Julia Nidecka GONIĄCY ZA SŁOŃCEM CO TO JEST? - Skończyłem - powiedział Ann prostując się. - Jutro odlecę stąd, złożę raport, a potem wrócę do domu. Czy wszystko zrobiłem? - zaniepokoił się. - Próbki fauny i flory pobrane Badania geologiczne i chemiczne zrobione. Tak. Dłuższych prac program samotnego zwiadu nie przewiduje. Miał dużo czasu. Badania powinny trwać dziesięć dni, ale wyjątkowo szybko uporał się z nimi. Nie znalazł zresztą nic ciekawego. - Przejdę się - zadecydował. - Butle z powietrzem nie są mi potrzebne. Można oddychać bez aparatu tlenowego. Flora bakteryjna też nie jest groźna. Zeskoczył na miękką trawę. Przed nim płynęła leniwie rzeka, a za nią ciągnęły się gęste zarośla. - Zupełnie jak u nas w parku - Ann znowu zaczął mówić głośno. - Rzeka, lasek. łąka... Nawet kolory te same. Poczuł nagle nieodpartą chęć zanurzenia się w wodzie i zmycia z ciała tych wszystkich orzeźwiających wietrzyków, jakie w rakiecie są używane zamiast prysznica. Było to pragnienie całkowicie sprzeczne z regulaminem, a jednocześnie tak silne, że nie zastanawiał się ani przez chwilę. Jednym szarpnięciem rozpiął kombinezon. Woda była świetna. Po upływie mniej więcej godziny wyskoczył na brzeg i ułożył się w gęstej trawie wystawiając twarz na słońce. Gdy zarośla po drugiej stronie rzeki zaczęła zasłaniać lekka, różowa mgła Ann spał już w najlepsze. Obudziło go instynktowne poczucie niebezpieczeństwa. W jednej chwili stanął całkowicie przytomny, rozglądając się dokoła. Wszystko pokrywała mgła. Nawet na odległość paru metrów nie można było niczego dostrzec. Ruszył kilka kroków w lewo, tam, gdzie powinien leżeć jego kombinezon. Nic nie znalazł. Uczucie zagrożenia nie ustępowało. Jeszcze raz rozejrzał się. Niczego nie dostrzegł. Mgła pokrywała wszystko, tłumiła wszystkie barwy i dźwięki, czegoś jednak nie można było nią wytłumaczyć. Przypadkowo spojrzał na swoje nogi i niewiele brakowało, a krzyknąłby jak Jo, gdy zobaczyła coś obrzydliwego. Obie jego stopy nie tonęły we mgle. One na niej stały. - Przecież tak nie może być - myślał gorączkowo. - Gdy zasypiałem rosła tu trawa sięgająca powyżej kostek. Teraz powinienem widzieć albo trawę i moje nogi, albo tylko mgłę... A może mi się śni? Wiedział jednak, że to rzeczywistość. Wszystko było tak realne, nawet uczucie zagrożenia paraliżujące resztki samokontroli. W przypływie paniki Ann rzucił się przed siebie i biegł dopóki nie potknął się i nie upadł. Leżał przez dłuższą chwilę z zamkniętymi oczami, walcząc ze zmęczeniem i otumaniającym strachem. Potem ostrożnie otworzył oczy. Nic się nie zmieniło. Mgła otaczała go ze wszystkich stron w każdym kierunku jednakowo zwarta i gęsta. - Przede wszystkim muszę spokojnie zastanowić się myślał. - Czy kiedykolwiek widziałem, lub słyszałem o takiej mgle? Zdawałoby się, że jestem w spłaszczonej kuli przesuwającej się razem ze mną. Badania robione tutaj nie były zbyt dokładne, więc może to zjawisko naturalne? W takim razie powinienem spokojnie poczekać aż mgła opadnie. Szkoda, że jestem takim tchórzem. Gdybym nie uciekł, przeszukałbym teraz dokładniej teren, odnalazłbym kombinezon i porozumiałbym się z rakietą. Co powinienem robić? Na to pytanie najtrudniej było odpowiedzieć. Instrukcje i regulaminy nie mówiły w jaki sposób powinien zachowywać się nagi zwiadowca zagubiony na nieznanej planecie. Ann dalej snuł swoje rozważania: - Jeśli nie zgłoszę się w ciągu kilku godzin, roboty zaczną poszukiwania. Najprościej byłoby przespać ten czas. Potem albo mgła opadnie, albo mnie znajdą. Głodny i trochę zziębnięty zwinął się w kłębek i po wielu nieudanych próbach zasnął. Pierwszą rzeczą, o której pomyślał budząc się, była mgła. Z bijącym sercem otwierał oczy, łudząc się, że zobaczy zielony świat, a przede wszystkim znajomy kształt rakiety. Nic się nie zmieniło. Wydawało się, że o ile to było możliwe mgła nawet zgęstniała. - Do tej pory powinny rozpocząć poszukiwania - pomyślał. - Ostatecznie nie odbiegłem tak daleko. Co będzie, jeśli mnie nie znajdą? - Rozmyślania te nie były krzepiące i Ann ze zdwojoną siłą zaczął odczuwać głód i pragnienie. Ile czasu można wytrzymać bez jedzenia? Usiłował przypomnieć sobie odpowiednie dane: - Bez wody można żyć około dziesięciu dni. Bez jedzenia dłużej, ale to w moim przypadku nie ma znaczenia - myślał. Powinienem próbować odnaleźć rzekę, ale błądząc we mgle zacznę oddalać się od rakiety. Będą mnie dłużej szukać... Śmierć z pragnienia jest chyba straszna. Wyobraźnia podsunęła Annowi obraz zwłok skurczonych w jakimś nieznanym cierpieniu. Czuł, że nie wytrzyma dłużej bezczynnego oczekiwania na ratunek, więc znowu zaczął biec na oślep przed siebie i gnał tak dotąd, aż płuca nie mogły już schwycić oddechu, a serce wyrywało się zza osłony żeber. Ocknął się leżąc na ziemi i mamrocząc: - Jak zwierzę... Jak dzikie zwierzę w klatce... Zawstydził się. Czy on, wysłannik Ziemi, przedstawiciel jej cywilizacji miał prawo zachowywać się jak ogłupiałe nieznanymi warunkami zwierzątko? Przecież stoi za nim gromadzony przez wieki dorobek myśli ludzkiej. Technika, pozwalająca dotrzeć do gwiazd. Nauka, która zapewniła szczęście wszystkim ludziom. Więc wystarczy trochę mgły, aby odebrać mu to wszystko? - Może to tylko ja jestem taki? - pomyślał, a jednocześnie przypomniał sobie panikę na stacji metro i zamieszki antynikotynowe na Północy. - Tak. Ale tam był tłum! Przecież dużymi zbiorowiskami rządzą inne prawa niż pojedynczymi osobnikami - powiedział głośno, jednocześnie jednak jakaś nieznana dotychczas część jego istoty dodała: - Bardzo ładnie to wyrecytowałem, lecz kim są ludzie tworzący tłum? Ten drugi, obcy Ann podsunął mu jeszcze jeden obraz. Na środku ruchomego chodnika leży człowiek. Stojący obok niego ludzie odwrócili głowy. - Ile razy ja sam tak postępowałem? Może on cierpiał, a może nawet istnieją ludzie nieszczęśliwi? Ale przecież JA JESTEM SZCZĘŚLIWY. Mam ciekawą pracę, dobre warunki materialne, a wreszcie moją śliczną żonę - Jo. Moja żona. Co ja o niej wiem? Ależ znam ją doskonale! Dwadzieścia lat temu całymi wieczorami rozmawialiśmy o nas obojgu... O tym, że się kochamy... Ale teraz...? Dlaczego nigdy o tym nie pomyślałem?! *** - Wsadziłeś go do klatki grawitacyjnej i podglądasz procesy myślowe? Ciekaw jestem, co na to powie Rada? Prowadzisz bez jej zgody eksperymenty na istocie myślącej!!! Zielony był wściekły. - Teraz to łatwo być mądrym. A po czym twoim zdaniem miałem poznać, że jest to istota myśląca? Mogli nam przysłać robota - Przecież widać, że jest skomplikowany. - Skomplikowany, skomplikowany... - przedrzeźniał Różowy Jeszcze trochę, a będziesz miał pretensje, że nie znam wszystkich typów robotów, jakie oni tam produkują. - A co, nie dało się go inaczej określić? - Gdzie tam Żeby chociaż raz zastanowił się nad czymś, ale nie. On realizował program. - Taki dokładny? Zielony zainteresował się przybyszem. - Dokładny to on też nie jest. Nawet niezbyt mi to pasowało do robota, ale z drugiej strony ta doskonała bezmyślność... Nic, tylko gotowe formułki, regulaminy, sprzeczne ze sobą poglądy... Cztery dni zmarnowałem mając nadzieję, że może coś się wyjaśni. - I w końcu wsadziłeś go do klatki. - A wsadziłem. Wyłączyłem mu całą informację zewnętrzną i ten ich system ułatwionego myślenia. Żebyś ty wiedział jak ja się namęczyłem, zanim nareszcie skłoniłem go by zdjął tę swoją powłokę. - Przeszkadzała ci? - Jasne. Zaraz zacząłby wywoływać rakietę. Oczywiście odpowiedzi by nie otrzymał, bo przecież siedział w klatce. Wtedy rozebrałby nadajnik i zaczął szukać uszkodzenia, a potem zastanawiałby się co mówi który paragraf. Już ja go poznałem. - Ciekawe, czy oni wszyscy tacy? - Wygląda na to, że tak. Teraz siedzi i myśli o tym wszystkim, nad czym nigdy do tej pory się nie zastanawiał. Jak zaśnie, to go wypuszczę. - I może jeszcze uważasz, że mu to twoje doświadczenie wyjdzie na dobre? - zapytał Zielony. MEGALOMANIA - Na dziś wystarczy - myślał Profesor patrząc jak asystenci powoli wyłażą z wykopów i zbierają się wokół niego. Zapadał zmierzch. Ruszyli w kierunku bazy omawiając znalezione eksponaty. Gave człapał na końcu nie starając się nawet słuchać co mówi Profesor. Był zmęczony całodziennym kopaniem, a poza tym wydawało mu się, że przeoczył coś ważnego i teraz bezskutecznie usiłował przypomnieć sobie, co to mogło być. Zamyślony nie zauważył, że idący przed nim Tyr zatrzymał się wciągając kilkakrotnie powietrze. Dopiero w ostatniej chwili udało mu się wyminąć go. Tyr węszył jeszcze przez chwilę, a potem krzyknął: - Burza! Grupa zatrzymała się. Tyr był znany z bardzo czułego powonienia i chociaż co młodsi usiłowali odnaleźć w ciepłym, wieczornym powietrzu znajomy zapach, Profesor nie czekał na ich opinię. Na zdaniu Tyra można było polegać, a poza tym mrok zapadał coraz szybciej. Pobiegli. W obozie musieli najpierw odnaleźć latarniki. Tu Gave znowu zamarudził. Jego latarnik był zaspany, a może podekscytowany nadchodzącą burzą którą teraz już wszyscy wyczuwali, tak, że upłynęła dłuższa chwila zanim poczuł małe łapki czepiające się sierści. Prawdę mówiąc mógł wziąć innego, ale lubił posługiwać się swoim latarnikiem. W strefach zamieszkałych noc trwała krótko i niewiele było okazji do spacerów w ciemności. Gave zapatrzył się na rozsypane po całym obozie, poruszające się światełka. Gromadziły się one przy zagrodach muków, gdzie przygotowywano transport płyt mających zabezpieczyć wykopy. Doskonale znany obraz dużych, szarych ciał, między którymi uwijały się mniejsze postacie opiekunów i kopaczy, zmienił się nie do poznania. Światła, jedne jaśniejsze, inne znów bledsze poruszały się płynnymi, harmonijnymi ruchami, by czasem na chwilę zniknąć przesłonięte ciałem muka lub któregoś z kansów. Przygotowania nie trwały długo i wkrótce karawana ruszyła powoli w stronę wykopów. Gave nie mógł dłużej patrzeć na rozciągniętą linię świateł. Był odpowiedzialny za jeden z odcinków i musiał zdążyć na miejsce przed wszystkimi. Posuwając się długimi susami dopędził i wyprzedził karawanę. Potem nieco zwolnił. Zanim przyniesiono płyty zdążył zaplanować rozmieszczenie dołów pozwalających na ostrożne cofnięcie się muków po założeniu tafli. Gdy kopacze skończyli pracę, odsunął się nieco i patrzył jak muki powoli zginają nogi i wypełzają spod równo założonej, półprzeźroczystej płyty z przetopionego piasku. Czuł ciężki zapach ich zmęczonych ciał. Można było wracać. Znowu nadeszła fala dręczącego uczucia. Usiłował znaleźć jego źródło, ale doszedł tylko do tego, że jest ono związane z ostatnimi odkryciami. Zdążył właśnie pomyśleć, że powinien z kimś o tym porozmawiać, gdy z dala mignęło światło latarnika Steve. Uśmiechnął się i przyspieszył kroku - Steve również zawsze pracował ze swoim latarnikiem. Spotkali się przed wejściem do domu Profesora, gdzie czekała już grupka asystentów. Właściwie wszystko było wiadome (burza zacznie się przed świtem i przez cały następny dzień będzie padał deszcz, więc Profesor urządzi naradę), mimo to wypadało poczekać, aż sam im o tym powie. Gave stanął przy Steve i cicho mruknął: - Chciałbym z tobą dzisiaj pogadać. Późno już, ale to może być ważne. Profesor pewnie będzie chciał, abyśmy przygotowali na jutro sprawozdania. Nie wiem co powiedzieć. - Znalazłeś coś? - Steve pomyślał, że musiało stać się coś ważnego, bo Gave pierwszy raz zwracał się do niego z taką prośbą. - Przyjdź do mnie jak się to skończy. Nie mylili się. Profesor w kilku suchych słowach zawiadomił o jutrzejszej naradzie, prosząc jednocześnie o przygotowanie sprawozdań z postępu prac. Zaczęli się rozchodzić. *** Gave trochę skrępowany zatrzymał się przed domem Steve, poczekał chwilę i zapukał. Odpowiedział mu wesoły głos zapraszający do środka. Uchylił ciężką kotarę. Steve leżał zwinięty w kłębek, goniec porośniętego długą sierścią ogona zakrywał mu nos i dolną połowę twarzy. Znad tej zasłony patrzyły uśmiechnięte oczy, zmrużone w jasnym świetle. - Zgaś tego latarnika. Nie mieszkam tak daleko. Mogłeś go nie brać. Gave był onieśmielony. Wydał bezgłośne polecenie i światło zgasło. Potem niechętnie mruknął: - Nie lubi być sam. Teraz i Steve był zakłopotany. Pomyślał, że stosunek Gave do przyjaciół jest trochę inny niż to bywa zazwyczaj. Oczywiście wszyscy lubili latarniki, muki czy też bitsy. U Gave było to jednak coś innego. Może dlatego, że był samicą. - Powinien mieć dzieci - pomyślał, a głośno powiedział. Przepraszam. Nie najlepiej cię przywitałem. Ułóż się wygodnie. Pogadamy. Milczeli przez dłuższą chwilę. Steve znowu myślał o Gave. Niby znali się dobrze, a mimo to niewiele o nim wiedział. Przesunął się tak, aby położyć mu głowę na grzbiecie. Z tej ciemności, spokoju i milczenia powstawało uczucie bliskości, jakiego doznawał dawno temu w domu rodzinnym. Steve zamyślił się. Do tej pory nie chciał mieć dzieci. Przerywanie na dwa okrążenia pracy i zajmowanie się wyłącznie wychowywaniem młodych nie było zbyt kuszącą perspektywą. A z drugiej strony, gdyby Gave...? - Nie masz rodzeństwa i nigdy nie miałeś młodych - ostrożnie ni to stwierdził, ni to zapytał Steve. Spokojny głos Gave potwierdził jego przypuszczenia. - Urodziłem się w pierwszym i ostatnim miocie moich rodziców. Było nas sześcioro. Wychowałem się tylko ja. Zmiany. To wyjaśniało wszystko. „Jeśli chociaż jedno z młodych umrze zanim miną dwa okrążenia, rodzicom i pozostałemu przy życiu potomstwu nie wolno dalej się rozmnażać”. Tak mówiło Prawo, a Steve znał je tak dobrze, jak każdy kans, czy przyjaciel. Nawet nie pomyślał o tym, że można by go nie przestrzegać. - Podobno kiedyś zdarzało się to dużo częściej. Nie myślmy o tym - powiedział trochę do siebie, a trochę do Gave. Zresztą po tej wyprawie poza strefy zamieszkałe i ja powinienem się z tym liczyć. Powiedz lepiej co cię do mnie sprowadza. Gave ostrożnie dobierał słowa. - Właściwie nie wiem. Mam jakieś uczucie niepewności. To się łączy z naszymi badaniami. Steve zawahał się. - Gave, czy spojrzałeś na wykopy wtedy, gdy kazałem latarnikowi świecić najmocniej? To było tuż po założeniu płyt. Nakrywaliśmy tylko miejsca, gdzie coś znaleziono. Pozostałe były odsłonięte. Jeden muk został w tyle, więc chciałem mu oświetlić drogę. I wtedy zobaczyłem, że płyty leżą w równych szeregach. Odległości między nimi były jednakowe. Profesor robił plany wykopów. Pewnie ma to zaznaczone. Może o tym chce z nami mówić? Gave zastanawiał się przez chwilę. - Nie widziałem tego, ale coś mi się przypomniało. Znalazłem dzisiaj cienki, płaski kawałek metalu wygięty tak, że jego końce nie stykają się ze sobą. Metal wygląda jak te nowe próbki, które pokazywał nam Profesor. - Ależ on musiał tu leżeć przez wiele tysięcy okrążeń. - Wygląda tak samo jak tamten. Jest twardy i daje się zginać. - Otrzymanie metalu było największą sensacją w ostatnim okrążeniu. Nie potrafimy jeszcze kształtować go - Steve był coraz bardziej zainteresowany. - Nie to jest najważniejsze. Metal jak metal. Będą go długo badali zanim powiedzą coś pewnego. Wydawało mi się. że widziałem już podobną rzecz i teraz przypomniałem sobie. Pamiętasz ten dziwny przedmiot zrobiony z nieznanego materiału? Ten, który badał ostatnio Profesor. - Niemożliwe - głos Steve wyrażał raczej zdziwienie niż powątpiewanie. - Jest bardzo podobny, ale kilka razy mniejszy. Leży przy szkielecie, a dokładniej mówiąc obejmuje jego szyję. - Profesor też uznał, że jest to ozdoba noszona na szyi Steve odzyskiwał pewność siebie. Głos Gave stawał się coraz cichszy. - Tak, ale szkielet ma rozmiary najwyżej dwutygodniowego kansa, a należy do osobnika dorosłego. - Niemożliwe. Musiałeś się pomylić. Przecież nieodsłaniałeś całego szkieletu bez zawiadomienia Profesora. - Odkopałem tylko szyję i dolną szczękę. Zęby są zupełnie starte. Niektóre nawet powypadały. On był stary. - Może to były zmiany? - Kości są bardzo cienkie. Mógł ważyć nawet sto razy mniej niż dorosły kans. Przy tak dużych zmianach nie powinien żyć długo. - Nie wiadomo - Steve zastanawiał się przez chwilę. Ostatni znaleziony przez niego szkielet dorównywał niemal wielkością i wagą szkieletom osobników żyjących współcześnie. Zazwyczaj znajdowano mniejsze. - Musisz natychmiast iść do Profesora. I tak będzie miał pretensję, że nie zawiadomiłeś go od razu po nakryciu wykopów. Może to jednak były zmiany? Nie znali jeszcze Prawa... - Tak, nie znali jeszcze Prawa, ale za to znali metal i umieli go kształtować. Znali też dziwny materiał... - teraz Gave mówił głośno. - ... i cmentarze - dokończył Steve. - Co?! - To jest cmentarz. Pamięć Gave podsunęła mu wreszcie obraz będący źródłem jego niepokoju. Duży, popękany kamień, który musieli usunąć zanim dotarli do znaleziska miał regularny kształt i gładkie powierzchnie. *** Czas rozpoczęcia narady dawno już minął i zebrani zaczęli się niecierpliwić. Wszyscy wiedzieli, że w nocy Gave i Steve obudzili Profesora, gadali z nim do rana, a potem ruszyli pędem w kierunku wykopów. Nieliczni świadkowie z upodobaniem opisywali obraz Profesora usiłującego biec tak szybko, jak Gave czy Steve. Gonili tak, że tylko im uszy klapały - opowiadał Har. Profesor dwa razy zatrzymał się żeby strzepnąć wodę, mruknął coś i znowu pobiegł. Mogli poczekać, aż przestanie padać. - Pewnie niedługo wrócą. Ciekawe, co oni tam znaleźli? Wieczorem ani Gave, ani Steve nie rozmawiali z Profesorem, ale w nocy owszem, nawet obaj jednocześnie. - Steve musiał najpierw omówić to z Gave, albo Gave ze Steve - mruknął Har z przekąsem. Ktoś roześmiał się, ale zaraz umilkł. Na salę wszedł profesor, a za nim wsunęli się Gave i Steve. Profesor wyszedł na środek. - Moi mili! Przygotowując wnioski na dzisiejszą naradę nie wiedziałem o wielu rzeczach. Zanim opowiem wam o nich, chciałbym podsumować znane wszystkim fakty. Po pierwsze - jesteśmy na obszarze znajdującym się poza strefą zamieszkałą. Odkrycia szkieletów prakansów dokonała przypadkowo grupa poszukiwaczy gligu, występującego tutaj w znacznych ilościach. Po drugie - do tej pory wydobyliśmy dziesięć szkieletów. Wszystkie one należą do prakansów, choć różnią się znacznie między sobą. Wyjątek stanowią trzy, średniej wielkości szkielety. Prakansy, do których one należały były do siebie podobne bardziej niż to bywa obecnie w przypadku rodzeństwa. Każdy z nich, prawdopodobnie we wczesnej młodości został pozbawiony ogona. Odznaczają się one również nieprawidłową budową szkieletu. Dolna część twarzy jest skrócona podobnie, jak obserwujemy to współcześnie. Wśród pozostałych siedmiu szkieletów każdy jest inny. Egzemplarz znaleziony przez grupę Steve jest największy i prawie dorównuje nam wielkością. Pozostałe są mniejsze. Zaznaczam, że wszystkie szkielety należą do osobników dorosłych. O szkielecie znalezionym przez grupę Gave będę mówił osobno. Na podstawie tego bardzo pobieżnego przeglądu nasuwają się następujące pytania... Profesor mówił dalej. Niektórzy zaczęli notować. *** Rakieta kończyła szóste okrążenie. Bill siedział wygodnie rozparty w miękkim fotelu. Z umieszczonego nad nim głośnika płynął monotonny głos: - Rzym nie odpowiada - Paryż nie odpowiada - Londyn nie odpowiada... - Lądujemy w Londynie. To znaczy na miejscu, gdzie był Londyn - poprawił się po chwili. Komputer recytował dalej: - Kair nie odpowiada - Moskwa nie odpowiada - Tokio nie odpowiada.. Przez chwilę pracowały hamownice. - Nowy York nie odpowiada - Los Angeles nie... - Przestań! - krzyknął Bill. Głośnik umilkł. Dlaczego się wściekam? - myślał. - Minęło sto tysięcy lat. Kto mnie ma witać? Orkiestra dęta i dziewczynki w ludowych strojach? Ostatecznie to wszystko nie jest taką niespodzianką. Po stu tysiącach lat nikt nie wraca do tego co zostawił. Po stu tysiącach lat w ogóle się nie wraca. Rakieta osiadała powoli. - Raport! - powiedział Bill. - Dwudziestokrotny wzrost średniego tła. Skażenie długożyciowymi izotopami. Pod powierzchnią stwierdzono istnienie silnych źródeł promieniowania. Wszystkie pozostałe parametry korzystne. Szczepionki przygotowane. - Co oni tu wyprawiali? - myślał. - Przecież jeszcze przed moim odlotem publikowano prace na temat wzrastającej liczby mutacji. Tło jest dwadzieścia razy większe w porównaniu z ostatnimi znanymi mi wartościami. Ile tu było w okresie szczytowym? Obawiam się, drogi Billu, że czeka cię nowa wyprawa badawcza. Usiłował żartować, ale było mu smutno. Świat, od którego uciekł niewiele mu ofiarował. Opinię lekarską: „Nieprzystosowany. Obniżony próg wytrzymałości na ból, hałas i obciążenia psychiczne”, wieloletni pobyt w sanatoriach i wreszcie Wielką Szansę - możliwość lotu do gwiazd. Prawo wyboru między życiem w klinice, hibernacją na Ziemi i hibernacją w kosmosie. Wybrał to ostatnie. A teraz wrócił. Ze ściany wysunął się podajnik z dwiema małymi tabletkami. Machinalnie przełknął je i powiedział: - Opiekę lekarską mam tu pierwszorzędną. Nic dziwnego. Jestem przecież jedynym pacjentem. - Jesteś zmęczony i powinieneś iść spać. Bill podniósł się i przeciągnął. - Chyba masz rację. Obudź mnie, gdyby się coś stało Poszedł do kabiny i położył się. Napięcie powoli mijało. Był senny. Przez zasłonę snu docierał głos komputera. - Niezidentyfikowane obiekty w odległości około dwudziestu kilometrów. Prawdopodobnie zwierzęta. Jeśli nie zmienią kierunku, będą tu za godzinę. To wystarczyło, aby się ocknął: - Wzmocnić osłonę. Przygotować środki obrony. Tylko obrony - podkreślił. - Ciekawe - myślał. - Ludzi nie ma, a są zwierzęta. A może to ludzie cofnięci w rozwoju? Ostatecznie brak miast, łączności radiowej i widocznych śladów rozumnej działalności oznacza tylko koniec znanej mi cywilizacji. Co się z nimi stało? Przeszedł do sterowni. - Obraz. Komputer spełnił jego życzenie. Cała ściana zajaśniała zielenią łąki zalanej słońcem. W środku ekranu widać było kilkanaście dużych zwierząt. Niektóre z nich poruszały się na dwóch, inne na czterech nogach. - Obiekty nadają w zakresie ultradźwięków. Sygnały są uporządkowane. To nie byli ludzie. Wielkie ciała, porośnięte długimi, spływającymi do ziemi włosami. Duże głowy osadzone na potężnych szyjach. I te barwy: od szaroniebieskiej przez białą, żółtą, pomarańczową, wszystkie odcienie brązu, aż do głębokiej czerni. - Czy znasz podobne zwierzęta? - zapytał. - Nie znam. Przeszkadzasz mi - w głosie komputera brzmiała uraza. Zamilkł. Wiedział, że komputer stara się zarejestrować jak najwięcej sygnałów, pracując jednocześnie nad ich rozszyfrowaniem. Co to za zwierzęta? Bezradna pamięć podsuwała mu tylko nic nie znaczące nazwy: słonie, hipopotamy, tygrysy... - Przecież niektóre z nich oglądałem na rysunkach w książkach z bajkami. Chyba to tygrysy, ale czy można wierzyć tamtym ilustracjom? Zresztą tygrysy wyginęły wiele setek lat przed moim odlotem. Podobnie jak słonie i hipopotamy. Są bardzo duże. Może to nosorożce? Gdy byłem mały pojechałem kiedyś do Centralnego Muzeum Zwierząt Wymarłych i Wymierających. Były tam konie, krowy, owce, świnie, a nawet dwie zasuszone muchy, ale takich zwierząt na pewno nie widziałem. Sto tysięcy lat. Jaki gatunek przetrwał mimo wieloletniej hegemonii człowieka, mimo wzrostu promieniowania i zmiany warunków klimatycznych? Zwierzęta na ekranie były coraz lepiej widoczne. Szły teraz wolno i jakby niepewnie. - Z góry musi to wyglądać jak żywy, wielobarwny dywan myślał. - Tego prawie czerwonego można dostrzec chyba z odległości dwóch kilometrów. Nie mają wrogów. O to już my zadbaliśmy. Na pierwszy ogień poszły wielkie, dzikie drapieżniki. Potem te mniejsze i duże zwierzęta roślinożerne. Pięćset lat przed moim urodzeniem nie było już ani jednego. Gdy wynaleźli pola planktonowe wymarły zwierzęta hodowane na mięso. Pozostały tylko te, które trzymali ludzie dla rozrywki, a i ich było niewiele. Przypomniał sobie widzianą w dzieciństwie małą, żółtą kulkę, która podskakiwała i ćwierkała. - To jest sztuczne? - zapytał. - Nie, synku. To jest kanarek - odpowiedział wtedy ojciec. Potem pokazali mu jeszcze złote rybki. W sanatoriach nie było zwierząt i Bill nigdy więcej ich nie spotkał. - Zaszczep się i zjedz śniadanie - oznaczało to, że komputer kończy pracę. Przeszedł do gabinetu lekarskiego, podsunął rękę pod uniwermed, a potem skierował się do kuchni. Śniadanie nie trwało długo. Przełykając ostatnie kęsy wrócił do sterowni. - Skończyłem - oznajmił komputer. - Jeżeli masz ochotę, możesz iść pogadać z nimi. Zastanawiają się co to jest. Mają nawet ciekawe koncepcje. Potem dam ci dokładne tłumaczenie. - Kim oni są? Co się stało z ludźmi? - Nie wiem. Brak danych. - Idę. Otwórz mi. Był przy wyjściu zanim klapa przybrała poziome położenie zmieniając się w platformę, na której mógł wygodnie stanąć. Poprawił mikrofon i nadajnik łączący go z komputerem. Zwierzęta widząc ruch cofnęły się, a potem znowu zbliżyły, tworząc półkole otaczające rakietę. - Kim jesteście? zapytał. - Jesteśmy kansy. A kim ty jesteś? - Ja jestem człowiekiem. Nie widzieliście nigdy ludzi? - Nigdy nie widzieliśmy nikogo takiego jak ty. Masz bardzo dziwny zapach. Skąd się wziąłeś? - Odszedłem stąd bardzo dawno temu. Teraz wróciłem. - Przecież tutaj nie ma takich jak ty. - Byli. Na pewno byli. Co się z nimi stało? - Nie wiemy. Prowadzimy kroniki od wielu tysięcy lat. Nie ma w nich twojego zapachu. - Czy znacie całą Ziemię? - Znamy nawet strefy zakazane, ale tam też nie ma ludzi. Zejdź do nas. - Możesz zejść. Włączam pole indywidualne. Otwieram przejście w osłonie w chwili zero. Dziesięć, dziewięć... Bill zeskoczył z platformy i ruszył w kierunku zwierząt. Były śliczne. Stały teraz na tylnych łapach podwinąwszy ogony tak, że tworzyły śmieszną poduszeczkę na piersiach i brzuchu. - To, co stoi za tobą, to twój przyjaciel? Komputer skomentował tłumaczenie: - Uwaga. Słowo użyte nie ma odpowiednika w ludzkim języku. „Przyjaciel” tylko w pewnym stopniu oddaje jego znaczenie. Bill odwrócił się. Za nim nie było nikogo. Na tle nieba rysował się tylko ciemny, wydłużony kontur rakiety. - Co to znaczy „przyjaciel”? - Przyjaciele robią to, czego my nie potrafimy: świecą w mroku, podnoszą ciężary, przenoszą wiadomości... Bez nich nie moglibyśmy żyć. - Przyjacielem nazywacie maszynę? - Co to znaczy „maszyna”? Bill wydał polecenie: - Komputer. Przyślij transporter. Komora bagażowa otworzyła się i wypełzła z niej długa platforma. Gdy przeniknęła przez osłonę siłową, zatrzymała się i Bill wskoczył na jej powierzchnię. - Gdzie to ma głowę? Jak tym kierujesz? - pytały kansy. - Maszyna nie ma głowy. Kieruję nią głosem. - Nie ma głowy, a rozumie co do niej mówisz? - Ona nie rozumie. W środku ma zapisane, co ma robić, gdy powiem jakieś zdanie. Nie potrafię wam lepiej wytłumaczyć. - To pokaż. Zrób tak, żeby ruszyła i skręciła w lewo. - Chcecie się ze mną przejechać? Może któryś z was wejdzie tutaj. Żółty kans wskoczył na transporter. Ruszyli. Po gładkiej łące mógł jechać z szybkością ponad sto kilometrów na godzinę, ale ograniczył się do czterdziestu. Prawie wszystkie kansy towarzyszyły mu biegnąc długimi susami. Na miejscu spotkania został tylko jeden, brązowy osobnik. Po krótkiej przejażdżce Bill zawrócił. - Maszyna się zmęczyła? - znowu pytały kansy. - Maszyna się nie męczy. Czasem tylko jest popsuta. - To znaczy, że umiera? - Ależ nie. Trzeba ją wtedy naprawić. Czy wy naprawdę nie znacie maszyn? - Nie. Mamy tylko przyjaciół - Billowi wydawało się, że w słowach tych wyczuwa smutek. I wtedy zrozumiał wszystko. Rozpatrywał możliwość wojny jądrowej i bakteriologicznej, degeneracji i inwazji przybyszów z kosmosu, ale nie pomyślał o tym, że ludzie mogli po prostu odejść Zostawić skażony piasek i skażoną wodę płynącą betonowymi ściekami. Skąd Kansy mogłyby mieć maszyny, jeśli nawet glinę przywożono z Marsa? Musiałyby chyba przebierać atom po atomie, żeby znaleźć żelazo, siarkę, miedź, ołów, nie mówiąc już o rzadziej występujących pierwiastkach. Tyle razy całą powierzchnię Ziemi przeczesywały automaty poszukiwawcze, że nie było na niej nieznanego kawałka metalu, czy rudy ważącego więcej niż kilogram. Mogłyby wykorzystać drewno, ale drewno przywożono z Wenus, bo drzewa nie chciały rosnąć przy istniejącym zapyleniu atmosfery. Surowce energetyczne? Węgiel skończył się w dwudziestym drugim wieku. Ropa naftowa jeszcze wcześniej. Naturalne pierwiastki promieniotwórcze? Sam pomysł był śmieszny. Pod koniec dwudziestego trzeciego wieku za rudę uważano minerał zawierający trzy razy więcej uranu niż przeciętna skała. Kansom pozostały zwierzęta. Przypomniał sobie, że dawno temu ludzie wykorzystywali siłę koni i wołów. W takim razie słowo „przyjaciel” oznaczałoby po prostu zwierzę hodowlane. Zapytał o to komputer, ale ten zaprzeczył: - Znam to pojęcie. Im chodzi o coś innego. Bill znowu zwrócił się do kansów. - Przyjaciele to istoty żywe? - Tak. - Hodujecie je i używacie do pracy? - Co to znaczy hodować? - No, opiekować się nimi, budować dla nich domy... - Nie rozumiemy. My opiekujemy się nimi, a oni nami. - Ale wy jesteście wyższym gatunkiem. - Co to znaczy wyższy gatunek? - To znaczy, że wy ustalacie inne prawa dla siebie, a inne dla przyjaciół. - Prawo jest jedno dla wszystkich, którzy żyją w strefie zamieszkałej. - A jeżeli ktoś żyje poza tą strefą? - Wtedy nie jest przyjacielem. - A co ma robić, jeśli chce nim zostać? - Musi podejść do strefy zamieszkałej, zgłosić się u dozorującego, a potem przebywać na wyznaczonym terenie przez jedną dwudziestą średniego czasu życia swojego gatunku. - Nie może iść od razu do strefy zamieszkałej? - Tego nigdy nie wolno robić. Tak mówi Prawo. - Bronią się przed skażeniami - pomyślał Bill. - Zupełnie sprytnie to wymyślili Tylko jak długo będzie trwała ta sielanka? Wszyscy są równi, wszyscy mają jednakowe prawa.. Ciekawe, co oni jedzą? Zapytał o to. - Jedzenie dla wszystkich dają pola. Ono tam ciągle powstaje. A więc pola