalniała. Kootie nie mógł usiąść, mając nogi przymocowane taśmą do podstawy fotela. Pró- bował odepchnąć się i zmienić pozycję, ale lewa ręka mu zdrę- twiała, nie słuchała go, jakby należała do kogoś innego. - Dwójka i powoli - powiedział mężczyzna po stronie pasaże ra - zupełnie wyprostuj koła. - Nie pierwszy raz wykonuję ten manewr. Rozległ się metaliczny łoskot. Nacisk na żebra i prawy łokieć Kootiego nagle zelżał, chłopiec potoczył się pod oparcie - furgonetka ruszyła powoli do przodu, pokonując jakąś stromiznę; najwyraźniej wjeżdżała na spuszczoną platformę. Nie widział przedniej szyby, ale głowy mężczyzn były teraz w cieniu i we wnętrzu pojazdu zapanował mrok. - Gdy tylko przejadą przednie koła, dodaj gazu, a potem za hamuj, gdy przejadą tylne. - Nie pierwszy raz wykonuję ten manewr. Silnik zacharczał, przód pojazdu opadł gwałtownie i przeciążenie docisnęło Kootiego do napiętego pasa bezpieczeństwa. Kierowca wyłączył silnik, zaciągnął ręczny hamulec i otworzył drzwi. Stuknęły o coś. Po metalicznym echu Kootie zorientował się, że furgonetka została wprowadzona do wnętrza ciężarówki, tak jak karetka pogotowia w "Szklanej pułapce" z Bruce'em Willisem. Obaj mężczyźni wysiedli z pojazdu Fusselów, przeszli na tył ciężarówki. Kootie usłyszał, jak zeskakują na ziemię, potem łoskot jakichś ciężkich metalowych rzeczy wrzucanych do środka i zgrzyt zasuwanych tylnych drzwi. Oczy miał szeroko otwarte, ale choć wytężał wzrok, widział tylko wirujące wielobarwne tęcze. Mogli zostawić mi latarkę, pomyślał. Jego oddech i tętno były bardzo szybkie. Obawiał się (nawet bardziej niż tego, że zacznie szarpać się i wrzeszczeć, straciwszy resztki panowania nad sobą), że może zsikać się w spodnie. Włączona latarka, zapłaciłbym za baterie. Reflektory furgonetki, podładowaliby później akumulator od akumulatora ciężarówki. Choćby zapalniczka - zapalona i ustawiona na desce rozdzielczej. Zazwyczaj Kootie nie używał brzydkich słów, ale teraz, w tych egipskich ciemnościach, chwytał się ich jak zbawienia. Jedna pieprzona zapalniczka, pomyślał. Policzki powyżej taśmy miał zziębnięte od łez. Czekał, aż Edison wrzaśnie na niego... lecz stary człowiek milczał. Może opuścił Kootiego. Może ci ludzie puszczą go wolno, skoro Edison zniknął...? Bzdury! Silnik ciężarówki zaczął działać - był głośniejszy od silnika furgonetki. Cały stalowy kontener ruszył do przodu, z furgonetką kołyszącą się w środku. Chwilę później Kootie podskoczył, bo nagle w rogu ciężarówki zajaśniało światło - poza furgonetką, przy prawym przednim zderzaku, poruszający się żółtawy punkcik. Usłyszał szurające kroki - ciężkie, dorosłego - na metalowej podłodze. Drzwi furgonetki odsunęły się i zobaczył twarz oświetloną drżącym światłem latarki. Lśniące małe oczka przypominały pestki słonecznika. - Posłuchaj pewnej przypowieści - rzekł znajomy głos. - Wę drowiec ujrzał człowieka na polu, stojącego pod jabłonią i trzyma jącego w wyciągniętych rękach nad głową żywą świnię. "Co ro bisz?" - zapytał wędrowiec. "Karmię świnię jabłkami". "Czy w ten sposób nie trwa to długo?". Człowiek na polu odpowiedział: "A czymże jest czas dla świni?". Kootie jęczał tylko przez taśmę kneblującą mu usta. Cała ciężarówka zdawała się spadać w ciemną przepaść, w otchłań poniżej oświetlonych słońcem ulic Los Angeles. - Al! Pomóż mi, Al! - wrzasnął przez knebel, zupełnie oszalały. Sherman Oaks zadzwonił do centrali ponownie o czwartej. Tym razem wreszcie operator miał coś do powiedzenia. Podał mu numer telefonu i poradził, żeby skontaktował się z nim jak najprędzej. Oaks wrzucił ostatnią ćwierćdolarówkę do automatu. - Gdzie jesteś? - zapytał męski głos, gdy tylko Oaks się przed stawił. - Nasze wozy krążą cały czas po Inglewood. Jeśli będą mu siały jeździć tak dużo dłużej, szef mówi, że nasza marża wzrośnie do piętnastu procent. - Jestem przy Slauson i Central, obok boisk sportowych - po wiedział Oaks. - Ciężarówka będzie tam za... sześć do siedmiu minut.To cię żarówka koncernu Edisona, czarno-pomarańczowa... - Co takiego? - Koncern Edisona. Jakiś problem? Ciężarówka nie jest kra dziona; kierowca to autentyczny pracownik koncernu, lecz jest wtajemniczony i był akurat na miejscu, kiedy zabieraliśmy wóz. Zgłosił chorobowe czy coś w tym rodzaju. Oaks próbował znaleźć powód dla swojego wzrastającego przerażenia i znalazł. - Potrzebuję dużej obszernej ciężarówki, ze spuszczaną kla pą, takiej, do której można wprowadzić samochód! Nie dźwigu czy podnośnika... -Wzbierał w nim autentyczny gniew. Coś było nie tak. - Nie zapłacę żadnej marży za jakiś cholerny... - Jezu, człowieku, to jest właśnie ten rodzaj, jakiego potrze bujesz. Edison ma najróżniejsze pojazdy, nie tylko dźwigi na prawcze. Oaks czuł się jak komora mgłowa, w której naruszona zosta- ła próżnia i wewnątrz zaczai zbierać się deszcz. - W porządku.Tyle że... - Oczywiście. Słuchaj teraz, na tyle ciężarówki jest pistolet, razem z rzeczami, o które prosiłeś. Kierowca nalegał, żeby w razie czego wszystko mogło wyglądać jak porwanie, rozumiesz? Nie do tykaj pistoletu, są na nim teraz niemożliwe do odszyfrowania od ciski palców. - Czy jest tam nóż? Potrzebuję noża... - Nie mogę zastrzelić chłopca, bo narobię huku, pomyślał Oaks. - Nóż również jest. Spróbuj się rozluźnić, dobrze? Wejdź w kontakt ze swoim wewnętrznym dzieckiem. - Połączenie zosta ło przerwane. Oaks odwiesił słuchawkę. Wziął głęboki oddech i wypuścił powoli powietrze, starając się nie słyszeć towarzyszącego temu zgiełku głosów. Raczej z zewnętrznym dzieckiem, pomyślał. Ale ja chcę wejść w kontakt z wewnętrznym starym człowiekiem. Ciężarówka koncernu Edisona! Podniósł z ziemi tekturowe pudełko i wyszedł z budki, zwal- niając miejsce przestępującemu z nogi na nogę handlarzowi nar- kotyków. Pudełko zagrzechotało mu w dłoni. Marża, pomyślał z goryczą. To tak jak opodatkowywanie kelnerskich napiwków - facet biorą- cy działkę z pewnością podwyższy wartość rzeczywistej transak- cji. Oaks zapakował do pudełka dziesięć małych szklanych probó- wek, które miały reprezentować dziesiątą część świeżutkich du- chów, jakie zbierze w ciągu najbliższego miesiąca. Przyniósł je ze sobą, żeby "zrobić dobre wrażenie". Każdą probówkę wetknął do prezerwatywy. Obstadt nigdy pewnie nie widział pierwotnego produktu i bez wątpienia pomyśli, że to ekscentryczne opakowanie jest standardem w branży. Dziewięć probówek znajdowało się w prezerwatywach marki Ramzes, jedna schowana była do Trojana. Bezpieczny seksorcyzm. Duch trojański. Oaks nie chciał płacić żadnej marży. Jeśli Obstadt nadal jest dyletantem, to cóż, może zacząć interesować się dobrymi winami albo czymkolwiek; jeśli jednak do tego czasu będzie nadal smakoszem "dymków", to znajdzie się w tej samej sytuacji, w jakiej Oaks był w roku 1929. (Tego ranka Oaks zaczai przypominać sobie wydarzenia sprzed roku 1989 i doszedł do wniosku, że jest dużo starszy, niż wcześniej myślał). Po pospiesznym zgromadzeniu tysiąca "dymków" i przekazaniu ich jednemu z ludzi Obstadta, i po spakowaniu obecnych dziesięciu, zostały mu już tylko cztery nieoznakowane duchy do wciągnięcia; czterech godnych pożałowania, gwałtownych, przedwcześnie zmarłych młodych chuliganów, tego typu zabutelkowane dusze, które zwykle odrzucał jako "gówno warte". Nie uczyniły wiele dla powstrzymania hałaśliwej armii Kościstego Ekspresu, ło-skoczącej i ryczącej wewnątrz głowy Oaksa. W tym zamieszaniu dawne wspomnienia budziły się i wypływały na powierzchnię umysłu (niczym niesmaczny stary topielec, wyrzucony przez rzekę Yarra w Melbourne w roku 1920, zaraz po tym jak skrępowany łańcuchami Harry Houdini został wrzucony do tej samej rzeki, by pokazać jedną ze swoich słynnych ucieczek; oczywistym, choć niesmacznym błędem było rzucenie się na wzdętego, poranionego trupa w nadziei, że jest to wreszcie świeżo zmarły Houdini). Pamiętał Los Angeles lat dwudziestych, kiedy neony były jeszcze taką nowością, że ich eterycznego, barwnego światła używały jako ozdoby głównie kościoły - katedra "Jam jest Mocą" i ukształtowana na podobieństwo latającego talerza świątynia Angelusa Aimee Semple McPherson na Glendale Boulevard. Oaks pod innym nazwiskiem był wyznawcą wszelkiego rodzaju przywódców duchowych, wstąpił nawet do faszystowskiego Legionu Srebrnych Koszul Williama Dudleya Pelleya - choć kiedy kazano mu, zgodnie z wymogiem organizacji, ujawnić dokładną datę i godzinę uro- dzenia, podał fałszywe dane. Nie znał daty swych urodzin; by nie podać prawdy nieświadomie lub przypadkiem, jako swoje zgłosił dane wybranego losowo gwiazdora filmowego, Raniona Novarro. Zastanawiał się czasami, chociaż zawsze bez żalu, czy śmierć No- varro we wczesnych godzinach święta Hallooween w roku 1969 mogła być konsekwencją tamtego dawnego kłamstwa. W roku 1929 wciągnął ducha przechowywanego w pojemniku z matowego szkła; coś cuchnącego, nieżywego utkwiło mu w psychicznym przełyku, blokując umysł, uniemożliwiając wchłonięcie jakichkolwiek nowych duchów. (Pomyślał o twarzy oklapniętego manekina, którą widział poprzedniego dnia na schodach do parkingu przy hali koncertowej). Oaks wiedział, że doszedł do siebie po tamtej katastrofie. (Próba samobójcza? Coś z jego brakującą ręką? Wspomnienia były niczym mgła niesiona przez morską bryzę). Jakiś psychiczny sprytny manewr. Nadjechała ciężarówka ze znakiem Edisona. Mężczyzna w niebieskich dżinsach i czerwonej koszuli otworzył boczne drzwi i zeskoczył na ziemię. - Oaks? - zapytał. Kiedy Oaks potwierdził, ciągnął dalej: - Będziesz miał pół godziny dla siebie. Jeśli przekroczysz czas, two ja miesięczna stawka wzrośnie. Co jest w pudełku? Oaks wysunął pudełko przed siebie na wyprostowanej dłoni, niczym kelner. - Zapłata za następny miesiąc, z góry. - W porządku, dzięki. Dopilnuję, żeby je dostał. W tym momencie nowiutki chrysler zatrzymał się za ciężarówką. Mężczyzna w czerwonej koszuli zaniósł do niego pudełko i wsiadł do środka. Oaks spojrzał ponuro na czarno-żółto-pomarańczową ciężarówkę, a potem westchnął i obszedł ją od tyłu. Kiedy podniósł zasuwane tylne drzwi, z zadowoleniem spostrzegł, że rzeczy, o które prosił, leżą na aluminiowej podłodze: latarka, szpagat, taśma izolacyjna, nóż myśliwski. W przednim prawym rogu widział pistolet, na którego obecność nalegał podobno kierowca, lśniący rewolwer z krótką lufą. Tego nie będę potrzebował, pomyślał Oaks, stawiając stopę na zderzaku. Rozdział 31 A razu pewnego naprawdę przestraszyła swoją starą nianię, gdy nagle krzyknęła jej do ucha: "Nianiu! Spróbujmy udawać, że jestem głodną hieną, a ty kością!". Lewis Carroll, "O tym, co Alicja odkryła po drugiej stronie lustra" Ko otie nie zdołał zerwać ani osłabić więzów; mógł jednak się- gnąć dłonią do kieszeni spodni. Jednoręki przeszedł nad przednim fotelem. Latarka, zawieszona na jego szyi, kołysała się gwałtownie. Zacisnął dłoń na kędzierzawej czuprynie chłopca i podniósł go do pozycji siedzącej. Potem usiadł, twarzą do Kootiego, patrząc mu prosto w oczy. Kootie bezsilnie odwzajemnił spojrzenie. Okrągła, gładka twarz jednorękiego oświetlona była od dołu przez latarkę, więc nos przypominał nozdrza zwierzęcia. Maleńkie czarne oczka lśniły. - Żadnej ektoplazmy w zapasie, co? - powiedział. - Żadnego psa czy manekina? - Uśmiechnął się. - Usta masz zaklejone taśmą. Trudno ci będzie oddać tchnienie przez nos. Proszę bardzo. Kootie uświadomił sobie, że mężczyzna ma nóż, dopiero kiedy wąski grzbiet stali przesunął mu się nad ustami i po policzku prawie do samego ucha. Towarzyszył temu odgłos jakby odpinanego zamka błyskawicznego. Chłopiec odetchnął przez usta i taśma odsunęła się niby połówka drzwi. - Mój kompas wskazuje północ - powiedział jednoręki. - Duch jest uwięziony w tobie. Musisz się rozluźnić, otworzyć. Ruchem podbródka skierował światło latarki na bok, po czym podniósł lewą rękę, tak że jej cień widniał pośrodku kręgu żółte- go światła na wzmacnianej nitami ścianie ciężarówki. Zerkając z ukosa na utworzony w ten sposób "ekran", poruszał palcami i powiedział z radosnym ożywieniem: - Co byś powiedział na... nosorożca? - Potem złączył palce i rzekł: - Mali chłopcy zawsze najbardziej lubią klownów. - Kciuk tworzył teraz pętlę z palcem wskazującym, pozostałe palce były wyprostowane. -Wiesz, co mówi kogut? Kukuryku! Kootie zdał sobie sprawę zdumiony, że ten człowiek odgrywa dla niego coś w rodzaju teatrzyku cieni. - Miłe i wesołe, ale niezbyt ekscytujące - uznał jednoręki, opuszczając rękę i pozwalając latarce opaść, tak że ponownie oświetlała jego twarz od dołu. - Co mogłoby być bardziej ekscy tujące dla samotnego aniołka od lotu na wzgórze, gdzie mieszka ją bogaci państwo? I to na pokładzie naprawdę wspaniałego po jazdu! Dam ci przedsmak takiej podróży. Ponownie popatrzył Kootiemu prosto w oczy. Mruczał monotonnie i kiwał głową. Pomimo napięcia Kootie pomyślał, że zaraz zaśnie. W jednej chwili ciężarówka zaczęła podskakiwać i dźwię-czeć, skierowała się w górę, a miękki fotel pod Kootiem zamienił się w twarde drewno. Chłopiec otworzył oczy i szarpnął się gwałtownie. Wpadający przez szyby blask oświetlał wnętrze wagonika kolejki wspinającego się po szynach stromym zboczu. Kootie sie- dział jednak prosto, a kiedy się rozejrzał, dostrzegł, że wagonik został zbudowany specjalnie dla tego miejsca - podłoga, fotele i okna ustawione były pod kątem, niby zęby piły w ukośnej obu- dowie. Na tle nieba widoczna była sylwetka miasta jak ze starej czarno-białej fotografii. W fotelu obok przy oknie siedział mały chłopiec w krótkich spodenkach i sztruksowej czapeczce. Patrzył na kogoś po drugiej stronie przejścia. Kootie powiódł wzrokiem za jego spojrzeniem i drgnął, bo zobaczył mężczyznę o okrągłej twarzy, nadal w ubraniu włóczęgi, lecz teraz z dwiema rękami. - Gdzie jest dżentelmen, z którym przybyliście, chłopcy? - zapytał mężczyzna. Chłopiec obok Kootiego odpowiedział: - W niebie, poślij tam, by sprawdzić. Jeśli twój goniec go nie znajdzie, poszukaj sam w innym miejscu. A naprawdę, to jeżeli go nie znajdziecie w ciągu miesiąca, to zwietrzycie go wchodząc schodami na krużganek*. - Hamlet do Klaudiusza - rzekł mężczyzna, kiwając głową. - Pokazujesz mi się zatem jako młodzieniec, co? Dlaczego nie? - Uśmiechnął się. - O co chodzi, nie podoba ci się moja twarz? - Nie bardzo - odparł chłopiec. Mężczyzna zachichotał. Spod kurtki wyciągnął ołówek długi na łokieć i gruby jak parówka, a drugą ręką wydobył ogromny rulon papieru. - Na szczycie wzgórza wypełnię formularze adopcji dla was obu, urwisy - powiedział miłym tonem. Chłopiec obok Kootieg* potrząsnął stanowczo głową. - Mam inne zdanie na ten temat - powiedział. Nagle przód wagonika opadł, a tył podniósł się i chociaż żaden z trzech pasażerów nie poczuł zmiany, siedzenia i podłoga były teraz ustawione poziomo, jak w normalnym wagonie. Za oknami zrobiło się ciemno, małe gazowe lampki zapaliły się na pokrytych boazerią ścianach. Wagonik, teraz dłuższy i szerszy, pędził nocą przez jakąś niewidzialną równinę. Mężczyzna z małymi oczkami siedział kilka rzędów w przedzie, miał na sobie marszczoną białą koszulę i szary płaszcz. W przejściu obok niego stał wysoki Murzyn - jego ubranie było elegancko skrojone, lecz wydawało się sporządzone z pozszywanych ze sobą szerokich brązowych liści. Z tyłu rozległ się chłopięcy głos: - Gazety, jabłka, kanapki, słodycze, orzeszki! Kootie odwrócił się z trudem, gdyż jego ruchy nadal ograni- czał pas bezpieczeństwa przyklejony taśmą do dłoni, i ujrzał chłop- ca w sztruksowej czapeczce. Chłopiec miał przerzucony przez ra- mię duży wiklinowy koszyk. Przechodził powoli przez wagon, pa- trząc na dwóch mężczyzn w przodzie. - Gdzie jesteśmy? - zapytał szeptem Kootie, kiedy chłopiec był obok niego. - Godzinę przed Detroit - odparł chłopiec. - Jeszcze dwie go dziny do Port Huron. Siedź spokojnie, Kootie. Gazety, orzeszki! - zawołał głośniej. W wagonie znajdowały się tylko cztery osoby. Mężczyzna, który miał teraz obie ręce, patrzył na chłopca. - Pamiętam! - powiedział cicho. - To ty? Chryste, który to był rok? Chłopiec z koszykiem zatrzymał się na moment, a Kootie wyczuł, że również on jest zaskoczony. Potem podjął swoje zawołanie: "Jabłka, kanapki, gazety!" i ruszył dalej wzdłuż wagonu. Wnętrze pociągu pachniało jak para nowiutkich skórzanych butów. Mężczyzna wstał, odpychając się od oparcia siedzenia, żeby pokonać przyspieszenie pociągu. - Cóż, dobrze, zniszczę twoje papierowe barykady. Hm... ga zety? - Wyciągnął przed siebie obie ręce. Chłopiec położył mu na dłoniach stos gazet z koszyka. Mężczyzna odwrócił się do otwartego okna i wyrzucił gazety w ciemność na zewnątrz. - Zapiać temu chłopcu, Nicotinusie - powiedział. Murzyn wręczył chłopcu kilka monet. - Czasopisma - rzekł potem mężczyzna. Wziął stos czasopism, które chłopiec wyjął z koszyka, i również wyrzucił je przez okno. - Zapłać chłopcu, Nicotinusie. Kootie siedział na drewnianej ławce, z nadgarstkami przymocowanymi do szerokiego, anachronicznie wyglądającego pasa bezpieczeństwa z plecionego nylonu, i patrzył, jak wszystkie towary z koszyka chłopca, jeden za drugim, kanapka za torebką orzeszków, znikają w ciemności za oknem. Przez cały ten czas Murzyn wpatrywał się z natężeniem w mężczyznę, który powtarzał: - Zapiać chłopcu, Nicotinusie. Pusty koszyk również wyleciał za okno, opłacony garścią brzęczących monet. Chłopiec włożył dłoń z pieniędzmi do kieszeni, a potem przyłożył ją na moment do ust, jakby zjadał monetę. Stał z pustymi rękami, plecami do Kootiego, podczas gdy pociąg pędził przez noc, a ogniki gazowych lampek na ścianach migotały w ciszy. Po chwili zdjął buty, koszulę i czapkę. Podał je mężczyźnie. Na okrągłej twarzy mężczyzny pojawił się uśmiech, chociaż jego maleńkie oczka pozostały nieruchome. Wyrzucił rzeczy chłopca przez okno, po czym rzekł: - Zapiać chłopcu, Nicotinusie. Chłopiec wyciągnął rękę jeszcze jeden raz - a Murzyn chwycił go i cisnął na podłogę. Kootie został ciśnięty bokiem na tylne siedzenie furgonetki. Leżał przywalony ciężarem jednorękiego, krztusząc się i dławiąc, bo w jego ustach znalazł się nagle pękaty plastikowy cylinder; latarka była zablokowana gdzieś pomiędzy ich ciałami i nic nie widział w całkowitej ciemności. Coś raz po raz uderzało go w bok ponad drucianym pasem, rozrywając drelichową kurtkę. Wiedział, że to ostrze noża powstrzymywane przez metalowe zwoje pasa I-ON--A-CO; dźgnięcia były wściekłe i na pewno któreś osiągnie wreszcie cel. Przytknął język do denka plastikowego cylindra, lecz zanim zdążył go wypluć, żeby krzyczeć i gryźć, bezwiednie zacisnął szczęki. W tym samym momencie w jego głowie rozległ się krzyk: "Nie, Kootie!"; był to Edison - i małym sprzedawcą na pokładzie nocnego pociągu z halucynacji również był Edison. "Ja to zrobię!". Ostrze noża ześlizgnęło się z górnej krawędzi drucianego pasa i czubek natrafił na żebro. Kootie skrzywił się z bólu. Obrócił głowę. Znalazł się twarzą w twarz z mordercą. Dolnymi zębami ściągnął wieczko z plastikowego cylindra i odetchnął mocno prosto w szeroko otwarte usta mężczyzny. Jednoręki szarpnął się gwałtownie, rąbnął z całej siły o zasuwane drzwi - latarka zatoczyła krąg niby oszalały robaczek świętojański - po czym przewiesił się brzuchem na oparciu fotela, kopiąc nogami w powietrzu, tak że Kootie słyszał trzask ścięgien. Chwilę później mężczyzna zaczai wymiotować głośno i gwałtownie. Przerażony chłopiec pomyślał, iż jego prześladowca wyrzyguje wnętrzności na podłogę. Lewa dłoń Kootiego delikatnie obmacała żebra. Palce zaci- snęły się na rękojeści noża i wyciągnęły ostrze z dziury wybitej w materiale kurtki. Kootie skrzywił się i jęknął, kiedy czubek no- ża wydostał się z jego ciała, a ostrze zgrzytając przeciągnęło po zwojach pasa, lecz nie szarpał się, gdyż wiedział, że Edison kieruje jego dłonią. Czuł ciepłą krew spływającą po brzuchu. Prawie podskoczył, kiedy zimne ostrze dotknęło jego prawego nadgarstka, lecz po- tem jego dłoń wyszarpnęła się i była wolna. Wreszcie wypluł plastikowe pudełeczko i łkał, opanowany klaustrofobicznym lękiem. - Proszę mnie stąd wydostać! - jęczał. - Och, proszę, niech mnie pan stąd wydostanie! Chciał być teraz tylko współpracującym pasażerem we własnym ciele. Z wdzięcznością poczuł, jak jego prawa ręka uwalnia lewą, a potem usiadł i pochylił się, by przeciąć więzy na nogach. Jednoręki przesuwał się na oparciu fotela z każdym atakiem torsji. Jego nogi zabębniły o dach furgonetki. - Edison! - powiedział donośnie, wyrzucając z siebie sylaby niczym kawały żużlu. - Byłeś to ty... ponownie? Kootie nie wiedział, czy to on sam, czy Edison nacisnął na klamkę i otworzył przesuwane boczne drzwi furgonetki. Stanął na podłodze ciężarówki, kołysząc się, jakby był na pokładzie jach- tu, i po omacku zrobił kilka kroków, dotykając wreszcie drżącej, karbowanej blachy stanowiącej tylne drzwi. Rana na boku była tylko punkcikiem bólu, czuł jednak gęstą wilgoć obciążającą fałdy koszuli ponad pasem i ciepłą strużkę krwi spływającej po nodze. - Kootie! - wysapał. - Oddychaj wolniej, bo zaraz zemdlejemy. Zaczął odliczać cztery uderzenia serca na każdy wdech i czte ry na każdy wydech. Bezwiednie jego prawa dłoń dotknęła boku, przyciskając się do rany. Za sobą słyszał szuranie - jednoręki zdołał wstać w furgonetce. Lewą ręką Kootie namacał ciężką stalową dźwignię zamykającą drzwi, po czym wsparł się na zdrowej nodze i wypchnął dźwignię. Drzwi z terkotem zwinęły się do góry. Wnętrze ciężarówki zalał oślepiający blask słońca. Dzień był przeraźliwie jasny. W dole przesuwał się uciekający asfalt. Kootie widział samochody, niski biurowiec i budynek Pizza Hut z czerwonym dachem. Obejrzał się. W mrocznym wnętrzu ciężarówki ujrzał jednorękiego, wyczołgującego się głową naprzód z furgonetki na podłogę. Oddychaj wolniej! - przypomniał sam sobie. - Co mam teraz zrobić, panie Edison? - zawołał, a jego głos nie odbił się echem, lecz został uniesiony przez wiatr. Nie wyczuł żadnej odpowiedzi; a kiedy spróbował ponownie pozwolić duchowi przejąć kontrolę nad jego ciałem, musiał chwy- cić się dolnej krawędzi drzwi, bo nogi się pod nim ugięły. Omal nie wypadłby z pędzącej ciężarówki. Musiał postąpić krok do tyłu, gdyż ciężarówka zwalniała. Pomachał w stronę samochodów jadących za ciężarówką, wołając bezgłośnie: "Zwolnijcie, wyskakuję! Nie przejedźcie mnie!". Asfalt w dole nadal uciekał z przerażającą szybkością. Potoczysz się, pomyślał Kootie; nawet jeśli ciężarówka bardzo zwolni, nie zdołasz wylądować biegnąc wystarczająco szybko, potoczysz się niczym szmaciana lalka. Wyobraził sobie swoją czaszkę uderzającą o krawężnik, wyłamujące się łokcie, pękające golenie... Nie był w stanie tego zrobić. Lecz jeśli poczeka jeszcze kilka sekund, jednoręki znowu go dopadnie. Lśniący biało-czarny radiowóz policyjny wjechał w lukę pomiędzy ciężarówką i jadącym za nią samochodem. Oślepiająco błyskał niebieskimi i czerwonymi światłami. Urywany dźwięk syreny zaświdrował w uszach. Kootie zatoczył się do tyłu, kiedy ciężarówka zwolniła ponownie. Radiowóz musiał gwałtownie zahamować, żeby uniknąć zderzenia. I Kootie skoczył. Kolanami rąbnął o maskę policyjnego samochodu, a dłońmi i czołem o szybę, która z hukiem zmieniła się w nieprzejrzystą pajęczynę, gdy został w niej wybity otwór o centymetry od prawej dłoni Kootiego. Kootie uderzył biodrem i ramieniem o szybę, szkło ugięło się pod jego ciężarem niczym nakrochmalone białe płótno. Zagrzmiał kolejny huk i następny otwór powstał w pajęczynie szkła. Szyba rozpadła się deszczem zielonkawych odłamków, a Kootie siedział na desce rozdzielczej. Spojrzał na ciężarówkę. Jednoręki leżał na podłodze, a w jego dłoni kołysała się srebrzysta lufa pistoletu. Nagle pojawił się błysk, policyjny samochód szarpnął gwałtownie, gdy nad chłopcem przetoczył się huk wystrzału. Kootie zdołał przytrzymać się krawędzi deski rozdzielczej i nie puścił, nawet kiedy samochód z tyłu najechał na radiowóz przy wtórze pisku opon i brzęku tłuczonego szkła. Radiowóz zatrzymał się wreszcie. Pomarańczowo-czarna ciężarówka koncernu Edisona zjeżdżała na bok. Wokół piszczały hamulce, wyły klaksony. Kootie zgramolil się na zderzak i zeskoczył na ziemię. Asfalt pod jego stopami był tak nieruchomy, a on miał takie przyspieszenie, że musiał zrobić kilka szybkich kroków, by nie upaść. Kilkoro ludzi wyskoczyło z samochodów i zbliżało się po- spiesznie. - Czy ktoś ma... drobne na telefon? - zawołał Kootie ku wła snemu zaskoczeniu. - Proszę, chłopcze - powiedziała obojętnie młoda kobieta i podała mu ćwierćdolarówkę. Patrzyła poza niego, w stronę poli cyjnego samochodu i jednorękiego mężczyzny. - Dziękuję - rzekł Kootie. Kręciło mu się w głowie, kiedy wszedł na chodnik, i mężczyzna w garniturze zawołał coś do nie go. -W samochodzie jest ranny! - odkrzyknął Kootie. - Gdzie znaj dę telefon? Mężczyzna wskazał sklep z alkoholami i powiedział: -Wykręć 911! Jasne, pomyślał. Znowu połączyłbym się z rodzicami, pijanymi teraz jak kanarki. Edison uciąłby sobie pogawędkę z otyłą damą z parkingu przy supermarkecie. Ale przynajmniej aparat oddałby mi monetę. Obejrzał się za siebie. Drzwi policyjnego samochodu pozostawały zamknięte. Mrużąc oczy przed blaskiem słońca, nie mógł dostrzec jednorękiego. Żałował, że stracił ciemne okulary. - Dokąd idziemy? - zapytał szeptem z nieśmiałą nadzieją, kiedy wyszedł zza rogu i stanął na wprost długiego zaułka z pojem nikami na śmieci i starymi materacami ustawionymi wzdłuż pokry tych napisami ścian. - Gdziekolwiek, byle znaleźć jaki taki spokój - odrzekł Edi son i Kootie odetchnął z ulgą. Nie dość że stary mężczyzna wrócił, to mówił z sensem i teraz zajmie się wszystkim. - Przyciskaj rękę do rany, by spowolnić krwawienie. Potem pójdziemy kupić opatru nek. I coś do picia. Tym razem nie uda nam się obejść bez odrobi ny alkoholu. - Na pewno się nam nie uda, do cholery - powiedział Kootie. Uśmiechnął się, bo Edison najwyraźniej nie miał zamiaru zbesztać go za przekleństwo. Rozdział 32 Jak zagadkowe są te wszystkie przemiany! Nigdy nie jestem pewna, w co się mogę przemienić z minuty na minutę! Bądź co bądź, powróciłam do mojego właściwego wzrostu. Następna sprawa to przedostanie się do tego ślicznego ogrodu... ale ciekawa jestem, jak można tego dokonać? Lewis Carroll, "Przygody Alicji w krainie czarów" -D ios te guarde tan łinda - powiedziała cicho Angelica Elizal- de, a morska bryza uniosła jej słowa. Brodziła boso w płytkiej, spokojnej wodzie niedaleko portu Los Angeles. Światła "Queen Mary" migotały po drugiej stronie ciemnej zatoki. Zadrżała, spoglądając na wielki stary statek zacu- mowany na wysokości San Pedro. Przyszła tutaj z przystanku autobusowego przy Cherry i Siódmej. Wciąż odkładała decyzję, czy spotkać się z Peterem Sulliva-nem na cyplu. Zerknęła na zegarek i ujrzała, że ma jeszcze pół godziny na podjęcie decyzji. Popatrzyła w stronę brzegu. Sto metrów dalej na zachód ognisko Meksykanek płonęło, rzucając w niebo iskry. Mogła wrócić tam i ponownie włączyć się do rozmowy. Otarcia na kolanach i biodrze sprawiały jej ból na zimnie, miło byłoby usiąść przy ogniu, pomiędzy kobietami, które wysłuchałyby jej i nie uznały za szaloną. Zbliżyła się do ogniska, kiedy słońce było wciąż spłaszczo- nym rozżarzonym węglem na płynnym zachodnim niebie, i nagle przypomniała sobie hiszpański, tak że mogła odpowiedzieć na po- zdrowienia kobiet i pogawędzić z nimi. Uśmiechnęła się do ślicznej dziewczynki i matka szybko dotknęła czoła małej, mówiąc Dios te guarde tan linda - niech Bóg chroni twoją urodę. Angelica pamiętała, że jej babka robiła to sa- mo za każdym razem, kiedy jakiś obcy spojrzał na któreś z dzie- ci. Chodziło o ochronę przez mai ojo, złym okiem. Angelica pamię- tała jednak także, że był to rutynowy środek ostrożności. Uśmiech- nęła się do matki tej małej i wykonała gest krzyża. Dopiero kie- dy przyjęła zaproponowane jej gestem miejsce na piasku przy ognisku, poczuła się jak hipokrytka. Veladoros, rytualne świece w wysokich kielichach, stały wokół ognia. Angelica dowiedziała się, że kobiety czekają na północ, kiedy to, jako że będzie to piątek przed el Dia de los Muertes, wykąpią swoje piedras imanes w morskiej wodzie. A więc nie pomyliła się poprzedniego dnia - wyrażenie oznaczało magnesy. Jej nowa przyjaciółka Dolores rozwinęła zawiniątko i pokazała jej magnes wielkości pączka, wyjęty z głośnika stereofonicznego. Najlepsze, jak wywnioskowała Angelica, były niewielkie okazy ze starych telefonów - pękate cylindry, nie większe niż dziesięciocentówka w przekroju, przypominające petardy dymne, które jej bracia zawsze zapalali na Cinco de Mayo i Czwartego Lipca. Dowiedziała się, że czarownice używają magnesów do rytuału, który pozwala im zamieniać się w zwierzęta, lecz piedras imanas służą również jako domowe amulety przyciągające dobre duchy i chroniące przed klątwą. Magnesy należy karmić - wrzucając je do ziemi albo piasku, tak że obrastają opiłkami żelaza - i dobrze jest zanurzyć je w morskiej wodzie w ten jeden piątek w roku. Słuchała plotek, żartów i czasem pogróżek pod adresem dziecka, które zbliżyło się zanadto do ognia. Przysunęła sobie koc i oparła się o turystyczną lodówkę. Od czasu do czasu wygłaszała uwagi, jakie prawdopodobnie wygłaszałaby jej babka. I słuchała opowieści - o mężczyźnie w Montebello, który musiał nosić ciemne okulary przez cały czas, ponieważ którejś nocy zostawił swoje oczy w miseczce z wodą w garażu i wziął sobie kocie oczy, żeby widzieć w ciemnościach podczas nocnej transakcji narkotykowej, a kiedy wrócił o świcie, przekonał się, że pies pożarł oczy w miseczce. Został do końca życia z kocimi oczami o pionowych źrenicach i złocistych tęczówkach (Angelica skomentowała, że kot powinien dostać oczy psa); o tym jak surowe jajka potrafią wyciągać z człowieka gorączkę i jak, kiedy gorączka jest bardzo wysoka, jajko jest potem ugotowane na twardo; o los duen- cfes, skrzatach, które niegdyś były aniołami i nie zdążyły za Lucy- ferem do piekła, a teraz, pozbawione wstępu zarówno do nieba, jak i piekła, bezdomne w całym wszechświecie, włóczą się po świecie ludzi, zazdrośnie psując ich przedsięwzięcia. Angelica słyszała już wcześniej historie o La Llorona - Płaczącej Pani - duchu kobiety, która utopiła swoje dzieci w wezbranych wodach rzeki, a potem żałowała okrutnego postępku, snując się bez końca po plażach i nad brzegami rzek, opłakując śmierć dzieci i szukając innych, które mogłaby ukraść. W dzieciństwie opowiedziano Angelice tę historię, jako miejsce zdarzeń podając San Juan Capistrano, San Juan Creek miała być rzeką, w której utonęły nieszczęsne dzieci; od tamtego czasu słyszała jednak wersje opowieści rozgrywającej w niemal każdym mieście posiadającym większą społeczność hiszpańskojęzyczną, z każdym większym akwenem, od Rio Grandę po Zatokę San Francisco. Była nawet bogini w mitologii Azteków, Tonantzin, która chodziła z płaczem po wioskach Nahuatlów, kradnąc dzieci z kołysek i zostawiając w ich miejsce rytualne kamienne noże. Kobiety, które Angelica spotkała tego wieczora, opowiadały jeszcze inną wersję. Na pokładzie "Queen Mary", szeptały, żyje bruja, która w jakiś sposób straciła wszystkie swoje dzieci w momencie własnych narodzin, a potem utopiła męża w oceanie; teraz włóczy się wszędzie z płaczem, noc i dzień, zjadając /os difuntos, duchy, w nieustającej próbie wypełnienia wewnętrznej pustki. Zjadła już tyle duchów, że jest teraz bardzo tłusta i kobiety nazywały ją La Llorona Atacado, Wypchana Płacząca Pani. Angelica zastanawiała się, rolę jakiej postaci z folkloru mogłaby sama wypełnić. Z pewnością istniała opowieść o dziewczynce ochrzczonej raz w zwykły sposób w wodzie i raz za pomocą dojrzałego jajka, która przeżyła powtórne narodziny (z bańki na mleko!) w deszczu monet i uciekła z domu, by snuć się wzdłuż dalekich rzek, w beznadziejnej próbie uniknięcia duchów nieszczęśników, którzy przyszli do niej po pomoc, a ona pozwoliła im umrzeć. Jaki będzie następny krok dziewczynki w opowieści, kiedy odbyła już długą podróż powrotną do rodzinnej wioski? Spojrzała na zegarek. Za dziesięć ósma. Ruszyła zapadając się w piasku ku stalowym schodom prowadzącym na parking na cyplu. Nadszedł czas na spotkanie z Pete-rem Sullivanem. Sullivan zaparkował furgonetkę w ciemności i poszedł zapalić papierosa w żółtym kręgu światła u stóp latarni. Ćmy krążyły wokół żarówki parę metrów nad jego głową, wlatując w snop światła niczym odległe, milczące meteory. Chyba pamiętał wizytę w Bluff Park razem z Sukie i ojcem gdzieś w połowie lat pięćdziesiątych. Był tutaj kryty basen pod wy- sokim dachem, od którego odbijały się echem krzyki dzieci pluska- jących w wodzie; basen szkoleniowy dla olimpijczyków. Sukie zasta- nawiała się, czy Johnny Weissmuller wieszał tu kiedyś swój ręcznik. Jeśli w ogóle był tu basen, pomyślał teraz zaciągając się pa- pierosem, to na pewno już go zburzyli. Albo znajduje się na prze- ciwległym krańcu parku, bliżej Seaside Boulevard. Przybył na miejsce wcześnie. Zrobił sobie w samochodzie ka- napkę i chociaż miał jeszcze trzy czy cztery puszki piwa w lodów- ce, przez ostatnie parę godzin pił tylko colę. Zawsze po pijanemu czuł obecność Sukie, a poza tym chciał być zupełnie trzeźwy na wypadek, gdyby doktor Angelica Elizalde jednak przyszła. Obserwował samochody przejeżdżające Ocean Boulevard i zastanawiał się, czy nie powinien po prostu wrócić do Solville - tak brzmiała nazwa kamienicy, do której się dzisiaj wprowadził, nadana jej przez lokatorów. Teraz kiedy był ponownie trzeźwy - i zapewne skacowany - pomysł połączenia sił z doktor Elizalde nie wydawał mu się już tak dobry. Jeśli jest niezrównoważona, może doprowadzić do niego de-Larave. Po co szaloną sprowadzać do Solville, tej idealnej kryjówki? Przypomniał sobie, jak zobaczył ją po raz pierwszy w Venice -przykucniętą nad brzegiem, przemawiającą do wylotu kanału! Zaciągnął się ostatni raz papierosem i pomacał kieszeń dżinsów w poszukiwaniu kluczyków do samochodu. Angelica dotknęła jego ramienia. Sullivan wiedział, że poczuł dotknięcie ułamek sekundy wcześniej, i wiedział, kto jest za nim; lecz nie odwracał się, wciąż ob- serwował samochody jadące Ocean Boulevard. Martwe ćmy spa- dały przez żółte światło na asfalt w ciszy niby płatki śniegu. Upuścił papierosa, przydeptał go, po czym odwrócił się z uśmiechem. - Cześć - powiedział. Westchnęła. - Cześć. Co teraz robimy? - Porozmawiamy. Ale nie tutaj, możemy zwrócić na siebie uwagę. Tam w rogu stoi moja furgonetka. - Te... ręce są w środku? - Tak. Jeśli ponownie staną się moimi rękami, będziemy wie dzieli, że ktoś nas obserwuje. Ruszyli przez parking w kierunku samochodu, oddaleni od siebie na bezpieczną odległość. Stara kanciasta furgonetka była wystarczająco widoczna w słabym świetle. Sullivan z irytacją pomyślał, że powinien był ją umyć. - Ktoś cisnął jajkiem w mój samochód - powiedział burkliwie. - W czasie gdy jechałeś szybko do tyłu - odgadła, spogląda jąc na zaschniętą plamę. - Kiedy i jak to się stało? - Dzisiaj. - Podszedł z nią do bocznych drzwi. - Pewien facet, mój dawny przyjaciel, pracuje dla kobiety, która chce zjeść ducha mojego ojca; sądzę, że ona pragnie mnie schwytać i wykorzystać jako żywą przynętę. Kumpel rzucił w moją stronę jajkiem, kiedy uciekałem. - Otworzył przednie drzwi. Wewnątrz paliło się świa tło; akumulator mógł zasilać jedną czy dwie żarówki przez cały dzień bez obaw o wyczerpanie. - Jeśli chcesz, w lodówce jest pi wo i cola. Angelica przyglądała mu się uważnie przez moment, a potem zgrabnie weszła do furgonetki. Sullivan zauważył, ku swemu zakłopotaniu, że łóżko jest wciąż nie pościelone. Chyba naprawdę nie sądziłem, że ją spotkam, wytłumaczył się w duchu. - Przepraszam, nie spodziewałem się gości. -Wszedł do środ ka i zaciągnął drzwi. - Musisz zmyć plamę po jajku - powiedziała. - Czy to ważne? - Sądzę, że to znacznik - odparła. - Nie tylko wizualny. Coś w rodzaju magicznego urządzenia naprowadzającego. Surowe jaj- ka mają wszechstronne zastosowanie w magii. Chociaż masz ma- skę, powinnam stąd odejść. Ty też, w drugą stronę. Sullivan usiadł na łóżku. - Możemy pojechać do pewnego domu, gdzie psychiczny szum zagłuszy sygnał jajka. Poza tym jest tam wąż do podlewania, zmy ję plamę. - Angelica nie wyglądała na szaloną, a on miał dość cią głego obracania się w kółko. - Powinniśmy trzymać się razem. - Tak myślisz? - Usiadła w fotelu pasażera. - W porządku, na jakiś czas. Ale przynajmniej bądźmy w ruchu. - Spojrzała przez przednią szybę i zesztywniała. Sullivan pospiesznie usadowił się za kierownicą. Na zewnątrz kilka osób stało tuż przed maską samochodu, wyginając się niezgrabnie i zaglądając do środka. A chwilę wcze- śniej na parkingu było zupełnie pusto. - Duchy - powiedział Sullivan, zapuszczając silnik. - Świeże, obudzone przez nasze zachodzące na siebie aury. - Włączył reflek tory i postaci zakryły blade twarze szczupłymi, przezroczystymi dłońmi. Nacisnął klakson i postaci zaczęły przesuwać się na bok. Jed- na, mała dziewczynka, poruszała się wolniej niż reszta, i kiedy ru- szył, musiał zakręcić kierownicą, żeby ją ominąć. - Cholerny dzieciak - powiedział, przez moment czując, jak by zabrakło mu tchu. Ruszył ku wyjazdowi na Ocean Boulevard. Elizalde zapięła pas. - Ja widziałam ją jako starą kobietę - powiedziała cicho. - Chyba nie mają określone wieku. Ani płci. Każde z nich jest... - Rozumiem. Zapnij pas. - To zaraz obok - powiedział, sygnalizując skręt w prawo. Kran u wylotu półmetrowej rury wychodzącej z ziemi w krzakach w rogu podwórka zasysał tylko powietrze. Sullivan przeszedł do następnego, upewnił się, że działa, po czym podjechał furgonetką. Dużą gąbką zaczai zmywać plamę na drzwiach, potem musiał jeszcze wyciągnąć ze środka puszkę żrącego proszku, lecz w końcu jajko zostało zmyte z karoserii i mógł zamknąć furgonetkę. Poszli do mieszkania. Angelica przyniosła z samochodu pusz- kę piwa i kiedy ją otworzyła, piana pociekła na pomalowane na czerwono deski podłogi. Jedyne oświetlenie w salonie dawał wi- szący w kącie żyrandol z wyprzedaży z mlecznymi żarówkami w kształcie płomienia świecy. Sullivan zganił się w duchu za to, że nie pomyślał o kupnie lampy. Przynajmniej nie brakowało gniaz- dek - zauważył sześć w tym tylko jednym pokoju. Gipsowe ręce położył pod drzwiami, jakby wzbraniały wstępu. - To jest twoja kryjówka? - głos Angeliki odbił się echem w pustym pokoju. Ustawiła żaluzje poziomo, po czym podeszła do przeciwległej ściany i dotknęła miejsca, gdzie niegdyś musiały być drzwi. - Dlaczego uważasz ją za bezpieczną? - Zarządca jest martwy. - Sullivan usiadł na podłodze pod ścianą. - Chodzi i mówi, i przebywa w swoim pierwotnym ciele, i nie jest... no wiesz, ociężały. Nie jest duchem, ma własną jaźń. Sądzę, że jest martwy od dłuższego czasu, a zatem musi o tym wiedzieć. Pewnie podejmuje kroki umożliwiające mu pozostanie na tym... - Padole łez. - By użyć technicznego określenia - zgodził się Sullivan. - Cała kamienica to potworny psychiczny misz-masz. Sądzę, że fa cet zdaje sobie sprawę z sytuacji, bo fizycznie również jest to misz- -masz. Pierwotne rozmieszczenie wszystkich drzwi i okien zosta ło zmienione, i na pierwszy rzut oka widać, że instalacja elek tryczna to coś ze snu szaleńca. Nie mogę się doczekać, kiedy zacznę podłączać różne urządzenia. - Bieżąca woda też może nas zdradzić. - Tu także namieszał. Zauważyłem już wcześniej, że toaleta jest podłączona do ciepłej wody. Pewnie można by zaparzyć kawę w sedesie. - I mieć na rano ciepłe bułeczki - powiedziała. Przelotny uśmiech zdołał zmiękczyć ostre rysy jej twarzy i ocieplić czujne spojrzenie ciemnych oczu. - Ciepłe bułeczki - powtórzył Sullivan. - A propos, czy chcesz zamówić pizzę albo coś w tym rodzaju? - Zdaje się, że nie masz telefonu - odparła, wskazując puste gniazdko przy podłodze. - I chyba nie powinniśmy już dzisiaj opuszczać tego domu. Czy masz coś do jedzenia w samochodzie? - Produkty na parę kanapek - odpowiedział. - Puszkę zupy. Paczkę cukierków. - Tęskniłam za kalifornijskim jedzeniem. - Rozumiem, że byłaś gdzieś daleko - rzekł ostrożnie. - Ostatnio w Oklahomie. Wróciłam autobusem Greyhounda, byłam na miejscu we wtorek w nocy. Jechałam przez pustynię Mojave. Czy wiesz, że tam, pośrodku zupełnego pustkowia jest mnóstwo farm? - Ciekawe, co ludzie hodują na pustyni. - Pewnie kamienie. - Oparła się o ścianę naprzeciw niego. - "Uważaj, te duże kamienie potrafią być złośliwe". I w zimne no ce kładą żużel do inkubatorów. "Do diaska! W nocy zakradł się lis i porwał najtłustsze kamyki!". - "Wczesny przymrozek zabije wszystkie ładne kwarce". Zaśmiała się krótko, dźwięcznie. - Twój zarządca włączył ogrzewanie, a nigdzie w pobliżu nie widać termostatu. Ściągnęła kombinezon. Była w pogniecionej bluzie i wytartych niebieskich dżinsach. Zaczęła rozwiązywać sznurowadła trampków i Sullivan odwrócił wzrok od jej długich nóg opiętych materiałem spodni. - Mam nadzieję, że nikomu nie ufasz - rzekł. Z prawego trampka wyciągnęła mały cylinder w skórzanym etui zakończony białym plastikowym dzióbkiem. U podstawy miał kółko, jakby na klucze. - Gaz łzawiący - powiedziała Angelica z chłodnym uśmie chem. - Na wypadek gdyby zupa była doprawiona. Nie ufam niko mu... za bardzo. Sullivan postanowił się nie obrażać. - Świetnie. Przełożył palec przez pętelkę z boku saszetki, która wisiała mu u pasa; rzepy puściły z trzaskiem i przód saszetki otworzył się, ukazując rękojeść pistoletu. Nie zmieniła wyrazu twarzy, lecz powtórzyła jak echo: - Świetnie. Odpiął pasek, zdjął go, po czym pchnął saszetkę w stronę drzwi. - Ja postanowiłem zaufać tobie. Zmierzyła go długim, nieruchomym spojrzeniem, lecz potem odepchnęła od siebie cylinder w skórzanym etui. Stuknął o ciężką saszetkę. - W porządku. Jesteśmy zatem partnerami? Przybijemy piąt kę na dobry początek? Podszedł do niej na czworakach. Uścisnęli sobie dłonie. Sullivan wycofał się do swojego miejsca pod ścianą i usiadł. - Partnerzy - powiedział. - Co wiesz na temat duchów? Do rzeczy, pomyślał. - Ludzie je jedzą - zaczai chaotycznie. - Można je wywabiać ze ścian, łóżek albo powietrza, czynić wykrywalnymi, odtwarzając muzykę z danego okresu i rozmieszczając odpowiednie rekwizyty, w rodzaju plakatów filmowych; kiedy są pobudzone w ten spo sób, igły kompasów wskazują w ich kierunku. Robi się zimno, po nieważ pobrały z powietrza energię. Lubią cukierki i alkohol, cho ciaż nie mogą strawić ani jednego, ani drugiego. Jeśli się obudzą i zaczną włóczyć na swobodzie, żywią się głównie potłuczonym szkłem, suchymi gałązkami i kamieniami. Biorą się z... - Farm na pustyni Mojave. - Bursztynowych pól kamienia - zgodził się. - Przypominają małe, delikatne pasma dymu, kiedy są młode albo kiedy przeby wały w odosobnieniu, nie niepokojone. Zjada się je, wciągając w płuca. Lecz jeśli przebywają na swobodzie, zaczynają nabierać ciała, fizycznej masy, pochłaniając ziemię, liście, psie odchody i co tam jeszcze... - Co jeszcze? - powiedziała uprzejmie, lecz z drżeniem. - Na legam. - ...i stopniowo zamieniają się w istoty przypominające lu dzi. Znajdują stare ubrania. Potrafią mówić na tyle dobrze, by że brać o pieniądze na alkohol. Nie mają nowych myśli, cały czas roztrząsają stare żale. Wielu spośród ulicznych wariatów, któ rych się widzi - może większość z nich - to tego rodzaju stward niałe duchy. Kiedy się takie staną, nie można ich już zjeść. Pra cowałem dla kobiety, która zachowywała młodość, zjadając du chy zachowane w nienaruszonym stanie, w starych bibliotekach, hotelach i restauracjach. Mieszka na statku, na pokładzie "Qu een Mary"... - Właśnie o niej słyszałam! Utopiła męża w oceanie. Sullivan podszedł na czworakach i sięgnął po piwo Angeliki. - Nigdy nie słyszałem, że utopiła męża. Mogę się poczęstować? Angelica podniosła brew. - Proszę bardzo, partnerze. Chciałam tylko przepłukać gardło. Sullivan pociągnął długi łyk zimnego piwa. Potem usiadł obok, stawiając puszkę pomiędzy nimi. - Co wiesz na temat seansów? - zapytał. - Wywoływania kon kretnych duchów? Sięgnęła po puszkę i dokończyła piwo przed udzieleniem odpowiedzi. - Wiem, że indyk może cię zranić, jeśli uderzy cię skrzydłem. Trzeba powiesić go związanego ciasno w jutowym worku. Prze praszam. Co do duchów, dobrze jest mieć jakieś pęta pod ręką, kie dy się je wywołuje. Przychodzą czasem, gdy się je wzywa. Seanse są niebezpieczne. - Ziewnęła, a potem zerknęła na dwie białe rę ce oparte o drzwi. Sullivan myślał o duchach, które widzieli na parkingu przed półgodziną, i odgadł, że ona myśli o tym samym. - Nie jestem głodna - powiedziała niskim głosem. Wiedział, o czym myśli: Nie otwierajmy drzwi. - Ja też nie - rzekł. - Możesz podłożyć sobie kurtkę pod głowę, a ja zwinę kombi nezon. Pójdźmy spać. Porozmawiamy, kiedy wzejdzie słońce, do brze? Możemy nawet... zostawić włączone światło. - W porządku. - Nie odszedł na drugą stronę pokoju. Zdjął kurtkę, położył ją na podłodze i rozciągnął się równolegle do ściany. Angelica sięgnęła po kombinezon, po czym przyglądała się Sullivanowi przez kilka sekund. Pistolet i pojemnik z gazem były samotnymi wyspami pośrodku podłogi. W końcu westchnęła i położyła się obok niego, stawiając pustą puszkę pomiędzy nimi. - Czytałeś... cały wywiad? - zapytała, kładąc głowę na zwinię tym kombinezonie. Patrzyła na ścianę. - Wywiad ze mną, w "LA Weekly"? Sullivan przypomniał sobie słowa: "Zareagowałam sprzeci- wem na cały system, w którym zostałam wychowana - nie jestem katoliczką, nie piję i nie przejawiam specjalnego zainteresowania mężczyznami". I przypomniał sobie Julie Nording, i Sukie, i jego sonet, który wylądował w koszu na śmieci. Zdaje się, że ja też zareagowałem sprzeciwem, pomyślał. - Tak - rzekł cicho. Gdy zamknął oczy i zaczai powoli zasypiać, pomyślał: A jednak, pani doktor, wypiła pani parę łyków piwa. Część Trzecia KRYJ SIĘ KRÓW JEST TROJE!Nie twierdzę, że nasze dusze przechodzą po śmierci do innego życia czy wymiaru. Nie twierdzę nic ta-kiego, ponieważ nic na ten temat nie wiem; nie wie tego zresztą nikt. Twierdzę jednak, że możliwe jest skonstruowanie urządzenia na tyle czułego, że jeśli w innym życiu czy wymiarze przebywają dusze pra-gnące skontaktować się z nami w tym życiu czy wy-miarze, to dzięki mojemu urządzeniu wypowiedzą się łatwiej niż za pośrednictwem podskakujących stoli-ków, szurgotań, wirujących talerzy, mediów i innych prymitywnych metod, dzisiaj uważanych za jedyny dostępny sposób komunikacji.Thomas Alva Edison "Scientific American", 30 października 1920Rozdział 33Ale teraz nie przyda się na nic- pomyślała biedna Alicja - udawać, że się jest dwiema osobami! Jak to, przecież pozostało mnie ledwie tyle, żeby wystarczyło na jedną czcigodną osobę!Lewis Carroll, "Przygody Alicji w krainie czarów"Rootie obudził się, kiedy Murzyn potrącił jego nogę szczotką. Chłopiec wyprostował się w pomarańczowym plastikowym krześle. Spojrzał na rzędy chromowanych suszarek i zdał sobie sprawę, że on i sprzątacz są jedynymi osobami pozostałymi w publicznej pralni. Za każdym razem gdy budził się z nerwowej drzemki w ciągu tej długiej nocy, zawsze obok niego było kilka kobiet z zaspanymi dziećmi, wrzucających drobne do automatu wydającego proszek i ładujących stosy kolorowych ubrań do pralek lśniących w blasku świetlówek, lecz teraz wszystkie poszły już do domu. Parking za oknem szarzał w pierwszym świetle dnia, lecz potencjalni klienci najwyraźniej jeszcze spali.