planktonowe pozostały. Obraz społeczeństwa kansów i ich przyjaciół, jaki sobie wytworzył na podstawie tej rozmowy nie był wewnętrznie sprzeczny. Pola planktonowe karmiły kiedyś trzysta miliardów ludzi. Minie jeszcze wiele wieków, zanim na Ziemi będzie tyle istot żywych. A ludzie już tu nie wrócą. Bo i po co? Nawet gdy za setki tysięcy lat biosfera zregeneruje się, nie będzie tu nigdy złóż surowców mineralnych. Może właśnie po tym można rozpoznać planety, na których żyliśmy? - Czy mam ich szukać? - myślał Bill. - W Układzie Słonecznym i w Układzie Proximy na pewno nie ma ludzi, bo przecież przylatywaliby czasem na Ziemię. A jeśli nawet znajdę ich, to co wtedy? Kim oni są teraz? Popatrzył na milczące kansy. One też mu się przyglądały. - Mówisz, że odszedłeś stąd wiele lat temu. Czy wiesz coś o prakansach? - po raz pierwszy odezwał się brązowy kans, jedyny, który nie pobiegł za transporterem. - A co wy o nich wiecie? - Znaleźliśmy ich szkielety, a przy nich wyroby z metalu. Byli na bardzo wysokim szczeblu rozwoju. O wiele wyższym od naszego. Potem kultura ta musiała zaginąć, bo w kronikach nie ma o nich żadnej wzmianki. Jeśli żyłeś dawno temu, musiałeś coś o nich słyszeć. - Chciałbym zobaczyć te szkielety. Być może nazywaliśmy je inaczej. - Chodź. Pokażemy ci! - Wydawało się, że brązowy kans jest uszczęśliwiony. - Poczekajcie. Nie umiem biegać tak szybko jak wy! - Bill wskoczył na stojący obok transporter. *** Stali przy jednym z wykopów. Profesor powiedział: Te nasze najciekawsze znalezisko. Coś ci pokażę. Zszedł na dół, a po chwili wrócił niosąc wygięty w kształcie obręczy kawałek żółtego metalu. - Zobacz, jakie to ładne. Bill delikatnie odebrał znaleziony przedmiot i zdmuchnął osiadły na nim pył. Na gładkiej powierzchni błysnął napis: „Nazywam się Perełka”. Człowiek pochylił się nad wykopem. W dole leżał świetnie zachowany szkielet karłowatego pinczerka. I wtedy Bill roześmiał się. Śmiał się tak, że musiał usiąść na brzegu wykopu, a grube łzy spływały mu po twarzy. Bo jakie jeszcze hipotezy naukowe mogli wysnuć ci zmutowani potomkowie psów badając londyński cmentarz swoich przodków? Minęła dłuższa chwila zanim podniósł wzrok. Złota głowa Gave przesłaniała mu słońce. - Czy mógłbym zostać waszym przyjacielem? - zapytał człowiek. SNY O ROZUMIE - Nie ma nic gorszego niż taka praktyka - myślał Jurek. - Co tu ciekawego? Rasowe krowy? Nowa obora? Popołudniowe słońce przyjemnie grzało jego białe, nie opalone jeszcze plecy. Leżał w trawie leniwie przerzucając kartki książki. Wreszcie ułożył się wygodnie i zaczął czytać. „Trzy lata temu Ail skończył wydział zootechnologii. Dość długo szukał potem pracy, bo chciał, aby była ona nie tylko dobrze płatna, ale i ciekawa. Wreszcie szczęście uśmiechnęło się i do niego. Uzyskał posadę inspektora zoofabryk w sześcianie G-85. To było dwa lata temu. Uśmiechnięty, promienny Ail latał z jednej planety na drugą i sprawdzał czy automaty prawidłowo kierują hodowlą. Czasem poprawił jakieś niedopatrzenia, zmodyfikował technologię obróbki surowca, skontrolował jakość gotowego produktu... Urlopy spędzał w domu, na swojej rodzinnej Avedzie. Tam w cieniu hyponodusa wyciągał wszystkie pyndeki i wystawiał je na wiatr, rozkoszując się delikatnym mrowieniem na czubkach gilenod. Tak było i teraz. Ail leżał w cieniu. Słoneczko świeciło. Cichutko, rozkosznie... I nagle wszystko zmieniło się w koszmar. W odległości co najwyżej pięciu metrów przeszedł Alado z czerwonymi naszywkami doktora nauk. Ale żeby tylko przeszedł! On zawrócił i dwa razy przeparadował przed Ailem, podtykając mu niemal pod oczy te swoje naszywki. Ail nie wytrzymał. Poderwał się z miejsca, które do tej pory wydawało mu się najwygodniejszym miejscem we wszechświecie i podbiegł do Alado. - Zrobiłeś doktorat - powiedział. - Gratuluję. - Ach, to nic trudnego. Samo jakoś przyszło. Ale dziękuję ci, dziękuję... Teraz idę na obiad do profesora Joto. Przepraszam cię bardzo... I już go nie było. Ail trząsł się ze złości. - Doktor! Ładny mi doktor. Na studiach był gorszy ode mnie, a teraz proszę... Co to jednak znaczy poparcie. A ja co? Nic. Latam, jak latałem dwa lata temu. Dziś tu, jutro tam. Wylądować, wysiąść, wystartować, wylądować... I tak ciągle... Przez całe życie?! Nie!!! Dosyć tego! Jak taki Alado zrobił doktorat, to i ja go zrobię. Tematy są. Trzeba tylko wybrać jeden z nich, znaleźć promotora i brać się do roboty. Koniec lenistwa. Jak taki Alado... Nie mógł już uleżeć pod hyponodusem. Biegał po domu wykręcając pyndeki. - Alado!!! Ten głupi Alado zrobił doktorat! I jeszcze patrzy na mnie z góry. Nie!! Nie wytrzymam... Nic dziwnego, że przez pozostałe dni urlopu Ail chodził nadąsany, nie zwracając uwagi na otoczenie. Kilka razy nadepnął na rakola sąsiadów, młodszemu bratu przytrzasnął drzwiami górny pyndek, do matki mówił „Mo”, czego ona nie znosiła... Właściwie naraził się wszystkim tak, że rodzina i sąsiedzi odetchnęli z ulgą, gdy nareszcie wrócił do pracy. Sam nie odzyskał jednak spokoju. Startował, lądował, sprawdzał, startował... myśląc tylko o jednym. Jaki temat będzie najlepszy, najbardziej odkrywczy, a jednocześnie najściślej związany z jego pracą. I wreszcie znalazł to, czego szukał. Na trzeciej planecie krążącej wokół przeciętnego, żółtawego słońca. Słońce było niepozorne, planeta też nie najciekawsza, ale sama zoofabryka należała do najważniejszych w jego sześcianie. Produkowano tu unikalny związek chemiczny - keratynę, surowiec dla tysięcy zakładów. I ta właśnie zoofabryka była oczkiem w głowie Aila. Ilekroć tędy przelatywał nigdy nie omieszkał zajrzeć do niej, sprawdzić przyrost liczb keratyniaków, zbadać, czy są odpowiednio odżywiane... To było olśnienie. Jak zawsze przechadzał się długim, wąskim korytarzem pomiędzy boksami tych cudownych zwierząt. Zaglądał do środka, czasem poklepał któryś z egzemplarzy, zapamiętany dzięki wyjątkowej wydajności swoich gruczołów keratynogennych. Nagle usłyszał głos jednego z automatów kierujących produkcją: - Uwaga panie Ail. Do dwieście piętnastej izolatki dostarczane są egzemplarze o numerach 285 687 642 i 284 027 013. Proszę włączyć grawitatory. Powtarzam. Proszę unieść się na grawitatorach. Ail włączył pole siłowe. Prawie jednocześnie drzwi jednego z boksów otworzyły się. Po chwili ukazała się w nich okrągła, pokryta krótką sierścią głowa keratyniaka. Zwierzę rozejrzało się dokoła i nie zauważywszy wiszącego pod sufitem Aila wyszło na korytarz. Drzwi boksu cichutko się zamknęły, a jednocześnie podłoga korytarza zaczęła powoli sunąć w stronę izolatek. Keratyniak przyjął postawę wyprostowaną i podrapał się przednią łapą. Ail zamarł pod sufitem nie chcąc niepotrzebnie go straszyć. Powierzchnia transportera, stanowiąca podłogę korytarza poruszała się coraz szybciej. Zwierzę zatrzymało się jakby niezdecydowane, czy przestraszone. Jego skulona sylwetka zmniejszała się ginąc w nieskończenie długim korytarzu. I nagle coś się stało. Zwierzę zaryczało i rzuciło się do ucieczki. Gnało w kierunku Aila, ale ponieważ prędkość transportera była już dość duża, zbliżało się stosunkowo wolno. - Co to znaczy? - myślał. - Chce się schować do swego boksu? Przestraszył się czegoś? Nic nie rozumiem. Keratyniak był już blisko Biegł długimi susami, a jego biaława, prześwitująca miejscami skóra błyszczała w świetle lamp. Piękny okaz o gęstej, ciemnej sierści. Samiec. Ail przyglądał mu się z upodobaniem. - Więcej takich - myślał. - Powinny wyhodować z niego... Z niego i z Keratynki... Keratynka? Keratynka? Numer 284027 013. To by się zgadzało. Keratyniak dotarł już do drzwi swego boksu i bezskutecznie usiłował znaleźć na ich gładkiej powierzchni coś, czego mógłby się uchwycić. Jego przednie łapy obmacywały błyszczącą płaszczyznę, a tylnymi przebierał tak szybko, że ich kontury niemal się zacierały. Wyglądało to bardzo zabawnie i wiszący pod sufitem Ail skręcał się w atakach tłumionego śmiechu. Zwierzę nie umiało dostrzec humorystycznych aspektów swojego postępowania. Wyraźnie traciło siły, a mimo to nie rezygnowało. Pochyliło się i wciąż przebierając tylnymi łapami, przednimi obmacywało dolne partie drzwi. Czas płynął. W pewnej chwili Ail zorientował się, że choć śmieje się jeszcze, cała ta sytuacja dawno już przestała go bawić. Było mu żal tego głupiego stworzenia, które z nieznanych powodów broniło się tak rozpaczliwie. - Co on wyprawia? - zapytał automat, wiedząc, że zmysły zwierzęcia nie odbierają sygnałów, jakimi on sam posługuje się przekazując informację. - Nie chce iść do izolatki. To nasz najbardziej wydajny egzemplarz. Powinniśmy skrzyżować go z Keratynka, ale... - Czy on tak zawsze? - Nie. Keratyniaki lubią wychodzić z boksów. Kiedyś umieściliśmy go z Keratynka i od tego czasu... - A z tamtego krzyżowania nie ma młodych? - Nie. Najpierw zachowywali się normalnie, ale po chwili wlazł w kąt i nie chciał już z niego wyjść. - Ja też bym nie chciał - powiedział Ail i ta właśnie myśl była najbardziej odkrywcza w jego długim, tyloma sukcesami uwieńczonym życiu. Nigdy nie przyznał się do tego, komu ją zawdzięczał: Keratynce i tej ohydnej Awolce. Dwie istoty: Keratynkę - wspaniałą samicę z gatunku keratyniaków i Avolkę, sekretarkę dyrektora Głównego Inspektoratu Zoofabryk łączyło coś, co trudno byłoby nazwać podobieństwem. Coś, co budziło w Ailu taką samą chęć ucieczki, wstręt i wiele innych uczuć, których nawet nie umiał nazwać. Nie znaczy to bynajmniej, że Awolka była dlań niegrzeczna. Wprost przeciwnie. Była bardzo miła. Dla niego i dla wszystkich młodych inspektorów. I to było jeszcze gorsze. Otrząsnął się na samo wspomnienie jej pieszczotliwego głosu: - Pan inspektor Ail ma wspaniałe pyndeki. Tak, panie inspektorze. Pan się u nas marnuje. Młodzi inspektorzy powinni być kierowani na najodpowiedzialniejsze odcinki. Tu, w centrali. Oczywiście nasz dyrektor bardzo dobrze wyraża się o panu. Kiedyś słyszałam jak mówił: „Ten nasz Ail”. Rozumie pan: „Ten nasz Ail”. To tak przyjemnie brzmi. Przypomnę mu te słowa przy rozdziale nagród. Na pewno o panu nie zapomnimy. A czy pan będzie o nas pamiętał?... Będzie pamiętał, na pewno będzie pamiętał. Wyciągnęła trzy pyndeki i machała nimi tuż przy jego oczach. Cofnął się, lecz wciąż wydawało mu się, że czuje dotyk ich suchej, chropowatej skóry. Chciał uciec, ale nie mógł się przecież narazić sekretarce samego dyrektora. Tymczasem Awolka ciągnęła dalej: - To takie przykre. Tylu pięknych inspektorów pracuje poza naszym układem. Wiem, że jesteście tam potrzebni. Wiem, że nasza cywilizacja nie może zrezygnować z waszych eskapad... Mogła tak gadać w nieskończoność. Ail wisiał pod sufitem i wyobrażał sobie, że to właśnie jego, nie tego biednego keratyniaka mają zamknąć w izolatce. Z Awolką. Jak by się bronił? Chyba tak samo głupio i beznadziejnie. Zwierzę osłabło i upadło na transporter. Jego nieruchome ciało dawno już zniknęło w dali, a Ail wciąż nie mógł się uspokoić. Wizja tygodni spędzonych sam na sam z Awolką była tak przerażająca, że nie zgodziłby się na to, nawet gdyby wiedział, że ich dzieci będą miały piękną, jedwabistą sierść i twarde, długie pazury. Ze będą wspaniałymi egzemplarzami hodowlanymi, źródłem keratyny, która jest surowcem... I wtedy znalazł to, czego szukał. Temat pracy doktorskiej: Analiza nieinstynktownych zachowań wspólnych zwierzętom i istotom rozumnym. *** Minęło pięć lat. Onieśmielony Ail siedział w gabinecie profesora Joto przekładając z pyndeka do pyndeka egzemplarz swojej pracy doktorskiej. Wszedł tu przed chwilą. Profesor poprosił go by usiadł. Zamienili kilka nic nie znaczących uwag o pogodzie. Teraz zapadła cisza. Czas było rozpocząć właściwą rozmowę. - Mam do pana prośbę - powiedział nieśmiało. - O co chodzi? - profesor siedział za biurkiem i małymi, świdrującymi oczkami patrzył na Aila. - Napisałem pracę, która mogłaby być moją pracą doktorską. Chciałbym, aby pan profesor był moim promotorem. - I teraz dopiero zwraca się pan do mnie? Teraz, gdy praca jest już ukończona? - Najpierw zbierałem materiały. To trwało bardzo długo. Cztery lata. Potem, gdy zacząłem je porządkować, zorientowałem się, że muszę zrobić jakieś notatki, wyciągnąć wnioski... Przepisałem to i... Oczywiście nie łudzę się, że wszystko jest już w porządku, że... - No dobrze. Chce pan, abym to przeczytał... Porobił uwagi... A czy pan wie jak mało mam czasu? Ilu jest takich chętnych? Tych, co pracują naukowo, a nie szwendają się po jakichś zakazanych dziurach? - Pewnie nie mam racji, ale wydaje mi się, że uzyskałem ciekawe wyniki. - Każdemu tak się wydaje. - Panie profesorze! - Ail zdobył się wreszcie na odwagę To jest bardzo ważne. Dla nas wszystkich. Kiedyś otrzymywałem u pana najwyższe możliwe oceny. Byłem dobrym studentem. Teraz oczywiście mogę się mylić, ale... Niech pan zaryzykuje... Może powiem tylko jakie uzyskałem wyniki... To nie potrwa długo. Profesor zawahał się. - A jaki tytuł ma pańska praca? - zapytał. - Zmieniałem go wielokrotnie. Teraz nazwałem to: „Badania nad przyczynami zagłady społeczeństw różnych istot rozumnych”. - Piękny temat. Tylko, o ile wiem, znamy już przyczyny zagłady społeczeństw. Z historii. Nie zajmuję się tą dziedziną nauki. - Mnie chodzi o różne istoty rozumne. Nie tylko o nas. - Takie społeczeństwa nie istnieją. A przynajmniej do tej pory ich nie spotkaliśmy. Nie ma nawet śladów świadczących o tym, by kiedykolwiek istniały. - Są takie ślady. Odkrył pan coś nowego? - profesora coraz bardziej interesowała praca którą Ail wciąż jeszcze przyciskał do siebie. - Niewiele. Raczej zacząłem inaczej interpretować znane wszystkim fakty. - Niech pan mówi. - To się zaczęło od keratyniaków. Pamięta pan? Obcinamy im sierść i pazury, które następnie przerabiamy na keratynę. Byłem inspektorem tej zoofabryki. W sześcianie G-85. Zainteresowałem się nimi, ponieważ niektóre ich zachowania były dość dziwne. Zbierałem literaturę, studiowałem obyczaje... Wśród różnych prac znalazłem kilka podających rozmieszczenie planet zamieszkanych przez te zwierzęta. Tak. Ta sprawa była już wielokrotnie omawiana. Zwierzęta potrafią przebywać lata świetlne po to tylko, by znaleźć planetę, na której mogą się rozmnażać. Instynkt wędrowny występuje zresztą nie tylko u keratyniaków. Obserwujemy go również u synorusów, garuków i innych. W swoich wędrówkach posługują się one napędem chemicznym, elektrycznym, atomowym, a również anihilacyjnym i plazmowym. Natura potrafi pokonać wszystkie przeszkody. - Na planetach zamieszkanych przez keratyniaki istniały sztuczne budowle, często wymyślnie zdobione. - Instynkt osiedleńczy i zdobniczy. To też znana historia. - Czy nie uważa pan, że zbyt wiele ich zachowań tłumaczymy instynktem? - Taaak... Przeczytam pana pracę. Myślałem kiedyś o tym, ale... Wie pan doskonale, że problem ten jest problemem typowo akademickim. Nawet jeśli udowodniłby pan, że istoty te są rzeczywiście rozumne, niczego to nie zmieni. Nasz gatunek musi się rozwijać. A ich inteligencja...? Zresztą niech pan posłucha, co na ten temat pisze jeden z naszych największych uczonych. Profesor wstał i z podręcznej biblioteczki wyjął opasły tom. ... „Dla pyndekusa, jako istoty rozumnej - zaczął czytać obowiązkiem wobec samego siebie, wobec własnej rozwijającej się cywilizacji, oraz wobec przyszłych pokoleń, jest pełne wykorzystanie tych bogactw, które zastał w swoim otoczeniu. Ponieważ rakiety umożliwiają nam loty poza naszą planetę, wszystkie planety powinny być traktowane na równi z naszym globem macierzystym, jako wiano podarowane nam przez przyrodę. Planety, asteroidy, słońca, określają zapas materii, jaką dysponujemy w charakterze budulca. Ilość energii w naszym skarbcu, to całkowita moc promieniowania, słońc. Ta moc powinna być zużytkowana dla życia pyndekusów, oraz dla napędu ich urządzeń przemysłowych. Nasz układ zapewnia światło i ciepło wystarczające dla życia tylko 3 x 1023 pyndekusów.” Profesor złożył książkę i wstawił ją na miejsce. - Tak pisali pionierzy naszej nauki - powiedział. - My realizujemy ich marzenia. - Przy tak dużej populacji gospodarka żywnościowa musi być bardzo racjonalna. - Oczywiście. Każda nasłoneczniona powierzchnia jest wykorzystana. - Panie profesorze. Na planetach zamieszkanych przez keratyniaki istniały kiedyś inne istoty żywe, które potem wyginęły. - Na naszej planecie też istniały kiedyś inne istoty żywe. - I też wyginęły. Niemal całkowicie. W pracy tej ośmielam się twierdzić, że jeżeli na jakiejkolwiek planecie powstaną istoty rozumne, w ciągu stosunkowo krótkiego na skalę kosmiczną czasu, giną pozostałe zwierzęta. To samo dzieje się na wszystkich planetach, na których istoty te się osiedlą. Wynika to właśnie z ich racjonalnej gospodarki. - A na ilu planetach w chwili odkrycia ich przez nas żył tylko jeden gatunek? - Na dwóch tysiącach ośmiuset czterdziestu pięciu. - Ile gatunków istot rozumnych odkryliśmy zgodnie z pana teorią? Dwadzieścia trzy. Dwadzieścia wytępiliśmy. Pozostałe hodujemy w zoofabrykach. - Tak. I to są pańskie „przyczyny zagłady społeczeństw różnych istot rozumnych”. Jakie pan z tego wyciągnął wnioski? - Musimy natychmiast zniszczyć wszystkie sondy wysłane w celu znalezienia innych istot rozumnych, przerwać nadawanie sygnałów... - Dlaczego?! - profesor niemal krzyczał. - Twierdzę, że podane przed chwilą informacje, nie są informacjami przypadkowymi. Są prawem. W wyniku spotkania dwóch gatunków istot rozumnych jeden z nich zostaje zniszczony. Ten słabszy. - A przyjaźń, współpraca? - Owszem. O ile nie mają czegoś, co nam jest potrzebne. - Keratyny, finałów, czy obszarów nadających się do kolonizacji? - Im społeczeństwo bardziej rozwinięte, tym różnorodniejsze są jego potrzeby - poważnie odpowiedział Ail. Profesor powoli uspokajał się. - Do tej pory wygrywaliśmy. Keratyniaki, synorusy, charniki... - Oni też wygrywali. Teraz są już tylko hasłami w encyklopediach i w słownikach. Z nami stanie się to samo. Jeżeli przegramy. - No dobrze, ale... - Mówmy przez chwilą o czymś innym. Panie profesorze, które zwierzą jest sympatyczniejsze: rakol czy keratyniak? - Jasne, że rakol. One są nie tylko sympatyczne, ale i mądre... Łatwo się uczą, są uczuciowe, serdeczne... Nie ma nawet porównania z keratyniakami. - Czyli łatwiej jest zabić keratyniaka, niż rakola. Nawet gdyby keratyniak okazał się istotą rozumną. - Tak. Ja wiem, że to głupio brzmi, ale tak jest. - Zwierzęta z naszego cyklu ewolucyjnego są nam uczuciowo bliższe, niż istoty powstałe w wyniku innych cykli. A przecież i nasze zwierzęta wytępiliśmy. - Jeśli chodzi o uczucia, to pewnie i tak jest. Ale my kierujemy się przede wszystkim rozsądkiem. Jesteśmy istotami rozumnymi i powinniśmy umieć porozumieć się z innymi rozumnymi istotami. Rozpoznać je. - Ale uczucia pozostają. Zresztą, czy naprawdę tego chcemy? Po co te wszystkie sondy, sygnały, jeżeli i tak widzimy to, co chcemy widzieć, wierzymy w to, w co chcemy wierzyć... Gdybyśmy uznali, że którekolwiek z poznanych przez nas zwierząt są istotami rozumnymi, musielibyśmy zrezygnować z zajętych przez nie planet. - Więc czego pan chce? - Musimy zbadać dotychczas odkryte planety, odtworzyć gatunki, które na nich żyły, poznać ich historię. Czy moje prawo jest uniwersalne? Czy tylko my... *** Obudził się. Leżał niewygodnie skulony i było mu zimno. Słońce zachodziło. - Idiotyczny sen - pomyślał - Nawet nie wiem ile przeczytałem, a ile mi się przyśniło. Przewrócił kilka kartek i spojrzął na zakończenie. „W cieniu hyponodusa stanął jego pomnik - przeczytał. Zajął on co prawda najlepsze miejsce, ale Ail nie żałował tego. Wieczorami wymykał się chyłkiem i delikatnie gładził chłodny, biały kamień. Potem patrzył na swoje żółte naszywki profesora. Nareszcie był szczęśliwy”. - Mój sen też by się tak skończył - myślał ubierając się. Cóż za okrutna cywilizacja. Nawet trudno nazwać to cywilizacją. Przypominają małe, rozpieszczone dzieci, niszczące wszystko, co tylko wpadnie im w ręce. Jakie to idiotyczne. Wychodzą w kosmos nie umiejąc rozpoznać istot rozumnych. A może nie znali najprostszych definicji? Nie wiedzieli o tym, że zwierzęta kierują się tylko instynktem samozachowawczym i instynktem zachowania gatunku. W odróżnieniu od istot rozumnych. Te keratyniaki... Co one przypominały...? Szedł piaszczystą drogą rozjeżdżoną kołami ciężarówek. Już za kilka miesięcy będzie tu asfalt - pomyślał. - Tędy najłatwiej dojechać na teren budowy. Przepuścił samochód wiozący worki cementu i odczekał aż opadnie tuman kurzu. Gdy wyszedł znowu na drogę, ciężarówkę zasłoniły już pierwsze drzewa lasu. - Szkoda tego rezerwatu - pomyślał. - Ale cóż, powinniśmy tylko się cieszyć. Geologowie odkryli duże złoża rud żelaza. Będzie można ograniczyć import. A może i na eksport starczy? Ukośne promienie słońca oświetlały białe budynki pegeeru. Z przydrożnego pola wybiegł zając i kicał koleiną. Widocznie nie bał się ludzi. - Świetne tereny łowieckie - myślał Jurek. - Trzeba tu przyjechać... A swoją drogą ten wzorowy pegeer, wcale nie jest taki wzorowy. Obora, krowy... Owszem, to nawet reprezentacyjne, ale reszta...? W kapuście zające. Sady źle opryskane. Tłumaczą, że nie chcieli truć pszczół. Trzeba wymyślić inny sposób zapylania kwiatów i tyle... W oborach ryczały krowy. Powinien zajrzeć do nich. Był przecież na praktyce. Stanowiska ciągnęły się po obu stronach długiego, wąskiego korytarza. Było czysto i przytulnie. Wzorowa, nowoczesna obora przeznaczona dla kilkuset zwierząt. Pełna mechanizacja, podajniki paszy, bieżąca woda... Obraz doskonale znany z fotografii, filmów, telewizji, mimo to miał wrażenie że czegoś tu brakuje. Stał i patrzył. Drzwi jednego z boksów otworzyły się i wyszedł oborowy. - No dobrze, dobrze, maluśka - mruczał poklepując po pysku biało-czarną krową. Szedł w jego kierunku. - Dlaczego one tak się nie lubią - powiedział bardziej do siebie, niż do Jurka. - Muszę uważać na Krasulę. Takie to głupie. Krzywdę sobie zrobią... Chciał krzyknąć: „Co pan bredzi! Z naukowego punktu widzenia to są bzdury. Pan źle interpretuje...” Powstrzymał się. Jego pozostawiony w Warszawie pies nie lubił pekińczyka sąsiadów. Dlaczego? Nikt nie wiedział. Wyczuwał go przez zamknięte drzwi, odgadywał, że jechał przed nim windą, powarkiwał nawet na jego właścicieli... A inne pekińczyki lubił. Bawił się z nimi... - Zaraz, zaraz... - myślał Jurek. - Jaki to miało tytuł? „Analiza nieinstynktownych zachowań wspólnych zwierzętom i istotom rozumnym”? A przedtem... Co było przedtem...? Biały, jasno oświetlony korytarz. Po obu stronach boksy. Ciemna sylwetka skulonego, długorękiego człowieka. To był ten sam obraz. Czuł zwykły, zwierzęcy strach, gdy zasłaniając sobie oczy krzyczał na całą oborę: - Nie!!! Nie!!! Nie!!! Nie pozwolę doić istot rozumnych!!! WILKI NA WYSPIE - Wychodzę na korytarz - powiedziała Isia stojąc już w progu. Matka nie oderwała wzroku od hipnotyzatora. Szczupłe jej ręce zsunęły się z oparcia i niemal dotykały podłogi. Wydawało się, że drgają one zgodnie z ruchem białych, niebieskich i szarych plam wirujących na ekranie. - Mogę zniknąć nawet na dwie godziny a i tak tego nie zauważy - pomyślała i cicho zamknęła drzwi. Aki miał czekać na nią przy wyjściu na główny szlak komunikacyjny. Biegła szybko pustymi o tej porze korytarzami mijając setki jednakowych, szarych drzwi opatrzonych dużymi tablicami adresowymi. Na jej piętrze ludzie dawno już wrócili z pracy i zjedli obiady. Monotonna muzyka hipnotyzatorów przenikała na zewnątrz narzucając swój rytm jej krokom. W pobliżu głównego szlaku ruch był większy. Isia przystanęła i przez dłuższą chwilę szukała wzrokiem rudej czupryny Akiego, po której nawet w największym tłumie można go było z łatwością rozpoznać. Teraz nigdzie jej nie zauważyła. - Widocznie przyszłam pierwsza - pomyślała i przesunęła się pod ścianę, aby nie przeszkadzać idącym. Główny szlak komunikacyjny stanowił centrum życia towarzyskiego, kulturalnego i handlowego. Nawet gdy w hipnotyzatorach nadawano programy Veile, lub na teleściankach ukazywała się uśmiechnięta i pachnąca Kila, widziało się tu ludzi bardziej zainteresowanych czekającymi spotkaniami, czy transakcjami handlowymi, niż najmodniejszymi gwiazdami rozrywki Teraz też kilku pośredników kręciło się pod jaskrawo oświetlonymi oknami zamienialni. Przy wejściu do baru jakaś dziewczyna usiłowała przekonać partnera o tym, że jej wdzięki zasługują na coś więcej poza wspólnym obejrzeniem Halda. Zaciekawiona Isia przyglądała się im do momentu, gdy kobieta odwróciła się pokazując zniekształcone plecy i tyłek. - Czego ona chce? - pomyślała. - Przecież wszyscy wiedzą, że normalni brzydzą się mutantami. Powinna być zadowolona, że może jakoś chodzić, zarabiać na siebie, i że normalny chce się z nią przespać. A w ogóle po co tutaj przylazła? Obraz kłócącej się pary przesłoniła grupka zmierzająca do najbliższej zamienialni. Na pierwszy rzut oka widać było, że jest to rodzina: ojciec, matka i dwoje dzieci, kroczących poważnie, w milczeniu, przejętych doniosłością tej chwili. - Ciekawe, co chcą zamienić? - myślała. - Ależ nie, oni przecież chcą coś kupić. Za poważni są na to, aby chodziło o zwykłą zamianę. A poza tym nic nie niosą. Drgnęła, gdy poczuła rękę Akiego na swoim ramieniu. Obserwowanie ludzi, doszukiwanie się sensu ich poczynań zajęło ją tak bardzo, że teraz nie chciała odchodzić stąd, rozmawiać o niczym, czy gonić się po korytarzach. - Poczekaj chwilę - zatrzymała chłopca. - Tutaj jest zupełnie fajnie. Ciekawa jestem co oni kupią - wskazała wzrokiem wejście do zamienialni. - Zła jesteś, bo czekałaś, a teraz udajesz, że wszystko jest w porządku - powiedział Aki. - Głupi jesteś - wzruszyła ramionami. - Czekałam na ciebie i jakoś się na nich zapatrzyłam. To jest ciekawsze nawet od teleścianki. - Jakby na korytarzu było ciekawiej, to wszyscy siedzieliby tutaj, a nie wpatrywali się w słodką buzię Kili. - A może nie wiedzą o tym? Zobacz, oni już odchodzą pokazała mutantkę i jej towarzysza. - No to co z tego? Chodź, lepiej obejrzymy Halda, a potem włączymy hipnotyzator. - Nudny jesteś z tym Haldem. Znowu będą przeżywali jakieś nieprawdopodobne przygody. Ciekawe dlaczego mnie się to nigdy nie zdarzyło? - Widocznie nie masz szczęścia. - I moi znajomi też go nie mają. Ty także go nie masz. Ja nie mam szczęścia, ty nie masz szczęścia, oni nie mają... - zaczęła odmieniać. - ... i to właśnie daje nam poczucie bezpieczeństwa dokończył Aki głosem swego ojca. Obrócił się na pięcie i odszedł. Isia znowu zaczęła przyglądać się przechodzącym obok niej ludziom. Kilka kroków dalej stanął pośrednik - chudy, przygarbiony mężczyzna, trzymający w ręku notes. Oparł się o ścianę, włożył coś do ust i żuł zapamiętale wpatrzony w chodnik, a może w swoje zakurzone stopy. - Widocznie ostatnio niezbyt dobrze mu się wiodło - pomyślała. - Wziąłby się lepiej do jakiejś uczciwej pracy, zamiast tak wystawać cały dzień na korytarzu. Chociaż z drugiej strony ja też tu stoję nie wiadomo po co. Program chyba już się skończył i mama będzie czekała. Ruszyła powoli w kierunku mieszkania. Po drodze minęła ją rodzina wracająca z zamienialni. Dzieciaki urządziły zawody w skakaniu na jednej nodze, a i dorośli wydawali się zadowoleni z dokonanej transakcji. - W przyszłym roku my też coś kupimy - pomyślała wchodząc do mieszkania. - Teraz jest trochę ciężej, bo przecież ja nie pracuję. Gdy skończę naukę będę miała dużo, dużo różnych rzeczy. Przez najbliższe kilka dni Aki wyraźnie jej unikał. Gdy zbliżała się do jakiejś rozgadanej grupki milkł i starał się jak najszybciej oddalić. Kiedyś chciała nawet podejść i przeprosić go, ale jeden rzut oka na chmurną twarz Akiego spowodował, że zatrzymała się udając zainteresowanie nowym fartuchem Tuli. Zresztą nadeszły inne, ważniejsze sprawy, które spowodowały, że zapomniała o tamtej sprzeczce. Zbliżały się coroczne testy sprawności psychicznej i fizycznej. Tu nie mogło pomóc powtarzanie materiału, czy nauczenie się na pamięć najtrudniejszych fragmentów. A przecież od uzyskanych wyników zależało bardzo wiele: prawo do dalszej nauki, wysokość zarobków, a nawet całe jej dorosłe życie. - Jeżeli dostałabym powyżej pięćdziesięciu punktów moja nauka nic by nie kosztowała - rozważała. - Gdybym miała ponad siedemdziesiąt płaciliby mi pół grama dziennie. Pół grama - to niby bardzo mało, ale przecież to czwarta część zarobków mojego ojca. Mogłabym oddawać połowę mamie, a resztę zatrzymać dla siebie. Siedemdziesiąt punktów. Jak je dostać? W ubiegłym roku miałam pięćdziesiąt trzy, a nie wydaje mi się, żebym ostatnio zmądrzała. Testy są co rok trudniejsze. Co będzie? Nadszedł oczekiwany z niepokojem dzień i Isia stała w grupie rówieśników pod białymi, szczelnie zamkniętymi drzwiami. Do środka wpuszczano ich czwórkami, zgodnie z uprzednio przygotowanym spisem. Testy były krótkie i już po godzinie dziewczynka siedziała w zamkniętej kabinie odgrodzona do świata matowymi szybami. Nieco za duży hełm zsuwał się i zasłaniał jej czoło ograniczając pole widzenia. Przed nią leżały równo poukładane kartki. Pytania, pytania, pytania.. Jedne krótkie, wymagające decyzji „tak” lub „nie”, inne dłuższe z wykropkowanym miejscem na odpowiedź. Kartki, z których nie zetrze się żadnej litery, które zostaną włączone do jej akt przechowywanych w jednej z szaf pancernych w ulokowanym na niższych poziomach archiwum. Płynący przez obwody hełmu prąd szumiał uspokajająco. Zaczęła pisać. Pierwsze pytania były proste. Obejmowały materiał przerobiony w szkole, czasem dotyczyły bardziej znanych postaci z programów telewizyjnych. Potem pojawiły się nowe, nawiązujące do jej własnych upodobań, do świata, w którym żyła. Coraz częściej spotykała słowa, których znaczenia nie znała, nigdy nie słyszane, fascynujące swoją obcością. Jasny