- Moja mama niedługo wróci - rzekł Kootie automatycznie -musiała pojechać do domu po prześcieradła. - Mówił to wielokrotnie tej nocy, kiedy ktoś budził go potrząsaniem, by zapytać,czy nic mu nie jest.Lecz teraz te słowa nie zadziałały.- Powinienem kazać ci zapłacić czynsz - powiedział Murzynłagodnie. - Słońce wstało, chłopcze.Kootie wstał z krzesła i wyciągnął nowe ciemne okulary z kieszeni kurtki.- Przykro mi, proszę pana.- Nie wiesz przypadkiem nic o rysunkach kredą, które ktośporobił przed wejściem, co? -Nie. Sprzątacz mierzył go przez chwilę badawczym spojrzeniem. - Ach, niech będzie. Przynajmniej nie były to gryzmoły tych szczeniaków Krwawych Pieluszkowców z Pięćdziesiątej Siódmej, czy jak tam się oni dzisiaj nazywają. I przynajmniej była to tylko kreda. Kootiego zaczynała boleć głowa. - Czy rysunki jeszcze tam są? - Zmyłem je właśnie przed chwilą. - Sprzątacz uśmiechnął się lekko. - Pomyślałem, że dam ci znać. Kootie próbował się przeciągnąć, lecz poczuł ostry ból między żebrami i jęknął cicho. - W porządku, dzięki. Przeszedł kuśtykając po wyłożonej białym linoleum podłodze, mijając wyposażone w kółka wózki z wieszakami, do szklanych drzwi. Gdy tylko wyszedł, natychmiast zatęsknił za pachnącym proszkami wnętrzem pralni. Owiał go zimny wiatr niosący wilgotny odór zardzewiałych kubłów na śmieci. Ćwiartka czterdziestoprocentowego rumu Bacardi kosztowała go poprzedniego wieczora szesnaście dolarów - sześć dolarów za butelkę plus dziesiątka dla kobiety, która mu ją kupiła w sklepie. Sądząc po smukłej, niemal chłopięcej figurze dziewczyna była zaledwie parę lat starsza od niego, lecz jej opalona twarz, pod warstwą makijażu i krost pochlebnie przypominających młodzieńczy trądzik, była pomarszczona i popękana niczym błoto wysuszone przez słońce. Edison kazał Kootiemu rozerwać banknot dziesię-ciodolarowy na pół przed oddaniem jednej części kobiecie; powiedział ze śmiechem, że to czyni z niej jego umowną służącą, lecz ani Kootie, ani ona tego nie zrozumieli. Bez słowa podał jej drugą połówkę banknotu, kiedy wyszła ze sklepu z butelką. Edison kazał już wcześniej kupić Kootiemu rolkę plastra oraz bandaże i paczkę opatrunków. Za żywopłotem w bocznej uliczce przy Vermont podciągnął koszulę Kootiego, by przyjrzeć się ranie, która wciąż krwawiła. Było to głębokie skaleczenie w kształcie litery "v", zbyt duże by zakryć je kciukiem. Kootie zaczął pojękiwać, gdy tylko Edison wziął się do przecierania go opatrunkiem umaczanym w rumie, więc stary mężczyzna kazał mu przełknąć łyk alkoholu. Smak był zaskakujący - czegoś takiego Kootie spodziewałby się po wy- woływaczu fotograficznym albo płynie borygo, lecz w rezultacie po- czuł przyjemną lekkość i szum w głowie, co pozwoliło mu zapo- mnieć o bólu. Edison starannie oczyścił ranę i założył bandaż, po czym sam pociągnął łyk rumu. Kiedy Kootie przegramolił się przez żywopłot i ruszył przed siebie, miał wrażenie, że idzie po pokładzie łodzi. Edison skierował jego kroki do małej latynoskiej knajpki, by zjadł parę enchiladas, nadziewanych mięsem naleśników z kukurydzianej mąki, i wypił kilka szklanek coli. Po tym posiłku Kootie poczuł się trzeźwy, lecz senny, więc znaleźli publiczną pralnię, ukradkiem nakreślili znaki na frontowej ścianie i wreszcie zapadli w drzemkę na plastikowym foteliku. Drzemka trwała z przerwami przez całą noc. Kootie zadrżał teraz na chłodnym porannym wietrze i wci- snął dłonie w kieszenie spodni. Wiedział, że jest trzeźwy, ale chod- nik nadal nie wydawał się nieruchomy. Poczuł, jak usta otwierają mu się bez jego woli, i przygotował się na zamknięcie ich w razie jakiegoś głupiego wybuchu, lecz Edison tylko gderliwie zapytał: - Gdzie jesteśmy? - Idziemy Western - odparł Kootie cicho, chociaż w pobliżu nie było przechodniów. - Szukamy autobusu, który zabierze nas na plażę. - Mamy dzisiaj w planach ostateczne oddzielenie, czy o to chodzi? Dlaczego musieliśmy wyjść tak wcześnie? W pralni było ciepło. Wypowiedzenie każdej sylaby stanowiło spory wysiłek. Kootie wolałby, żeby Edison aż tak się nie rozgadywał. - Znaki na murze zostały zmyte - powiedział chrapliwie. Nie mówił głośno, lecz wiedział, że Edison go słyszy. - Ach! A zatem należało dać stamtąd nogę. - Kootie mimowol nie otworzył usta bardzo szeroko, tak że zimne powietrze dotarło aż tylnych zębów, i obawiał się, że Edison zamierza wrzasnąć coś, co usłyszą ludzie pracujący już pewnie w okolicznych pogrążo nych w cieniu biurach podatkowych i zamkniętych wypożyczal niach kaset wideo, lecz było to tylko potężne ziewnięcie. -W tym stanie ekscytacji nie powinienem przebywać na zewnątrz. Kompa sy zaczną wariować. Położę się spać. Obudź mnie, jeśli... ach! Kootie potknął się o wysoki krawężnik i upadł na kolana. - Co się dzieje? - zapytał Edison zbyt głośno. Kootie przeciągnął ostatnią sylabę w jęk. - Nie mów tyle - powiedział z desperacją. - Nie mogę oddy chać, kiedy mówisz. - Pociągnął nosem. - Założę się, że nie prze spaliśmy nawet pół godziny dzisiejszej nocy, by ktoś nam nie przeszkodził pytając nas o coś, wrzeszcząc na swoje dzieci albo upuszczając butelki z mlekiem. - Próbował wstać, ale mu się nie udało. - Wciąż czuję smak naleśników - wyszeptał do krawężni ka. -1 rumu. W tym momencie jego kończyny sprężyły się i zadziałały wspólnie. Wstał. Ukośnie padające promienie porannego słońca kłuły jego załzawione oczy dziesiątkami igiełek odbijających się od szyb samochodów. - Po prostu nie jesteś przyzwyczajony do systemu krótkich drzemek - rzekł Edison łagodnie. - Całymi tygodniami mogę spać tylko po parę godzin. Teraz ty śpij, ja przejmę ster. - Czy możemy to zrobić? - zapytał Kootie. Zostawił usta otwar te, by Edison mógł odpowiedzieć, ale musiał zamknąć je, kiedy po czuł, że cieknie z nich ślina. - Oczywiście. Musisz tylko stanąć przez moment nieruchomo i zamknąć oczy. Za jakieś pół minuty ja otworzę twoje oczy, a ty w tym czasie zaczniesz już zasypiać, pojmujesz? Rozluźnisz się, lecz nie upadniesz. Ja będę nas podtrzymywał, będę szedł i mówił. W porządku? - Kootie skinął głową. - Zamknij teraz oczy. Kootie zaczai zapadać w sen, jedynie przelotnie świadomy światła dziennego, kiedy jego oczy ponownie się otworzyły. Przy- pominało to zasypianie w domku na drzewie nad ruchliwą ulicą. Jego poplątane wspomnienia i zmartwienia wydobyły się stopniowo spod kontroli jego świadomości, nabrały barwy i głosu, stały się fragmentami snów. Siwowłosy ojciec stał przed wejściem do ich domu w Beverly Hills, dyskutując z kimś z kuratorium oświaty. Czasem rodzice nie puszczali Kootiego do szkoły, kiedy lekcje przedmiotów ścisłych skłaniały go do zadawania trudnych pytań na temat kwestii takich jak prawdziwe właściwości kryształów czy dosłowne znaczenie terminów w rodzaju "energia" czy "wymiar". - Oszczędzamy go dla chłopca - mówił gniewnie ojciec. - Nie z samolubstwa. W młodości miałem okazję stać się niemal ideal nym jagadguru, lecz poświęciłem tę ambicję, skalałem się popeł niając kradzież, by chłopiec mógł stać się jagadguru idealnym, w psychicznej jedności z największym z nieodkupionych proro ków. Nieodkupiony nie będzie mógł towarzyszyć chłopcu w jego drodze do boskości, lecz zdoła osiągnąć odkupienie, służąc mu ja ko przewodnik w rejonach astralnych. W tej chwili przewodnik musi czekać - zamaskowany w obrazie persony chłopca, jako że w końcu zajmie tam miejsce. By związek był pełny, musi nastąpić po osiągnięciu przez chłopca dojrzałości. Kootie słyszał już podobne słowa z ust ojca, w te noce kiedy wstawał z łóżka i skradał się do przedpokoju. Wszystko to było związane z popiersiem Dantego, z pijakami i wariatami chcącymi rozmawiać z Dań Tayem. Ojciec wykonał odmowny gest. - Proszę odejść, bo będę zmuszony wezwać policję. Teraz Kootie widział mężczyznę stojącego na frontowych schodach, i był to jednoręki mężczyzna z maleńkimi czarnymi oczkami. Kootie drgnął i sceneria się zmieniła - leżał na tylnym siedze- niu samochodu, przysypiając, kołysząc się łagodnie w rytm pracy resorów na zawijającej delikatnie wstędze autostrady. Obserwo- wał klamkę u drzwi błyszczącą czasem w matowym świetle mija- nej latarni. Było mu ciepło i wygodnie. Leżał zagłębiony w pach- nącą tytoniem skórzaną kanapę - to nie był maverick Raffle'a ani stary dodge dart, w którym spał w środę w nocy, ani furgonetka Fusselów, tylko ford model T. Kierowcą był zdecydowanie jego oj- ciec, chociaż czasem był nim Jiddu Parganas, a czasem Thomas Edison. Kootie uśmiechnął się sennie. Nie wiedział, dokąd jadą, i nie potrzebował wiedzieć. Nagle rozległ się zgrzyt hamulców i Kootie wpadł na oparcie przedniego fotela - uderzył w nie otwartymi dłońmi i czubkami butów. Wstrząs wyrwał go ze snu, toteż kiedy jego dłonie i czubki butów uderzyły o niski ceglany murek ułamek sekundy później, był obudzony. Wykorzystując energię swego skoku, przerzucił no- gę ponad murkiem i przed zeskoczeniem na ziemię po drugiej stronie obejrzał się za siebie. To spojrzenie sprawiło, że błyskawicznie pokonał murek, wylądował w biegu, kilkoma susami przemierzył podwórko i przeskoczył ogrodzenie z siatki, a potem pędził już w dół uliczką obsadzoną palmami, szukając jakiegoś skrętu w lewo, by oddalić się jeszcze bardziej od Western Avenue. W trakcie skoku widział bowiem, że przy Western Avenue zaparkowała czerwona półciężarówka i pięciu mężczyzn w białych podkoszulkach zeskoczyło na ziemię, żeby go okrążyć. Jeden miał w rękach dziwny worek - jutowy, otwarty u góry, tak że widać było pęki włosów, którymi był wypchany. Do brzegu przymocowana była wytarta baseballowa czapeczka. Worek wydymał się jakby pod wpływem wiatru, ze środka wydobywał się chrapliwy śmiech. Gdy Kootie przeskoczył przez murek, worek zawołał do niego: Tu sabes ąuien trae Haves, Chavez! - i ponownie wybuchnął okropnym śmiechem. Kootie zaczai teraz utykać, rana na żebrach promieniała palącym bólem. Zagłębił się w kolejną uliczkę, nieustannie oglądając się za siebie, w każdej chwili gotów uskoczyć za zaparkowany samochód, gdyby ujrzał zderzak furgonetki wyłaniający się zza rogu. - Co to było? - zapytał wreszcie świszczącym szeptem. - Miejscowi młodzieńcy od czarnej magii - wysapał Edison. - Pewnie wytropili nas za pomocą kompasu. Muszę się schować, że by nie mogli mnie namierzyć. Zawołaj mnie, gdyby... - Ale co to było? -Schwytali... ducha i sprawili, żeby poruszał śmieciami w worku. Duch nie ma nóg, nie może więc uciec... ale... cóż, słyszałeś jego głos, prawda? Tego się obawiałem. Potrafi mówić. Pocieszne stworzenie. - Obudziłem się. - Tak, poczułem, że się budzisz na sekundę przed uderzeniem w ścianę. To trochę jak trzask przełącznika elektrycznego, zanim opadające pole magnetyczne utworzy wielki łuk iskrowy ponad przerwą w obwodzie, nieprawdaż? - Dokładnie tak samo. Kootie wciąż szedł szybko i wiedział, że teraz sam kieruje swoimi krokami. - Dokąd mam iść? - spytał, zawstydzony błagalnym tonem w swoim głosie. - Boże, chłopcze, po prostu odejdź stąd gdziekolwiek, byle szybko. Gdy tylko zniknę, zacznij szukać jakiejś tymczasowej kry jówki. Za żywopłotem albo na ostatnim piętrze jakiegoś biurow ca, albo w nudnej części biblioteki. - W porządku - odparł Kootie. -Tylko nie chowaj się zbyt głę boko, dobrze? - Nie będę dalej niż czubek twojego własnego nosa. Rozdział 34 "Chcę ją zjeść! Więc na stół ją wnieście!". To łatwe, oto garnek już na stole stoi. "Więc pokrywkę garnka podnieście!". Ach, ciężar tej pokrywy jest ponad siły moje! Lewis Carroll, "O tym, co Alicja odkryła po drugiej stronie lustra" Ra nkiem Sherman Oaks siedział na murku obok parkingu przy sklepie spożywczym. Jego towarzysze, dwaj obdarci mężczyźni po- ciągający tanie wino z butelki w papierowej torbie, byli duchami, na tyle starymi i substancjonalnymi, że rzucali cień i nie ciekło z nich wino. Wskazywali chudą kobietę w krótkich spodenkach i butach na obcasie na rogu, śmiali się ("spiczaste obcasy, picza- ste obcasy, he, he, he!")- Oaks drżał z zimna, wpatrywał się w pa- pierowe kubki i puste puszki po piwie zaśmiecające ziemię pod je- go dyndającymi nogami. Był głodny. Cztery gówno warte duchy, jakie wciągnął po- przedniego dnia, były jego jedynym pożywieniem od ponad trzech dni. Z paznokci ciekła mu krew. Kościsty Ekspres rozbrzmiewał przenikliwym refrenem w jego głowie. Nie spał ostatniej nocy. Musiał być w ruchu - chodzić ulicami, jeździć autobusami, wspinać się na porośnięte bluszczem nasypy autostrad. W ciągu tej długiej nocy odnalazł kilka ukrytych pułapek na duchy, lecz chociaż istoty były tam, krążąc w oszołomieniu ponad palindromami i fragmentami układanek, nie mógł wciągnąć ich do głowy; wchodziły gładko przez nozdrza, lecz potem obijały mu się w płucach tak długo, aż musiał wypuścić powietrze i znowu leżały na piasku, głupkowato żądając wyjaśnień, co się stało. W desperacji wciągnął nawet zawartość ustawionej przez przeciwników "dymków" popielniczki z napisem LA CIGAR - TRAGICAL w całonocnej cukierni i tylko najadł się popiołu. Był zatkany. "Wielki duch", który przez ostatnie cztery dni błyszczał nad magicznym horyzontem Los Angeles, był duchem Thomasa Alvy Edisona! To twarz Edisona miał sflaczały ektoplazmiczny manekin na schodach przy sali koncertowe j. Teraz Edison (ponownie!) nakarmił Oaksa zgniłym duchem - i zatkał go, i Oaks głodował. Oaks spojrzał na niebo. Przypomniał sobie ranki, kiedy wciągnął już swoją dawkę w ciągu nocy i nadal miał pod ręką nie otwarte probówki. Najbardziej lubię, pomyślał, szóstą rano w letni dzień, kiedy leżę sobie w śpiworze na jakimś niedostępnym balkonie albo za wysokim żywopłotem, w stopy mi ciepło, lecz ręce i głowę wystawione mam na zewnątrz i pocę się lekko z nieokreślonego zdenerwowania, i wiem, że mam całe godziny, by tak sobie leżeć, nasłuchiwać odgłosów ruchu ulicznego i papug przelatujących w górze. Będzie go ścigać policja. Udało mu się uciec z miejsca kraksy w Inglewood wczoraj po południu, lecz jego strzały dosięgły zapewne obu policjantów w radiowozie, a w ciężarówce koncernu Edisona i furgonetce w jej wnętrzu zostawił mnóstwo odcisków palców. Policja zapewne ma jego odciski palców w komputerze; w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych pracował często jako strażnik w szpitalach, chwytając świeże duchy zmarłych i wiele smakowitych, ulotnych duchów urodzeniowych. Musi pozbyć się rewolweru - specjaliści od balistyki potrafią określić, z jakiej broni oddano strzał. Nie powinien mieć trudności ze znalezieniem kogoś, kto weźmie od niego, pistolet w zamian za jakiś inny (z pewnością gorszej jakości). Lecz nie policja, niestety, była jego głównym zmartwieniem. Mężczyzna po jego lewej stronie odłupywał i zjadał kawałki tynku spomiędzy cegieł. - Udławisz się - zachrypiał Oaks. - He, he, nie udławię - odparł duch. - Ja się dławię - rzekł Oaks. - Jeśli udławisz się kawałkiem tynku, manewr Heimlicha mógłby ci pomóc, prawda? Jak ja mam usunąć zepsutego ducha ze swojego gardła? Może wiesz? Duch zmarszczył pokryte plamami czoło, a potem zaczął odliczać na palcach jednej dłoni. - W porządku, a więc masz kamienie w uszach i magnes w no sie, zgadza się? I ropuchy mają kamienie w głowie. Tak twierdzi Czcigodny Będą. I wielu ludzi ma w głowie odłamki pocisków czy metalowe płytki. Sprawdź to. Ernest Hemingway zbierał odłamki pocisku, które wychodziły mu z nogi. Wkładał do małej miseczki, przyjaciele mogli brać je na pamiątkę i zjadać, oczywiście, żeby mieć w sobie kawałek Hemingwaya. - Uśmiechnął się. - Wszyst ko jest nauką. Złota zasada obowiązująca w college'u życia. Waż ne jest, by czuć się dobrze ze sobą. Dziś rano spotkałem kogoś, ko go naprawdę lubię. Siebie. - Wspaniale - powiedział Oaks bezradnie. - Pozdrów go ode mnie, jeśli jeszcze kiedyś się spotkacie. Duchy najwyraźniej nie mogły mu pomóc. Oaks był zatkany i znał tylko jeden sposób, by się odblokować. Samobójstwo. Tym razem nie wystarczy poświęcanie kolejnej kończyny. Przypominał sobie teraz różne rzeczy. Przypomniał sobie, że Thomas Alva Edison już raz - przynajmniej raz - go zadławił w roku 1929. Nic dziwnego, że twarz manekina na schodach przy sali koncertowej wyglądała znajomo! Nic dziwnego, że logo koncernu Edisona wymalowane na burcie ciężarówki tak go zdenerwowało! Powinien był słuchać swoich przeczuć. Ze strony Thomasa Alvy Edisona nigdy nie spotkało go nic dobrego. Gdy uwolnione przez wstrząs wspomnienia zaczęły wypływać na powierzchnię jego umysłu w trakcie niekończącej się odysei ostatniej nocy, Oaks dowiedział się, że zawsze był ambitnym osobnikiem, zwracającym wzrok ku najbardziej potężnym postaciom, a następnie próbującym zaskoczyć ich, by wyciągnąć im z głowy potężne duchy. Tropił słynnego mistrza ucieczek Houdiniego przez co najmniej szesnaście lat - bezskutecznie. Houdini unikał każdej pułapki, był skutecznie zamaskowany, psychicznie niedostępny. Zapewniał nawet ochronę przyjaciołom - w czerwcu 1924 wręczył swój odcięty kciuk pewnemu pisarzowi horrorów z Rhode Island; miał już wtedy sporządzone gipsowe odlewy swoich rąk i mógł używać ich jak prawdziwych, kiedy tylko chciał, nie potrzebował więc oryginalnego kciuka; poza tym zapewne wiedział, że zostało mu już tylko parę lat życia. W Los Angeles Houdini zdobył nawet jakiegoś rodzaju elektryczny pas dla swojego przyjaciela pisarza, elektromagnetyczne urządzenie pomagające rzekomo leczyć wszelkiego rodzaju choroby, w tym chroniczne zapalenie nerek i raka - na te dwie choroby pisarz umarł w roku 1937. Odnosił się sceptycznie do pasa i czuł obrzydzenie do kciuka, więc pozbył się obu. Sam Houdini był nietykalny, jak przystało na prawdziwego mistrza ucieczek... chociaż Oaksowi udało się wreszcie doprowa- dzić do jego fizycznej śmierci w dniu święta Halloween. Wszystko jednak na nic, bo nawet w momencie śmierci Houdini zdołał mu umknąć. Ściganie Houdiniego przypominało próbę namierzenia koordynatów echa, zranienia odbicia w lustrze czy rozpoznania węchem róży na nieoświetlonej wystawie fotografii kwiatów. Rodzice Houdiniego musieli od początku wiedzieć, że ich syn posiada ponadprzeciętną duszę, podjęli bowiem drastyczne kro- ki, by utrudnić do niej dostęp. Dali mu na imię Erik, tak jak pierw- szemu synowi, zmarłemu w niemowlęctwie; w trakcie kilku tygo- dni od urodzin Houdiniego przenieśli się z Budapesztu do Londy- nu i wreszcie do cholernego Appleton w stanie Wisconsin - podając jednocześnie fałszywą datę urodzin. Niekonkretne imię, nieustalone miejsce urodzenia i fałszy- wa data urodzin. Bezwartościowe namiary. Chłopiec przyczynił się do dalszego skomplikowania swojej linii życiowej, kiedy uciekł z domu w wieku lat dwunastu, by zostać wędrownym pucybutem w kawalerii Stanów Zjednoczonych. Ponieważ okazało się, że wybrał zawód niepewny, ruszył przed siebie, podróżując pociągami towarowymi po środkowym zachodzie - żebrząc, najmując się do prac fizycznych na farmach i ucząc się sztuczek magicznych w przejeżdżających cyrkach. Bez imienia, adresu czy daty urodzenia jego dusza nie dawała się uchwycić, smakoszom duchów zafascynowanym postacią niezwykłego chłopca zostawał w ręku tylko archetypowy pusty płaszcz, podczas gdy obiekt ich zakusów spał bezpiecznie w pędzącym wagonie towarowym. Sherman Oaks ścigał Houdiniego już w roku 1900, kiedy magik miał dwadzieścia sześć lat - Oaks nie miał pojęcia, ile sam może mieć lat - lecz nigdy nie udało mu się wziąć duszy Houdiniego na cel. Przy otwarciu szczęk umysłu podczas zabicia ofiary, podczas brutalnego wyrwania jaźni z żyjącego ciała, zmysł wzroku przestawał należycie odbierać bodźce zewnętrzne. Oaks musiał polegać na wyczuwanych intuicyjnie koordynatach tożsamości tropionej jaźni, niczym pilot lądujący tylko na podstawie wskazań przyrządów pokładowych, naprowadzany przez wieżę. I za każdym razem gdy zbliżał się do punktu będącego Houdi-nim, prawdziwy Houdini znikał. Kiedyś, w Paryżu w roku 1901, Oaks dotarł śladem wielkiego magika do ulicznej kawiarni - lecz kiedy zbliżył się z pistoletem w kieszeni, siedmiu łysych mężczyzn siedzących przy stolikach od frontu jednocześnie zdjęło kapelusze ukazując siedem liter H-O--U-D-I-N-I namalowanych na lśniących czaszkach. To groteskowe zgromadzenie było jedynym "Houdinim", jaki był obecny. W trakcie występów scenicznych Houdini zawsze niepostrzeżenie zamieniał się miejscami z żoną (z którą zawarł związek małżeński w trakcie trzech różnych ceremonii ślubnych); inną ulubioną sztuczką było wydostawanie się z zamkniętej bańki na mleko wypełnionej wodą - tak że każda ucieczka przypominała przeżyte na nowo narodziny. (Ślisko!). W Bostonie jesienią roku 1911 Oaks zbliżał się do Houdiniego - magik był osłabiony gorączką i prześladowały go sny o zmarłym bracie - kiedy nagle psychiczny sygnał Houdiniego zgasł; Oaks wpadł w panikę i zużył zbyt wiele energii, próbując odnaleźć ducha. Później, dochodząc do siebie po porażce, dowiedział się, że Houdini, spętany łańcuchami, dał się zamknąć we wnętrzu martwego potwora morskiego. (Stworzenie zostało wyrzucone na brzeg na plaży niedaleko Przylądka Dobrej Nadziei i zostało opisane jako "połączenie wieloryba i ośmiornicy"). W latach dwudziestych Oaks był jeszcze bliżej. Houdini rozpoczął nową karierę jako demaskator fałszywych mediów spirytystycznych, które nie były do końca fałszywe, i duchy zaczęły mu grozić. Podczas seansu słynnej bostońskiej Margery w Boże Narodzenie roku 1924 duch jej zmarłego brata Waltera ogłosił, że Ho-udiniemu pozostał najwyżej rok życia. Houdini przeżył ten rok, lecz w dniu święta Halloween w roku 1925 nabawił się silnego przeziębienia i po krótkiej niespokojnej drzemce nie kładł się do łóżka przez całą noc. Oaksowi udało się zakraść do jego pokoju ho- telowego, lecz chory magik uciekł przez okno i pokazał się dopie- ro następnego dnia na chronionym dworcu kolejowym w Syracu- se. Na następne święto Halloween, w roku 1926, Oaks lepiej się przygotował. Żona Houdiniego, Bess, zatruła się ptomainą ze szu-rzych odchodów, które Oaks zdołał umieścić w jej jedzeniu, i magik musiał podróżować pozbawiony jej maskującej obecności. Jedenastego października Houdini występował w Albany. Spętany łańcuchami podnoszony był do góry za kostki i spuszczany do swojej "wodnej celi", szklanego pojemnika, z którego miał się wydostać. Przywoływany na scenę duch zaplątał się w bloczki i Houdini został gwałtownie upuszczony o pół metra, zanim liny ponownie się naprężyły; doznał złamania lewej nogi. Nie próbował dokończyć sztuczki, ale dzielnie przeprowadził resztę pokazu. Potem dwudziestego drugiego października w Princess Theatre w Montrealu opanowanego manią religijną studenta namówiono, by odwiedził Houdiniego w jego garderobie i poddał próbie jego zapewnienie, że jest w stanie wytrzymać najsilniejsze uderzenia; student uderzył bez ostrzeżenia, zanim magik miał szansę się przygotować. Cztery silne ciosy doprowadziły do pęknięcia wyrostka robaczkowego. Houdini oczywiście nie zszedł ze sceny. Dał ostatni występ w Montrealu następnego dnia, a dwudziestego czwartego pojawił się w Garrick Theater w Detroit. Lecz Oaks wiedział już, że jego ofiara umiera. Tej nocy Houdiniego przyjęto do szpitala z rozpoznaniem paciorkowcowego zapalenia otrzewnej. I tak Oaks po raz pierwszy zatrudnił się jako dozorca w szpitalu. Houdini żył jeszcze tydzień, umarł o godzinie trzynastej dwadzieścia sześć. Zamaskowany. Oaks był na miejscu i robił wszystko, by go schwytać, lecz stary magik był nieuchwytny jak zawsze. Jego duch uniknął w błysku fałszywych wspomnień, oszukanych dat i przybranych tożsamości. Oaks pochwycił i pożarł garść świeżych duchów - lecz nie miały one nic wspólnego z duchem Houdiniego. Później dowiedział się, że dokładnie w momencie śmierci Houdiniego przyszła na świat dziewczynka, i zdał sobie sprawę, że schwytał obronne duchy wyrzucane przez dziecko w momencie narodzin. Były smakowite, lecz on chciał Houdiniego. . Duchowo wycieńczony po tylu latach bezowocnych starań, zwrócił się ku innej sławnej postaci tamtych czasów - Thomaso-wi Alvie Edisonowi. I tutaj również nie miał szczęścia. Sherman Oaks zeskoczył z murku i ruszył przez parking. W którymś momencie ostatniej nocy zmęczony wsiadł do autobusu. Zasnął, a kiedy się ocknął, siedział w trolejbusie, jednym z dawno minionych egzemplarzy linii Red Car, i biernie pojechał nim na południe do Long Beach Pike, na przystań. Wysiadł i oszołomiony chodził po rzęsiście oświetlonym terenie wesołego miasteczka, pomiędzy studiami tatuażu i budkami wróżek, raz po raz wytrącany z równowagi przez łoskot łańcucha wielkiej karuzeli i trzask śrutu wystrzeliwanego z wiatrówek do blaszanych kaczek na strzelnicy. Jedyną oświetloną konstrukcją na tle czerni oceanu był tor kolejki górskiej - "Queen Mary" wciąż jeszcze gdzieś po drugiej stronie świata cięła fale na zalanej słońcem powierzchni Atlantyku. Rankiem zobaczył wielkoformatowe reklamy marlboro z napisami po hiszpańsku, japońskie samochody i kanciaste nowe bia-ło-czarne autobusy miejskie; młodzi Meksykanie na rogu ubrani byli w czarne podkoszulki wyrzucone na wierzch i workowate spodnie z krokiem na wysokości kolan, a z otwartego okna przejeżdżającego chevy blazera dudniła piosenka grupy Pearl Jam. Ponownie znalazł się w roku 1992 - podróż trolejbusem ostatniej nocy była tylko krótką przejażdżką pomiędzy dawno zagubionymi obrazami, ożywionymi na moment wspomnieniami. Wczoraj, w furgonetce we wnętrzu ciężarówki, ożywił jedno ze wspomnień, które powracało do niego uporczywie od poniedziałku wieczór - obrazek pnącego się cierpliwie w górę tramwaju, który jeździł na trasie od Trzeciej do Bunker Hill w centrum Los Angeles, aż dzielnicę tę zburzono pod nowe budownictwo w latach sześćdziesiątych. Wyświetlił tę halucynację, by ożywić ducha uwięzionego w chłopcu, pobudzić go niczym atom w akceleratorze, by mieć pewność, iż wyssie wielkiego starego ducha razem z nic nie znaczącym duchem chłopca, kiedy uda mu się wreszcie dzieciaka zabić. A potem duch Edisona w ripoście sam wyświetlił ważne, obronne wspomnienie. Obaj doznali wstrząsu, bo dowiedzieli się, że jest to ich wspólne wspomnienie. Oaks ruszył w pościg za sławnym wynalazcą pod koniec roku 1926 - lecz wspomnienie wyświetlone przez ducha Edisona pokazało Oaksa próbującego dopaść ducha dużo wcześniej, kiedy Edison był anonimowym, lecz wyraźnie obdarzonym silnym duchem sprzedawcą gazet i przekąsek w pociągu gdzieś w okolicy Detroit. W tym zaskakująco wspólnym wspomnieniu młody Edison miał... dwanaście lat? Piętnaście? To musiały być wczesne lata sześćdziesiąte ubiegłego wieku, czasy wojny secesyjnej! Oaks był dorosły... przed stu trzydziestu laty! Ile ja mam lat? - pomyślał zdumiony. Ile miałem lat wtedy? Cóż, nie miałem więcej szczęścia z tym cholernym Edisonem w roku 1929 niż wtedy w pociągu w czasach wojny secesyjnej. Ani w ciężarówce wczoraj. Zaraz po dojściu do siebie po nieudanym pościgu za duchem Houdiniego Oaks pojechał do domu Edisona w East Orange w stanie New Jersey; a potem, wzdłuż wybrzeża, do chaty nad rzeką Ca-loosahatchee koło Fort Myers na Florydzie, gdzie Edison i jego żona spędzali zimy. Edison miał wtedy osiemdziesiąt lat. Kilka tygodni wcześniej zrezygnował z kierowania Kompanią Fonograficzną Edisona, zostawiając firmę w rękach syna Charlesa, i zamierzał poświęcić się stworzeniu odmiany rodzimej rośliny z gatunku Solidago, która dawałaby mleczko kauczukowe do produkcji gumy. Wówczas zostałby złamany monopol lasów kauczukowych brytyjskiej Malezji. Biorąc pod uwagę ilość trucizny, jaką Oaksowi udało się za- aplikować starcowi w następnych latach, Edison sam chyba był zrobiony z gumy. Wielki wynalazca zbudował kinematograf, urządzenia do nagrywania głosu i telefon, głównie dla ich wartości maskującej, i dzięki transformatorowi, zwojowi indukcyjnemu i piorunochronowi z zawieszoną na nim dziecięcą zabawką duchy przelatywały obok niego równie szybko jak blaszane kaczki na strzelnicy w wesołym miasteczku, uniemożliwiając namierzenie prawdziwego ducha Edisona ukrytego za tymi dekoracjami. Lecz Oaksowi udało się wpuścić czterochlorek węgla do kawy starego wynalazcy latem 1929 roku. Gdy nerki przestały właściwie pracować i lekarze zaczęli przebąkiwać o cukrzycy, psychiczne mury obronne również skruszały; niczym siła molekularna nama- gnetyzowująca jądro atomu, kiedy otaczające je elektrony notu- ją drastyczny spadek energii, tak wyczerpanie starca sprawiało, że jego prawdziwa jaźń przeświecała przez obłok odwracających uwagę projekcji i symulacji. Oaks zaczai się zbliżać - ale przyjaciel Edisona Henry Ford był szybszy. Na potrzeby wystawy w swoim Muzeum Forda w Dearborn zbudował dokładną replikę starego laboratorium Edisona. Właściwie nawet trudno byłoby nazwać ją repliką, jako że użył autentycznych desek i starych dynam, a nawet ziemi w oryginalnego miejsca. Edison odwiedził wystawę i był nią emocjonalnie poruszony, co sprawiło, że jego psychiczna obecność uległa dalszemu rozczłonkowaniu. Ford zorganizował galę z okazji Złotego Jubileuszu Światła, która miała się odbyć dwudziestego pierwszego października w muzeum w Dearborn. Oaks spotkał Edisona - w towarzystwie Forda i prezydenta Hoovera - na stacji kolejowej niedaleko Detroit. Na cześć wielkiego wynalazcy całe zgromadzenie przesia-dło się do odremontowanego pociągu z czasów wojny secesyjnej. W momencie gdy Oaks skradał się, by zabić Edisona i połknąć jego ducha - a potem uciec w jakiś sposób - chłopiec w kostiumie z epoki wszedł do wagonu, niosąc koszyk gazet i prowiantów na sprzedaż. Edison, wyczuwając zbliżający się atak, błyskawicznie wyrwał koszyk z rąk chłopca, po czym przeszedł kilka kroków środ- kiem wagonu, wołając słabo: "Słodycze, jabłka, kanapki, prasa!". I tak oto obraz w psychicznym celowniku Oaksa rozpadł się na części w momencie ataku; nagle w wagonie było dwóch Edisonów, a może dwóch chłopców i żadnego Edisona. Oaks zdołał powstrzy- mać się przed oddaniem strzału na ślepo z pistoletu trzymanego w kieszeni, lecz nie mógł już opanować długo odwlekanej psy- chicznej inhalacji. A Edison tylko na to czekał. Musiał przygotować tę powtórkę zapamiętanej scenki z pociągu jako pułapkę. Roztrzaskał spreparowane jabłko o drewniane oparcie fotela i połówkę przycisnął Oaksowi do twarzy. W jabłku był ukryty zepsuty duch i Oaks go połknął. Został... zapchany. Nie do końca pewny, co mu się przydarzyło, wiedząc tylko, że nie zdołał dopaść Edisona, opuścił zabytkowy pociąg w Dearborn i zgubił się w tłumie. I nagle odkrył, że nie może już spożywać duchów - a potrze- buje tego. Kościsty Ekspress zaczai atakować i Oaks czuł, że się rozpada, w miarę jak siła zjedzonych przez niego duchów wzrasta, a jego własna maleje. Rozpaczliwie rozumując, że to, co Edison zepsuł, Edison po- trafi naprawić, próbował uzyskać audiencję u wielkiego naukow- ca - przecież w pociągu nie uczynił nic otwarcie wrogiego. Przez jakiś czas pracował w założonym przez Edisona studiu Kinetosco- pe w Bronksie w drugiej dekadzie dwudziestego wieku, by zaro- bić na życie i opracować techniki demaskujące, nie przestając jednocześnie ścigać Houdiniego - lecz stary wynalazca, skutecz- nie zamaskowany, przebywał w bezpiecznym miejscu. Tak więc Oaks wrócił zrozpaczony do Los Angeles, by popełnić samobójstwo, dopóki "miał jeszcze kogo zabijać", jak ponuro sobie przepowiadał. Metoda, którą wybrał, była iście sentymentalna. Udał się do swojego "składu", wynajętej skrytki w magazynie w South Alame-da, i wybrał "dymek", który trzymał na lepsze okazje - po czym zassał go do strzykawki i wstrzyknął sobie pięć centymetrów sześciennych naładowanego powietrza do grubej żyły po wewnętrznej stronie przedramienia. Spodziewał się, że pęcherzyk powietrza spowoduje zator i zatrzymanie akcji serca. Tymczasem duch, którego sobie wstrzyknął, widząc, że jego gospodarz ma zaraz umrzeć, eksplodował z przerażenia. Detonacja rozerwała Oaksowi rękę i lekarze w szpitalu miejskim na Szóstej musieli ją amputować. Kiedy odzyskał przytomność po operacji, leżał na sali ogólnej, razem z pijakami i ofiarami ulicznych bójek. Wkrótce jeden z pacjentów skonał z powodu zakażenia rany po pchnięciu nożem. Oaks schwytał ducha; zjadł go, strawił, ożywił się. Eksplozja kosztowała go rękę, ale odblokowała również jego psychiczną tchawicę. Mógł zrobić to ponownie, w dowolnym momencie; zagonić do butelki ducha zaplątanego w którąś z palindromowych pułapek, napełnić strzykawkę, a potem wstrzyknąć sobie żywego ducha w... nogę? Prawe ramię? Wtedy brakowałoby mu już dwóch koń- czyn. I co miałoby powstrzymać ducha przed dotarciem do jego serca, zanim przerażenie każe mu eksplodować? Oaks drżał z pragnienia, by znowu spróbować zjeść jakiegoś ducha. Może tym razem się uda - teraz, kiedy wstało wreszcie słońce, kiedy sobie tyle przypomniał, kiedy zęby bolały go tak bardzo od długotrwałego zaciskania, że nie rozumiał, dlaczego nie rozsypią się niczym piasek - może wciąż je zaciskał dlatego, że w przeciwnym razie odskoczyłyby jak na sprężynie, wykonały pełny obrót i odgryzły mu głowę. Nie. Udowodnił, że jest to niemożliwe, w obecnym stanie nie może zjadać duchów. Strzeli sobie jednego w żyłę, jeśli będzie musiał, zanim Kościsty Ekspres przebije się przez mury jego tożsamości i uczyni z niego roztrzęsionego, śliniącego się imbecyla... Ale najpierw trzeba sprawdzić, czy Edison potrafi naprawić to, co zepsuł. Był teraz duchem, bez środków, jakie miał do dyspozycji za życia; i nie miał już opiekuna w osobie Henry'ego Forda. Tylko jakiegoś dzieciaka. Jakiegoś rannego dzieciaka. Oaks westchnął, przestraszony mnogością wściekłych i zniecierpliwionych głosów wibrujących w jego oddechu. Jego drżąca lewa dłoń dotknęła rękojeści noża z kompasem i prześlizgnęła się po kolbie rewolweru zatkniętego za pasek. Zostały mu jeszcze trzy kule. Jedna dla niego samego, jeśli wszystko zawiedzie i nawet duch wstrzyknięty w żyłę nie zdoła go odblokować. Raz już znalazłem tego dzieciaka, pomyślał. Mogę znaleźć go ponownie. I mogę zmusić Edisona, żeby mnie odblokował. A potem wreszcie go pożrę. Sięgnął do kieszeni i wyciągnął pieniądze. Miał piątkę, trzy razy po jednym dolarze i dodatkowe trzy dolce w drobnych. Wystarczy na bilet autobusowy i puszkę zupy fasolowej. Lepiej dwie puszki, pomyślał. Jutro jest Halloween. To mogą być wymagające dwadzieścia cztery godziny, a ty już teraz czujesz się jak kupa gówna. Rozdział 35 - Mc tak dobrze nie robi jak siano, kiedy człowiek jest bliski omdlenia - zauważył zwróciwszy się ku Alicji i prze żuwając bez przerwy. - Wydawało mi się zawsze, że najlepiej jest spryskać ta kiego człowieka zimną wodą - podsunęła Alicja - albo po dać mu sole trzeźwiące. - Nie powiedziałem, że siano działa najlepiej - odparł Król. - Powiedziałem, że nic tak dobrze nie robi jak siano. Lewis Carroll, "O tym, co Alicja odkryła po drugiej stronie lustra" Kondomy - powiedział Neal Obstadt, za pomocą ołówka prze- taczając zapakowaną do prezerwatywy probówkę po powierzchni biurka. Dach jego biura na ostatnim piętrze budynku był ponow- nie zwinięty, a ponieważ wiał chłodny wiatr, do środka wniesiono kilka piecyków na podczerwień, które teraz żarzyły się w kątach niczym wielkie otwarte maszyny do tostów. - Dlaczego pakują je w kondomy? Probówka była pusta. Wszystkie dziesięć duchów stanowią- cych zapłatę wniesioną przez Shermana Oaksa za listopad zostało sprężonych i zapieczętowanych w szklanych pojemnikach, z do- datkiem odrobiny tlenku azotu; Obstadt jednak trzymał jedną probówkę na biurku dla zabawy. - Chłopcy z laboratorium twierdzą, że wcale tego nie robią - odparł Canov niecierpliwie. - Mówią, że to musi być rodzaj jakie goś specjalnego odświętnego opakowania. Niech pan posłucha, mam dwie ważne wiadomości. Kazał mi pan podsłuchiwać rozmo wy telefoniczne deLaravy... Obstadt spojrzał na niego bystro. - Powiedziała coś? Co? - Nie, nic, co wydawałoby się istotne. Rozmawiała z Webbem, tym facetem z Venice, ale on nadal nie wyczuł ducha, którego tam najwyraźniej namierzyła, tego, przez którego morskie stwo- rżenia wyszły na brzeg w środowy poranek. Głównie zajmuje się przygotowaniami do jutrzejszych zdjęć na pokładzie "Queen Ma- ry". Ale my... - Odświętne opakowanie - przerwał mu Obstadt. - Odświęt ne opakowanie. Czy to sarkazm? Brak szacunku? Wciągnąłem już dziewięć z nich i były pierwszorzędne, co do jednego. Panorama obywateli Los Angeles. Nie mam żadnych zastrzeżeń co do jako ści towaru, a uważam się za konesera. A jednak kondomy. Co o tym sądzisz? Czy on chce mi powiedzieć: Pieprz się? Pieprz się bez piecznie? - DeLarava ma linię telefoniczną, o której istnieniu nie wie dzieliśmy. Jej oficjalne linie w biurze i telefony w gabinecie na po kładzie "Queen Mary"... - Canov urwał, by spojrzeć nerwowo na Obstadta, ale Obstadt wpatrywał się w niego bez wyrazu. - Ma jeszcze jedną - wyrzucił z siebie Canov. -To bezpłatna linia typu 800, HKL-KOOT, numer... - Na plakatach. Słynny dzieciak Parganasów. - Obstadt pró bował się skupić. - Jestem jak kot - powiedział bez zastanowienia. - Mam dziewięć żywotów. - Wciągnął ich już dziewięć, od wczoraj popołudniu! Nic dziwnego, że nie mógł się skupić. Był pogrążony we wspomnieniach innych ludzi. W Los Angeles nie ma jeszcze au tostrad, Truman albo Eisenhower jest prezydentem... - Dzieciak Parganasów! Czy gliniarze nadal wierzą kierowcy z koncernu Edi- sona? Wierzą w historię o porwaniu ciężarówki? - Na to wygląda. W każdym razie wypuszczono go po przesłu chaniu. - Dlaczego Loretta chce mieć tego dzieciaka? Dlaczego ścigał go Sherman Oaks? Uznaliśmy, że Oaks zamordował rodziców chłop ca, a potem chciał zabić dzieciaka, bo mógł go zidentyfikować; lecz... obaj uciekli, prawda? Wczoraj? Oaks i dzieciak Parganasów? - Nie razem. - I Loretta też go szuka? Po chwili Canov wzruszył ramionami. -Tak. Obstadt wsadził ołówek do otwartej probówki i podniósł ją. - Ten potężny duch, który pojawił się w mieście w poniedzia łek w nocy... - powiedział w zamyśleniu. - Oaks wiedziałby o tym... Ile lat ma dzieciak? - Jedenaście. - Jeszcze przed dojrzewaniem. - Pokiwał głową. - Dzieciak musi mieć tego wielkiego ducha. Albo nosi go ze sobą, albo go po łknął i ten utkwił w jego wnętrzu, nie strawiony. Dlatego Loretta chce go mieć i dlatego Sherman Oaks chce go mieć. Oaks nie mógł jeszcze dostać ducha, w każdym razie nie przed wczorajszym po południem, bo dzieciak byłby martwy, nie biegałby po mieście. Podniósł wzrok znad obciśniętej prezerwatywą probówki i uśmiechnął się do Canova. - Twoi ludzie złapali wczoraj dzieciaka. Przejęli go od Fusse- lów! A ty oddałeś dzieciaka Shermanowi Oaksowi! -Mówił tonem pełnym zastanowienia, wciąż się uśmiechając, z otwartymi szero ko oczami. - A gdybyś robił, co ci kazałem, monitorował wszystkie rozmowy telefoniczne Loretty, ja miałbym tego dzieciaka i tego wielkiego ducha, który jest zapewne Einsteinem albo kimś w tym rodzaju, czy to pojmujesz? - Obstadt nadal się uśmiechał, ale sa mymi ustami, i sapał. Był czerwony na twarzy. - Tak jest, proszę pana. - Dobrze. Dobrze. Obstadt wiedział, że Canov ma wielką ochotę powiedzieć: "Ale przecież ma pan dziesięć tysięcy i dziesięć dymków! Jak wielki może być ten jeden w porównaniu z tyloma duchami?". Nie było cię tam, pomyślał Obstadt. Nie było cię tam w poniedzia- łek w nocy, w każdym razie nie byłeś świadom, kiedy ta fala prze- toczyła się po Los Angeles i każda latarnia nagle przygasła, każde radio samochodowe zgubiło częstotliwość i każdy uliczny zgęstniały duch-pijak upadł na ziemię złorzecząc. - Jest jeszcze coś - powiedział Canov zduszonym głosem. - Kazał mi pan sprawdzić, czy deLarava miała dzieci. Nie, zdaje się, że nie, ale poszukuje niejakiego Petera Sullivana i ma opis furgo netki, którą ten podróżuje, i numer rejestracyjny. Facet pracował dla niej, razem ze swoją siostrą bliźniaczką Elizabeth, nazywaną przez wszystkich Sukie, która zabiła się w Delaware w poniedzia łek w nocy. - Zabiła się? Dlaczego ktoś miałby... - Proszę posłuchać! Ojcem tych bliźniaków był producent fil mowy Arthur Patrick Sullivan, jasne? Utopił się w Venice w roku 1959. Był też ojcem chrzestnym Nicky'ego Bradshawa... - Którego Loretta również poszukuje, zgadza się. Spooky'ego ze starego serialu telewizyjnym. - Stary Sullivan ożenił się z Kelley Keith, gwiazdką filmową. Utopii się, podczas gdy ona przyglądała się temu z plaży, po czym wzięła wszystkie jego pieniądze i zniknęła. - W roku 1959 - powiedział Obstadt w zamyśleniu. - Utopił się w Venice, a teraz Loretta szuka... syna, syna chrzestnego i wiel kiego ducha, który najwyraźniej wyłonił się z morza... w Venice. - I w oczywisty sposób szukała też córki, ale Sukie się zabiła. Z pewnością pojmuje pan moje rozumowanie. - W porządku! - Obstadt otworzył szufladę biurka i wycią gnął stalowy zasobnik zawierający ostatniego ducha z dostawy Shermana Oaksa. Chłopcy z laboratorium oznaczyli go błękitnym mazakiem, by odróżnić od pozostałych - probówka, w której znaj dował się ten duch, wetknięta była w prezerwatywę Trojan, pod czas gdy wszystkie pozostałe były gatunku Ramzes. Skąd oni to wiedzą? - zastanawiał się. Jakim cudem można rozpoznać różne ro dzaje prezerwatyw? Trojan - to kojarzyło się z czymś Obstadtowi, ale Canov ponownie się odezwał: - Loretta deLarava to niemal na pewno Kelley Keith i wyda je się, że nie chce, by ktokolwiek o tym wiedział. - Może ma na sumieniu jakieś przestępstwa, które nie uległy przedawnieniu - rozważał Obstadt. - Do diabła, może zamordo wała tego producenta filmowego! Jest wiele możliwości. Bez wzglę du na to, jaka jest prawda, możemy ją tym zaszantażować, a sądzę, że będzie użytecznym pracownikiem. Tymczasem! Jutro jest Hal loween. Zapędź do roboty wszystkich swoich ludzi. Znajdźcie dzie ciaka Parganasów i Petera Sullivana, i Oaksa, i przyprowadźcie ich wszystkich do mnie. Żywych, jeśli tak będzie wygodniej, ale ich świeże duchy w szklanych słojach byłyby również nie do pogardze nia. Lepsze, pod wieloma względami. - Niestety ten Sullivan jest zamaskowany, tak powiedziała deLarava; wczoraj zgubił jednego z jej najlepszych tropicieli w re stauracji Miceli. Duży duch i dzieciak też mogą się skutecznie maskować, a Sherman Oaks jest jedną wielką chodzącą maską - nie ma nazwiska ani daty urodzenia, duchy w jego wnętrzu mają pewnie bardziej określoną osobowość niż on sam. Nigdy nie dali- byśmy rady schwytać ich duchów do słoja, byłyby wszędzie, ni- czym promienie światła rozszczepione w kalejdoskopie. - Nic mnie to nie obchodzi - powiedział Obstadt, otwierając kolejną szufladę i wyjmując przypominający termos inhalator. - Oaks ma zniknąć, czyli zostać zlikwidowany. Nie jest już tylko handlarzem, uzależnił się od produktu i stał się narkomanem, in tensywnym użytkownikiem, rywalem. I chcę, żeby Loretta deLa rava pracowała dla mnie, całkowicie posłuszna. -Wetknął stalowy zasobnik w otwór u wylotu inhalatora. - Czy wiesz, dlaczego wo da w wiadrze podnosi się spiralnie i wspina po ściankach, jeśli bar dzo szybko obraca się wiadrem? Canov zamrugał. - Hm, z powodu siły odśrodkowej. - Nie. Ponieważ jest coś innego dokoła, w odniesieniu do cze go może wirować; pomieszczenie, miasto, świat. Gdyby wiadro z wodą było jedyną rzeczą we wszechświecie, gdyby było wszech światem, woda pozostałaby spokojna. Nie można byłoby powie dzieć, czy wiadro się obraca, czy nie. Obraca w stosunku do czego? Pytanie nie miałoby sensu. - Jasne - powiedział Canov ostrożnie. - A zatem... -A zatem mam już dość podnoszenia się spiral nie i wspinania po ścianach, pomyślał Obstadt. Mam dość bycia je dyną osobą we wszechświecie. - A zatem muszę ich uwięzić, nie prawdaż? Skoro w ogóle istnieją. DeLarave mogę uwięzić, stając się jej właścicielem. - Jutro kręci zdjęcia na pokładzie "Queen Mary" - przypo mniał mu Canov - do filmu z okazji Halloween, o duchach ze stat ku. Co my na to? - Hm... poczekajmy. Nie sądzę, by na "Queen Mary" było w tym momencie cokolwiek interesującego. Sprawdźmy najpierw, jak poradzisz sobie ze znalezieniem tych wszystkich ludzi do ju tra, zanim zajdzie słońce, w porządku? - Oczywiście. - Canov przestąpił z nogi na nogę i podrapał się po brodzie. - Przykro mi, że nie odkryłem wcześniej tej drugiej linii telefonicznej. Mieliśmy... - Zejdź mi z oczu - powiedział Obstadt łagodnie. Gdy Canov wyszedł, Obstadt spojrzał na zimne błękitne sklepienie nieba, pragnąc, by przeciął je teraz maleńki krucyfiks odrzutowca, po to tylko, by złamać denerwującą monotonię ob- razu. Przekręcił zaworek w inhalatorze. Usłyszał syk i podniósł inhalator do ust. Poczuł smak tlenku azotu, lecz nagle pot wystąpił mu na czoło. Wtargnęła w niego twarda, statyczna próżnia zgniłego ducha, który zaklinował się beznadziejnie w zamku jego umysłu. Obstadt upadł, uderzył tyłem głowy o dywan i leżał w drgawkach sam jeden pod wysokim błękitnym niebem. Rozdział 36 - Kocham mego kochanego na H - Alicja nie mogła