kosmyk włosów wyślizgnął się spod hełmu i opadł jej na oczy. Machinalnie poprawiła go, a dotknięcie twardej pokrywy osłaniającej głowę przypomniało jej, gdzie się znajduje. Po chwili pochyliła się znowu nad kartkami. Za matowymi szybami kabin egzaminatorzy podzielili się na grupy. Oczywiście z zewnątrz widać było wszystkie gesty, każdy wyraz twarzy zdających. Cztery jednakowe kabiny o przejrzystych szybach, cztery jednakowe głowy pochylone nad kartkami, cztery twarze upodobnione do siebie nisko zsuniętymi hełmami. Już po zamknięciu drzwi nad każdą głową zapalił się ekran ukazujący bieg impulsów w korze mózgowej oraz treść kolejnego pytania. Mimo całkowitej izolacji zdających egzaminatorzy mówili szeptem. Zielone punkty poruszały się po ekranach spokojnym, niespiesznym ruchem. Było gorąco i cicho. Socjotechnik stanowiska III zapatrzył się bezmyślnie na twarz zdającej dziewczynki. Nie musiał przecież obserwować bez przerwy ekranu, aby zauważyć jakiekolwiek odchylenie od normy. Minęło kilkanaście minut. Jeden z punktów zatrzymał się ściągając jednocześnie całą uwagę egzaminatora. Dłuższą chwilę pozostawał w bezruchu, a potem jednym skokiem przebył całą przestrzeń dzielącą go od prawego brzegu ekranu. Isia po chwili namysłu wpisała kolejną odpowiedź. Zadzwonił dzwonek rejestratora i inni egzaminatorzy oderwali wzrok od swoich stanowisk. Socjotechnik powiedział: - Dziewczyna. Dostała ze dwadzieścia punktów ujemnych. Jeszcze jedna taka odpowiedź i pożegna naukę. Wrócili do swojej pracy. Za szybą Isia uśmiechnęła się do siebie. To było bardzo trudne pytanie. Po paru minutach była już wolna. Napięcie ostatnich dni mijało. Jutro zda testy na rozwój fizyczny, zrobią jej badania lekarskie, za tydzień dostanie wiadomość, że przeszła przez eliminacje i znowu przez jakiś czas będzie mogła o tym nie myśleć. Przypomniała sobie tamto pytanie. - Jak to dobrze, że w ostatniej chwili wpadłam na ten pomysł - pomyślała. - Przecież zupełnie nie wiedziałam, co mam napisać. Minął tydzień, w ciągu którego zdążyła przyzwyczaić się do myśli o pozytywnie zdanym egzaminie. Wracała z zająć w świetnym humorze. Zje szybko obiad, wybiegnie na główny szlak komunikacyjny, oprze się o ścianę i bez końca będzie przyglądała się przechodzącym ludziom. Nowa pasja pochłaniała wszystkie wolne chwile Isi, jednocześnie jednak miała wrażenie, że robi coś zakazanego, nieprzyzwoitego. Matka powitała ją w progu i już to wróżyło nieprzyjemne wiadomości. O tej porze powinna siedzieć przed hipnotyzatorem i odpowiadać monosylabami na nieliczne pytania. - Dobrze, że jesteś - powiedziała do córki. - Za dwie godziny mamy się spotkać z dzielnicowym opiekunem. To decyzja komisji egzaminacyjnej. Jesteś pewna, że dobrze napisałaś? - Czy jestem pewna? - Isia zastanawiała się przez chwilę. Chyba tak, bo przecież inni mieli więcej wątpliwości. Przy takiej liczbie pytań trudno zapamiętać ich treść, a zresztą w niektórych przypadkach nikt nie wie jaka odpowiedź jest prawidłowa. Tak było chociażby, gdy usiłowała dowiedzieć się co oznacza słowo „motyl”. - Raczej dobrze, ale wiesz sama, jak niewiele się wie na temat wyników - odpowiedziała. Dzielnicowy opiekun był malutkim, grubym człowieczkiem o dobrodusznej, zakłopotanej twarzy. Siedział na środku swojego gabinetu oddzielony od nich małym, wąskim stołem i władzą związaną ze swoim stanowiskiem. Założył nogę na nogę i zacierał ręce tak, jakby również był zdenerwowany. - Sprawa jest przykra - powiedział, gdy zajęły już miejsca dla interesantów. - Moja rola w tym wszystkim też nie jest najprzyjemniejsza. Zrobiłem dla was co mogłem, droga pani Weredy. ale komisja była bardzo stanowcza. Osiągnąłem tyle, że dziewczynka będzie uczyła się jeszcze przez ten rok. Jeżeli wyniki następnego testu będą takie same lub gorsze, nic już nie poradzę. Wie pani, co to oznacza? Isia przez całą drogę przygotowywała się do tej rozmowy. Wiedziała doskonale, że do budowy jej ciała nikt nie mógł mieć zastrzeżeń. Pozostawał test na zdolności psychiczne. Ale przecież nie była gorsza niż wszyscy! W szkole uczyła się nieźle, może nawet gorzej niż mogłaby, gdyby poświęcała na to więcej czasu. Dlaczego? Zamyśliła się tak bardzo, że przestał docierać do niej głos opiekuna. Powoli zaskoczenie Isi przeradzało się w strach. Miałaby przenieść się do dzielnicy mutantów? I to teraz, gdy życie było tak ciekawe? Nikt jej nie zmusi do tego! Może przecież mieszkać tutaj, wśród normalnych, dobrze znanych ludzi. Drgnęła słysząc swoje imię. Opiekun prosił, aby opuściła gabinet ponieważ chciał porozmawiać z jej matką. Na wpół przytomna skierowała się do drzwi i wyszła na korytarz. Uspokajała się powoli. Potem nawet zaczęła rozglądać się dokoła. W pewnej chwili wzrok jej spoczął na tabliczce informującej o godzinach przyjęć interesantów. Podeszła bliżej i zaczęła odczytywać ją bardziej po to aby zająć się czymkolwiek, niż z rzeczywistej ciekawości. Przez drzwi wyraźnie przenikał głos opiekuna. Były niedomknięte. Isia pomyślała, że matka wychodząc na pewno to zauważy i postanowiła zamknąć je. Sięgnęła już do klamki, gdy usłyszała fragment rozmowy: ... niech jak najczęściej ogląda programy z hipnotyzatora. I w żadnym wypadku nie wolno dopuścić, aby zwiedziła niższe dzielnice. Musi pani... Isia ostrożnie zamknęła drzwi Kręciło jej się w głowie. Dlaczego ma oglądać programy hipnotyzatora? Co to ma wspólnego z wynikami testu? Czego oni od niej chcą? Matka wyszła po paru minutach. Nie patrząc na dziewczynkę powiedziała: Zauważyłam, że nie słuchałaś i pewnie nie wiesz, jakie masz wyniki. W teście na sprawność psychiczną miałaś tylko jedną odpowiedź naprawdę niedobrą. Reszta to drobiazgi. Ale ta jedna wystarczyła. Ze względu na bardzo dobre wyniki drugiego testu pozwolono ci chodzić jeszcze przez rok do szkoły. Czy nie przypominasz sobie, w którym miejscu zrobiłaś ten błąd? Isia zastanawiała się przez chwilę. - Nie, nie pamiętam. Mamo, co teraz zrobimy? - Chyba nic. Zapomnijmy o tym, a za rok będziemy się znowu martwiły. Tylko ojciec będzie niezadowolony, ale trudno. Przekonam go, że koszty twojej nauki nie są znowu takie duże. Jakoś sobie poradzimy. II Na drugi dzień rano Isia poszła do szkoły. Była trochę zaniepokojona ale postanowiła, że nikt na podstawie wyrazu jej twarzy nie domyśli się wyników testu. Z bijącym sercem otworzyła drzwi i weszła do obszernego hallu. Jak zawsze panował tu nieopisany bałagan. Smarkacze z młodszych klas biegali w kółko pokrzykując bez sensu, z samej tylko przyjemności robienia zamieszania. Starsi zachowywali się spokojniej, ale tu czy tam słychać było zbyt głośno nastawiony odbiornik, czy hałaśliwą sprzeczkę. Na jej widok wszyscy zamilkli. Stała jeszcze w progu porażona tą potępiającą ciszą, gdy jakiś malec krzyknął: - O, patrzcie, mutantka!!! - i zanurkował pomiędzy rówieśników. - Wiecie przecież, że nie jestem mutantką Obejrzyjcie mnie - powiedziała Isia i okręciła się w kółko. Hi, hi, hi! Mutantka! - zaśmiał się ktoś inny. - Mutantka! W główce! W główce! Teraz chichotała już cała grupka chłopaków stojących przy drzwiach gabinetu nauczycieli. Isia przemogła strach i ruszyła w tym kierunku. Zatrzymała się o dwa kroki przed nimi i wtedy zobaczyła Akiego. Śmiał się razem ze wszystkimi, lewą ręką kręcąc nad głową spiralę, znak jakim określano mutantów. - Aki! Jak możesz!? Przecież nie raz pomagałam ci w nauce - powiedziała powoli, a jednocześnie poczuła, że zrobiła błąd i że teraz Aki zawsze będzie jej wrogiem. Nie powinna odwoływać się do jego wdzięczności, ani mówić głośno o tych sprawach. Chłopak roześmiał się na całe gardło. - Gówno prawda! Ja ma siedemdziesiąt trzy punkty, idiotko. A ciebie trzymają tutaj z łaski. Za rok będziesz mieszkała w piątej dzielnicy, z takimi jak ty wyrzutkami... Mutancicy z łaski zrobimy kiełbaski A jak ich spróbuje no to się otruje Mutancicy dzieci zrobiły kotlecik A jak ona zjadła to od razu padła... Teraz już wszyscy wyli tę idiotyczną piosenkę. Cicho otworzyły się drzwi gabinetu nauczycieli i wyjrzał dyrektor. Przez chwilę obserwował rozgrywającą się scenę, a potem cofnął się. Isia myślała, że to nigdy się nie skończy. Wokół niej powstała pusta przestrzeń, a dalej kłębił się tłum wyrostków robiących różne miny, ryczących wyzwiska. Zadźwięczał sygnał rozpoczęcia zajęć, ale nikt nie zwracał na to uwagi. Z gabinetu zaczęli wychodzić nauczyciele i dopiero to zmniejszyło nieco harmider. Odczekała chwilę, aby przybrać dostatecznie obojętny wyraz twarzy i dlatego ostatnia weszła na salę. Nauczyciel oderwał wzrok od programatora i powiedział: - A panna Weredy znowu spóźniona. Gdzieniegdzie odezwały się chichoty. Isia poszła na swoje miejsce. Na zajęcia przychodziła zawsze punktualnie. Czyżby i oni? Siedząca obok niej Tula wyłączyła swój notofon i przeniosła się na inne miejsce. Isia usiadła. Przerwę dziewczynka przesiedziała w sali, bojąc się wyjść do hallu. Następnym przedmiotem była socjologia społeczeństw zamkniętych wykładana przez miłą tłustą kobietę, u której Isia miała zawsze najlepsze oceny. Ona chyba nie będzie jej wrogiem? Oczywiście nie była. Ledwie zdążyła zamknąć drzwi, nie dochodząc jeszcze do programatora rozpoczęła przemówienie mające załagodzić sytuację: - Kochane dzieci! Powiedziano mi o tym, że byliście niedobrzy dla waszej nieszczęśliwej koleżanki. Naprawdę nie spodziewałam się tego po was. Przecież ona nic złego nie zrobiła. Jeśli nawet różni się trochę od wszystkich, to jeszcze nie znaczy, że musicie ją tak traktować. Isiu, drogie dziecko, chodź tutaj! Isia machinalnie wstała i wyszła na środek klasy. - Spójrzcie tylko, jaka to miła dziewczynka - ciągnęła nauczycielka. - I wy chcieliście sprawić jej przykrość? Naprawdę bylibyście bez serca, bez sumienia? Kochane dzieci! Wiele lat pracuję z wami i nigdy nie uwierzę, że moglibyście sprawić mi taki zawód! Isia zaczerwieniła się. W klasie narastał gwar. Z jednego z tylnych miejsc wstał Juko. - My bardzo przepraszamy, jeśli sprawiliśmy pani przykrość - powiedział - ale Weredy nie może chodzić do naszej szkoły. Żadne z nas się na to nie zgodzi. Lepiej będzie dla wszystkich, jeśli wyniesie się stąd jak najszybciej. Klasa zachowywała się coraz głośniej. Nauczycielka bezskutecznie usiłowała uspokoić młodzież. Była bezradna. Isia stała na środku sali znowu samotna przeciwko zwartej grupie tych, którzy jeszcze do niedawna, byli jej kolegami. Więc tak miał wyglądać ten następny rok? Nauczycielka podeszła do niej i powiedziała cicho: - Biedne dziecko. Rzeczywiście lepiej będzie, jeśli pójdziesz teraz do domu. Za kilka dni uspokoją się i wszystko będzie tak, jak dawniej. Isia czuła, że już nie będzie tak, jak dawniej. Wyszła z sali. Do domu nie było po co iść. Matka pracowała, a po powrocie miała porozmawiać z ojcem. Isia niespiesznie ruszyła w kierunku terenów rekreacyjnych. Chciała zapomnieć o ostatnich wydarzeniach. Tyle razy marzyła przecież o tym, by móc posiedzieć wśród zieleni wtedy, gdy jest cicho, a nieliczni przechodnie nie przeszkadzają myśleć. Usiadła na kamieniu. Chwilę trwała w bezruchu usiłując zapomnieć o tym co ją spotkało. Nie było to łatwe. Mimo jej sprzeciwu wracały niedawno przeżyte wydarzenia: znowu była w kabinie, a przed nią leżał stosik kartek z pytaniami. Potem przypomniała sobie rozmowę z opiekunem i podsłuchane słowa:... w żadnym wypadku nie wolno dopuścić, aby obejrzała niższe dzielnice... Dlaczego miałaby nie zwiedzić dzielnicy mutantów? Przecież wszyscy uważali, że tam tylko jest odpowiednie dla niej miejsce. Powiedzieli to bardzo wyraźnie. Wstała z kamienia. Czuła, że musi coś zrobić, aby nie poddać się ogarniającemu ją przygnębieniu. Zdecydowanym krokiem ruszyła w kierunku najbliższego szlaku komunikacji międzypoziomowej. Zjeżdżała w tłumie ludzi. Obok niej przesuwali się mężczyźni, kobiety... Jedni wsiadali, inni wysiadali, jedynie Isia jechała wciąż w dół, tam, gdzie nigdy jeszcze nie była. Do dzielnicy mutantów. Stopniowo tłum zaczął rzednąć, a potem została sama. Wysiadła na szesnastym poziomie piątej dzielnicy i szybko ruszyła przed siebie. Dopiero po przejściu paru kroków stanęła i rozejrzała się dokoła. Więc to tutaj ma żyć? Korytarze były brudne i chyba to w pierwszej chwili wydawało się jej najgorsze, pomijając oczywiście hałas i tłok panujący w zbyt wąskich przejściach. Dziewczynka odruchowo strzepnęła fartuszek. Tutaj na pewno nie mogłaby stanąć oparta o ścianę i patrzeć na przechodzących obok niej ludzi. Ludzie - czy wszyscy z nich byli ludźmi? Nigdy nie wyobrażała sobie, że sama natura może stworzyć tak potworne istoty. Normalny człowiek jest zbudowany symetrycznie: dwie ręce i dwie nogi są umieszczone po przeciwnych stronach korpusu i mają tę samą długość. Głowa znajduje się na cienkiej, niezbyt długiej szyi i jest najwyżej położoną częścią ciała. Tutaj wszystkie te reguły zawodziły. Liczba kończyn była zmienna, jedni mieli ich siedem czy osiem, inni dwie, a niektórzy jedną. Wielkość głów też była różna, począwszy od zupełnie maleńkich, niewiele szerszych niż szyja, a skończywszy na olbrzymich głowach, wielokrotnie przerastających głowę Isi. Niektórym wyrastały ogony, których nawet nie starali się ukryć pod odzieżą. Obok przechodził człowiek o olbrzymiej twarzy, dorównującej niemal rozmiarami reszcie pokrytego długimi włosami ciała. Szerokie, bezzębne usta uśmiechnęły się do niej i dziewczynka wzdrygnęła się ze wstrętem. Stała patrząc na tłum, którego częścią miała zostać wkrótce. Pierwsze oszołomienie mijało i jedno tylko było pewne: ludzie co prawda wyglądali tu inaczej, ale przecież ci normalni jej nie chcieli. Czy zdoła przyzwyczaić się do nowych warunków? Odrażające wrażenie sprawiały niemyte, zniekształcone ciała okryte strzępami odzieży. Na jej poziomie nikt nie odważyłby się wyjść na korytarz w równie skąpym stroju. Oczywiście po wprowadzeniu ostatniego systemu oszczędności materiałów obowiązująca moda kolejny raz uprościła się, niemniej jednak fartuchy zakrywające podbrzusza były ozdobne i miały wyszukany krój. Podobnie, mimo wysokiej ceny nikt nie ograniczał zużycia wody. - Bardzo tu obco - pomyślała i zaczęła szukać w tłumie ludzi zbudowanych tak, jak ona. Było ich sporo, dużo więcej niż zauważyła w pierwszej chwili. Po prostu nie rzucali się w oczy. - Im jest chyba łatwiej - skonstatowała. - Zawsze mogą pojechać na wyższe poziomy. Przez tyle lat wszyscy uważali, że jestem normalna, więc chyba i oni mogą chodzić swobodnie. Przez tłum przeciskała się jakaś kobieta. Gwałtownymi ruchami rozsuwała przechodniów. Głowa jej wynurzała się, to znów ginęła w ciżbie. Wydawało się, że ma otwarte usta. Nieznajoma dotarła wreszcie do luźniejszego przejścia i jeszcze szybciej ruszyła w kierunku dziewczynki. Gdy była już o kilkanaście kroków od niej Isia zrozumiała, że kobieta coś krzyczy, ale jest zagłuszana przez tłum. Nieznajoma podbiegła i przytuliła ją mocno do siebie. - Mój synek! Mój maleńki! - wyła. Isia nic z tego nie rozumiała. Dorastała i każdy bez trudu, nie patrząc nawet na wzory fartuszka mógł rozpoznać jej płeć. - Mój synek, synek - zawodziła kobieta ciągnąć ją za sobą. Dziewczynka usiłowała opierać się i wyrwać trzymaną rękę. Wokół nich powstało zbiegowisko. - Nie przejmuj się, mała - powiedział jakiś karzeł, którego jedna noga miała pięć stawów, a druga dwa. - Ona zawsze była głupia. Przed rokiem zabrali jej syna i wciąż go szuka. Mogli jej dać jakiegoś zmutowanego, to by nawet nie poznała. - Jak to: zabrali jej syna - zaprotestowała Isia. - Przecież tego nie wolno robić! - Wolno, wolno. Normalny był, to go i zabrali. A co, miał się tu chować? - roześmiał się i dodał: - Poczekaj, pomogę ci. Po chwili była wolna. - A teraz zmykaj - powiedział. Przerażona pobiegła w kierunku szlaku komunikacyjnego. Z ulgą patrzyła na kolejno zmieniające się numery pięter. Nareszcie była bezpieczna. Gdy znalazła się na swoim poziomie niewiele jednak pozostało z uczuć towarzyszących jej w drodze powrotnej. Było późno i musiała wracać do domu. Ojciec wie już o wszystkim. Jak to przyjął? Ostrożnie otworzyła drzwi mieszkania. Matka jak zwykle siedziała w jedynym w domu fotelu (na drugi nie było ich stać), ale hipnotyzator nie był włączony. Widząc córkę wstała. - Jesteś pewnie głodna - powiedziała. - Obiad czeka na ciebie. „Co z ojcem?” - chciała zapytać, ale to proste zdanie nie mogło jakoś przejść jej przez usta. Poszła do kuchni, gdzie matka nacisnęła wyzwalacz syntetyzatora. Dziewczynka usiłowała jeść z apetytem, ale miała wrażenie, że zawartość jej talerza raczej rośnie, niż się zmniejsza. Przesiedziała nad obiadem około dwudziestu minut i prawie nietknięte danie zsunęła do zbiornicy odpadków organicznych. III Przez kilka następnych dni Isia nie chodziła do szkoły. Długie godziny spędzała zgodnie z prośbą matki przed ekranem hipnotyzatora. Było to bardzo nudne i wiele razy zastanawiała się, co też ciekawego ludzie w tym widzą. Gdy rankiem siadała w fotelu i włączała aparat, wydawało się jej, że nie wytrzyma dłużej, niż parę minut. Potem jednak obserwując monotonne drganie wielobarwnych plam, figur geometrycznych i falistych linii zapadała w rodzaj półsnu, z którego budził ją dopiero powrót matki. Wiele godzin spędzały teraz razem, zwykle w całkowitym milczeniu. Isia była senna i otępiała. Nie wiedziała czemu to przypisać. Czy zawinił hipnotyzator, czy brak codziennych spacerów na główny szlak komunikacyjny, czy może jedno i drugie? Dni wlokły się powoli, jednostajnie. Potem zaczęła chodzić do szkoły. Nauczycielka nie myliła się - do otwartych wystąpień przeciwko Isi dochodziło rzadko. Dziewczynkę po prostu bojkotowano. Nikt nie siedział obok niej, a i najbliższe miejsca były puste. Kiedyś myślała, że ma kilka przyjaciółek, na które zawsze może liczyć. Zwierzały się przecież sobie z największych sekretów. Czasem godzinami spacerowały po terenach rekreacyjnych objęte wpół, zagadane. Teraz była sama. Na przerwach nie odzywano się do niej, a gdy usiłowała zapytać o coś, nawet grzeczna i zawsze uśmiechnięta Karita odwróciła się do niej tyłem. Co miała robić? Patrzeć na pokryte drobnymi krostkami plecy swojej byłej koleżanki? W domu też nie było najlepiej. Ojca nie widziała prawie od miesiąca, to jest od dnia, w którym dowiedział się o wynikach testu. Pozostawała matka, ale dziewczynka nigdy jej zbytnio nie ufała. Pani Weredy była piękną kobietą, której smukłe, wypielęgnowane ciało budziło zachwyt wielu mężczyzn. Pracowała jako projektant wnętrz użyteczności publicznej. Isia wiele słyszała o sukcesach zawodowych matki i dlatego niejeden raz zastanawiała się, co spowodowało, że wybrała ona właśnie ojca. Ten był zupełnie inny. Ani przystojny, ani znany. Ot, zwykły człowiek, jakich wielu spotykała idąc do szkoły. Matka wydawała się przy nim delikatną, cenną istotą, która zawsze może wstać ze swojego fotela i pobiec tam, gdzie toczy się prawdziwe życie, gdzie wszyscy są szczęśliwi. Tam, gdzie jest jej miejsce. To właśnie milczący, trochę szorstki ojciec był dla Isi uosobieniem zwykłych, codziennych spraw. Matka była tylko dodatkiem do niego. Czy matka go kochała? Chyba tak, bo przecież codziennie wybierała ojca siedząc godzinami przed ekranem hipnotyzatora, zawsze w jednakowej pozie, jakby nigdy nie opuszczała swojego fotela. Gdy wracał podawała obiad. Zjadali go nie patrząc na siebie, jak ludzie, którzy mają własne tajemnice i nie chcą, aby zdradziło ich przypadkowe spojrzenie, czy uśmiech. Czasem Isia czuła, że jej obecność krępuje rodziców. Wychodziła wtedy do swojego pokoju, lub szła na korytarz bawić się z rówieśnikami. Po obiedzie ojciec włączał hipnotyzator i matka wracała na fotel. Niekiedy, zamiast siąść przed aparatem, pani Weredy zamykała się w pokoju Isi, co oznaczało, że musi przygotować jakąś terminową pracę. Wtedy ojciec samotnie oglądał program, wściekły i naburmuszony, jakby naruszenie codziennego rozkładu zajęć sprawiało mu dużą przykrość. Sam nigdy nie pracował w domu uważając, że wszystkie sprawy zawodowe należy załatwiać w godzinach do tego przeznaczonych. Niejednokrotnie dziewczynka słyszała, jak czynił matce wymówki, ale wydawało się, że nie przywiązuje ona do nich specjalnej wagi, tłumacząc różnice postępowania odmienną specyfiką pracy. Tak było zawsze i nic nie wskazywało na to, że cokolwiek może ulec zmianie. Isia zdawała sobie sprawę z tego, że nieobecności ojca w domu są związane z ostatnim; wydarzeniami. Może chciał ją w ten sposób ukarać? Ale czy wolno karać tak bardzo kogoś, kto nie chciał zrobić nic złego? Jaki jest teraz stosunek ojca do niej? Wielokrotnie zadawała sobie te pytania, usiłowała nawet dowiedzieć się czegoś od matki, ale ta milczała. Raz tylko powiedziała, że ojciec jest teraz bardzo zajęty i dużo czasu spędza w pracy. Czy ojciec taki, jakiego znała siedziałby w pracy nawet we wszystkie dni świąteczne? Po paru tygodniach Isia poznała przyczyny takiego postępowania rodziców. Tego wieczora długo nie mogła zasnąć. Leżała patrząc w sufit i myśląc o tym, dlaczego ostatnio otrzymuje w szkole coraz niższe oceny. Matka nie pozwalała jej wychodzić na korytarz, a mając do wyboru siedzenie przed hipnotyzatorem i naukę, Isia wybierała drugą z tych możliwości. W nocy obudził ją krzyk ojca. Dziewczynka nigdy dotychczas nie słyszała, aby którekolwiek z rodziców mówiło podniesionym głosem. - ... a gdzie się mam spieszyć? Do mojej kochanej córeczki? Przychodzę jak chcę, a jeśli ci się to nie podoba, mogę w ogóle nie wracać. Potrzebne mi to było? I to właśnie teraz, gdy miałem awansować na młodszego podreferenta... Nie usłyszała odpowiedzi matki, za to słowa ojca doskonale przenikały przez zamknięte drzwi. - ... złapałaś mnie, a potem obdarowałaś taką udaną córeczką. Zapiszą to w moich aktach i zawsze będę niczym... To nie jest moje dziecko! Przespałaś się z kimś, a ze mnie robisz ofiarę! Znowu chwila ciszy. - No to co z tego, że słyszy! Niech wie kim jest i kim ty jesteś! Ty... Teraz Isia usłyszała ostry głos matki. - Uspokój się! Ta mała ma dość wyzwisk w szkole. Powinieneś być mądrzejszy... Dziewczynka zakryła głowę ramieniem. Więc ojciec też jej nie chciał? To wszystko przez matkę! Przez nią! Gdyby nie ona, ojciec na pewno by tak nie mówił. Musi iść, powiedzieć mu jak bardzo go kocha, jak bardzo jest jej potrzebny teraz właśnie, gdy została sama. Wstała z posłania i otworzyła drzwi. Ojciec siedział w fotelu. Podbiegła do niego. Chciała przytulić się do jego piersi i wypłakać to wszystko, co przeżyła przez ostatnie tygodnie. Matka na pewno coś pokręciła i dlatego ojciec jest taki. Dostrzegł córkę, gdy była o krok od niego. - Zabierz ją - powiedział do matki. - Zabierz ją, zanim was zabiję. Dziewczynka zatrzymała się. Po chwili, jakby z daleka usłyszała głos matki. - Isiu, wróć do siebie i spróbuj zasnąć. Jutro obie zostaniemy w domu i postaram się wszystko ci wytłumaczyć. No, idź maleńka - objęła ją i lekko pchnęła w stronę drzwi. - A ty, patetyczny durniu - zwróciła się do ojca - spakuj rzeczy i wynoś się. Chyba i bez ciebie jakoś sobie poradzimy. Wyjęła książeczkę surowcową i podała mu ją. - Masz w niej upoważnienie na podejmowanie materiałów. To ułatwi ci pogodzenie się z nową sytuacją. I do rana ma cię tu nie być. Isia znowu leżała patrząc w sufit. Teraz wiedziała już wszystko. Wczesnym rankiem wymknęła się z domu. Korytarze i szlaki komunikacji międzypoziomowej były puste. Na ekranie migotały numery mijanych pięter. Dzielnica mutantów. Wysiadła. Tu również było pusto i cicho. Bezludne linie ciągów komunikacyjnych krzyżowały się tworząc plątaninę nitek zachodzących na siebie, poprzecinanych. Szła naprzód odruchowo starając się sprawiać jak najmniej hałasu. Raz, czy dwa razy nadepnęła na coś ostrego i przez dłuższą chwilę usiłowała wyciągnąć z bosej stopy kłujący przedmiot. Na jej poziomie byłoby to nie do pomyślenia, bo i po co wyrzucać materiały, jeśli można je zanieść do zamienialni, lub przepisać na książeczkę surowcową? Przyćmione światło padające z sufitu pozostawiało w ciemności niektóre zakamarki. Isia była przekonana, że w ich mroku czają się wielkie oczy, uśmiechnięte, bezzębne usta, ręce o zakrzywionych, suchych palcach. Omijała oczywiście takie miejsca, mimo to jednak czuła na plecach ciężar spojrzeń, czasem słyszała za sobą lekkie szelesty. Korytarze były teraz starsze, bardziej zaniedbane i brudne. Doszła właśnie do wąskiego przejścia ograniczonego z jednej strony ścianą, a z drugiej cienką barierką, gdy po raz pierwszy usłyszała wyraźniejsze głosy. Płynęły one z dołu, ze środka pomieszczenia w którym się znajdowała. Podeszła do bariery i wychyliła się. Pod nią była duża sala słabo oświetlona przyćmionym blaskiem płynącym z sufitu. Kilku wyrostków zgromadziło się wokół czegoś, co w pierwszej chwili nie bardzo mogła rozpoznać. Okrzyki, strzępki rozmów dochodzące z dołu, również w niewielkim stopniu wyjaśniały sytuację. - No i co? Teraz też będziesz gadał o godności człowieka? A może byś wspomniał o godności mutanta? - Chodźcie! Zrobimy mu kawał! Ten tchórz posiedzi tutaj do końca świata, a my... - E tam, kawał, Oplujemy naszego bohatera i starczy. - Co sobie będziemy zawracać głowę. W mordę go raz i drugi i do odpadów. - To, to zawsze zdążymy. Te zdania były jeszcze w pewnym stopniu zrozumiałe, inne dużo mniej. - Niech Zeri zaczyna. On też musi mieć jakąś przyjemność. - Blige bize dek. - Co on mówi? - Bełkoce coś po swojemu. - No, chłopaki! Rozsunęli się i Isia dostrzegła siedzącego na podłodze człowieka. Jeden z wyrostków splunąłwjego kierunku, potem drugi, trzeci... Siedzący wstał i powoli zaczął cofać się ku najbliższej ścianie. Źle celujecie! Wyżej chłopcy! Rek, nie trafisz mu w mordę? - Poczekaj, ustawię go sobie. Atakowany mężczyzna dotarł już do ściany. Jeden z chłopców, widocznie ten Rek, podszedł i chwycił go za uszy chcąc wykręcić mu głowę w stronę światła, a potem odepchnięty wyleciał na środek sali. Zakotłowało się. Po chwili na podłodze kłębiły się bezkształtne cienie. Czasem któryś z nich odrywał się od grupy, aby zaraz wrócić do walki. Biją się - pomyślała i wychyliła się pragnąc dojrzeć więcej szczegółów. Walka nie była równa. Kilku napastników atakowało jednego człowieka broniącego się zaciekle, choć bezskutecznie. Parę razy udało mu się odepchnąć któregoś z nich, ale to przecież niczego nie zmieniało. Muszę mu pomóc - zadecydowała. - Jest sam, a ich tylu. Tak nie wolno się bić! Pomóc mu, ale jak? Służba porządkowa patroluje szlaki przede wszystkim wieczorami, bo wtedy jest najwięcej napadów. Teraz chyba nikogo nie znajdę. Jeden z atakujących cofnął się i zakomenderował: - Puśćcie go! Isi wydawało się, że wyjął on z kieszeni jakiś przedmiot. I wtedy napadnięty odezwał się wreszcie: - Koniec zabawy. Uważajcie, bo mogę zrobić krzywdę. Miał dziwny akcent, tak, że dopiero po chwili uświadomiła sobie sens tych słów. A jednocześnie zdziwiła się. Ten walczący od kilkunastu minut człowiek mówił spokojnym, równym głosem osoby siedzącej w fotelu i prowadzącej od niechcenia jakąś błahą rozmowę. Napastnicy na chwilę znieruchomieli, a potem rozsunęli się. Ich dowódca zaczął podnosić do góry prawą rękę. Napadnięty był szybszy. Stojący jeszcze przed chwilą najbliżej niego chłopak przeleciał w powietrzu parę metrów i zderzył się z prowodyrem. Upadli na podłogę, a jednocześnie Isia usłyszała stuk upuszczonej broni. Teraz napadnięty poruszał się tak szybko, że dziewczynce trudno było śledzić wzrokiem wszystko, co się działo. Jeszcze jeden wyrostek ciśnięty w tym samym kierunku upadł na leżących, ale teraz odgłosowi upadku towarzyszył krzyk bólu. Dwóch innych usiłowało podejść z boku, lecz po chwili obaj leżeli skuleni pod ścianą. Człowiek przeskoczył kłębiące się ciała i nakrył broń stopą. Schylał się właśnie, aby ją podnieść, gdy jeden z napastników rzucił się na niego, chcąc przewrócić go siłą rozpędu. Próba była nieudana. Znowu kilka precyzyjnych, niemal niedostrzegalnych ruchów i ten sam spokojny głos mówiący: - Przestań się szarpać, bo będę musiał złamać ci rękę. Walka była skończona. Szare cienie wsiąkały w mrok. Człowiek odepchnął od siebie wyrostka, który wytarł nos wierzchem dłoni i powiedział: - Spotkamy się jeszcze. - O, na pewno. Na środku pustej sali pozostał zwycięzca. Podniósł broń i schował ją do kieszeni, a potem przez chwilę stał zamyślony z lekko pochyloną głową. Isia wychyliła się jeszcze bardziej i zapytała: - Nic się panu nie stało? Człowiek drgnął i spojrzał w górę. - Jest tam kto? - Jak pan to zrobił? - Zwyczajnie. Ale tobie nie radzę próbować. Tacy smarkacze bywają niebezpieczni. - Oni są niebezpieczni. Dlatego chciałabym wiedzieć jak trzeba się bronić. - Na pewno nie tak, jak ja. Chciałem ich czegoś nauczyć, a skończyło się na biciu w mordę. Mogłem to przewidzieć. Nieznajomy milczał przez dłuższą chwilę, a potem zapytał: - Jesteś tam jeszcze? - Aha. - Powiedz mi, co ty tu robisz o tej porze? Isia zastanawiała się przez chwilę nad tym, co powinna skłamać. Prawda byłaby zbyt skomplikowana, a wszystkie inne tłumaczenia niezbyt prawdopodobne. Zdecydowała się odpowiedzieć pytaniem na pytanie. - A co pan tu robi? - To bardzo długa historia. - To niech pan opowie. - Na razie muszę się umyć. Jak chcesz, to potem możemy porozmawiać. - Ale ja nie wiem jak do pana zejść. - Idź prosto. Po prawej stronie są schody. Rzeczywiście, kilkanaście metrów dalej były schody prowadzące na sam dół. Nigdy dotychczas nie widziała czegoś takiego. Na wyższych piętrach przy takiej różnicy poziomów stosowano pionowe ciągi komunikacyjne. W starszych dzielnicach spotykało się niekiedy jeden, czy dwa stopnie, ale nie więcej. Tych było ponad trzydzieści, a poza tym zrobiono je w ten sposób, że tylko ta część, na której stawia się stopę była zakryta. Stała przez chwilę zastanawiając się jak należy po tym chodzić, a potem odważnie chwyciła ukośnie zamocowaną rurę umieszczoną na wysokości jej pasa i postawiła nogę na pierwszym stopniu. To było zabawne. Kilka dalszych kroków zrobiła śmielej. - Uważaj, bo upadniesz - Nieznajomy stał na dole i z ciekawością przyglądał się jej poczynaniom. - Od razu widać, że nigdy nie chodziłaś po schodach. No, jesteś już. Może znajdziemy w pobliżu jakiś nieuszkodzony hydrant. Na korytarzach było teraz jaśniej. Przechodniów spotykali co prawda niewielu, ale zaułki straciły już swój groźny wygląd. Po kilku minutach znaleźli pogięty hydrant, z którego po wrzuceniu żetonu wyciekło trochę rdzawej wody. Człowiek pochylił się i zaczął myć ręce, twarz, plecy... Teraz dziewczynka po raz pierwszy mogła mu się dokładniej przyjrzeć. Był mutantem. Miał zbyt długie nogi, za wąskie biodra, a poza tym jego plecy rozszerzały się niepokojąco w okolicach ramion. Nie było to odrażające, ale wyraźnie różniło się od przyjętych norm. Skończywszy mycie, człowiek otrząsnął resztki wody i powiedział: - Teraz już mogę ci się przedstawić. Nazywam się Tonken. - A ja Isia. Chodź, usiądziemy gdzieś i opowiesz mi o sobie. - Myślę, że twoja historia byłaby ciekawsza. Dziewczynka taka jak ty, włócząca się po dzielnicy mutantów... Musisz mieć ważne powody, aby.. - A skąd wiesz, że nie mieszkam tutaj? - Domyśliłem się po pierwszych twoich słowach. Gdybyś znała tutejsze warunki, nigdy nie odezwałabyś się do mnie. A już na pewno nie spacerowałabyś nocą. Przecież w dzielnicy mutantów nie ma żadnej służby porządkowej! Samobójcy wolą widać bardziej wyrafinowane metody. Czy byłabyś aż tak głupia? Gdybyś trafiła na tych zuchów, zabiliby cię dla przyjemności, z nudów. Cud, że jeszcze żyjesz! - Bardzo się bałam, ale co miałam robić? Szli bez celu przed siebie. Przechodniów było coraz więcej, lecz Isia nie patrzyła na nich. Zastanawiała się, dlaczego ten dopiero poznany człowiek budzi w niej zaufanie. Jeśli znowu zapyta o to, opowie mu wszystko. Jest co prawda tylko mutantem, ale może właśnie dlatego zrozumie ją. - Powiedz mi, dlaczego myślisz, że jestem mutantem? Isia przestraszyła się. On chyba potrafił odgadywać myśli. - No, odpowiedz - nalegał. - Bo ty jesteś zbudowany inaczej niż wszyscy normalni ludzie - wykrztusiła wreszcie. Tonken roześmiał się. - Zabawnie to ujęłaś. Naprawdę tak myślisz? - Ależ oczywiście. Nigdy nie widziałeś prawidłowo zbudowanego człowieka? - Widziałem, ale nie nazwałbym tego prawidłową budową. - Dlaczego?! - Isia obruszyła się tak bardzo, że aż przystanęła. - Moja mała. Zrozum, że w wyniku nienaturalnych warunków życia muszą następować pewne zmiany anatomiczne. Z mojego punktu widzenia, to właśnie ten wasz przeciętny człowiek jest zbudowany nieprawidłowo. Nogi ma za mało umięśnione i za krótkie, klatkę piersiową wąską i zapadniętą. Oczywiście przyczyną tego jest zanikanie niepotrzebnych mięśni i organów. Powiedz mi, jaką odległość pokonuje codziennie na piechotę ten twój idealny człowiek? Mam na myśli chodzenie, a nie jeżdżenie ruchomymi chodnikami. Pół kilometra? Kilometr? Taki mężczyzna, jakiego ty uważasz za przeciętnego nie przeżyłby nawet paru dni na zewnątrz domu. O ile oczywiście potrafiłby stąd wyjść. Isia przestraszyła się. Jej towarzysz byłby więc nie tylko mutantem, ale i osobnikiem niespełna rozumu? Zaprotestowała: - A po co miałby ktoś wychodzić na zewnątrz? Nikt nigdy stąd nie wychodzi. - Jak to po co? Chociażby po surowce, których tak bardzo wam brakuje. A poza tym, czy można nazwać normalnymi ludźmi istoty, które mogą żyć tylko w zamkniętych pomieszczeniach? Wyhodowaliście nowy rodzaj człowieka - rozumnego człowieka domowego. Homo sapiens domesticus. To nawet ładnie brzmi. - Co ty mówisz! To wszystko nieprawda! Usłyszy ktoś i... - ... i co? Powiedzą, że jestem mutantem? Sama to mówisz. Nic więcej nie mogą mi zrobić. Dawno już odebrali mi prawo wstępu do bibliotek. Przez długą chwilę milczeli, a potem Tonken zapytał: - Powiedz mi Isiu, dlaczego gardząc tak bardzo mutantami przyszłaś do ich dzielnicy? - Wcale nimi nie gardzę. Mutanci są takimi samymi ludźmi, jak my. A że różnią się... - Poczekaj, poczekaj chwilę. Znam doskonale takie i jeszcze bardziej wzniosłe formułki. A teraz może wyjaśnisz mi dlaczego najpierw zwracałaś się do mnie per pan, a w jasno oświetlonym korytarzu zaczęłaś mi mówić, ty? Masz około dwunastu lat, a ja jestem co najmniej trzy razy starszy od ciebie. I jeszcze powiedz mi dlaczego, jeśli określisz zwykłego człowieka słowem mutant, potraktuje to jak obelgę? Isia milczała. Ten mężczyzna, nawet jeśli nie był zupełnie normalny, to jednak mówił bardzo ciekawe rzeczy. Tymczasem Tonken ciągnął dalej: - Przepraszam cię, ale jakoś odbiegłem od tematu. Naprawdę chciałbym wiedzieć po co tutaj przyszłaś. Dziewczynka spuściła głowę, wahała się przez chwilę, a potem powiedziała: - Dostałam za mało punktów w teście na zdolności psychiczne. - Opowiedz to dokładniej. - No, był test i wydawało mi się, że wszystko dobrze napisałam, a potem mamę i mnie wezwał opiekun dzielnicowy i powiedział... - Mów trochę wolniej, bo nie wszystko rozumiem. Dostałaś za mało punktów? - Aha. A potem opiekun dzielnicowy pozwolił mi chodzić do szkoły jeszcze przez następny rok i kazał patrzeć w hipnotyzator. - Tak. W szkole oczywiście już wiedzą. Dawno się to stało? - Dwa miesiące temu. Ale już na drugi dzień wszyscy o tym wiedzieli i... Isia niespodziewanie nawet dla samej siebie rozpłakała się. Tonken podał jej chustkę do nosa, a potem niezgrabnie objął szczupłe ramiona dziecka. Nie protestowała. - Chodź maleńka - powiedział.. - Nie będziemy przecież płakali w tak niedogodnym miejscu. Najpierw zjesz śniadanie, bo pewnie nic jeszcze nie jadłaś, a potem porozmawiamy. Isia posłusznie poszła za swoim przewodnikiem. Wkrótce znaleźli mały, pusty o tej porze bar, gdzie usiedli w kącie niemal całkowicie zasłonięci grubym filarem. Tonken zamówił kilka potraw i dziewczynka zaczęła się nawet zastanawiać kto to wszystko zje, bo sama nie była głodna. Okazało się, że jej wątpliwości były nieuzasadnione. Mężczyzna jadł dużo i ze smakiem. Wkładał do ust wielkie kawałki i gryzł je starannie, robiąc to tak zabawnie, że zapatrzona Isia nie zauważyła nawet kiedy zjadła swoją porcję. Tonken przełknąwszy ostatni kęs uśmiechnął się do niej i powiedział: - Zamówię teraz deser odpowiedni dla takich zapłakanych panienek. Nie było go przez dłuższą chwilę, a potem wrócił niosąc jakąś tajemniczą potrawę. Syntetyzator nie należy do urządzeń skłonnych do wyrażania dezaprobaty, ale był wyraźnie niezadowolony z tego zamówienia. Mam nadzieję, że będzie ci smakowało. Isia ostrożnie spróbowała dziwną, zielonkawą maź. To było bardzo dobre. Zimna, słodka masa rozpuszczała się powoli na języku, a jej charakterystyczny smak, odmienny od wszystkiego, co jadła dotychczas kojarzył się z terenami rekreacyjnymi, zieloną trawą, drzewami. Gdy skończyła, świat wydał się jej ładniejszy, a życie ciekawsze. Znad pustego pojemnika uśmiechnęła się do Tonkena. - A już myślałem, że nie potrafisz się śmiać - powiedział. - Gdy byłem w twoim wieku uwielbiałem lody pistacjowe, chociaż już zaczynałem się wstydzić tych niemęskich upodobań. No, wracajmy teraz do naszej rozmowy. Stanęliśmy na tym, że miałaś dużo przykrości w szkole. Co było w domu? - Mama była niby to bardzo dobra, ale nakłamała ojcu tak, że nie chce mnie widzieć. - Jak to, nie chce cię widzieć? - Wychodzi z domu bardzo wcześnie, a wraca gdy śpię. Wczoraj była awantura i mama kazała mu wynieść się z domu. - I ty uważasz, że twoja matka jest przyczyną tego wszystkiego? - Ojciec był bardzo dobry, a matka zawsze siedziała przed hipnotyzatorem i nie odzywała się do mnie. - Czy zdecydowali, z kim masz zostać? - Z matką. - A ojciec cię nie chciał? - Matka nawet nie pytała go o to. - I dlatego uciekłaś z domu - Tonken milczał przez chwilę, a potem powiedział. - Nie znam zbyt dobrze waszych obyczajów, ale wydaje mi się, że to co mówisz o swoich rodzicach nie ma najmniejszego sensu. Jeśli ojciec jest taki dobry, dlaczego nie chciał zabrać cię ze sobą? Dlaczego tak łatwo uwierzył kłamstwom matki? Przecież nie jest dzieckiem i zna ją doskonale. Powtórz dokładnie całą rozmowę. Isia zaczęła opowiadać. Tonken słuchał uważnie, choć wyraz jego twarzy świadczył o tym, że nie bardzo wierzy w to, co mówiła. Gdy skończyła, powiedział: - Daruj moja mała, ale albo zmyśliłaś sobie tę historię, albo nie znasz najważniejszych faktów. Powiedz mi, które z rodziców więcej zarabia: ojciec, czy matka? - Chyba matka. Ona jest projektantem wnętrz. Nazywa się Weredy. - Widziałem ją kiedyś. Jest bardzo ładna. - Aż za ładna. I cały czas siedzi przed hipnotyzatorem. - Nie możesz jej tego darować. Przecież wy cały swój wolny czas spędzacie przed hipnotyzatorami. Czy twój ojciec postępuje inaczej? - Nie, ale on jest zwyczajny. - Nie rozumiem cię, ale zostawmy tę sprawę. Twoja matka dała mu książeczkę surowcową. Całą? - Tak. - Czyli nie dzielili wkładu. Twój ojciec odszedł od was zabierając wszystkie oszczędności. Czy uważasz... - Przecież mama mu to dała! - Ale dlaczego? Czyżby chciała mu za coś... Zaczynam podejrzewać, że cała ta awantura została przez niego specjalnie przygotowana, a jeśli tak... - Ojciec był zawsze bardzo dobry i... - Nie wiem, dlaczego tak bardzo go kochasz. Najlepiej byłoby, gdybyś o nim zapomniała. Mówiłaś, że twoja mama chciała ci coś wytłumaczyć. Nie jesteś ciekawa, co ona ma do powiedzenia? Przecież to bardzo ważne. - Znowu mi będzie kłamała. - Wydaje mi się, że ona nie kłamie. Najwyżej nie mówi ci całej prawdy, a to zupełnie co innego. Ludzie bardzo rzadko mówią całą prawdę. Do tego jest potrzebna odwaga i bardzo, bardzo dużo bezwzględności. - Bronisz jej, bo jest ładna. - A przypomnij sobie, czy gdy dowiedziała się o wynikach testu robiła jakieś uwagi? Miała może do ciebie pretensje? - Nie. Pytała tylko, czy wiem w którym miejscu zrobiłam błąd. - To porównaj teraz zachowanie jej i ojca. I zmiataj do domu, bo mama niepokoi się o ciebie. - Łatwo być takim mądrym - powiedziała z przekąsem. Tonken przez chwilę przyglądał się jej, a potem powiedział z naciskiem: - Isiu. Musisz iść do domu i szczerze porozmawiać z matką. Uwierz mi, że tak będzie najlepiej. Dziewczynka wstała. Była zmęczona, choć nie bardzo wiedziała czym - czy tą rozmową, czy wszystkimi dzisiejszymi przeżyciami. - Dziękuję bardzo - powiedziała do Tonkena i chciała odejść, gdy ten zatrzymał ją. - Poczekaj. Nie wiem jak mógłbym to zrobić, ale chciałbym wam pomóc. To jest moja karta adresowa i numer wideofonu. Wieczory na ogół spędzam w domu. Gdybyś miała jakieś kłopoty skontaktuj się ze mną. Aha, jeszcze jedno. Lepiej będzie, jeśli cię odprowadzę. Przez całą drogę milczeli. Isia myślała o czekającej ją rozmowie z matką. Czy Tonken miał rację oceniając tak surowo postępowanie ojca? Jaka jest prawda? Zamyśliła się tak bardzo, że najpierw zapomniała pożegnać się z Tonkenem, a potem pojechała zbyt wysoko i musiała zjeżdżać na dół. IV Matka była w mieszkaniu. Isia stanęła w drzwiach i trochę niepewnie powiedziała: - Dzień dobry. - No, jesteś. Pewnie chciałabyś coś zjeść - matka podniosła się z fotela. - Trochę za późno na śniadanie, więc zrobimy śniadanio-obiad. - Dziękuję. Jadłam już. - Dziewczynka była skrępowana takim przyjęciem i nie bardzo umiała dostosować się do tego żartobliwego tonu Uważnie przyjrzała się matce i być może pod wpływem dopiero co zakończonej rozmowy, dostrzegła jej zszarzałą twarz i podkrążone oczy. - Byłam w dzielnicy mutantów i spotkałam tam bardzo dziwnego człowieka. Rozmawialiśmy trochę, a potem zaprosił mnie na śniadanie. Mówił, że nazywa się Tonken. - Tonken? Jesteś pewna, że to on? - zdziwiła się matka. - Ty go znasz? - Isia była zaskoczona tym, jak bardzo ją to zabolało. - To dlatego cię tak chwalił - dodała po chwili. - Wszyscy go znają - wydawało się, że matka nie zwróciła uwagi na ton ostatniego zdania. - Tonken jest największym, żyjącym współcześnie bohaterem. Gdzie go spotkałaś? - Mówiłam już. W dzielnicy mutantów. Co on takiego zrobił? Jeden z chłopaków, którzy na niego pluli, też mówił o nim „bohater”. - Co on zrobił? Dwa lata temu wrócił z wyprawy. Uczyli cię chyba o tym, że nasz budynek jest zbudowany na planecie, którą nazywamy Ziemią. Planeta ta obraca się wokół Słońca. a takich ciał jak Słońce jest we wszechświecie bardzo dużo. - Tak. Przerabialiśmy to. Pokazywali nam specjalne filmy. - Tonken tam był. Nie na Słońcu. Na jakiejś planecie, czy gwieździe. Nie pamiętam jak się ona nazywa, ale kiedyś dużo o tym mówiono. - Wspominał coś o wychodzeniu z budynku, ale nie słuchałam tego, bo wydawało mi się, że jest głupi. Dlaczego nic o nim nie wiem? - Na teleściankach go nie pokazywali, a zresztą byłaś wtedy za mała. O czym rozmawialiście? - O różnych sprawach. Wiesz mamo, on się bił z sześcioma chłopakami. I wygrał. Myślałam, że to mutant, bo jest tak dziwnie zbudowany. - Według naszych kryteriów Tonken jest mutantem. Ale on urodził się bardzo dawno temu, a podobno taka budowa była uważana wtedy za normalną. Sama pytałam kiedyś dlaczego dożył naszych czasów, ale informer dokładnie mi tego nie wytłumaczył. Usłyszałam tylko, że: „Bardzo dawno temu wystartował z Ziemi, a teraz wrócił”. Poradził mi jeszcze, abym zapytała o to Centrum informacji Naukowej, ale odpowiedzi nie uzyskałam. - Dlaczego? - Mogę korzystać tylko z wiadomości z różnych dziedzin sztuki Odpowiedź na to pytanie została zakwalifikowana do grupy nauk ścisłych. - I nie odpowiedzieli ci? - Nie. Mogłaś poprosić ojca. Jemu by powiedzieli. - Wiesz dobrze, że twój ojciec jest wyjątkowo praworządnym człowiekiem i nigdy nie zrobi czegoś, co jest zabronione. Nie wolno zadawać takich pytań? - Mnie nie wolno. - A inni mogą? - Tak, ale tylko wtedy, gdy im tego nie zakazano. - Nie wiedziałam - Isia była bardzo zdziwiona. Po chwili powiedziała: - Więc ojciec może pytać Centrum Informacji Naukowej o wszystko, a ty nie możesz? - Niektórym ludziom nie wolno interesować się pewnymi zagadnieniami. W moim przypadku uznano, że mogę być muzykiem, plastykiem, architektem... natomiast zabroniono mi jakichkolwiek kontaktów z naukami ścisłymi i przyrodniczymi. Było mi wtedy bardzo przykro, bo właśnie te dziedziny najbardziej mnie pasjonowały. Ale pogodziłaś się z tym? Co miałam robić? Przecież taki system jest wprowadzony dla dobra nas wszystkich. Żyjemy w społeczeństwie zamkniętym i musimy dbać o to, aby nie zachwiać jego równowagi. Uważasz, że gdybyś zajmowała się na przykład biochemią, skutki tego odczułoby całe społeczeństwo? Przecież to bzdura. - Nikt nie może przewidzieć przyszłości, a od decyzji Miejskiej Rady Naukowej nie ma odwołania. Gdybym się jej nie podporządkowała, musiałabym zamieszkać w dzielnicy mutantów, a więc biblioteki i Centrum Informacji byłyby dla mnie tak, czy inaczej zamknięte. A więc taka była prawda. Matka jej była mutantką. Ograniczenie prawa do korzystania ze źródeł informacji wyraźnie na to wskazywało. Ale w takim razie dlaczego mieszkała tutaj? Dlaczego wszyscy uważali, że jest normalna? Dlaczego ojciec zdecydował się na związek z nią? Wszystkie te pytania cisnęły się jej na usta. Dlaczego, dlaczego, dlaczego...? Isia czuła, że sama nie potrafi na nie odpowiedzieć. Fakt, że matka jej była inna niż normalni ludzie stwarzał nową sytuację, z którą nie mogła tak łatwo się pogodzić. Zapragnęła nagle, aby wszystko to okazało się zwykłym kłamstwem wymyślonym w jakimś nieznanym celu, nie mającym żadnych podstaw. Wiedziała jednak, że matka mówi prawdę. Świadczyło o tym zbyt wiele faktów. Gdy to zrozumiała, zdziwiła się nawet, dlaczego nigdy nie przyszło jej do głowy, że rodzice ukrywają coś przed nią. A może przed całym światem? Spojrzała na matkę. Pani Weredy siedziała w fotelu w swobodnej, pełnej wdzięku pozie. I dopiero Isia zrozumiała, że sposób poruszania się matki, kojarzy się jej z chęcią ucieczki, z zagrożeniem. W tanecznej płynności ruchów odnajdywała lęk, jaki poczuła stojąc na środku szkolnego korytarza. Przez chwilę wydawało się jej, że przez zamknięte drzwi słyszy ryk. Mutancicy dzieci... Wzdrygnęła się. W tej chwili piękna, spokojna twarz matki przyciągała cały jej wstyd i nienawiść. Chciała krzyknąć: „Wiedziałaś, że będę taka! Ze przeżyję wszystko, co ty przeżyłaś! Dlaczegoś mnie urodziła?” - ale nie mogła zdobyć się na to. - Po co mi to mówisz? - wyjąkała tylko. - Co? - Że jesteś mutantką. Do tej pory bardzo starannie ukrywaliście to przede mną. Matka odwróciła głowę i długo milczała. Gdy po paru minutach spojrzała na córkę, była znowu spokojna. - Sama się domyśliłaś. To dobrze. Myślałam właśnie w jaki sposób powiedzieć ci o tym. - Mogłaś poczekać jeszcze trochę. Ostatecznie przez tyle lat nic nie wiedziałam, to i teraz świetnie obeszłabym się bez tej informacji. - Ojciec bardzo nalegał, aby na razie nie mówić ci prawdy. Teraz możemy z tym skończyć. Tak. Jestem mutantką. Ale oprócz tego jestem ładna i doskonale zdaję sobie z tego sprawę. Jestem znanym projektantem i to właśnie moje zarobki umożliwiły stworzenie takiego domu, jaki znasz! U twoich koleżanek sytuacja materialna jest dużo gorsza, prawda? Jedyne, co wyróżnia mnie wśród innych ludzi, to sposób myślenia. A z tym można przecież walczyć. Chciałam być normalna i zrobiłam wszystko, aby to osiągnąć. Kazano mi zrezygnować z matematyki, fizyki, chemii... Podporządkowałam się temu dokładniej, niż wymagał mój opiekun. Kazano mi oglądać programy hipnotyzatora - wiesz dobrze, że poświęcam temu każdą wolną chwilę. Nienawidzisz mnie, teraz, bo uważasz, że to po mnie odziedziczyłaś inteligencję. Inteligencji się nie dziedziczy. Można ją tylko rozwijać u dziecka, lub tłumić. Nie możesz mi zarzucić, że zajmując się tobą w jakikolwiek sposób wpływałam na jej rozwój. Należało to do obowiązków ojca, który jest normalnym człowiekiem... Isia nie zrozumiała dalszych słów matki. To, co usłyszała wiązało się z jednym z wykładów socjologii: ... Podstawową cechą wszystkich społeczeństw jest homeostaza. W pierwszych fazach ich ustroju tylko nowe formy obyczajowe, lub etyczne wywołują sprzeciw. Stanowią one bezpośrednie zagrożenie stanu istniejącego dotychczas i dlatego ich zwolennicy są w ten czy inny sposób eliminowani. W miarę postępu naukowo-technicznego stwierdzono, że pośrednio oddziaływuje on również na szybkość ewolucji społeczeństw. Aby ograniczyć ten wpływ w społeczeństwach izolowanych stosuje się badania sprawności psychicznej całej populacji, co umożliwia sterowanie w sposób ciągły ich ewolucją... Zrozumiała teraz, że testy w jej przypadku wykazały nie brak inteligencji, ale jej nadmiar. - To chyba lepiej - pomyślała. - Przecież matka zupełnie nieźle urządziła sobie życie. Muszę tylko przetrzymać początek. Potem wszystko będzie dobrze. Matka dawno już umilkła, ale dziewczynka dopiero teraz to spostrzegła. - Jestem za inteligentna i dlatego tak się stało? - zapytała jeszcze, aby upewnić się, czy ulga jaką przed chwilą poczuła ma jakieś podstawy. - Tak myślę. - Bałam się, że jestem głupia. Jeśli nie, wszystko ułoży się jakoś. Czuła, że jej wrogość w stosunku do matki zniknęła, a teraz przeważa raczej poczucie solidarności i wdzięczność. Chciała śmiać się, tańczyć, tak jakby wszystko miała już za sobą. Podeszła do ściany i pewnym ruchem włączyła hipnotyzator, a potem usiadła na podłodze opierając głowę o nogi matki. Na ekranie wirowały jasnozielone, rozmyte smugi. Isia powoli przyzwyczajała się do nowych warunków. Nie biegała już po korytarzach, nie obserwowała ludzi. Po przyjściu ze szkoły zjadała obiad, a potem obie z matką siadały, przed hipnotyzatorem i do późnego wieczora oglądały nadawany program. Odzywały się do siebie rzadko, ale te godziny zbliżały je bardziej, niż najdłuższe rozmowy. Czasem mówiła o jakichś szkolnych sprawach, o postępowaniu koleżanek... Matka słuchała uważnie, a potem uśmiechała się lekko i radziła jej, by zachowała spokój i była cierpliwa. Wydawało się, że wszystko minęło i nic gorszego stać się już nie może. Niekiedy co prawda dziewczynka myślała, że ten spokój jest sztuczny i że w każdej chwili może zniknąć. Czasem idąc do szkoły, była głęboko przekonana, że nastąpi to właśnie dzisiaj. Przystawała wtedy starając się opanować gwałtowną chęć ucieczki na oślep przed siebie, wszystko jedno gdzie, byleby zniknąć z oczu tym, którzy znali ją i jej tajemnicę. Zaciskała zęby, powtarzając: „Muszę, muszę wytrzymać Mama wytrzymała to i teraz jest szczęśliwa. Jeszcze tylko dzień, dwa, trzy... Będzie dobrze Mamie się udało i mnie też się uda. Muszę, muszę, muszę...” Zwykle po paru minutach uczucie to mijało. Potem jednak przez cały dzień była napięta, zasłuchana w ton toczących się obok rozmów, wykładów... Nie słyszała wtedy pojedynczych stów, czy zdań. Ważny był tylko ton głosu, który w każdej chwili mógł przejść w tamten krzyk. W takie dni nie docierały do niej zaczepki chłopców, czy docinki koleżanek. Przesuwała się przez życie pragnąc zajmować w nim jak najmniej miejsca. Tak. Mogłaby się bronić. Ale co by to dało? Gdyby powiedziała im wszystko, prawdziwe prześladowania dopiero wtedy by się rozpoczęły. Zresztą, jak wyrazić to, że się jest za inteligentnym? Powiedzieć jak matka: „Nie jestem temu winna. Robię co mogę, - aby się ogłupić?” Na samą taką myśl dostawała gęsiej skórki. Przecież to oznaczało, że inni są mniej inteligentni niż ona, a nawet dużo bardziej oględne sformułowanie wywołało złość Akiego. Teraz miałaby wszystkich przeciwko sobie, a ich nienawiść z formy prawie biernej przeszłaby w formę czynną Co byłoby wtedy - nie wiedziała. Możliwości mieli wiele, począwszy od wyrzucenia jej ze szkoły w bardziej, czy mniej legalny sposób, a skończywszy na pobiciu, lub zabiciu. Pozostawało tylko czekać. Czekać cierpliwie do chwili, gdy wszyscy zapomną o tym, przyzwyczają się do jej nowego obrazu Kolejne dni mijały wolno Coraz wolniej V Wracając któregoś dnia ze szkoły Isia bardzo zdziwiła się widząc szeroko otwarte drzwi mieszkania i wszystkie rzeczy leżące w fotelu, przygotowane już do przeprowadzki. Matka siedziała na podłodze Trzask zamykanych drzwi przerwał jej rozmyślania. Przez chwilę przyglądała się Isi tak, jakby fakt posiadania córki o takim właśnie wyglądzie docierał do niej powoli i opornie. Potem powiedziała: Twój ojciec zawiadomił Urząd do Spraw Lokalowych o tym, że za moją wiedzą i zgodą nie mieszka już z nami. Potwierdziłam to. Zgodnie z obowiązującymi przepisami w ciągu dziesięciu dni mamy przeprowadzić się do piątej dzielnicy, gdzie czeka na nas mieszkanie. Przeniesienie mnie do nowej pracy, a ciebie do nowej szkoły będzie załatwione w tym samym terminie. Isia osunęła się na podłogę i objęła matkę za szyję. Potem długo siedziały przytulone do siebie zapłakanymi policzkami. VI Tonken był bardzo zmęczony. Ostatecznie sześciogodzinne wdrapywanie się po schodach z kawałkiem kamionkowej rury o wadze co najmniej pięćdziesięciu kilogramów dla nikogo nie jest szczególnie atrakcyjnym zajęciem. Co kilka pięter zatrzymywał się i poprawiał ułożenie rury, klnąc przy tym tak, jak potrafili to robić jedynie piloci Ósmego Korpusu. Długo, finezyjnie, zachowując pewien rytm i rym starannie dobieranych wyrazów. Miał już tego dosyć Dwa razy w miesiącu robił takie wyprawy, których plonem było około stu kilogramów różnych rupieci, zamienianych potem beztrosko na kotlety schabowe, kawę i inne luksusy nieznane tutejszym mieszkańcom. Tonken skrzywił się na samo wspomnienie smaku potraw dostarczanych przez ogólny, nieodpłatny system odżywiania. Jak mam jeść takie mydliny, to już wolę popracować. Zresztą zbyt wiele czasu poświęciłem na wyszukanie odpowiednich programów, aby teraz tak łatwo z nich zrezygnować, zdecydował, delikatnie stawiając na ziemi niesiony ciężar Usiadł na rurze i wyciągnął papierosa. Zapalił go niespiesznie i zaciągnął się aromatycznym dymem. Przez chwilę obserwował unoszące się szare smużki. Przypomniały mu one szefa Wydziału do Spraw Przygotowania i Treningu Załóg; małego, chudego pułkownika, który tyle razy robił mu wykłady na temat szkodliwości palenia tytoniu. Miał rację stary pomyślał w nagłym przypływie sympatii do byłego zwierzchnika. - Wszystko, czego od nas wymagał bardzo mi się tu przydało: dżudo, boks, zapasy, podnoszenie ciężarów. Rany boskie, co ja bym zrobił bez takiego przygotowania! Na przykład ta rura.. Starannie dogasił niedopałek i znowu umieścił na ramieniu swój ciężar. - Cholera jasna! Tyle razy myślałem o tym, że muszę brać pasy - mruknął wchodząc na następną kondygnację. - Co ja zrobiłem z tamtymi materiałami? Przecież niedawno przyniosłem całą płytę. Aha, ta dziewczynka! Jak jej było: Asia, czy Isia... Tak, Isia. Zaprogramowałem dla niej lalkę. Zupełnie dobrze wyszła. Nie wiem co się teraz daje dzieciakom, ale dziewczyny zawsze bawiły się lalkami. Nawet gdy były starsze od niej. Biedna mała. Tak, czy inaczej trafi do dzielnicy mutantów, a ja nic na to nie poradzę. Nie odezwała się jeszcze, ale na pewno przyjdzie. Dam jej wtedy tę lalkę. Nowa kondygnacja. Tonken zdjął rurę z ramienia i odpoczywał przez chwilę. Głupie to wszystko - myślał. - Najpierw marzenia, nauka, treningi, gwiazdy, a potem puste schody. Jeśli zaczają się tutaj, zabiją mnie. Niosę przecież pięćdziesiąt kilogramów. - Tyle ile zarabia przeciętny człowiek w ciągu całego swojego życia. Mnie to wystarcza na dwa tygodnie. Tylko jeden strzał, no w ostateczności rzut odpowiednio ciężkim przedmiotem. Mogą się na niego złożyć. Boję się. Jestem stary i śmieszny. Oni nie potrafią wychodzić na zewnątrz. Ja mogę. Tutaj wszystkie rzeczy użyteczności publicznej są skażone C-14. Nie warto kraść. W zamienialni nie przyjmą. Moje materiały są nieskażone. Dwieście siedemdziesiąte piętro. Znowu krótki odpoczynek. Teraz jest bardziej niebezpiecznie. Trzeba poruszać się cicho, mimo, że o tej porze wszyscy powinni jeszcze spać. Śmieszne. W promieniu kilkunastu kilometrów wokół domu porozrzucane są różne przedmioty, materiały budowlane, zapasowe elementy. Dlaczego nie wyzbierali tego wtedy, gdy po raz pierwszy odczuli brak surowców? Przecież tam leży majątek. Trzeba tylko umieć wyjść z domu. Kolejna kondygnacja. - Dlaczego porzucili to wszystko? Czyżby tak bardzo się spieszyli? Nic na to nie wskazuje. Raczej po prostu na większą skale rzecz jest nieopłacalna. Dla jednej, czy paru osób to bardzo dużo, ale dla tych kilkuset miliardów? Jeśli wypadnie po jednej dziesiątej grama na twarz, to i tak dobrze. A trzeba skonstruować maszyny, które pracowałyby na zewnątrz, odszukać włazy towarowe, windy... Uśmiechnął się wspominając jak bardzo był zdziwiony, gdy powiedziano mu, że ludzie boją się otwartej przestrzeni. Długo w to nie wierzył uważając się za przedmiot kpin rozmówców, którzy z najpoważniejszymi w świecie minami tłumaczyli mu, że wyjście na zewnątrz grozi pomieszaniem zmysłów i paroma innymi chorobami na dodatek. Zwabił wtedy podstępnie starego Ardeja, upił go najzwyklejszą wódką (syntetyzator miał bezpiecznik ograniczający produkcję narkotyków, ale nikomu nie przyszło do głowy, że można pić etanol), a potem zawiązał mu oczy i wyprowadził na dwór. Wyprawa trwała dwa dni, bo prowadzenie po schodach podpitego człowieka z zawiązanymi oczami było dość kłopotliwe. Ale opłacało się. Ardej podczas schodzenia na dół zachowywał się jak każdy w jego sytuacji. Mamrotał coś pod nosem, zataczał się lekko troskliwie podtrzymywany przez Tonkena. Na dole zdjął mu opaskę. Tyiko na chwilę, po to, aby zobaczył słońce i wolny świat. To wystarczyło. Ardej upadł na kolana, a potem przywarł do ziemi, bojąc się zrobić jakikolwiek ruch. Drżał tak, że po paru minutach Tonken uwierzył, iż z własnej woli nigdy się stąd nie ruszy. Musiał użyć całej swojej siły, aby wreszcie zawlec go z powrotem do budynku. Dał mu potem jeszcze jedną porcję wódki i podczas drogi powrotnej wytłumaczył, że całe to wydarzenie było tylko snem Do tej pory, gdy przypomni Ardejowi tamten widok, stary zaczyna się trząść i chowa głowę w ramiona. Po tym doświadczeniu uwierzył, że nikt nie może wyjść na zewnątrz. Jeszcze tylko dwadzieścia pięter. Znowu usiadł na rurze i odpoczywał paląc papierosa. - Po co oni to zrobili? Bezludna, cicha Ziemia i jeden, olbrzymi dom zamieszkiwany przez miliardy ludzi. Kto podjął taką decyzję? Jakie były powody? Wiedział już, że nikt na świecie nie potrafi odpowiedzieć mu na te pytania. Po powrocie zbadał próbki wody, gleby, powietrza... Nic nie znalazł. Ani zbytnich skażeń, ani niebezpiecznych drobnoustrojów. Nic. Postanowił szukać rozwiązania tej zagadki w starych archiwach. Cały rok kopał w stosach papierów, książek, mikrofilmów, łudząc się, że znajdzie wśród nich jakieś ważne dokumenty. Owszem, znalazł coś: dziwną historię o wilkach i ślady starannego niszczenia wszystkiego, co mogło dotyczyć interesującego go problemu. Może to jakiś idiotyczny eksperyment, z którego potem nie można się było wycofać? Może usiłowano w ten sposób stworzyć warunki do regeneracji biologicznej biosfery? Odczekać, aż znikną krótkożyciowe izotopy? Zmniejszy się zapylenie? Może to tylko jeden z wielu budynków, ocalały z nieznanych kataklizmów, czy wojen? Może...? Fakty? Owszem, dysponował pewnymi faktami. Dom przed jego przybyciem był szczelnie zamknięty. Ściany i dach wykonano z materiału pochłaniającego promienie słoneczne i przetwarzającego je na energię elektryczną. Oczywiście musiano zrezygnować z budowy okien. Może właśnie dlatego dom stał się pułapką? Dziesięć pięter. - Dlaczego zniszczono tamte dokumenty? Przecież mogły mieć one kolosalne znaczenie nie tylko dla mnie, ale i dla nich. Odebrano mi prawo wstępu do bibliotek i archiwum. Czy