powstrzymać się od rozpoczęcia gry w wyrazy - bo jest Hardy. Nienawidzę go na H, bo jest Hałaśliwy. Lewis Carroll, "O tym, co Alicja odkryją po drugiej stronie lustra" Na jednej ze szklanych półek leżała biała płaskorzeźba twarzy Jezusa, w negatywie, z nosem jako największym zagłębieniem w prostopadłościanie gipsu - jakby Jezus padł twarzą w miseczkę z bitą śmietaną. Ktoś kiedyś zadał sobie trud, by z zadziwiającym brakiem talentu domalować płaskorzeźbie oczy. Teraz twarz wydawała się raczej wypukła niż wklęsła i jakby się obracała, by nie spuścić z Angeliki wzroku. Jakiż to dom gdzieś tam, pomyślała Angelica nerwowo, jest udekorowany niemal idealnie, a brakuje mu tylko tego wspaniałego dzieła sztuki do pełnego efektu? W domu Franka Rochy pełno było podobnych rzeczy - obrazków Naszej Pani z Gwadelupy, umęczonych Jezusów wymalowanych realistycznie na czarnym aksamicie. Angelica nerwowym gestem dotknęła wypukłości portfela w tylnej kieszeni. Stara kobieta za ladą uśmiechnęła się do niej i powiedziała: - Buenas dias, mi hija. Como puedo ayudarte? - Quiero hacer reparaciones a un amigo muerto - odpowiedzia ła Angelica. Chcę zadośćuczynić zmarłemu przyjacielowi. Jakże ła two było wyrazić tę myśl po hiszpańsku! Kobieta skinęła głową ze zrozumieniem i pochyliła się, by otworzyć przeszkloną ladę. Angelica odstawiła torbę z zakupami i zacisnęła dłonie, by opanować drżenie. Zdążyła już w małym sklepiku na rogu kupić jajka, cukierki, półlitrową butelkę rumu oraz tani plastikowy kompas, który można było przytwierdzić do szyby samochodowej; w innym sklepie botanica nabyła wybór ziół w celofanowych torebkach i olejków aromatycznych w kancia- stych buteleczkach - wedle zapewnień sprzedawców miały habria abierto ojos del polvo, otworzyć oczy z piachu. Wszystkie towary podano jej w odpowiedzi na prośbę o coś, co wywoła zmarłych. Spomiędzy wystawy kamieni, modlitewników i tanich plastikowych medalionów stara kobieta wydobyła torebkę zawierającą garść ususzonych liści. Yerba Buena - głosił odręczny napis na nalepce. Angelica nie musiała nawet wąchać, wystarczyło, że spojrzała na zasuszone, pokryte brodawkami liście, by otoczył ją zapamiętany aromat mięty; po raz pierwszy zdała sobie sprawę, że nazwa po hiszpańsku oznacza "dobre ziele" - przez pokolenia jej rodzina zniekształciła te słowa do Yerra vuena, co, jak Angelica zawsze sądziła, oznaczało szczęśliwy błąd, z rzeczownikiem obdarzonym nietypowym żeńskim przedrostkiem. - Incapacita las alarmas del humo on su apartamento - powie- działa sprzedawczyni ściszonym głosem, chociaż w sklepie nikogo więcej nie było. - Hace un tecargado, con muchas hojas; anade algun licor, tequila o roń, y dejalo cocinar hasta que esta seco, y deja hojas co- cinar hasta que estan secas, y humando y quemadas. Habla al humo. Angelica kiwała głową, zapamiętując wskazówki - wyłącz czujniki przeciwpożarowe w mieszkaniu, zaparz miętę z alkoholem, potem wygotuj napar, aż fusy zaczną dymić, i rozmawiaj z dymem. Bezwiednie zerknęła na niepokojącą płaskorzeźbę w negatywie, która wciąż wydawała się ją obserwować. Schowała zawiniątko do torby razem z innymi zakupami, podziękowała i ruszyła ku wyjściu. Dzwonki zawieszone nad drzwiami zadźwięczały cicho, kiedy przestąpiła próg i stanęła na zalanym słońcem Beverly Boulevard. Dwaj młodzi chłopcy na rowerach przejechali obok niej, chichocząc, jeden miał w ręce radio samochodowe. Spoglądając w stronę, z której nadjechali, ujrzała potłuczoną szybę na chodniku. Siwowłosa kobieta owinięta w prześcieradło zbierała i zjadała odłamki szkła. Nieco dalej, po drugiej stronie Beverly, znajdował się dwupiętrowy stylowy budynek z lat pięćdziesiątych, gdzie wynajmowała pomieszczenia na swój gabinet. Widziała jego pionową krawędź i skrawek zielonego błyszczącego neonu - a więc nadal tam był, za- pewne wciąż użytkowany. Cóż, wozy straży ogniowej przyjechały wtedy naprawdę szybko. Wynajmowała pomieszczenie na gabinet przez blisko trzy la- ta (aż do owej feralnej nocy, przed dwoma laty bez jednego dnia) - maleńka poczekalnia, jej gabinet, łazienka oraz spora sala kon- ferencyjna z oknami wychodzącymi na Beverly (szyby w nich po- pękały w czasie pożaru). Podczas wtorkowego seansu wieczornego sadzała sześciu czy ośmiu pacjentów wokół stołu konferencyjnego. Po zapaleniu kil- kunastu świec wyłączała światło i kazała wszystkim złapać się za ręce. Kolejno "dzielili się ze zmarłymi" - wyjaśniając zadawnione spory, czasem rozmawiając ze zmarłymi, czasem modląc się i płacząc - Angelica próbowała ich nauczyć, że jeśli ktoś ma ochotę, na przykład, krzyknąć "pieprzcie się wszyscy" i wybiec z pokoju, niech zrobi to cicho. Frank Rocha zawsze starał się usiąść blisko niej, a jego dłoń była często wilgotna i drżąca. Na przedostatnim spotkaniu, ty- dzień przed Halloween, podał jej złożony liścik. Wsadziła go do kieszeni i przeczytała dopiero później, w domu. Był napisany ręcznie, z widocznym trudem, i jakieś dziwne po- jęcie uprzejmości kazało Frankowi brać w cudzysłów prawie każdy rzeczownik (moja "miłość" do ciebie... brak "zrozumienia" ze strony mojej "żony"... moja troska o twoje "potrzeby"! "zachcianki"... moje "próby" zbudowania "życia" dla nas obojga... "zaszczyt" "po- ślubienia" ciebie...). Angelica zadzwoniła do niego następnego dnia do pracy i łagodnie powiedziała, że to, co proponuje, jest niemożliwe. Lecz płakała czytając list, samotna w swoim pokoju w środę w nocy, i nosiła go w portfelu przez wszystkie późniejsze koszmar- ne wydarzenia, podczas ucieczki i włóczęgi. Angelica nie chciała wychodzić z domu w Seal Beach -a w każdym razie wypuszczać się dalej niż do furgonetki Sulliva- na, by zabrać jedzenie z lodówki i puszkę rozpuszczalnej kawy -aż do brzasku w sobotę rano, kiedy Halloween bezpiecznie prze- minie. Lecz kiedy Sullivan zaczai bez entuzjazmu rozważać, co po- winni kupić przed zachodem słońca nazajutrz, Angelica zgodziła się na wyjazd po zakupy. Toaleta w mieszkaniu rzeczywiście okazała się podłączona do rury z gorącą wodą - okno w łazience było zaparowane. Wykąpali się jedno po drugim, wskoczyli z powrotem w nieświeże ubrania z poprzedniego dnia, odsunęli gipsowe ręce spod drzwi i wyszli na rześki poranek. Sullivan był małomówny i poirytowany, a Angelica promieniała udawaną wesołością. Sullivan ukradkiem zamienił tablice rejestracyjne z dostawczą furgonetką na parkingu, po czym pojechali na północ ku przesłoniętemu chmurą smogu miastu, Sullivan po "części elektroniczne", Angelica - by popytać w hierverias i botanicas o rekwizyty do seansu. - Sądzę, że duchy są zjawiskiem materialnym, jak również elek tromagnetycznym - rzekł Sullivan, nerwowo jadąc środkowym pa sem Harbor Freeway - czymś w rodzaju fał radiowych. Jeśli gdzieś się skupiają, kiedy coś je pobudzi i wprawi w stan ekscytacji, są kon kretnie umiejscowione - są więc raczej cząsteczką niż falą, lub mo że falą stojącą z widocznymi wierzchołkami, czymś w rodzaju sła bego pioruna kulistego, i posiadają wyraźną magnetyzację, czasem bardzo silną. Widywałem je wokół transformatorów w elektrowni na pustyni, po prostu paru facetów o nieokreślonym wyglądzie stoją cych na betonie i rozglądających się wokoło, i jeśli jest ich wystar czająco dużo, wytwarzają pole magnetyczne zdolne zakłócić odczy ty energetyczne. Zamierzam zebrać sprzęt, który pozwoliłby na wyodrębnienie sygnału pojedynczego ducha, wzmocnienie go, a na-, stępnie podłączenie do głośnika. Ty tymczasem możesz pozbierać rozmaite czarodziejskie gadżety, których użyłaś do... Zamilkł w tym momencie. ...których użyłaś do zabicia swoich pacjentów dwa lata temu, pomyślała, kończąc za niego zdanie. Zerknęła na niego spod kaptura, unosząc brew. - Pamiętaj tylko, by kupić odpowiednio mocne zapasowe bez pieczniki do swojego elektronicznego hokus-pokus - powiedziała cicho. Skinął głową, wyraźnie onieśmielony jej rzekomymi powiązaniami z jakąś rozległą, tajną i potężną siatką brujeria folklórica. Teraz, stojąc na chodniku w przepoconym ubraniu i z włosami w strąkach, pomiędzy wózkami dziecięcymi i reklamami piwa, obserwując przejeżdżające stare landary z popsutym zawiesze- niem i piszczącymi hamulcami, zastanawiała się, czy w ogóle zdoła cokolwiek osiągnąć. Sullivan opowiedział jej o "czasie barowym" i wyjaśnił, że doświadczanie go jest jedną z konsekwencji bycia duchową ante- ną, połączoną psychicznym ogniwem poczucia winy z kimś zmar- łym; kiedy głodne duchy albo łowcy duchów skupiają na niej swoją uwagę, bezwiednie przekłada część własnego duchowego ciężaru na swoją "jedną nogę w grobie", żyjąc przez to ułamek sekundy poza czasem, przed czasem. Podobno przytrafia się to wszystkim ludziom mającym związek z duchami. Powiedział jej również, jak ludzie tacy jak oni mogą pobu- dzić uśpione duchy do stanu nerwowego podniecenia i jak do- strzec te ulotne istoty. Angelica bardzo uważała, by nie robić nic, co mogłoby wy- rwać je ze stanu drzemki. Nie gwizdała żadnych starych piosenek Beatlesów (Sullivan stwierdził, że "The Long and Winding Road" jest szczególnie skuteczna) ani - w tej okolicy - "Oye Como Va" Santany; nie podnosiła znalezionych monet z ulicy, szczególnie tych bardzo błyszczących; i nie patrzyła prosto w oczy twarzom z wypłowiałych zdjęć w witrynach małych zakładów fryzjerskich, bo Sullivan ostrzegł ją, że przestraszone młode duchy lgną do tych oczu, a potem czekają, by napotkać czyjś nieuważny wzrok i się do niego przykleić. Kupiła jednak kompas. Sullivan powiedział jej, że kiedy strzałka kompasu pokazuje jakikolwiek inny kierunek poza pół- nocą, jest bardzo prawdopodobne, że wskazuje jednego z obudzo- nych duchów. Trzymała kompas w kieszeni i spoglądała na niego co jakiś czas - w którymś momencie swojej wyprawy po zakupy obeszła szerokim łukiem zakurzonego starego volkswagena stoją- cego na sflaczałych oponach na parkingu, odwracając wzrok, kie- dy go mijała; kilka minut później przeszła na drugą stronę Be- verly, by uniknąć otwartych drzwi narożnego baru; ponieważ wska- zówka kompasu odchyliła się w obu tych przypadkach. Sullivan powiedział, by czekała na niego przy grach kompu- terowych w sklepie monopolowym na rogu Lucas Avenue, i teraz poszła w tamtą stronę. Lepiej niech ona czeka na niego, niż żeby on musiał stać na parkingu w rzucającej się w oczy furgonetce. Niosła dość ciężką torbę z zakupami, biodro i ramię bolały ją od upadku na chodnik przy Amado Street dwa dni wcześniej; szła niezgrabnie, ponieważ wetknęła sobie zasuszony kciuk Houdinie- go do lewego buta na wysokości kostki, by zrównoważyć ciężar pojemnika z gazem łzawiącym w bucie prawym. A buen santo te encomiendas, pomyślała, cytując stare powiedzenie swojej babki. Masz dobrego patrona. Przy przejściu dla pieszych oparła się łokciem o wystającą metalową kostkę z przyciskiem zmiany świateł na słupie sygnali- zacyjnym - a potem usłyszała odgłos torby uderzającej o ziemię i sama upadła na beton. Ludzie gapili się na nią, słyszała słowo Borracha! - pijana! Z trudem podniosła się na nogi; światło zmieniło się wreszcie, chwyciła więc torbę w obie ręce i ruszyła na drugą stronę ulicy, płonąc ze wstydu. Dopiero kiedy usłyszała wilgotne plaśnięcie na ziemi pod stopami i zaraz potem ujrzała jajko z jej rozdartej torby rozbijające się o asfalt, zdała sobie sprawę, że znalazła się w czasie barowym. Weszła na krawężnik tak ostrożnie, że wszelkie efekty czasu barowego były niedostrzegalne, i oparła się o frontową ścianę re- stauracji podającej owoce morza, oddychając ciężko w wydmuchi- wanym przez wentylator powietrzu o aromacie kalmarów i salsy. Może zdziałała to bliska obecność Sullivana, powiedziała sobie nerwowo; twierdził, że taki efekt może wystąpić, jeśli jesteśmy blisko siebie, pola naszych psychicznych anten nakładają się na siebie, tworząc "krawędź interferencji" - on i jego siostra podobno przeżywali to przez cały czas. A może to Frank Rocha, rezonujący w chodniku w beznadziejnej reakcji na szuranie moich butów (chociaż zasuszony kciuk powinien uniemożliwiać rozpoznanie mnie wszelkim istotom duchopodobnym). Może tylko się rozkojarzyłam i wydawało mi się, że słyszę trzask jajka na asfalcie, zanim naprawdę upadło; nie wyspałam się, jestem głodna, do tego... Lecz oczywiście stała teraz dokładnie naprzeciwko domu z tabliczką Beverly 15415. Podniosła wzrok. Dwupiętrowy budynek został odmalowany, ale nie potrafiła przypomnieć sobie teraz, czy języki ognia osmaliły frontową ścianę. W oknach pomieszczenia, które niegdyś było jej salą konferencyjną, pomiędzy szkłem a zasłonami wisiał zielony neon WRÓŻENIE Z DŁONI. Życzę szczęścia, pomyślała gorzko pod adresem obecnego najemcy. Nigdy nie urządzisz u siebie tak dobrego przedstawienia, jak udało się to mnie. W tamten feralny czwartkowy wieczór, w dzień święta Halloween, Frank Rocha przybył pijany. Ponad tydzień minął od czasu, kiedy Angelica przeczytała jego nieporządny list i teraz, głównie z poczucia winy, pozwoliła mu zostać na spotkaniu. W którymś momencie Frank wyjął delikatnie swoją dłoń z dłoni Angeliki i namacał coś za pazuchą swojej skórzanej kurtki; po stłumionym trzasku zadrżał i zakasłał, lecz ponownie podał dłoń Angelice i seans trwał dalej. Dym ze świec i kadzidełek stłumił zapach prochu, a Frank Rocha dalej skarżył się i łkał - nikt nie zdawał sobie sprawy, że już nie żyje, że właśnie strzelił sobie prosto w serce z maleńkiego rewolweru kalibru .22. Później, w ciemnościach, ponownie puścił rękę Angeliki, tym razem by ścisnąć jej udo pod stołem; nie chcąc zranić jego uczuć, namyślała się przez chwilę, zanim sięgnęła pod stół i stanowczo odsunęła jego dłoń. Na szczęście nie była do niego odwrócona twarzą. Nagle, w podmuchu gorącego powietrza, eksplodował białym ogniem. Angelica i kobieta siedząca po drugiej stronie Franka również stanęły w płomieniach i przeraźliwie wrzeszcząc runęły na ziemię, a wszystkich oślepiła wielka, jasna jak magnezja pochodnia, w którą zmienił się Frank Rocha. A potem seans zaczął się naprawdę. Angelica odwróciła wzrok od białego budynku po przeciwnej stronie ulicy. Chcąc odzyskać pewność siebie wyciągnęła plastikowy kompas z kieszeni spodni... Igła wskazywała południowy wschód, wzdłuż osi ulicy, prosto w stronę sali koncertowej. Nie reagowała na obecność któregoś z przechodniów czy przejeżdżających samochodów. Sygnał wydawał się pochodzić z pewnej odległości. Jest tam... duch, pomyślała Angelica. I to duży. Ciężarówka z meblami skręciła hałaśliwie na niskim biegu z Bel-mont Avenue w Beverly, małe toyoty i wielkie stare samochody z przyczepą na jacht sunęły po asfalcie, w górę ku Hollywood albo w dół ku siedzibie władz miejskich, wrony i gołębie z trzepotem skrzydeł prze- latywały nad przejściami dla pieszych albo dziobały resztki jedzenia w rynsztoku w chłodnym blasku słońca... lecz gdzieś na Beverly w stronę Harbor Freeway znajdował się wielki i obudzony duch. Duchy pojawiły się na seansie mniej więcej wtedy, kiedy zrywano zasłony z okien i owijano nimi ludzi, którzy stanęli w płomieniach; sam Frank Rocha był ryczącą białą pochodnią, nikt nie mógł się do niego zbliżyć. Angelice spaliła się połowa włosów. Kiedy ją ugaszono, poparzyła sobie ręce i twarz w bezsensownej próbie narzucenia zasłony na Franka Rochę. Teraz najwyraźniej pamiętała rozdzierające uszy, zawodzące wrzaski. Drzwi na korytarz otworzyły się i w środku pojawiło się wielu ludzi, którzy zdawali się nie zauważać ognia; nie przestępowa-li przez próg, lecz jakby ślizgali się, szybowali albo posuwali gwałtownymi skokami niczym w kiepskim filmie animowanym. Światło na ich postaciach było nieprawidłowe - cienie na twarzach nie zgadzały się z położeniem płonącego ciała na podłodze, a kiedy twarz zwracała się w tę stronę, absurdalnie nieruchome plamy cienia przypominały dziury. Inni pojawili się od strony sufitu - pośród nich były przero- śnięte noworodki, unoszące się w powietrzu, z różowymi pępowi- nami wciąż dyndającymi u brzucha, wielkie twarze miały czerwo- ne i usta obrzydliwie wielkie, a ryczały niczym huragan. Zakrwawione, kwilące embriony kurczaczki dziobały i drapały pazurkami Angelikę po głowie i spadały jej na twarz, kiedy próbowała je odgonić. Zamiast uciekać z wypełnionego duchami pomieszczenia, wszyscy się gromadzili pod ścianami, sunąc na czworakach, by nie udusić się gryzącym dymem o zapachu spalonej wieprzowiny. Na trójce pacjentów, dwóch mężczyznach i kobiecie, rozdarło się ubranie, ukazując długie mięsiste węże, stopniowo grubiejące, z ludzką twarzą na pękatym końcu. Twarze na końcu mięsistych wężowatych wypustek i twarze skrytych w cieniu duchów, i czerwone twarze ogromnych nowo- rodków, i twarze pacjentów Angeliki, zakrwawione, załzawione, poczerniałe od dymu, wszystkie te twarze wrzeszczały, krzyczały, bełkotały, modliły się, płakały i śmiały, podczas gdy Frank Rocha płonął niczym stos ofiarny pośrodku podłogi. W momencie gdy jego oślepiająco jasne ciało zmieniło położenie, przewróciło się na brzuch, a potem spadło przepaliwszy podłogę, wielkie okna popę- kały, zamieniły się w wirującą układankę krystalicznych odłam- ków, a potem zostały wessane w ciemność i ludzie zaczęli przez nie wychodzić, wieszać się u parapetu, skakać na kwietnik w dole. An- gelica zaciągnęła jedną kobietę do okna, a potem jakoś zarzuci- ła ją sobie na plecy i wygramoliła się na zewnątrz; przy lądowa- niu nieomal połamała sobie kark, kolana i szczęki, lecz kiedy z pi- skiem opon nadjechały wozy straży ogniowej, robiła już sztuczne oddychanie nieprzytomnej pacjentce. Zdała sobie sprawę, że od jakiegoś czasu stoi na krawężniku, w wyziewach spalin. To było dwa lata temu, powiedziała sobie. Co zamierzasz zrobić w tej chwili? Postanowiła cofnąć się Belmont, a potem przejść do Lucas jakąś inną ulicą; kciuk Houdiniego nadal uciskał ją poniżej kostki, lecz coś zwróciło na nią uwagę kilka chwil wcześniej, a nie chciała znaleźć się w środku jakiegoś nadnaturalnego wydarzenia. Odwróciła się i weszła do hałaśliwego wnętrza restauracji z owocami morza, gdzie kupiła parę naleśników z nadzieniem rybnym owiniętych w pergamin, i poprosiła sprzedawcę o plastikową torbę, na tyle dużą, by zmieściła się do niej podarta torba z zakupami. Potem ruszyła ulicą Rockwood. Niskie szare budynki w większości ogrodzono i zamieniono w warsztaty samochodowe i wulkanizacyjne po jakiejś dawno zapomnianej poprawce w planie zagospodarowania terenu. Gdy szła pospiesznie obok zapadających się ogrodzeń, młody mężczyzna wyłonił się zza zaparkowanego samochodu i zapytał, czego sobie życzy, a kilkaset metrów dalej inny mężczyzna spojrzał na nią, klepiąc dłonią o dłoń. Wiedziała, że obaj są handlarzami narkotyków. Potrząsnęła głową na widok każdego z nich i szła dalej. Rankiem po seansie została wypisana ze szpitala na żądanie policji i aresztowana pod zarzutem nieumyślnego spowodowania śmierci; spędziła tę noc w areszcie, a następnego dnia, w piątek, wyłożyła pięćdziesiąt tysięcy dolarów kaucji, po czym wyjechała swoją małą hondą poza pustynię Mojave, poza granice Kalifornii. Nie miała pojęcia, co się stało w trakcie prowadzonej przez nią sesji terapeutycznej - wiedziała tylko, że troje pacjentów zmarło, a ona przeżyła atak ostrej psychozy, połączony z zaburzeniami po- strzegania. Była pewna, że na krótki czas oszalała, i nie wątpiła w tę diagnozę aż do ostatniego poniedziałku. Teraz zastanawiała się, czy nie było dla niej lepiej, kiedy my- ślała, że jest wariatką. Przy Lucas skręciła w prawo, a potem ponownie w prawo w wąską uliczkę, z powrotem w stronę Beverly. Sklep monopolowy znajdował się po drugiej stronie skrzyżowania. Przyspieszyła kroku, mając nadzieję, że Sullivana jeszcze tam nie ma. Spojrzała na kompas. Igła wskazywała za jej plecy, czyli ku północy. Stara dobra północ, pomyślała. Westchnęła, czując, jak rozluź- niają się jej ramiona - cokolwiek się działo, najwyraźniej dobie- gło już końca - lecz potem ponownie zerknęła na kompas, by się upewnić, i ujrzała, że wskazówka przekręca się o sto osiemdziesiąt stopni i nieruchomieje. Żwir zazgrzytał jej pod stopami, kiedy przystanęła. Ktoś ni- ski, zgarbiony zbliżał się ku niej od strony sklepu monopolowego. Duende! - pomyślała. To jeden z tych złośliwych, na poły przeklętych aniołów, o których kobiety na plaży opowiadały mi wczoraj w nocy! Szybkim krokiem ruszyła w stronę Beverly, w oczach wciąż mając wychudłą twarz pod opadającym słomkowym kapeluszem. Odrapana, niegdyś czerwona półciężarówka skręciła z Beverly. Silnik ryczał wściekle, gdy zakołysała się na kiepskich amortyzatorach. Angelica wiedziała, że kilku wąsatych mężczyzn w białych podkoszulkach, stłoczonych w samochodzie, musi mieć coś wspólnego z tym, co się dzieje. Podbiegła do ściany pralni i pochyliła się, by wydobyć z buta pojemnik z gazem; lecz mężczyźni w półciężarówce nie zwracali na nią uwagi. Obejrzała się za siebie - duende skręcił na północ. Kuśtykał i trzymał się za bok, szedł bardzo powoli. Półciężarówka minęła Angelikę, minęła duende, a potem ostro skręciła w prawo, wjeżdża- jąc na krawężnik. Mężczyźni wyskoczyli i chwycili drobną postać, która słabo broniła się piąstkami. Kapelusz sfrunął, gdy mężczyźni unieśli duende za ramiona i nogi, i wtedy Angelica zdała sobie sprawę, że ich ofiarą jest mały chłopiec. Biegła już w tamtą stronę, ściskając torbę w lewej ręce, w prawej trzymając przygotowany do użycia pojemnik z gazem. - Dejalo marchar! - krzyczała. - Queestas haciendo? Vou a lla- mar a policia! Jeden z mężczyzn odwrócił się w jej stronę, podnosząc wiel- ką ciemną dłoń do ciosu, lecz Angelica podetknęła mu pojemnik pod nos i nacisnęła spust. Obłok gazu trafił go prosto w twarz. Mężczyzna usiadł ciężko na asfalcie. Angelica zwróciła pojemnik ku mężczyznom trzymającym chłopca i ponownie nacisnęła spust, psikając po twarzach, a kiedy upadli, wijąc się i kaszląc, rzuciła spojrzenie do wnętrza półciężarówki. - No me chingues, Juan Dominguez! - zawołał ktoś z tyłu pojaz du, lecz nie widziała tam nikogo, tylko jakiś płócienny worek z za tkniętą na szczycie czapeczką z daszkiem. Zdawało się, że ten wo rek mówi z radosną złośliwością w głosie. Chłopiec leżał, nie wstawał. Angelicę też szczypały oczy i nos, lecz pochyliła się, by psiknąć gazem prosto w twarze dwóch mężczyzn, którzy padli tylko na kolana. Obaj charknęli niczym zastrzelone świnie i runęli na ziemię. Angelica odrzuciła pusty pojemnik, chwyciła chłopca pod ramię i postawiła go na nogi. Wciąż ściskała torbę z zakupami w lewej ręce. - Musisz uciekać, chłopcze - powiedziała. - Tak szybko, jak tylko potrafisz. Corre conmigo, bien? Tylko na drugą stronę ulicy. Będę przy tobie, ale musisz się sprężyć. Vayamos! Skinął głową, a ona dopiero teraz spostrzegła, że chłopak ma podsiniaczone oko. Poprowadziła go w kierunku przejścia dla pieszych. Po drugiej stronie szerokiej, zatłoczonej ulicy widziała zakurzoną brązową furgonetkę Sullivana. Obejrzała się za siebie - ani śladu czerwonej półciężarówki. Chłopiec mógł iść sam, puściła go więc, żeby wyciągnąć kompas z kieszeni. Igła wskazywała dokładnie na wschód. Duch jest nadal przed nami, pomyślała nerwowo; potem wyciągnęła kompas przed siebie - igła przekręciła się ku północy. Przesunęła go ponownie, dla pewności, lecz uparcie wskazywał na chłopca drepczącego z trudem obok niej. Wiedziała, że zdradzi się w jakiś sposób, jeśli zacznie się nad tym faktem zastanawiać, więc błyskawicznie chwyciła kompas między zęby i przyspieszyła kroku, ciągnąc chłopca za sobą, gdyż w przeciwnym razie mogłaby się zatrzymać, porzucić go albo zwyczajnie uciec w panice. Chłopiec jest duchem, powiedziała sobie; Sullivan twierdził, że mogą nabierać masy, żywiąc się organicznymi odpadkami i w końcu wyglądają jak normalni uliczni włóczędzy. Lecz nie mogła w to uwierzyć. Zerknęła na ściągniętą, bladą buzię. Czy niespokojny duch mógłby stworzyć te czyste brązowe oczy, teraz przepełnione strachem, z kałuż w rynsztokach, śliny i kaczanów kukurydzy? I miał siniak pod okiem! Z pewnością oszukane ciało tych strachów na wróble nie mogło zawierać działających naczyń krwionośnych i przetaczać krwi! On musi nosić ducha... na sobie, w jakiś sposób, niczym pasożyta. Dużego ducha, przypomniała sobie niespokojnie, pamiętając, jak pewnie igła kompasu wskazywała go z odległości kilku przecznic. Nadal nie widziała czerwonej półciężarówki ani za sobą, ani z przodu. Najwyraźniej gaz łzawiący wciąż działał. Dotarli niemal do rogu. Wrzuciła kompas do torby z zakupami. - Jak ci na imię? - zapytała, zastanawiając się, czy uzyska od powiedź. - Dzieciak jest w szoku - powiedział chłopiec ochryple, nie równym głosem. - Lepiej, żebyś nie znała jego imienia. Mów mi... A.I. - Ja jestem Angelica - przedstawiła się. Lepiej, żebyś nie znał mojego nazwiska. - Mój przyjaciel siedzi w tamtej brązowej fur gonetce po drugiej stronie ulicy. Widzisz ją? -Wciąż obejmowała chłopca ramieniem, więc tylko wskazała kierunek brodą. - Za mierzamy pojechać w bezpieczne miejsce, gdzie nikt nas nie znaj dzie. Weźmiemy cię z sobą. - Nosisz przy sobie kompas - rzekł chłopiec ponuro. - Byłem już w furgonetce. Potrafię głośno krzyczeć. - Nie zamierzamy cię porwać - powiedziała Angelica. Zatrzymali się przy rogu Lucas, na czerwonym świetle. Ange lica nadal rozglądała się za ewentualnym pościgiem. - Nie wiem nawet, czy mój przyjaciel zgodzi się na następną oso bę. - Potrząsnęła mocno głową, zastanawiając się, czy jest już południe. -Ale myślę, że powinieneś pojechać z nami. Co do kompasu... każdy w mieście, kto choć trochę się na tym zna, może cię namierzyć. Chłopiec stał obok niej spokojnie, nie wyrywał się. - Tak, to prawda, siostro. Ale jeśli ja się wycofam, to ten dzieciak zwali się na ziemię niczym wór kartofli. Masz więc bezpieczną kryjów kę? Nawet dla nas? W jaki sposób zamierzasz nas odmagnetyzować? Ten cholerny elektryczny pas nie jest wart złamanego centa. Schizofrenia hebefreniczna? - pomyślała Angelica. Czy też reakcja rozkojarzeniowa w nerwicy histerycznej? Dzisiaj postawiono by modną diagnozę, WRO - wielokrotne rozszczepienie osobowości. Nie wiedziała, co odpowiedzieć. Jakiego słowa on użył? Odmagnetyzować? Angelica słyszała to określenie używane w związku z okrętami wojennymi i sądziła, że ma ono coś wspólnego z radarem. - Nie znam się na tym. Ale mój przyjaciel jest inżynierem elektrykiem. To rozgniewało chłopca. - Ach, inżynierem elektrykiem! Sama matematyka, równa nia na papierze, papierowy dyplom na ścianie! Nigdy odrobiny brudu za paznokciami! Może sądzi, że jest jedynym w okolicy, któ ry ma dyplom wyższej uczelni! Angelica spojrzała na chłopca w oszołomieniu. - Ja... jestem pewna, że nie... ja mam dyplom wyższej uczel ni, jeśli o to chodzi... - Dobry Boże, pomyślała, dlaczego się chwa lę? Bo jestem w pogniecionym ubraniu i mam brudne włosy? Chwalę się przed tym przerażonym małym ulicznikiem? - Ale w tej sytuacji to nieważne... - Jestem absolwentem politechniki - rzekł chłopiec z wyraź ną, niewytłumaczalną dumą. - Chodźmy zatem spotkać się z two im inżynierem elektrykiem. - Tak, do diaska - powiedziała Angelica. Światło zmieniło się na zielone. Rozdział 37 Ale to nie twoja wina - dodała łagodnie Róża - zaczynasz więdnąć, wiesz... a wtedy płatki wyglądają niepo-rządnie i trudno temu zapobiec. Alicji wcale nie spodobała się ta myśl... Lewis Carroll, "O tym, co Alicja odkryła po drugiej stronie lustra" Sullivan zobaczył Angelikę przechodzącą przez ulicę, lecz kiedy dostrzegł, że prowadzi utykającego chłopca, zaklął i wysiadł z furgonetki. Zauważył nadejście czasu barowego, pięć czy dziesięć minut wcześniej, kiedy instynktownie nacisnął pedał hamulca, zanim jeszcze wyjeżdżający z bocznej uliczki buick zajechał mu drogę; przeprowadził następnie test, wsuwając wybraną na ślepo kasetę do odtwarzacza, odkręcając głośność do oporu i dopiero wtedy włączając urządzenie - nie dość, że drgnął bezwiednie, to jeszcze rozpoznał początek "Sympathy for the Devil" Stonesów, zanim pierwsze dźwięki buchnęły z głośników. Wyłączył magnetofon, zastanawiając się, w czyim polu psychicznym przebywa i czy Angelica również to czuje. A teraz pojawiła się z jakimś dzieciakiem. Wyszedł im na spotkanie przy słupie sygnalizacji świetlnej na rogu. Wziął torbę z zakupami od Angeliki. - Pożegnaj się ze swoim małym przyjacielem - rzekł. - Musi my już jechać. Czas barowy, czujesz to? - Tak - odparła z uśmiechem. - Inni ludzie w pobliżu pewnie też. Zachowuj się naturalnie, jakby nic się nie działo. Miała rację. - Kupiłaś już wszystko, co chciałaś? Możemy jechać? Dwóch nastoletnich Meksykanów podeszło do nich w tym momencie i jeden mruknął: - Vamos a probar la mosca en leche, porque no? - Potem zwró cił się do Angeliki po angielsku: - Proszę pani, czy można prosić o dolara na papierosy? - Porque no?- odpowiedziała Angelica z kpiącym uśmiechem. Sięgnęła do kieszeni wolną ręką i podała chłopakowi dolara. - Ja też potrzebuję na papierosy! - zawołał drugi z nastolat ków. - Możecie się podzielić - powiedziała Angelica, odwracając się do Sullivana. - Jesteśmy gotowi do drogi - rzekła. Nie bierzemy tego chorego dzieciaka ze sobą! - pomyślał Sullivan. - Nie - rzekł, wciąż się uśmiechając, lecz stanowczym tonem. - Mały musi wracać do domu. - Ciocia Nancy nie ma czasu, by się nim zająć dzisiaj wieczo rem - odparła Angelica - a robi się bardzo późno. Sullivan westchnął i zgarbił się. Spojrzał na chłopca. - Chcesz jechać z nami? - Jasne, śrubokrętasie. - Chłopiec miał na twarzy krzywy uśmieszek. - Sam mógłbyś nieostrożnie zamknąć obwód, nie wy łączając wczesnej prądu. Sullivan zmarszczył brwi. Ranek spędził w przypominającym starą szopę sklepie elektrycznym i zastanawiał się, czy chłopiec może o tym w jakiś sposób wiedzieć. Czyżby jego słowa były zwiastunem zaciskającej się pułapki? - Powiedziałam mu, że jesteś inżynierem elektrykiem - rze kła Angelica pospiesznie. - Chodźmy! Po krótkiej, pełnej napięcia ciszy Sullivan odwrócił się i ruszył do furgonetki. - Opadające pole magnetyczne - rzekł do chłopca w odpo wiedzi na jego niepokojącą uwagę - spowoduje powstanie ogrom nego napięcia, które przeskoczy przez wyłącznik, prawda? - Dla czego, pomyślał, chcę udowadniać cokolwiek temu dzieciakowi? - Nie mów tego tylko po to, żeby sprawić mi przyjemność - od parł chłopiec. W furgonetce Sullivan i Angelica usiedli z przodu, a chłopiec z tyłu, na wciąż nie posłanym łóżku. - Dlaczego dałaś tamtemu łobuzowi dolara? - zapytał Sullivan z rozdrażnieniem, uruchamiając silnik. - Mógł być Eliaszem - odparła Angelica zmęczonym gło sem. - Eliasz wędruje po świecie w przebraniu, prosząc o pomoc, a kto mu jej nie udzieli, będzie miał kłopoty na Sądzie Ostatecz nym. - Tak? - Sullivan skręcił w lewo. - Cóż, Eliaszem pewnie był ten drugi chłopak, któremu nie dałaś dolara. Więc straciłaś oka zję. A propos, kim jest nasz nowy przyjaciel? - Mówcie mi Al - odezwał się chłopiec z tyłu. - Nie, nazywam się Kootie - teraz jego ton wyrażał strach. - Dokąd jedziemy? Wszystko w porządku, Kootie, pamiętasz, jak nie ufałem Fusse- lom? Ci ludzie są w porządku. Cieszę się, że znowu jesteś z nami, synu. Martwiłem się o ciebie. Sullivan posłał Angelice wściekłe spojrzenie. - Chłopiec jest namagnetyzowany - powiedziała. Wydawała się bliska płaczu. - Igła kompasu wskazuje na niego. Wykorzysta łam mój gaz łzawiący na obezwładnienie bandy facetów, którzy próbowali go porwać. - Świetnie - powiedział Sullivan. - Cieszę się, że to zrobiłaś. Żałuję, że nie mogłem pomóc. - Dobry Boże, pomyślał. - Czy ku piłaś... coś ciekawego? - Chyba tak. -Westchnęła głęboko. - Słyszałeś, co powiedzia ło tych dwóch nastolatków na ulicy? Określili nas la mosca en le- che, mucha w mleku. To jak sól i pieprz, tak mówi się na parę mie szaną rasowo. Myśleli, że jestem Meksykanką. Sullivan zerknął na nią. - Jesteś Meksykanką. - Wiem. Ale miło, że potrafili to dostrzec. Jak ty sobie radzi łeś, kupiłeś jakieś potrzebne części elektroniczne? Patrzył w boczne lusterko. Nowiutki lincoln przyspieszył, żeby zdążyć na światła przy Beverly, a teraz zjeżdżał na prawo, może chciał go wyprzedzić. Sullivan cieszył się, że ma na czym skupić uwagę, bo nie chciał wdawać się w rozmowę o kiepskiej jakości sprzęcie, który nabył. - Nieźle - odpowiedział wreszcie - biorąc pod uwagę, że jecha łem tam właściwie nie wiedząc, czego chcę. - Kiedy lincoln zrów nał się z nimi, Sullivan przyhamował i limuzyna wystrzeliła do przodu. - Mieli tam stare żarówki krzemowe po niewielkiej ce- nie, więc kupiłem parę, znalazłem też starą cewkę od forda za pięćdziesiąt dolarów oraz lepkościomierz. Lincoln w przodzie zwalniał, następny identyczny nadjeżdżał z tyłu. - Poza tym... - zaczął Sullivan niemal szeptem, ponieważ coś naprawdę zaczynało się dziać. Dłonie na kierownicy nagle mu po- wilgotniały. W przodzie po prawej znajdowała się mała boczna uliczka. Poczekał do ostatniej chwili z naciśnięciem hamulca i skręceniem kierownicy, żeby zjechać na prawy pas; opony zapiszczały i nagłe uderzenie czasu barowego kazało mu wziąć zakręt nieco szerzej, zanim furgonetka zdążyła się przewrócić, a potem nacisnął na pe- dał gazu. Gnali uliczką wśród starych willi. We wstecznym lusterku widział zbliżającego się szybko lincol-na. Słyszał ryk jego silnika. - Gonią nas - powiedział zdenerwowany - zapnijcie pasy. Chłopcze, siadaj na podłodze. Spróbuję im uciec. Chcą mieć nas żywcem. Drugi lincoln pojawił się nie wiadomo skąd i też pędził za nimi. Pierwszy zjeżdżał na lewo, żeby wyprzedzić furgonetkę. Sullivan szarpnął kierownicą, by uniemożliwić mu manewr, i nie spuszczał stopy z gazu. Rozległy się głośne trzaski, niby pękającej kukurydzy, furgonetka zatrzęsła się, zadrżała i rozdźwięczała, kiedy wokół siedzeń zaczęły latać drzazgi. Sullivan nadepnął na hamulec; Angelica poleciała na deskę rozdzielczą, opony zapiszczały przeraźliwie, a gdy furgonetka zatrzymała się nieco bokiem, Sullivan wrzucił wsteczny bieg i ponownie dodał gazu. Znajdujący się bliżej lincoln zjechał na chodnik i uderzył w kosz na śmieci. Sullivan musiał wykręcić głowę, żeby dostrzec drugiego przez małe okienka tylnych drzwi, gdyż boczne lusterko zostało odstrzelone; furgonetka kołysała się gwałtownie, rozległy się kolejne strzały, lecz potem również drugi lincoln musiał zjechać na trawnik, żeby umknąć przed furgonetką, która wypadła tyłem na środek skrzyżowania z Lucas Avenue. Coś uderzyło w nią mocno. Sullivan rąbnął głową o zagłówek fotela, usłyszał jeszcze dwa uderzenia nieco dalej. Ponieważ silnik zgasł, musiał zrzucić bieg i przekręcić kluczyk w stacyjce. Pierze unosiło się nad kuchenką i łóżkiem, gdzie ostatni raz widział chłopca. W końcu silnik zaskoczył. Sullivan ponownie wrzucił bieg i odwrócił się do strzaskanej przedniej szyby. Ruszył, zostawiając za sobą cichnący zgrzyt metalu i brzęk szkła. Jechał szybko, lecz z rozpaczliwym skupieniem, wyprzedzał kolejne samochody, przejeżdżał skrzyżowania na żółtym świetle bez spuszczania ręki z klaksonu. Kiedy nabrał pewności, że przynajmniej chwilowo zgubił pogoń, skręcił w prawo, a potem od razu w lewo w ślepą uliczkę na tyłach rzędu pawilonów handlowych. Pomiędzy dwiema ciężarówkami było puste miejsce, ale Sullivanowi ręce tak się trzęsły, że musiał odczekać pełną minutę, zanim zdołał zaparkować. - Chłopcze - zachrypiał, zbyt roztrzęsiony, by się odwrócić - jak się czujesz? -W wysuszonych ustach czuł smak żelaza. W nagłej ciszy, ponad cichym szumem chodzącego na jałowym biegu silnika słyszał teraz łkanie chłopca; lecz jego głos zabrzmiał niespodziewanie silnie: - Nie gorzej niż przedtem. - Podobno chcą mieć nas żywcem - powiedziała Angelica sku lona pod deską rozdzielczą. Usiadła z powrotem na fotelu, wytrzą sając odłamki szkła z potarganych włosów. - Cieszę się, że rozpra cowałeś tych facetów, ty dupku. - Jesteś ranna? - zapytał Sullivan dziwnie piskliwym głosem. - Strzelali do nas. Czy ja jestem ranny? - Rozpostarł ręce i spoj rzał w dół po sobie, poruszając jednocześnie stopami. Nie widział krwi, nie czuł żadnego szczególnego bólu czy odrętwienia. - Nie, nie jestem - odparła Angelica. - Co teraz zrobimy? - Zostawiłaś swój kombinezon w Solville. Weź moją kurtkę z szafki z tyłu. Weź też coś dla chłopca. Musimy się przebrać. Mam czapkę z daszkiem, pod którą możesz schować włosy. Wy dwoje pojedziecie do domu autobusem, będziecie wyglądali jak matka z synem. Ja wrócę wozem. Będę jechał okrężną drogą, bocznymi ulicami. Sądzę, że będę bezpieczny, kiedy wjadę na autostradę, ale wy lepiej podróżujcie oddzielnie. - Dlaczego wszyscy nie przesiądziemy się do autobusu? - za pytała Angelica. - Nie porzucimy furgonetki? - Musielibyśmy porzucić rzeczy, które on kupił - powiedział chłopiec, który nadal pochlipywał - a parę z nich się przyda. - Dzięki, synu - rzekł Sullivan, niezbyt zadowolony, że chło piec przeglądał jego rzeczy. Potem powiedział do Angeliki: - Dam ci jeszcze to. - Odpiął i ściągnął saszetkę u pasa. - Strzelałaś kie dyś z czterdziestkipiątki? - Nie. Nie wierzę w pistolety. - Och, one istnieją, zaufaj mi. - Pociągnął za pętlę i rzepy się odpięły, ukazując rękojeść pistoletu pod dwoma skrzyżowanymi paskami. -Widzisz? Oto jeden z nich. - Widziałam go wczoraj wieczorem, pamiętasz? Miałam na myśli, że ich nie lubię. - Nie trzeba ich lubić. - Sullivan wyciągnął pistolet z kabury wszytej do saszetki. Celując w sufit, przycisnął guzik zwalniający magazynek obok blokady spustu, lecz nie zdołał chwycić magazynka, który wyślizgnął mu się z dłoni. Metalowy zasobnik upadł z trzaskiem na podłogę i Sullivan zostawił go tam. - Ja też ich nie lubię. Tak jak nie lubię dentystów, hełmów motocyklowych albo badań prostaty. Odciągnął suwadło. Pękaty pocisk, który był w komorze, wyskoczył na zewnątrz i odbił się od czoła Angeliki. - Przepraszam. - To jest colt - powiedział chłopiec, który przesunął się za fo tel Sullivana. - Na wyposażeniu armii od roku 1911. - Zgadza się - rzekł Sullivan, dziwiąc się w duchu, kim jest dzieciak, którego zabrali z ulicy. Suwadło zostało zablokowane, odsłaniając lśniącą lufę, a potem Sullivan zwolnił je i suwadło skoczyło do przodu, ponownie zakrywając lufę. Podał jej pistolet, rękojeścią do przodu i lufą do góry, i Angelica przyjęła go po dłuższej chwili. - Jest teraz nie załadowany - powiedział - lecz oczywiście zawsze zakładasz, że jest odwrotnie. Proszę, wystrzel teraz przez podłogę, złap go obiema dłońmi. Jezu, nie w ten sposób! Kciuki musisz mieć po bokach; ta ruchoma część odsuwa się do tyłu, z du żą siłą, i jeśli wsadzisz tam kciuk... cóż, to będziesz miała kolejny odcięty kciuk do schowania w bucie. Ujęła pistolet prawidłowo i wycelowała w podłogę. Jej palec zacisnął się na spuście na kilka sekund - a potem nastąpiło nagłe, ciche trzaśniecie, gdy uderzył kurek. Angelica odetchnęła gwałtownie. - Nic trudnego, co? - powiedział Sullivan. - Pistolet ma spo ry odrzut, więc wyceluj ponownie, zanim oddasz drugi strzał. Sam się przeładowuje, musisz tylko ponownie nacisnąć spust. I jeszcze raz, jeśli jest taka konieczność. Będziesz miała siedem nabojów w magazynku i jeden w komorze, razem osiem. Jeśli trafisz face ta choćby jednym, z pewnością powalisz go na ziemię. Chwyciła suwadło lewą ręką i próbowała odciągnąć, tak jak zrobił to Sullivan; udało jej się przesunąć je do połowy, pokonując opór sprężyny, lecz potem musiała zrezygnować. - Spróbuj znowu - rzekł Sullivan - lecz zamiast odciągać su wadło lewą ręką, po prostu trzymaj je nieruchomo i pchnij pisto let do przodu prawą. - Z niepokojem myślał, że pistolet jest tak długo nie naładowany, lecz chciał, by zapoznała się z nim dobrze. Tym razem udało jej się przeładować, ponownie wystrzeliła w podłogę. - Świetnie. - Sullivan podniósł magazynek i wsunął go do rę kojeści, aż rozległ się trzask, po czym wepchnął nabój do komory i ponownie uwolnił magazynek, by umieścić w środku nabój, któ ry spadł na podłogę. Znowu wsunął magazynek do rękojeści, za bezpieczył pistolet i odciągnął kurek. - Załadowany i zabezpie czony - powiedział, ostrożnie podając go Angelice z powrotem. - Ta dźwigienka w kształcie wachlarzyka za spustem to blokada; przesuń ją w dół i możesz strzelać. Schowaj pistolet do saszetki, trzymaj go pod ubraniem i nie dawaj chłopcu do zabawy. Targały nim sprzeczne uczucia. Mógł nie umieszczać naboju w komorze, ale nie był pewien, czy potrafiłaby przeładować broń wystarczająco szybko; mógł też nie odwodzić kurka, przy założonej blokadzie, lecz wtedy musiałaby zapamiętać dwa ruchy i mieć czas na ich wykonanie w hipotetycznej chwili paniki. - Masz jeszcze pieniądze? - zapytał. - Trzy albo cztery dwudziestki i trochę drobnych. - Świetnie. Bierz ubranie i ruszajcie. - Ku własnemu zaskocze niu przekręcił głowę, jakby chciał ją pocałować; jednak w ostat niej chwili się powstrzymał. Zamrugała zdziwiona. - Dobrze. - Zapytała chłopca: - Nazywasz się Kootie czy Al? Usta chłopca drgnęły, lecz w końcu odpowiedział: - Kootie. - W porządku, Kootie, przebierzmy się, a potem zwiewajmy stąd. W mrocznym pokoju hotelowym Joey Webba przy Grand Boulevard w Venice Loretta deLarava siedziała na łóżku i ocierała łzy batystową chusteczką. Człowiek Obstadta, Canov, kazał jej czekać, i siedziała już w tym miejscu od dziesięciu minut, a pokój śmierdział, ponieważ Joey Webb, podejrzliwy w nieznanym otoczeniu, wrócił do starego zwyczaju chowania na wszelki wypadek nie dojedzonych hamburgerów i hot dogów w szparach pod meblami. - Witam, Loretto - odezwał się wreszcie Obstadt. Jego głos do chodził jakby z daleka, pełen odbić. - Neal, wiem o wszystkim, więc nie usiłuj kłamać. Dlaczego mi przeszkadzasz? Twoi ludzie próbowali zabić Sullivana i dziecia ka Parganasów niecałą godzinę temu! Powinieneś dziękować Bo gu, że udało im się uciec. Teraz chcę, żebyś pomógł mi ich złapać - i niech będą żywi! - albo powiadomię policję o tym zdarzeniu. Żą dam, natychmiast, wszelkich informacji, jakie posiadasz na temat... Obstadt odetchnął gwałtownie i zakaszlał. - Zamknij się, Loretto. - Nie wolno ci tak do mnie mówić! Mogę wezwać duchy z głę bokiej otchłani... - Ja też, kochanie, ale czy one przybywają, kiedy je wzywasz? Spójrz prawdzie w oczy, Loretto, nikogo w najmniejszym stopniu nie obchodzą twoje... magiczne umiejętności. Na linii usłyszała znajomy metaliczny plusk. Obstadt oddawał mocz! Zaczął oddawać mocz w trakcie rozmowy! Mówił dalej swoim nowym, wystudiowanym głosem: - Pracuje pani teraz dla mnie, panno Keith... przepraszam, pani Sullivan... a zresztą, do diabła, chyba znam cię na tyle dobrze, by mówić do ciebie Kelley, nieprawdaż? DeLarava zamarła w bezruchu, z wilgotną chusteczką przed oczami. - Wiem, że jesteś jutro zajęta - mówił Obstadt - więc odwie dzę cię podczas kręcenia zdjęć na pokładzie "Queen Mary". Mu szę zapytać cię o pewną kwestię, która może wyniknąć w tym świat ku zjadaczy duchów. A ty powiesz mi wszystko, co wiesz. Połączenie zostało przerwane. Powoli odłożyła słuchawkę na widełki. Potem obiema dłońmi ścisnęła skronie, uniemożliwiając odłamkom umysłu rozlecieć się niczym stadko kurcząt, kiedy pada na nie cień krążącego w górze jastrzębia. - Furgonetka ze śladem po jajku była wczoraj w dzielnicy kanałów - zauważył Joey Webb, siedzący ze skrzyżowanymi noga mi na odbiorniku telewizyjnym. DeLarava z trudem odwróciła uwagę od niezaprzeczalnego faktu, że jej fałszywa tożsamość została rozszyfrowana. (Jeśli Ob- stadt zacznie mówić albo Nicky Shadroe wyjdzie z ukrycia i za- cznie mówić, mogłaby zostać oskarżona o morderstwo; co gorsza, wszyscy ujrzą wyłaniające się zza parawanu osobowości Loretty deLaravy nędzne oszustwo, będące Kelley Keith; a nawet jeśli Obstadt nie będzie mówić, to i tak wie, zna prawdę). - Furgonetka - powiedziała tępo; potem nagle otworzyła sze roko oczy. - Furgonetka ze śladem po jajku, furgonetka Pete'a! Nie zadzwoniłeś do mnie? On był tutaj, w Venice? Co tu robił? - Niech się pani uspokoi! Nie było go tutaj. Musiał pożyczyć furgonetkę przyjecielowi.To był niższy facet z kędzierzawymi wło sami w eleganckim płaszczu z odpinanymi rękawami. - Odpinanymi rękawami? Jezu, Joey, to był Houdini! Sulli van w mojej masce Houdiniego! - To był Pete Sullivan? Nie przypominał faceta ze zdjęć, któ re mi dałaś. - Webb zmarszczył czoło w zamyśleniu. - W każdym ra zie nie na pierwszy rzut oka. Potem wydawał się wyższy. - Do diabła, to był on, uwierz mi. Co robił? - Hm, smalił cholewki. Podrywał pewną dziewczynę, malinę. Meksykankę. Ona też zrobiła się wyższa, po chwili. Próbowała przemówić do rozsądku zakochanemu w niej facetowi, ukrywają cemu się w kanale burzowym. Lecz kiedy pojawił się piękny Pete w eleganckim płaszczu, z wypielęgnowanymi białymi dłońmi, po stanowiła z nim pogadać. Stali na parkingu znajdującym się w wi rze ruchu ulicznego, tak że nie mogłem odgadnąć, o czym rozma wiają. Wyobraź sobie, na tym samym parkingu dziś rano był targ warzywny! Kupiłem różne produkty. Ugotuję ratatouille. - Zamknij się, Joey, próbuję myśleć. Kim, u diabła, może być ta Meksykanka? Nie ktoś, kogo spotkał przypadkowo, jeśli przedsięwzięli specjalne środki ostrożno- ści, zanim zaczęli rozmawiać. I maska, zdaje się, objęła również ją, upodabniając ją do innej osoby, którą niewątpliwie była żona Ho- udiniego, Bess! (Cóż za maska! Niech złodziejski duch Sukie Sul- livan zostanie wyrzygany przez zjadającego ścierwo szczura!). Czy Pete szukał w Venice ducha swojego ojca? Czyżby znalazł ducha Apiego? Co... - Ratatouille - powiedział Webb - to mieszanka warzywna na ba zie oberżyny. Napisałem kiedyś na koszulce JESTEM OBRAŻONY i minęły całe dnie, zanim zdałem sobie sprawę, że chodzę w koszul ce z napisem JESTEM OBERŻYNĄ. - Zamknij się, Joey. Dzieciak Parganasów, myślała dalej, i Pete, i Meksykanka będą teraz trzymali się w ukryciu, przestraszeni; lecz może uda mi się namierzyć Nicky'ego Bradshawa. Będę musiała sprawdzić na mojej automatycznej sekretarce, czy ktoś odpowiedział na ogłoszenie. No i jeszcze - Obstadt pojawi się jutro w trakcie zdjęć na pokładzie "Queen Mary". Chce dowiedzieć się czegoś na temat "kwestii, jaka może wyniknąć w tym światku zjadaczy duchów". (Jakież to wulgarne mówić o tym tak