dowiem się jeszcze czegokolwiek? Dziwne rzeczy robią z tą nauką. Wydaje się, że celowo hamują postęp w każdej z ważniejszych dziedzin. Oczywiście prowadzi się badania, pracują instytuty, są sławni uczeni, ale... Ale przecież te ich testy mają na celu wyeliminowanie najzdolniejszych. Zbyt niski wynik i etykietkę „społecznie nieprzystosowany” otrzymują najinteligentniejsze dzieciaki, które są potem traktowane na równi z mutantami. Bez kontaktu z dotychczasowymi osiągnięciami naukowymi można po raz dwieście osiemdziesiąty szósty w historii Ziemi odkryć prawo Newtona i geometrię Euklidesa, ale trochę trudniej zbudować stos atomowy, czy sformułować teorię Einsteina. Może o to im chodzi? Tonken ostrożnie uchylił drzwi prowadzące na korytarz dzielnicy mutantów. Wokół było zupełnie pusto. Słabe światło płynące z sufitu nie zachęcało do spacerów. Był wczesny ranek. Delikatnie zamknął za sobą drzwi niczym nie różniące się w szeregu innych, tak samo szarych i odrapanych. Ostrożnie niosąc cenną zdobycz ruszył w kierunku swojego mieszkania. Mijał kolejne korytarze starając się jak najwcześniej odgadnąć każde niebezpieczeństwo. Wszędzie panowała cisza. Obecność kogoś obcego, czekającego pod drzwiami jego mieszkania, odkrył bardziej instynktem, niż wzrokiem, czy słuchem. Postawił rurę na ziemi i sprężył się do skoku. Pomyślał jeszcze, że są słabi i w pojedynkę nie będą w stanie unieść takiego ciężaru. Z łatwością dogoni złodziei. Chyba, że będzie ich kilkunastu. Szary, pojedynczy cień drgnął, a potem wstał i wyprostował się na całą swą niegroźną wysokość. Czekałam na pana i chyba zasnęłam - powiedziała Isia. VII Oparł się o drzwi i z satysfakcją obserwował wyraz zdziwienia na jej śmiesznym, zadartonosym pyszczku. Nigdy chyba nie widziała na raz tylu bogactw: stół, prawdziwe, nienadmuchiwane posłanie, dwa fotele... Miał ochotę pokazać jej i drugi pokój, którego powierzchnia wynosiła prawie pięć metrów kwadratowych. Mieszkanie Tonkena powstało z połączenia sześciu izb o standardowych wymiarach. Stać go było na to, a poza tym w ich dwumetrowych klitkach miał wrażenie, że się dusi. Rozwalił niektóre ścianki działowe i uzyskał dwa przyjemne pokoiki o łącznej powierzchni ponad dziesięć metrów kwadratowych. Takiego mieszkania nikt tutaj nie miał. - Szkoda, że nie dali mi pozwolenia na zakup książek. Wtedy dopiero byłaby zdumiona - pomyślał. - Śmieszna ta mała. I odważna. Chyba przez całą noc czekała na mnie. Tonken spoważniał. Przyczyną niespodziewanej wizyty Isi musiało być coś tak ważnego, że zapomniała o wszystkim, co jej mówił o dzielnicy mutantów. - Siadaj - powiedział. - Co się stało? - Mówił pan kiedyś, że chce nam pan pomóc. Wyrzucili nas do dzielnicy mutantów. Ojciec zawiadomił Urząd o tym, że nie mieszka z nami. A moja matka jest mutantką. Dopóki żyła z ojcem, wszystko było w porządku. Musiała tylko pracować tam, gdzie jej kazali. Teraz... Isia straciła panowanie nad sobą. Płakała głośno uderzając małą łapką o blat stołu. - Nienawidzą ich, nienawidzę - powtarzała. - Przecież oni ją zabiją. Ona sama się zabije. Dali jej nową pracę. Ma poprawiać wzory na pojemnikach do syntetyzatorów. Moja matka! Tylko za to, że jest mądrzejsza od nich. Mówiła mi kim pan jest. Musi nam pan pomóc! Tonken miarowym krokiem przechadzał się po pokoju. Po paru minutach zatrzymał się o dwa kroki przed pochlipującą dziewczynką. - A jak mogę wam pomóc? - zapytał poważnie. - Nie wiem. Pan to wszystko przewidział. Nawet to, że zupełnie ich nie znam. - Masz na myśli swoich rodziców? Ależ ja niczego nie przewidziałem. Miałem wrażenie, że nie mówisz całej prawdy i to wszystko. Kiedy się o tym dowiedziałaś? - Jak wróciłam do domu. Trochę powiedziała mi mama, a reszty sama się domyśliłam. Od dwóch dni mieszkamy tutaj. Zapłakane oczy Isi wpatrywały się w niego tak, jakby miał władzę i wiedzę co najmniej równą boskiej. Czy oni muszą nas tak traktować? Skąd się biorą tacy jak my mutanci? - zapytała. Odczuł ulgę na myśl o tym, że może odpowiedzieć chociaż na część jej pytania. - Nie jesteś mutantką. Wybij to sobie z głowy. Zawsze w grupie dzieci jedne są bardziej inteligentne, a inne mniej. To nie ma nic wspólnego z mutacjami. Najgłupsi rodzice mogą mieć najmądrzejsze dzieci i odwrotnie. Mutacją nazywa się taką zmianę w genach, która jest przenoszona na następne pokolenia. Jeśli komuś obetniemy palec, jego dzieci będą miały wszystkie palce, bo to nie jest zmiana genetyczna. Natomiast jeśli palec ten zaniknie w wyniku mutacji, dzieci, wnuki i prawnuki tego osobnika mogą go nie mieć. Rozumiesz? - A w takim razie skąd się biorą prawdziwi mutanci? - zapytała. Tonken przez chwilę przyglądał się przymkniętym oczom dziewczynki i jej pochylonej głowie. - Nie będę opowiadał ci o prawdziwych mutantach - powiedział. - Opowiem ci o tych, których wy nazywacie mutantami. To będzie bajka o wilkach na wyspie. Dawno, dawno temu, przed tysiącem lat, a może jeszcze dawniej pewien człowiek kupił wyspę. Nie była ona zbyt duża, ale żyło tu wiele królików i innej drobnej zwierzyny. Wokół szumiało morze. Człowiek, który kupił wyspę był biologiem i interesował się wilkami. Prawdziwymi, dzikimi wilkami, a nie takimi, jakie są w ogrodach zoologicznych. Sprowadził więc kilkanaście par tych zwierząt i wypuścił je na wolność. Sam zaś z kamerą fotograficzną godzinami leżał w krzakach obserwując swoich podopiecznych. Wiedział, że jest im dobrze. Bujne trawy i zarośla dawały pokarm i schronienie tak wielu zwierzętom, że nawet, gdyby wilków było dużo, dużo więcej, nie zabrakłoby im pożywienia. Początkowo niepokoił się o to, czy wilki będą się dobrze aklimatyzowały, czy nie będzie dla nich zbyt ciepło, czy króliki będą im smakowały... Wszystkie te wątpliwości były zupełnie zbyteczne. Liczba wilków rosła bardzo szybko, mioty były liczne, matki czule opiekowały się szczeniętami, a ojcowie dbali o to, aby ich potomstwo nie było nigdy głodne. Pan Biolog napisał o witkach piękną książkę, w której na licznych fotografiach pokazywał jak szczęśliwie upływa ich życie. Aż nagle coś się zmieniło. Gdy właściciel wyspy pierwszy raz zobaczył jak samiec gryzie samicę, przetarł kilka razy oczy i nie wiedział, czy to on jest szalony, czy może ten wilk. Potem było jeszcze gorzej. Samice nie rodziły już kilku szczeniąt naraz. Często w miocie było tylko jedno wilczątko, a i ono kalekie. Samce walczyły teraz ze sobą nie do momentu, aż któryś z nich zostanie pokonany. Rezultatem walki musiała być śmierć. Czasem dorosłe zwierzę rzucało się na szczeniaka, który nie potrafił się nawet bronić. Ginął wtedy, mimo, że w żaden sposób nie zagrażał interesom swojego zabójcy. Królików wciąż nie brakowało. W miarę upływu czasu liczba urodzonych martwych i kalekich szczeniąt rosła. Niektóre matki pożerały swoje dzieci. Właściciel wyspy co roku liczył wilki. Po paru latach liczba tych zwierząt ustaliła się, choć nie miały one wrogów naturalnych. Na jeden kilometr kwadratowy przypadało wciąż tyle samo wilków. Z roku na rok coraz bardziej zdegenerowanych. I biedny Pan Biolog nie wiedział co ma robić. - Powinien powiększyć wyspę - powiedziała Isia. - Wyspy nie można powiększyć - zaprotestował Tonken. Isia była jednak równie uparta jak i śpiąca. - Ale gdyby ją jednak zmniejszył... Przepraszam, chciałam powiedzieć: powiększył - dodała. Tonken na chwilę wstrzymał oddech. Wyspy nie można powiększyć, można ją tylko zmniejszyć. Pusta Ziemia, na której stoi tylko jeden dom. Wyspę można tylko zmniejszyć. Zamknięte najwyższe piętra budynku. Wyspę można zmniejszyć od razu lub stopniowo. Żaden parlament nie zgodzi się na to, aby zbyt drastycznymi metodami ograniczać przyrost naturalny. Co robić, gdy apele te nie pomagają? Liczba wilków przypadająca na jeden kilometr kwadratowy jest stała. Przyczyny zagłady psychozoików według von Hórnera - punkt trzeci - degeneracja psychiczna lub fizyczna. Wyspę można tylko zmniejszyć. Jeśli zacznie się to robić dostatecznie wcześnie, istnieje szansa, że nie cały gatunek ulegnie degeneracji. Potem, gdy wilków będzie już mało, wyspa powróci do swych poprzednich rozmiarów. I wszystko zacznie się od początku. Przyczyny zagłady psychozoików według von Homera - punkt trzeci - degeneracja psychiczna lub fizyczna. Wilki nie mogą dowiedzieć się o tym, że są tylko wilkami. Nie wolno do tego dopuścić. Hipnotyzator - nie przekazujący informacji, wynaturzony potomek telewizora. Testy na zdolności psychiczne. Testy na inteligencję. Testy eliminujące najlepszych. Wilki nie mogą nic wiedzieć. Przynajmniej dopóty, dopóki eksperyment trwa. VIII Stali oddaleni o dwadzieścia metrów od wznoszącej się pionowo ściany domu. Isia miała szeroko otwarte oczy. Prawą ręką niezgrabnie tuliła do siebie lalkę. Nie bała się. Paweł Tonken spojrzał na jej matkę. - Nazwę ją Anna - pomyślał. - To bardzo ładne imię. Miała bladą, wystraszoną twarz i usta zaciśnięte w zbielałą kreskę. Oczy jej były zamknięte. - Nie bój się, Anno - powiedział łagodnie. - Nie otwieraj oczu. Nie myśl o tym, że wyszłaś stamtąd. Myśl o terenach rekreacyjnych. Teraz wezmę cię za rękę, a ty przez cały czas nie otwieraj oczu. Isia stoi obok i wcale się nie boi. No, chodźcie. TAŚMY PRAWDY Rakieta podchodziła do lądowania. Roger przez ramię spojrzał na ekrany stanowiska łączności bezpośredniej. Tamci byli już na wizji. Siedzieli na swoich miejscach, jedynie Komandor przeniósł się na fotel nieżyjącego Drugiego Pilota przy awaryjnym pulpicie sterowania. Wiedzą chyba, że ich obserwujemy - pomyślał wracając do swoich ekranów. Rakieta przypominała teraz małą jaszczurkę biegnącą po ścianie. Drgnął usłyszawszy w słuchawkach głos Komandora. - Pierwszy Pilot. Rozkaz. Oddać stery. - Co on robi? - pomyślał. - Przecież sam nie ma uprawnień pilota. Cała obsługa kosmodromu poderwała się z miejsc i skupiła przy ekranach łączności bezpośredniej. Pierwszy Pilot zawahał się. Twarz Komandora była spokojna. Roger chwycił mikrofon nadajnika. - On zwariował! Nie oddawaj sterów!!! Komandor powtórzył: - Pierwszy Pilot. Rozkaz. Oddać stery. Teraz razem z Rogerem krzyczeli wszyscy znajdujący się w dyspozytorni kosmodromu. Na korytarzu dziennikarze przerwali pogawędki wietrząc sensację. Pierwszy Pilot położył rękę na przełączniku. - Rozkaz. Oddaję stery - powiedział, a po chwili dodał. Przepraszam was, Komandorze. - Przepraszam - jak echo powtórzył po nim Doktor. Na ekranach dalekiej łączności jaszczurka zaczęła zataczać się tak, jakby była pijana. Wciąż rosła. - Hamownice!!! - wrzeszczał do mikrofonu Roger. - Włączcie hamownice!!! Twarz Komandora pozostawała spokojna pomimo kołyszących się ścian sterowni. - Oni nas nie słyszą! - krzyknął szef. - Co się tam dzieje?! Roger spojrzał na ekrany dalekiej łączności i zamarł. Rakieta zajmowała już połowę ich powierzchni. Trzeba dostroić kamery. Są dwieście metrów nad Ziemią - pomyślał i machinalnie wyciągnął rękę w kierunku regulatora. Potworny wstrząs i huk. Obraz rakiety zniknął z ekranów. *** Przewodniczący Komisji do Badania Przyczyn Katastrofy Pierwszej Wyprawy Nadświetlnej podniósł się ze swojego miejsca i powiedział: - Głos ma nasz gość, doktor Vorner z Hagi. Prosimy. Mówca wszedł na podium i skłonił się lekko. - Panowie. Z wielkim zainteresowaniem wysłuchałem sprawozdań poszczególnych podkomisji. Wyjaśniają one niestety bardzo mało. Moi przedmówcy stawiali sporo hipotez, podkreślając, że każda z nich jest w jednakowej mierze niesprawdzalna.. Szczątki rakiety, którą lecieli członkowie wyprawy są rozsiane na powierzchni wielu kilometrów kwadratowych. W takim przypadku niemożliwym jest określenie, jakie uszkodzenia mogły spowodować katastrofę. Ogólnie mówiąc wiemy tyle samo. co w momencie zderzenia się rakiety z ziemią, czyli nic. Chciałbym jeszcze raz podkreślić, że moja obecność tutaj nie wynika z powołania mnie do Komisji, której panowie są członkami. Jestem przeciętnym lekarzem, nigdy dotychczas nie występującym przed tak świetnym audytorium. Czwartego grudnia w dziennikach telewizyjnych nadano sprawozdanie z tego tak tragicznie zakończonego lądowania. Znałem Komandora. Ostatnie dziesięć lat przed jego startem mieszkaliśmy na jednej ulicy w sąsiednich domach. Był bardzo bezpośredni i sympatyczny. Nie wiedziałem nawet, że ma tak wysokie stanowisko. Kilka razy pomógł mi w strzyżeniu żywopłotu. Potem odbyliśmy razem parę wycieczek żaglówką. Gdy odleciał, a ja dowiedziałem się kim jest, żałowałem trochę, że nigdy nie rozmawialiśmy o gwiazdach, czy o podróżach kosmicznych. Mógł mi opowiedzieć tyle ciekawych rzeczy. Potem wrócili. Bo oni przecież wrócili. Na orbicie stacjonarnej pozostał ich statek, na którym znajdowały się wszystkie uzyskane wyniki, cały dorobek naukowo-badawczy wyprawy. W katastrofie rakiety pomocniczej zginęli tylko ludzie. Ot, zwykła, bezsensowna śmierć; tak, jakby ktoś wracając z długiej, niebezpiecznej podróży potknął się, uderzył głową o pierwszy stopień własnych schodów i zmarł na wstrząs mózgu. Odbiegłem trochę od tematu, ale chciałbym wytłumaczyć się ze wszystkiego, co zrobiłem w celu wyjaśnienia tej sprawy. A zrobiłem dość dużo i to rzeczy niezbyt zgodnych z ogólnie przyjętymi normami etycznymi. Wykorzystałem wszystkie znajomości, jakie posiada każdy lekarz z pewną praktyką, odgrywałem różne role: czasem byłem bratem Komandora, czasem jego najlepszym przyjacielem. Posunąłem się nawet do sfałszowania listów, które rzekomo od niego otrzymywałem. W wyniku tych wszystkich machinacji nie tylko mam zaszczyt występować tu dzisiaj, ale przede wszystkim udało mi się uzyskać dostęp do materiałów zgromadzonych na ich statku macierzystym. Przyrzekłem oczywiście, że nic nie opublikuję bez zgody Komitetu Badań Kosmicznych, nic nie sfotografuję, niczego nie zabiorę... Na statku szukałem tylko jednego, tak zwanych „taśm Prawdy”. Dziwicie się co one mają wspólnego z tym wszystkim. Nie znaliście Komandora nawet tak słabo, jak ja go znałem. Po katastrofie rakiety w wielu programach telewizyjnych wypowiadali się na ten temat różni specjaliści. Królowała hipoteza, zgodnie z którą załoga do końca nie wiedziała, iż Ziemia jest tak blisko. Mógł popsuć się jeden, czy drugi przyrząd, mogła nagle nawalić łączność... Wy nie znaliście Komandora. Kiedyś, gdy płynęliśmy łodzią niespodziewanie zerwał się silny, porywisty wiatr. Usiłowaliśmy zrzucić foka, ale trwało to w nieskończoność. Był koniec października. W pewnej chwili silniejszy podmuch wiatru przechylił łódź. W ogóle cała ta wycieczka była szaleństwem, ale Komandor lubił takie historie. Wisieliśmy na lewej burcie chcąc zbalastować przechył. Prawa znikała już pod wodą;. I wtedy spojrzałem na niego. Miał spokojną, nieruchomą twarz; taką, jaką pokazywali na ekranach telewizorów w relacjach z katastrofy. Spotykałem go dziesiątki razy, rozmawialiśmy ze sobą o różnych sprawach, ale poza tym jednym przypadkiem nie widziałem, by był aż tak opanowany. Twarz Komandora zawsze coś wyrażała. Nigdy nie była maską. Kilka razy słyszałem argument, iż właśnie spokój załogi dowodzi, że nie zdawali sobie sprawy z tego, co się dzieje. To nieprawda. Wtedy przypadkowi przechodnie zauważyli nas, gdy fale zniosły łódź bliżej brzegu. Pomoc przyszła po trzech kwadransach. W sumie spędziliśmy w wodzie prawie cztery godziny, rozpaczliwie czepiając się burt. Tylko bardzo grube ubrania uratowały nas od przemarznięcia. Komandor był dobrym żeglarzem i wiedział czym grozi wywrotka w takich warunkach. Dla mnie więc wyraz jego twarzy był dowodem czegoś wręcz przeciwnego. On wiedział. Wszyscy trzej wiedzieli o tym, że rakieta wali się na ziemię. Widzieliście sami, jak nimi rzucało. Nawet, gdyby wszystkie przyrządy były popsute musieliby odgadnąć, że są już w atmosferze. Pozostaje jeszcze kilka pytań. Jeśli zdawali sobie z tego sprawę, dlaczego byli tak spokojni, dlaczego nic na ten temat nie mówili, nie przekazali ostatnich pozdrowień...? Na pytania te istnieje jedna odpowiedź. Załoga nie tylko znała sytuację, ale ją również akceptowała. A może nawet celowo stworzyła? Proszę jeszcze raz posłuchać. Doktor Vorner włączył magnetofon. Przez chwilę słychać było jedynie szelest przesuwającej się taśmy. - Pierwszy Pilot. Rozkaz. Oddać stery. - … - Pierwszy Pilot. Rozkaz. Oddać stery. - Rozkaz. Oddaję stery... Przepraszam was Komandorze. - Przepraszam. Doktor Voner wyłączył magnetofon, a potem cichym, zmęczonym głosem powiedział: - Komandor nawet na chwilę nie położył rąk na swoim pulpicie. Teraz już mi wierzycie, prawda? Przewodniczący Komisji podniósł się ze swojego miejsca. - I pan o tym wiedział? Od pierwszego dnia? - Tak. Co miałem robić? Najpierw czekałem, łudząc się, że dochodzenie pójdzie w tym właśnie kierunku. Potem, gdy panowie skoncentrowali się na badaniu szczątków rakiety pomocniczej, zacząłem działać. Nie dysponowałem żadnym dowodem rzeczowym. Kierowałem się głębokim przeświadczeniem opartym jedynie na pewnej znajomości Komandora oraz na tym, że nie dotykał on sterów. Mając tylko takie dowody nie mogłem liczyć na zainteresowanie nimi kogokolwiek. Tylu ludzi zgłaszało się wtedy twierdząc, że posiadają bardzo cenne informacje. Pozostawali dziennikarze, ale czy Komandor byłby z tego zadowolony? Gdyby chciał zrobić sensację, na pewno rozegrałby to inaczej. Bo to było świetnie rozegrane. Z jednej strony dobrze upozorowany wypadek, a z drugiej wyraźna wskazówka, gdzie należy szukać przyczyn takiej decyzji. I cała załoga pomogła mu w tym. Zauważcie jeszcze jedno. Oni nie zawiedli naszego zaufania. Na statku macierzystym pozostały wszystkie materiały, jakie ze sobą przywieźli Nie miałem do kogo iść, nikt nie zainteresowałby się tym co wiedziałem. Musiałem mieć dowody i zdobyłem je. Przegrałem „taśmy prawdy” na identyczny, niezniszczalny zasobnik informacji i zdeponowałem w pewnym miejscu. Każdy specjalista bez trudu potwierdzi autentyczność tych nagrań. Widzę wśród panów pewne poruszenie. Ja wiem o co toczy się gra, ale materiały te muszą zostać zanalizowane. Nie wolno wysyłać następnych wypraw, zanim do końca nie pozna się przyczyn ich decyzji. - Rozumiem pana - powiedział Przewodniczący. - Proponuję, abyśmy spotkali się jutro w celu zapoznania się z materiałami doktora Vornera. Myślę, że powinniśmy zaprosić doktorów: Petersena i Werma - lekarzy Ośrodka Szkolenia Załóg, profesora Kera - psychologa, oraz dziesięciu przedstawicieli wybranych z naszego grona. Proszę głosować. *** Wstał doktor Vorner. - Panowie! Zanim przystąpię do referowania mojego stanowiska w tej sprawie, chciałbym, abyście odpowiedzieli mi na takie pytanie. Prawdopodobnie kilka dni przed startem, jeden z członków załogi, a mianowicie Drugi Pilot, oglądał jakiś eksperyment mający związek z lotami z szybkościami nadświetlnymi. Doświadczenie to było prowadzone na myszach. Chciałbym wiedzieć coś więcej na ten temat.. Czy to, co zobaczył, mogło zrobić na nim duże wrażenie? Czy mógł skojarzyć to z sytuacją załogi? Doktorzy Petersen i Werm spojrzeli na siebie, a potem prawie jednocześnie skinęli głowami. - Tak. Robiono takie doświadczenia. Drugi Pilot był wtedy w kombinezonie. Pomylili go z jakimś innym i kazali mu iść do laboratorium. Wszedł w najgorszym momencie. - Dlaczego nic mi nie powiedzieliście?! - profesor Ker zerwał się ze swojego miejsca. - Powtórzyliśmy badania i nie stwierdziliśmy żadnych zmian. Nic nie zrozumiał. - Czy ktoś z załogi wiedział? - Tak. Doktor. On musiał wiedzieć. Na pewno jednak nikomu nic nie mówił. - Tak myślicie - powiedział Vorner. - Posłuchajcie. Spojrzał na kartkę papieru i przewinął kawałek taśmy magnetofonowej. - Nie mogę. Naprawdę nie mogę tak dłużej. - Uspokój się, a przede wszystkim nie myśl tyle o tym. - Nikt mnie nie rozumie. Ty też. Widziałeś kiedyś taką mysz? - Jaką? - Taką, jakie czasem wracają. - Przecież to się zdarza tak rzadko. Nie ma się czym przejmować. Przedtem nie było z tobą takich kłopotów, a teraz nagle... - Skończ! Wiem już, że nie widziałeś. Zielonobrunatna, cuchnąca breja. Tamta druga tarzała się w tym. - Histeryzujesz. - Naprawdę staram się nie myśleć o tym. To zaczęto się tuż przed przejściem w nadświetlną. Pierwszy Pilot odliczał czas: pięć. cztery... Leżeliśmy czekając na skok. Wtedy przypomniały misie te myszy. Wyraźnie mówili „te myszy”, a w pojemniku była tylko jedna. Potem jeszcze Harwer powiedział: „Zobacz, co się z tej drugiej zrobiło!”. Patrzył wtedy na tę breję. My jesteśmy tymi myszami! Kto z nas będzie najlepszym obiektem... - Posłuchaj mnie. Gdy pierwszy raz wchodzi się w cykl: „masa rzeczywista - nieznane - masa rzeczywista” istnieje tylko jedna na dziesięć tysięcy możliwość wystąpienia jakichkolwiek zniekształceń. Widocznie tamta mysz wielokrotnie przechodziła... - Potem prawdopodobieństwo rośnie? - Tak. Stukrotnie po każdym przejściu. Dlatego przed prawdziwym lotem nikt z nas nie wchodził w nadświetlną. - A my musimy jeszcze wrócić Trzask zamykanych drzwi. Rozmowa Doktora z Drugim Pilotem odbyła się prawdopodobnie na trzeci dzień po wyjściu z nadświetlnej - skomentował Vorner. - Od tego się zaczęło. Czy to coś, czego się bał Drugi Pilot stanowiło rzeczywiste zagrożenie? - Powinniście wiedzieć, że prędzej czy później domyśli się powiedział profesor Ker. - Tak. Mógł się bać - zwrócił się do Vornera. Przewodniczący Komisji spojrzał na profesora Graade. - Chyba można mu powiedzieć. Gdyby sprzedał te taśmy jakiejkolwiek gazecie, zarobiłby na tym majątek. Wystarczyłoby do końca życia dla niego, jego dzieci, wnuków, prawnuków.. Profesor Graade podszedł do tablicy. - Zna pan ten wzór, doktorze? Masa poruszającego się ciała jest równa ilorazowi masy spoczynkowej i pierwiastka kwadratowego z wyrażenia: 1 - v2/c2, gdzie przez v oznaczamy prędkość obiektu, a przez c prędkość światła. Gdy prędkość obiektu dąży do prędkości światła, wartość mianownika dąży do zera, a więc masa dąży do nieskończoności. To jeden z elementarnych wzorów szczególnej teorii względności. Co się stanie, gdy prędkość obiektu będzie większa od prędkości światła? Wyrażenie v2/c2 stanie się większe od jedności, a więc liczba pod pierwiastkiem będzie miała wartość ujemną. Mówiąc krótko oznacza to, że po przekroczeniu prędkości światła, masa zmienia swoją postać. Staje się czymś zupełnie innym, czymś, czego ilość określa liczba urojona. Jeżeli prędkość obiektu zmniejszy się poniżej prędkości światła, masa staje się znowu wielkością rzeczywistą, a jej postać jest taka sama jak przedtem. Wszystko to może pan przeczytać we wstępie do każdego podręcznika fizyki wielkich szybkości. Ale to nie jest cała prawda. Przeciętnie raz na dziesięć tysięcy przypadków następuje odkształcenie. Nie wiadomo, czy powstaje ono w momencie przejścia do nadświetlnej, czy po zmniejszeniu szybkości. Faktem jest, że masa nie zawsze powraca do swojej pierwotnej postaci. Mało tego. Prawdopodobieństwo wystąpienia jakichkolwiek zmian rośnie przy powtarzaniu przejść. - A Drugi Pilot? - Był świadkiem otwarcia pojemnika wracającego po osiągnięciu nadświetlnej - powiedział Werm. - Podobno widok był rzeczywiście okropny. Zrozumiał to dopiero wtedy, gdy wchodzili w nadświetlną i wyobraził sobie, że potem sam będzie tak wyglądać. - Doktor powiedział mu za dużo - stwierdził Przewodniczący. - Po tej rozmowie Drugi Pilot bał się jeszcze bardziej. - Chciał przeanalizować z nim wszystkie fakty. Myślał, że dojdą wspólnie do wniosku, iż nic im właściwie nie grozi. Ale tamten uciekł i... - ... i rozgadał to całej załodze - Drugi pilot nie rozmawiał o tym z nikim, poza Doktorem powiedział Vorner. - Za to powiesił się. - Śmierć Drugiego nastąpiła dopiero po ich wejściu do Układu Słonecznego. To wszystko przebiegało zupełnie inaczej. Wydaje mi się, że mogę już przedstawić drugi wątek tej historii. - Kategorycznie zabraniam! To jest rozkaz! Drugi Pilot będzie za to odpowiedzialny. Nikt nie ma prawa naruszać rozkładu zajęć. O godzinie ósmej jest gimnastyka, na której wszyscy muszą być obecni. Wszystkie spóźnienia będę karał jak najsurowiej. Jesteście przedstawicielami Ziemi, a nie bandą patałachów! Zrozumiano! - Rozkaz, Komandorze. Szmer przesuwanej taśmy. - Drugi Pilot. W magazynie numer dwa zbiorniki próbek są nieuporządkowane. Rozkazuję dwadzieścia razy przenieść je do magazynu numer osiemnaście i z powrotem. Zrozumiano?! - Ależ ja.. - Powiedziałem. - Rozkaz, Komandorze. Szmer przesuwanej taśmy. - Wczoraj w mojej obecności Drugi Pilot zwrócił się do Pierwszego Pilota w drugiej osobie liczby pojedynczej. To jest niedopuszczalne! Jesteśmy przedstawicielami Ziemi i dlatego przypominam, że załoga musi zwracać się do siebie używając pełnego tytułu i w drugiej osobie liczby mnogiej. Powtarzam: w drugiej osobie liczby mnogiej. I macie to zapamiętać! Poza tym wczoraj przyłapałem doktora na oglądaniu pornokomiksów Czas określony w regulaminie zwrotem „odpoczynek i zajęcia osobiste”, ma być wykorzystywany na zapoznanie się z literaturą fachową a nie na rozmyślania o dupie Maryni! To nie wczasy! Jesteście tutaj i musicie spełnić swój obowiązek! Ja jestem za to odpowiedzialny i będę surowo egzekwował... - To jakaś mistyfikacja! Co znaczą te brednie?! - doktor Petersen zerwał się ze swojego miejsca. - W chwili odlotu cała załoga zwracała się do siebie po imieniu. Komandor miał nawet z tego powodu przykrości, a mimo to... - Proszę posłuchać. To nagranie powinienem panom wcześniej zaprezentować. Szmer przesuwanej taśmy. - Mówię do ciebie jako lekarz. Stan psychiczny Drugiego jest bardzo kiepski. - To co ja mu poradzę? - Możesz przestać się go czepiać. Ciągle powtarzasz. „Drugi Pilot nie zrobił...”, „Drugi zapomniał...” „Obowiązkiem Drugiego jest...” Mam spokojnie patrzeć na to, co się tu dzieje? Gdzie się ruszę, tam albo Drugi rozmawia z Pierwszym o nieskończoności, albo Pierwszy i Drugi naprawiała schizocyklotazotron albo... W którejś z rozmów poradziłem Drugiemu, aby wybrał wśród załogi osobę, do której ma najwięcej zaufania i starał się jak najczęściej przebywać w jej towarzystwie. Wybrał Pierwszego Pilota Nie ma co się temu dziwić. Pierwszy był jego opiekunem podczas szkolenia rakietowego. Potem dużo razem latali. I to się dzieje za moimi plecami!? Jeśli ma jakieś problemy, powinien zwrócić się do mnie, bo ja odpowiadam... Przestań się wygłupiać! Jeśli chcesz wrócić na Ziemię z całą załogą, to zostaw ich... - Jak ty się do mnie odzywasz? Jestem twoim dowódcą! Ja to załatwię! Wszystkim wam powiem, jak macie okazywać mi szacunek!! Jak macie... - Czy te nagrania są autentyczne? - profesor Ker badawczo przyglądał się Vornerowi. - Tak. - Potrafi pan to wytłumaczyć? - Nie ma tu wiele do tłumaczenia. Drugi Pilot bał się. Wiecie, dlaczego. Odliczał każdy dzień z tych trzech lat dzielących go do startu w drogę powrotną. Przedtem możliwość zakłócenia była jak jeden do dziesięciu tysięcy, teraz będzie jak jeden do stu. On widział taką „niedokładność odtworzenia”. Wiedział, co się kryje pod tym fachowym terminem... - Możliwość powstania zakłóceń w drodze powrotnej była dużo mniejsza - powiedział profesor Graabe - Wynosiła ona mniej więcej jeden do tysiąca. Ale, aby uzyskać takie zmniejszenie współczynnika zagrożenia, musieli tam siedzieć trzy lata, chociaż badania mogli skończyć w ciągu dwóch miesięcy Wynika to z prawa Kareya, które mówi, że ze wzrostem odcinka czasu dzielącego kolejne przejścia maleje prawdopodobieństwo zakłóceń Podejrzewam że pewne niedokładności odtworzenia powstają przy każdorazowym przekraczaniu bariery światła. Im struktura ciała jest bardziej skomplikowana, tym większa możliwość jej naruszenia. Organizmy żywe potrafią jednak w dużym stopniu odtwarzać uszkodzone tkanki. Proces ten przebiega bardzo wolno, ale wykorzystując to zjawisko, unikamy w pewnym stopniu nakładania się na siebie zaburzeń. Wiedząc o tym, kierownictwo zadecydowało by przedłużyć czas pobytu w układzie do trzech lat. Powiększało to bezpieczeństwo wyprawy i zapewniało... - O tym wszystkim nie wiedział nikt z członków załogi? - Nie. Komandor otrzymał polecenia bez żadnych uzasadnień. Jedynie Doktor musiał wiedzieć o możliwości wystąpienia zakłóceń. Opracowaliśmy kilka leków przyspieszających regenerację tkanek.. Gdyby mimo wszystkich podjętych środków ostrożności zaistniała konieczność zastosowania ich... A może należało zapoznać całą załogę z tymi faktami? Ostatecznie człowiek nie jest świnką wiezioną-samochodem do Zakładów Przetworów Mięsnych - powiedział powoli doktor Vorner. - Panowie! Zebraliśmy się tutaj w celu przesłuchania materiałów doktora Vornera. Interpretacja tych danych nie należy do nas, podobnie, jak nie mamy prawa oceniać decyzji Ośrodka Szkolenia Załóg. Doktorze, czy uważa pan, że przyczyną nieszczęśliwego wypadku, jakiemu uległa załoga rakiety, był fakt, iż nie została ona uprzedzona o występowaniu niedokładności odtworzenia? - Nie. Uważam tylko, że było to jedną z przyczyn samobójstwa Drugiego Pilota. Ono z kolei spowodowało świadome zniszczenie przez pozostałych członków załogi rakiety transportowej, którą sami lecieli. - Jakie więc, pana zdaniem, były inne przyczyny samobójstwa Drugiego Pilota? - Następną pośrednią przyczyną śmierci Drugiego Pilota były patologiczne zmiany, jakie zaszły w psychice Komandora. Rozpatrując zagadnienie jednoosobowego i kolektywnego kierownictwa wypraw kosmicznych nie brano pod uwagę specyficznych warunków, w jakich będzie ono pracowało. Istnieje wiele książek opisujących metody postępowania ludzi mających władzę absolutną. Niejednokrotnie powtarzano, że po pewnym czasie nie potrafią oni obiektywnie ocenić siebie i pobudki swojego postępowania. Typowym przykładem władzy absolutnej jest władza, jaką posiada dowódca wyprawy kosmicznej. Powiedziałbym nawet, że nigdy nie było człowieka, który mógłby tak bardzo lekceważyć normy współżycia. Składa się na to wiele przyczyn, a przede wszystkim absolutna niemożność ucieczki jego podwładnych. Nawet marynarze, pływający po dwa, trzy lata na wielkich żaglowcach co pewien czas schodzili na ląd. W ostateczności mogli związać ze sobą dwie deski i próbować uciekać w ten sposób. Mieliby jedną szansę na milion, czy miliard, ale szansa ta istniała. A załoga rakiety? Czy celem ich ucieczki mogła być Ziemia odległa o lata świetlne? - A powrót? Zapomniał pan, że z takich wypraw na ogół się wraca. Czy pan, panie profesorze, słyszał kiedyś o tym, by sądzono zwycięzcę? - Doktorze Vorner. Chciałbym jeszcze raz przypomnieć panu, że celem naszego spotkania jest zapoznanie się z materiałami, jakie pan posiada. Nie ocena postępowania kierownictwa! Czy chce pan zaprezentować nam jeszcze jakieś nagrania? - Tak. Zgodnie z pana prośbą, nie będę już ich komentował. - Chodzę za tobą jak pies za swoim panem. Czy bardzo cię to drażni? - Nie. - Mówisz bez przekonania. - Wydaje ci się. Bardzo cię lubię i nie przeszkadza mi twoje towarzystwo. - Słuchaj. Nie potrafię tak dłużej. Grajmy w otwarte karty. A przynajmniej ja tak zagram. Czy mógłbyś powiedzieć mi jaki jest twój stosunek do mnie?. - Podobasz mi się. - Dziękuję... Dla mnie to wszystko jest dużo poważniejsze. - ... - Kocham cię. - Drugim Pilotem była kobieta? - Ja też nie mogę rozpoznać głosu. - Profesorze Ker. Czy odpowiedź na to pytanie jest istotna? - Nie. - Proszę dalej, doktorze. Szmer przesuwanej taśmy. - Nie cieszysz się? - Z czego? - Że wracamy. Jeszcze tylko kilka dni i... - Na mnie nikt nie czeka. - Ina na pewno przyjdzie z dzieciakami. Stęsknili się za mną. Tyle lat czekali. - Nie bardziej niż ja będę czekać na twój pierwszy list. - Słuchaj. Musimy poważnie porozmawiać. Chyba dość wyraźnie dawałem ci do zrozumienia, że nie zamierzam kontynuować tego po powrocie. - Dlaczego? - Zrozum mnie. Mam żonę i dzieci Czekali na mnie. Tęsknili. Prędzej, czy później wybuchnie skandal Nie mogę im tego zrobić. Wiesz, że zawsze tak stawiałem sprawę. - Wiem. Jesteś im potrzebny. Ale życzę ci, aby oni wszyscy razem kochali cię tak bardzo jak ja. Teraz ty mnie nie rozumiesz. Ja już nie potrafię żyć bez ciebie. - Musi tak być! Nie ma innego wyjścia. Po wylądowaniu powiemy sobie oficjalnie „do widzenia” i więcej się nie spotkamy Mnie ta decyzja też nie przychodzi z łatwością Uprzedzałem cię i nie możesz mieć do mnie pretensji Nic ci nie obiecywałem. Zawsze byłem uczciwy. Myślałem, że wiesz o tym... - Tak i było. Ale teraz nie potrafię odejść. Jeżeli możesz, pomóż mi. Ja naprawdę nie mogę... - Nie wiem o co ci chodzi. Dla mnie sprawa jest jasna i... - Ja też nie wiem o co mi chodzi, ale... - Nie mówmy na ten temat. - Dobrze. Masz chyba rację. Przyjdź do mnie o siódmej. Może coś wymyślimy? - Wiesz jak mało mam czasu. - Tylko na chwilę. Bardzo cię proszę. Szmer przesuwanej taśmy. - Czy my... Nie wygłupiaj się. Spóźniłem się, ale... Przestań, słyszysz... Przecież ja nie odejdę. I tak bym nie odszedł... Nigdy... Będziemy szczęśliwi... Słyszysz... Będziemy … - Co się tu dzieje? - Drugi nie żyje. Zabił się. - To przez ciebie! Co ja powiem w Centrali...