otwarcie!). Muszę odkryć jego słaby punkt, być gotowa do kontrataku. Będę miała do dyspozycji wysokie napięcie, strome schodnie i cały cholerny ocean zaraz za relingiem. - Nie wygląda na to, żebyś kogokolwiek namierzała, prawda? - powiedział Webb uśmiechając się i potrząsając głową. - Joey, zamknij się wreszcie, do diabła, i zejdź ze mnie! - Ruszyła kołysząc się ku drzwiom. - Szukaj Arthura Patricka Sul- livana. On musi tutaj być albo wyjdzie na brzeg w ciągu najbliż szych dwunastu godzin. Nie oddalałeś się stąd i wyczułbyś go, gdyby znajdował się, aktywny, w promieniu kilku kilometrów, prawda? - Pewne jak w banku. - Joey zeskoczył z telewizora, sprawny niczym stara małpa. - Nie zdoła przedostać się przez mury mojej świadomości - powiedział, mechanicznie kiwając głową. - Chyba że ktoś otworzył bramę koniowi trojańskiemu. To znaczy, w tych okolicznościach, trojańskiemu konikowi morskiemu... - Trojańskiemu... konikowi morskiemu. - Nagle poczuła zim no, chłód przejął ją do szpiku kości. - O mój Boże, ta ryba, ta cho- lerna ryba! - wyszeptała. - Czy Apie mógł być schowany w rybie? - Niczego już nie kontroluję, pomyślała w otępieniu. Webb posłał jej spojrzenie, które na moment wydawało się rozumne. - Jeśli tak, to zniknął. - Jeśli tak - powiedziała, ponownie uciskając palcami skronie - to jest gdzieś w Los Angeles. - Oddychała z trudem. Czuła się jak ktoś chwytający się ostatniej deski ratunku. - Zapewne będzie próbował znaleźć Pete'a. - A więc dobrze. - Webb wzruszył ramionami. - Wystarczy znaleźć jednego, żeby mieć obu, nieprawdaż? To takie proste! - Takie proste - powtórzyła deLarava, wciąż oddychając cięż ko. Łzy spływały po jej trzęsących się policzkach i chwiejnym kro kiem wyszła. Rozdział 38- Czego jeszcze musieliście się uczyć? - Cóż, była jeszcze Histeria - odpowiedział Żółwicieł, wyliczając na płetwach - ...Histeria starożytna i nowożyt na, Oceanografia... Lewis Carroll, "Przygody Alicji w krainie czarów" Sullivan zaparkował furgonetkę w cieniu pod drzewem świętojańskim na tyłach parkingu przy Solville, a potem przyjrzał się wysłużonej maszynie. Z tyłu przypominała wrak. Prawy dolny róg karoserii, od strzaskanych świateł w dół, był wgnieciony, poszarpany i upstrzony odłamkami niebieskiej farby. Najwyraźniej pojazd, z którym zderzyli się po wyjechaniu tyłem na Lucas, był koloru niebieskiego. Drzwi wciąż wyglądały jak składane harmonijkowo i były poplamione bielą po zderzeniu z hondą Buddy'ego Schencka na parkingu przed Miceli poprzedniego dnia, zderzak zaś, przekrzywiony pionowo, wisiał niczym ogromna łyżka wygrzebana na śmietniku. W dodatku na tylnych drzwiach widać było cztery dziurki grubości palca, otoczone jasnym metalem, tam gdzie odpadł lakier. Otworzywszy lewą część tylnych drzwi, Sullivan odkrył, że mała lodówka na gaz zatrzymała dwa z wystrzelonych pocisków ka- libru 9 mm. Wyłączył ją, a puszki piwa, coli i prowianty położył na trawie, żeby zanieść wszystko do mieszkania. Szafka zlewozmy- wakowa miała wybitą dziurę, zlew był mocno wygięty; solidny ry- koszet odbity od modulatora częstotliwości pól, kupionego właśnie tego dnia, wypatroszył poduszkę, by na koniec wbić się płytko w listwę u wezgłowia łóżka. Jedno z okienek w tylnych drzwiach było przebite - wyglądało na to, że pocisk pokonał całą przestrzeń wewnątrz furgonetki i wyleciał przez przednią szybę. Jedno ide- alnie okrągłe, spore zagłębienie na tylnym zderzaku też mogło być spowodowane przez uderzenie pocisku. Boczne lusterko po stronie kierowcy było teraz tylko kilkoma poszarpanymi fragmen- tami zwisającymi z czegoś w rodzaju gumowego przegubu. Sullivan pomyślał z ulgą, lecz i z przestrachem, o chłopcu skulonym na podłodze pośrodku strzelaniny i o Angelice, której głowa znajdowała się niemal na drodze pocisku. Wszyscy mieli szczęście. Wykonał kilka kursów do mieszkania, żeby zanieść wszystko, wreszcie zamknął furgonetkę i okrył starym, poplamionym cementem płótnem spadochronowym, starając się udrapować je jak najbardziej elegancko, w przewidywaniu protestów pana Shadroe. Teraz siedział na żółtym hydrancie przeciwpożarowym na chodniku po drugiej stronie ulicy, trzymając jedną z gipsowych rąk Houdiniego i obserwując róg Ocean Boulevard. Przy Cherry, zaraz za rogiem znajdował się przystanek autobusowy. Chmury niczym kawałki odłamanego betonu przesuwały się po niebie, a ton jego myśli zmieniał się wraz z okresami światła i cienia. W cieniu: Zostali schwytam, kciuk Houdiniego nie potrafi zamaskować obecności chłopca, są torturowani, nielojalna Angelica prowadzi tutaj bandziorów, powinienem być daleko od budynku, kiedy zobaczę lincolny zajeżdżające przed wejście. W słońcu: Autobusy jeżdżą powoli, do tego trzeba się przesiadać. Angelica jest darem niebios, jak to dobrze mieć taką inteligentną i wymagającą towarzyszkę, kiedy wpadło się w tarapaty, nawet jeśli próba seansu na nic się nie zda. A ten dzieciak, Szejk Booty, czy jak tam się nazywa, zapewne okaże się interesujący. Minęła godzina od czasu, kiedy usiadłem na tym hydrancie, pomyślał w końcu - i wtedy usłyszał szuranie stóp na chodniku za plecami. Zeskoczył z hydrantu, myśląc w panice, że nie ma przy sobie pistoletu - ale to była Angelica z chłopcem, idący ku niemu od strony ślepego zaułka na końcu Dwudziestej Pierwszej. Chłopiec niósł dużą białą torbę z czerwonym nadrukiem sieci Kentucky Fried Chicken. - Zatrzymaliście się po jedzenie? - zapytał ostro Sullivan, nie przestając się rozglądać; chciał, żeby zabrzmiało to gniewnie, ale odkrył, że się śmieje. Uściskał Angelikę. Ona z początku odwza- jemniła uścisk, ale potem się odsunęła. - Przepraszam - powiedział, postępując krok do tyłu. - Nie chodzi o ciebie - odparła. - Po prostu użyj lewej ręki. Objął ją lewym ramieniem i przyciągnął do siebie, aż jej gło wa znalazła się pod jego podbródkiem. Kiedy szli ku starej kamienicy, Angelica wskazała gestem białą gipsową rękę, którą Sullivan trzymał w prawej dłoni. - Nie lubię dotyku obcych rąk - powiedziała. - A ja nie lubię ludzi z niewłaściwą ich liczbą - rzekł chłopiec. Sullivan spojrzał powątpiewająco na niego, a potem na torbę z jedzeniem i próbował wymyślić jakiś żart na temat "pyszne aż palce lizać"; ale nic nie przychodziło mu do głowy, więc ograniczył się do stwierdzenia: - Chodźmy do środka, zanim zmokniemy. Oczywiście nie padało. Zaryglowali drzwi i ustawili pod nimi gipsowe ręce Houdiniego. Chłopiec postawił torbę na pomalowanej drewnianej podłodze i zapytał: - Czy któreś z was ma jakieś doświadczenie medyczne? - Ja jestem lekarką - powiedziała Angelica ostrożnie. - Praw dziwą, z dyplomem. - Doskonale. - Strząsnął z ramion podartą dżinsową kurtkę i zaczął z trudem ściągać koszulkę przez głowę. Sullivan uniósł brew i spojrzał na Angelikę. Na wysokości bioder chłopiec miał na sobie coś w rodzaju szerokiego drucianego pasa, z błyszczącym światełkiem z przodu. - Jak się nazywacie? - rozległ się głos z wnętrza bluzki. Sullivan jednocześnie uśmiechnął się i zmarszczył brwi. - Peter Sullivan, ekscelencjo - powiedział, siadając w rogu obok swoich skrzynek. Otworzył wszystkie okna, kiedy wnosił rze czy, lecz ogrzewanie wciąż działało nastawione na maksimum i po wietrze powyżej wysokości ramion było nieznośnie gorące. - Angelica Elizalde. - Ten dzieciak... ja nazywam się Koot Hoomie Parganas. - Chłopiec zdołał zdjąć bluzkę i zobaczyli zakrwawiony bandaż na jego żebrach po prawej stronie, zaraz nad dziwacznym pasem. - Zo- staliśmy pchnięci nożem wczoraj po południu. Przemyliśmy ranę wysokoprocentowym alkoholem. Chyba nie jest zakażona, lecz ciągle krwawi. Angelica przyklęknęła przed chłopcem i odkleiła rąbek bandaża - chłopiec zacisnął usta, lecz stał spokojnie. - Cóż - powiedziała z irytacją - powinieneś był mieć założo ne szwy. Teraz jest już za późno, będziesz miał bliznę. Ale rana wygląda na dość czystą. Powinniśmy jednak przemyć ją czymś poza alkoholem. - Zrób to dobrze - powiedział Koot Hoomie. -To dzielny dzie ciak, ten mój chłopiec, i sporo przeżył. - "Zrób to dobrze" - powtórzyła Angelica, wciąż klęcząc przed chłopcem. Westchnęła. - "Zrób to dobrze". - Po chwili rzuciła Sul- livanowi nieprzyjazne spojrzenie. - Peter, podaj mi jajko. Jest w torbie z zakupami. Bez słowa Sullivan przyciągnął do siebie torbę, poszukał pomiędzy ziołami i olejkami, aż znalazł opakowanie jajek. Na czworakach podał je Angelice. - Dziękuję. Kootie, połóż się teraz na podłodze, proszę. Kootie nieśmiało wyciągnął się na plecach. - Czy powinienem zdjąć pas? - Do czego on służy? - zapytał Sullivan cicho. - Do demagnetyzacji - odparła Angelica. - Nie - rzekł Sullivan. - Nie zdejmuj. Angelica pochyliła się nad chłopcem i przetoczyła mu jajko delikatnie po brzuchu, nie omijając rany ani bandaża. - Sana, sana, cola de rana, tira un pedito para ahora y mariana - wyrecytowała cicho. Sullivan przesunął trafiony kulą modulator częstotliwości pól, żeby móc oprzeć się o ścianę. - Jesteś pewna, że nie powinniśmy zawieźć go do szpitala? Angelica posłała mu nieprzeniknione spojrzenie. - La cura espeor que la enfermedad, lekarstwo byłoby gorsze od choroby. Nie będzie bezpieczny w żadnym publicznym szpitalu na wet przez krótki czas. Zostaje z nami. Donde comen dos, comen tres. Sullivan domyślił się, że oznacza to coś w rodzaju "gdzie pożywi się dwoje, starczy i dla trojga". Wzruszył ramionami, wstał -z powrotem w warstwę gorącego powietrza - i wyszedł do kuchni. - Proszę bardzo, Kootie - usłyszał słowa Angeliki. - Mo żesz już wstać. Zakopiemy jajko na podwórku, po zachodzie słońca. Chłopiec na próbę rozprostowywał prawe ramię, krzywiąc się. - Voodoo - powiedział grymaśnie. - Równie bezużyteczne jak ten misz-masz części radiowych, które kupił Pete. Sullivan otworzył lodówkę. - Kootie - powiedział, wyciągając puszkę coorsa light z pomię tego opakowania na dwanaście sztuk - zauważyłem, że mówisz o sobie w pierwszej osobie liczby pojedynczej, trzeciej osobie oraz pierwszej osobie liczby mnogiej. Czy jest jakiś... - otworzył puszkę i pociągnął długi łyk - ...jakiś powód? - To piwo, prawda? - rzekł Kootie, przyciskając dłoń do boku. - Które kosztuje dolara za puszkę? Czy nie poczęstujesz piwem da my i mnie? - Angelico - powiedział Sullivan - chcesz piwo? - Tylko colę, jeśli można. - I cola dla ciebie, synu - rzekł Sullivan do Kootiego, odwra cając się od lodówki. - Jesteś za młody, żeby pić piwo. - Udzielę wstępnej odpowiedzi na twoje pytanie - odezwał się Kootie surowo. - Otóż jeden z nas ma osiemdziesiąt cztery lata, Sullivan odstawił piwo i wyciągnął dwie puszki coli. - Cóż, nie jestem to ja ani ty, i wątpię, by była to Angelica. Kootie klepnął się dłonią w nagą pierś. - Miałem na myśli jednego z nas. Pierwsza osoba liczby mnogiej. W tym momencie rozległo się pukanie do drzwi. Wszyscy troje podskoczyli. Sullivan puścił puszkę i rzucił się ku drzwiom, lecz obejrzał się na Angelikę, kiedy usłyszał szybki trzask przeładowy- wanej czterdziestkipiątki. Wypuszczony nabój odbił się od ściany, gdyż nie potrzebowała odwodzić kurka, lecz pistolet był gotowy do strzału, a jej kciuki znajdowały się z dala od suwadła. Zbliżył się do okna, gotowy w razie czego paść na podłogę, że- by dać jej czyste pole strzału, i rozsunął paski żaluzji. Odetchnął z ulgą. - To tylko zarządca - wyszeptał, ponieważ okno za żaluzjami było otwarte. Zastanawiał się, czy Shadroe słyszał trzask przeła dowywanej broni. Angelica zabezpieczyła pistolet, schowała go do kabury i zapięła saszetkę. Sullivan odryglował i otworzył drzwi. Shadroe wtargnął do środka, nim jeszcze Sullivan skończył mówić: - Przepraszam, właśnie są u mnie przyjaciele... - Ja jestem przyjacielem - rzekł Shadroe gniewnie. Nie miał na sobie koszuli, jego wielki opalony brzuch wylewał się zza luźnych szortów. Przez wąskie szparki oczu spojrzał na Angelikę i Kootiego, a potem wbił wzrok w Sullivana. - Nazywasz się Peter Sullivan - po wiedział wolno, jakby chciał pomóc Sullivanowi nauczyć się kolej nych sylab na pamięć. - Nazwisko było na umowie wynajmu. -Tak. - To stosunkowo popularne nazwisko... - umilkł dla nabra nia powietrza. - Czy sam byś tak nie pomyślał? - Tak...? - rzekł Sullivan, kompletnie zdezorientowany. - Cóż, mimo to nie ma mowy o pomyłce. Jestem twoim przy rodnim bratem. Sullivan zastanawiał się, gdzie może być najbliższy sklep z alkoholem. - Też tak sądzę, panie Shadroe, lecz może omówimy tę kwe stię innym razem, dobrze? W tym momencie... Shadroe wskazał brudnym palcem na również półnagiego Kootiego. - To on, prawda? Moje świnki. Zaczęły dymić. Musiałem wy jąć im baterie. I posłałem moją ukochaną na łódź. Żeby wyjęła ba terie również z tamtych świnek. W przeciwnym razie łódź mogła by spłonąć. - Zwrócił gniewne spojrzenie na Sullivana. - Chcę, żebyście wszyscy. Przyszli do mojego biura i zobaczyli. Co wasz chłopak zrobił z moim telewizorem. Sullivan potrząsał głową. Ze zmęczenia i zniecierpliwienia był na krawędzi paniki. Shadroe znowu pachniał cynamonem, a górną wargę pobrudzoną miał brązowym proszkiem, jakby wciągał do nosa kakao, i Sullivan zastanawiał się, czy stary wariat kiedykolwiek słucha, co kto inny ma do powiedzenia. - Chłopiec nie wychodził z tego pokoju - rzekł głośno, z prze sadną cierpliwością. - Nie wiem, co się dzieje z pańskim telewizo rem... - Czy na pewno brat przyrodni? - przerwał mu Shadroe. - Chciałem powiedzieć, że twój ojciec. Był moim ojcem chrzestnym. Naprawdę nazywam się Nicholas Bradshaw. Loretta deLarava chce. Mnie dopaść. Sullivan zbaraniał. - Och - powiedział w nagłej ciszy. - Naprawdę? - Przyjrzał się pociętej zmarszczkami, opuchniętej twarzy starca, i z dreszczem uświadomił sobie, że na dobrą sprawę to może być Nicholas Brad shaw. - Jezu! Ach... jak się pan miewa? - Niezbyt dobrze - odparł Bradshaw ciężko. - Umarłem w ro ku 1975. To stwierdzenie wstrząsnęło Sullivanem, który nie uwierzył do końca. W dodatku przypuszczał, że Bradshaw zmarł najwyżej rok czy dwa wcześniej. - Muchomor z gatunku Amanita phalloides - ciągnął zarząd ca - W sałatce. Delikwent dostaje gwałtownych skurczy żołądka dwanaście. Godzin po spożyciu. A potem czuje się dobrze przez ty dzień. DeLarava zadzwoniła wtedy do mnie. Nie mogła odmówić sobie satysfakcji. Było już za późno. Nie mogłem nic zrobić. Alfa- -amanityna już działała. Wyjąłem z banku wszystkie pieniądze! I schowałem je. Potem bardzo się upiłem. Na mojej łodzi. Bardzo. Rozwaliłem sześć aparatów telefonicznych. Zjadłem magnesy, by zatrzymać swego ducha. I wlazłem do lodówki. - Jego nerwowy oddech przepełniał rozgrzane powietrze pokoju zapachem cyna monu i starych śmieci. - Wyszedłem tydzień później. Martwy. Lecz wciąż na chodzie. Angelica podeszła do blatu kuchennego, odłożyła jajko i sięgnęła po piwo Sullivana. Wypiwszy do dna, odrzuciła puszkę z brzękiem na podłogę. - Jestem Angelica Anthem Elizalde. Policja chce mnie do paść. Shadroe uścisnął jej dłoń, uśmiechając się półgębkiem do Sullivana. - Ukradnę twoją senioritę, Peter - rzekł, nagle zapominając o swojej powadze. - Co wy tutaj robicie? Ukrywacie się? Nie po zwolę na to. Przez was ja i moja ukochana będziemy mieli na gło wie deLarave i policję. -Wciąż się uśmiechał, ściskając dłoń An- geliki. -Twoja furgonetka kłuje w oczy, nawet pod plandeką. Nie potrafię zrozumieć ludzi, którzy nie mają poczucia własnej dumy. Sullivan zamrugał, oszołomiony błyskawiczną przemową, lecz zrozumiał, że jeszcze chwila, a zostaną wyrzuceni na bruk. Próbował przypomnieć sobie Nicky'ego Bradshawa, który był kimś w rodzaju dalekiego starszego kuzyna, kiedy Pete i Elizabeth dorastali. Ojciec go lubił, i oczywiście to on załatwił mu rolę w serialu "Duch z przypadku". - Posłuchaj mnie, Nicky, chcemy zbudować pewne urządze nie, zorganizować seans, żeby porozumieć się ze zmarłymi, z ducha mi - powiedział szybko. - Z konkretnymi z nich, nie z całą bełko czącą menażerią. I to bez zakłóceń. Ja chcę porozmawiać z ojcem, ostrzec go, że deLarava poświęca wszystkie swoje siły temu, by go znaleźć i pożreć jutro, w Halloween. Coś przyszło1 mu do głowy i nagle pomyślał, że pomysł seansu ma jeszcze szansę powodzenia. - Ty powinieneś z nim porozmawiać, Nicky, żeby go ostrzec. Zawsze cię lubił! - Sullivanowi nadal waliło serce. Będę musiał do kupić jeszcze parę części, pomyślał z podnieceniem. To wszystko zmienia. - Ty sam powinieneś z nim porozmawiać, Peter - wtrąciła An gelica. - Nie, nie. Nie chodzi o to, co ja bym wolał, ale o to, co za działa! Mamy ogromne szczęście! On wysłucha Nicky'ego bardziej uważnie niż mnie, Nicky jest ode mnie o dwanaście lat starszy. Nieprawdaż, Nicky? On zawsze traktował cię poważnie. Bradshaw w tym momencie wyglądał na człowieka co najmniej stuletniego. - Chciałbym z nim porozmawiać - przyznał. - Ale ty powinie neś go ostrzec. Jesteś jego synem. - Tak, on jest twoim ojcem - dodała Angelica. Sullivan nie spojrzał na nią. - Nie o to chodzi - syknął niecierpliwie. - Chodzi o to, że... - A na dodatek - powiedziała Angelica łagodnym tonem - Nicky zapewne nie jest połączony z twoim ojcem więzami przej mującego poczucia winy, zupełnie inaczej niż ty. - Jesteś anteną - zgodził się Kootie. - Zmiennym kondensa torem z bezpiecznikiem na właściwej częstotliwości. Sullivan zacisnął pięści i czuł, jak czerwienieje na twarzy. - Ale urządzenie nie zadziała, jeśli... Przez chwilę nikt się nie odzywał, słychać było tylko cichy syk dochodzący z jednej z puszek z colą, którą upuścił, kiedy roz- legło się pukanie do drzwi. Sullivan miał czoło mokre od potu. Nie jesteś pastylką aspiryny, pomyślał, nie rozpuścisz się. - Wcale nie zamierzałeś tego zrobić - powiedziała Angelica z uśmiechem. - Chciałeś wykonać wszystkie konieczne ruchy, usta wić wszystko tak prawdopodobnie, żeby nikt, a z pewnością nie ty sam, nie mógł zarzucić ci, że zrobiłeś za mało. Lecz był jakiś czyn nik, o którym zamierzałeś zapomnieć, coś, czego brak każdy mu siałby ci wybaczyć. Sullivan czuł w głowie pustkę. - Kondensor - rzekł cicho. - Kondensor? - zapytał Kootie. -Tak jak w projektorze filmo wym, pomiędzy łukiem węglowym i przesłoną? Sullivan zignorował go. Bez kondensora pomiędzy lepkościomierzem i wyładowaniem snopiastym w żarówce karborundowej sygnał nie zostanie ode- brany przez żarnik kwarcowy w lepkościomierzu. Lecz czy nie pomyślałby o tym, gdyby tylko ujrzał słabość i roz- proszenie migoczącego błękitnego snopa iskier w żarówce? Nawet gdyby Angelica nie powiedziała tego, co właśnie powiedziała? W tej chwili niespodziewanego wglądu, czując w kościach zimny dreszcz pomimo gorąca i potu na czole, nabrał ponurej pew- ności, że nie pomyślałby o tym, a w każdym razie postarałby się za- mocować kondensor nieprawidłowo. Nie byłby w stanie zrobić tego źle teraz, kiedy wiedział już 0 pokusie. Ale może urządzenie i tak nie zadziała! Ta myśl była jak mo- dlitwa. Kootie postąpił naprzód, wyciągając prawą rękę. - Cieszę się, że mogę pana poznać, panie Bradshaw - powie dział. - Jestem w tym momencie dwiema osobami. Jedna z nich znana jest jako Kootie... - Masz na sobie pas I-ON-A-CO - rzekł Bradshaw ściskając dłoń chłopca. - One nie działają. Dostałeś go od Wilshire'a? - Tak, byliśmy na Wilshire - powiedział chłopiec zaskoczony 1 Sullivanowi przyszło do głowy, że pierwszy raz głos Kootiego ma dziecięce brzmienie. - Zaraz przy parku MacArthura! - Miałem na myśli H. Gaylorda Wilshire'a we własnej osobie - rzekł Bradshaw. -To był jego oryginalny szlak. Od Parkview do Benton, i Szóstą aż do Siódmej. Mój ojciec chrzestny kupił jeden z tych pasów. Od niego, w latach dwudziestych. Co zostało dzisiaj ze starego Wilshire'a? - Niewiele - przyznał Kootie, a jego głos był ponownie twar dy i opanowany. - Ale nie przedstawiłem jeszcze drugiej osoby, którą jestem. Thomas Alva Edison. Obiecuję, że zmuszę wasze urządzenie do działania, nawet jeśli Pete nie da sobie rady. Sullivan był zadowolony, że wszyscy w pokoju gapią się na chłopca; podszedł do lodówki, wyjął przedostatnie piwo i otworzył je. Nie powinienem był używać określenia "kondensor", pomy- ślał. Powinienem był zrobić głupią minę i udać obrażonego. Edi- son. No pewnie. Bez wątpienia dzieciak jest duchem albo nosi ja- kiegoś na sobie, ale założę się, że każdy duch, który wie cokol- wiek o elektryczności, twierdzi, że jest Edisonem. - Przenieście wszystkie graty do mojego biura - powiedział Bradshaw zmęczonym głosem. -Tam zmontujcie swoje cudeńko. To najlepiej zamaskowane pomieszczenie w całym zamaskowa nym budynku. Poplątana instalacja elektryczna, woda płynie w gó rę i dookoła. Są nawet zdjęcia hologramowe w akwarium ze słoną wodą pod czarnym światłem. I niech pan przyniesie torbę z pieczo nym kurczakiem, panie Edison. Johanna uwielbia to jedzenie. Kupiliście zrobione według oryginalnej receptury? Czy w nowej panierce? - Według oryginalnej receptury - rzuciła Angelica przez ra mię, przechodząc obok Sullivana i otwierając lodówkę. - Świetnie - rzekł Bradshaw. - To właśnie lubi. Mam nadzie ję, że wystarczy dla wszystkich. Godzinę później Sullivan siedział po turecku na zakurzonym dywanie w ciemnym biurze Bradshawa, wpatrując się bezmyślnie w rozświetlony ekran starego telewizora i obgryzając zimne skrzydełko kurczaka. "Ukochana" Bradshawa, mocno zbudowana młoda kobieta w obcisłych spodniach i luźnym wełnianym swetrze, pojawiła się w biurze wkrótce po nich i po wstępnych formalnościach (Johan-no, to jest Thomas Edison - panie Edison, moja ukochana Johan- na) poinformowała Bradshawa, że "świnki na łodzi na razie tylko piszczą, jeszcze nie dymią". Potem Angelica i Johanna pojechały samochodem Bradshawa, żeby kupić kolejne potrzebne rzeczy - bandaże, wodę utlenioną, używany przenośny projektor filmowy, małą butelkę tequili dla Angeliki, więcej piwa i kurczaków oraz pudełko kredy, na co na- legał Kootie. Po powrocie Angelica oczyściła Kootiemu ranę, opatrzyła ją i zabandażowała, po czym otworzono torby z jedzeniem. Kurczaka już nie było, a Sullivan zdążył wypić kilka piw. Cisnął kostkę na gazetę i pociągnął łyk piwa. - Angeliko, czy mogłabyś mi podać to ciastko? Spojrzała na niego zimno. - Co nazywasz ciastkiem? Popatrzył na nią zdziwiony. - Tę małą kulkę zrobioną z ciasta. - Twoja głowa też jest okrągła i zrobiona z ciasta, ale nie nazy wam jej ciastkiem. To jest pączek. - Podała mu go wyciągając rękę nad rozłożonymi gazetami. - Nie upijaj się z tego powodu - dodała. - Dziękuję, nie chcę pączka - powiedział. - Miałem ochotę na ciastko. - Sam bym się upił - rzekł Bradshaw zgryźliwie. Podczas kie dy wszyscy jedli kurczaka, on pochłaniał kolejne czerwone lan drynki o smaku cynamonowym i teraz nalał sobie szklankę dziw nego czerwonego płynu, który również intensywnie pachniał cyna monem. - Moje świnki i telewizor są bezużyteczne, kiedy jest tu pan Edison - powiedział. Sullivan postanowił nie pytać o świnki, lecz wskazał dłonią świecący na biało telewizor. - Co oglądasz? - Drugi program. ABC, moją dawną firmę. - Założę się, że potrafiłbym zapewnić ci lepszy obraz. - Sulli van czuł dziwne napięcie, jakby każdy ruch mógł doprowadzić do potłuczenia czegoś w ciasnym biurze. - Nie chodzi o obraz - zarzęził Bradshaw. - Duchy nadają sy gnał w paśmie pięćdziesięciu pięciu megaherców. Najbardziej zbliżoną częstotliwość ma drugi program. Jasność w tym telewizo rze jest zmniejszona do zera. Wierz lub nie. - To diabelnie krótka fala - wtrącił chłopiec twierdzący, że jest Edisonem. - A ty jesteś jej mieszkańcem - rzekł Bradshaw. - I do tego diabelnie wielkim. Nawet gdybyś był oddalony o dziesięć kilome trów, nadal ukazywałbyś się na ekranie w postaci białego paska. Lecz stojąc tutaj, zajmujesz całe pasmo. Na zewnątrz mógłby stać duch... cholernej Godzilli i nic byśmy o tym nie wiedzieli. - Czy nie powinniśmy przypadkiem czegoś zrobić? - powie działa Angelica. Sullivan zerknął na nią ze zniecierpliwieniem - a potem w przypływie sympatii zdał sobie sprawę, że jest równie zdenerwowana jak on. Przypomniał sobie, jak dzielnie udawała, że ma ochotę jechać po swoje czarodziejskie zakupy tego ranka, podczas gdy on był gotów nie wychodzić z mieszkania przez cały tydzień; i przez moment, zanim wstał z westchnieniem, poczuł drgnienie współczującej miłości do niej i obrzydzenia do siebie samego. - Tak - rzekł. - Napięcie powinno być wystarczające. Kupiłem transformator do dziecięcej kolejki, mamy też cewkę od forda. Angelica zapalała świece, wyjmowała z torby paczuszki ziół i małe buteleczki z olejkami. - Co mieliście na myśli? - zapytał Kootie, który siedział zgar biony na oparciu kanapy niczym kura na grzędzie. - Spieszmy się, do północy zostało mniej niż dwanaście godzin, a chcę być głębo ko ukryty, poza zasięgiem jakichkolwiek magnesów, kiedy kuran ty wybiją początek Halloween. ..."Nie jesteś pastylką aspiryny, nie rozpuścisz się! Zagonię was do wody!". Powiedział to męski głos, wesoły i donośny. Sulli- van przypomniał sobie dwie puszki coli, które upuścił na podłogę kilka godzin wcześniej, i nie chciał pamiętać, czyj głos mówił: "Zagonię was do wody!"... - Żarówka z karborundowym guzikiem zamiast żarnika - rzekł - podłączona do prądu, zogniskowana za pomocą cholerne go kondensora... na kwarcowy żarnik, który poczernimy sadzą, wewnątrz lepkościomierza. Będzie działała niczym łopatki w mier niku promieniowania, poruszając się w reakcji na światło wpa dające przez soczewkę. Do lepkościomierza możemy wpuścić kro pelkę rtęci z termometru, a potem rozrzedzić ją odpowiednio za pomocą węża podłączonego do kranu w zlewie... .. .Lecz bliźniaki czuły się nie najlepiej od drugiego śniadania, o nudności przyprawiał je zapach kremu do opalania, więc posta- nowiły nie wchodzić do wody i leżeć na ręcznikach, na twardym, bezpiecznym piasku... Kootie słuchał, kiedy Sullivan opisywał projekt swojego urządzenia, i teraz wtrącił: - W odbiorniku nie powinno być magnesu. Rozmawiamy o czymś tak czułym, że magnes w pobliżu ściągnąłby tutaj wszyst kie duchy z całego Los Angeles. Będziemy i tak mieli dość kłopo tów z polami wzbudzonymi przez zmieniające się ładunki elek tryczne. Użyj kredy. - Umilkł, a potem rzekł: - Wciąż mamy tro chę kredy przeciwko karaluchom, panie Edison. Nie, Kootie, to musi być coś okrągłego, na podobieństwo cylindra. Ale to bystra uwaga, chłopcze, dziękuję. - Kreda? - zapytał Sullivan, próbując się skupić. ...Ojciec wzruszył ramionami, a jego uwaga na temat pastyl- ki aspiryny zawisła w powietrzu, kiedy odwrócił się ku spienionym falom i młody Pete mógł dostrzec delikatne białe włoski na jego plecach rozwiewane przez morską bryzę... - Współczynnik tarcia kawałka mokrej kredy zmienia się wraz ze zmianami w ładunku elektrycznym - powiedział Kootie. - Przy braku prądu kreda jest szorstka i współczynnik tarcia wzra sta, lecz kiedy prąd popłynie, natychmiast staje się gładka. ...Trzy puszki piwa buraczanego leżały w rzędzie niczym po- ciski artyleryjskie, oczekując powrotu ojca z kąpieli. Jedna była dla niego, pozostałe dla Pete'a i Elizabeth. Macocha wyjaśniła, że nie pije napojów gazowanych, więc były tylko trzy puszki... - .. .Sprężyna połączona ze środkiem przysłony - mówił Kootie, ilustrując swoje słowa gestami - z drugim końcem przyciśniętym do ścianki obracającego się cylindra kredy. Zmiany prądu z twojej cewki zmienią mechaniczny opór kredy, tak że igła będzie się poru szała, rozumiesz, w miarę jak kreda będzie się stawała na przemian szorstka i gładka, i ruch igły zostanie przekazany do przysłony. - Brzmi to dość mętnie - odezwał się nieprzytomnie Sullivan, próbując skupić się na tym, co mówi Kootie, a nie na natrętnym, upartym, gwałtownie wskrzeszonym wspomnieniu. - Ale działa - odparł Kootie. - Tak się składa, że młody czło wiek nazwiskiem George Bernard Shaw pracował dla mnie w Lon- dynie w roku 1879. Może czytałeś opis mojego odbiornika elektro- motograficznego w jego książce. Sullivan zadrżał, bo nagle nabrał pewności, że duch, którego nosi w sobie chłopiec, naprawdę jest duchem Thomasa Edisona. - Wierzę na słowo - rzekł pokornie. Lecz nie dodał "proszę pana". Oprócz policjantów był tylko jeden człowiek, do którego kiedykolwiek zwracał się w ten sposób. ...Macocha nie udawała nawet zaskoczonej, kiedy Pete i Elizabeth podnieśli krzyk, że ojciec jest w tarapatach w wodzie. Stary Apie wypłynął daleko w fale swoim atletycznym kraulem, teraz jednak szarpał się i wymachiwał rękami, daleko poza linią płycizny, a macocha tylko wstała i przypatrywała się, osłoniwszy dłonią oczy. - Karborundowa żarówka powinna być na tyle czuła, by schwytać ducha i odzwierciedlić jego obecność poprzez wyładowa nie snopiaste. On powinien móc z łatwością nad tym panować, tak więc sygnał przejdzie przez soczewkę w lepkościomierzu Lang- muira... Sullivan czuł pot zalewający mu oczy. ...Macocha nie jadła w ogóle sałatki ziemniaczanej i widać było, że nic jej nie jest; lecz nie postąpiła nawet jednego kroku w stronę wody, tak więc bliźniaki popędziły ku morzu, same, chociaż skurcze szarpały im żołądek... Kootie zadał jakieś pytanie. Sullivan próbował sobie teraz przypomnieć, czego dotyczyło. - Ach - powiedział wreszcie - zgadza się. Wibracja ziemska uaktywni kwarcowy żarnik, potem wprawimy go w drżenie, prze suwając magnes obok małego obracającego się żelaznego tworni- ka w lepkościomierzu, a następnie pozbędziemy się magnesu, wy rzucając go poza budynek. Kwarc zacznie wibrować od najwyż szego tonu, potem sygnał będzie słabł, w miarę jak kwarc będzie tracił swój pierwotny... swój pierwotny dźwięk. Ale przy sygnale otrzymywanym ze skupionego światła, i z tarcia w odrobinie opa rów rtęci w lepkościomierzu, drganie powinno utrzymać się wy starczająco długo. ...Bliźniaki zatrzymały się, kiedy znalazły się w wodzie po piersi i stały na palcach w zimnej, falującej wodzie. Elizabeth po- zwoliła, by odpływ zabrał ją, i zaczęła płynąć pieskiem ku widocz- nej w oddali sylwetce ojca; Pete zaś, bojąc się głębokiej wody i ostrych skurczów żołądka, wrócił na brzeg... - Ty jesteś anteną - powiedział Kootie, spoglądając z uwagą na Pete'a ze swojego miejsca na oparciu kanapy - lecz będziesz również potrzebował sygnału naprowadzającego. ...Po jakimś czasie Elizabeth wróciła na brzeg, sama, wyczerpana, chora... - Jestem również sygnałem - rzekł Sullivan ponuro. - W koń cu nadal jestem jego synem. ...Oczywiście nie otworzyli trzech puszek piwa buraczanego, chociaż bliźniaki miały zobaczyć je ponownie dwadzieścia siedem lat później... znowu w Venice... Sullivan poczuł nagle lodowaty dreszcz - wspomnienie twarzy Kelley Keith spokojnie przypatrującej się tonącemu ojcu nałożyło się na obraz twarzy Loretty deLaravy i w końcu, w końcu, Sullivan zdał sobie sprawę, że to ta sama kobieta. - Nicky! - powiedział tak zdenerwowany, że Angelica spoj rzała na niego z troską. - Loretta deLarava to Kelley Keith! - Brawo - powiedział Bradshaw. - Wiedziałem o tym od sześć dziesiątego drugiego roku. - Mieliśmy wtedy dziesięć lat! Mogłeś nam o tym powiedzieć! - Chcielibyście do niej wrócić? Sullivan przypomniał sobie młodą ładną kobietę beznamiętnie patrzącą na starego człowieka zalewanego przez fale. - Jezu, nie. - Ona zabiła twojego ojca - rzekł Bradshaw. - Tak jak zabiła mnie. A teraz chce zmazać obie winy, zniszczyć wyrzuty sumienia. Kiedy my znikniemy, znikną i one. W każdym razie dla niej. - Nie, ona... on się utopił... nie zabiła go... - Nakarmiła ciebie, twoją siostrę i waszego ojca. Zatrutą sa łatką ziemniaczaną. W tamto słoneczne popołudnie. Kootie zeskoczył niecierpliwie z oparcia kanapy i przecha- dzając się po pokoju, chwycił paczkę papierosów Sullivana. Teraz wyjął jednego i zaczął przeszukiwać kieszenie. - Czy ktoś ma zapałki? - To płuca dziecka! - zaprotestowała Angelica. - Jeden papieros? Naprawdę nie sądzę... w porządku, pani Elizalde, paliłem już wcześniej marlboro. Naprawdę? Cóż, ona ma rację, nie powinieneś. Żeby mi to się więcej nie powtórzyło! - Odłożył papierosa do paczki. -Ty zacząłeś, to ty sięgnąłeś po pa- pierosa. Nie sprzeczaj się ze starszymi, pani miała rację. Coś mi się pomieszało... do diaska! - Spojrzał spod oka na Sullivana. - Są- dzę, że twój plan zadziała. Pod pewnymi względami jest lepszy niż mój. Podoba mi się idea wykorzystania karborundowej żarów- ki do skupienia tylko jednego sygnału. To wyeliminuje efekt tło- ku. Bierzmy się do roboty. Bradshaw zgodził się posprzątać swoje biurko, już wkrótce Kootie i Sullivan rozkładali torusy, skrzynki i kable na podrapa- nym mahoniowym blacie. Bradshaw wyciągnął nawet z szafki na ich użytek kilka starych aparatów telefonicznych z tarczą. Dwu- krotnie Sullivan szedł do furgonetki, raz po narzędzia i raz po akumulator, dobre źródło prądu o napięciu 9 wolt. W pewnym mo- mencie, kiedy dokonywał jakichś szybkich przeliczeń, bazgrząc ołówkiem po blacie biurka, Angelica podeszła do niego od tyłu i ścisnęła go za ramię. Zajmowała się czymś w małej kuchence, za- starzały odór cynamonu mieszał się stopniowo z oparami mięty i podgrzanej tequili. Podczas gdy palce Sullivana poruszały się po skomplikowanym labiryncie potencjałów, oporów i pól indukcyjnych, w jego umyśle nadal rozbrzmiewały echa eksplozji, która wyniosła na powierzchnię ukryte dotąd wspomnienia. Byłem tam, kiedy on się utopił! Moja wizyta w Venice Beach w Boże Narodzenie roku 1986 przy okazji kręcenia zdjęć nie była pierwsza - nic dziwnego, że wciąż miałem wrażenie deja vu i przebłyski rozświetlonego letniego dnia nakładały mi się na obraz szarych, zimowych ulic i chodników. Byłem tam, kiedy on utonął latem 1959, a Loretta deLarava to Kelłey Keith, nasza macocha, i ona go zabiła, otruła go i patrzyła, jak umiera! Ja też tam byłem. I patrzyłem, jak umiera mój ojciec! Sukie przynajmniej wypłynęła próbując mu pomóc. Ja się poddałem, uciekłem na bezpieczny brzeg. O karbolicznie niewierna, zaśpiewał w myślach, przypominając sobie starą nonsensowną kolędę autorstwa Sukie. Był nagle pewny, że Sukie przez cały czas pamiętała wyda- rzenia tamtego dnia. Jej picie ("To, czego nie pamiętasz, nie mo- że cię zranić"), jej niechęć do mężczyzn i ostatnia gorączkowa próba zaciągnięcia Pete'a do łóżka po tym, jak rzucił jej w twarz kłamstwa, którymi poczęstowała Julie Nording - nawet jej samo- bójstwo na sam koniec - musiały być spowodowane wspomnie- niami tamtego dnia. Wczesnym popołudniem urządzenie było podłączone, skrę- cone i ustawione na biurku. Zainstalowano karborundową żarów- kę. Edison zauważył w pewnym momencie, że kiedy próżniowa żarówka zacznie się rozgrzewać, jej wewnętrzne wyładowanie sno- piaste będzie wrażliwe na ruch każdej osoby w pomieszczeniu, toteż poprowadzili kable przez drzwi do kuchni i ustawili aparat oraz głośnik na blacie przy zlewie, a nieco przerobiony stary tele- fon na stoliku pośrodku podłogi. Sullivan ceremonialnym gestem postawił przed nim kuchenne krzesło. Angelica parzyła szczypiącą w oczy herbatkę z liści mięty i te- quili w garnku. Wyłączyła gaz, kiedy cały płyn wyparował i liście były prawie suche. Razem z Johanna stały przy kuchence, otoczone plątaniną kabli biegnących po zniszczonym linoleum. Angelica miała wielkie i puste oczy. Sullivan pomyślał, że on musi wyglądać tak samo. - Kiedy będziecie gotowi - powiedziała - ja i Johanna zapa limy świece w dużym pokoju i spryskamy podłogę olejkiem Ven- teAqui. Potem wyłączymy czujniki przeciwpożarowe, a ja ponow nie zapalę gaz pod tym garnkiem z yerra vuena. Trzeba mówić do unoszącego się z niego dymu. Sullivan ukradkiem wrzucał do kosza każdą opróżnioną pusz- kę po piwie przed otwarciem następnej, by Angelica nie mogła ich policzyć. O rum kluczu, o rum kluczu do zapomnienia, zaśpiewał piskliwie w myślach. Zabrał teraz ostatnie piwo do dużego pokoju, gdzie było bardzo ciemno, bo Bradshaw wyłączył telewizor i zaniósł go do jednego z garaży, po czym po cichu otworzył puszkę, sprawdzając działanie karborundowej żarówki. Żarówka rzeczywiście się rozgrzała, przejrzysty błękitny obłoczek elektronów kłębił się we wnętrzu szklanej kuli, w ciszy zmieniając położenie w reakcji na jego ruchy. - Chyba jesteśmy gotowi - powiedział, wchodząc do jasno oświetlonej kuchni. Rozdział 39 - Trzeba ją przesiać telegraficznie... Lewis Carroll, "O tym, co Alicja odkryła po drugiej stronie lustra" -Nie pamiętam numeru do starego Apiego - powiedział Brad-shaw. - Moglibyśmy zadzwonić do informacji, ze zwykłego telefonu. - Ja znam numer - rzekł Sullivan. Ciągłe ucieczki, pomyślał, ucieczka z Sukie od roku 1959, a potem ucieczka w jeszcze szyb szym tempie i samotnie od roku 1986. Przez cały kraj. By skończyć tutaj, teraz, w tej zapuszczonej kuchni, przed tym wypatroszonym czarnym bakelitowym telefonem. - Prima aprilis roku 1898. Spojrzał na Angelikę. - Urodziny mojego ojca. To oraz jego pełne imię i nazwisko będą numerem do niego. Trzeba wykręcić pierwszy kwietnia 1898, A-R-T-H-U-R P-A-T-R-I-C-K S-U-L-L-I-V-A-N. - Patrząc na tarczę, po woli odczytał: - Czterysta jedenaście, osiemset dziewięćdziesiąt osiem, dwieście siedemdziesiąt osiem, czterysta osiemdziesiąt sie dem, kreska, siedemset dwadzieścia osiem, siedemdziesiąt cztery, dwadzieścia pięć, kreska, siedemset osiemdziesiąt pięć, pięćdzie siąt cztery, osiemset dwadzieścia sześć. - Bardzo długi numer - rzekł Kootie i Sullivan pomyślał, że pewnie mówi to sam chłopiec. - To bardzo dalekie połączenie - odparł. - W dzieciństwie myślałam, że jeśli wystarczająco długo krę cić same zera, w końcu człowiek dodzwoni się do Boga, wiecie? - powiedziała nerwowo Angelica. - Możesz to zrobić potem, po rozmawie z moim ojcem. - Czy takie telefony do duchów można namierzyć? - zapytał Bradshaw. Kootie odchrząknął. - Pewnie że tak. - Siedział na blacie kuchennym obok cylin dra kredy, umocowanego na nagiej obudowie elektrycznej tempe- rówki do ołówków; był blady, oddychał ciężko. Pot spływał mu strużkami po brzuchu, a na bandażu widać było świeżą krew. - Macie w tym pomieszczeniu trzy... nie, cztery anteny, każda z nich nadaje i odbiera. - Nie martw się, Nicky - rzekł Sullivan - użyjemy zakłóca- cza. Angeliko, czy mogę prosić o kciuk Houdiniego? - Gdy poda ła mu zasuszony palec, położył go na stoliku obok telefonu. - Mo żemy nim wykręcać numery. - Dobrze byłoby wykonać najpierw połączenie próbne - za proponował Kootie. - Czy ktoś chciałby się skontaktować z jakimś zmarłym? Widocznie spięta, Angelica ostrożnie przeszła nad rozciągniętymi kablami i usiadła na krześle. - Znałam pewnego mężczyznę, od którego wzięłam pieniądze - powiedziała spokojnie - lecz nie wykonałam roboty, za którą mi zapłacił. Kootie zeskoczył z blatu. - Znasz jego numer? -Tak. - Ale będziesz potrzebowała przynęty. Jakiegoś elementu na prowadzaj ącego. Angelica wyciągnęła portfel z kieszeni spodni i wyjęła zniszczoną, poskładaną kartkę papieru. - To jest list od tego człowieka. Napisany w stanie silnego napięcia emocjonalnego. - Spojrzała na Johannę przy kuchence. - Czy mogłabyś zapalić świece... i spryskać olejkiem próg drzwi? - Chyba zrobię to lepiej od ciebie - powiedziała Johanna z we sołym uśmiechem. Angelica spojrzała na Sullivana. - Wrzucaj monetę. Był jej wdzięczny, że poszła na pierwszy ogień. - W porządku. Kootie, odpalaj. Wszedł do ciemnego pokoju, mijając w progu Bradshawa. Gdy Johanna zapalała świece na półkach i spryskiwała podłogę olejkiem, mrucząc coś pod nosem, wyciągnął z kieszeni magnes, który wyjęli ze starego telefonu. Przykucnął obok ustawionego pionowo lepkościomierza i przesunął magnesem obok maleńkiego żelaznego twornika - rozległo się cichutkie brzęknięcie, gdy twor-nik dotknął zwisającego krzemowego żarnika. Potem wybiegł na parking i położył magnes na betonie obok furgonetki. Siedem sekund później był z powrotem w kuchni, łapiąc powietrze w oparach cynamonu i mięty. Kootie podłączył zmodyfikowaną temperówkę. Z głośnika wydobywał się szum, jakby długiego wydechu; liście mięty w garnku syczały i unosiła się nad nimi para. Angelica podniosła słuchawkę, po czym kciukiem Houdinie-go zaczęła wykręcać numer; z głośnika wydobywało się świszcze-nie zgodnie z rytmem obracającej się tarczy. Sullivan pomyślał, że prywatność nie będzie możliwa przy tej rozmowie, i pociągnął łyk piwa dla ochłody. Angelica nie skończyła jeszcze wykręcać numeru, gdy z głośnika dobiegł nagle chrapliwy szept. - Cosa mala nunca muere. Me entiendes, Mendez? Sullivan poczuł tchnienie powietrza na karku, włosy stanęły mu dęba. - Cholerny efekt tłumu - rzekł Kootie z irytacją. -To nie mo że być jeszcze twój rozmówca. - Spojrzał na Angelikę marszcząc brwi. - Rozpoznajesz głos? - A potem nagle oczy mu się rozszerzy ły i powiedział głosem przestraszonego chłopca: -To tamten śmie jący się worek! Angelica gwałtownie cofnęła rękę i kciuk Houdiniego wylądował w zlewie. - Jezu, on ma rac j ę. Tamten płócienny worek w półciężarówce! Sullivan nie wiedział, o czym mowa. - Co on mówił? - Powiedział: "Zła rzecz nigdy nie umiera" - odparła Angeli ca, kuląc ramiona. Rzuciła Sullivanowi przestraszone spojrzenie. - Czy nie mogę po prostu odejść stąd? Rozłożył ręce. - Czy ja nie mogę zrobić tego samego? - zapytał, naprawdę mając nadzieję, że Angelica znajdzie jakiś sposób, by odpowie- dzieć twierdząco. Otarła łzy grzbietem dłoni. - Proszę, podaj ten kciuk. Gdy Sullivan podszedł do zlewu, Bradshaw zapytał groźnie: - Czyżbyście ściągnęli tutaj kogoś śladami swoich butów? Kootie wzruszył ramionami. - To jest... ktoś... coś, co zwróciło dzisiaj rano uwagę na mnie i pewnie widziało panią Elizalde. - Pannę - powiedziała Angelica. Liście mięty w garnku dymiły i trzaskały. - Pozwólcie, że umarlak pomoże warn oczyścić linię - rzekł Bradshaw. Wszedł do kuchni, beztrosko depcząc po wszystkich ka blach, z wielkim nagim brzuchem kołyszącym się niby skórzany bukłak, po czym ujął słuchawkę i dmuchnął silnie do mikrofonu. - Halo? Halo? - Potem dwukrotnie wykręcił centralę. Położył słu chawkę obok aparatu. - Spróbujcie teraz. Sullivan podał Angelice kciuk. Zaczęła ponownie wykręcać cyfry. Trwało to niemal pełną minutę, ale oddech Bradshawa naj- wyraźniej odstraszył wszystkie błąkające się duchy. Wreszcie z wahaniem ujęła słuchawkę. Z głośnika przy zlewie wydobył się melodyjny dźwięk; umilkł, zabrzmiał ponownie, umilkł, znowu zadźwięczał. - Mój Boże - rzekł Sullivan cicho. - On dzwoni! - Uwarunkowania kulturowe - mruknął Kootie. -Wszyscy się tego spodziewają, nawet facet, do którego ona dzwoni. - Kto tam? - rozległ się głos z głośnika. Sullivan był pod wra żeniem jakości dźwięku płynącego z urządzenia zaprojektowane go przez Edisona. - Frank? - powiedziała Angelica do słuchawki. -To ja, Ange lica. - Angelica! - Początkowe zaskoczenie w głosie ustąpiło roz drażnieniu. - Gdzie jesteś? Kim jest ten stary mężczyzna? - Kogo masz na myśli, Frank? - spytała zdumiona. - Przychodzi codziennie do twojej kliniki! Urządza bezsen sowne seanse, czytając ludziom z dłoni i... zachowuje się niewła ściwie przy młodych kobietach! - Och, to już nie jest moja klinika... - Widziałem cię dzisiaj, stąd, z okna. Potknęłaś się o krawęż nik, kiedy cię zobaczyłem. Mieszkam tutaj i machałem do ciebie, ale nie weszłaś do środka. - Przykro mi... - Nie weszłaś do środka. Nie szanujesz mnie już. Nigdy mnie nie szanowałaś! Nie odezwałem się do ciebie w kanale i nie powi nienem rozmawiać z tobą teraz. Nie przyszłaś odwiedzić mnie po tym, jak się postrzeliłem w klinice. Masz teraz innych przyjaciół w swoim pięknym domu i ani razu nie pomyślałaś o mnie. Angelica miała ściągniętą twarz, ale jej głos był silny. - Frank - powiedziała - zawiodłam cię. Przykro mi. Czy pa miętasz, dlaczego przyszedłeś do mojej kliniki, dlaczego cię przy słano? - Hm... cóż, ponieważ zawsze musiałem sprawdzać, czy mam zasznurowane buty, czy zamknąłem drzwi, czy wyłączyłem światła w samochodzie, nawet za dnia. Kiedyś położyłem się do łóżka i nie wstawałem przez miesiąc, i próbowałem się zabić. A potem, gdy wyszedłem ze szpitala, powiedzieli, że powinienem być twoim pa cjentem. - Nie potrafiłam ci pomóc. Jest mi z tym bardzo źle. Nie mia łam żadnych przyjaciół. Kryłam się, uciekałam. I codziennie my ślałam o tym, co ci zrobiłam, jak cię zawiodłam. Żałowałam, że nie mogę wrócić i wszystkiego naprawić. - Możesz to naprawić, właśnie teraz! Możemy się pobrać, tak jak napisałem w liście do ciebie... Mięta się zapaliła. Sullivan zdjął garnek z ognia i przykrył na moment, żeby zdusić płomienie. - Nie, Frank - powiedziała Angelica. - Jesteś teraz martwy. Chyba o tym wiesz, co? Już nie możesz się ożenić. Nie postrzeli łeś się tamtej nocy w mojej klinice, ty się zabiłeś. Pamiętasz, przez miesiąc nie wychodziłeś z łóżka, ale to nie był jeszcze czas na relaks, na odpoczynek. Teraz nadszedł ten czas. Połóż się spać, Frank, i zaśnij tak głęboko, żeby... nie było miejsca ani światła na żadne sny. Przez kilka sekund w kuchni panowała całkowita cisza. Sullivan ujrzał, jak Kootie badawczo ogląda obracający się cylinder kredy. Potem głos rozległ się ponownie. - Domyślałem się, że mogę być martwy. Jesteś pewna, Ange- liko? - Jestem pewna. Przykro mi. - Myślałaś o mnie? Było ci przykro? - Myślałam o tobie ciągle. Wróciłam tutaj, żeby prosić cię o przebaczenie. - Ach. - Nastąpiło kilka sekund milczenia. - Do widzenia, An- geliko. Vaya con Dios. - Przebaczasz mi? Z głośnika przez dobrą minutę wydobywał się jednostajny szum, Bradshaw przestąpił z nogi na nogę. Głośnik zaczął char- czeć i Angelica przerwała połączenie. Sullivan przechylił puszkę piwa, żeby uniknąć konieczności spojrzenia komukolwiek w oczy, i słyszał trzeszczenie kolan, gdy Bradshaw ponownie zmienił pozycję. Dym o zapachu mięty unosił się kłębami pod sufitem. Angelica odsunęła krzesło i wstała. - Nie rozumiem, cholera... - zaczęła zduszonym głosem. I znowu z głośnika przy zlewie rozległ się melodyjny dźwięk; urwał, zabrzmiał znowu. Pochyliła się, by ponownie chwycić słuchawkę. -Tak? Z głośnika skonstruowanego z temperówki do ołówków i kawałka kredy kulturalny męski głos zapytał: - Czy mogę rozmawiać z Dań Tayem? - To do mnie - rzekł Kootie, podchodząc bliżej i siadając na krześle. Angelica bez słowa podała mu słuchawkę. Odchrząknął. - Tutaj Thomas Edison - powiedział. Rozmówca gwałtownie wypuścił powietrze. - Na miłość boską, to jest otwarta linia! Zachowuj przynaj mniej podstawowe środki ostrożności, dobrze? Mój syn... - ...jest bezpieczny - odparł Kootie. Twarz miał opanowaną, ale łzy płynęły mu po policzkach. - Linia jest zamaskowana i chro niona na tym końcu. - Boże, i mówisz do mnie we własnej osobie! Jego głosem! Co my, u diabła, zrobiliśmy? - Głos stał się donośnie j szy: - Kootie! Sły szysz mnie, synu? Kootie się rozpłakał. - Jestem tutaj, tato, ale nie krzycz, bo... bo głośnik może się zepsuć, jest skonstruowany z temperówki do ołówków. Pan Edi son się mną opiekuje, nie martw się. Tato, powiedz mamie, że nie chciałem tego zrobić! To ja powinienem nie żyć! Próbowałem warn to powiedzieć, ale oboje byliście pijani! - Opuścił głowę, popłakiwał cicho. Angelica uklękła obok, otoczyła go ramieniem i ukołysała. - Chłopcze, chłopcze... - Głos drżał. - Jesteśmy tutaj poka wałkowani, mówimy niewyraźnie, rozpadamy się i niektóre z frag mentów, z którymi rozmawiasz, mogą być bardzo malutkie. Two ja matka wyruszyła naprzód i może... znalazła białe światło, kto wie? Prosiła, bym ci wytłumaczył, że cię kocha, i ja cię kocham, i że nie byłeś... - głos był nadal donośny, ale słowa stały się nie wyraźne - winny temu, co się stało... ądź strożny... łuchaj Om- -Taya... Stopniowo szum w tle zaczai mieszać się z trzaskami i mamrotaniem, i Sullivanowi wydawało się, że słyszy w oddali pytanie Te explico, Federico? - Kocham was... tato? - rzekł Kootie głośno do słuchawki; po tem namacał guzik przerywający połączenie i nacisnął. W głośni ku coś szczęknęło i odezwał się kobiecy głos: - Żeby zadzwonić po nownie, proszę odłożyć słuchawkę i wykręcić nowy numer. Angelica pomogła Kootiemu zejść z krzesła. Sullivanowi wydawało się, że spiesznie zwalnia miejsce, żeby on mógł wreszcie zadzwonić do ojca. Jest psychiatrą, pomyślał. Pewnie sądzi, że to doskonała terapia, cały ten idiotyczny patos. Gdy usiadł, zauważył, że Edison pozwala chłopcu płakać, nie przejmuje kontroli nad jego odruchami. Zmarszczył brwi - wiedział, że krzemowy żarnik podtrzyma swoje pierwotne drganie przez dłuższy czas w oparach rtęci w lepkościomierzu, lecz najwyraźniej urządzenie odbierało też przypadkowe zakłócenia, sądząc po pojawiających się raz na jakiś czas niezamierzonych efektach. Lecz Edison i tak nie mógłby nic na to poradzić. Głośnik teraz tylko jednostajnie szumiał. Sullivan wyciągnął otwartą dłoń niczym chirurg w trakcie operacji. - Poproszę o kciuk. Angelica rzuciła mu zmęczone spojrzenie pełne goryczy. - Kciuk - powiedziała, kładąc pamiątkę po wielkim magiku w jego dłoni. Zaczął wykręcać numer. Kryj się, pomyślał, krów jest troje. Albo: Tato, przepraszam, że nie popłynąłem wtedy do ciebie, choćby tylko po to, by utonąć u twojego boku. Albo po prostu: Tato, gdzie byłeś? Co mam teraz zrobić? Wykręcił ostatnie cyfry nazwiska SULLIVAN i odłożył kciuk. Głośnik przy zlewie zabuczał, kiedy ponownie rozległ się kobiecy głos: - Do jakiego numeru chciał się pan dodzwonić? Pytanie zadane było sarkastycznym tonem. Czując w głowie nagłą pustkę, Sullivan zdał sobie sprawę, że po raz drugi w ciągu czterech dni rozmawia przez telefon ze swoją siostrą błiźniaczką, Sukie. Pod wpływem impulsu zawołał falsetem, imitując głos Judy Garland: - Och, ciociu Em, jestem przestraszony! I Sukie odpowiedziała błyskawicznie, zanim jeszcze skończył mówić, wołając szyderczym głosem Złej Czarownicy Zachodu: - Ciociu Em! Ciociu Em! Sullivan rozejrzał się ukradkiem. Wszyscy w zadymionej kuchni, łącznie z potężną Johanna w drzwiach do pokoju, wpatrywali się w niego; Kootie nawet przestał płakać. - Do butelki lejdejskiej ją schowali - ciągnęła Sukie śpiew nie - i bardzo długo tam trzymali. Co? - pomyślał Sullivan bezradnie. Kogo schowali do butelki lejdejskiej? Ciocię Em, w kryształowej kuli w filmie? Butelka lejdejska była wczesnym rodzajem kondensatora do przechowywania statycznego ładunku elektrycznego. - O co chodzi, Sukie? - zapytał. - To piwo buraczane nie zniknie, Pete. Wypiłeś je już? - Tak. - Krew pulsowała mu w uszach i czuł, jakby stał za swo im ciałem, pochylając się nad własnymi zgarbionymi ze smutku ra mionami. - Ty przynajmniej wypłynęłaś. - Nie będziemy żałowali przeszłości ani chcieli zamykać do niej drzwi. Powinieneś był wypić więcej. Sporo tutaj pijemy. I przeklinamy każdego ranka. Doskonale się dopasowałam. Wyrecytowała: Więc mnie wysłuchaj, choć dokoła Gorzki głos trwogi nieustannej Do nieprzytulnych łóżek woła Melancholijne, smutne panny! Gdyż my, jak dzieci nieco większe, Do łóżek nie pójdziemy jeszcze. - To z "Przygód Alicji" - powiedział Sullivan. - Właściwie z "Tego, co Alicja zobaczyła po drugiej stronie lu stra" - stwierdziła Sukie. - Dlaczego wy wszyscy tak często cytujecie te książki? - One nie są pozbawione tutaj sensu, Pete. Mała dziewczyn ka, która spada do głębokiej studni wypełnionej półkami na książ ki i obrazkami... to przewijanie się całego życia przed twoimi oczami, kolaps wszystkich wydarzeń twojej ścieżki czasowej, aż do skurczenia się w idiotyczny nielokalny punkt, nie zajmujący miej sca w przestrzeni. Powieści o Alicji to automortologia. A potem znajdujesz się w miejscu, gdzie twoje... fizyczne rozmiary są tyl ko irracjonalnie chaotyczną zmienną, a odległość i prędkość to kategorie względne. I nie masz wyjścia, musisz zadawać się z sza leńcami. Głośność szwankowała; drgania krzemowego żarnika w lepkościomierzu w sąsiednim pokoju stawały się coraz bardziej przypadkowe. - Właściwie chciałem porozmawiać z ojcem... - zaczął Sullivan - Ale on właściwie nie chce z tobą rozmawiać. Będziesz mu siał jakoś się z tym pogodzić. Lewis Carroll nie był martwy, ale znał dziewczynkę, która umarła - fotografował ją i schwytał jej ducha do butelki lejdejskiej, tak jak robił to Beniamin Franklin. Ona opowiedziała Carrollowi wszystkie te historie, a on je zapisał. - Su kie umilkła. Kiedy odezwała się ponownie, jej głos był łagodniej szy. - Zapewne stoisz teraz twarzą w twarz z Komandorem Kosą, nieprawdaż? Tak właśnie było. (Sullivan czuł się jeszcze bardziej oddzielony od swojego ciała niż kilka minut wcześniej i wiedział, że jeśli Angelica nie odda mu pistoletu, będzie mógł z łatwością wymyślić coś innego - do diabła, pójdzie nad morze i po prostu wypłynie). Jego ojciec nie zapomniał ani mu nie wybaczył. Ponad aromatem przypalonej mięty, cynamonowym odorem oddechu Bradshawa i kwaśnym zapachem własnego potu czuł woń kremu do opalania, majonezu i groźnego oceanu. - Jeśli można - wyszeptał. - Po chwili zastanowienia mogę odpowiedzieć: dobrze. Ale jest pewne zastrzeżenie! On nie chce rozmawiać z nikim za po średnictwem tej otwartej linii, Pete. Chce, żebyś po niego poje chał. Mówi, że Nicky Bradshaw będzie wiedział, gdzie go szukać, najwyraźniej Nicky mu się śnił. Niech ci się przyśnię... albo nie. - Jej głos był coraz słabiej słyszalny. - Beth - powiedział Sullivan donośnie. - Od ciebie też ucie kłem, czy mogłabyś... W tym samym momencie ona mówiła: - Usilnie starałam się zniszczyć ci życie, Pete, czy mógłbyś... Umilkli oboje, jak zwykle doskonale wiedząc, co drugie chce powiedzieć - Sullivan uśmiechnął się, i pomyślał, że Sukie też się uśmiecha, gdzieś tam - po czym oboje dokończyli, jednocześnie: - Przebaczyć mi? I po chwili odpowiedzieli razem: - Jakże mogłoby być inaczej? Głos Sukie słabł stopniowo, aż zupełnie zginął w szumie; przez kilka sekund wszyscy słyszeli szczekanie psa gdzieś w głębi transmitowanej otchłani, a potem został już tylko szum. - Fred? - szepnął Kootie i znowu zaczął płakać. Sullivan odłożył słuchawkę. Podniósł głowę i spojrzał na Bradshawa, który siedział nieruchomo, z zamkniętymi oczami. - Muszę pojechać po ojca - rzekł ochryple. - Podobno wiesz, gdzie on jest. - Wyłączcie wasz aparat - wyrzęził Bradshaw ze złością. - Każdy o zdolnościach parapsychicznych od San Francisco aż po San Clemente odbiera wasz sygnał. Sullivan wstał i odgarnął spocone włosy z czoła. - Do diabła, pewnie zakłócaliśmy odbiór radia i telewizji - powiedział - tak jak przy rozmowach CB. - Podszedł do ściany i przyklęknął, by wyciągnąć zasilacz z gniazdka. Powietrze pach niało metalicznie, ale wyczuwał również organiczną woń ozonu. Bradshaw otworzył drzwi na zewnątrz. Do domu wróciło dzienne światło, wtargnęła chłodna morska bryza. Angelica, Kootie i Johanna, przecierając oczy, przeszli z zadymionej kuch- ni do dużego pokoju. Sullivan odłączył końcówki kabli od akumulatora i zaczai rozpinać pozostałe przewody łączące poszczególne części ich przemyślnego urządzenia. - Koniec transmisji - powiedział. - Jeśli rzeczywiście wiem, gdzie on jest - rzekł Bradshaw - to musi być na cmentarzu w Hollywood. Odwiedzałem jego grób od czasu jego śmierci. Ba, nawet po własnej śmierci. Zdenerwowany Sullivan tylko skinął głową. - Doskonale. Cmentarz w Hollywood. Wiem, gdzie to jest, na Santa Monica, zaraz przez płot obok studia Paramount. Prosto wzdłuż Harbor Freeway do Sto Pierwszej. Powininem wrócić przed północą. Pewnie nawet będzie miał czas zatrzymać się w knajpce na Melrose na szklaneczkę albo dwie whisky i parę zimnych coor- sów, zanim pojedzie kwartał dalej na północ, w stronę cmenta- rza. Przyszło mu do głowy, że nie był tam od dnia pogrzebu ojca w 1959 roku. - Hm... gdzie jest jego grób? - Przy północnym krańcu jeziora, blisko pustego grobowca Jane Mansfield. Ona jest pochowana gdzie indziej. - W porządku. Chciałbym jeszcze zapytać, czy mógłbym poży czyć twój... - Wyjaśnij mu - przerwał Bradshaw - że nie mogłem przyje chać. Powiedz mu, że czekam tutaj - (haust powietrza) - i że tęsk niłem za nim. - Podniósł dłoń, jakby w oczekiwaniu na ewentual ny sprzeciw. - Nie możesz jechać furgonetką. - Wiem, właśnie miałem zapytać, czy... - Nie, furgonetka odpada. To... obraza. Weź mój wóz, to che vy nova. Zatankowany do pełna. Skręca odrobinę na bok. Ale dzię ki temu nikt nie będzie mógł stwierdzić. W którą stronę jedziesz. - Świetnie - rzekł Sullivan, żałując, że nie ma pod ręką pusz ki piwa. -To doskonały pomysł, dziękuję. - Zerknął spod zmrużo nych powiek na Angelikę, która wyszła zaczerpnąć świeżego po wietrza. - Czy mogłabyś mi oddać urządzenie z saszetki? Podeszła wolnym krokiem. - Kto to jest Komandor Kosa? - zapytała cicho. - Określenie mojej siostry dla śmierci, kostuchy. Czy jest w naszym pokoju? - Tak nazwałeś pistolet? Psychiatrzy! - pomyślał. - Nie - odparł cierpliwie. - Mówiłem o pistolecie, a potem zadałaś mi pytanie o nazwę, jaką moja siostra określała śmierć, i udzieliłem ci odpowiedzi, a potem znowu mówiłem o pistolecie. I nadal o nim mówię. Czy mogę go dostać? - Pokazałeś mi, jak go używać - powiedziała. Jej ciemne oczy były nieprzeniknione. - Pamiętam. Po tym jak powiedziałaś, że w nie nie wierzysz. - Nagle nabrał pewności, że jej pacjent, Frank, zabił się strzałem z pistoletu. - Kootie byłby bezpieczniejszy tutaj - powiedziała - w zama skowanym budynku, z Bradshawem czy panem Shadroe, czy jak się nazywa ten twój "brat przyrodni". - Zgadzam się - rzekł Sullivan, domyślając się, do czego zmie rza ta rozmowa. -1 podobnie bezpieczniejsza byłaby tutaj sławna doktor Elizalde, której twarz widziałem w wiadomościach tele wizyjnych dwa dni temu. - Jadę z tobą. Nie przejmuj się, nie będę wtrącała się w two je sprawy z ojcem. Bradshaw zaczął coś mówić, ale Sullivan uciszył go gestem ręki. - Dlaczego? - zapytał. - Ponieważ powinieneś mieć przy sobie broń - odparła An gelica - a nie pozwolę ci pojechać samemu z bronią, bo sądzę, że nadal stoisz twarzą w twarz z Komandorem Kosą. - Patrzyła mu prosto w oczy. - Chcę powiedzieć, że mógłbyś się zabić. - Nie - wtrącił się Bradshaw z niepokojem. - Nie wezmę na siebie odpowiedzialności za dzieciaka. Powiedziałem warn, żad nych dzieci. - Nie będę sprawiał żadnych kłopotów, proszę pana - rzekł Kootie - tylko... - To... histeria - powiedział Sullivan do Angeliki. - Oddaj mi ten cholerny pistolet. - Nie. - Angelica wybiegła na podwórze, po kilkunastu me trach odwróciła się i podciągnęła dół starej bluzy, ukazując sa- szelkę z pistoletem. - Jeśli spróbujesz mi go zabrać, strzelę ci w nogę. - Z czterdziestkipiątki? Równie dobrze mogłabyś strzelić mi w pierś. - W porządku. Przynajmniej nie popełnisz samobójstwa i nie pójdziesz do piekła. Posłał jej zmęczony uśmiech. - Co? Czy mówi to psychiatra, czy katoliczka? - Chodzi o to, że nie chcę, żebyś zginął, idioto! Dlaczego nie pozwolisz mi z tobą pojechać? Oburzenie Sullivana gdzieś uleciało. Wzruszył ramionami. - A więc chodź. Mam nadzieję, że nie będziesz mi miała za złe, jeśli po drodze zatrzymam się na drinka. - Twoja siostra piła, jak rozumiem? Jego zmęczony uśmiech stał się jeszcze szerszy. - Chcesz coś na podstawie tego wywnioskować? - Muszę wnioskować coś na podstawie czegoś. Bradshaw stanął za Sullivanem. - Zabierzcie dzieciaka! - zarzęził. - Ze sobą! -Wydawało się, że brakuje mu słów. - Na piaskach Long Beach - powiedział wresz cie. - Nie potrafię połączyć niczego z niczym. - O co chodzi, Nicky? - zapytał Sullivan. - Kootie może zo stać w mieszkaniu, które od ciebie wynająłem. Pewnie po prostu się zdrzemnie. - Oczywiście, proszę pana - rzekł Kootie. - Zeszłej nocy nie wiele spałem; chętnie bym się położył. Naprawdę nie będę spra wiał żadnych kłopotów. Bradshaw tylko potrząsnął głową. Po chwili zadrżał i z kieszeni swoich dziwacznych szortów wyjął pęk kluczy. - Szary chevy nova za twoimi plecami - powiedział. - Kierun kowskazy nie działają normalnie. Kiedy próbujesz je uruchomić, włączają się światła postojowe. Używajcie w zamian sygnałów ręcznych, dobrze? Sullivan zmarszczył brwi. - W porządku. Myślę, że na sto procent powinniśmy być z po wrotem przed zmierzchem. Bradshaw ponuro pokiwał głową. - Zostaw w popielniczce dolara na paliwo. Rozdział 40 - To tylko chrapanie Czerwonego Króla - powiedział Tweedledee. - Podejdź i spójrz na niego! - zawołali obaj bracia i podchwyciwszy Alicję za ręce poprowadzili ją do miejsca, gdzie spał Król. - Czyż nie przedstawia on pięknego widoku? - powie dział Tweedledum. Alicja nie mogła szczerze potwierdzić tej opinii. Lewis Carroll, "O tym, co Alicja odkryła po drugiej stronie lustra" Cmentarz późnym popołudniem był pełen duchów. Sullivan i Angelica próbowali schodzić im z drogi. Jeszcze zanim zaparkowali samochód Bradshawa, ledwie parę metrów od budynku biura zarządu cmentarza, ujrzeli na poły przezroczyste postaci zgromadzone wokół dużego białego posągu skrzydlatego mężczyzny próbującego zgwałcić kobietę. Niewyraźne postaci mogły próbować powstrzymać mężczyznę albo pomagać mu pokonać opór kobiety, albo po prostu ukryć oburzającą scenę przed wzrokiem przechodniów. Sullivan zaklął cicho i zaczai rozglądać się za miejscem do zaparkowania. Pamiętał szerokie trawniki ciągnące się wzdłuż Santa Monica Boulevard. Zniknęły, zastąpione przez rzędy sklepów i lokali - meksykański supermarket i chińską restaurację przy wschodnim boku porośniętych bluszczem kamiennych budynków wjazdu na cmentarz, kluby kulturystyczne i butiki po stronie zachodniej -lecz za bramą, w rozległej, milczącej krainie starych jaworów, palm i kamiennych nagrobków wciąż panował dawny nastrój. Angelica ściskała w rękach prawą gipsową rękę Houdiniego, a Sullivan trzymał lewą pomiędzy kolanami; kciuk znajdował się w kieszeni jego koszuli. Zaraz za duchami drogi się rozwidlały. Sullivan skręcił w lewo w wąską alejkę i zaparkował. - Jezioro jest na wprost nas - powiedział, chwytając gipsową dłoń Houdiniego. - Pójdźmy tam na piechotę. Odgłos silnika mógł by go spłoszyć, a poza tym ten samochód sprawia wrażenie, jakby ciągle chciał zjeżdżać na trawnik. Wcale nie chciał tam iść. Duch ojca czeka na niego? Czy będzie półprzeźroczystą postacią, taką jak te wokół posągu? Miałem tylko siedem lat! - pomyślał, lecz bez przekonania. Minęły trzydzieści trzy lata! Jakże mogę być nadal winny? Mimo to był głęboko niezadowolony, że dał się przekonać An-gelice do zrezygnowania z przystanku w knajpie, i trochę się cieszył, że to ona trzyma pistolet. - W porządku. - Angelica wydawała się potulna, kiedy wy siadali z samochodu i podwójne trzaśniecie drzwiami zabrzmiało głucho pośród pustych gajów. - Czy zwykli ludzie też widzą tam to zgromadzenie przy bramie? - Nie - odparł. -To jest widoczne tylko dla takich okazów jak ty i ja. Na północy widział odległe białe litery napisu HOLLYWOOD na tle ciemnych wzgórz. Ku południu, za najdalszymi palmami wyznaczającymi kraniec cmentarza, znajdowała się tylna ściana studia Paramount, z czerwonym znakiem firmowym na wieży wodnej za rurami klimatyzacyjnymi. Sullivan spojrzał na lewo, pamiętając, że Carl Switzer został pochowany przy drodze gdzieś w tym miejscu. Switzer odtwarzał postać znaną jako Alfalfa w starych komediach z serii "Nasza paczka". Zginął zastrzelony w styczniu roku 1959. Grób Alfalfy miał zaledwie pięć miesięcy, kiedy chowano Arthura Patricka Sul-livana, i bliźniaki, miłośnicy filmów o "Naszej paczce", znalazły wciąż świeży nagrobek, spacerując w milczeniu po cmentarzu przed pogrzebem ojca. W milczeniu patrzyli na gładki jak szkło kamień nagrobny Switzera. Było już dla nich oczywiste, że nikt nie zna dnia ani godziny własnej śmierci. - To bardzo ładne - powiedziała Angelica, idąc obok Sulli- vana z prawą ręką Houdiniego wyciągniętą przed siebie niby la tarką. - Raczej okrutne - warknął Sullivan. - Zakopywanie w ziemi bandy truposzów i kładzenie nad każdym eleganckiego nagrobka, żeby ci, co przetrwali, wiedzieli, dokąd iść i płakać. A jeśli na- grobki się pomylą? Będziesz płakała nad obcą osobą. Nawet nie osobą, ale martwym ciałem, jak nad kupką ścinków paznokci al- bo starymi butami, albo kurzem z wnętrza elektrycznej golarki. Ja- ka jest różnica pomiędzy płakaniem na cmentarzu nad zmarłym wujkiem Irvingiem a płakaniem nad nim we własnym pokoju? Oczywiście, tutaj możesz usiąść na trawie i być dwa metry od je- go martwego starego ciała. Czy byłoby lepiej wykopać dziurę i sie- dzieć tylko pół metra od niego? - Trząsł się. - Wszystkich należa- łoby poddawać kremacji, a prochy rozsypywać nad oceanem bez żadnych fanfar. - Nie masz racji - zaperzyła się Angelica. -To oznaka szacun ku. A oprócz tego realne, namacalne połączenie. Pomyśl o Cału nie Turyńskim! Gdzie byśmy byli, gdyby Jezusa poddano krema- cji? - Nie wiem, pewnie mielibyśmy Popielniczkę z Turynu. Zamachnęła się gipsową ręką Houdiniego i rąbnęła Sullivana mocno w ramię. Jeden z palców odpadł i poleciał na trawę. Sullivan sapnął głośno w momencie uderzenia i zatoczył się, tracąc na moment równowagę. - Cholera - wyszeptał masując ramię i trzymając się z dala od Angeliki - oddaj mi pistolet, dobrze? Jeśli nim spróbujesz wyko nać kolejny teatralny gest, zabijesz kogoś. - Zauważył brak palca w gipsowym odlewie i odszukał go w trawie. - No pięknie! Zdoby cie tych rzeczy w ogóle nie kosztowało mojej zmarłej siostry i mnie żadnego zachodu, zniszcz je wszystkie, proszę bardzo! - Przepraszam. Przykleimy go. Jestem zmęczona, nie chciałam uderzyć cię tak mocno. Ale nie mówiłeś szczerze. Wcale nie uwa żasz, że zmarli odchodzą i pozostają w niebycie, skreśleni. Czy to są duchy czy nie? Myślał, że jej pytanie jest retoryczne, dopóki nie powtórzyła go natarczywym szeptem. - Hm - mruknął - według mnie to duchy. Trzech otyłych mężczyzn w smokingach szło w ich stronę, sto metrów w przodzie, gdzie aleja była wysypana żwirem; mężczyzna pośrodku położył ręce na ramionach towarzyszy i wszyscy trzej szli równym krokiem, lecz nie wzniecali kurzu, a ich kroki były zupełnie bezgłośne. Usta mieli rozwarte w szerokim, milczącym uśmiechu. - Zejdźmy im z drogi - powiedział Sullivan. Ruszyli szybkim krokiem przez trawę. Słońce wisiało nisko nad budynkiem mauzoleum przy odległym murze cmentarnym wzdłuż Gower Street - cienie palm na zalanej złocistym blaskiem trawie były długie na kilkanaście metrów. Magiczna pora Griffitha, pomyślał Sullivan, czując dreszcz. Płaskie nagrobki ciągnęły się rzędami na zboczach niskich pagórków niczym stopnie schodów, niektóre z nich były otoczone sięgającymi do kolan murkami z różowego betonu, wypełnionymi białym żwirem; na innych, grobach małych dzieci, ustawiono plastikowe dinozaury, samochodziki, lalki i figurki żołnierzyków. Wzdłuż żwirowej drogi stały masywne budynki mauzoleów. Złociste promienie słońca padały na bezskrzydłego orła na szczycie pomnika Harrisona Greya Otisa; Sullivan był pewny, że orzeł miał skrzydła w roku 1959. Cyprysy szumiały cicho na łagodnym wietrze. Sullivan i Angelica znaleźli się teraz na podmokłym terenie, przy ogrodzeniu z falistej blachy, z widokiem na ziejące powybijanymi szybami budynki studia Paramount, gdzie wszystkie groby były niewielkie, jak groby dzieci, a płyty nagrobne pozapada-ne i powalane szlamem. Ręka Houdiniego trzęsła się w dłoni Angeliki. - Minęliśmy już tamte duchy - wyszeptała. - Idźmy nad je zioro. W tym momencie zawodzący śmiech rozległ się gdzieś pośród drzew daleko za ich plecami. Dłoń Angeliki, zamknięta w dłoni Sullivana, była zimna i napięta. Wrócili pospiesznie do żwirowej alei, przecięli ją i ruszyli skrytym już w cieniu łagodnym zboczem porośniętym trawą. W do- le znajdowało się podłużne jezioro. Na północnym krańcu widać było białe schody, na południowym - wysokie białe kolumny i wy- łaniający się z ciemnej wody marmurowy cokół, dźwigający biały sarkofag. - Douglas Fairbanks, senior - wysapał Sullivan, gdy zeszli nad samą wodę. Ludzkie postaci ukształtowane z suchych liści tańczyły milcząco w cieniu u podstawy schodów, a poskręcane części liści palmo- wych pływały, zataczając kręgi, i wystawiały włókniste szyje ponad ciemną taflę wody. - W górę zbocza i za następną drogą - powiedział Sullivan - jest następne jezioro, gdzie pochowany jest... Nie mógł dokończyć zdania i tylko pociągnął Angelikę za sobą. Spomiędzy żaluzji przeświecał pomarańczowy blask. Chłopiec spał zwinięty w kłębek na drewnianej podłodze. Nicholas Bradshaw przykucnął i potrząsnął go za ramię. Kootie otworzył oczy, lecz Bradshaw był pewny, że patrzy na niego Thomas Edison. - Samochód przejechał dwukrotnie - rzekł Bradshaw - po woli. Nie sądzę, żeby to byli źli faceci. Ale pomyślałem, że byłbyś. Bezpieczniejszy w moim biurze. Kootie zerwał się na równe nogi. - Jeszcze nie wrócili. - Nie wrócili - odparł Bradshaw. Słowa odbijały się echem w pustym pokoju, nie lubił tu rozmawiać. - Chłopiec śpi - rzekł Kootie. - Chyba mogę polatać sobie wolno przez kilka minut. Budynek wydaje się doskonale zama skowany. - Takie było zamierzenie - stwierdził Bradshaw, otwierając drzwi. - Pomocne jest również to, że jestem martwy. - No pewnie. Wyszli. Papugi przelatywały nad głowami wrzeszcząc ochryple. Prze-drzeźniacze siedzące na drutach telegraficznych naśladowały dwutonowy ćwierkot, jaki wydaje alarm samochodowy przy odblokowaniu; w uszach Bradshawa brzmiał podobnie do dwóch pierwszych nut "Marszu pułkownika Bogie". Bradshaw przypominał sobie początki pracy w "Duchu z przypadku", w roku pięćdziesiątym szóstym i siódmym. CBS kręciło odcinki serialu w prymitywnych dekoracjach na scenie dźwiękowej General Service Studios. Chociaż Ozzie Nelson zdążył już stworzyć w swoich "Przygodach Ozziego i Harriet" nowy standard głębi i faktury obrazu telewizyjnego, reżyser w General Service wolał filmować według dawnych metod - przy jaskrawym oświetleniu, z minimalnym cieniem i brakiem tła. Podczas pierwszych dwóch lat wytężonej pracy Nicky Brad-shaw całe dnie spędzał na planie. Jego życie zyskało zupełnie nowy wymiar, kiedy CBS zleciło produkcję serialu firmie Stage 5 Productions w roku pięćdziesiątym siódmym. Reżyser ze Stage 5 wykorzystał dekoracje zbudowane na potrzeby "Kłopotów z Har-rym" Hitchcocka i często filmował w plenerze - w okolicznych parkach, a nawet na plaży. Świat dla Bradshawa ponownie stracił sens, kiedy emisję serialu przerwano w roku 1960, rok po śmierci jego ojca chrzestnego. (Przyspieszył kroku - musi zrobić to, co zamierzył, przed pojawieniem się ducha Apiego). A potem wszystko stało się płaskie i dwuwymiarowe niczym w kiepskim komiksie, po jego śmierci w 1975 roku. Najbardziej ze wszystkiego - bardziej niż za seksem, bardziej niż za jedzeniem - tęsknił za snami. Od siedemnastu lat nie pozwalał sobie na sen, bo gdyby przyśnił mu się koszmar w czasie, kiedy nie śledziłby świadomie pracy swojego organizmu, nie mógłby się obudzić, a silny wstrząs spodowowałby wyrzucenie ektopla-zmicznych ducho-osłon... które nie mogłyby powrócić do ciała, gdyż urwała się linia życiowa. Zderzyłyby się i implodowały w przerażającej spirali sprzężenia zwrotnego. Wiedział o kilku przypadkach, gdzie ofiara doznała poważnego wstrząsu zaledwie kilka sekund po nieświadomej śmierci i stanęła w płomieniach. A on trwał już siedemnaście lat. Pamiętał jednak kładzenie się do łóżka po męczącym dniu, zamykanie oczu i poczucie odpływania w sen, pamiętał budzenie się w ciemności i spoglądanie na świecącą tarczę zegara pokazującą, że do ranka zostało jeszcze wiele godzin, pamiętał powolne wracanie do świadomości w słoneczne poranki z obrazami ze snów powoli niknącymi pod powiekami, kiedy przeciągał się i odrzucał kołdrę. Po siedemnastu latach nie był pewny, czy pamięta, czym naprawdę były sny, tak samo jak zatarły się w nim wspomnienia smaku. Sny były... wizjami, tak mu się teraz wydawało, podobny- mi do marzeń na jawie, nad którymi człowiek nie panował wcale albo w niewielkim stopniu; czasem przerażającymi, to prawda - lecz również, jak sobie przypominał, boleśnie erotycznymi, cza- sem zaś rozświetlonymi wewnętrznym pięknem, które zdawało się napomykać o istnieniu jakiegoś odległego rzeczywistego nieba. W snach mógł rozmawiać i śmiać się ponownie z ludźmi, których kochał, a którzy umarli. Trzymał dłoń na chudym ramieniu chłopca, kierując go w stronę głównego budynku. Kiedy znaleźli się w ciemnym biurze, Bradshaw wszedł do kuchni po butelkę tequili, która była nadal prawie pełna. - Ile masz lat? - zapytał gderliwie. - Osiemdziesiąt cztery - odparł Kootie. - Wystarczająco dużo, żeby się napić. - Bradshaw nabrał po wietrza w płuca. - Jeśli masz ochotę. - Łyczek nie zaszkodzi chłopcu - zapewnił Kootie. - Wydaje się, że po śmierci nabrałem smaku do alkoholu. Jak wszystkie duchy, pomyślał Bradshaw, nalewając sporą miarkę złocistego płynu do szklanki. - Nie napijesz się ze mną? - zapytał Kootie czujnie. - Och, napiję. Muszę tylko znaleźć naczynie dla siebie. - Z pół ki na książki wziął jeden z kubków, z którego pił napar z cynamo nowych landrynek, i nalał do niego trochę tequili. Kootie podniósł szklankę, lecz poczekał, aż Bradshaw prze- chyli kubek i upije łyk alkoholu. Co mam teraz zrobić? - pomyślał Bradshaw. Przełknąć to? Zerknął na Kootiego, który nawet jeszcze nie podniósł szklan- ki do ust. Westchnął i przełknął łyk, czując ulotne zimno w gardle i próbując przypomnieć sobie smak tequili. Mieszanina pieprzu i terpentyny, tak pamiętał. Tyle wystarczy, pomyślał. Płyn pewnie będzie zalegał w żo- łądku, aż... wyparuje? Wsączy się w moje martwe tkanki niczym marynata? Przez następny dzień lub dwa, myślał poważnie, muszę być ostrożny przy obchodzeniu się z ogniem. Ogień, pomyślał i przypomniał sobie te przypadki samozapło- nu, które miały miejsce, gdy świeżo zmarła osoba doświadczyła emocjonalnego wstrząsu. Zwykle osoba ta piła wcześniej alkohol. Odstawił kubek. - Jestem za stary na tequile - powiedział. Zaczerpnął powie trza, ponownie czując w ustach chłód szybko parującego alkoho lu. - Będę żałował nawet tego jednego łyka. Edison pociągnął ze szklanki. - Cóż, ja mam osiemdziesiąt cztery lata, ale posługuję się żo łądkiem jedenastolatka. Chłopiec będzie pewnie spadł do rana, więc jeden łyk więcej czy mniej nie zrobi mu różnicy. Zresztą i tak mam coś do uczczenia. Bradshaw, zbyt zmęczony, by cokolwiek powiedzieć, uniósł tylko brew, - W niedzielę otrzymałem tytuł magistra nauk ścisłych. Bradshaw nie miał pojęcia, o czym mówi Edison, ale pokiwał ze zrozumieniem głową, sięgając po butelkę, by ponownie napeł- nić szklankę Kootiego. - To świetnie. - Nabrał powietrza. - Tytuł magisterski potra fi wszystko zmienić. W płytkiej trawiastej kotlince po północnej stronie cmentarza znajdowało się szersze jezioro, z wodą na tyle spokojną, że Sullivan widział wyraźne pionowe odbicia smukłych palm rosnących na przeciwległym brzegu. Odbić było więcej niż rzeczywistych drzew. Na zboczu tu i ówdzie stały marmurowe ławeczki i zdawało się, że na każdej siedzą jakieś postaci. Niektóre spoglądały na Sulli-vana i Angelikę, inne bezgłośnie prowadziły ożywione dysputy, a kilka pochylało się nad notatnikami, jakby pisały poezję. Sullivan przypuszczał, że niektóre z nich mogą być żywymi ludźmi szukającymi tu odosobnienia. Wraz z Angeliką schodził pospiesznie po zboczu, mijając nagrobki, urny i pomniki. Za północną zatoczką jeziora, zaledwie kilkaset metrów dalej, widział kolejny prostokąt białego żwiru. Grób ojca był gdzieś właśnie tam. Szli teraz brzegiem, żeby uniknąć spotkania z duchami na zboczu, chociaż ożywione liście palmowe podpływały bliżej nich, skrzypieniem imitując odgłosy wydawane przez kaczki. Błotniste dno płytkiego jeziora poprzecinane było szerokimi na palec żło- bieniami, jakby za dnia żerowały tam wielkie robaki. Sullivan zerknął na usiane marmurowymi nagrobkami zbocza i węszył w chłodnym powietrzu o zapachu jaśminu - a potem zdał sobie sprawę, że jego uwagę zwrócił jakiś dźwięk, niskie buczenie, jakby wiele osób ukrytych za nagrobkami i drzewami nuciło cicho tę same nutę. Czerwone lilie wodne przykrywały taflę wody na tym krańcu jeziora. Grób ojca znajdował się zaraz za rozłożystym szarozielonym krzewem jałowca zwisającym nad wodą. - Musimy wspiąć się parę metrów na zbocze - powiedział Sul livan do Angeliki z napięciem - żeby ominąć ten krzew. - Wolałabym przejść wodą - odparła. Pomyślał o śladach wyżłobionych przez robaki i przez chwilę zastanawiał się, czy w tym miejscu, pod przykrywą lilii, w ogóle jest jakieś dno. - To tylko kilka kroków - powiedział, pociągając ją za so bą. Dwa duchy tańczyły piruety na krypcie grobowca Cecila B. De Mille'a, lecz zdawały się nie zwracać uwagi na Sullivana i An gelikę. Gdy obeszli krzew i ponownie znaleźli się nad wodą, ujrzał, że na prostokącie żwiru stoi półmetrowej wysokości biały posąg Matki Boskiej, z czerwonymi kwiatami w małych kamiennych dłoniach i czarną chustką zawiązaną na głowie. U stóp kamiennej Madonny znajdował się różowy grobowiec Jayne Mansfield; do płyty przytwierdzona była podobizna jej twarzy, teraz poodłupywana i nieczytelna. W cieniu pod jałowcem Sullivan spostrzegł kilka pustych puszek po piwie oraz tuzin białych świec w plastikowym opakowaniu. Wspomnienia sprzed trzydziestu trzech lat podpowiadały mu, że kilka kroków na wschód od grobowca Jayne Mansfield jest niski kwadratowy nagrobek z czarnego marmuru, którego szukają. Głowa Kootiego zdawała się kiwać zgodnie z powolnym ryt- mem serca. Bradshaw wstał i poszedł do kuchni po słoik. Był to słój po marmoladzie pomarańczowej, wyskrobany niemal do czysta. - Jak pan się miewa, panie Edison? - zapytał, wracając do pokoju. Kootie miał zmarszczone czoło, co nadawało mu wygląda starego człowieka, w blasku późnego słońca przesączającym się przez gęste gałęzie kaliny. - Obawiam się - rzekł z widoczną troską - że zafundowałem biednemu Kootiemu... pierwszy kac w jego życiu. Bradshaw wiedział, że gdyby jego dłoń była żywa, to drżała- by teraz, kiedy wyciągnął przed siebie słój po marmoladzie. - Dla chłopca byłoby najlepiej - powiedział. Jego pierś była nieruchoma, ale serce powinno mu walić. - Gdyby dostał pan te raz nudności. Kiedy alkohol jest jeszcze nieruchomy. Nie przetra wiony. Proszę wykasłać się do słoja. Chłopiec poczuje się dzięki temu lepiej. - Nigdy jeszcze nie wytworzono w tym kraju próżni, która choćby zbliżałaby się do próżni, jaka jest konieczna dla mnie - od parł Edison, starannie wymawiając każdą sylabę ustami Kootie- go. - Jedna stutysięczna atmosfery wystarczyła, by żarnik się spa lił. Muszę znaleźć własną próżnię. - W tym słoju jest próżnia - rzekł Bradshaw. - Proszę wsko czyć do środka. Za dużo pan wypił. Proszę przenieść kaca do te go słoja. By uwolnić chłopca. - Postrzępione płaszcze trzeszczących strzyg. Wszystko w po rządku z moimi... głoskami szczelinowymi. - Kootie miał przy mknięte oczy. - Do diabła - rzekł Bradshaw. - Panie Edison. Proszę zrobić wydech i wskoczyć do słoja. Kootiemu podbródek opadł na piersi. Chłopiec zachrapał donośnie, lecz Bradshaw wiedział, że to tylko wydech, a nie duch Edisona. - Panie Edison - rzekł Bradshaw, bezskutecznie próbując mó wić głośniej. - Proszę się obudzić. To tylko westchnienie i jeden skok. Do łóżka. Kootie nie reagował, nie drgnął nawet, kiedy Bradshaw trącił jego głowę słoikiem. Twarz Bradshawa była nieruchoma, lecz czerwona łza pociekła po jego szarym policzku, kiedy odstawił słój na puste biurko. Najstraszniejsze było to, że wciąż jeszcze mógł coś zrobić. ARTHUR PATRICK SULLIVAN Niech lot aniołów ukołysze cię do snu 1898-1959 Sullivan odgonił od twarzy natrętnego komara i popatrzył na grób ojca. Mocno ściskał dłoń Angeliki. Do nagrobka przytwierdzone było zdjęcie - zaśniedziała tabliczka z brązu wielkości karty do gry z nałożonym wizerunkiem twarzy starego Apiego. Sullivan rozpoznał fotografię prasową stu- dia Fox z lat czterdziestych. Wiatr ustał, a kiedy powrócił, był chłodniejszy. Łabędzie liści palmowych odpłynęły ku nieczynnej fontannie; Sullivan z począt- ku myślał, że niewielkie punkciki na środku jeziora to stadko ma- łych kaczuszek. Może tak też się wydawało liścio-ptakom. Puścił dłoń Angeliki, przyklęknął i dotknął zdjęcia - nie by- ło przytwierdzone, leżało w płytkim wgłębieniu w kamieniu na- grobka. Wyciągnął je, pomagając sobie paznokciem i schował do kieszeni koszuli, ponownie ujmując Angelikę za rękę. W ustach miał sucho i czuł smak żelaza. Kiedy zaczął mówić, jego głos zaskrzypiał niewyraźnie: - A więc, gdzie jesteś, tato? Chcemy wracać, zanim zacznie się wieczorny ruch. Wiatr rozwiał mu włosy, a potem cichy głosik w jego uchu po- wiedział: - Nazywaj mnie Fishmeal. To mógł być głos dowolnego przypadkowego ducha. Sullivan nie poruszył się. Podejrzewał, że to zdanie jest cytatem z "Moby Dicka". - Na autostradach - usłyszał znowu - człowiek czuje się wolny. Drgnął, serce mu mocno zabiło. To zdanie ojciec zawsze powta- rzał bliźniakom, chociaż za jego życia zdążyły powstać tylko naj- wcześniejsze z kalifornijskich superautostrad - Sto Dziesiąta do południowej Pasadeny oraz ta, którą zawsze uparcie nazywał Ra- mona Freeway, chociaż przemianowano ją na San Bernardino Freeway cztery lata przed jego śmiercią. Sullivan otworzył usta, ale zbyt wiele chciał powiedzieć naraz i zabrakło mu słów. - Jesteś dobrym chłopcem - rzekł cichy brzęczący głosik. - Wiem, że mnie nie zabijesz, chociaż jestem insektem. Sullivan miał ręce drżące i zimne. Angelica przypatrywała mu się z troską. - Jakiego rodzaju insektem? - zapytał szeptem. - Dobrze, a zatem nie... - zaczął głos, lecz przerwał mu wyją cy śmiech hieny spomiędzy czających się w cieniu drzew. - To tamten śmiejący się worek - powiedziała Angelica. - Wi dzieliśmy to dzisiaj z Kootiem, mówiło też do nas przez telefon. - Pójdźcie na południe - zabrzęczał głosik - obok grobu Fair- banksa aż do muru studia Paramount, tam jest bezpiecznie, pole wytwarzane przez filmy ma działanie maskujące; potem od razu skręćcie na północ do wyjścia. - Z powrotem tą samą drogą, którą przyszliśmy - powiedział Sullivan, ciągnąc Angelikę za rękę. - Ale możemy obejść jezioro drugą stroną. - A co z twoim ojcem? - Jest w moim uchu - wyjaśnił Sullivan. I przypominając so bie scenę w pociągu z "O tym, co Alicja odkryła po drugiej stro nie lustra", dodał: - Jest komarem. Angelica najwyraźniej nie zrozumiała, lecz pobiegła z Sulli-vanem, który spoglądał co jakiś czas w stronę jeziora, ku zachodzącemu słońcu. Postaci na przeciwległym zboczu zaczynały się zmieniać; stara kobieta robiła chwiejny krok i nagle stawała się biegnącym dzieckiem, postać na ławce zamykała książkę, podnosiła się i w jednej chwili była dwiema postaciami. Jeden pieszy stał się motocyklem z kierowcą i bezgłośnie odjechał po trawie, przeskakując nad nagrobkami, jakby to były płotki. Obok budynku mauzoleum przeszli pomiędzy grupą nagrobków z ormiańskimi nazwiskami, gdzie na każdym grobie stała nie zapalona świeca oraz talerzyk do palenia kadzidła, po czym przebiegli przez drogę i szli pospiesznie ku schodom na północnym krańcu jeziora z grobowcem Douglasa Fairbanksa. - Przebiegnijmy szybko dolinkę za tamtymi schodami - wy szeptał Sullivan - a potem, kiedy wejdziemy pomiędzy drzewa... Nagły gwałtowny hałas od strony zachodniego zbocza nad jeziorem sprawił, że oboje przypadli do ziemi, obnażając zęby w grymasie - głośny metaliczny zgrzyt, zagłuszony następnie przez kretyński śmiech. Coś frunęło ku nim od strony drzew, jakieś trzy metry nad ziemią. Kiedy minęło ukośny promień słońca, Sullivan ujrzał, że obiekt posiada parę długich metalowych skrzydeł, a tułów stano- wi kołyszący się płócienny worek z zatkniętą na czubku czapeczką z daszkiem. Przenikliwy wrzask Angeliki niemalże strącił liście ze zwieszających się nisko gałęzi wierzby. Upuściła gipsową rękę Houdi-niego - która zniknęła. Sullivan również nagle poczuł, że nie ma nic w dłoni; lecz kiedy spojrzał po sobie, zobaczył, że jest ubrany w czarną marynarkę i białą koszulę. A potem poczuł, jak szwy na rękawach pękają mu z trzaskiem, kiedy marynarka i spodnie szarpnęły go na lewo, ku kamiennym stopniom schodzącym w dół ku wodzie. - Naprzód! - zabrzęczał mu w uchu głos ojca. Angelica również skręciła ku schodom. Była nagle niższa, pulchna, włosy miała zebrane w szeroki kok nad wysokim kołnie- rzykiem białej koronkowej bluzki; lecz oczy na nieznajomej okrą- głej twarzy były brązowymi oczami Angeliki i wokół tęczówek wi- dać było białka. - To maska - powiedział Sullivan, schodząc po stopniach na dół. - Rozluźnij się i zaakceptuj sytuację. Chyba zaraz się zanu rzymy. Jego nieznajome buty zeszły z ostatniego stopnia do ciepłej wody, zapadł się po kostki w muł; potem rękawy koszuli pocią- gnęły go naprzód i zanurkował. Wyciągnął się jak struna, uważając, by nie uderzyć kolanami albo łokciami o dno - lecz nie było żadnego dna. Płynął bezgłośnie w rozkołysanej zimnej wodzie. Zimnej słonej wodzie. Zaczerpnął gwałtownie powietrza, przestraszony, czując za- wroty głowy, chociaż unosił się na wodzie. Nie wiedział, gdzie jest, ani nawet czy jest przytomny, czy też ma halucynacje. Plusk niezgrabnych uderzeń jego rąk o wodę odbijał się echem od niedalekiej ściany, która jednak nie była ścianą mau- zoleum, lecz odległym zaledwie o parę metrów czarnym stalo- wym kadłubem statku zbyt wielkiego, by można było ocenić je- go rozmiary. Ktoś na pokładzie daleko w górze zawołał: - Wynoście się czym prędzej z miasta! Sullivan słyszał, że Angelica płynie obok niego, lecz w szybko zapadających ciemnościach nie mógł jej dostrzec. Podwodny prąd wciąż spychał go na stalowy kadłub i spychał Angelikę na niego, chociaż oboje starali się oddalić od statku, z całych sił młócąc wo- dę rękami - a potem usłyszał metaliczny odgłos, kiedy Angelica uderzyła w jakąś ścianę; najwyraźniej płynęli środkiem jakiegoś wąskiego kanału. Ściany stały się naraz wklęsłe, tworząc łuk ponad ich głowami. Światło zniknęło. Kolana w jakiś sposób zablokowały się Sul-livanowi pod brodą, bo wklęsłe metalowe dno ograniczało teraz jego ruchy od spodu. Drżał na całym ciele, wstrząśnięty prędkością i intensywnością następujących po sobie zdarzeń. Angelica napierała na niego mocno od tyłu. Wiedział, że ona również nie może się poruszyć. Byli teraz całkowicie zanurzeni w wodzie, nie mogli zaczerpnąć powietrza. Sullivan stopami trafił na metalowe dno, szuranie butów odbijało się echem. On i Angelica zostali uwięzieni w czymś w rodzaju metalowego cylindra wypełnionego wodą. Zimna woda wlewała się Sullivanowi do uszu i serce drżało mu na myśl, że ojca znowu pochłonęło morze. Wyciągnął ręce, by pchnąć metalową ścianę przed swoją twarzą, i poczuł ciasne kajdanki na nadgarstkach. Angelica szarpała się wściekle, przyciśnięta do jego pleców. Z powodu ciasnoty nie mógł nawet wyprostować nóg, by naprzeć głową na wieko, i miał już wypuścić powietrze zmagazynowane w płucach, wydając ostatni rozpaczliwy krzyk - kiedy nagle poczuł, że jego dłonie są czymś zajęte. Prawa zagłębiła się w kręcone włosy ponad uchem i wyciągnęła coś, co mogło być spinką; palce zaczęły starannie wyprostowywać kawałek drutu. Wiedział, że pracują powoli i ostrożnie, ponieważ brakuje jednego palca. Udało mu się szturchnąć Angelikę łokciem w żebra, by znieruchomiała. Potem jego palce zręcznie wetknęły drut do zamka lewej obrączki kajdanek, pomiędzy jelcem i półokrągłym ruchomym ramieniem, po czym, nie puszczając drutu, objęły obrączkę i zacisnęły ją boleśnie - chwilę później ruchoma część odskoczyła i lewy nadgarstek był wolny. Uwolnienie prawej dłoni było w tym momencie już tylko kwestią czasu. Odepchnął Angelikę od siebie i napiął mięśnie nóg. Przesunął dłonie nad głowę, szorując łokciami o metalowe ścianki, i naparł mocno od dołu na wieko - równocześnie szarpiąc je w bok. Potężny moment obrotowy sprawił, że zapadka puściła. Po chwili obracał już całe wieko i górną krawędź cylindra, zapie- rając się stopami o podłogę. Wyprostował nogi i pchnął wieko, napierając obiema dłońmi, które po nadgarstki zanurzone były w zimnej wodzie - dopiero w tym momencie zdał sobie sprawę, że cały czas znajdowali się w pozycji nie horyzontalnej, lecz pionowej. A potem nagle góra stała się dołem. Oboje wypadli z wąskiego metalowej pojemnika głową naprzód, otoczeni bąbelkami powietrza; Sullivan zablokował się na moment w wąskiej gardzieli, lecz woda i strumień małych metalowych krążków wypchnęły go na zewnątrz... I przeleciawszy przez rozświetlone słońcem powietrze, spadł z pluskiem do .płytkiej wody, uderzając karkiem i ramieniem o błotniste dno. Jednocześnie Angelica rąbnęła go kolanami w okolice krzyża. Usiadł. Zobaczył złote światło zachodzącego słońca. Rozkołysana woda sięgała mu do piersi. Opierał się plecami o kamień, z trudem łapiąc powietrze. Przez włosy opadające mu na oczy widział dwa drzewa, a parę metrów dalej niski betonowy murek i żywopłot; kilka górnych liści błyszczało złotą zielenią w ostatnich promieniach słońca. Dłonie Sullivana nerwowo przeczesywały błotniste dno, szukając korzenia drzewa, by mieć się czego uchwycić, na wypadek gdyby świat miał ponownie obrócić się do góry nogami. Angelica siedziała obok niego w wodzie i trzymając go za ra- mię kaszlała, z trudem chwytając powietrze w płuca. Uwalane szlamem włosy miała ponownie długie, a pociągła, zmęczona twarz niewątpliwie była jej własną. Widząc, że Angelica powoli docho- dzi do siebie, Sullivan ostrożnie spojrzał dokoła. Siedział oparty o kanciastą marmurową kolumnę wspierającą marmurową po- przeczkę wysoko w górze. Najwyraźniej znajdowali się na połu- dniowym krańcu jeziora, w podłużnej zatoczce na tyłach grobow- ca Douglasa Fairbanksa. Świat był nieruchomy. Sullivan zaczai rozluźniać się powoli, mięsień za mięśniem. W tym momencie poczuł swędzenie w uchu i niemal wepchnął palec do środka, żeby je zlikwidować; ale usłyszał bzyczący głos: - Musicie dotrzeć do ogrodzenia studia Paramount... lecz najpierw poszukajcie w wodzie rąk Houdiniego. - Dobrze, tato. Odepchnął się od kolumny i zaczai powoli brodzić na czworakach w wodzie, z głową spuszczoną tak nisko, że na powierzchni robiły się kręgi od jego oddechów. Przeczesywał palcami aksamitny muł. Angelica siedziała, oddychając chrapliwie. Słyszał co jakiś czas zgrzyt metalu i urywany śmiech, lecz z daleka. W szlamie pełno było drobnych monet. Odsuwał je na bok - Angelica odetchnęła gwałtownie, kiedy ujrzała pierwszą ich garść - i wreszcie znalazł gipsową rękę z brakującym palcem. Podał ją Angelice w milczeniu. Parę chwil później znalazł następną. - W górę po zboczu do bocznej dróżki - powiedział szeptem - potem w prawo i wzdłuż ściany mauzoleum z powrotem na za chód. Samochód jest... - Byłeś tam ze mną, prawda? - przerwała mu Angelica z na pięciem. - Pojemnik był tym razem pełen słonej wody, zgadza się? Sullivan dotknął wargami elastycznego mankietu swojej skórzanej kurtki; pomyślał, że nadal czuje na nim smak soli. - Nie mam pojęcia, czy to się wydarzyło naprawdę, czy nie - powiedział - ale byłem tam z tobą. W jego uchu ponownie rozbrzmiał głos: - Słynna ucieczka Houdiniego z zamkniętej bańki na mleko. Wielka sensacja w latach dwudziestych i trzydziestych. Sullivan pomógł Angelice wstać, po czym wyszedł z wody na niski murek i przerzucił jedną nogę przez żywopłot. - Mój ojciec twierdzi, że była to słynna ucieczka Houdiniego z bańki na mleko. - Tym razem była to nasza ucieczka - powiedziała Angelica, wyciągając rękę, by Sullivan jej pomógł. - Wszystkiego najlep szego z okazji narodzin. Nicholas Bradshaw przeszedł przez pogrążony w ciemnościach parking do okrytej plandeką furgonetki Sullivana i przy tylnym zderzaku ukucnął, by podnieść magnes, który wcześniej wyjęli z aparatu telefonicznego. Zanim skręcił ku jednemu z garaży, włożył sobie magnes do ust. Ciekawe, czy obciążają nas grzechy, które popełnimy po śmierci, pomyślał flegmatycznie. Dzieci przed osiągnięciem doj- rzałości nie są uważane za zdolne do rozróżnienia pomiędzy do- brem i złem, więc jeśli pięciolatek zabije kolegę, nie obarcza się go winą. Jest przecież tylko małym dzieckiem. Co więc z dorosły- mi... którym zegar wybił już ostatnią godzinę? Jesteśmy przecież tylko umarlakami. Pomyślał o "zwierzakach", stwardniałych duchach przychodzących wieczorami z plaży i kręcących się pod drzwiami jego biura, czekających, aż wyłoży im papierowe talerzyki z porcją gładkich kamyków. Biedne stworzenia potrafiły być natarczywe - czasem ściągały tablice rejestracyjne z zaparkowanych samochodów, raz czy drugi wdały się w bójkę pomiędzy sobą, po której zostały odłamane palce i nosy do sprzątnięcia następnego ranka razem z