- Może Doktora...? - Nie ma już po co. - Tacy zakochani, czuli. A teraz: „Nie ma już po co.” - Bo nie ma. - Ja będę winny! Nikt nie powie: Drugi Pilot się zabił, bo Pierwszy miał go w dupie... Kto będzie winny?... Ja!!! - Tak. Tylko to cię teraz obchodzi. Nie bój się. Dasz sobie radę. Doktor ci pomoże. „Długotrwały stan depresji. Ograniczona poczytalność. Zmiany czynności systemu nerwowego...” Nic ci nie grozi, Komandorze. To przecież przeze mnie. Nawet sumienie masz czyste. To ja go kochałem. A ty, Komandorze? Dlaczego tak go zaszczułeś? Skąd się wzięła twoja nienawiść? Czy tylko ja go kochałem? Spójrz prawdzie w oczy, Komandorze! No? Czy tylko ja go kochałem? - Jak śmiesz tak... Czy tylko ty... Ja... Nie!! To nieprawda!!! Czyja... - ..... Komisja do Badania Przyczyn Katastrofy Pierwszej wyprawy Nadświetlnej dziękuje doktorowi Vornerowi za jego cenny wkład wniesiony do jej pracy. Materiały zebrane przez doktora Vornera są podstawą jeszcze jednej hipotezy wyjaśniającej przebieg wydarzeń na pokładzie rakiety. Hipoteza ta nie jest mniej prawdopodobna, niż inne, opracowane przez nasz zespół. Doktor Vorner zakłada, że przyczyną tego wypadku był cały szereg mało prawdopodobnych wydarzeń, których nie mogliśmy ani przewidzieć, ani im zapobiec. Zakładając prawdziwość hipotezy doktora Vornera, możemy przyjąć, że ze względu na ich wyjątkowy charakter... BIOTECHNIKA EXPRESS PORANNY 18 III 2002 r. Ciekawe odkrycie amerykańskich uczonych Grupa uczonych z Uniwersytetu Stanowego w Texasie opublikowała ciekawą pracę na temat występowania nieznanych dotychczas cząstek białka w płucach ludzi i zwierząt. Odkrycie to wywołało zrozumiałe zainteresowanie w kołach naukowych. GŁOS ŚWIATA 29 VII 2004 r. Jeszcze jedna zagadka rozwiązana Kilka lat temu obiegła prasę światową ciekawa wiadomość o odkryciu nowych, dotychczas nieznanych w przyrodzie cząstek białka. Drobiazgowe badania uczonych wielu krajów dowiodły niezbicie, że identyczne cząstki zostały wyprodukowane sztucznie przez jeden z instytutów. Zgodnie z ustaleniami Konferencji Rzymskiej z roku 1977, instytut ten miał obowiązek takiego zabezpieczenia próbek, aby nie mogły one przeniknąć poza teren pracowni. Dzięki sprawnej akcji policji stanowej winni zaniedbania zostali wykryci i będą pociągnięci do odpowiedzialności Prawnicy całego świata będą niewątpliwie z ogromnym zainteresowaniem śledzić przebieg tego precedensowego procesu.. PRAWO 12 V 2005 r. Smith i Brown skazani Zapadły wyroki w sprawie przeciwko doktorom: Brownowi i Smithowi, pracownikom Instytutu Biochemii i Genetyki. Zostali oni oskarżeni o zaniedbanie obowiązków służbowych i skazani na karę pięciu i trzech lat więzienia. Wyrok nie jest jeszcze prawomocny. EXPRESS PORANNY 2 II 2006 r. Manifestacje na Florydzie Sztuczne cząstki białka mogą być groźne - mówi profesor Henry Loy Dwa dni temu, 31 stycznia telewizja amerykańska nadała wywiad ze znanym uczonym, laureatem Nagrody Nobla profesorem Henry Loyem: W wywiadzie tym profesor powiedział między innymi: „Cząstki białka, które wydostały się z Instytutu Biochemii i Genetyki mogą stanowić pewne zagrożenie, ponieważ skutecznie konkurują z białkiem powstałym na drodze naturalnej. Poza tym charakteryzują się one dużą szybkością rozmnażania i umiejętnością przystosowywania się do różnych warunków. Wraz z moimi współpracownikami przeprowadziłem cały szereg badań, na podstawie których stwierdzam, że niektóre przypadki zapalenia płuc są związane z występowaniem w drogach oddechowych cząstek tego typu. Wzywam wszystkich uczonych całego świata do natychmiastowego podjęcia badań nad znalezieniem środków zaradczych.” Wywiad ten spowodował zrozumiałe poruszenie. W niektórych miastach tłumy mieszkańców wyległy na ulice protestując przeciwko zbyt łagodnemu wyrokowi wobec winnych wypuszczenia niedostatecznie zbadanych cząstek do atmosfery. EXPRESS PORANNY 8 V 2006 r. Pierwsza ofiara Fala uciekinierów dociera do Europy Wczoraj w szpitalu w Los Angeles zmarł dwumiesięczny Joe Kalder. Jest on pierwszą ofiarą podjadków, czyli zsyntetyzowanych przez uczonych cząstek białka, które przypadkowo przedostały się do atmosfery. Mimo protestów rodziców przeprowadzono sekcję zwłok, która wykazała liczne zmiany płuc i opłucnej. Należy zaznaczyć, że malcowi podawano różne antybiotyki, które jednak nie poskutkowały. Fala histerii w Ameryce nasila się. Pierwsi uciekinierzy dotarli już do Europy. EXPRESS WIECZORNY 6 VI 2006 r. Podjadki pojawiły się na kontynencie euroazjatyckim Uczeni europejscy stwierdzili obecność podjadków na naszym kontynencie. Prawdopodobnie przedostały się one w ciałach coraz liczniejszych uchodźców z Ameryki. W pracowniach uczonych trwają badania nad znalezieniem środka, który zatamowałby tę inwazję. Jednocześnie agencje amerykańskie podają, że liczba śmiertelnych ofiar podjadków sięga już dwóch tysięcy. Najczęściej umierają małe dzieci i ludzie starsi. W wielu szpitalach prowadzono próby sterylizacji, którą jednak uniemożliwia fakt, iż podjadki mogą być przenoszone w ciele ludzkim. GONIEC PORANNY 9 X 2006 r. Genialny środek młodego Japończyka Młody japoński uczony, dr Jako Soto odkrył środek przeciwko podjadkom. Jest to skomplikowany związek chemiczny, który rozpylony w powietrzu niszczy wszystkie proste drobiny białka. Jednocześnie jest on nieszkodliwy dla ludzi i zwierząt. EXPRESS POŁUDNIOWY 29 X 2006 r. Nieodpowiedzialne wybryki Wczoraj rozfanatyzowany tłum zniszczył Instytut Biochemii i Genetyków którym zsyntetyzowano podjadki. Gmach instytutu został obrzucony nieczystościami, a potem podpalony. W ratujących się uczonych demonstranci ciskali kamieniami. Tłum nie przepuścił wozów straży pożarnej. Interweniowała policja. Są ofiary w ludziach. WIADOMOŚCI 12 XII 2006 r. Genialny środek młodego Norwega Młody norweski uczony odkrył środek przeciwko podjadkom. Jest to skomplikowany związek chemiczny, który rozpylony w powietrzu niszczy... GŁOS LUDU 13 I 2007 r. Nowe ekscesy na całym obszarze Ameryki Wczoraj do późnych godzin nocnych trwało na ulicach Nowego Yorku, Los Angeles i innych miast amerykańskich potworne polowanie. Z nieznanego źródła demonstranci zdobyli spis pracowników zajmujących się badaniami biochemicznymi. Nieszczęśników tych tłum wywlekał z mieszkań i dosłownie rozrywał na strzępy. Istnieje pewne prawdopodobieństwo przeniesienia się tych ekscesów na kontynent europejski. W związku z tym rząd nasz wzywa wszystkich do zachowania rozwagi i spokoju. Laboratoria naukowo-badawcze pracują całą dobę. Już wkrótce zostanie wynaleziony środek niezawodny. EXPRESS PORANNY 14 12007 r. Organizm ludzki nie potrafi walczyć z podjadkami - mówi profesor Henry Loy Na kontynencie europejskim pierwsze ofiary Znany badacz podjadków - profesor Henry Loy wystąpił wczoraj przed kamerami interwizji. Powiedział on między innymi: „Trudno w tej chwili ocenić rozmiary zagrożenia. Jedno tylko jest pewne: cząstki sztucznego białka rozmnażają się kosztem białka naturalnego. Ponieważ podjadki nie powstały na drodze ewolucji naturalnej, organizmy ludzi i zwierząt są zupełnie nie uodpornione na ich działanie. Rozmiary epidemii przypominają epidemię ospy wśród Indian Ameryki Północnej i inne podobne przypadki. Mimo ogromnego postępu medycyny w powstałej sytuacji jest ona bezradna. Zarówno antybiotyki, jak i inne środki bakteriobójcze nie niszczą podjadków. Po wtargnięciu do organizmu ludzkiego osadzają się one najczęściej w płucach niszcząc ich tkankę Doktor Whith z San Lopez twierdzi, że ostatnio pojawiły się szczepy podjadków atakujących bezpośrednio skórę ludzi i zwierząt. Infekcje powierzchniowe są stosunkowo łatwe do zlokalizowania i wyleczenia, chociażby przez chemiczne zniszczenie partii skóry zaatakowanej przez chorobę. W przypadku infekcji wewnętrznej współczesna medycyna jest bezradna.” Agencje różnych krajów europejskich donoszą o pierwszych na naszym kontynencie przypadkach zgonów. WIADOMOŚCI 15 I 2007 r. Liczba ofiar podjadków sięga już setek tysięcy Wczorajszy dzień przejdzie do najtragiczniejszych w historii Ziemi. Z różnych krajów korespondenci donoszą o coraz liczniejszych przypadkach zgonów. Ulice miast pustoszeją. Najtragiczniejsza sytuacja wytworzyła się w Ameryce, gdzie epidemia sparaliżowała łączność, komunikację i handel. Rząd wezwał wszystkich obywateli do bezinteresownej pomocy służbie zdrowia. Szkoły i miejsca pracy zamieniono w szpitale. Liczba śmiertelnych ofiar podjadków w samej tylko Ameryce sięga setek tysięcy. EXPRESS WIECZORNY 16 I 2007 r. Demonstracje pod, więzieniem, w którym odbywają karę sprawcy tragedii Doktor Brown popełnił samobójstwo Wczoraj w godzinach południowych odbyła się ogromna demonstracja pod więzieniem, w którym przebywają sprawcy tragedii: doktor Smith i doktor Brown.. Tłum liczący setki tysięcy osób niósł zapalone pochodnie i transparenty z napisami: „Kara śmierci dla morderców”, „Wydać winnych”, „Naukowcy-bandyci na stos”. Po otoczeniu budynku więzienia demonstranci zażądali wydania winnych grożąc podpaleniem. Naczelnik straży wezwał wojsko i policję. Przeciwko demonstrantom użyto armatek wodnych i gazów łzawiących. Zamieszki trwały do późnych godzin nocnych. Jeszcze w czasie ich trwania strażnik więzienny stwierdził, że doktor Brown popełnił samobójstwo podcinając żyły kawałkiem żyletki. Źródło, z którego otrzymał mordercze narzędzie nie zostało wykryte. SŁOWO BOŻE 17 I 2007 r. Zdążymy Nasz Pan zasłonił sobie oczy i odwrócił się ód tego padołu. Od setek lat jego niewdzięczny twór podkradał Boskie tajemnice. Od naszych prarodziców Adama i Ewy trwa to do dziś. Aż nadszedł dzień sądu i kary. I jak Ojciec nasz w swej nieskończonej dobroci zniszczył Sodomę i Gomorę, bo nie znalazł w nich dziesięciu sprawiedliwych, tak i teraz zniszczy ten świat, bo i na nim tych dziesięciu nie znajdzie. Módlcie się bracia. Módlcie się i pamiętajcie Słowo Boże: „Jeśli twoja ręka grzeszy, utnij ją”. Jutro, 18 I 2007 r. odbędzie się wielkie zebranie członków Bractwa Pojednania z Bogiem. GONIEC 18 i 2007 r. Uchwała nadzwyczajnej sesji rządu Dnia 17 I br. na nadzwyczajnej sesji rządu podjęto następującą uchwałę: „Z dniem 19 I 2007 r. od godz. 0.00 wprowadza się na terenie całego kraju stan wyjątkowy. W związku z tym: 1. Zabrania się wychodzenia z mieszkań od godz. 0.00 do godz. 14.00 i od godz. 16.00 do godz. 24.00. W godzinach od 14.00 do 16.00 będą otwarte sklepy spożywcze, co umożliwi dokonanie najniezbędniejszych zakupów. 2. Zamyka się wszystkie szkoły, biura, fabryki i instytuty. Liczbę wychodzących gazet ogranicza się do dwóch. Wszystkie inne drukarnie i redakcje zostają zamknięte. Stacje radiowe zawieszają swoją działalność z wyjątkiem programu ogólnokrajowego. 3. Zabrania się tworzenia grup liczących więcej niż dziesięć osób. Wszystkie te rozporządzenia zostają wydane w celu zmniejszenia szybkości szerzenia się epidemii, oraz w cel u zachowania porządku”. GONIEC 19 I 2007 r. Nowe genialne odkrycie Młody czeski uczony odkrył nowy środek przeciwko podjadkom. Jest to... EXPRESS POŁUDNIOWY 20 I 2007 r. Zmarł Henry Loy Dziś w godzinach rannych zmarł profesor Henry Loy. Od kilku dni uczony nie czuł się dobrze, ale objawy pozwalały mieć nadzieję, że przyczyną złego samopoczucia jest wyczerpanie fizyczne i psychiczne, a nie zakażenie organizmu podjadkami. Henry Loy kierował zespołem uczonych pracujących nad stworzeniem szczepionki przeciw podjadkom. Ostatnie słowa uczonego były skierowane do grupy współpracowników. Powiedział on: „Pamiętajcie. Choćbyście umarli sto razy, jeśli uratujecie choć tysiąc, będziecie żyć wiecznie.” Słowa te zostaną wyryte na pomniku tego wielkiego człowieka i wielkiego uczonego. SŁOWO BOŻE 21 I 2007 r. Nastał nasz dzień Nastał Dzień Sądu. Dzień Prawdy Bożej. Kto nie ma Boga w sercu, ten drży i kaja się. Kto Go ma, nie zadrży przed niczym, bo wie, że jutro wstanie znów. Zdrowy i cały. Nie bójcie się więc bracia i radujcie się, bo oto już jutro, w dymie oczyszczającego ognia pojawi się Wszechmogący i Odwieczny. Zobaczycie Go. Poznacie Jego władzę i moc. Gdy ostatni heretyk przejdzie przez święty ogień, rozerwą się bramy nieba. Już jutro. A ręce wysłańców Boga sięgną wszędzie. Bo myśmy Ręką Boga i Biczem Bożym. GONIEC 22 I 2007 r. Orędzie Przewodniczącego ONZ Bracia! W grudniu ubiegłego roku Generalne Zgromadzenie Organizacji Narodów Zjednoczonych powołało Komisję do Walki z Podjadkami dając jej nieograniczone pełnomocnictwo. W dniu dzisiejszym Komisja ta złożyła sprawozdanie i przedłożyła plan ratunku. Plan ten jest prosty i choć niejeden z nas umrze, zanim naocznie przekona się o jego skuteczności, to jednak ludzkość ocaleje. Gorzkie to słowa, ale nie chcę was mamić złudnymi obietnicami. Tym, w których organizmach podjadki już się rozgościły nie możemy pomóc. Jest ich wielu, ale jeszcze więcej jest ludzi zdrowych. Oni przeżyją. Plan nasz jest następujący: Po pierwsze - należy izolować każdego człowieka. Jeśli jest on zdrowy, nie zachoruje. Jeśli jest chory, umrze, ale jego ciało nie będzie źródłem zakażenia. W tym celu polecamy wydać ludności wszystkie szczelne, gumowe kombinezony, oraz maski gazowe zaopatrzone w odpowiednie filtry. Ubrania i maski znajdują się w magazynach wojskowych wszystkich krajów. Materiał na filtry jest już rozsyłany drogą powietrzną. Już teraz rozpoczynają pracę fabryki produkujące dodatkowe komplety ochronne. Po drugie - ciała wszystkich zmarłych muszą być palone. Jeśli zmarły ma na sobie kombinezon, nie wolno go zdejmować. Po trzecie - przez najbliższe dziesięć dni nikomu nie wolno zdjąć ubrania ochronnego, nie wolno uchylić maski... To jest wasza cena przeżycia. Musicie ją zapłacić. Przewidujemy, że w ciągu najbliższych dwóch dni każdy człowiek będzie izolowany. Wtedy przystąpimy do oczyszczania atmosfery. Gdy usłyszycie odgłos wybuchów cieszcie się. Przyniosą wam one nie śmierć, a życie. Dotychczas zwalczano podjadki różnymi sposobami. Żaden z nich nie był skuteczny, bo nawet jeśli na miliard podjadków przeżył jeden, dawał on początek nowemu szczepowi, uodpornionemu na tę truciznę. Teraz postąpimy inaczej. Codziennie przez osiem dni będzie rozpraszany w atmosferze Ziemi inny środek przeciw podjadkom. Wszystkie substancje są już przygotowane. Pamiętajcie. Musimy przeżyć! Każdy z nas będzie cierpiał tak samo. Nikt nie jest uprzywilejowany. Musimy. Rozumiecie? Musimy! SŁOWO BOŻE 23 I 2007 r Grają surmy anielskie, a myśmy wciąż nie gotowi. Pan nasz niecierpliwi się: Na co czekacie? pyta. Toć nie wiecie, że póki na Ziemi choć jeden Szatan, poty wasza męka? Bo ja za was porządku w waszym domu nie zrobię! To wasz obowiązek! Więc na co czekacie? Jest chrzest wody, ognia i żelaza. Czyście go odprawili?! GONIEC 24 I 2007 r. Do całego narodu Na całym świecie narasta fala fanatyzmu. Ofiarą tłumu padają przede wszystkim uczeni i ich pracownie. Pamiętajcie! Gdy oni zginą, zginiemy i my. Nic nas nie uratuje. Nikt nie odbuduje naszej cywilizacji. Wojsko nam nie pomoże, bo jeśli chcemy przeżyć, musimy zabić wszystkie istoty żywe, które jak człowiek mogą roznosić zarazę. Musimy to zrobić w ciągu dwóch dni, a ciała zwierząt spalić. Dlatego jesteście sami i sami musicie powstrzymać nawałnicę. Kościół Katolicki do wszystkich wiernych Na dni nadchodzące posyłamy wam słowa Ewangelii według św. Mateusza 7,15 - 23. Niech będą z wami w godzinie próby i niech was uchronią przed złem. „Strzeżcie się fałszywych proroków, którzy do was przychodzą w odzieniu owczym, a wewnątrz są wilki drapieżne. Po ich owocach poznacie ich. Czyż zbierają z ciernia winne jagody albo z ostu figi? Tak wszelkie drzewo owoce dobre rodzi, a złe drzewo owoce złe rodzi. Nie może drzewo dobre złych owoców rodzić ani też drzewo złe dobrych owoców rodzić. Wszelkie drzewo, które nie rodzi owocu dobrego, będzie wycięte i w ogień wrzucone. Tak więc po ich owocach poznacie ich. Nie każdy, który mi mówi: - Panie, panie - wejdzie do Królestwa Niebieskiego. Ale kto wypełnia wolę Ojca mego, który jest w niebiesiech, ten wejdzie do Królestwa Niebieskiego. Wielu mi rzecze dnia owego: - Panie, Panie! Czyśmy to w imię twoje nie prorokowali? I czy w imię twoje nie wypędzaliśmy czartów? I w imię twoje wiele cudów nie czynili? A wtedy wyznam im: Nigdym was nie znał. Idźcie precz ode mnie wy, którzy czynicie nieprawość.” SŁOWO BOŻE 25 I 2007 r. Stosy płoną, ale ich dym nie sięga nieba. Bo wyście gnuśni! A szatan coraz szerzej rozprzestrzenia swoje macki. Idźcie więc, bracia. Idźcie z modlitwą na ustach. I nie dbajcie o ciało, bo ciało jest niczym. SŁOWO BOŻE 30 I 2007 r. Bóg przyjdzie Pan żywy stanie wśród was, tak, jak ja stoję. Ale jego czas jeszcze nie nadszedł. Szatan potrafi ukryć się wszędzie. Pod ziemią i w naszych szeregach. Idźcie więc, bracia. KWIATY W BUKIECIE Z Astii miałam już bezpośredni, transgalaktyczny. Na pokonanie tych kilku parseków dzielących moją rodzinną planetę od wielkiej stacji przesiadkowej straciłam prawie dwa tygodnie. Najpierw niewielka rakieta turystyczna wyniosła mnie poza granice układu i pozostawiła na małej, zaniedbanej stacji, gdzie prawie trzy godziny czekałam na połączenie z Wadia, nudząc się śmiertelnie w towarzystwie kilku przygodnie poznanych osób. Potem krótka podróż frachtowcem i znowu przesiadka. Tyle, że dworzec był już większy i lepiej wyposażony. Prawie tak, jak nasze stacje komunikacji międzyplanetarnej. Leciałam na Ziemię i była to moja pierwsza daleka podróż. Początkowo przypatrywałam się wszystkiemu dokoła, kupowałam informatory, przewodniki... Potem zaczęło mnie to nudzić, a gdy wreszcie zobaczyłem ogromną halę dworca transgalaktycznego na Astii, nie zrobiła ona na mnie większego wrażenia. Może tylko ludzie...? Jeszcze na starym, wysłużonym frachtowcu, na którym zachował się obyczaj wspólnego jadania posiłków zauważyłam to zjawisko. Potęgowało się ono z każdą stacją, z każdym nowym pasażerem, jakby nieznany ogrodnik starannie dobierał bukiet kwiatów. Odrzucał te, których barwa, czy kształt powtarzały się, a na to miejsce wkładał nowe, nieznane. Teraz, w hali dworca na Astii bukiet ten rozrósł się w nieskończoność, tak, jak nieskończonością barw i kształtów zakwitł gatunek, do którego należałam - ludzkość. Miałam jeszcze trochę czasu, więc przyglądałam się im. Niski potwornie umięśniony mężczyzna. Szara twarz, zbyt wysokie czoło. Kim jest? Nie wiem. Chyba z daleka, bo nigdy takich nie widziałam A ta dziewczyna? Jest dwukrotnie wyższa, a waży chyba mniej niż ja. Ze swoją bladą, seledynową twarzą i pękiem krótkich, skręconych w pierścionki włosów przypomina goździk na długiej, wiotkiej łodydze. Patrzę na jej cieniutką talię i nie szersze od niej biodra. Jest chyba z Chand, a jeśli tak, znam jej tajemnicę. Delikatną, kruchą urodę zawdzięcza małej sile ciężkości i dużej zawartości pierwiastków promieniotwórczych w skorupie swojej planety. I nie może urodzić dziecka. Przed dziesiątkami tysięcy lat osadnicy z Chand, którzy chcieli mieć dzieci przenosili się na najbliższą planetę, odległa o cztery lata świetlne. Tam przez dłuższy czas znajdowali się pod opieką lekarzy i dopiero gdy wszystkie badania wypadły pomyślnie, kobieta mogła zajść w ciążę i urodzić Oczywiście już wtedy proponowano inne rozwiązania. Można byłoby otoczyć osiedla ludzkie warstwą materiałów pochłaniających promieniowanie wprowadzać do nich powietrze wolne od zanieczyszczeń.. To rozwiązanie miało kilka wad, ale jedną zasadniczą. Było kosztowne. Bardzo kosztowne. Materiały wolne od radioaktywnych domieszek trzeba byłoby sprowadzać z innych planet. I na dobrą sprawę każda, najmniejsza nawet osada musiałaby być nimi otoczona. Wybrano rozwiązanie najprostsze. Cały proces zapłodnienia i dojrzewania płodu prowadzono w specjalnym instytucie, który pobierał od przyszłych rodziców komórki rozrodcze. Oczywiście materiał ten bardzo skrupulatnie badano i... Przypomniałam sobie skąd wiem o Chand i o problemach jego mieszkańców. Przed kilkoma laty wybuchł skandal. Okazało się, że kontrola ta była prowadzona niezbyt dokładnie i powstałe niedociągnięcia ujawnili dopiero rodzice. Sprawa oparła się u Urząd Zasiedlania Planet. Proponowano nawet zlikwidowanie kolonii chandyjskiej, ale oczywiście szybko z tego zrezygnowano. Planeta była żyzna, skład atmosfery pozwalał na poruszanie się bez aparatów tlenowych, mała siła ciężkości stwarzała doskonałe warunki, dla ludzi z wadami serca... Wysokie tło? Owszem, ale nie za bardzo. Dla ludzi było ono zupełnie niegroźne. Tyle, że mogło naruszać kod lub spowodować uszkodzenie płodu. Sprawa ta szybko zresztą ucichła, bo wreszcie gdzie by wysyłano kobiety o zbyt wąskich biodrach? Budować na każdej planecie specjalne oddziały szpitalne? Absurd. A na Chand wszystko było już gotowe. Przez chwilę zastanawiałam się nad tym, co zrobili z tamtymi dziećmi. Jeśli odchylenia od normy niebyły zbyt duże, znaleźli chyba dla nich jakieś planety. Bardzo szczupły mężczyzna o wąskiej, zapadniętej klatce piersiowej. Nie wiem skąd jest, ale na pewno w atmosferze tej planety jest dużo tlenu. I nie ma bakterii chorobotwórczych, szkodliwych zanieczyszczeń... Znowu mężczyzna. Duża głowa o cofniętej, niemal nieistniejącej brodzie. Krótki tułów bez brzucha. Jak wygląda jego planeta? Nie znam jej. Wyobrażam sobie nagą, twardą skałę i dalekie, czerwone słońce. Wcześnie nauczył się pilotować małe, jednoosobowe rakietki, dziecinne jak on. Skąd wiem? Cofnięta broda, to brak zębów, zanikanie dziąseł. Trzeba było wielu pokoleń karmionych sztucznie, aby uzyskać taki efekt. A kiedyś syntetyzuje się białko, węglowodany, tłuszcze? Tylko wtedy, gdy planeta jest bardzo odległa od słońca, gdy nie ma atmosfery, uprawnej ziemi... Gdy komory i korytarze podziemnych miast kuje się w skale, a każdy metr sześcienny jest drążony z trudem. Patrzę na nich jak na kwiaty w bukiecie. Wiem, że oglądam tylko powierzchnię ciał. Co się kryje pod nią? Czy ten szczupły chłopak o ciemnych, wyłupiastych oczach pokrytych grubą, przezroczystą warstwą masy plastycznej czy tkanki, ma wyrostek robaczkowy? Jakie ma serce, wątrobę? Kwiaty. Kwiaty w bukiecie. Biała ściana dworca znika. Przez chwilę widać szorstką. szarawą powierzchnię ekspresu transgalaktycznego, potem i ona rozsuwa się majestatycznie. Fala ludzi-kwiatów wpływa w karminowy korytarz Podnoszę swoją torbę. Wokół jest już prawie pusto. Czas na mnie *** Siedziałam pod drzewościanką i bezmyślnie gapiłam się na plakat reklamowy Smukła dziewczyna biegła boso po jaskrawozielonej łące. Zdawałoby się, że biegnie wprost na mnie. Potrząsnęła głową i uśmiechnęła się lekkim, jakby zawstydzonym półuśmieszkiem, a potem, gdy twarz jej wypełniła już ekran po brzegi zaczęła się cofać. Wtedy właśnie zobaczyłam go. Zatrzymał się przed plakatem i wpatrywał się w niknącą postać tej dziewczyny. Był w mundurze nawigatora. Gdy kolorowa plama sukienki zaczęła się już zlewać z niebieskim, plakatowym niebem, odwrócił się zniechęcony. - Ona zaraz przybiegnie powiedziałam. Niech pan poczeka Uśmiechnął się jak człowiek przyłapany na jakiejś dziecinnej zabawie. - Nie mogę. Ona ucieka przede mną - powiedział poważnie. - Nieprawda. Ma taki program... - I ilekroć tędy przechodzę, zawsze ucieka. Podobał mi się. Miał gładką, pociągniętą jakby perłowym lakierem twarz i spokojne, pewne ruchy. Tacy ludzie budzą we mnie zaufanie. - Chyba naprawdę poczekam - westchnął zabawnie. Z plakatu zniknęła łąka, a na jej miejscu pojawił się napis: „To Ziemia, Ziemia was zaprasza. Przylećcie na Ziemię”. - Lecę na Ziemię - powiedziałam. - Pierwszy raz? - Tak. Skończyłam historię Ziemi i dostałam skierowanie. Obejrzał mnie dokładnie. - Może pani żyć na Ziemi? Tak, urodziłam się na Kelandii. Wie pan, to jest w układzie... - Wiem - przerwał mi. - Lekarze pozwolili? - zapytał podejrzliwie. - Zanim wybrałam ten wydział badali mnie kilka razy. To byłoby okropne. Prawda? - Tak. Skończyć historię Ziemi i nie móc na niej żyć... I nie boi się pani? - Boję się. Bardzo się boję. My mieszkamy w podziemnych miastach, a na powierzchnię można wyjść tylko w kombinezonie próżniowym. A tam... Na plakacie znowu pojawiła się łąka. Daleko, gdzieś na horyzoncie poruszała się mała, kolorowa plama. - Znam ją - powiedział po chwili. - Tę dziewczynę? - Nie. Ziemię. Po każdym locie mamy dwutygodniową przerwę. Zdążyłem się napatrzeć. - Jak wygląda? Niepotrzebnie zadałam to pytanie, bo przecież tyle razy oglądałam filmy, fotografie, plakaty. - Jak lunapark. I widząc moją zawiedzioną minę litościwie dokończył: - To pewnie tylko w rejonach udostępnionych turystom. Pani będzie miała spokój. - Lunapark - powtórzyłam po nim, a sens tego słowa powoli docierał do mnie. - Oczywiście planetarny, nie kosmiczny. Żadnych kolorowych rakiet, gwiazd, obłoków pyłowych. Nic z tych rzeczy. Dziewczyna z plakatu była coraz bliżej. - Niech pan patrzy - powiedziałam. - Ona biegnie do pana. Nie spojrzał na nią. Przyglądał mi się tak, jakby zamierzał zapytać o coś, coś zaproponować. Chciałam uśmiechnąć się do niego. Nic nie mówiąc powiedzieć mu, że tak. Że bardzo chcę, aby pokazał mi Ziemię. Piękna twarz kobiety z plakatu była już blisko. Zmrużyła lekko oczy, a kąciki jej ust uniosły się przygotowane do tego samego półuśmieszku, w którym zawarła zawstydzenie i radość poznającej rozkosz młodej dziewczyny. Więc nie mogłam tego zrobić. Mój uśmiech byłby plagiatem jej uśmiechu. Słabym, zubożonym... - Jeśli pani chce, pokażę ją pani. - Chcę. Zabrzmiało to sztucznie. - Bardzo chcę - poprawiłam się. Jeszcze gorzej. Jakbym mówiła tak przez grzeczność. Muszę zatrzeć to wrażenie. Muszę być uśmiechnięta, czarująca... I wiem, że nie potrafię. Czuję potworny ból rozrastających się w nieskończoność rąk i nóg. Zaplatają się one w przedziwne węzły, wśród których jak supły sterczą krzesła, fotele, drzewościanki... Wypełniają już całą rakietę. Znam to uczucie, potrafię określić jego przyczynę, ale to nic nie pomoże. Ten człowiek podoba mi się coraz bardziej, a ja za bardzo chcę się jemu podobać. W nagłym olśnieniu widzę przyszłość, wszystkie swoje gafy, które on będzie pokrywał litościwym milczeniem. I będę go kochała. I nigdy nie wyrażę tego, co czuję. - Chodźmy do baru - mówię, a raczej mówi to za mnie ta obca, okrutna osoba, której narodziny podziwiałam przed chwilą. Znowu gafa. Może pomyśleć, że chcę za niego zapłacić, dać mu zaliczkę za stracony urlop. - Oczywiście, jeśli ma pan ochotę - usta posłusznie wymawiają każde podsunięte im słowo. - Chodźmy. Wstaję wolno. Moje nogi skurczyły się już i trochę rozplątały, mimo to zataczam się, instynktownie chwytając go za