odłamkami skał i puszkami po piwie - lecz jedynie głupiec obciążałby je winą. "Winny" to zbyt konkretny przymiotnik do podźwignięcia dla tak słabych rzeczowników jak one. Otworzył skrzypiące drzwi do garażu. Wyciągnął złożoną płachtę brezentu i dużą tackę na farbę zza szkieletu starego che- veroleta rocznik 1953. Kiedy wrócił do biura, Kootie nadal chrapał donośnie na krześle przy biurku. Bradshaw wszedł do kuchni i wyciągnął wielki nóż do mięsa z jednej z szuflad. Zrobi to nie namyślając się wiele - rozłoży brezent na dywanie i umieści na środku tackę na farbę; potem podniesie Kootie-go z krzesła... Lecz nie był jednym z tych bezmyślnych stwardniałych du- chów. Nie mógł uczciwie przyjąć schronienia w tej szemranej ka- tegorii. Był martwy (nie z własnej winy), lecz dusza nigdy nie opu- ściła jego ciała. Twarz miał chłodną, a kiedy otarł dłonią wiecznie niezaro- śnięte policzki, poczuł wilgoć. Łzy czy pot? Tak czy owak był to roz- twór z cynamonowych landrynek. Pochyli się, był zdecydowany to zrobić, pochyli się po prostu nad chłopcem i z magnesem między zębami wciągnie w płuca jego ostatni oddech. W ten sposób zdobędzie Edisona. I Edison będzie czuwał nad ciałem Bradshawa w długie noce na pokładzie łodzi, a Bradshaw będzie mógł spać i śnić - tak jak Kootie mógł spać, kiedy stary duch chodził, mówił, był przytomny za niego. Nigdy dotąd nie zjadłem ducha, pomyślał Bradshaw; cóż, po co miałbym to robić, żaden ze zwyczajnych duchów nie zdołałby pilnować interesu, podczas gdy ja bym spał. Ale Thomas Edison byłby do tego zdolny. Thomas Edison jest zapewne jedynym duchem, którego mógłbym do tego zmusić, i z pewnością jedynym bardzo potężnym, którego kiedykolwiek będę miał szansę złapać; jedynym, który pozwoliłby mi bezpiecznie śnić. Nie... nie sprzedałbym swojej duszy, nigdy, chyba że w tym jednym przypadku. To naprawdę wina Boga, że postawił przede mną taką okazję. Przypomniał sobie słowa chłopca: "Nie sprawię żadnego kłopotu, proszę pana". Stanął nad śpiącym chłopcem, patrząc na pulsującą żyłę pod jego uchem; a potem spojrzał na swoją prawą dłoń, która ściskała nóż do mięsa. Po raz pierwszy od czasu, kiedy umarł w roku 1975, jego dłoń drżała. Przemykając się ukradkiem w cieniu wzdłuż aluminiowego ogrodzenia, upstrzonego rdzawymi zaciekami i pełnego szczerb po wybitych szybach, Sullivan myślał o szerokich jasnych ulicach, parkingach i obszernych czystych wnętrzach hal produkcyjnych po drugiej stronie. Kiedy ostatni raz był na terenie studia Paramount, w roku 1980, widział tam nawet bitą drogę pomiędzy budynkami z małego miasteczka na Dzikim Zachodzie pod ogromnym malunkiem błękitnego nieba rozpiętym w powietrzu. - W piętnastym roku zrobiliśmy tam sto cztery filmy - zabrzęczał mu w uchu głos ojca - w czasach kiedy Lasky, De Mille i Goldfish byli szefami, i przenieśliśmy tutaj wszystko ze stodoły przy Vine i Selma. Szesnaście klatek na sekundę, dawny standard braci Lumiere. Teraz z powodu udźwiękowienia są to dwadzieścia cztery klatki na sekundę, trzydzieści metrów na minutę. Nikt już nie musi umieć czytać, żeby oglądać filmy, a wyrazistość milczących srebrnych twarzy zniknęła na dobre. Dla nas cmentarz rozciąga się na południe aż do Melrose. Sullivan zerknął przez drzewa ku jeziorku Douglasa Fair- banksa. - Mów ciszej, tato. - Ty mów ciszej - wyszeptała Angelica, która oczywiście nie słyszała kwestii Sullivana seniora. Grobowce tłoczyły się w rzędach przed mauzoleum Beth Olam. Sullivan miał wrażenie, że on, Angelica i jego ojciec kryją się za plecami tłumu. Niewyraźne postaci stojące pomiędzy na- grobkami patrzyły dokoła niemal groźnie, jakby strzegły odwrotu Arthura Patricka Sullivana, i zwielokrotnione basowe mruczenie było donośniejsze. - Masz tutaj wielu przyjaciół, co, tato? - wyszeptał Sullivan. - Och, oczywiście. Podejdź do tych drzwi i wystukaj "chleb z marmoladą". - Chwileczkę - powiedział Sullivan do Angeliki, po czym wbiegł po schodkach i zastukał w szklane drzwi wejścia do mau zoleum: puk, puk, puk, puk, puk. Puk, puk, nadeszła odpowiedź z wnętrza. Angelica uśmiechała się z niedowierzaniem. Razem ruszyli na północ szeroką prostą drogą; perspektywa sprawiała, że krawężniki zdawały się łączyć w oddali. Na błękitnych wzgórzach ponad punktem zbiegu ponownie stały dobrze znajome białe litery HOLLYWOOD. Dlaczego nie mogę od nich uciec? - pomyślał Sullivan. - To również jest nagrobek - usłyszał głos ojca. Przez minutę szli w milczeniu w gęstniejących ciemnościach. Kilka samochodów zaparkowanych było w przedzie, widać było prawdziwych ludzi otwierających drzwi i wsiadających do środka; Sullivan nie czuł się już jak rzucający się w oczy intruz. Gdy podeszli do samochodu Bradshawa, wydawało mu się, że słyszy śmiech gdzieś w oddali, lecz w rechotliwym odgłosie brakowało nuty tryumfu; i z jakiegoś radia albo magnetofonu nieco bliżej dobiegły pierwsze takty "California Here I Come" Ala Jolsona. Byłem z dala od ciebie przez tak długi czas... - pomyślał. Wyjechali na Santa Monica Boulevard i skręcili w prawo, zmuszając nadjeżdżające z naprzeciwka samochody do zjechania w bok, gdyż skrzywiony przód chevroleta wydawał się stałe grozić przekroczeniem linii ciągłej. - Tato, nie wiem, czy o tym wiedziałeś, czy nie, ale nie wypły nąłem wtedy, żeby ci pomóc - powiedział impulsywnie Sullivan. Angelica przyglądała się przez okno chińskiej restauracji, którą właśnie mijali. - Wiedziałem - zabrzęczał komar w jego uchu. - Nic byś mi nie pomógł i obaj wiemy, że to nie jest czcza wymówka. Sullivan wyciągnął z kieszeni kurtki paczkę marlboro i wyjął papierosa. - Czy Sukie... Elizabeth powiedziała ci, że Kelley Keith czy ha na ciebie? - Wiedziałem, że będzie chciała mnie schwytać. Dlatego wy szedłem na brzeg ukryty we wnętrzu potwora morskiego, uzie miony i wytłumiony do płaskiej linii magnetycznej. Sullivan wcisnął guzik zapalniczki samochodowej. - Co... sprowadza cię do miasta? - zapytał, nie potrafiąc opa nować pewnej nonszalancji w swoim głosie. Nie spojrzał na An- gelikę. - Cóż, dostałem darmowy bilet na brzeg - bzykał przeciągle komar, pewnie próbując naśladować ton Sullivana - i pomyśla łem, że odnajdę swoje dzieci. - Milczał przez chwilę -Wielki duch ożywił się w mieście, wszyscy byliśmy tym mocno podekscytowa ni. Wyszedłem z oceanu po Bóg wie jak długim czasie; po to by do wiedzieć się, że Elizabeth podążyła za mną i że ty nigdy... - Ponow nie urwał. - Że ja nigdy co, tato? - zapytał Sullivan cicho, wpatrując się w jezdnię. - Nie przestałem uciekać? Od spiętrzonych fal, tak na leży to rozumieć, Angeliko. Nie chciałem oglądać się za siebie, to na pewno. "Do świtu rzekłem: bądź nagły - do zmierzchu: skory bądź", pamiętasz to, tato? Wiersz Francisa Thompsona. Zawsze próbowałem... cóż, nie posiadać nic stałego, nie zostawiać za so bą nic, co, hm, wisiałoby nade mną. Zawsze nienawidziłem rze czy... wyrytych w kamieniu. - Przepraszam - powiedziała Angelica z wahaniem - ale chy ba samochód się pali. Najpierw strużka, a zaraz kłęby dymu wydobywały się spod deski rozdzielczej. Sullivan wyrwał zapalniczkę z obsady i wyrzucił na ulicę. - Cholerna zapalniczka do papierosów! - powiedział wściekle. Angelica nachyliła się nad wciąż dymiącym otworem w de- sce rozdzielczej. - Nie, to była zapalniczka do cygar. Napis głosi LA CIGAR - TRAGICAL. Co to oznacza, u diabła? Sullivan pomachał dłonią, odpędzając cuchnący dym, i przypomniał sobie aluminiową popielniczkę, która na moment stanęła w płomieniach w knajpie Los Tres Jesuses w środę rano. - Musimy pamiętać, żeby zapytać Nicky'ego. - Uwaga, wjeżdżamy na autostradę - powiedziała Angelica. I tak oto, pomyślał Nicholas Bradshaw, chowając nóż do kuchennej szuflady, nie otrzymuję nowego życia, nie odradzam się. Słyszałem śpiew kolorowych jak cukierki klownów, których nazywają piaskowymi ludźmi - nie sądzę, by zaśpiewały dla mnie. Cynamonowe łzy spływały mu po obwisłych policzkach, dłonie się trzęsły, lecz kiedy wrócił do pokoju, przykucnął, podniósł bezwładne, oddychające ciało Kootiego i wyprostował się bez widocznego trudu. Stanął nawet na swojej kontuzjowanej stopie, by pchnięciem drugiej nogi otworzyć drzwi na zewnątrz, i nie poczuł bólu. Zbliża się do koniec, pomyślał. Chłopiec jęknął cicho przez sen, kiedy podmuch wieczorne- go wiatru potargał mu wilgotne od potu włosy. Każdy krok Brad- shawa w ciemnościach wydawał się odgłosem wyłączanego telewi- zora, trzaśnięciem drzwi w opustoszałym budynku, stuknięciem pożółkłego egzemplarza jego biografii wyrzucanej przez okno z pustego mieszkania na rozdarty nadmuchiwany fotel na ulicy w dole. Odczyniam sam siebie, pomyślał. Spoglądam na menu w re- stauracji, mój palec przesuwa się z nazwy dania na margines, poza kartkę, wreszcie wskazuje zduszone niedopałki w popielniczce. - Dzisiaj wieczorem chyba czuję się jak żywy trup - powie dział na głos. Poza odległym smutkiem, zatrącającym o nostalgię, nie odczu- wał nic w związku ze swoją decyzją, by nie zabić Kootiego: ani poczucia winy, że w ogóle rozważał coś takiego, ani satysfakcji, że ostatecznie zrezygnował z pomysłu. Trzymał nóż przy uchu chłopca przez kilka minut, wiedząc, że mógłby ukryć ciało w jednej z kilku zamrażarek w którymś z garaży, i że Pete Sullivan i jego An- gelica uwierzyliby, gdyby powiedział, że chłopiec najwyraźniej uciekł. A po wszystkim mógłby ponownie spać, i śnić. Czy myśl o tym, jakie sny mógłby mieć, kazała mu cofnąć nóż? Chyba nie. Nawet gdyby sny okazały się bez wyjątku okropne -o dniu, kiedy dowiedział się o śmierci swojego ojca chrzestnego, na przykład, albo o tygodniu w lecie 1975 roku, który spędził pijany i świeżo zmarły w zamrażarce na pokładzie alaskańskiego trawlera w przystani Long Beach, albo gdyby budziły szczegółowe wspomnienia morderstwa popełnionego na chłopcu - mimo to potrafiłby z nimi żyć. Ale nie był w stanie usprawiedliwić zwiększenia ilości słupków kilometrowych swojej osobistej autostrady przez zredukowanie śpiącego chłopca do jednego z nich. Pod drzwiami pokoju wynajętego przez Sullivana postawił chłopca pionowo pod ścianą i podtrzymując go jedną ręką, drugą otworzył drzwi. Potem wniósł go do środka i położył na podłodze. Kootie zaczai chrapać. Bradshaw wyszedł, pilnując, by zamknąć za sobą drzwi na klucz. W swoim biurze usiadł na kanapie, nie zapalając światła. Blat biurka był uprzątnięty - aparat do rozmów z duchami został rozebrany na części i schowany do kartonowego pudła, a telewizora Bradshaw nie wniósł z powrotem. Zwęglone świnki, pozbawione baterii, leżały na kupce w kącie. Zastanawiał się chwilę, czy kiedykolwiek ponownie włączy swoje systemy ostrzegawcze. Sięgnął za oparcie kanapy po szczotkę do podłogi, chwycił za końcówkę z włosiem i zastukał kijem dwukrotnie w sufit. Jutro, pomyślał, sam pojadę na cmentarz w Hollywood, położę się na którymś z tych zielonych pagórków i po prostu zasnę. Jestem martwy od siedemnastu lat - Bóg wie, co się zdarzy. Pod wpływem eksplozji połowa grobowców może się zawalić. Usłyszał trzaśniecie drzwi na górze, a potem kroki na meta- lowych schodach. Odgłosy urwały się, kiedy Johanna zeszła na dół, a potem rozległo się pukanie do drzwi. - Wejdź - powiedział. - Otwarte. Johanna pchnęła drzwi i weszła do środka. - Nie przez przypadek? - zapytała z troską. - Zawsze zamy kasz. I nie ustawisz z powrotem telewizora i swoich świnek? - Nie warto. Kochanie. - Nabrał powietrza, a potem wypuścił je mówiąc: - Czy mogłabyś przynieść mi pudełeczko tabaki, z ła ski swojej? - (Haust powietrza). - A potem usiądź przy mnie. Kanapa zaskrzypiała, kiedy Johanna usiadła obok niego. - I żadnych świateł - powiedziała. - Nie. - Wziął pudełeczko z jej dłoni, odsunął wieczko. - Ju tro jest Halloween. Skończy się wszystko, co zbudowaliśmy do tychczas. Niczym uderzony dzwon, który wreszcie przestaje dzwo nić. Kiedy nadejdzie świt. Niech to będzie dla ciebie wspaniały dzień. Błogosławiony dzień. Żyj w świecie żywych. Póki jeszcze możesz. Mam nadzieję, że będziesz szczęśliwa i będziesz miała co jeść. Nie żałuj mnie, nie płacz. Będę się tobie przyglądać. I po magać, ile będę mógł. Wysypał odrobinę brązowego proszku w zagłębienie dłoni pomiędzy kciukiem i palcem wskazującym i wciągnął go do nosa. Niemal wydawało mu się, że czuje zapach tabaki. Johanna wtuliła głowę w jego ramię, drżała. - Mogę teraz się rozpłakać? - wyszeptała. Cisnął małe pudełeczko na dywan i objął ją. - Ale tylko na chwilę - powiedział. Po jakimś czasie usłyszał pisk opon chevroleta na popęka- nym betonie przed domem. Wstał i pocałował Johannę. Wiedział, że o tej porze na zewnątrz jest zimno, więc poszedł do szafy po ko- szulę. Rozdział 41 -...a więc nie wszystkie owady wydają ci się sympatyczne? - ciągnął Komar tak spokojnie, jak gdyby nic nie zaszło. - Lubię te, które umieją mówić - powiedziała Alicja. - Ale tam, skąd ja przybywam, żaden z nich nigdy nie mówi. - A w jakich rodzajach owadów lubowałaś' się tam, skąd przybywasz? - zapytał Komar. - Nie lubowałam się w żadnym rodzaju owadów - wy jaśniła Alicja -ponieważ boję się ich trochę... Lewis Carroll, "O tym, co Alicja odkryła po drugiej stronie lustra" Pomimo że mieli potwornie zabłocone ubrania, Sullivan i Angelica zatrzymali się, by kupić pizzę, spore opakowanie papierowych talerzyków oraz kilka kartonów coli i piwa. Sullivan zaniósł zakupy do kuchni. Był zadowolony, że ogrzewanie jest włączone na maksimum. - Obudź Kootiego - powiedział - będzie chciał coś zjeść. Angelica pochyliła się nad chłopcem, a potem spojrzała na Sullivana beznamiętnie. - Dzieciak jest kompletnie pijany, Pete. Sądząc po zapachu, załatwił się tequila. Sullivan rozpiął przemoczoną skórzaną kurtkę i teraz znieruchomiał. - W jaki sposób...? Czy on może być pijakiem, w takim wieku? - Chyba tak. Przyniosłeś butelkę tutaj? - Nie, nie pomyślałem o tym. - Ściągnął kurtkę i rzucił ją w kąt, gdzie wylądowała z głośnym klapnięciem. Zostawili drzwi otwarte i teraz Nicky Bradshaw stanął w progu. - Ja mu ją dałem - powiedział. - Był Edisonem. Rozmawiali śmy i powiedział, że chętnie się napije. Angelica wyprostowała się, wyraźnie wściekła. - To... karygodne! Edison powinien mieć więcej rozumu. Jest opiekunem chłopca! Ciekawe, czy pozwalał własnym dzieciom pić alkohol. - Spojrzała na Bradshawa spod oka. -Ty również powinie neś mieć więcej zdrowego rozsądku. - Nie patrzyłem, jak sobie nalewa - odparł Bradshaw. - Mo gę wejść? - Nicky! - zabrzęczał komar w uchu Sullivana, a potem umilkł. - Tak, wejdź - rzekł Sullivan. - Gdzie jest Johanna? - Poprawia makijaż. - Bradshaw wszedł do środka, tupiąc do nośnie. - Czy znaleźliście... - Machnął gwałtownie dłonią koło twarzy, po czym znieruchomiał jak posąg. Nagle jego rysy stęża ły i oczy rozszerzyły się ze zdumienia. - Wujek Art! - powiedział cicho. Sullivan zerknął na Angelikę, która nadal kucała przy śpiącym chłopcu. - Ojciec przeleciał do niego - wyjaśnił. - Jak się czuje dzieciak? - Chyba się budzi. Masz kawę w samochodzie? Czy mógłbyś po nią pójść? - Oczywiście. Angelica przyniosła ręce Houdiniego i położyła je przy drzwiach. Wziął jedną, wychodząc na zewnątrz, lecz chociaż noc- na bryza sprawiła, że zrobiło mu się zimno w przemoczonym ubra- niu, nie czuł, by niosła zagrożenie. Podniósł plandekę, by otwo- rzyć drzwi furgonetki; z dłonią Houdiniego zatkniętą pod pachą, w całkowitych ciemnościach macał niczym ślepiec, aż znalazł pusz- kę z kawą, łyżeczkę i kilka kubków. Zanim opuścił samochód, stanął przy łóżku i wciągnął w nozdrza nieruchome powietrze. Czuł zapach dymu papierosowego, lekko waniliowy aromat tanich książek w miękkiej oprawie, me-talowo-oleistą woń pistoletu i sprzętu elektrycznego. Przyszło mu do głowy, że furgonetka może już nigdy więcej nie pojedzie, i zastanawiał się, jak długo przetrwa ten delikatny zapachowy pamiętnik. Wreszcie wysiadł, zamknął drzwi i z powrotem narzucił plandekę. Kiedy wrócił, Kootie był obudzony i gderał coś pod nosem, a Bradshaw siedział pod ścianą w rogu, mamrocząc i śmiejąc się cicho przez różowe łzy. Sullivan zacisnął wargi i przymrużył oczy, lecz nie podszedł do miejsca, gdzie Bradshaw rozmawiał z jego ojcem. Skierował się do kuchni. Angelica wstała, by pomóc mu rozpakować zakupy. Umyli dłonie w zlewie, po czym bezwładnie otworzyli pudełka z pizzą. - Edison mówi, że nie chce nic jeść - powiedziała Angelica, kładąc kawałek gorącej pizzy z papryką i ogórkiem na papierowy talerzyk - ale sądzę, że zmieni zdanie, kiedy zobaczy, co tu mamy. Sullivan wsypał łyżeczkę rozpuszczalnej kawy do jednego z kubków i teraz marszcząc czoło spojrzał na strumień wody lecący z kranu. - Ciekawe, czy z tego kranu czasem leci wrzątek - powiedział, włożywszy palec pod lodowaty strumień. - Zawsze można skorzystać z wody w toalecie - powiedziała Angelica. - Jest bardzo gorąca. I na nią właśnie zasługuje Edison. - Kootie nadal tam jest? - zapytał Sullivan cicho. - Tak. To on obudził się pierwszy. Edison zamierza "udać się do morza" jutro. Chyba to dobrze, że na razie zajmuje się wszyst kim i Kootie może odpocząć. - Ty jesteś lekarką. - Woda nadal leciała zimna, więc Sullivan odstawił kubek z kawą, wyszarpnął puszkę coorsa z kartonu i otwo rzył. - Myślisz, że przeleciałaś, to znaczy, pochowałaś Franka Ro- chę? - Odsunął się, spiorunowany przez nią wzrokiem. - To zna czy... czy jego duch został pochowany? Czy spoczywa w pokoju? Czy możemy kupić jakiś stary samochód i wyjechać z Kalifornii? - Ty, ja i Kootie? - Kootie? Czy on należy do rodziny? - Czy jesteśmy rodziną? - Spojrzenie jej ciemnych oczu było bardzo poważne. Sullivan odwrócił wzrok. Nałożył sobie kolejny kawałek pizzy. - Miałem na myśli spółkę. Czy on należy do spółki? - A czy należy do niej twój ojciec? - Jezu, czy tym właśnie zajmują się psychiatrzy? Zrób sobie wolne na chwilę, dobrze? - Podniósł wzrok, dokładnie w momen cie, gdy Johanna stanęła w drzwiach. - Cześć, Johanna. Chcesz kawałek pizzy? - I piwo, jeśli można - powiedziała, wchodząc do środka. By ła w żółtym szlafroku. Błękitny cień na jej powiekach wyglądał na świeży, ale oczy miała czerwone. Sullivan pchnął w jej stronę talerzyk z pizzą i otworzył piwo. Nie chciał rozmawiać z Angeliką; z niepokojem zdał sobie sprawę, że jego lapsus w pytaniu o Franka Rochę był zamierzony, chociaż udał zaskoczonego i niewinnego. Był o nią zazdrosny? Wiedział, że jest zazdrosny o łatwość, z jaką Bradshaw rozmawia w kącie z jego ojcem, chociaż nie chciał zająć miejsca Nicky'ego. Potem nagle poczuł swędzenie w uchu i usłyszał cichutki głosik: - Nicky musi gdzieś pójść. Przejdźmy się. Twoja dziewczyna może pogadać z dziewczyną Nicky'ego. Moja dziewczyna, pomyślał Sullivan. - To nie jest tak - powiedział. Zrobiło mu się gorąco, choć ubranie miał przemoczone - oj- ciec bowiem będzie chciał porozmawiać teraz poważnie - i się- gnął po następną puszkę coorsa. - Twoja siostra sporo piła, prawda? Sullivan znieruchomiał z puszką przy ustach. - Owszem. - No tak. Czy wiesz, dlaczego wróciłem, dlaczego wyszedłem z morza? Oto Nicky, idźmy za nim. Bradshaw był przy drzwiach. - Nick! - zawołał Sullivan, odstawiając piwo. - Poczekaj, od prowadzę... odprowadzimy cię. - Dziękuję ci, Pete - odrzekł Bradshaw. - Z przyjemnością. Powłócząc ciężko nogami, Bradshaw ruszył do swojego biura. Sullivan szedł obok niego, z rękami w kieszeniach. - Nick, co oznacza napis "LA cigar - tragical"? - Do diabła - powiedział Bradshaw swoim bezdźwięcznym głosem. - Czyżbyście spalili samochód? - Nie, ale musiałem wyrzucić twoją zapalniczkę na ulicę. Weszli do kuchni. Bradshaw wyciągnął z zakurzonej szafki pięknie zdobiony porcelanowy talerz. - To... rodzaj działalności dobroczynnej - rzekł, nie patrząc na Sullivana. - Taki napis, który czyta się tak samo od przodu jak od tyłu, nazywa się hipodromem. Nie wiem, kto to zapoczątkował ani nawet kto inny to stosuje. Ale kaligrafuje się takie napisy - (haust powietrza) - na popielniczkach, zapalniczkach, kominach. Widzia łem małe sklepiki na Rosecrans, gdzie można. Kupić patelnię z ta kim napisem. Wykaligrafowanym na krawędzi. - Oworzył szufla- de i wyciągnął garść błyszczących otoczaków. - Słowa hipodromu zwabiają świeże duchy. Gromadzą się nad nim, próbując dociec, czemu początek jest taki sam jak koniec. A kiedy pojawia się ogień. Płoną. Z talerzem kamyków wyszedł na parking. - Zwierzaki! - zawołał ochrypłym szeptem. - Dzyń, dzyń, dzyń, zwierzaki! - Postawił talerz na ziemi. -To działalność do broczynna - powtórzył. - Lepiej dla nich, żeby się spaliły. W prze ciwnym razie mogą być łatwo schwytane przez ludzi w rodzaju Loretty deLaravy. To Kelley Keith, wujku Art, każe się nazywać Loretta deLarava. Mogą być schwytane i strawione, by napaść zwichrowaną osobowość pasożyta. A jeśli nie zostają przez ni kogo schwytane... Cofnął się niemal do samych drzwi. Sullivan dołączył do niego w cieniu. Zza sterczącej pionowo starej maski samochodowej po przeciwnej stronie placu zgarbiona postać weszła niepewnie w krąg żółtawego światła latarni. Na głowę narzucony miała stary pro-chowiec, pod którym zapewne krył się kapelusz z szerokim rondem, dzięki czemu poły płaszcza wisiały szeroko, niczym zasłona używana przez pszczelarza. Dłonie postaci przypominały kartofle z wieloma wypustkami. Od strony zarośniętego ogrodzenia po drugiej stronie parkingu dobiegły odgłosy szurania i szmery. Sullivan ujrzał kolejne kształty wyłaniające się z ciemności. Bradshaw odwrócił się i wszedł do biura, a kiedy Sullivan wycofał się w ślad za nim, zamknął drzwi. - Są nieśmiałe - powiedział. - Tak jak twój ojciec. Wkrótce przyjdę do was na górę. - Nicky, poczekaj - rzucił Sullivan impulsywnie. - Czy masz może książki o Alicji? "Przygody Alicji w krainie czarów", "O tym, co Alicja odkryła po drugiej stronie lustra"? Bradshaw otworzył szufladę biurka. Pogrzebał przez chwilę, podniósł wzrok i rzucił Sullivanowi niewielką książkę w miękkiej oprawie. Sullivan złapał ją, przysunął do światła z kuchni; były to obie opowieści o Alicji w jednym tomie. - Dzięki - rzekł, wsadzając książkę do tylnej kieszeni spodni. Bradshaw wyszedł z budynku kuchennymi drzwiami, żeby nie niepokoić duchów przy posiłku. Sullivan ostrożnie usiadł na krześle pośrodku pokoju. - Czy nadal masz mosiężną tabliczkę z mojego grobu? - zapy tał cieniutkim głosem jego ojciec. Sullivan klepnął się po mokrej koszuli na piersiach. - Tak. - Nie zgub jej, jestem do niej przywiązany. To moja latarnia morska. Jeśli się od niej oddalę, zgubię się. Sullivan wyjął tabliczkę z kieszeni na piersi, po czym zaczął rozpinać koszulę. - Czy wiesz, dlaczego wróciłem z morza? - usłyszał głosik ojca. - Ponieważ Thomas Edison rozjarzył niebo nad całym mia stem w poniedziałek w nocy. - Wsunął mosiężną tabliczkę do przedniej przegródki swojego szkaplerza i ponownie zapiął ko szulę. - Dzięki temu mogłem znaleźć drogę powrotną. Ale to nie jest odpowiedź na pytanie dlaczego. Sullivan drżał. Intensywna woń cynamonu i zgnilizny unosząca się w biurze zdawała się mieszać z zapachem kremu do opalania i majonezu. - W porządku - szepnął do komara w swoim uchu. - Dlaczego? - Ponieważ... porzuciłem ciebie i Elizabeth. Byłem starym głupcem. Popisywałem się niczym sztubak, próbowałem zrobić wrażenie na trzydziestoparoletniej kobiecie, z którą się ożeniłem! Mogłem przeżyć z wami jeszcze dziesięć lat, widzieć, jak dojrze wacie. Ale musiałem być Leandrem, przepływającym przez... He- lespont, który okazał się... cóż, dopiero w tym tygodniu dotarłem na brzeg. Sullivan miał zamknięte oczy, lecz po policzkach spływały mu łzy. - Tato, masz prawo pływać... - I miałem nadzieję, że Kelley zajmie się wami i wyrośniecie na szczęśliwych ludzi. Miałem nadzieję, że wyjdę na brzeg i znaj dę was... wiodących normalne życie, wiesz? Mających normalne domy, dzieci i psa. Wtedy bym się uspokoił, poczuł, że nie wyrzą dziłem warn krzywdy, umierając odrobinę wcześniej, niż powi nienem. - Przykro mi, że cię zawiedliśmy. Sullivan myślał o Sukie, pijanej i śmiejącej się zza ciemnych okularów w nocnym barze, śpiewającej swoje nierozumiałe piosenki; myślał o tym, jak obydwoje troszczyli się o siebie w trakcie długich lat w sierocińcu, każde zawsze gotowe dokończyć zdanie rozpoczęte przez drugie; i myślał o ich ucieczce przed niemożliwym do zniesienia widokiem ojcowskiego portfela leżącego na chodniku w Venice w roku 1986, ucieczce, po której żyli oddzielnie jak samotni, przepełnieni wstydem skazańcy. I wyobraził sobie Sukie w wieku czterdziestu lat (nie widział jej nawet, od kiedy oboje mieli trzydzieści cztery!) odkładającą słuchawkę po przekazaniu ostrzeżenia, że deLarava depce im po piętach - a potem przykładającej pistolet do skroni. - Kelley Keith miała stać się naszą macochą - rzekł Sullivan. -1... adoptowała nas, w pewien sposób, gdy ukończyliśmy studia. - Zorientował się, że chciał sprawić ojcu ból. Dlaczego? Komar bzyczał tylko, nic nie mówiąc. Wreszcie rzekł: - Cóż mogę zrobić, cóż mogę zrobić? Wróciłem, a Elizabeth po pełniła samobójstwo, jest w domu duchów razem ze wszystkimi in nymi niespokojnymi zmarłymi, idiotami przekrzykującymi się nad udawaną kawą i papierosami. Ty jesteś włóczęgą bez domu. Dałem warn, dzieci, matkę, która sama była... która sama była dzieckiem, chciwym, złym, samolubnym dzieckiem, a potem was z nią zostawiłem. I to was oboje zniszczyło. Po co wróciłem? Co mo gę zrobić, u diabła? Sullivan wstał. - Musimy wracać. Co możesz zrobić...? Sukie i ja zawiedli śmy cię, nawet jeśli nie patrzysz na to w ten sposób, nawet jeśli jest oczywiste, że to nieprawda. Powiedz... że nie masz nam tego za złe; że nie ma między nami nienawiści. Założę się, że Sukie również cię usłyszy. Powiedz, że... mimo wszystko nas kochasz. - Kocham was, Pete, i to nie "mimo wszystko". Proszę, nie potępiaj mnie za to, że was zostawiłem, że oddałem was w ręce tej kobiety. - Nigdy cię za to nie potępialiśmy, ojcze. Zawsze cię kochali śmy. I nadal kochamy. Insekt w jego uchu znowu bzyczał przez chwilę, a potem po- wiedział: - Wyświadczysz staremu ojcu jeszcze jedną przysługę? Sullivan podszedł do drzwi i zatrzymał się z ręką na klamce. - Oczywiście. - Dopilnuj, żebym jutro, w Halloween, wrócił do morza. Poże gnaj się ze mną bez żalu i w zgodzie, a ja uczynię to samo. Tak zro bimy to tym razem. A potem... Boże, synu, masz czterdzieści lat! Przestań uciekać, ustatkuj się trochę! - Dobrze, tato - rzekł Sullivan. - Dziękuję. Otworzył drzwi. Zgarbione duchy stały pochylone nad tale- rzem z kamykami. Poruszyły się, lecz nie uciekły, kiedy Sullivan je minął i ruszył w stronę skrzydła, gdzie znajdowało się jego mieszkanie. - Pytałeś, dlaczego wróciłeś. Myślę, że wróciłeś, byśmy w koń cu mogli to załatwić. Pizzy z papryką już nie było, wszyscy wzięli się za drugą, z kiełbasą i pepperoni. Sullivan chwycił swój kawałek i sięgnął po zaczęte wcześniej piwo. Bradshaw z Johanna stali przy oknie. Angelica siedziała przy Kootiem i oboje rozmawiali przyjaźnie; albo Kootie ponownie panował nad swoim ciałem, albo przestała już krzyczeć na Edisona za upicie chłopca. - Mogę się włączyć do rozmowy? - zapytał Sullivan nieśmia ło, stając za Angeliką z piwem i kawałkiem pizzy na papierowym talerzu. Ojciec odleciał; Sullivan widział błysk skrzydełek koma ra w pobliżu Bradshawa, ale nie czuł już zazdrości. - Nasz inżynier elektryk! - rzekł Kootie. Najwyraźniej nadal był Edisonem. Angelica spojrzała na Sullivana ze smutnym uśmiechem. - Usiądź, Pete - powiedziała. - Przepraszam, że tak się wtedy zdenerwowałam. - Sam się o to prosiłem. I twoje pytania były dobre. Zresztą mam na nie odpowiedzi. - Chętnie wysłucham ich później. - Zaczekam. Odgadł, że Edison jest nadał trochę pijany; stary człowiek w ciele chłopca wrócił do przerwanej opowieści o przywróceniu kontaktu pomiędzy dwoma brzegami rzeki - w czasie mgły, przy spływającej krze, podciągnięto lokomotywę do przystani i gwizdkiem paro- wym nadawano sygnały alfabetem Morse'a. Na drugim brzegu ktoś wreszcie zdał sobie sprawę, o co chodzi, i podciągnął własną lokomo- tywę, tak że sygnały można było przesyłać w tę i z powrotem. - Istny telegraf bez trudu - mówił nieco bełkotliwie Edison. - Nawet bez elektryczności. Jesteśmy jak ludzie na przeciwle głych brzegach, nieprawdaż? Naszą cenną matematykę przecina rozpadlina i potrzebujemy komunikacji zupełnie bez drutu, by zbilansować nasze emocjonalne rachunki. - Mrugnął figlarnie do Sullivana. - Mam rację, inżynierze elektryku? Czy też gdzieś po myliłem się o jedną dziesiętną? - Nie, według mnie brzmi to przekonująco - rzekł Sullivan. - Chyba mamy szczęście, że byłeś tam z gwizdkiem, który było sły chać ponad przepaścią. Po mniej więcej godzinie Kootie ponownie zasnął. Sullivan schował do pudełka resztkę pizzy i ogłosił koniec przyjęcia. Wszyscy zgodzili się nazajutrz pójść na plażę. Bradshaw i Johanna ruszyli ku głównej części budynku, trzymając się za ręce, Angelica brała prysznic. Sullivan wyjął książkę o Alicji z kieszeni i zaczął czytać w kuchni. Kiedy Angelica wyszła z zaparowanej łazienki, w swoim w miarę czystym kombinezonie, wyłączyła górne światło i położyła się na podłodze obok Kootiego. - Czy światło kuchenne cię nie razi? - zapytał cicho Sullivan. - Nawet palnik acetylenowy nie przeszkadzałby mi w zaśnię ciu. Nie kładziesz się spać? Pokazał jej książkę. - To "Przygody Alicji w krainie czarów". Położę się niedłu go... kiedy odrobię lekcje. Ziewnęła. - Jakie były twoje odpowiedzi na moje drażliwe pytania? Był zmęczony i książka tańczyła mu w drżących palcach. Odło żył ją okładką do góry na blat. - Oto jedna z nich. Jesteśmy rodziną, bardziej niż spółką, je śli tego byś chciała. Milczała, a wyraz jej twarzy był nieodgadniony w półmroku. Sullivan odniósł wrażenie, że odpowiedź ją zaskoczyła, sprawiła jej przyjemność i przestraszyła, wszystko naraz. - Pozwól mi się z tym przespać - powiedziała wreszcie. - Nigdzie się nie spieszę. Ponownie sięgnął po książkę. Patrzył na tekst, ale nie mógł się na nim skoncentrować, dopóki Angelica nie ułożyła się wreszcie wygodnie, a jej oddech stał się powolny i regularny. EpilogGAZU SŁODKI RYDWANIE!Jeśli pojadą szybciej niż moja maszyna, dogonię ich zjeżdżając w dół wzgórza, a do wjazdów pod górę silnik elektryczny jest wprost stworzony, więc tam ich pokonam. Na kiepskich drogach nie odważą się pojechać szybciej ode mnie; na piasku uruchomię przełożenie cztery do jednego, co da mi sto dwadzieścia koni momentu obrotowego, i zostawię ich daleko w tyle.Thomas Alva Edison "Electrical Review", 8 sierpnia 1903Rozdział 42- Chcę przez to powiedzieć - powiedziała - że jedno jest nie do uniknięcia: to, że się rośnie.- Jedno jest nie do uniknięcia, ale dwoje może tego uniknąć - powiedział Humpty Dumpty.Lewis Carroll, "O tym, co Alicja odkryła po drugiej stronie lustra"Rankiem papugi wrzeszczały ogłuszająco. Niczym jaskrawozielone pociski przelatywały z drutów telegraficznych na gałęzie starych drzew świętojańskich rosnących przy Dwudziestej Pierwszej. Siwowłosy otyły mężczyzna, który wyszedł z jednego z domów, zignorował zupełnie papugi, jakby był głuchy i ślepy. Niósł w ręce garść białych kopert, które wsunął do skrzynki na listy przed budynkiem.Facet nie zapomina o punktualnym płaceniu rachunków, pomyślał J. Francis Strube. Pierwszy listopada jest dopiero jutro, ale jutro będzie niedziela, dzień bez odbioru poczty.Ciemnoniebieskie BMW Strubego stało w bezpiecznej odległości od budynku, na jałowym biegu, ale adwokat obniżył się trochę w fotelu, patrząc sponad deski rozdzielczej.Nie miał pewności. Facet wrzucający listy był w odpowiednim wieku, ale Nicky Bradshaw był człowiekiem wysportowanym - wręcz okazem zdrowia. Ten facet... w ogóle nie wyglądał dobrze; poruszał się powoli i z trudem, rozglądając się na boki z bezsilną wściekłością. Strube jeszcze bardziej obniżył się w fotelu.Stary mężczyzna wracał już do domu; zatrzymał się jednak w połowie chodnika i po prostu stał, wpatrując się w swoje stopy. Strubego bolał kark. Wyprostował się nieco w fotelu. I wtedy starzec objął sobie głowę jedną ręką, drugą wyciągnął z rozpostartymi palcami, obrócił się na piętach o trzysta sześćdziesiąt stopni, potem znieruchomiał, opuścił ręce i wrócił do mieszkania. Strube zaparował szybę, szepcząc tryumfalnie: - Aha! To był "obrót Spooky'ego" i nawet ktoś taki jak on, Strube, kto oglądał tylko powtórki "Ducha z przypadku", musiał pamiętać, jak po tej słynnej akrobacji główny bohater serialu, dzięki osiągnięciom prymitywnej fotografii trikowej, rozpływał się w powietrzu bez śladu. Strube nucił muzyczny temat serialu - tra-la-la, tra-la-la-la! -wystukując na telefonie komórkowym numer do linii "Znajdź Spooky'ego". Pewnie ktoś pojawia się tam dopiero o dziewiątej, ale nie mógł czekać. Rozległy się dwa sygnały, a potem, ku jego zaskoczeniu, ktoś odebrał. - Czy widział pan Spooky'ego? - zapytał profesjonalnie ra dosny kobiecy glos. - Tak - odrzekł Strube. - Znalazłem go. - Cóż, gratulacje. Jeśli potwierdzimy, że to naprawdę Nicky Bradshaw, otrzyma pan dwie darmowe wejściówki na program wspomnieniowy. Gdzie on jest? - To on. Nazywam się J. Francis Strube, jestem adwokatem z Los Angeles i pracowałem jako sekretarz w jego biurze w Seal Beach w połowie lat siedemdziesiątych. Przed chwilą właśnie wi działem, jak wykonuje "obrót Spooky'ego". Po chwili kobieta powiedziała: - Naprawdę? Przełączę pana do Loretty deLaravy. - Rozległ się trzask i Strube słuchał miałkiej instrumentalnej wersji "Mr Tambourine Man". No chyba, pomyślał Strube, rozpierając się w fotelu i uśmiechając, nie spuszczając wzroku z drzwi, w których zniknął Bradshaw. Wyobrażam sobie, że Loretta deLarava będzie miała miejsce dla zmyślnego adwokata pośród swego personelu. - Mówi Loretta deLarava - powiedział surowszy kobiecy głos na tle szumu. - Rozumiem, że jest pan bystrą osobą, która znala zła naszego Spooky'ego! Gdzie on jest? - Panno deLarava, nazywam się J. Francis Strube i jestem adwokatem... - Adwokatem? - Nastąpiła cisza. - Czy pan go reprezentuje? - Tak - odparł Strube bez namysłu. Niech żyje spontanicz ność, pomyślał nerwowo. Ufaj swoim instynktom. - Gdzie on jest? - Cóż, potrzebujemy pewnych gwarancji... - Proszę posłuchać, panie Strube, jestem teraz przy ładowni na pokładzie E statku "Queen Mary". - Dobry Boże, pomyślał Strube, to ledwie trzy kilometry stąd, po drugiej stronie przysta ni. - Kręcę związany z Halloween film na temat słynnych duchów. Miałam nadzieję znaleźć Bradshawa, by mógł wystąpić przynaj mniej w kilku ujęciach, sfilmować go, jak wykonuje słynny "ob rót Spooky'ego" na pokładzie widokowym, rozumie pan? - Oddy chała przez nos. - Nie zamierza pan się chyba wyszczać, co? Strube uznał, że jest to jakieś wyrażenie slangowe z branży, oznaczające "nie będzie pan chyba robił trudności" albo "robić koło pióra". - Nie, oczywiście, że nie, ja tylko... - Co zatem? Czy chce pan, żebyśmy z panem również prze prowadzili wywiad? To byłoby dobre. Znany miejscowy adwokat, zgadza się? "Człowiek, który wytropił Spooky'ego". A potem mo glibyśmy omówić rolę pańskiego klienta w programie wspomnie niowym. Co pan na to? Strubemu nie podobał się jej ton ani sugestia, że kieruje nim chęć rozgłosu, i pragnął udzielić jakiejś zimnej, oficjalnej riposty. Ale oczywiście nie mógł tego zrobić. - To brzmi nieźle - rzekł. Po czym, gardząc samym sobą, do dał: - Obiecuje pani? - Ma pan moje słowo, panie Strube. A więc gdzie on jest? - W Long Beach, w ślepym zaułku Dwudziestej Pierwszej nie daleko plaży. - Strube odczytał adres z oznaczenia wymalowane go na chodniku. - Też tam będę i spieszę donieść, że... - Doskonale - ucięła. -Wiedziałam, że ktoś będzie chciał do nieść. Mogłam się domyślić, że tym kimś okaże się prawnik. I połączenie zostało przerwane. Chyba będzie tutaj szybko, pomyślał Strube bojaźliwie. Krzyki papug zmusiły Sullivana do otwarcia oczu. Wiedział, że był już prawie obudzony od jakiegoś czasu; pamiętał, że w nocy śnił o Venice, ale nie wiedział teraz -Venice roku 1959,1986 czy 1992, i nie wydawało się to istotne. Usłyszał szmer od strony kuchni. Podniósł głowę. Kootie siedział po turecku na blacie kuchennym, spoglądając na Sullivana znad książki o Alicji. Chłopiec przytknął palec do ust. Sullivan przekręcił głowę na bok, w karku mu zatrzeszczało. Angelica otworzyła oczy, uśmiechając się sennie. - Chyba wszyscy już się obudziliśmy, Kootie - rzekł Sullivan, mówiąc cicho, ponieważ było to pierwsze zdanie tego dnia. Obró cił się na bok, wstał sztywno i rozpostował kości. - Jak się czujesz? - Doskonale, panie Sullivan... to znaczy Pete. Czy mogę do stać na śniadanie zimną pizzę i colę? Może Edison odsypia kaca, pomyślał Sullivan. - Pewnie. Ale ja chyba zrezygnuję. Wyjedziemy stąd za go dzinę czy dwie, po... spacerze nad morze. Nie chcesz poczekać, aż kupimy coś ciepłego? - Lubię zimną pizzę. W domu w ogóle bardzo rzadko mamy pizzę. - A zatem weź sobie kawałek. - Sullivan ziewnął i wszedł do kuchni zrobić sobie kawę. Nie mógł przypomnieć sobie, czy po przedniego dnia z kranu leciała zimna woda czy wrzątek; cóż, w ostateczności zawsze była gorąca woda w sedesie. - Pomóż mi zejść - poprosił Kootie. - Rana boli mnie, kiedy się napinam. Już raz próbowałem, ale nie dałem rady. - Jasne - rzekł Sullivan. - Kootie - powiedziała Angelica, która wstała i podbiegła te raz do blatu - czy nie mówiłam ci, żebyś nie robił nic wymagają cego wysiłku? - Nie, proszę pani - odparł chłopiec. - Ach. Cóż, kiedy już cię stąd zdejmiemy... Nagle czwarty głos odezwał się od strony wejścia do sypialni: - Zostawcie go tam, gdzie jest. Sullivan obrócił się i zamarł. W drzwiach stał mężczyzna, celując do nich z obrzynka sporządzonego z dwulufowej strzelby. Był jednoręki; miał na sobie obszerne wojskowe spodnie i poplamioną wiatrówkę. Okrągłą, bladą twarz zrosił mu pot. Spoglądał to na Sullivana, to na Angelikę, to na Kootiego, niczym niespokojna mucha. - Harry Houdini telefonował z Long Beach wczoraj wieczorem - rzekł wysokim, spokojnym głosem - a tak się składa, że jestem wielkim miłośnikiem Houdiniego. Lecz kiedy dotarłem tutaj, uzy skiwałem same odbicia, nie mogłem namierzyć żadnego trwałego sygnału. Przypomniałem więc sobie ten ślepy zaułek nad morzem, niczym las, gdzie Alicja zapomniała swoje imię. A potem wszyscy zrobiliście sobie przyjęcie wczoraj wieczorem. Pewien człowiek po szedł do ormiańskiej restauracji, którą mu polecali przyjaciele. Zamówił śledzia. Śledź był żywy, otworzył oczy i spojrzał na nie go. Ten człowiek wyszedł, lecz przyjaciele namówili go, by wrócił następnego dnia. Ponownie zamówił śledzia. Śledź ponownie otwo rzył oczy na talerzu i gość uciekł. Następnego dnia poszedł do ży dowskiej restauracji i zamówił śledzia. Kiedy kelner przyniósł mu talerz, śledź otworzył oczy i zapytał: "Nie chodzisz już do ormiań skiej restauracji?". Sullivan poczuł, jak strużka potu spływa mu po żebrach pod koszulą, i wpatrywał się w obcięte lufy strzelby, tak wielkie, że chyba szczur mógłby wpełznąć do środka. Angelica stanęła przed Kootiem. - Czego chcesz? - zapytał Sullivan spokojnie. - Chcę porozmawiać z Thomasem Edisonem. - To jest facet, który mnie zranił nożem - wyszeptał Kootie; potem zadrżał i donośniejszym głosem rzekł: - Słucham. O czym chciałeś ze mną rozmawiać? - Odetkaj mnie - powiedział mężczyzna. - Zgniły duch utkwił mi w umyśle, nie mogę... jeść. Kiedy zrobiłeś mi to w dwudziestym dziewiątym roku, usunąłem go przypadkowo, wstrzykując sobie ze psutego ducha w żyłę na ramieniu; zadziałało, ale kosztowało mnie rękę. Nie mogę zrobić tego ponownie, nawet gdybym był pewny, że duch oderwałby mi tylko drugą rękę, a nie eksplodował we wnątrz mojego serca. Ty to zrobiłeś, ty musisz wiedzieć, jak to cof nąć. - Jego rzężący oddech był chrapliwym rykiem, przetykanym cichymi świstami, które brzmiały jak pojedyncze okrzyki wściekłe go tłumu. - A potem dźgniesz mnie ponownie, tak? - powiedział Edi son głosem Kootiego. - Albo rozwalisz mnie z tego obrzynka i schwytasz i mnie, i chłopca, kiedy wydamy ostatnie tchnienie. To typowy pat. - Na miłość boską, Edison! - Angelica przewróciła oczami w bezsilnym gniewie. - Nie zrobię tego - powiedział jednoręki. Odległe głosy wrzeszczały w jego płucach. - Zostawię was w spokoju i zadowo lę się zwykłymi duchami. Jak mogę was o tym zapewnić? Sullivan dostrzegł spojrzenie Angeliki i zerknął w tamtym kierunku. Czterdziestkapiątka leżała pod ścianą, tam gdzie Ange- lica spała. Wiedział, że ona myśli, iż gdyby skoczyła w tamtą stro- nę, jednoręki przestałby celować w chłopca i niego. Ale nie zdąży chwycić pistoletu i wystrzelić, zanim wypali strzelba; jednoręki mężczyzna nie potrzebowałby mierzyć precyzyjnie, ze względu na rozrzut śrutu. Powoli, by nie zwrócić uwagi intruza, Sullivan rozpostarł palce i zacisnął dłoń na ręce Angeliki. W uchu rozległo mu się bzyczenie. Z trudem opanował się, by się nie podrapać. - Co się dzieje, u diabła? - powiedział cichutki głosik ducha jego ojca. - Nie zdołam sam przedostać się na plażę. Jestem po łączony z moim portretem nagrobnym, a on jest za ciężki. Sullivan zerknął nerwowo na jednorękiego - lecz ten najwyraźniej nie zdawał sobie sprawy z obecności'ducha w uchu Sulli-vana. Lufy strzelby drgnęły. - A więc jak będzie, Edison? - Mógłbym zapisać całą procedurę - rzekł Kootie z namysłem - po tym jak nas wypuścisz, i zostawić ją w umówionym miejscu. Ale musiałbyś mi zaufać. - Na co zupełnie nie mam ochoty. - Jednoręki nadal wpatry wał się w Kootiego, lecz teraz odchylił głowę do tyłu i wciągnął po wietrze głęboko w nozdrza. -W tym pomieszczeniu jest jeszcze je den duch. Jeśli powiesz mi, jak mam się odetkać, po prostu go zjem. To utrzyma mnie przy życiu do czasu, aż zdobędę następne. - Nic z tego - rzekł Kootie - to jest ojciec Pete'a, a Pete jest do niego bardzo przywiązany. Poza tym procedura odblokowania wymaga pewnej pracy z twojej strony, nie wystarczy tylko prze wrócić oczami i splunąć. Jednoręki zrobił zeza, aż tęczówki schowały mu się do połowy w stronę podstawy nosa. Usta otworzył szeroko. Lufy krótkiej strzelby podniosły się i zakołysały w lewo i prawo. Sullivan przycisnął się plecami do blatu kuchennego. Zerknął na Kootiego, lecz chłopiec tylko wzruszył ramionami, zdumiony. Wydawało się, że jednoręki ma głośnik wszczepiony w krtań, bo wydobywały się stamtąd dziwne dźwięki - gniewne męskie głosy, płacz dzieci, śmiech kobiet, piekielny chór. Próbował splunąć. Jego warga wywinęła się pod nosem, język drgnął - i wreszcie jeden z głosów, kobiecy, przenikliwy i wibrujący, przyspieszony jakimś magicznym efektem Dopplera, stał się głośniejszy, bardziej wyraźny. Jednoręki splunął - a potem zakrztusił się gwałtownie, zginając się wpół niczym trzaśnięty bicz... .. .gdy lśniący czerwony wąż wystrzelił z jego ust. Dymiąc rąb- nął o podłogę, a natychmiastowy smród amoniaku i siarki był tak intensywny, że Sullivan, który cofnął się bezwiednie na widok wę- ża, teraz bezwiednie odsunął się od tych wyziewów. Lodowaty, chi- choczący powiew wystrzelił obok niego, roztrzaskując okno. Zapanowało istne pandemonium. Kootie zeskoczył z blatu i zderzył się z Angelica, również próbującą dosięgnąć pistoletu. Czerwony niby-wąż szarpał się i trzaskał o podłogę u stóp jednorękiego, który stał pochylony ze strużką śliny ściekającą mu z ust. Sullivan odepchnął się od blatu i skoczył ponad targanym drgawkami wężopodobnym zjawiskiem, by kopnąć dłoń trzymającą strzelbę. Obie lufy wypaliły z ogłuszającym hukiem. Sullivan chciał tylko wymierzyć kopniaka, lecz podmuch wystrzału zdawał się unosić go w powietrzu - kolanem trafił jednorękiego w skroń, po czym rąbnął ramieniem i szczęką w futrynę drzwi sypialni, odbił się od niej i wylądował na podłodze. W pomieszczeniu pełno było gryzącego w oczy dymu. Sullivan przez łzy widział, jak Angelika i Kootie biegną, otwierają drzwi wyjściowe - wszystko w dzwoniącej ciszy porażonych bębenków. Nie mogąc złapać tchu, przeczołgał się obok czerwonego węża, który rozpadał się już i pękał. Na czworakach ruszył ku światłu słonecznemu i świeżemu powietrzu. Potrącił gipsowe ręce Houdiniego. Chciał je chwycić, lecz kiedy tylko ich dotknął, zniknęły. Wyczołgał się wreszcie na zewnątrz, przetaczając się na plecach nad progiem, aż poczuł pod sobą zimny asfalt. Wiatr chłodził mu spocone czoło, przykleił koszulkę do ciała. Nicky Bradshaw w kolorowej hawajskiej koszuli stał na chodniku, przyglądając mu się bez wyrazu. Za nim stało dwóch mężczyzn w dresach. Każdy z nich trzymał w ręku półautomatyczny pistolet. Coś z nowej generacji dziewiątek, pomyślał Sullivan ponuro; beretta albo sig, albo browning. Od czasu Mela Gibsona w "Zabójczej broni" wszyscy szaleją za kalibrem 9 milimetrów. Ujrzał An-gelikę odkładającą powoli czterdziestkępiątkę na ziemię na rozkaz jeszcze jednego młodego człowieka. Nozdrza Sullivana zadrżały wyczuwając nowy zapach - nieco odpychającą woń goździkowych cygaretek. Nie musiał się nawet oglądać, by wiedzieć, kto przybył. W końcu była jego szefową przez jedenaście lat. - Cieszę się, że przyszli nie czekając na zaproszenie - powie działa Loretta deLarava. - Nigdy bym się nie domyśliła, kto jest nam potrzebny! Skujcie ich wszystkich i wrzućcie do furgonetki, szybko. Nicky'ego i Pete'a rozpoznaję, a to musi być słynny Koot Hoomie Parganas, schwytany wreszcie. Chcę ich wszystkich. Sprawdźcie, czy ktoś nie chowa się w domu. Znajdźcie furgonet kę Pete'a, przetrząśnijcie ją i mieszkanie w poszukiwaniu mojej maski. Wiecie, czego wypatrywać. Sullivan obrócił wreszcie głowę, by na nią spojrzeć. Miała na-biegłe krwią, podkrążone oczy, a jej obwisłe policzki pokryte były siecią zmarszczek. - Cześć, macocho - wystękał, ledwie słysząc własny głos na tle dzwonienia w uszach. Nie chciał się do niej odzywać ani nawet na nią patrzyć, ale było ważne, żeby duch jego ojca zorientował się, kogo ma przed sobą. Nie był pewny, czy duch ma dobry wzrok, a w każdym razie Loretta deLarava w ogóle nie przypominała Kel- ley Keith z roku 1959. Zaciągnęła się mocno goździkowym papierosem i nie odpo- wiedziała. Na jednym z balkonów pierwszego piętra siwobrody mężczyzna w dżinsach i białej koszulce spoglądał w dół