ramię. Rozpaczliwa myśl: „Wyglądam na pijaną”. Puszczam go. Nogi mają już normalne rozmiary, za to każda waży co najmniej tonę. Z wysiłkiem przesuwam je po czerwonym dywanie, wyścielającym korytarz, a potem winduję na stołek. Oczywiście przy okazji kopię go w kostkę. - Przepraszam pana. To już nie słowa, to raczej jęk. Moje prawdziwe” ja „tarza się ze śmiechu. Tamto nowe też. Widzę siebie. Niezdarną, śmieszną dziewczynę, której spłaszczona gęba tak kontrastuje z jego uduchowioną twarzą. Nawet nie drgnął, gdy go kopnęłam. Zaraz. To chyba niemożliwe. Dyskretnie zerkam na dół i już wiem, że kopnęłam nogę od stolika. Idiotka. Klasyczny, przepiękny okaz idiotki. Można pokazywać w klatce. Na jego miejscu dawno bym przeprosiła i odeszła. Chwileczkę... On coś mówi. Coś o burgundzie i Ziemi. Pyta. Odpowiadam „Tak”, wciąż nie wiedząc o co chodzi. Przed nami wyrastają kieliszki do połowy wypełnione jakąś cieczą. Wino. Zanurzam w nim usta i nie czuję smaku. Mam tylko jedno pragnienie. Patrzeć na niego tak, aby on mnie nie widział. Pijemy milcząc. Jeden kieliszek, drugi... Zaczyna mówić. Przytakuję nie słysząc, nie rozumiejąc... Już wiem, że powinnam milczeć. Delikatnie obejmuje mnie, gdy schodzę ze stołka. Przez chwile jest mi dobrze i wszystko wydaje się proste. Odprowadza mnie pod drzwi kabiny. Zapraszam go do środka. Kochamy się... Kochamy się... Kochamy się...? Co to słowo oznacza? Co ja mam z tym wspólnego? Moje miejsce zajęła pusta, nieudolnie zaprogramowana lalka. I to jestem ja...?! Nieprawda! Ja jestem inna! Ja go kocham! Widzę jego twarz, której skóra jest tak gładka, że oglądana nawet z tej odległości nie rozpada się na wąwozy porów. Kim jest? Co mnie z nim łączy poza tym jednym? Czułe, ciepłe słowa... Komu on je mówi? Mnie, czy może jakiejś abstrakcyjnej kobiecie, o której wie tylko tyle, że ona to lubi? Budzę się z twarzą wtuloną w jego ramię. Nie śpi. Powinnam pocałować go. Boję się. Przede mną nowy dzień. Lon wstaje ostrożnie. Otwieram oczy. - Dzień dobry - mówi i pochyla się nade mną. Jego suche, delikatne usta dotykają mojego policzka. - Dzień dobry - odpowiadam i uśmiecham się lekko. Jestem jeszcze senna. - Muszę już iść. Za dziesięć godzin będę wolny. Gdzie się spotkamy? Jak łatwo to powiedział. Ja na jego miejscu zapytałabym: „Czy się spotkamy?” i znowu wszystko bym popsuła. Boję się otworzyć usta. Lon zastygł stojąc na jednej nodze i trzymając but w ręku. Czeka na moją odpowiedź. Milczenie narasta. Jak on może tak ustać? - myślę bezsensownie, a jednocześnie dociera do mnie komizm tego obrazka. Mój śmiech dziwnie brzmi w pełnej napięcia ciszy. Lon przestraszył się i upuścił but. Teraz śmiejemy się oboje. Wyskoczyłam z łóżka i zarzuciłam mu ręce na szyję. Jest dobrze. Tak dobrze. Wyszedł. Oczywiście zapomnieliśmy umówić się, ale zawrócił z korytarza. - O siódmej w barku - powiedział uchylając drzwi. - Dobrze. Jestem sama. Na kilka „godzin. Mogę wziąć się w garść i wszystko przemyśleć. Początek - zwykła towarzyska rozmowa. Żartowaliśmy, ale to było tak, jakby ta sama osoba zadawała pytania i odpowiadała na nie. A może mi się zdawało? Jeśli nawet nie, czy to oznacza, że możemy się zrozumieć? Jest dla mnie dobry. I co z tego? Iluż ludzi było dla mnie dobrych po to tylko, aby potem wykorzystać moje zaufanie? A może oni nie chcieli zrobić mi krzywdy? Może to nie podłość, a przypadek? Przeglądam przeszłość i szukam w niej Lona. Bo siedzę naga w nie posprzątanej kabinie i oddalam się od niego coraz bardziej. Tłum Lonów zapełnia pomieszczenie. Wyglądają tak samo, mówią te same słowa, a są inni. Ten, który usiadł właśnie w fotelu i patrzy na mnie roześmianymi oczami jest dobry serdeczny... Drugi, przechadzający się po pokoju myśli że bardzo mile spędził wieczór, i że następny spędzi równie mile/ale już w towarzystwie innej pani. Pożegnanie? Owszem Ma takie zasady. Gdy za kilka dni spotkamy się przypadkowo na korytarzu ukłoni się dalekim, obojętnym skinieniem głowy. A trzeci...? Ten trzeci wiezie kontrabandę. Na pewno pomogę mu przejść przez kontrolę celną. Czwarty jest miłym, sympatycznym chłopcem, który nie chciał zrobić nic złego, ale tak jakoś... Piąty, szósty, siódmy... Jeśli przyjdzie na umówione spotkanie, część z nich umrze, ale na ich miejsce urodzą się nowi. Gdzie jest mój Lon? Patrzę na nich; tak podobnych a tak różnych. Ta sama twarz wyrażająca wciąż inne uczucia: wykrzywiona wściekłością, zastygła pod maską obojętności... Lon!! Lon!!! Od naszego rozstania minęło pół godziny. *** Gdy Lon jest ze mną niczego się nie boję. Przez bramę z czerwonej cegły wchodzimy na teren otoczonego murem miasta - pomnika. Miasta, które broniło się za długo. Przed nami białe pole. - To śnieg - mówię, jakby on o tym nie wiedział. Daleko, na horyzoncie majaczy szaroczerwone pasmo. - A tam jest mur. - To jest Ala - odpowiada, wskazując na mnie. Wybuchamy śmiechem. Białe pagórki, wśród których sterczą szare pęki zwiędłego zielska nie kojarzą się z niczym. A jednak zaskakuje mnie to pole, tak rozległe i tak puste, choć otoczone wielkim miastem, którego rytm słyszę jeszcze. Robimy kilka kroków i gwar cichnie. Nad nami nie przelatuje żaden samolot, nie unoszą się barwne reklamy, z nieba nie spadają kwiaty... Po śniegu spacerują duże, czarne ptaki. Wąskimi ścieżkami snują się grupki turystów. Jakaś wycieczka szkolna, kilka rodzin... Wolno idziemy wzdłuż muru pokrytego grubą, przezroczystą płytą. Zbudowano go dziesiątki tysięcy lat temu. Wtedy, gdy postanowiono, że miasto na zawsze ma pozostać miastem umarłych. Warstwa śniegu jest cienka. Wśród białych plam sterczą pokruszone, opalone cegły. Ciasnymi szczelinami sączy się cisza. Ta cisza jest przerażająca. Wolałabym wszystko: krzyk, jęk, płacz... Wąska, błotnista ścieżka. Stopy grzęzną w niej coraz głąbiej. Wydaje się, że to krew wypływa z pokruszonych kamieni. Miasto umarłych. Na płycie chroniącej mur ktoś napisał: „Wycieczka z Fil. Jacek i Zosia”. Zatrzymują się. - Wandale - mówię. - Nie rozumiesz ich. - Masz o to pretensje? - Tak. Nie starasz się zrozumieć ludzi. Obserwujesz ich, przyczepiasz etykietki... - A czy ktoś może to zrozumieć? Czy w ogóle jeden człowiek może zrozumieć drugiego człowieka? Nie nazwać, zaklasyfikować, ale właśnie zrozumieć? - Nie wiem. Może? - Gdy byłam młoda... - przerywam, bo Lon musi się wyśmiać. - A więc, gdy byłam młoda wyobrażałam sobie, że każdy człowiek żyje w środku miękkiej, przezroczystej kuli. I choćby nie wiem jak bardzo chciał, nigdy z niej nie wyjdzie. Jesteśmy razem. Nasze kule odkształciły się trochę, dzięki czemu możemy być bliżej siebie. Ale wystarczy parę słów, aby powróciły do pierwotnego kształtu. Jeszcze kilka, a zaczną się rozrastać... Wszędzie widziałam różnokolorowe kule, a w każdej kuli tajemnicę - kończę ze śmiechem. - A potem? - Potem zrozumiałam, że model ten jest zbyt prosty. Wnętrze kuli też nie zna siebie. - Ale czasem wydaje mu się, że rozumie innych. - I tych wandali? - Właśnie ich. Lon prowadzi mnie do szarego ogrodzenia otaczającego niewielki placyk. - Wiesz, co tam jest? - pyta i od razu sam sobie odpowiada. - Konserwatorzy porządkują teren. Zdejmują część naniesionej ziemi, wyrywają większe rośliny... Dlatego to wszystko wygląda jak nowe. - Żeby mówić prawdę trzeba czasem kłamać. - Tak, ale o kim jest ta prawda? O mnie? - O tobie. O nich. O każdym z nas. O gatunku zwanym „człowiek rozumny”. - Jesteś pewna, że i o mnie? - A kim ty jesteś? Myślisz, że jesteś lepszy od nich? Od tych, co swojemu okrucieństwu wystawili ten pomnik? To nasi przodkowie. Twoi i moi. - Nikt mi nie każe się wstydzić za kanibali. - To było tak dawno. A miasto... - Miasto zburzyły egzemplarze z gatunku homo sapiens. Czuję się rozgrzeszony. Nie należę do tego gatunku. I żaden z rdzennych mieszkańców mojej planety doń nie należy. - Jesteś przecież człowiekiem! - To tak szerokie określenie. Oczywiście w pewnym sensie jestem człowiekiem. Nie żartował. - Co to znaczy? - Jesteś pewna, że chcesz wiedzieć? Szydził ze mnie? Nie, to chyba niemożliwe. Jego perłowa twarz-maska była tak spokojna. - Chcę - powiedziałam. Podsunął mi pod oczy swoją jasnoróżową dłoń. Ujęłam ją dwoma palcami i patrzyłam na gładką, delikatną skórę na której nie rysowała się żadna zmarszczka. Skórę maleńkiego dziecka pokrywającą ciało dorosłego mężczyzny. Przy niej moja była tak ordynarna. - Mam całe ciało pokryte warstwą sztucznego tworzywa. Nie oddycham skórą, nie pocę się... - No i co z tego? Dlatego uważasz, że nie jesteś człowiekiem?! - A wiesz co jest w środku? - stuknął palcem w swoją klatkę piersiową. Inna wątroba i nerki, inne płuca, inny układ wydalania produktów przemiany materii... To są konsekwencje tego prostego zabiegu - pokrycia skóry warstwą nieprzepuszczalną. - Masz inne nerki, wątrobę... To nie dowód, że.. - Dowód znajdziesz w naszym kodeksie. Pozwolisz, że zacytuję odpowiedni paragraf: „Związki z przedstawicielami innych planet pozostają bezpłodne”. A jego sens biologiczny jest tylko jeden. W obrębie gatunku osobniki mogą krzyżować się między sobą. Jeżeli potomstwa nie uzyskuje się, mamy do czynienia z różnymi gatunkami. - Nowy gatunek? - Nie To nie nowy gatunek. To są nowe gatunki. Bo każda planeta ma swój kodeks i każdy z nich jest inny. - Więc uważasz, że biologia oddziela nas od przeszłości? Że tamto, to zamknięty świat? - Oczywiście. Co nas obchodzi to miasto, Ziemia, jej historia.. Czy mam płakać nad każdym kawałkiem neandertalczyka? Było mi go żal. Mówił to z taką pasją. A jednak nie mogłam pozwolić sobie na litość. Bo ja znałam przeszłość, więc znałam przyszłość. Może jeszcze... - Jak one powstały? - zapytałam. - Co? - Nowe gatunki. - Tak, jak zawsze. Drogą mutacji i selekcji. - Przecież teraz nie ma selekcji naturalnej. Od tysięcy lat. - Tak. Nie ma selekcji naturalnej. Od tego się zaczęło. Ot, na przykład na sto tysięcy dzieci rodzi się jedno, którego organizm nie wytwarza ciał odpornościowych, nie potrafi walczyć z bakteriami. W warunkach normalnych umarłoby. - A ty potrafiłbyś skazać to dziecko na śmierć?! - Nie potrafiłbym. Wychowałbym je w sterylnych warunkach, a potem faszerowałbym antybiotykami. Co tak patrzysz?! Mówię przecież, że nie potrafiłbym skazać go na śmierć. A przyroda jest bezlitosna. W cywilizowanym świecie dziecko to dorośnie, będzie miało swoje dzieci... Jeśli to była mutacja, będą one nieprzystosowane do życia na Ziemi. - Cywilizacja je osłoni. Kiedyś robiono podobne doświadczenia na muszkach owocowych. Zasady były te same Nie ma selekcji naturalnej. Każdy okaz dostaje jedzenie i może się rozmnażać. I wiesz co otrzymano? Muszki bez skrzydeł i bez nóg, muszki ślepe i muszki o olbrzymich oczach... W ten sposób nie otrzyma się chyba nowego gatunku? Potrzebna jest selekcja. Oczywiście. Ale brak selekcji to również ekspansja demograficzna. Na Ziemi stawało się coraz ciaśniej. Zresztą znasz te czasy lepiej ode mnie. To już historia. Podbój kosmosu... Zasiedlanie nowych planet... Kolonie... Moja planeta należy do najstarszych. I jest piękna. Podobna do Ziemi, a jednocześnie inna. Są na niej góry i rzeki. Rosną drzewa i kwitną kwiaty. Nigdy potem nie widziałem tak pięknej planety. Moja jest pusta i zimna. I też piękna. Taka... dzika. Musieliśmy to zrobić! Na Ziemi było coraz ciaśniej, a tam czekały całe, wielkie światy. I każdy z nich był inny. System selekcji?! Cóż, był mądry i humanitarny Każdy ma prawo żyć! Dla każdego jest miejsce! To nie był błąd!!! Jaki był ten system selekcji!? Dysponowaliśmy różnymi planetami i ludźmi o różnych cechach fizycznych. Trzeba było tylko odpowiednio podobierać. Co było cechą obojętną lub wadą na Ziemi, mogło być na innej planecie wielką zaletą. W atmosferze mojej planety występują ślady pewnych trujących związków chemicznych. Mogą one przenikać przez skórę Na przyszłych osadników wybrano więc ludzi, których powierzchnia ciał brała stosunkowo mały udział w procesach przemiany materii. Wiedziano, że dużą część życia spędzą oni w kombinezonach. Potem przyszły na świat ich dzieci. Różne. Te, u których cecha ta nie wystąpiła same zrezygnowały. Zostały najlepiej przystosowane. Po paru tysiącach lat i kilkuset pokoleniach okazało się, że kombinezony nie są nam potrzebne. Ze można pokryć skórę warstwą nieprzepuszczalną, a na nos i usta zakładać prosty filtr To był piękny dzień. Byliśmy wolni. Potem znowu płynęły lata i pokolenia. Aż wreszcie zrobiono badania i napisano kodeksy. Lon zamilkł zmęczony. Robiło się coraz ciemniej. - Czy wiesz, co będzie dalej? - zapytałam. - Nie. - Jeden z gatunków dojdzie do wniosku, że jest lepszy od innych. Bo ma dłuższe rzęsy. Albo chude nogi. I zażąda dla siebie specjalnych praw. - Skąd wiesz? - Lon był zaskoczony, ale nie za bardzo. - To miasto zburzyli ludzie, którzy uważali, że ich rasa jest lepsza niż inne. Że dzięki swojemu pochodzeniu mogą robić wszystko co zechcą. - Inna rasa? To przecież tak maleńka różnica. Nie ma o czym mówić. Najlepszy dowód, że z czasem wszystkie rasy wymieszały się. Stworzyły nową ludzkość... - Bo dzieliła ich tylko rasa. Co będzie jeśli nas rozdzieli gatunek? - Nie wiem. - Nikt nie wie. Byłam zmarznięta i zmęczona. I bałam się. Lon zbyt spokojnie przyjął możliwość konfliktu gatunków. Tak, jakby coś wiedział i nie chciał tego powiedzieć. W dali błyszczała jasno oświetlona brama. - Chodźmy stąd - powiedziałam. - Chodźmy - zgodził się Lon, a po chwili dodał - Zagadaliśmy się. Ostrożnie ruszyliśmy w stronę wyjścia. Wydawało mi się, że moje stopy grzęzną coraz bardziej. Turyści wyszli już i tylko naprzeciw nas, oddalając się od bramy, szła jakaś kobieta. Gdy mijaliśmy ją, powiedziała: - Państwo do bramy? To daleko. - Zatrzymaliśmy się. - Pokażę inną drogę. Przez mur. To kilka kroków. I na przystanek blisko. Trzeba tylko kilka kamieni... No, chodźcie, chodźcie... Poszliśmy za nią. Kobieta gadała bez przerwy: Mam już sto lat. I niejednej młodej życzę takiego zdrowia. Nigdy nie choruję, a jak nawet... Podeszliśmy do muru. Tuż przy nim sterczał opalony kikut jakiegoś domu. Babina gdzieś znikła, a po chwili wróciła niosąc duży, płaski kamień. Ważył chyba ze dwadzieścia - kilogramów. Położyła go między murem, a resztką tego domu i znowu odeszła. Z powątpiewaniem patrzyłam na wysoką, pionową ścianę i kamień leżący pod nią. Gdy wróciła, zapytałam: - A co jest po drugiej stronie? Za wysoko, żeby skakać. Tam jest górka. O, ja tu wszystko znam - odparła i znowu zniknęła. Kamieni przybywało. Gdy kolejny raz wróciła, zaproponowaliśmy, że jej pomożemy. - E tam. Takie państwo - wzruszyła ramionami. - Nie wiecie nawet gdzie szukać. Zawsze mi porozwlekają... Patrzyliśmy bezczynnie; na krzywy, chwiejny rezultat jej pracy. Nie byliśmy potrzebni. Znosiła kamienie jeden po drugim, popisując się jakby swoją siłą. - No, już można - powiedziała wreszcie. - Niech pani przechodzi pierwsza. Pomożemy. - Nie! Nie! Ja nie! Niech ta pani młoda. Niezdarnie wlazłam na stos kamieni, a potem wspięłam się na mur. Po drugiej stronie szczyt pagórka był odległy o jakieś pół metra. Staruszka przeszła ostatnia. Poczekaliśmy na nią i wśród narastającego gwaru i światła szliśmy razem do przystanku wirobusu. Kobieta znowu gadała: Wczoraj też pokazałam jakiemuś panu drogę. I nic mi nie dał! A taki pan... - Czego ona chce? myślałam. - Przecież nie pieniędzy? Teraz już nikt nie jest głodny. A może spróbować? Nie! Przecież to urazi jej ambicję. Taka dzielna, prosta kobieta. Pieniądze? Mamy ich sporo... Jak jej...? To przecież obelga! Proponować pieniądze za zwykłą, przyjacielską przysługę?! Ale ona nas nie zna. Napracowała się... Za nas. Myśmy tego nie chcieli! - Nic mi nie dał. Nic! A ja pokazałam mu drogę... Byliśmy już na przystanku. - Bardzo pani dziękujemy. Do tej bramy to i w godzinę byśmy nie doszli. - W trzy. Może w dwie? Odeszła. Staliśmy pod rozkładem jazdy i patrzyliśmy za nią. Staruszka podeszła do kosza na odpadki i zaczęła w nim grzebać. - Lon. - powiedziałam - Lon, zrób to za mnie. - Dać jej pieniądze? - Tak. Podszedł do niej, mówili coś do siebie. Potem wrócił. - Co jej powiedziałeś? - zapytałam głupio, jak zawsze. - A jak ci się zdaje? Na usta cisnęły mi się słowa w dawno umarłym języku.. - Je te le donnę pour l’amour de humanite - powiedziałam. - Daję ci przez miłość ludzkości - przetłumaczyłam machinalnie. Nie roześmiał się. SOLIDARNOŚĆ Na jednej paczce usiadłem, drugą postawiłem obok. Mżyło. Nade mną błyszczał wielki, neonowy napis „Palenie wzbronione”. Reszta peronu tonęła w mroku. Pociąg miał być za godzinę. Zimno, mokro, w poczekalni tłok. - Byleby się nie zaziębić - pomyślałem i wyciągnąłem pół literka, co go na wszelki wypadek włożyłem do kieszeni. Korek był wsadzony za głęboko i nie chciał wyleźć. Uderzyłem raz, drugi... Ostrożnie, bo może pęknąć. Nic. Spróbowałem przez jesionkę. Zawsze bezpieczniej. Rąbnąłem, że tylko echo poszło. W cieniu po drugiej stronie coś się poruszyło, ale nawet tam nie spojrzałem. Pociągnąłem dobry łyk i chciałem zatkać flaszkę. Teraz dla odmiany nie wchodził. Bimber grzał mnie od środka, więc się nawet nie zezłościłem. Wyjąłem scyzoryk i okroiłem drania. Wlazł. Tyle, że trochę korka wpadło do środka. Ostatecznie od tego się nie umiera. Włożyłem ją na miejsce. Niech się grzeje. Na zimno najlepsza grzanka. Z zabudowań wyszedł jakiś typ i ciągnął się w moją stronę. Peta miałem już w gębie, to go i nie wyjmowałem. Co ma myśleć, że taki ważny. Ale przypalić, to nie przypaliłem. Głupio jakoś. Pod samym napisem. Wlókł się w moją stronę, a za długi płaszcz plątał mu się między nogami. Ofiara. Stanął nade mną. - Panie. Tu się nie pije - zagadał. W mundurze. Dziadyga. - Ja nie piję. - A co pan robi? - Pociągam. - Też nie wolno. Zapłaci pan karę, to się pan nauczy rozindyczył się. - Wont, stary dziadygo. - zacząłem spokojnie. - Wont, wypierdku murosa, bo jak cię zamaluję w ryło, to cię stara nie pozna i nawet do sracza nie wpuści. Nie uderzyłbym go. Za stary. Po drugiej stronie znowu coś się poruszyło. Pewnie następny taki wojak. - Panie kochany. Ciszej. Oni tam są. Jeden rozumie... Zamurowało mnie. Teraz mi to mówi! Jeden już leciał do nas. Za nim drugi. Chwiali się, jak po literku. Na dzioba. Dobrze im tak, sukinsynom. Po co się tu pchali. Stary rzucił mi się na szyję. Nie odepchnąłem. Równiacha. Wie, co robi. - Wicuś! Kochany!! Tyle lat!!! - ryczał jak zarzynany bawół. O mało nie ogłuchłem. Po peronie niosło jak wielka cholera, a mimo to przyleźli. Stanęli nad nami i chwieją się. Uwierzyli? Stary pcha mnie przed siebie i coś gulgoce. Niewiele z tego rozumiem „...przyjaciel... dawno... teraz... mogę...”. Pociągnąłbym trochę, to lepiej bym pojął. Stary macha rękami. Podskoczył nawet parę razy. Po co? Nie wiem. Kurdupel, a w dodatku ciemno. Przymila się. Na wszelki wypadek podskoczyłem i ja. Jednemu przy okazji o mało nie strzeliłem ze łba. Mam taki odruch. Jakoś się pohamowałem. Sam, może bym się i wyłgał: „Niechcący. Bardzo przepraszam...” Ale gdyby mnie zrewidowali? W paczkach nic trefnego. Miód. Tylko te mrówki. Stary objął mnie wpół i ciągnie na bok. Złapałem paczki. Może nie sprawdzą? Będzie dla innych. Musiałbym znowu kupować. Tamci odchodzą. W porząsiu. Na końcu peronu usiedliśmy na paczkach. On na większej. Nawet nie sięgał nogami do ziemi. Wyjął skręta. Mnie też poczęstował. Zapaliliśmy. - Powiedziałem, że jest pan synem mojego najlepszego przyjaciela. Na peronie pan nie pił. Musiał pan zażyć lekarstwo. Ładnie to wykombinował. Widać, że chłop ma wprawę - Przepraszam, że pana zwymyślałem. Cholera mnie bierze na takich... - byłem wciąż wściekły. - Co pan chce? Baba w domu. Do emerytury jeszcze rok. Daj Boże, żeby wszyscy im tak... - zamyślił się. - Handelek? trącił nogą paczkę. - Grzyby? Nawozik? Miód? - Miód - przyznałem niechętnie. - Tyle tego? Zabiorą panu. - To na zabranie. Wpierw miałem trzy paczki. - Co pan... - nachylił się do mnie. - Mrówki - powiedziałem szeptem. - Dobry towar - pochwalił. - Dobry towar. A jeszcze zimą! Małe to. Senne. Kilo pan przywiezie i do końca życia może pan spać spokojnie. Starczy. Tyle, że jak złapią, to zabiją - dodał ze smutkiem. - Po to ten miód. Zawsze jak sprawdzają, to trochę zabiorą. Przejrzą, wezmą najlepsze puszki, potem już nie szukają. - Dużo pan wiezie? - Będzie z pół kilo. Pierwszy gatunek. Mam znajomego chłopa. Całą zimę zbiera. Baba oddziela śmieci, pakuje w fiolki i wkłada do lodu. Specjalną lodówkę kupili. To mój drugi kurs. Jeszcze dwa i będę gotów. - Ma pan dobry kontakt? - Bezpośredni. W dwie godziny są w instytucie. - Co z nimi tam robią? - Moczą w czymś, naświetlają. Cholera wie. A potem wypuszczają. - A ci je tępią. Dlaczego? - Tego nikt nie wie. Nam wystarcza, że murosom przeszkadzają. Hodujemy, bo oni niszczą. Jakby tępili czyżyki, to byśmy hodowali czyżyki. Ale mrówki lepsze. Tępić je też nie łatwo. DDT im nie przeszkadza, inne świństwa też nie. Można białym fosforem, ale wtedy ginie las. Tego tamci nie chcą. Fajne te mrówki. Nas wytrzymały, może i ich wytrzymają. Stary uśmiechnął się do mnie. Brakowało mu dwóch przednich zębów Chyba wybite, zakapior, od razu widać. - Spójrz pan - powiedział. - Znowu się któryś złapie. Za torami błyszczało światełko murosa. - Złapie się? - zapytałem zdziwiony. - Tak. Widocznie Burek znowu nie doniósł. Leśniczemu kazali tępić mrówki. Więc je tępi. A wieczorami tresuje psa. Tego Burka. Jak idę na nocną zmianę rzucam mu zawsze kawałek mięsa. Tyle ludzi tu łazi, a żaden nie ruszy Psów nawet nie puszczą. Wiedzą, że to dla Burka. Za te banany. Miejsce to zmieniam. Po co ma się przyzwyczajać? Leśniczy wieczorem puszcza psa, daje w pysk banana i każe mu nieść go na dworzec. Mądry pies. Niesie. Tyle, że jak zobaczy mięso, to wypuszcza. Potem już nie podniesie. Widocznie leśniczy zapomniał go nauczyć. Jak idzie któryś w nocy, to musi się na tym przewrócić. Nie ma siły. A jak się przewróci, to wpada na nasyp. Po nim nie wolno chodzić. Strażnicy są po to, żeby pilnowali porządku. Gdy ktoś naruszy regulamin, płaci grzywnę. A z tymi murosami to tylko kłopot. Jak się taki przewróci, to sam nie wstanie. Ja nie pomogę. I starym, i dotykać mi ich nie wolno. Potrzebny jest patrol, a to trwa, trwa... I tyle roboty. Zawiadomić, że się przewrócił, pokwitowanie za grzywnę wypisać, zaprowadzić do niego, a czasem to i ich lekarza wezwać. I te dochodzenia. „Kto celowo zastawia pułapki?! To sabotaż! Co pan o tym wie?!” Nic nie wiem. Burek czasem banana nie doniesie, ale czy to sabotaż? Albo pułapka? Światło za torami migotało. - Mówiłem, że się złapie - powiedział. - Muszę iść. Do widzenia panu. Podał mi suchą, zmarzniętą rękę i poczłapał w kierunku torów. Padał deszcz: - Służbista - pomyślałem. A mój piąty kursik to będzie za darmoszkę. GONIĄCY ZA SŁOŃCEM Tak dobrze to pamiętam Dzień po dniu. Godzinę po godzinie. Myśli, słowa, obrazy... Apis. Lądowanie. Wyjście spod kopuły... *** Szara pustynia. Od horyzontu biegły długie, smukłe cienie pseudokaktusów rosnących na wzgórzach. Stałem oparty o ścianę kopuły Za nią pozostał mój świat Wąskie, kręte przejścia pomiędzy pomieszczeniami, ludzie, kwiaty... Tu byłem obcy. Nie mógłbym nawet oddychać Słońce zachodziło wolno. Za wolno. U nas na Ziemi wszystko było inne. Nawet słońce. Teraz stałoby się wielką, czerwoną kulą powoli znikającą za horyzontem. Jego krwista barwa i udzielałaby się kamieniom, drzewom, domom.. To było niebieskawe. Mała, oślepiająca, niebieskobiała kulka zatrzymana w pozornym bezruchu. Powiał wiatr przyciskając mnie do ściany. Czekałem. W odległości kilkudziesięciu kroków przebiegi pierwszy hapik. Na zachód. Za słońcem. Za nim drugi, trzeci... Początek Wielkiego Ruchu. Wiatr wzmagał się. Klęknąłem. Koło mnie z trzaskiem zamknęła się jakaś roślina. Spojrzałem na nią. W ciągu kilku sekund skurczyła się w niewielki, owalny kamyk. Ziemia zadrżała. Szły hapiki. Stadem. Szara ława waląca przed siebie. Na oślep. Za słońcem. Nigdy dotychczas nie widziałem ich żywych, a na ekranie nie robiły tak wielkiego wrażenia. Tuman piasku zasłaniał ciała wyprężone w skoku. Wydawało się, że nie dotykają nawet ziemi. A mimo to ziemia drżała. Dziesiątki, setki tysięcy... Stado zakręciło w stronę kopuły. Instynktownie skuliłem się w swoim kombinezonie. Eksperci wielokrotnie zapewniali mnie, że nawet podczas Wielkiego Ruchu hapiki omijają kopułę. Czyżby się mylili? Stado nadciągało jak wysoka, pionowa ściana wody zmywająca każdą tamę. Przytłaczało swoim ogromem. A przecież pojedynczy hapik nie jest duży. Wyższy o kilka centymetrów od konia, a może i to nie. - Po co tu biegną? - pomyślałem. - I tak nie przeskoczą kopuły. Może wiedzą o mnie? Ależ to niemożliwe - uspokajałem się. - Szary kombinezon, szary piasek, szara kopuła... Oczywiście ludzie wiedzieli, po co przyleciałem tu z Ziemi. Tego nie dało się ukryć. Ale hapiki? - Jeśli przebiegną tędy, straty będą jak po trzęsieniu ziemi pomyślałem. Grunt kołysał się pod ich ciężarem. Przez chwilę wydawało mi się, że już tylko moje ciało osłania kopułę i ludzi w niej żyjących. Przywarłem do ziemi. Lekkie, niemal bezbolesne stąpnięcia; tak, jakby hapiki chciały wykorzystać te kilkanaście centymetrów, odbijając się ode mnie w swoim skoku na ścianę. To było nieprawdopodobne Ich ażurowe, sprężyste ciała płynęły nad kopułą, jakby nie stanowiła ona dla nich żadnej przeszkody. Co się działo w środku nietrudno było sobie wyobrazić. Ze stołów spadała cenna aparatura tworząc na ziemi plątaninę połamanych osłon, kabli, potłuczonego szkła. O laboratoriach chemicznych tępiej nie myśleć. O szpitalu, szkołach, fabryce żywności też. Bydlaki - pomyślałem z bezsilną złością.-Głupie bydlaki. Nienawidzę was... Nienawidzę... Bezbolesne początkowo uderzenia paliły. Wiedziałem, że jeśli kombinezon nie wytrzyma, umrę. I nagle stało się to obojętne. Bylebym przedtem zdążył zabić chociaż jednego z nich. Bylebym zdążył. Modliłem się o to usiłując schwycić którąś z nóg, tak bezlitośnie wciskających mnie w piasek. Zabiję cię... Zabiję... - powtarzałem, macając wokół. Wreszcie złapałem coś. Cienką, twardą nogę. Poderwało mnie. Nie puszczałem. Tłukłem ciałem o ścianę kopuły, a hapik gnał niemal pionowo w górę, tak, jakby nie czuł mojego ciężaru. Ból stawał się nie do zniesienia. Puściłem nogę i zacząłem zsuwać się. Najpierw powoli, potem coraz szybciej. *** Szpital. Białe ściany, charakterystyczny zapach... W pokoju - była pielęgniarka. Siedziała za biurkiem i wypełniała jakieś formularze. Młoda. Ładna. Drgnęła, gdy poruszyłem się. - Chcę... mówić... z Szefem - powiedziałem powoli. Nie spojrzała na mnie. Głucha, czy co? - Chcę mówić z Szefem - powtórzyłem trochę pewniej. - Niech pan nie zawraca mu głowy - odezwała się wreszcie. Powinien pan wiedzieć co się tu teraz dzieje. Domyślam się. Muszę przekazać parę spraw. Wie pani, że przyleciałem z Ziemi. To bardzo ważne. I tajne. Pani jest taka śliczna - łgałem na potęgę - że chyba nie będzie się pani znęcać nad biednym, schorowanym staruszkiem. Musiałbym teraz wstać... Spojrzała na mnie kokieteryjnie spod długich, wywiniętych rzęs. - Ładny z pana staruszek - zachichotała. - Powiem naczelnemu. Niech zadecyduje. Widocznie umiała go przekonać, bo w dwie godziny później przyszedł zawiadomić mnie, że Szef zaraz tu będzie. Rozejrzał się po pokoju, przestawił kwiaty na stolik koło mojego łóżka, poprawił kołdrę... Wychodząc odwrócił się i stojąc w otwartych drzwiach powiedział: - Zrobił pan na pannie Lali piorunujące wrażenie. Jest zachwycona. - Tak być powinno - mruknąłem do siebie, bo tamten już wyszedł. Szef był wysokim, potężnie zbudowanym mężczyzną. Wprowadziła go pielęgniarka. Ta panna Lala. Usiadł na skwapliwie podsuniętym stołku. Ona stanęła za nim. - Chcę porozmawiać z panem o hapikach. Poufnie - dodałem widząc, że panna Lala nie zamierza zostawić nas samych. - Proszę wyjść - powiedział. - Noo? - zwrócił się do mnie nie sprawdzając nawet czy wyszła. Panna Lala wypłynęła majestatycznie, ale nie ręczyłbym, czy nie stoi za drzwiami z uszkiem czujnie przyciśniętym do framugi. - Niech pan wezwie któregoś ze strażników. Do pilnowania drzwi - powiedziałem. - Proszę się nie wygłupiać... - zaczął. - Wiem co mówię! - huknąłem. Wyszedł. Widocznie nie sprawdził jeszcze moich papierów. Nie fatygowałby się tak dla zwykłego sierżanta. Liczyłem na to. Po chwili wrócił. Za drzwiami stoi strażnik. Słucham pana. - Wie pan, po co tu przyleciałem - zacząłem. - Miałem zorientować się, czy pańskie sugestie odnośnie hapików są prawdziwe. - Tak. - Będzie pan kontaktował się z Ziemią. W sprawie sprzętu, aparatury... - Komunikat już wysłałem. - To proszę nadać drugi. Niech najbliższą rakietą przyślą kilkaset karabinów maszynowych. Zrobimy porządek z tym plugastwem. - Co?! - To był atak. Hapiki specjalnie zakręciły w stronę kopuły. Nie biegły za słońcem. - Bzdury. Nigdy do tej pory... Patrzyłem na to. Zakręciły w stronę kopuły tak, jakby ktoś wydał im rozkaz. - Pan wierzy w Zorro?! - niemal podskoczył na stołku. Niewiele brakowało, a ja podskoczyłbym również. - Jakiego Zorro?! Uspokoił się już. - Ludzie opowiadają różne bajki. Usiłował zatrzeć wrażenie tego, co powiedział. - Proszę mówić. Mam specjalne upoważnienie. Nie miałem, ale teraz dostanę je bez trudu. - Gadają, że pomiędzy hapikami jest człowiek. Jeździ na nich, żyje z nimi. Ma tu swoich szpiegów, którzy donoszą mu... - Skąd bierze powietrze, jedzenie... - Stąd. Ostatnio działalność hapików bardzo się ożywiła. Mam wrażenie, że są naszymi wrogami. Wie pan jak to jest nachylił się do mnie. - Niby nic się nie dzieje, a jednak... W dzień paradują pod fabrykami powietrza. Nie, nie atakują ludzi. Po prostu chodzą. Personel denerwuje się. Niektórzy histeryzują. W dodatku to gadanie o Zorro. Dlatego prosiłem, aby przysłali tu kogoś. Tak. Nie miał dowodów, więc go zbyli. Przysłali mu zwykłego sierżanta. Mnie. „Niech zobaczy na miejscu. Jeżeli nie poradzi sobie, to go odwołamy”. Poradzę sobie. Karabiny dadzą bez żadnych kłopotów. Mnie by nie dali, ale Szefowi Planety... Już z laserami byłoby trudniej. Można nimi zabijać ludzi, ale karabiny... Nawet ściany pomieszczenia nie przebiją. Niegroźna zabawka. W sam raz na hapiki. Zacisnąłem zęby i zacząłem gramolić się z łóżka. Bolało. - Nic mi nie jest - powiedziałem. - To tylko stłuczenia. Raport mogłem wysłać najdalej za miesiąc. Im więcej zdążę przedtem zrobić, tym lepiej. Od tego raportu zależy cała moja kariera. - Nie musi się pan spieszyć - powiedział. - Jest noc. Nic pan nie zrobi. Prawda. Zupełnie zapomniałem. Była noc i hapiki wyniosły się na zachód. Za słońcem. - To dwa tygodnie? - Tak. Położyłem się. Ma rację. Teraz muszą wszystko dokładnie przemyśleć. Potem zostaną mi tylko dwa tygodnie. *** Świt. Szary jak wszystko. Czyżby na tej planecie nie istniały barwy? Słońce wzeszło ponad horyzont, ale zwierzęta jeszcze się nie pojawiły. Za zimno. Dopiero, gdy ziemia nagrzeje się, powróci tu życie. Życie wegetujące w blasku białego karła. Ich słońca. Dziwna planeta. Dziwna, to dobre określenie. Wszystko jest tu dziwne. Nawet życie rozpaczliwie broniące się przed śmiercionośną dlań nocą. Dziwne są rośliny chowające się po zachodzie słońca. Dziwne zwierzęta goniące za nim: Dopiero, gdy przyjdzie tu człowiek, powstanie na tej dziwnej planecie prawdziwe, normalne życie. Zakwitną kwiaty, wyrosną drzewa... Ale najpierw trzeba wybudować fabryki powietrza. Po to tu jesteśmy. Stwarzamy na niej nowy świat. Świat pełen szczęścia, radości i uśmiechu. Promienie słońca oświetliły wzgórza na horyzoncie. W mgnieniu oka spod ziemi wystrzeliły kępy pseudokaktusów. Świt. *** Szef zaprosił mnie na obiad. Był to wielki zaszczyt ale z pewnością nań zasłużyłem. Jeszcze leżąc w szpitalu przejrzałem akta wszystkich ludzi znajdujących się na Apisie oraz kazałem ustalić miejsca ich pobytu. Byli tutaj. Pod główną kopułą lub w którejś z baz leżących w pobliżu fabryk powietrza. Zorro mógł co prawda przylecieć zwykłą rakietą turystyczną ale nie bardzo chciało mi się w to wierzyć. Zresztą im dłużej myślałem o nim, tym bardziej wątpiłem w prawdziwość tych pogłosek. Człowiek pomiędzy hapikami? Po co? Dlaczego? Drzwi otworzyła mi wysoka, chuda dziewczyna. - Tatuś czeka na pana - powiedziała. Jego córka. Pierwsza partia na Apisie. Przyjrzałem się jej. Brzydka. Wyglądała na siedemnaście lat; wiek, w którym dziewczyna może być już prawdziwą kobietą lub czymś takim jak ona. Za długim, za chudym podlotkiem o nieokreślonej płci. - Mam na imię Sara. Zaprowadzę pana. Szła przede mną. Miała na sobie długą, białą sukienkę, w której nie umiała się poruszać. Z koronkowych rękawów wystawały patykowate ręce. Chudości jej nóg mogłem się tylko domyślać. Ani porównania z Lalą. Tylko, że Lala nie była córką Szefa. - Ma pani śliczną sukienkę - powiedziałem. - Dziękuję. Otworzyła przede mną drzwi. Duży pokój zapełniony masywnymi, zbędnymi sprzętami. Nie było wątpliwości. Pochodziły z Ziemi, a sam ich transport musiał kosztować majątek. Przy stoliku paru mężczyzn grało w brydża. Znałem wszystkich. Szef Apisa, proboszcz tutejszego kościoła, dyrektor szkoły i naczelny lekarz. Brakowało tylko mnie. Przedstawiciela Ziemi w randze sierżanta. Dokończyli robra i przeszliśmy do jadalni. Znowu ten barbarzyński przepych mebli zrobionych z prawdziwego drzewa, bawełnianych obić, wełnianych kilimów... W czasie obiadu rozmowa nie kleiła się. Dopiero przy kawie wymieniliśmy kilka uwag na temat tutejszego klimatu i najnowszych wiadomości z Ziemi. Oczywiście bardzo szybko rozmowa zeszła na hapiki. Nie pamiętam, kto zaczął. Chyba doktor, którego szpital wciąż jeszcze był przepełniony. - Dla mnie słowo „hapik” oznacza coś miłego. Kto nadał temu paskudztwu taką nazwę? - Pierwsi ludzie. Z góry przypominają literę H, a z boku ? Jak inaczej mieli je nazwać? Wtedy nic nie wskazywało na to, że będą z nimi kłopoty powiedział ksiądz. I to jakie! Szpital przepełniony. Brakuje łóżek, środków opatrunkowych... Pana musieliśmy położyć w moim gabinecie. Nigdzie nie było miejsca. Nawet na korytarzu. Dobrze, że nie ma ofiar śmiertelnych. - Nasza kopuła stoi na ich trakcie. Fabryki powietrza też powiedziała Sara. - To niech biegają gdzie indziej. Taka dobra droga nie może się marnować. Sześć kilometrów szerokości! Musielibyśmy sprowadzać z Ziemi specjalne maszyny, techników, surowce... A i tak nie wybudował i byśmy czegoś takiego. Sześć kilometrów szerokości! - Biegały tędy dziesiątki tysięcy lat. Teraz muszą nakładać drogi. Mają mniej czasu na jedzenie. Po piasku młode nie nadążają za stadem. Muszą je nieść. Poróżowiała. Wyglądała teraz prawie ładnie. - Co nas to obchodzi? - powiedział jej ojciec. - Niech sobie idą, gdzie chcą. Byleby nam nie przeszkadzały. Do tej pory omijały kopułę. Dopiero teraz... - Te dwie nowe fabryki powietrza też są na ich drodze. - Po co te spory? Czy to nie wszystko jedno? - powiedział znudzonym głosem kierownik szkoły. - Gdy przyjdą ludzie, na Apisie i tak nie będzie już ani jednego hapika. - Dlaczego?! - Gdy warstwa powietrza wokół planety stanie się grubsza, zmniejszy się różnica temperatur pomiędzy dniem i nocą. Klimat będzie łagodniejszy. Oczywiście średnia temperatura niewiele się zmieni, ale jej wahania będą mniejsze. Plusminus czterdzieści, pięćdziesiąt stopni... Średnio jest tu trzysta stopni Kelvina. Hapiki nie mogą żyć poniżej czterystu. Dlatego gonią za słońcem. - Nie możecie im tego zrobić! - Sara zerwała się z miejsca. - To ich ziemia! Nie wolno... - Ludzie nie mogą żyć tylko pod kopułą. Potrzebna im jest przestrzeń - powiedział spokojnie Szef. - To jest morderstwo!! To... A jednak była ładna. Małżeństwo z nią nie było więc tak wielkim poświęceniem, jak mi się wydawało. - Wyjdź. To jej ojciec. - Poczekaj, drogie dziecko - do rozmowy wtrącił się ksiądz. - Pan Bóg w swojej nieskończonej dobroci dał człowiekowi rozum. Wszystko, co z niego powstało też jest darem Bożym. Nóż, laser i fabryka powietrza. Jeżeli Bóg uznał, że to właśnie my zasługujemy na ten jego najwspanialszy dar, nie wolno nam z niego nie korzystać. A inni? Cóż, możemy się za nich modlić. I za hapiki. Chociaż nie wiem, czy warto. Przecież to tylko zwierzęta. A my niesiemy wysoko, jasno świecącą pochodnię rozumu. Z woli Bożej. Saro, dawno się nie spowiadałaś. Dlaczego? Wyszła. - Ożenię się z nią - zdecydowałem. - Ożenię się z nią, jeśli tylko będzie to możliwe. *** Cały następny dzień poświęciłem hapikom. Pod kopułę wracałem tylko po to, aby się przespać. Trzy godziny, cztery... Potem znów gąsienicówka wiozła mnie na pustynię. Wkładałem kombinezon, zapinałem aparat tlenowy i szedłem przed siebie wiedząc, że gdziekolwiek się udam, tam na pewno napotkam ich stado. Szukałem Zorro, ale go nie znalazłem. Wszędzie tylko te dziwne, okrutne zwierzęta złożone jakby z samych nóg. Nóg, które pozwalały im gonić za słońcem. Gdy po zachodzie słońca wróciłem pod kopułę dowiedziałem się, że podczas Wielkiego Ruchu hapiki zniszczyły obie nie ukończone fabryki powietrza. W nocy przyszły karabiny. Wśród nich kilka zwykłych. Do obrony własnej. Z ochotników stworzyłem grupy mające strzec kopuły i fabryk. Zaczęło się niespodzianie. Liczyliśmy, że dzień upłynie spokojnie, natomiast pod wieczór mogą być jakieś kłopoty. Mimo to, co kilkanaście godzin objeżdżałem stanowiska sprawdzając gotowość bojową. Hapiki były spokojne. Jak zawsze kręciły się w pobliżu fabryk, ale nie zbliżały się na odległość strzału. To był piętnasty, czy szesnasty obchód. Zauważyłem, że wokół fabryk jest ich mniej. Dopiero przy będącej w remoncie fabryce numer 35 spotkałem ich całe stado. Zostanę tutaj kilka godzin - zdecydowałem. - Nie wiadomo, co one knują. Hapików przybywało. Początkowo powoli. Potem nadciągały stadami. Horyzont podniósł się i przybliżył. Szare ciała mieszały się z szarym piaskiem tworząc wał otaczający fabrykę. Przez lornetkę dostrzegłem jakiś ruch. Najpierw bezładny, potem coraz bardziej uporządkowany. Wał pulsował. Goniły. Nie naprzód. Nie do tyłu. Pierścień zaczynał wirować wokół osi, którą była fabryka Promień okręgu zmniejszał się, to znowu zwiększał. Były wciąż na granicy skutecznego ognia. Płynęły godziny. Hapiki były niezmordowane, a my coraz bardziej rozdrażnieni. Ile to jeszcze potrwa? Do zachodu słońca? Mógłbym wezwać pomoc, ale nie wydawało mi się to potrzebne. Pierścień wirował. My siedzieliśmy w środku. Źli, zdenerwowani, ale bezpieczni. Dziesiąta godzina, jedenasta... Zauważyłem, że promień okręgu zmniejsza się. Osaczają nas - pomyślałem. - Nie wiedzą, że mamy broń. Poczekajmy jeszcze trochę. Pierścień zaciskał się coraz bardziej. - Ognia! - zakomenderowałem. - Ognia!!! Zakłębiło się. Ostry jazgot karabinów zmieszał się z tupotem hapików. Szary wał zatrzymał się, a potem ruszył na nas. Olbrzymiał w oczach. Drżenie ziemi, które tak dobrze zapamiętałem. Słyszę jeszcze nasze karabiny, ale po chwili tupot zagłusza wszystko. Film bez dźwięku. Smugi pocisków lecących w stronę czegoś szarego. Czegoś, co przestało być chmarą hapików, a stało się częścią tej planety. Dziwnej. Wrogiej. Ostatnie sekundy. Zakryłem głowę i położyłem się na ziemi. Karabin obok już nie strzelał. Sen powtórnie przeżywany. Lekkie, bezbolesne niemal uderzenia. Szarość zasłaniająca świat. Moje ciało będące trampoliną do skoku w górę. Na budynek fabryki. Potem cisza. Ocknąłem się. Szara pustynia. Za mną ruiny. Kilka kroków dalej leżał człowiek. Podszedłem. Żył, ale nie mógł wstać. Obszedłem teren i policzyłem ludzi. Gdy pojawiły się hapiki, konserwatorzy porzucili pracę i przyłączyli się do nas. Żyli. Nikt nie zginął. Spojrzałem na pustynię. Strzelaliśmy ogniem ciągłym. Wokół nas powinny piętrzyć się stosy ciał. Nic nie było. Tylko szary piasek zryty nogami hapików. Po powrocie nadałem komunikat. Karabiny maszynowe nie są odpowiednią bronią. Niech eksperci coś wybiorą. Obiekty poruszają się bardzo szybko. Potrafią skakać. Wysoko. Nie wierzycie, to kogoś przyślijcie. Czekamy. Sierżant Garda. A w czterdzieści godzin później zobaczyłem Zorro. Wyjechałem na pustynię. Jak zwykle. Gąsienicówką. Zostawiłem ją i poszedłem na piechotę. Niedaleko pasło się stado. Nie wiem, czym. Rosły tu tylko pseudokaktusy. Musiały mnie zauważyć bo przestały jeść. Wstały, a potem ruszyły w moim kierunku. Miałem ze sobą karabinek. Ten sportowy. Ostatnio wyjeżdżając na pustynię zabierałem go ze sobą. Na wszelki wypadek. Nie atakowały. Długimi, płynnymi susami przebiegały obok mnie. Nawet się nie spieszyły. Gdy były w odległości stu metrów, na wierzchu jednego z nich zauważyłem zgrubienie. Nie wyglądało na młode. Było zbyt masywne. Paradowały przede mną, a ja dopiero po chwili domyśliłem się, że to człowiek. Nie przewidział, że jestem dobrym strzelcem. Poderwałem karabinek. Dostrzegł to. Ciało hapika wygięło się osłaniając Zorro. Jednocześnie strzeliłem. Kula zatrzymała zwierzę w skoku. Nie upadło. Biegło tylko trochę wolniej. Przyspieszyły. Najbardziej ten za nim. Zrównał się z rannym. Przez chwilę biegły obok siebie, a potem z grzbietu hapika oderwał się szary kształt i przeskoczył na zdrowe zwierzę. Zasłoniły go zanim zdążyłem ponownie strzelić. Do rannego podbiegł inny hapik i wziął go na coś, co nazwałem grzbietem. Na tę poprzeczkę litery H. Tak, jak nosiły młode. Piasek zasłonił stado. Gdy opadł, już ich nie było. A więc Zorro istniał. Pokazał mi się i to był błąd. Teraz wystarczało poczekać przy wyjściu z kopuły. Musiał mieć powietrze i żywność. Ktoś mu to wynosił. Trzeba było tylko cierpliwie czekać. Czekałem. Chyba ze sto godzin. Nie spałem, bo trudno, nazwać snem okresy drzemki, podczas których nie zamykałem nawet oczu. Właściwie byłem już półprzytomny. Wreszcie zobaczyłem go. Człowiek w szarym kombinezonie wyszedł z kopuły i ruszył w kierunku wzgórz. Na horyzoncie, pomiędzy pseudokaktusami coś się poruszyło. Hapik. Przybiegł długimi susami, tak, jakby czekał na niego. Zbliżając się zwolnił nieco. Zorro przebiegł kilka kroków i odbił się do skoku. Wtedy strzeliłem. Raz. Wystarczyło. Upadł na piasek. Hapik zawrócił i położył się przy nim. Dobrze trafiłem. Nie mógł go dosiąść. Podszedłem. Gdy byłem o parę kroków, hapik poderwał się i uciekł. Tamten nie ruszał się. Pochyliłem się nad nim. Znajome, szare oczy. Sara Larmond - córka Szefa. Żyła i była przytomna. Chciałem ją kopnąć. Powstrzymałem się. Była córką Szefa Planety. Stałem i patrzyłem. Z dziury w kombinezonie kapał płyn regulujący temperaturę i wsiąkał w piasek. Włączyłem nadajnik. - To ty? - zapytałem głupio. - Tak. „Sara Larmond. Sara Larmond, córka Szefa Planety” - kołatało mi w głowie. - Ile masz lat? - Osiemnaście - Jesteś już pełnoletnia. Wiesz, co ci grozi? - Tak. - To również koniec kariery twojego tatusia. - Tak. Zdecydowałem się. - Słuchaj, mała - powiedziałem. - Pomogę ci. Zatuszujemy tę sprawę. Musisz mi tylko jedno obiecać. Nie zapytała, co. Patrzyła na mnie. - Twój ojciec jest bardzo zajęty. Matki nie masz. Jesteś jeszcze bardzo dziecinna i ktoś musi się tobą zaopiekować. Powiedzmy ja. Milczała. - Kto cię nazwał Zorro? - zapytałem jeszcze. - Ja sama. - Dlaczego? - To taki legendarny bohater. Bronił słabych. - Ludzi? - Tak. Ludzi, ludzi przed ludźmi. - Idiotka. Trzy dni później ogłosiliśmy nasze zaręczyny. Sara leżała jeszcze w szpitalu, gdy przyszło to najgorsze. Hapiki zniszczyły naszą dumę - fabryki powietrza. Byłem wtedy u Sary. Zaniosłem jej kwiaty i trochę słodyczy. Siedziałem na brzegu łóżka i patrzyłem na nią. Milczeliśmy. Do pokoju wpadł strażnik. Za nim naczelny lekarz. - Panie Garcia! Fabryki powietrza!!! Szybko!!! Nie było co ratować. Mogliśmy tylko położyć się na ziemi, i liczyć eksplozje. ... dwadzieścia pięć, dwadzieścia sześć, dwadzieścia... To wybuchały piece do redukcji tlenków metali. Jeden po drugim. To ja, sierżant Garcia prowadziłem dochodzenie. Nie było długie. Nasze fabryki powietrza w rzeczywistości produkują. tylko tlen. Azot przywieziemy później. Tlen pochodzi z tlenków metali, których jest tu dużo. Redukuje się je na gorąco wodorem, a powstałą wodę rozkłada w elektrolizerach przeponowych. Wodór wraca do obiegu, a tlen jest wypuszczany do atmosfery. Metale gromadzimy, wysyłamy na Ziemię. Hapiki odszukały wyloty rurociągów odprowadzające tlen na zewnątrz i zasypały je. To wystarczyło. Powstający tlen nie miał ujścia. Jego ciśnienie rosło póty, aż nie zniszczyło przepon elektrolizerów. Wtedy do rozgrzanych pieców redukcyjnych popłynęła mieszanina piorunująca. Rozmawiałem potem z Sarą. Nie, nie mówiła hapikom, co i mają robić. Wyjaśniła im tylko po co są fabryki powietrza. Zna ich język. Chciała, żeby wiedziały co im grozi. Czy to prawda? Nie wiem. W miesiąc później odbył się nasz ślub. *** Tak. Dziesięć lat. Sara zestarzała się i zbrzydła. To nieprawda, że się nad nią znęcam. Chciałem tylko, żeby porozmawiała z nimi. Teraz, gdy ja jestem Szefem. Mój teść zmarł dwa lata temu. Objąłem po nim stanowisko. Niestety fabryki powietrza nie pracują. Hapiki niszczą je jeszcze w trakcie budowy. Obiecałbym im wszystko, byleby zostawiły je w spokoju. Ale Sara odmówiła. Zdradzam ją? Tak, to prawda. Nie, nie z Lalą. To dawno przebrzmiała historia. Teraz wolę młodsze. Z żony nigdy nie miałem pociechy. Brzydka, a w dodatku kaleka. Kula uszkodziła jej staw. Utyka. Z syna też nie jestem zadowolony. Sara nim się zajmuje. Ja nie mam czasu. Pewnie dlatego taki. Trzy miesiące temu złapałem dla niego młodego hapika. Zrobiłem mu nawet specjalną, ogrzewaną klatkę. Widocznie była nieszczelna, bo po dwóch godzinach zdechł. Nie moja wina, że one są tak wrażliwe na tlen. Ten niewdzięczny szczeniak ryczał przez trzy dni. Wlałem mu. Każdy by tak zrobił. Dzisiaj w nocy obudził mnie jego krzyk. „Złodzieje... Złodzieje ziemi...” darł się przez sen. Wlałem mu. Każdy by tak zrobił. *** Świt. Szary jak wszystko. Czyżby na tej planecie nie istniały barwy? Słońce wzeszło ponad horyzont, ale zwierzęta jeszcze się nie pojawiły, Za zimno. Dopiero, gdy ziemia nagrzeje się, powróci tu życie. Życie wegetujące w blasku białego karła. Ich słońca. Dziwna planeta. Dziwna, to dobre określenie. Wszystko jest tu dziwne. Nawet życie rozpaczliwie broniące się przed śmiercionośną dlań nocą. Dziwne są rośliny chowające się po zachodzie słońca. Dziwne zwierzęta, goniące za nim. Dopiero, gdy przyjdzie tu człowiek, powstanie na tej dziwnej planecie prawdziwe, normalne życie. Zakwitną kwiaty, wyrosną drzewa... Ale najpierw trzeba wybudować fabryki powietrza. Po to tu jesteśmy. My, Zbawcy. Stwarzamy na niej nowy świat. Świat pełen szczęścia, radości i uśmiechu... WAGARY - Yogo! Zrobiłeś rachunki? - nadał Kool. Yogo zatrzymał się tak gwałtownie, że jego żółtawe, galaretowate ciało zafalowało i rozlało się w dużą, prawie przezroczystą kałużą. Kool roześmiał się. - Ależ z ciebie niezdara. Zobacz, jak się to robi. Rozpędził się i zahamował nie zmieniając nawet na chwilę swojego kształtu. - Wszystko trzeba umieć. I ty chcesz zostać kolonistą? Z takim ciałem!? Yogo niezdarnie skupiał się w przepisowy dla jego stopnia obwarzanek. - Fajtłapa i tyle. Do rachunków to może i dobry, ale do innych rzeczy...? - kolejny raz skonstatował Kool. - No, odrobiłeś? - nadał do Yogo, myśląc już tylko o tym, czy zdąży przygotować się do lekcji. - Ty miałeś odrobić! Taka była umowa. Raz ty, raz ja. Już sześć razy przebochiwałeś ode mnie, a ja od ciebie ani razu. - Nie miałem czasu. Sam rozumiesz. To trzeba ćwiczyć. - I co my teraz zrobimy? - bezradnie zapytał Yogo. - Nic. Nadam, że bolał mnie siódmy nozdrzeń. - A co ja nadam? - Że bolał cię ósmy. - Zwariowałeś? Ja mam tylko dwa! - Zwariowałem. Nie idę. - Gdzie nie idziesz? - Uczyć się. Nie idę i koniec - Kool nadał to bardzo stanowczo. - I co będziesz robił? - Będę się nudził... A może będę kolonistą? - nadał po chwili. - Kolonistą?! - A tak. Tupiak wyjechał i zostawił mi szedy. - Do rakiety?! - No. Polecę. Wybrałem nawet planetę. Fajna. Miałem po szkole, ale teraz lepiej. Muszę wrócić przed nim. - Weź mnie! - Yogo zzieleniał z zachwytu. - Weź mnie, bardzo cię proszę. Będę robił za ciebie rachunki do końca szkoły. Weź mnie, strasznie mi zależy... Kool długo zastanawiał się, a potem łaskawie wyraził zgodę. - Dobra, ale żebym potem nie musiał przypominać ci o tych rachunkach. Ale planeta! - pochylił się nad Yogo i nadal cichutko. - Tam jest życie! - O rany, Kool!!! Jakiś ty mądry! I dobry! Tak się cieszę!!! Yogo zawirował w miejscu, ale nie wytrzymał tempa i znowu się rozpłaszczył. - Smarkacz - nadal Kool. *** Planeta była niebieska w zielono-brązowy deseń. - Co to? - zapytał Yogo. - Skroplone H2O. Nie pamiętasz? Przerabialiśmy na astrogeologii. - Nie pamiętam. Tyle tego było: skroplony NH3, CH4, SiF4... Zimno tam. Jacy oni są? - Na węglu. Śmieszne cudaki. W „Poradniku kolonisty” nic więcej o nich nie ma. - To my będziemy tu pierwsi? - Tak. Dlatego ją wybrałem. - Otorbiamy się? - Aha. Razem z rakietą. Unosili się ponad ławicą białych, skłębionych chmur. Cień rakiety sunął po nich zapadając w dół, to znów unosząc się w górę. Kool wydał polecenie i cień znikł. Zniżali się coraz bardziej. - Kool! Zobacz, co to jest! Szybko!! - Yogo oderwał się od wziernika. Przelatywali nad grupą niewielkich, różnobarwnych wzniesień. - To chyba zwierzęta. Albo rośliny. - Przystosuj sobie wargazy. Tam jest dużo poruszających się stworków. Wchodzą w te wzniesienia. Rakieta unosiła się tuż nad powierzchnią planety. - E tam, wchodzą. To są zwierzęta, a tamto małe to ich wypustki. - Przecież oni są jednakowi. Różnią się tylko kolorem. A każda wypustka jest inna... - Zależy, do czego ma służyć. Ja też mogę zrobić jednakowe. Kool wypuścił kilkadziesiąt różnokolorowych wypustek. - Zobacz. Wszystkie mają taki sam kształt. Różnią się tylko barwą. - Twoje są okrągłe, a tamte są wydłużone i mają pięć podrostków - Yogo wciąż nie był przekonany. - Ależ ty głupi. Już ci robię identyczne. - Przestań. Strasznie schudłeś! Wyzbieraj je. Wypustki zawróciły i zaczęły łączyć się z ciałem Koola. - A tamto nie chudnie - Yogo znowu przylgnął do wziernika. - Bo wypuszcza niewielką część swojej materii. - Niech i tak będzie. Tylko dlaczego wzniesienia się nie ruszają? - Może im się nie chce. - Włączę analizator - Yogo zakręcił się po kabinie... - On nadaje, że wzniesienia są zbudowane z glinokrzemianów, krzemianów i węglanu wapnia. Wypustki są na węglu. - Zapytaj go, czy w tych warunkach może istnieć życie na bazie glinokrzemianów. - Węgiel i glinokrzemiany?! Nikt nie odkrył planety, na której istniałyby dwie różne formy materii ożywionej. - To my będziemy pierwsi? - Jak mamy być pierwsi, to analizator nam nie pomoże. On wie tyle, ile go nauczyli - trzeźwo zauważył Yogo. - Ciamajda! Zapytaj, czy w takich warunkach może istnieć życie na glinokrzemianych. O węglu nie wspominaj. - Dobra. Spróbuję... On nadaje, że nie. Temperatura i ciśnienie są za niskie, a i skład atmosfery nie jest właściwy. - Szkoda. A więc wypustki są żywe, a wzniesienia sztuczne. Tak? - Chyba tak. We wzniesieniach jest prawie pusto - zakomunikował Yogo. - Kto mógł je zrobić? - Jak to kto? Jasne, że te z pięcioma podrostkami. Nic innego tu nie ma - stwierdził Kool. - Nieprawda. Przystosuj wargazy, to zobaczysz. Tu jest bardzo dużo stworzeń. - Aha. Widzę. Są i we wzniesieniach. Jakie śmieszne! Ile mają podrostków!!! - Poczekaj. Przystosowałem wargazy do jeszcze mniejszych. Zobacz, ile ich jest! O tam! Na tym płaskim! Jeden wypuścił wypustkę taką, jak on sam. Ojej!!! Nie wiem, co jest wypustką, a co prawdziwym stworzeniem. Było jedno, a są dwa jednakowe. Kool, czy któreś z nich są rozumne? - Nie wiem, Yogo. To trudno sprawdzić. I tak nie wolno się tu bawić... - Ja nie chcę się nimi bawić - zaprotestował Yogo. - Ja chcę tylko zobaczyć istotę rozumną na węglu. Przecież niektórzy twierdzą nawet, że... Kool zamyślił się. Bardzo chciał zaimponować koledze, ale z drugiej strony „Poradnik kolonisty” stanowczo zabraniał lądować na planetach, na których mogły istnieć istoty rozumne. - Zapytamy analizator - nadał. - Albo nie. Poradzimy sobie sami. Uczyliśmy się tego - zastanawiał się przez chwile., a potem zaczął monotonnie nadawać: Punkt 1 Jeżeli obserwowany obiekt pozostaje nieruchomy, to może on być: a. formą geologiczną b. rośliną lub jej częścią c. zwierzęciem lub jego częścią d. istotą rozumną lub jej częścią e. sztucznym wytworem roślin, zwierząt lub istot rozumnych Punkt 2 Jeżeli obserwowany obiekt porusza się bez działania zewnętrznych bodźców mechanicznych, to może on być: a. rośliną lub jej częścią b. zwierzęciem lub jego częścią c. istotą rozumną lub jej częścią d. sztucznym wytworem istot rozumnych Punkt 3 Jeżeli obserwowany obiekt porusza się pod działaniem zewnętrznych bodźców mechanicznych, to w zależności od tego, czy... - Poczekaj. Starczy - przerwał mu Yogo. - Musimy teraz pomyśleć. Wzniesienia są zbudowane z glinokrzemianów. Wszystkie istoty poruszające się są na węglu. Analizator nadaje, że w tych warunkach nie może istnieć życie na glinokrzemianach. W „Poradniku kolonisty” twierdzą, że istnieje tu życie na węglu. Czym więc są te wzniesienia? - To proste. Są nieruchome, a więc trzeba szukać w punkcie 1. Podpunkt „a”- forma geologiczna. Może być. Prawda? - Tak. - Podpunkt „b” - roślina lub jej część. - Odpada. Rośliny są zbudowane ze związków węgla. Zwierzęta też. - Co nam zostaje? Podpunkt „d” - sztuczny wytwór roślin, zwierząt, lub istot rozumnych. Zgoda? - Tak. Tylko, że to do niczego nie prowadzi. Wzniesienia mogą być naturalne lub sztuczne. Już wcześniej o tym wiedzieliśmy. - Pomyślmy więc o tych poruszających się istotach. Co to może być? - Wszystko. Każdy podpunkt pasuje. - Spróbujmy inaczej. Po czym poznajemy istoty rozumne? - Po ich celowej działalności. - Nieprawda. Działalność zwierząt też jest celowa. Zresztą, skąd mamy wiedzieć, jakie są ich cele? - Jak to jakie? Wyrenika, alinodoza... - Wytłumacz to. - Po co mam tłumaczyć? Wszyscy wiedzą. Wyrenika jest to dążenie do zachowania stałego, maksymalnego stężenia wąskospecjalizowanych, lub uniwersalnych wypustek dostosowanych do aktualnych potrzeb społeczeństwa. Alinodoza jest to dążenie do przejmowania wypustek istot niższych i sterowania nimi w... - A jeżeli istota rozumna nie ma wypustek? - Jak to nie ma!!! Nie umie ich wypuścić i tyle!! - Skończmy z tym, bo i tak do niczego nie dojdziemy. Długo zastanawiali się, aż wreszcie Kool wpadł na właściwy pomysł. - Yogo! Już wiem! Musimy im coś dać! - Tupiak będzie niezadowolony. Zawsze nadaje, że jesteśmy od niedawna doinformowani i nie powinniśmy wtrącać się do spraw innych istot. - Ja nie chcę się do nich wtrącać. Ja chcę im coś dać. - Jak im dasz, to nie... Masz rację! - Yogo zrozumiał pomysł Koola. - Jak damy wszystkim, to istoty rozumne i tak zabiorą to dla siebie. Po tym je poznamy. - Aha. Co im dajemy? - Guraguno! - Yogo entuzjastycznie prostował podrostki. - Każda istota żywa przepada za guraguno! Pamiętasz, jak na Kololodo łapaliśmy chimeraki? - Na przynętę. Na guraguno! - Sypię - Yogo podskoczył do wyrzutni. Lekki, niebieski pył osiadł na powierzchni planety. Nic się nie zmieniło. Wszystkie poruszające się istoty zignorowały guraguno. - Dlaczego one nie chcą guraguna? - nadał Yogo. - Może wolą ipsiplapsik? - Leję ipsiplapsik. - Późno już. Musimy się spieszyć. - Ipsiplapsiku też nie chcą - zameldował po chwili. - To co im damy? Nic lepszego nie ma. Zapanowała cisza. - Kool, myśmy już się do nich wtrącili. Prawda? - nadał po - chwili Yogo. - Tak - niechętnie przyznał Kool. - To zróbmy coś dla nich. Są tak śliczne. Zwłaszcza te najmniejsze. Zróbmy tak, żeby były szczęśliwe. - Nie wolno nam... - A tupiakom to wolno? My też tak umiemy. Wystarczy nadać analizatorowi. Wnętrze rakiety zalał sinoczerwony blask. - Dosyć tego, waluty! - nadał ktoś obcy. - Dosyć tego, bo wyskoczą mi bezpieczniki. To ja, wasz analizator. Nie nadawałem, gdy sypaliście guraguno, leliście ipsiplapsik, ale tego, to już za wiele. Szczęśliwe!!! Te istoty mają być szczęśliwe!!! A wy wiecie, zamyleńcy, że one są na węglu. One muszą się niszczyć. To pozwala im żyć. - Ale może chociaż te rozumne? - cicho nadał Yogo. - Które rozumne?! - grzmiał analizator. - Guraguna nie chcą, ipsiplapsiku nie chcą. Jak ich poznacie?! Natychmiast wracamy i... - Tak bez niczego? Jak już przylecieliśmy... - Na swoje miejsca! Szybko! - Ale... - Wy chcecie ich rozumieć?! Wy! A pamiętacie jak brzmi najnowsza definicja istot żywych?! - Tak. Istotą żywą nazywamy istotę, która czerpie z otoczenia energię, materię lub energię i materię w celu... - Dosyć. Kiedy zmieniono definicję? - Dwa erendy... - A jaka była poprzednia? - Istotą żywą nazywamy istotę, która czerpie z otoczenia energię w celu... posłusznie zaczął Yogo. Starczy. To dla nich zmienili definicję. Dla tych waszych „cudaków na węglu”. Bo u nich rośliny czerpią z otoczenia energię i materię, a zwierzęta tylko materię... - To niemożliwe!!! - zaperzył się Kool. To jest możliwe. Jeżeli chcecie wiedzieć, to oni się rozmnażają. I nie mają wypustek. - Bzdura. - Nie bzdura, tylko wiedza na poziomie szkoły średniej. A wyście myśleli, że wszystko już wiecie?! Wybrali sobie planetę do zabawy w kolonistów. Wybrali sobie planetę!!! Tu jest ścisły rezerwat... Tu... No, dosyć tego. Włączam przyspieszenie i wracamy. Po dłuższej chwili Kool wyprostował się w swoim kącie, a potem ostrożnie wypuścił dwie wypustki. Analizator nie nadawał. Lecieli. - Co jeszcze o nich wiesz? - zapytał nieśmiało Yogo. Nadajesz, że oni się rozmnażają. Po co to robią? - Bo są śmiertelni. - Co to znaczy? - Po pewnym czasie rozkładają się na proste składniki. Na to miejsce rodzą się nowe istoty. - A my się nie rodzimy. Dlaczego? - Kiedyś, bardzo dawno temu powstaliście z istot żywych. Urodziliście się. - Tak, ale... - To było dawno temu. Teraz już nie potraficie się rozmnażać. Za to jesteście nieśmiertelni. Coś się zmieniło w waszym świecie, a wy nie wiecie co. Zrobiliście rezerwat i chcecie u nich... - To nie jest potrzebne. Świetnie sobie radzimy. - Tak. Bardzo dobrze sobie radzicie. Trzeba znaleźć odpowiednie zwierzę, pobudzić je do wysłania wypustki, przejąć ją, a w zamian wysłać wypustkę-informator. To robi Tupiak. I wszystko jest w porządku. Nic się nie zmieniło, a zwierzę zostało doinformowane. Stało się istotą rozumną. Teraz trzeba... - I co? Uważasz, że to źle? Uczymy się dalej, a Tupiaki już dawno uzupełnili straconą... - A co zrobicie, gdy nie będzie już zwierząt? Kosmos jest wielki, a wy chcecie go zasiedlić. - Na innych planetach też mogą być zwierzęta i... - One są inne. Nie przyjmują wypustek-informatorów. Gdy zabraknie waszych zwierząt liczba istot rozumnych takich jak wy, będzie stała. Nie umiecie tworzyć nowych istot. Nie umiecie zwiększać sumarycznej masy materii ożywionej. Nie czerpiecie surowców z otoczenia. Potrzebna jest wam tylko energia. Tu jest inaczej. Dlatego niektórzy uczeni wciąż nie chcą uznać, że na tej planecie istnieje życie. Spójrzcie w dół. Yogo i Kool przylgnęli do wzierników. Pod nimi w czerni kosmicznej nocy wisiała planeta. Wirowała powoli, a gdy każda z zielono-brązowych plam ginęła w strefie cienia, zapalały się na niej niedbale rozsypane światła. - Które z tych istot były rozumne? - myślał Yogo. - Pewnie żadne. Szkoda, że nic dla nich nie zrobiliśmy. A może oni nic od nas nie chcą? Nic nie wzięli; ani guraguna, ani ipsiplapsiku. Gdy będę już zupełnie doinformowany wrócę tu i wtedy zobaczymy, czy naprawdę nie mogą być szczęśliwe. Rakieta mknęła w kierunku układu Roweraga. Za piątym słońcem skręcili w lewo.