z przestrachem. - Soi! Co się tutaj dzieje? Czy to był strzał? Co tak paskudnie śmierdzi? - Ty jesteś tutaj zarządcą, Nicky? - zapytała deLarava cicho. - Nie chcę, żeby twoim ludziom coś się stało. Bradshaw zerknął z ukosa na zaniepokojonego lokatora. - Wydział zdrowia - zachrypiał. -Wejdź do środka. Ci nowi lo katorzy. Mają jakieś problemy z żołądkiem. - Jezu, coś takiego! - Mężczyzna zniknął z balkonu, trzasnął drzwiami. Bardziej czując wibracje chodnika pod swoimi plecami niż słysząc cokolwiek, Sullivan uświadomił sobie, że ktoś inny zbliża się od strony ulicy. - Panna deLarava? - powiedział męski głos pogodnie. - Nazy wam się J. Francis... - Sullivan domyślił się, że mówiący zauważył pistolety. - Jestem adwokatem. Sądzę, że ktoś tutaj będzie po trzebował moich usług. - Tego głupka też skujcie - rzuciła deLarava. Rozdział 43 - Weź pod uwagę, jaką jesteś dziewczynką. Weź pod uwagę, jaką długą drogę dzisiaj przebyłaś. Weź pod uwa- gę, która jest godzina. Weź pod uwagę wszystko jedno co, tylko nie płacz! Lewis Carroll, "O tym, co Alicja odkryła po drugiej stronie lustra" Dwóch ludzi deLaravy wepchnęło skutego kajdankami adwokata do nowego jeepa cherokee czekającego przy krawężniku; trzej pozostali otworzyli tył furgonetki i wyrzucili na ulicę zwoje czerwonych i czarnych kabli oraz grzechoczące metalowe klapki do reflektorów - wszystko razem warte dobre tysiąc dolarów - żeby zrobić miejsce dla reszty więźniów: Kootiego, Sullivana, Angeliki, jednorękiego i Bradshawa. Sullivan zauważył, że Johannie udało się uniknąć schwytania. Może Nicky w jakiś sposób przewidział, co się wydarzy, i odesłał Johannę w bezpieczne miejsce; szkoda, że nie podzielił się z nimi swoimi podejrzeniami. Plastikowy szyberdach sprawiał, że w furgonetce nie było ciemno. Więźniów posadzono wzdłuż ściany, z dłońmi skutymi za plecami. Nogi skrępowano im taśmą, którą następnie przyklejono do długiej deski przyśrubowanej do metalowej podłogi. Jednoręki nie został skuty - ludzie deLaravy przykleili mu rękę taśmą do boku, z dłonią unieruchomioną na biodrze. DeLarava została w ładowni ze swoimi jeńcami, kiedy zasunięto tylne drzwi, i stała oparta o ścianę, podczas gdy kierowca wycofał się ze ślepego zaułka, po czym skręcił gwałtownie w lewo, niewątpliwie w Ocean Boulevard. - Nicky - powiedziała - pamiętaj, że jest tutaj niewinna ko- bieta i dziecko. Jeśli poczujesz zbliżanie się... kryzysu psychiczne- go, mam nadzieję, że będziesz na tyle rozsądny, by dać mi znać. Moi ludzie przetransportują cię w miejsce, gdzie nikomu nie zro- bisz krzywdy. - Nic nie podnieca mnie, kiedy jestem obudzony - odparł Bradshaw, siedzący w zgarbionej pozycji obok kilku staty wów reflektorowych blisko szoferki. - A zupełnie nie czuję się senny. - Świetnie. - Sięgnęła za dekolt sukni i wyciągnęła mały pół automatyczny pistolet, kalibru .22 lub .25. - Jeśli ktoś ma ochotę krzyczeć - powiedziała, obrzucając spojrzeniem więźniów - szyb ko go uciszę, zrozumiano? - Proszę pani - powiedział jednoręki słabym głosem - mogę pani pomóc. Ale najpierw muszę zjeść ducha, i to szybko. Przed chwilą wyrzygałem parę kilogramów martwej ektoplazmy i do brego ducha. Zaraz umrę. - Siedział obok Sullivana, przy drzwiach. Każdy z jego rzężących oddechów był jak chór wagnerowski. DeLarava wydęła pogardliwie wargi. - Kim ty właściwie jesteś? - Ostatnio nazywałem się Sherman Oaks. - W jaki sposób Sherman Oaks może mi pomóc? - Mogę... cóż, mogę powiedzieć pani, że ten oto chłopiec no si w sobie ducha Thomasa Alvy Edisona. DeLarava wydała z siebie śmiech przypominający czkawkę. - O tym już wiem. Sullivan popatrzył gniewnie na chłopca. - Dlaczego mu powiedziałeś, jak ma się odetkać? Kootie zaśmiał się krótko, co zabrzmiało jak szczeknięcie. - Blefowałem. Byłbym przysiągł, że nie da się tego cofnąć. Podałem mu wymyślony sposób, który miał nie zadziałać, ale i tak zrobił więcej, niż mu powiedziałem. Wyrzucił z siebie zgniłego du cha poprzez usunięcie dobrego. - Co masz na myśli, mówiąc o "odetkaniu"? - zapytała deLa- rava, patrząc na Kootiego. To może być punkt przetargowy, pomyślał Sullivan. - Kiedy wciągnie się ducha, który zgnił w pojemniku - rzekł Sherman Oaks - zdolność trawienia duchów ulega zablokowaniu. Zatkaniu. Nie można już zjadać duchów, a te, które są wewnątrz, zaczynają się buntować. Właśnie coś takiego mnie się przytrafiło. Teraz już wiem, jak temu zaradzić, w jaki sposób można się ode- tkać. Cóż, a czy pani to wie? - Czy możemy nazywać je "esencjami"? - powiedziała deLa- rava sztywno. -1 używać czasownika "delektować się"? - Dokąd jedziemy? - zapytała Angelica obojętnie. DeLarava spojrzała na nią, jakby zauważyła ją pierwszy raz. - Meksykanka Pete'a! Jeden z moich chłopców powiedział mi, że jesteś szaloną lekarką psychiatrii, o której trąbią w telewi zji. Wszyscy jedziemy na "Queen Mary". Skórzana kurtka Sullivana została w mieszkaniu, ciśnięta na podłogę po powrocie z cmentarza, i teraz przez cienki materiał koszuli poczuł, jak ktoś szczypie go delikatnie w ramię. Spojrzał zdziwiony na Oaksa siedzącego obok. Jak zdołał uwolnić rękę z więzów? Nie, ręka nadal była przymocowana taśmą, lecz Oaks wciąż nachylał się, jakby sięgał ku niemu ręką, której nie miał. Sullivan wypuścił powietrze z sykiem przez zęby, z przerażeniem odsuwając się od Oaksa. - Co się dzieje? - warknęła deLarava, gwałtownie przekłada jąc pistolet z jednej ręki do drugiej, wyraźnie zaskoczona nagłym ruchem. Sullivan zdał sobie sprawę, że nie spojrzała na niego dotąd ani razu. Najwyraźniej nie chciała nawet wymieniać jego imienia. Zamierza zabić mnie dzisiaj, pomyślał. Dlatego nie chce dostrzec mojej obecności. Sherman Oaks patrzył na niego bez wyrazu; węszył intensywnie. Wyczuwasz ducha mojego ojca, pomyślał Sullivan. Wiesz, że jest tutaj z nami. Wreszcie widmowe palce przestały go dotykać. - Ramiona mam obolałe, jakbym dźwigał straszny ciężar - powiedział, wciąż patrząc na Oaksa. Czy mamy układ? - przeka zał mu bezgłośne pytanie. Nie powiem jej, że masz wolną "rękę", jeśli ty będziesz milczał na temat ducha. - Przykro nam z powodu wszelkich niedogodności - odparła deLarava myśląc o czym innym. Sullivan spojrzał na nią. Mrugała oczami, ponownie wpatrując się w ścianę ponad głowami więźniów, a na jej policzkach widać było łzy. - Znaleźli tylko kciuk - powiedziała ochryple, wyglądając te raz przez szyberdach. - Gdzie są ręce? - Utopione w kanałach w Venice - odparł Sullivan natych miast. - Próbowałem je wyłowić, ale rozpuściły się w słonej wo dzie... niczym aspiryna. - Lewą dłonią, unieruchomioną za pleca mi, grzebał w tylnej kieszeni spodni; był tam tylko jego portfel z dowodem tożsamości i paroma banknotami oraz niewielki grze byk. - Po co jedziemy na "Queen Mary"? - zapytała Angelica. - Żeby delektować się... - DeLarava urwała, zaczęła cicho łkać. Jej włosy szarpnęły się nagle ku górze zbierając się w niere gularny kok, co wywołało zdumienie Kootiego i Angeliki. Sullivan był świadom swędzenia w swoim prawym uchu, lecz duch jego ojca nic nie mówił. Jeep cherokee skręcił z Ocean w Queen's Way, dwie furgonetki podążyły za nim. J. Francis Strube nie śmiał nawet drgnąć w fotelu, ponieważ mężczyzna z tyłu zapewne nadal trzymał go na muszce. Minęli nowy budynek hali konferencyjnej po lewej stronie i park Lincolna po prawej, teraz zjeżdżali z łagodnego wzniesienia, mając w dole pocztówkowy widok błękitnych zatok, żaglówek, przystrzyżonych trawników i strzępiastych palm. Po drugiej stronie długiej na półtora kilometra przystani widział czarny kadłub i białe pokłady "Queen Mary", lśniące w porannym słońcu. Radio w samochodzie nastawione było na stację nadającą rockowe starocie, kierowca pogwizdywał smutną melodię "Pleasu- res of the Harbour" Phila Ochsa. Przez ostatnie pięć minut Strube przypominał sobie, jak ostrożny był Nicholas Bradshaw, kiedy Strube pracował dla niego w roku 1975 - nie mówił, gdzie mieszka, nigdy nie podawał domo- wego numeru telefonu, nigdy nie jeździł do pracy dwa razy tą sa- mą drogą. Być może, pomyślał Strube z niepokojem, powinienem był traktować tę paranoję bardziej poważnie. Może byłem dzisiaj odrobinę nieostrożny, pakując się w tę sprawę. - Czy rzeczywiście jedziemy na "Queen Mary"? - zapytał po kornym tonem. Kierowca zerknął na niego z zaskoczeniem. ^~j^f - Nigdy tam nie byłeś? To wspaniałe miejsce. - Byłem. Wiele razy jadłem obiad w restauracji Sir Winston. Chodziło mi o to, czy naprawdę jedziemy tam teraz. - DeLarava zaplanowała na dzisiaj zdjęcia. Rozumiem, że ma być z tobą przeprowadzony wywiad. Z tobą i Bradshawem. To on odtwarzał postać Spooky'ego w starym serialu. Musiałeś widzieć powtórki. Podobno ma coś zatańczyć, tak to zrozumiałem. Strube mrużył oczy w zdumieniu, jakby słońce świeciło mu prosto w oczy. - Ale dlaczego jestem skuty? Po co te pistolety? - Och, ona potrafi być prawdziwą sadystką. - Kierowca zachi chotał. - Jak to się nazywa? Tyrania? Chcesz porozmawiać o domi nacji? Przyjdź do nas! - O czym ty mówisz? Co się stało w tamtym budynku? Wyrzu ciliście tyle kabli prosto na ulicę! I co tak strasznie śmierdziało? - Dla mnie to również zagadka. Strubemu kręciło się w głowie. - A jeśli na następnym czerwonym świetle spróbuję wysiąść? Czy ten człowiek z tyłu strzeli do mnie? - Przez oparcie fotela - rzekł kierowca. - Nie rób tego. To nie blef. Broń jest naładowana i odbezpieczona. Jeśli nawet nie bę dziesz miał rany wylotowej, pocisk z pewnością nieźle poszatku- je ci wnętrzności. Nic miłego. W gruncie rzeczy... - Lekko klepnął dłonią w kierownicę i uśmiechnął się. - W gruncie rzeczy, jeśli Sir Winston jest otwarty, może uda nam się namówić ją na lunch! - To się jeszcze nigdy nie zdarzyło - rzekł ponuro mężczyzna na tylnym siedzeniu. Po jakichś dziesięciu minutach dalszej jazdy Sullivan poczuł, jak furgonetka zatrzymuje się, a następnie zjeżdża tyłem po pochylni; w środku zrobiło się ciemno. Słyszał odgłos silnika odbijający się echem od metalowych ścian pośród dużej przestrzeni. Potem zapanowała cisza. Zawiasy zaskrzypiały gdzieś niedaleko, trzasnęły drzwi zamykane po stronie kierowcy; szurające kroki przeszły dookoła furgonetki, a po chwili tylne drzwi zostały odblokowane i otwarte. Chłodne powietrze, które wpadło do środka, pachniało olejem maszynowym i morzem. - Pokład E! - zawołał młody mężczyzna, tocząc przed sobą schodnię na kółkach. - Wygoniliśmy na razie obsługę statku i ma my rozstawionych łudzi, żeby ostrzegli nas o ich powrocie. Mówią, że wyłączyli prąd w skrzynkach na pokładzie spacerowym i pokła dzie R, technicy mają podpiąć się, by rozstawić dźwigi i główne światła na dziesiątą. Sprawdźcie woltomierzem, pomyślał Sullivan, palcami lewej dłoni dotykając zębów grzebienia. Będzie źle, jeśli podłączycie dimer do gniazda z napięciem, a przecież i tak macie prąd na głównej tablicy. Pomimo lęku, który rosił mu czoło potem i utrudniał oddychanie, odczuwał niejaką irytację z powodu podejrzenia, że otaczający go młodzi ludzie mogliby lepiej znać się na robocie niż on i Sukie. DeLarava wciąż pochlipywała, schodząc ciężko po metalowych stopniach. - Niech kilku gońców zabierze... dzieciaka i starucha, i Pe- tera Sullivana, to ten facet w białej koszuli... do pomieszczenia, które oddali nam na biuro. Kobietę i jednorękiego faceta zakne blujcie i zostawcie na razie tam, gdzie są. Sullivan zerknął w bok. Sherman Oaks wydawał się półprzytomny, a jego oddech był chrapliwym, urywanym rzężeniem, niczym odgłos zepsutego silnika samochodowego. Lecz materiał jego obszernych brązowo-zielonych spodni marszczył się powyżej lewego uda, jakby uciskany przez niewidzialną dłoń. Czy on ma paznokcie w tej dłoni? - zastanawiał się Sullivan. Jeśli tak, czy są wystarczająco silne, by zerwać taśmę, która unieruchamia jego prawdziwą rękę? Jeśli zdoła się uwolnić i zostanie tutaj z Angeliką, niewątpliwie ją zabije, żeby zjeść jej ducha. Czy powinienem powiedzieć deLaravie o nieskrępowanej -niemożliwej do skrępowania! - ręce Oaksa? Jeśli to zrobię, on mo- że w odwecie powiedzieć jej, że mam z sobą ducha ojca, a wtedy ona sięgnie po jakąś maskę i zje go bez wahania. Angelica siedziała na prawo od niego, ze stopami skrępowanymi tuż obok jego stóp. Przekręcił głowę, żeby na nią spojrzeć. Była zdenerwowana, wargi miała pobielałe, lecz przekazała mu słaby, przestraszony uśmiech. - Powinniśmy też zabrać doktor Elizalde - powiedział. Był niejasno świadom wzrastającego napięcia w lewym przedra- mieniu; jego palce nerwowo usiłowały odłamać ostatni gruby ząb grzebienia - beznadziejne próby, jako że grzebień był alu- miniowy. - Po co miałabym brać ze sobą doktor Elizalde? - zapytała deLarava. - Jest lekarzem medycyny, jak również psychiatrą - odparł Sullivan szybko. Sherman Oaks podśpiewywał teraz szeptem z każdym oddechem, nie poruszając wcale wargami, i jego głos wydawał się dziecięcym chórkiem: - ...Ene due, like fake, torba borba, ósme smake... - W takim razie zabierzcie ich wszystkich! - krzyknęła deLa rava; Sullivan sądził, że to nie jego desperacka sugestia, lecz ra czej dziwna przyśpiewka Oaksa kazała starej wiedźmie zmienić zdanie. - "Wrzuć kota do kawy - zaśpiewała nagle - w herbatę pomyje... trzy razy trzydzieści królowa Kelley niech żyje!". Sullivan rozpoznał słowa - był to wers z końcowej części "O tym, co Alicja odkryła po drugiej stronie lustra", kiedy Alicja ma być koronowana. DeLarava trzymała więźniów na muszce swojego małego pistoletu, podczas gdy jeden z gońców wskoczył do wnętrza furgonetki i porozcinał nożem taśmę mocującą ich nogi do długiej deski. - Chcesz również tego prawnika, który jest w jeepie? - zapytał. - Niech zostanie - odparła deLarava. - Prawnicy są na później. Palce lewej dłoni Sullivana nacisnęły nagle bardzo silnie na końcówkę aluminiowego grzebienia i z tłumionym trzaskiem grze- bień złamał się, raniąc go w kciuk. Chwycił odłamaną końcówkę, kiedy goniec zeskoczył na ziemię i zaczai przeciągać nogi Oaksa nad zderzakiem. Oaks został oparty pionowo o ścianę furgonetki. Nadeszła kolej na Sullivana. Kiedy postawiono go na podłodze, cofnął się nieco, żeby zrobić miejsce dla Angeliki i Kootiego - oraz Bradsha-wa, którego przetransportowanie wymagało wezwania drugiego gońca. Stanąwszy wreszcie na pokładzie, Bradshaw zaczai podskakiwać, żeby opuścić nogawki spodenek. - Założę się, że faceci są pedałami - mruknął zgryźliwie. - Nie próbuj żadnych sztuczek, Pete! - powiedziała deLarava ostro; dla Sullivana bezpośredniość tej uwagi oznaczała, że deLa rava rzeczywiście zamierza go wkrótce zabić. - Ależ skąd, szefowo - odparł łagodnie. Obróciła się na pięcie i ruszyła naprzód białym korytarzem; gońcy eskortowali więźniów. - O Lustrzane Istoty! - zawołała deLarava piskliwie przez ra mię. - Jest to zaszczyt największy, mej przysłuchać się mowie. Zbliżcie się, gdyż przywilej wielki to, daję słowo. Sullivan pochwycił spojrzenie Angeliki, gdy zrównali krok, i optymistycznie mrugnął do niej okiem. Nie był to kompletnie pusty gest. Przyszło mu właśnie do głowy, że dłonie wystające z mankietów jego koszuli mogą być dłońmi Houdiniego. Maska nie była pełna - nie miał na sobie marynarki z odpinanymi rękawami - zapewne dlatego że nie wziął ze sobą pełnego zestawu, nie niósł zasuszonego kciuka wielkiego magika; mimo to pamiętał, że gipsowe ręce zniknęły, kiedy dotknął ich w zadymionym pokoju, a teraz czyjaś lewa dłoń ściskała odłamaną końcówkę grzebienia. Sherman Oaks, idący na czele kolumny, był na tyle wysoki, że kilkakrotnie musiał schylać się pod zaworami łączącymi rury biegnące wzdłuż sufitu. Pomieszczenie, do którego zaprowadziła ich deLarava, było przestronne niczym studio telewizyjne. Świetlówki rzucały jasny blask na dwie niskie kanapy ustawione pod ścianą oraz metalowe biurko pośrodku i zwoje kabli na drewnianych skrzyniach w rogu; deLarava wskazała jedną z kanap, po czym stąpając ciężko, podeszła do biurka i zasiadła w fotelu. Do swoich pomocników, którzy przyprowadzili więźniów, powiedziała: - Przeciągnijcie kabel przez obrączki ich kajdanek i pod ra mieniem jednorękiego faceta. Posadźcie ich na kanapie, a kabel zawiążcie tam, gdzie nie będą mogli go dosięgnąć. Gdy tylko Sullivan został posadzony na kanapie, ponownie między Angeliką i Oaksem, poczuł, jak jego kciuk napiera na wą- ski ząb grzebienia, który odłamał się razem z grubym zębem koń- cowym. Żeby nie zdradziło go napięcie mięśni, pochylił się do przodu i spojrzał na prawo - Angelica i Kootie szeptali coś do sie- bie, a Bradshaw, na przeciwległym krańcu kanapy, tylko marszczył czoło i przyglądał się z dezaprobatą ścianom, jakby nie podobał mu się ich kolor. DeLarava gestem nakazała gońcom opuścić pomieszczenie. Z podłogi podniosła dużą skórzaną torebkę. Wytrząsnęła jej zawartość na biurko. Ze środka wytoczyły się trzy puszki piwa buraczanego, dwie pełne i jedna pusta; potem na blat wypadł czarny portfel, a za nim pęk kluczy. - Rozpoznajesz te rzeczy, Pete? - zapytała deLarava. Rozdział 44 ...powodując niejasne przeświadczenie, że pośpiech jest konieczny, bo jeśli nie pozbiera ich od razu i nie posadzi ponownie na lawie przysięgłych, zginą. Lewis Carroll, "Przygody Alicji w krainie czarów" Sullivan nie odpowiedział. Wziął głęboki oddech - i pomyślał, że czuje w klimatyzowanym powietrzu powiew zapachu whisky. - Mam też elektromagnes - ciągnęła deLarava - trochę bar dzo specjalnej muzyki oraz schizofrenika, który jest o wiele lep szą maską niż ty i twoja siostra w swoim czasie. Nie chcę dzisiaj żadnych śmieci, tylko twojego ojca... oraz, skoro już tu są,Thoma- sa Alvę Edisona i małego Parganasa. - Spojrzała Sullivanowi pro sto w oczy. - Apie, gdziekolwiek jest, przyjdzie na moje wezwanie. Czy wiesz, że on i twoja matka odbyli podróż poślubną na pokła dzie "Queen Mary" w 1949 roku? - Nie - odparł Sullivan. Ojciec nigdy nie lubił opowiadać bliź niakom o ich matce, która zmarła przy porodzie w roku 1952. Jego lewa dłoń odłamała wreszcie wąski ząb grzebienia i teraz próbowała wsunąć kawałek metalu w lukę pomiędzy zawiasowym ramieniem i jelcem obrączki kajdanek na jego prawym nadgarstku. Próbował przypomnieć sobie, co czytał ostatniej nocy na temat przyjęcia koronacyjnego Alicji; żałował, że nie może na- chylić się obok Angeliki i zapytać Kootiego, który czytał książ- kę tego ranka. Jego palce nadal wciskały metalowy ząbek w szparę kajdanek. Przypominając sobie sztuczkę, jaka udała mu się w magicznie wyobrażonej bańce na mleko w cmentarnym jeziorze poprzedniego dnia, próbował im pomóc, a wtedy ząb grzebienia wyskoczył mu z palców i zginął pomiędzy poduszka- mi kanapy. Młody mężczyzna pełniący najwyraźniej rolę drugiego asy- stenta reżysera zajrzał z korytarza. - Jest tutaj ten producent, Neal Obstadt - powiedział. - Mó wi, że był z tobą - Jezu! - umówiony - dokończył, kiedy potężnie zbudowany mężczyzna w garniturze odepchnął go i wpadł do po koju. Miał krótko przystrzyżone siwe włosy, a pod jego marynar ką kryły się szerokie bary. Sullivanowi zabiło mocniej serce na myśl, że wtargnięcie intruza może oznaczać ratunek - lecz nadzieja zgasła szybko, kiedy na widok pięciu więźniów Neal Obstadt wyszczerzył zęby w szerokim, zadowolonym uśmiechu. - Hej, Kelley! Ten chłopiec na kanapie jest na pewno słynnym Parganasem. Cóż za sensowna dziesięcina. - Zerknął na deLara- vę. - Zjadasz duchy od lat, prawda? Wiesz, jak to działa? - To będzie wszystko, Curtis - rzuciła deLarava pospiesznie do młodego człowieka w drzwiach, który przyjął jej słowa z widocz ną ulgą i szybko się oddalił. - Nie uciekną? - Neal Obstadt wskazał gestem więźniów. - Są przykuci do kabla. - I zakładam - ciągnął - że wszyscy pięcioro będą martwi przed zachodem słońca? DeLarava przewróciła oczami. - Jeśli nalegasz na uciekanie się do tak niecywilizowanych wyrażeń... - Zabijesz ich czy nie? Nie mam całego dnia do zmarnowania, zresztą ty też nie, wierz mi. - Pieprz się, Neal. Tak. - Mogę zatem mówić otwarcie. Pewien handlarz, niejaki Sherman Oaks, sprzedał mi martwego ducha. Cóż, one wszyst kie są martwe, nieprawdaż? Ale ten uległ zepsuciu i teraz utkwił mi w głowie; blokuje przejście, nie mogę już zjadać duchów. Połykam tylko tlenek azotu, lecz się nie ożywiam. Duch po pro stu wyparowuje. Nic dobrego. Czy zetknęłaś się z tym proble mem? - Słyszałam o czymś takim. - Wiem, jak temu zaradzić - rzekł Sherman Oaks, zaskakując Sullivana, który sądził, że jednoręki jest ledwie przytomny. - Ja również - powiedzieli Sullivan i Kootie jednocześnie. - Nazywam się Sherman Oakssss... Nie dokończył zdania i jego oddech trwał dalej, dobywając się z gardła niczym wicher z otwartego kanionu; wraz z tym wichrem popłynęły słowa piosenki śpiewanej przez chór małych dziewczynek: Był raz człowiek w pewnym grodzie, Zasiał ziarno w swym ogrodzie. Kiedy ziarno szło ku niebu, Ogród był jak pełen śniegu. Obstadt sięgnął do kieszeni marynarki i sprawnym ruchem wydobył lśniący półautomatyczny pistolet z nierdzewnej stali, naładowany i z odwiedzionym kurkiem. Sullivan popatrzył bezradnie na Angelikę i pokiwał głową. Niezła zabawka, pomyślał. Boże miej nas w swojej opiece. Z ust Shermana Oaksa płynęły słowa dziecięcej piosenki: Kiedy śnieg stopił się w słońcu, Był jak statek na mórz końcu; Kiedy statek ruszył w drogę, Był jak ptaszek z długim dziobem... Tymczasem silne palce lewej dłoni Sullivana szybko odłama-ły kolejny ząb grzebienia i ponownie zaczęły wpychać go w szparę w kajdankach przy ruchomym zawiasie. Tym razem nie próbował pomagać swoim dłoniom. Kiedy ptaszek wzłeciał w zorze, Był jak na niebiosach orzeł; Gdy niebo wydało zew, Było jak pod drzwiami lew... - Co on, do cholery, wyrabia? - krzyknął Obstadt. Wycelował pistolet w Oaksa i wrzasnął: - Zamknij się! - Sullivan spostrzegł, że pistolet jest teraz odblokowany i gotowy do strzału. Dziewczęce głosy śpiewały dalej, nadając piosence charakter wyliczanki recytowanej przez dzieci przy zabawie; usta Oak-są były sflaczałe, jego grdyka wcale się nie poruszała, piskliwe dźwięki płynęły na szumiącym wodospadzie oddechu: Kiedy drzwi zaczęły krzyczeć, Było to jak cios w policzek; Gdy policzek zaczął piec, Było to jak w sercu miecz; Gdy się z serca krew polała, Była to śmierć i śmierć, i śmierć bez mała. Oaks marszczył czoło i potrząsał głową, oczy uciekły mu nagle w tył głowy. Sullivan był pewny, że cały spektakl nie jest dobrowolny; domyślił się, że to efekt uboczny tego, co stało się z Oak-sem w kamienicy Bradshawa parę godzin wcześniej. DeLarava wstała. Twarz miała bladą niczym słonina, drżały jej usta. - Moje małe dziewczynki! - wrzasnęła nagle. - To tyś pożarł moje małe duszki urodzeniowe! Potem ruszyła pędem zza biurka, wymachując tłustymi rękami, aż zatrząsł się jej obwisły brzuch pod suknią, i padła na kolana przed Oaksem, przykładając wargi do jego ust. Wicher dmący z ust Oaksa musiał przybrać na sile, bo odrzuciło ją na bok, przez chwilę robiła wiatrak rękami, próbując odzyskać równowagę, po czym klapnęła ciężko na pokład. W powietrzu rozniósł się zapach kwiatów i świeżej trawy, a pomieszczenie wypełniły migające cienie, tupot szybkich kroków i zdenerwowane dziecięce krzyki. W tym samym momencie Sullivan ujrzał kilka chudych małych dziewczynek w białych sukienkach - mogła to być jedna dziewczynka, poruszająca się bardzo szybko - pojawiających się w rozbłyskach to tu, to tam, niczym karuzela fotografii hologramowych obracających się pod światłem stroboskopu; potem widmo znik-nęło, usłyszał łkanie i śmiech, i lekkie kroki oddalające się w głąb korytarza, z dala od pomieszczenia garażowego, w głąb okrętowego labiryntu. Sullivan poczuł, jak malutki kawałek metalu porusza za- padkę wewnątrz zamka kajdanek, potem palce jego prawej dłoni ścisnęły obrączkę i ją odblokowały. Lewa dłoń była wolna. - Możesz dostać dzieciaka - wychrypiała deLarava, wstając z trudem - i Oaksa. -Wyprostowała się jednym szarpnięciem, lecz wysiłek, jakiego to wymagało, sprawił, że krew pociekła jej z no sa, plamiąc przód sukni. - Resztę mi zostaw. Potem wzięła głęboki oddech i rzuciła się w pościg za swoimi dziecięcymi duchami. - Poczekajcie! - wołała ochryple, dudniąc ciężko po korytarzu. - Poczekajcie, też jestem jedną z was! Ene due, like fake! Po wiedzcie mi, do diabła... Obstadt nadal celował z pistoletu do Shermana Oaksa, lecz zdjął palec ze spustu i popatrzył za deLarava. - Coś takiego - powiedział Oaks słabym głosem. Obstadt spojrzał na niego ponad muszką pistoletu. - Co powiedziałeś? - Tak to się robi. Właśnie wyplułem te duchy. Żeby wyrzu cić zgniłą sztukę, przenieś jedną zdrową na czubek swojego umysłu. Zrób zeza, mocno, żeby zobaczyć zdrowego ducha stoją cego na trampolinie twojego umysłu, a potem zrób wydech i spluń. Zdrowy duch zostaje wyrzucony, a razem z nim wypada zgniłek. Sullivan był nadal pewny, że ostatni atak Oaksa był mimo- wolny, duchy małych dziewczynek po prostu wyrwały się z jego umysłu, pokonując opór osłabionej woli; Sullivan domyślał się, że Oaks jest w tym momencie zwyczajnie nieszczelny, duchy bę- dą wyciekać z niego za każdym razem, kiedy choćby kichnie. Mi- mo to był zaskoczony, że Oaks zdradził istotną informację bez żad- nych targów. Wsunął pięty pod kanapę i w napięciu obserwował Obstadta. Obstadt cofnął się, oparł o biurko i zrobił zeza. Cicho skrzypnęła kanapa. To Bradshaw sprężał się do skoku, jakby zapomniał, że jest skrępowany. Sullivan pochwycił jego spojrzenie i zmarszczył brwi, kręcąc lekko głową. Obstadt wypuścił powietrze, pochylając się do przodu z pi- stoletem skierowanym w dół. Zakaszlał. Zatrząsł się gwałtownie, broda opadła mu na piersi i nagle czarny cylinder z żebrami albo złożonymi nogami wzdłuż karbowanych boków wyłonił się spo- między jego rozdziawionych szczęk, zatrzymał na moment na kra- wędzi zębów, po czym plasnął na podłogę, drgając niczym mię- sień. Okazało się, że wypustki na bokach to nogi. Machały bez- radnie w powietrzu. Sullivan wzdrygnął się na ten widok, lecz skoczył z kanapy i prawą ręką wymierzył potężny sierpowy, uderzając obrączką kajdanek Obstadta w potylicę. Pistolet wypalił z ogłuszającym hukiem, rozrywając to coś czarnego na kawałki. Rykoszet zadźwięczał w pomieszczeniu, wy- bijając dziurę w kanapie tam, gdzie siedział Sullivan. Obstadt stał na czworakach i nagle Oaks, który zdołał zerwać więzy, trza- snął go pięścią w tył zakrwawionej głowy. Obstadt rąbnął twarzą 0 pokład, znokautowany. Z jego ust wydobył się wicher i krzyk. Sullivan zamierzył się z całej siły, celując w twarz Oaksa, lecz tylko rozciął mu policzek obrączką kajdanek. Nie czekając, dołożył silne kopnięcie w krocze. Jednoręki zgiął się wpół i padł bokiem na resztki rozerwanego owadopodobnego ducha. Drugi duch wypluty przez Obstadta, wrzeszczący męskim głosem, zawirował w pokoju i niczym trąba powietrzna wypadł na korytarz. Sullivan wyciągnął grzebień z kieszeni, odłamał kolejny ząb 1 uwolnił prawą rękę. Zapiął jedną obrączkę kajdanek na nad garstku Oaksa, a drugą na lewej kostce Obstadta. Potem próbował chwycić pistolet, ale palce nagle odmówiły mu posłuszeństwa i mógł tylko niezgrabnie popychać broń po podłodze. Wciąż nie oddychał, bo pomieszczenie wypełniały cuchnące opary skwierczącego, znikającego ducha. Podbiegł do kanapy, dłonie miał znowu silne i ruchliwe. Uwolnił z więzów Angelikę, potem Kootiego i wreszcie Bradshawa. Wypuścił resztę powietrza zmagazynowanego w płucach, krzycząc do Angeliki: - Weź pistolet! Jej oczy przypominały załzawione szparki, lecz chwyciła broń i zatknęła za pasek spodni, obciągając rąbek bluzy. Wybiegła na korytarz. Smród odstraszał ludzi deLaravy trzymających się przeciwległego krańca korytarza. Sullivan usłyszał od strony garażu znajomy wyjący śmiech. Angelica szła w stronę, w którą pobiegła deLarava; Sullivan, Kootie i Bradshaw potykając się ruszyli za nią. Jeep stał głęboko, przy wewnętrznej grodzi pomieszczenia garażowego; furgonetki zaparkowano za nim. Gdy rozległ się huk wystrzału, strażnicy Strubego wyskoczyli na zewnątrz; zostali jednak zatrzymani przez cuchnące opary i dołączyli do fali uciekających przed smrodem na pokład załadunkowy. Chwilę później kilku mężczyzn w podkoszulkach nadeszło od strony doku, niosąc płócienny worek z nasadzoną nań czapką baseballową i pospiesznie ruszyło w głąb opustoszałego korytarza. Strubemu nie przeszkadzał zapach. Wykręcił lewą rękę za siebie, aż namacał klamkę. Kiedy otworzył drzwi, ruszył przed siebie - powoli, tak że gdyby ujrzał go któryś z ludzi deLaravy, prędzej krzyknąłby, niż strzelił. Lecz najwyraźniej nikt go nie widział. Minął otwarte drzwi, za którymi dwóch mężczyzn - jeden bezręki - wiło się niemrawo w czarnej kałuży. Dziwny zapach był tutaj najsilniejszy. Strubego to nie interesowało. Jeśli będzie szedł dalej, z pewnością znajdzie windę i pojedzie na któryś z pokładów dla turystów, gdzie na jego prośbę na pewno ktoś zadzwoni po policję; może nakłoni ochroniarza, żeby rozpiął mu kajdanki. A potem co? Nie będzie wnosił skargi, pojedzie taksówką na Dwudziestą Pierwszą, po samochód. Potem wróci do swojego biura, żeby wszystko przemyśleć. Jego wyprawa w świat show- bizne-su okazała się nadspodziewanie trudna. Rozdział 45- Gdyby ten Król ocknął się - dodał Tweedledum -zdmuchnęłoby cię... dmuch!... jak płomień świecy. Lewis Carroll, "O tym, co Alicja odkryła po drugiej stronie lustra" W świetle jarzeniówek na suficie Sullivan widział, że nieco dalej, tam gdzie była Angelica, korytarz rozszerza się - ściana po stronie burty, zbudowana z nitowanych stalowych płyt wzmocnio- nych przyspawanymi podłużnymi listwami, skręcała stopniowo w bok; po stronie wewnętrznej ciągnął się rząd otworów drzwio- wych wyciętych palnikami, o czym świadczyły nierówne krawę- dzie, a daleko w przodzie, za rzędem aluminiowych wózków na kółkach, Sullivan spostrzegł wpuszczoną w grodź niewielką bud- kę z harmonijkowymi drzwiami. - Hej, Angelica! - zawołał. - Tu jest winda. Angelica skinęła głową, skręciła w bok i pobiegła ku windzie. Kiedy odciągnęła drzwiczki, Sullivan był już obok niej. Chwycił ją za rękę, po czym oboje weszli do maleńkiego wnętrza przypominającego budkę telefoniczną. Ściany, wykładane pełnym sęków drewnem wiązu, nosiły ślady wielu zadrapań metalowymi krawędziami wózków. Sullivan złożył drewniane krzesłko na zawiasach i przysunął się do ściany, żeby zrobić miejsce dla Kootiego; nieco dalej ujrzał Bradshawa kroczącego powoli przez pokład. - Szybciej, Nicky! - zawołał, myśląc o latającym worku, któ ry poprzedniego dnia ścigał ich na cmentarzu. - Pospiesz się! - Nie czuję się - odparł Bradshaw, przystając. - Zbyt dobrze. Choroba morska. Dostałbym tam nudności. Spotkam się z wami. Później. Dzwonienie w uszach Sullivana było już tylko przenikliwym gwizdem... i nagle zdał sobie sprawę z pewnej pustki. Klepnął się w pierś, czując kształt mosiężnej płytki nagrobnej schowanej w szkaplerzu. - Mój ojciec! - powiedział. - Jest z tobą, Nicky? Bradshaw zatrzymał się i potrząsnął głową. - Ale go poszukam - rzekł. - Idźcie już. Sullivan przygryzł wargę i zacisnął dłonie Houdiniego w pięści. Jego ojciec mógł być wszędzie. DeLarava mogła być wszędzie. - Nicky, wsiadaj do windy! - Wiesz, że tego nie zrobię, jeśli tak mówię. - W porządku. - Nie mogę nic zrobić, pomyślał Sullivan. - W porządku. Vaya con Dios, amigo. - Y tu tambien, hermano - odparł Bradshaw. Sullivan zaciągnął harmonijkowe drzwiczki. - Musimy zjechać pokład niżej. - Niżej? - powtórzyła Angelica bezradnie. Oddychała spazma tycznie ze strachu. - Na górę, Pete! Na słońce, do ludzi! - Powinienem był pomyśleć o tym wcześniej. Kootie, czy pa miętasz, co zepsuło ceremonię koronacyjną Alicji? - Jedzenie na bankiecie ożyło - odparł chłopiec - i nie chcia ło być zjedzone. - Zgadza się, udziec barani śmiał się, gadał i siedział w fote lu Białej Królowej, pudding nakrzyczał na Alicję, kiedy próbowa ła go pokroić, a Biała Królowa rozpuściła się w wazie do zupy. Na wet butelki ożyły, przyczepiając sobie talerze jako skrzydła i wi delce jako nogi. I Królowa Alicja została w jednej chwili wyrzucona ze świata Lustra. - Wcisnął guzik oznaczony strzałką w dół. - Musimy odnaleźć rufową komorę sterowania. Niewielki prostopadłościan zatrząsł się z głośnym wizgiem i pokład zaczął przesuwać się do góry; zanim ściana przesłoniła widok Sullivanowi, ponownie usłyszał wyjący śmiech, tym razem bliżej, i ujrzał, jak Bradshaw obraca się ciężko w stronę, z której przyszli. W bladym świetle żarówki u sufitu twarze Angeliki i Kootiego były wychudzone i błyszczące. Sullivan wiedział, że sam musi wyglądać podobnie. Angelica drżała. - Do diabła, Pete, co jest w tej rufowej komorze sterowania? - Urządzenia demagnetyzujące - odparł Sullivan, starając się mówić z przekonaniem. - Musieli je zainstalować, kiedy "Queen Mary" przewoziła żołnierzy w czasie wojny, by zabezpieczyć jej kadłub przed minami magnetycznymi, i jest mało prawdopodobne, żeby zadali sobie potem trud demontowania wszystkiego. Poza tym rufowa komora sterowania jest elektrycznym kręgosłupem stat ku. Muszą tam mieć silnik dieslowski napędzający swego rodzaju pompę sterującą, tak by można było sterować stamtąd okrętem, gdyby główny mostek został zniszczony. Jest to innymi słowy zapa sowy mostek, a sądzę, że główny nie jest już w ogóle używany, cho ciażby ze względu na hordy turystów plamiących wszystko lodami. Na dole musi być nadal nienaruszona instalacja elektryczna. - I co z tego? - Angelica oparła się o tylną ścianę windy. - Na co, u diabła, ma się nam przydać stara maszyneria przeciwminowa? - W jaki sposób aparatura zabezpieczała statek przed przycią ganiem min magnetycznych? - zapytał Kootie. - Miny mają określoną polaryzację magnetyczną - odparł Sullivan. - Gdy się ją poznało, można było z łatwością odwrócić własne pole magnetyczne statku, przepuszczając prąd przez insta lację pociągniętą wzdłuż kadłuba. - Ale teraz jest wyłączona? - Jasne, lecz przewody są na miejscu. - I sądzisz, że nadal będzie tam prąd. Zamierzasz więc podłą czyć ją ponownie i stworzyć potężne pole magnetyczne; w ten spo sób - teraz głosem małego chłopca mówił sam Kootie - budząc każdego ducha na pokładzie. - To je wywabi - zgodził się Sullivan. Ze ścian, pomyślał, z sza fek w starych kajutach, z desek pokładu wysmaganych wichrami trzech dziesięcioleci letnich rejsów i północnoatlantyckich sztor mów. - Żaden nie będzie chciał być zjedzony. To będzie masowy eg- zorcyzm. - Raz wywabione, pomyślał, rozpuszczą się w obcym po wietrzu Long Beach. Przypomniał sobie wyjaśnienie Bradshawa dotyczące pułapek z palindromami. Miał nadzieję, że tępe stare duchy w jakiś sposób zrozumieją, że niesie im... ratunek? Wyzwo lenie? Powiedzmy, ostatni akt dramatu umierania. Poczuł podmuch od strony nóg. Spojrzał w dół i dostrzegł, że krawędź szybu windy pojawiła się u ich stóp; luka się powiększała, aż ujrzał kolejny pokład, oświetlony słabym blaskiem jarzenió- wek. Odsunął harmonijkowe drzwiczki. Żółte ściany starych milczących korytarzy, pokryte rzędami nitów, miały szarą lamperię. - To musi być jak najbliżej linii wodnej - powiedział, instynk townie zniżając głos w tym miejscu, tak blisko serca ogromnego starego liniowca. - Za naszymi plecami, bezpośrednio nad sterem. - Najpierw zdejmij nam kajdanki - rzekł Kootie. - Ach tak. - Sullivan wyciągnął grzebień, odłamał kolejny ząb i szybko uwolnił Kootiego, potem Angelikę. - Gdzie się tego nauczyłeś? - zapytała Angelica, masując so bie przegub, kiedy kajdanki upadły z brzękiem na podłogę. Sullivan wyciągnął przed siebie dłonie. - Gdybyś nie przykleiła wtedy gipsowego palca, brakowałoby mi go teraz. Ruszyli korytarzem w kierunku rufy. Stare koje, z leżącymi wciąż na nich brązowymi kocami, przyśrubowane były tutaj na metalowych wspornikach do stalowych grodzi. Sullivan zadrżał na myśl, że będzie musiał wracać tędy, kiedy stworzy pole i wzmocni je do maksimum. - Mamy tutaj imponującą instalację elektryczną - rzekł Kootie, wskazując sufit. Sullivan podniósł wzrok. - Idźmy jej śladem. Parę metrów dalej instalacja znikała w grodzi ponad owalnymi drzwiami zablokowanymi za pomocą metalowych klipsów. Po odpięciu ośmiu kolejnych klamerek drzwi zaskrzypiały we framudze i Sullivan zdał sobie sprawę, że gumowy kołnierz już dawno sparciał. Modlił się, by nie był pierwszą osobą, która odwiedza to miejsce od czasu, gdy statek zacumowano w Long Beach w 1967 roku. Otworzył drzwi. W kwadratowym pomieszczeniu o boku około siedmiu metrów paliły się światła; były to nowoczesne świetlówki, przyśrubowane zaraz obok starych lamp zawieszonych na drucianych pętlach, tak by odrzut potężnych dział na górnym pokładzie nie potłukł żarówek. Motor diesla wielkości silnika samochodowego spoczywał na płozach wspartych przez dwa dwuteowniki opodal lewej grodzi, z dwoma rzędami kwadratowych akumulatorów na półkach w głębi; Sullivan ujrzał również nową ładowarkę do akumulatorów przyśrubowaną do grodzi powyżej. - Są sprawne! - powiedział, czując wielką ulgę. -Widzicie? To musi być teraz zapasowe źródło prądu na statku, na wypadek prze rwy w dopływie energii z zewnątrz. Zapewnia ciągłą pracę kom puterów, tak że nie tracą danych w razie awarii. - Wspaniale - powiedziała Angelica. - Podłączmy, co trzeba, i zbierajmy się stąd. Sullivan odnalazł przy prawej grodzi prostopadłościan o wymiarach metr na metr dwadzieścia - z pewnością urządzenie de-magnetyzujące. Zaczął rozwijać ciężkie zwoje awaryjnego kabla elektrycznego z wieszaka przyśrubowanego do grodzi. Przypominał sobie inny egzorcyzm, jaki pomógł przeprowa- dzić w elektrowni atomowej Moab, w stanie Utah, w roku 1989. Państwowa Komisja do spraw Energii stwierdziła, że taniej bę- dzie wytwarzać prąd gdzie indziej, niż wydawać miliony koniecz- ne na podniesienie standardu zabezpieczeń reaktora - lecz praw- dziwym powodem było to, że na miejscu roiło się od duchów przy- ciąganych przez wysokie napięcie. Przyklejały się do wielkich zewnętrznych transformatorów, a niektóre do tego stopnia nabra- ły substancji, że były w stanie bawić się przełącznikami i zawora- mi, a nawet kraść samochody pracownikom. Kabel zasilający urządzenie demagnetyzujące został przecięty, zaraz poniżej przerywacza, co odłączyło urządzenie od reszty statku; lecz ponad kablem znajdował się pionowo poprowadzony przewód i Sullivan ściągnął zakurzoną płócienną osłonę z zapasowego gniazdka na jego końcu. - Nazywają je herbatnikami - powiedział do Angeliki. - Nazwij go pączkiem, jeśli chcesz - odparła - dzisiaj nie je stem w nastroju do kłótni. Chwycił jeden koniec kabla i rozdzielił wystające z niego grube na palec druty. Czerwony wetknął do otworu oznaczonego plusem w gniazdku, a czarny do otworu ujemnego. Siedziały wystarczająco ciasno, by utrzymać ciężar kabla. Z akumulatorów dostanie stały prąd, więc biały drut zostawił nie podłączony. Elektrownia Moab w swoim czasie produkowała ponad pięć- dziesiąt miliardów kilowatogodzin, dość prądu, by oświetlać pół mi- liona gospodarstw domowych przez ćwierć stulecia. Wtedy jednak, w 1989 roku widział, jak wskaźniki opadają z pięćdziesięciu do trzech procent mocy, a potem głos w krótkofalówce powiedział: "Odłączenie turbiny", zapaliły się na zielone lampki na tablicy kon- trolnej, co oznaczało, że przerywacze obwodu zostały otwarte i prąd nie jest wytwarzany. Główny inspektor sięgnął po dźwignię, która miała posłać kadmowe pręty do rdzenia reaktora, kończąc proces rozszczepialny. Jeden Sullivan pośród techników zgromadzonych w pomieszczeniu kontrolnym słyszał zwielokrotniony jęk, gdy set- ki duchów zamieszkujących elektrownię rozpłynęły się w nicości. Teraz planował takie same zniszczenie. Prąd, jaki wkrótce przepuści przez demagnetyzujące zwoje wzdłuż kadłuba, obudzi wszystkie uśpione, zahibernowane duchy z całego statku; wyjdą nieśmiało ze swoich dobrowolnych grobów, tylko po to, by wypa- rować w nicość, gdy akumulatory nie nadążą z wytwarzaniem prą- du i pole magnetyczne się zapadnie. Przeciągał kabel po stalowej podłodze do stromych półek z akumulatorami przy lewej grodzi. Stalowe pręty łączyły końcówki każdego akumulatora w rzędzie z następnym. Sullivan wetknął odcinek czerwonego kabla pod pręt pierwszego akumulatora w górnym rzędzie, po czym uczynił to samo z czarnym kablem i pierwszym akumulatorem w dolnym rzędzie. W ten sposób podłączył urządzenie demagnetyzujące, kosztem rozrusznika silnika dieslowskiego. Zagwizdał cicho, w powolnym tempie, pierwsze dźwięki wojskowej pobudki i przesunął główną dźwignię do pozycji "włączone". W środku coś kliknęło. Wskazówka pierwszego woltomierza na tablicy kontrolnej skoczyła do liczby 30, lecz to oznaczało tylko pełną moc akumula- torów. Potem Sullivan chwycił obłożone gumową izolacją koło re- ostatu i zaczął obracać je w prawo; wskazówka drugiego wolto- mierza drgnęła i ruszyła powoli przez tarczę ku pozycji 30, podczas gdy wskazówka amperomierza zmierzała jeszcze wolniej ku war- tości 150. Po raz pierwszy od ponad czterdziestu lat prąd płynął przez stare wojenne kable demagnetyzujące, opasujące kadłub od rufy aż po dziób odległy o trzysta metrów. Sullivan wyczuwał stopami drżenie pokładu, rozległo się przybierające na sile warczenie; kiedy przekręcił koło maksymalnie w prawo, hałas był tak intensywny, że Angelica musiała krzyczeć. - Co ty wyrabiasz?! - wrzasnęła. - Coś włączyłeś! - Mój Boże - powiedział Kootie głośno, lecz z szacunkiem - to odgłos śrub. Obudziłeś ducha okrętu! Rozdział 46 Za daleko? A to czemu? - rzekł przyjaciel ostrołuski - Przecież morze ma dwa brzegi. Lewis Carroll, "Przygody Alicji w krainie czarów" Wynośmy się stąd! - jęknęła Angelica. Sullivan odsunął się od tablicy kontrolnej. Nawet dłonie Ho-udiniego drżały. Ruszył ku wyjściu, a potem korytarzem w kierunku windy. W powietrzu unosił się teraz odór potu. Z przodu dobiegała trzeszcząca melodia "It's Been a Long, Long Time" odtwarzana z płyty gramofonowej. Wychudzone postaci układały się na kojach, gdy Sullivan, Angelica i Kootie szli korytarzem; dłonie wciąż przezroczyste próbowały chwycić Angelikę, a niewyraźne głosy mamrotały do niej miłosne słowa. Silnik windy pracował z warkotem, kiedy wyszli zza rogu, lecz kabina zjeżdżała na dół, na ich pokład. Przez pręty drzwiczek Sullivan widział płócienny worek z czarną czapką baseballową na czubku leżący na podłodze, podskakujący wściekle i wydający opętańcze krzyki, jakby w środku uwięziono stado kotów. Zanim zdążył chwycić Angelikę i Kootiego i puścić się bie- giem, wrzaski ustały. Kabina zatrzymała się z trzaskiem, a z wor- ka wypadła naga młoda kobieta, szczupła i ciemnowłosa, spoglą- dając ze zdziwieniem na Sullivana. Nie była jeszcze w pełni ufor- mowana - spod białej wypukłości piersi przeświecały żebra, a lędźwia były tylko smugą cienia. Jej oczy były brązowymi otchłaniami i na tyle nabrały już realności, że Sullivan widział łzy na końcach rzęs. - Ls esto infierno? - zapytała. Angelica odsunęła drzwiczki. - Esto es ninguna parte - powiedziała. - Y esto pasara pronto. Czy to piekło? Zapytała kobieta-widmo; to żadne szczególne miejsce, zaraz będzie po wszystkim, odparła Angelica. Sullivan zerknął na młodą kobietę nerwowo, pamiętając coś, co frunęło na cmentarzu poprzedniego dnia, śmiejąc się i szczękając meta- lowymi skrzydłami - lecz kobieta spojrzała na niego beznamięt- nie, całą diabelskość zostawiwszy w worku leżącym u jej stóp. Wyszła z windy, rozejrzała się niewidzącym wzrokiem, po czym ruszyła niepewnie ku miejscu, gdzie znajdowały się koje. Sullivan chciał ją zatrzymać albo ostrzec, lecz Angelica chwyciła go za ramię i wciągnęła do kabiny. - Pomyśl, że wrzuciłeś do jednej torby parę starych książek - powiedziała. - Książek tak starych i kruchych, że nikt ich już nie czyta. Strony podrą się i wymieszają. Z nią było tak samo. Jest nieważna. Sullivan stanął pod ścianą, żeby zrobić miejsce dla Angeliki i Kootiego. Rozległe, słabo oświetlone dolne pokłady, z wieloma zapomnianymi zakamarkami, drzwiami i przejściami, nabrały nagle życia i zapraszały do środka. Z całej siły nacisnął guzik. - Wjedźmy na samą górę - powiedział ochryple. - Amen - dodała Angelica. J. Francis Strube znalazł pokryty wykładziną korytarz i ruszył biegiem, mijając milczące drzwi osadzone w obitych drewnianą boazerią ścianach. Korytarz skręcił chwilę potem, by zniknąć pod delikatnym wybrzuszeniem błyszczącego mlecznego sufitu. Strube czuł się jak w bardzo eleganckiej stacji kosmicznej. Zapewniał sam siebie, że po drodze na dziób musi spotkać kogoś, kto udzieli mu pomocy. Potem jednak rozległ się warkot pod stopami i cały statek drgnął lekko, jakby się przeciągał. Strube runął jak długi; dłonie miał nadal skute z tyłu i chociaż zdołał przyjąć pierwsze uderzenie na ramię, brodą i szczęką mocno walnął o podłogę. Podniósł się i ruszył dalej, lecz musiał ostrożnie stawiać kroki. Może to efekt siły Coriolisa utrudniał chodzenie; musiał stawiać stopy płasko, palcami na zewnątrz, by nie wpadać na ściany. Na tle wibrującego warczenia spod pokładu słyszał teraz dziecięce śmiechy. Ujrzał małą dziewczynkę z jasnymi warkoczykami zjeżdżającą po poręczy schodów; odbiła się od podłogi i ściany niczym piłka plażowa, a jej długa biała sukienka wydęła się niczym balon, umożliwiając jej bezpieczne lądowanie. Kolejna dziewczynka pojawiła się na górze, powtarzając wyczyn poprzedniczki, a trzecia po prostu spłynęła po schodach, jakby nurkowała, z wdziękiem spadającego liścia. - Do góry, do góry! - zawołały dziewczęce głosy z pomostu i kiedy Strube podszedł bliżej, ujrzał kolejne trzy jasnowłose dziewczynki, niecierpliwie przebierające nogami. Wszystkie sześć wyglądały identycznie - sześcioraczki? -i miały po jakieś siedem lat. W jaki sposób wykonywały te niemoż- liwie akrobatyczne sztuczki? Znajdowały się nieco powyżej niego - czyżby grawitacja była słabsza na dole? Kiedy ponownie je po- liczył, wyszło mu siedem; potem pięć; potem osiem. - Dziewczynki... - powiedział niepewnie, lecz nie dokończył, bo trzy lub cztery obok niego trzymały się za rączki i tańczyły w kół ku, śpiewając "Kiedy niebo wydało zew, było jak pod drzwiami lew!", na co trzy lub cztery na półpiętrze odpowiedziały wołaniem: - Do góry, do góry! - Dziewczynki! - krzyknął. Te, które tańczyły, opuściły ręce i patrzyły na niego ze zdumieniem. - On nas widzi! Strubemu kręciło się w głowie. Szyję miał wilgotną, pewnie od krwi, nie od potu, lecz z dłońmi skutymi na plecach nie mógł tego sprawdzić. - Oczywiście, że was widzę. Posłuchajcie, muszę znaleźć jakie goś dorosłego. Gdzie jest wasza matka? - Chyba nie mamy matki. A gdzie jest pańska matka, jeśli wolno wiedzieć? To donikąd nie prowadziło. - Jak się nazywacie? Jedna z dziewczynek na półpiętrze zawołała: - Każda z nas nazywa się Kelley. Dlatego się zaprzyjaźniły śmy, i dlatego że nie mogłyśmy spać, choć było bardzo ciemno. - W większości ogrodów - powiedziała dziewczynka obok Strubego - okopuje się grządki i ziemia jest miękka jak kołder- ka, więc kwiaty śpią pod nią nieustannie. - Przyszłyśmy z twardego, hałaśliwego ogrodu - dodała inna zjeżdżając powoli po poręczy. - Musimy iść na górę - zwróciła się do swoich towarzyszek. - Jeśli nie będzie słońca, musi być księżyc. - Kto się wami zajmuje? Z kim tutaj przyszłyście? - Zostałyśmy wyrzucone z ciemnego miejsca - odparła jedna z góry. Cztery czy pięć pokonywało stopnie schodów zgrabnymi, ba letowymi skokami. - Znowu - dodała inna. Są zadbane, pomyślał Strube. Potem przyjrzał się uważniej. Zauważył, że są blade i mają zapadnięte policzki, a ich sukienki zrobione są z grubo tkanego białego materiału przypominające- go splątane pajęczyny. - Gdzie mieszkacie? - zapytał, lecz jego głos zabrzmiał piskli wie. Serce waliło mu młotem, oddychał płytko; uświadomił sobie, że się boi, chociaż nie bezpośrednio tych dziewczynek. - Mieszkamy w piekle - odpowiedziała jedna z dziewczynek o imieniu Kelley rzeczowym tonem. - Lecz właśnie stamtąd wychodzimy - dodała któraś z jej to warzyszek. Strube nie był w stanie myśleć jasno. Na pewno powodem było uderzenie głową o podłogę. Żołądek mu się buntował; wkrótce będzie musiał znaleźć męską toaletę i zwymiotować. Czuł jednak, że nie może zostawić tych bezbronnych, dziwnych dziewczynek w labiryncie korytarzy przypominających katakumby. - Wyprowadzę was stąd - powiedział, wchodząc za nimi na schody. Musiał się oprzeć o poręcz, bo statek kołysał się potężnie. -Wszyscy stąd wyjdziemy. Dziewczynki spojrzały na niego z powątpiewaniem. - Czy poznałbyś słońce albo księżyc, gdybyś je zobaczył? - Tak. Oczywiście. - A więc chodźmy - powiedziała któraś Kelley i dziewczynki zawirowały wokół niego, kiedy wspinał się po schodach. Grawita cja zdawała się słabnąć. Musiał się opanować, żeby nie zatańczyć razem z mmi. W kabinie pojawił się windziarz, dramatycznie ograniczając wolną przestrzeń. Był to starszy mężczyzna w białej koszuli z czarnym krawatem. Zapytał z angielskim akcentem, w jakiej klasie Sullivan, Angelica i Kootie zarezerwowali kajutę. Cała trójka na chwilę oniemiała. - Och, w pierwszej! - odparł po chwili Sullivan. - Na całego! - dodał Kootie. Windziarz kazał im wysiąść na pokładzie R i poinformował, że jadalnia klasy turystycznej znajduje się w głębi korytarza, zaraz za schodami. - Żebyście tylko nie weszli wyżej! - zawołał za nimi, gdy spiesznie ruszyli przed siebie. Warkot śrub pozostawał w tyle. Drzwi do wielu kajut były otwarte, pachniało tytoniem. Wszędzie dokoła słyszeli teraz głosy, śmiechy i wesołe okrzyki, lecz kiedy zajrzeli do jednej z oświetlonych kajut, dostrzegli tylko puste kanapy, stoliki z lustrzanymi blatami i wykładane boazerią ściany z nieruchomymi firankami nad okienkami bulajów. Przy szerokich, lakierowanych schodach z drzewa orzechowego usłyszeli dziewczęce głosy zbliżające się z niższego poziomu. Wejście do jadalni było na wprost. Brzęczały sztućce na porcelanowej zastawie. Sullivan obszedł schody i otworzył drzwi jednym pchnięciem. Odgłosy były teraz lepiej słyszalne, lecz stoły i krzesła rozstawione na drewnianej podłodze obszernej sali okazały się puste; chociaż czasem tu i ówdzie krzesło poruszało się ze skrzypnięciem, jakby niewidzialni goście przenosili uwagę z jednego współbiesiadnika na innego. Sullivan chwycił zimną dłoń Angeliki - ona trzymała Kootie-go za rękę - i poprowadził oboje pomiędzy stolikami ku wyjściu służbowemu w grodzi na przeciwległym końcu sali; starał się przechodzić dokładnie pośrodku między stolikami i nie naruszać przestrzeni cielesnej żadnego z duchów. Wyszli z jadalni drzwiami służbowymi i teraz, w kuchni, ujrzeli ludzi. Niemal cieleśni kucharze w białych czapach wchodzili i wychodzili z wózkami przez otwarte drzwi kuchenne, najwyraźniej nieświadomi obecności intruzów; dania na wózkach przykrywały stalowe pokrywy. Sullivan był głodny. Dotknął jednej z pokry- wek na wózku, który zostawiono na moment. Była ciepła. Pod- niósł ją. Spomiędzy przybrania z młodych marchewek i szparagów uśmiechała się do niego kobieca twarz. Patrzyła mu prosto w oczy. Pachnącym alkoholem szeptem powiedziała: - Cześć, Pete. Rozpoznał swoją siostrę, Sukie. - Cześć, Sukie. - Mówił spokojnie, chociaż był nieco zdziwio ny, że nogi nie odmówiły mu jeszcze posłuszeństwa. Angelika spoglądała .zdumiona to na talerz, to na niego. - Ona chyba mnie nie widzi - powiedziała Sukie. - Zagrałeś va banque, co? Jak długo może utrzymać się to pole magnetycz ne? I kim jest twoja dziewczyna? To ona rozmawiała przez telefon zeszłej nocy? - Tak. - Sullivan ścisnął dłoń Angeliki. - Pole... nie mam po jęcia. Godzinę? - Kiedy pomyślę, jak zużyte zostało moje światło! Potem znik nę. Będzie ci przykro, lecz z pewnością w niewystarczającym stop niu. Jesteś w niej zakochany, prawda? Jak wyglądam w aureoli jarzyn? Zobaczę, czy mogę warn czegoś życzyć, byście nie żyli w biedzie; nic nie obiecuję, ale zobaczę, co da się zrobić. Przenieście się - macie już dzieciaka? - na pokład spacerowy. Obsługujemy także tych, którzy tylko stoją i rozdziawiają usta. Angelica wydała stłumiony okrzyk i ścisnęła mocniej rękę Sul-livana. Twarz zniknęła i na talerzu zostały tylko parujące warzywa. - Widziałaś ją? - zapytał Sullivan, kierując się w głąb ku chennego korytarza, ciągnąc za sobą Angełikę i Kootiego. - Tylko przez moment - odparła Angelica, podnosząc głos, by przekrzyczeć brzęk garnków i patelni. -Widziałam kobiecą twarz na talerzu! Nie, Kootie, nie idziemy z powrotem! - krzyknęła, po czym dodała: -Rozmawiałeś... z nią...? - To była moja siostra. - Sullivan spostrzegł drzwi w białej grodzi na końcu korytarza i przyspieszył kroku. - Mówi, że jestem w tobie zakochany. I mówi, że postara się życzyć nam czegoś dobrego na wspólne życie. - Cóż - odparła Angelica z niepewnym uśmiechem - to w koń cu twoja siostra. Mam nadzieję, że będzie się dobrze starała. - Tak, ja też mam taką nadzieję, pomimo wszystko. - Dotarli do drzwi. - Chodź, Kootie, chyba musimy przejść przez kolejną jadalnię. - Pchnął drzwi. Sala, do której weszli, rozciągała się również na całą szerokość okrętu, lecz odległość pomiędzy podłogą i ozdobnym mahoniowym sklepieniem wynosiła pełne trzy piętra; zdobiły j ą.wymyślne donice z kwiatami i ogromne lampy w stylu art deco. Wszędzie widać było gości, mężczyzn w garniturach, kobiety w wieczorowych sukniach odsłaniających ramiona. W ogromnej przestrzeni gwar rozmów rozbrzmiewał nieco ciszej, pachniało szampanem. Nad całą salą dominowało wielkie malowidło pokrywające wysoką ścianę naprzeciwko - stylizowana mapa północnego Atlantyku, zwieńczona zegarem z błyszczącymi złotymi sztabkami zamiast godzin i złotymi wskazówkami, zatrzymanymi za pięć dwunasta. - Jestem nieodpowiednio ubrana - powiedziała Angelica cicho. Rzeczywiście, była w dżinsach i brudnej sportowej bluzie. W tym luksusowym lokalu sprawiała skromne wrażenie. Kootie nie wyglądał lepiej w pokrwawionej koszulce polo. Sullivan żało- wał, że od dwóch dni nie zdążył się ogolić. - Oni prawdopodobnie nas nie widzą - rzekł. - Chodź, to nie daleko. Lecz kiedy ruszyli przez szeroki parkiet, siwowłosy mężczyzna przy jednym z bliższych stolików zmarszczył brew; potem odsunął krzesło i powoli wstał. Sullivan minął go, ciągnąc za sobą Angelikę i Kootiego. Mężczyźni wstawali jednak przy innych stolikach, przypatrując się im ponuro. Także kobiety podnosiły się, ze zdenerwowaniem spoglądając na nieporządnych intruzów. - Już połowa drogi - rzucił Sullivan przez zaciśnięte zęby. Wpatrywał się uparcie w wielki fresk na ścianie naprzeciwko. Dwie niemal równoległe linie przecinały łukiem obszar złotych chmur symbolizujących Atlantyk, na jednej znajdował się minia turowy kryształowy model statku, zupełnie samotny pośród bez miaru metalicznego oceanu. Jakim cudem tak wielkie pomieszczenie może mieścić się na okręcie? - rozmyślał Sullivan, klucząc pomiędzy stolikami i ciągnąc za sobą Angelikę. Lakierowane drewniane podpory, łukowa - te sklepienie wysoko nad głową, ze setka stolików rozstawionych na całej powierzchni, aż po odległe ciemne ściany wcięte na naj- niższym poziomie... Któryś spośród stojących duchów zaczai klaskać, potem przyłączyli się inni. Skądś rozległa się grana przez orkiestrę melodia "I'll Be Seeing You". Elegancko ubrane widma wstawały i przyłączały się do oklasków. Na każdej twarzy gościł uśmiech, chociaż wielu obecnych powstrzymywało łzy, a niektórzy otwarcie pozwalali im płynąć. Sullivan był już blisko wyjścia, kiedy ktoś wetknął mu do ręki kieliszek szampana. Angelica i Kootie również trzymali kieliszki. Oklaski przybierały na sile, niemal zagłuszając stary przebój. Angelica zbliżyła się do Sullivana i szepnęła mu do ucha: - Sądzisz, że to trucizna? - Nie. - Zwolnił kroku, podniósł kieliszek do ust i upił nieco złocistego, perlącego się płynu. Nie był koneserem szampanów, ale ten ocenił na pierwszorzędny. Zdał sobie sprawę, że ma łzy w oczach. - Chyba są wdzięczni za to, że ich uwalniamy. Przy drzwiach, pod wpływem nagłego impulsu, odwrócił się twarzą do sali i uniósł kieliszek. Oklaski ucichły, gdy wszystkie widma powtórzyły jego gest; a potem miękkie, bursztynowe świa- tło zgasło, gdy zabytkowym lampom zabrakło prądu, muzyka uci- chła niemal jak ucięta nożem, nawet wszechobecny szmer odde- chów i szurania butów na drewnianej podłodze stopniowo zanikł. Sala była teraz ciemna i pusta. Stoliki zniknęły, tylko pod grodziami stały składane krzesełka. Uniesiona dłoń Sullivana była pusta. Powoli zacisnął ją w pięść. - Pole już zanika - powiedział do Angeliki. - Szybko. Wracaj my na górę. - Otworzył drzwi. Po przeciwnej stronie rozległego holu znajdował się półokrągły portal z brązu, przypominający nieco wejście do eleganckiego domu towarowego z lat trzydziestych. Dwie pary drzwi były szeroko otwarte, a w sklepieniu wykładanym macicą perłową od-bijła się oświetlona woda. Słychać było pluski i śmiech; wejście najwyraźniej prowadziło na balkon nad basenem, który znajdował się jeden poziom pokładu niżej. Sullivan pomyślał, że kąpiący się muszą być prawdziwymi ludźmi, nie duchami. Angelica spojrzała w tę samą stronę i nagle wyszeptała: - Dobry Boże, zupełnie jak zwierzęta! Na lewo od nich ukazały się niewiarygodnie szerokie mahoniowe schody prowadzące z holu na górę, na tyle szerokie, że wszyscy troje mogli wspinać się ramię w ramię. - Widziałaś tam jakieś nieprzystojne sceny? - zapytał Sulli van, pokonując kolejne stopnie i pomagając iść Kootiemu, który wciąż utykał. - Kąpali się nago? - Ty świntuchu - odpowiedziała sapiąc - miałam na myśli ko je. Ustawione jedna nad drugą aż po sufit, z żołnierzami stłoczo nymi jak zwierzęta. Nie widziałam żadnych kąpiących się. - Tak...? Ja widziałem balkon ponad basenem. Najwyraźniej pole jeszcze nie zanikło, lecz jest zdeformowane. A co ty widzia łeś, Kootie? - Patrzę tylko przed siebie - odparł chłopiec. Sullivan zasta nawiał się, która z jego osobowości przemówiła. Może w jednej z podstacji wzdłuż kadłuba jakiś zwój dema- gnetyzujący został odłączony, pomyślał z niepokojem. - Jedyne, co możemy zrobić, to wynosić się stąd - powiedział. - Chodźcie. Wspięli się z trudem dwa piętra i przystanęli przed ostatnim odcinkiem. Wyglądając zza rogu, Sullivan przyjrzał się schodom prowadzącym na pokład spacerowy, do obszernego holu znanego jako Picadilly Circus. Widział światła elektryczne świecące pod sufitem w górze, słyszał, że kilka osób rozmawia cicho. Daleko ponad jego głową po przeciwnej stronie, na ścianie nad schodami, wisiał duży złoty medalion i oprawiony w ramy portret królowej Marii. - W górę po schodach - wyszeptał do Angeliki i chłopca - a potem szybko przez drzwi po lewej. To doprowadzi nas prosto na trap, w dół, i po schodach na parking. Gotowi? Naprzód! Szybko pokonali ostatnie stopnie i popędzili biegiem przez odkrytą przestrzeń, przeskakując nad zwojami kabli, w stronę otwartego pokładu - a potem wszyscy troje zatrzymali się przy relingu. Trap prowadzący ku schodom na parking zniknął. Schody, parking, cała przystań zniknęła. Byli na pustym, oświetlonym blaskiem księżyca oceanie rozciągającym się po horyzont pod rozgwieżdżonym niebem. Rozdział 47 - Och, czemu tyle płakałam - powiedziała Alicja płynąc w koło i poszukując brzegu, na który mogłaby się wydostać. - Przypuszczam, że zostanę teraz za to ukarana utopieniem we własnych łzach! Lewis Carroll, "Przygody Alicji w krainie czarów" Przez długą chwilę stali przy relingu. Sullivan w ogóle nie oddychał. Nie chciał dopuścić do siebie myśli, że wszyscy troje umarli w ciągu ostatnich kilku sekund, że ta bezkresna pustka jest światem, gdzie żyją duchy. Chciał wrócić do środka, do głosów, które wcześniej słyszał. Usłyszał plusk wody w dole. Wydawało mu się, że widzi maleńkie postaci dwojga pływaków walczących z falami przy kadłubie "Queen Mary". Domyślił się, kto to jest. Bez wielkiej nadziei, po prostu na wszelki wypadek zaczerpnął powietrza w płuca, wychylił się za reling i wrzasnął do pływaków: - Wynoście się czym prędzej z miasta! Spojrzał na Angelikę, która ze zdumioną miną stała obok niego. - Być może - powiedział - uda mi się posłuchać siebie tym ra zem. Wzruszyła ramionami. - Wczoraj nic z tego nie wyszło. Czar prysł, bo od tyłu zbliżyły się ciężkie, nerwowe kroki. Rozpoznał stukot wysokich obcasów na drewnianym pokładzie. Nie musiał nawet wąchać zapachu goździkowej cygaretki. Pchnął Angelikę i Kootiego naprzód. - Obudźcie się! - wrzasnął. - Uciekajcie! Oboje spojrzeli na niego nic nie rozumiejąc, ale posłusznie puścili się biegiem po pokładzie w stronę świateł na dziobie, nie oglądając się za siebie; Sullivan popędził za nimi. Czekał na strzał z małego pistoleciku deLaravy. Lecz deLarava wyłoniła się z szerokich drzwi na wprost Ange-liki i Kootiego. Niedbałym gestem uniosła pistolet. Angelica i Kootie zatrzymali się nagle. Sullivan chwycił ich za ramiona, by wyhamować własny pęd. Obejrzał się z desperacją za siebie... I ujrzał deLarave stojącą również tam. - Ja wcale nie widzę relingu - zawołały oba wizerunki deLa ravy jednym głosem, który brzmiał nieco piskliwie, jakby przepeł niało go uniesienie lub lęk. - Dla mnie wszyscy stoicie w drzwiach na pokład spacerowy. Z waszego punktu widzenia możecie po dejść tutaj, idąc do przodu albo wracając. Tak czy owak, chodźcie tutaj natychmiast, bo zacznę strzelać. Angelica dotknęła materiału bluzy na wysokości pasa. Wiatr odgarnął jej włosy z twarzy. - Nie - wyszeptał Sullivan. - Wystrzela cały magazynek, za nim zdążysz zrobić pierwszy ruch. Zachowaj go na później. - Spojrzał na przedni wizerunek deLaravy, a potem przez ramię zerknął na tylny. - Wiecie co, wy dwoje idźcie naprzód, a ja za wrócę. - I tak będę szybszy - wyszeptał Kootie. Sullivan wiedział, że to odrobina buńczuczności ze strony Edisona. Odwrócił się i pomaszerował z powrotem drogą, którą przybiegli. Gdy dotarł do otwartych drzwi prowadzących do obszernego holu, ujrzał dwójkę przyjaciół, kompletnie zaskoczonych tym, że nagle widzą go znowu przy sobie. Lampy sufitowe i stojąca zabytkowa latarnia rzucały miękkie światło na oszklone witryny małych sklepików po przeciwnej stronie holu. DeLarava podeszła bliżej, wciąż celując do nich z pistoletu; Sullivan widział jednak teraz, że lufa drży. - Czy wiesz coś na ten temat, Pete? - zapytała deLarava z oży wieniem. - Ktoś spowodował potężny efekt magnetyczny, przez co okręt doznał psychicznego pęknięcia. Wszystkie duchy obudzi ły się i ich połączone ładunki zakrzywiły przestrzeń wokół nas. Ta część pokładu jest... zamkniętą pętlą. Jeśli spróbujesz stąd odejść, wrócisz w to samo miejsce. - Pociągnęła nosem. - Do jasnej cholery! W obszernym holu stał siwowłosy mężczyzna drobnej postury, w marynarce koloru khaki. Był sam, chociaż wszystko dokoła sugerowało, jakby przygotowywano się do kręcenia filmu - na trójnogu przy przeciwległych drzwiach stała profesjonalna kamera, na workach piasku w rogu obok kilku rozmontowanych zestawów reflektorowych ustawiono mikser świateł, podłogę pokrywała plątanina kabli dźwiękowych i zasilających; niektóre podłączone były do monitora telewizyjnego na specjalnym wózku. Wszystkie urządzenia były wyłączone, chociaż Sullivan czuł odległą woń roztapiających się filtrów do świateł w przesyconym zapachem goździków powietrzu. Zdawało mu się, że światła pod sufitem przygasły nieco w momencie, gdy wszedł. DeLarava wolną dłonią wyciągnęła zapalniczkę i przypaliła sobie kolejną cygaretkę. - Joey, czy Apie jest tutaj? - zapytała. Sullivan nerwowo dotknął mosiężnej tabliczki pod koszulą. Starszy mężczyzna w marynarce khaki krzywił się i kołysał na piętach. - Tak - odparł. -1 tak samo nie może się stąd wydostać jak my dwoje. Mydłojad. "Nieznośny jest i próżny los gada mydłojada..." - zaśpiewał. Potem zmarszczył czoło i potrząsnął głową. - Nawet ocean za burtą wcale nie jest prawdziwy. Skocz z relingu, a wylą dujesz na deskach pokładu po drugiej stronie. - On chyba już tego próbował - wyszeptał Kootie dzielnie - i upadł na głowę. Sullivan próbował się uśmiechnąć, lecz z niepokojem spoglądał na drewniane schody i ciemne witryny sklepików. Nie wychylaj nosa, tato, myślał. Lampy pod sufitem wyraźnie gasły i w holu robiło się ciemno - lecz błyski kolorowych świateł wydobywały się z dołu szerokich schodów po stronie rufowej, kładąc refleksy na obłożonej drewnem ścianie, złotym medalionie i oprawnym w ramy portrecie. Z dolnego pokładu dobiegał hałaśliwy gwar. Odbywało się wielkie przyjęcie. Przy poręczy schodów wisiał aksamitny sznur. DeLarava odwiązała jeden koniec, podeszła do przeciwległej poręczy i przywiązała końcówkę sznura, zamykając przejście. - Niech nikt tu nie podchodzi - powiedziała, bardziej prosząc niż grożąc. - Joey, gdzie jest Apie? W holu było teraz niemal zupełnie ciemno. Światła nad głową żarzyły się słabą czerwienią. W korkowej podłodze odbijał się blask księżyca. Potem, z trzaskiem przełącznika, snop oślepiającego białego światła nieosłoniętej lampy łukowej wytrysnął z korytarza pomiędzy sklepikami, rzucając pękaty cień deLaravy, niby czarną wyrwę, na ścianę nad schodami. Lampa warczała głośno, zasilana prądem zmiennym. Z ciemności poza snopem światła odezwał się silny, pewny siebie głos: - Jestem tutaj, Kelley. DeLarava osłoniła twarz dłonią i teraz wybiegła ze strumienia jasności, ku drzwiom prowadzącym na prawą burtę. Sullivan odwrócił się od światła ku Angelice i Kootiemu - i znieruchomiał. Angelica Elizalde nadal stała na dawnym miejscu, oświetlona od tyłu odblaskiem reflektorów z dolnego pokładu, lecz przed nią stał krępy starszy mężczyzna, tam gdzie Kootie znajdował się moment wcześniej, i Kootiego nigdzie nie było widać. Sullivan spojrzał zdziwiony na starszego mężczyznę, zastanawiając się, skąd się wziął i kim jest. Otworzył usta, by coś powiedzieć - a potem skulił się gwałtownie, gdy głośny huk wstrząsnął powietrzem i podmuch poruszył mu włosy na czubku głowy. Padł na pokład zwinięty w kłębek, Angelica już leżała obok niego. Starszy mężczyzna, który stał pomiędzy nimi, postąpił ku światłu, a poły płaszcza ciągnęły się za nim, jakby szedł po wodzie. Głos ojca Sullivana rozległ się z ciemności za reflektorem: - Wystąp naprzód, Kelley! - Pieprz się, Apie - padła odpowiedź deLaravy. - Właśnie za biłam twojego drugiego dzieciaka! Sullivan chwycił Angelikę za ramię i wciągnął ją głębiej w mrok. - Gdzie jest Kootie? - zapytał szeptem. - To jest on - odpowiedziała Angelica. Faktycznie, jowialna, o silnie zarysowanej szczęce twarz, w jaskrawym świetle przypo minająca obraz z czarno-białej kroniki filmowej, była rzeczywiście niezwykle podobna do wizerunków Thomasa Alvy Edisona, zna- nych z fotografii; a cień rzucany przez mężczyznę na ścianę ponad schodami był cieniem małego chłopca. To był duch Edisona w całej okazałości. Sullivan wiedział, że deLarava nie będzie chciała go zniszczyć. - Daj mi pistolet - wyszeptał do Angeliki. Podczołgali się bliżej ściany pod jedno z małych wewnętrznych okien. Angelica usiadła na pokładzie, wyciągnęła czterdziest-kępiątkę zza paska i pchnęła ją po podłodze ku Sullivanowi. Nie mógł zacisnąć na niej dłoni. - Cholera - wyszeptał, bliski płaczu. - Houdini musiał być pacyfistą! Chyba nie chciał, żeby jego maska kogokolwiek zabiła! - Pchnął pistolet w stronę Angeliki bezwładnymi dłońmi. -Ty mu sisz to zrobić. Zastrzel deLarave. Podniósł wzrok i zmrużył oczy, próbując dostrzec sylwetkę otyłej kobiety po przeciwnej stronie oślepiającego blasku. Potem jego uwagę przykuł jakiś ruch ponad schodami. Rozległo się rytmiczne terkotanie. Snop światła zwęził się, jakby był teraz skupiany przez soczewkę projektora. W szerokim, jaśniejącym prostokącie czerni, bieli i szarości na ścianie ponad schodami Sullivan ujrzał grubasa bezskutecznie walczącego z opornym wężem ogrodowym; za jego plecami mały chłopiec przydeptywał wąż. Grubas podrapał się po głowie i spojrzał prosto w wylot węża - w tym momencie chłopiec cofnął nogę i woda trysnęła tłuściochowi prosto w twarz. - Plagiat! - zawołał duch Edisona, który, chociaż widoczny wyraźnie w świetle, w ogóle nie rzucał cienia. -To mój "Niegrzecz ny chłopiec i wąż ogrodowy" z 1903 roku! - Lumiere nakręcił to pierwszy, w roku 1895 - odkrzyknął duch Arthura Patricka Sullivana z mroku za blaskiem lampy łuko wej. - A ja wprowadziłem pewne poprawki. Na ekranie woda nadal tryskała z końcówki węża, lecz teraz mężczyznę zastąpiła otyła kobieta, a krople wody były tysiącami maleńkich, wijących się postaci, których uderzenia stopniowo pozbawiały kobietę włosów na głowie. Po przeciwnej stronie holu deLarava wrzasnęła z przerażeniem. Rozległ się kolejny strzał, światło zgasło. - Czy to ma być magia sympatyczna? - wrzeszczała deLarava. -To ja wyjdę stąd cała, Apie! I wszystko będzie tak, jak ja powiem! - Zastrzel ją, do diabła - powiedział Sullivan, chociaż Ange lica z pewnością nie widziała więcej od niego w kompletnych ciemnościach. - Nie mogę - odezwała się Angelica zduszonym głosem. - Nie mogę jej zabić. Sullivan podskoczył w tym momencie, bo ktoś szarpnął go za koszulę z drugiej strony. Poczuł zapach whisky i nie był specjalnie zaskoczony, kiedy usłyszał głos Sukie: - Podejdź tutaj, Pete. - Chodź za mną - szepnął do Angeliki. Pociągnął ją za sobą ku niejasno wyczuwalnej Sukie, stawiając wysoko nogi, by nie po tknąć się o kable, ku wąskiej przestrzeni od strony dziobu, gdzie znajdował się reflektor. Sukie okazała się dość cielesna. Pchnęła go lekko i wyszeptała mu do ucha: - Nie kopie. Wymacał w ciemnościach znajomy kształt drewnianego pudełka z kablem wychodzącym z jednej strony, a z drugiej ze skórzaną klapką zamiast ścianki. Było to gniazdo wielokrotne starego typu nazywane "pajęczym pudłem", ponieważ pająki uwielbiały kryć się w jego ciemnych zakamarkach. Podobnie jak lampa łukowa, był to sprzęt z poprzedniej epoki, z pewnością nie mógł należeć do wyposażenia ekipy deLaravy. Gniazda typu "pajęcze pudło" zostały zakazane w połowie lat osiemdziesiątych, kiedy Sullivan i Sukie byli technikami deLaravy, ponieważ ze względu na brak zabezpieczeń mogły stać się przyczyną porażenia prądem. Lecz Sukie powiedziała: "Nie kopie". Podniósł więc skórzaną klapkę jedną ręką, drugą wyciągnął dłonią do góry. Sukie podała starą wtyczkę, a on wetknął ją pionowo do pudełka. Potem opuścił klapkę. - Gotowe - rzekł. - Teraz kopie - powiedziała Sukie. Ponownie trzasnął przełącznik. Kolejna lampa łukowa zapaliła się z głośnym brzęczeniem. Nad Sullivanem stał ojciec. Wyglądał na nie więcej niż pięćdziesiąt lat, włosy miał szpakowate, nie siwe. Mrugnął okiem. - Chyba potrzebujemy przysłony - powiedział. Wyciągnął rę- kę przed lampę i położył dłoń na dwóch rozżarzonych łukach wę- glowych tkwiących w metalowych zaciskach. Sullivan skrzywił się i syknął. Dłoń ojca jednak nie zaczęła się palić; rozjarzyła się przezroczyście, czerwone arterie i błękitne żyły przeświecały przez skórę. Stary Apie patrzył na przeciwległą stronę holu i uśmiechał się ponuro. Na ścianie nad schodami tworzyła się kolejna scena - tym razem w kolorze. (Płatki spadające z sufitu lśniły i migotały w strumieniu światła niczym maleńkie meteory). Obraz na ekranie - pas brązu powyżej, błękitu poniżej - nabrał ostrości i Sullivan rozpoznał plażę w Venice widzianą z lotu ptaka (chociaż żadnego helikoptera ani samolotu nie było na niebie tamtego popołudnia). Nagle w barwnym świetle pojawił się Kootie, stojący bezradnie na środku pokładu; chłopiec osłonił oczy dłonią i rozglądał się na boki. - Chodź tutaj, Kootie! - zawołała Angelica. Podbiegł do niej przez deszcz płatków i ukucnął, zdyszany. Na obrazie rzucanym na ścianę ponad schodami Sullivan rozpoznał cztery maleńkie postaci na plaży; trzy tkwiły przy kolorowych prostokątach ręczników na piasku, a czwarta szła energicznym krokiem ku brzegowi morza. Jeden z płatków z sufitu spadł mu na rękę; roztarł go w palcach - był to płatek czarnej farby. Sullivan przypomniał sobie opowieść ojca o tym, jak oszklone studio Samuela Goldwyna zostało pomalowane na czarno w 1917 roku, kiedy przestano kręcić filmy przy świetle dziennym, zastępując je lampami rtęciowymi. Przez lata czarna farba nieustannie łuszczyła się i opadała płatkami na fotele niczym czarny śnieg. Loretta deLarava wyszła z ciemności w snop światła, a błękit i żółć zatańczyły barwnymi plamami na jej twarzy. - Nikt oprócz mnie nie wyjdzie stąd żywy, Apie - powiedzia ła, celując z pistoletu w świecącą dłoń na tle lampy. - Jeśli chcesz, mogę udowadniać to przez całą noc tej zbieraninie duchów. Siwowłosy mężczyzna na ekranie wszedł do wody i zanurkował prosto w nadciągającą falę. W tym samym momencie na schodach za plecami deLaravy rozległ się męski głos śpiewający "Czy zapaliła ci się kiedyś twarz? Czy ugasili ogień kładąc na nią stertę blach?". Były to słowa pio- senki Bruce'a Springsteena. Sullivanowi wydawało się, że rozpo- znaje głos z dalekiej przeszłości. Nagły ruch po drugiej stronie holu zwrócił jego uwagę - kilka małych dziewczynek w białych sukienkach tańczyło w milczeniu w otwartych drzwiach na tle czarnego nieba. Teraz coś wchodziło po schodach; zbliżało się tupiąc, pojękując i dzwoniąc czymś żelaznym. DeLarava zerknęła w tamtą stronę, po czym szybko postąpiła do tyłu, wymachując pistoletem na wszystkie strony. Sullivan drgnął bezwiednie, kiedy dziwaczny kształt z sied- mioma lub ośmioma wymachującymi kończynami wdrapał się na ostatni stopień, zrywając aksamitny sznur przywiązany do poręczy. Potem odetchnął nieco. Ujrzał, że są to dwaj mężczyźni, skrępowani razem; obaj próbowali utrzymać się na nogach, lecz nadgarstek jednego był połączony kajdankami z nogą drugiego. Sullivan pomyślał, że muszą to być Sherman Oaks i Neal Obstadt, lecz mężczyzna przykuty za nadgarstek miał dwie ręce, którymi dusił swojego towarzysza, jedną wolną dłoń, którą wymierzał ciosy w brzuch i krocze, dwa łokcie, którymi zasłaniał się przed kopnięciami w twarz. Za nimi, niczym pasterz, podążał młody mężczyzna. Stanął w świetle. Miał szerokie ramiona i wyglądał schludnie w białym golfie, z przyciętymi krótko blond włosami. - Kelley Keith - powiedział dźwięcznym barytonem i Sulli van ze zdumieniem rozpoznał głos młodego Nicky'ego Bradshawa, zapamiętany z dzieciństwa oraz ścieżki dźwiękowej telewizyjne go serialu. - Posłuchaj gąsienicy palącej nargile. Ten grzyb jest dla ciebie. I nie odejdzie. Lampa łukowa nad głową Sullivana brzęczała głośno, płatki farby z sufitu opadały coraz gęściej, a po przeciwnej stronie holu mała postać, rzucana prosto na poplamioną krwią suknię deLara-vy, wymachiwała rękami, próbując utrzymać się na wodzie. Sullivan ściskał dłoń Angeliki w prawej ręce i Sukie w lewej. - To nie jest prawdziwy księżyc! - krzyknęły małe dziewczyn ki widoczne w drzwiach na odkryty pokład. - Jest namalowany! Nadal jesteśmy w piekle! - Nie, spójrzcie! - zawołał mężczyzna przy relingu za ich ple- cami. Był w pogniecionej marynarce, krawacie i uwalanej krwią koszuli. Sullivan rozpoznał adwokata, którego ludzie deLaravy odwieźli jeepem cherokee; dłonie miał nadal skute, lecz trzymał je przed sobą. Ściskał szczotkę na długim kiju, którą wymachi- wał wysoko nad głową. Czarne płatki farby spadały na niego ni- czym konfetti. - Moje duszki urodzeniowe! - wrzasnęła deLarava; ruszyła ku grupce dziewczynek, lecz mężczyzna ze szczotką już wymiótł dziurę w niebie. Na pokład padł promień słońca, czystszy i ja śniejszy od światła reflektora o temperaturze trzech tysięcy dwu stu kelwinów z założonym błękitnym filtrem. Dziewczynki zbliży ły się do niego, po czym rozbiegły się z chichotem i zniknęły w bia łej mgle, a deLarava, nie wyhamowawszy impetu, zatrzymała się dopiero na stalowym relingu. Lampa łukowa, zasilana prądem zmiennym i bez wątpienia podłączona do transformatora albo dławika, migotała i dawała coraz bardziej żółte światło. Duch Apiego zabrał rękę sprzed wę- glowych łuków. Obraz na przeciwległej ścianie zniknął, ustępu- jąc plamie zwykłej bieli. Sullivan poczuł, że Sukie sięga ręką gdzieś w bok. Rozległ się trzask i światło zgasło, a rozżarzone wę- glowe łuki zamieniły się w czerwone punkciki. W nagłej ciszy stara tłusta kobieta odsunęła się od relingu i stanęła w otwartych drzwiach, twarzą do ciemnego, milczącego holu. Na jej sukni nadal widoczna była scena z niedawnej projekcji - maleńka postać siwowłosego pływaka walczyła z falami poniżej wypukłości piersi. DeLarava weszła do holu i ruszyła ciężko przed siebie. - Przynajmniej dostanę Edisona. Rozdział 48Więc mnie wysłuchaj, choć dokoła Gorzki głos trwogi nieustannej Do nieprzytulnych łóżek woła Melancholijne, smutne panny! Gdyż my, jak dzieci nieco większe, Do łóżek nie pójdziemy jeszcze. Lewis Carroll, "O tym, co Alicja odkryła po drugiej stronie lustra" Od strony schodów mężczyzna przykuty za nogę (ciągnąc wymachującego rękami towarzysza) wszedł w blask rzucany przez suknię deLaravy. Rzeczywiście był to Obstadt. - Nie, Loretto - powiedział ochryple, kopiąc mężczyznę przy mocowanego do swojej kostki - mówiłaś, że ja mogę go mieć. Te raz pracujesz dla mnie. Oddaj mi go. A skulony na podłodze mężczyzna, który mimo że dwuręki, musiał być Shermanem Oaksem, mamrotał coś w języku przypominającym łacinę. DeLarava wycelowała w brzuch Obstadta i nacisnęła spust. Huk przypominał uderzenie młota w kołpak ulicznego hydrantu. Obstadt zatrzymał się i pochylił lekko, poruszając ustami. Mężczyzna na podłodze wymierzył mu dwa ciosy pięścią w krocze i Obstadt pochylił się jeszcze bardziej. Promienie słońca wpadły do holu zza pleców Sullivana, odbiły się od podłogi, oświetliły fałdy podbródka deLaravy. A więc nocne niebo rozdarło się również po drugiej stronie okrętu. - Koot Hoomie Parganas - powiedziała deLarava, postępu jąc naprzód. Na materiale jej sukni nadal migotały barwne pla my błękitu i brązu, a maleńki pływak rozpaczliwie walczył z żywio łem poniżej linii piersi. Sullivan spojrzał na Kootiego, który siedział po turecku na zwoju kabli. Wydawało się, że został porzucony przez Edisona. Patrzył z przerażeniem na zbliżającą się deLarave, usta mu drżały. Angelica, przykucnięta obok Sullivana, podniosła się i stanęła naprzeciw deLaravy. - Nie. Llorona atocado. Nie zastąpisz swoich małych dziewczynek tym chłopcem. - Dźgnęła deLaravie przed twarzą dłonią z wyciągniętym małym i wskazującym palcem. - Ixchel se quite! Niech weźmie cię Komandor Kosa! - powiedziała i splunęła. Ślina upadła na pokład pomiędzy nimi, lecz deLarava zatoczyła się do tyłu, kaszląc i ściskając materiał sukni, jakby maleńka tonąca postać zapadała się jej w splot słoneczny. Spojrzała na An-gelikę spod krzaczastych brwi, podniosła lufę małego pistoleciku. Sullivan był już na nogach i widział, że Angelica nie sięga po czterdziestkępiątkę. Pistolet deLaravy wycelowany był z odległości mniej niż dwóch metrów w środek bluzy Angeliki. Gdy Sullivan skoczył na- przód, by szarpnąć Angelikę w bok, poczuł ułamek sekundy zbyt wcześnie odrzut po strzale. Tak więc zamiast próbować odciągnąć Angelikę, dał susa pomiędzy dwie kobiety - w chwili kiedy obie jego stopy oderwa- ły się od pokładu, poczuł zapach kremu do opalania, majonezu, zimnego głębokiego morza i odległy aromat whisky - i wtedy dopiero został ogłuszony hukiem wystrzału. Poczuł uderzenie w ramię. Siła uderzenia (i przedwczesne odczucie drugiego) obróciły go w powietrzu. Drugim strzałem deLarava trafiła Sullivana prosto w pierś. Stopami dotknął pokładu, lecz leciał do tyłu i padając, usłyszał trzask przeładowywanej wreszcie czterdziestkipiątki; kiedy zwalił się całym ciężarem na podłogę, widział niepotrzebnie usunięty pocisk szybujący w powietrzu. Angelica podniosła pistolet w kierunku deLaravy, czterdziestkapiątka plunęła ogniem i podskoczyła. Huk wystrzału w zamkniętej przestrzeni był jak eksplozja bomby. DeLarava, odrzucona do tyłu impetem wystrzału, siadła ciężko na pokładzie, a potem odtoczyła się ku drzwiom na otwarty pokład w fontannie krwi... Sullivan miał podkurczone kolana, rękę przyciskał do piersi; znieruchomiał... Bo deLarava wciąż stała naprzeciw Angeliki, i wciąż trzymała mały automatyczny pistolet, chociaż rękę miała przezroczystą; zdumiona spoglądała to na Angelikę, to na swą broń. Ciężar pistoletu ściągał jej bezcielesną rękę w dół ku pokładowi. Potem górna połowa jej czaszki zapadła się nagle, implodując pod naciskiem gumowych opasek niczym skorupka jajka. Sullivan miał wrażenie, że ma w piersiach dziurę wielkości piłki futbolowej, lecz przekręcił głowę, spodziewając się ujrzeć swoje świeżo zmarłe ciało na upstrzonej świetlnymi punktami podłodze. Z pewnością deLarava go zabiła, był teraz surowym du- chem gotowym rozpuścić się w powietrzu; nie mógł przecież oddy- chać - płuca miał zatkane, unieruchomione... Ale przecież bije mi serce! - pomyślał, czując dreszcz lękliwej nadziei. Nagle zdał sobie sprawę, że chce żyć, uciec z tego miejsca z Angeliką i Kootiem, żyć... Duch deLaravy z groteskowo zniekształconą głową wpatrywał się w swoją rękę, która wisiała wyciągnięta aż do podłogi. Przeświecająca postać postąpiła naprzód ku miejscu, gdzie znajdowała się lampa łukowa, a jej ręka wydłużyła się jeszcze bardziej, ciągnąc za sobą pistolet krótkimi szarpnięciami po podłodze. Obstadt zataczając się wyszedł na odkryty pokład i chwycił się relingu. Za nim pruło się czarne niebo, Sullivan widział całe kawałki odległego lśniącego błękitu przeświecającego spod spodu. Mężczyzna przykuty do Obstadta szedł za nim na czworakach niczym ranny pies - miał teraz tylko jedną rękę i Sullivan zdał sobie sprawę, że przez cały czas był to Sherman Oaks, z drugą kończyną czasową przywróconą dzięki działaniu potężnego pola magnetycznego, wzmocnionemu jeszcze w magiczny sposób w tej części okrętu. Oaks rzęził niczym setka rozstrojonych harmonijek, a jego wiatrówka i workowate wojskowe spodnie wydymały się i falowały, pokryte świeżymi plamami krwi, jakby pod spodem buszowało stado wygłodniałych szczurów. Posiniaczony adwokat, który stał z małymi dziewczynkami, nadal trzymał szczotkę i patrzył głupkowato w prujące się niebo. Obstadt chwycił go za krawat i przyciągnął ku sobie. Nachylił się nad gardłem Strubego. Jednak w tym momencie Nicky Bradshaw go odciągnął. Krótko przystrzyżone włosy Bradshawa wydłużyły się niepomiernie w ciągu ostatnich kilku sekund i były oproszone siwizną, brzuch urósł mu wyraźnie pod coraz bardziej ciasno opinającym go swe- trem. Chwycił Obstadta za klapy marynarki, szarpnął go do góry i wypchnął za reling. Wyjąc przeraźliwie, wymachując rękami i nogami, Obstadt zniknął za burtą. Sherman Oaks został gwałtownie przyciśnięty do relingu, gdy cały ciężar dyndającego Obstadta zawisł na jego wy- ciągniętej ręce. - Nicky - wyrzęził Oaks - pracowałem z tobą w roku pięćdzie siątym dziewiątym! Załatwię ci ducha, który ponownie uczyni cię młodym! Bradshaw płakał, lecz chwycił Oaksa za pasek, przeniósł za re- ling i bez wysiłku wyrzucił w jaśniejącą otchłań, w wody laguny otaczającej statek niczym fosa. Po drugiej stronie pokładu Sullivan skulił się, słysząc cich- nący wrzask tysiąca głosów, który towarzyszył wyciu Oaksa. Bradshaw wspiął się na reling i stał wyprostowany, łapiąc równowagę, z rękami wyciągniętymi na boki. Młody jeszcze przed chwilą i zgrabny, błyskawicznie przeistaczał się w opasłego Solomona Shadroe. Z każdą sekundą widok starego grubasa balansującego na cienkim relingu wydawał się coraz bardziej nieprawdopodobny. Bradshaw zerknął spod oka na poturbowanego adwokata, któ- ry stał w drzwiach do holu, oddychając ciężko. Strube najwyraź- niej zmoczył się w spodnie. - Wszystko w porządku, Frank? - zapytał Bradshaw bur- kliwie. Adwokat rozejrzał się niepewnie dokoła. -Tak, proszę pana. Przyniosłem... przyniosłem wszystko, o co... - To świetnie. - Bradshaw zapewne nie mógł dostrzec nawet zakrwawionego ciała deLaravy na podłodze, lecz zawołał: - Pete, Beth! Angelica, Kootie!... - Zachwiał się na relingu, przybierają cy na sile wiatr poruszył jego siwe włosy. - ...Edison! Nie chcę psuć warn zabawy, więc odchodzę. To nie potrwa już długo. Mówił zapewne o zakrzywionym polu magnetycznym, lecz Sullivan pomyślał, że chodzi mu o kontrolę nad swoim dawno zmarłym ciałem i od dawna przechowywanym duchem; nerwowo przypomniał sobie opisy ostatnich chwil Franka Rochy. Potem Bradshaw zmarszczył się w lekkim, ironicznym uśmiechu. Zawinął jedną rękę wokół głowy, drugą wyciągnął sztywno w bok, wykonał piruet, po czym stracił równowagę i runął w przepaść. Sullivan czekał na plusk - wbrew rozsądkowi, bo tafla wody była dobre trzydzieści metrów niżej, a on leżał na podłodze w po- bliżu przeciwległej burty - lecz trzy sekundy później usłyszał stłu- miony huk, który wprawił pokład w drżenie i podniósł pióropusz lśniącej piany ponad poziom relingu. Zapłakany adwokat pobiegł ku rufie, tupiąc głośno po deskach pokładu. Sullivan odkrył, że może usiąść; potem podkurczył nogi pod siebie i zdołał wstać. Angelica podbiegła i podtrzymała go. Wreszcie ośmielił się spojrzeć na swoją pierś. Strzaskany guzik wisiał na kawałku nitki, maleńka dziurka została wybita w materiale koszuli, lecz nie było krwi. Z nieopisaną ulgą Sullivan przypomniał sobie mosiężną tabliczkę z grobu ojca, schowaną do szkaplerza, zawieszoną na wysokości serca. - Ręka ci krwawi - powiedziała Angelica. - Ale to chyba two ja jedyna rana. - Była blada i na jej czole widać było głębokie zmarszczki. Sullivan widział wybrzuszenie czterdziestkipiątki pod jej bluzą. Nagle obraz przed oczami spłaszczył mu się do dwóch wymiarów, kiedy zobaczył, że rękaw koszuli nasiąka mu jasnoczerwoną krwią. - Podtrzymuj mnie z tej strony - powiedział półprzytomnie. - Może nikt nic nie zauważy. Jesteś lekarką. Czy potrafisz wyjąć kulę? - Jeśli nie zagłębiła się w kość, potrafię. Odetchnął głęboko, oszołomiony, jakby wypił mocnego drinka i zapalił pali maiła bez filtra na pusty żołądek. - Hm... dokąd teraz? - Trap jest znowu na miejscu - rzekł zdenerwowany Kootie. - Prowadzi do schodów na parking. Uciekajmy z tego statku jak najszybciej. Sullivan popatrzył na drugi koniec holu. Ciało deLaravy leżało rozciągnięte pośrodku pokładu. Reflektory i sprzęt filmowy by- ły znowu nowoczesną aparaturą lat dziewięćdziesiątych. Człowie- czek w marynarce khaki pochylał się nad jednym z zestawów oświetleniowych, pospiesznie pakując klapki i kolorowe filtry. Nucił coś pod nosem. Nie zauważył, że Kootie podbiegł, chwycił rolkę srebrnej taśmy izolacyjnej i wrócił biegiem do Sullivana i Angeliki. - Kootie ma rację - powiedziała Angelica. - Wracajmy do Sol- ville, zanim ludzie zdążą tutaj wejść i zobaczyć cały bałagan. - Joey - odezwał się słaby głos za plecami Sullivana - zatrzy maj ich. Sullivan obejrzał się i spostrzegł, że tłusty duch deLaravy opiera się o trójnóg, złożywszy przezroczysty podbródek na obu- dowie czarnej kamery marki Sony. Głowa kończyła się zaraz nad brwiami, dalej przechodząc w krótki, tępy stożek ściskany przez czarne gumki; prześwitująca, ektoplazmiczna prawa ręka nadal ciągnęła się po podłodze, bezsilnie ściskając automatyczny pi- stolet. Człowiek przy zestawie oświetleniowym podniósł wzrok. - Ach, widywałem już takie rzeczy wcześniej - powiedział ra dośnie w kierunku ducha. - Powinienem wrzucić go do słoja po marmoladzie, żeby ktoś mógł go wciągnąć nosem. Wariactwo. Jak łapanie czyjegoś cienia przez zatrzaśnięcie na nim książki. Jeśli chcecie znać moje zdanie. - Joey - powiedział duch stanowczym, lecz ptasio piskliwym głosem - jestem twoją szefową. Przecież wszyscy pracujecie dla mnie. Joey, zdaje się, że skręciłam rękę. Weź ode mnie broń i za bij tych troje. - Słyszę głos! - Joey uśmiechnął się szeroko. - Mówi do mnie kleks musztardy albo kawałek nieprzetrawionej wołowiny! To nie dla mnie. - Wstał i skłonił się przed Kootiem, który nerwowo ści skał rolkę srebrnej taśmy. - Dziękuję bardzo, chłopcze. Duch deLaravy był coraz słabiej widoczny, lecz wyprostował się i przepłynął nad podłogą. Jego oczy przypominały konsystencją surowe białka jajek. - Chodź ze mną, Pete - rzekł władczo do Sullivana. Sullivan już miał odrzucić propozycję, lecz powiedział coś in nego: - Z jakim numerem próbowała się pani połączyć? - Z jego ust pachniało alkoholem. Duch deLaravy uciekł przed intensywnie pachnącym oddechem i zwrócił swą pomarszczoną twarz w stronę Kootiego. - Chłopcze, czy pomógłbyś starszej pani przejść przez ulicę? - Postrzępione płaszcze trzeszczących strzyg - powiedział Kootie głosem starego mężczyzny. - Uruchomię przełożenie czte ry do jednego i zostawię ich daleko w tyle. Mleczny obłoczek, którym był teraz duch deLaravy, zwrócił się wreszcie do Angeliki, jego głos przypominał szuranie os wewnątrz papierowego gniazda. - Nie masz maski. Zakrwawiony materiał bluzy Angeliki spłaszczył się, przyciśnięty niewidzialną dłonią, a potem na ramieniu pojawił się krwawy odcisk dłoni Sullivana. Angelica przekrzywiła głowę, jakby słuchała cichego głosu w swoim uchu, i powiedziała ze zdziwieniem: - Tak, oczywiście. Sullivan znowu poczuł zapach alkoholu w swoim oddechu. - Ona również należy do mojej rodziny. -1 ciągle jego ustami Sukie dodała: - Wu pe, dzieciaki. Potem ramię Angeliki poruszyło się, jakby pchnięte. Szybko niczym świetlny refleks duch deLaravy przecisnął się obok Kootiego i stanął przed zadaszonym zejściem z okrętu. - Nikt tędy nie przejdzie - wyszeptał. Kootie milczał przestraszony. Sullivan pomimo bólu zauważył, że kręcone ciemne włosy chłopca wymagają mycia i strzyżenia, zauważył też cienie pod oczami; i przysiągł sobie, na duchy ojca i siostry, że zaopiekuje się tym małym. - Nikogo tam nie ma, Kootie. Popatrz. - Postąpił naprzód i po czuł gniewny protest, kiedy delikatna substancja deLaravy rozdar ła się niby pajęczyna i odleciała uniesiona podmuchem morskiej bryzy. Kootie i Angelica poszli za nim. Kootie spojrzał na Angelikę dziwnie zagubionym spojrzeniem i pomachał srebrną taśmą, którą zabrał z pokładu. - Pomyślałem, że kiedy przedostaniemy się do schodów - po wiedział - będziesz mogła opatrzyć tym rękę Pete'a. Angelica wyglądała na zdziwioną. - Oczywiście.To dobry pomysł... Edisonie? - Nie - odparł Kootie, drepcąc u boku dwojga dorosłych. - Teraz to już ja. W połowie drogi Sullivan zatrzymał się i zaczął rozpinać koszulę. - Ostatni przystanek - rzekł ochryple. Wyciągnął przednią połówkę szkaplerza i wyjął ze środka mosiężną tabliczkę z portretem, którą poprzedniego dnia zabrał z grobu ojca. Pocisk z pistoletu deLaravy, kalibru .22 albo .25, wybił spore wgłębienie pośrodku tabliczki i wyryta podobizna była niemal zupełnie zniszczona. - Do widzenia, tato - szepnął Sullivan. - Zobaczymy się po nownie za jakiś czas. Jeśli Bóg da, w jakimś lepszym miejscu. Mosiężna tabliczka była ciepła w jego dłoni. Podniósł ją i spojrzał na ciemną toń wody pomiędzy statkiem i nabrzeżem. - Ja to wezmę - rozległ się szept zza pleców Kootiego. Był to duch Edisona, półprzejrzysta sylwetka ledwie widoczna w rozświetlonym powietrzu; dłoń, którą stary duch wyciągnął przed siebie, była zupełnie bezcielesna, lecz zdołała unieść mosiężną tabliczkę. - Zabiorę go i wreszcie odejdę - rzekł Edison tak cicho, że ledwie go było słychać. - Mam nadzieję, że będzie tam bardzo pięknie. - Sullivan odniósł wrażenie, że duch się uśmiecha. - Po drodze porozmawiamy sobie z twoim ojcem o... Sullivan nie dosłyszał, czy ostatnie słowa brzmiały "o milczeniu" czy "o milczących". Kootie chciał pożegnać się z Edisonem, lecz onieśmielił go widok wysokiego i postawnego ducha. Duch nachylił się nad nim i Kootie czuł lekki nacisk na ramię przez krótką chwilę. - Dziękuję ci, synu. Byłem z ciebie dumny. Znajdź szczęście, dobrą pracę i wiele śmiechu. Potem duch Edisona przeszedł prosto przez reling i nadal trzymając mosiężną tabliczkę z grobu Arthura Patricka Sullivana, zaczai kurczyć się w powietrzu, jakby błyskawicznie się oddalał; Kootie miał ten obraz w oczach bez względu na to, w którą stronę spoglądał - w dół na swoje stopy, ku budynkom i dźwigom na na- brzeżu czy w górę na piętrzące się białe pokłady i czerwone komi- ny statku - odwrócił się więc do relingu i wpatrywał się w połysku- jącą błękitną toń wody, a obraz zmniejszał się, zmniejszał i wresz- cie zniknął. Kootie wziął Petera Sullivana i Angelikę Elizalde za ręce. Wszyscy troje ruszyli ku schodom, które wiodły na parking i da- lej, ku odpoczynkowi i schronieniu, ku życiu.